Elizabeth Moon Podzielona Wierność (Divided Allegiance) Czyny Paksenarrion 2 Tłumaczenie Jerzy Marcinkowski Rozdział pierwszy Kiedy już poddali się wszyscy żołnierze Siniavy, wojownicy Kieri Phelana założyli, że wracają do Valdaire, a może nawet na północ. Część zaczęła nawet planować, jak wykorzystają przypadającą im część łupu. Inni wyczekiwali okazji do odpoczynku i wyleczenia ran. Zamiast tego parę dni później maszerowali na południe wzdłuż Immeru w towarzystwie ludzi Alureda, Halverica i kilku kohort armii księcia Fall. Ci ostatni wyglądali świeżo jak nowe malowidło – prawie nie brali udziału w walkach, z wyjątkiem odpędzenia Siniavy od Fallo. – Nie rozumiem tego – mruknął po drodze Keri do Paks. – Myślałem, że już po wszystkim. Słodki Kocur nie żyje. Co znowu? Pokręciła głową. – Może Książę zawarł nowy kontrakt, sporo przecież wydał na tę kampanię. – Kontrakt! Na kości Tira, sam powrót do Valdaire zabierze nam resztę sezonu. Po co nam kontrakt? Typowa naiwność pierwszoroczniaka. Paks uśmiechnęła się do niego. – Pieniądze – oznajmiła. – A może zapomniałeś już o żołdzie? Seli mrugnął do Paks jak weteran do weterana i wtrącił: – Widziałeś kiedyś morze? – Nie... a czemu? – Keri spojrzał na niego zadziornie, z nosa skapywał mu pot. – Cóż, to wystarczający powód, by udać się na południe. Ja widziałem – zrobi na tobie wrażenie. – Jak wygląda? – spytała Paks, widząc, że mina Keriego się nie zmienia. – Nie sądzę, żeby ktokolwiek potrafił to opowiedzieć. Musisz sama zobaczyć. Wkrótce dowiedzieli się od kapitanów, że Alured przybrał tytuł księcia Immeru. Paks ani młodszym żołnierzom niewiele to mówiło, lecz Stammel wiedział, iż od upadku starego królestwa Aare tytuł ten nie był używany. – Jestem zdziwiony, że zgodzili się na to książę Fall i inni wielmoże – powiedział. – Taka była cena jego pomocy – stwierdził Vossik. Wszyscy sierżanci zebrali się wokół jednego ogniska. – Słyszałem, jak gadali o tym w kohortach Fallo. Obrócił się przeciwko Siniavie, gdy jego roszczenia poparły Andressat, Fallo, Cilwan i – oczywiście – nasz Książę. – Ale dlaczego? – To dziwna historia – powiedział Vossik, najwyraźniej paląc się, żeby ją opowiedzieć. – No dalej, Voss, nie każ się prosić – burknął Stammel. – Cóż, ja to tylko słyszałem. Nie wiem, czy ci żołnierze Fallo mówią prawdę i czyją w ogóle znają. Wygląda na to, że Alured był kiedyś piratem na Immerhofcie... – Wiemy o tym... – Tak, ale taki właśnie był początek. Zdobył inny okręt i już miał wyrzucić za burtę wszystkich jego pasażerów, jak to jest w zwyczaju piratów... – Do wody? – spytała Paks. Ktoś wybuchnął śmiechem. Vossik obrócił się do niej. – Piraci nie chcą mieć bałaganu na pokładzie, więc wyrzucają jeńców za burtę. – Ale czy ci nie dopłyną lub nie dobrną do brzegu? – zdziwiła się Natzlin. – Nie. Do brzegu jest za daleko, a woda zbyt głęboka. – Potrafię przepłynąć spory dystans... – zaczęła Barra. Paks uśmiechnęła się do siebie. Barranya zawsze uważała, że umie więcej od innych. – Nie tak daleko. Na flaki Tira, Barro, nigdy nie widziałaś morza. Kiedy kogoś wyrzucają za burtę, statek może znajdować się dzień marszu od brzegu. – Vossik wziął długi łyk naparu i kontynuował opowieść. – Nieważne. Jeden z pasażerów zaczął się wydzierać, że jest magiem i że Alured powinien zostać księciem, w czym on chętnie mu dopomoże. – Powiedziałbym, że Alured nie wsłuchiwał się zbytnio we wrzaski jeńców – zauważył Stammel. – Nie wygląda na takiego. – Zgadza się – przytaknął Vossik. – Wydaje się jednak, że usłyszał kiedyś od ojca, iż pochodzi z dobrego rodu, czy coś takiego. Wysłuchał więc czarownika, który powiedział mu, że jest dziedzicem ogromnego królestwa marnującym czas na rozbijanie się po morzu. – Uwierzył w to? – parsknął Haben, zaczerpując naparu kuflem. – Słyszałem, że piraci są zabobonni, ale... – No cóż, tamten człowiek wspomniał o dowodzie. Twierdził, iż widział w starym Aare potwierdzające to zwoje. Zaoferował się, że zabierze tam Alureda i udowodni jego prawa do królestwa. – Do Aare? Tej kupy piachu? – Skąd wiesz, Devlinie? Nie byłeś tam. – Nie, ale słyszałem. Zostały tam jedynie rozsiane wśród piasków ruiny. Tak mówią pieśni. – Zanucił zwrotkę Piękne były wieże. Vossik wzruszył ramionami. – Alured nie zapytał ciebie. Czarownik oznajmił mu, iż widział dowód jego pochodzenia. – Widzi mi się – zaczął Erial – że takie szukanie przodków to jedynie dodatkowe kłopoty. Co to za różnica? Nasz Książę zdobył sobie tytuł bez grzebania się w setkach ojców i ojców ojców. – Albo matek – mruknęła Barra. Nikt nie podjął tematu. – Wiesz co, tutaj, w Aarenis, ludzie są inni – stwierdził Stammel. – Przypomnij sobie Andressat. – I tego nadętego puchacza – dorzuciła Barra. Paks zaczęła rozumieć, co miał na myśli Vik, mówiąc o uszczypliwości Barranyi. – Nie mów tak, Barro. To dobry wojownik i godny swego tytułu hrabia. Większość ludzi utraciłaby Andressat na rzecz Siniavy wiele lat temu. Jest dumny ze swych przodków, to prawda, lecz oni mogą być dumni z niego. – Opowiadaj dalej o Aluredzie, Voss – ponaglił go Stammel. – Co było potem? – Cóż, już wcześniej wierzył w swe szlachetne pochodzenie, pożeglował więc z owym magiem do starego Aare. A potem – pamiętajcie, że usłyszałem to od żołnierzy Fallo i nie twierdzę, że tak naprawdę było – czarownik pokazał mu dowód: starożytny zwój, opisujący małżeństwa i koligacje, wskazujący niezbicie, że był w prostej linii potomkiem księcia Immeru, którego w potrzebie wezwano z powrotem do Aare. – Ależ Vossik, każdy mag umiałby coś takiego sfałszować! – Erial rozejrzał się dokoła, a kilku słuchaczy pokiwało głowami. – Nie powiedziałem, że ja w to uwierzyłem, Erialu. Lecz Alured i owszem. Powiedzmy, że pasowało to do jego pragnień. Jeśli Aare było cokolwiek warte, to tylko tronu Aare. Co musiało oznaczać ziemie Immeru. – I dlatego porzucił morze i osiadł w lasach, by zostać lądowym rozbójnikiem? Co to miało wspólnego z byciem księciem, baronem czy kimkolwiek? – prychnął pogardliwie Erial. – Jeszcze raz powtarzam: to tylko plotki. Wygląda na to, że najpierw zawinął do portów Immeru, próbując zawiązać sojusz... – Przecież był piratem! – zawołała Paks z naciskiem. – Tak, wiem o tym. Może nie myślał zbyt jasno. Potem wynajął gromadę lokalnych zabijaków, odział ich w dawne barwy Immeru i rozpoczął pertraktacje z księciem Fallo. – Ha! Wyszedł z tego cało? – Nie był na tyle głupi, by narazić się na niebezpieczeństwo – rozmawiali na granicy Fallo. Książę zareagował zgodnie z waszymi oczekiwaniami, lecz nie obchodziło go zanadto, co działo się w lasach na południu, jak długo nie dotyczyło to go osobiście. A jego poddani twierdzą, iż jest bardzo dalekowzrocznym władcą, który nie czyni sobie niepotrzebnie wrogów. – A co z Siniavą? – Dla Paks to było najważniejsze: po której stronie od samego początku był Alured? – Cóż, początkowo jedno mieli wspólne: stara szlachta nie uznawała ich roszczeń. Siniava obiecał Aluredowi księstwo, jeżeli przerwie żeglugę na Immerze i będzie chronił ruchy wojsk Kocura po okolicy. Alured zgodził się na współpracę. Dlatego właśnie nikt nie mógł wytropić Siniavy po Rotengre. – Tak, ale... – zaczęła Paks, lecz Vossik zdecydowanie jej przerwał. – Ale dwie kwestie: Andressat i mądrość naszego Księcia. Andressat okazał Aluredowi uprzejmość, obiecując poparcie jego roszczeń w razie, gdyby wsparł je także książę Fall. Toteż Alured nie zaatakował Andressatu, gdy zażądał tego Siniava. Wszak uznawał się za księcia i pozostawał ponad poleceniami hrabiego. Jeśli zaś chodzi o naszego Księcia – pamiętacie kuglarzy, których spotkaliśmy w Kodaly? – Stammel przytaknął. – Alured zaprzyjaźnił się z nimi, gdy osiadł w lasach, stanęli więc po jego stronie. Nasz Książę wiele lat temu, jeszcze na północy, zawarł z nimi własny pakt. Stąd wiedział, czego Alured pragnie. Orientował się także w dążeniach Fallo: związania się poprzez małżeństwo z północnym królestwem. Pamiętał także o gotowym do ożenku dziecku Sofiego Ganarriona... – Ale Sofi nie jest królem... – odezwał się ktoś z ciemności. – Jeszcze nie. Pamiętajcie, co zawsze mówił. A mając poparcie Fallo... – Głos Vossika ucichł. Kilku słuchaczy okazało się wystarczająco bystrych. – Bogowie! Chcesz powiedzieć... – Nasz Książę i Halveric zdołali jakoś przekonać księcia Fall, że pomoc Alureda w tej kampanii jest tyle warta. Dlatego też książę Fall zgodził się poprzeć roszczenia Alureda, a wtedy zbójca przeszedł na naszą stronę i umożliwił przejście przez las nam, a nie Siniavie. Paks zadrżała. Nigdy nie myślała o posunięciach poza polem bitwy. – Czy Alured naprawdę jest księciem Immeru? Vossik wzruszył ramionami. – Ma tytuł. Ma władzę. Czego jeszcze trzeba? – Ale jeśli tak naprawdę nie jest... mam na myśli krew... – Nie wiem, czemu miałoby to mieć znaczenie. Jest szansa, że okaże się lepszy jako książę niż pirat – będzie musiał rządzić, rozwijać handel, położyć kres rabunkom... – Zrobi to? – Haben rozejrzał się po pozostałych, nim podjął wątek: – Osobiście nie powiedziałbym, że pirat i rozbójnik może zostać dobrym władcą. A skoro już o tym mowa, to jaka jest różnica pomiędzy grabieżą a podatkami? – Nie jest głupi, Habenie – Vossik wyglądał na przejętego. – Będzie musiało być lepiej niż za Siniavy... – O to mi chodzi. Siniava twierdził, że ma prawo władać tym rejonem, ale w Cha i Sibili wszyscy widzieliśmy, co to oznaczało. Nie uciął handlu, jak uczynił to Alured, lecz czy ktoś z nas chciałby mieć takiego władcę? Pamiętam twarze w tamtych miastach. – Ale walczył z Siniavą... – Tak – pod koniec. Za sowitą nagrodę. Nie mówię, że jest na wskroś zły, Vossiku, nie wiem tego. Niemniej, jak dotąd, szedł tam, gdzie leżało złoto. Jak będzie rządził? Człowiek uważający się za szlachetnie urodzonego, oszukany co do swoich praw – co uczyni, kiedy dotrzemy do portów Immeru? * * * Dowiedzieli się w Immerdzanie, gdzie Immer rozszerzał się raptownie w zatokę dłuższą niż szerszą. Nie trzeba było szturmować portu. Nigdy nie został ufortyfikowany od strony lądu, poza niskim murem z najprostszą bramą. Armia wkroczyła do portu, nie napotykając najmniejszego oporu. Wąskie, brudne uliczki śmierdziały rzeczami, których Paks nigdy wcześniej nie wąchała. Ujrzała zatokę, wzburzoną i ciemną od błotnistych wód Immeru. Brzeg zapchany był pomostami i nabrzeżami na na wpół zbutwiałych palach, ze szkieletami łodzi, zatopionymi łodziami, unoszącymi się na wodzie łodziami, nowymi łodziami, drzewcami masztów, strzępami żagli oraz sieciami zwisającymi z każdej dostępnej tyczki i dekorującymi domy. Zobaczyła małe, nagie dzieci, wychudzone jak kozy, nurkujące i pływające wokół łodzi. Większość z nich zaplatała włosy w pojedynczy warkocz przewiązany jaskrawymi tasiemkami. Dalej rozciągała się zatoka, rozległa i niemal pusta w gorącym, popołudniowym słońcu. Jej powierzchnię znaczyły błękitne i zielone pasma. Paks nigdy czegoś takiego nie widziała. Kilka łodzi żeglowało z wiatrem, pchanych wielkimi, trójkątnymi żaglami, wygiętymi niczym skrzydła. Przyglądała się im zafascynowana. Jedna z nich zmieniła hals, ciemna kreska kadłuba skróciła się, a po chwili znów wydłużyła. W oddali widać było wzniesienia za zatoką, a na południu woda przybierała inny odcień zieleni, by przejść do głębokiego błękitu w miejscu, gdzie Immer mieszał się z morzem. Dokoła żołnierzy Księcia zebrał się hałaśliwy tłum paplający w piskliwym, irytującym języku. Dzieciaki uganiały się tam i z powrotem, niektóre nadal mokre i połyskujące wodą, inne umorusane. Przy łodziach skupili się bosonodzy mężczyźni, w krótkich spodniach, z zaplecionymi w pojedynczy warkocz włosami, a w drzwiach i oknach tłoczyły się kobiety w kolorowych, kusych sukienkach i pończochach w paski. Jeden z kapitanów Alureda zawołał coś w lokalnym narzeczu i natychmiast zapadła cisza. Paks usłyszała chlupoczącą wokół pali pomostu wodę. Zadygotała, zastanawiając się, czy morze ma duszę. Może jest głodne? Kapitan Alureda odczytał trzymany w rękach zwój. Paks poszukała wzrokiem Arcolina i przyjrzała się jego minie, z pewnością wiedział, co się dzieje. Niestety, z wyrazu twarzy oficera nie potrafiła nic odczytać. Kapitan skończył czytać, zwrócił się do Księcia, zasalutował mu, wskoczył na konia i odjechał. Zebrani milczeli. Gdy znikł za rogiem, przez tłum przeszedł głuchy pomruk. Ktoś krzyknął chrapliwie. Paks obejrzała się i zobaczyła dwóch młodzieńców odciągających do tyłu siwobrodego starca. Stojący koło nich mężczyzna zawołał w łamanym wspólnym: – Kto z was mówi z nami? – Ja – odpowiedział mu spokojny jak zawsze głos Księcia. – Wy... jesteście piratami? – Nie. Co masz na myśli? – Tamten... człowiek... mówi, że jest teraz naszym księciem... to pirat. Jesteście jego ludźmi – jesteście piratami. – Nie – pokręcił głową Książę. Paks zauważyła, że Arcolin daje im dłonią sekretny znak, kapitanowie przekazali gest sierżantom. Nie to, żeby potrzebowali ostrzeżenia – i tak wszyscy byli czujni. – Jesteśmy jego sojusznikami, a nie podwładnymi. Walczył z nami w górze rzeki... z Siniavą. – Tym ścierwem! – Mężczyzna splunął. – Kim wobec tego jesteś, że walczysz z Siniavą, a przyjaźnisz się z piratami? – Jestem Książę Phelan z Tsaia. – Tsaia? To za Krasnoludzkimi Górami, daleko na północy! Co robicie tutaj? – W głosie pobrzmiewała złość i zakłopotanie, mierzył wzrokiem żołnierzy. – Mam kompanię najemniczą walczącą w Aarenis. Siniava... – umilkł – walczyliśmy z Siniavą – podjął. – Zginął. Alured otrzymał księstwo Immeru, a ponieważ przedtem pomógł nam, teraz ja pomagam jemu. – Nie jest księciem! – wrzasnął mężczyzna. – Nie znam cię – może coś słyszałem, ale cię nie znam. Lecz Alured – to zwykły pirat i piratem pozostanie. Siniava był zły – Barrandowea świadkiem – ale Alured! Zabił mego wuja na wodach zatoki – on i jego parszywy okręt! – To bez znaczenia – odparł Książę. – Jest teraz księciem Immeru, a ja jestem tutaj, by utrzymać porządek do czasu pojawienia się jego oficerów. Rozmówca splunął ponownie i odwrócił się. Książę nie przemawiał więcej do tłumu, tylko rozstawił kohorty na nabrzeżu i zorganizował patrole pilnujące prowadzących doń uliczek. Pierwszego dnia panował spokój. Paks uznała, że ma szczęście, iż wyznaczono ją do pilnowania nabrzeża. Mogła przyglądać się kołyszącym się na falach łodziom i wdychać wiejącą od morza lekką bryzę. Nad wodą szybowały dziwne szarobiałe ptaki z czarno upierzonymi głowami i dużymi, czerwonymi dziobami, co chwila nurkując i na powrót wzbijając się ponad fale. Następnego dnia rozpoczęły się egzekucje. Paks usłyszała dobiegające z drugiej strony miasta krzyki, zanim jednak zdążyła się nimi przejąć, kapitanowie wyjaśnili im, co się dzieje. – Książęta – Fall i Immeru – przeprowadzają egzekucje szpiegów Siniavy. – Twarz Arcolina miała nieprzenikniony wyraz. – Jesteśmy tu po to, by utrzymać porządek, choć nie przewidujemy żadnych rozruchów. – Tak właśnie było, w ich dzielnicy do niczego nie doszło. Mężczyźni i kobiety zajmowali się swoimi pracami bez oglądania się na żołnierzy, a dzieci bez przeszkód baraszkowały w wodzie. Lecz dobiegający z przeciwległej strony miasta zgiełk nie cichł i wieczorem kohorta Cracolnyi musiała pomaszerować na pomoc ludziom Halverica. Wrócili nad ranem, strudzeni i ponurzy, dopiero później Paks usłyszała szczegóły. Następnego dnia Kompania Księcia wymaszerowała z Immerdzanu, a wiszące na murach ciała były wystarczająco wymowne. Do Kalmmer plotka dotarła przed nimi. Bramy były zamknięte. Dzięki brakowi wyszkolonych żołnierzy do obrony niskich murów szturm trwał zaledwie kilka godzin. Tym razem na plac targowy przy nabrzeżu spędzono całą ludność miasta. Podczas gdy pilnowali ich żołnierze Halverica i Phelana, ludzie Alureda przetrząsali dom po domu, sprowadzając kolejnych mieszkańców. Kiedy skończyli, na skraju placu pojawił się sam Alured. Wskazał na stojącego wśród innych mężczyznę. Żołnierze wywlekli ofiarę z tłumu. Potem dwóch kolejnych i jeszcze jednego. Ktoś krzyknął i oddział żołnierzy Alureda wbił się w tłum, rozrzucając ludzi na boki, by pojmać wichrzyciela. Pierwszy z ujętych rzucił się z łkaniem na kolana przed Aluredem. Ten pokręcił głową i pokazał na wzniesioną przez jego żołnierzy konstrukcję z prowizorycznie powiązanych belek. Pociągnięto ku niej pojmanych mieszczan. Przez tłum przeszedł szmer, ludzie zaczęli się cofać, wpadając na siebie i omal nie zderzając się z kohortą Paks. Najemnicy połączyli tarcze i zaparli się. Niewiele widziała ponad głowami zgromadzonych. Po chwili ujrzała pierwszego z mężczyzn rozpiętego na zwisających z ramy linach. Paks zesztywniała, ścisnęło ją w dołku. Drugi. I kolejni. Wkrótce wszyscy zawiśli w rzędzie, jeden za nogi, reszta za ramiona. Ludzie Alureda zaczęli obrzucać ich błotem, kamieniami i rybami z kramów. Jeden skazaniec zwisł bezwładnie, inny przenikliwie krzyczał. Paks odwróciła wzrok, walcząc z mdłościami. Spojrzała w równie udręczone oczy Keriego. Nie widziała zakończenia, gdy Alured osobiście przeszył każdego z nich włócznią. Z poruszenia tłumu wywnioskowała, że kaźń zakończyła się, a gdy uniosła wzrok, zobaczyła zdejmowane z konstrukcji ciała. Lecz nie był to jeszcze koniec. Alured przemówił w obcym języku, gorączkowo gestykulując. Tłum stał cicho i nieruchomo, Paks czuła bijący od stojących blisko niej strach i nienawiść. Zakończył pytaniem – poznała to po intonacji, wyciągniętym ramieniu i przerwie na usłyszenie odpowiedzi. Ta nadeszła w postaci rzuconej z tłumu śniętej ryby. Twarz Alureda pociemniała. Paks nie dosłyszała komendy, lecz jego ludzie ruszyli wachlarzem na zebranych. Nim do nich dotarli, tłum eksplodował hałasem i działaniem. Ściśnięci pomiędzy szeregami Książęcych i Halvericowych, pilnujących trzech boków targowiska, zdołali jakoś obrócić się i ruszyć przed siebie. Nacisk rzeszy ludzi odepchnął oddział Paks do tyłu. Słyszeli jedynie wrzaski tłumu, rozkazano im pilnować porządku, a nie atakować. Lecz ustępowali przed czystą przewagą liczebną. Większość zgromadzonych nie miała broni, ich jedynym orężem była ilość. Z niechęcią odnosili się do wizji uderzenia na bezbronnych mężczyzn i kobiety, z drugiej jednak strony – nie mieli ochoty na zadeptanie. Z prowadzących na rynek ulic dobiegły ich okrzyki spieszących na pomoc żołnierzy i donośne komendy, które były niczym kamyki dźwięku odbijające się od muru zgiełku. Próbowała nie tracić kontaktu z resztą i odganiać napierających płazem miecza, lecz parcie tłuszczy narastało. Ktoś złapał z wrzaskiem za jej miecz, uniosła go i otrzymała cios w pachę. Pchnęła instynktownie, przeszywając sztychem napastnika. Upadł pod stopy naciskających na nią mieszczan. Odganiała ich, jak umiała, trzymając się blisko towarzyszy i starając się nie stracić równowagi. Pomiędzy nimi a sąsiednim oddziałem pojawiła się szczelina, w którą natychmiast wdarł się rozwrzeszczany tłum. Przyciśnięta do ściany budynku Paks poczuła wbijający się jej w plecy parapet okna. Krzyczące twarze chwiały się przed nią, a chaotycznie młócące powietrze ręce próbowały wyrwać jej broń. Odpędziła ich, ciężko dysząc. Nie miała czasu rozglądać się za Arcolinem czy Stammelem, słyszała jedynie czynioną przez ludzi wrzawę. W wielu miejscach mieszkańcy miasta przerwali pierścień straży i uciekali zdjętymi paniką gromadami. Wpadło na nią zagubione dziecko i uczepiło się tuniki. Nie miała czasu zająć się nim i malec przewrócił się z przenikliwym krzykiem prosto pod pędzące stopy. Kiedy odzyskała swobodę ruchu, większość zebranych uciekła. Dojrzała krążącego za plecami swoich żołnierzy Alureda. Zatrzymywali tych, którzy jeszcze nie zdążyli umknąć. W końcu zobaczyła i usłyszała Arcolina i Stammela. Kohorta zmieniła szyk i wzmocniona posiłkami ruszyła w pościg za uciekinierami. Niestety, do zachodu słońca zdołali ująć jedynie piątą część populacji miasta, głównie kobiety i dzieci, zbyt słabe, by dalej uciekać lub nazbyt przerażone. Wstrząśniętą porannymi wydarzeniami Paks traktowanie pojmanych doprowadzało do mdłości. Alured był zdeterminowany wyeliminować wszystkich sympatyków Siniavy, a resztę zmusić do uznania jego rangi i władzy. Jak wyjaśniał najemnikom, chciał strachem zmusić mieszczan do posłuszeństwa. Paks oczekiwała, że Książę zaprotestuje, ten jednak milczał. Od śmierci Siniavy uśmiechał się rzadko, a po przybyciu na wybrzeże spędzał godziny na wpatrywaniu się w morze. Nie wiedziała – nikt tego nie wiedział – co go męczy. Czuła jednak coraz mocniej, że nie może dłużej żyć z tym, co ją dręczyło. Wystraszone, nienawistne spojrzenia, mamrotane zniewagi, zrozumiałe pomimo obcego języka, pogarda żołnierzy Alureda, gdy nie chcieli przyłączyć się do ich „zabaw”, będących niczym innym, jak pastwieniem się nad bezradnymi cywilami – wszystko to sprawiało, że żołądek zawiązywał się jej na supeł. Nie mogła jeść ani spać – budziła się dręczona koszmarami. Starała się ukrywać swe uczucia, uspokajać się. Raz już zabrała głos – dosyć, jak na szeregowca. Jak długo nosiła barwy Księcia, tak długo była mu winna posłuszeństwo. Był dobrym człowiekiem, zawsze przestrzegał wskazań honoru... Wspominała Wielkiego Marszałka, żałując, że go w ogóle spotkała. Zadał jej pytania, na które nie miała ochoty odpowiadać. Służba u Księcia z pewnością warta była odrobiny dyskomfortu czy niepokoju. Kiedy opuścili Kalmmer, zostawiając w mieście garnizon złożony z żołnierzy Alureda, próbowała przekonać samą siebie, że najgorsze już za nimi. Lecz było inaczej. W każdym mieście wybrzeża Immerhoftu Alured wynajdywał szpiegów Siniavy lub takich, którzy wyrażali wątpliwość, czy pirat może być prawowitym księciem. Najemnicy nie uczestniczyli w egzekucjach ani kaźniach, lecz doskonale wiedzieli, że gdyby nie ich obecność Aluredowi zabrakłoby żołnierzy do obsadzenia tylu miast. Nie mieli pojęcia, jak długo to potrwa – kiedy Książę zamierzał przestać udzielać pomocy sojusznikowi. Gdyż z pewnością nosił się z takim zamiarem. Każdego dnia mógł nakazać wymarsz do Valdaire. Lecz Książę milczał, wpatrzony w błękitny bezkres wód. Przez szeregi Kompanii przebiegał niepokój, niczym myszy po strychu zimą. Paks sądziła, że nikt nie widzi, co się z nią dzieje aż do chwili, kiedy pewnej nocy, podczas jej warty, przyszedł do niej Stammel. Stanął blisko i przez kilka minut milczał. Zastanawiała się, czego chce. Potem westchnął, zdjął hełm i przeczesał włosy. – Nie muszę pytać, co cię martwi – zaczął. – Trzeba coś z tym zrobić. Nie wiedziała, co powiedzieć ani uczynić. – Jesz mniej, niż potrzebuje ktoś o połowie twego wzrostu. Nie przydasz się nam, jeśli zachorujesz... – Wszystko w porządku... – zaczęła, lecz zaraz jej przerwał. – Nie, nic nie jest w porządku. Ani z tobą, ani ze mną. Tyle, że ja jem i śpię, a to więcej, niż robisz ty. Nie chcę stracić w ten sposób dobrej weteranki. Nie mam was aż tylu. Ci wszyscy nowi, których przyjmowaliśmy tu i tam nie są jeszcze na tyle dobrzy. – Przerwał. Nałożył hełm i potarł nos. – Nie wiem, czy kiedykolwiek będą... czy my będziemy... tacy jak dawniej. – Umilkł. – Ja... ja jestem czujna... – Nie mogła wykrztusić nic więcej. – Paks, ty... – Odchrząknął i splunął. – Nie powinnaś tu być. Zaskoczył ją tak, że aż ją zatchnęło, jakby ją uderzył. – Co... dlaczego? – Nie powinnaś. – Jego głos nabrał mocy. – Na Tira, nie mogę stać z boku i patrzeć, jak marniejesz. Nie w imię czegoś takiego. Służyłaś Księciu równie dobrze, jak inni. Myślisz, że tego nie wie? Albo ja? – W głosie Stammela pojawiła się złość. – Nie pasujesz tutaj, nie do tego rodzaju walki. Tamten Wielki Marszałek miał rację, nawet Książę przyznał, że twoim przeznaczeniem może być coś lepszego. – Znowu przerwał, a gdy podjął, głos mu złagodniał. – Uważam, że powinnaś opuścić Kompanię... – Porzucić Kompanię? – Pomimo szoku zalała ją fala ulgi, że mogłaby wyplątać się z tej sytuacji. Zaraz jednak poczuła ukłucie paniki. Podjęła już decyzję, nie mogła jej zmienić. – Tak. Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Tir świadkiem, jak mi trudno – a jestem starszy... Ale ty musisz nas opuścić. Wracaj na północ. Do domu. Albo znajdź miejsce, gdzie mogłabyś zostać rycerzem. Nie tkwij tutaj, aż nie będziesz mogła tego wytrzymać. Ty lub Książę. – Ale ja... jak mogłabym prosić... nie mogę do niego pójść... – Wciąż prześladowała ją jego mina, gdy sprzeciwiła się książęcej woli. Choć zdawał się nie żywić urazy, nie miała ochoty ponownie ujrzeć tego spojrzenia. Stammel pokiwał z mocą głową. – Tak, możesz. Powiedz Arcolinowi. Kapitan zrozumie – zna cię. Powie Księciu... albo zrób to sama. Zarekomendują cię gdzieś, jestem tego pewny. Nie to ją martwiło. – Ale zostawić Księcia... – Paks, nie mogę powiedzieć na niego złego słowa. Wiesz o tym. Był moim dowódcą od samego początku, pójdę za nim wszędzie. Niemniej... już raz go powstrzymałaś... przed popełnieniem błędu. Może, jeśli odejdziesz, ponownie przejrzy na oczy... Oniemiała. Znów stanęła przed decyzją, którą uważała za podjętą raz na zawsze, tam, w Cortes Immer. Jakże mogłaby opuścić Kompanię? Była jej bliższa od rodziny, bardziej znana od izb domu, gdzie przyszła na świat. – Mówię poważnie, Paks. Nie możesz tak dłużej. Inni też to już zauważyli, wkrótce będą wiedzieć wszyscy. Odejdź, póki możesz. – Ja... pomyślę o tym... – Tej nocy. Jutro będziemy w Sord. Nie mam wątpliwości, że dojdzie tam do tego samego. Poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy. Zdusiła łkanie. Stammel złapał ją za ramię. – To właśnie mam na myśli, Paks. Nie dasz rady walczyć jednocześnie ze sobą i nieprzyjaciółmi. Tir wie, jaka jesteś odważna... lecz nikt nie jest w stanie toczyć walki wewnętrznej i zewnętrznej naraz. – Dałam słowo – wyszeptała. – Tak. Dałaś. I odsłużyłaś już swoje, a nawet więcej. Widziałaś śmierć Siniavy, co moim zdaniem uwalnia cię od przysięgi. Nie uważam tego za ucieczkę i nie sądzę, żeby tak przyjęli to Arcolin albo Książę. Porozmawiasz z nimi? Podniosła wzrok na usiany gwiazdami firmament. Z odległego morza wynurzał się Naszyjnik Torre’a. Pomyślała o dawnych marzeniach o zostaniu wojowniczką i zwiedzaniu dalekich stron, a potem o ostatnim mieście, do którego wkroczyli. – Ja... nie mogę... wejść do następnego miasta... – Nie. Zgadzam się. – Ale jest już za późno. – Kapitanowie z pewnością leżeli już w łóżkach, nie mogła budzić ich albo Księcia. Poczuła ulgę – nie musiała podejmować decyzji teraz. Usłyszała łagodny głos. – Poszłabyś, gdyby nie było późno? Ta łagodność i pewność, że jest za późno, osłabiły jej czujność. Była taka znużona. – Och, sama nie wiem. Tak. Gdyby Książę Phelan pozwolił mi... – Pozwoli – orzekł Stammel – albo go nie znam. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, zawołał kogoś, by ją zastąpił. – Chodź. Do rana zdołałabyś przekonać samą siebie, że winna jesteś Księciu ślepe posłuszeństwo. Poszła za nim do namiotu Arcolina chora i roztrzęsiona, lecz najbliższa godzina nie była taka trudna, jak się obawiała. Konferujący z Arcolinem pozostali kapitanowie ulotnili się, gdy Stammel poprosił o chwilę rozmowy. Kapitan zmierzył Paks spokojnym spojrzeniem, w którym nie było złości ani rozczarowania. – Wolno ci odejść – powiedział. – Służyłaś wiernie, masz prawo do urlopu lub opuszczenia Kompanii. Żałowałbym, gdybyś opuściła nas na zawsze – jesteś dobra, a wiem, że Książę także jest z ciebie zadowolony. Czy rozważyłabyś możliwość wzięcia rocznego urlopu z otwartym prawem do powrotu? Przytaknęła. – Jak pan sobie życzy, kapitanie. – Nie potrafiła jasno myśleć, jej umysł ogarniały na przemian lęk, radość i smutek. – Wobec tego pomówię o tym z Księciem. – Wstał od stołu. – Ty też powinnaś pójść. Może chcieć porozmawiać z tobą o twej służbie. Książę także jeszcze nie spał. Jego wzrok stwardniał, gdy za plecami Arcolina dojrzał Paks, niemniej zaprosił ich do środka. Arcolin przedstawił życzenie dziewczyny, na co Phelan obdarzył ją przeciągłym spojrzeniem. – Paksenarrion, czy jesteś niezadowolona z mojego dowództwa? – Nie, mój lordzie. – Odpowiedziała szczerze. Martwiło ją nie jego dowodzenie, lecz zawarty sojusz. – Cieszę się. Zawsze byłaś uczciwym i godnym zaufania żołnierzem. Nie chciałbym utracić twego szacunku. Nie, mój lordzie. – Potrafię zrozumieć, że możesz chcieć odpocząć. Dziewczyna z północy... inna kultura... ale czy chcesz odejść z Kompanii na zawsze czy jedynie na jakiś czas? – Nie wiem. Nie potrafię wyobrazić sobie niczego innego... – A jakże byś mogła? Rozumiem. – Kiwnął energicznie głową, jakby rozważając kwestie, których nie dostrzegała. – Wiesz, że Wielki Marszałek sugerował, iż być może będziesz musiała opuścić Kompanię, powiedział mi to jeszcze w Sibili, po tym, jak zostałaś ranna. – Zauważyła, że nie używa imienia kapłana. Nie wspominał także, że wcześniej upierała się przy pozostaniu. – Być może to odpowiednia chwila. Skorzystasz z lepszego szkolenia. Jeśli postanowisz zaciągnąć się na służbę do kogoś innego, z przyjemnością cię zarekomenduję. Doradzam, abyś spróbowała zostać giermkiem. Jesteś dobra w szermierce – naucz się walki konnej, a będziesz kwalifikować się do treningu na rycerza. – Przerwał i spojrzał na Arcolina. – Trzeba ją zaopatrzyć w mapy do podróży na północ, spodziewam się, że dopatrzyłeś już wypłaty... – Jeszcze nie, mój lordzie. Przyszła do mnie przed chwilą. – W porządku. Możesz zostać z Kompanią, Paksenarrion, dopóki nie postanowisz, jak chcesz podróżować. W obecnej sytuacji nie byłoby rozważnie wędrować po Aarenis samotnie. Jeśli zechcesz zaczekać, to zamierzam niedługo odesłać paru ludzi do Valdaire... – Miał dla niej kilka rad. Nie usłyszała potępienia, czego się tak obawiała. Sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco roztargnionego, ale uprzejmego. Potrząsnęła głową i wróciła z Arcolinem do kohorty. Ulżyło jej, że tak łatwo poszło. Czekał na nią Stammel. – Idź spać. Jutro... – Ale jutro jest Sord... – Nie. Pojutrze. A ty nie pójdziesz tam z nami. Znajdę ci coś do roboty... – Ale... – Nie sprzeczaj się ze mną! Nadal jestem twoim sierżantem! Kiedy ty znajdziesz się w Sord, będzie już po wszystkim. A teraz do łóżka. Paks spała do samego rana, nie budząc się w nocy ani razu. Rozdział drugi – Z Kompanii Księcia Phelana, co? – Paksenarrion przytaknęła. Kapitan straży był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. – Odchodzisz z Kompanii? Wzruszyła ramionami. – Wracam na trochę do domu. – Hmmm. Dowódca karawany mówi, że chcesz nas opuścić w połowie trasy? – Jest bliżej... – Mmm. Dowódca rozmawiał już z twoim sierżantem, prawda? – Tak jest, sir. – Przypuszczam, że to wystarczy. Strzelasz z kuszy? – Nie najlepiej, sir. Używałam długiego łuku, ale nie jestem specjalistką. Kapitan straży westchnął. – Nie można mieć wszystkiego. Teraz posłuchaj: karawana rozpoczyna przygotowania do wyruszenia pojutrze, a startujemy dzień później, w zależności od tego, ilu przyłączy się kupców. Masz zjawić się tutaj pojutrze w południe, gotowa do pracy. Przyjdziesz pijana, a obetnę ci wypłatę. W mieście musimy uważać na wozy równie bacznie, jak na szlaku. Nie miej nadziei na sen w tamtą noc. Zdobądź jakąś zbroję – karawana jej nie zapewnia. Doradzam kolczugę. Rozbójnicy, na których natykamy się wzdłuż wybrzeża, używają bardzo mocnych łuków. Nosisz skórę, a ta nie zatrzyma strzał. Jeśli chcesz, możesz kupić zbroję u nas. – Przekrzywił głowę. – Wszystko jasne? – Tak, sir. Mam być tutaj pojutrze w południe w zbroi. – Trzeźwa. Zaczerwieniła się. – Nie piję. – Wszyscy piją. Część wie, kiedy przestać. A przy okazji – żadnego sypiania z kupcami. To źle wpływa na dyscyplinę. Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi. – Nie, sir. – Bardzo dobrze. Do zobaczenia pojutrze. – Odprawił ją machnięciem ręki. Opuszczając pokój, minęła dwóch uzbrojonych mężczyzn, jeden z nich trzymał kuszę. * * * – Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżasz. – Paks miała nadzieję, że wymknie się po cichu, lecz Arne, Vik i reszta przyjaciół przyłapali ją. – Co zrobisz sama? – Nie będę sama – odparła. – Ochraniam karawanę. – Karawanę! Na flaki Tira, to... – Wiesz dobrze, że parę lat temu Książę też to robił. – Tak, ale z nami – z Kompanią. Lecz wyjechać z obcymi... – Pomyśl, Arne. Ilu obcych pojawiło się w tym roku w Kompanii? – Masz rację. Niemniej jesteśmy... jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Paks. Przyjaźnimy się, odkąd tu przyszłam. – Tak, ale ja nie mogę... – Czy to ten marszałek Girda? Zamierzasz zostać wyznawczynią? – Nie wiem. Nie, nie sądzę. Ja po prostu... – Przyjrzała się im, próbując to powiedzieć. – Biorę urlop... wszystkim nam się należy... może tu wrócę, a może nie. – To niepodobne do ciebie – skrzywił się Vik. – Zrozumiałbym, gdyby zrobiła to poniesiona złością Barra, ale ty... – Biorę urlop. – Spiorunowała go wzrokiem. – Biorę urlop. Rozmawiałam o tym ze Stammelem, Arcolinem i samym Księciem. Idę na urlop. – Wrócisz – orzekła Arne. – Musisz. Inaczej byłoby nie w porządku. – Paks potrząsnęła głową i szybko odeszła. Gdy opuszczała obóz, złapał ją jeden z giermków Księcia. – Książę chce zobaczyć się z tobą przed twym wyjazdem – poinformował ją. Poszła za nim do namiotu dowódcy. W środku Phelan rozmawiał z Aliamem Halverikiem. – ...i sądzę, że to... och, Paksenarrion. Halveric ma do ciebie prośbę. – Mój lordzie? – Ponieważ jedziesz na północ – jak rozumiem, zamierzasz przebyć góry? – Tak, mój lordzie. – Dobrze ci zapłacę, gdybyś zgodziła się na pewne opóźnienie w powrocie do domu i zawiozła to pismo do mojej posiadłości w Lyonya. Jeśli wybierzesz wschodnią przełęcz, nie nadłożysz zbyt wiele drogi. – To dla mnie zaszczyt, panie. – Paks wzięła zwój w skórzanym etui i włożyła do sakiewki u pasa. – Spójrz na mapę. Powinnaś przekroczyć góry mniej więcej tutaj. Jeśli pojedziesz na północ, trafisz na szlak wschód – zachód, biegnący od Finthy do Prealith. W Lyonya odszukasz łowców lub od kupców w Tsaia dowiesz się, jak tu trafić. – Wskazał palcem na mapie. – Powołaj się na mnie, gdyż inaczej skierują cię na północ, do mego wuja lub braci, a nie chciałabyś aż tak zboczyć z drogi. Gdy tam przybędziesz, oddaj pismo mojej żonie, Estil – jest o parę dłoni wyższa ode mnie. Myślę, że moja wiadomość dojdzie do niej w ten sposób szybciej niż wysłanym umyślnie kurierem. – Tak, panie. – Jestem pewny, iż mogę ci zaufać, że nikomu o tym nie powiesz. Są tacy, którzy z radością ukradliby pismo, powodując tym nie lada kłopoty. – Nikomu nie powiem, panie. – Dziękuję. Zaufasz mojej pani, że ci zapłaci, czy chcesz pieniądze teraz? – Oczywiście, że ufam tobie... twojej pani. Jeszcze nie dostarczyłam wiadomości, choć przysięgam, że to zrobię. – Phelan twierdzi, że będziesz szukać pracy na północy, czy tak? – Skinęła głową. – Wobec tego Estil może ci pomóc. Obiecuję, że zrobi, co w jej mocy. – Paksenarrion – odezwał się Książę, wyciągając do niej rękę. – Pamiętaj, że zawsze będziesz mile widziana w moim domu i Kompanii. Niechaj bogowie będą z tobą. – Niech strzeże cię Falk – dodał Halveric. Opuściła namiot z pewnymi oporami. Trudno było pogodzić się z myślą, że odtąd nie ma tutaj żadnych praw. Gdyby wtedy ktoś zatrzymał ją i poprosił o pozostanie, mogłaby zmienić zdanie. Lecz nie spotkała przyjaciół, a wartownik przepuścił ją bez słowa. Gdy podeszła do bramy miasta, zaczęła rozmyślać o czekającej ją podróży. Szybkim krokiem przemierzała zatłoczone uliczki Sordu. Teraz, gdy porzuciła barwy Księcia i szła w brązowych spodniach i koszuli, z plecakiem na ramieniu i długim mieczem u boku, nie słyszała gwizdów, którymi tak się przejmowała. Dziwnie jej było po tak długim czasie z powrotem chodzić w spodniach. Było jej gorąco w nogi, drapało. Długi miecz także źle leżał na biodrze. Niecierpliwym gestem przesunęła go do tyłu. Plecak był ciężki... pomyślała, że jest za gorąco na chodzenie w kolczudze i ciepłych, wełnianych rzeczach spoczywających obecnie w plecaku. Zerknęła na słońce i poszła przed siebie. Na podwórzu gospody uwijał się dowódca karawany, trzy wozy były już załadowane. Chrząknął na jej widok i skinął głową w stronę drzwi karczmy. Paks spojrzała tam i zobaczyła kapitana straży. – Ha! – zawołał tamten. – Jesteś punktualnie. – Zmierzył ją od góry do dołu krytycznym spojrzeniem. – Gdzie twoja kolczuga? – W plecaku, sir – odrzekła. – Lepiej ją załóż – doradził. – Nie odważyłbym się zostawić jej gdzieś w panującym tu zamieszaniu. Swoje rzeczy połóż na wozie – wskazał. – A teraz pilnuj załadowanych towarów. Gdy przybędą pozostali, opracuję porządek wart. * * * Po paru dniach podróży Paks przyzwyczaiła się do reszty strażników. Nie sądziła, by mogła zaufać im podczas walki, niemniej uznała, że przypominają poznanych dotychczas żołnierzy. Paru wyrzutków z kompanii najemniczych i milicji, lecz większość okazała się odpowiedzialna i pracowita. Część nigdy nie robiła nic innego i znała się jedynie na strzelaniu z kuszy. Inni przeszli dobre szkolenie – opuścili godne szacunku oddziały z różnych, zwykle mało ważnych powodów. Na szczycie listy przyczyn królowały picie, bijatyki i hazard. Mijały dni. Na Miedzianych Wzgórzach stawało się coraz goręcej, bardziej niż gdziekolwiek indziej, gdzie do tej pory była. Powiedziano jej, że to najgorętsza część lata. – Mądrzy wybierają wiosenne karawany – mruknął jeden ze strażników, leżąc w cieniu wozu. – Jeśli takowe wyruszają – rzucił inny. – No tak, czego można oczekiwać od kupców? – Wysokich cen. – Wywołało to powszechny śmiech. Paks prażyła się w kolczudze. Spojrzała na wschód, gdzie w oddali majaczyła linia oceanu. Ze wzniesień, gdy widoczności nie psuła mgiełka upałów, mogła wypatrzyć piasek i wodę. Tam musiało być chłodniej. W końcu zapytała, dlaczego nie podróżują bliżej oceanu. – Skąd jesteś? – Z północy – odparła. – Urodziłam się na północny zachód od Verelli. – Och. To w głębi lądu, prawda? Nie wiesz zbyt wiele o morzu. Cóż, gdybyśmy jechali bliżej brzegu, trafilibyśmy w okolice najgorsze z możliwych. Piach... chodziłaś kiedyś po piasku? – Po małej plaży pomiędzy Immerdzanem a... – Nie, nie po plaży. Po suchym piachu... sypkim piachu. To jest... o, do licha. To... to gorsze od zaoranego pola. – To potrafiła zrozumieć, kiwnęła więc głową. – Pomyśl o tych wozach: zapadające się koła, praca z mułami. Nasza praca. A potem mokradła. Grząskie, wilgotne, słone błota. I jeszcze więcej piachu. I wcale nie jest tam chłodno, tylko piekielnie gorąco, woda słona, wszystko śmierdzi. Uch. – Nie zapominaj o piratach – dorzucił ktoś. – Właśnie do tego dochodziłem. Wiesz, że tutejsze okolice nazywają Wybrzeżem Rabusiów? – A jak oni tam żyją? – Niektórzy lubią jeść kraby, małże i takie tam. Jest tam mnóstwo owoców morza. Mówią, że tu i ówdzie trafiają się źródła słodkiej wody. Parę nędznych osad. Poza tym piraci mają statki i zawsze mogą odpłynąć. Pomimo złowieszczej nazwy i ostrzeżeń dowódcy karawany nie zobaczyli choćby jednego bandyty i wozy bez kłopotów toczyły się niespiesznie na północ. Paks ćwiczyła strzelanie z kuszy, a jej umiejętności szermiercze wywarły na reszcie strażników wielkie wrażenie. Z kolei mnóstwo czasu zabierało jej wypluwanie kurzu po kolejnych próbach walki wręcz. Znali sztuczki, jakich nigdy nie widziała w Kompanii. Wreszcie ujrzała na horyzoncie smugę Krasnoludzkich Gór przecinających Miedziane Wzgórza. Gdy podeszli bliżej, przekonała się, że łańcuch górski biegł na wschód od samego wybrzeża, gdzie piasek ustępował skałom. – To Węzeł Wschodu – powiedział jej kupiec, widząc, jak tam patrzy. – Jeśli żeglujesz, musisz odpłynąć daleko w morze, by odszukać najlepsze prądy. – A tam nigdy nie chciałabyś się znaleźć – dodał strażnik, wskazując na rozległą zatokę za cyplem. – To Zatoka Niewolników. Na każdego pirata na wybrzeżu przypada dziesięciu w zatoce. Dla zapewnienia ci tam bezpieczeństwa potrzebna byłaby kompania rozmiarów oddziału twego Księcia. – Handlowałem tam – sprzeciwił się inny kupiec. Strażnik spojrzał na niego. – Cóż – mruknął w końcu. – Musiała nie spodobać się im twoja twarz – albo pieniądze. Karawana dotarła do skrzyżowania i skręciła na zachód, w stronę prowadzącej przez Miedziane Wzgórza przełęczy i dalej ku Wschodnim Marchiom Aarenis. Paks zaczęła studiować mapę w nadziei, że znajdzie szlak, który doprowadzi ją do wschodniej przełęczy w Krasnoludzkich Górach. Strażnicy upierali się, że powinna znaleźć sobie towarzystwo, ale ona wolała nikogo o to nie pytać, lepiej, żeby nikt nie wiedział, dokąd zmierza. W końcu postanowili sami znaleźć jej towarzysza. * * * – Jeśli chcesz mieć kompana, to jeszcze ktoś nas opuszcza, żeby przebyć Srebrną Przełęcz. – Jori, parę lat starszy od Paks, był jednym z tych, którzy najbardziej upierali się, że nie powinna jechać sama. – Och? – Nie przerwała pracy nad mechanizmem kuszy. – Kto taki? – Tamten elf. – Podniosła głowę zaskoczona. Nie wiedziała, że w karawanie podróżuje elf. Jori uśmiechnął się złośliwie. – Jest dumny, jak każdy elf – nie musisz obawiać się, że będzie cię zaczepiał po drodze. Puściła to mimo uszu. – Dlaczego tam jedzie? Uśmiech Joriego zgasł. – Och – twierdzi, że udaje się do Lasu Pani. No wiesz, do królestwa elfów. Niemniej część trasy moglibyście pokonać razem. – Hm. – Odstawiła kuszę i wstała, przeciągając się. – Gdzie jest? – Tam. – Jori wskazał brodą grupkę przy ognisku. – Przedstawię cię, co? – Jeszcze nie. Najpierw chcę go sobie obejrzeć. – W takim razie to ten w szarym płaszczu. Pomyślała, że jest o palec niższy od niej i nie przypomina widzianych dotychczas elfów, niemniej w zielonoszarych oczach i gracji, z jaką się poruszał, było coś nieludzkiego. W głosie pobrzmiewała mu elfia śpiewność. – Nie, mam sprawę do załatwienia w moim królestwie – mówił do kupca korzennego. – Nie boisz się samotnej przeprawy przez góry? – Bać się? – powtórzył kpiąco, a jego dłoń oparła się o złoconą rękojeść wąskiego miecza. Kupcy pokiwali głowami, mrucząc coś pod nosem. Paks przyjrzała się uważniej jego broni. Bardzo wąska klinga – pewnie broń pojedynkowa, pomyślała. Gdyby nie był elfem, uznałaby go za samochwałę. Był szczupły, poruszał się lekko. Ze względu na obfitą tunikę nie mogła stwierdzić, czy kryją się pod nią szerokie ramiona wojownika. Miał żylaste ręce, lecz na dłoniach nie widziała blizn ani zgrubień. To kwestia światła czy elfy nie nabawiały się odcisków? Jeden z kupców podniósł głowę i zobaczył ją. – Hej, strażniczko! To ta wysoka dziewczyna – dodał do swoich towarzyszy. – Chodź do ognia i ogrzej się nieco. – Machnął grubym ramieniem. Uśmiechnęła się, lecz została tam, gdzie stała. – Tu jest wystarczająco ciepło. Usłyszałam rozmowę o przeprawie przez góry i chciałam posłuchać. – Po co? Zamierzasz opuścić karawanę i udać się na północ? – Słyszałam o paru szlakach – odparła. Nie chciała zdradzić się ze swą wiedzą. – Znam kogoś, kto był za Krasnoludzkimi Górami. Ale jeśli istnieje krótsza droga... – Ach, krótsza... – wtrącił inny kupiec. – To zależy, dokąd udajesz się na północy... – Przyjrzał się Paks, lecz ta milczała. Po chwili wzruszył ramionami i kontynuował: – Po przejściu Srebrnej Przełęczy znajdziesz się pomiędzy Prealith a Lyonya, z tym że po północnej stronie jest pewien dobry szlak, powiedzie cię na zachód, prosto do południowo-wschodniego narożnika Tsaia. – Paks kiwnęła głową. Wyczuła raczej, niż dostrzegła, że elf ją obserwuje. – Szlak ten krzyżuje się z drogą do Strażnicy Krasnoludów, na rozstajach usypano kurhan i wybudowano skalną kryjówkę. Jeśli zmierzasz do Tsaia, odległość nie jest mniejsza, ale w pojedynkę możesz podróżować szybciej, a same przełęcze są łatwiejsze niż te na szlaku do Strażnicy Krasnoludów. Tamte... – przerwał i pokręcił głową. Zainteresowana, Paks podjęła temat. – Dziękuję ci, panie – powiedziała. – Nie wiem zbyt wiele o górach, słyszałam jedynie, że przeprawa jest krótka. Kupiec roześmiał się. – Tak – dosyć krótka. O ile ją pokonasz. Lód w środku lata, śnieżyce – to zawsze jest niebezpieczne, zwłaszcza dla samotnego wędrowca. Na twoim miejscu wybrałbym wschodnie przejście, to właśnie, o którym mówię. Spędzisz w górach więcej czasu, lecz nie tak wysoko ani w tak niskich temperaturach. Czy dowódca karawany wie, że odchodzisz? – Oczywiście, sir! – Rozzłościła się, lecz po minach zebranych poznała, że nikt nie zamierzał jej obrazić. – Poprosiłbym go o puszczenie cię koło wschodniej przełęczy – powiedział poważnym tonem kupiec. – Szczególnie jeśli zamierzasz podróżować sama. Przytaknęła, nie odzywając się więcej. Kupcy wrócili do ulubionych tematów: jakie produkty znaleźli w tym lub tamtym porcie i jak korzystnie je sprzedali, kto rządził którym miastem i co ostatnia wojna uczyniła z rynkami. – Mnie przede wszystkim martwi – mówił olbrzym w grubym, żółtym płaszczu – jak wpłynie na wysokość opłat. Powiada się, że Liga Gildii wydała mnóstwo pieniędzy na zeszłoroczne walki – będą musieli jakoś je odzyskać, a przecież najłatwiej osiągnąć to, podnosząc opłaty. – Zanadto nas potrzebują – zaprotestował inny. – A Ligę powołano po to, by wspierała handel. Mówię wam, że Liga Gildii nie zamierza nas okraść. – A nawet jeśli, to pozostaje rzeka – zasugerował następny. – Teraz, kiedy osadzili Alureda na książęcym stolcu, pozwoli nam z niej korzystać... – Ha! Ten stary wilk! Na Simyits, nie wierzysz chyba, że tytuł odmieni pirata, prawda? A jeśli już o to chodzi, to co uzyskaliśmy od różnych szlachetnych panów? Fakt, kiedy szykuje się wojna, potrzebują naszego złota, lecz potem – och, ci kupcy: ani honoru, ani lojalności – podatkami ich, stali się nazbyt hardzi. – Paks śmiała się z pozostałymi, choć sama uważała, że kupcy nie mają honoru – jak milicja Vonja. Jakoś nigdy nie zastanawiała się, co sądzą sami kupcy. Gdy tej samej nocy zeszła z warty i zatrzymała się przy ognisku strażników na kubek naparu, powitała ją spowita w płaszcz postać. Dojrzała błysk zieleni szeroko rozstawionych oczu. – Ach. Paksenarrion, prawda? Stanęła spięta i niepewna. – Tak... zgadza się. A ty, panie? Ukłonił się z gracją, choć jakby kpiąco. – Możesz mi mówić Macenion. Elf, jak widzisz. – Kiwnęła głową i sięgnęła po garnek naparu. – Pozwól... – dodał miękko i ze stojaka za garnkiem uniósł się cynowy kubek, zanurzył się w płynie i podfrunął do ręki dziewczyny. Zamarła, zatkało ją. – No dalej – zachęcił ją – weź go. – Spojrzała na kubek, potem na własną dłoń, by wreszcie ostrożnie ująć ucho naczynia. Prawie je upuściła, czując nagle jego ciężar. Powoli wypuściła powietrze i ostrożnie upiła odrobinę płynu. Smakowało zwyczajnie – zastanawiała się, czy nie wsypał czegoś do środka. Znów zmartwiała na widok drugiego kubka, który poderwał się ze sterty, napełnił i popłynął ponad ogniskiem do Maceniona. Elf ujął go, ukłonił się jej i napił. – Przepraszam – rzucił lekkim tonem – jeśli cię przestraszyłem. Słyszałem, że jesteś wojowniczką o znacznym doświadczeniu. Piła napar, rozważając, jak powinna postąpić. Na pewno nie miała ochoty przyznać się, że przestraszyła się odrobiny magii, lecz widział jej reakcję. Opróżniła kubek, odstawiła go i usiadła powoli. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam – powiedziała w końcu. – Najwyraźniej – odrzekł. Odłożył własne naczynie na stertę i usiadł koło niej. – Kiedy pytałem – podjął – każdy zapewniał mnie, że masz doskonałą reputację. – Poczuła ukłucie irytacji: jakie miał prawo rozpytywać o nią? – Jak rozumiem, służyłaś w Kompanii Phelana. – Spojrzał na nią, więc przytaknęła. – Tak. Jeden ze strażników słyszał o tobie. Nie byłaś zwyczajną najemniczką, powiedział. – Znowu poczuła gniew. – Poprzedniego wieczoru wspomniałaś, że przed dotarciem do Valdaire udajesz się w góry, na północ. Sama, jak rozumiem? – Kiwnęła głową. – Mógłbym – zaczął, patrząc na złożone na kolanach, splecione dłonie – mógłbym ci pomóc. Znam te szlaki – niebezpieczne dla kogoś niedoświadczonego, niemniej dosyć łatwe. – Och? – Sięgnęła po kubek i ponownie go napełniła. – Chyba, że zamierzasz podróżować sama. Ludzie rzadko się na to decydują. Wzruszyła ramionami. – Nie ma nikogo, kto mógłby ze mną podróżować. Z radością przyjmę od ciebie rady dotyczące szlaku. – Pamiętała przestrogi Stammela przed takimi, którzy chcieliby jej towarzyszyć. Elf poruszył się niespokojnie. – Jeśli zechcesz, możemy podróżować razem – przynajmniej do granic Lasu Pani. Opiszę ci dalszą drogę. – Usiadł wygodniej i przyjrzał się jej spod ciemnych brwi. – Byłoby to znacznie bezpieczniejsze dla ciebie, a dla mnie dogodne. Choć szlaki górskie nie są tak niebezpieczne, jak trasy karawan, wszędzie czyhają zagrożenia i dobrze byłoby mieć kogoś, kto dobędzie stali i osłoni ci plecy. Pokiwała głową. – Rozumiem. Dobrze pomyślane. Lecz – wybacz mi, panie – wydajesz się wiedzieć więcej o mnie, niźli ja wiem o tobie. Wyprostował się. – Jestem elfem – z pewnością wiesz, co to oznacza. – Tak, ale... W jego głosie pojawiły się ostrzejsze tony. – Obawiam się, że nie mam w okolicy krewnych ani przyjaciół, których mogłabyś przepytać. Będziesz musiała zaufać memu słowu albo podróżować samotnie. Jestem elfem, wojownikiem- magiem – jak widziałaś – i wracam do mojej ojczyzny. Lasu Pani. – Przepraszam, jeśli cię rozgniewałam, panie, ale... – Nasłuchałaś się złych rzeczy o elfach? O to chodzi? Przypomniał się jej Bosk. – Tak... paru. Głos elfa złagodniał. – W takim razie to nie twoja wina. Musisz wiedzieć, że elfy są rasą znacznie starszą od ludzi. Niektórzy zazdroszczą nam wiedzy i umiejętności. Nie rozumieją naszych obyczajów, a my nie potrafimy objaśnić ich tym, którzy nie słuchają. Lecz elfy, Paksenarrion, zostały stworzone przez samego Stwórcę jako nieprzyjaciele wszystkiego, co złe. To elfów orkowe plemię nienawidzi najmocniej, gdyż wiedzą, że ich los waży się na ostrzu naszych kling. Mroczne siły nigdy nie pojawiają się w pobliżu elfich królestw. Paks rozważyła to bez słowa. Słyszała, że elfy są faktycznie znacznie starsze niż ludzie i nigdy nie umierają ze starości. Nie spotkała się jednak z opiniami, że elfy są złe lub dobre, podczas gdy orki i demony opisywane są jednoznacznie jako złe, a święci, jak Gird czy Falk, jako dobrzy. Przez kilka następnych dni zebrała wszelkie dostępne informacje o elfach jako takich i Macenionie w szczególności. Nie było tego dużo. Niemniej, gdy do traktu przybliżyły się wyższe wzniesienia, przekonała się, jak łatwo jest przeoczyć szlak. Podróż w towarzystwie kogoś, kto już tu był, wydawała się znacznie rozważniejsza. * * * Paks z ulgą odprowadziła wzrokiem znikającą za zakrętem karawanę. Nie przyzwyczaiła się do towarzystwa strażników, nie potrafiła im zaufać tak jak swym poprzednim towarzyszom. Teraz była wolna – mogła udać się na północ, do domu, ku przygodom. Wyobraziła sobie, jak wraca do Trzech Jodeł z podarkami i pieniędzmi do wydania na targu. Niemal słyszała radosne westchnienie mamy i piski młodszych braci i sióstr. Wyobrażała sobie oniemiałego ojca widzącego jej bogactwo i przypasany do boku miecz. Odwróciła się z uśmiechem do Maceniona, który patrzył na wzbijane przez karawanę tumany pyłu. – Cóż, został po nich tylko zapach. Ruszajmy. Oderwał spojrzenie szarozielonych oczu od przełęczy i spojrzał na nią ostro. – Musisz tak się spieszyć? Chcę się upewnić, że nie pójdzie za nami żaden złodziej. Poluzowała miecz w pochwie. – Mało prawdopodobne. Z twoją magią i tym mieczem nic mamy się czego bać. Chciałam znaleźć dobre miejsce na nocleg, zanim zapadną ciemności. – Bardzo dobrze. Chodźmy wobec tego, nie tracąc czujności. Poruszaj się tak cicho, jak tylko może człowiek. Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi. Nie miało sensu wszczynanie sporu z jedynym towarzyszem podróży przez góry. Nie miała innego przewodnika, a elfy były groźnymi wrogami. Obróciła się do mocnego kuca jucznego, kupionego od dowódcy karawany, i po raz ostatni sprawdziła juki, po czym pogłaskała Gwiazdę po szyi i ruszyła odchodzącym od traktu wąskim szlakiem. Miała nadzieję, że w trakcie podróży Macenion złagodnieje. Jak dotąd był zgryźliwy, sarkastyczny i krytycznie nastawiony. Było oczywiste, że dysponuje ogromną wiedzą o górach i prowadzących przez nie szlakach, lecz starał się, by była ona wręcz bolesna dla innych. Szedł przodem, prowadząc wyhodowanego przez elfów rumaka, którego wąska, wygięta szyja zdradzała niesmak do niesionego na grzbiecie bagażu. Na szczęście przy wieczornym ognisku Macenionowi przeszedł zły humor i odzyskał pierwotny urok. Jednym zaklęciem rozpalił ognisko, a innym ugotował zwykłą kaszę. Potem rzucił czar uniemożliwiający koniom zbytnie oddalenie się. Paks chciała go zapytać, czy nie mógłby również użyć zaklęcia zabezpieczającego obóz, tak aby oboje mogli przespać całą noc, potem jednak uznała, że lepiej tego nie robić i zaoferowała wzięcie pierwszej warty. Choć w dzień było upalnie, noc okazała się chłodna. Wyczuwała rozciągające się wokół olbrzymie przestrzenie – uczucie charakterystyczne dla gór. Niczego nie widziała ani nie słyszała, a mimo to dwukrotnie nagły lęk zaparł jej dech, a włoski na ramionach zjeżyły się. Kiedy obudziła Maceniona na jego wartę i opowiedziała mu o tym, roześmiał się cicho. – Dzicz nie przejmuje się ludźmi, Paksenarrion – poluje i nie kryje się. To właśnie czułaś – obojętność. – Zaskoczyło ją, że natychmiast usnęła. Dwa dni wędrowali, mając po obu stronach góry. W południe drugiego dnia znaleźli się wystarczająco wysoko, by ponownie ujrzeć wijącą się poniżej drogę i wspinającą się w oddali na grzbiet Miedzianych Wzgórz. Paks z ledwością dostrzegała bladą kreskę traktu, lecz Macenion utrzymywał, że widzi na niej inną karawanę, jadącą z zachodu na wschód. Zmrużyła oczy, przeszywając spojrzeniem ligi rozświetlonego słońcem powietrza, drgającego od światła i wiatru, po czym chrząknęła. Nie widziała żadnego ruchu, a od oślepiającego blasku rozbolały ją oczy. Obejrzała się na ich szlak. Piął się na porośniętą trawą skałę – którą nazwałaby górą, gdyby nie majaczące za nią wyższe masywy – po czym znikał. Po chwili Macenion także wrócił na ścieżkę. Ku jej zdumieniu, przeciwną stronę wzniesienia porastał las. Przez całe popołudnie maszerowali przez gęstwinę sosen pachnącą żywicą i korą. Wrzuciła na grzbiet Gwiazdy parę suchych gałęzi. Rozbili obóz na przeciwległym skraju lasu, spoglądając ponad jego ciemną łatą na wschód, gdzie nawet Paks mogła dostrzec opadające stromo do morza urwiska. Macenion długo nie odrywał odeń wzroku. – Co widzisz? – zapytała go w końcu, lecz tylko potrząsnął głową i nie odpowiedział. Poszła zamieszać owsiankę. Wieczorem opowiadał jej o elfach i ich zwyczajach – języku i historii – lecz większość informacji nic Paks nie mówiła. Odniosła wrażenie, że cieszy go, iż tak niewiele wie. – Mam elfie imię – oświadczyła z dumą, gdy skończył. – Tyle wiem: „Paksenarrion” znaczy: „Górska Wieża”. – I przypuszczam, że uważasz, iż nazwano cię tak ze względu na wzrost, co? – prychnął. – Nie bądź głupia, to wcale nie jest elfie imię. – Owszem, jest! – Zesztywniała ze złości. Zawsze była dumna ze swego imienia i jego znaczenia. – Nonsens! Pochodzi ze starożytnego Aare, a nie od elfów. „Pakseenerion” to „Królewska wieża” albo „Królewski skarb”, jako że przechowywali swe skarby w wieżach. – To to samo. – Nie słyszała różnicy w dźwiękach. – Nie. Popatrz. W elfim jest... – Macenion zaczął rysować linie w pyle. – To inny znak, którego nie używacie. Prawie taki sam jak wasze „ks”, a pierwsza część oznacza „szczyt” lub „wysoko położone miejsce”. Elfie słowo „enarrion” to „góra”, gnomy przekręciły je na „enarn”, a krasnoludy na „enarsk”, stąd nazwa tych gór: „Dwarfenarsk” albo w ich mowie: „Hakkenarsk”. Gdyby twoje imię naprawdę pochodziło z mowy elfów, znaczyłoby: „Górski szczyt” albo „Miejsce wysoko położone w górach”. Ale tak nie jest. Pochodzi z języka ludzi Aaren i oznacza „Królewski skarb”. Zmarszczyła brwi. – Ale zawsze mi mówiono... – Nie obchodzi mnie, co ci powiedziała jakaś niedouczona starucha, Paksenarrion, ani ty, ani twoje imię nie macie nic wspólnego z elfami. – Uśmiechnął się do niej krzywo i umyślnie uniósł bez dotykania imbryk, by nalać sobie naparu. Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem. – Moja babcia nie była niedouczoną staruchą! – Orphinie, daj mi cierpliwość! – rzucił niemal równie ostro jak ona. – Czy naprawdę uważasz, że twoja babcia – choćby nie wiadomo jak godną szacunku osobą była – wie więcej o mowie elfów od elfa? Bądź rozsądna. Umilkła nadal rozzłoszczona. W obliczu takiego postawienia sprawy nie miała nic do powiedzenia, ale nie musiało się to jej podobać. Następnego dnia atmosfera między nimi nadal była napięta. Tak było również i wtedy, gdy dotarli do pierwszego rozstaju. Macenion zwolnił. Paks kusiło, żeby zapytać, czy wie, dokąd zmierza, lecz szybkie spojrzenie na otaczającą ich gruszę sprawiło, że zmilczała. Nieważne, wiedział czy nie – ona z pewnością nie miała o tym pojęcia. Macenion obejrzał się na nią. – Myślę, że pójdziemy tędy – obwieścił, wskazując ręką. – Myślisz? – Nie mogła się powstrzymać. Twarz mu pociemniała. – Mam swoje powody, Paksenarrion. Obie ścieżki doprowadzą nas do celu, ale ta może zapewnić dodatkowe korzyści. – Jakie? – Och – sprawiał wrażenie, że niechętnie odpowiadał – przy niektórych szlakach są tu ruiny. Może znajdziemy jakiś skarb... – Albo kłopoty. Uniósł brwi. – Myślałem, że dobrze władasz mieczem. – To prawda, ale nie lubię pakować się w kłopoty umyślnie. – Choć, zanim jeszcze skończyła to mówić, poczuła dreszczyk emocji. Nie chciała problemów, ale przygoda to co innego. Musiał odczytać to z jej twarzy, gdyż uśmiechnął się. – Ośmielam się sądzić, że po tylu spokojnych dniach nie masz nic przeciwko odrobinie ryzyka. To oczywiste, że nie spodziewam się specjalnych trudności, lecz na pewno nie masz nic przeciwko paru złotym monetom albo dodatkowej broni, chyba że na dnie tego plecaka nosisz skarby. – Mówiąc szczerze – nie mam nic przeciwko temu. – Złapała się na uśmiechu. Zagubione w dziczy ruiny, zapomniane skarby – o tym właśnie marzyła, będąc dzieckiem. Wybrana przez Maceniona ścieżka zakręcała z powrotem na zachód, by po wielu zawijasach przeprowadzić ich wąskim przejściem do dolinki o stromych zboczach i dnie usianym wielkimi, szarymi głazami. Dróżka wiła się między nimi, wyglądały niemal jak strażnicy. – Co to jest? – chciała wiedzieć, gdy zbliżyli się do pierwszych z nich. Z grubsza ociosane głazy sprawiały dziwne wrażenie, jakby żyły. – Kamienie strażnicze – odrzekł. – Nigdy takich nie widziałaś? Popatrzyła na niego groźnie. – Nie. Inaczej nie pytałabym. – Nie miała już ochoty dociekać, przed czym lub przed kim miały one chronić. Lecz Macenion zaczął wyjaśniać jej to bez dalszych zachęt. – Starszy lud ustawił je tutaj na straży – zdradził. – O ile wiem, ludzie nie wykorzystują ich. Przypuszczam, że nie mają odpowiedniej mocy. Zacisnęła wargi, by nie zapytać, na czym polega ich straż i jak się z niej wywiązują. – Tworzą wzory – ciągnął elf. – Wzory mają moc – nawet ty powinnaś to wiedzieć. – Zerknął na nią, a ona przytaknęła. – Wtargnięcie intruza narusza wzór, co wyczuwają ci, którzy postawili kamienie. – Czy jesteśmy intruzami? Macenion roześmiał się odrobinę za głośno. – Och, nie. Są stare, Paksenarrion, bardzo stare. Ktokolwiek je ustawił, dawno stąd odszedł. – Ale nadal tworzą... te wzory, o których wspominałeś? – Poczuła mrowienie w kościach. Rozejrzał się dokoła. – Owszem, ale to bez znaczenia... – Dlaczego? – dopytywała się uparcie. – Skoro wzory mają moc, a te kamienie nadal je tworzą, to... – Paksenarrion – przerwał jej lekceważąco – zrozum, że nie mam czasu tłumaczyć ci wszystkiego. Naprawdę wiem o tych sprawach więcej od każdego człowieka, a co dopiero od bardzo młodej wojowniczki. Musisz uwierzyć mi na słowo, że kamienie nie stanowią dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Ich moc dawno rozwiała się. A nawet jeśli nie – spojrzał jej w oczy i znacząco poklepał torbę – to mam tu zaklęcia, które ochronią nas przed nimi. Nie znalazła odpowiedzi. Nie miała pojęcia, czy Macenion naprawdę tak dobrze zna się na czarach, czy były to tylko czcze przechwałki, lecz wciąż mrowiło ją w kościach, gdy mijali kolejne szeregi głazów. Czy elf nie czuł tego ze względu na moc, którą władał? A może był mniej spostrzegawczy? Nie odważyła się zapytać. Przez najbliższą godzinę, jaką poświęcili na pokonanie trasy między kamieniami, starała się jak najmniej myśleć i opierać pokusie dobycia miecza. Zbliżali się do końca głazów, gdy usłyszała zza pleców ostry krzyk. Obróciła się instynktownie, oswobadzając miecz z pochwy. Macenion leżał na ścieżce z twarzą wykrzywioną cierpieniem. Gdy ujrzał ją, stojącą nad nim z mieczem w dłoni, krzyknął ponownie. – Nie! Żadnej broni! – Był biały jak mleko. Poczuła raczej, niż usłyszała, niskie buczenie. Obrzuciła szybkim spojrzeniem okolicę, lecz zobaczyła tylko oświetlone słońcem głazy. Podeszła lekko do Maceniona. – Nie martw się – odparła z uśmiechem. – To nie na ciebie. Co się stało? – Schowaj miecz – polecił jej. – Prędko! Nie była w nastroju do słuchania go. Znacznie lepiej czuła się z bronią w ręku. – Dlaczego? – spytała. – Pomogę ci wstać. – Lecz elf odsunął się od niej i wstał z trudem, ciężko dysząc. Zauważyła, że oszczędza lewą nogę. – Jesteś ranny? – Posłuchaj mnie, Paksenarrion. Schowaj miecz. Natychmiast. – Patrzył ponad jej ramieniem. – Bzdura – prychnęła. – Teraz to ty jesteś głupi. – Wciąż wyczuwała zagrożenie, lecz z bronią w pogotowiu było łatwiejsze do zniesienia. – Chodź... ruszajmy stąd. Czy powinnam podprowadzić Gwiazdę i wsadzić cię na jej grzbiet? – Musimy... pospieszyć się, Paksenarrion. Może zdążymy... – Skoczył w jej stronę. Podała mu lewą rękę. Odsunął się i zaczął ją okrążać. Obejrzała się, przepatrując dolinę. Nic. Słońce odbijało się od kamieni strażniczych. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniała gęsta jak mgła poświata. Potrząsnęła głową, by odzyskać ostrość widzenia. Macenion był już kilka jardów przed nią. – Zaczekaj – zawołała. – Pozwól, że pójdę przodem, żebym mogła cię chronić. – Lecz na jej wołanie elf tylko przyspieszył. Dotarł do koni i przywarł do siodła Wiatronogiego, klepiąc jednocześnie Gwiazdę w zad. Wydłużyła krok, bluźniąc pod nosem na tchórzliwe elfy. Światło zmieniało się, jakby w odpowiedzi na jej nastrój, falując między głazami. Była zbyt wściekła, by się bać, niemniej przyspieszyła. Macenion obrócił w jej stronę białą twarz, zobaczyła, jak wytrzeszcza oczy. Krzyknął i pogonił zwierzęta. Pobiegła za nimi, nie oglądając się za siebie. Zagrożenie za plecami urosło do takiego stopnia, iż wymagało podjęcia jakichś działań. Kiedy mijali ostatnie kamienie, mrok zgęstniał, jak gdyby ktoś wypełnił dolinę gęstym, niebieskawym dymem. Potem obmył ich rozbłysk białego światła, jaśniejszego od słońca. Ujrzała na ścieżce swój czarny jak noc cień. Potężne uderzenie w plecy rzuciło ją twarzą na ziemię, nie miała czasu zobaczyć, co stało się z Macenionem i końmi. W powietrze wzbiły się kłęby duszącego pyłu, a przez dolinę przetoczył się grzmot. Po chwili wszystko ucichło. Z oddali usłyszała krzyk sokoła. Gdy odzyskała oddech i zdołała wstać, ujrzała pusty szlak. Popołudniowa gra świateł tworzyła tajemnicze obrazy w wąskiej dolinie, a głazy rzucały na szlak kratownicę cieni. Górny odcinek ścieżki był zryty i stratowany – ślady ucieczki obu zwierząt i Maceniona. Skrzywiła się, patrząc na miejsce, gdzie szlak znikał za górskim grzbietem. Sama w nieznanej, dzikiej okolicy, bez zapasów i kuca... Obejrzała się na dolinę i pokręciła głową. Wiedziała, że tamtędy nie ucieknie. Może dogoni Maceniona – przypomniała sobie, że utykał. Faktycznie, zanim dotarła do zakrętu kryjącego za sobą złowieszczą dolinę, usłyszała głos elfa, przywołującego konie. Gdy obiegła truchtem ostatnie skały, zobaczyła go, jak kuśtyka z trudem, próbując złapać wodze Wiatronogiego. Zdenerwowane zwierzę odskakiwało na boki, pozostając poza jego zasięgiem. Przyglądała się temu przez moment, zanim powiedziała: – Potrzebujesz pomocy, Macenionie? Obrócił się na pięcie z otwartymi ustami, omal się nie przewracając. Jego twarz wykrzywił grymas. – Ty idiotko! – zawołał. Tego się nie spodziewała, poczuta, jak palą ją uszy. – Co ci powiedziałem... a ty musiałaś dalej wymachiwać tym mieczem! – Powiedziałeś mi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa – warknęła rozwścieczona. – Nie było, dopóki nie dobyłaś miecza – odparł. – Gdybyś tylko... – A jak myślałeś, co zrobię, gdy zacząłeś wrzeszczeć? – Ty? – Wciągnął powietrze, poprawiając sobie płaszcz na ramionach. – Powinienem był przewidzieć, że pierwsze, co zrobi wojownik, to dobędzie stali... – Oczywiście, że tak – starała się zachować spokój. – Nie mówiłeś nic o niewyciąganiu broni. – Nie sądziłem, że to konieczne – mruknął Macenion. – Nie przypuszczałem, że to zrobisz, tak bez powodu... – Prychnęła, a on ciągnął pospiesznie: – Gdybyśmy szli spokojnie, nic by się nie stało... – Powiedziałeś mi, że nic się nie stanie. – Obejrzała miecz, czy nie jest uszkodzony, po czym schowała go do pochwy. – Gdybyś mnie ostrzegł, nie wyciągnęłabym go. Nie lubię kłamców, Macenionie. – Zmierzyła go twardym spojrzeniem. – Ani tchórzy. Obejrzałeś się chociaż, by sprawdzić, czy żyję? – Nie jestem kłamcą. Po prostu sądziłem, że powinnaś to była wiedzieć. – Spojrzał w bok. – Zamierzałem wrócić zaraz po schwytaniu Wiatronogiego lub Gwiazdy, żeby cię znaleźć... albo pochować. Nie była pewna, czy mu wierzy. – Dzięki – mruknęła sucho. – Dlaczego wybrałeś ten szlak – tym razem prawdziwy powód, proszę? – Mówiłem ci: jest krótszy, i są tu ruiny... – I? – I słyszałem o tym miejscu. Parsknęła. – Z pewnością. Więc przyszedłeś tu, żeby je sobie obejrzeć, co? – Wiedziałem, jak wygląda. – Spojrzał na nią. – Nie patrz tak na mnie, człowieku. Omal nas nie zabiłaś... – Ponieważ nie powiedziałeś mi prawdy. – Ponieważ myślisz tylko o walce... o broni. Wiedziałem, jak tu wygląda, gdyż rozmawiałem kiedyś z kimś, kto tu był. – To nie byłeś ty dwa wcielenia temu, czy coś takiego? – Nie. To była... moja kuzynka. Mówiła, że jest tu bezpiecznie dla pokojowo nastawionych istot. – Położył nacisk na słowo „pokojowo”. Nie miała odpowiedzi. Zerknęła na Wiatronogiego, a za zasłoną drzew dojrzała Gwiazdę. Zawołała łagodnie, wyciągając rękę. Wiatronogi obejrzał się na Maceniona i zrobił kilka kroków w dół ścieżki. Paks wyszła na środek i zawołała znowu. Koń postawił uszy, patrzył na nią. Podeszła do niego i złapała za zwisające wodze. Były uszkodzone z jednej strony, tuż przy kółku. Elf patrzył na nią dziwnie, bez słowa podała mu wodze i zawołała Gwiazdę. Kucyk przedarł się przez zarośla i podbiegł do Paks, składając jej łeb na piersiach. – Już dobrze, dobrze. – Odpięła klapę plecaka i wyjęła jabłko. I tak zaczynały gnić. – Masz. – Kuc otoczył owoc wargami i zgryzł go, opryskując ją mokrymi drobinkami. Wiatronogi parsknął, obserwując Gwiazdę, i Paks wyjęła dla niego drugie jabłko. – Jak twoja noga? – spytała elfa patrzącego na to w milczeniu. – Widziałam, że utykasz. – Nie najgorzej – odparł. – Mogę iść. – Chciała dorzucić, że może nawet biec, ale zrezygnowała. Obróciła się do Gwiazdy, sprawdzając jej nogi i podkowy, a potem juki. Wszystko było w porządku. Tymczasem Macenion naprawił wodze. Podróżowali do zmierzchu, prawie nie odzywając się do siebie. Rozdział trzeci Bardziej niż kiedykolwiek rozumiała, do jakiego stopnia polegała dotychczas na uczciwości swych towarzyszy w Kompanii Księcia. Nie byli czarownikami ani elfami o mistycznych mocach, ale przynajmniej nie udawali, że władają siłami, których nie mieli. Dotrzymywali obietnic. I w żadnej walce nie porzuciliby jej, rannej ani martwej. Teraz, wędrując po górach z Macenionem jako przewodnikiem, zastanawiała się, czy w ogóle wie, gdzie są. Nie wspominał więcej o kamieniach strażniczych... ani ona. Jak zwykle sprawiał wrażenie pewnego. Niemniej czuła się jak schwytana w pułapkę, zupełnie jakby wtrącono ją do lochu. Ich droga – czy raczej szlak, którym prowadził Macenion – wspinała się w górę, dzień za dniem. Odległe morze skryło się za ramionami gór. Zapytała, czy oznacza to, iż minęli już przełęcz, lecz elf skwitował to jedynie śmiechem. Próbował pokazać jej na mapie, jak daleko zaszli. Lecz dla Paks zawiłe ukształtowanie gór i płaska mapa nie miały ze sobą wiele wspólnego. Przez większość czasu szlak wiódł lasami przerywanymi niewielkimi polankami. Uznała, iż byłyby to dobre tereny do wypasu owiec. Macenion twierdził jednak, że tak daleko od miejsc, w których można coś kupić lub sprzedać, nikt nie zakłada farm. Z rzadka widywali zwierzynę. Elf opisywał jej dzikie owce – czarnoskóre koryliny – pasące się na łąkach powyżej lasów. Czasami wskazywał kryjące się między drzewami czerwone jelenie, lecz Paks brakowało doświadczenia, by je dostrzec. Widzieli za to mnóstwo skalnych królików i innych małych zwierzątek, lecz nic niebezpiecznego. Macenion także nie wydawał się niczym martwić. Jego zdaniem wilki rzadko tu zaglądały. Dzikie koty były za małe, by ich zaatakować, przynajmniej w lasach. Wyżej polowały śnieżne koty – ale Paks nigdy o nich nie słyszała. – Nie dziwi mnie to – orzekł elf z charakterystyczną dla siebie wyższością. – Są duże... bardzo duże. Zakładam, że znasz leśne koty o krótkich ogonach? – Nie miała pojęcia, jak wyglądają, ale nie chciała tego przyznać. – Hm. Śnieżne koty są trzykrotnie większe od nich i mają długie ogony. Nazywają je tak, gdyż żyją wysoko w górach, wśród lodowych szczytów i śniegów. Są białe i szare. – Czym tam się żywią? Zmarszczył brwi. Drgnęły mu ramiona. W końcu odpowiedział: – Duszami. – Duszami? – I wszystkim innym, co tylko znajdą. Mięsem dzikich owiec. Ale... nie sądzę, żebyśmy mieli o tej porze roku jakieś kłopoty, Paksenarrion. Na przełęczy nie powinien leżeć śnieg. Jeśli jednak jakiegoś zobaczymy, pamiętaj, że to najgroźniejsze stworzenia w górach. Nie wyłączając ludzi – śnieżny kot jest bardziej niebezpieczny od bandy rzezimieszków. – Ale jak? Czy one... – Mówię ci. Śnieżny kot to magiczna bestia, tak samo jak smok czy eryx. Żyje po obu stronach świata i żywi się po obu stronach. Dla nasycenia głodu zjada owce, konie i ludzi. Dla przyjemności pożera dusze, zwłaszcza ludzi i elfów, choć, jak słyszałem, pożywił się już wystarczającą liczbą krasnoludów, żeby te panicznie się go bały. – Myślałam, że elfy nie mają dusz... Macenion zrobił nagle zakłopotaną minę. – Nie sądziłem, że tyle wiesz o elfach... – Nie wiem, lecz z tego, co słyszałam, nie mają dusz, ponieważ ich nie potrzebują – i tak żyją wiecznie. – To nie jest powód, chociaż masz rację. Elfy nie mają dusz, przynajmniej elfy pełnej krwi. Ale – uśmiechnął się smutno – choć przyznaję to z niechęcią, Paks, nie jestem czystym elfem. – Ale mówiłeś... – No cóż, jestem bardziej elfem niż człowiekiem – o wiele więcej przejąłem po moich elfich przodkach. Nie nazwałabyś mnie wszak człowiekiem... Musiała się z tym zgodzić, niemniej nadal czuła się urażona. – Cóż, skoro nie jesteś elfem... – Jestem. Jestem... można powiedzieć... półelfem. Człowiekiem-elfem. Jeśli już musisz wiedzieć, w ten sposób opanowałem ludzką magię tak samo, jak magię elfów. – Wyprostował się i przybrał minę, która ją najbardziej irytowała. – Och. – Porzuciła ten temat i wróciła do poprzedniego. – Ale śnieżny kot – nie możemy go pokonać? Mamy łuk i... – Nie. On jest naprawdę magiczny, Paksenarrion. Pozbawi cię duszy, zanim naciągniesz łuk. Jestem magiem i częściowo elfem – mojej duszy będzie pożądał jeszcze mocniej. Paks zastanowiła się nad tym. Dla niej oznaczało to ni mniej, ni więcej tylko śmierć. Podzieliła się z nim tą wątpliwością, a on obrócił się do niej zaskoczony. – Nie! Na Pierwsze Drzewo, wy, ludzie, nic nie wiecie, nawet o sobie! To nie to samo, co zostać zabitym. Kiedy umierasz, twoja dusza udaje się do... cóż, nie znam twych wierzeń i nie chciałbym cię urazić... – Paks patrzyła na niego, a on ciągnął. – Masz duszę, która dokądś idzie, w zależności od tego, jak żyłaś. Czy to wystarczająco jasne? Jeśli jednak pożre ją śnieżny kot, nie dotrze ona tam, gdzie powinna. Jest na zawsze uwięziona w śnieżnym kocie. – Och. Ale – czego on chce od duszy? – Paksenarrion, to magia. Wykorzystuje dusze do magii. Nie wiem, jak to się zaczęło i dlaczego, wiem jedynie, że tak jest. Jakimś sposobem pochłonięte dusze podsycają jego moce. Jeśli zobaczymy śnieżnego kota, natychmiast uciekniemy – spróbujemy mu umknąć. Cokolwiek zrobi, nie patrz mu w oczy. – Przeszedł bezszelestnie jakieś sto kroków. – Paksenarrion, jak sprawiłaś, że Wiatronogi podszedł do ciebie? Nie pamiętała już o jego zaskoczeniu tamtego dnia. – Nie wiem. Przypuszczam, że oswoił się ze mną. Wie, że mam jabłka. Konie zawsze mnie lubiły. Macenion pokręcił głową. – Nie. To coś więcej. To elfi rumak, nasze konie nie zbliżają się do ludzi, chyba że... masz jakieś magiczne przedmioty? Bransoletę, pierścień albo... Pomyślała o medalionie Canny, lecz nie wpłynąłby on raczej na zachowanie elfiego zwierzęcia. – Nie – odparła. – Nic o tym nie wiem. – Hmmm. Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żebym to sprawdził? – Co? – Mógłbym... hm... poszukać? – Czego? Macenion obrócił się ku niej z płonącym wzrokiem. – Tego, czego użyłaś, by uzyskać kontrolę nad moim wierzchowcem. – Nie zrobiłam tego! Nic nie mam... – Musisz mieć. Wiatronogi nigdy nie podszedłby do człowieka. – Macenionie, każdy koń podejdzie do przedstawiciela każdej rasy. Popatrz na Gwiazdę... – Gwiazda to... żałosna, kudłata, przypominającą krowę imitacja kuca jucznego, a... Paks poczuła, jak krew uderza jej do głowy. – Gwiazda jest piękna! Ona... Macenion prychnął. – Co ty wiesz o... – Wiatronogi przyszedł do mnie. Muszę coś wiedzieć. – Dopiero teraz uświadomiła sobie, że trzyma dłoń na rękojeści miecza. Dostrzegła wzrok Maceniona. Westchnął i przybrał cierpliwą minę. – Paksenarrion, przepraszam, że obraziłem Gwiazdę. Jak na kuca jest miła – nawet piękna. Ale to tylko wyhodowany przez ludzi kucyk, nie jest elfim rumakiem. To pewna różnica. Spójrz tylko na Wiatronogiego. – Spojrzeli obydwoje. Rumak stulił uszy i parsknął, nie wiadomo, na Paks czy Gwiazdę. Widząc jego elegancką sylwetkę, dziewczyna nie umiała dłużej podsycać w sobie gniewu. Elf chyba to dostrzegł, gdyż ciągnął pospiesznie: – Jeśli nosisz magiczny przedmiot i nic o tym nie wiesz, może okazać się bardzo niebezpieczny – lub pomocny. Magia w niewyszkolonych rękach... – Nic ci nie dam – warknęła Paks. – Nie miałem tego na myśli. – Lecz zdaniem dziewczyny dokładnie o to mu chodziło. – Jeśli masz takowy przedmiot, pokażę ci, jak go używać. Pomyśl, Paksenarrion. To może być coś, co ściągnie na nas niebezpieczeństwo – wilki albo... – No dobrze. – Zmęczyła ją ta dyskusja. – Dobrze, poszukaj go. Pamiętaj jednak: co moje, to moje i nie oddam ci. Jeśli przywoła zagrożenie, będziemy z tym walczyć. – Rozumiem. – Wyglądał na zadowolonego. – Możemy rozbić obóz tutaj – wiem, że jest wcześnie, lecz potrzebuję czasu. A koniom dobrze zrobi wypoczynek. Mogą paść się na łące. Wkrótce rozłożyli się obozem, napoili i nakarmili zwierzęta. Macenion stanął po jednej stronie ogniska i zaczął grzebać w torbie. Paks obserwowała go z zainteresowaniem. Podniósł wzrok i skarcił ją: – Nie patrz. – Dlaczego? Nigdy nie widziałam czarodzieja... – I nie zobaczysz. Na Orphina, chcesz, żeby spłonęły ci uszy? Albo wypłynęły oczy? Czemu nie mogę cię przekonać, że magia jest niebezpieczna? – Paks nie drgnęła. Zmęczyło ją to ciągłe besztanie. Macenion mamrotał coś w mowie elfów, jak przypuszczała, odwróciwszy się do niej plecami. Przyszło jej do głowy, żeby obejść ognisko i zobaczyć, co robi, ale zrezygnowała. W zamian położyła się na plecach, gapiąc się na popołudniowe niebo nad głową. Jak dotąd pogoda im sprzyjała, miała nadzieję, że tak zostanie. Przesunęła się, usuwając ostry okruch skały spod biodra i pozwoliła opaść powiekom. Słyszała, jak nieopodal konie szczypią trawę, rozbawiło ją, że potrafi odróżnić Gwiazdę od Wiatronogiego. Kucyk brał trzy – cztery szybkie kęsy trawy i potem długo je żuł, rumak przeżuwał każdą kępkę oddzielnie. Otworzyła oczy, by sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku i zerknęła na Maceniona. Wciąż widziała tylko jego plecy. Zamknęła z powrotem oczy i zasnęła. * * * – Znalazłem. – Paks otworzyła oczy i ujrzała podekscytowane oblicze Maceniona. Roztarta policzki i usiadła. – Co znalazłeś? – Magiczny pierścień, nosisz go stale. – Wyglądał na zadowolonego z siebie. – Co? Nie mam żadnych magicznych pierścieni! – Musisz mieć. Ten. – Wskazał na skomplikowane sploty złotych drucików, które Książę podarował jej w Strażnicy Krasnoludów. – On nie jest magiczny – zaprotestowała, choć z mniejszą pewnością. Książę nie wspominał nic o magii, a raczej wiedziałby o tym. – Jest. Ma moc kontrolowania zwierząt, to dlatego mogłaś wykorzystać go przeciwko Wiatronogiemu. – Nie wykorzystywałam go przeciwko niemu. Po prostu zawołałam go i wyciągnęłam dłoń... – To wystarczyło. Dotknęłaś go – być może przypadkiem, skoro twierdzisz, że nic o nim nie wiedziałaś. – Nie... nie wierzę. – Była już jednak na wpół przekonana. – Skąd go masz? – Dostałam od dowódcy po pewnej bitwie. – Jako nagrodę? – Tak. – Czy był częścią łupu? – Tak przypuszczam. – Z armii Siniavy? – Owszem. – Słyszałem, że on i jego kapitanowie często używali magicznych przedmiotów. Możliwe, że twój dowódca o niczym nie wiedział. Jest magiczny i dzięki niemu zapanowałaś nad Wiatronogim. Możesz to udowodnić – zawołaj go, dotykając pierścienia. Nic nie mów ani się nie poruszaj, tylko dotknij go i pomyśl, że chciałabyś, aby przyszedł. Spojrzała na drugą stronę łąki, gdzie Wiatronogi i Gwiazda pasły się koło siebie. Zacisnęła dłoń wokół pierścienia i pomyślała o rumaku. Nie podobało się jej, że pierścień, który otrzymała od Księcia, dysponuje taką mocą. Zawsze lubiła konie, a one lubiły ją. Pomyślała o Wiatronogim: jego prędkości i elegancji. Podniosła wzrok, słysząc tętent kopyt. Koń przygalopował do niej, po czym zwolnił do stępa. Gwiazda biegła za nim, jej krótsze kroki synkopowały rytm rumaka. Wiatronogi zatrzymał się kilka kroków od niej i wyciągnął łeb, strzygąc uszami. – W porządku – mruknęła cicho, podstawiając rumakowi dłoń do powąchania. Gwiazda wepchnęła się przed towarzysza. – Ale nie wołałam przecież Gwiazdy... – Nie, przybiegła dla towarzystwa, jak sądzę. To na pewno jest magiczny pierścień, umiejący przyzywać zwierzęta. Sprawdź, czy będziesz mogła go odprawić. Zmarszczyła brwi. Nie wydawało się jej słuszne w taki sposób traktować szlachetne zwierzę. Machnęła ręką i koń odsunął łeb, cofając się kilka kroków. – Nie tak – rzucił rozdrażnionym tonem elf. – Właśnie tak. – Odepchnęła łeb Gwiazdy. – Odejdźcie, konie! Idźcie jeść obiad. – Wstała. – Wierzę ci: jest magiczny. Ale to wcale mi się nie podoba. – Wolałabyś sama dysponować taką mocą? – Tak. Nie... nie wiem. Po prostu takie przywoływanie ich i odsyłanie wydaje się być nie w porządku. – Ludzie! – prychnął Macenion. Paks spojrzała na niego ostro i zaraz się poprawił. – Nieczarownicy nigdy nie zrozumieją czarowników, to wszystko. Po co mieszać w to dobro i zło? Pierścień jest magiczny, to użyteczna magia i powinnaś z niej korzystać. * * * Paks nie miała pojęcia, jak wygląda górska przełęcz. Macenion przestrzegał ją, że ta nad Valdaire nie była prawdziwą przełęczą. – To zwykłe wzniesienie – twierdził. Teraz, gdy opuścili lesiste zbocza i wspinali się po skalnych rumowiskach, zastanawiała się, jak można znaleźć tu drogę. Był szary poranek, czuła chłód nawet przez gruby płaszcz podróżny. Elf pokazał jej kopce. – To tylko kolejna sterta kamieni. – Nie, to nie jest zwyczajny stos kamieni. To szczególny stos. Patrz: widzisz coś podobnego? Rozejrzała się. Skały były wszędzie, lecz nigdzie takie wysokie i wąskie. – Nie. – A teraz popatrz tutaj. – Wskazał na mniejszą kupkę z boku. – To kierunkowskaz. – Co? – To. Paksenarrion, uważaj. Wielka sterta mówi ci, że jesteś na szlaku, a mała, w którą stronę do zejścia. – Ale czy przeszliśmy już przełęcz? Wszak wciąż idziemy pod górę? – Zaraz jednak domyśliła się prostej odpowiedzi i poczuła, jak pali ją twarz. – Rozumiem – dodała prędko, zanim Macenion zdążył jej odpowiedzieć. – Wiem. Idziemy inną drogą. – Tak. Zaś dzięki runom wiemy, że to właściwa droga. – Runom? – Spójrz tutaj. – Podniósł leżący na szczycie sterty płaski kamień i odwrócił go. Pod spodem wyżłobiono okrągły znak. – Ta runa oznacza srebro, czyli jesteśmy na szlaku do Srebrnej Przełęczy. – Och. – Rozejrzała się dokoła. – Lecz znak mówi jedynie, którędy w dół. Czy możemy określić, skąd biegnie? – Z łatwością. – Uśmiech elfa był jak zwykle pełen samozadowolenia. Odwrócił się do większego stosu i pod kamieniem na samej górze pokazał jej inną runę. – Ta oznacza gnomy, czyli szlak kończy się skalnym schroniskiem na granicy Gnarrinfulk, królestwa gnomów na południe od Tsaia. – Nie wiedziałam, że ono istnieje. – Bogowie, tak. A ty nie chciałabyś tam zawędrować bez zaproszenia. – Ostrożnie odłożył kamień. – To naprawdę proste. Wielki stos oznacza górę szlaku i wskazuje, gdzie on się kończy, a mały kierunek w dół i zakończenie drogi na dole. Zapamiętasz? – Tak – odparła krótko. – Dobrze. Pospieszmy się. Nie podoba mi się zapach tej pogody. – Macenion zerknął na zasnute chmurami niebo nad szczytami. Jakby w odpowiedzi na jego słowa, zaczął padać rzadki, zimny deszcz. Zaczęli się wspinać. Gdy szli, obserwowała ciemniejące od deszczu kamienie. Zamiast szelestu kropli na liściach, woda dzwoniła jakby tysiącem maleńkich dzwoneczków. Zbocza przybliżyły się do coraz bardziej stromego stoku. Bardziej przypominało to schody niż naturalny szlak. Gdy zatrzymali się na odpoczynek, Paks spojrzała w górę. Chmury były jakby niżej. Obejrzała się. Stos kierunkowy znikł w jakimś zagłębieniu. Zdumiało ją, jak wysoko weszli. Macenion dygotał koło niej. – Robi się zimno – lepiej chodźmy dalej. Przed szczytem nie ma dobrego miejsca na postój. – Chcesz powiedzieć, że to już przełęcz? – Tak – nie wiedziałaś? Obawiam się śniegu – o tej porze może tu padać. Jak dotąd mieliśmy szczęście z pogodą, ale ten deszcz... a jeśli zrobi się zimniej... – Co wtedy? – Pójdziemy dalej. W okolicach szczytu jest parę nisz, ale to nie najlepsze miejsca. Jeżeli okaże się, że zdołamy przejść na drugą stronę, nie skorzystamy ze schronienia, jakie oferują. Lecz w górach pogoda zmienia się z minuty na minutę. Deszcz ustąpił mokremu śniegowi, który pokrył ich okrycia i bagaże koni. Szlak stał się zdradliwy. Paks nawet nie sugerowała zatrzymywania się na posiłek. Wyjęła spod płaszcza pasek mięsa i zaczęła go żuć. Wiatr tłoczył w dół ścieżki śnieg zmieszany z deszczem. Macenion pokazał Paks, jak owijać twarz tkaniną, by uchronić ją przed odmrożeniami. Otaczające ich skaliste stoki zbyt szybko pobielały od śniegu. Wspinali się coraz wyżej, zostawiając wyraźne ślady, zaraz jednak szybko wypełniał je biały puch. Skały zniknęły pod nim szybko. Macenion musiał wykrzyczeć Paks do ucha, że jego zdaniem na tej wysokości będzie padało co najmniej cały dzień. Obeszli skalny wystąp z prawej strony i znaleźli się na płaskim odcinku szczytu. Paks spodziewała się, że przy schodzeniu pogoda się zmieni, lecz pierwszy powiew wiatru omal nie zbił jej z nóg. Idący z przodu Macenion zniknął w białej, śnieżnej kurzawie. Potknęła się, brnęła naprzód, ciągnąc za sobą Gwiazdę. Wreszcie znalazła elfa, wpadając na niego. Wiatronogi stał bokiem do wichury, próbując zawrócić. Macenion złapał ją za ramię i zawołał: – Paks! Dalej tędy nie przejdziemy. Zaspy! Wracamy! – Dokąd? – Z powrotem! – Pchnął ją lekko i dziewczyna obróciła się ostrożnie, kuląc się pod uderzeniami wiatru. Gwiazda już zawróciła i teraz Paks szła za nią tą samą drogą, którą tu przyszli. Przynajmniej taką miała nadzieję, gdyż z ich śladów nic nie zostało. Niewiele widziała przy wietrze w plecy popychającym ją niczym gigantyczna dłoń. Jej wzrok przyciągnęła ciemna smuga z boku szlaku. Zanim zdążyła zapytać, ręka Maceniona pchnęła ją w tamtym kierunku. – To jedna z tych nisz! – wrzasnął jej do ucha. Gwiazda i Wiatronogi przepchnęły się na sam koniec schronienia, gdzie stanęły bok w bok, zwieszając łby i wydychając obłoki pary. Paks otrzepała ze śniegu bagaże i zad kuca, po czym wytarła mu pysk do sucha. Z powiek i chrap zwierzęcia zwisały sopelki lodu. Konie drżały z zimna i wyczerpania. Macenion zajął się Wiatronogim. Zdjął mu siodło i obrócił się do Paks. – Musimy do końca zasłonić wejście – powiedział. – Zaspy pomogą, ale i tak przed pójściem spać solidnie się napracujemy. Jęknęła w duchu, chciała już tylko lec na ziemi i usnąć. Popatrzyła, gdzie pokazywał ręką. Śnieg zablokował większość górnej części niszy, lecz dołem wciąż nawiewało świeży. W szczelinie ryczał wiatr, szarpiąc końskie ogony i zamrażając pot. – Wykorzystamy pokrowiec twoich juków – ciągnął elf. – Przytrzymamy go kamieniami... – Mówiąc, zbierał kawałki skal z ziemi. – Jeśli będziemy mieli szczęście, nie trzeba będzie ubijać śniegu – to najcięższa robota. – Szarpała się z osłoną bagaży Gwiazdy. Węzły pozamarzały, a linki były sztywne jak z żelaza, nie odważyła się ich jednak poprzecinać. Zdjęła rękawice i zaczęła je rozplątywać, mamrocząc przekleństwa, gdy postronki pozdzierały jej skórę z palców do żywego mięsa. – Hej – zawołał nagle Macenion. – Pomogę ci. Załóż rękawice, lepiej, żebyś nie odmroziła sobie rąk. – Usiadła. Elf spojrzał na nią i cofnęła się w głąb niszy. Wcisnął się pomiędzy nią a juki i wypowiedział kilka nie znanych jej słów. Gdy odstąpił od bagaży, węzły były porozwiązywane, a linki na powrót elastyczne. Paks strząsnęła osłonę z juków, którą zaraz zabrał Macenion. Zanim elf upewnił się, że ich schronienie jest odpowiednio zabezpieczone, dziewczyna nie była w stanie ruszyć się na cal. Zdołali zabezpieczyć szczelinę brezentem. Śnieg natychmiast zasypał materiał – na kilka stóp wysoko, jak twierdził elf, a Paks nie zamierzała wychodzić na zewnątrz, by to sprawdzić. Drugi koniec ich schronienia pozostał otwarty – nie mieli nic na tyle dużego, by go zablokować. Macenion chciał uformować parę śnieżnych bloków, lecz poddał się, gdyż Paks tylko wodziła za nim wzrokiem, zbyt znużona, by mu pomóc. Pomimo panującego w schronieniu przeciągu zdołał rozpalić małe ognisko z uzbieranego po drodze chrustu. Paks trzymała nad nim najmniejszy z garnków. Marzyła o ciepłym posiłku i łyku gorącego naparu. Niestety, kiedy śnieg wreszcie stajał i zagotował się, garnczek był ledwo na tyle ciepły, by mogła ogrzać sobie ręce. – To lodowe demony – wyjaśnił Macenion. – Są zazdrosne o swoje terytorium i nienawidzą ciepłokrwistych istot, które wspinają się tutaj z równin. Dlatego właśnie na wysokościach kradną ciepło płomieniom. Wypiła letni napar, podejrzewając, że już nigdy się nie rozgrzeje. Marsz w strugach zimnego deszczu był w porównaniu z tym przyjemnością. Zaledwie kilka stóp od nich, na zewnątrz niszy, wiatr porywał tumany śniegu. Dygotała, okutana w każdy kawałek ubrania i koca, jaki była w stanie znaleźć. Lecz po południu odzyskała siłę i ogrzała się. Konie także zdawały się przychodzić do siebie. Paks dała im trochę ciepłej wody, a Gwieździe dodatkowo wsypała ziarno. Macenion twierdził, że elfie konie nie potrzebują takich luksusów, lecz zauważyła, iż Wiatronogi stara się odepchnąć kuca od jego posiłku. Zalała ciepłą wodą ignorowaną przez rumaka kupkę obroku i Wiatronogi natychmiast zabrał się za jedzenie. Macenion łypnął na nią z ukosa, lecz nie odezwał się. Parokrotnie wychodził na zewnątrz, próbując ocenić pogodę. O zmroku obwieścił, że śnieżyca uspokaja się. – Spróbujemy przebić się na dół, o ile zaspy nie będą zbyt wielkie. Bez zwierząt byłoby łatwiej... – Nie możesz ich tu zostawić! – zawołała przerażona Paks. – Oczywiście, że nie. Potrzebujemy zapasów. Niemniej my bylibyśmy w stanie przejść po zaspach, w których one utkną. Nieważne, prześpij się. Jeśli jutro zdołamy wyruszyć, to zaczniemy z samego rana, o brzasku. Wezmę pierwszą wartę – jestem bardziej przyzwyczajony do zimna i wysokości. Nie spodobał się jej pełen wyższości ton, lecz była zbyt zmęczona, by oponować. Zdrzemnęła się szybko. Obudził ją, dokładając drew do ognia. Rozejrzała się po niszy. Konie stały pod ścianą, w ślepiach Gwiazdy odbijały się płomienie. Niskie, skalne sklepienie iskrzyło się, jakby było obsypane maleńkimi gwiazdkami. Zamrugała parę razy oczami i uznała, że to jakieś błyszczące cząstki skały odbijają światło. W blasku płomieni śnieg przybrał złocistopomarańczową barwę – piękną, pomyślała, o ile nie musiało się przebywać na zewnątrz. Zakopała się głębiej w koce, wzięła głęboki wdech i usnęła z powrotem. Zduszony krzyk Maceniona wywabił ją z legowiska z obnażonym mieczem w ręce, nim zdążyła na dobre otworzyć oczy. Stał przy ognisku nieruchomo, z otwartymi ustami. Próbowała wyjrzeć ponad nim na zewnątrz. Tylko falująca ciemność. Zerknęła na konie. Oba były czujne – miały uniesione łby i rozdęte chrapy. Gwiazda położyła uszy po sobie, Wiatronogi trzymał sztywno ogon. Najdyskretniej, jak umiała, zaczęła wyswabadzać się z koców – czuła, że w blasku ogniska oboje stanowią idealny cel. Dopiero wtedy dostrzegła bladobłękitne, jarzące się ślepia. – Paksenarrion! – Szept Maceniona był chrapliwy i przepełniony rozpaczą. – Nie śpię – odparła cicho. Co miało takie ślepia? – zastanawiała się. Rozstawione szerzej niż u człowieka. I większe. – Paks, to jest... – Zakrztusił się, zaraz jednak odzyskał głos. – To śnieżny kot. – Święty Girdzie – wyrwało się jej. Kiedy uświadomiła sobie, co powiedziała, żałowała, że nie siedziała cicho. – Co? – rzucił elf. Zaczerwieniła się w mroku. – Nic – odrzekła. – Co teraz? – Widzisz go? – Nie... tylko oczy. – Nie wiem, co możemy... – Zaraz jednak rzucił ostrzejszym tonem: – Paks! Twój pierścień! – Co? – Przez chwilę nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Poświęcił jej wściekłe spojrzenie. – Twój pierścień, człowieku! Twój specjalny pierścień – dodał. Kiwnęła głową, rozwiązując sakiewkę, by go dotknąć. – Jesteś pewny, że to zadziała? Może to zwierzę... ten śnieżny kot... pójdzie sobie, jeśli zostawimy go w spokoju. Jakby w odpowiedzi, jarzące się ślepia przybliżyły się. Dojrzała teraz zarys tułowia – długi, gibki koci kształt, wyglądający jak przyczajony do skoku. – Głupia! – krzyknął Macenion. – Wie, że tu jesteśmy! Zaraz skoczy. Zatrzymaj go! Unieruchom! Wydało się jej, że zauważyła drgnięcie długiego ogona, takie samo jak u kocurów w stodole na chwilę przed skokiem na szczura. Nacisnęła pierścień kciukiem i pomyślała: „Stój spokojnie, kocie”. Zastanawiała się, czy te słowa zadziałają. – Czy ty...? – spytał ochryple elf. – Tak – odparła. – Jak to długo... – Jak długo pozostaniesz skoncentrowana. Trzymaj go w miejscu. Próbowała się skupić. Żałowała, że nie widzi śnieżnego kota lepiej. Macenion zaczął buszować w ekwipunku. Bała się spojrzeć w bok. Zmusiła się do ponownego spojrzenia na niewyraźną kocią sylwetkę. Wtem niszę zalało światło. Podskoczyła. – Nie patrz – warknął elf. Światło było białe, czyste i na tyle mocne, by odsłonić prawdziwe kolory. Teraz widziała go dokładnie. Kocie ciało dorównywało długością ludzkiemu, barkami sięgał jej bioder. Zgodnie z opisem Maceniona miał białoszare futro nakrapiane cętkami, które przypominały jej powiększone śnieżynki. Uszy zakończone były długimi, białymi pędzelkami, a pod śnieżną brodą lśniła taka sama krawatka. W czarodziejskim świetle Maceniona ślepia bestii przybrały bursztynową barwę. – Jest piękny, Macenionie. To najpiękniejsze... – Rzuca na ciebie urok – orzekł pewnie. – Wydaje się być piękny, gdyż próbuje cię zauroczyć. – Nie może być. Jest... – przerwała, gdy elf zasłonił jej zwierzę. – Co robisz, Macenionie? – Nie bądź głupią, Paks. Zamierzam go zabić. – Zabić? Ale przecież jest bezradny... nie może się poruszyć, dopóki ja... – Zgadza się. Po prostu trzymaj go dalej. To moja jedyna szansa... – Ale to nie w porządku... jest bezbronny... – Koncentracja Paks uległa zakłóceniu i śnieżny kot natychmiast poruszył się. Dał urwanego w połowie susa, gdy odzyskała nad nim panowanie. Jej moc i związane z nią ograniczenia znów naruszyły jej skupienie i kot zdołał cofnąć się, zamachując się masywną łapą na głowę elfa. Ten uskoczył, a Paks na powrót unieruchomiła zwierzę. – Niech cię szlag, człowieku! Trzymaj tę bestię albo oboje zginiemy. Gorzej – pamiętasz, co ci mówiłem? – Obejrzał się na nią gniewnie, po czym wzniósł miecz. Paks poczuła omywającą jej umysł falę strachu i bólu. To było złe, przerażająco złe, ale cóż innego mogła zrobić? – Macenionie – spróbowała znowu, wpatrzona w bursztynowe ślepia kota. – To niesłuszne... – To nie w porządku, żebyśmy skończyli z duszami zaklętymi w śnieżnym kocie, o nie – burknął. – A tak się stanie, jeśli jeszcze raz się zapomnisz. Jeśli tego właśnie chcesz, to proszę bardzo. Spuściła wzrok, zagryzając wargi. Nie była w stanie na to patrzeć, zaraz jednak pomyślała, że musi. Śnieżny kot nie stawiał oporu – nie mógł – lecz był w stanie wykrzyczeć swą wściekłość i ból, i zrobił to. Zawodzący krzyk, zakończony niemal ptasim trelem, wycisnął jej łzy z oczu. Strząsnęła je z rzęs i kamiennym wzrokiem patrzyła, jak Macenion wyciera miecz o futro martwej bestii. Lekkim krokiem wrócił do ogniska. – Śnieżny kot. Całkiem niezłe trofeum, nawet jeśli uważasz, że nieuczciwie zdobyte. Zedrę z niego futro, zanim zamarznie... – Nie – powiedziała ostro. – Jak to – nie? Futro śnieżnego kota jest bezcenne ze względu na swą rzadkość – zauważyłaś chyba, jaki ostrożny byłem przy zabijaniu go, żeby tylko nie uszkodzić... – Bogowie, Macenionie! – wybuchła Paks. – Zastanawiam się, czy kiedykolwiek mówisz prawdę! Ośmielasz się szczycić zabójstwem bezradnego zwierzęcia? Tyle samo umiejętności i odwagi wymagałoby zarżnięcie związanej owcy... – Nie zauważyłem cię tam... – Kazałeś mi tu zostać. – Kazałem ci trzymać go nieruchomo. Mogłabyś mi pomóc, gdybyś umiała myśleć o więcej niż jednej rzeczy na raz. A tak, omal mnie nie zabiłaś... – Ja! – Machnęła mieczem. Z pewną satysfakcją zauważyła, jak pospiesznie się cofa. – Starałam się jedynie ocalić twój honor – i mój – choć nigdy nie przypuszczałabym, że elf może tak go sobie lekceważyć... – Nie masz pojęcia o honorze elfów, człowieku! – nadął się Macenion. – Jesteś moją towarzyszką podróży, związaną przysięga, że będziesz mnie strzegła – jak ja obroniłem cię przed chwilą – przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Przed śnieżnym kotem nie ma obrony, cały czas próbował cię zaczarować. Czuła, jak gniew roztapia się w chłodzie. Czyżby została na wpół zauroczona? Czy przez to omal nie złamała przysięgi? Macenion natychmiast wykorzystał jej zawahanie. – Nie winię cię – zapewnił ją pospiesznie. – Jesteś człowiekiem, nieprzywykłym do magii, a to pewnie była pierwsza magiczna bestia, jaką widziałaś. – Pokiwała niechętnie głową. – Rozszarpałby nas oboje i ucztował wiele dni, zniewalając nasze dusze, gdybyśmy nie zdołali go zabić. Albo odpędzić. – Przekrzywił głowę i obdarzył ją przebiegłym uśmiechem. – Gdybyś o tym pomyślała, miłośniczko zwierząt, po prostu odesłałabyś go. – Odesłała... odszedłby? – O tak. Jestem zdumiony, że nie przyszło ci to do głowy, Paksenarrion. Tak samo, jak odesłałaś Wiatronogiego... ach, prawda. Nie odesłałaś go. Ale mogłaś. – Czyli nie musiałeś go zabijać! – zawołała rozzłoszczona Paks. – Powiedziałeś mi... – Powiedziałem ci, co moim zdaniem najlepiej zrobić. Zabij – i więcej go nie będzie. Odeślij – i mógłby wrócić, choć nic nie stało na przeszkodzie, byś nałożyła na niego przymus, żeby nas unikał. Poza tym, w ten sposób zdobyliśmy cenne futro. – Odwrócił się do swojego plecaka i wyciągnął krótki, szeroki nóż do obdzierania ze skóry. Paks stanęła pomiędzy nim a śnieżnym kotem, zobaczył ją, kiedy wstał i zmarszczył brwi. – Nie pozwolę ci – oświadczyła, walcząc z napływającymi jej do oczu łzami. – Powiedziałeś mi, że muszę go unieruchomić, gdyż inaczej nas zabije. Skłamałeś. Nie po raz pierwszy. Nie skorzystasz na tym, Macenionie. Popełniłam błąd, że go sparaliżowałam – to najgorsza rzecz, jaką zrobiłam. Nie pozwolę ci na więcej. – Chcesz powiedzieć, że zmarnujesz doskonałe futro – z zimowym włosiem – tylko dlatego, że nie pomyślałaś o odprawieniu go? – Nie – ponieważ mnie okłamałeś. – Paks cofała się ostrożnie, dopóki nie zawadziła obcasem o ciało kota. Obróciła się i jednym silnym pchnięciem wyrzuciła je na zewnątrz. – Jesteś upartym głupcem – rzucił Macenion, lecz bez gniewu, którego się obawiała. – Złota za nie wystarczyłoby nam na miesiąc dostatniego życia. Ale... – Wzruszył ramionami. – Rozumiem, że coś to dla ciebie znaczyło. Nie stój już tam, bo zamarzniesz. Nadal musimy jutro przebyć przełęcz. Schronienie opuścili nie nazajutrz, lecz dopiero następnego ranka. Świt wstał różowy, prawie wcale nie wiało, a wśród zasp nie było widać niczego, co przypominałoby truchło śnieżnego kota. Rozmawiali ze sobą niewiele – o ognisku, opiece nad końmi i zwijaniu obozu. Wędrowali przez błękitny i bladoróżowy świat, rzucając na szlak za sobą błękitnoczarne cienie. Po przebyciu przełęczy Paks zobaczyła nie bezkresne lasy Ośmiu Królestw, na co miała nadzieję, lecz kolejne wzniesienia i głębokie doliny. Daleko w dole zbocza porastał las. Gdzieś w oddali kończyły się góry. Miała nadzieję, że tam dotrą. Rozdział czwarty Od zabicia śnieżnego kota Paks nie sypiała zbyt dobrze. Pomimo sarkastycznych zapewnień Maceniona miała poczucie, że zhańbiła swój miecz i pierścień, którego użyła. Została tylko dlatego, że nie dysponowała innym przewodnikiem. Teraz jednak, gdy przez leśną przecinkę przedostali się do kolejnego wąskiego parowu, zaczęła rozważać, czy nie powinni się rozstać. Tutaj, mając za plecami masyw gór, z pewnością sama znajdzie dalszą drogę na północ. – Cóż, w rzeczy samej... – zaczął Macenion tonem sugerującym oczekiwanie na pytanie, o co mu chodzi. – No dobrze, o co ci chodzi? – Przystanęła, sprawdzając podkowy kuca. – To właśnie miałem nadzieję znaleźć – właściwą dolinę. Przyjrzała się parowowi i w jego najszerszym miejscu dostrzegła stertę kamieni. – Kolejne ruiny? – zapytała krótko. – O wiele ważniejsze – odrzekł. Uśmiechał się od ucha do ucha, a gdy poczuł na sobie jej wzrok, puścił do niej oko. – Czyż nie mówiłem, że w tych górach można znaleźć skarby? – Mówiłeś dużo różnych rzeczy. – Odwróciła się do Gwiazdy, poprawiając popręgi. Westchnął. – Daj spokój, nie bądź męcząca. Masz nowy miecz i... Wiedziała, że Macenion rozstał się z wykutym przez elfy ostrzem tylko dlatego, by uśmierzyć jej gniew wywołany niepotrzebnym zamordowaniem śnieżnego kota. Miecz dobrze leżał w dłoni – był o wiele lepszy od tego, który sobie kupiła – nadal jednak czuła się oburzona całym zajściem. I nie zamierzała manifestować wdzięczności. – I twierdzisz, że będzie tego więcej, jak zwykle oczekując ode mnie ochrony, zgadza się? – Będę potrzebował twojej pomocy. – Westchnął powtórnie. – Paks, przepraszam za śnieżnego kota. Nie sądziłem, że tak to odbierzesz... – Pomyślałabym, że elf także... – A więc zdradziło mnie ludzkie dziedzictwo. Nie pierwszy raz. Przynajmniej wysłuchaj mnie, nim porzucisz w gniewie. Rozejrzała się po porośniętych lasami zboczach. Miała wrażenie, że dostrzegła niewyraźną, prowadzącą na południe ścieżkę, poznała już jednak pozorne szlaki, które pojawiały się, znikały i krzyżowały ze sobą. Wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w ruiny, pozwalając Macenionowi mówić. – To zakazana dla elfów dolina. Powiedział mi o niej kuzyn mojej matki, tłumacząc, jak ją znaleźć. Wspomniał też o drogach, pozwalających ją ominąć. Lecz znajduje się tu ogromny skarb – opowieści nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości – w większości magiczny. Wydarzyło się tutaj coś, o czym elfy nie chcą mówić. Dlatego właśnie odeszły, by nigdy już nie wrócić. – Mieszkały tu elfy? – Paksenarrion zmarszczyła brwi. – Myślałam, że zamieszkują lasy, a nie kamienne budowle. – To prawda, że miasta elfów otoczone są przez drzewa i wodę, niemniej składają się one z budynków. Wbrew sobie poczuła zainteresowanie. – W takim razie, co się tutaj stało? Dlaczego elfy odeszły? – Nie wiem. – Odpowiedź padła tak szybko, że nie uwierzyła w nią i przeszyła Maceniona ostrym spojrzeniem. Rozłożył ręce. – To prawda: nie wiem. Podejrzewam coś, ale nie mam pewności. Utrzymują, że nie chcą wrócić, ponieważ dolinę nawiedza wielkie zło, lecz jestem prawie pewny, że zwyczajnie nie lubią przyznawać się do popełnionych błędów. – Byłeś także pewny, że kamienie strażnicze nie zadziałają – przypomniała mu. Skrzywił się. – To co innego – odparł lekkim tonem. – To były ludzkie artefakty. Te stworzyły elfy. Moja elfia krew wyczuje prawdę, a magia umożliwi bezpieczne przejście tam, gdzie innym groziłoby niebezpieczeństwo. – Poklepał torbę zawierającą jego magiczne wyposażenie. Paksenarrion milczała. – A ukryte tutaj skarby warte są ryzyka. Elfia broń, Paks, różdżki i zwoje – słyszałem o nich. Wszystkie porzucone podczas ucieczki. Moi krewni... z prawdziwą niechęcią wyrażam się niepochlebnie o elfach, ale nie są zbyt szczodrzy, jeśli chodzi o swoje dzieła. Uważam, że mam prawo do wszystkiego, co tam znajdę. – Kiwnął głową w stronę ruin. – A co z tym złem? – Dlatego właśnie tak długo czekałem. Po pierwsze, moja moc jest obecnie znacznie większa – wiele lat spędziłem na nauce i ćwiczeniach, poznając kilka naprawdę potężnych zaklęć. – Pokazał jej skraj wypolerowanej tuby na zwoje. – A teraz podróżuję w towarzystwie bardzo doświadczonego i sprawnego wojownika – twoim. – Rozumiem. – Jestem pewny, że cokolwiek tam spotkamy, nie okaże się godnym nas przeciwnikiem. – Jak myślisz, co tam może być? – Och, jeśli funkcjonują podziemne przejścia, mogły zająć je jakieś zwierzęta. Może ork albo dwa. Jeśli chodzi o złą moc... – Machnął ręką. – Gdyby była silna, wyczułbym ją. A niczego nie zauważam. Rozejrzała się dokoła. Nic nie czuła. Po doświadczeniu z kamieniami strażniczymi sądziła, że jest w stanie wykryć zagrożenie. Dla dodania sobie odwagi dotknęła rękojeści miecza. – W takim razie możemy się chyba trochę rozejrzeć. Uśmiechnął się i poprowadził ją w dół stoku. Zajęło im to więcej czasu, niż przypuszczała. Szlak, którym szli, znikł wśród wielkich głazów i w gęstwinie krzaków. Słońce dawno schowało się za szczytami na zachodzie, nim przebili się przez kolczaste zarośla na torfowisko leżące jeszcze kilka godzin marszu od ruin. Tych jeszcze nie widzieli, gdyż dno doliny było bardzo nierówne. – Rozbijmy tu obóz – zaproponowała Paks. – Zanim dotrzemy do ruin, będzie ciemna noc. Koniom także przyda się odpoczynek. – Gwiazda krwawiła z długiego skaleczenia na nodze, a Wiatronogi był cały pokryty potem. – Chyba tak – Macenion wpatrywał się w ruiny. – Szkoda, że nie możemy iść tam ód razu, ale... – Nie po ciemku – odparła zdecydowanie. Wzdrygnął się. – Masz rację. – Siedział cicho, z twarzą zwróconą na zachód, podczas gdy ona zbierała gałęzie na ognisko. Dotknęła jego ramienia, by rozniecił ogień. Podskoczył. – Gotowe – wyjaśniła, pokazując chrust. Rozejrzał się po gęstniejących ciemnościach i odrzucił płaszcz. Podniósł oczy na Paks. – Tej nocy może lepiej byłoby użyć hubki i krzesiwa. – Ty? Wielki mag? – Odwróciła się do koni. – Myślałam, że jesteś pewny, iż jest tu bezpiecznie. – Nie ma sensu afiszować się z naszą tu obecnością... na wszelki wypadek. – W takim razie w ogóle nie powinniśmy rozpalać ogniska. – Przyciągnęła plecak do sterty gałęzi. – Nie mam nic przeciwko temu, wiem, że ogień potrafi ściągnąć kłopoty. – Tak. Wobec tego nie rozpalajmy go. – Owinął się płaszczem i zabrał za rozładunek rumaka. Paks omiotła spojrzeniem nieckę, gdzie mieli zamiar nocować. Nie miała szczególnych walorów obronnych na wypadek ataku, którego elf nie wykluczał. Lecz zapytany o to odmówił przeniesienia się w inne miejsce. Wzruszyła ramionami i wyciągnęła miecz z pochwy. Im było ciemniej, tym zgrzyt osełki na stali zdawał się być coraz głośniejszy. Gdy wreszcie uznała, że ostrze jest idealne, zauważyła, jak cicha jest noc. Obudziła się o świcie, szczyty za nimi dopiero wyłaniały się z mroku. Przez chwilę nie miała pewności, gdzie jest. Przed oczyma wciąż miała swój sen. Potrząsnęła energicznie głową i przetoczyła się na bok, bez zdziwienia odkrywając, że ściska w dłoni miecz. Spojrzała na Maceniona – ciemny kształt w mroku. Poruszył się? Zawołała go cicho po imieniu. – Idę! – zawołał i zerwał się na równe nogi. – Przepadnij, ohydna... – Usłyszała westchnienie i dodane zmienionym głosem: – Co to było, na bogów elfów i ludzi? Nie wiem. Myślałam, że się budzisz, więc zawołałam cię, a ty skoczyłeś... – Sen. – Usłyszała jego kroki na trawie. – Musiałem śnić. – Jaki sen? – Czyżby to było nawiedzone, zsyłające sny miejsce? Jej był bardzo rzeczywisty. – To było... trudno powiedzieć. Czułem coś... prawie jakby... – Przerwał na dłuższą chwilę. Paks próbowała dojrzeć w półmroku jego twarz, lecz bez powodzenia. – Ja też śniłam – powiedziała w końcu. – Jakiś, nie wiem, jak go nazwać... jakiś duch, przypuszczam, że uwięziony – wzywał pomocy... – Tak – i czułaś tam żółtą, cuchnącą złem chmurę? – Głos Maceniona wyraźnie się ożywił. – Nie widziałam żadnej chmury – odrzekła – tylko jakąś wysoką postać w żółtej szacie i z laską. Zastanawiałam się, czy to nie elf. – Kimkolwiek był, to na pewno nie elfem. Musiałem dostrzec aurę jego mocy, podczas gdy ty widziałaś fizyczną formę. Tak czy owak, emanowało z tego zło i... – przerwał, jakby szukał odpowiedniego słowa. – Nie potrafię tego określić – powiedział w końcu. – Powinienem wiedzieć, co nas wzywało. Miało coś wspólnego z elfami i miejscami długo przez nich zamieszkiwanymi. Potrzebuje naszej pomocy. – Więc to zesłany sen – orzekła. – A nie nasz własny. – Tak, z całą pewnością – przytaknął elf. – Pytanie brzmi... – Kto go na nas sprowadził. – Nie, nie to mnie martwi. Pytanie brzmi: co robimy? Wiem, co powinniśmy zrobić, ale... – Wciąż chcę się dowiedzieć, kto jest nadawcą tego przesłania. – Jeden z bogów, rzecz jasna. Zapewne Sertig albo Adyan. Któż inny? – Ta... istota? Ta, która potrzebuje naszej pomocy? Może chcieć, żebyśmy przyszli, toteż przemówiła do nas poprzez sen. – Nonsens. Gdyby była wystarczająco silna, by tego dokonać, nie potrzebowałaby naszej pomocy przeciwko zwykłemu czarodziejowi lub magowi. – No, nie wiem... – Z jakichś względów nie uwierzyła wyjaśnieniom Maceniona. Pomylił się już tylokrotnie. Nie po raz pierwszy żałowała, że nie wie więcej o świecie poza Kompanią Księcia. Dopóki jej nie opuściła, nie zdawała sobie sprawy, jak mało nauczyła się przez trzy lata żołnierki. Elf mógł sam wyczarować ten sen, by upewnić się, że wejdzie do tych ruin. Odepchnęła tę myśl. Nie miała wyboru, dopóki na dobre nie opuszczą gór – Macenion był jedynym dostępnym przewodnikiem. Jej dłoń odszukała drogę do sakiewki z medalionem Canny. Powstrzymała się przed wydobyciem go i pochyliła nad zwijanym kocem. – W twoim śnie... czy ta istota... oferowała ci skarby? – Elf także zajął się pakowaniem. Przytaknęła, zaraz uświadomiła sobie jednak, że jest jeszcze zbyt ciemno, by mógł dostrzec jej gest, więc odpowiedziała: – Tak. Nie rozpoznałam wszystkiego, lecz oręż i zbroja były piękne. – Nie zaszkodzi rzucić okiem... – mruknął niemal błagalnym tonem. Pomimo niepokoju roześmiała się. – Nie, przypuszczam, że nie. Nie martw się, Macenionie, twoja najemniczka wciąż tu jest i nie zamierza cię opuszczać. Jestem na to zbyt lojalna. Mam jedynie nadzieję, że naprawdę dysponujesz mocą, by poradzić sobie z magią, którą możemy tam napotkać. – Tak sądzę. Jestem tego pewny – lecz tym razem w jego głosie nie było słychać zwykłej zarozumiałości. * * * Dotarcie do ruin zajęło im cały poranek. Gdy znaleźli się bliżej, rozpoznała w porośniętym trawą pagórku obronny wał. Przeszli przez obramowaną kamieniami wyrwę będącą kiedyś bramą. Pomimo osmalenia widać było na nich ozdobne rzeźbienia. Paks stanęła, podziwiając zawiłe wzory. Ocknęła się dopiero, czując na ramieniu dotyk Maceniona. – Taka jest właśnie ich rola – oświadczył z uśmiechem. – Elfy wykorzystują wzory do zdobycia kontroli. Prawda jest taka, że to elfy nauczyły ludzi tworzyć wzorce z kamieni strażniczych. Na wszelki wypadek lepiej nie pozwalaj sobie na wpatrywanie się w żadne ocalałe dekoracje. Poczuła, jak się czerwieni, zakłopotana. Bez słowa podążyła za Macenionem w głąb ruin, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza. Po budowlach zostały jedynie nieregularne pagórki porośnięte trawą i chwastami. Tu i ówdzie przezierały odłamki kamienia, ostało się jeszcze kilka drzwi, spowitych pędami bluszczu. Choć słyszała w oddali ptasi śpiew, w samych ruinach panowała cisza. Na pagórkach nie wygrzewały się jaszczurki. W jeżynach nie kryły się króliki. Macenion poruszał się prawie tak ostrożnie, jakby Paks sobie tego życzyła, przystając przy każdym pagórku i rozglądając się uważnie przed pokonaniem kolejnej otwartej przestrzeni. Im głębiej brnęli w ruiny, tym cisza stawała się bardziej przytłaczająca. Konie stąpały po darni, nie czyniąc hałasu podkowami. Paks wolała się nie odzywać. Zatykało ją, ale nie kaszlała. W końcu Macenion uniósł rękę, zatrzymując ich. Obejrzał się na nią, zauważyła, że miał niezwykle bladą twarz. Z trudem przełknął ślinę i wyszeptał: – Tutaj zostawimy konie. Nie odbiegną. Mają tu trawę i fontannę. Obłożę je także zaklęciem. Teraz, gdy cisza została zmącona, Paks odzyskała zdolność mowy, choć nadal przychodziło jej to z trudem. – Czy wiesz, jak odnaleźć to, czego szukamy? – Tak. Tak sądzę. Spójrz tam – wskazał jeden z pagórków przed nimi. Paks zauważyła, że pod gąszczem bluszczu i kwitnących jeżyn (kwitnących? o tej porze roku?) znajdowała się nienaruszona, okrągła budowla z kolumnami i baniastą kopułą. Przed budynkiem błyszczała tafla wody w fontannie marszcząca się jakby pod muśnięciem lekkiego wietrzyku. – Słyszałem o tej budowli znajdującej się w samym sercu ruin – ciągnął. – Prowadzą z niej korytarze do krypt poniżej i innych budynków. Jestem pewny, że istota, której mamy pomóc, uwięziona jest gdzieś pod ziemią, a tędy wiedzie najpewniejsza droga na dół. Zmarszczyła brwi. – Skoro tak, znają ją również inni. Na przykład wróg tej istoty. Wolałabym nie korzystać z tak dobrze znanego wejścia. – Boisz się? – Oblicze Maceniona wykrzywił kpiący grymas. Zerknął na jej miecz, po czym powrócił spojrzeniem do twarzy. Stłumiła gniewną replikę. – Nie – odrzekła spokojnie. – Nie bardziej niż ty, sądząc po twej bladej gębie. Lecz sprowadziłeś tu sobie żołnierza ze względu na jego żołnierskie umiejętności, a już na pierwszej wyprawie nauczyłam się, że nie należy korzystać z wejścia, którego użycia spodziewa się nieprzyjaciel. Przynajmniej, jeśli chcesz dożyć podziału łupów. Tym razem zaczerwienił się Macenion. Skrzywił się. – Cóż, to jedyna droga w dół, którą wiem, jak znaleźć. Poza tym ją właśnie ukazano mi we śnie. – Czy w twoim śnie oboje tędy szliśmy? – A jak inaczej? – Nie pomyślałeś, że możemy potrzebować tylnej straży? – Po co? – Po co? – Przyjrzała się mu. – Czy ty nie masz żadnego doświadczenia? Przypuśćmy, że ta zła istota zna inną drogę na powierzchnię. Może pójść za nami i zaatakować nas od tyłu lub uwięzić pod ziemią. – Och, jestem pewny, że nie zrobiłaby tego... nie mogłaby... – Tak samo, jak byłeś pewny innych rzeczy? Nie, Macenionie, nie zejdę na dół, zanim nie dowiem się więcej. Twoja magia z pewnością może nam coś ukazać albo zabezpieczyć tyły. Zamyślił się. – Mogę coś wymyślić, skoro tak nalegasz. W sumie, tak będzie lepiej... – Wsadził rękę pod tunikę, po czym zmierzył Paks ostrym spojrzeniem. – Mogłabyś rozejrzeć się trochę po okolicy... może coś przeoczyłem... – Wolałabym, żebyś przestał się tym martwić. Nie jestem czarodziejem i nie byłabym w stanie wykorzystać niczego, co tu zobaczę. Wyprostował się. – To kwestia zasad. Prychnęła, lecz odeszła kawałek. Postanowiła zdjąć bagaż z Gwiazdy i przejrzeć go, czy nie będą chcieli zabrać czegoś pod ziemię. Macenion w ogóle o tym nie pomyślał. Przetrząsając juki, kolejny raz złapała się na myśli, co robi, podążając za taką osobą. Nie podobał się jej pomysł schodzenia pod ziemię w nieznane miejsce, na spotkanie nieznanych niebezpieczeństw. Zwłaszcza z kimś takim jak Macenion. Być może z drużyną z Kompanii Księcia, ale z jednym półelfem? Zaraz jednak powróciła do niej scena ze snu: po zwycięskiej walce przyjmowała trybut od tych, którzy poprosili ją o pomoc – nową broń doskonałej roboty i czarodziejską zbroję. Honor, chwała, reputacja wojownika. Potrząsnęła głową, odganiając te wizje. Jak powiadał Stammel, szansa na chwałę – to szansa na nieprzyjemną śmierć. A jednak opuściła Kompanię, by szukać przygód, sławy i okazji do walki w sprawach takich jak ta właśnie. Czy mogła nie skorzystać z szansy? Potrzebne jej zdaniem rzeczy odłożyła na bok, a resztę spakowała w mały tobołek. – Będziemy potrzebować czegoś do oświetlenia drogi – przemówił znienacka Macenion. – Wykorzystywane przez elfy źródła światła mogą nie działać, a ja nie chcę używać magii, jeśli nie będzie takiej potrzeby. – Przejrzał własny bagaż. – To powinno wystarczyć. Olej, świece i – tak, mogę rzucić czar, chroniący nasze plecy przed kłopotami – przynajmniej nas ostrzeże. Raczej nie będziemy tam tak długo, ale lepiej weźmy jedzenie i wodę. – Co z fontanną? Jest bezpieczna? – Tak myślę. Sprawdź. – Podał jej manierkę. Zmarszczyła brwi. – To dzieło elfów. Sam ją sprawdź. – Cóż za dzielna wojowniczka! Bardzo dobrze. – Zanurzył manierkę w baseniku. Nic się nie stało. – Widzisz? Zwykła woda. – To dobrze. – Paks także napełniła butlę, po czym napiła się bezpośrednio z fontanny. Woda była zimna i miała lekko mineralny posmak. Choć wydawała się idealnie czysta, nie widziała dna. Nie wiedzieć czemu, po ugaszeniu pragnienia nie zastanawiała się dłużej, czy udać się za Macenionem pod ziemię. Elf przeprowadził ją przez gąszcz pnączy do budynku. Dopiero teraz zauważyła, że kopułę podziurawiono licznymi świetlikami o ozdobnych, metalowych obramowaniach. Ściany w środku wyłożono wielobarwnymi kamieniami tworzącymi oszałamiająco bogate wzory. Podłogę pokrywała mozaika chłodnych szarości i miękkich zieleni utworzona ze zwykłych otoczaków troskliwie dobranych pod względem rozmiarów i kształtu. – Oto jest – obwieścił Macenion, wskazując znajdujący się na środku podłogi krąg ciemniejszych kamieni. – Co? Zrobił zadowoloną minę. – Drzwi – droga do środka. – To? – Tak. – Wyciągnął krótką, czarną różdżkę. Paks wbiła wzrok w ziemię, bardziej wystraszona, niżby chciała przyznać. Coś zasyczało, a gdy zerknęła szybko na krąg, już go nie było. Dziura w podłodze odsłaniała kręcone schody. Na kamiennych stopniach leżała gruba warstwa kurzu. Wzięła głęboki wdech. – Myślisz, że jesteśmy pierwsi, którzy tędy schodzą? Pierwsi, których poproszono o pomoc? – Nie wiem. Pewnie nie. Tylko czarodziej mógłby znaleźć to zejście. Może inni nie potrafili tego dokonać i odeszli. Zostań tu przez chwilę, a ja zerknę na dół. – Ostrożnie postawił stopę na pierwszym stopniu. Nic się nie stało. Zszedł niżej i pochylił się, by zajrzeć pod podłogę. Obejrzała się za siebie, na wpół przekonana, że ujrzy podążające ich śladem monstrum, zobaczyła jednak tylko podchodzącego do fontanny rumaka Maceniona. Usłyszała siorbanie. Gdy wróciła spojrzeniem do otworu, elf właśnie wchodził z powrotem. – Niżej sklepienie jest wyższe, nie będziemy mieć z tym żadnych kłopotów. Nic nie naruszyło kurzu. Jedynym problemem jest szerokość schodów: mieści się na nich tylko jedna osoba naraz. Zdusiła ostatnie wątpliwości odnośnie roztropności całego przedsięwzięcia i uśmiechnęła się do swego towarzysza. – Przypuszczam, iż wolałbyś, żeby to wojownik szedł pierwszy, co? Cóż, nie mogę sama uważać na moje plecy, wkrótce przekonam się, kto za mną idzie. – Mówiąc, dobyła miecz. – Na wszelki wypadek wyjmę to. Co ze światłem? Czy muszę nieść pochodnię albo świecę? – N-nie – odparł, usuwając się jej z drogi. – Jest tam światło. – Jakiego rodzaju? – Nie jestem pewny. Może wykorzystywane przez elfy. Wystarczająco dużo, by dobrze widzieć. – Co będzie, jeśli zgaśnie? Lepiej miej w pogotowiu jakiś ogień, Macenionie. – Czemu miałoby zgasnąć, skoro paliło się tak długo? Och, w porządku – odpowiedział na jej pełne niesmaku spojrzenie. – Jesteś taka podejrzliwa... – Żyję – mruknęła – i tak ma pozostać. – Jako wojowniczka? Poszukiwaczka przygód? – Niektórzy tak robią – stwierdziła, rozpoczynając schodzenie. – A z tego, co słyszałam, parające się tą profesją osoby są bardzo podejrzliwe. Czarodzieje także. Schody zakręcały stromo w prawo, pod podłogę. Odkryła, że wcale nie musi się schylać, gdy o tym myślała, przypomniała sobie, że elfy są generalnie wyższe od ludzi. Jak wzrokiem sięgnąć, klatkę schodową wypełniało światło – łagodne, białe, bez żadnego widocznego źródła. Raz obejrzała się za siebie i zobaczyła wyraźnie odciśnięte ślady, jakie zostawiała. Macenion szedł kilka stopni za nią. Po pierwszym zakręcie stopnie nie były już takie strome. Popatrzyła na elfa i przypomniała sobie o zaklęciu, jakie miał rzucić na ich tyły. – Co tam zrobiłeś? – zapytała cicho, kiwając głową w stronę powierzchni. – Pozostawiłem otwarte – oparł. – Gdybym zamknął wejście, a coś by mi się przydarzyło, nie wydostałabyś się. Obłożyłem je jednak zaklęciem, które powinno odstraszyć każdego, kto chciałby z niego skorzystać. Na wszelki wypadek rzuciłem także drugi czar, zaalarmuje nas, gdyby jednak ktoś się przedarł. Wywarło to na Paks wrażenie. Miała nadzieję, że zadziała. – Wiesz, jak głęboko zejdziemy? – Nie. Na dole powinien być rozległy hol. Szła przed siebie. Niepokoiło ją tajemnicze światło. Niepokoiła ją cisza. Dłoń pociła się na rękojeści miecza i to także ją niepokoiło. Nic się nie działo, żadnego zagrożenia, a jednak oddychała płytko, niczym rekrut przed pierwszą bitwą. Skupiła się na konstrukcji klatki schodowej: jasnoszarych stopniach i nieco ciemniejszych kamieniach na ścianach i suficie. Powierzchnia stopni była żłobkowana, a gdy dotknęła ściany, odkryła zawiły wzór. Pamiętając ostrzeżenie Maceniona, natychmiast zabrała palce. Obejrzała się przez ramię. Elf także trzymał dłoń na ścianie. Gdy poczuł na sobie jej wzrok, uśmiechnął się. – Ta dekoracja pełni także funkcje informacyjne – powiedział. – Część potrafię odczytać, choć musiałbym spędzić tutaj wiele czasu, by odcyfrować wszystko. Lecz dla mieszkańców był to sposób zorientowania się, jak nisko zeszli. – Przesunął ręką po pobliskim murze. – Na przykład tutaj mamy fragment dawnej pieśni: Jazda Torre’a. Znasz ją? Przytaknęła. – Czy to ten Torre od Naszyjnika Torre’a? – Oczywiście. Słyszałaś tę historię? – Tak. – Odwróciła się i podjęła schodzenie. Warstwa kurzu nie wyglądała tu na grubszą, a brak zmian oświetlenia i cisza utrudniały jej ocenę pokonanego dystansu. W końcu, zamiast krzywizny ściany, ujrzała przed sobą otwartą przestrzeń. Czekając na ostatnim stopniu na Maceniona, lustrowała wzrokiem wybrukowaną zakurzonymi, kamiennymi płytami salę. Pomimo oświetlającego rozległy hol blasku nie było widać mocno od nich oddalonych ścian. – Oto Zimowy Hol, jak sądzę – oznajmił Macenion, wyglądając ponad ramieniem Paks. – Naprzód, Paksenarrion. – Mam pozwolić, by coś czającego się za drzwiami ucięło mi głowę? Zachowajmy ostrożność. – Odpięła puklerz i sięgnęła po laskę Maceniona. Odsunął ją. – Po co? Westchnęła. – Pamiętasz, co przed chwilą powiedziałam o drzwiach? Lepiej stracić kawałek drewna niż moją głowę. – Och, w porządku. – Podał jej niechętnie kostur. Paks przywiązała szybko tarczę do jednego końca i wystawiła ją przez drzwi. Nic się nie stało. Cofnęła laskę, oddała ją elfowi, wsunęła ramiona w uchwyty puklerza i prześlizgnęła się szybko przez otwór wejściowy, nie odrywając pleców od muru. Stanęła w ogromnym, pustym holu oświetlonym w ten sam tajemniczy sposób co schody. Rozciągał się daleko w obie strony od drzwi. Po meblach nie zostało śladu, a posadzkę pokrywał gruby kurz. Wysoko w górze majaczyło zawiłe żebrowanie łukowego sklepienia. Takiej kamieniarskiej roboty Paks w życiu nie widziała. Ukryte między ciemniejszymi żebrami wzory z wielobarwnych kamieni sprawiały wrażenie, że mają nad głowami las. – To jest... piękne – szepnęła, nie zdając sobie z tego sprawy. Chociaż raz Macenion nie przybrał tonu wyższości. – To... sam nigdy czegoś takiego nie widziałem. Kiedyś zasiadał tu Wielki Król, ale nawet nie wyobrażałem sobie... – Zrobił parę kroków w głąb sali i spojrzał na pozostawione ślady. – Z pewnością nikt nie naruszył spokoju tego miejsca przez wiele lat – być może od czasów, gdy je porzucono. W końcu sali, po prawej stronie, Paks wypatrzyła ciemniejszą niszę. – Co to takiego? – To powinno być przejście do innych korytarzy. Nie potrafię tylko zrozumieć, czemu nie ma tu żadnych znaków. – Zatrzymał się i pokręcił głową. – Stojąc tutaj, niczego nie odkryjemy. Niech pomyślę... Przyglądała się ścianom. Na końcu sali z lewej strony znajdowało się podwyższenie, do którego prowadziły cztery stopnie. Otwierało się za nim jakieś łukowe przejście. Dostępu doń broniły bogato zdobione brązowe odrzwia. W dłuższej ścianie osadzono cztery pary masywnych drzwi. Po prawej stronie była tylko nisza – o ile jest to, jak twierdził Macenion, przejście do innych pomieszczeń. – Wiesz, dokąd prowadzą tamte drzwi? – zapytała. – Przejście za podwyższeniem wiedzie do królewskich apartamentów. Pozostałe – nie, do licha, zapomniałem. Będziemy musieli to zbadać. – Będą zamknięte? – Wątpię. Ale mogły zostać zaczarowane. Na szczęście znam sposób, by sobie z tym poradzić. Zacznijmy może od królewskich komnat. Jest szansa, że znajdziemy tam coś wartościowego. Poczuła ukłucie. – Jesteśmy tutaj, by przede wszystkim uratować uwięzioną istotę. Nie sądzę, by obłowili się tu poszukiwacze skarbów. – Myślałem, że uda się nam znaleźć coś, co pomoże ją oswobodzić, Paks. To nie była zwykła chciwość. Nie przekonał jej. Kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę, próbując wyczuć właściwą drogę. Czyżby odczuła przyciąganie z prawej strony? A może od drzwi na wprost niej? A jeśli nawet, to czy pochodziło ono od istoty, której chcieli pomóc, czy od jej wroga? Potrząsnęła głową i zobaczyła, że Macenion zbliża się do drzwi do królewskich apartamentów. Wrażenie zagrożenia spotęgowało się. Dotarł już do podwyższenia. – Macenionie! Nie! – Jej okrzyk zdumiał ją tak samo, jak jego. Okręcił się na pięcie i spojrzał na nią. – Co? – Nie idź tam. – Była absolutnie pewna niebezpieczeństwa. Błyskawicznie zjawiła się u jego boku i ściszyła głos. – To błąd, jestem tego pewna. Jeśli tam pójdziesz, to... – Paksenarrion, nie jesteś wieszczką. Zapewniam cię, że w królewskich komnatach możemy znaleźć cenne wskazówki co do uwięzionego tu ducha. A już na pewno uzyskamy informacje o rozkładzie podziemnych korytarzy. – Możliwe, niemniej będziesz żałował, jeśli otworzysz te drzwi. Przyjrzał się jej uważniej. – Czy otrzymałaś jakąś wiadomość? Od... boga lub kogoś takiego? – Nie wiem. Jestem jednak pewna, że nie powinieneś tam iść. Mogę nie być wieszczką, Macenionie, ale miewałam już wcześniej takie przeczucia i zawsze okazywały się słuszne. – Ty? Wojowniczka? – uniósł brwi. – Tak, wojowniczka! Bogowie, Macenionie, trzymanie miecza w ręku nie oznacza, że nie mam niczego pomiędzy uszami. Jeśli otrzymuję ostrzeżenie, słucham go. – Szkoda, że nie powiedziałaś mi wcześniej o swych specjalnych umiejętnościach. Trudno mi w nie uwierzyć, skoro do tej pory ich nie zauważyłem. – Obdarzył ją pełnym wyższości uśmiechem. – Dobrze więc, skoro jesteś taka pewna... Będziemy poruszać się po podziemiach prowadzeni twoją intuicją. Możliwe, że zamieniasz się w paladynkę czy coś w tym guście. Zgromiła go wzrokiem, rozgniewana tak, że gotowa go była uderzyć, lecz uspokoiła się, widząc, iż odchodzi od podwyższenia. Elf rozejrzał się po holu. – Które drzwi proponujesz, skoro nie spodobał ci się mój wybór? – Co z niszą? – spytała – lub środkowymi drzwiami na dłuższej ścianie? Wzruszył ramionami. – To dla mnie bez znaczenia. Czemu nie nisza? Jest najdalej od miejsca, którego tak się obawiasz. – Zaczerwieniła się, lecz zachowała spokój, gdy razem przemierzali salę. Nisza okazała się głębsza, niż na to wyglądała, światło było zwodnicze. Wewnątrz osadzono dwie pary drzwi z brązu. Na jednych wyobrażono drzewo, drugie pokryte zostało przeplatającymi się liniami okalającymi wieloramienne gwiazdy. Macenion obejrzał się na nią. – Masz jakieś przeczucia odnośnie tych drzwi? Osobiście wybrałbym gwiazdy – to święte symbole elfów. Wolałaby skorzystać z tych z drzewem, nie wyczuwała jednak od drugich żadnego zagrożenia. W obliczu kpiącego uśmiechu elfa wolała nie forsować własnych upodobań. – Mogą być. Nie mam nic przeciwko nim. – Widząc, że Macenion po prostu przed nimi stoi, zapytała po chwili ostro: – Nie zamierzasz ich otworzyć? – Jak tylko wymyślę, jak to zrobić. Są zamknięte zaklęciem’ – jeśli położysz na nich rękę, wylądujesz na podłodze. Dziwi mnie, że twoja intuicja niczego ci nie podpowiada. Zastanowiło ją to i uznała, że miewa przeczucia dotyczące tylko poważnych zagrożeń. Nie odezwała się jednak, tylko obróciła, by mieć oko na resztę pomieszczenia. Kiedy spojrzała na podwyższenie, wydało się jej, że widzi słabą poświatę wokół znajdujących się za nim drzwi. Zerknęła na pozostałe drzwi w sali. Nie zmieniły wyglądu. Gdy wróciła spojrzeniem do podwyższenia, poświata była intensywniejsza. Miała nieregularny kształt i zdawała przesączać się przez szczeliny wokół drzwi. – Macenionie! – Co znowu?! – Obrócił się do niej ze złością. Wskazała na podwyższenie. – Nic nie widzę... Bogowie! A to co takiego? – Nie wiem. Nie podoba mi się to. Czy stanąłeś na podwyższeniu? – Nie. Krzyknęłaś i ja... może dotknąłem stopą pierwszego stopnia. – Mam nadzieję, że nie. Jest coraz jaśniejsza. – Widzę. Ciekawe, czy to... Na Orphina, lepiej, żeby wyszedł mi ten czar. – Co to jest? – Nie teraz! Obserwuj to. Powiedz mi, kiedy pokona połowę sali. – Co mogę zrobić, żeby to powstrzymać? – Jeśli to jest to, co myślę, to absolutnie nic. Pozwól mi pracować. Paks odwróciła się, by obserwować tajemniczy lśniący kształt powiększający się zwolna na jej oczach. Zdawał się rozprzestrzeniać, dorównując już szerokością podwyższeniu, spowalniając jednocześnie swój ruch naprzód. Początkowo bez trudu przez niego widziała, w miarę jednak, jak się powiększał i gęstniał, zasłonił drzwi za sobą. Czuła, jak się poci. Jej intuicja była słuszna, lecz czym była ta rzecz? Z pewnością istniał sposób walki z nią. Mgła sięgnęła zewnętrznej krawędzi podwyższenia. Za plecami usłyszała mamrotanie Maceniona, a po chwili słaby syk i ciche puknięcie. Elf zaklął cicho i podjął mamrotanie. Jaśniejący kształt pokrył już całe podwyższenie i zaczął rosnąć. Powolutku wypełniał przestrzeń nad podium, sięgając od drzwi do najniższego stopnia oraz od kamiennych płytek po baldachim. Po zajęciu całej przestrzeni blask zaczął narastać. Zdawał się być coraz bardziej materialny, jakby nabierał ostatecznej formy. Paks prawie rozpoznała kształt, do którego zmierzał, kiedy triumfalne „nareszcie!” Maceniona zakłóciło jej skupienie. – Chodź, Paks. Szybko! – Złapał ją za ramię i popchnął przez dopiero co otwarte podwoje, oglądając się za siebie. – Wielki Orphinie, toż to... Prędko! Oderwała wzrok od błyszczącego kształtu i przemknęła przez szparę za Macenionem. Czekał po drugiej stronie, by natychmiast naprzeć na ciężkie skrzydła. Z holu rozległo się dziwaczne syczenie. – Pomóż mi je zamknąć! – Jeszcze nigdy nie wyglądał na tak przerażonego. Ona także natarła na drzwi. Macenion szukał czegoś nerwowo w sakiewce. Wierzeje nie chciały się domknąć, zupełnie jakby coś naciskało je z drugiej strony. – Nie daj się im otworzyć – przestrzegł ją. – Jeśli się przedostanie, jesteśmy martwi. – CO to jest? – Nie teraz! Próbuję... – Nagle odchrząknął i rozpoczął recytację w nie znanym Paks języku. Wtem poczuła silne pchnięcie z drugiej strony drzwi. – Cholera! To nie to. – Powtórzył inkantację, Paks ze wszystkich sił przytrzymywała drzwi. Usłyszała gwałtowne szczęknięcie i poczuła, że nie potrzebuje już siły do barykadowania pomieszczenia. Elf odetchnął. – Powinno wystarczyć – orzekł. – Tak przypuszczam. Możesz je puścić, Paks. – Co to było? – Zauważyła, że Macenion nadal jest niespokojny. – Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. – Postaraj się. – Rodzaj złego ducha potrafiącego przybrać materialną postać i atakującego napastnika, zwłaszcza elfy. Zna wiele sposobów walki, a wszystkie nieprzyjemne. – I miecz nic by nie wskórał? Wybuchnął śmiechem. – Nie. – Czy to tej istoty szukaliśmy? To ona więzi tamtą? – Nie. Mało prawdopodobne. Boję się jednak, że może być w przymierzu z jej prześladowcą. To wydaje się być trudniejsze, niż sądziłem. A już na pewno nie wolno nam ryzykować powrotu tą drogą na powierzchnię. – Chyba że zniszczymy tamtego stwora. – Poczuła się lepiej. Okazało się, że miała rację, ufając intuicji, a nawet taki pozornie mały sukces podniósł ją na duchu. Macenion spojrzał na nią dziwnie. – Nie rozumiesz? Nie możemy go zniszczyć, a nie znamy innej drogi. Jeśli to, czego szukamy, okaże się jeszcze gorsze, możemy nie wyjść z tego żywi. Uśmiechnęła się. – Rozumiem. Złapaliśmy przynętę i wpadliśmy w pułapkę, której rozmiarów nawet nie znamy. Lecz oni, Macenionie, nie znają rozmiarów zdobyczy. – Dobyła miecza i patrzyła przez chwilę wzdłuż klingi. – Zdołałeś zamknąć drzwi przed tą istotą. Ja poradzę sobie z bardziej cielesnymi zagrożeniami. A poza tym... bywałam już w pułapkach. – Tak, ale... Cóż, nic na to nie poradzimy. Lepiej chodźmy. Wolę być daleko od drzwi, gdyby miały ustąpić. Znaleźli się w krótkim korytarzyku, oświetlonym tak samo jak schody i hol, rozszerzającym się nieopodal w większą komnatę. Tutaj także podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Paks poszła przodem z mieczem w dłoni, Macenion za nią. Pokój najwyraźniej pełnił kiedyś funkcję kuchni. Nie ocalał choćby fragment umeblowania, niemniej dwa olbrzymie, zamurowane pospiesznie kominki zdradzały dawne uczty. Wąskie, łukowe przejście po lewej wiodło do kolejnego korytarza. Po prawej krótki korytarzyk prowadził do widocznego za nim niewielkiego pomieszczenia. – To musiała być piwnica – orzekł Macenion. – Ciekawe, czy zostało jakieś wino. Paks zachichotała. – Po tak długim czasie? Lepiej byłoby go nie próbować. – Chyba nie. Wobec tego pójdziemy tędy. – Skinął na lewo. Przemierzając kuchnię, Paks rozglądała się w poszukiwaniu śladów czyjejś obecności, lecz żadnych nie wypatrzyła. – Czy to tamta istota przegnała stąd elfy? – spytała. – Nie, nie sądzę. Było tu wystarczająco wielu wysokich rangą elfów, by się z nią uporać. To... cóż, wy, ludzie, znacie bogów, prawda? Dobrych i złych? – Oczywiście – rzuciła gniewne spojrzenie. – Znasz Dwór Bogów? Ich hierarchię i tak dalej? Pokręciła głową. – Bogowie to bogowie. – Wcale nie, Paksenarrion. Jedni są o wiele potężniejsi od innych. Powinnaś to wiedzieć nawet jako żołnierz Aarenis. Walczyłaś w Sibili, prawda? Tak – czyż nie widziałaś tam świątyni Pana Tortur? Słyszałem, że została złupiona. Wzdrygnęła się na wspomnienie szturmu na Sibili. – Pozbawiono mnie przytomności – stwierdziła. – Nie widziałam tego. – No cóż, ale o Pajęczycy słyszałaś? – Oczywiście. Ale co... – Liart – Pan Tortur – oraz tamta druga znajdują się na samym dole dworu zła. Pośród najsłabszych bóstw i pospolitego zła tego świata są kimś – dysponują większą mocą od każdego elfa czy człowieka, nie są jednak choć w przybliżeniu tak silni jak bogowie. Zainteresowało ją to. – A co z herosami i świętymi, jak Gird czy Pargun? – Kto wie? Kiedyś byli ludźmi, nie mam pojęcia, kim stali się teraz. Lecz ta istota jest o wiele potężniejsza od każdego elfa, Paks, a mimo to nie dorównuje mocą bogom. Naszym bogom – bogom elfów. Korytarz, którym wędrowali, zakręcał lekko w lewo. Obejrzała się, lecz kuchnia zniknęła im już z oczu. Dalszą drogę blokowały zamknięte drzwi z rzeźbionego drewna. Gdy podeszli bliżej, Paks zauważyła, że kurz zalega tutaj o wiele cieńszą warstwą, stukot butów odbijał się echem od kamiennych ścian. Zastanawiała się, co poruszyło kurz. Kiedy pokazała to Macenionowi, tylko rozejrzał się i potrząsnął głową. – Nie wiem. Może przeciąg spod drzwi... – Pod ziemią? – Przypomniała sobie, że kiedyś sama nie wiedziała zbyt wiele o podziemnych budowlach, odepchnęła jednak tę myśl. Podkradła się do drzwi. W chłodnym, białym świetle korytarza soczysta czerwień i czerń słojów oraz rzeźbień zdawały się ciepłe i żywe. Dotknęła ich delikatnie. Dłoń wyczuła lekkie ciepło. – To dziwne... Drzwi drgnęły, gdy ich dotknęła, i po chwili otworzyły się z impetem, odskoczyła w samą porę, by uniknąć uderzenia. Naprzeciwko nich stanęła grupka uzbrojonych mężczyzn w skórzanych zbrojach i wełnianych ubraniach. Ich dowódca wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To je nasza premia, chłopaki! Pokażemy ich uszy panu... Paks wprawiła miecz w ruch, nim zdążył skończyć, dalsze przechwałki przerwał wrzask bólu. Przyjęła cios na tarczę i uchyliła się przed mierzącym w gardło sztychem. Za plecami usłyszała dobywającego miecza Maceniona i zaraz potem brzęk elfiej klingi. Hałas przyciągnął jeszcze dwóch zbrojnych, którzy wybiegli zza zakrętu i natychmiast włączyli się do zajścia. Paks i Macenion walczyli w milczeniu, nie potrzebowali słów. Paks parła naprzód. Przeciwnicy byli sprawnymi, lecz nie nadzwyczajnymi wojownikami. Przewyższała zasięgiem ramion większość z nich, a wszystkim dorównywała siłą. Nagły okrzyk elfa wytrącił ją z koncentracji, obejrzała się na niego i oberwała w bok. Sapnęła, wdzięczna noszonej kolczudze, po czym odepchnęła się od ściany, by nadziać przeciwnika na miecz. Ramię Maceniona krwawiło, lecz nie przerywał walki. Zmieniła pozycję, by trochę mu pomóc. Otrzymała cios w hełm, ostrze ześlizgnęło się i zraniło ją w czoło. Poczuła spływającą w pobliże oka krew. Elf rzucił się naprzód, wytrącając napastnikowi broń z ręki. Paks położyła innego trupem ciosem w twarz. Ruszyli naprzód, reszta nie była już tak chętna do bitki. W końcu zostało tylko dwóch. Ich martwi lub ciężko ranni kompani leżeli porozrzucani po podłodze korytarza. Paks spodziewała się, że załamią się i uciekną, lecz nie ustąpili pola do końca, dopóki wraz z Macenionem nie zdołali ich uśmiercić. Rozdział piąty Paks oparła się o mur, ciężko dysząc. Bolał ją bok, po policzku spływał strumyczek krwi. Rozpięła paski i odrzuciła pękniętą tarczę. Macenion oderwał od tuniki pas materiału i obwiązywał sobie ranę na ramieniu. Gdy się poruszył, dostrzegła pod ubraniem błysk kolczugi. – Gdybym wiedziała, że nosisz zbroję – odezwała się – nie martwiłabym się tak o ciebie. Byłam pewna, że zaraz cię posiekają. Podniósł głowę. – Mało brakowało. Na Orphina, jesteś świetną wojowniczką. Nie poradziłbym sobie sam, nawet w zbroi. – Przyjrzał się jej uważnie. – Broczysz krwią – to coś poważnego? – Nie sądzę. Zwykłe skaleczenie czoła, one zawsze krwawią... tylko brudzą. – Otarła twarz wolną ręką i odnalazła ranę – płytkie cięcie tuż pod krawędzią hełmu. Macenion schował miecz do pochwy i podszedł do niej. – Pozwól mi to oczyścić. Przyglądała się trupom, on zaś smarował ranę maścią z noszonego w plecaku słoiczka. Paliło ją, lecz krwawienie ustało. Ciała nie ruszały się. Gdy skończył, odepchnęła się od ściany, chrząknięciem kwitując ból w boku, po czym wytarła miecz w brudny płaszcz najbliższego trupa. Żałowała, że nie mogą odpocząć, nie odpowiadał jej jednak panujący zapach. – Chyba musimy się ruszyć – powiedziała, na poły oczekując, że Macenion będzie wolał odetchnąć i posilić się. – Zdecydowanie. Ktokolwiek postawił tych strażników, wkrótce dowie się, że ich sforsowaliśmy. Musimy iść, jeśli mamy kogoś zaskoczyć. O co chodzi? Jesteś niezdolna iść dalej? – Nie. – Westchnęła. – Trochę pokaleczona, nic więcej. Szkoda, że tu tkwimy. – Fakt. – Zaśmiał się krótko. – Zaczynam uważać, że moi elfi krewniacy mają więcej rozumu, niżbym oczekiwał... być może mieli rację, ostrzegając mnie, iż znajdę w tym miejscu więcej kłopotów niż skarbów. Lecz oprócz strachu i niechęci do podziemnego labiryntu, Paks czuła także podniecenie. W jakimś zakątku umysłu widziała siebie, jak opowiada o wszystkim Vikowi i Arne w gospodzie. Sprawdziła klingę, czy nie wyszczerbiła się, po czym odwróciła się do elfa. Zauważyła, że skinął głową, widząc jej gotowość, ruszyła więc przed siebie ostrożnie, z mieczem w pogotowiu. Po prawej minęli otwarte drzwi do pustej komnaty, a parę stóp dalej takie same po lewej. Korytarz przed nimi skręcał. Spojrzała na Maceniona, wzruszył ramionami. Przywarła do muru i podkradła się do zakrętu. Nic nie słyszała. Wciągnęła powietrze, rozdymając nozdrza, w nadziei na wywęszenie wskazówki, co ich tam czeka. Wyczuła jedynie ich własne zapachy. Wreszcie wzruszyła w duchu ramionami i wyjrzała. Pusty korytarz, na podłodze poruszony kurz. Zdążyła dojrzeć cztery pary drzwi i krótki, poprzeczny korytarzyk. – Masz jakieś przeczucia? – zapytał, gdy opisała mu sytuację. – Nie. Żadnych. Od wszystkiego tutaj bije zło, ale od niczego w szczególności. – Ja także niczego nie wyczuwam. Szkoda, że wzywający naszej pomocy przyjaciel nie daje nam żadnych wskazówek. Przetrząsnęła umysł, lecz poczuła jedynie słabe pragnienie, by ruszyć naprzód. Westchnęła. – Wobec tego chodźmy. Wszystkie drzwi wykonano z drewna i wyraźnie było na nich widać ślady spalenizny. Jedne z nich stały otworem i mijając je ujrzeli małe pomieszczenie z wbudowanymi w ściany kamiennymi półkami. Po dojściu do przecznicy Paks stanęła przy jednym narożniku, a Macenion przy drugim. Po jej stronie, jakieś pięćdziesiąt kroków dalej, korytarz kończył się ślepą ścianą. Po lewej, po jakichś trzydziestu krokach, widniała komnata o trudnych do oszacowania rozmiarach. Elf skinął w jej stronę głową i dziewczyna ruszyła wzdłuż ściany ku drzwiom pomieszczenia. Macenion został tam, gdzie stał. Im bliżej wejścia była, tym większą miała pewność, że zmierzają we właściwym kierunku. Macenion był zanadto ostrożny, jak zwykle. Zawahała się tylko przez moment, nim wsadziła głowę do komnaty, by przekonać się, jak wygląda. Po raz pierwszy zobaczyła coś, co nie zostało zrujnowane ani spustoszone. Ułożoną z jasnozielonych i złocistych kamieni podłogę dokładnie zamieciono, dzięki czemu widać było wzór. W drugim końcu komnaty krąg świec zdawał się wisieć w powietrzu. Dopiero po chwili zauważyła, że osadzono je na metalowej ramie zwisającej na łańcuchach z wbitego w sufit pierścienia. Blask świec dodawał ciepła białej poświacie korytarza. W tym przyjaznym świetle, na wielobarwnym dywanie, stała wysoka postać w ciemnobłękitnej szacie. Jej twarz przypominała Maceniona, choć była subtelnie inna, natychmiast domyśliła się, że stanęła przed obliczem elfa wysokiego rodu. Wzdłuż ściany tkwił rząd nieruchomych sług w szarobrązowych, lichych strojach. Spojrzała elfowi w twarz. Miał wyraźnie wystające kości policzkowe, choć najmniejszego śladu wieku czy starości. Bladozielone oczy. Nie bała się, choć była świadoma, jak bardzo przewyższał Maceniona mocą. Szerokie usta elfa ułożyły się w uśmiech. – Witaj, dzielna wojowniczko. Czy twój towarzyszy nazbyt się lęka, by przyjść tutaj z tobą? Pokręciła głową, niepewna, co odpowiedzieć. Miała słabe wrażenie, że nie powinno tu być żadnych elfów. Może jednak odnalazła osobę, której chcieli pomóc? Miała kłopoty z jasnym myśleniem. Elf nie bał się jej i nie okazywał złości – a elfy, choć niesamowite, nie były złe. Wtem przyłapała się na tym, że bezwiednie wchodzi do komnaty. – Znakomicie – ciągnął elf. – Z przyjemnością przyjmę was na służbę. – Skinął w stronę linii służących. – Sama widzisz, jak niewielu ich mam, a wy jeszcze zabiliście kilku moich najlepszych wojowników. Słusznym jest, abyście zajęli ich miejsce. Nareszcie odzyskała głos. – Ależ, panie, mam zadanie do wykonania. Dopiero potem będę mogła przystać do kogoś na służbę. – Starała się zatrzymać, lecz pomimo jej wysiłków stopy same posuwały się naprzód. Wiedziała, że powinna się bać, lecz nie czuła nic. – Och? – Elf zdawał się być rozbawiony. – A jakież to? Trudno jej było odpowiedzieć czy choćby skupić myśli. W głowie zawirowały jej obrazy: twarz Halverica, gdy wręczał jej zapieczętowaną wiadomość, pożegnalne słowa Księcia, wizje zwycięstwa i chwały, o których śniła zeszłej nocy. Znalazła się na skraju dywanu. Tak blisko elfa poczuła słaby, acz nieprzyjemny smród. Lecz gdy tylko zmarszczyła nos, zapach zamienił się w przyjemną, korzenną woń. Wzięła głęboki wdech. – A teraz... – zaczął elf, lecz w tej samej chwili rozległ się okrzyk Maceniona: – Paks! Co ty... Na krótką chwilę zielone oczy oderwały się od Paks, elf zachichotał. – Cóż, więc twój kompan zebrał się nareszcie na odwagę. Stań koło mnie, dzielna wojowniczko i okaż, komu jesteś teraz wierna. – I Paks wstąpiła na dywan, by znieruchomieć u boku nieznajomego. Nie była w stanie drgnąć ani przemówić. Kątem oka ujrzała Maceniona. Elf kontynuował: – Jak rozumiem, uważasz się za czarodzieja, lecz brak ci mocy, by się ze mną równać, skundlony byczku. Macenion poczerwieniał. – Nie masz pojęcia, czym mogę... – zaczął. – Gdybyś dysponował umiejętnościami, którymi powinienem był się przejmować, nie wszedłbyś do tej pułapki. Przy ostatnim zakręcie sam przyznałeś, że nic nie wyczuwasz. Półelf przeszył go wściekłym spojrzeniem i sięgnął ukradkiem pod płaszcz. Nieznajomy pokiwał głową. – No dalej – wypróbuj swoje politowania godne zaklątka. Nic nie wskórasz. Ani tą różdżką. Ale spróbuj, jeśli sobie życzysz... – Wybuchnął śmiechem. – Nie chcesz nawet wiedzieć, przed kim stanąłeś, żałosny magiku? Czy zawsze marnujesz zaklęcia na przygodnie napotkanych obcych? – Obawiam się, iż nie spotkaliśmy się przypadkiem – odparł Macenion. Dał kilka kroków naprzód i zatrzymał się. – I choć nie znam twego imienia, to domyślam się, czym jesteś. – Czym, nie kim? Cóż za erudycja! A czemuż to uważasz, że nie mogę rzucić na ciebie uroku i zmusić do posłuszeństwa, jak uczyniłem to z twoją śliczną towarzyszką? Teraz z kolei uśmiechnął się Macenion. – Zauroczyć czarodzieja? Dobrze wiesz, co to oznacza. Jeśli chciałbyś wykorzystać mnie jako maga, będziesz potrzebował mego niezmąconego umysłu. – Lecz nie nienaruszonego, maleńki. Pamiętaj o tym. Macenion ukłonił się arogancko, jak zwykle. – Niemniej kamyk – odrzekł – może być trudniejszy do skruszenia niźli sosna, choć nieporównywalne wielkością. – Zamierzasz cytować krasnoludzkie przysłowia? – W głosie elfa nie słychać już było rozbawienia. Paks przysłuchiwała się rozmowie, lecz nie zwracała na nią większej uwagi, jej umysł unosił się w oddali. Macenion ukłonił się ponownie, jeszcze niżej i gdy się prostował, wykonał prawą dłonią skomplikowany gest i wypowiedział parę słów, których Paks nie zrozumiała. Usłyszała za to syknięcie stojącego koło niej elfa. Ogarnęła ją fala mdłości i strach. Zawirowała na pięcie, z mieczem w ręku, zanim jeszcze dotarło do niej, że może się poruszyć. Tam, gdzie przedtem widziała elfie piękno, teraz stała jedynie ruina. Smród zatkał jej nos. – Paks! – krzyknął Macenion. Zagłuszył go gromki okrzyk elfa. Komnatę wypełnił rozbłysk energii. Pchnęła elfa, lecz jej klinga napotkała miecz przeciwnika. – Skrzyżujesz ze mną broń, prawda? – Zielone oczy płonęły. Paks oderwała od nich spojrzenie i skupiła się na ręce z mieczem. – Żaden człowiek nie dorówna elfowi – a ja nie jestem pospolitym elfem. – Rzeczywiście: pierwsze dźwięczące ciosy ujawniły jego umiejętności. Walczyła, wspomagana gniewem. Elfy nigdy nie są złe! Ha! Uniknęła podstępnej sztuczki i pchnęła ponownie. Czubek ostrza jakby zawahał się na moment, co wystarczyło, by przeciwnik jej umknął. Nacierała z furią. Macenion prawdopodobnie zginął od wybuchu lub leżał nieprzytomny, niemniej wyzwolił ją spod zaklęcia. Będzie walczyła do końca i pokaże temu stworowi, co potrafią ludzie. Raz za razem udawało się jej unikać morderczych ciosów, ale i jej ataki nie sięgały przeciwnika. Cała spływała potem i sapała, zadając kolejne uderzenia. Elf zaś zdawał się nie męczyć. Ten sam uśmiech wykrzywiał idealne usta, ta sama arogancja wyzierała z uniesionych brwi. Rozbolał ją nadgarstek, elf wykorzystywał swój wzrost i zasięg ramion. Zwykle była wyższa od tych, z którymi fechtowała, nie była przyzwyczajona do dostosowywania się do czyjegoś dłuższego zasięgu. Dosięgnął ją silny cios, przyklęknęła na kolano. Czuła wbijające się w ciało ogniwa kolczugi, z trudem uchyliła się przed następnym uderzeniem. Miała ochotę poszukać wzrokiem Maceniona, lecz nie odważyła się. Uśmiech elfa był coraz szerszy. – Przewyższam cię, wojowniczko – oznajmił lekko. – Jesteś całkiem dobra jak na człowieka, ale niewystarczająco dobra. Spójrz mi w oczy i uznaj mnie swym panem, a natychmiast z tym skończymy. Potrząsnęła głową, zarówno żeby mu odmówić, jak i oczyścić myśli. Czyżby dostrzegła za plecami elfa jakieś poruszenie? Rzuciła się do ataku, trafiła go, sama z ledwością unikając ostrza. Jakby nie zauważył ciosu. Wtem skapnęła jej na twarz kropelka gorącego wosku. Szybka jak myśl, nie uświadamiając sobie do końca, co zamierza, wyskoczyła w górę, złapała się metalowej obręczy i podkurczyła nogi, unikając zamachu zaskoczonego elfa. Obręcz zawirowała dziko, ochlapując oboje woskiem. Trzymając się jej jedną ręką, drugą zadała mu cios z góry. Sięgnął ku jej nodze, lecz nie złapał, gdy szaleńczo wierzgnęła. Usłyszała zgrzyt i uniosła głowę, by ujrzeć wychodzący z sufitu bolec. Rzuciła się w bok, próbując uniknąć spadającej obręczy, która zwaliła się na ścigającego ją elfa. Zaatakowała go, zanim zdążył się wyswobodzić. Żelastwo i świece ograniczały mu ruchy, szata zajęła się ogniem. Z trudem parował ciosy. A wtedy zjawił się Macenion, blady i zdyszany, i chlusnął na elfa całym zapasem oleju. Paks odskoczyła, gdy jej przeciwnik zajął się żywym ogniem. Straszliwy smród wypełnił komnatę, a znad płomieni buchnęła gęstsza od dymu czarna chmura. Fala lodowatej nienawiści cisnęła ją na kolana. Płomienie szalały, bardziej niebieskie niż jakakolwiek paląca się oliwa. W komnacie zerwał się wicher, gwiżdżąc w kątach. Uświadomiła sobie, że Macenion szarpie ją za ramiona, wyciągając z palącego się pomieszczenia. Poruszała się z trudem. Rozejrzała się po sali i zobaczyła uciekających drugimi drzwiami służących. Gdy płomienie zgasły, Paks nadal kuliła się bezsilnie w miejscu, gdzie zaciągnął ją Macenion. Ciało elfa nie zostało strawione przez ogień, choć było okropnie osmalone i pozbawione ubrania. Macenion stał koło niej, marszcząc brwi. Dopiero po paru próbach zdołała wykrztusić: – Coś... nie tak? Jest martwy, prawda? – Sam chciałbym wiedzieć. Taka moc... to był zły duch, który opanował ciało elfa. Elfiego lorda. To ciało wciąż tu jest. Zastanawiam się, czy jest martwy – naprawdę martwy. Słyszałem opowieści o takich... Nie miała ochoty poruszyć najmniejszym mięśniem. Wszystko ją bolało. Zdołała rozprostować dłoń wciąż ściskającą miecz. Wzięła głęboki wdech, i to także bolało, po czym dźwignęła się na nogi. Miała wrażenie, że tułów i nogi są jedynie luźno połączone. Kolejny głęboki wdech. Nie mogła uwierzyć, że nadal żyją, a złowrogi elf zginął. W pewnym sensie. Podeszła, żeby go obejrzeć. – Jak dotąd, twoja magia dobrze się sprawiała, Macenionie. Bez niej nie byłoby nas tutaj. Nie mógłbyś zrobić czegoś, żeby ten stwór pozostał martwy? Choć raz elf nie był nadmiernie pewny siebie. – Nie – odparł krótko. – To przekracza moje możliwości. Żałuję, że nie ma tutaj mojego starego mistrza. Mamy szczęście, że wybrał takie proste zaklęcie, żeby cię zauroczyć. Może wolał zostawić sobie więcej na mnie, a może czegoś nie wiemy... Lecz teraz... – Nie moglibyśmy wbić mu drewnianego kołka w serce? – A kim on według ciebie jest – wiedźmą kuerin? Czy chciałabyś także przybić go do przydrożnego krzyża? Zarumieniła się. – Nie mam pojęcia. Pamiętam parę starych opowieści... – To nie zadziała na niego. Nie wystarczą proste środki. – Moglibyśmy... – przełknęła ślinę, po czym dokończyła: – pociąć go... porąbać na kawałki. – Ty? Ja? Wiem, co o tym myślisz. Jeśli zaś chodzi o mnie, to powiadam ci, Paksenarrion, że nie mam ochoty choćby dotknąć tego trupa, o ile naprawdę jest trupem. Ty też nie powinnaś. Ta moc może nadal w nim przebywać i zaatakować nas. Sama widzisz, że ciało nie uległo płomieniom, skóra jest osmalona, lecz nienaruszona. – Co wobec tego? Będziemy czekać i patrzeć, co się stanie, czy jak? Pokręcił głową. – Nie wiem. Żałuję, że nie znam czaru, który uwolniłby to ciało od mocy, jaka je opanowała. – Ale skoro elfy są nieśmiertelne, to czy ich ciała płoną lub ulegają rozkładowi? – Elfy nie umierają ze starości, niemniej, jak widzisz, można je zabić. Tak – ich ciała można spalić albo przywrócić ziemi. Poruszyła ramionami, łagodząc napięcie. Poczuła nagły głód i pragnienie. Schowała miecz i odkorkowała manierkę. Po paru łykach poczuła się znacznie lepiej. – Wielka szkoda – mruknęła – że nie wiesz, co zawiera ten piękny zwój, z którego jesteś taki dumny. Skrzywił się i otworzył usta, by się odciąć, lecz zamilkł. – Nigdy bym o tym nie pomyślał – przyznał. – Ciekawe, czy... – zaczął grzebać za pazuchą i po chwili wydobył ozdobną tubę. – To trudne – ciągnął, otwierając wieko i wyciągając szeleszczącą zawartość. – Pamiętasz, jak ci mówiłem, jaki był drogi? – Przytaknęła. – Problem w tym, że magiczny zwój – z zapisanymi zaklęciami, takimi wprost do rzucenia – może zostać napisany tylko przez czarodzieja potrafiącego utkać dany czar bez żadnej pomocy. Nie wiem dlaczego, to głupia zasada, w dodatku dająca olbrzymią władzę ludziom, którzy nie robią nic, tylko się uczą, niemniej tak właśnie jest. Zwykle zwój należy do kogoś, kto go napisał lub komu autor ufa: towarzysza podróży lub brata-czarodzieja. Wie, który pergamin co zawiera – lub odpowiednio go oznacza – i wtedy wszystko jest w porządku. Lecz komuś, kto wchodzi w jego posiadanie – z dala od autora owego zapisu – trudno jest określić, co w nim jest, bez przeczytania go. – No to go przeczytaj – rzuciła, żując kawałek suszonego mięsa. Było wyborne. – Umiesz go przeczytać...? – Oczywiście, że tak! Nie o to chodzi. Tak właśnie należy go użyć – przeczytać. Jeśli go odczytam, coś się wydarzy. – Och. Czy nie ma możliwości... zajrzenia? Pozwolił sobie na rozbawioną minę. – Nie. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Istnieje wiele pouczających opowieści dla młodych uczniów opisujących skutki takiego „zaglądania”. Nie, muszę postanowić, badając oznakowanie pergaminu, czy warto zaryzykować rzucenie zapisanego w nim zaklęcia. – Zaczął go oglądać, potem tubę, wreszcie z powrotem zwój. – Rozejrzę się po korytarzach – rzuciła niedbale Paks. – Na wypadek, gdyby ktoś nadchodził... – Świetna myśl. Dzięki temu znajdziesz się poza zasięgiem, jeśli coś się wydarzy. – Nie spodziewała się, że tak łatwo rozszyfruje jej motywy. W milczeniu zajrzała do korytarza znajdującego się po przeciwnej stronie niż ten, którym tu przyszli. Tędy właśnie uciekli „słudzy”. Nie zauważyła nikogo aż do znajdującego się dwadzieścia kroków dalej zakrętu. Obejrzała się na elfa. Wciąż badał zwój, podniósł jednak wzrok i skinął głową. – Idź... tylko nie za daleko. Chyba wypróbuję jedno z tych, sądząc po cenie, powinno być bardzo potężne. – Podeszła do zakrętu. Minęło mnóstwo czasu, nim ją zawołał. Dobyła miecza i pognała do komnaty. W samą porę, by zobaczyć błękitny, jarzący się słup światła, sięgający od elfiego ciała do sufitu. Suchy stukot przyciągnął jej wzrok ku podłodze, leżały na niej porozrzucane kości, na jej oczach rozpadły się w proch. Podniosła wzrok i spojrzała Macenionowi w oczy. Był blady i roztrzęsiony. – Zadziałało – stwierdziła niepotrzebnie. – Tak. To... na Orphina, ależ jestem zmęczony. Nawet... przeczytanie tego... leżało poza moimi mocami... – Zatoczył się i Paks podbiegła błyskawicznie, by podtrzymać go, gdy osuwał się na podłogę. Przez pewien czas leżał bez ruchu. Wymacała puls na szyi, więc ograniczyła się do podłożenia elfowi pod głowę złożonego płaszcza i dała mu odpoczywać. Jakiś czas później otworzył oczy i zamrugał powiekami. – Co? Ach, tak. To. – Bez słowa podała mu jedzenie i wodę. Pociągnął długi łyk i pokręcił głową na poczęstunek. Po kolejnym łyku usiadł i energicznie potrząsnął głową. – Jak sądzisz, Macenionie, czy to z tym stworem przybyliśmy tu walczyć? – Martwiło ją to, jeśli był to sługa jakiegoś większego zła, niewielkie mieli szanse na przeżycie. – Tak uważam. To... była poważna siła. Gdyby wybrał dla ciebie silniejsze zaklęcie lub lepiej władał mieczem... nie byłoby nas tutaj. – Co wobec tego mieliśmy uwolnić? Elfie ciało? Nie mogłoby przecież nas wezwać. Cóż innego? Potarł twarz dłońmi. – Nie. Masz rację. Wszak nie nagrodziły nas radosne wiwaty ani naręcza darów, prawda? Coś trzeba zrobić... Na Orphina, nie mam pojęcia, czy zdołam rzucić dzisiaj jeszcze jakiś czar. – Może nie będziesz musiał. Jeśli coś jest tutaj uwięzione, wystarczy to odnaleźć. – Mam nadzieję, że okaże się to takie proste. – Wstał niepewnie. – Przyszło mi coś do głowy. Pozostało nam liczyć na to, że nie zostało zamknięte w klejnocie lub czymś noszonym przez elfa. Czarodzieje czasami tak robią. Jeśli tak, to mamy pecha. – Będziemy mieli mnóstwo szczęścia, jeśli się stąd wydostaniemy – rzuciła Paks. – Prawda. Zobaczyłaś coś w tym korytarzu? – Nie. Nic. * * * Potem Paks nie była pewna, co ich prowadziło w obliczu tylu dróg do wyboru i bez najmniejszego pojęcia, którędy pójść. Początkowo, gdy szli nagim, kamiennym korytarzem, Macenion jadł i co chwilę dotykał ścian, jakby dla utrzymania równowagi. Zatrzymał się, gdy podłoga opadła w dół. – Zaczekaj. – Gdy obejrzała się na elfa, miał bardzo poważny wyraz twarzy. Dobył miecza i sprawdził jego wyważenie. – Coś czuję... – Byle nie to, co w Zimowym Holu! Pokręcił głową. – Nie. Nic tak poważnego. Niemniej poczułem mrowienie – tam, niżej, są wrogowie. Zbliżają się do nas. Rozejrzała się w poszukiwaniu dobrego miejsca do walki. Korytarz był nieco za szeroki dla nich dwojga. – Wobec tego lepiej chodźmy dalej i miejmy nadzieję, że znajdziemy coś, co uda się wykorzystać. Skinął głową i ruszył u jej boku. – Nie chcesz trzymać się z tyłu, by móc przygotować zaklęcie? – Mówiłem ci, dzisiaj nie mogę już czarować. Nawet ogniska nie rozpalę, a co dopiero mówić o czymś użytecznym w starciu. Korytarz skręcił w prawo, wciąż opadając. Paks była podenerwowana i coraz boleśniej świadoma ciężaru skał i ziemi nad głową. Złapała się na szeptaniu słów piosenki marszowej Książęcych. Macenion zerknął na nią z zaciekawieniem. Zaczerwieniła się i zamilkła. Wtem stanęła jak wryta, czując przeraźliwy smród. – Co to takiego? – Ach – mruknął z entuzjazmem elf. – Powinienem był wiedzieć. Orki. Osiadły tu po odejściu elfów. – Orki? – Słyszała o nich. Najechały Trzy Jodły w czasach jej dziadka, nie spodziewała się jednak, że kiedykolwiek je spotka. – Brzydkie i tchórzliwe – opisał je żywo Macenion. – Jeśli to był ich władca, to pewnie myślą tylko o ucieczce. Raczej nie będą rozglądać się za tak doświadczonymi wojownikami, jak my... – Jeśli chcą uciec, umożliwmy im to – zasugerowała. – Puścić orki wolno? Oszalałaś? Są obrzydliwe. Robactwo, mordercy, brudne... – Ile zazwyczaj tworzy grupę? – Nie dbała o to, jak brzydkie były, wystarczająco duża liczba mogła ich zabić. – Och, nie więcej niż siedem, osiem. Poradzimy sobie z nimi. Pewnego razu sam zabiłem trzy. – Ale, Macenionie... – Paksenarrion, widziałem, jak walczysz, pamiętasz? Nie mamy powodów do zmartwienia. Skoro poradziliśmy sobie z tym stworem na górze – kiwnął głową w stronę, z której przyszli – to damy sobie radę z garstką orków. Zaufaj mi. Czy myliłem się do tej pory? – Nadal uważam, że powinniśmy zaczekać i dowiedzieć się, ile ich jest. A co będzie, jeśli ze dwadzieścia? Znajdźmy miejsce, gdzie będziemy mogli się schować i... – Gdzie? Rozejrzała się. Z przodu, po dwudziestu krokach, korytarz znowu zakręcał, nadal schodząc w dół. Przez ostatnie dwieście kroków nie minęli żadnych drzwi. Wzruszyła ramionami i poszli dalej. Za rogiem smród się nasilił. Podłogę zaścielały śmieci. Paks rozglądała się za kryjówką. W połowie drogi do następnego zakrętu czerniały drzwi. Dochodzili do nich, gdy skądś z przodu usłyszeli chrapliwy głos. Pomknęła naprzód. Drzwi prowadziły do maleńkiego, pustego pokoiku. Złapała Maceniona za ramię i wciągnęła za sobą. Rzucił jej wściekłe spojrzenie, lecz zmilczał. Głos był coraz bliżej. Orki były brzydsze, niż Paks mogłaby sobie wyobrazić. Wysmarowane tłuszczem skórzane zbroje osłaniały powęźlone torsy, owinięte ćwiekowanymi, skórzanymi pasami ramiona sięgały ziemi. Pierwszy dzierżył zakrzywioną szablę, złowieszczo ząbkowaną po wewnętrznej stronie, drugi zaś włócznię na tyle krótką, by móc nią władać w korytarzu. Zauważyła dyndające na biodrach zapasowe noże i zachodzące na nosy hełmy. Za pierwszymi dwoma podążał następny – to jego głos słyszeli. Na zbroję narzucony miał brudny płaszcz, a oprócz miecza trzymał nabijany żelazem bicz. Cokolwiek mówił do towarzyszy, musiało być to nieprzyjemne, gdyż włócznik obrócił się nagle i warknął. Paks wtuliła się w kąt pomieszczenia w nadziei, że orki zaprzestaną kłótni i pójdą dalej. Lecz Macenion przesunął się w stronę drzwi. Uświadomiła sobie, że zamierza je zaatakować. Obejrzał się na nią i kiwnął głową w kierunku korytarza. Jeśli rzuci się na nich i zginie, z pewnością zajrzą do pokoiku. Przeklęła głupotę wszystkich magów świata i z mieczem w ręku podeszła do drzwi z drugiej strony. – Jest ich tylko trzy – syknął Macenion. – Rozprawimy się z nimi z łatwością. Miała taką nadzieję. Na zewnątrz kłótnia przybierała na sile. Przynajmniej je zaskoczą. Wzięła głęboki wdech i przykucnęła. Teraz! Pierwszym ciosem rozorała orkowe udo. Nogę miał twardszą, niż oczekiwała, niemniej udało jej się wycofać, a on przewrócił się z rykiem. Macenion rzucił się na włócznika, lecz chybił, właściciel szabli zamachnął się na niego dziko, po czym zwrócił się przeciwko Paks. Raniony przez nią ork zamierzył się biczem na jej miecz, w ostatniej chwili opuściła ostrze. Orki były niezwykle szybkie. Sparowała szablę i odskoczyła przed biczem rannego. Macenion próbował przedrzeć się przez obronę włócznika. Nie zazdrościła mu. Po wyjściu z zasięgu biczownika uznała, że walka z uzbrojonym w szablę orkiem jest dziwna, ale nie tak trudna, jak się obawiała. Niemal dorównywał jej zasięgiem, lecz był znacznie niższy. Broniła się bez problemów. Gorzej było z atakowaniem. Ciosy znad głowy spadały na grubą zbroję. Porzuciła tę taktykę i postanowiła sprawdzić szybkość przeciwnika. Może uda się jej znaleźć za jego plecami. Usłyszała okrzyk Maceniona i chrapliwy rozkaz powalonego orka. Gdy na niego spojrzała, elf walczył lewą ręką, strząsając krew z prawej. To już druga rana w to ramię. Natarła na orka z nagłą wściekłością i szczęśliwie dźgnęła go pod ramię. Upadł z prychnięciem, próbując jeszcze zranić ją w nogę. Odskoczyła i rzuciła się na przeciwnika Maceniona. Nie mógł walczyć włócznią na dwa fronty równocześnie. Przebiła go mieczem, gdy próbował pchnąć elfa. Zanim jednak zdążyli wykończyć orka, którego pierwszego raniła, ten rozdarł się wniebogłosy. – Bogowie! – sapnął Macenion. – Jest ich więcej! Usłyszała brzęk nadbiegających. – Którędy? – Nie wiem! – Rozejrzał się rozpaczliwie dokoła. – Masz! – Oddarła mu od płaszcza pas materiału i obwiązała ramię. – Nie możesz tak krwawić, skoro mamy dalej walczyć. – Nie potrafiła określić, skąd dobiega hałas, zwodziło ją echo. – Idziemy na dół – oznajmił raptem Macenion. – Na dół? Ale... – Chodź! – Odwrócił się od niej i ruszył w głąb korytarza, hałas nasilał się. Obejrzała się i pobiegła za nim. – Skąd wiesz, że oni nie... – Lecz elf nie słuchał. Parł naprzód i musiała solidnie wyciągać nogi, żeby za nim nadążyć. – Macenion! – Złapała go za ramię, gdy zbliżył się do zakrętu. Za późno. Zza rogu wypadła cała banda orków, śmierdzących i ubranych w brudne skórzane zbroje. Nim zdążyła ocenić, ile ich było, otoczyła ją koronka zabójczej stali: wokół niej świstały miecze, noże i topory. Uszy wypełnił zgiełk szorstkich głosów i brzęk kling, widziała jedynie broń i zbroje. Potem uświadomiła sobie, że jest koło niej Macenion, walczący z biegłością, o jaką by go nawet nie podejrzewała, dzierżący pewnie swój miecz o wąskim, ale mocnym ostrzu. – Tędy, Paks! – zawołał. Parł przed siebie, w dół. Chrząknęła i rzuciła się za nim, obrywając mocny cios w bok, gdy oderwała się od ściany. Poczuła, jak ogniwa kolczugi wbijają się w to samo miejsce co przedtem, niemniej zbroja wytrzymała. Dźgnęła jakiegoś orka pod brodę i uskoczyła przed innym. Jedne drzwi, drugie – wszędzie roiło się od przeciwników. Poślizgnęła się na czymś i zachwiała. Na szczęście atakujący nie mogli dopchać się do niej i zaatakować jednocześnie. Rozdawała ciosy z ponurym postanowieniem, że zabije ich jak najwięcej, zanim ją rozsiekają. Nigdzie nie widziała elfa. Wtem orki rozstąpiły się przed nią i wpadła do okrągłej komnaty. Leżał przed nią Macenion, twarzą w dół, z wbitym w plecy toporem. Dalej jaśniało mieniące się barwami światło. Okręciła się na pięcie, by stawić czoła zbliżającym się kreaturom. Blokowały wyjście, uśmiechając się i mamrocząc. Zza ich pleców dobiegł rozkaz i ruszyły w jej stronę. Rozejrzała się szybko po komnacie – nie było innych drzwi. I stanowczo za dużo orków – nie miała szansy przebić się przez nie. Wzięła głęboki wdech i roześmiała się pogodzona z losem. Później nie była pewna, jak znalazła się w kręgu światła. Gdy orki podeszły bliżej, przeskoczyła nad ciałem Maceniona i rzuciła się w wir walki. Było ich zbyt wiele i spychały ją do tyłu. Ktoś lub coś wołało ją – chciało, żeby coś zrobiła – lecz ona nie miała czasu ani wolnych rąk, by zająć się czymkolwiek prócz zadawania i parowania ciosów. Jak we śnie poczuła zagłębiające się w ramię ząbkowane ostrze, inne zraniło ją w nogę. Smród zatykał jej nos, łapczywie chwytała powietrze. Przypomniała sobie pewną młodą wojowniczkę w jej pierwszej bitwie i uśmiechnęła się krzywo na myśl o dziewczynie, która już nigdy nie wróci do domu. Znów do tyłu, krok za krokiem. Cały czas oczekiwała ciosu w plecy, ten jednak nie padał. Jej ramię był coraz cięższe i mniej zręczne, miecz ześlizgnął się po orkowym hełmie, a trzymany w lewej ręce sztylet zablokował kolejne uderzenie. Odetchnęła głęboko – ostatni łyk powietrza, pomyślała – i natarła ostro na stojącego przed nią orka. Nie mogła go dosięgnąć. Stał na wyciągnięcie ramienia, lecz jego młócące dziko ostrze wcale jej nie dotykało. Głowę wypełnił jej nacisk, jakby wlała się weń cała rzeka, nie znajdując ujścia z drugiej strony. Przewróciła się, wypuszczając sztylet z dłoni. – Weź – bardziej obraz niż słowo: chwytająca coś ręka. Spojrzała na swoją dłoń, otwartą, jakby po coś sięgała. – Weź... ten… przedmiot... – Nacisk przesunął jej oczy, spojrzała we wskazanym kierunku na błękitny, jajowaty przedmiot. Nie miała pojęcia, jak daleko od niej leżał, jaki był duży ani czym tak naprawdę był. Próbowała sformułować pytanie. Zamiast odpowiedzi usłyszała to samo polecenie, wypełniające jej całą głowę, czuła, że zaraz pęknie jej czaszka – WEŹ TO... Sięgnęła po wskazaną jej rzecz i poczuła pod palcami nieprzyjemną, oleistą, ustępującą pod naciskiem powierzchnię. Dłoń zamknęła się wokół jaja i ścisnęła. Było wstrętne w niemożliwy do opisania, niewyobrażalny sposób. Upuściłaby je, wyrzuciła, ale przywarło jej do wnętrza dłoni. Gdy spróbowała rozewrzeć palce, nie zareagowały. Poczuła nagle ból wszystkich odniesionych ran, zmęczenie walką i ścinającą z nóg, potężną falę nudności. Próbowała unieść miecz do ostatniego ciosu. I nagle nacisk wyrwał się na zewnątrz z ogłuszającym rykiem. Wibracja przeniknęła ją do kości, choć niemal wcale jej nie słyszała. Światło zgasło – otoczyła ją ciemność – w ostatnim przebłysku dojrzała zaskoczone, wrzeszczące orki, walące się głazy, jarzące się błękitem ciało Maceniona – a potem ogłuszający wir chaosu. I cisza. Rozdział szósty Kiedy zdołała unieść głowę, przekonała się, że leży na trawie koło studni. Budynek, do którego weszli, runął, zamieniając się w stertę głazów. Był jasny dzień, a przez warstwę chmur przesączały się ciepłe promienie słońca. Wzięła głęboki wdech i kichnęła. Była sztywna i obolała, dzwoniło jej w uszach. Spojrzała na dłonie – jedna wciąż zaciśnięta na rękojeści miecza, druga pusta i jakby czymś zabrudzona. Wytarła ją o trawę. Oczy zaszły jej łzami, przetarła je niezdarnie ręką z mieczem. Wiedziała, że powinna wstać, wolała jednak leżeć i odpoczywać, przez całą wieczność. Mimo to po chwili westchnęła i dźwignęła się na łokcie i kolana. Moment odpoczęła. Drżały jej nogi. Przyjrzała się klindze miecza – cała była uwalana krwią. Podpełzła na kolanach do studni i obmyła broń. Po paru łykach orzeźwiającej, czystej wody wróciła jej czujność. Miecz powędrował do pochwy – nie wyczuwała w pobliżu zagrożenia. Rozejrzała się za końmi. Rumak Maceniona znikł, wydawało się to słuszne. Gwiazda szczypała spokojnie trawę po drugiej stronie studni. Koło ruin budyneczku leżały pootwierane bagaże. Cokolwiek działo się tam, na dole, dobiegło końca. Dla Maceniona nie była w stanie już niczego zrobić. Musi ruszać. Mogłaby tak siedzieć przy studni cały dzień i odpoczywać, gdyby coś nie wprawiło jej w ruch. Nacisk, który czuła wcześniej, znów wsączył się w jej umysł. Tym razem delikatniejszy, była go świadoma niczym odrębnego jestestwa. Podziękowanie, dla niej i Maceniona. Dokładne wskazówki odnośnie dalszej drogi. Podniosła się powoli i pozbierała bagaże. Zastanawiała się, co zrobić z rzeczami Maceniona, lecz obecność powiedziała jej. To do studni, tamto pod kamień, a reszta na trawie, słońcu i wiatrom ku zabawie. Gwiazda podeszła do niej cicho, zarzuciła jej juki na grzbiet. Przed odejściem istota zażądała od niej jeszcze jednej rzeczy. Była znużona i myślenie przychodziło jej z trudem, lecz obecność nie dała jej spokoju, dopóki nie posłuchała. W tamtym pagórku, przez tę szczelinę – i zabrać te przedmioty. Spakowała je, mgliście zdając sobie sprawę, jaki to skarb: wykładana złotem i klejnotami broń, monety, pierścienie i bibeloty. Ale po co zwoje? Nie rozumiała, lecz była posłuszna, zabierając wszystko, co jej kazano i wrzucając do juków Gwiazdy. Gdy pracowała, niebo zasnuły chmury, a od gór dmuchnął lodowaty wiatr. Nie zauważała tego. Nie czuła triumfu, jedynie wielkie zmęczenie. Kiedy wstąpiła chwiejnie na wąski szlak, wskazany jej przez tamtą obecność, z gęstych chmur sypnęły pierwsze białe płatki. Wkrótce czubki pagórków w dolinie pokryła warstewka bieli, od której odcinały się gałęzie drzew. Płuca Paks wypełnił mokry, czysty zapach śniegu. Ledwo to zauważyła. Coraz trudniej było iść. Każdy krok zdawał się zabierać resztkę sił. Wciąż miała wrażenie brudu pokrywającego lewą dłoń, pocierała nią bezwiednie o spodnie. Pod górę, ciągle pod górę – próbowała wspiąć się na ograniczający dolinę grzbiet. Złapała się juków Gwiazdy i przywarła do niej. Silny kuc przepychał się przez gęstniejącą zadymkę, tuląc płasko uszy i opuszczając ogon. W lewy bok uderzył ją podmuch wiatru z gór. Wkrótce skostniała i potknęła się, wpadając na Gwiazdę i przewracając się twarzą w zimną puchową kołdrę. Ogarnęły ją nudności, lecz nie miała czym wymiotować. Dostała kurczów żołądka. Nie była w stanie się podnieść, czuła śnieg na karku, potem już nic. * * * W ciemnościach pierwszy elf nie zauważył jej pokrytego śniegiem ciała i potknął się o nią. Jego stłumione przekleństwo spłoszyło skulonego w zaroślach nieopodal kuca, który parsknął cicho. Pozostałe elfy szybko odnalazły Gwiazdę i uspokoiły ją, strząsając zręcznymi dłońmi śnieg z grzbietu i juków. Tymczasem pierwszy elf wyczuł, co znajduje się pod zaspą i zawołał o światło. W wietrznym mroku zabłysły pochodnie. – Człowiek – w srebrzystym głosie zadźwięczała niechęć. – Sądząc po wyglądzie – rabuś – dodał drugi, podnosząc połatany płaszcz. – Zaiste rabuś – stwierdził jeden z elfów koło Gwiazdy. – To maleństwo jest obładowane takimi skarbami, że ledwo może chodzić. Co więcej, pochodzą one z banast taig. – Matko Drzew! Nie przypuszczałbym, że którykolwiek człowiek odważyłby się tam kraść. Lub wykazał się takimi umiejętnościami, by potem zdołać uciec. – Dowódca oddziału przyjrzał się sztyletowi i pochwie w jukach i potrząsnął głową. – Taki ładunek może wskazywać nie na ucieczkę, lecz coś znacznie gorszego. – Ona żyje – obwieścił pierwszy elf, wyczuwając u niej puls. – Już niedługo – mruknął dowódca. – Możemy nie być w stanie stawić czoła tamtemu złu, ale zdołamy rozprawić się z jego sługami. Zostawimy... – Spójrzcie tutaj – zawołał jeden z przeszukujących bagaże elfów. Podał dowódcy zapieczętowaną wiadomość od Halverica. – Czy to także ukradła? – Musimy dowiedzieć się, z czym mamy do czynienia, zanim postanowimy, co zrobić – dodał ten pochylony nad Paks. – Nie wyczuwam w niej zła. – Odgarnął z niej śnieg i wstrzymał oddech na widok pierścieni na jej dłoni. Zdjął ten ze znakiem Księcia i odczytał wygrawerowaną wewnątrz inskrypcję. – To nie jest pospolity rzezimieszek, kuzyni. Oto pierścień, wręczany za honorową postawę żołnierzom Księcia Phelana – przyjaciela Halverica – i... – Wszyscy znamy Kieriego Phelana. Tak. O ile tego także nie ukradła. W takim razie obudzimy ją i przekonamy się, co powie. Wątpię, żebyśmy usłyszeli prawdziwą opowieść o wyniesieniu skarbu z banast taig. Niemniej zobaczymy. Paks była mgliście świadoma rozprawiających nad nią głosów, zanim jeszcze zupełnie się przebudziła. Głosy były dziwne, śpiewne i dźwięczne, lecz pełne mocy. Przez rzęsy prześwitywało światło. Walczyła, żeby się obudzić i w końcu zdołała podnieść ciężkie powieki. – Ocknęłaś się nareszcie – przemówiła jedna ze stojących nad nią dziwnych istot. Obcy obrócił się do pozostałych i Paks mogła obejrzeć jego twarz w blasku pochodni. Stanowczo nie należała do człowieka, ujrzała w niej całą obcość, której ślady widziała na obliczu Maceniona. To musiały być elfy. Obejrzał się na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Zmarzłaś. Możesz mówić? Poruszyła szczęką i zdołała wyjąkać słabe potwierdzenie. – Bardzo dobrze. Mamy do ciebie wiele pytań, wojowniczko. Lepiej dla ciebie, żebyś odpowiadała zgodnie z prawdą. Rozumiesz? – Kim... jesteście? – Nie miała pojęcia o polityce elfów. – Nie rozpoznajesz elfów, kobieto? – Domyśliłam się, że elfy... ale kto? Brwi powędrowały do góry. – Czyżby ludzie zaczęli przejmować się genealogią elfów, sami mając taką krótką? Skoro chcesz wiedzieć, pochodzę z rodu Sialinn – wiesz, co to oznacza? – Pokręciła głową. – W takim razie nie musisz nic więcej wiedzieć. Kim jesteś i jakie prawo daje ci twe pochodzenie, by wypytywać elfy? Przypomniała sobie dumę Maceniona i słowa Boska o wyniosłych i trudnych w obejściu elfach. – Jestem Paksenarrion Dorthansdotter – zaczęła. – Z Trzech Jodeł, daleko na północny zachód stąd... – To zaiste daleko – odrzekł jeden z elfów. – Byłem tam, choć dość dawno temu. Czyż dzień drogi stamtąd na zachód nie rośnie brzozowy las? – Nie wiem, panie, nigdy tak daleko nie podróżowałam, zanim nie przystałam do Kompanii Księcia. Od tamtej pory nie byłam w domu. – W czyjej kompanii służyłaś? – Księcia Phelana. Ma twierdzę w północnej Tsaia i walczy w Aarenis. – Rudowłosy człowiek? – Przytaknęła i elf ciągnął dalej: – Ta zapieczętowana znakiem Halverica przesyłka w twych bagażach – skąd ją masz? – Wręczył mi ją Halveric, bym zawiozła ją do jego domu. – Ledwo skończyła, gdy poczuła, jak ogarnia ją zimna ciemność. Jeden z elfów wykrzyknął coś i poczuła czyjeś ramię pod barkami. Chłodna szyjka butelki dotknęła jej warg i do ust spłynął palący płyn. Przełknęła. Po kościach rozlało się ciepło. – Nie pij za wiele – przestrzegł ją elf, który zaczął rozmowę. – Na wypadek, gdybyśmy musieli... – Urwał i przyjrzał się jej uważniej. – Trafiłaś do dziwnego miejsca, żołnierzu Księciu Phelana i posłańcu Halverica. Trafiłaś do dziwnego miejsca i wydajesz się – wybacz określenie – słabsza, niżbym oczekiwał po takiej wojowniczce. Opowiedz nam teraz, jak się tu znalazłaś i co robiłaś w dolinie banast taig. Z trudem skleciła wszystko w spójną całość. W pamięci kłębiły się jej wydarzenia i miejsca, ciężko było odróżnić wczorajsze spotkanie od wypadków w Dolinie Dusz. Mimo to udało się jej opisać wezwanie, jakie otrzymała z Macenionem i przebieg wydarzeń pod ziemią. Elfy słuchały uważnie, zadając co jakiś czas dodatkowe pytania. Kiedy skończyła, popatrzyły po sobie w milczeniu. Potem wszystkie naraz zaczęły przekrzykiwać się w mowie elfów, miała wrażenie, że stała się świadkiem kłótni. Dowódca zwrócił się ku niej: – Cóż, Paksenarrion Dorthansdotter, bądź pewna, iż opowiedziałaś nam iście niewiarygodną historię. Aby sprawdzić jej prawdziwość, wyślę jednego z mych wojowników do banast taig. Jeśli nie wróci lub będzie musiał uchodzić przed zagrożeniem, znajdziesz się w poważnych tarapatach. W śnieżnej ciemności nie była w stanie określić, jak długo go nie było. Zdrzemnęła się, nieświadoma otoczenia. Obudziła ją dłoń na ramieniu. – Ocknij się, wojowniczko. Będziesz tego potrzebować... – do warg przytknięto jej gorący kubek. Przełknęła na wpół śpiąca. Smakowało dziwnie, ale dobrze. Powoli odzyskała jasność myślenia. Spróbowała usiąść, lecz wciąż była za słaba. Elfy wzniosły nad nią schronienie, w jego rogu migotał pod garnczkiem maleńki ogienek. – Potrzebujesz leczenia – oznajmił dowódca elfów. – Przyznaję, iż jestem zdumiony, Paksenarrion. Nie uwierzyłbym w coś takiego bez dowodów. Banast taig zamieniony z powrotem w elfane taig, skaza na zawsze przegnana z jego serca! Dowiedzieliśmy się o tym z niekłamaną radością. Lecz poniosłaś w tej walce większe szkody, niźli przypuszczasz, ludzie nie mogą potykać się bezkarnie z takim złem. Bez uzdrowienia zmarłabyś, zanim nastałby dzień. Nie wiedziała, co powiedzieć. Była słaba i chora, lecz nic ponadto. Nie miała pojęcia, czym jest banast taig i elfane taig, istota, która ich wezwała, nie używała tych określeń. Elf zdawał się czekać na coś, zapytała więc: – Czy... dowiedzieliście się czegoś o Macenionie? – Macenion! – Zabrzmiało to jak prychnięcie. – To on! Elfane taig pogrzebało go wraz z jego orkowymi zabójcami. – Ale on był elfem... to jest, chciałam powiedzieć: półelfem. Myślałam, że... – Macenion półelfem? Tak ci powiedział? – Przytaknęła i dowódca elfów zmarszczył brwi. – Nie, maleńka, nie był nawet półelfem czy ćwierćelfem. Miał w sobie tyle elfiej krwi, co twój kucyk krwi konia wyścigowego. – Ale mówił... – przerwała. Trudno jej było wysłowić się, a poza tym, zdała sobie sprawę, że im mniej krwi elfów miał w sobie Macenion, tym łatwiejsze do wytłumaczenia było jego zachowanie. – Kłamał. Co ci powiedział, Paksenarrion, by zwabić cię do tej doliny? – Że... jego elfi kuzyni... odmawiają mu prawa do przedmiotów elfów. Że dowiedział się o... znajdujących się tutaj skarbach... które powinny być jego. – Czy uprzedził cię o królującym tu źle? – Tak, ale twierdził, iż jego biegłość w magii pozwoli mu je pokonać, potrzebował wojownika do ochrony przed... zagrożeniami fizycznymi. Jak orki. – Widzę, iż mówisz prawdę. Przepraszam cię, Paksenarrion, za kłamstwa tego dalekiego kuzyna, wstydem napawa mnie myśl, że ktoś z domieszką elfiej krwi mógł tak łgać. – W... porządku. – Miała wrażenie, że z powrotem osuwa się po długim, mrocznym zboczu. – Nie! Na bogów elfów i ludzi, musimy odpokutować za słowa naszego kuzyna. – Elf potrząsnął nią i podniósł nieco, by mogła napić się z podawanego jej kubka. Ciemność cofnęła się. Twarze elfów z powrotem odzyskały ostrość. Jeden z nich położył jej dłoń na czole i zaczął śpiewać. Nigdy czegoś takiego nie słyszała, próbując wsłuchać się w słowa, zapomniała, co się stało. Wtem poczuła w sobie falę siły i zdrowia. Elf cofnął rękę i uśmiechnął się do niej. – Teraz lepiej? – Tak, o wiele lepiej. – Usiadła i przeciągnęła się. Czuła się świeża i wypoczęta, od wielu dni nie była w równie dobrej formie. – Dobrze. Wkrótce nastanie dzień i musimy ruszać dalej. Przez te pozostałe nam kilka godzin musimy ci wiele powiedzieć. * * * Śnieg przestał padać przed świtem. Lekki wietrzyk rozpędził chmury, pierwsze promienie ozłociły zaspy. Elfy pożegnały się z nią. Dopiero za dnia ujrzała całe ich piękno. Zrobiło się jej wstyd, że uznała Maceniona za elfa. Jeden z nich przechwycił jej myśl i roześmiał się dźwięcznie. – Nie, nie poczuwaj się do winy, dzielna wojowniczko. Twe bystre oczy dopatrzyły się wszak tego, czego było tak niewiele. Pamiętaj, co ci powiedzieliśmy i pozostań w zdrowiu. Gdy odwróciła się, by wspiąć się na grzbiet, gdzie biegł opisywany przez elfy szlak, czuła wielki dystans do samej siebie z dnia wczorajszego. Ogarnęło ją to samo uczucie, które wygnało ją z domu – żądza przygód i nowych wrażeń. Wszystko się mogło zdarzyć – zdarzało się. Z trudem przychodziło jej myślenie o tym, z czym wraz z Macenionem walczyli i co przyszło jej z pomocą. Elfane taig nadal nic dla niej nie znaczyło. Niewiele pojęła z wyjaśnień elfów. Niemniej raz jeszcze znalazła się na szlaku, żywa i żądna podróży. Gwiazda szła powoli, obładowana darami elfane taig. Paks przełożyła część do plecaka. Kucyk parskał cicho, przebierając zadnimi nogami. Paks uśmiechnęła się do siebie. Żadnych gór – powiedzieli jej. Czekały ją tylko wzgórza, a po dwóch dniach dotrze na niziny. Po drugiej stronie grzbietu jedynie kilka łat śniegu bieliło szlak, a i one do południa stajały. Wiecznie zielone drzewa zmieszały się z innymi, bardziej matowozielonymi, o okrągłych liściach. Nie potrzebowała już płaszcza. Szła czujnie, choć elfy uspokajały ją, że nie wyczuwają w pobliżu żadnego poważnego zagrożenia. Miała nadzieję, że się nie mylą. Gdziekolwiek sięgnąć wzrokiem, rozciągały się kolejne lesiste zbocza, a szlak schodził zakosami w dół, niezmiennie kierując się na północ i zachód. Wieczorem jej samotny obóz był niemal zbyt cichy. Nie cierpiała wykładów Maceniona, niemniej siedzenie samemu w leśnej głuszy było gorsze od wszystkiego, co jej kiedykolwiek powiedział. Wcześnie zagasiła ogień i siedziała wpatrzona w gwiazdy. Minęła połowa nocy, nim uświadomiła sobie, że to nie za Macenionem tęskni. Jeszcze nigdy nie spędziła nocy samotnie. Nigdy nie spała na zewnątrz, z dala od innych. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Wstała sprawdzić, co z Gwiazdą. Ciepło końskiej grzywy uspokoiło ją, z powrotem wpatrzyła się w rozgwieżdżony firmament z dłońmi wplątanymi w grzywę kuca. Niebo zdawało się nie mieć końca, jak gdyby ktoś ponaszywał gwiazdy na kolejne warstwy welonów. Poszukała Naszyjnika Torre’a, ten jednak nadal ukryty był za górami. Innych gwiazd nie znała. Przy ziemi powiał lekki wiatr, przejmując ją chłodem. Gwiazda zabrała łeb i zaczęła skubać trawę. Paks wróciła pod koc. W oddali zawyło dzikie zwierzę, sprężyła się, lecz dźwięk nie powtórzył się. Poczuła chęć wyjęcia medalionu Canny, bezwiednie dotknęła sakiewki. Przejechała palcami wzdłuż półksiężyca. Razem z nim wydobyła konika Sabena – splątały się rzemyki. Obudziła się zmarznięta i zesztywniała, z konikiem i półksiężycem w garści. Gwiazda trącała ją nosem w twarz. W dzień szybko zrobiło się ciepło. Przejrzała zdobyty skarb, szacując jego wartość. Nie miała pojęcia, co zabiera... było tego tak dużo... to nie powinno być jej. Lecz nie mogła wrócić z tym do elfane taig, tego była pewna. Pomyślała sobie, że elfy z pewnością także obejrzały zawartość juków, a skoro nic nie powiedziały... Słońce błyszczało na rozłożonych na trawie przedmiotach: wysadzanym rubinami sztylecie w ozdobnej pochwie, inkrustowanym złotem i klejnotami toporze, złotych i srebrnych monetach, zarówno znanych jej, jak i zupełnie obcych, oraz kolczudze, dziwnie lekkiej, gdy ją podniosła. Wyglądała, jakby była na nią dobra. Rozejrzała się dokoła, po czym przymierzyła ją. Pasowała jak ulał. Skrzywiła się, zamyślona. Gdzie to ona słyszała o zaczarowanych zbrojach – przeklętych przedmiotach? Kiedy jednak sięgnęła po medalion Canny, nic się nie stało, spoczywał spokojnie w dłoni. A może była to tylko nic niewarta kolczuga paradna? Wypróbowała rękaw sztyletem, wyszczerbiając ostrze. Lekka, we właściwym rozmiarze – znowu skrzywiła się, lecz nie zdjęła zbroi. Na wierzch założyła najlepsze ubranie, jakie miała – nie, żeby którekolwiek wyglądało okazale, pomyślała ze smutkiem, wspominając, ile pieniędzy wydała w Sord na ekwipunek. Wyruszyła późno i wędrowała powoli, oszczędzając i siebie, i kuca. Zaczęła rozmyślać, co znajdzie na równinach, po opuszczeniu dzikiej okolicy. Elfy były dość dokładne w udzielanych przez siebie wskazówkach: idź tym szlakiem do Mostu Piwowarów i opowiedz mistrzowi Oakhallow i marszałkowi Deordtyi o elfane taig. Niemniej nie powiedziały ani słowa o mistrzu Oakhallow czy marszałku ani też, czemu któreś z nich chciałoby wiedzieć o wydarzeniach z tak odległych okolic. * * * Gdy obeszła okrągłe wzgórze, ujrzała w oddali pola i sady, ich proste granice odznaczały się wyraźnie od poszarpanej linii lasów i łąk. Im niżej schodziła, tym ścieżka stawała się mniej stroma, na stoku po prawej pasły się owce, pilnowane przez siedzące na skale bosonogie dziecko z kosturem. Stopniowo kamienie na szlaku ustępowały ubitej ziemi. Gwieździe szło się łatwiej. Paks musiała wydłużyć krok, by nadążyć. Z serca wykarczowanego obszaru unosił się dym, może była to wioska, o której wspominały elfy. Ciekawe, czy jej mieszkańcy okażą się przyjaźni. Przynajmniej znowu była na północy: w domu. Wkrótce znalazła się wśród pól i ogrodów. Minęła dwa oddalone od drogi gospodarstwa. Wyglądały zamożnie: zauważyła schludne obory, porządne, kamienne mury, lśniącą sierść bydła. Zrywający wczesne jabłka chłopczyk powiedział jej, że wieś przed nią nazywa się Most Piwowarów, gdy chwilę później obejrzała się, dziecko biegło już do domu. Szlak połączył się z okoloną murkami drogą dostatecznie szeroką dla wozów. Dostrzegła koleiny. Po prawej stronie do traktu przytykał skraj lasu, lecz nie umiała stwierdzić, jaki był duży. Przed nią majaczyło skupisko budynków i dochodzący z prawej dukt. Po lewej stały dwa domki, jeden z nich zwrócony w stronę drogi. Za nimi wznosił się wysoki, dwupiętrowy budynek z ogrodzonym podwórzem. Nad drogą wisiał jaskrawy, zielonożółty szyld, a podjazd wyłożony był kamieniami. Odczytała nazwę: „Wesoły Garkotłuk”. To musi być gospoda – za duża na tawernę. Rozejrzała się dokoła. Gospoda mieściła się przy skrzyżowaniu, frontem na północ. Trakt, którym przybyła Paks, zmierzał dalej na zachód, wijąc się między domami i sklepami. Północny szlak był prostszy: wzdłuż zachodniej strony wyrosły budynki, po wschodniej szumiał las. Na parterze gospody widniał rząd otwartych, wychodzących na drogę wysokich okien, dobiegał zza nich gwar licznych głosów. Zastanawiała się, czy będzie ją stać na zatrzymanie się tutaj. Nie wiedziała, ile wart jest jej skarb ani czy przyjmą tu stare monety. Wciąż wahała się, czy wejść, gdy wyszedł do niej zwalisty mężczyzna w wielkim fartuchu. – Świeżo przyjechałaś? – Tak, panie. – Będziesz chciała pokój? – Nie wiem, proszę pana. Ile kosztuje? – Sztukę srebra za zwykły, wliczając chleb i piwo na śniadanie. Sztukę złota za wyższy standard, dwie za apartament. Sztuka srebra za stajnię, w czym zawiera się ziarno, siano, szczotkowanie i przechowanie uprzęży. Zastanawiała się przez chwilę. Ceny wydawały się wysokie, miała jednak wystarczająco dużo monet z południa, by pozwolić sobie na jedną czy dwie noce. Później zawsze mogła poszukać czegoś tańszego. Gwieździe przyda się porcja obroku. – Chciałabym lepszy pokój – powiedziała. – I stajnię dla Gwiazdy. – Płatne z góry – odrzekł. – Nazywam się Jos Hebbinford, gospodarz. Paks owinęła wodze Gwiazdy wokół ramienia i zanurzyła dłoń w sakiewce. – Proszę – podała mu monety. – Jestem Paksenarrion Dorthansdotter z Trzech Jodeł. Gospodarz obejrzał uważnie zapłatę. – Hmmm. Z Aarenis – to twój dom? – Nie, panie. Trzy Jodły leżą na północny zachód stąd. Byłam na południu z Kompanią Księcia Phelana, a teraz wracam do domu. – Rozumiem. Jesteś wojowniczką? – Przytaknęła. – Czy wyznajesz Girda? – Nie. Ale znałam kilkoro, którzy go czcili. – Hmmm. Nie chcemy tu bijatyk. Zaczerwieniła się. – Nie jestem jakimś awanturnikiem. – Dobrze. Chwileczkę – Sevri! Sevrienna! – Na wołanie przybiegła niska, krępa, rudowłosa dziewczynka. – Moja córka, Sevrienna – przedstawił ją gospodarz. – Sevri, to jest Paksenarrion. Zostanie na noc. A to jej koń – zerknął na Paks. Ma na imię Gwiazda – poinformowała dziewczynkę. – Jest łagodna. – Sevri zaprowadzi ją do stajni – powiedział Hebbinford. – Jeśli chciałabyś obejrzeć pokój...? – Za pańskim pozwoleniem, najpierw wytrę Gwiazdę i sprawdzę jej podkowy – odparła Paks. – Przeszła daleką drogę po skałach. – Bardzo dobrze. Sevri pomoże ci. Jak przyjdziesz, zaprowadzę cię do pokoju. – Proszę, tędy – odezwała się Sevri. Ruszyła za nią. Podwórze było duże i wyłożone szarymi, kamiennymi płytami. Stadko czarnych i czerwonawych kur grzebało w ziemi przed progiem, na stercie mierzwy stał czarny kogut ze złotym podgardlem i zielonym ogonem. Wzdłuż podwórza ciągnęły się pełne siana stajnie i zadaszone miejsce na wozy. Sevri zaprowadziła Paks do boksu wystarczająco dużego dla rumaka bojowego, wszystkie zagrody były wielkie. – Mogę ją wyszczotkować – zaofiarowała się Sevri. – Płaci pani za to. Uśmiechnęła się do dziecka. – Chcę sprawdzić, czy nie poraniła się o skały. Jeśli chcesz ją wyszczotkować... Sevri pokiwała głową. – Pewnie. Pójdzie łatwiej niż z dużymi końmi. Mam jej dać ziarna czy papki? – Papka byłaby lepsza, o ile nie sprawi to kłopotu. – Przygotuję ją, a potem wrócę i zajmę się kucem. Jeśli potrzebuje pani wody, tutaj stoi wiadro, a na zewnątrz jest studnia. – Kiwnęła głową w stronę podwórza. Po jej wyjściu Paks zdjęła juki. Gwiazda westchnęła. – Biedny kucyk – powiedziała Paks. – To ci dopiero ładunek. A teraz... – zdjęła z niej siodło. Derka pod spodem była zbita i mokra. Paks położyła pakunki pod ścianą i pochyliła się nad kopytami Gwiazdy. Potem wzięła wskazane jej wiadro i zaczerpnęła wodę ze studni. Po powrocie do zagrody zaczęła podnosić po kolei kopyta konia. Były suche i gorące. Znalazła w plecaku chustę, którą zakładała na głowę i zmoczyła ją w wiadrze. Umyła wszystkie kopyta i zmoczyła pęciny. Kucyk skłonił łeb i uszczypnął ją we włosy. – Nie, Gwiazdo, przestań. – Odsunęła koński łeb. Oczyściła zranienie na pęcinie zadniej nogi. – Musisz ją lubić – powiedziała Sevri. Paks podskoczyła. – Nie słyszałam, jak podchodzisz. – Bo chodzę na bosaka. Kopyta w porządku? – Tak, za wyjątkiem jednej ranki. Przesuszone od skał. – Jest cała mokra. Chcesz, żebym ją wyszczotkowała? – Tak. Zabiorę tylko te rzeczy z boksu. – Stęknęła, podnosząc bagaż. Cisnęła je pod ścianę. Sevri obserwowała ją. – Muszą być okropnie ciężkie. – Są – przyznała krótko. Sevri przyniosła dwa kawałki szorstkiej, wełnianej tkaniny i szczotkę. Gdy zaczęła wycierać grzbiet Gwiazdy, Paks wzięła drugą szmatę i zabrała się za bok. – Nie musisz mi pomagać – zaprotestowała Sevri. – Poradzę sobie sama. – Ale nie masz nic przeciwko temu, co? Przyzwyczaiłam się do oporządzania jej. – Nie... Ale jestem wystarczająco silna. – Nie wątpię – mruknęła Paks, choć wcale nie była tego pewna. Gwiazda obróciła łeb i trąciła Sevri miękkimi chrapami. Dziewczynka przerwała pracę i pogładziła ją. – Jest łagodna – powiedziała. – Od dawna ją masz? – Nie. To dobry kuc, choć... wydaje się wszystkich lubić. Nie podchodź do niej z jabłkami, chyba że chcesz parę stracić. Roześmiała się. – Przyniosę jej jedno. Czy lubi coś jeszcze? Paks wzruszyła ramionami. – To kucyk. Nie widziałam jeszcze, żeby któryś nie jadł wszystkiego, co znajdzie. A ty? – To prawda. – Sevri spojrzała ponad grzbietem na Paks. – Jesteś wojowniczką? Paksenarrion zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią. – To zależy, co przez to rozumiesz. Twój ojciec uważa chyba, że wojownik to awanturnik, sprawca kłopotów. Nie jestem taka. Byłam najemniczką, żołnierzem Kompanii Księcia. – Potrafisz jednak walczyć mieczem? – O tak. Umiem walczyć mieczem. Tak zarabiam na życie, odkąd opuściłam dom. Co nie oznacza, że wszędzie szukam zwady. – Rozumiem. – Paks poznała po tonie dziewczynki, że wcale nie rozumie. Postanowiła zmienić temat. – Sevri, mam wiadomość dla dwojga tutejszych ludzi, możesz powiedzieć mi, gdzie mogę ich znaleźć? – Jasne. – Jeden z nich to mistrz Oakhallow... – przerwała, gdy dziewczynka westchnęła głośno. – Ty... znasz mistrza Oakhallow? – Nie, nie znam go, nigdy tu nie byłam. Lecz ktoś, kogo spotkałam parę dni temu, przekazał mi wiadomość dla niego. Coś nie w porządku? – Nic. Jest Kuakgahem, to wszystko. Przeszedł ją dreszcz. – Kuakganem? Nie wiedziałam. Sevri kiwnęła głową. – To dobry człowiek, tylko... bardzo potężny. Tata opowiadał mi o nim, pomaga w kłopotach. – Cóż, muszę z nim pomówić. Gdzie mieszka? – W zagajniku, rzecz jasna. Pokażę ci, jak skończę. Skąd przyjechałaś? – Z południowego wschodu. – W takim razie widziałaś zagajnik po prawej, po drodze do miasteczka. – Przypominam sobie. Zaskoczył mnie widok lasu tak blisko zabudowań. – Wchodź do niego tylko głównym wejściem – przestrzegła ją dziewczynka. – Tam jest niebezpiecznie. Kogo jeszcze szukasz? – Jest tutaj sioło Girda, prawda? – Sevri przytaknęła. – Muszę pomówić z... marszałkiem, imieniem Deordtya. Dziewczynka popatrzyła na nią. – Już jej nie ma. Mamy nowego marszałka, Cedfera, i oficera Ambrosa. Jaką masz wiadomość dla Kuakgana i marszałka? – Przykro mi, Sevri, ale najpierw muszę porozmawiać z nimi. – Och, oczywiście. Nie powinnam była pytać. – W porządku. Gdzie mogę zostawić siodło i bagaże? – Tutaj – Sevri okrążyła Gwiazdę i poprowadziła Paks wzdłuż zagrody. – Połóż swoje rzeczy za boksem – będę ich pilnować, o ile mi ufasz. Plecak też możesz zostawić. Przyjrzała się z namysłem piegowatej twarzyczce. – Będą bezpieczniejsze niż w pokoju – dodała szczerze dziewczynka. – Pokoje mają zamki, ale tata jest pewny, że mamy złodzieja. Jak dotąd, nic się nie wydarzyło, ale... w stajni mogę dopilnować twych rzeczy. Paks westchnęła. – Zgoda, Sevri. Wrócę, jak już ich odwiedzę. – Nie spóźnij się na kolację – uśmiechnęła się dziewczynka. – Mamy dobrą kuchnię. Paks odwzajemniła uśmiech. – Nie przegapię jej, nie po takiej podróży. – Opuściła stajnię i weszła do gospody. Gospodarz natychmiast ją zauważył i podszedł do niej. – Sevri zajęła się tobą? – Tak, proszę pana. Jest bardzo pomocna. – Proszę tędy – na górę – do pokoju. – Odwrócił się i ruszył przez jadalnię ku szerokim, kamiennym schodom. Poszła za nim, rozglądając się dookoła. Główne pomieszczenie służyło zarówno jako jadalnia, jak i bar, całe było zastawione stołami i ławami. Przy stołach siedziało pół tuzina pijących mężczyzn: dwóch zbrojnych w błękitnych liberiach, jeden mężczyzna w czerni, w czarnym płaszczu narzuconym na spodnie i tunikę, dwóch kupców w długich szatach i wielki, zwalisty człowiek w połatanej, skórzanej tunice i rdzawych pończochach. Przy kominku siedziały dwie kobiety: siwowłosa przędła na ręcznym wrzecionie, a kruczoczarna zapisywała coś w książce. Paks weszła na schody. Szczyt schodów kończył się korytarzem po jednej stronie i przestronnym pomieszczeniem ze skrzyniami po drugiej. Gospodarz poprowadził ją korytarzem do trzecich drzwi po lewej. Odczepił od pasa kółko z kluczami i wsunął jeden do dziurki. Drzwi otworzyły się cicho. Pokój był mały, lecz nie zagracony. Pod lewą ścianą stało solidne, drewniane łóżko z grubym siennikiem. Zasłano je płóciennym prześcieradłem, u stóp leżały złożone dwa wełniane koce. Koło nich stał trójnożny taboret, a pod oknem niskie, skórzane krzesło. W obie ściany wbito rząd kołków, a obok drzwi ustawiono wąską szafkę na ubrania. Ściany pomalowano na biało, a drewnianą podłogę wypucowano na błysk. Pokój pachniał czystością. Wyjrzała przez wychodzące na skrzyżowanie okno. – Odpowiada? – zapytał gospodarz. – Och, tak. Jest bardzo przytulny – odparła Paks. – Świetnie. – Odpiął z kółka klucz i podał go jej. – Oddaj go przed wyjazdem. Coś jeszcze? – Pokręciła głową i wyszedł. Zamknęła drzwi, rozpuściła włosy i wyszczotkowała je. Skoro miała zobaczyć się z Kuakganem i marszałkiem Girda, powinna przynajmniej porządnie wyglądać. Oczyściła płaszcz, zaplotła włosy i wyszła z pokoju, dokładnie go zamykając. Rozdział siódmy Wyszła z gospody, żałując, że musi gdzieś iść. Czuła na sobie oczy obserwujące ją z szerokich okien karczmy, drgnęły jej ramiona. Na listowiu po prawej stronie igrało światło zmierzchu, kilka krzaków płonęło już szkarłatem. Naprzeciwko niej szło dwóch mężczyzn w lokalnych mundurach. Przyjrzeli się jej, a ona odpowiedziała im chłodnym wzrokiem, opierając dłoń na rękojeści miecza. Jeden z nich otworzył usta, lecz towarzysz trącił go w bok i minęli ją w milczeniu. Z przodu po prawej ujrzała przerwę w ścianie drzew i liści. Gdy podeszła bliżej, okazało się, że pnącza związały gałęzie, tworząc swego rodzaju łukową bramę, za nią zaczynała się wąska ścieżka prowadząca kręto w głąb lasu. Zatrzymała się. Pomyślała, że może powinna zaczekać do rana i już chciała zawrócić, gdy zobaczyła na drodze zmierzających w jej stronę zbrojnych. Szybko przeszła pod bramą i ruszyła ścieżką. Już po paru krokach uderzyła ją panująca w zagajniku cisza. Nie docierały tu głosy z drogi. Zwolniła i rozejrzała się. Wszędzie rosły nieregularnie porozrzucane drzewa. Było więcej światła, niż spodziewałaby się w lesie, lecz gdy podniosła głowę, zobaczyła zwarzone jesienią, pożółkłe liście, przez które przeświecał złocisty blask. Ścieżkę, choć wąską, niełatwo było zgubić – obramowano ją białymi, okrągłymi kamykami wyglądającymi jak rzeczne otoczaki. Szła przed siebie czujna i gotowa. Sevrienna nie musiała ostrzegać jej przed Kuakganami i ich gajami. Wszystko, co o nich słyszała, wiązało się z niebezpieczeństwem. Podmuch wiatru rozrzucił suche liście. Gdy ucichł ich szelest, usłyszała w oddali delikatny śmiech spadającej wody. Ścieżka zakręciła raz, po chwili drugi. Drzewa przepuszczały więcej światła, rozstępując się i tworząc polanę. Na jej środku ujrzała prostą fontannę. Woda zbierała się w kamiennej misie, by przelewając się przez jej brzegi, spłynąć do następnej, a potem jeszcze jednej. Ostatni zbiornik tworzył małe oczko wodne, z którego nie było żadnego widocznego odpływu. Koło fontanny znajdował się blok szorstkiej skały z misą z brązu na szczycie. Paks podeszła do niej ostrożnie. Dopiero teraz dostrzegła niski, szary dom, przycupnięty pod drzewami po drugiej stronie polany, nieregularną fakturą przypominał pień powalonego drzewa. Rozpoznała drzwi i zamknięte okiennicami okna, lecz nic ponadto. Poza tym polana była pusta. Zbliżyła się nerwowo do fontanny. Woda w basenikach była doskonale czysta, każdy podmuch wiatru marszczył aksamitną powierzchnię. W ukośnych promieniach słońca spadające krople iskrzyły się, niczym drogocenne kamienie. Oderwała wzrok od fontanny i podeszła do misy z brązu na kamiennym piedestale. Była pewna, że to misa ofiarna, lecz jakiej ofiary oczekiwał Kuakgan? W głowie zakotłowało siej ej od mrocznych opowieści dziadka. Krew – utrzymywał. Kuakgani czczą najstarszych bogów i żądają krwi. – Jest przyjęte, by złożyć ofiarę do misy. – Głos był basowy i dźwięczny. Poderwała głowę i ujrzała przed sobą wysokiego, smagłolicego mężczyznę w zielonobrązowej szacie z kapturem. Serce zakołatało jej w piersi, czuła, jak plecy spływają jej potem. Nie usłyszała, jak podchodził. – Panie, ja... – przełknęła, gdy zawiódł ją głos, po czym podjęła: – Nie wiem, panie, jaka ofiara zostanie przyjęta przez Kuakgana. Krzaczaste brwi uniosły się. – Och? A czemuż to ktoś, nie wiedzący nic o Kuakganach, przybywa do jednego z nich? Z trudem wytrzymywała spojrzenie ciemnych oczu. – Poproszono mnie o to, panie. – Kto? – Elfy, panie. – Nie umknęło jej uwagi nagłe drgnięcie ramion ani poruszenie powiek i brwi. – Mów więc. Jakie elfy i dlaczego? – Elfy z Lasu Pani. Ten, który mnie przysłał, mówił, iż pochodzi z rodu Sialinn. – A jego wiadomość? – Elfane taig przebudziło się, a upadły elfi lord został uwolniony. – Ach. To zaiste wiadomość. Czy zawierzył szczęściu, czyniąc cię swym posłańcem, czy też były głębsze powody? – Byłam tam... – Zadrżała, przypominając sobie ostatnie starcie w okrągłej komnacie. – Hmmm. Jest więc jakaś przyczyna, a nie zwykły łut szczęścia. W takim razie zdradź mi swe imię, podróżniczko i zaoferuj coś dla spokoju gaju, który naruszyłaś. – Nazywam się Paksenarrion Dorthansdotter... – Z północnego zachodu, sądząc po twym nazwisku. A co masz na ofiarę? Wyciągnęła zza pazuchy mały mieszek. – Jak już mówiłam, panie, nie mam pojęcia, co by to mogło być... ale mam to – wysypała na dłoń największe kamienie ze swej kolekcji. – Może być dowolny z nich – orzekł Kuakgan. – Umieść ofiarę w misie. – Zastanawiała się, czemu po prostu sam nie weźmie klejnotu, niemniej wybrała zielony kamień i położyła go delikatnie na dnie misy. Resztę wrzuciła z powrotem do sakiewki. – A ja – ciągnął Kuakgan – jestem mistrz Oakhallow. Kuakgan, jak już wiesz. Podejrzewam jednak, dziecko, że masz dziwne poglądy na temat Kuakganów, prawda? Ku swemu zdumieniu usłyszała, jak opowiada historie dziadka. – I powiedział, panie, że Kuakgani jedzą dzieci... w czarne, zimowe noce. – Dzieci! – Kuakgan wydawał się bardziej rozbawiony niż zły. – Znowu ta stara bajda! Nie, dziecko, nie zjadamy dzieci. I nie zabijamy ich. Prawdę rzekłszy, przypuszczam, że jeśli nie nosisz tego miecza dla ozdoby, to przelałaś w życiu więcej krwi ode mnie. Spojrzała na niego. Pomimo rozbawienia w głosie emanował mocą. Ciekawe, czy wiedział, co myślała. Macenion utrzymywał, że czarodzieje to potrafią – może Kuakgani także? – Jesteś wojowniczką? – wypytywał ją, niezrażony milczeniem. – Tak, panie. – Hmmm. I wplątałaś się w przebudzenie elfane taig. Cóż, wobec tego opowiedz swoją historię – jak trafiłaś do tej strasznej doliny i co się stało? Ponownie spojrzała mu w twarz, próbując ocenić nastrój. Równie dobrze mogłaby czytać z kamienia albo drzewa. Ciemne oczy zdawały sieją ponaglać. Zacinając się, opowiedziała, jak odeszła od najemniczej kompanii w Aarenis, by wrócić na północ. Gdy zaczęła opisywać towarzysza podróży przez góry, Oakhallow przerwał jej raptownie. – Kto, powiedziałaś? Macenion? Utrzymywał, że jest elfem? – Tak, panie. – Zastanowiła ją jego mina. – Potem powiedział, że jest półelfem... – Półelf! Hmmm! Nic dziwnego, że elfy przysłały cię tutaj. – Gestem ręki dał jej znak, by kontynuowała. Opisała pierwszą część wyprawy, początkowo wolno, potem jednak rozgrzała się, przedstawiając zachowanie Maceniona przy kamieniach strażniczych. Przypomniała sobie swoje oburzenie: oszukał ją, udając, że dysponuje wiedzą, której nie miał, mógł odejść i zostawić ją... Przerwała, widząc minę Kuakgana. Nagle tamten spór wydał się jej głupi, niczym czyniona przez pijanego szeregowca próba przekonania Stammela, że wina leży po stronie tamtego drugiego żołnierza. Pospiesznie opowiadała dalej, pomijając resztę. Nie było czasu na śnieżnego kota. W końcu doszła do decyzji Maceniona o wejściu do doliny elfane taig. – Powiedział, że cokolwiek tam jest, nie skrzywdzi mnie, ponieważ jestem człowiekiem, a moc ma elfie pochodzenie. Mówił, że elfy trzymają go z dala z zazdrości, on jednak potrafi kontrolować czające się tam zło i odzyska swoje dziedzictwo. – A co ty myślałaś, wojowniczko? – Nie była w stanie określić, czy w tym basowym głosie kryła się zrzędliwość czy tylko zwykłe zainteresowanie. Jego pytanie zmieszało ją tak samo jak przesłuchanie elfów. Dlaczego oczekiwano od niej opinii o czymś takim jak elfane taig? Opowiedziała o snach i wierze, jaką Macenion pokładał w swoją moc. – Ufałaś mu? – zapytał tym samym tonem Kuakgan. Aż za dobrze pamiętała przykre sensacje, jakich doznawała, przekraczając zewnętrzne zabezpieczenia. Niemniej poniósł godną śmierć, gdyby przeżył, ufałaby mu bardziej. – Tak – odrzekła powoli. – Był dobry w mieczu. Potrafił też wyczarować światło i podmuch wiatru. Kuakgan przyjrzał się jej uważnie. – Nie okłamuj mnie, dziecko. Czy naprawdę mu ufałaś, jak komuś z twojej starej kompanii? – Nie, panie. – Wbiła wzrok w rosnącą u jej stóp trawę. – A mimo to poszłaś z nim, wiedząc, że żaden człowiek nie włada mocą zdolną przeciwstawić się drzemiącej pod ziemią potędze? – Tak stawiając sprawę, jej decyzja była bardziej niż niemądra. – Nie wiedziałam tego, panie. – Zaczerpnęła tchu i spróbowała wyjaśnić. – Czułam niebezpieczeństwo i niepokoiłam się, nie wiedziałam jednak, z czym mamy do czynienia. Poza tym wędrowaliśmy razem od wielu tygodni. Wiedział więcej ode mnie... Kuakgan zmarszczył brwi. – Już to mówiłaś. Zdajesz się być o tym przekonana. Tak więc poszłaś za tym samozwańczym półelfem, któremu nie ufałaś, na spotkanie z nieznanymi niebezpieczeństwami. Podążyłaś za nim w głąb tamtych ruin? – Tak, panie. – Ciągnęła opowieść, niepewna, jak szczegółową ją uczynić. Kiedy doszła do spotkania z pradawnym elfim lordem, urwała, drżąc i pocąc się. Ledwo łapała powietrze, a wzrok się jej przyćmił. – Nie – ozwał się zdecydowany głos. Zabrzmiało to jak komenda, ostry zapach podrażnił jej nos. Odetchnęła głęboko i ujrzała przed twarzą brązową rękę Kuakgana. Silne palce rozcierały jakieś aromatyczne zioła. – Musisz opowiedzieć tę historię – powiedział. – Ułatwię ci to. Usiądź tam, na krawędzi basenu. – Opadła na cembrowinę, miecz obijał się jej o nogę. Kuakgan wsypał do wody więcej liści, ich zapach pomógł jej odzyskać jasność myślenia. – Teraz dokończ – przemówił głos nad jej głową. Skupiła się na opowieści, siłą wyrzucając z siebie kolejne słowa. Od przebudzenia się pod opieką elfów uważnie omijała tamte wspomnienia, błyszczące i ostre, niczym odłamki szkła, wciąż bolesne. Widziała zniszczoną twarz elfiego lorda, tajemnicze, błękitne płomienie, zadziory i szczerby na klingach orków. Ich odór przyprawiał ją o mdłości, chrapliwe wrzaski rozdzierały uszy. Trup Maceniona raz jeszcze legł u jej stóp. – Nie mogliśmy trzymać się razem – stwierdziła ponuro, nieświadoma łez, wyciekających spod zaciśniętych powiek. – Próbowałam walczyć blisko niego, ale... – Dosyć. – Silna dłoń schwyciła ją za ramię. – A co z elfane taig? – Elfane taig? – Tym, co uwolniłaś. Nie rozumiała, co wydarzyło się na końcu, jasny opis był niemożliwy. Wstrętny dotyk tamtego przedmiotu znowu sparzył jej umysł. A potem z ulgą opowiedziała o ucieczce, podróży z doliny, sypiącym śniegu. – Kiedy znalazły cię elfy? – zainteresował się Kuakgan. – Tamtej nocy, jak sądzę. Nie pamiętam. Obudziłam się, było zimno, ciemno i padał śnieg. Nie mogłam się poruszyć. Były tam elfy, z początku wydawały się rozgniewane, a potem nagle zrobiły się uprzejme. – Hmmm – Kuakgan usiadł gwałtownie na wprost niej. – Paksenarrion Dorthansdotter, z własnej woli podałaś mi swe imię – spójrz na mnie. – Popatrzyła mu w oczy i nie mogła już oderwać wzroku. Później nie była w stanie określić, jak długo tak siedzieli. W końcu wstali podał jej rękę. – Cóż – rzucił energicznie – przynajmniej jesteś uczciwą wojowniczką. Kuakgani rzadko muszą mieć do czynienia z wojownikami, lecz ja słynę z robienia wyjątków. – Paks wstała, ponownie świadoma panującej na polanie ciszy. – Zamierzasz zostać tu dłużej? – spytał. – Nie wiem, panie. Możliwe, jeżeli ktoś mnie wynajmie, w przeciwnym razie wyruszę, jak tylko Gwiazda odpocznie po wędrówce po górach. – Szukasz pracy? Jako wojowniczka? – Tak jest, panie. Przynajmniej... chciałabym spłacić ojcu moje wiano. Kuakgan zerknął na błyszczący w misie ofiarnej kamień. – Hmmm. Jeśli masz więcej klejnotów tej samej jakości, to powinny one pokryć największy nawet posag. Czy twój ojciec jest bogaty? – Nie, panie. To owczarz, mieszkający w pobliżu Trzech Jodeł. Ma własną ziemię i stada, lecz nie jest bogaczem. Nie w pojęciu ludzi z miast. – Rozumiem. Powinnaś dać te przedmioty do wyceny. Moim zdaniem wystarczy ci na zwrot każdej prawdopodobnej sumy. Powiedz mi jednak, na jaką pracę liczysz po służbie w charakterze najemniczki? Zaczerwieniła się, słysząc jego ton. – To była honorowa kompania – odparła z mocą. – Nie jestem pewna... może w czyjejś straży. Tak radził Książę. – Książę? Jaki? – Książę Phelan z Tsaia... – Ach – przerwał jej. – Przyjaciel Halverica? Rudy? – Gdy przytaknęła, Kuakgan dodał: – A więc to w jego Kompanii służyłaś. Czemu Książę zasugerował ci, że powinnaś odejść, młoda wojowniczko? Nie chciała odpowiadać na to pytanie, zwłaszcza Kuakganowi. Oakhallow musiał dostrzec jej zmieszanie i niechęć, gdyż natychmiast potrząsnął głową. – Nieważne. Nie mam prawa o to pytać, chyba że odpowiedź niesie niebezpieczeństwo dla pozostających pod moją opieką, a oceniam, iż tak nie jest. Powiedz mi tylko, czy elfy dały ci jeszcze jakąś wiadomość? – Nie dla pana. Powiedziały, że powinnam porozmawiać z marszałek Deordtyą, lecz córka gospodarza zdradziła mi, że już jej tutaj nie ma, ponoć zastąpił ją marszałek Cedfer. – Elfy wysłały cię do wyznawców Girda? – Wyraźnie zaskoczyło to Kuakgana. Nie miała ochoty odpowiadać na więcej pytań. – Tak, panie i chyba lepiej będzie, jak już sobie pójdę... – Dopiero co przyszłaś. Czy tak bardzo się spieszysz? Wyczuła w tym prostym pytaniu głębszy sens i uciekła w wierność obowiązkom. – Tak jest, panie. Kazali mi przyjść tutaj i do marszałka. Powinnam uczynić to możliwie jak najszybciej. – W takim razie, Paksenarrion, mam wrażenie, że jeszcze się spotkamy. Możesz tu zaglądać, jeśli chcesz, i nie musisz przynosić więcej takiej ofiary. Wystarczą owsiane ciastka Josa Hebbinforda. – Dobrze. Dziękuję. – Nie była pewna, za co mu dziękuje. Nie bała się go już tak bardzo, choć nadal wyczuwała otaczającą go moc. Gdy pożegnał ją skinieniem głowy, Paks odwróciła się i wróciła ścieżką na północną drogę. Po przekroczeniu bramy z winorośli natychmiast powróciły hałasy miasteczka. Przez skrzyżowanie przechodził chłopczyk ze stadkiem beczących głośno kóz. Niedaleko pracował kowal, brzęk stali na kowadle przypomniał Paks o zużytych podkowach Gwiazdy. Ciekawe, czy wykuwał także broń. Rozejrzała się, lecz dźwięk kucia dobiegał spoza pierwszego szeregu domów, postanowiła więc, że poszuka go później. Na skrzyżowaniu skręciła w prawo, w stronę sioła Girda, mijając krętą dróżką kolejne sklepy. Wyglądały za nią zaciekawione twarze, mijani przechodnie odwracali wzrok. Droga prowadziła dokoła dużej budowli, wzdłuż ogrodzonego podwórza, by zejść nad niewielką rzeczkę. Przerzucono nad nim nieoczekiwanie wielki, kamienny most o pięknie zdobionych poręczach. W górze rzeczki obracało się powoli koło młyna, poniżej znajdował się duży budynek z podwórzem. Widząc grupkę mężczyzn pijących na werandzie piwo, pomyślała, że to kolejna gospoda, lecz na szyldzie na bramie widniało: „Ceddrin i Synowie: Browar” ponad przewróconą beczką. Na drugim brzegu, na podwórku, suszyły się rozpięte na drewnianych ramach skóry i stały śmierdzące kadzie – garbarz. Paks przeszła most i dojrzała między domami wielką, przypominającą stodołę strukturę. Według Sevri, było to sioło. Gdy podeszła bliżej, ujrzała budowlę stanowiącą miejsce spotkań wyznawców Girda. Bardzo przypominała stodoły, jakie widywała w uprawiających zboża regionach, o ścianach na dwóch ludzi wysokich i stromym dachu ze ściśle dopasowanych desek. Wysokie, wąskie okna kończyły się przy samych krokwiach. W zwróconym ku drodze szczycie budynku znajdowały się duże, zamknięte wrota z ciemnego drewna. Ponad nimi czerniały kwadratowe drzwiczki na siano z wyciągiem. Wzdłuż boku sioła urządzono plac spotkań, także okolony wysokim murem. Przez wąską bramę z żelaznych prętów zobaczyła, że nie ma tam nic, prócz ubitego klepiska. Po przeciwnej stronie umieszczono drugą bramę, drewnianą. Zastanawiała się, co się za nią kryło. – To nie pora spotkań – ozwał się głos za jej plecami. Okręciła się na pięcie, opuszczając dłoń na rękojeść miecza. Ujrzała mężczyznę prowadzącego obładowanego gałęziami osła. Nie był uzbrojony, lecz szerokim barom i muskularnym ramionom walka nie była obca: na obu przedramionach nosił blizny od ćwiczeń, a długa szrama na nodze była pamiątką po zadanej włócznią ranie. – Gdzie znajdę marszałka? – spytała. Zauważyła, że nawet nie drgnął, kiedy położyła rękę na mieczu, spokojnie patrzył jej w oczy. – Och, jesteś podróżniczką, prawda? Cóż, marszałek... – zadarł głowę i zerknął na niebo. – O tej porze dnia pewnie kończy ćwiczenia z młodym narybkiem. Obejdź folwark i zapytaj przy drzwiach, do których dojdziesz. Niech Gird cię strzeże, wędrowcze. – Skinął jej głową i odszedł, nim zdążyła odpowiedzieć. Ogrodzone podwórze, czy też folwark, nie było takie długie jak samo sioło. Pomimo wszystkiego, co wiedziała o czcicielach Girda, zaniepokoiła się, gdy straciła z oczu drogę i podróżnych, obchodząc folwark i zbliżając się do drzwi w rogu, gdzie mur przytykał do budynku sioła. Te także były zamknięte, lecz zebrała się na odwagę i zapukała. Przez chwilę nic się nie działo, a potem drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął przed nią czerwony na twarzy młodzieniec w przepoconej tunice z samodziału. Na ramionach miał świeże siniaki, a pod okiem czerniało podbicie. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, dopóki ze środka nie odezwał się głos: – Tak? Kto to, Ambrosie? – Kim jesteś? – zapytał cicho młodzieniec. – Chciałaś widzieć się z marszałkiem? – Jestem Paksenarrion Dorthansdotter – zaczęła Paks – i mam wiadomość dla marszałka. – Zaczekaj. – Młodzian odwrócił się i zawołał do środka jej imię. Po chwili w drzwiach zjawił się starszy mężczyzna z brodą, o dłoń niższy od Paks, jego brązowe, przetykane siwymi pasmami włosy były zlepione potem. Młodzieniec odstąpił od drzwi, robiąc mu miejsce. – Paksenarrion, co? Wojowniczka, jak widzę. Jesteś piechurem czy oficerem? – Żadnym z nich, panie – odrzekła. Chrząknął i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. – A powinnaś, tak zbudowana. Cóż, wysłuchajmy zatem twojej wiadomości. Wejdź do środka, nie stercz tak w drzwiach. – Obrócił się energicznie i Paks podążyła za nim do wnętrza domostwa. – Założę się, że kupiłaś te buty w Aarenis – rzucił przez ramię. – Słyszałem, że w zeszłym roku za górami sporo się działo. – Nie odpowiedziała, idąc za nim wąskim korytarzykiem do małego pokoju z biurkiem i półkami pod jedną ścianą i dwoma ciężkimi fotelami pod drugą. Mężczyzna opadł na siedzisko bliżej biurka. – Usiądź. A więc... nie wierzysz w Girda? – Nie, panie. – Kto cię przysłał? – Elfy, panie, które spotkałam... – Elfy! – Obrzucił ją ostrym wzrokiem. – Prowadzasz się z elfami? Obracasz się w niebezpiecznym towarzystwie, młoda wojowniczko. Jakąż więc wiadomość mają do przekazania marszałkowi Girda tego sioła? – Prosiły powiedzieć, że w górskiej dolinie na południowy wschód stąd przebudził się elfane taig, a upadły elfi lord został uwolniony. Marszałek wyprostował się w fotelu. – W rzeczy samej! Stare zło przepadło, hę? I to one tego dokonały, elfy? Myślałem, że twierdziły, iż nie są w stanie. – Nie zrobiły tego, panie. One... my... to się stało, kiedy byłam tam z kimś i... – Stało się! Takie rzeczy nie stają się, lecz są powodowane. Czy ty to spowodowałaś? Walczyłaś w tamtej dolinie i powróciłaś żywa? – Walczyłam tam, owszem. Lecz elfy nie powiedziały, że zło odeszło, rzekły jedynie, iż uwolniony został elfi lord. – Rozumiem. Niemniej zło opuściło jego ciało, będzie miało sporo kłopotów ze znalezieniem nowego, które posłuży mu równie dobrze. A elfane taig przebudził się. Hmmm. Ucieszy to jedynie elfy i Kuakganów. Opowiedz mi coś więcej. Byłaś tam, jesteś wojowniczką. Jaką odegrałaś w tym wszystkim rolę? Po raz drugi tego popołudnia musiała opowiedzieć całą historię. Rozmowa z marszałkiem nie była trudna – prawie, jakby rozmawiała ze Stammelem lub Arcolinem. Kiedy skończyła, marszałek miał poważną minę i wydęte wargi. – Cóż – przemówił w końcu. – Miałaś błogosławieństwo bogów – i sądzę, że także samego Girda – skoro przetrwałaś to wszystko, zachowując życie i duszę. Nie ośmieliłbym się nazwać szczęściem odnalezienia cię przez drużynę elfów, które wiedziały, jak cię uzdrowić. Zaraz pójdziemy do sioła, byś mogła okazać swą wdzięczność. Chyba, że zabrania ci tego twoje przymierze? – Nie miała pojęcia, o co mu chodzi, nie widziała jednak niczego złego w odwiedzinach w siole. Po rozmowie z Wielkim Marszałkiem w Sibili była ciekawa, jak wyglądają, choć jednocześnie niechętna. Marszałek Cedfer poprowadził ją do sioła korytarzem, drzwiami do zewnętrznego pomieszczenia i drugimi, w załomie muru. Obszerna sala tonęła w półmroku. Na ścianach dojrzała błysk oręża. Marszałek skrzesał ognia i zapalił świeczkę, którą podniósł do osadzonej w uchwycie pochodni. W jej blasku zobaczyła ułożoną z wygładzonych, kamiennych bloków podłogę. W bliższym im końcu pomieszczenia znajdowało się drewniane, zrobione z szerokich desek, sięgające kolan podwyższenie. Miało sześć piędzi szerokości i tyle samo długości, bez trudu zmieściłoby się na nim wielu ludzi. Marszałek zapalił więcej pochodni. Zastanawiała się, do czego służy podwyższenie, po czym zauważyła w drzwiach twarz Ambrosa. Marszałek również. – Wejdź, Ambrosie. Dobra wiadomość! Paksenarrion przekazała mi, że opętany przez demona elfi lord został uwolniony. Jest nieco znużona podróżą, ale ja także dopiero co skończyłem trening, więc będzie sprawiedliwie. – Podszedł do stojaka i zdjął z niego miecz. – Ten powinien wystarczyć. Nie jesteś wyznawczynią Girda, Paksenarrion, jestem ci więc winny wyjaśnienie. Wiesz, że Gird jest patronem wojowników? – Przytaknęła. – Dobrze. Cóż, dziękujemy mu i oddajemy cześć naszymi umiejętnościami bojowymi. Umknęłaś nie tylko śmierci, lecz także wielkiemu złu i winna jesteś wdzięczność Panu i Girdowi. Skrzyżujemy ostrza, a w ich radosnym brzęku bogowie usłyszą podziękowanie. Chyba że – urwał raptownie. – Odniosłaś bolesną ranę? Powinienem był zapytać wcześniej. – Nie – odrzekła Paks. – Żadnej. Jaki jest jednak cel naszej walki? Czy powinnam cię zranić, a może... – Och nie. Zwyczajne szermiercze ćwiczenie. O ile wiem, nie jesteśmy wrogami, żebyśmy musieli utoczyć krwi. Gird nie lubuje się w krwi, jak paru innych bogów. To nie potrwa długo, krótki sparing. Dobyła miecza i wstąpiła na platformę z marszałkiem, który zrzucił szatę, odsłaniając tunikę równie zgrzebną i znoszoną jak Ambrosa. Zmierzył ją z namysłem wzrokiem. – Jesteś pewna, że nie chcesz zdjąć płaszcza? Może przysporzyć ci kłopotów. – Dopiero teraz uświadomiła sobie, że wciąż nosi kolczugę, ostatnimi dniami prawie o niej zapomniała. – Nie jest to dla mnie problemem, panie, ale czy nie wadzi ci, iż mam na sobie kolczugę? Jeśli muszę ją zdjąć... – Zastanowiło ją, czemu tak bardzo chce go zadowolić tą walką. – Och nie. Nie, to żaden problem. Wszak jestem marszałkiem, gdybym nie był w stanie sprostać kolczudze, samemu jej nie nosząc, byłbym lichym wyznawcą Girda, walczącego wszak w starej koszuli i skórzanym fartuchu. Obróć klepsydrę, Ambrosie. Zaczynamy. Po szybkim powitaniu marszałek zaczął sprawdzać umiejętności Paks. Gdy okazała się silna, sprawdził jej szybkość. Gdy udowodniła szybkość – uśmiechnął się szeroko, kiedy zawiodły go płuca i zasapał się – wypróbował pchnięcia. Paks spokojnie odpierała ataki, koncentrując się jednak na obronie, wolała nie wiedzieć, co by się stało, gdyby zraniła marszałka Girda w jego własnym siole. Był biegły w szermierce, niemal dorównywał staremu Sigerowi. A jednak nie udało się mu przełamać jej obrony, choć parokrotnie musiała zmienić pozycję. Czuła przesypujący się w klepsydrze piasek i zmieniła taktykę, naciskając na marszałka. Czyżby miał nieco wolniejszą prawą? Czy wolniej wracał do postawy? Czuła w nadgarstku siłę uderzeń. Dawno już nie miała tak dobrego sparingu. Nagle marszałek przyspieszył, zaskakując ją, myślała, że zwalnia. Cofnęła się i obróciła, gubiąc rytm i odpierając jego ataki samą przewagą zasięgu. Odetchnęła i dała krok wstecz, robiąc sobie miejsce do natarcia, lecz trafiła stopą w pustkę – była na skraju podwyższenia. Błyskawicznie rzuciła się w bok i skuliła, spadając na kamienną podłogę i przetaczając do bojowej pozycji. Lecz marszałek nie podążył za nią. – Wybacz! – zawołał, kiedy wstawała. – Zapomniałem, Paksenarrion, że nie jesteś jedną z nas i nie znasz podium. Nie powinienem był przypierać cię do jego krawędzi. – Odłożył miecz i podszedł do niej. – Potłukłaś się przy upadku? Zaczerpnęła tchu. Bolał ją bok, ale to tylko stare blizny. – Nie, panie. Wszystko w porządku. Naprawdę. Przeżyłam gorsze upadki. – Och, tak, jestem tego pewny. Lecz nie jesteś trenującym tu piechurem. Powinienem był cię ostrzec... Cieszę się, że nic sobie nie zrobiłaś. – Schowała miecz, a on podniósł szatę. – Zwyczajowo, przyjmujemy również datek na zbrojownię. Nie wyznajesz Girda, więc nie jest to ściśle wymagane... – Ambros podszedł do niej z pudełkiem ze szczeliną. Wyłowiła z zanadrza sakiewkę, myśląc o tym, że nie powinno się nikogo zrzucać na podłogę, a potem domagać się ofiary. Wyjęła na chybił trafił jeden klejnot i wrzuciła do skrzyneczki. Marszałek nie patrzył na nią. – Jesteś bardzo dobra w walce długim mieczem – przyznał. – Czyż większość kompanii najemniczych nie używa krótkich? – Zgadza się, panie, mieliśmy jednak szansę nauczyć się władać innymi rodzajami broni. A poza formacją długi miecz ma wiele zalet. – Oczywiście. Zwłaszcza przy twoim wzroście. A jednak zaskoczyła mnie swoboda, z jaką go używasz. Większość walczących w szyku przyzwyczaja się do niego i są mało ruchliwi. Choć nie wyznajesz Girda, z pewnością docenisz możliwość ćwiczenia z nami, jak długo pozostaniesz w Moście Piwowarów. Prowadzimy zajęcia przez trzy wieczory tygodniowo, zazwyczaj w folwarku. Większość tutejszych to dobrzy wojownicy, choć mało który ci dorównuje. Pomoc w rozwijaniu twych umiejętności szermierczych będzie dla mnie zaszczytem. Ambros także mógłby z tobą ćwiczyć. Przeszłaś szkolenie w walce wręcz? – Tak. Oraz w walce piką – dodała w nadziei, że przestanie ją wypytywać. – Znakomicie! Mam nadzieję, że przyjdziesz, zostaniesz ciepło przyjęta. Dziś wieczorem trenujemy marsz w szyku – nie sądzę, żebyś była zainteresowana – ale może jutro? – Możliwe, panie. Dziękuje za zaproszenie. – Wbrew sobie była ciekawa szkolenia prowadzonego przez marszałka Girda. Poza tym przyda się jej trening, nie zaszkodzi przyjść tutaj raz czy dwa. Zapadła noc, na wschodzie zabłysły gwiazdy. Wróciła szybko do gospody, jej szerokie okna rzucały na drogę żółte światło. Gdy weszła do środka, zauważył ją Jos Hebbinford. – Już myślałem, że nie wrócisz na kolację – zaśmiał się. – Mmm. Moje zadania zajęły mi więcej czasu, niż sądziłam. – Rozejrzała się po jadalni zatłoczonej zbrojnymi i gośćmi gospody. – Gdzie...? – Nie został mi ani jeden wolny stolik. Może tam? – Poprowadził ją do okrągłego stołu, przy którym posilało się dwóch mężczyzn. – Mistrz Feddith jest tutejszym kamieniarzem, a to jego starszy czeladnik. – Feddith, pleczysty mężczyzna w niebieskiej tunice, podniósł wzrok i skinął krótko głową, gdy gospodarz ją przedstawił, po czym wrócił do rozmowy z czeladnikiem. Zamówiła pieczeń z gotowanym jęczmieniem, a potem rozglądała się po sali, czekając na posiłek. Nic, co mówił Feddith, nie miało dla niej sensu – przypuszczała, że dotyczyło to kamieniarstwa – nigdy nie słyszała o narożnikach, granicie łupkowym czy kozłach. Poza służącymi w jadalni nie było zbyt wiele kobiet. Jedna, ta sama siwa, którą widziała po południu, siedziała przy kominku z kieliszkiem wina. Przy innym stoliku spostrzegła dwie kobiety w szorstkich, wełnianych sukniach w towarzystwie mężczyzn ubranych jak farmerzy. A przy większym stole nieco za głośno bawiła się przy ale grupka młodzieńców z dziewczyną o szczupłej, wręcz chudej twarzy, w sukience obcisłej w ramionach i luźnej wszędzie indziej. Patrzyła, jak Hebbinford kręci głową, zmierzając do nich, zwabiony kolejnym wołaniem o piwo. Jeden z młodzianów wdał się w spór i u boku gospodarza pojawił się krępy mężczyzna z krótką pałką w ręku. Towarzystwo zaraz ucichło, a po chwili cisnęli monety na stół i wyszli. Dziewczyna zerknęła szybko na Paks, gdy ją mijali. – Proszę, panienko – powiedziała służąca. Obejrzała się i ujrzała tacę z pieczoną baraniną oraz kopczyk jęczmiennej kaszy w aromatycznym sosie. Obok leżał bochenek chrupiącego chleba i stała miska miodu. – Do tego wino czy ale, panienko? – Ale – odrzekła. Wyciągnęła sztylet, by ukroić sobie chleba i zauważyła spojrzenie kamieniarza. – Nie jesteś stąd – zagadnął ją. – Nie. – Czy czcisz Girda? – Nie, panie. – Hmmm. Czyli najemniczka – nie znam tego uniformu. – No cóż... – Hmmm. Na twoim miejscu, młoda kobieto, trzymałbym ostrze w pochwie. Nie lubimy tu awanturników. Zaczerwieniła się. – Nie sprawiam kłopotów. – Możliwe, ale najemnicy zwykle je przynoszą. Jakiego boga wyznajesz? Położyła dłonie na udach i spojrzała mu spokojnie w oczy. – Samego Pana oraz bogów, których wyznawał mój ojciec, tam, skąd pochodzę. – To dobrze. Gdybym jednak zamierzał zostać tutaj na dłużej, poszukałbym sobie pracodawcy, który ręczyłby za mnie. – Zanim wymyśliła odpowiedź, odsunął stołek i wstał od stołu, zamiatając płaszczem. Ścisnęło ją w żołądku ze złości. Dlaczego wszyscy uważali ją za szukającą kłopotów bandytkę? Zaraz jednak przypomniała sobie wędrownych wojowników w Aarenis – może mieli tu kłopoty, choć na północy raczej o czymś takim nie słyszała. Odetchnęła i uspokoiła się, po czym zabrała za jedzenie. Mijając jej stolik, Hebbinford uśmiechnął się do niej. – Czyżbym słyszał, jak mistrz Feddith burczy na ciebie? Nie obrażaj się, jest członkiem tutejszej Rady, a swego czasu mieliśmy trochę problemów. Słyszałem, że odwiedziłaś mistrza Oakhallow i marszałka Cedfera – nic dziwnego, że wróciłaś tak późno. Powiadają, że sam marszałek Cedfer potrafi zabrać połowę dnia tymi swoimi ćwiczeniami i kazaniami. – Czy wszyscy tutaj uważają, że wojownicy są źli? – No cóż – nie. Nie wszyscy wojownicy. Lecz mieliśmy paru takich: upijali się, niszczyli meble, wszczynali burdy z tutejszymi chłopakami, nawet kradli. Na pewno poznałaś takich. Przytaknęła. – Rozumiesz więc, że jesteśmy ostrożni. Jak długo nic się nie stanie, jesteś mile widziana, lecz nie chcemy ulic pełnych próżniaczych ostrzy, szukających kłopotów. – Widzę. – Sevri mówi, że nawet do służby odnosisz się uprzejmie, a mistrz Oakhallow nie ma nic przeciwko tobie, więc... – Przerwał, słysząc czyjś okrzyk, uśmiechnął się i zostawił ją. Dokończyła posiłek. Zbyt długo już nie jadła dobrze przygotowanego dania. Skończyła pajdą chleba z miodem. Większość zbrojnych już wyszła, a reszta rzucała właśnie miedziaki i srebrniki na stół. Postanowiła zajrzeć przed snem do Gwiazdy, kucyk spał ze źdźbłami siana zwisającymi z pyska. Wdrapała się po schodach do swojego pokoju, zmęczona, syta i z mocnym postanowieniem odłożenia kłopotów do jutra. Łóżko było takie miękkie, że początkowo nie mogła zasnąć. Pokój znajdował się na tyle daleko od jadalni, że nie słyszała dobiegających stamtąd hałasów, a jedynie tupot butów na kamiennej posadzce. Nawet przy otwartym na oścież oknie dziwnie było znowu spać pod dachem. Rozdział ósmy O świcie obudził ją stukot kopytek na drodze. Wyjrzała przez okno i zobaczyła stadko kóz drepczące po trakcie na północ. Spojrzała na wschód, na wstające nad wzgórzami słońce, zadrżała z zimna. Kilka minut później była na dole. Gospodarz rozgarniał pogrzebaczem węgle w palenisku, a z kuchni dobiegał zapach świeżego chleba. – Ranny z ciebie ptaszek – powitał ją zdumiony. – Chcesz śniadanie? Uśmiechnęła się. – Jeszcze nie. Odwiedzę Gwiazdę. – Sevri nakarmi ją... – Tak, ale jest przyzwyczajona do mnie. A ja zwykłam wcześnie wstawać. – Wyszła bocznymi drzwiami na podwórko. Kogut z zielonym ogonem gonił kurę, a przy oborze przycupnęło stadko kotów. Na jej oczach za otwartymi drzwiami obory chlusnął strumień mleka. Weszła do stajni i ujrzała wyglądającą ponad drzwiami do zagrody Gwiazdę. Kucyk wydawał się być wypoczęty, podrapała go za uszami i po szczęce. Sprawdziła uprząż i bagaże. Były nienaruszone. – Wszystko w porządku? – spytała Sevri, wychodząc na korytarzyk. – Tak. Nie pomyślałam, że przyszłam za wcześnie dla ciebie. – Wcale nie. Większość podróżnych śpi do późna, to wszystko. Niektórzy przesypiają śniadanie. Gwiazda nie dostawała zbyt dużo ziarna, prawda? – Nie wtedy, kiedy pracuje. Pokaż miarę – och, wystarczy połowa tego... Gdzie trzymacie siano? Przyniosę je. – Tam – skinęła głową w stronę drabiny na stryszek. – Po prostu zrzuć je na ziemię, jeśli chcesz. Paks była już na drabinie. – Czemu nie miałabym strącić siana dla wszystkich koni? – Nie musisz... ale skoro chcesz... – Sevri popatrzyła na porcję przygotowaną przez wojowniczkę dla Gwiazdy. – Żaden problem, a i tak tu jestem. Dziewczynka zadarła głowę. – Nie wiedziałam, że żołnierze wiedzą, jak zajmować się zwierzętami. – Wychowywałam się na wsi – odpowiedziała krótko Paks. – Ile jeszcze tego siana? – Po prostu zrzucaj na dół, dopóki nie zawołam. – Sevri zniknęła z progu i Paks strąciła ze stryszku parę wideł siana. – Tyle powinno wystarczyć. Mamy dwa nowe, wielkie konie. – Paks zeszła na dół, otrząsając się ze źdźbeł. – Kto u was doi krowy? – zapytała ciekawa, czy Sevri robi wszystko, oprócz prac domowych. – Mój brat, Cal – odparła dziewczynka. – Ma większe dłonie, mnie zabiera to za dużo czasu, a Brindle to nieznośna jałówka. – Paks roześmiała się. – My doimy owce – powiedziała. – Owce? – Tak. Nigdy nie doiłam krowy, ale za to wydoiłam moją ostatnią owcę. Mam nadzieję. – Patrzyła, jak dziewczynka nakłada siano do żłobów. Zauważyła karego ogiera, kładącego po sobie uszy na widok zbliżającej się do boksu dziewczynki. Najwyraźniej był to jeden z tych wielkich koni, o których wspominała. – Kiedy będzie wypadało poprosić o śniadanie? – Na razie nic jeszcze nie ugotowali – mruknęła z powątpiewaniem Sevri. – Skończył się chleb. Mogłabyś dostać jajka z pieczenia na zimno, jeśli to wystarczy. – Aż nadto. – Zaburczało jej w brzuchu. – Po prostu powiedz ojcu. – Dzięki. – Wróciła do jadalni, gdzie czekał już na nią gospodarz. Zanim skończyła jeść, w sali pojawili się inni goście. Pierwszy zszedł mężczyzna w ciemnej tunice i spodniach o nogawkach wypuszczonych na miękkie buty. Zlustrował Paks od stóp do głów, zatrzymując na dłużej spojrzenie na mieczu, po czym bez słowa zasiadł do posiłku. Następni zjawili się dwaj przysadziści kupcy oraz wysoki człowiek w poplamionej, skórzanej tunice i połatanych spodniach. Miał długi miecz na biodrze i sztylet u pasa, z cholew butów wystawały rękojeści dwóch noży. Zauważyła, że wybrał miejsce pod ścianą, z dala od reszty jedzących. Po śniadaniu zamieniła na osobności parę słów z Hebbinfordem. Z ochotą udzielił jej informacji o punktach wymiany pieniędzy w mieście. – Cóż – zaczął wolno – skoro mnie pytasz, to wskazałbym mistrza Sennetha. Jest członkiem gildii, choć gildie na północy nie są tym samym, czym w Aarenis, o ile coś ci to mówi. – Jakiej gildii? – Lichwiarzy, rzecz jasna. Słyszałem, że tam na południu są zamieszani w liczne... powiedzmy... kłopoty. Lecz, cokolwiek by mówić, mistrz Senneth jest uczciwy. Albo mistrz Venion – niektórzy wolą jego. Nie jest członkiem gildii, lecz mówi się, że żąda niższej prowizji. Ja osobiście wolę Sennetha. Nie wiedziała, co to jest prowizja i zapytała o to. – No cóż, kiedy bierze od ciebie samorodki złota i daje za nie monety lub wymienia południowe pieniądze na miejscowe, musi coś z tego mieć. Albo organizuje przekaz gotówki do innego miejsca – mówiłaś, że chcesz odesłać swój posag do domu. Ale to będzie cię kosztować. Venion weźmie od ciebie mniej, ale skąd będziesz wiedziała, że tam dotrze? Gildia pilnuje takich spraw. Rzecz w tym, czy chcesz za to zapłacić. Pokiwała głową. – Gdzie jest mistrz Senneth? – Naprzeciwko ratusza. – Popatrzyła bez zrozumienia, więc wyjaśnił: – Po drodze do sioła, przed mostem, nie widziałaś po lewej dużego budynku z ogrodzonym podwórzem? – Tak. – To właśnie jest ratusz. Mistrz Senneth mieszka obok, po prawej. Łatwo znaleźć. Przed drzwiami stoi strażnik. – Uniosła brwi. – Nie będziesz mogła wnieść do środka broni. Strażnik przechowają dla ciebie. Mistrz Senneth okazał się żwawym, schludnym mężczyzną w szacie z czarnej wełny o obcisłych rękawach. Uśmiechnął się do wchodzącej Paks. – Tak? Co mogę dla ciebie zrobić? Wyjaśniła, o co jej chodzi. – Hmmm. Wycena, tak. Prawdę rzekłszy, bardziej opłaci ci się wycenić naprawdę wartościowe rzeczy w większym mieście albo w Verelli. Każda może otrzymać kilka wycen, a ktoś znający rynek wie, ile można za nią zażądać. Po prawdzie, raczej nie dam ci najlepszej ceny za twoje przedmioty, za wyjątkiem monet z południa. A to dlatego, że co roku handlujemy z zagórskimi krajami. Pewnych rzeczy w ogóle nie wezmę. Jeśli chodzi o przekaz, to najłatwiej jest z pieniędzmi. Przesłanie konkretnego przedmiotu będzie dość kosztowne. Przyniosłaś go ze sobą? – Tak – odparła. – Lecz większość została na zewnątrz, strażnik obiecał ich popilnować. – Przywiązała Gwiazdę do poręczy przed domem. – Cóż, wnieśmy je do środka i rzućmy okiem, jeśli chcesz. – Kiwnęła głową. Senneth wyszedł zza lady i podszedł do drzwi. – Arvidzie, przynieś proszę, bagaż tej damy. – Strażnik zdjął juki, zachwiał się nieco pod ich ciężarem i wniósł do biura. Gdy wychodził, Senneth zawołał za nim: – Dopilnuj, żeby nikt nam nie przeszkadzał, kiedy będziemy zajęci. – Obejrzał się na Paks. – Zakładam, że nie chcesz, żeby w trakcie wyceny przyszło tu pół miasteczka i dowiedziało się, co masz. – Nie pomyślałam o tym – przyznała Paks. – Ach, dokładnie tak by było – stwierdził ponuro. – Widzieli cię, jak wczoraj przybyłaś i obserwowali twoje przyjście tutaj z obładowanym kucem. Gdyby widzieli przez ściany... – Uczynił ręką gest ochronny. – Ale nie potrafią tego. Od czego zaczynamy? Odpięła klapę plecaka. – Sama nie wiem... część to oręż, choć bardziej zbytkowny niż ten, którego używam. – Wyciągnęła parę sztyletów w obkładanych srebrem pochwach. Senneth głośno wciągnął powietrze. – Och... są cudowne. Powiedziałaś, że skąd... nie. Nieważne. Tylko... – przeszył ją ostrym spojrzeniem. – Ukradłaś je gdzieś w Aarenis? – Nie. – Pokręciła głową. – Nie ukradłam ich. Jeśli chcesz, możesz zapytać marszałka Cedfera albo mistrza Oakhallow. – Nie wyznajesz Girda, nie jesteś też kuakgannirem – stwierdził z takim przekonaniem, że zaczęła zastanawiać się, skąd to wie. – Nie, nie jestem. Niemniej oni wiedzą, skąd pochodzą te przedmioty i jak je zdobyłam. – Rozumiem. – Wrócił do sztyletów. – Jakie przepiękne wzory. Te kamienie są bezcenne same w sobie, nie tylko w tym wzorze. Wyciągnęła mały toporek. Zapomniała już, że miał inkrustowane złotem runy na ostrzu. – To dzieło krasnoludów! – Senneth pokręcił głową. – Rzadkość, nie wiem, gdzie znajdę na to kupca. Właśnie za takie rzeczy dostaniesz lepszą cenę w Verelli. – Patrząc na to niezwykłej urody dzieło krasnoludzkich rąk, Paks żałowała, że nie może go zatrzymać. Wiedziała jednak, że nie będzie używać topora – nigdy nim nie władała. Wydobyła sztylet o rękojeści z kości słoniowej i rubinie wprawionym w gałkę, w dopasowanej pochwie z wyrzeźbionym smokiem i dwoma czerwonymi kamykami w miejscu oczu. Ułożyła to wszystko koło siebie i wyciągnęła mieszek z monetami. Mistrz Senneth przyjrzał się skarbom, a potem Paks. Na jego twarzy malował się respekt. – Młoda damo, masz tu pokaźnych rozmiarów bogactwo. Czy aby nie jesteś przebraną elfią księżniczką, sprawdzającą, czy ludzie nadal są chciwi? Zapewniam, że uczciwa prowizja, jaką pobieram, wynagradza jedynie mój poświęcony czas. Paks odchyliła się do tyłu na piętach, szczerząc zęby w uśmiechu. – Nie, nie jestem księżniczką, elfią ani ludzką. Jedynie młodą wojowniczką o dużym szczęściu. Mój stary sierżant powiadał, żeby zawsze coś sobie odkładać, jak tylko jest ku temu okazja. Jeśli po odesłaniu wiana coś mi zostanie, tak właśnie postąpię. – Zamiast wydać wszystko na nowe stroje i wino, co? Mądra głowa na młodych ramionach – i to wojowniczki. Jesteś dla mnie czymś nowym. Mówiłaś, że jak masz na imię? – Paksenarrion. – Panno Paksenarrion, jakie jeszcze niespodzianki ukrywasz? – Uśmiechnął się znad monet, rozdzielając je szybko na kupki o takich samych nominałach, podczas gdy Paks wyciągała resztę. Po przeliczeniu monet zabrał się za kamienie szlachetne. Wysypał je na kwadrat czarnego aksamitu na kontuarze i ustawił zwierciadło tak, żeby łapało wpadające przez okno promienie słońca. Obracał je zręcznymi palcami na wszystkie strony. W końcu podniósł wzrok. – Jeśli twój ojciec nie był wielkim bogaczem, to powiedziałbym, że masz wystarczająco dużo pieniędzy, by spłacić każde wiano, zapłacić mi prowizję za przekaz gotówki i jeszcze starczy ci na długie, dostatnie życie. Pozwól, że zacznę to spisywać. Jeśli nie zgodzisz się z którąkolwiek z moich wycen, możesz wycofać przedmiot – jak mówiłem, za większość z nich otrzymasz lepszą cenę w mieście. A teraz... – Otworzył wielką księgę, wziął pióro i naszykował sobie kredę do rachowania na tablicy, wiszącej nad ladą. – Zaczniemy od monet. Rozumiesz, że są bardzo stare. Nie mam nawet pojęcia, kto wybił większość z tych, na których zachowały się inskrypcje. Mają wartość kruszcu – trzeba będzie je przetopić. Stąd do oceny wartości wykorzystam wagę... – Wyciągnął szalki. * * * Wracając do gospody, prowadząc za sobą Gwiazdę, próbowała ustalić, ile ma pieniędzy. Była głodna, słońce wskazywało, że pora obiadu dawno już minęła. Ile godzin spędziła przy wycenie? Patrzyła na spiczaste słupki wypełniające księgę Sennetha, gdy dodawał wartość monet, klejnotów i broni. Nie była jednak w stanie przeliczyć tego na żołd otrzymywany w Kompanii Księcia. Używał określeń typu złote korony, srebrne koronki i połówki, zamiast nat i niti, do których się przyzwyczaiła. Wyglądało na to, że mogła odesłać do domu dwukrotnie więcej, niż – jak sądziła – wyniósł jej posag i jeszcze mnóstwo jej zostanie. Może kupić jeździeckie siodło dla Gwiazdy... może nawet prawdziwego konia. Nie musiała brać pierwszej pracy, jaka się jej nawinie. Większość pieniędzy zostawiła w depozycie u mistrza Sennetha, miała jednak przy sobie wystarczająco dużo, by kupić trochę nowych ubrań i zjeść najlepszą kolację, jaką oferował „Wesoły Garkotłuk”. W drodze powrotnej, przypomniała sobie wskazówki Sevri, jak trafić do kuźni, gdzie mistrz Doggal podkuwał wszystkie okoliczne konie. Zeszła z głównej drogi i poprowadziła Gwiazdę aleją między niskimi budynkami. Na wybrukowanym dziedzińcu przed kuźnią wysoki, brutalnie wyglądający mężczyzna z gospody wykłócał się z kowalem o cenę podków. Jego czarny rumak przebierał nerwowo nogami, strzygąc uszami i dzwoniąc kwestionowanymi podkowami o kamienie. Paks rozpoznała go – miał białe skarpetki na wszystkich nogach. – To uczciwa cena – grzmiał kowal. – Nikt tego nie podważa. Ta twoja bestia ma takie wielkie kopyta i jest tak źle ułożona... o tak, omal się nie wyrwał i prawie mnie kopnął. To nie złe podkucie sprawia, że tak harcuje. – Kowal był o głowę niższy od oponenta, lecz w jego potężnych ramionach młot wydawał się mały. Wysoki nieznajomy oparł dłoń na rękojeści miecza, lecz kowal tylko mocniej ujął młot. – Zapłacisz mi – oświadczył. – Tyle, ile się należy, a nie będzie kłopotów. – A jeśli nie? – Kary rumak spłoszył się na szorstki ton głosu, właściciel szarpnął ostro wodze. Żaden nie zauważył Paks, lecz wierzchowiec wywęszył Gwiazdę i znieruchomiał, unosząc wysoko łeb i nadstawiając uszy. – Jeśli nie, znajdzie się na ciebie prawo... – Prawo! – Mężczyzna wybuchnął urągliwym śmiechem. – W tej mieścinie? Jakie prawo mnie tu dosięgnie? – Takie – odparł kowal i szybko jak wąż spuścił młot na ramię przeciwnika. Drągal prychnął z furią, puścił wodze, dobył miecza i zamachnął się na kowala. Kary rumak podszedł do Gwiazdy. Paks puściła ją i wyciągnęła własny miecz. Dopiero teraz dostrzegł ją kowal. – Jeszcze jeden, co? – Zablokował cios wielkiego miecza młotem, zauważyła, że obracał nim, jakby nic nie ważył. – Dobra, poradzę sobie z obojgiem, niemniej... Ajeeee! Na Twórcę! – Jego okrzyk zmącił ciszę popołudnia. Paks usłyszała z oddali zaskoczony odzew. Skoczyła naprzód. – Nie przeciwko tobie, panie kowalu – rzuciła, blokując opadający cios miecza przeciwnika. – Lecz tobie, tchórzu. Widzę, że twój koń ma nowe podkowy – a ty jesteś winien zapłatę kowalowi – i nie możesz atakować bezbronnego człowieka mieczem! – Szermierz odwrócił się ku niej z wściekłością. – Bezbronny!? – wrzasnął kowal. – Kobieto, czy kowal jest bezbronny z młotem w rękach i siłą kuźni w ramionach? – Nie odpowiedziała. Rosły przeciwnik okazał się bardziej biegły, niżby się spodziewała po takim osiłku. Oszczędzała oddech na walkę. Kowal opuścił młot na ziemię, wykrzykując do nich obojga: – Myślicie sobie, że mam tu folwark Girda, zamiast kuźni? Na Twórcę, jakim prawem kobieta pozbawia kowala walki? Sam potrafię ściągać swoje długi, głupia dziewucho, bez twojej pomocy. Właśnie dawałem mu lekcję... – Przestała go słuchać. Wysoki przeciwnik miał taki sam zasięg ramion i cięższe ostrze. Ona była bez hełmu i tarczy, on zaś nosił garnczkowy, żelazny hełm, spod którego błyszczały wrogo czarne oczy, i masywne bransolety na ramionach.. – Ech – dziewczyna zza gór! Dzika, jak widzę. Lubię takie. – Stęknął, gdy dosięgła go czubkiem miecza w ramię. – Poskromię cię, dzika kotko, a potem zajmę się nim... – Kiwnął głową w stronę kowala, nie odsłaniając się przy tym przed Paks. – Tak?! – rozdarł się kowal. – Na Twórcę, zabawny jesteś, jeśli tak uważasz! – I zanim Paks zorientowała się, co zamierza, śmignął za plecy osiłka i spuścił mu młot na głowę. Zawadiaka osunął się na kolana i upadł bezwładnie na ziemię. Kowal spojrzał na nią ponad ciałem. – Miecz – zaczął – to żałosna broń, młoda kobieto, tylko dla takich, którym brak sił, by unieść młot. To młotem Sertig Twórca wykuł świat na Kowadle Czasu. Młot zawsze zwycięży, mając za sobą siłę wiernych. Opuściła miecz i wsparła się na nim zdyszana. – Hmmm... tak... – Nie zapominaj o tym. – Nie zapomnę. – Odetchnęła i wytarła miecz o nogawkę, zanim schowała go do pochwy. – Nie, żeby twój nie był pięknej roboty – ciągnął kowal. – Tyle tylko, że miecze to pośledniejsza broń. – Nie miała ochoty spierać się z nim. Była jednak trochę niezadowolona. Wszak tylko chciała mu pomóc. – Doggal! – rozległ się okrzyk z alei. – Potrzebujesz pomocy? – Zobaczyła dwóch krępych mężczyzn z pałkami. – Nie, nie. Kłopoty z obcym, to wszystko. – Kowal wydawał się być zadowolony z siebie. – Będzie miał straszny ból głowy, o ile w ogóle się obudzi. – Chcesz, żeby ktoś go zabrał? – Nie jest jeszcze martwy. Oddycha. Jeśli ta dama odprowadzi jego konia do gospody, przerzucę go przez grzbiet. – Obejrzał się na Paks. – O ile tam właśnie zmierzasz. – Mężczyźni pomachali mu i zniknęli w alejce. – Szłam tutaj – odparła – żeby podkuć mojego kuca. Ale jeśli... Kowal uśmiechnął się, zmieniając się nagle nie do poznania. – Och? Żaden problem. Po prostu poczeka tam chwilę. Zastanawiałem się, co robisz w mojej alei, ale jeśli chodzi o sprawy zawodowe, to... – Rozejrzał się dokoła. – To twój kucyk, ten z gwiazdą? – Tak. Jedną chwilę. – Podeszła do Gwiazdy, która stała spięta, nos w nos z karym rumakiem. Oba odsunęły się od niej, szeroko otwierając oczy. – Chodź, Gwiazdo – zawołała ją gniewnie. Czuła, że kowal śmieje się z niej. – Chodź, kucyku. – Potarła kciukiem złoty pierścień. Ze ślepi Gwiazdy zniknęła dzikość, podreptała do niej. Karosz pochylił łeb i wyciągnął szyję. – Złap także tego eleganta, jeśli możesz – zawołał kowal. – Uważaj, jest złośliwy, ale puszczony wolno mógłby narobić szkód. – Złapała wodze kuca i ponownie potarła pierścień, przemawiając miękko do rumaka. – No chodź, olbrzymie. Chodź. Pewnego dnia chciałabym mieć takiego. – Czarny wierzchowiec podszedł do niej wolno, krok za krokiem, aż mogła pochwycić wodze. Przemawiając do nich, powiodła je pod kuźnię. Czuła strach rumaka, gdy zbliżali się do budynku. – Proszę, proszę! – Kowal zdawał się być zaskoczony. – Masz rzadką metodę radzenia sobie z końmi. Wezmę kucyka, jeśli potrzymasz tego. Jakie podkowy? Wracasz w góry? Pokręciła głową. – Nie. I nie będzie już tyle dźwigać. Myślę, że pojadę do Verelli. – Hmmm – podnosił po kolei kopyta Gwiazdy. – Doradzam spłaszczone przody. Zanim się zużyją, nastaną mrozy. Nim Gwiazda została podkuta, a podkowy opłacone, leżący na ziemi drągal poruszył się i jęknął, nie otworzył jednak oczu. – Chciałaś pomóc – powiedział ze szczyptą poprzedniej wojowniczości. – Możesz więc zabrać go dla mnie do gospody. Opowiem o tym straży, a Jos może mnie wypytać, jeśli chce. Spójrz – pochylił się ze stęknięciem nad leżącym mężczyzną i otworzył jego sakiewkę. – Jak wiesz, jest mi winny za podkucie tamtego diabła. Biorę to, co mi się należy. – Kiwnęła głową, a kowal dźwignął nieprzytomnego i zarzucił sobie na szerokie ramię. – Myślę, że twój kucyk będzie lepszy do niesienia go od tamtego rumaka. Możesz poprowadzić oba? – Tak... – Z niechęcią myślała o paradowaniu ulicami z cudzym koniem i nieprzytomnym mężczyzną na grzbiecie jej kuca. – Nie sądzisz jednak, że... to znaczy, skoro to ty go uderzyłeś, to czy nie powinieneś...? – Taka wojowniczka nie chce przypisać sobie pokonania go? – Mówił pogardliwie i taką samą miał minę. Poczerwieniała. Nikt i nic w tym mieście nie było takie, jak oczekiwała. – Myślałem – ciągnął – że tacy jak ty przyzwyczajeni są do noszenia ciał. A może po prostuje porzucasz? Otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Nie miała nic do powiedzenia. W chwili, gdy kowal przerzucał mężczyznę w poprzek grzbietu Gwiazdy, na dziedziniec wkroczył marszałek Girda. Spojrzał na Paks, a potem na kowala i jego ładunek. – Słyszałem, mistrzu Doggalu, że miałeś kłopoty. Kowal zamarł z ręką na plecach drągala. – Skoro o tym słyszałeś, marszałku, to wiesz także, że nie potrzebowałem pomocy. Marszałek ponownie zerknął na Paks. Kowal zauważył to i podniósł głos. – Nie, jej pomocy także nie potrzebowałem. Czy jest jedną z twych cennych piechurów? – Nie. Zastanawiałem się tylko. Kowal zaczął przytraczać mężczyznę do uprzęży Gwiazdy. – Zajęło ci to dużo czasu. Gdybym naprawdę potrzebował pomocy, już dawno leżałbym martwy. – Odwrócił się do Paks. – A teraz, młoda damo, użyj swych czarów i odprowadź tego konia i jego właściciela do gospody. Zauważyła ostre spojrzenie marszałka na wzmiankę o czarach, zaraz jednak zwrócił się do perorującego kowala. Chciała opuścić podwórze, lecz marszałek zatrzymał ją uniesieniem dłoni. – Zdaje się, iż sądzisz, marszałku, że bez twoich wyznawców Girda nie mamy tutaj porządku – mistrz Doggal zwrócił się ponownie do Cedfera. – Nie przeczę, że dzielna z was czeredka i użyteczna, gdy trafiają się kłopoty przewyższające jednego czy dwóch tutejszych. Lecz potrafię poradzić sobie z jednym człowiekiem, a nawet dwoma czy trzema. Jak mówiłem tej damie... – Zaciekawiło ją, kiedy to zdążyła awansować z „dziewczyny” i „kobiety” na „damę”. – Jak jej mówiłem, młot Twórcy, dzierżony przez wierne ramię, zawsze pokona miecz. – A jednak Twórca wykuł wiele ostrzy – odparł marszałek z błyskiem w oku. – A ty, jak wiem, wykułeś większość broni w tym miasteczku... – O tak, to prawda. Kiedy mam na to czas. Zrobienie ostrza, które bez uszczerbku wytrzyma zaciekłe starcie, to prawdziwa próba sztuki. Powiem jednak... – Że sam poradzisz sobie z każdym. Nie przeczę, mistrzu Doggalu. Lecz po ostatnich kłopotach kapitan poprosił mnie o uważanie na to, co się tutaj dzieje. Rada również... Kowal uspokoił się. Według Paks marszałek wiedział, jak rozmawiać ze swoim adwersarzem. – Ach, tak. Jeśli to sprawa Rady, to powiem ci, co się stało. Oszczędzi mi to spotkania ze strażą. Ten człowiek przyszedł do mnie, żebym podkuł jego konia – tego karosza – a potem zanegował moją cenę. Koń jest złośliwy, teraz na to nie wygląda, przyznaję, ale sam spróbuj go podkuć. Policzyłem za to dodatkowo. Zawsze tak robię. Skoro mam ryzykować własną głową, muszę coś z tego mieć. – Umilkł, a marszałek przytaknął mu. – Powiedział, że nie ma sposobu, żebym zmusił go do zapłacenia. Trąciłem go w ramię, żeby traktował mnie poważnie, a on wyciągnął miecz. Potem ta dama – nie widziałem jej przyjścia – także dobyła broni. Myślałem, że są razem i zacząłem krzyczeć. Wyszło jednak na to, że chce mi pomóc – ale zdążyłem już podnieść alarm, rozumiesz – więc pozwoliłem jej walczyć, skoro tak się do tego paliła. Byli godnymi siebie przeciwnikami. Miał taki sam zasięg jak ona i był cięższy, ona zaś szybsza i z lepszym mieczem. A potem... cóż, trudno trzymać się z dala od walki, więc zdzieliłem go w głowę młotem. – Mmm – marszałek zerknął na Paks. – Mówiłem ci, że nasz kowal sam poradzi sobie w walce. Niedobrze jest, kiedy nowo przybyli wdają się w bójki na ulicach. Zanim zdążyła odpowiedzieć, kowal ruszył jej z odsieczą. – To nie jej wina, marszałku. Myślałem, że będziesz zadowolony, mimo iż nie jest jedną z was. Sądziła, że widzi starca – przeczesał siwe włosy – napastowanego przez uzbrojonego oprycha. Postąpiła słusznie. – Hmmm. Cóż, przypuszczam, że... skoro nie wnosisz na nią skargi... – marszczył brwi. – Najmniejszej. Przypuśćmy, że poślizgnąłbym się i upadł? Próbowała pomóc. Jak można zauważyć, stanęła po stronie prawa i porządku, które tak cenisz. Nie wnoszę skargi. Zabierzcie tylko to ścierwo z mojego podwórza. – Obrócił się gwałtownie i zniknął w kuźni. – Pójdę z tobą do gospody – marszałek zwrócił się do Paks neutralnym tonem. Ruszyli razem alejką, prowadząc zwierzęta. Nie zdejmowała kciuka z pierścienia. Dotarli do skrzyżowania, gdy marszałek odezwał się znowu. – Gdybym zaczął cię bronić – oznajmił bez żadnych wstępów – stary Doggal wniósłby skargę do Rady. Nie zgodziłby się ze mną w żadnej kwestii, gdyby tylko mógł. – Czyli... nie jesteś na mnie zły za to wszystko? – Że pospieszyłaś mu z pomocą? Oczywiście, że nie. Innym razem możesz zaczekać i przekonać się, czy twoja pomoc jest konieczna lub pewnego dnia zostaniesz zabita dla drobiazgu, nic nie zyskując. Porozmawiam z Hebbinfordem – dodał, gdy podeszli do drzwi. – Zaprowadź konia na tyły. Prowadziła karosza, nie zdając sobie sprawy, że marszałek wziął wodze Gwiazdy. Za plecami słyszała głosy gospodarza i marszałka oraz okrzyki służących. Rozdział dziewiąty Kiedy zeszła wieczorem na kolację, jadalnia zamarła. Upuszczony talerz upadł z brzękiem na klepisko. Usłyszała szelest ubrania, gdy ktoś pochylił się po niego. Ruszyła do wolnego stolika, pieczołowicie unikając patrzenia siedzącym w oczy. Gdy zajęła swoje miejsce, ozwał się przyciszony gwar głosów. Tu i tam wyławiała pojedyncze zdania, starała się je jednak ignorować. Tak samo jak ona wszyscy wiedzieli, że wysoki przybysz leżał nieprzytomny w swym pokoju na piętrze. Nie miała pojęcia, jakie opowieści krążyły po miasteczku, lecz najwyraźniej odgrywała w nich ważną rolę. Zamówiła specjalną kolację: pieczoną wołowinę, grzyby, ciepły chleb i pasztet. Zjadła połowę, gdy przypomniała sobie, że chciała odwiedzić wieczorem sioło Girda. Jeśli pochłonie to wszystko... westchnęła i odepchnęła talerz od siebie. – Coś nie w porządku z posiłkiem? – zapytał Hebbinford, zatrzymując się przy jej stoliku. – W żadnym razie. Pomyślałam sobie, że pójdę wieczorem do folwarku na ćwiczenia, a nie mogę tego uczynić z pełnym żołądkiem. – Rozumiem. Cóż, możemy odstawić to dla ciebie, zjesz, jak wrócisz. – Dziękuję. – Nie pomyślała o tym. – Z przyjemnością – jest zbyt smaczne, by miało się zmarnować. Nie sprawię kłopotu...? – Najmniejszego. Marszałek Cedfer wspominał, że możesz zechcieć odwiedzić go wieczorem. Przypuszczam, że wojownik musi ciągle ćwiczyć, co? – Owszem, jeśli chce pozostać dobry. A ja dawno już nie odbyłam porządnego treningu. – Bijatyka się nie liczy? – Nie przeoczyła ironicznego tonu. Chciała odpowiedzieć ostro, ale powstrzymała się. – Nie. Bójka może nie trwać wystarczająco długo lub nie wymagać zbyt wielkich umiejętności. Powinnam trenować codziennie – tak było w Kompanii Księcia. Ale nie można ćwiczyć z pełnym brzuchem. – Odchyliła się na oparcie i zanurzyła rękę w sakiewce, by zapłacić. Gdy wstała i odwróciła się, zauważyła spojrzenia kilku biesiadników. * * * Pomimo panujących ciemności nie miała kłopotów z marszem po ulicach. Nie pozasłaniane okna rzucały na drogę dużo światła, a na obu krańcach mostu płonęły pochodnie. Siolo było rzęsiście oświetlone, na murze zatknięto palące się łuczywa. Gdy podeszła bliżej, ujrzała, że bramy folwarku i drzwi sioła pilnują wartownicy. Dwie mroczne postaci weszły do środka, zatrzymując się na chwilę, by wymienić pozdrowienia ze strażnikami. Gdy znalazła się przy samym siole, przekonała się, że wartownicy byli bardzo młodzi. Dzierżyli długie pałki i starali się zachować godność przynależną ich pozycji. Zastanawiała się, którego wejścia użyć. Zza obu dobiegał gwar głosów. W końcu zdecydowała się na folwark. Stojący przy nich młodzian otworzył szeroko oczy na jej widok. – Jestem Paksenarrion Dorthansdotter – oznajmiła. – Marszałek zaprosił mnie na trening z bronią. – Och... ech... jesteś panią zza gór, tak? – Tak. Mogę wejść? – Och... cóż... skoro marszałek powiedział... tak, pani, proszę wejść. Jesteś... prawdziwą wojowniczką, jak o tobie mówią? – Pytanie padło, gdy zdążyła go minąć. Obróciła się do niego z dłonią na rękojeści miecza. – Tak. Wątpisz w to? – Och, nie, pani. Ja... tylko tak się zastanawiałem. Weszła do folwarku i rozejrzała się dokoła. Ubite klepisko otaczał pierścień osadzonych w murze pochodni. Jakiś mężczyzna przeciągał się, wyginając z westchnieniem mocarne plecy. Dwaj inni zajmowali się pikami, wygładzając drzewce pumeksem. Z bocznych drzwi sioła wyszedł Ambros z naręczem krótkich pałek przypominających Paks te, jakimi ćwiczyła w Kompanii. Usłyszała za sobą rozmowy grupy wchodzących bramą mężczyzn, z sioła dobiegał stłumiony gwar i szczęk żelaza. Przyglądała się Ambrosowi, który cisnął pałki pod ścianę. Wyprostował się i zauważył ją. – Ach, Paksenarrion. Witaj. Marszałek Cedfer ucieszy się z twej obecności. Wejdziesz? Zaraz tu przyjdzie. – Zaczekam – odrzekła. – Rozgrzeję się. – Odpięła miecz i położyła go pod murem, po czym zabrała się za ćwiczenia rozciągające. Pozostali także. Jeden z mężczyzn nieustannie bekał, otaczał go zapach cebuli. – Ech, Gan – zaczepił go ktoś – jeśli zjadłeś tyle, ile czuję, nie przetrwasz dzisiejszego wieczoru. – Powietrze i cebula jeszcze nikogo nie spowolniły – odparował zagadnięty, szczerząc zęby w uśmiechu. – Najwyżej wykończą mojego przeciwnika... Nie zwracała na nich uwagi. Przypominało jej to ćwiczenia w Kompanii – ta sama mieszanka żartów i krytyki. Skończyła rozgrzewkę i przypięła miecz. Folwark był do połowy zapełniony mężczyznami – nie widziała innych kobiet – dojrzałymi i dobrze umięśnionymi. Większość podjęła z ziemi pałki, czterech – piki, a jeden miecz średniej długości. Zabrzmiało pojedyncze uderzenie dzwonu. Wszyscy zamarli i na klepisko wkroczył marszałek Cedfer w towarzystwie pięciu mężczyzn. – Jesteście gotowi, piechurzy Girda? – zapytał. – Jesteśmy gotowi, marszałku – odpowiedzieli chórem. Paks milczała. – Niechaj więc Gird tchnie siłę w wasze ramiona i serca, czyniąc was mocnymi dla bezpieczeństwa tej ziemi. – W imię świętego Girda, obrońcy niewinnych – rozległa się odpowiedź. – Mamy dzisiaj gościa – dodał mniej formalnym tonem marszałek. – Paksenarrion, wystąp. Chciałbym, żeby poznali cię wszyscy nasi piechurzy. – Wyminęła pozostałych i stanęła w blasku pochodni, niedaleko Cedfera. – Choć nie wyznaje Girda, Paksenarrion jest doświadczoną wojowniczką. Przyjęła moje zaproszenie do wspólnych ćwiczeń. Ci z was, którzy pogłębiają swą biegłość we władaniu mieczem, mogą skrzyżować z nią ostrza. A teraz pokażcie mi wasz oręż... – Marszałek zaczął przeglądać broń, komentując jej stan. Był dokładny, jak każdy zbrojmistrz Księcia. Ambros wyjaśnił jej, że część broni należy do wyznawców, resztę zaś przechowuje sioło. Potem Cedfer zadał ćwiczenia: część miała trenować w parach, inni dwóch na jednego, pozostali wykonywali podstawowe zadania. Kiedy już wszyscy byli zajęci, poprowadził Paks w róg folwarku, gdzie czekał Ambros z dwoma krótkimi mieczami. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu – zaczął marszałek – chciałbym popracować nad krótkimi mieczami. Podejrzewam, że przewyższasz mnie biegłością w walce nimi. Moim zdaniem dla piechurów najlepiej byłoby nauczyć się władać krótkimi ostrzami. Oczywiście będziesz chciała poćwiczyć także z własnym mieczem, ale... – W porządku – odparła. – Tylko że nie praktykowałam walki krótkim mieczem od opuszczenia Aarenis i mogę okazać się niezręczna. – Na pewno nie tak niezręczna jak ja – stwierdził Cedfer. – Nie potrafiłem nauczyć moich ludzi walki w formacji. Odpasała długi miecz, powiesiła go na kołku i wzięła broń od Ambrosa. – W szyku używaliśmy także małych tarcz – powiedziała. – Macie tarcze? – Tak, ale rzadko z nimi ćwiczymy. Jak mówiłem, większości naszych ludzi brakuje biegłości w walce mieczem. Kiedy już się nauczą, spróbujemy dodać tarcze. – Marszałek także ujął krótki miecz i skinął ręką na jednego z mężczyzn. Przyjrzał się uważnie Paks. – Nie nosisz kolczugi. – Nie. Przyjęłam, że wy także ich nie założycie. – Żałowała, że nie ma ochraniacza, ale nie chciała o niego prosić. – Hmmm. Zawsze powiadam, że blizny, które zostają po treningu, pomagają zapamiętać lekcję. – Wyglądał na zadowolonego, pozostali dwaj uśmiechnęli się. – Teraz rozgrzejemy się w parach, a potem powalczymy dwóch na dwóch. W porządku? – Pewnie. – Zamachnęła się mieczem, sprawdzając wyważenie. Różnił się subtelnie od używanych w Kompanii Księcia. Był lżejszy, uznała w końcu. Tak jak myślała, marszałek nie był taki niedoświadczony, jak utrzymywał. Przez kilka minut sprawdzali swoje umiejętności, lecz żadne nie zaliczyło trafienia. Marszałek dał znak, żeby przerwali. – Tak, zaiste – stwierdził. – Widzę, jak wiele możesz nas nauczyć. A teraz, Ambrosie, stań koło niej, a Mattis zajmie miejsce po mojej prawej stronie. Paks zerknęła na młodzieńca u jej boku. Czuła się dziwnie, stając w szyku z obcym przeciwko nieznajomym. Lecz tak właśnie będzie to wyglądać, jeśli zaciągnie się do jakiejś kompanii strażniczej. Pozdrowili się ostrzami i zaczęło się ćwiczenie. Natychmiast zauważyła, że Ambros za bardzo się wierci. Przy każdym ciosie zmieniał pozycję, na przemian to wpadając na nią, to odsłaniając jej bok. Partner marszałka sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie zamierzał się ruszać, w końcu jednak zaczął trzymać linię. Początkowo udawało się jej naprawiać błędy Ambrosa, w końcu jednak ostrze marszałka dosięgło jego boku. Paks zdołała dwukrotnie trafić Mattisa, ale nie Cedfera. Ten ostatni znowu zarządził przerwę. – Myślę, że widzę już nasz problem – oznajmił. – Ambrosie, nie utrzymujesz swojej pozycji. Nieprawdaż, Paksenarrion? Nie była pewna, na ile krytycyzmu może sobie pozwolić, by ich nie rozsierdzić. – Cóż... tak, częściowo. Szyk działa prawidłowo tylko wtedy, jeśli jest ścisły. Sądzę jednak, że zaznajomieni z długim mieczem będą mieli z tym problem. Wydaje mi się, że i ty, panie, i Ambros próbujecie ciosów przeznaczonych dla dłuższej klingi. Więcej pracy nadgarstkiem, mniej łokciem i ramieniem. – Ach, rozumiem. Może staniesz z boku i będziesz nas obserwować i poprawiać? – Marszałek zajął miejsce koło Ambrosa, a Mattis przygotowywał się nerwowo do stawienia im czoła. – Nie, panie, za pozwoleniem. Wszyscy stańcie w szyku i ćwiczcie powoli – próbowaliście tego kiedyś? Tak? Świetnie. Jeśli twoi walczący pałkami ludzie używają takich samych ciosów, mogą wziąć udział w tym ćwiczeniu, a linia stanie się wystarczająco długa. Mogę stanąć w środku drugiej formacji. – Marszałek zgodził się i już niedługo linia czterech mieczy (jeszcze jeden mężczyzna ujął niepewnie krótką klingę) stanęła naprzeciwko Paks i trzech pałkarzy. Z początku szło opornie, lecz po paru ciosach wszyscy załapali, o co chodzi i Paks mogła ich instruować. – Rozumiecie – zaczęła, gdy miecze stukały cicho o patki – w ciasnej formacji możecie zranić towarzyszy, jeśli się za bardzo ruszacie. To jest rytm – i pchnięcia – a wtedy wasz partner będzie zawsze we właściwym miejscu. Za bardzo na boki... o tak... gdybyście mieli tarcze, taki obrót mógłby zepsuć towarzyszowi cios. – Im dłużej trwał trening, tym bardziej przywykali do ograniczonej przestrzeni, a Paks zachęcała ich do zwiększania tempa. Po kilkunastu minutach marszałek zarządził odpoczynek. – Bardzo dobrze! – zawołał. – Naprawdę. Coś jeszcze? – Nie zauważyłam tego u innych, panie – odparła – ale ty i Ambros nadal źle pracujecie nadgarstkiem. Chcecie zrobić czubkiem miecza więcej, niż zezwala na to długość klingi. To szybkich pchnięć wam trzeba, a nie szermierki. – Spodziewała się, że się rozzłości, ale nie. – Każda sztuka ma swego mistrza, a przeszkolenie rycerza źle służy piechurowi. Spróbuję to sobie zapamiętać. Może skorzystamy jeszcze kiedyś z twojej obecności. A teraz, skoro sama wybrałaś sobie długi miecz, powinnaś otrzymać szansę potrenowania walki nim. – Podał Ambrosowi krótki miecz i skinął na Paks. Ona także oddała pożyczone ostrze i podniosła własny miecz. Kiedy go przypasała, marszałek już na nią czekał. – Sugeruję udanie się do sioła – powiedział. – Więcej światła. Weszła za nim do środka. Tak samo większość ludzi, jak zauważyła. Nie proponuję podwyższenia, gdyż nie jesteś do niego przyzwyczajona. Ale tutaj... – Jego wzrok oczyścił podłogę z tłumu. – Spodziewam się – odparła z uśmiechem – że możesz mnie wiele nauczyć. Marszałek uśmiechnął się. – Powinienem. Znasz parę dobrych pchnięć – zauważyłem wczoraj – ale... – Ruszył do ataku. Przez parę minut krążyli wokół siebie, wymieniając ciosy. Musiała odwołać się do całej swej wiedzy i wzrostu, by uchronić się przed zranieniem. Cała spływała potem, szczypał ją w oczy. Marszałek pewnie blokował każde jej pchnięcie, częściej broniła się, niż nacierała. Nie znalazła słabości, którą mogłaby wykorzystać i zaczęła rozważać, czy stary Siger coś by tutaj poradził. Omal nie wybuchnęła śmiechem – wciąż przeciwstawiała zbrojmistrza każdemu, nawet marszałkowi Girda. – Doskonale – mruknął strudzony Cedfer. – Jesteś bardzo biegła we władaniu długim mieczem. Znam parę sztuczek, ale jeśli chodzi o zwykłą walkę, radzisz sobie doskonale. – Nie odpowiedziała, skupiona. Mimo to sekundę później ostrze marszałka rozpruło jej rękaw. – Nareszcie – rzucił. – Odzyskałem szacunek mych piechurów. Odpoczniesz chwilę? – Dał krok do tyłu i Paks opuściła broń. – Mogłabym walczyć dalej – stwierdziła ponuro, ocierając twarz. – Widzę, że wciąż mam wiele do nauczenia się – dokładnie tak, jak przypuszczałam. – Chętny do nauki student szybko się uczy – stwierdził. – Potrzebujesz jedynie doświadczenia, żeby zostać mistrzynią w tej broni. Obecnie bez trudu pokonasz każdego zwykłego szermierza. – Ale ja lubię uczyć się walczyć – odparła. Z ukłuciem bólu przypomniała sobie kpiny Sabena. – Zawsze lubiłam. – To dobrze. Jesteś tu naprawdę mile widziana. Z przyjemnością będę z tobą ćwiczyć – jesteś na tyle dobra, że sam na tym skorzystam. Ambros także. I pamiętaj – dodał energicznie, mierząc ją ostrym spojrzeniem – że będę chciał pewnego dnia nawrócić cię na wiarę w Girda. Twoje umiejętności powinny służyć słusznej sprawie. Potrzebujemy takich wojowników po stronie dobra, nie powinni uganiać się za iluzorycznym bogactwem. – Zirytował ją, uniosła wojowniczo brodę. – Nie – urwał, pocierając skroń. – Nie powinienem tak mówić, nie znając twego wyznania, lecz Gird wie, jakie problemy nas czekają i jak niewielu może stawić im czoła. – Uśmiechnął się nagle. – Wciąż uważam, że pewnego dnia zostaniesz wspaniałym wyznawcą Girda – kto wie, może nawet marszałkiem? Dokoła kręcili się ludzie, odwieszając broń na kołki i opuszczając sioło. Schowała miecz do pochwy i także zaczęła zbierać się do wyjścia. Marszałek z poważną miną rozmawiał ściszonym głosem z dwoma mężczyznami. Czyjaś dłoń dotknęła jej ramienia. To był Ambros. – Gdybyś... gdybyś jeszcze tu przyszła, chciałbym z tobą poćwiczyć... – Och, będę przychodzić, dopóki tu pozostanę. To dobre ćwiczenie. Ale... nie macie tu żadnych szkolących się kobiet? Pokręcił głową. – Nie. Nie na tym poziomie. Mieliśmy parę w grupie początkujących – zostały dwie. Marszałek wysyła je gdzie indziej na dalsze szkolenie. – Rozumiem. – Zastanawiała się dlaczego, czuła jednak, że niegrzecznie byłoby pytać. – Czy w twojej Kompanii służyło dużo kobiet? – Jedna czwarta. Jedna jako kapitan kohorty. – Słyszałem o Księciu Phelanie. Czyż nie otrzymał tytułu od dworu Tsaia? – Tak. Ma dobra ziemskie na północy królestwa, przy granicy. – Westchnęła. – Może... może pewnego dnia tam wrócę. – Ale opuściłaś jego kompanię, prawda? Myśleliśmy, że jesteś wolną najemniczką. – Cóż, otrzymałam urlop i... Książę uznał, że powinnam być może spróbować z inną kompanią – na innej służbie – przynajmniej przez jakiś czas. Tęsknię za nimi, już myślę o powrocie. – Och. – Usłyszała niewypowiedziane pytanie. Ambros zatrzymał się w drzwiach, chcąc coś powiedzieć, lecz milczał przez chwilę, by wreszcie powiedzieć: – Cóż... niech Gird będzie z tobą. Z przyjemnością cię tutaj ujrzymy. * * * Było późno, na ulicach płonęło niewiele pochodni. Przemierzała ciemne alejki ostrożnie, utrzymując stały dystans od innych, którzy także opuścili sioło. Nocne, chłodne, wilgotne powietrze znad rzeki studziło jej rozpaloną twarz. Przechodząc po moście, zaleciał ją niemiły zapach od garbarza. W pobliżu skrzyżowania dostrzegła wylewające się z okien gospody światło. Wślizgnęła się do środka, ignorując nielicznych siedzących w jadalni gości i poszła schodami na górę, do swojego pokoju. Ramiona bolały ją przyjemnie. Ściągnęła tunikę i zmyła z siebie pot, po czym przypomniała sobie o nie dokończonej kolacji. Założyła koszulę i zeszła na dół. Hebbinford wstał z miejsca przy kominku. – Chcesz resztę obiadu? – Tak, jeśli to nie sprawi kłopotu. – Usiadła przy pustym stoliku. Gospodarz przyniósł świecę, a służąca tacę. Podgrzali jedzenie w kuchni – sos aż bulgotał. Odkroiła sobie pajdę chleba i zaczęła jeść. Przy jednym ze stołów rozsiadło się kilku mężczyzn, ćwiczących wcześniej w siole, a teraz gwarzących nad kuflami piwa. Któryś zauważył jej spojrzenie, uśmiechnął się i pomachał jej. Po przeciwnej stronie sali zasiadł człowiek w czerni, widziała go już poprzedniego wieczoru. Stała przed nim pękata flaszka wina. W pobliżu grali w kości dwaj kupcy. Jeden z nich, rozglądając się po jadalni, zauważył ją i trącił towarzysza łokciem. Obaj wstali i podeszli do jej stolika. – Jestem Gar Travennin – przedstawił się starszy. – Kupiec, jak widzisz, z Chaya. Możemy porozmawiać? Kiwnęła głową z pełnymi ustami. Zasiedli naprzeciwko niej. Travennin łysiał, wokół głowy miał wianuszek siwych włosów. Młodszy był blondynem. – Słyszeliśmy, że przybyłaś zza gór, z Aarenis. – Przytaknęła. – Doszły nas słuchy, że rozpętały się tam cięższe walki niż zwykle, a handel zamarł. Czy tak było? Napiła się ale. – Tak. Tak było. Słyszeliście o lordzie Siniavie? – Mężczyzna kiwnął głową. – Cóż, wypowiedział wojnę miastom Ligi Gildii i kompaniom najemniczym z północy jednocześnie. Przegrał. – Ach, tak. Myślisz więc, że na wiosnę handel wróci do normalności? Wstrzymałem się w tym roku, ale mam karawanę przedniej wełny czekającą na nabywców. Pomyślała o zamieszkach w Aarenis. Rozłożyła ręce. – Nie mogę tego orzec z całą pewnością. Przywędrowałam na północ z późną karawaną przez Srebrną Przełęcz, nie wiem jednak, czy szlak do Valdaire jest już bezpieczny. – Służyłaś w regularnej kompanii? – zapytał Travennin, jakby się upewniając. – Tak. Księcia Phelana. Książę... bardzo się zaangażował. – Nie była pewna, ile może powiedzieć, nie wyzbyła się starego zwyczaju milczenia o sprawach Kompanii. – Hmmm. A czemu odeszłaś? Poczuła irytację, uznała, że to nie jego sprawy. – Zaciągnęłam się na dwa lata. Odsłużyłam swoje. – Rozumiem. Nie miałaś żadnych problemów? Kupcy! – pomyślała z niesmakiem. Żadnego honoru. – Nie, panie, żadnych. – Wróciła do posiłku. – Słyszałem, że Książę i Aliam Halveric bardzo się wspierają – dodał Travennin, omiatając wzrokiem salę. Spojrzała na niego twardo, nie przerywając jedzenia. – Och? Trudno mi powiedzieć. – Po jakichś zajściach w zeszłym roku... koło przełęczy? Jakiś graniczny fort, zapomniałem nazwy... Natychmiast pomyślała o Strażnicy Krasnoludów, lecz nie odzywała się. Wrócił do niej zapach górskiego wiatru, widok stojących na deszczu Sabena i Canny, twarz umierającego kapitana Ferraulta. – ...wiesz coś o tym? – naciskał kupiec. Przerwała jedzenie i powoli położyła ręce na stole. Zerknął na nią i zamarł, natrafiając na jej płonące spojrzenie. – Nie mam nic do powiedzenia o Księciu ani o jego Kompanii – powiedziała w końcu głosem, który sama z trudem rozpoznała. – Nic. I, za pozwoleniem, chciałabym w spokoju dokończyć kolację. – Nie spuszczała z niego wzroku, dopóki nie poczerwieniał i nie odepchnął zydla. Straciła apetyt. Te wszystkie śmierci, smutek i gniew... Kupcy należący do osłanianej przez nią karawany nie byli tacy beznadziejnie głupi. Tamci jednak w trakcie wojny przebywali w Aarenis. Wiedzieli. Jej oddech zwolnił, łyknęła piwa. Kupcy wrócili do swojego stolika i dyskutowali, pochylając ku sobie głowy. Mężczyzna w czerni przyglądał się jej. Gdy napotkała jego wzrok, zasalutował jej kielichem i uśmiechnął się. Odwróciła głowę. Nagle zapragnęła znaleźć się gdzieś indziej. Nie, nie gdzieś, lecz z powrotem w Kompanii, by śmiać się z Vikiem i Arne, pogadać ze Stammelem. Selim lub Devlinem. Zapiekły ją oczy, zatrzepotała ze złością powiekami. Odetchnęła głęboko i napiła się ale. Myślała, że na północy będzie się czuła jak u siebie, to stąd przecież pochodziła. Lecz Most Piwowarów znajdował się daleko od domu. Może to w tym rzecz. Pomyślała o Verelli, o udaniu się prosto do Trzech Jodeł. Miała dość pieniędzy, więcej od kuzyna. Wyobraziła sobie uśmiech matki, grymas ojca – ale może nie będzie zły, gdy otrzyma zwrot wiana. Zastanawiała się, co im powie i o co będą ją pytać. Tu urywały się jej przewidywania. Nie mogłaby powiedzieć im niczego, co daliby radę zrozumieć. Widzieliby ją tak samo jak tutejsi: niebezpieczną, dziką, obcą. Chciała dolać sobie piwa i odkryła, że dzban jest pusty. Wciąż czuła pragnienie. Skinęła na Hebbinforda, lecz gdy podszedł, zwątpiła we własny głos i poprosiła o wodę. Jego mina wyrażała aprobatę. Kupcy opuścili jadalnię i poszli na górę. Wypiła wodę i zastanowiła się, co zrobi nazajutrz. Potrzebowała nowych ubrań, a przynajmniej nowej koszuli. Siodła dla Gwiazdy. Wiedziała, gdzie są pracownie krawca i rymarza – o ile wyrabiał siodła. Zamówi ze dwie koszule, a potem pomyśli, jak długo tu zostać. Wtem przypomniała sobie wysokiego mężczyznę powalonego przez kowala. Co z nim? Nie miała ochoty pytać karczmarza. Wzięła z tacy pasztet i pogryzała go bezmyślnie. To był długi dzień. Rozdział dziesiąty Następnego ranka znów obudziła się o świcie. Tym razem Hebbinford oczekiwał jej, gdy zeszła po schodach i udała się do stajni. Tam przeciągnęła się, poruszając ramionami i wyganiając sztywność ze stawów. Gdy zjawiła się Sevri, razem nakarmiły konie. Zatrzymała się, przyglądając jedzącemu karoszowi. Zastanawiała się, co będzie, jak jego właściciel umrze. Wyobraziła sobie, jak odjeżdża na grzbiecie rumaka – a potem, czy w ogóle potrafiłaby go dosiąść. Po śniadaniu dowiedziała się, że krawiec wyjechał. – Kupuje tkaniny na targu hrabiego – poinformowała ją żona rzemieślnika. – Ma koncesję na ubieranie członków Rady i pojechał kupić materiały. Nie wróci do domu przed zmrokiem. Czego potrzebujesz, pani? Może dam radę ci pomóc? – Cóż, przynajmniej paru koszul. I płaszcza, grubego płaszcza na zimę. – Futra? Nie mogłabym przyjąć zlecenia – ani on – bez przedpłaty. – Nie, nie futra. Dobrego, wełnianego płaszcza, nieprzemakalnego... – Koszule zwykłe czy eleganckie? Przeliczyła w myślach pieniądze. – Zwykłe. Może jedną elegancką. – Mogę uszyć zwykłe koszule. A tutaj... rzuć okiem na jedwabie z południa. Mówią, że tam byłaś, więc wiesz, że to dobry materiał. Przyjrzała się tkaninom. Jedwab przelewał się między palcami jak woda – zdecydowała się na zieleń i wyszywany złotem kołnierz. Z tym, powiedziała jej kobieta, będzie musiała zaczekać na krawca. Tymczasem zabrała się za płócienne koszule. Paks wyjaśniła jej, o jaki krój chodzi – miały nie przeszkadzać w szermierce. Żona krawca zdjęła z niej wymiary. – Jesteś duża jak mężczyzna – powiedziała nieco nerwowo. – Nawet w szyi... Paks roześmiała się. – To od walki – odparła. – Codzienne noszenie hełmu pogrubia szyję. Trudniej ją potem przeciąć... – Lecz kobieta nie podchwyciła żartu, wyglądała na jeszcze bardziej wystraszoną. Paks westchnęła i obstalowała dodatkowo spodnie z tutejszej wełny, grubszej i miększej niż ta z Aarenis. Żona krawca znała kogoś, kto zarabia robótkami na drutach i do południa Paks zamówiła nowe skarpety i rękawice na nadchodzącą zimę. Wracając do gospody, zauważyła zbiegowisko przy drzwiach. Zwolniła. Z budynku wyszła grupa mężczyzn z noszami. Spod koca wystawały zdarte buty. Wysoki osiłek. Paks wzdrygnęła się. Towarzyszący mężczyznom marszałek Cedfer skinął jej krótko głową, prowadząc całą grupę do sioła. Podeszła do drzwi, oglądając się za nimi. W sieni Hebbinford rozmawiał z mistrzem Oakhallow. – ...nie przyniesie to gospodzie pożytku – perorował gospodarz. – A poza tym... Och, Paksenarrion. Szukał cię mistrz Oakhallow. Poczuła niepokój w żołądku. Kuakgan przyglądał się jej z nieprzeniknioną miną. Otworzyła usta, by wspomnieć o obiedzie, lecz powstrzymała się. – Jak na prostą wojowniczkę – stwierdził Kuakgan – wywołałaś spore zamieszanie w tej cichej wiosce. – Hebbinford wycofał się do jadalni. Paks przyszło do głowy kilka odpowiedzi, nie zdecydowała się jednak na żadną. – Miałaś zamiar chyba coś zjeść? – ciągnął Oakhallow. – Tak, panie. – Starała się wyczytać coś z jego twarzy. – Jeśli jednak chce pan... – Nie. Przyłączę się, o ile nie masz nic przeciwko temu. Ciekawe, co by powiedział, gdyby mu odmówiła. Zamiast tego przytaknęła i weszła za nim do jadalni. Mruknął coś do Hebbinforda, który machnięciem ręki skierował ich do kuchni. Służące wytrzeszczyły na nich oczy. Kuakgan zajął miejsce przy stole pod wychodzącym na podwórze oknem. Paks zawahała się, zaraz jednak usiadła naprzeciwko niego. Gospodarz podał im talerz krojonego mięsa, bochenek chleba i krąg sera. Jedna z dziewcząt przyniosła dzban wody i dwa kubki. – Doskonale wiesz – zaczął Kuakgan, gdy wyjęła sztylet i odkroiła sobie kawałek sera – że wywołujesz zamieszanie. Nie mówię o tamtym martwym osiłku, choć jest on tego częścią. Zgadzam się z marszałkiem, że nie była to twoja wina, niemniej brałaś udział w zajściu. Gdy opuściłaś biuro mistrza Sennetha, miał – jakby to określić – wielce zadowoloną minę. Słyszałem, jak nazwał cię „damą”. W jego ustach oznacza to „bogata”. Tutejsi znają Kompanię Halverica, większość słyszała także o twoim Księciu. Po komentarzach, jakimi zeszłego wieczoru poczęstowałaś kupców z Chaya, nikt nie ma wątpliwości, że wciąż uważasz go za swego dowódcę. I mnie i siołu sprezentowałaś po kamieniu szlachetnym, wartym okupu za rycerza – najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z jego wartości. Poradziłaś sobie z koniem, którego kowal nazwał „bandytą”. – Przerwał, by przełknąć kawałek sera. Paks nie odrywała wzroku od jedzenia, wzdrygnęła się i nabiła na czubek sztyletu plaster mięsa. Postawiona w tym świetle – zdawała się popisywać. Uporała się z mięsem i oderwała kawałek chleba. Nie miała pojęcia, co ją czekało ani co ma zrobić. – Marszałek Cedfer twierdzi – kontynuował Oakhallow po napiciu się wody – że jesteś nieprzeciętnie biegła w walce tym mieczem oraz krótkim ostrzem – czego spodziewałbym się, wiedząc, gdzie służyłaś – a także, że radzisz sobie z nauczaniem walki. Nie oczekiwaliśmy czegoś takiego po kimś tak młodym, w dodatku zwykłym szeregowcu. Sevri powiedziała mi, że masz podejście do zwierząt, lubisz też jej pomagać. Wojownicy zazwyczaj tacy nie są. Prawdę rzekłszy – podniosła wzrok i nie mogła go już oderwać od jego ciemnych oczu – prawdę rzekłszy, Paksenarrion Dorthansdotter, bardzo różnisz się od zwykłego eksnajemnika. Kuakgani – uśmiechnął się, błyskawicznie zmieniając wyraz twarzy – mają własne metody dowiadywania się o różnych sprawach. Po tym, co mi wiadomo, oceniam, że jesteś równie uczciwa, jak większość młodych osób i nie zamierzasz nikogo skrzywdzić – choć nie zawsze tak się dzieje. Twe serce skrywa tajemnice i myślę, że one muszą kiedyś ujrzeć światło dzienne – i to wkrótce, jak sądzę – by nie wyrządzić ci szkody. Ale to nie moja sprawa, o ile nie postanowisz mi ich wyjawić. – Przypomniała sobie o śnieżnym kocie i spuściła wzrok. – Marszałek Cedfer uważa, że wystarczy, byś przyłączyła się do sioła, a natychmiast staniesz się wyśmienitym uzupełnieniem naszej wioski – to komplement, gdyż trudno go zadowolić. Lecz wpadłaś w oko lokalnej Straży i Radzie i lepiej będzie, gdy zapoznasz się z tymi, którzy zainteresowali się twoją osobą. Poruszyła się niespokojnie. – Ale czemu, mistrzu Oakhallow, mieliby oni być mną zainteresowani? Nie zabawię tu długo... – Nie? Jesteś pewna? Najprostsza odpowiedź, moje dziecko, jest taka, że nie potrafią dopasować cię do żadnego znanego im schematu. Nie nadajesz się do Straży Rady z nowej strażnicy. Nie jesteś zwyczajnym żołnierzem na przepustce. Nie jesteś wyznawczynią Girda, co dałoby władzę nad tobą marszałkowi Cedferowi, ani kuakgannirem, co dałoby władzę nad tobą mnie. Twoją jedyną profesją jest wojna, prawda? – Przytaknęła. – I przybyłaś z obszaru ogarniętego wojną, z Aarenis, gdzie wszystko wrze jak gulasz w kotle. Skąd przez przełęcze może w każdej chwili nadciągnąć armia i spaść na nas, zanim zdążymy wezwać pomoc. Wyobrażasz tu sobie armię z południa? – Zastanowiła się nad tym i przytaknęła. – Poza tym, zjawiasz się tutaj ze skarbem – jak wielkim, wiesz tylko ty i mistrz Senneth, mogę się jednak domyślać. Takie bogactwa mają ze sobą agenci, Paksenarrion. Agenci prowadzący zaciąg lub kupujący lojalność w przeddzień inwazji. Paks wbiła w niego zaszokowany wzrok. Zaniemówiła. W końcu wydusiła z siebie: – Agent? Ale... nigdy bym nie pomyślała... – Nie – przyznał ponuro Kuakgan. – Nie pomyślałabyś. To rzecz pewna. Agent pomyślałby i działał zupełnie inaczej. Lecz Rada nie wie tego, co wiem ja. Są zatroskani. Powinni być. Twoja opowieść o elfane taig, pomocy elfów, wizyta u mnie i marszałka Cedfera, skarb – cóż, trzeba by większych głupców od naszej Rady, by nie dostrzegli, co to może oznaczać. – Wrócił do posiłku. Paks siedziała osłupiała, bez apetytu, to, co zdążyła zjeść, zamieniło się w jej żołądku w zimną kluchę. Patrzyła, jak je tamten. Wreszcie odsunął talerz. – A w dodatku – mruknął – zielona koszula. Ze złotym haftem. Przypuszczam, że nie wiesz, co to oznacza? – Pokręciła głową. – Hmmm. Musiałaś przystać do Kompanii prosto z farmy, a potem zaraz udać się do Aarenis. – Tak było, panie. – Cóż, dziecko, Most Piwowarów leży w pobliżu granicy Tsaia i Lyonyi. Nasz hrabia, jakikolwiek by nie był, to wasal Tsaia. Jego barwy to błękit i róż. Zieleń i złoto są kolorami królewskiego domu Lyonyi. – Och. – Paks przypomniały się nagle barwy Halverica: ciemna zieleń i złoto. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by o nie zapytać. – Mówiłem im, że nie miałaś niczego na myśli. Zakładam, że zwyczajnie lubisz te kolory? Tak? I tak będą cię o to pytać. Dziś wieczorem zbierze się Rada, zostaniesz wezwana przed jej oblicze. Będę tam ja i marszałek Cedfer. Naszego mistrza kamieniarza już poznałaś. Udział weźmie też kapitan Felis Trevlyn, przedstawiciel sił wojskowych hrabiego i dowódca nowej strażnicy. Prawdopodobnie także jego czarodziej, mistrz Zinthys. Josa Hebbinforda i mistrza Sennetha znasz. Burmistrzem jest mistrz Ceddrin, piwowar. Nakażą ci złożenie wyjaśnień i opisanie wydarzeń, jakie miały miejsce w zeszłym roku w Aarenis. – Przerwał ponownie. Paks pokiwała głową i dodał: – Uznałem, że twoje odpowiedzi będą bardziej przejrzyste, jeśli będziesz miała popołudnie na przemyślenie ich. Jeżeli w którymś miejscu nie powiedziałaś prawdy, lepiej bądź przygotowana na jej wyjawienie wieczorem. Prawdopodobnie poproszą cię o poddanie się Egzaminowi Prawdy... – Co to takiego? – Zaklęcie. Pod jego wpływem nie możesz kłamać. Możesz jednak odmawiać udzielenia odpowiedzi. Rada zgodziła się, żebym cię o tym powiadomił przez wzgląd na moją opinię o tobie. Sądzę, że nie masz się czego obawiać ze strony Egzaminu lub Rady, niemniej bądź przygotowana na dociekliwe pytania – nie denerwuj się nimi. Jeśli nie chcesz stawić się przed Radą, musisz natychmiast opuścić Most Piwowarów. Nie możesz udać się dalej na północ bez zgody Felisa, a tej na razie nie otrzymasz. Mogłabyś pojechać na zachód i przy dobrym tempie przed zachodem słońca opuścić granice hrabstwa. Na wschodzie, jak wiesz, czyhają pewne zagrożenia, a południe oznacza powrót w góry. Jeśli wyjedziesz, wszyscy założą, że kłamałaś. Doradzam pozostanie. – Nie uciekłabym – odrzekła. – Dobrze. Jos Hebbinford powiadomi cię, kiedy nadejdzie pora. Po kolacji. Możesz zechcieć przebrać się na tę okazję. – Wstał, Paks także. – Jak wiesz, jesteś zawsze mile widziana zarówno w gaju, jak i w siole. – Odwrócił się. Znowu przypomniał się jej śnieżny kot. Czy powinna mu powiedzieć? Ciekawe, co by powiedział, na poły bała się, że dobrze to wie. Wykąpała się i umyła włosy. Jej najlepsza koszula suszyła się zacerowana na sznurku na podwórzu, teraz chodziła w obszarpanej. Namaściła olejem buty i zabrała się za pas, susząc jednocześnie włosy przy oknie. Usłyszała na korytarzu kroki, które ucichły przed jej drzwiami. Zamarła i sięgnęła po leżący na łóżku miecz. Ktoś zapukał, wołając cicho jej imię. Rozejrzała się po pokoju, po czym zerknęła na drzwi, świadoma potarganych włosów i wiszącej na kołku kolczugi. Wzruszyła ramionami i odpowiedziała: – Tak? – Jestem Arvid Semminson, pani, podróżny, który także nocuje w tej gospodzie. Widziałaś mnie w jadalni, w czarnej tunice i spodniach. Słyszałem, że zostajesz na popołudnie i chciałbym z tobą pomówić. Mogę wejść czy spotkamy się na dole? Przypomniała go sobie. Nie miała pojęcia, czym się zajmuje, co z największą dozą prawdopodobieństwa wskazywało na złodzieja. Pomyślała o wieczornym spotkaniu z Radą i uznała, że lepiej będzie nie spotykać się z nikim po kryjomu. – Za niedługo będę na dole, jeśli to panu odpowiada. – Bardzo dobrze – dobiegł zza drzwi miły i uprzejmy głos. Z przyjemnością zafunduję pani kufel najlepszego ale Hebbinforda lub kielich dowolnie wybranego wina. – Kroki oddaliły się w kierunku schodów. Przeczesała rękoma prawie suche włosy i zabrała się za ich szczotkowanie. Jakoś nie czuła się wojowniczką, mając rozpuszczone włosy wchodzące jej w oczy. Zaplotła je ciasno, a potem dokończyła czyszczenia pasa. Miecz był czysty i ostry, jak zawsze. Zdjęła spodnie i dokładnie je obejrzała. Cery jeszcze trzymały. Nie mogła nic zrobić z koszulą, którą miała na sobie. Załatała najgorsze rozdarcia, lecz zostało jeszcze kilka dziur i wypalonych miejsc. Wyszczotkowała i wytrzepała płaszcz, także podniszczony i brudny. Lepiej wyglądała w skórzanej tunice, pomimo pokrywających ją krwawych plam. Naciągnęła ją przez głowę, zrezygnowała z kolczugi i pomacała buty. Wciąż mokre i tłuste. Minie co najmniej godzina, zanim wyschną. Wyciągnęła pantofle z cienkiej skóry, które nosiła w górach. Lepsze to niż skarpety lub bose stopy. Zapięła pas z mieczem, upewniła się, czy sztylet łatwo wychodzi z pochwy i zeszła na dół. Arvid Semminson wybrał stolik z dobrym widokiem na schody. Uśmiechnął się na jej widok i pomachał. Podeszła do niego. Oprócz nich w jadalni przebywał tylko jeden gość – rosły, wesoły młodziak, wychylający jednym haustem cały kufel piwa. Opierał się o ścianę i drzemał. Ubranie Semminsona, choć nieco znoszone, było przynajmniej całe i bez łat. Drapowanie na ramieniu i rękawie świadczyło o dobrej jakości. Biodra opinał pas z lśniącej, czarnej skóry, na tyle nowy, że nie wywijał się na brzegach, pochwa sztyletu dobrze naoliwiona i nie pokiereszowana. Ciemne włosy były schludnie przystrzyżone, a twarz gładko ogolona. Usta wykrzywiał grymas rozbawienia. – Zadowolona z inspekcji? – zapytał grzecznie. Pomyślała o własnej obszarpanej koszuli i połatanych spodniach i zaczerwieniła się. – Nie mam do niej prawa – mruknęła. – Ale jej dokonałaś. Jak każdy. Spodziewam się tego. Będę z tobą szczery – żadnych tajemnic. Nie jestem kupcem ani najemnikiem. Nasz szacowny karczmarz uważa mnie za złodzieja, choć go nie okradłem. A ty – jakby to ująć? – parasz się profesją zbliżoną do mojej czy raczej jesteś zupełnie nieświadoma sytuacji? Tak czy inaczej, nie mogę pozwolić równie atrakcyjnej kobiecie włazić w pułapkę bez ostrzeżenia. Nadążasz? Pokręciła głową. Jego pochlebstwa napawały ją niesmakiem. Po komentarzach żony krawca nie miała złudzeń co do bycia „atrakcyjną kobietą”, przynajmniej wedle tutejszych standardów. – Cóż – zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu – możliwe, że nasze interesy są zbieżne. A jeśli nie, to kto wie, przysługa oddana teraz może zostać odpłacona później. Wiesz, że dziś wieczorem zbiera się Rada? – Tak, ale... – A ty zgodziłaś się na spotkanie. – To prawda. – Zastanawiała się, skąd o tym wie. Nie mogła sobie wyobrazić mistrza Oakhallow informującego go o tym. Prychnął. – W takim razie wiesz znacznie więcej, niż to sugeruje twoje zachowanie, albo nie wiesz w ogóle nic. – Przysunął się do niej. – Nie masz szans wywinąć się z tego zbyt łatwo. Dostaną cię, tak czy inaczej. – Co masz na myśli? Zetknął palce czubkami. – Obca w miasteczku, z pokaźną fortunką, bez suzerena mogącego się rozgniewać ani ochrony, o której by wiedzieli? Nie bądź głupia. Znajdą jakąś wymówkę, a wtedy paff! Masz problem. – Ale ja nic... – ...nie zrobiłaś – dokończył za nią i roześmiał się. – A co to ma do rzeczy? Nie, pozwól, że dam ci radę. Jest już za późno na ucieczkę. Niemniej bądź bardzo ostrożna. Jak już zapędzą cię do narożnika, zaoferują zapewne jakiś układ, o ile nie znajdą pretekstu, by natychmiast wtrącić cię do więzienia. Rozważ propozycję bardzo dokładnie, jakakolwiek by ona była. Bardzo dokładnie. Jeśli możesz, unikaj składania obietnic. Strzeż się czarodzieja, jeśli tam będzie: spróbuje rzucić na ciebie jakiś czar, jeżeli nie będziesz ostrożna. – Ale czemu mówisz mi o tym wszystkim? – zapytała z namysłem Paks. – Już powiedziałem. Przysługa. Pewnego dnia mogę potrzebować przysługi od ciebie. Nie przydasz mi się martwa lub w celi. A jeśli coś ci zaproponują, to chciałbym o tym wiedzieć. Zanim tu przybyłem, obiło mi się o uszy, że Rada wynajmowała obcych do różnych ciekawych zadań. Odkąd tu przyjechałem, nikt ze mną nie rozmawiał. Może powiedzą tobie, jeśli uznają, że mają na ciebie haka. A gdybyś przyjęła zlecenie – cóż, może będziesz potrzebować kogoś, kto nie jest stąd, o ile rozumiesz, co chcę powiedzieć. Czuła fascynację i wstręt. To co mówił, prawie miało sens, niemal pasowało do słów Kuakgana. Nadal nie miała pojęcia, jakiego „haka” ktoś mógłby mieć na nią ani czemu chcieliby uznać ją winną czegokolwiek. W Aarenis mogliby szukać wymówki, by sprzedać ją na targu niewolników, ale nie w Tsaia. Rozważała możliwość, że to Semminson jest agentem, o którym wspominał Oakhallow. Czy ktoś mógłby chcieć pomóc armii południowców najechać na północ? Była pewna, że nie, ale przypomniała sobie Sofi Ganarriona, który zamierzał udać się na północ i walczyć o tron. Nie odpowiadała, pocierając podeszwę stopy palcem nogi. Semminson obserwował ją. – Cóż – powiedziała w końcu. – Cokolwiek się zdarzy, zamierzam spotkać się z Radą. – Pamiętaj tylko, co ci powiedziałem – upierał się. – Hmmm. Dobrze. – Zauważyła Hebbinforda, przyglądającego się im z drzwi kuchennych. Odwróciła głowę i wstała. – Powodzenia – rzucił cicho Semminson. – Obawiam się, że będziesz go potrzebowała. – Paks wyszła na podwórze pozdejmować rzeczy ze sznurka. * * * Z tego wszystkiego wieczorem nie miała szczególnego apetytu. Czysta koszula była rozdarta tylko w jednym miejscu, które zaszyła, a całą resztę doprowadziła do możliwie najlepszego stanu, lecz i tak czuła się jak obszarpaniec. Rozważała możliwość założenia kolczugi. Jeśli Semminson był złodziejem, to wolała nie zostawiać jej w pokoju, jednak z drugiej strony nie chciała, żeby pomyśleli sobie, iż spodziewa się kłopotów. Po przemyśleniu sprawy zagadnęła o to Hebbinforda. – To bez znaczenia – odrzekł. – Jest cenna, a ty jesteś wojowniczką – załóż ją, jeśli chcesz. Nie możesz wnieść na posiedzenie Rady miecza – straże przechowają go dla ciebie. Zrób wszystko, co doda ci otuchy. Wcale nie czuła otuchy, ale postanowiła pójść na górę i założyć kolczugę. Semminson wychodził właśnie z pokoju na końcu korytarza, obrzucił ją domyślnym spojrzeniem. Naciągnęła ciężką, dzwoniącą koszulkę i założyła hełm. Skoro miał być obecny kapitan straży, to równie dobrze mogła wyglądać jak żołnierz. Hebbinford wysłał po nią jedną ze służących, zeszła na dół z mocnym postanowieniem postępowania słusznie i unikania zasadzek. Czekał u drzwi odziany w długą, niebieską szatę i płaszcz z futrzanym kołnierzem w miejsce zwykłej tuniki i fartucha. Uśmiechnął się i razem ruszyli do ratusza. Usłyszała parskanie konia i automatycznie usunęła się na skraj ulicy. Hebbinford obejrzał się i pomachał jadącemu na czele. – Ach, sir Felis. Od kilku dni nie było cię w mieście. – Nie. W strażnicy jest mnóstwo do zrobienia. – Paks przyjrzała się konnemu. Na jego twarz padał blask trzymanych przez jeźdźców pochodni. Miał na sobie kolczugę i hełm, nie mogła powiedzieć o nim nic ponad to, że dosiadał konia jak żołnierz. Popatrzył na nią i zapytał gospodarza: – Czy to ta osoba, o której słyszałem? – Tak, sir Felisie. To Paksenarrion Dorthansdotter. – Hmmm. – Ujrzała błysk lustrujących ją oczu. – Wyglądasz bardziej na żołnierza niż najemniczkę, młoda kobieto. Byłaś w Kompanii Księcia Phelana? – Tak jest. – Stopień? – Szeregowiec. W ostatnim roku lider szeregu. – Rozumiem. Co...? Nie, zaczekam do posiedzenia. – Skinął niedbale ręką Hebbinfordowi i minął ich. Ratusz oświetlały osadzone wzdłuż frontu pochodnie. Drzwi pilnowało dwóch członków eskorty kapitana. Paks poczuła na czole zimny pot, chciało się jej ziewać. Zawoalowane ostrzeżenia Semminsona nabrały nagle sensu. Usłyszała ze środka głosy. Hebbinford trącił ją i oddała miecz wartownikowi po prawej, po czym weszła do środka. W drugim końcu sali, znacznie większej od jadalni gospody, przy pojedynczym stole skupiła się grupka ludzi. Rozpoznała marszałka Cedfera, w zbroi, przypominającego teraz marszałka widzianego przez nią w Aarenis. Na płaszczu widniał półksiężyc Girda na ciemnobłękitnym tle. Mistrz Oakhallow, w tej samej długiej szacie, w jakiej był po południu, zajął już miejsce za stołem i rozmawiał z jakimś mężczyzną. Kolejna postać w zbroi – zakładała, że to sir Felis – stała u krańca stołu, przysłuchując się rozmowom z zaciśniętymi wargami. Usłyszała za sobą poruszenie i obejrzała się na mistrza Fedditha, kamieniarza. Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem i pokuśtykał prosto do stołu. Hebbinford także tam poszedł, Paks podążyła powoli za nim. Siedzący za stołem mężczyzna, którego wcześniej nie widziała – wysoki z wydatnym brzuchem – podniósł głowę i obrzucił spojrzeniem podchodzących Fedditha i Hebbinforda. – Ach – zawołał. – W takim razie jesteśmy w komplecie. Usiądźcie, radni, usiądźcie. Zaczynajmy. – Zerknął na Paks. – Więc ty jesteś tą młodą damą, o której tyle słyszałem? Paks... – spojrzał w notatki przed sobą. – Paksenarrion Dorthansdotter? Z Trzech Jodeł? – Tak jest – odrzekła. Wszyscy zajęli miejsca po drugiej stronie stołu. – Świetnie. Pozwól, że przedstawię ci Radę. Jestem burmistrzem, piwowar Ceddrin. Widziałaś mój browar po drodze do sioła. To mistrz Oakhallow, znasz go już, podobnie marszałka Cedfera i mistrza Hebbinforda. Kapitan Felis Trevlyn, przedstawiciel sił zbrojnych naszego hrabiego. – Sir Felis skinął krótko głową, w tym świetle mogła orzec, że był szczupłym, ogorzałym mężczyzną, niższym od Księcia Phelana, o dokładnie przyciętej brodzie – i mistrz Zinthys, czarodziej – Paks przyjrzała się drobnemu, przystojnemu, młodemu magowi w długiej, jedwabnej szacie, bogato obszytej wstążkami. Na obu dłoniach nosił pierścienie, a na srebrnym łańcuchu wisiał duży, wypolerowany kryształ. Uśmiechnął się. Burmistrz kontynuował prezentację: – To jest mistrz Feddith, kamieniarz, ufam, iż poznałaś już mistrza Sennetha. – Podniósł głowę, Paks pozdrowiła go skinieniem. – Są z nami także byli radni: młynarz Hostin, kupiec Garin Garinsson i kowal Doggal. Rolników reprezentuje Eris Arvidsdotter. – Kupiec Garin nosił typowe, kupieckie szaty, a Eris Arvidsdotter wełnianą suknię i płaszcz. Dorównywała wzrostem Paks i miała równie szerokie ramiona, siwe włosy splatała w warkocz. Burmistrz zaczekał, aż przywita się ze wszystkimi. Następnie wziął ze stołu ciężki młotek i uderzył nim trzykrotnie w blat, który odpowiedział głuchym dudnieniem. – Rozpoczyna się sesja Rady Mostu Piwowarów – oznajmił donośnie. – Proszę wszystkich bogów o ochronę, a wszystkie dobre duchy o przewodnictwo. Niechaj zwyciężą mądrość i prawda. W imię Pana i wszystkich mocy Światła. – Zabrzmiało to sztucznie, jakby rzadko otwierał posiedzenia Rady w tak formalny sposób. – Niech tak się stanie – odrzekli zgromadzeni. – Spotkaliśmy się tutaj – dodał mniej uroczyście – by dowiedzieć się możliwie jak najwięcej o obecnej tu podróżniczce, Paksenarrion Dorthansdotter. Przez cały rok dochodziły nas z Aarenis niepokojące wieści. Przepytamy tę osobę, by dowiedzieć się, co ją do nas sprowadza i jaki jest jej związek z tamtejszymi wydarzeniami. – Przerwał, a Paks zauważyła, że marszałek i czarodziej robią sobie notatki. – Czy ktoś sprzeciwia się zadawaniu przeze mnie pytań? – zapytał burmistrz. Głowy wokół stołu zgodnie zaprzeczyły. – Bardzo dobrze. Gdybyście mieli inne pytania, po prostu zadawajcie je. A teraz... czy Paksenarrion Dorthansdotter to twoje prawdziwe imię? – Tak, panie, choć odkąd opuściłam dom, wołają na mnie Paks. – Rozumiem. I pochodzisz z Trzech Jodeł? Gdzie to jest? W Tsaia? – Ja... nie jestem pewna. Najbliższe większe miasteczko to Skalny Bród, tam właśnie zaciągnęłam się do Kompanii Księcia Phelana... Marszałek chrząknął: – Wybacz, burmistrzu, ale Skalny Bród leży w Tsaia, w pobliżu północnej granicy z Finthą. – Rozumiem. Trzy Jodły są małe, prawda? – Tak, panie. Znacznie mniejsze od Mostu Piwowarów. Ziemia mojego ojca znajdowała się pół dnia drogi stamtąd. Rzadko chodziliśmy do Trzech Jodeł. – A Skalny Bród? – Nie byłam tam przedtem... uciekłam, żeby zaciągnąć się do Kompanii. – Tak więc prosto z domu przeszłaś do Kompanii Księcia Phelana... hmm. Kim był twój ojciec? – Owczarzem – odparła. Po czym dodała, przewidując następne pytanie: – O kompaniach najemniczych dowiedziałam się od mojego kuzyna Jornotha, opuścił wieś kilka lat wcześniej i wrócił na koniu, ze złotem w kieszeniach, opowiadając, że został strażnikiem. – Gdzie? W Tsaia? – Nie powiedział, panie. Mówił jednak, że nie mogę od razu starać się o taką dobrą pracę. Twierdził, że muszę zacząć od czegoś innego i wyjaśnił, co mam zrobić. – Hmmm. To niecodzienne, żeby wiejska dziewczyna zaciągała się do armii. – Nie, panie. Ale ja zawsze chciałam być wojowniczką... – Najemniczką? – wtrącił marszałek. Zarumieniła się. – Nie do końca, panie. Ale Jornoth mówił, że od tego trzeba zacząć. Burmistrz przejął kontrolę nad przesłuchaniem. – Utrzymujesz, że przeszłaś szkolenie w twierdzy Księcia Phelana, skąd udałaś się prosto na wojnę w Aarenis? – Tak, panie. – Ile czasu spędziłaś w Aarenis? – Trzy sezony, zimę w kwaterach w Valdaire. – W tym roku musiałaś mieć wyjątkowo krótki sezon – rzucił, mierząc ją ostrym wzrokiem. – Dlaczego opuściłaś Kompanię? Zawahała się. – Wojna... Siniava zginął, a mnie upłynęły dwa lata służby. – Marszałkowi Cedferowi i mistrzowi Oakhallow opowiedziałaś, co ci się przytrafiło, my także chcielibyśmy usłyszeć o tym z twych ust. – Tak jest, panie. – Zebrała myśli. Pospiesznie zrelacjonowała pierwszą część podróży z Macenionem, bąkając jedynie o jego na wpół elfim pochodzeniu i wiedzy, jaką ponoć miał o górach. Następnie opisała dolinę elfane taig i sen, jaki oboje mieli. Radni słuchali, nie przerywając, gdy przedstawiała podziemne korytarze oraz komnatę, gdzie spotkali elfiego lorda. Nikt nie mruknął ani nawet nie drgnął, gdy opowiadała o walce z nim, spaleniu, bitwie z orkami oraz ostatnim starciu, którego zakończenia nie rozumiała, a potem samotnym pojawieniu się na powierzchni. – Zachorowałam – kończyła. – Nie dotarłam szlakiem zbyt daleko, z gór zeszła śnieżyca. Upadłam. Potem znalazły mnie elfy. Uleczyły mnie i same poszły do doliny, by przekonać się, czy powiedziałam prawdę. Po powrocie opisały mi, jak tutaj dotrzeć i przekazały wiadomość dla mistrza Oakhallow i marszałka Deordtyi. Miałam powiedzieć, że elfane taig przebudził się, a elfi lord jest wolny. – Paks urwała i omiotła wzrokiem zasiadających za stołem. Na twarzach malowało się zaciekawienie, wrogość znikła. Po chwili milczenia do burmistrza zwrócił się sir Felis: – Chciałbym zadać kilka pytań, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. – Proszę bardzo. – Paksenarrion, twierdzisz, że przesłużyłaś trzy sezony. Jak szybko po dołączeniu do regularnych sił Kompanii awansowałaś z rekruta na szeregowca? – Po pierwszej bitwie, sir. – Jaka była twoja pozycja w szeregu? – W pierwszym roku zastępca lidera. W trakcie zeszłego roku awansowałam na lidera. – Czegoś nie rozumiem. Raz wspominasz o opuszczeniu Kompanii, innym razem mówisz o długim urlopie. Jesteś nadal żołnierzem Księcia czy nie? Westchnęła. – Książę miał powód, by udzielić mi urlopu. Wraz z pozostałymi sugerował mi opuszczenie Kompanii na rok czy dwa. Dla zdobycia doświadczenia i przejścia innego typu szkoleń. Niemniej Książę mówił, że zawsze mogę wrócić. Nie postanowiłam jeszcze, kiedy to nastąpi. – Ale nie uskarżasz się na Księcia Phelana ani on na ciebie? – Nie mam nic przeciwko niemu, a o ile wiem, on także nie wnosił pretensji do mnie. Kompania to wszystko, co znam. Tęsknię za nią. – Czy dysponujesz jakimś potwierdzeniem dobrej opinii Księcia o tobie? Przypomniała sobie pierścień, który dostali wszyscy ocalali ze Strażnicy Krasnoludów i sięgnęła do sakiewki. – Ten pierścień – podała go burmistrzowi, który obejrzał go i puścił wokół stołu. Gdy wszyscy już go zobaczyli, pierścień wrócił do Paks. – Strażnica Krasnoludów – powtórzył burmistrz. – Czy nie tak nazywa się tamten fort Sorellinu na południowym krańcu Przełęczy Hakkenarsk? – Tak twierdzą kupcy – przyznał mistrz Senneth. – A więc. Tamte pogłoski o wielkiej bitwie na wiosnę... – zastanawiał się na głos Hebbinford. – Musiałaś tam być. Dlaczego tak rozzłościłaś się na kupców, gdy o tym wspomnieli? Zerknęła szybko na sir Felisa i marszałka, a potem na Hebbinforda. – To są sprawy Księcia. Nie rozmawiam o takich rzeczach z kupcami. Niemniej... wskutek zdrady większość mojej... kohorty w Strażnicy Krasnoludów została wybita przez lorda Siniavę. A także większość ludzi Halverica. Książę ufundował te pierścienie tym, którzy przeżyli. – Zakładam więc, że tamtego lata walczył z niepełnym stanem osobowym – stwierdził sir Felis. – Halveric także. Marszałek nie dał się odwieść od głównej opowieści. – Doszło do oblężenia? – Skoro uważa to za sprawę jej Księcia, Cedferze... – zaczął Kuakgan. – Nonsens. Wszystko, co wydarzyło się rok temu, jest już powszechnie znane w całym Aarenis. Wcześniej czy później dowiemy się sami. Wzięła głęboki wdech i postarała się zepchnąć w niepamięć osobiste wspomnienia. Cedfer miał rację: tę historię znały wszystkie najemnicze kompanie południa. Zebrała myśli i zaczęła: – Na czas zbiorów jedna kohorta Księcia została oddelegowana z oblężenia Rotengre – przeciwko któremu zjednoczyły się miasta Ligi Gildii – do obsadzenia Strażnicy Krasnoludów, by zluzować milicję Sorellinu. – Przerwała, wszyscy pokiwali głowami. Słuchali uważnie, gdy opisywała przybycie Kompanii Halverica, poddanie się, wymarsz większości kompanii, z wyjątkiem sił strażniczych, atak Siniavy, los więźniów zabranych w stronę Rotengre i rozpaczliwą obronę fortu przez szczupłą załogę. – Brałaś w tym udział. Rozumiem. – Marszałek Cedfer zerknął na Kuakgana, zaraz jednak wrócił spojrzeniem do Paks. – Broniłaś fortu czy zostałaś jeńcem? – Ani to, ani to, panie. Troje z nas nie dostało się do niewoli – łut szczęścia, zbieraliśmy jeżyny i nie zauważyli nas. Powiadomiliśmy Księcia. – Urwała, patrząc na nich. Sir Felis podał się naprzód, wsłuchany i żądny usłyszenia dalszego ciągu, marszałek uniósł brwi, Kuakgan marszczył się lekko. Reszta wyglądała na średnio zainteresowanych. – Jak daleko zaszliście? – zapytał Felis. – Gdzie był Książę? – Pod Rotengre, z resztą Kompanii – odparła. Wolałaby, żeby zmienili temat. Nie miała ochoty wracać myślami do podróży, Sabena i Canny. – Rozumiem teraz – mruknął marszałek – skąd to zaufanie Księcia do ciebie. Znaczące. Książę oswobodził swoje siły w forcie. A gdzie był Halveric? On też powinien tam być. – Razem z większością swego wojska pomaszerował na Merinath – odrzekła. – Przybyli dzień później, spóźniając się na bitwę, za to udali się pod Rotengre. – Ilu żołnierzy miał Siniava? – Szacowaliśmy ich na osiem setek... – Ale Phelan miał – ile? Trzy kohorty? – Tak, panie. Otrzymał pomoc od Jeźdźców Clart i hrabiego Vladiego... – I samego Girda, bez wątpienia – orzekł z mocą marszałek. – Zaiste. To ciekawa historia, a zarazem bardzo prosta. Co wydarzyło się potem? Słyszeliśmy o szerzących się walkach, otwartej wojnie, srożącej się od gór po morze, armiach maszerujących z Zachodnich Gór na Miedziane Wzgórza. Co z tym? – Burmistrz przyglądał się uważnie marszałkowi, nie przerywając mu jednak. Zastanawiała się, od czego zacząć. – Po tamtym roku Książę i Halveric nabrali pewności, że Siniava zamierza podbić całe Aarenis. Miasta Ligi Gildii oskarżały go o rozbójniczą działalność Rotengre oraz o inne sprawki. Mój Książę przysiągł na swój koszt walczyć z Siniavą za to, co nam uczynił. Skrzyknął większość najemniczych kompanii północy. Miasta Ligi Gildii walczyły na swoich terenach, czasami wysyłając swoje wojska poza granice. – Aha! – Mistrz Senneth zacierał ręce. – Zawsze coś takiego podejrzewałem, panowie, naprawdę. Zbyt wiele karawan zostało obrabowanych na szlaku pomiędzy Sorellinem a Merinath, a ich towary nigdy nie znalazły się na rynku. Musiały zostać wywiezione na południe. Słyszałem też... no cóż, słyszałem, że Siniava wkupił się w kilka gildii. Paks przytaknęła. – Też o tym usłyszeliśmy, po upadku Cortes Cilwan. – Cilwan upadło? – zapytał ostro sir Felis. – Co stało się z hrabią? – Został zamordowany – odrzekła – lecz żołnierze Vladiego ocalili jego spadkobiercę, chłopca, który jest bezpieczny w Andressacie. – Wojny sukcesyjne – mruknął marszałek. – Będą mieli wojnę o sukcesję. – Mów dalej – zachęcił ją burmistrz, uciszając gestem pozostałych. – Co potem? Wzruszyła ramionami. – Nie wiem wszystkiego, panowie, jestem tylko zwykłym szeregowcem. – Najlepiej, jak potrafiła, opisała całą kampanię. Sir Felis i marszałek chłonęli jej słowa, kreśląc palcami po stole jak po mapach. Pozostali reagowali bardziej na opisy zdobywania kolejnych miast, staczanych bitew, stronnictw zaangażowanych w ten czy tamten spisek. W końcu, nie zważając na zaschnięte gardło, opisała ostatnie dni wojny, gdy przy pomocy Alureda Czarnego schwytali resztki sił Siniavy w pułapkę. – Rozprawiliśmy się z nimi w starych ruinach, gdzie Imefal wpada do Immeru. – Cortes Immer – powiedział cicho Kuakgan. – Nikt nie rościł sobie do niego prawa, odkąd wygasła linia starego księcia. Paks zerknęła na niego. – To było to? Nadal jest potężną twierdzą, wybudowaną na skalnej opoce, podobnie do Cortes Andres. Siniava zginął podczas próby ucieczki z cytadeli tajnym przejściem, a jego armia poddała się milicjom. – Nie mogę uwierzyć, że Siniava naprawdę nie żyje – dumał burmistrz. – Od jak dawna martwimy się, że mógłby opanować Aarenis i przekroczyć góry? Pamiętam pierwsze wieści o nim, a ty, mistrzu Oakhallow? – A jakże. – A teraz go nie ma. Koniec z jego szpiegami starającymi się poznać naszą obronę. Rozdział jedenasty – Jeżeli ona mówi prawdę – burknął Feddith. – Jeżeli. Miną miesiące, zanim sprawdzimy prawdziwość jej słów. Sama może być szpiegiem. Paks zesztywniała, lecz odpowiedział sir Felis. – Nie sądzę. Nosi pierścień Księcia i pokazuje go z własnej woli. Znam ten znak. – Mogła go ukraść – upierał się kamieniarz. – Walczy jak żołnierz wyszkolony w Kompanii Księcia – orzekł marszałek. – Dysponujemy metodą sprawdzenia, czy nie kłamie – wtrącił burmistrz, spoglądając na czarodzieja. – Jeśli mistrz Zinthys zechciałby... Mag spojrzał na Paks i uśmiechnął się rozbrajająco. – Powiedziałbym raczej: gdyby zechciała ta dama. Nie potrzebuję specjalnych mocy, by stwierdzić, że nie widzę tu kłamcy. To uczciwa wojowniczka w oczach moich i ośmielam się stwierdzić, że również kapitana Felisa. – Zerknął na niego i sir Felis skinął głową. – Nie chciałbym rzucać na nią zaklęcia, gdyby się temu sprzeciwiała, panowie, naprawdę bym nie chciał. Radni wyglądali na zaskoczonych. Mistrz Oakhallow uśmiechnął się lekko. Głos zabrał jak zawsze energiczny marszałek Cedfer. – Jestem pewny, że Paks nie zgłasza sprzeciwu, to honorowa propozycja. Nieprawdaż, Paksenarrion? Czuła wiszące w sali napięcie i zastanawiała się, co zrobić. Wolałaby, żeby zgodzili się z magiem i zostawili ją w spokoju. Jakie było to zaklęcie prawdy? Pomimo zapewnień Kuakgana bała się poddać magii. – Panowie – zaczęła ostrożnie – jedyny raz, kiedy mnie zaczarowano, miał miejsce w podziemiach elfiego lorda. Czy mogę zapytać, z jakiego czaru skorzysta mistrz Zinthys? Nie mam ochoty poddać się zaklęciu, które ma jeszcze inne efekty. – Dobrze powiedziane – mruknął Kuakgan. Pozostali przytaknęli, a mistrz Zinthys uśmiechnął się do niej. – To zupełnie nie tak – a może raczej tak, choć w bardzo ograniczonym zakresie. Masz absolutną rację, że nie zgadzasz się bez zastrzeżeń poddać zaklęciu. Wyjaśnię ci jego działanie. Moc czaru sprawia, że nie możesz kłamać. Ani nikt stojący blisko ciebie. Mógłbym oczywiście rzucić go tak, aby nie mógł kłamać nikt w tej sali, wymagałoby to jednak zużycia dużej mocy. Ograniczenie zaklęcia jest takie, że choć nie możesz skłamać, to nie zmusza cię ono do udzielenia odpowiedzi. Nie wpływa także na nic, poza mową – nie jest nakazem ani zakazem. Po jego zakończeniu możesz kłamać do woli. Ze względów praktycznych czas trwania zaklęcia jest dość krótki – nie widzę powodu trwonić mocy na dłuższe działanie. Wszystko jasne? – Wydawał się być dumny z własnych wyjaśnień. – Tak – odrzekła powoli Paks. – Ale... – Rozejrzała się po zgromadzonych. Sami obcy. – Wybaczcie mi, panowie i pani – ciągnęła, starając się być uprzejma, choć zdawała sobie sprawę, że tego, co powie, nikt za uprzejme nie uzna – lecz nie znam większości z was, a pozostałych zaledwie od kilku dni. Skąd mogę wiedzieć, że wy...? – zamilkła, widząc reakcję. Część twarzy błyskawicznie poczerwieniała. Kamieniarz nadął się, lecz kowal wybuchnął głośnym śmiechem. – Tu was ma – chichotał. – Ach, panno, utrafiłaś w samo sedno. Powinienem był wiedzieć, że ktoś, kto potrafił odprowadzić tego czarnego diabła, ma olej w głowie. Nie wiesz, czy możesz nam zawierzyć prawdę i ja się nie dziwię. – Zgadza się – dodał prędko mistrz Zinthys. – Nie żywię urazy za twe wątpliwości. Niemniej Rada ma powody, by upewnić się co do prawdziwości twych słów. – To tamten złodziej, Paks? – zapytał Hebbinford. – Widziałem, jak rozmawiał z tobą po południu. – Nie wiem, panie. Nie uwierzyłam w to, co mówił. Ale – mistrz Oakhallow twierdzi, że wywołałam tyle plotek – wygląda na to, że zachowywałam się głupio. Być może jest już na to za późno, lecz postanowiłam zachować ostrożność. Jak już mówiłam, nigdy przedtem nie podróżowałam w pojedynkę. Nie przyszło mi do głowy, jak może wyglądać pojawienie się samotnego wędrowca z gór ze skarbem w jukach. Rozumiem waszą podejrzliwość. Mimo to nie mam ochoty zostać zaczarowana. Wciąż czerwony na twarz burmistrz pokiwał głową. – Rozumiem. Mnie nie znasz wcale, nie ma sensu opowiadanie ci, jak moja rodzina założyła to miasto, wiele pokoleń wstecz. Nie masz podstaw, by mi ufać. Czy jest wśród nas ktoś, komu mogłabyś zawierzyć? Poznałaś wcześniej wyznawców Girda? Byłaś kuakgannirem? Zastanowiła się nad tym. – Nie zamierzałam pana obrazić, ale tak właśnie jest, prawda? Owszem, znałam czcicieli Girda, a elfy wysłały mnie zarówno do marszałka, jak i Kuakgana. Jeśli obaj potwierdzą, że wszystko będzie w porządku, zgodzę się. Burmistrz spojrzał na nią przenikliwie. – Możesz faktycznie być tak niedoświadczona, jak utrzymujesz. Przekonamy się. A więc, mistrzu Oakhallow? Marszałku Cedferze? – O ile wiem – zaczął Kuakgan – mistrz Zinthys jest uczciwym czarodziejem, a czar, o którym mówi, działa dokładnie w opisany przez niego sposób. Mogę przysiąc, że nie planujemy wykorzystania wobec ciebie żadnych innych form magii. – Dołączam się – dodał marszałek. – Zapewniam cię ponadto, że wraz z mistrzem Oakhallow jesteśmy wystarczająco kompetentni, żeby udaremnić takowe działania. – Zgoda, panowie – mruknęła nieszczęśliwym tonem Paks. – Po prostu wolałam zapytać. – Spojrzała na mistrza Zinthysa, walcząc z pustką w żołądku. – Kiedy tylko będzie pan gotowy. – Najlepiej, jak usiądziesz wygodnie – powiedział czarodziej. Wstał i podsunął sobie do niej krzesło. – Przez chwilę możesz czuć lekkie oszołomienie. Spróbuj się odprężyć. – Po jego zamaszystych gestach odniosła wrażenie, że cieszy go możliwość zademonstrowania swych umiejętności. Po zajęciu miejsca mag wyciągnął z zanadrza woreczek, z którego zaczerpnął szczyptę kolorowego pyłu i cisnął nim w kierunku Paks. Pył jakby zawisł w powietrzu. Następnie wyjął z rękawa cztery różdżki i ułożył je na podłodze wokół zajmowanego przez nią krzesła. W końcu wstał i rozpoczął inkantację w nie znanej jej mowie, wykonując dłonią gesty tuż przed jej twarzą. Radni przyglądali się temu z zainteresowaniem. Jedynie Kuakgan skrzywieniem ust zdradzał rozbawienie. Zastanawiała się dlaczego. Wreszcie czarodziej skończył i przemówił we wspólnej mowie: – Mów prawdę albo milcz, dopóki trwa czar. – Paks zaskoczyło, że nic nie poczuła. Żadnego mrowienia, bólu, nic się nie zmieniło. Nie zamierzała kłamać, lecz co by się stało, gdyby spróbowała? Czy zaklęcie naprawdę działało? Burmistrz rozpoczął przesłuchanie, pytając o to samo, co przedtem: imię, pochodzenie, powody opuszczenia Księcia, przyczyny przybycia do Mostu Piwowarów. Prawie nie pytał jej o opisane wcześniej konflikty czy szczegóły, które mogła pominąć. Odpowiadała uczciwie. Nikt nie przerywał, więc poszło szybciej niż przedtem. W końcu burmistrz usiadł i rozejrzał się po pozostałych. – Nie kłamała. Jej historia, choć niezwykła, jest prawdziwa. – Czemu więc opierała się poddaniu zaklęciu? – upierał się wciąż niechętny jej kamieniarz. – Skąd możemy wiedzieć, że czar działa? Czarodziej poczerwieniał i wyprostował się, lecz uprzedził go basowy głos mistrza Oakhallow. – Mistrzu kamieniarzu, Zinthys jest kompetentnym czarodziejem. Czar był rzucony prawidłowo. – Skoro tak twierdzisz – mruknął Feddith. – Mnie także zastanawia – wtrącił marszałek – czemu żołnierz o takim doświadczeniu obawia się prostego zaklęcia. Jeśli jednak magia, której doświadczyła uprzednio, była wystarczająco potężna... Kuakgan zmierzył go ostrym spojrzeniem. – Daj spokój, marszałku, równie dobrze jak ja orientujesz się, jaka moc zawładnęła tamtym miejscem. Tylko bezrozumny głupiec poważyłby się zaryzykować coś takiego ponownie. – Prawda, prawda. – Jak długo potrwa czar, mistrzu Zinthysie? – zapytał Kuakgan. – Niedługo. Jakieś ćwierć klepsydry, ale mogę rozproszyć go natychmiast. – Tak byłoby grzecznie – mruknął Oakhallow, a reszta Rady przytaknęła. Paks przyglądała się podchodzącemu magowi. Zebrał różdżki z podłogi i schował je do rękawa, po czym rozpoczął inną inkantację. Po zakończeniu uśmiechnął się do niej. – Gotowe. Nie było tak źle, prawda? – Nie, panie. – Wciąż niczego nie czuła. Może zakłopotanie. Żałowała, że od razu nie zgodziła się na czar, który nie wyrządził jej przecież żadnej krzywdy. Burmistrz odchrząknął. – Siedzimy tu już od dość dawna, a czeka nas jeszcze długie posiedzenie. – Odzyskała czujność. – Zróbmy krótką przerwę i zwilżmy gardła odrobiną ale. Nie masz nic przeciwko temu, Paksenarrion? – Oczywiście, że nie, proszę pana. – Zastanawiała się, co będzie dalej i przypomniała sobie ostrzeżenia Semminsona. Czego mogli od niej chcieć? Wstała razem z pozostałymi i wyszła przed budynek. Burmistrz nakazał stojącemu tam mężczyźnie w liberii przyniesienie ale. Na dworze było ciemno i zimno, zadrżała. Podszedł do niej sir Felis. – Z wielkim zadowoleniem przyjąłem wieść o śmierci Siniavy – zaczął. – Jednym z powodów mojej tu obecności jest możliwość przeprawienia się przez górskie przełęcze armii z południa. Minie co najmniej rok, zanim ukończymy budowę strażnicy. Nie widziałaś jej, prawda? – Nie. – Ja tam dowodzę. Po jej wybudowaniu będziemy mieli skąd walczyć. Ostatnim razem, gdy rozegrała się tutaj bitwa, brakowało nam fortyfikacji. Żadnego miejsca, gdzie można przechować broń lub dać schronienie cywilom – nic. – Od tamtej pory wybudowaliśmy sioło – wtrącił marszałek. – No tak. Ale sioło nie zostało zaplanowane jako twierdza, choć jest murowane. Nie odeprze szturmu. – Nie, masz rację. Nie obroniłbym go przed regularnym wojskiem. Lecz na bandytów wystarczy – już raz było do tego wykorzystane. – Nie było mnie wtedy tutaj – ciebie chyba też nie, marszałku? – Zgadza się. To było dzieło Deordtyi, nie moje. Przypuszczam, że nie powinienem mówić „my”, gdy wspominam o siole Girda, kwestia przyzwyczajenia. Koło nich pojawił się służący z tacą pełną kufli i każdy wziął po jednym. – To prywatne piwo Ceddrina – zauważył marszałek. – Wątpię, żebyś kiedykolwiek piła coś równie dobrego, Paksenarrion. Zdmuchnęła piankę i spróbowała. Było gęste i smaczne. – Jest wyśmienite – przyznała. – Jaki typ szkolenia sugerował ci Książę? – chciał wiedzieć sir Felis. – Myślałem, że jest w stanie zaoferować ci wszystko, co trzeba. – Jego zdaniem, panie, przydałby mi się trening w walce konnej oraz nauka o fortyfikacjach i systemach obronnych... – Ha. Brzmi, jakby zamyślał dla ciebie szkolenie na giermka, a nie zbrojnego. Czy wspominał coś o zostaniu rycerzem lub czymś podobnym? – W głosie pobrzmiewała niewiara. Przytaknęła. – Powiedział, że nic nie jest pewne, ale mogę wykazać się wystarczającymi zdolnościami, by za parę lat zostać kapitanem kohorty. Sir Felis zmarszczył brwi. – Świat pełen jest kapitanów, dziwne, że ryzykował utratę dobrego żołnierza. Powierzył ci kiedyś dowództwo? – Byłam tymczasowym kapralem, kiedy jeden z podoficerów został ranny. A pod koniec kampanii, gdy schwytaliśmy Siniave w pułapkę – w Cortes Immer, tak? – dowodziłam grupą strzegącą wylotu sekretnego tunelu. – Czy właśnie tamtędy próbował uciec? – Tak jest. – Nie kwapiła się ze szczegółami. – Rozumiem. Najwyraźniej Phelan miał o tobie dobre mniemanie. Muszę powiedzieć, że szanse na zatrudnienie cię przez mojego hrabiego są nikłe, jeśli na to liczyłaś. W zeszłym roku w ogóle nie ogłaszał zaciągu. Niemniej możesz zapytać go sama. – Nie myślałam o tym, panie. Nie znam tych okolic, nie wiem także, kto rządzi i którą twierdzą. – Hmmm. Pokażę ci mapę – potrafisz czytać z map? Świetnie. Mam mapę całego królestwa, z zaznaczeniem najważniejszych lenn. Da ci to pewne pojęcie, dokąd możesz się udać w poszukiwaniu służby. Marszałek Cedfer przedstawi ci możliwości, jakie dają sioło i ratusz. Jak wiesz, Bractwo Girda utrzymuje kilka ośrodków szkoleniowych. Mają także zakony rycerskie, podobnie jak wyznawcy Falka i Camwyna. – Czy to stamtąd pochodzą paladyni? – zapytała. – Widzieliśmy jednego w Aarenis. Sir Felis zakrztusił się ale. – Czy to właśnie...?! Przepraszam. Nie, nie do końca. Jeśli cię to interesuje, to marszałek z pewnością może powiedzieć na ten temat więcej ode mnie. Powstał zakon rycerski – rycerze Girda – tak samo, jak rycerze Smoczego Oddechu, wyznawcy Camwyna Władcy Smoków. Paks była zdezorientowana. – Myślałam, że wszyscy rycerze są tacy sami. Szlachetnie urodzeni łub pasowani za mężne czyny. Sir Felis patrzył na nią badawczo. – Och, nie. Skąd taki pomysł? Mówiłaś, że skąd jesteś? Z małej, przygranicznej wioski, prawda? Pozwól, spróbuję ci wyjaśnić. – Niewiele jej to dało, nie znała większości wspominanych miejsc ani władców. Skończył wykład wskazaniem na przyczepione do kołnierza małe, złote dzwonki. – Ja, na przykład, należę do Zakonu Dzwonów, jednego z trzech bractw rycerskich powołanych do życia przez królewski dom Tsaia. Dodam: najstarszego. – Przerwał, by łyknąć ale, jego wzrok zdradzał oczekiwanie na reakcję. Uświadomiła sobie boleśnie, jak niewiele wie o sprawach, które on uważa za tak istotne. – Członkowie mego zakonu – podjął, ocierając pianę z wąsów – mogą czcić dowolnego dobrego boga lub bohatera. Ja wyznaję Girda, lecz brat mojego ojca jest falkinitą, tak samo moi kuzyni. Jesteśmy lojalni wobec korony Tsaia, a dokładniej: dziedzica Domu Mahierian. Lecz rycerze Girda przysięgają wierność Marszałkowi- Generałowi Girda poprzez swych Rycerzy-Komendantów. Zasady przyjmowania nowych członków zależą od zakonu i okoliczności. – Zmierzył ją wątpiącym spojrzeniem, jakby była wystawioną na sprzedaż niedożywioną chabetą. – Rozumiem – odrzekła, bardziej po to, żeby mu przerwać. Wciąż była zdezorientowana. Z ulgą poczuła klepnięcie w ramię. – Wracajmy – zaproponował burmistrz. – Mamy jeszcze sporo do omówienia. Tym razem poprosili, żeby usiadła na samym froncie, reszta zaś zajęła miejsca dokoła stołu. Jeden kamieniarz nadal zachowywał się wrogo. – Doceniamy twoją współpracę – zaczął burmistrz. – Teraz, kiedy już poznaliśmy twą przeszłość, wyjaśnię ci sytuację Mostu Piwowarów. Znajdujemy się przy uczęszczanym szlaku handlowym prowadzącym z zachodu nad morze. Panuje tu duży ruch i chcemy tego – zależymy od niego. Mam nadzieję, że nie poczujesz się urażona, gdy powiem, że Rada jest przeciwna obecności najemników w okolicy. Część z nich – jak ty – to ludzie honoru, nie powodujący świadomie żadnych kłopotów. Inni, jak tamten martwy osiłek, wszędzie wszczynają burdy. Nauczyliśmy się, że najlepiej jest sugerować żołnierzom i wojownikom znalezienie sobie tutejszego patrona lub dowódcy, który weźmie odpowiedzialność za ich zachowanie, albo opuszczenie okolicy. – Uśmiechnął się, mówiąc ostatnie słowa. Zastanawiała się, co będzie dalej. – Ty jesteś wyjątkiem. Choć mistrz Senneth nawet dla spokoju Rady nie wyjawił, ile u niego zdeponowałaś, to zdradził jednak, że nie potrzebujesz rabować co najmniej do Uczty Środka Zimy. – Wokół stołu rozległ się śmiech. Nawet kamieniarz pozwolił sobie na uśmiech. – Skoro uczciwie opowiedziałaś nam o sobie, odpadł nam jeden powód do zmartwień. Mimo to nasza tradycja nakazuje jasno: ponieważ sir Felis nie widzi możliwości zatrudnienia cię, nie będziemy przychylnie patrzeć, jak zbyt długo kręcisz się po okolicy. W twoim przypadku może oznaczać to kilka tygodni – jak rozumiem, zamówiłaś towary u lokalnych wytwórców. O ile nic się nie wydarzy, możesz tu pozostać, dopóki nie będą gotowe. Z drugiej strony, jesteśmy skłonni zaoferować ci pracę – mam na myśli Radę. Jeśli ją przyjmiesz, przestaniemy uważać cię za awanturnika. Przypomniała sobie przestrogi Semminsona. – Jaką pracę ma pan na myśli? – Odpowiednią dla twych kwalifikacji i przebytego szkolenia, jak mniemam. Potwierdza to marszałek Cedfer. Myślę, że sir Felis również się zgadza? – Felis przytaknął. – Trapi nas plaga rozbójników, łupiących przejeżdżające tędy karawany. Rozumiesz, czemu to dla nas takie ważne – zależymy od handlu. Sir Felis parokrotnie przeczesywał okolicę, niczego nie znajdując. Otrzymał od hrabiego wyraźne polecenie skupienia sił na budowie strażnicy na północ od miasteczka. Potrzebujemy kogoś, kto znajdzie kryjówkę zbójców i poprowadzi przeciwko nim oddział zbrojnych. Nikt z nas nie przeszedł odpowiedniego szkolenia. Szczerze rzekłszy, nie mamy też czasu, by odrywać się od interesów. Podejmiesz się tego zadania? Nie mogła powstrzymać uśmiechu. To brzmiało jak żart, przynajmniej ta część o znalezieniu obozu bandytów. Jeśli jednak chodzi o zabicie ich lub schwytanie... – To interesująca propozycja. Niemniej, niezależnie od opinii marszałka Cedfera, nie jestem w stanie sama pokonać bandy rozbójników. – Oczywiście, że nie – przytaknął burmistrz. – Oczekujemy od ciebie poprowadzenia ekspedycji, składającej się w części z tutejszej milicji. Po odnalezieniu ich schronienia możesz skonsultować się z marszałkiem Cedferem lub sir Felisem, aby wspólnie ustalić, jak najskuteczniej rozprawić się z nimi. Tak postawione zadanie było jeszcze ciekawsze. Zawsze, gdy myślała o rozbójnikach, przypominała sobie Cannę i Sabena. Kiwnęła głową. – Nie darzę zbójców ciepłymi uczuciami. Z przyjemnością wytropię ich dla was. – Dobrze. Nasza propozycja jest następująca: upoważnimy cię do wzywania członków lokalnej milicji, którzy będą dysponowali wolnym czasem i zapewnią – oni lub miasto – broń. Nie zapłacimy ci, ale zapewnimy udział w odzyskanych dobrach i nagrodę za każdego łotra, żywego lub martwego. Gdybyś potrzebowała nadzwyczajnej pomocy, przyjdź do marszałka Cedfera, a on ją zorganizuje. Czy to cię zadowala? Nie miała pojęcia, jak wyglądają takie kontrakty, jednak warunki brzmiały rozsądnie. Jeśli obrabowano dużą ilość karawan, to udział w odzyskanych łupach może być całkiem pokaźny. – Tak – odrzekła. – To wystarczy. Macie pomysły, gdzie mogą się ukrywać? Burmistrz pochylił się naprzód. – Pomysł – tak, ale nie pewność. Na karawany napadano na wszystkich okolicznych drogach, lecz Eris – skinął głową w stronę kobiety, która ukłoniła się Paks – powiedziała nam, że najeżdżano również na farmy na zachód stąd. Jedną lub dwie całkowicie zniszczono. Te leżące najdalej utraciły cały inwentarz. Znajduje się tam kilka dogodnych dla bandytów ruin, choć sir Felis nikogo nie znalazł... – Co nie znaczy, że nie korzystają z nich – wtrącił się kapitan straży. – Mieliśmy czas jedynie na pobieżne przeszukanie. Jeśli byli sprytni, ukryli się nieopodal i przeczekali. – Sądzimy – ciągnął burmistrz – że muszą mieć w miasteczku szpiega. Znacznie więcej karawan pada ich łupem po wyjechaniu stąd – zwłaszcza te, które przybyły w dzień targowy i sprzedały swoje towary. Nie ukrywam, że ci ludzie – o ile to ludzie – są bardzo niebezpieczni. Zwykle zabijają wszystkich – kupców i obstawę. Oznacza to dziesięciu do dwudziestu strażników, pięciu kupców i woźniców. Wymordowali też dwie rodziny – pewnie zaskoczyli ich podczas rabunku... – Możliwe jednak – znowu wtrącił Felis – że jest z nimi w zmowie jakiś farmer. – Eris Arvidsdotter pokręciła ze złością głową, lecz Paks przypomniała sobie działalność „wujka” w Aarenis. To mogło mieć sens. – Na północny zachód stąd – ciągnął sir Felis – leżą ziemie barona Ansega, który zmarł kilka lat temu, nie pozostawiając potomka, a o jego ziemie do dziś trwają spory w Verelli. Gdy porzucisz rzekę i wjedziesz w las za Mostem Piwowarów, przez dwa dni jazdy nie ma żadnego lorda, aż do okolic Bingham, gdzie urzęduje baron Velis. – Gildie kupieckie – podjął burmistrz – są naturalnie zainteresowane bezpieczeństwem na drogach. Nie mamy tu Ligi Gildii, jak w Aarenis, lecz gildie wesprą każde działanie poprawiające bezpieczeństwo dróg tam, gdzie nie sięga władza wielmożów. – Rozumiem – mruknęła Paks. Znowu traciła orientację, postanowiła więc trzymać się rzeczy dla niej zrozumiałych. – Chcecie więc, żebym pokręciła się po okolicy i znalazła kryjówkę bandytów, a potem zaprowadziła tam niewielki oddział i wykurzyła ich? Mam ich przegnać, schwytać czy pozabijać? – Ująć lub zabić – sprecyzował Cedfer. – Przepędzisz ich, a wrócą natychmiast po twym odjeździe. – Ja bym ich zabił – wtrącił kamieniarz. – Co dobrego przyjdzie nam z bandytów? Paks zastanawiała się, czy sam kiedyś kogoś zabił. Osobiście. – Gdybyś dowiedziała się, kto w Moście Piwowarów może udzielać im informacji... – dodał burmistrz. Uśmiechnęła się. – Oczekujecie, że obca ustali to, czego nie potraficie wy, znający tu wszystkich? Może uda mi się odnaleźć zbójców, panie, i potrafię walczyć, lecz nie mam doświadczenia w odkrywaniu tego typu tajemnic. – Gdybyś jednak czegoś się dowiedziała... – Powiadomię marszałka Cedfera. Zgoda? – W porządku. Albo mnie. Lecz najlepiej Cedfera. Paks rozejrzała się wokół stołu. Wszyscy na nią patrzyli. Czarodziej obdarzył ją szerokim, podnoszącym na duchu uśmiechem. Marszałek i sir Felis mieli niecierpliwe miny, jakby patrzyli na niezbyt rozgarniętą rekrutkę. W oczach mistrza Oakhallow kryło się wyzwanie. Poczuła się nagle bardzo zmęczona. Z przyjemnością weźmie udział w uczciwej, toczącej się na powierzchni bitwie z bandytami, lecz miała wrażenie, że wszyscy oczekują czegoś innego. Czegoś więcej. – Tak – stwierdziła w końcu. – Zrobię to, a przynajmniej spróbuję. Przypuszczam, że najpierw trzeba obejrzeć miejsca, gdzie mogą przebywać. Macie może mapę okolicy... Odezwali się wszyscy jednocześnie. – Jak to miło z twojej strony... – Nie trzeba już teraz, skoro... – Może jutro spotkasz się z marszałkiem Cedferem... – ...poza Strażnicą i przedstawię cię moim sierżantom... Burmistrz huknął młotkiem w stół i wszyscy zamilkli. – Ostatnia sprawa. Jak powiedziałem, miasto zaopatrzy milicję w prowiant i broń. A co z tobą? Masz wszystko, czego ci trzeba? Widzę, że dysponujesz zbroją... – Zawiesił głos, czekając na odpowiedź. Zastanowiła się nad ekwipunkiem. Będzie potrzebowała jakiegoś konia, jeśli ma jeździć po okolicy – jak to określili? Do dnia drogi stąd. – Przydałby się koń albo muł – odparła. – Mój kucyk nie nadaje się dojazdy. Sir Felis zmarszczył brwi. – Nie mam obecnie żadnych wolnych koni. Sporo rumaków okulało – pogniły im kopyta. Burmistrz pokręcił głową. – Późna pora roku. Wszystkie konie w miasteczku codziennie pracują. Marszałku? – Nie. Przykro mi. Dysponuję jedynie własnym rumakiem oraz Ambrosa. Gdybyś chciała jakiegoś kupić, może sir Felis posłałby umyślnego do stajni hrabiego... – Jest jeden wolny koń – wtrącił Hebbinford. – W mojej stajni – ten czarny. Poczuła przypływ podniecenia. Nie pomyślała o nim, a właśnie o takim wierzchowcu kiedyś marzyła. Rumak prawdziwej wojowniczki. Popatrzyła na burmistrza i Hebbinforda. – Co z nim? Nikt inny go nie używa. – Myślę, że nie ma przeciwwskazań – odrzekł wolno burmistrz. – Rozumiem, że potrzebny ci koń, żeby jeździć po okolicy. Jeśli pozostali wyrażą zgodę... – Co ze spadkobiercami zmarłego? – zapytał Feddith. – Nie wyglądał, jakby miał przyjaciół, jeśli jednak zostawił dziedziców, będą mieli prawo do zwierzęcia. – A co z grzywną za próbę obrabowania naszego kowala? – zareagował ostro mistrz Senneth. – Twierdzę, że Rada ma prawo przejąć tego konia za wyrządzone straty i sprzedać Paksenarrion. – Może, panowie – rzuciła Paks, niepewna, czy powinna zabierać głos – najpierw skorzystam z tego wierzchowca, płacąc mistrzowi Hebbinfordowi za jego utrzymanie. Być może zabraknie mi biegłości w zajmowaniu się takim zwierzęciem... – Przerwała, gdy kowal parsknął głośno, aż wszyscy na niego spojrzeli. – A nawet jeśli sobie z nim poradzę, to potem mogę go nie potrzebować. – Dobrze powiedziane – stwierdził kowal. – Tej bestii praca dobrze zrobi, a ujeżdżanie go da dziewczynie pretekst do wałęsania się po okolicy. Jeśli zaś chodzi o biegłość... – zmierzył ją twardym spojrzeniem. – Albo znasz się na poskramianiu koni, dziewczyno, albo w twych palcach drzemie magia, ot co. – Zauważyła szybkie spojrzenia, jakimi jej dłonie obdarzyli zarówno marszałek, jak i Kuakgan. Dobrze, że zaciśnięta pięść ukryła pierścień. – W takim razie – powiedział burmistrz – jak uważacie? Ja nie widzę w tym niczego złego, a mistrza Hebbinforda uchroni to przed szwankiem podczas ujeżdżania tego zbója, gdyż nie sądzę, byś powierzył to zadanie córce, co Jos? – Nigdy – odrzekł gospodarz z cieniem uśmiechu na twarzy. – Moja córka nie jest aż tak szalona. Jestem za. – I ja – przemówili pozostali radni. – Ja zaś mam nadzieję, że postanowisz go kupić – rzucił Senneth, gdy wstali od stołu. – Jeśli pojedziesz sobie, zostawiając go, Rada będzie musiała dbać o niego do wiosennych targów. Przysięgam, że zaoferujemy ci uczciwą cenę. – Zrobimy coś lepszego, Sennethcie – oświadczył burmistrz, klepiąc lichwiarza po ramieniu. – Jeśli poradzi sobie z bandytami, damy go jej w nagrodę. Nie będzie mogła odmówić, a my przestaniemy martwić się o paszę dla niego. Wszyscy wybuchnęli śmiechem i zebrali się wokół Paks, by zamienić z nią parę słów na odchodnym. Po odebraniu miecza od strażnika natknęła się na czekających na nią Hebbinforda i mistrza Oakhallow. Pochłodniało, z niecierpliwością wyglądała nowego płaszcza, który zamówiła u krawca. Rozdział dwunasty Po tak późnym położeniu się spać powinna wstać równie późno, lecz oczekiwanie na karosza zerwało ją z łóżka o świcie. Zdoła go dosiąść? Była pewna mocy pierścienia, lecz po wskoczeniu na siodło nie da rady koncentrować się na założonej na palec błyskotce. Wiedziała, że powinna rozmyślać o rabusiach, a nie o koniu, lecz kary rumak tak idealnie pasował do jej dziecięcych marzeń o przygodach... Niemal widziała siebie, jak jedzie przez podziwiający ją tłum. Miała nadzieję zająć się rumakiem w samotności, lecz nagle okazało się, że pomimo wczesnej pory wszyscy mieszkańcy gospody mieli jakieś zajęcia w stajni. Zaczęła od szczotkowania, bestia o włos chybiła Sevri masywnym kopytem i przyszła właścicielka konia musiała dokończyć czyszczenie sama. Nie zdejmując kciuka z pierścienia, Paks wzięła szczotkę i wkroczyła do boksu. Karosz zastrzygł czujnie uszami, lecz nie położył ich płasko, a wielkie, ciemne ślepia patrzyły na nią spokojnie, gdy przeżuwał ziarno. – Spokojnie – zagruchała, dotykając szczotką muskularnego barku. – Bądź grzeczny, czarny. – Zaczęła ostrożnie szczotkować sierść, nie spuszczając czujnego oka z końskich uszu. Rumak był wyższy i masywniejszy od koni bojowych Księcia, dorównywał wysokością ulubieńcowi Arcolina. Dotarła do żeber, potem zadu. Kurz i łupież wzbiły się w powietrze – najwyraźniej dawno już nikt porządnie go nie wyszczotkował. Zjechała do ud i wyczuła, jakie są napięte. – Nie dzieje się nic złego, koniku. Nie zrobię ci krzywdy. Spokojnie, spokojnie... – Węzły mięśni rozplatały się, a pęciny zagłębiły w słomę. – Chciałbyś wyjść na zewnątrz, prawda? Na przejażdżkę? Na świeże powietrze... na drogę... dobry koń... – Wkrótce oczyściła boki, brzuch i rozczesała splątaną grzywę. Podniosła głowę i zobaczyła nad ścianką zagrody pełną podziwu twarz Sevri. – Nie sądziłam, że naprawdę tego dokonasz – przyznała dziewczynka. Paks uśmiechnęła się do niej, nie zdejmując palca z pierścienia. – Sama w to nie wierzyłam. Możesz podać mi szpikulec? – Zamierzasz dotknąć jego kopyt? Wzruszyła ramionami. – A jeśli ma tam kamień? Skoro tyle wytrzymał, powinien znieść także to. Podała jej szpikulec. – Właśnie skończyłam z Gwiazdą. Proszę. Paks pochyliła się nad przednią nogą, podziwiając rozmiar kopyta. – Chodź, kary, pokaż podkowę. – Wyczuła nad sobą napięcie i zerknęła w górę, by ujrzeć czujnie obserwujące ją ślepia i stulone uszy. – Nie... uspokój się. – Uszczypnęła ścięgna, jak ją uczono, choć przemknęło jej przez głowę, że może powinna zrobić to poza zagrodą. Lecz kopyto uniosło się i mogła oczyścić je starannie. Z drugą przednią podkową poszło równie łatwo, kiedy jednak pochyliła się nad zadnią, koń kwiknął i kopnął w ścianę boksu, prawie ją trafiając. Pomyślała stanowcze NIE i rumak znieruchomiał, cały drżąc. Zobaczyła pękniętą deskę w miejscu, gdzie wylądowało kopyto i usłyszała pomruk głosów w drzwiach stajni. Sevri szybko przegnała gapiów precz. Powoli, koncentrując się na pierścieniu, Paks przesunęła dłonią w dół zadniej nogi, od lśniącej, czarnej sierści po białe skarpetki pod pęciną. Długie włosie skrywało bliznę – głęboką i wciąż wrażliwą, gdyż pomimo nakazu pierścienia rumak zachrapał donośnie, kiedy jej dotknęła. Wyprostowała się. – Nie denerwuj się – założę się, że taką samą masz po drugiej stronie. Nic dziwnego, że nie lubisz, jak ktoś dotyka twoich nóg. Ciekawe, skąd je masz. To na pewno nie było nic dobrego. Cóż, zostawmy je na razie, dopóki bardziej mi nie zaufasz. – Podeszła do końskiego łba i tak długo drapała go pod szczęką, aż ze ślepi zniknęło napięcie. – Kowal raczej ci tego nie zrobił podczas podkuwania, co? – Rumak uspokoił się na tyle, że wyprostował szyję. Opuściła zagrodę, drżąc lekko z wysiłku, jakim było tak długie używanie pierścienia. – Dosiądziesz go dzisiaj? – spytała oczekująca u drzwi Sevri. – Powinien pobiegać – odparła Paks. – Ale ma poranione zadnie nogi, pewnie dlatego jest taki drażliwy. Nie dosiądę go, zanim ich nie wyleczę, poza tym, ma dosyć na dzisiaj. Może później. Poszła na śniadanie, starając się ignorować ciekawskie spojrzenia gapiów. Jeśli miała poprowadzić oddział przeciwko bandytom i ujeżdżać konia, będzie potrzebowała parę rzeczy ze sklepów. Podczas śniadania sporządziła listę zakupów i poradziła się Hebbinforda, gdzie może je nabyć. Po powrocie wszyscy, prócz Sevri, skwapliwie opuścili okolice stajni. – Powiedz, jeśli chcesz, żebym sobie poszła – zaproponowała lękliwie. – Nie chcę, tylko nie podchodź za blisko. Nie wiem, co zrobi. Na kości Tira, nie mam nawet pojęcia, jak założyć to siodło. – Weszła do stajni. Karosz wystawiał nos nad zagrodą, nie dotknęła jeszcze pierścienia. Może nie był taki zły. Sevri przyniosła uzdę z czerwonej skóry, ozdobionej pozieleniałymi, miedzianymi kółkami. Lejce były szerokie i ciężkie, a wędzidło... Pokręciła głową. – Nie założę mu tego! Popatrz na te kolce, Sevri. – Wszystkie rumaki bojowe, które tu widujemy, mają takie – odparła dziewczynka. – Jesteś pewna? – Tak, jestem – nie będę go używać. Książę z niczego takiego nie korzystał. Gdzie mogę kupić inne? – Weź to stare mojego taty. O ile będzie pasować. Miał kiedyś zaprzęg, lecz sprzedał karawanie. Wypróbuj. – Podała jej stare, nieco zardzewiałe wędzidło, jakie Paks widywała u koni pociągowych. Podczas gdy Sevri potrząsała nim w woreczku z piaskiem, by pozbyć się rdzy, Paks zajęła się sztywnymi taśmami uzdy. W końcu wyjęła kolczaste wędzidło i włożyła nowe, gładkie. – Jeśli jest przyzwyczajony do tamtego okropieństwa w pysku, może mieć kłopoty z nowym – stwierdziła. – Zobaczymy... – Podeszła do niego z uzdą, lecz karosz zarżał i poderwał łeb. Dotknęła pierścienia, uciszając go. Sevri pomknęła po jabłko. – Zadziała? – Możliwe. – Cieszyła się z możliwości ukrycia działania pierścienia. Podała rumakowi owoc, skupiając się na magicznym przedmiocie, by błyskawicznym ruchem założyć uzdę na miejsce. Z resztą zaczekała, dopóki nie skończył jabłka, przełykając cząstki. – Mam nadzieję, że utrzymasz go tym – mruknęła z powątpiewaniem Sevri. – Czym? – W drzwiach rozległ się energiczny głos. Podskoczyły. Paks zacisnęła lewą pięść na pierścieniu i odwróciła się. Stał tam marszałek Cedfer, a za jego plecami Ambros. – Zmieniła wędzidło – odpowiedziała Sevri, zanim Paks przygotowała sobie odpowiedź. – Nie chce używać starego... – Trąciła żelazo palcami stopy. – Faktycznie, niczego sobie – przyznał marszałek, podnosząc je z ziemi. – Czego używasz w zamian, Paksenarrion? „Magii”, o której wspominał Doggal? – Nie – znowu wyrwała się Sevri. – Jednego ze starych wędzideł taty – gładkiego, tego z którego korzystał przy koniach pociągowych. Ale ja myślałam, że rumaki bojowe muszą mieć kolczaste wędzidła. Oblicze marszałka rozpogodziło się. – Dobrze, Paksenarrion, bardzo dobrze. Nie, Sevri, konia można przyzwyczaić do każdego wędzidła, a gładkie są lepsze. Niecierpliwi wojownicy zakładają kolczaste, zamiast nauczyć się przyciągać uwagę wierzchowca. Dobry jeździec zawsze woli korzystać z gładkiego rzemienia. – Dał krok naprzód, by przyjrzeć się rumakowi z bliska. – O ile pamiętam, żołnierze Księcia Phelana używają koni jedynie w celach transportowych. Jestem pewny, że potrafisz jeździć – może nawet całkiem dobrze – pomyślałem sobie jednak, że przydam się, ucząc cię komend przeznaczonych tylko dla rumaków bojowych. – Dziękuję, marszałku. Rano uświadomiłam sobie, że nawet siodła, których używaliśmy, były inne od tego – skinęła ręką na wiszące na kołku ciężkie siodło z plątaniną rzemieni. – Jeszcze go nie oczyściłaś – zauważył marszałek, marszcząc brwi. – Nie, panie. – Zarumieniła się, jakby Stammel przyłapał ją na brudnym ekwipunku. – Hmmm. Czystość rynsztunku jest bardzo ważna. Sevri, przynieś nam przynajmniej czystą derkę. Wyprowadź go na podwórze, Paksenarrion. Zaciskając rękę na pierścieniu, powiodła karosza na zewnątrz. Szedł spokojnie, jak Gwiazda, z czego bardzo się cieszyła. Ścierpła jej skóra na karku, gdy narzucała mu na grzbiet derkę. Marszałek podał jej siodło. – Widzę, że wiesz, jak obchodzić się z koniem. Popatrz, Ambrosie: owija sobie wodze wokół ramienia, dokładnie tak, jak ci zawsze mówię. A teraz, Paksenarrion, pozwól, że opiszę ci te dodatkowe paski. – Potrzebowała pomocy, żałowała jedynie, że pochodzi akurat od tej osoby. – Ten – tak, właśnie ten – to popręg. Zapnij go jako pierwszy. Dobrze. Teraz szleja – widzisz tamte haczyki przy siodle? Tak. Nie za ciasno. Dzięki temu siodło nie ześlizgnie się, niezależnie od wywieranego nacisku. Teraz reszta – na Girda! Ten człowiek nie miał pojęcia, jak składać własny ekwipunek. Rozwiń powoli ten bałagan na zadzie – ostrożnie, dziewczyno! Tak. Widzisz tę pętlę na końcu? Przechodzi przez nią ogon. Zaczekaj... – Podszedł do końskiego zadu i pomacał pętlę. – Ha. Powinienem był przewidzieć. Pomacaj. Jest za sztywna, pewnie otarła go do żywego mięsa. Zdejmiemy to... – Mówiąc, zwijał zbędne paski i przywiązywał je do tyłu siodła. – Na razie nie będziesz tego potrzebować. Czyść i smaruj oliwą, dopóki nie zmięknie, a potem pokażę ci, jak to założyć. Podczas walki lub podróży przez trudny teren zapobiega przesuwaniu się siodła do przodu. – Przeszedł do boku rumaka, gdzie skończył. – Proszę, Sevri, odnieś to. – Obserwował, jak Paks sprawdza długość strzemion, nie zmieniła jej. – Chcesz, żebym przytrzymał ci go przy wsiadaniu? Spojrzała na rumaka, który nagle wydał się jej znacznie wyższy. Jednak przynajmniej raz jechała na koniu Arcolina. Zaschło jej w gardle. Gdyby nie było tu marszałka, zaprowadziłaby wierzchowca na pole, gdzie przynajmniej mogła liczyć na miękkie lądowanie. W zamian westchnęła w duchu i podziękowała mu. – Muszę przyznać, panie, że to największy koń... – ...jakiego dosiadałaś – dokończył. – Tak, tak właśnie sądziłem. – Ujął wodze i koń zesztywniał. Wsunęła stopę w strzemię i spróbowała wskoczyć na grzbiet, lecz rumak poruszył się pod jej ciężarem i wylądowała niezgrabnie w siodle. Było wysokie i raczej usiadła na, a nie w nim. – Przy takim zwierzęciu musisz być szybsza albo naucz go spokojnie stać – doradził marszałek. Odsunął się, puszczając wodze natychmiast, gdy Paks wyprostowała się w siodle. Czuła się dziwnie, jakby unosiła się nad jego grzbietem. Grunt wydawał się być bardzo odległy. Trąciła lekko obcasami i rumak skoczył naprzód. Złapała pierścień, myśląc „Spokojnie!” i zwierzę znieruchomiało, strzygąc uszami. Dojrzała oczy w drzwiach gospody i zaklęła cicho. Czuła tężejącego pod nią konia. – Spokojnie, koniku – powiedziała cicho. – Uspokój się, a pojedziemy sobie na przejażdżkę. – Wierzchowiec zrobił jeden sztywny krok, potem drugi. Ułożyła wodze wzdłuż końskiej szyi, chcąc objechać stertę mierzwy, lecz rumak zawirował na zadnich nogach, omal nie wysadzając jej z siodła. – Spokojnie! – zawołała. Koń Arcolina zachowywał się zupełnie inaczej! Przez chwilę zatęskniła za małą, łagodną Gwiazdą i prawie zapragnęła poczuć z powrotem stały grunt pod nogami. Jednak świadoma spojrzeń marszałka i Ambrosa opanowała lęk – była przecież wojowniczką, a to był rumak wojownika. Jeśli miała kiedyś zostać rycerzem... Nakazała zwierzęciu ruszyć naprzód, nie odważając się dotknąć go piętami. Podjechała już blisko obory – musiała zawrócić. Delikatne dotknięcie wodzy i kolejny błyskawiczny obrót, na który była tym razem przygotowana. – Sprawdź, co się stanie, kiedy pociągniesz lekko za jeden z cugli – zawołał marszałek. – Rumaki wyszkolone do obrotu na szarpnięcie wodzy zazwyczaj skręcają na pociągnięcie. Spróbowała łagodnego podejścia i wierzchowiec skręcił w lewo. Szedł swobodniej i zdołała nareszcie objechać podwórze. – Teraz w drugą stronę – komenderował marszałek. Z tym także poszło jej dobrze, choć wciąż czuła napięte mięśnie grzbietu rumaka. Dwukrotnie objechali podwórze. Pewnie pociągnęła wodze, by się zatrzymać i zwierzę stanęło dęba. Zsunęła się do tyłu i złapała za grzywę. Z drzwi gospody dobiegł śmiech, który zaraz się urwał. Koń tańczył na zadnich nogach – czuła się głupio. Jak miała sprowadzić go na ziemię? Zacisnęła nogi i koń skoczył naprzód, odrzucając łeb. Pędził wokół podwórka, a ona walczyła o utrzymanie się w siodle. To, choć przedtem wydawało się takie niewygodne, teraz zdawało się trzymać ją na miejscu. Słyszała szaleńcze okrzyki i tętent podków na kamieniach. W końcu przypomniała sobie o pierścieniu i nakazała mu zatrzymać się. Rumak stanął jak wryty. Brakowało jej tchu, bolał ją bok, trzęsły się ręce. Była pewna, że spadnie. Trudno było uwierzyć, że coś tak wielkiego potrafiło rozwinąć taką prędkość. Wyglądało to łatwo, gdy patrzyła na innych – uśmiechnęła się na wspomnienie. – Przynajmniej utrzymałaś się na grzbiecie. – Głos Cedfera wdarł się w jej rozmyślania. – Lecz na razie to zwierzę jest dla ciebie zbyt wymagające. Lepiej nie przejeżdżaj przez miasteczko, dopóki nie nauczysz się go kontrolować. – Nie... nie zrobię tego, panie. Nie miałam... pojęcia... – Nie jest również specjalnie dobrze wyszkolony. – Marszałek obchodził konia. – Ma zadatki na wspaniałego rumaka, Paksenarrion, lecz jest źle ułożony i podejrzewam, że był niedobrze traktowany. Jeśli uda ci się go wyszkolić, zdobędziesz świetnego wierzchowca. – Nie jestem pewna – odrzekła żałośnie – czy nauczę się jeździć na nim traktem, a co dopiero walczyć. – Czeka cię jeszcze długa droga, ale... podwórko nie jest najlepszym miejscem do nauki. Jeśli zdołasz dojechać na nim do sioła, będziesz mogła pojeździć po rżyskach, a ja z przyjemnością zostanę twym instruktorem. Za gospodą, na południe od miasteczka, znajduje się bród. – Dziękuję – odrzekła – spróbuję. Ale jak mam go zatrzymać, skoro nie działa pociągnięcie za wodze? – Mogę? – Oczywiście. – Zeskoczyła z konia. Opuszczenie nieznanego siodła okazało się trudniejsze, niż sądziła. Przytrzymała wodze marszałkowi, który jednym płynnym ruchem znalazł się na końskim grzbiecie. Gdy odstąpiła, karosz zaczął wierzgać. Rozpłaszczyła się pod ścianą obok Ambrosa, koło wrót stajni, przerażona wyzwoloną mocą. – Nie martw się – pocieszył ją chłopak. – Marszałek zna się na koniach. – I faktycznie: po rozrzuceniu sporej części mierzwy po podwórzu rumak puścił się sztywnym kłusem, posłuszny wodzom i nogom Cedfera. Nie dostrzegła, co zrobił, żeby zatrzymać zwierzę, ale sam jej powiedział: – Żeby go zatrzymać, musisz usztywnić plecy i lekko przesunąć ciężar ciała do tyłu. To wszystko. Na razie w ogóle nie używam wodzy, przeszkolimy go później. Poradzisz sobie? Nie była pewna, niemniej pokiwała głową. Przynajmniej spróbuje. Marszałek zeskoczył z konia równie zgrabnie, jak wsiadł i podał jej wodze. Rozejrzał się po podwórzu, uśmiechnął i zwrócił do Ambrosa: – Trochę tu nabałaganiłem, prawda? Lepiej weźmy się za to, Ambrosie, jeśli mają nas tu miło witać... – Nie, marszałku, wszystko w porządku... – Pomimo swych słów Sevri wyglądała na przerażoną. – Drobiazg. Ambros i ja zajmiemy się tym. – Ku zdumieniu Paks i gapiów, marszałek wziął od Sevri łopatę, a Ambros znalazł sobie drugą. Zgarnęli porozrzucany gnój z powrotem na kupę. Paks odprowadziła karosza do zagrody i wróciła z łopatą, chcąc im pomóc. Marszałek uśmiechnął się w milczeniu. Wkrótce podwórze było czyste. – Gotowe. – Marszałek otarł pot z czoła i oddał łopatę Sevri. – Paksenarrion, ranek to najlepsza pora na szkolenie koni. Przyprowadź go zaraz po nakarmieniu. – Dobrze. – Miała nadzieję, że nie spadnie z siodła przed dotarciem do sioła. Cedfer pomachał jej i poszedł. Dopiero po jego zniknięciu zdała sobie sprawę, że zdobyła idealny pretekst do objeżdżania okolicy i częstych spotkań z marszałkiem. Po usłyszeniu o wyczynach karego rumaka nikogo nie będą dziwić jej samotne przejażdżki i codzienne wizyty w siole. Po południu żona krawca miała już gotową do przymierzenia pierwszą koszulę. Paks z radością odebrałaby ją, lecz kobieta upierała się, że musi jeszcze nad nią popracować. – Popatrz, pani, od środka. Widzisz te brzegi? Obszyję je i nie będą strzępić się ani ocierać... – Ale... – Nie, nie, mąż i ja jesteśmy dumni z naszych produktów – nie sprzedamy czegoś takiego. Będzie gotowa jutro do obiadu, a reszta prostych koszul – w ciągu dwóch dni... chyba że wolisz otrzymać najpierw spodnie? Pomyślała o czekającym ją jeżdżeniu i poprosiła o spodnie. Po opuszczeniu sklepu udała się do siodlarza, gdzie kupiła dzbanek gęstego oleju do skóry. Potem wstąpiła do Doggala. Wykuwał właśnie okucia do wozu, zaczekała więc, aż przerwie. Następnego ranka zdołała osiodłać karosza bez niczyjej pomocy, choć pod ciągłym nadzorem pierścienia. Sevri zaoferowała się, że przytrzyma wodze, lecz Paks obawiała się, iż zwierzę może ją skrzywdzić. W zamian zapędziła go do narożnika. Próba szybkiego wskoczenia na siodło była równie niezgrabna jak dzień wcześniej, ale przynajmniej zdążyła go dosiąść, zanim się odsunął. Delikatnie szarpnęła lewy rzemień i rumak skierował się w stronę bramy. Po wydostaniu się z murów, wierzchowiec jakby się uspokoił. Skierowała go na dróżkę na tyłach gospody, a potem na pola pod wioską. Jadąc krowią ścieżką, odnalazła bród, o którym wspominał marszałek. Rumak z ochotą pogalopował przez płyciznę, roztrącając kopytami otoczaki. Znalazła się na skraju rżyska koło sioła, gdzie czekał na nią marszałek. Z uliczki przy folwarku wyjechał na gniadoszu Ambros. – Dotarłaś bezpiecznie, jak widzę – powitał ją Cedfer. – Ambros jeździ trzy razy w tygodniu, nabierzecie praktyki w jeździe w towarzystwie. Nie odpowiedziała. Na widok innego konia kary rumak stulił uszy. W ciągu następnych kilku dni Paks nabawiła się kolekcji nowych otarć i siniaków. Marszałek był równie wymagającym instruktorem jeździectwa, jak Siger szermierki. Jak wszyscy mało doświadczeni jeźdźcy Paks nie cierpiała kłusować, lecz Cedfer upierał się, że właśnie w takim tempie powinni najczęściej jeździć. Bardzo dużą wagę przykładał do ułożenia jej stóp, sposobu trzymania wodzy, kąta pochylenia głowy. Czarny koń przestał skakać. Nauczyła się kontrolować prędkość jazdy, zatrzymywać go i zawracać. Zwykle obywała się bez pierścienia, wyjątkiem było czyszczenie i dosiadanie. Była już w stanie jeździć drogami i kilka godzin dziennie spędzała na zapoznawaniu się z nimi. Marszałek powiedział jej, że taka spokojna praca dobrze zrobi przewrażliwionemu wierzchowcowi. Nocami śnił się jej śnieżny kot, budziła się spocona i roztrzęsiona. Raz Macenion chybił i ciął w szyję karosza, zamiast potwora. Innym razem cętkowany cień śledził ją wzdłuż drogi, znikając natychmiast, gdy się do niego odwracała. Zawsze, gdy używała pierścienia, czuła wyrzuty sumienia. W końcu postanowiła porozmawiać o tym z Kuakganem. * * * Tym razem, zbliżając się do polany, ujrzała Kuakgana zatopionego w rozmowie z drugą osobą. Zatrzymała się niepewnie. Z tej odległości nic nie słyszała, wahała się, czy może im przeszkodzić. Obejrzała się na drogę, którą przyszła i zamarła. Ścieżka zniknęła, a gęstwina drzew wyrosła parę cali za jej plecami. Wzdrygnęła się i oblała potem. Spojrzała przed siebie, na polanę. Mistrz Oakhallow skinął jej ręką. Był sam. Odetchnęła i wyszła spomiędzy drzew. Podchodząc do fontanny, zauważyła pogłębiającą się ciszę. Położyła w misie ciastko owsiane, które dał jej Hebbinford. – Dobrze – przemówił basowo Kuakgan – że nie postanowiłaś odejść. Niepewność niepokoi gaj. – Nie o to chodzi, panie – odrzekła. – Rozmawiałeś z kimś. Nie chciałam przeszkadzać. Uśmiechnął się. – Doceniam twą grzeczność. Nie podeszłabyś bliżej, niżbym sobie życzył. Lecz przybyłaś tu w jakimś celu. Co cię niepokoi? Nie mogła spojrzeć mu w oczy. – Nie opowiedziałam ci wszystkiego, co wydarzyło się w górach... – Nie musisz mówić mi niczego, czego nie chcesz – przerwał jej. – Niemniej stronisz od części twej opowieści, widać to w twoich oczach. To dlatego tu przyszłaś? Czuła, jak wali jej serce. Żałowała, że nie poszła do marszałka Cedfera. Żałowała, że coś w ogóle zrobiła. Sądząc po tym, co słyszała o Kuakganach – ich miłości do dzikich zwierząt, niechęci do dzieł ludzi i pogardy dla wojny i żołnierzy – znalazła się w niebezpieczeństwie, przed którym nie ochroni jej miecz. Pochyliła głowę. – Tak, panie. Ja... coś zrobiłam... i teraz nie wiem, co z tym począć. – Jesteś pewna – zapytał – że to ze mną powinnaś o tym rozmawiać? Ostatnio wiele czasu spędzasz z marszałkiem Cedferem. Nie jesteś kuakgannirem, nie mam nad tobą władzy. – Jestem pewna – odrzekła, walcząc z drżeniem głosu. – To... ma coś wspólnego z... z dzikim zwierzęciem i elfem i... myślę, że marszałek Cedfer uznałby to za głupie. – Hmmm. Zakładam, że mówiąc „elf, masz na myśli Maceniona? Tak. I dzikie zwierzę. Wątpię, żeby Cedfer uznał to za głupie, ale ja faktycznie mam większą praktykę z radzeniem sobie z takimi problemami. A teraz – dodał ostrzej, aż cofnęła się lekko, słysząc jego ton – wyrzuć z siebie tę historię, dziecko, a przekonamy się, czy mogę się na coś przydać. Wzięła głęboki wdech i opisała tamtą noc. Kuakgan nie przerywał jej ani nie ponaglał. Kiedy doszła do nadejścia śnieżnego kota, poczuła, że jego spojrzenie jest coraz ostrzejsze. – Potem on – Macenion – kazał mi użyć pierścienia... – Pierścienia? – Głos Kuakgana był ciężki, jak z kamienia. Wyciągnęła rękę i zaraz ją cofnęła. – Tego, panie. Powiedział, że stworzono go, by kontrolował zwierzęta. – Wyjaśniła, jak schwytała konia Maceniona i jak go to rozwścieczyło, jak rzucił zaklęcie identyfikacji i rozpoznał moc jej pierścienia. – Nie wiedziałaś o tym wcześniej? – Nie, panie. Sądziłam, że koń przyszedł do mnie, bo... cóż... lubię konie. Gwiazda zawsze do mnie przychodziła. – Hmmm. A więc masz pierścień kontroli nad zwierzętami i bezwiednie wykorzystałaś go przeciwko rumakowi. Skąd go masz? – Od Księcia. Dał mi go rok temu w Strażnicy Krasnoludów w nagrodę za przyniesienie ostrzeżenia. – Wtem rozpłakała się na myśl o honorze pierścienia i jak go wykorzystała. – Myślisz, że wiedział, czym był? – Nie, panie. To była część łupu zdobytego na armii Siniavy, którą pokonaliśmy. Powiedział, że wybrał go ze względu na wzór: trzy pasma ku pamięci trojga uciekinierów... – A reszta? – Zginęli, panie. – Spodziewała się, że zacznie o nich wypytywać, ale nie – wolał wrócić do jej opowieści. – A potem spotkaliście śnieżnego kota. Słyszałaś o nim przedtem? Nie? Macenion kazał ci użyć pierścienia. Jak? – Powiedział, panie, żebym zmusiła... zmusiła kota do stania nieruchomo. Żeby nie skoczył ani na nas, ani na konie. Zadziałało... – Nadal pamiętała zdziwienie, jakie wtedy czuła. Nie wierzyła, że ma prawdziwy magiczny pierścień, dopóki bestia nie przysiadła na śniegu, nie zważając na padający na nią śnieg. – A wtedy on... powiedział mi, jak niebezpieczne jest to zwierzę. – Sama tego nie widziałaś? – W jego głosie wyczuła sarkazm. – Widziałam przed sobą dużego, polującego drapieżnika... ale ten kot był taki piękny. Nie miałam pojęcia o mocach, jakimi władał, dopóki nie opowiedział mi o nich Macenion. Twierdził, że nie mamy szans i... – Głos odmówił jej posłuszeństwa. – Mów dalej. – Kuakgan był nieubłagany. – Kazał mi... unieruchomić go... i... – Zacisnęła powieki na to wspomnienie. – Wziął miecz... i zabił go. Nastała długa cisza. Nie odważyła się poruszyć ani odezwać. Ścierpła jej skóra. – Unieruchomiłaś go magią, a Macenion go zabił? Bezbronnego? – Tak, panie – potwierdziła słabym głosem. – Ja... wiedziałam, że to było złe. Poprosiłam go... – Co!? – Słowo zatrzęsło ziemią swą mocą. – Poprosiłam go, żeby tego nie robił – wyszeptała. – Ale odpowiedział... że to jedyny sposób... i... wiem, panie, że nie powinnam była tego zrobić, ale co mogę zrobić teraz? Kolejne milczenie. – I ludzie dziwią się – mruknął w końcu Kuakgan – dlaczego zło nawiedza świat. Powinienem mieć nadzieję, że będziesz wiedziała, iż to jest złe. Tak, złe, okropnie złe. I zapewniam cię, Paksenarrion, że marszałek Cedfer również nie potraktowałby tego lekko. To był zły uczynek, a marszałkowie Girda nie znoszą zła. Czy na swoją obronę chcesz powiedzieć, że to była wina Maceniona, który mówił ci, co masz robić? – Nie, panie – zaprzeczyła. – Powinnam była pomyśleć... potem powiedział mi, że mogłam wykorzystać moc pierścienia do odegnania bestii... – Tak powiedział? Po tym, jak kazał ci ją unieruchomić? – Tak, panie. Wiem, że to moja wina. Wiem, że to było złe. Ale... co teraz? Myślałam, że będziesz wiedział, co powinnam uczynić? – Żeby odpokutować? Przytaknęła. – Myślałam nawet... że zhańbiłam swój miecz. Powinnam... odrzucić go, jeśli tak powiesz i nie być już wojowniczką. – Doszła do takiego wniosku po śnie, w którym ofiarą był kary rumak. – Spójrz na mnie. – Nie mogła oprzeć się nakazowi i spojrzała przez łzy w ciemne oczy Kuakgana. Wyglądał na dokładnie tak rozgniewanego, jak oczekiwała. – Zrobiłabyś to? Porzuciła jedyne zajęcie, jakie znasz? Tak poważnie to traktujesz? – Tak. – Starała się opanować własny głos. – To było złe. Od tamtej pory źle sypiam. Jak mogę zostać... tym, kim chcę, skoro mogłam zrobić coś takiego? – Ale jesteś żołnierzem – dumał. – Przypuszczam, że dobrym. Masz inne umiejętności? – Nie, panie. – Uważam więc, że powinnaś pozostać wojowniczką. Kuakgani nie nienawidzą żołnierzy, lecz konieczności staczania wojen. Jeśli splamiłaś swój miecz, musisz oczyścić go w bitwach o słuszną sprawę. Zaś pokuta... śnieżny kot nie żyje, pożarty do tej pory przez orły. Nic tego nie zmieni. – Przyjrzał się jej uważnie. Kiwnęła głową. – Jak powiedziałem, nie ponoszę odpowiedzialności za twe czyny. Gdybym miał nad tobą władzę, zażądałbym krwawej pokuty. Oddaj mi pierścień, dzięki któremu zaklęłaś śnieżnego kota, byś nigdy więcej nie wykorzystała jego mocy w złej sprawie. Zmartwiała. Oddać pierścień? Zacisnęła dłoń. Niemal słyszała głos Księcia, gdy jej go dawał, czuła ból zranionej nogi. – Nie zmuszę cię do tego – rzekł Kuakgan. Usłyszała rezerwę w jego głosie. Otworzyła dłoń, wpatrując się w splecione pasma metalu znaczące dla niej o wiele więcej od zaklętej w nich mocy. Zdjęła go z palca, po raz ostatni czując maleńkie żłobienia i upuściła na oczekującą dłoń Kuakgana. Zacisnął ją. Czuła, jak serce omywa jej fala chłodu: nie powinna tracić tego pierścienia, który wszak uratował jej życie. – Spójrz na mnie, dziecko. – Podniosła głowę, uśmiechał się smutno. – Dobrze postąpiłaś, Paksenarrion. Zło nie zapuściło w tobie korzeni. Następnym razem rozważniej dobieraj sobie towarzyszy podróży i ufaj własnemu poczuciu honoru. Tylko ty jesteś w stanie siebie chronić. – Tak, panie. – Idź już. Czeka cię mnóstwo pracy, jeśli chcesz wykonać powierzone ci przez Radę zadanie... i wyszkolić tamtego czarnego rumaka. Podskoczyła. Zapomniała, że wykorzystywała do tego pierścień. Kuakgan uśmiechnął się szeroko. – Zobaczymy, czy Macenion miał rację i twoje podejście do zwierząt opiera się wyłącznie na magii. Uważam, że dobrze sobie radzisz ze zwierzętami, z pierścieniem czy bez. Ufaj sobie. – Dobrze, panie. – Nagle poczuła się znacznie lepiej. Nie zdawała sobie sprawy, jak martwiła się używaniem pierścienia przeciwko karoszowi. – Nabawisz się kilku zadrapań więcej, ale... słyszałem od Sevri o opiece, jaką roztoczyłaś nad swoim kucem po zawitaniu do gospody. Dzięki takiej właśnie trosce, Paksenarrion, a nie magii, osiągniesz to, o czym marzysz. – Ujął ją za ramiona i obrócił plecami do fontanny. – Oto twoja ścieżka. Nie zbaczaj z niej ani nie oglądaj się za siebie. – Dziękuję, panie. – Ruszyła wzdłuż białych kamyków ku drodze. Z lżejszym sercem udała się do gospody, rozmyślając o tym, co się wydarzyło. Czuła pustkę na palcu. Tego pierścienia nie zamieniłaby na żywność, choćby nie wiadomo jak głodowała. Przeczuwała jednak, że Książę wolałby raczej, żeby oddała swój skarb, niźli zhańbiła się zatrzymaniem go. Minęła wejście do budynku i poszła do stajni. Sevri wyprowadzała właśnie na zewnątrz potężnie zbudowanego konia pociągowego. Weszła do środka. Gwiazda wyjrzała z boksu i Paks podrapała ją w zamyśleniu, obserwując karosza. Wyglądał na zrelaksowanego, stał spokojnie, opierając chrapy o wrota zagrody i co jakiś czas machając ogonem. Nakarmiła Gwiazdę połówką jabłka, resztę zaniosła jemu. Stężał, gdy podeszła do boksu, a potem poczuł zapach owocu. Wyciągnęła jabłko na otwartej dłoni. Nozdrza rumaka zadrżały, warga wywinęła się. Wyciągnął powoli łeb i wziął jabłko. Podrapała go, jak przedtem Gwiazdę. Poddawał się pieszczotom, chrupiąc owoc. Mruczała do niego uspokajająco, przyjaźnie, obserwując zamykające się oczy. Usłyszała za sobą Sevri, wracającą z koniem pociągowym do boksu. Błyskawicznie postanowiła, co zrobić. – Sevri? – Tak? Potrzebujesz czegoś? – Chcę ci coś powiedzieć. – Urwała. To nie będzie łatwe. Lubiła ją. – Sevri... nie byłam wobec ciebie szczera. – Na twarzy dziewczynki odbiło się zaskoczenie. – Kowal miał rację co do tego konia. Użyłam przeciwko niemu magii. Żeby go uspokoić. – Jakiego rodzaju magii? – Wydawała się być bardziej zainteresowana niż zdziwiona. – Pierścienia. Uspokaja zwierzęta... i pozwala je kontrolować. Tylko dzięki niemu w ogóle mogłam coś z nim zrobić. – Och. Czy używasz go teraz? Który to? Rozczapierzyła palce. – Już go nie mam. To był tamten złoty. Przepraszam, Sevri, powinnam była powiedzieć ci wcześniej... – Dlaczego? Wszyscy ujeżdżacze mają swoje tajemnice. Poza tym, nie używałaś pierścienia na jego szkodę. Co się z nim stało? Ukradli ci go? – Nie. Dałam go mistrzowi Oakhallow. – Zaskoczyła ją reakcja dziewczynki. – Ale, Sevri – twoja rodzina to kuakgannirowie, prawda? Sądziłam, że uznasz to za złe. Wzruszyła ramionami. – Nie sądzę, żebyś go potrzebowała. Mistrz Oakhallow mówi, że serce ujawnia się we wszystkim, co robisz. Zawsze byłaś dobra dla Gwiazdy i karego, a to działa na konie. Jeśli wykorzystałaś pierścień, żeby uspokoić go, zanim ci zaufa, to po prostu skróciłaś sobie drogę. Paks poczuła ulgę. Bała się dezaprobaty dziewczynki bardziej, niż to sobie uświadamiała. – Pomyślałam sobie... że powinnaś o tym wiedzieć, to wszystko. – Cieszy mnie twoje zaufanie – odparła nad wiek poważnie Sevri. – Nikomu o tym nie powiem. Niech sobie myślą, co chcą. Gdyby dowiedzieli się, że masz magiczny pierścień, mogliby zechcieć poszukać innych. Nauczyłam się tego, pracując w gospodzie. – Nie pomyślałam o tym – przyznała Paks. – Dziękuję. A teraz możemy sprawdzić, jaki skutek odniosły ćwiczenia i wyprowadzić go na zewnątrz. Ku jej zdziwieniu, karosz nie zachowywał się gorzej niż w poprzednie ranki. Właśnie skończyła szczotkowanie i obróciła się po siodło, gdy ujrzała obok siebie Kuakgana. – Dobrze się z nim obchodzisz – powiedział. W jego głosie brzmiało jedynie uprzejme zainteresowanie. – Zdołałaś wyleczyć rany, których nabawił się wcześniej? Oparła się o konia. Nie myślała, że zobaczy go jeszcze tego ranka, oddychała szybciej. – Pysk zagoił się błyskawicznie, ale jest jeszcze coś. Ma głębokie blizny na zadnich nogach i nie mam pojęcia, co z nimi zrobić. – Rzucę na nie okiem. – Pod dotknięciem Kuakgana koń uspokoił się i nie drgnął nawet, gdy silne dłonie przesunęły się po jego zadnich nogach. Zatrzymały się przy bliźnie na bliższej sobie nodze. – Głęboka rana od postronka lub drutu, dziwne, że nie okulał. Rana zaleczyła się czysto, lecz blizna wpływa na pracę stawu. Zauważyłaś, czy zdarza mu się powłóczyć kopytem? Pokręciła głową. – Nie widziałam tego na własne oczy, ale marszałek Cedfer twierdzi, że tak robi, kiedy na nim jeżdżę. – Hmmm. Może trochę mu ulżę. – Nie widziała, żeby coś robił, przytrzymał tylko przez dłuższą chwilę dłoń na jednej, a potem drugiej nodze. – A teraz – dodał, prostując się – chciałbym zobaczyć, jak jeździsz, młoda damo. Ścisnęło ją w żołądku. Czy sprawi, że koń stanie dęba i zacznie wierzgać? Poniesie? Była pewna, że potrafiłby tego dokonać. A może skrytykuje to, czego nauczył ją Cedfer? Niezgrabnymi palcami założyła siodło na koński grzbiet i pozapinała paski, po czym zacisnęła popręg i założyła uzdę. Kuakgan zlustrował uprząż, dotykając skóry i wędzidła wrażliwymi palcami. Wreszcie nie pozostało nic innego, jak tylko dosiąść rumaka. Ten wyczuł napięcie Paks i wyprostował uszy, lecz stał nieruchomo, gdy wdrapywała się na siodło. Po znalezieniu się w nim wróciły odruchy i poddała się ruchom wierzchowca. Dwukrotnie okrążyła stajnię, po czym zatoczyła kilka kółek wokół sterty mierzwy. Zerknęła na Kuakgana, gestem pokazał jej, że ma wyjechać na zewnątrz. Westchnęła, kiwnęła głową i poprowadziła karosza przez bramę. Kuakgan powiódł ją na wschód od miasta. Kary rumak stąpał lekko. Oakhallow obejrzał się, gdy zrównała z nim krok. – Uważam, że dobrze sobie radzisz – oznajmił. – Pojedź przed siebie i zawróć pod gajem. Ponagliła konia do wolnego kłusa, zatrzymała się i zawróciła, gdzie jej nakazał. – Blizny nie powinny mu więcej dolegać – orzekł Kuakgan. – Porusza się lżej. Czujesz to? – Wydaje się być bardziej skoczny. – Zgadza się. Będzie mógł nauczyć się tych kilku sztuczek, które marszałek zamierza ci pokazać. Szkoda, że wykorzystuje się je tylko w walce. Byłbym szczęśliwszy, gdybyście nie musieli ryzykować życiem. – Uśmiechnął się do niej. – Ale może takie jest wasze przeznaczenie. Dobrze ci życzę, Paksenarrion. Możesz odwiedzać gaj, masz talent do zajmowania się zwierzętami. Między innymi to dlatego tak cię martwiło złe jego wykorzystanie. – Pomachał jej i odwrócił się. Siedziała nieruchomo, patrząc, jak przecina drogę i znika w gaju, przeskakując przez mur. Już miała zawołać i ostrzec go, lecz uświadomiła sobie, że przecież niczym mu to nie grozi. Zniknął między drzewami, a ona zebrała wodze i po raz pierwszy pojechała do sioła drogą. Rozdział trzynasty Przez kilka następnych dni Paks zjeździła większość dróg wokół miasteczka, a potem zabrała się za mniejsze dróżki i ścieżki prowadzące do okolicznych farm. Niczego nie znalazła, nie była nawet pewna, czego szuka. Uznała, że przynajmniej poznała okolicę. Tutejsze ziemie były bogatsze niż wokół Trzech Jodeł. Przy większości gospodarstw rosły sady jabłoni i grusz, poza tym wysiewano pszenicę oraz północne odmiany jęczmienia i owsa. W przydomowych ogródkach rosły rzodkiewki, cebule i inne warzywa. Widziała tutejszą trzodę – przysadziste wieprze, o żółtawych oczach, ryjące na skraju lasów i przy żywopłotach. Na łąkach pasło się bydło o lśniącej sierści i ciemnych rogach. Wracając zachodnią drogą do Mostu Piwowarów odkryła pierwszą wskazówkę. Zachodzące słońce rzucało na szlak długie cienie. W ukośnych promieniach błyszczało coś na przydrożnym drzewie. Podjechała tam, zaalarmowana. Gdy znalazła się bliżej, przekonała się, że to jaśniał sam pień – jasne drewno, wyglądające spod zdartej, ciemnej kory. Zatrzymała karosza, marszcząc brwi w zamyśleniu. Słyszała o takich znakach – zwiadowcy z Kompanii Księcia mieli opracowany system oznaczeń na drzewach i przydrożnych kamieniach. Nie miała pojęcia, co może oznaczać – o ile w ogóle był to znak, a nie przypadkowe nacięcie. Zjechała z drogi i okrążyła okolicę podejrzanego drzewa. Znalazła jedynie dziką ścieżkę, urywającą się kilka jardów od traktu. Wróciła na drogę i zamyśliła się. Ścieżka? Dlaczego tak nagle się kończyła? Mijali ją podróżni. Zaświerzbiła ją skóra na karku i rozejrzała się po milczących drzewach. Nic. Chciała jeszcze raz rzucić okiem na podejrzaną ścieżkę, ale uznała, że lepiej będzie pojechać dalej, jakby niczego nie znalazła. Gdy ruszyła w stronę miasteczka, usłyszała z prawej daleki okrzyk – pasterza, a może kogoś innego. Wieczorem były ćwiczenia w siole. Paks zjadła pospiesznie zupę w zatłoczonej jadalni i poszła na górę przebrać się. Gdy zeszła na dół, zawołał ją wysoki młodzieniec, widziała go już pierwszego dnia. – Lady Paks! Wybierasz się na ćwiczenia? Może pójdziemy razem? – Uśmiech miał równie szeroki jak bary. Dwaj inni mężczyźni, których pamiętała jak przez mgłę z poprzedniej wizyty w siole, uśmiechnęli się przyjaźnie. Kiwnęła głową. Zastanawiała się, kim byli. – Jestem Mai Argonist – przedstawił się ten, który ją zaczepił. – Tutejszy leśniczy po odejściu brata. Widziałem cię tego dnia, kiedy tu przyjechałaś. – Amisi – oznajmił ciemnowłosy mężczyzna, siedzący po jego prawej stronie. – Jestem rolnikiem z gospodarstwa na wschód stąd – to te pola zbóż za siołem. – Adgan – przedstawił się rudzielec. – Obecnie pracuję dla Amisiego. – Jest u mnie starszym pasterzem. – Uczą się władania mieczem – wyjaśnił Mai. – Mówiłem im, że powinni spróbować z toporem, ale... – Mai, na litość Girda, nie zaczynaj... – Czego? – zapytała Paks. – Z toporami. Mai uważa, że każdy powinien walczyć toporem. Jemu to odpowiada – jest wielki i używa go codziennie. Ale... – W formacji? – próbowała to sobie wyobrazić. Słyszała, że rycerze walczyli toporkami, ale nigdy piechurzy. – Nie... niedokładnie. – Mai wybuchnął śmiechem. – To prawdziwy oręż Girda, pochodzący spośród używanych przez nas narzędzi. A ja zabiłem wilka... – Toporem? – Przyjrzała się mu uważniej. – O tak. Po prostu machasz nim jak kowal młotem. To wszystko. To dopiero broń. Nie złamie się jak miecz. – Roześmiał się znowu. Zmierzyła go spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Gdyby spotkała go w tawernie w Aarenis, uznałaby go za głupca. Był o dwa palce wyższy od niej i zbudowany jak beczka. Widziała, jak jednym haustem opróżnia kufel piwa. A jednak nie poruszał się jak pijak, a na grubych ramionach grały potężne mięśnie. Dołączyło do nich jeszcze paru piechurów, wychodzących z bocznych dróżek. Przez chwilę czuła się prawie jak w domu, zupełnie jakby szła dokądś ze Stammelem i resztą. Ale potem jeden trącił drugiego w bok i zapytał ją: – Czy to prawda, lady, że wynajęła cię Rada? Była tak zaskoczona, że nawet nie udawała niewiedzy. – Dlaczego pytasz? – rzuciła w końcu. – Cóż, masz dosyć pieniędzy – to jasne – a nie zbierasz się do wyjazdu. Albo ich przekupiłaś, albo zostałaś wynajęta. – Doryan! – okrzyk Mala zaskoczył ją tak samo, jak to, co przed chwilą usłyszała. – Nie wrzeszcz na mnie, Mai. Mam prawo zapytać, jak każdy. – Mimo to Doryan odsunął się od Mała i mrugnął do Paks. Był mężczyzną w średnim wieku, lekko przygarbionym, nie miała pojęcia, czym się zajmował. – Nie chcesz o tym mówić – w porządku. Tylko pytałem. Zastanawiała się, co może powiedzieć. Rada nie nakazała jej dyskrecji, nie zamierzała jednak o tym rozpowiadać. Jak inaczej znalazłaby mieszkającego w Moście Piwowarów szpiega? – Rada uznała – odrzekła w końcu – że nie stanowię zagrożenia dla tutejszego porządku. Zamówiłam rzeczy i pozwolili mi zostać do czasu ich wytworzenia. Napomknęli o kłopotach, jakie macie z napadającymi na karawany rozbójnikami. Ponieważ byłam żołnierzem, poprosili mnie o rozważenie propozycji poprowadzenia przeciwko nim grupy ochotników. – Ha! – chrząknął Mai, pocierając w trakcie marszu kark. – Najpierw musisz ich znaleźć, prawda? Wszyscy wiemy, że gdzieś są, ale nikt ich nie widział. – A kto z tobą pójdzie? – dociekał Doryan. Miał denerwująco jękliwy głos. – Nie znamy cię, milicja cię nie zna, a przecież nie myślą chyba, że poradzisz sobie z nimi sama? Najpierw odpowiedziała Malowi. – Masz rację, nikt nie wie, gdzie się ukrywają. Nie mam nawet pojęcia, od czego zacząć. Jeśli kiedykolwiek zdołam oswoić tego karego rumaka... – Widziałem, jak jeździłaś – odezwał się Adgan. – Pewnego razu spłoszył się, a ty omal nie przeleciałaś mu nad łbem. Zarumieniła się, dobrze, że było już ciemno. – Tak... Marszałek uczy mnie, ale i tak często z niego spadam. Tak czy owak, myślałam, że mogę pojeździć po okolicy i rozejrzeć się za tymi rabusiami, ale nie w sytuacji, gdy nie mogę spuścić wzroku z końskich uszu. – Jechałaś dzisiaj przez miasto – zauważył Doryan. Zaczęła go nie lubić. – Tak – odparła krótko. – Nie powinnaś szukać bandytów sama – stwierdził cicho Mai. – Co zrobisz, jak ich znajdziesz? – Odjadę – odrzekła. – Bardzo szybko. – Prawda, nie jesteś wyznawczynią Girda – prychnął Doryan. Zanim zdążyła zareagować, wsiedli na niego Amisi i Adgan. – To było głupie, Doryan... – A co, ma dać się zarżnąć tuzinowi zbójców? Nie tego uczy Gird, marszałek zawsze powtarza, że czciciel Girda musi nie tylko walczyć, ale i myśleć. – Nadal uważam... – zaczął Doryan, lecz Mai trzepnął go w ramię, aż tamten jęknął. – Doryan, ty nie myślisz. Ty tylko mówisz. Lady Paks jest gościem sioła, a jeśli tak będziesz się do niej odnosił, nigdy nie wstąpi do Bractwa. Wszyscy widzieliśmy, jak ćwiczy i wiemy, że byłaby świetną wyznawczynią Girda. Marszałek ma nadzieję, że dołączy do sioła, ja także. Zostaw ją w spokoju, człowieku. Sam w życiu nie złapałeś żadnego bandyty. Do tej pory dotarli do bramy folwarku. Tym razem trzymający straż chłopak rozpoznał Paks i uśmiechnął się do niej, gdy wchodziła. Szkolenie przebiegało podobnie do poprzedniego, większość czasu poświęciła na uczenie kilku szermierzy walki krótkimi mieczami w szyku. Ambros i marszałek radzili sobie o wiele lepiej, uznała, że musieli ćwiczyć we dwóch. Po zakończeniu ćwiczeń marszałek poprosił ją o dostarczenie wiadomości sir Felisowi. – Mógłby ją zawieźć Cal lub Doryan – dodał, gdy paru ludzi obejrzało się, by posłuchać – lecz choć mieszkają po tej stronie miasteczka, to i tak mieliby parę mil więcej do zrobienia, a obaj zaczynają pracę bardzo wcześnie rano. Pojechanie tam nie zabierze ci dużo czasu... – Z przyjemnością – odrzekła uczciwie Paks. Szukała okazji do porozmawiania z sir Felisem na osobności. – Przez kilka dni nie będę mógł z tobą ćwiczyć – zakomunikował jej marszałek. – Właśnie dlatego wiadomość musi dotrzeć jeszcze tej nocy. Wyjeżdżam na zebranie folwarków. Ambros zajmie się bieżącymi sprawami. Ćwiczcie jak do tej pory – zwrócił się do reszty. – Powinienem być z powrotem za parę dni, a jeśli nie, to trening poprowadzi Ambros. Paksenarrion, sugeruję, żebyście z Ambrosem codziennie przynajmniej przez godzinę jeździli konno. Dopóki nie wrócę, nie próbuj jazdy w ordynku. Dobrze by wam zrobiło, gdybyś mogła udzielić mu kilku godzin lekcji szermierki. Pozostali nareszcie opuścili folwark, a marszałek zaprowadził Paks do swojego biura. Na biurku leżała skórzana tuba, wewnątrz której dojrzała zwinięty rulon papieru. Skinął głową w jej kierunku. – To dla sir Felisa – wyjaśnienie moich działań. Wyglądasz na niespokojną. Co odkryłaś? Opowiedziała mu o oznakowanym drzewie i „ścieżce”, kończącej się kilka jardów od drogi, marszałek pokiwał głową. – Myślę, że znalazłaś coś ważnego. Gdybyś chciała mojej rady, to nie jedź tam jutro. Jeśli ktoś zauważy, że zatrzymujesz się w tamtym miejscu... cóż, mogłoby to być niebezpieczne. Jedna strzała może zakończyć twoje śledztwo. Coś jeszcze? Zawahała się. Zerknęła na Ambrosa, opierającego się o framugę drzwi. Wzruszył ramionami i zniknął w korytarzyku. – Nie... nie jestem pewna. Jeden z piechurów powiedział coś... – Powiedział czy zapytał? – Najpierw zapytał o moje sprawy z Radą. Pytał, czy zostałam wynajęta, czy... przekupiłam ich. Twarz marszałka stężała. – Który to? – Panie, nie sądzę, żeby chciał kogoś obrazić... – Nie pytam o to. Pytam, kto to był. – Chyba ma na imię Doryan. Pokiwał głową. – To mnie nie dziwi. Doryan jest... czasami trudny. Został wyznawcą Girda zaraz po osiedleniu się tutaj. Coś jeszcze? Przypomniała sobie słowa Doryana i uznała, że reszta nie była istotna. – Nie. Przyjrzał się jej z namysłem. – Paksenarrion, moją sprawą jest obrona własnych piechurów, gdyby jej potrzebowali. Nie obawiaj się opowiadać mi, co mówią. – Ale nie chcę być... – nie wiedziała, jak to określić, ale uważała, że żaden żołnierz nie powinien uważać na każde słowo ani donosić sierżantowi na towarzyszy. – Nie należysz jeszcze do naszego Bractwa – uśmiechnął się marszałek. – Naprawdę chciałbym, żebyście pojeździli z Ambrosem. Na północ i wschód. Noś kolczugę i bądź czujna. Jeśli odkryjesz kryjówkę zbójców, porozmawiaj z sir Felisem, zanim przedsięweźmiesz jakiekolwiek kroki. Gdybyś uznała, że trzeba działać, nie czekaj na mnie, ale i nie przyspieszaj niepotrzebnie pewnych spraw. Ambros nie będzie mógł wspomóc cię podczas ataku, jego naczelnym obowiązkiem jest opieka nad siołem. Nieco później Paks wyjechała z miasteczka na północ, do strażnicy. W większości domostw było ciemno, podkowy czarnego rumaka dudniły na pustych ulicach. Założyła kolczugę i trzymała rękę blisko sztyletu. Na ogrodzeniu strażnicy i samym budynku płonęły pochodnie. Zaalarmowany wartownik obwołał ją, czekała, aż żołnierz zaniesie do strażnicy jej imię, wróci i wprowadzi do środka. Tam inny wartownik powiódł ją schodami na piętro, do komnaty sir Felisa – długiego pomieszczenia z dwoma stołami zasłanymi papierami i mapami. Przy jednym z nich stali sir Felis i mistrz Zinthys. Obaj podnieśli głowy, gdy weszła. – Masz pilną wiadomość od marszałka? – Tak jest. – Wyciągnęła z zanadrza skórzaną tubę i podała ją. Zinthys uśmiechnął się do niej, a sir Felis wyciągnął pismo, marszcząc brwi. Czarodziej ubrany był w inną niż poprzednio, acz równie ozdobną szatę obszytą na ramionach białym futrem. Paks ponownie uderzyła gracja, z jaką poruszał rękoma. – Czemu nie usiądziesz, Paksenarrion? Właśnie grzejemy korzenne wino – masz ochotę? Pokręciła głową, niepewna, co w takiej sytuacji dyktuje grzeczność, zajęła jednak wskazane jej przez Zinthysa krzesło. Czarodziej usiadł po sąsiedzku, z westchnieniem wyciągając nogi. – Za pozwoleniem, ja się napiję. – Zaczerpnął wina kubkiem na długiej rączce i nalał sobie do kielicha. – Ach. Takie wino jest idealne na chłodne, jesienne wieczory. Powinnaś spróbować. – Zerknął na nią z ukosa. – Czy pijasz wyłącznie ale? – Ja... większość żołnierzy pije ale – odparła. – Wino podają nam z ziołami, kiedy jesteśmy ranni. – Wino uśmierzające. Tak. Nie tak dobre, jak mikstura, ale działa wystarczająco dobrze. Teraz jednak nie jesteś pospolitym żołnierzem, lady, i może okazać się, że lubisz korzenne wino. – Nalał jej do drugiego kielicha i podał. Spróbowała. Obserwował ją spod podniesionych brwi. – I jak? – Jest... bardzo smaczne. – Spuściła wzrok i pociągnęła drugi łyk. Było wyborne: czerwone wino z jej ulubionymi przyprawami. – Znalazłaś jakieś ślady naszych rozbójników? – zapytał Zinthys. – Nie, za wyjątkiem tego, co odkryłam dzisiaj... – Opowiedziała mu o naznaczonym drzewie, odpowiadając na pytania. Zaczęła powtarzać, co mówił jej marszałek o roli takich znaków w przygotowaniu zasadzki, jednak w porę przypomniała sobie, że sir Felis zapewne to wszystko doskonale wie. Kiwnął głową. – Świeże nacięcia. W miasteczku przebywa kupiec z Chaya... czy nie zamierzał jutro nas opuścić, Zinthysie? – Zgadza się. Kupiec Cobai Trave coś tam i jego partnerzy handlowi – gnomy. – Gnomy? – upewniła się Paks, prostując się na krześle. – Tak. A ty co: gnomów w życiu nie widziałaś? – Nie. Słyszałam o nich... – Przypomniała sobie opowieści Boska o gnomach, elfach i krasnoludach podczas jej pierwszej podróży na południe. – No cóż, w okolicy dość często można na nie trafić. Dziwne, że nie zobaczyłaś żadnego dzisiaj w gospodzie. Trzy dni drogi stąd leżą dwa gnomie królestwa. Jeśli je spotkasz, to pamiętaj, że są bardzo surowe. – Surowe? Zinthys roześmiał się. – Przy nich sędzia wygląda na oszusta, Paksenarrion. Są pełne godności, dumy i przekonania, że dysponują jedynie słusznymi metodami robienia wszystkiego. Ashto, pomóż, jeśli będziesz śmiać się z gnoma albo nie zdołasz wypełnić warunków kontraktu. – Nie lubią czarodziejów – dodał sucho Felis. Paks zerknęła na niego, a ten uśmiechnął się lekko, kiwając głową w stronę Zinthysa. Mag poczerwieniał. – To nie tak, sir Felisie... one są takie... takie... – wymachiwał rękoma, szukając słowa. – Trzeźwe – dokończył. – Śmiertelnie poważne – oto całe gnomy. – Tak czy inaczej – ciągnął Felis – w miasteczku przebywa karawana zmierzająca na zachód, do królestwa gnomów, a potem do Verelli. A jeśli ten znak jest świeży, to może oznaczać, że rozbójnicy szykują napad. – Powiadomienie o tym gnomów nie przyniesie niczego dobrego – zauważył Zinthys. – Nie, może i nie. Uprzedzę jednak dowódcę karawany. Nie ty, Paks – dodał, widząc, że otwiera usta. – Nie chcę, żebyś pojechała z karawaną – nie wynajęli cię na strażniczkę. Jeśli rozbójnicy faktycznie uderzą, zostawią ślady, dzięki którym odnajdziesz ich kryjówkę. Sir Felis zgodził się z radą marszałka, żeby nazajutrz pojechać w zupełnie innym kierunku. Wykorzystała okazję, by obejrzeć jego mapy i zapamiętać położenie ruin, gdzie mogli ukrywać się rozbójnicy. * * * Następnego ranka, kiedy poszła do karosza, na podwórzu gospody panował zgiełk i zamieszanie. Poprzedniego dnia była tak poruszona odkryciem znaku, że nie zauważyła przybyszów. Woźnice zaprzęgali masywne muły do wozów. Zdała sobie sprawę, że niscy mężczyźni, których poprzednio brała za chłopców, wcale nie byli ludźmi, lecz gnomami. Nie były równie mocno zbudowane, jak krasnoludy, nosiły proste, szare i brązowe ubrania. Sevri skinęła jej krótko głową na powitanie, śmigając od jednej zagrody do drugiej. Paks postanowiła zjeść śniadanie w gospodzie, po nakarmieniu koni, żeby móc obserwować wyjazd karawany. Nie była tak duża, jak ta, z którą podróżowała z Aarenis: siedem wozów wyładowanych beczkami i belami tkanin, na każdym, prócz woźnicy, zasiadało dwóch strażników. Kupcy – blondyn i dwa gnomy w ciemnych, poważnych ubraniach, droższych od strojów woźniców – dosiadali osiodłanych mułów. Zauważyła, że żaden gnom nie uśmiechał się, choć jasnowłosy człowiek pożegnał się życzliwie z Hebbinfordem, obiecując w drodze powrotnej podrzucić beczułkę „czerwonego Marrakai”. Uporała się ze śniadaniem i spłukiwała właśnie ostatnie okruchy chleba piwem, gdy na zewnątrz pojawił się Ambros. Wychyliła się przez okno i zawołała go. – Pomyślałem, że przyjadę tutaj – odpowiedział, zsiadając z konia. – Skoro mamy pojechać dzisiaj na wschód... – Jedną chwilę. – Skinęła na Hebbinforda, który podszedł zainkasować pieniądze. – Wiem, że jest późno, ale uznałam, że lepiej zjeść przed czekającą mnie dzisiaj pracą. – Nie ma pośpiechu. – Ambros faktycznie nie wyglądał, jakby się dokądś spieszył. – Osiodłać ci konia? – Nie. Nie wiem, jak zareaguje. – Pognała do swojego pokoju, przypominając sobie radę marszałka, żeby codziennie zakładała kolczugę. Zaskoczył ją widok kręcącego się po korytarzu mężczyzny w czerni. Czyżby dobierał się do jej pokoju? Ale on uśmiechnął się do niej i skinął głową, jakby ciesząc się z jej widoku. Otworzyła drzwi i dokładnie je za sobą zamknęła. Wyglądało na to, że wszystko jest na miejscu. Założyła lekką kolczugę z elfane taig, naciągnęła na nią koszulę, a pod pachę wetknęła stary płaszcz. Po powrocie na korytarz nie zastała tam nikogo. Nie słyszała też kroków. Zanim zeszła na dół, Ambros zdążył wprowadzić konia na podwórze. Chrupiąc ciepły pasztecik, uśmiechnął się do niej, kiedy mijała go w drodze do stajni. Sevri czyściła zagrody i w pierwszej chwili Paks chciała opowiedzieć jej o ubranym na czarno mężczyźnie, ale rozmyśliła się. Bez kłopotu osiodłała karosza, wyprowadziła na podwórze i dosiadła. Ambros wskoczył na siodło i wyjechali na wschodnią drogę. – Jak daleko jeździłaś? – zapytał ją. – Niedaleko. Stąd przyjechałam – szlakiem dochodzącym z południa do drogi. – Znam ją. – Tylko tam dotarłam. – W takim razie pojedźmy do granicy – zaproponował Ambros. Spojrzała na niego. Wyglądał na młodszego i szczęśliwego jak dziecko na targu. Ciekawe, jak wygląda życie oficera. – Jak to daleko? – Och, w dobrym tempie zdążymy dojechać i wrócić wieczorem. Późnym wieczorem. – Powinniśmy? Uśmiechnął się do niej. – Pewnie nie. Ale będzie ciekawiej. Dorastałem w pobliżu granicy, znam okolice. Nie zgubimy się, a nic nie powinno nam zagrażać. – Cóż, marszałek mówił... – Marszałek kazał nam pojechać w innym kierunku niż zachód. To jest właśnie inny kierunek. Na Girda, Paks, nie miałem wolnego, odkąd... – urwał i przeczesał włosy ręką. Przypomniała sobie nagle, że nie założyła hełmu. Poczuła się głupio. Co jej przyjdzie z kolczugi, skoro zabije ją jeden cios w głowę? – Nieważne – ciągnął spokojniej. – Niewidzenie złego w całodziennej przejażdżce. Jeśli do południa nie dotrzemy wystarczająco daleko, zawrócimy. Zgoda? Ciekawiło ją, czy naprawdę chce odwiedzić rodzinne strony. Wolała nie pytać. Co by powiedział, gdyby wróciła po hełm? Uznałby ją za tchórza? Czy sam nosił kolczugę? Próbowała podejrzeć, ale bezskutecznie. Znaleziona w elfane taig kolczuga nie dzwoniła jak inne zbroje, może takie były wszystkie dobrej jakości kolczugi, pomyślała. W końcu nic nie powiedziała i pokłusowali razem w stronę wschodzącego słońca. Gdy przez pewien czas nic się nie zdarzyło, zapomniała o niebezpieczeństwie otrzymania strzału w głowę i zaczęła cieszyć się jazdą. Słońce zasnuła przezroczysta mgiełka, gęstniejąca w miarę jazdy. Ambros spojrzał w niebo i zmarszczył brwi. – Jeśli tak się utrzyma, lepiej będzie zawrócić. – Dlaczego? – W tych stronach może oznaczać to deszcz albo nawet wczesny śnieg. – Westchnął. – Powinienem przewidzieć, że pod nieobecność marszałka sam Gird skróci mi smycz. Spojrzała na niego, wyglądał na zasmuconego i lekko przejętego. – O co chodzi, Anibrosie? – Powiem ci, ale proszę, nie mów nikomu. Miałem nadzieję... dotrzeć do farmy ojca. Minął już rok, a to niecały dzień drogi stąd. Zastanawiam się, czy ich jeszcze kiedyś zobaczę. – Skoro to tak blisko, to czemu... – Marszałek mi nie pozwolił – odrzekł krótko Ambros, zawracając konia na zachód. – Jedno po drugim: obowiązki, ćwiczenia, cokolwiek. Mój ojciec był oczywiście w Moście Piwowarów na targu. Matka przyjechała raz, wiosną. Ale żadne z nich nie zajrzy tu do przyszłego roku. Po prostu chciałem ich zobaczyć przed zimą. – Westchnął. – To był głupi pomysł. – Czemu? Tylko dlatego, że zanosi się na deszcz? Nie roztopię się, Ambrosie, nawet na śniegu. Jak to daleko? Pokręcił głową. – Nie. Paks, nie wyznajesz Girda, nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Próbowałem zrobić dla siebie coś, czego nie powinienem. Pod nieobecność marszałka Cedfera na mnie spada odpowiedzialność za sioło. Chmury są drugim ostrzeżeniem, pierwsze poczułem sercem. Wrócimy. Modlę się do Girda, żeby to wystarczyło. Zdezorientowana Paks pojechała za Ambrosem w kierunku Mostu Piwowarów. Chmury zgęstniały, wkrótce twarz zmoczyła jej mżawka. Za mało, by przeniknąć przez jej płaszcz. Szturchnęła karosza piętami i zrównała się z Ambrosem. – Ambros, naprawdę wierzysz, że Gird zesłał deszcz, ponieważ chciałeś odwiedzić rodzinę? – Gdyby naprawdę tak było, reputacja Girda w jej oczach bardzo by ucierpiała. – Nie, nie do końca – odrzekł powoli Ambros, jakby za jego słowami kryło się więcej, niż chciał powiedzieć. – Szczerze mówiąc, nie wiem, skąd wzięły się chmury, Pan może siać wiatr, gdzie tylko zechce. Lecz marszałek Cedfer powiedział, że odpowiadam za sioło... nawet, jeśli znajdziesz zbójców, nie będę mógł z nimi walczyć. – Ale czy zabronił ci odwiedzić rodzinę? – naciskała Paks. – Nie. Myślę... myślę, że wiedział, iż będę chciał pojechać, a nie zamierzał obrazić mnie przypominaniem o obowiązkach. – Zaśmiał się krótko. – A powinien. – Ale ty... – Paks – przerwał jej takim tonem, że słowa zamarły jej na ustach. – Byłaś żołnierzem i walczyłaś w wielu bitwach – czy kiedykolwiek śniłaś o śmierci? Zaskoczył ją tak, że przez dłuższą chwilę milczała. – Nie... raczej nie – odrzekła w końcu. – Niektórzy moi przyjaciele tak... ale miewałam już niepokojące sny, jeśli to masz na myśli. – Czy ty... znałaś kogoś, kto miał taki sen? – Raz. – Z trudem przełknęła ślinę. Ciekawe, co przyśniło się jemu. Kiedy na niego popatrzyła, wbijał wzrok w końską grzywę, zaciskając dłonie na wodzach. – Ja... widziałem – powiedział cicho. Ledwo go słyszała. – Widziałem walkę... i cios... i śmierć. A potem nic. Wiem – dodał, podnosząc na nią wzrok. – Wiem, że przygotowują się na to wszyscy wyznawcy Girda: na walkę ze złem na śmierć i życie. Ale... Paks, to było zbyt szybko. Znasz to cięcie. – Odsłonił rękaw i pokazał jej ranę, jaką zadała mu wczoraj wieczorem podczas ćwiczeń. – Nie zagoiła się jeszcze, odróżniam ją od innych blizn. Zadygotała gwałtownie. Twarz Ambrosa zaczęła zmieniać się z różowego oblicza żywego człowieka w bladą maskę, którą widziała u tylu martwych. – To był sen – wyjąkała. – Nie wszystkie sny są prawdziwe. – Wiem. – Skinął głową, uspokoiwszy się trochę. – Wiem o tym. Ale myślałem... chciałem zobaczyć rodziców. – Spojrzał w bok. – Czy teraz gorzej o mnie myślisz? – Nie. Oczywiście, że nie. – A jednak poczuła się starsza od tego chłopca, który widział ojca i matkę pół roku temu, a jeszcze rok temu był w domu. – Zastanawiałem się... jesteś żołnierzem i w ogóle. Stoczyłaś więcej walki ode mnie. Prawdę rzekłszy, nie stanąłem jeszcze twarzą w twarz z prawdziwym wrogiem. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie miała ochoty chwalić się swoim doświadczeniem. Pomyślała o domu – ostatnimi dniami często się to jej zdarzało – i po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy jeszcze kiedyś zobaczy swoją rodzinę. Nie nękały jej jednak koszmarne sny, nie miała też lęków. Uśmiechnęła się do Ambrosa w nadziei, że doda mu otuchy. – Dobrze walczysz, Ambrosie, spodziewam się, że w razie potrzeby bardzo się przydasz. Mam nadzieję, że nie nastąpi to tak prędko, jak się obawiasz. Opowiesz marszałkowi o swoim śnie? – Zrobiłbym to, gdyby nie wyjechał. Tak, musi o tym wiedzieć, na wypadek, gdyby było to posłanie zła. Dziękuję, Paks, że nie śmiejesz się ze mnie. Zjawili się w gospodzie na spóźniony obiad, Paks przekonała Ambrosa, żeby zjedli go razem. Postanowiła pokazać mu zwoje z elfane taig – skoro nie wyśmiała jego koszmarów, on nie powinien kpić z jej kłopotów z czytaniem. Lecz jedli powoli i nastało późne popołudnie, zanim udała się na górę po zwoje. Trzymała je w ręku, gdy hałas na ulicy zwabił ją do okna. Rozkrzyczany tłum otaczał zakrwawionego mężczyznę, siedzącego na oklep na tłustym mule. Z drzwi gospody wypadł Ambros, w ślad za nim Hebbinford. Tłum zobaczył go i wybiegł mu naprzeciw. – Rabusie! – usłyszała. – Rabusie! Karawana! – Człowiek zsunął się z muła, podtrzymało go dwóch mężczyzn, na wpół niosąc do gospody. W tłumie mignęła jej ruda czupryna Sevri, która odprowadzała muła. Paks zbiegła po schodach. Hebbinford i Ambros pochylali się nad na wpół leżącym w fotelu przy kominku, w podartym i zakrwawionym ubraniu, rannym. Paks dostrzegła odzianego w czerń mężczyznę opartego o ścianę za plecami rozgadanego zbiegowiska. Zauważył jej wzrok i uśmiechnął się, czuła, że się rumieni. Ambros podniósł głowę i zobaczył ją. – Paks. Podejdź tu, dobrze? – Przepchnęła się przez zgromadzonych, świadoma ciekawych spojrzeń. Jeszcze patrząc z góry, zauważyła, że Ambros cieszy się większym poważaniem, niżby sądziła – przynajmniej pod nieobecność marszałka. – O co chodzi? – spytała. – Ten człowiek twierdzi, że był woźnicą w karawanie, która wyjechała rano z miasta. Na zachodnim trakcie napadli na nich bandyci i zabili wszystkich strażników. Spojrzała na rannego – korpulentnego, opalonego mężczyznę średniego wzrostu – zastanawiając się, gdzie dokładnie na zachodniej drodze nastąpił atak. Ambros zadawał pytania, nie słyszała cichych odpowiedzi. Hebbinford zabrał się za wypędzanie gapiów z jadalni. Rzucił przez ramię: – Powiem burmistrzowi. – Paks była ciekawa, kogo wyślą do sir Felisa. W opustoszałej i cichej jadalni usłyszała nareszcie udzielane Ambrosowi odpowiedzi. – Setki bandytów – wydusił indagowany trzęsącym się głosem. – Setki setek, na koniach, z łukami i mieczami. Porwali całą karawanę, wszystkie konie i wozy i zabili strażników, i... – Jak uciekłeś? – spytał Ambros. – Czy to jeden z waszych mułów? Nie sądziła, że ogorzała twarz może jeszcze pociemnieć, lecz tak właśnie się stało. – Powoziłem ostatnim wozem. Usłyszałem hałas... ten odcinek drogi cieszy się złą sławą... i odciąłem muła, a potem... – Uciekłeś – dokończył Ambros tonem, jakiego, zdaniem Paks, użyłby marszałek. – Cóż, próbowałem. – Patrzyła badawczo na twarz mężczyzny, który z trudem zaczerpnął powietrza. – Lecz ten przeklęty przez Simyitsa syn parguńskiego osła kopnął mnie w głowę. I uciekł, po powaleniu mnie na ziemię w samym środku tego wszystkiego. Leżałem tam zbyt oszołomiony, by walczyć albo uciekać. Uznałem, że to najlepsze wyjście. Jeden z opryszków trącił mnie lekko, ale leżałem nieruchomo. Słyszałem, jak rozmawiają, nakazując sobie upewnienie się, czy wszyscy strażnicy nie żyją. Potem próbowali schwytać mojego muła, ale nie zdołali nawet musnąć go palcem, więc dali sobie spokój. Odczekałem trochę – byłem też nieco obolały, panie – a kiedy usiadłem, zobaczyłem niedaleko tego przeklętego muła spłoszonego zapachem krwi. Potem podszedł do mnie i całe szczęście. Przeliczyłem ciała strażników, panie, stąd wiem... – Co z kupcami i resztą woźniców? – Wszyscy woźnice nie żyją, ludzie i gnomy. Nie widziałem ciał kupców, ale wątpię, żeby jeszcze żyli. – Hmmm. – Znowu zabrzmiało to podobnie do głosu marszałka. – Gdzie to było? Coś szybko i szczęśliwie tu wróciłeś. Mężczyzna zbladł. – Proszę, panie! Przysięgam, że to prawda. Wyruszyliśmy bladym świtem – zapytaj gospodarza. Droga była sucha i jechaliśmy dobrym tempem. Stary Cobai nie chciał zatrzymywać się w lesie na popas, więc jedliśmy na wozach. Właśnie skończyłem pikla, kiedy usłyszałem hałas. A wracałem tu tak szybko, że spieniłem muła. Ambros rzucił Paks szybkie spojrzenie, nie wiedziała, co oznaczało. Coś jednak kazało jej zapytać: – Możesz powiedzieć, jak ciężko zostałeś ranny? Woźnica popatrzył na nią z wdzięcznością. – Trochę mnie szturchali, lady, a wcześniej upadłem. Owinąłem sobie ranę koszulą strażnika – wskazał na zakrwawiony materiał. – Cóż, lepiej rzućmy na nią okiem. Oficerze, czy w mieście jest lekarz? – Miała nadzieję, że użyła prawidłowego tytułu. – Tak – odparł Ambros. – W strażnicy, u sir Felisa. – Zerknął w bok. – Będziemy potrzebować czystego materiału i wody... szkoda, że nie ma marszałka. – Bez wątpienia na to właśnie liczyli – orzekł woźnica. Paks odwinęła szmatę, którą miał na głowie, skrywała paskudne rozcięcie, spod niego wyzierała kość. – Nic dziwnego, że wzięli cię za martwego – skomentowała. – Jak masz na imię? – Jeris, lady. Jeris Angarn z Dapplevale w Lyonyi. Byłaś tam? – Nie. Nie ruszaj się teraz. – Pomogła Ambrosowi obnażyć inne rany – głównie otarcia i dwa płytkie rozcięcia z boku i na plecach. – Masz szczęście, Jerisie. Mogli cię zabić. – Wiem o tym. – Poruszył się niespokojnie, gdy zaczęli oczyszczać rany. – To... au...! przepraszam. Gdyby nie kopnął mnie muł, pewnie dogoniliby mnie – mieli konie. Prawda jest taka, że nie zasłużyłem na to, niemniej miałem szczęście. Wola Simyitsa... – Myślisz, że Simyits ma większą moc od Pana? – zapytał Ambros. – Tego nauczyli cię w Lyonyi? – Och, panie... w Lyonyi byłem chłopcem i miałem chłopięce wierzenia. Od dwudziestu lat jestem w drodze i widziałem sporo zdarzeń szczęśliwych i pechowych. Pan stworzył cały świat – o ile nie był to Sertig – ale co on ma wspólnego z prostym woźnicą? Dzisiaj zginęli dobrzy ludzie – byli odważni i próbowali walczyć. A ja przeżyłem i mogłem was ostrzec, ponieważ muł kopnął mnie w moją twardą łepetynę. Czy Pan okazał swą moc, nakazując mułowi poczęstowanie mnie kopniakiem? Paks stłumiła śmiech. O Simyitsie wiedziała, że jest bogiem złodziei i graczy, lecz woźnica wyglądał na człowieka uczciwego, choć niezbyt odważnego. Lecz Ambros przykucnął i z poważną miną spojrzał indagowanemu w oczy. – Gdyby Pan zechciał, żeby twój muł kopnął cię, to bądź pewny, że mógłby to uczynić. Lecz jest ktoś bliżej nas – Gird Strongarm, kiedyś człowiek, jak ty. Też miał twardą głowę i mówi się, że wie, jak przekonywać innych. Nie nazwałbym zwykłym szczęściem ani gdybym przeżył jako jedyny spośród wszystkich moich towarzyszy, ani muła, czekającego pomimo zapachu krwi. Czy twoje zwierzę kocha cię na tyle, by cię kopnąć, uniknąć schwytania, a potem do ciebie wrócić? Jeris zmarszczył w zamyśleniu czoło. – Cóż, teraz rozumiem, co masz na myśli. Uczciwie mówiąc, nie przypuściłbym, że to ośle nasienie zostanie tak blisko świeżych trupów. Ale czemu Gird miałby zdzielić mnie w głowę, skoro chciał, żebym przeżył? Dlaczego nie uratował całej karawany, zsyłając ogień na bandytów? – A dlaczego nastaje zima? Dlaczego rzeki spływają z gór? – Ambros przemawiał teraz zupełnie jak marszałek. – Pan pozwala ludziom radzić sobie z innymi. Jeśli chodzi o ciebie, to może Gird wiedział, że twój muł nie prześcignie koni, a może szukał drogi do twego twardego łba i postanowił najpierw zapukać. – Spokojnie, Ambrosie – odezwał się stojący w drzwiach sir Felis. – Nawrócisz go później, teraz chciałbym się dowiedzieć, co się stało. – Za jego plecami lekarz dźwigał torbę z medykamentami, a Zinthys – znów w innej szacie – uśmiechał się do Paks. Woźnica powtórzył swoją historię, a potem lekarz zabrał go do jednego z pokojów. Sir Felis, Zinthys, Ambros i Paks naradzali się w małym pomieszczeniu przy kuchni. – Nie wierzę w te setki bandytów – oświadczył sir Felis. – Nie nakradli wystarczającej ilości jedzenia i paszy. Zabili dwudziestu ludzi i kilku uwięzili – nie wiemy dokładnie ilu. Poza zasadzką, wystarczy na nich oddział dobrze uzbrojonych, zdyscyplinowanych żołnierzy. Może nawet mniej. Nie sądzę, żeby było ich więcej niż... – urwał, wbił wzrok w lampę i zamyślił się – trzydziestu. Koni mają jeszcze mniej. Większość zaatakowanych karawan wiozła suche towary, broń i tak dalej – nie jedzenie. – Tak, ale co teraz? – zapytał Ambros. – Wiesz, że marszałek Cedfer zabronił mi pójść – co zrobimy? Felis spojrzał na Paks. – To twoja sprawa, skoro podjęłaś się tego zadania, ale jeśli chcesz rady... – Tak, panie. – To zaproponowałbym, żebym udał się tam z żołnierzami, jak tego wszyscy oczekują, i zabrał ciała. Wymyśl pretekst, żeby pojechać tam samej jutro – nie na zwykłą przejażdżkę – i spróbuj znaleźć ślady wozów. Ja nie będę nawet szukał, zanim tam dotrę, będzie już ciemno. Jeśli je znajdziesz, nie spiesz się z chodzeniem po nich. Spodziewam się, że przez najbliższe dni będą uważnie obserwować drogę. Daj im czas na osłabienie czujności. Potem – jeśli to tam, gdzie myślimy – jedź za nimi. Pokręciła głową. – Za pozwoleniem, panie, mam inny pomysł. Szturm na umocnienia, nawet zrujnowane, nie jest łatwy. Próbowaliśmy tego kiedyś w Aarenis. Czemu nie spróbować wypłoszyć ich – złapać w kryjówce? – Masz na myśli tamtą ścieżkę, którą znalazłaś? – Tak, w pobliżu strażnicy. Gdyby tak frontalny szturm... – Kim? – zapytał Felis. – Nie mogę dać ci żołnierzy. – Nie, ale mistrz Zinthys mógłby wykorzystać magię. – Zerknęła na niego. – Macenion – półelf, z którym podróżowałam – znał parę iluzji. Pomyślałam sobie, że... Zinthys wyglądał na zadowolonego, choć Ambros zmarszczył brwi. – Prawdę rzekłszy, lady Paksenarrion, iluzje to moja specjalność. Są mniej niebezpieczne dla widzów niż, powiedzmy, prawdziwe ogniste pociski. – I łatwiejsze do stworzenia – mruknął cicho Ambros. Zinthys żachnął się oburzony. – Młody panie, jeśli uważasz, że wyczarowanie nawet iluzorycznego płomienia jest takie łatwe, to czemu sam nie spróbujesz? Mój stary mistrz, znany specjalista w tej dziedzinie, zawsze powiadał, że dobre, przekonujące złudzenie jest znacznie trudniejsze, gdyż rzeczywistość przekonuje sama i ma własny wygląd. Jeśli stworzysz ogień, prawdziwy ogień, nie musisz więcej martwić się o niego. Lecz iluzoryczne płomienie mogą nie wyjść z wielu drobnych przyczyn – choćby wskutek zapomnienia, skąd wieje wiatr, gdyż wówczas będą chwiać się w złą stronę. – Przepraszam – mruknął Ambros, wbijając wzrok w blat stołu. Uznała, że wcale nie było mu przykro. Uśmiechnęła się do Zinthysa. – Nie mam o tym pojęcia – powiedziała – ale czy możesz stworzyć coś, co ich przestraszy, co przekona ich, że ruszyły przeciwko nim znaczne siły? – Możliwe – odrzekł wciąż nastroszony czarodziej. Wzruszył ramionami i spojrzał na sir Felisa. – Byłoby łatwiej, gdybym miał jakiś wzór. – Co? – Formę, kształt, a mówiąc prościej: paru prawdziwych zbrojnych, których mógłbym zwielokrotnić, zamiast wymyślać ich samemu. Rozumiecie, wtedy łatwiej utrzymać ich w ruchu. Paks nie zrozumiała, ale i tak pokiwała głową. Felis złożył dłonie w wieżę. – Ilu, Zinthysie? Czarodziej popatrzył na niego z namysłem. – Och... pół tuzina? – Czterech. – Kapitan spojrzał w kufel. – Wystarczy, by uratować ci skórę, jeśli coś nie wyjdzie. Nie mogę dać wam więcej. – Czterech – powtórzył z radością Zinthys. – Zobaczysz, lady Paksenarrion – stworzę taką iluzję, że będą zmykać tylnymi drzwiami... a przy okazji, skąd wiemy, że tam są jakieś tylne drzwi? – Nigdy nie widziałam twierdzy bez zapasowego wyjścia – odparła wesoło, przypominając sobie liczne sztuczki Siniavy. – Oby bogowie pomogli nam wybrać właściwe miejsce. – To – zauważył Zinthys z satysfakcją – jest waszą sprawą, żołnierzy. Tylko powiedz mi, kiedy i gdzie mam ich wystraszyć, a ja zajmę się resztą. Rozdział czternasty Gdy Ambros przedstawił mu plan. Mai okazał się bardziej przenikliwy, niż oczekiwała. Zaśmiał się gromko wyraźnie rozbawiony. Paks uznała, że może im jednak pomóc. – Czyli najpierw musimy odszukać miejsce i znak, a potem ona poprowadzi żołnierzy? – Zmierzył Paks ostrym spojrzeniem. – Dowodziłaś kiedyś zbrojnymi, pani? Nie chcę być taki jak Doryan, ale... – Byłam kapralem w jednej z kohort – odrzekła. – Rozumiem, że oznacza to: „tak”. – Odwrócił się do Ambrosa. – A co będzie, jeśli ich kryjówka jest ufortyfikowana? Spróbujemy ją zdobyć? – Nie. Mamy plan wypłoszenia ich stamtąd – o ile będzie to miejsce, o którym myślimy. Bywałeś ostatnio w okolicach starych ruin Seriyana? – Na Girda, nie! Mówiłem marszałkowi kilka lat temu, że to złe miejsce – pechowe. Czy sądzicie, że właśnie tam się ukrywają? – Możliwe – biorąc pod uwagę znak, który Paks znalazła kilka dni temu. – W takim razie powiem tylko tyle, że są odważną bandą. Nie zostałbym tam za sztukę srebra dziennie. Nawet za całą beczkę piwa. – W twoim przypadku wiele to mówi. W porządku, Mai, wiem, że nie podoba ci się to. Jeśli jednak są wystarczająco źli, mogą się tym nie przejmować. – O co chodzi? – spytała Paks. – Czemu te ruiny są takie złe? Mai i Ambros wymienili spojrzenia. Ciszę przerwał ten drugi. – To było jeszcze, zanim tu przyszedłem... Byłem chłopcem, mieszkającym niedaleko granicy z Lyonyą. Osiedlił się tam mag, w rok wybudował sobie twierdzę – czarami, jak utrzymują niektórzy. Jak większość czarodziejów dbał o dobro i zło tak samo jak głuchy o muzykę. – Nie wiem, czy to sprawiedliwe – wtrącił Mai. – Mistrz Zinthys to miły człowiek. – Co parę dni kupuje ci piwo. Ale czy zaufałbyś mu, gdyby miał podczas walki strzec twych pleców? Leśnik zastanowił się. – Cóż... tak. Wolałbym jednak, żeby byli tam sir Felis lub marszałek. – Lubię go – stwierdził Ambros. – Uważam, że jest uczciwy, choć jest czarodziejem, a oni bardziej dbają o magię i pieniądze, niźli o cokolwiek innego. Taką mają naturę. Lecz tamten mag, Seriyan, nie przypominał Zinthysa, o nie. Zjawił się tutaj, gdyż chciał rządzić, przynajmniej tak mi opowiadano. On tego nie mówił, utrzymywał, że chodzi mu o wiedzę. Lecz wypuścił stado magicznych bestii i zagroził jeszcze gorszymi, jeśli ludzie nie będą płacić mu „podatku” za ochronę. Most Piwowarów nie miał wtedy strażnicy, a jedynie sioło. – Nie było tu wtedy marszałka Cedfera – wtrącił Mai, uśmiechając się do Paks – ani Deordtyi, tylko jeszcze ktoś inny. Nie pamiętam imienia. – Nieważne – uciął Ambros. – Tamten marszałek popełnił błąd, uznając czarodzieja za niegroźnego, co skończyło się utratą wielu żywotów, kiedy piechurzy musieli szturmować twierdzę. W końcu mag wysadził się w powietrze, woląc to niż schwytanie. – Mam nadzieję – mruknął ponuro Mai. – Ale nie jestem pewny, sądząc po tym, jak wygląda to miejsce teraz. – Może zostawił parę zaklęć – powiedział Ambros. Paks złapała się na tym, że liczy na to, iż zbójcy ukrywają się gdzie indziej. Nie miała ochoty spotkać czarownika, który może tylko udawał, że odebrał sobie życie. Musiała jednak przyznać, że stara twierdza Seriyana to ruiny leżące najbliżej znalezionego przez nią znaku. Mai zgodził się pojechać z nią nazajutrz, żeby obejrzeć ścieżkę. Podjechał pod gospodę solidnym, dwukołowym wózkiem, ciągniętym przez kudłatego kucyka. W kącie stał jego topór, głowicą w dół. Resztę wózka wypełniały dwa dodatkowe koła. – W ten sposób – powiedział cicho, osuszając kufel piwa przyniesiony mu bez pytania przez Hebbinforda – najzwyczajniej w świecie szukam odpowiednio prostego pnia sosny do rozbudowy ratusza. Dzięki dodatkowym kołom mogę zabrać wszystko, co znajdziemy. – Zastanawiała się jak, nigdy nie widziała leśnika przy pracy. Mai dostrzegł jej dezorientację i wybuchnął głośnym śmiechem. Zauważyła, że inni goście patrzą na nich i słuchają. – Widzisz, pani, nie wiesz wszystkiego. – Mówił jeszcze głośniej, mocno akcentując słowa. – Wycinam krótki, mocny palik na oś, osadzam na nim koła i przywiązuję całość do końca pnia. Przednia część pniaka opiera się na wózku, a tylna na kołach, rozumiesz? – Przytaknęła. Już chciała zapytać, dlaczego niby tylne koła nie miałyby wypaść spod pnia, sama jednak domyśliła się, że można je przywiązać do osi. – Wybierz się ze mną – zaproponował jej Mai, zupełnie jakby zamierzała zrobić coś innego – a pokażę ci inne rzeczy, o których nie masz pojęcia. – Powinnam poszukać Ambrosa... – rzuciła z powątpiewaniem, jak się wcześniej umawiali. Mai znów wybuchnął śmiechem. – Och, Ambros! Na Girda, nie chcesz chyba spędzać z nim wszystkich dni, co? Jest przecież oficerem. Chodź. – Puścił do niej oko i wrócił do wózka, oddając pusty kufel służącej. Ktoś roześmiał się. Paks wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Jedź przodem, dogonię cię, jak przyszykuję konia. Którędy pojedziesz? – Och, na zachód. Pamiętam, że parę lat temu rosła tam przy drodze prosta, wysoka sosna. Rozumiesz, jest mi łatwiej, jak drzewo jest koło drogi. – Dobrze – zgodziła się. – Powiem Ambrosowi, że nie mam dzisiaj czasu. – Mai pomachał jej i pojechał, a ona poszła do stajni osiodłać karosza. Miała nadzieję, że przedstawienie się udało. Nienawidziła myśli o szpiegu w miasteczku, lecz fakty były przekonujące. * * * Dogoniła Mala, zanim na dobre zagłębił się w las po drugiej stronie Mostu Piwowarów i przystanął przy ostatniej przydrożnej farmie, by porozmawiać z jej właścicielką. Zatrzymał Paks machnięciem ręki. – Paks, znasz Eris? – Była to ta sama kobieta, którą spotkała na posiedzeniu Rady. Zaczęła myśleć, że Mai jest jeszcze mądrzejszy, niż przypuszczała. – Tak, pamiętam cię – rzuciła, zeskakując z siodła. Nie bała się już robić tego przy świadkach – karosz uczył się dobrych manier. – Nie wiedziałam, że to twoje gospodarstwo. – Jeszcze kilka lat temu nie było – uśmiechnęła się blado kobieta. – Kiedyś mieszkaliśmy tam – machnęła ręką na południowy zachód – ale bandyci lub coś innego – łamało nam płoty i wykradało bydło. Po śmierci męża i ożenku synów odkupiłam tę farmę od kuzyna, żeby być bliżej miasteczka. – Ładnie tu – oceniła Paks. Mały domek wyglądał porządnie, a ogród rozkwitał. – Och, to dobre gospodarstwo – zgodziła się Eris. – Brakuje mi tylko strumyka, takiego jaki mieliśmy przedtem – i to kilka stóp od drzwi. Ale kiedy codziennie znajdujesz w nim martwe zwierzęta... – Uch – wzdrygnęła się Paks. – Lubisz jabłka? – ciągnęła Eris. – Właśnie dojrzewają... Z przyjemnością dam ci parę. – Do spółki z końmi ogołocilibyśmy ci pół sadu – odparła Paks. – Kupię jedną miarę dobrych dla siebie i dwie miary obitych dla koni. – Dałabym ci je... – Eris – przerwała jej Paks, zastanawiając się, czy nie powinna używać tytułu, który słyszała na posiedzeniu Rady. – Sama dorastałam na farmie. Teraz ja mam pieniądze, a ty jabłka na sprzedaż. – Dobrze – zgodziła się kobieta. – Kiedy wrócisz wieczorem – bądź kiedy indziej – będą czekały na ciebie przy bramie, pod żywopłotem. – Ja też chcę trochę, Eris – dodał Mai. – Ty? Myślałam, że żyjesz samym ale – rzuciła ze śmiechem. Ruszyli dalej drogą, zatopieni w rozmowie. Prowadziła konia, jako że Mai szedł koło swojego wózka. Pokazywał jej różne drzewa, lecz Paks szybko wszystko się pomieszało: kolory i wygląd kory, kształty liści i koron. Potrafiła jedynie odróżnić liść – gwiazdę od podłużnego, a oba od przypominającego paproć. Mai pokpiwał sobie z niej. Jednocześnie oboje bacznie wypatrywali śladów karawany: świeżych kolein i śladów wąskich kopyt mułów. O tym jednak nie wspominali. Paks zastanawiała się, co zastanie na miejscu ataku, skoro sir Felis wysłał po ciała cały oddział żołnierzy. Czy w ogóle je zauważy? Gdy słońce wdrapało się wysoko na niebo, zaczęła martwić się, że je przegapili. Jednak kiedy już je znaleźli, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Wszędzie zostały głębsze, okrągłe ślady koni i tropy mułów. Krew na liściach i przydrożnych kamieniach. Parę połamanych strzał. Przeoczyłaby niektóre ślady, ale Mai, cały czas rozprawiając o drzewach, odnalazł je i pokazał. W końcu znalazła miejsce, którędy zabrano wozy. Świeżo nacięte gałęzie, z jeszcze zielonymi liśćmi, maskowały drogę, którą uprowadzono wozy w głąb lasu – na zjechanie z traktu bandyci wybrali szczególnie kamieniste miejsce. Jej zdaniem, droga prowadziła w złym kierunku – na północ – lecz Mai sposępniał, kiedy to zobaczył. – Na północny zachód stąd znajduje się farma – wyjaśnił. – A raczej znajdowała się, dopóki nie spłonęła. Jeśli z niej korzystają, mogą używać starej drogi dla wozów. O ile pamiętam, dochodzi ona do traktu. – Cóż, pojedziemy nią? – Nie. Nie konno. Na tych liściach narobilibyśmy hałasu jak cała armia. Jeśli przyjmiesz ode mnie radę, pojedźmy drogą i rozejrzyjmy się za miejscem, skąd odchodzi dukt na farmę. Zobaczyła go, kiedy Mai zatrzymał się gwałtownie. – Ha! – zawołał gromko. – Oto drzewo, jakiego szukałem. – Spojrzała na niego osłupiała, mrugnął okiem. – Pojedź sobie kawałek drogą – ciągnął. – Zetnę je prosto na trakt. Coś ci powiem: weź te dwa koła, co? Podjedź tam... tak, dobrze... do tamtej dróżki. Tam właśnie upadnie drzewo. – W końcu załapała i pojechała powoli tam, gdzie jej kazał. Za jej plecami ozwał się topór. Zastanawiała się, czy to naprawdę była sosna. Trudno było jedną ręką toczyć koła, a drugą prowadzić karosza. Parę razy przewróciły się i musiała się po nie schylać. Dotoczyła je do bocznej ścieżki, położyła ze stęknięciem na ziemi i wytarła ręce o liście. Czarny rumak trącił ją i podrapała go po pysku. Mai zabrał się już do pracy. – Ile czasu ci to zajmie? – zawołała do niego. Rytmiczny stukot topora urwał się, drwal wyprostował grzbiet. – Hę? – Ile czasu ci to zajmie? – Powiedziała to celowo głośno i wyraźnie. – Pomyślałam sobie, że pojadę kawałek i poszukam wody dla konia. – Och, powiedzmy... jak słońce zejdzie dwa palce po nieboskłonie. Nie dłużej. Kawałek stąd jest źródełko – parę lat temu była tam farma. Mnie też trochę przynieś – na wózku jest baniak. Ten gość sam się nie przewróci. Paks wskoczyła na grzbiet rumaka, a leśnik podał jej wysoki baniak z drucianym pałąkiem. – Kiedyś była tam dobra woda – dodał, mrugając do niej. – Uważaj tylko na dzikie zwierzęta. Słyszałem, że z wodopoju korzystają wilki. – Będę ostrożna – obiecała i ruszyła śladem wozów i mułów. Mai skinął głową i pomachał jej na do widzenia. Jadąc ścieżką na południe, nie próbowała nawet zachowywać się cicho. Odnalazła strumyk, wypływający z obudowanego kamieniami ujęcia. Dalej znajdowała się zarośnięta polanka, na niej wznosiły się ruiny farmerskich zabudowań. Nie rozglądając się, napełniła baniak wodą, a potem pozwoliła napić się rumakowi. Tak naprawdę, wcale nie był spragniony, kilka stóp dalej zaczął parskać świeżą wodą. Powoli zawróciła i pojechała z powrotem, zadowolona, że ma na sobie kolczugę i hełm. Mai zdążył już ściąć drzewo i teraz głośno instruował ją, jak ma umieścić koła pod końcem pniaka. Ociosał końcówki osi, a po osadzeniu kół rozszczepił je i zablokował poprzecznymi kołkami. – Chodzi o to – wyjaśniał – żeby koła obracały się na osi, a nie razem z nią. W przeciwnym razie wysunęłyby się spod pnia. – W ogóle nie przyszło jej to do głowy. Nie zauważyła także wcześniej puszki z tłuszczem, którym wysmarował oś. Ciekawiło ją tylko, jak zamierza umieścić drugi koniec pnia na wózku. Na pewno nie miał tyle siły. Spojrzała w górę, szukając miejsca do zawieszenia liny. – Nie patrz w górę – ostrzegł ją cicho. Zamarła. – Jeśli chcesz wiedzieć, jak podniosę to monstrum – dodał głośniej – to wykorzystam w tym celu jego własne gałęzie, które później odrąbię. Niektórzy używają lin, ale wymaga to wyższego drzewa w pobliżu. Nie zawsze tak jest. Na Girda, ależ chce mi się pić! – Jednym haustem opróżnił baniak. Droga powrotna była wolniejsza, kucyk Mala ciągnął pień miarowym krokiem. Karosz niepokoił się. Paks zeskoczyła z siodła i poprowadziła go na wodzy. Odebrali jabłka od Eris, Mai podał Paks aktualną cenę. Zostawiła pieniądze zawinięte w materiał, którym gospodyni przykryła koszyki. Ściszonymi głosami omawiali odkrycia Paks. Mai poinformował ją, że dostrzegł między drzewami obserwatora. Zgodzili się, że badanie ścieżki teraz, kiedy bandyci byli tacy czujni, niosło ze sobą zbyt duże zagrożenie. Zmierzchało się, kiedy mijali sioło, Ambros rozmawiał z paroma piechurami przy bramie folwarku. Powitał ich głośno. – Pomóż mi przejechać przez most – odkrzyknął Mai. – Paks nie jest szczególnym woźnicą. – Nie widzę tu szczególnego zaprzęgu – odcięła się, pewna, że może pozwolić sobie na takie żarty. – Z przyjemnością zaprzągłbym twojego karego i pozwolił mu popracować. – Wątpię. – Ambros podszedł do nich. – Nie byłeś przy tym, jak Paks po raz pierwszy go osiodłała. W uprzęży byłby niemożliwy. Chodź, Jori, pomóż nam. – Razem przeprowadzili wózek przez most. Potem poszli do miasteczka, rozmawiając po drodze. Mai odwiązał pień pod ratuszem i zdjął go z tylnych kół. Waga drzewa sama ściągnęła go z wózka. Kucyk odetchnął, a ludzie wybuchnęli śmiechem. – Chodźmy do gospody – zaproponował Mai. – Postawię wam piwo. Kiwnęli głowami, Ambros i Jori zaczęli rozprawiać o sprawach sioła. Paks nie miała pojęcia o roli siedziby Girda w ekonomicznym życiu miasteczka. Prawie ich nie słuchała, zajęta rozważaniem, kim naprawdę był Mai Argonist, bo na pewno nie zwyczajnym leśniczym. Doszła do wniosku, że nikt nie jest tym, na kogo wygląda. Przed pojawieniem się w Moście Piwowarów nigdy nie przypuściłaby, że właściciel gospody może okazać się członkiem Rady Miejskiej, że ludzie odgrywają więcej niż jedną rolę i wszystkie są ważne. Jadalnia była całkowicie zapełniona, choć względnie cicha. Wiadomość o napadzie sprawiła, że wszyscy mieli poważne miny. Odprowadziła karosza do stajni, a po powrocie przekonała się, że reszta czeka na nią przy stole. Pokręciła głową na proponowane jej przez Mala piwo i poprosiła Hebbinforda o kolację. – Wolę zjeść przed piciem – wyjaśniła leśnikowi. – Nie mam twojej... – urwała, gdy pozostali radośnie zachichotali. Przyjrzała się mu spod zmrużonych powiek. – ...pojemności – dokończyła wreszcie. Od śmiechu Mala zatrząsł się stół. – Nie zaczęłaś wystarczająco wcześnie – uznał. – Kiedy sięgnąłem ojcowskich kolan, zaczął poić mnie kuflem. – Ale? – zapytał Ambros. – Nie – ale było za drogie. Wodą. Niemniej dzięki temu wyrobiłem sobie przepastne gardło. Uczucie przełykania... – Czemu nie pozostałeś przy wodzie? – Och, to z kolei mój brat. – Spoważniał, lecz Paks wydało się, że pod tą maską dostrzega rozbawienie. – Twierdził, że piechur Girda musi umieć pić jak mężczyzna. Nauczyłem się. – Jeśli to jest powód – rzucił Ambros – to powinieneś zostać kuakgannirem – nie pijesz jak mężczyzna, lecz jak drzewo. Wybuchnęli śmiechem. Hebbinford przyniósł Paks talerz z plastrami mięsa w sosie. Mai porwał pierwszy kawałek i wepchnął sobie do ust. Spojrzała na niego. – To na szczęście – oznajmił. – Będziesz miała szczęście, jeśli ktoś zje ci pierwszy kawałek. Pokręciła głową i zabrała się za jedzenie. Nim skończyła, sala wyludniła się. Ambros wyszedł z Malem. Wiedziała, że później odwiedzi ją sir Felis, chcąc usłyszeć raport. Poprosiła Hebbinforda o jeszcze jedną szarlotkę i rozsiadła się wygodnie. W jadalni został odziany w czerń mężczyzna. Przechwycił jej wzrok. Nie rozmawiała z nim od tamtego popołudnia, kiedy wezwała ją Rada. Podszedł do niej. – Mogę się przysiąść? Kiwnęła głową z ustami wypchanymi ciastem. Sięgnęła po kufel, by popić deser. – Nie chcę być wścibski – zaczął – ale wydajesz się być teraz w łaskach, dla twojego dobra mam nadzieję, że tak jest naprawdę. Jeśli jednak mają być podjęte jakieś działania w związku z napaścią na karawanę, a ty weźmiesz w nich udział, to proszę, żebyś ponownie rozważyła moją propozycję. Możesz chcieć mieć u boku kogoś – powiedzmy – nie stąd. Patrzyła na niego przez chwilę, nim odpowiedziała. – Panie... Arvidzie, mówiłeś? – przytaknął, uśmiechając się lekko. – Zdajesz się sugerować, że tutejszym mieszkańcom nie należy ufać. Czy tak? – Nie uważam, żeby tak właśnie należało stawiać sprawę. Twierdzę jedynie, że mieszkańcy małego miasteczka okazują się być bardziej godni zaufania dla swoich sąsiadów niż obcych. Czyż nie przekonałaś się o tym sama w trakcie swych podróży? Że miejscowi trzymają się razem? – Tak przypuszczam. – Łyknęła piwa i zjadła resztę szarlotki. – Można nie ufać im w pełni, ale – proszę o wybaczenie – czemu miałabym ufać tobie? Mrugnął do niej. – Ach, wiedziałem, że wiesz więcej, niż na to wyglądasz. Podróże po górach wyostrzają zmysły. Nie mam nic do zarzucenia ich charakterom – wszyscy wiedzą, jak uczciwi są wyznawcy Girda... przynajmniej wobec współwyznawców. – Gdy nie zareagowała, uśmiechnął się i kontynuował: – Ale ty nie czcisz Girda. Nie jesteś też stąd. Nie sądzę, żeby cię okłamali, mogą jednak ukrywać prawdę. A jeśli dojdzie do wyboru: ich skóra czy twoja...? – Rozumiem twój punkt widzenia – odparła cicho. – Jednak nadal mi nie odpowiedziałeś. – Moja droga – zaczął, wyciągając sztylet i przycinając sobie paznokcie. – Powinnaś mi ufać tylko dlatego, że leży to w twoim interesie tak samo jak w moim. Nie wyznaję Girda ani nie jestem stąd, więc jest mało prawdopodobne, bym chciał poświęcić cię dla ratowania reputacji brata czy życia przyjaciela. Nie oczekuję, że zaufasz mi tak jak swym towarzyszom z Kompanii Księcia Phelana, oczywiście, że nie. Niemniej nie mam powodów, żeby cię zabić, za to parę, by utrzymać cię przy życiu. – Jakich to? – zapytała z zaciekawieniem. Czekając na odpowiedź, jadła drugie ciastko. Zmrużył oczy i schował sztylet do pochwy. – Powiedziałem ci już, że nasze interesy mogą być zbieżne. Nadal tak uważam. Nie życzę zbójcom dobrze, z radością ujrzę ich martwymi. Nie musisz wiedzieć dlaczego. Najwyraźniej nikt oficjalnie nie zamierza nakłaniać mnie do ścigania ich – nie jestem doświadczonym wojownikiem. Jeśli jednak takim zadaniem obarczyli ciebie, to z przyjemnością ci pomogę. Może po to, by upewnić się, że wykonasz je do końca. – Masz do nich urazę? – drążyła, coraz bardziej zaciekawiona. – Wyrządzili krzywdę tobie lub twojej rodzinie? – Nie odpowiem ci teraz na to pytanie. – Obrócił się lekko i dał znak Hebbinfordowi, który podszedł, obrzucając ich ostrym spojrzeniem. – Proszę o wino. – Potrząsnęła głową, gospodarz odszedł. – Widzę, pani, że jesteś wystarczająco doświadczona, by zachować ostrożność, ale nie na tyle, by rozpoznać uczciwą ofertę. Mimo wszystko podtrzymuję ją. Nie masz powodów ufać moim słowom, niemniej zapewniam cię, iż nie zabiję cię i będę bronić w rozsądnych granicach, jeżeli zgodzisz się na moje towarzystwo. Gdybyś była wystarczająco sprytna, by domyślić się, kim jestem, to wiedziałabyś, ile jest warta. Zmarszczyła brwi – nie lubiła przechwałek ani ukrytych zniewag. Pod tym względem zanadto przypominał jej Maceniona. Podniosła na niego wzrok. – Gdybym faktycznie otrzymała takie zadanie i przyjęła twoją ofertę, to jakie jeszcze miałbyś sugestie? Uniósł brwi. – Prosisz o wiele, niczego w zamian nie dając. – Ja? A co z tobą: żądasz ode mnie zaufania, nie przekonując mnie niczym o czystości swych intencji. To, co przeżyłam, nastraja mnie nieufnie do większości obcych. – Oprócz wyznawców Girda – zarzucił jej cierpko. – Większość żołnierzy uznaje ich za uczciwych i dzielnych. Nie wiem zaś, komu służysz ty spośród ludzi i bogów. Arvid westchnął. – Jestem członkiem szanowanej gildii i wykonuję polecenia jej mistrza z Verelli. To stara gildia z tradycjami... – Jaka? – dociekała Paks. Roześmiał się. – Co... czy uważasz, że mistrz lichwiarzy opowiada wszystkim podczas podróży o sprawach swojej gildii? Nie wiesz, że niektóre bractwa zobowiązują swoich członków do zachowania tajemnicy? Chcesz ściągnąć na mnie plagę złodziei, których – jak uważasz – reprezentuję? – Nie... – zarumieniła się, skonfundowana. – Przepraszam – dodał szybko. – Nie powinienem był się śmiać. Rozumiem twoje podejrzenia, one jedynie dobrze o tobie świadczą. Każdy doświadczony poszukiwacz przygód jest ostrożny. Niemniej na razie nie mogę ci wyjawić, do jakiej gildii należę – przynajmniej bez zezwolenia. Nikomu nie wolno mi zdradzić więcej, niż już ci powiedziałem. Według mojej oceny – a mam pewne doświadczenie – współpraca leży w naszym obopólnym interesie. Interesują mnie bandyci – chcę, żeby się ich pozbyto. Czy mówię jak złodziej lub ktoś jeszcze gorszy? Jak sądzę, otrzymałaś od Rady pozwolenie na zaatakowanie ich. I możesz chcieć mieć za plecami kogoś, komu nie zależy na śmierci uczciwego świadka zdarzeń. Przypuśćmy, że mieszkają w tym miasteczku i są spokrewnieni z którymś z członków Rady. Naprawdę uważasz, że podziękują ci za schwytanie kogoś takiego? Owszem, pozwolą ci podjąć ryzyko. Owszem, pozwolą ci być może schwytać ich i zabić. Ale czy pozwolą ci dalej żyć z tą wiedzą? Wątpię. Jeśli bandyci okażą się obcymi, nie będzie problemu. W przeciwnym razie... Pokiwała powoli głową. Nie była do końca przekonana, ale martwiła się, że szpieg, którego miała odnaleźć na polecenie Rady, może okazać się kimś, kogo lubią. Sami proponowali jej, żeby zaangażowała do tego innych poszukiwaczy przygód. Arvid Semminson na pewno do takowych należał. * * * Z wierzchołka wzgórza na zachód od zrujnowanej twierdzy widać było wyraźnie krętą ścieżkę oraz oznaki starości i zniszczenia: fosę zasłaną luźnymi kamieniami, które wypadły z murów, i nieregularne wyrwy po nich, przez które wyzierał zrujnowany dziedziniec. Ukryta za kolczastym krzakiem Paks obserwowała obwarowania i czekała na obiecaną przez sir Felisa dywersję. Towarzyszyła jej prawdziwa zbieranina: Mai i kilku piechurów Girda, w tym Doryan, dwóch kupców, spotkanych parę dni wcześniej, noszących się z zamiarem pomszczenia napaści na karawanę i śmierci krewniaka jednego z nich, ich służący – według nich dobry łucznik, jeden z synów Eris (falkinita, ale dobry człowiek – jak z żalem opisał go Mai) oraz Arvid. Słońce wspinało się po nieboskłonie, przeganiając znad fosy i mokradeł ostatnie kłaczki mgły. Paks uparła się, żeby skryli się nieco dalej, nie rozmawiali ani nie palili fajek. Odpowiedział jej stłumiony pomruk. – Rozum podpowiada – mruknął pleczysty łucznik – że jeśli oni mogą zobaczyć nas, to i my możemy zobaczyć ich. Przez te liście nic nie widać. Moglibyśmy przynajmniej sobie zapalić. Energicznie pokręciła głową. – Słońce świeci nam w oczy. Mają lepsze światło. Pomyślcie: z jakiej odległości widzicie dym z pasterskiego ogniska? Z cienia w tamtej wyrwie może patrzeć tuzin oczu, a my nie będziemy o tym wiedzieć. Nie ruszajcie się. Ktoś zaklął cicho, ułożyli się, jak mogli najwygodniej, w miejscu wskazanym im przez wojowniczkę. Słońce było coraz wyżej. Paks zmuszała się do czekania w bezruchu. Miała ochotę chodzić od jednego posterunku do drugiego. Czy to dlatego kapitanowie tak często przechadzali się przed bitwą wzdłuż szeregów żołnierzy? Nie mogła uwierzyć, że ona – ta sama stara Paks – dowodzi grupą nieznajomych. Spojrzała z powrotem na twierdzę, rozmyślała, czy czarownik, który ją wybudował, naprawdę obłożył ją klątwą. W gałęziach drzew szumiał lekki wietrzyk, poruszając liśćmi i rzucając roztańczone cienie. Zastanawiała się, czy milicja wymaszerowała z Mostu Piwowarów na czas. Mieli zostawić jej tylko tyle czasu, żeby zdążyła zająć pozycję ze swoją grupą. Zbyt długo już to trwało. Zmrużyła oczy przed słońcem, czując spływający po szyi zimny pot. Przełknęła strach i obrzuciła wzrokiem resztę. Ktoś poruszył się niedbale, zagrzechotał kamień. Wróciła spojrzeniem do twierdzy. Nic się nie ruszało, oprócz chmury muszek nad fosą. Wreszcie doczekała się rytmicznego odgłosu maszerujących żołnierzy i koni. Podpełzła do skraju lasu, próbując dojrzeć północną stronę twierdzy, za którą rozciągała się duża, leśna polana. Hałas nasilał się, słyszała go wyraźnie. Poruszenie w oddali przyciągnęło jej wzrok. Powietrze rozdarł sygnał rogu, pełny i długi. Spojrzała na twierdzę. Tam: mignięcie szybkie jak ogon jaszczurki, w najwyższej partii ruin. Ponowny, głośniejszy dźwięk rogu. Usłyszała wykrzykiwane komendy. Obejrzała się na swoją grupę: wszyscy byli czujni. Mai uśmiechnął się do niej, poruszając mocarnymi ramionami. Zauważyła, że podpełzł naprzód, oddzielając ją od reszty. Nie miała czasu zastanawiać się nad tym. – Jeden już jest – wyszeptał tak cicho, że z trudem go usłyszała. Po chwili ona także go dostrzegła, odzianego w brąz mężczyznę, wyglądającego z nisko położonej wyrwy w murze twierdzy. Niósł deskę, którą położył w poprzek fosy. Sięgnęła leżącego w niej bloku skalnego. Przemknął z powrotem pod mur i natychmiast zjawił się kolejny, w ciężkiej kolczudze, z drugą deską. Ta połączyła kamień z przeciwnym brzegiem fosy. Trzeci człowiek dźwigał łuki. Cała trójka przeszła przez prowizoryczny most, zerknęli w górę i ustawili się na wysokości narożników twierdzy. Dobiegający z północy zgiełk nasilał się. Nie wiedziała, czy to walka, czy tylko hałas. Wtem buchnęły płomienie, którym towarzyszył grzmot. Spłoszone ptaki zerwały się z krzykiem z gałęzi. Łucznicy nie uciekli, choć jeden podniósł się i zaraz został przyduszony do ziemi przez kamratów. Po chwili doszło do jeszcze dwóch eksplozji. Huk był przerażający, pomimo ostrzeżeń Zinthysa. Z ukrycia wypadł jeleń i pognał przez las, łamiąc gałęzie i prychając. Z wyłomu w murze wypadła grupka mężczyzn i również szybko przebiegła przez most. Na większości lśniły kolczugi, dzierżyli obnażone miecze, a na plecach kołysały się im łuki. Liczyła ich z nadzieją, że ocena sir Felisa była prawdziwa. Domyśliła się, że przeszedł ostatni z nich, kiedy ruszyli się łucznicy. Zgodnie z jej oczekiwaniami, cała grupa zaczęła wspinać się na wzgórze. Łucznicy trzymali się z tyłu, a dwaj szermierze wysforowali się na czoło, kilka kroków przed pozostałymi. Zmarszczyła brwi. Przy takim rozproszeniu kilku z nich zdoła uciec, jeśli okażą się wystarczająco szybcy. Uznała, że mogą tacy być. Obejrzała się na zwalistego łucznika. – Strzelaj nisko. Przed nimi. – Dlaczego? – Niemniej posłuchał jej. Dwie strzały wbiły się w ziemię przed zbójcami. Idący na czele zbrojni zwolnili i zaczęli przepatrywać zbocze. – Zbiją się w gromadę – wyjaśniła. – Właśnie tak. Obrzucił ją szybkim spojrzeniem. – Ha. Niezła sztuczka. Gdzie się jej nauczyłaś? – Lecz teraz wszyscy stali blisko siebie i Paks nakazała oddać salwę służącemu i łucznikom Girda. Czterech bandytów padło, jeden podniósł się i poczołgał w górę stoku. Reszta, rozwścieczona i przerażona, natarła w górę zbocza. Łucznicy strzelali, jak mogli najszybciej, trafiając jeszcze siedmiu zbójców, zanim Paks poprowadziła resztę oddziału do ataku. Część upadła, inni obrócili się, kulejąc, reszta wyrwała drzewce z ciała i dotrzymywała kroku kompanom. Nie zwracała na to uwagi, biegła na czele, uniesiona dawnymi emocjami. Pierwszym ciosem złamała miecz zbójcy u rękojeści. Wyrwał zza pasa sztylet i cisnął nim, lecz już go minęła, wbijając ostrze w bok następnego przeciwnika. Nie zauważyła klingi, która zdzieliła ją w żebra, poczuła cios i odskoczyła, rozrąbując szyję kolejnemu bandycie. Usłyszała imię Girda, wzywane przez atakujących piechurów. Lecz w porównaniu z bitwami, które staczała z Kompanią Księcia, ta była krótka i łatwa. Szczęk oręża ucichł, zanim zdała sobie z tego sprawę. Rozejrzała się. Arvid Semminson wycierał ostrze wąskiego miecza, było zakrwawione po rękojeść. Jeden z kupców trzymał się za zranione ramię, jego łucznik pilnował go z obnażonym sztyletem. Mai powalił rozbójnika i teraz wiązał mu ręce, a dwóch piechurów pilnowało kilku trzymających się jeszcze na nogach opryszków. Dziesięciu zbójców leżało na ziemi, martwych lub konających od poważnych ran. W oddali dojrzała dwie, trzy skulone, uciekające postacie. Nikt z jej towarzyszy nie odniósł poważniejszych obrażeń. Podeszła do kupca. Miał długie, głębokie cięcie na ramieniu – rana nie była śmiertelna, ale wydawał się być zamroczony. I tak nie oczekiwała od niego zbyt wiele. – Co teraz, Paks? – zapytał Mai. – Zabijemy ich, zabierzemy, czy jak? Zmierzyła go ponurym wzrokiem, a potem przypomniała sobie umowę. Przez chwilę myślała, że naprawdę zamierzał zabić więźniów. W tej samej chwili przemówił drugi z kupców. – Powinniśmy ich ukatrupić. – Nie. – Pokręciła głową. – Zabieramy ich do sir Felisa. Jest przedstawicielem hrabiego. – Ale oni wymordowali... – Dosyć ich zginęło. Ilu jeszcze byś chciał? – Odwróciła się i przykucnęła przy jeńcu Mala. Rozpoznała w nim mężczyznę, prowadzącego atak w górę stoku. Krwawił z rozcięcia na głowie i głębokiej rany w nodze. – Lepiej to zabandażuj – powiedziała do leśnika, który pokiwał głową. Otarła miecz z krwi i schowała go. Jeniec obserwował ją ciemnymi, czujnymi oczami. Skrzywił się, gdy Mai dotknął nogi, a potem znieruchomiał, kiedy ją opatrywał. Paks milczała, patrząc po pozostałych i łapiąc oddech. Potem spojrzała więźniowi w oczy. – Jak masz na imię? – Czemu miałbym ci powiedzieć? I tak zginiemy... – Zapewne – odrzekła. – A powody? – Powody! – Poruszył szczęką i splunął krwią. – Bycie biednym to wystarczający powód – to i szukanie roboty. To może zabić – wędrówka za pracą, próba znalezienia sobie miejsca i nic... nic. – Wykręcił szyję, krzywiąc się i rozglądając dokoła. Poczuła nieoczekiwaną sympatię dla tego obdartego rabusia. Nie wyglądał, jakby cieszył się życiem. Prawdę rzekłszy, nie sprawiał także wrażenia, jakby zbyt wiele z niego skorzystał. – Ilu was tam było? – Szczęściarze – odparł kwaśno. – Martwi mają to już za sobą. Bogowie, nie mieliśmy szans... – Szans? – zagrzmiał Mai, podchodząc do niego. – Pewnie takich, jakie daliście Eris i jej farmie. Biedny, co? Myślisz, że my jesteśmy bogaci? Jeniec przymknął na chwilę oczy. – Ja nie... do licha, człowieku, nigdy nie myślałem, że zostanę rabusiem. Nie wtedy, gdy dzierżawiłem kawałek ziemi i miałem kilka sztuk bydła. Gdybym tu nie przybył... – Co jest takiego „tutaj”? – spytał Arvid, stając cicho koło Paks. – Co takiego specjalnego? – Ja... – Więzień jakby się zakrztusił, po czym potrząsnął głową i zamilkł. Wstała. Wszyscy z jej grupy byli w stanie iść, czterech rozbójników nie. Sama dobiła tych, którzy odnieśli śmiertelne rany – nie ufała innym, że zadadzą czysty cios. Pozostałym nakazała zebranie broni, nienawidziła obdzierania trupów i przeważnie tego unikała. Piechurzy nadzorowali więźniów montujących nosze dla kompanów, którzy nie byli w stanie iść o własnych siłach. – Co z tymi, którzy uciekli? – Mai poruszył leniwie zakrwawionym toporem. – Wytropimy ich. Są ranni. – Westchnęła. – Nie wiem ilu... – Chyba czterech lub pięciu. Dwóch wciąż tam jest – kiwnął głową w stronę zbocza. – Lepiej tam pójdę... – Nie. Zostań tutaj – wezmę Doryana. Nie potrzebujesz go. – Zaczęła protestować, ale zaraz dała spokój. Wiedziała, że mogła mu zaufać. Ruszył w dół stoku, gdy z zarośli na południe od twierdzy wypadła piątka jeźdźców. W krzakach blisko nich dostrzegła poruszenie i czterech konnych przypuściło szarżę, wypłaszając z ukrycia ocalałych bandytów. W kilka sekund było po wszystkim. Zinthys podjechał w górę zbocza, by ją powitać. – Dobra robota, lady Paksenarrion – zawołał radośnie. – Sir Felis będzie zadowolony. – To także twoja zasługa. Niezłe widowisko... – urwała, zastanawiając się, czy powinna zdradzać, że wyczarował iluzje. Czarodziej uśmiechnął się, widząc jej zmieszanie i dodał: – Większość ludzi płoszy widok wybuchu – oznajmił niedbale. – Odesłałem resztę oddziału po odkryciu, że twierdza jest pusta. Wygląda na to, że poradziłaś tu sobie ze wszystkim. Ciekawe, co by powiedział, gdyby się wygadała. – Cieszę się, że pomyślałeś o wysłaniu kilku tutaj, żeby wyłapali niedobitki. – Och, oczywiście. Widzę, że ujęłaś sporo więźniów... co z transportem? – Gdybyś mógł posłać kogoś do miasteczka po wóz – mistrz Travennin jest ranny. Lepiej, żeby jechał... – Z pewnością. Dopilnuję, żeby przyprowadzili wasze wierzchowce – będziecie mogli pojechać tą samą drogą, którą tu przybyliście. To ułatwi podróż. – Świetnie. – Rozejrzała się dokoła. Jeńcy przygotowali już prymitywne nosze i przykryli je własnymi płaszczami. Położyli na nich rannych i mogli ruszać. Zinthys odjechał, machając na pożegnanie ręką, żołnierze sir Felisa otoczyli ich, chroniąc flanki. Jeden z nich zaproponował jej własnego konia. – Nie, dziękuję – odrzekła. – Pójdę pieszo. – Wzruszył ramionami i wrócił na pozycję. Zastanawiała się, czy nie powinna była przyjąć oferty. – Dziwi mnie – powiedział do niej cicho idący obok Arvid – że nie jesteś ranna. Wiesz, że tamten miecz złamał się na twojej zbroi? Wróciła myślami do potyczki – nie zasługiwało to na miano bitwy. – Nie... och... pamiętam cios w bok... – Tak. Byłem wtedy tuż za tobą. To był czysty cios, a opryszek co najmniej dorównywał ci wagą. Myślałem, że będziesz miała przynajmniej połamane żebra. Zaczerpnęła tchu, lecz nic nie poczuła. – Nie – odparła. – Musiał uderzyć mnie płazem. Arvid pokręcił głową. – Widziałem go. Albo jesteś znacznie twardsza, niż sądziłem – co jest mało prawdopodobne – albo twoja zbroja ma wielką wartość. Skąd ją masz? Spojrzała mu w twarz. – Znalazłam. W ruinach. – Hmmm. Miecz także zacny. – Owszem. – Rozejrzała się po otoczeniu. Wyglądało bezpiecznie. Mai szedł u jej boku. Wytarł w coś topór, był czysty. – Reszta nie żyje – odezwał się. – Odnieśli zbyt ciężkie rany, jeźdźcy paru stratowali. Zrobiłem to szybko. – Spojrzał ponad Paks na Arvida. – Dobrze walczysz jak na mieszczucha. Arvid zaśmiał się lekko. – Myślisz, że wszyscy żołnierze pochodzą ze wsi? Leśnik zmarszczył czoło. – Nie, panie. Ale wszyscy, których znam, a mieszczanie to raczej kupcy. Na przykład ta dama twierdzi, że wychowała się na wsi. Prawda? Przytaknęła. – Wiele dobrych rzeczy bierze się z miasta – stwierdził Arvid. – Och, nie twierdzę inaczej. Wiem o tym. Piękne stroje, klejnoty i tak dalej. Ale i więcej złodziei. Mój brat powiadał, że bogactwo przyciąga złodziei jak miód pszczoły. – Tak przypuszczam. – Zdawał się nie być zainteresowany, obrócił się do Paks. – Co zamierzasz teraz zrobić? Wzruszyła ramionami. – Najpierw najważniejsze. Odprowadzić jeńców sir Felisowi. Odkryje, jak działali i czy mieli kontakty w miasteczku. Rozdział piętnasty Sir Felis wyjechał naprzeciw wracającemu oddziałowi. Towarzyszyli mu Ambros i kilku piechurów. Mieszkańcy miasteczka wiwatowali i Paks poczuła, że się czerwieni. Była zadowolona, że dosiadała już karego rumaka, przynajmniej nie musiała podnosić głowy, by spojrzeć kapitanowi w twarz. – Dobrze się sprawiłaś – pochwalił ją po szybkim spojrzeniu na grupę. – Nie straciłaś nikogo ze swoich ludzi... nikt nie odniósł ciężkich ran... – Moje ramię... – zaczął kupiec. Felis rzucił Paks szybkie, rozbawione spojrzenie żołnierza do żołnierza, zanim zwrócił się do mężczyzny: – Przepraszam, panie, nie zauważyłem. Powiadomiono lekarza, czeka w gospodzie. – Dobrze. To była straszliwa walka... Zauważyła, jak jeden z żołnierzy sir Felisa przewraca oczami. Zdusiła śmiech. Trzęsły się jej ramiona. W panującym dokoła zamieszaniu karosz zaczął się niepokoić. Napotkała wzrok Ambrosa. – Jak było? – zapytał. – Dobrze poszło. – Zjechała na pobocze, bliżej niego. – Wyleźli tylnym wyjściem, jak przewidywaliśmy. Twoi piechurzy to dobrzy wojownicy – niezawodni. Uśmiechnął się. – Wiem. Marszałek dobrze ich wyszkolił. Cieszę się, że zechcieli z tobą pójść. – I co teraz? – Cóż... Sir Felis zabierze ich do strażnicy. Przypuszczam, że ciebie też wypyta. Rada już słyszała – są zadowoleni. Myślisz, że złapaliście wszystkich? – Wyszło dwudziestu jeden, jedenastu poległo, a dziesięciu schwytaliśmy. Chyba, że ktoś został w twierdzy – ale ja bym nie została po tym, co zrobił Zinthys. – Pomna szpiegów, nie rozwodziła się nad dokonaniami maga. – Nie wyglądają... na złych – rzucił w zamyśleniu Ambros. – Kto, rozbójnicy? – Tak. Sądziłem, że... Zerknęła na niego. – Że będą wyglądać jak orki? Zaczerwienił się. – Wiem, że brak mi twojego doświadczenia... – Nie bądź niemądry. Nie to miałam na myśli. – Rozzłościła ją jego wrażliwość. – Sama byłam zaskoczona, jeśli chcesz wiedzieć. Jedyni bandyci, jakich widziałam w Aarenis, wyglądali tak paskudnie, jacy naprawdę byli. Ci ludzie przypominają biednych chłopów lub żołnierzy. Ich herszt – tamten na noszach – wspomniał coś o tym, że nie chciał być rabusiem... – Ech, a czego oczekujesz po tym, jak go złapaliśmy? – Zdrowy kupiec stanął koło Paks. – Mało prawdopodobne, żeby przyznał się, iż jest złodziejem od urodzenia. – Nie był – oznajmił Arvid z pewnością, która zdumiała Paks. – Skąd wiesz? – Lady, podobnie jak mistrz Zinthys, nie lubię ujawniać źródeł mej wiedzy. Powiem ci tylko, że gdyby był złodziejem od urodzenia, to nie wylądowałby w tej strażnicy. – Ale skąd o tym wiesz? – Paks i Ambros przyjrzeli się Arvidowi. Ten uśmiechnął się, ukłonił i odszedł do gospody. – Co za... – mruknął kupiec, kładąc w roztargnieniu rękę na szyi karosza. Rumak uskoczył, nim Paks zdążyła go uspokoić, kupiec i większość grupy już ją minęła. Sir Felis pokiwał na nią, podjechała więc do niego i razem truchtali na tyłach procesji. – Pojedziesz ze mną do strażnicy? – zapytał. – Chciałbym usłyszeć, co się wydarzyło. Mój kucharz powinien już coś przyszykować. Kiwnęła głową. Domyśliła się, że sir Felis mógł sobie życzyć, żeby była obecna przy przesłuchiwaniu więźniów. Zastanawiała się, jakie tu panują obyczaje. – Ty także, oficerze, o ile pozwalają ci na to obowiązki – dodał gładko kapitan. – Pod nieobecność marszałka chciałbym, żeby był przy tym przedstawiciel sioła. – To zaszczyt dla sioła, sir Felisie – odrzekł Ambros. – Czy mogę zapytać, ile czasu to zajmie? Jest w zwyczaju piechurów Girda podziękować w siole za powodzenie misji, chciałbym powiadomić resztę, kiedy... Sir Felis wydął wargi. – Nie jestem pewny, oficerze, ale z pewnością do wieczora. Ci ludzie nie wyglądają na tak zdesperowanych, jak sądziłem. * * * Paks obawiała się, że kapitan może – jak Alured Czarny – torturować więźniów, ale nie musiał tego robić. Zanim sir Felis, Paks i Ambros zeszli do lochów, żeby ich przesłuchać, herszt bandy postanowił powiedzieć im wszystko, co wiedział. – Wszyscy byliśmy kiedyś uczciwymi ludźmi – zaczął słabym głosem. – Ja byłem rolnikiem. Inni kupcami lub rzemieślnikami, lecz w większości także rolnikami. Ale tamta susza w Verrakai trzy lata temu – to ona mnie wypędziła. Podatki... brak trawy i zdychające krowy... mój pan przegnał mnie i ruszyłem na tułaczkę. Nikt nie miał dla nas uczciwej pracy, taka jest prawda. – Zamknął na chwilę oczy, Paks omiotła spojrzeniem pozostałych zbójców. Ranni leżeli cicho, reszta ze spuszczonymi oczami kucała pod ścianami lochu. – Byliśmy chyba z Elamem pierwsi – podjął po dłuższej chwili przywódca bandy. – Znaliśmy się z rodzinnych stron i razem podróżowaliśmy. Trafiliśmy tutaj podczas burzy – weszliśmy do środka, żeby się osuszyć – a potem... wyszło na to, że nie możemy już odejść. – Co was zatrzymywało? – chciał wiedzieć Ambros. – Nie wiem. Coś. Jakby nas wołało. Zostaliśmy tam przez kilka dni. Elam jest dobrym łucznikiem – polował na dzikie ptactwo. Zabiłem jedną z tych istot w fosie, ale nie nadawała się do jedzenia. – Jakich istot? – zapytał Felis. – Przecież wiesz. Jedną z nich – wielkich ropuch, rozmiarów człowieka. Śmierdzą zgnilizną. I mają zęby. Tak czy owak, zostaliśmy tam. Ukradliśmy gęś z okolicznej farmy – prosiłem o pracę, ale przepędzono nas, wyzywając od złodziei. A wtedy jeszcze nie kradliśmy. Rozeźliłem się. – Znowu przerwał i potarł nos. – Elam chciał się wynieść, kiedy jednak oddaliliśmy się o godzinę marszu, rozbolały nas grzbiety. Musieliśmy wrócić. Potem przyszli pozostali. – Kiwnął głową w stronę więźniów. – Po jednym, po dwóch, co tydzień. Wkrótce oczyściliśmy okoliczne lasy ze zwierzyny. Gdybyśmy okradali gospodarstwa... cóż, większość z nas była rolnikami. Nie chcieliśmy. – A wtedy powiedział nam, żebyśmy wzięli się za karawany – wtrącił inny, opierając się o ścianę i przekrzywiając głowę, by spojrzeć na sir Felisa. – Powiedział: „Co dla was znaczą karawany – kupcy są bogaci, a co bogaci zrobili dla was?”. Tak właśnie mówił. „Okradajcie karawany, a będziecie bogaci.” – Splunął. – Bogaci! Ha! Mieliśmy raptem tyle, żeby się najeść, a i to nie zawsze. Kilka miedziaków... nowy płaszcz... to wszystko. – Nie powinieneś gadać o nim – przerwał mu herszt, prostując się. – To przynosi pecha. On... – Nic nam tutaj nie zrobi – sprzeciwił się tamten. – Pomyśl, Teriamie! Słuchanie go zaprowadziło nas tutaj, do więzienia. Nas – uczciwych ludzi. Teraz jesteśmy rabusiami, a to on się wzbogacił. – Przecież wiesz, co powiedział. Może dosięgnąć nas wszędzie – to dlatego nie mogliśmy odejść. Może dosięgnąć nas tutaj – w tej chwili – i... – I co? Zabije nas bardziej od nich, jak skończą przesłuchanie? – Opryszek obdarzył sir Felisa gorzkim uśmiechem. – Powiem ci prawdę, panie: jeśli zdołacie ukatrupić tego diabła, zrobicie dla siebie lepiej, niż zabijając nas. Ucieszy mnie to. Paks widziała, że część rabusiów, choć przerażona, milczała. Herszt osunął się na słomę, leżał z zaciśniętymi wargami i zamkniętymi oczami. – Kim jest człowiek, który kazał wam rabować? – zapytał sir Felis. – Został schwytany czy zabity? – Nie – odparł z gniewem bardziej rozmowny rabuś. – Nie on. Ma swoją bezpieczną kryjówkę, my znamy tylko jego rozkazy. Nie znam imienia, panie. Ani kim lub czym jest, gdyż nie jestem nawet pewny, czy to człowiek. Myślę, że Teriam wie... – Zerknął na herszta. – Nie wiem – odpowiedział mu chrapliwy szept. – Przysięgam, że nie wiem... widziałem go tylko raz i nie mógłbym... nie mógłbym... – złapał się za głowę, kołysząc do przodu i do tylu. – On... miał na sobie czarną szatę i coś na łańcuchu... jakby rozczapierzoną dłoń, tylko z większą ilością palców... Paks poczuła raczej, niż ujrzała, jak stojący obok niej Ambros tężeje. – Na ramię Girda! – mruknął cicho, po czym dodał głośniej: – Może pająk? Głowa mężczyzny obróciła się powoli w jego stronę. – To... możliwe... jeśli... NIE! – Zaczął rzucać się na słomie. – Nie! Nie pozwólcie mu... nie tutaj! Sir Felis zaklął. Paks wiele razy słyszała to żołnierskie przekleństwo. Widziała przerażonego człowieka, wymachującego ramionami i próbującego uciec przed czymś, czego nie widziała. Zanim pozostali otrząsnęli się z zaskoczenia, Ambros złapał herszta za ramię. – Uspokój się, człowieku... masz na imię Teriam? Uspokój się, Gird ustrzeże cię przed złem. – Nikt nie może... on powiedział, że... – Gird jest z tobą, Teriamie. Gird Strongarm obroni cię, daj mu tylko szansę. – Jesteś... jesteś marszałkiem? Girda? – Jestem oficerem w tutejszym siole – odparł Ambros. – Przysięgałem Girdowi i on mnie zna. Daję ci słowo, że modlę się o ciebie do Girda. – Proszę – mężczyzna otworzył oczy i wbił wzrok w Ambrosa. – Proszę, panie – nie boję się śmierci, tylko nie od tego brudu, proszę... Ambros oswobodził rękę i wyciągnął medalion. Teriam dotknął go czubkami palców. – Zostałeś zauroczony przez jakieś zło, czy nie tak? – zapytał. – Boisz się, że pożre twą duszę? Herszt przytaknął. – Mówił... że może to zrobić. Gdziekolwiek uciekniemy, cokolwiek zrobimy, znajdzie nas i zobaczy w... – przerwał i zniżył głos. Paks nie dosłyszała, co powiedział Ambrosowi, dostrzegła jedynie nagłe drgnięcie ramion oficera. – Cóż, a wierzysz, że Pan i Gird są silniejsi od niego? – Ja... wiem, że powinienem, panie, ale bałem się... bałem się, że nie będą o mnie dbać... Ambros rozejrzał się po pozostałych rabusiach. – A wy? Co sądzicie o złej mocy tamtego, skoro tu wylądowaliście? Myślicie, że Pan jest słabszy? Część potrząsnęła głowami, reszta tylko patrzyła. Opryszek, który wcześniej tak śmiało przemawiał, teraz wstał. – Panie... oficerze... byłem kiedyś piechurem Girda. Nie najlepszym, pewnie powiecie i nie będę zaprzeczać. Nigdy nie sądziłem, że zostanę zaklęty przez takie zło... ja, zwykły poganiacz. Nie wiem, co może zrobić tamta czarna peleryna, ale Pan miałby rację, gdyby pozbawił mnie za to życia. Ambros uśmiechnął się ponuro. – Piechurze Girda, musisz poddać się osądowi hrabiego, lecz Pan zna swe sługi. Twarz mężczyzny pojaśniała. – Przysięgam, oficerze, że to nie strach przed sądem mnie tam trzymał. Cokolwiek orzeknie sąd sioła... – Gird będzie miał tu coś do powiedzenia, piechurze. – Tak jest, oficerze. – Odwrócił się do Felisa. – Panie, za pańską zgodą, jeśli sąd zażąda mej śmierci, proszę pozwolić siołu odnotować zgon piechura. Sir Felis uniósł brwi i spojrzał na Ambrosa. Ten skinął głową. – Marszałek powiedziałby to samo, sir Felisie. Piechur może zostać zmuszony czarami do czynienia zła, uważam, że tak było w jego przypadku, a może i z innymi. Musi ponieść karę, lecz jego imię pozostanie na liście sioła. Tylko ci, którzy z własnej woli służą złu, są z niej wykreślani. – On wam tego nie powie – wtrącił się Teriam – ale ja tak. Wielokrotnie próbował uciekać. Zatrzymaliśmy go, dopóki nie poddał się klątwie. – Modlę się do Pana o łaskę dla ciebie, Teriamie, za twe czyny i wyznania. Po powrocie na górę Ambros zaczerwienił się pod ich spojrzeniami. Zinthys celowo nie zwracał na nich uwagi, wstawiając wino, żeby zagrzało się nad ogniem. Sir Felis obserwował Ambrosa z neutralnym wyrazem twarzy. Paks próbowała dostrzec pod powłoką młodości i niedoświadczenia moc, jaką okazał w kontakcie z więźniami. – Cóż – przemówił raptownie kapitan, jakby podjął jakąś decyzję. Spojrzał na Paks. – Jeszcze raz powtórzę, Paksenarrion: dobrze się sprawiłaś. Nawet bardzo dobrze. Nie jestem już zdziwiony, że twój Książę nakazał ci podjęcie zaawansowanego szkolenia. Nie sądzę, żeby wielu świeżo upieczonych dowódców rozbiło dwudziestoosobowy oddział, mając tuzin ludzi, nikogo przy tym nie tracąc. – Nie dokonałabym tego bez pomocy mistrza Zinthysa – odparła. – A twoi żołnierze schwytali niedobitki. – Nawet jeśli – mruknął kapitan. Zmierzył ją bystrym spojrzeniem od góry do dołu. – A ty nie odniosłaś rany? Widzę, że masz rozciętą tunikę. – Nie, panie – odrzekła. – Mam na sobie kolczugę. – Hmmm. Tak. Cóż, w takim razie lepiej będzie sporządzić oficjalny raport dla Rady – znasz te wymogi – porozmawiam z burmistrzem. Spodziewam się, że jutro wszyscy się spotkamy. Zostaniesz wezwana. Oficerze – zwrócił się Ambrosa. – Tak, sir Felisie? – Ponieważ część więźniów twierdzi, że była piechurami, odraczam rozprawę do przybycia marszałka. – Dziękuję, sir Felisie. – Nie obiecuję, że to coś zmieni... – Oczywiście, że nie, sir Felisie. Siolo to rozumie. – Dobrze. Paksenarrion, czy chcesz przejrzeć zdobytą broń? – Nie, panie. – Nie widziała powodów, by nie ufać ocenie sir Felisa. – W takim razie zobaczymy się później. A teraz wybaczcie... – narzucił na ramiona gruby płaszcz. – Oczywiście, panie. – Paks i Ambros podążyli za kapitanem kręconymi schodami w górę, na słoneczne popołudnie. Żołnierz podprowadził ich konie, sir Felis zdążył już odjechać. Zbliżali się do „Wesołego Garkotłuka”, kiedy Ambros odwrócił się do Paks. – Czy mogę z tobą pomówić? – Ze mną? – Głowę miała zaprzątniętą raportem, jaki będzie musiała przedłożyć Radzie, bała się tego. – Oczywiście... ale o czym? – Chodź do sioła, nie chcę rozmawiać tutaj. Westchnęła. Była na nogach od świtu i teraz marzyła jedynie o gorącej kąpieli. Przed prostym posiłkiem u sir Felisa zdążyła tylko obmyć ręce. Lecz Ambros sprawiał wrażenie tak zatroskanego, że w końcu pokiwała głową i zawróciła konia. – Powinienem był pomyśleć... – mruknął cicho Ambros, kiwając głową mijanemu na ulicy dziecku. – Jesteś zmęczona, prawda? – Jestem brudna, obolała i zmęczona. A czy ty nie musisz odbyć ceremonii, o której wspominałeś? – Och... tak, zapomniałem, wybacz Girdzie mojej tępej głowie. Do licha. Będziesz chciała to zobaczysz, choć nie czcisz Girda. Marszałek życzyłby sobie, żebyś tam była. – Dobrze. – Wolałaby, żeby już przeszedł do sedna. Za bramą mijanego browaru dojrzała konie sir Felisa i jego eskorty. W siole Ambros szybko przejął inicjatywę. – Wyszczotkuję karosza i odprowadzę go do stajni – po wyjeździe marszałka mamy mnóstwo miejsca. Jeśli chcesz, możesz się wykąpać – w zmywalni jest dużo wody – a gdybyś potrzebowała bandaży, to... – Nie – odparła Paks, żegnając się z pomysłem długiej kąpieli. – Zmyję tylko kurz... – Zdjęła hełm i zmoczyła włosy, a Ambros odprowadził konie. Zimna woda otrzeźwiła ją, wytarła szyję mokrym kawałkiem materiału. Zanim wrócił oficer, pozbyła się większości brudu z rąk i ramion. – Spodziewam się wkrótce reszty piechurów – oświadczył, prowadząc ją do budynku. – Widzieli, jak tu jechaliśmy. Chcę wiedzieć, czy pojedziesz ze mną na poszukiwania kapłana czarnej pajęczyny? – Co? – rzuciła, kompletnie zaskoczona. – Nie słyszałaś go? Gdzieś w twierdzy ukrywa się czarna pajęczyna – kapłan Achryi. Muszę pojechać i... – Zaczekaj... Ambrosie, czyż marszałek nie zakazał ci wyruszania przeciwko rozbójnikom? – Zgadza się: przeciwko rozbójnikom. Byłem posłuszny. To co innego. Nie mogę przejść obojętnie obok czegoś takiego – prawdziwego zła. – Nie jesteś marszałkiem, Ambrosie. Czy możesz walczyć z takim złem? Nie lepiej zaczekać na powrót marszałka? Kazał ci zostać w siole. Pokręcił głową. – A co będzie, jak się wyniesie? Teraz wiemy, gdzie jest – oś zła dla całej okolicy – i do mnie należy reakcja. – A co z twoim snem? – Po prostu jest. – Miał poważną, zdecydowaną minę. – Paks, taki sen może być dziełem zła – ma odwieść mnie od tego, co powinienem zrobić. Jeśli nie spróbuję ze strachu przed śmiercią, to jakim wyznawcą Girda jestem? – To mogło być ostrzeżenie ze strony Girda. – Tak, ale... nie potrafię tego powiedzieć. – W takim razie uważam, że powinieneś zaczekać. – Zatknęła ręce za pas. – Ambrosie, nie wiesz, co się tam kryje z wyjątkiem tego, co usłyszałeś od zbójcy. Skąd wiesz, że powiedział prawdę? A nawet jeśli, to wciąż nie wiesz wystarczająco dużo. Kapłan Achryi – bardzo dobrze. Ale czy sam? Może ma innych żołnierzy? Ludzi czy innych? Ambros spacerował tam i z powrotem. Wtem zatrzymał się. – Rozumiem... Nie pomyślałem o tym. Przypuszczam, że to kwestia twego doświadczenia. – Nie tylko. Poszłabym z tobą, ale kiedyś sam powiedziałeś, że musisz słuchać marszałka. – Muszę słuchać Girda. Zwykle oznacza to marszałka, ale... – Urwał na widok wchodzących do sioła piechurów, towarzyszących rano Paks. Zauważyła, że żaden nie zmienił zakrwawionego ubrania, zaciekawiło ją to. Mai mrugnął do niej, gdy wszyscy podeszli do platformy, na którą wspiął się Ambros. To, co wydarzyło się później, Paks uznała za dziwaczne. Ambros kazał każdemu po kolei opowiedzieć, czego dokonał. Na zakończenie przemowy krzyżował z nim ostrze. Gdy doszedł do Mala, ten uśmiechnął się, kiedy klinga Ambrosa dotknęła jego topora. Następnie oficer obejrzał ich broń i dopilnował odłożenia jej na stojaki sioła – tylko Mai miał własny oręż. Potem wszyscy udali się do gospody na kolejkę ale. Tutaj dołączyli do nich pozostali uczestnicy wydarzeń. Paks wymknęła się na górę, aby się wykąpać i przebrać. Założyła nowe ubranie, ciesząc się z jego wysokiej jakości. Trudno było uwierzyć, że jeszcze rano z kimś walczyła. Wróciła myślami do Kompanii Księcia i zaśmiała się. Faktycznie, zupełnie inaczej. Żadnych obowiązków ani nocnej warty. Pozostali walczyli dobrze. Może przywyknie do dziwnych towarzyszy u boku – albo walki w pojedynkę. Mimo wszystko założyła kolczugę i najlepszą skórzaną tunikę. Otworzyła drzwi i ujrzała opierającą się o ścianę naprzeciwko młodą dziewczynę. Rozpoznała w niej młodszego piechura. Gdy wyszła na korytarz, dziewczyna oderwała się od ściany. – Lady, proszę: czy mogę z tobą pomówić? – Tak – odparła. – O czym? – Jesteś wojowniczką, prawda? To znaczy, wiem, że jesteś, ale czy... mam na myśli, że zarabiasz w ten sposób na życie, prawda? – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Zgadza się – odrzekła, tłumiąc śmiech. – A dlaczego? – Ja... – Dziewczyna spuściła wzrok, zaraz jednak spojrzała z powrotem na Paks. Dorównywała jej wzrostem i była niemal równie szeroka w ramionach. – Ja też chcą zostać wojowniczką – wykrztusiła w końcu. – Ja... tutejsi mnie wyśmiewają. Chcę im pokazać... Marszałek mówi, że jestem dobra... – Hmmm. – Zerknęła na jej nadgarstki. Były silne i poznaczone bliznami od ćwiczeń z bronią. – No cóż, mogę tylko powiedzieć, że to możliwe. Mnie się udało. Ale... – Wiem, wiem. Ci, którzy widzieli cię dzisiaj w walce mówią, że jesteś dobra. Po ćwiczeniach z tobą to samo powiedzieli starsi piechurzy. Wiem, że też bym potrafiła. Tylko czy mi pozwolisz? – Pozwolić ci? Co masz na myśli? – Chcę... ćwiczyć z tobą. Jak... giermek czy ktoś taki. – Ależ ja nie jestem rycerzem – odparła oszołomiona. – Nie potrzebuję giermka... – Zarobię na siebie – ciągnęła pospiesznie dziewczyna. – Przysięgam. Jestem pracowita i zrobię wszystko, co każesz, jeśli tylko pozwolisz mi walczyć u swego boku. – Posłuchaj – zaczęła Paks, zaraz jednak urwała. Zbyt dobrze pamiętała, jak sama bardzo chciała tego, co teraz osiągnęła. Co powinna powiedzieć komuś w jej wieku? – Nawet nie znam twego imienia. – Suli... – Suli, to nie takie proste – sama nie wiem, co będę robiła... – Nie rzucisz chyba wojaczki! – Nie. Ale nie wiem... kiedy – ani co. Nie wiem nawet, jakie szkolenie przeszłaś. Co będzie, jeśli nie zdołasz... – Możesz zapytać marszałka albo Ambrosa. Znają mnie. Proszę, lady Paks, zrobię wszystko, co powiesz. Mogę czyścić twojego konia i dbać o ekwipunek... – Skoro chcesz nauczyć się walczyć, Suli, to czemu nie przyłączysz się do którejś z kompanii najemniczych? W tych okolicach rekrutuje Halveric, prawda? Pokręciła głową. – Słyszałam o tym – tylko maszerowanie i musztra, codziennie te same obowiązki. To samo mam tutaj – wiecznie trening z piechurami. Chcę... – Zapatrzyła się w głąb korytarza, niczym na bezkresne pole. – Chcę emocji. Bitew. Podróży. Jak ty. Paks uśmiechnęła się. – Zaczynałam jako najemniczka, Suli. Bogowie, miałam aż nadto emocji i podróży. Daję ci słowo, że to najlepsza szkoła. Suli znowu pokręciła głową. – I odeszłaś. Czemu miałabym to robić, skoro nie jest to tym, czego pragnę? Proszę, pozwól mi walczyć u swego boku. Jeśli mnie nie polubisz, zawsze możesz mnie odesłać. Tylko daj mi szansę. – W jej oczach kryło się coś, czego nie potrafiła nazwać: duma i niepokój zarazem. – Pomyślę o tym. – Ruszyła korytarzem, Suli nie odstępowała jej na krok. Chciała coś powiedzieć, lecz Paks uniosła dłoń. – Nie powiedziałam „tak”. Co o tym sądzi twoja rodzina? – Nie mogła uwierzyć, że o to zapytała. Ona, która najlepiej wie, co myślą na takie tematy rodzice. Dziewczyna skrzywiła się. – Moja rodzina – nie dają sobie tutaj rady. Tata jest traperem. Czasami pomaga w garbarni. Przeważnie go nie ma i oczekuje wtedy, że będę zajmowała się całym domem. Ale moi bracia są wystarczająco duzi, żeby móc pracować. Nie dbam o jego opinię. – Hmmm. – Paks skręciła w stronę schodów. – Mój ojciec też nie chciał, żebym odchodziła. – Widzisz? Mówiłam, że jesteśmy podobne. Proszę... – Dosyć, Suli. Powiedziałam, że o tym pomyślę. – Widziała już siedzące przy dwóch złączonych stolikach towarzystwo. Arvid i jeden z piechurów mocowali się na rękę. Mai podniósł głowę i pomachał do niej, podeszła do stołu świadoma wzroku Suli. – Zastanawialiśmy się już, czy opuściłaś nas na dobre – powitał ją leśnik. – Nie. Suli chciała ze mną rozmawiać. – Och. – Mai wymienił spojrzenia z pozostałymi. – Zawracała ci głowę? – Słucham? Nie. Ma wyidealizowane mniemanie o moich osiągnięciach. – Porwała ciastko z samego szczytu sterty, którą służąca właśnie stawiała przed Malem. – Na szczęście – przypomniała mu. Obecni ryknęli śmiechem. – Na ramię Girda, ale jesteś szybka – rzucił leśniczy, lekko się rumieniąc. – Jeszcze nikt nie wykorzystał tej sztuczki przeciwko mnie. Uśmiechnęła się pełnymi ustami. Pojawił się przed nią pełen kufel. Pociągnęła łyk ale. – Ale poważnie – wtrącił Ambros – jeśli Suli cię niepokoi, pomówię z nią. – To raczej ja powinnam porozmawiać z tobą. Chce ze mną ćwiczyć – i pracować. Jako giermek, ale przecież wiesz, że nie jestem rycerzem. Co miałabym począć z giermkiem? – Jeśli oto chodzi, wiesz znacznie więcej od niej. Dobrze walczy, jak na tak małą ilość nauk, jaką pobrała, jednak w prawdziwej walce ma nie większe doświadczenie ode mnie. – Nie do końca – sprzeciwił się Mai. – Brała udział w paru starciach. – Bójkach – poprawił go Ambros. – To nie to samo. – Wiem o tym. Niemniej jest ciekawą dziewczyną. – Leśnik pociągnął długi łyk, paru mężczyzn potrząsnęło głowami. – Poważnie mówiąc, jest w gronie najlepszych młodszych piechurów. – Tak, w walce tak, ale to nie wszystko – powiedział Ambros. – Cóż, to chyba najważniejsze? Przynajmniej dla wyznawcy Girda. Wiesz, że od odejścia Deordtyi nie jest tutaj szczęśliwa. Chce... – Emocji i chwały – mruknął opryskliwie Ambros. – Prędzej skręci sobie kark. Prawda, Paks? Zapytana pokiwała powoli głową. – Powiedziałam jej, że dla dalszego szkolenia powinna zaciągnąć się do kompanii najemniczej. Nie widziałam, jak walczy, nie mam pojęcia, co umie. Ale rozumiem ją – sama nie mogłam doczekać się wyrwania z domu. Gdyby ktoś podobny do mnie zawitał do Trzech Jodeł, poszłabym do niego, choćbym miała przejść przez ogień. – Nie mogę jej zarekomendować – stwierdził Ambros, wpatrując się we własne dłonie – uważam ją jednak za uczciwą i lojalną. Jeśli chcesz kogoś... – Nie zastanawiałam się nad tym. – Wzięła z talerza Mala drugie pieczone ciastko. Rozmyślała, jak by to było mieć giermka. Książę miał giermków – próbowała wyobrazić sobie siebie, jak schodzi ze szczytu ruiny i ktoś taki jak Suli, rzuca się przed nią, odgradzając ją własnym ciałem od zamachowca. Nie wyglądało to na słuszne. Nie była rycerzem. Sama nie była niczyim giermkiem i nie wiedziała, co giermek powinien robić ani jakie szkolenie otrzymać. – Wielu najemników podróżuje parami lub trójkami – stwierdził Mai. – Mają kogoś, komu mogą zaufać. – Odsunął się, wypuszczając pozostałych piechurów – skinęli Paks i Ambrosowi, po czym wyszli. – Czasami. – Ambros pokręcił głową. – Nie zawsze. Jeśli jednak chcesz ją zatrudnić, Paks, to proszę bardzo. Nie przewiduję, żebyś wyrządziła jej krzywdę i choć jest trochę nieobliczalna, będzie ci uczciwie służyć. – Wyznaje Girda? – Cóż... nie do końca. Nie jest na tyle dorosła, by złożyć przysięgę, a jej rodzina nie czci Girda. Ślubowała jedynie wierność tutejszemu siołu. Oczywiście wolałbym znaleźć jej patrona, który wyznawałby Girda... – Tak sądziłam. – Niemniej jesteś wystarczająco uczciwą osobą. Mistrz Cedfer ma nadzieję, że skończysz jako piechur. – To możliwe – mruknęła z namysłem. – Jeśli możesz mi powiedzieć – wtrącił się Arvid – to chciałbym usłyszeć, czy odkryłaś, jak ci rabusie upłynniali łupy. – Upłynniali? – Nie zrozumiała tego terminu. Ambros tak, spojrzał ostro na Arvida. – Ma na myśli sprzedawanie kradzionych rzeczy – złodzieje określają to „upłynnianiem”. Arvid uśmiechnął się. – Inni także, młody panie – widzę, że sam znasz to pojęcie. Ambros skrzywił się. – Zaiste – uczciwi ludzie muszą nauczyć się złodziejskiej gwary albo stracić wskutek niewiedzy. Odpowiadając jednak na twe pytanie: nie, nie wiemy, gdzie trafiały skradzione przedmioty ani jak. – Mówiłem Paks, panie oficerze, że nie wierzę, iż ci ludzie od dawna parali się łupiestwem. – Arvid łyknął ale i kontynuował: – Wiem, że żywisz wobec mnie podejrzenia, ale taka jest prawda. A jeśli mam rację, to dowodził nimi ktoś inny – zabierał skradzione dobra, upłynniał je – i to ta osoba jest groźna, a nie schwytani biedacy. Napady nie ustaną, dopóki go nie złapiemy. – Paks dostrzegła w oczach Mala błysk zainteresowania, choć niby opierał się o ścianę w sennym błogostanie. Ambros pochylił się naprzód. – Jak, skoro Paks zabiła lub schwytała wszystkich rabusiów? Arvid prychnął. – Jaka to trudność ogłupić biedaków? Jak nakłoniono tych ludzi do złodziejstwa? Jak długo świat nosi ludzi o ramionach silniejszych od głowy, tak długo przebiegli będą wynajdywać prostych, by ryzykowali dla nich i umierali. – Paks uznała, że ma to większe znaczenie, niż przypuszczał. Zerknęła na niego i ujrzała w oczach przekąs, który ją zaalarmował. Ambros niczego nie zauważył. – Myślę, panie – zaczął cicho – że ty i ja, i być może Paks – powinniśmy zamienić kilka słów na osobności. – Też tak uważam, młody panie. Wolałbym tylko, żeby nikt tego nie zobaczył, gdyż jestem przekonany, że ktoś w tym miasteczku ma za długi język. – Możesz mieć rację... – Mam rację – orzekł Arvid ze spokojną pewnością siebie. – Musimy się spotkać – i to w sekrecie. Mai wyprostował się na krześle. – Czyż nie jest to właśnie metoda, żeby zostać zauważonym? Arvid zerknął na niego. – Przypuszczam, że sam wiesz. Leśnik uśmiechnął się szeroko. – O tak... A skoro chcesz rozmawiać z oficerem Girda, to powinienem przy tym być. – Mai! – Bez urazy, oficerze, ale widziałem, jak robi mieczem, pamiętasz? Wiesz, że potrafię dotrzymać tajemnicy. Arvid uśmiechnął się czarująco do Mala. Paks zauważyła, że nie wywarło to na leśniku najmniejszego wrażenia – cały czas robił minę tępego, wiejskiego osiłka. – W porządku, panie. Nie zamierzam ukatrupić twojego oficera – ani przekupić go – a ty, jeśli wola, możesz nie spuszczać ze mnie oka. * * * Zebranie Rady przebiegło gładko. Paks i Mai opisali starcie. Sir Felis złożył raport z przesłuchania więźniów i przekazał spis zdobytej broni i odzyskanych łupów. Paks została zapytana, czemu nie wkroczyła i nie zbadała twierdzy, a Rada bez zaskoczenia czy komentarzy przyjęła jej wyjaśnienia. Nawet kamieniarz wyglądał na zadowolonego. Spierali się lekko o wartość broni i w końcu zgodzili się nagrodzić ją trzecią częścią zdobyczy. Hebbinford zaproponował ponadto przekazanie jej na własność karego rumaka i po krótkiej dyskusji wyrażono na to zgodę. Nikt nie wspominał o prawdziwym herszcie bandy, który zdaniem Ambrosa, Arvida i nawet sir Felisa nadal krył się w ruinach. Potem Ambros, Paks, Mai, sir Felis i Arvid spotkali się w siole. Gdy wszyscy zasiedli na krzesłach przyniesionych przez Ambrosa z komnaty marszałka, Arvid oparł się o ścianę koło drzwi. – Od dłuższego czasu znosiłem wasze podejrzenia – oświadczył spokojnie. – Uznałem, że powinienem wyjawić wam, co tutaj robię, choć wolałbym, żebyście tego nie rozgłaszali. – Czemuż to? – zapytał ponuro Felis. – Ponieważ mogę wam pomóc – odrzekł Arvid. – A jeśli rozpowiecie, kim jestem, wyniosę się stąd. – A więc? Arvid spojrzał na Ambrosa. – Najpierw dwa słowa do oficera Girda. Czy przysięgasz, młody panie, nie mówić nic na temat mojej gildii i misji? – Nie... nie wiem. – Trzymał w dłoni medalion. – Jeśliś zły... – Zły! – Arvid roześmiał się. – Panie, nie jestem kimś, kogo określiłbyś mianem dobrego, ale nie służę złu – jeśli chcesz, mogę przysiąc na twój znak. – Zerknął na Paks. – Nie jestem bardziej zły od tej wojowniczki, wraz z którą i twymi piechurami przelałem dzisiaj krew bandytów. Ambros poczerwieniał. – Dotrzymam twojej tajemnicy panie, jak długo nie będzie to obrażało Girda. Co do tego jednak ja będę sędzią. – To mi wystarczy. Ufam honorowi Bractwa Girda. – Rozejrzał się dokoła, przykuwając uwagę zgromadzonych. – Część z was – i wielu innych – uważa mnie za złodzieja. Nie jestem nim. Jestem jednak powiązany z gildią złodziei. – Przerwał, cisza zgęstniała. – Wypełniam dla niej misję. – I prosisz mnie, oficera Girda, o zachowanie tego w tajemnicy? – Ambros aż podskoczył. – Dłoń Arvida spoczęła na mieczu. – Zaczekaj, panie. Wysłuchaj mnie. Twoi właśni piechurzy mogą ci zaświadczyć, że rano z przyjemnością atakowałem rabusiów. Nie jestem złodziejem. Sytuacja jest znacznie bardziej złożona. – Zaczekał, aż Ambros zajmie swoje miejsce, po czym przyciągnął krzesło dla siebie. – Słuchajcie uważnie. Gildia złodziei, choćbyście nie lubili tego fachu, jak każda gildia utrzymuje porządek w szeregach swych członków. Dzięki swym wpływom – a są one niemałe – kontroluje nie tylko złodziejstwo, lecz także sprzedaż łupów. Jakiś czas temu siedziba główna w Verelli odkryła, że w tutejszych okolicach rabuje się karawany, których towary pojawiają się potem na odległych rynkach i są tam sprzedawane bez zgody gildii. Ani uiszczenia stosownych opłat. – Rozejrzał się dokoła, upewniając się, że wszyscy słuchają. – Rozumiecie problem. Nie można pozwolić, by taka sytuacja trwała. Złodziej renegat jest zagrożeniem nie tylko dla was, lecz także innych złodziei. Rada gildii postanowiła ustalić, kto jest za to odpowiedzialny. Wysłali – śledczych, tak to można określić. Twój szlachetny marszałek, młody panie, oddany sługa dobra, złapał jednego z nich, a dwóch innych wypłoszył z miasteczka. Czwarty zniknął bez śladu. W końcu – uśmiechnął się – przysłali mnie. – A kim ty jesteś? – burknął sir Felis. – Jak już mówiłem, nazywam się Arvid Semminson. Zostałem wynajęty do odnalezienia złodzieja renegata, który dowodzi tą operacją, żeby postawić go przed obliczem Rady gildii lub zgładzić. – Ale sam nie jesteś złodziejem? – Och, nie. Nigdy w życiu. Powiedzmy, że obecnie nie potrzebuję niczego, co warte byłoby mego czasu, by to ukraść. Nie bawi mnie też kradzież, jak niektórych słabszych członków gildii. Ukradłem w życiu kilka przedmiotów – przypuszczam, jak większość ludzi – ale czy z obecnej tu damy czyni złodziejkę fakt, że skradła szynkę podczas ucieczki przed Siniava? Zdumiało ją, że o tym wie, ale potem przypomniała sobie, iż wspominała o obejściu „wujka” w Aarenis marszałkowi i Ambrosowi. Pozostali przyglądali się jej przez chwilę, lekko zdezorientowani zmianą tematu. – Oczywiście, że nie – warknął Felis – ale... – Chcę powiedzieć, sir Felisie, że pragnę śmierci ich herszta równie mocno – a może jeszcze bardziej – niż wy. Od samego początku było dla mnie oczywiste, że schwytani biedacy nie dowodzili całą akcją. Nie sprzedawali skradzionych towarów – są na to za skromnie ubrani i za mało rozgarnięci. Ktokolwiek to zorganizował, nie jest głupcem. Nadal więc mamy przeciwnika orientującego się, że wiemy, gdzie się ukrywa – i zdającego sobie sprawę, kto przyczynił się do jego klęski. Myślę, że jest potężny – zapewne mag lub ktoś jeszcze gorszy – i prawdopodobnie zaczarował tych biedaków, by magią utrzymywać ich pod kontrolą. – Skąd to wiesz? – Proszę – jestem człowiekiem o rozlicznych doświadczeniach. Czemu nie miałbym wiedzieć o magii i chciwości tych, którzy z niej żyją? Oraz – jeśli już o to chodzi – o magach zaprzedanych złu? Sądzę, iż powinniśmy wyruszyć przeciwko hersztowi tej bandy jak najszybciej, zanim zbierze nowe siły. Pomogę wam – jestem biegłym wojownikiem, posiadam też inne umiejętności, które okażą się przydatne. Na przykład w lochach tej starej twierdzy przekonacie się, że jestem dobrym tropicielem i umiem wykrywać pułapki. Jeśli go wypuścicie, wkrótce powróci potężniejszy i jeszcze groźniejszy – wręcz śmiertelnie – dla całej waszej społeczności. – Rozmyślałem nad tym – rzucił nagle Ambros. – Mówiłem o tym Paks: jeśli to kapłan Achryi, to musimy działać szybko. Każdy dzień może być istotny. – Cóż, nie możemy nic zrobić do powrotu marszałka – stwierdził sir Felis. – Nie masz szans przeciwko komuś takiemu sam, Ambrosie. – Nie wiem, kiedy marszałek wróci, sir Felisie. Zakazał mi ścigania rabusiów, to prawda – ale to coś zgoła innego. – Nie zgadzam się. Rozkazy to rozkazy. Ambros wyprostował się. – Z całym szacunkiem, sir Felisie, ale moje rozkazy pochodzą na równi od Girda, jak od mistrza Cedfera. Paks dostrzegła błysk satysfakcji w oczach Arvida. Kapitan kręcił uparcie głową. – Nie po raz pierwszy młody oficer widzi boskie posłannictwo w zwykłej żądzy przygód. Byłbyś głupcem, Ambrosie, gdybyś rzucał się na Achryę z najemniczką i złodziejem u boku. – Obrzucił Paks twardym spojrzeniem. – Zakładając, że myślisz o pójściu z nim. Uważam cię za uczciwą, ale... Poczuła ukłucie gniewu. – Sir Felisie, jeśli masz jakieś powody... – Nie. W porządku, przyznaję, że jak dotąd radziłaś sobie dobrze – zresztą, już to powiedziałem. Niemniej wszyscy jesteście młodzi i w gorącej wodzie kąpani. Zaczekaj na marszałka, Ambrosie. Nie wciągaj innych w swe romantyczne mrzonki. – Kapitan wstał i ruszył do drzwi, zatrzymując się na chwilę przy Arvidzie. – Panie złodzieju- niezłodzieju, jeśli popchniesz tego chłopca do jakichś nieprzemyślanych działań, nie zapomnę, kto zaczął. – Panie Felisie – odrzekł chłodno Arvid. – Nie zapomnę, kto z niechęcią odnosił się do wykorzenienia potwornego zła. – Odsunął się od drzwi, a sir Felis splunął tam, gdzie jeszcze przed chwilą były stopy oponenta, po czym wyszedł. Rozdział szesnasty Obleczona w czerń sylwetka Arvida stapiała się z cieniami zalegającymi korytarz za klatką schodową, którą docierał na dół słaby blask dnia. Paks poczuła ściskanie w piersi. Nie lubiła mrocznych podziemi i przez chwilę zastanawiała się, czemu w ogóle zgodziła się pójść. Ambros stuknął ją w plecy. Kiwnęła mu ręką i zrobiła kolejny ostrożny krok. I jeszcze jeden. Śmieszne było przychodzenie tutaj w szóstkę, w tym z niewyszkolonym, młodszym piechurem – zapalczywą dziewczyną, która na pewno zrobi coś głupiego, próbując się wykazać. Arvid dał im znak machnięciem ramienia i Paks ruszyła ku niemu, lekko stawiając stopy. Był zwiadowcą zaprawionym – jak utrzymywał – w wyszukiwaniu pułapek. Paks, wojowniczka o największym doświadczeniu, szła druga. Za nimi podążali ramię w ramię Suli i Ambros. Paks miała nadzieję, że oficer Girda będzie rozważniejszy, uważając na młodszego piechura. Mai i jego przyjaciel Jori zamykali pochód. – Drzwi – wyszeptał jej do ucha Arvid. – Sprawdzę je. Zawiasy z prawej. Otwierane na zewnątrz. – Paks przywarła do ściany na lewo od framugi, w półmroku dostrzegła błysk zębów uśmiechającego się Arvida. Przesunął dłońmi po chropowatej powierzchni, po czym zrobił z zamkiem coś, czego nie dojrzała. Pełne satysfakcji kiwnięcie głowy, dobył miecza i powoli otworzył drzwi. Paks czekała, gotowa uderzyć. Nic się nie stało. Wykręciła szyję i zajrzała do środka. Jeszcze bardziej nieprzeniknione ciemności. Z pomieszczenia dobywał się kwaśny odór jakby gnijących liści lub kości. Arvid włożył do środka miecz. Nic. Wzruszył ramionami, wychylił się i kilkakrotnie dźgnął ciemność jak poduszkę. – Światło? – zapytał cicho Ambros. Podszedł do nich. – Jeszcze nie. Uczyniłoby z nas idealny cel. – Tak, ale nie jesteśmy kotami... – Cicho. Zaczekajcie. – Arvid mówił im, że największym zagrożeniem będzie pośpiech. Odrobina hałasu – twierdził – a zwierzyna przygotuje się na ich przyjęcie. Paks czekała, wytężając wzrok i próbując przebić nim ciemności, aż przed oczami zawirowały jej świetliste punkciki. Odkryła, że stopniowo widzi coraz więcej. Pomieszczenie przed nimi to jakaś komnata – ciemna i mniejsza od sali bankietowej na górze. Próbowała dojrzeć, czy nic się tam nie czai. Coś zalegało na podłodze, lecz bez światła nie potrafiła określić, co to było. – Idziemy – szepnął jej do ucha Arvid. Razem przekroczyli próg, natychmiast rozdzielając się i przywierając do ścian wewnątrz. Reszta czekała, nie wchodząc do środka. W środku odór był silniejszy. Paks marszczyła nos, próbując dojść, co to takiego. Pachniało... mięsem, uznała. Gnijąca słoma, kości, mięso i jakby wnętrze brudnych butów. Potrząsnęła głową, lecz smród nasilał się z każdą chwilą. Arvid wciągnął powietrze. – Ten zapach... – usłyszała z zewnątrz. To chyba głos Mala. – Cicho – rzucił Ambros. Paks stała nieruchomo, próbując coś usłyszeć przez dudnienie w uszach. – Pójdziemy pięć kroków do przodu – mruknął cicho Arvid. – Jeśli nic się nie stanie, spróbujemy ze światłem. Usłyszała szorowanie butów po kamiennej posadzce i sama dała krok naprzód. Potem drugi i trzeci – i poślizgnęła się, postawiwszy stopę na miękkim, sprężystym, niepewnym podłożu. Wyrwał się jej jęk i Ambros błyskawicznie skrzesał ogień. Niewielki płomyk odsłonił stertę śmieci. Brudna słoma, szmaty, niedokładnie obgryzione kości, pęknięty garnek – wybuchnęła pełnym ulgi śmiechem. Płomień świecy Ambrosa dawał więcej światła, niż oczekiwała. Obróciła się do Arvida, który, zaskoczony, wytrzeszczył oczy. – Zwykłe śmieci – wyjaśniła, machając mieczem w stronę sterty odpadków. Sięgała jej do pasa. – Musimy... Część sterty wybrzuszyła się i na powierzchni pojawiło się włochate ramię oraz równie włochata morda. Spod krzaczastych brwi błysnęły załzawione ślepia. Pysk otworzył się, ujawniając dwa rzędy ostrych kłów. Instynktownie cięła mieczem nadlatujące z mroku ramię. Klinga wgryzła się w ciało, lecz siła potężnego ramienia omal nie wyrwała jej broni z ręki. Powietrze rozdarł basowy ryk i góra śmieci zadygotała. Omal nie straciła równowagi, gdy kolos rozrzucił legowisko i zaatakował. Nie miała czasu zastanawiać się, czym było to monstrum. Sylwetką przypominało człowieka, choć wyższe i szersze. Gęste futro porastało twardą skórę – pierwszy cios Ambrosa odbił się, nie czyniąc mu żadnej szkody – a długie ramiona kończyły uzbrojone w pazury łopaty. Potwornie brzydka twarz – tyle zdążyła zauważyć. Od basowego ryku zatrzęsła się komnata. – Cofnij się, Ambrosie! – zawołał Arvid. – Trzymaj światło – to bydlę widzi w ciemności. Ambros prychnął, lecz wycofał się. Suli stanęła u boku Paks, dzielnie machając mieczem, nie mogła jednak przebić grubej skóry. Paks kilkakrotnie zraniła bestię, unikając jednocześnie jej pazurów, lecz ta nadal nie traciła siły. Arvid próbował atakować z boku, lecz przeciwnik był za szybki, by złodziej zadał śmiertelne pchnięcie. Paks zaczęła zastanawiać się, gdzie podziewa się Mai, kiedy ujrzała go, jak obchodzi bestię. Stanął za jej plecami, zamachnął się potężnie i wbił topór w muskularny grzbiet. Stwór ryknął ogłuszająco. – Topór potrafi! – wrzasnął Mai. – To jest... – Lecz bestia rzuciła się do tyłu, Paks usłyszała, jak stylisko topora uderza w coś i leśnik stęknął. Skoczyła naprzód i wbiła miecz głęboko w brzuch potwora. Ten zgiął się wpół i runął do przodu. Uskoczyła. Arvid ciął monstrum w lewe ramię. Mai wyszarpnął topór z włochatego grzbietu i zamachnął się ponownie, tym razem celując wyżej. Potwór osunął się z jękiem na kolana. Paks rozpłatała mu gardziel, tryskająca krew zmoczyła jej całe ramię. Bestia upadła na ziemię z zamglonymi oczami, wijąc się i rzucając. – To tyle, jeśli chodzi o ciszę i ostrożność – mruknął zgryźliwie Arvid, gdy odzyskali oddechy. Mai i Suli także zapalili świece i wszyscy przyjrzeli się dokładnie ubitemu stworowi. Przewyższał Paks wzrostem o połowę, był też ciężej zbudowany. Nie przypominał niczego, co kiedykolwiek widziała. – Co to jest? – zapytała, ocierając twarz i ręce z posoki. Krew miała dziwny zapach i obrzydliwy smak. Ambros potrząsnął głową. Arvid spojrzał na nią. – Nie jestem pewien, ale to może być hool. Sam nigdy żadnego nie widziałem, ale wiele o nich słyszałem. – Hool? – Wielki, wytrzymały, głupi, brudny, lubi podziemne kryjówki. Możesz wyobrazić sobie olbrzymiego orka samotnika... – Myślałem, że hoole są gigantami wodnymi – odezwał się Ambros. Arvid wzruszył ramionami. – Mogę się mylić. Cokolwiek to jest, nie żyje. A my zapowiedzieliśmy się całemu podziemiu. – Nigdy nie uważałem zakradania się za dobry pomysł – oświadczył Ambros. – Gird nie był zbyt subtelny. Arvid uniósł brwi i uśmiechnął się. – Nie. Dlatego właśnie nie jestem wyznawcą Girda. Ale nie martw się: teraz masz duże szanse na samobójczy, frontalny atak. Paks rozgarniała ostrożnie stertę śmieci, na której leżała bestia. Błysnęła miedziana bransoleta, podniosła ją. – Spójrzcie. Rozmiar ludzki. – Hmmm. Niewiele warta – ocenił ją Arvid. – Nie, ale... nie sądzę, żeby rabusie ją wyrzucili. – To prawda. Ja... – Wtem urwał. Wszyscy to usłyszeli: rytmiczne stukanie, niezbyt głośne, acz wyraźne. Paks rozejrzała się dokoła. W pełgającym blasku świec ujrzała po przeciwnej stronie pomieszczenia drugie drzwi, a w ścianie po prawej jeszcze jedne, zamknięte i zaryglowane. W komnacie nie było nic więcej. – To tamte, te zamknięte – stwierdził Mai. Wyrwał topór z truchła i ruszył w ich stronę. Paks była tam pierwsza z dobytym mieczem. Arvid i Mai unieśli ciężkie sztaby i cisnęli je na bok. Potem otworzyli drzwi. Blask świec oświetlił niewielkie pomieszczenie. Przed nimi stał gnom z butem w ręku – to nim walił w drzwi. Drugi gnom leżał przykryty płaszczami na gołej, kamiennej podłodze. Stojący gnom skinął im sztywno i założył but. Następnie zwrócił się do Paks w mowie gnomów. Pokręciła głową, a on zmarszczył brwi, po czym powtórzył w mocno akcentowanym wspólnym: – Czy to ty dowodzisz wyprawą ratunkową? Czy też bierzesz nas do niewoli? – Ja... – Zerknęła na Arvida. Ten pospieszył jej z pomocą. – Lady Paksenarrion dowodziła nami podczas akcji wyłapywania rabusiów, a teraz badamy, co kryje się w twierdzy. Gnom ukłonił się w pas, po czym wyprostował i spojrzał Paks w oczy. – Należy ci się nagroda z rąk Aldonfulk, lady. Twe czyny zaprawdę godne są sowitej zapłaty. Czyż nasz wspólnik z Lyonyi został pożarty przez monstrum? – Nie widzieliśmy go – odparła Paks, przypominając sobie ze wzdrygnięciem bransoletę. – Czy uważasz, że to właśnie miało miejsce? – Zabrał go. Wyglądał na głodnego. Słyszeliśmy krzyki. Nic nie widzieliśmy, nie mogę stwierdzić, co się stało, skoro tego nie wiem, niemniej wydaje się to być logiczne. – Czy twój przyjaciel jest ranny? – Leżący na ziemi gnom nie ruszał się. – Lekko – trafiła go strzała rozbójników. Śpi, żeby odzyskać siły. Paks zdumiała postawa gnoma. Pomimo wielu dni uwięzienia w ciemnej celi, śmierci jednego towarzysza i rany drugiego, nie okazywał zaniepokojenia. Odwrócił się do rannego i przemówił głośno po gnomiemu. Nie pojęła ani słowa. Rozejrzała się po pozostałych, lecz ich miny zdradzały równy brak zrozumienia. Gnom na podłodze poruszył się i otworzył oczy. – Z pewnością jesteście głodni i spragnieni – powiedziała Paks, licząc w pamięci, od ilu dni przebywali w zamknięciu. – Mamy jedzenie i wodę. Oczekiwała większego entuzjazmu, zdrowy gnom zwyczajnie pokiwał głową i dał krok naprzód. – Nie było tak źle, jak myślicie. Przez pierwsze dni rozbójnicy przynosili nam wodę. Karmili też tamtego potwora. Potem znikli. Nie mieliśmy nic. Zabierzecie nas do Mostu Piwowarów? Paks podała mu manierkę, gnom odkorkował ją ostrożnie i zaniósł towarzyszowi, który wypił parę łyków. Dopiero wtedy napił się sam. – Nie potrzebujemy tyle jedzenia, co wy – wyjaśnił, oddając butelkę. – Jeśli nas zabierzecie... – Ale nie znaleźliśmy jeszcze kapłana... – wtrącił Ambros. – Kapłana? – powtórzył gnom, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Uważamy, że w okolicy ukrywa się sługa Achryi – być może na niższych poziomach lochów – który kierował rabusiami. – Och. – Gnomy popatrzyły po sobie. – To sprawa ludzi. Nie będziemy szukali kryjówki pajęczarza. Po naszym powrocie do Mostu Piwowarów otrzymacie nagrodę. – Równie dobrze możemy tak zrobić – stwierdził Arvid. – Straciliśmy szansę na jakiekolwiek zaskoczenie. – Poza tym, nie możemy ich tutaj zostawić – dodała Paks. – Nie obronią się sami, ranni i osłabieni. Powinniśmy zapewnić im bezpieczny powrót. – Popieram – odezwał się Mai. Na czole puchło mu obrzmienie. Paks domyśliła się, że stylisko topora musiało uderzyć go w twarz. – Nie wiem, czy będę walczył równie dobrze jak zazwyczaj. – Ambros obejrzał się na niego ze zdumieniem, a potem troską. Leśnik mówił bardzo niewyraźnie. – Czy twój towarzysz powinien być niesiony? – pytała Paks. Gnom skłonił się ponownie, obdarzając wojowniczkę skąpym uśmiechem. – To wielce wielkoduszne z twej strony, lady, iż o tym pomyślałaś. Jeśli to możliwe, to lepiej będzie, żeby uniknął tak dalekiego marszu. Wrócili do Mostu Piwowarów wieczorem z dwoma żywymi gnomami i dowodem śmierci kupca, człowieka towarzyszącego gnomom. Ambros i Mai odcięli bestii prawą łapę i ucho jako świadectwo tego, co znaleźli. Gnomy zajęły pokoje w „Wesołym Garkotłuku”. – Hebbinford znał je na tyle dobrze, by zgodzić się na kredyt. Paks, wciąż jeszcze w zakrwawionej koszuli, zauważyła, że Suli nie odstępuje jej na krok. – Czyja... to znaczy, nie mogłam przebić jego skóry, ale czy poza tym sprawdziłam się? Nie krzyczałam ani nic takiego... Wojowniczka poczuła zmęczenie. – Nie. Dobrze się sprawiłaś, Suli... już to zresztą mówiłam... – Tak, ale... wracasz tam, prawda? Pozwolisz mi pójść z wami? Zabiorę twoje rzeczy i dam Sevri do uprania... – Nie! – Zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzała i zaniepokoiło Suli. Nie przestraszyło, lecz właśnie zaniepokoiło. – Ale... – Sevri ma własne obowiązki i nie jest praczką. Sama to zrobię, każdy żołnierz musi nauczyć się zajmowania własnym ekwipunkiem. – Zauważyła, że nie była to zbyt przyjemna wiadomość dla Suli. Pokiwała głową, przypominając sobie własne odczucia w trakcie szkolenia. – Mówiłam ci, że bycie wojownikiem nie jest takie, jak sobie wyobrażasz. W większości składa się z czyszczenia rynsztunku, utrzymywania broni w dobrym stanie i ćwiczeń. Nie możesz być pewna, że zostało to zrobione dobrze, jeśli nie zajmiesz się tym sama. Dziewczyna pokiwała głową i oparła się o ścianę, najwyraźniej zamierzając zostać z nią, dopóki jej nie wyrzuci. – Na przykład twój miecz – dodała surowo Paks. – Obejrzałaś go już? Zajęłaś się szczerbami i wgięciami? To miecz sioła – powinnaś oddać go w idealnym stanie. Suli poczerwieniała i wyciągnęła go z pochwy – lepki od schnącej krwi i szczeciny. – Oczyść go – poleciła jej Paks. – Jak pozbędziesz się krwi, wypoleruj go i wyczyść pochwę. Jeśli zostawisz w środku to paskudztwo, to... – Ale jak? – zapytała dziewczyna. – Jest wewnątrz i... Wzięła od niej pochwę i obejrzała. W odróżnieniu od jej pokrowca ta była zwykłą drewnianą kasetą, zbitą kołkami i sklejoną na końcu. Górna część została wycięta, tak żeby dało sieją przywiesić do pasa. – Masz szczęście. To drewno. Weź trochę mokrej trawy lub jeszcze lepiej turzycy i przywiąż do giętkiej witki, a potem wyszoruj od środka. Następnie opłucz czystą wodą. Powinno wystarczyć. Postaw w chłodnym miejscu, żeby wyschła i nie wkładaj do środka miecza, bo zardzewieje. Jeśli jutro będzie pachniała czystością, masz spokój. Jeśli nie, trzeba będzie rozłożyć ją na elementy. – Mnóstwo kłopotów z tym zmywaniem krwi – burknęła Suli. Paks, pewna swych racji, spiorunowała ją wzrokiem. – Kłopotów! Nie masz pojęcia, czym są kłopoty, dopóki nie zostawisz jakiejś zgnilizny w pochwie, a potem nie skaleczysz się wyszczerbioną stalą. – Przypomniała sobie opowieści lekarzy o gorączce od ran i zatrutych broniach. – Pewne plemiona orków w taki właśnie sposób zatruwają ostrza: przechowują je w gnijącym mięsie i krwi. – Z przyjemnością ujrzała, jak dziewczyna zielenieje na twarzy i bez słowa zbiera się do odejścia. – Odmelduj się wieczorem w siole u Ambrosa – musisz wziąć drugą pochwę. Powie ci też, gdzie się spotkamy. – Tak jest, Paks – odrzekła potulnie Suli. Wojowniczka skończyła właśnie sprzątać i rozwieszać mokre rzeczy w kuchni, a wilgotne włosy chłodziły jej głowę, kiedy przyszedł do niej Hebbinford i poinformował, że gnomy chciałyby z nią porozmawiać. – O czym? – Gird jeden wie – odparł. – Są gnomami, więc powiedziałbym, że chodzi o interesy. Pamiętaj: są pełne dumy, jak pszczoły żądeł, i równie zapalczywe. Nie lubią żartów ani lekceważenia ich ze względu na posturę. Wszystko traktują w kategoriach wymiany: dobro za dobro, cios za cios. Nie wyświadczają przysług, niemniej są okropnie uczciwi – na swój sposób. I nigdy niczego nie zapominają – do końca świata. – Och. – Miała nadzieję, że zwykłą grzeczność uznają za grzeczność. Gdy ją zaanonsował, oba gnomy siedziały przed kominkiem w jednej z osobistych komnat Hebbinforda. Jeden zerwał się z miejsca i ukłonił. Odpowiedziała ukłonem. Wydało się jej, że w ciemnych, płaskich oczach zobaczyła błysk satysfakcji. – Zechciej przynieść ale, mistrzu Hebbinfordzie. – Gnom wskazał jej fotel. Usiadła, a on wrócił na swoje miejsce. Jego mowie brakowało melodii i pauz właściwych ludziom, trudno go było zrozumieć, choć słowa wymawiał poprawnie. – Czy zostałaś wynajęta, by nas uratować? – Nie – odrzekła. – Nie do końca. – Wobec tego akcja ratunkowa została podjęta w nadziei uzyskania nagrody? – Nie... a o co chodzi? – To właśnie chcemy ustalić. Po co zostałaś wynajęta, jeśli nie celem uratowania nas? Zastanawiała się, ile mogła wyjawić o sprawach Rady Mostu Piwowarów. – Panie – wybacz, jeśli nie jest to właściwy tytuł... – Natychmiast to podchwycił. – Nasz błąd, lady. Nie sądziliśmy, że będziesz dbać o dokładność. Jestem mistrz kupiec Addo Verkinson Aldonfulk, szósty syn domu mego ojca. We wspólnym uprzejmym tytułem będzie: mistrz kupiec Addo Aldonfulk lub w skrócie: mistrz Addo. Moim towarzyszem jest kupiec-podróżnik Ebo Gnaddison Gnarrinfulk, czwarty syn trzeciej siostry mego ojca. Powinnaś zwracać się do niego Podróżny Ebo. A twoje imię? – Mistrzu kupcze Addo... – zdążyła to zapamiętać, zanim kompletnie się pogubiła. Gnom skinął głową. – To wystarczy. – Jestem Paksenarrion Dorthansdotter z Trzech Jodeł... – Trzy Jodły to twój klan? – Nie, mistrzu kupcze Addo, to miejsce, gdzie mieszka mój ojciec. – Złapała się na tym, że sama zaczyna używać oficjalnego stylu wypowiedzi. – Ach. Wiemy, że część ludzi nie ma własnych klanów. – Przerwał, gdy Hebbinford przyniósł im dzban piwa i trzy kufle. – Bądź gościem klanu Aldonfulk, Paksenarrion Dorthansdotter, przyjęcie poczęstunku do niczego cię nie obliguje. Gapiła się na niego przez chwilę, zaraz jednak oprzytomniała. – Dziękuję, mistrzu kupcze Addo. – Przyjęła ofiarowany jej kufel i upiła ostrożnie ale. – Pytałeś o moje zatrudnienie, panie. Jak wiesz, Rada Mostu Piwowarów sprzeciwia się obecności wolnych najemników w mieście. Gnom przytaknął. – Znakomita zasada. W ludzkich miastach kwitnie bezprawie, a wędrowni najemnicy powodują kłopoty. W królestwach gnomów nie przyjmujemy bezpańskich ludzi. Poczerwieniała, lecz ciągnęła dalej. – Mistrzu kupcze Addo, Rada przesłuchała mnie i uznała, że mogę zostać w mieście przez pewien czas w zamian za wyświadczenie im przysługi. – Przysługi? Co to takiego? Przypomniała sobie ostrzeżenie Hebbinforda. – Panie, jestem winna wierność komuś innemu, podróżuję z Aarenis na północ. – Było to wystarczająco bezpieczne. Gnom odprężył się. – Poproszono mnie o pomoc w odnalezieniu kryjówki zbójców – tych samych, którzy na was napadli – oraz poprowadzenie przeciwko nim oddziału zbrojnych, kiedy już ich odszukam. – Jaką zaoferowali ci zapłatę? – Cóż... dłuższy pobyt w mieście, prawo do korzystania z konia i udział w odzyskanych łupach. – Hmmm. – Gnom pogrążył się w rozmowie ze swym towarzyszem. Nie miała pojęcia, w jakim są wieku ani czy kupiec-podróżnik był młodszy od mistrza kupca. Mieli brązowe, gładkie twarze i gęste, ciemne włosy. Addo odwrócił się do Paks. – Niewielka zapłata za tak niepewne zadanie. Ile dni miałaś tak pracować? – Tego nie określono. Mam jednak wystarczająco dużo pieniędzy, a nie darzę rozbójników sympatią. – Hmmm. Czy po napadzie na karawanę wspominali coś o ratowaniu nas? – Nie, mistrzu kupcze Addo. Uznano was za zmarłych. Jeden z woźniców uciekł i opowiedział o napadzie. Znaleźliśmy wiele ciał. – Rozumiem. W takim razie co robiliście w twierdzy? Szukaliście zrabowanych towarów? – Nie. Schwytani przez nas zbójcy twierdzili, że zabierał je ktoś inny. Ambros, oficer Girda, uważa, że to kapłan Achryi. Arvid Semminson mówił z kolei, że towary były sprzedawane daleko stąd. – Nie spodziewaliście się więc nas odnaleźć. – Nie, panie. Niemniej z radością odkryliśmy, że żyjecie. Potoczyła się kolejna rozmowa w języku gnomów. Paks dokończyła ale i zastanawiała się, czy sobie dolać. Uznała jednak, że lepiej zaczekać, aż jej zaproponują. Wreszcie Addo odwrócił się do niej. – Gdybyście nie przybyli i nie zbadali twierdzy, czy zjawiłby się tam ktoś inny? – Nie, mistrzu kupcze Addo. Większość ludzi w okolicy uważa, że wizyta tam przynosi pecha. – Zabobony. Szczęście i jego brak to typowe dla ludzi złudzenia, coś jest albo nie. Ten stwór, który pożarł naszego wspólnika – czy był niebezpieczny dla uzbrojonych ludzi? – Tak, panie. Był bardzo duży i walczył zaciekle. Trzeba było kilku wojowników, żeby go zabić. – Czy to naprawdę ty dowodziłaś oddziałem? Zmarszczyła brwi. – Nie chciałabym wprowadzić cię w błąd, panie. Poproszono mnie o objęcie dowództwa – i zgodziłam się – nad oddziałem, który schwytał i zabił bandytów. Dzisiejsza wyprawa nie była moim pomysłem – to oficer Ambros nalegał na natychmiastowe wyruszenie. Niemniej ze względu na moje doświadczenie, to ja dowodziłam grupą. Addo pokręcił głową. – Nawet wśród ludzi jeden musi dowodzić i być odpowiedzialny za całość. Pytam raz jeszcze, czy byłaś to ty, czy ktoś inny. A jeśli ktoś inny, to kto? – W takim razie: to ja dowodziłam. – Nie widziała potrzeby przechwalania się, po prostu wykonywali jej rozkazy. – Nie lubisz się chełpić, w odróżnieniu od większości ludzkich wojowników – zauważył, jakby czytając jej w myślach. – Wiedza, kto dowodził, jest bardzo ważna. To tej osobie klan winien jest wdzięczność. – Zdjął z palca pierścień i podał jej. – Zostaliśmy obrabowani, nie mamy nic. Zasługujesz jednak na wdzięczność klanów Aldonfulk i Gnarrinfulk, masz na to słowo mistrza kupca. – Wzięła pierścień, był czarny i ciężki, jak wykuty z żelaza. Kiwnęła głową, zastanawiając się, co powiedzieć. – Dziękuję ci, mistrzu kupcze Addo i kupcze-podróżniku Ebo. – To słuszna rzecz. Nie miałaś zobowiązań, nie zostałaś wynajęta do tego zadania. Proszę cię o zaufanie, że otrzymasz nagrodę. – Ufam ci, mistrzu kupcze Addo. Lecz każdego uwolniłabym z takiej niewoli... – Och? – Tak powinno być... – Jesteś winna to swemu bogu? Ślubowałaś dokonywanie takich czynów? – Sprawiał wrażenie, jakby zastanawiał się, czy nie zażądać zwrotu pierścienia. – Nie, panie – odrzekła. – Służę bogom domu mego ojca, a ci sprzeciwiają się złu. – Aha. Dobrze jest dochowywać tradycji. Takie wierzenia nie wpływają na nasze zobowiązanie. Zachowaj ten pierścień, Paksenarrion Dorthansdotter. Uratowałaś nam życie. – Uczyniłam to z przyjemnością. – Siedzieli przez chwilę w milczeniu. – Czy zechcecie przyjąć ode mnie dzban ale... bez zobowiązań? – odważyła się zaproponować. Gnomy skinęły głowami. – Nie chcielibyśmy powiększać naszego długu wobec ciebie – oświadczył Addo – lecz grubiaństwem byłoby odmówić. Przyjmujemy z ochotą. * * * Otarcie się o śmierć bynajmniej nie zniechęciło Ambrosa. Upierał się, że powinni wrócić do twierdzy już następnego dnia. Mai chrząknął, od włosów po szczękę twarz przecinała mu purpurowa pręga po uderzeniu styliskiem topora, oddychał chrapliwie. – Wcześniej tego nie mówiłem, oficerze, ale nadal kręci mi się w głowie i nie ufam własnej szybkości. Podbite oko sprawia mi kłopoty nawet w świetle dnia. – No to zostań – rzucił cierpko Ambros. – Mam innych piechurów. Mai westchnął donośnie. – Na ramię Girda, Ambrosie, bardzo chciałbym pójść, ale... – Mai, nie mogę zwlekać. Nie mogę. Tam dzieje się coś złego i muszę się tym zająć. – Słusznie uczyniliśmy, badając teren przed atakiem na bandytów – przypomniała mu Paks. – Czemu nie poszukać, którędy towary są wywożone na zewnątrz? Może okazać się, że jest tam lepsza droga do środka? – Pamiętała o tunelu do Rotengre. – Nie – kręcił uparcie głową Ambros. – Zmitrężymy zbyt wiele czasu. Lepiej pozwolić kapłanowi myśleć, że wystraszyliśmy się potwora. Przypuszczam, że miał strzec wejścia... – Z pewnością – przytaknął Arvid. – W takim razie to, że go zabiliśmy, a mimo to odeszliśmy, może uśpić jego czujność. Miejsce, gdzie musimy uderzyć, jest bardzo ciasne. Arvid spojrzał na niego ciekawie. – Jesteś na mnie zły, oficerze Girda, że kazałem ci zostać z tyłu i trzymać światło? – Byłem – przyznał uczciwie Ambros. – Potem jednak zrozumiałem, że potrzebowaliście światła do walki. Tym razem kto inny będzie niósł hubkę i krzesiwo i w razie potrzeby zapali dla nas świecę lub pochodnię. A teraz – do map. * * * Tym razem bijący z otwartych drzwi smród omal nie wywrócił Paks żołądka do góry nogami. Na trupie bestii mrowiły się gryzonie – stadko szczurów pierzchło przed blaskiem świec. Na końcu sali widniały otwarte drzwi. Znowu prowadzili Paks i Arvid. Ambros znalazł sześciu chętnych piechurów, w tym Mala. Dwóch z nich niosło zapalone świece. Suli trzymała się blisko Paks. Za drzwiami rozciągał się schodzący w dół korytarz. Liczne stopy rozrzuciły pokrywający kamienną posadzkę kurz. Paks nic nie widziała ani nie słyszała. Zerknęła na Arvida. – Pozwól mi prowadzić – szepnął. – Trzymaj się blisko, lecz nie wyprzedzaj mnie i bądź gotowa zatrzymać się na mój sygnał. To świetne miejsce na pułapkę. – Ruszył przed siebie. Zaczekała, aż zrobi trzy kroki i poszła za nim. Korytarz miał długość dwudziestu kroków. Arvid zatrzymał się. Zobaczyła dawany ręką znak i znieruchomiała. Suli wpadła na nią od tyłu. Pozostali zdawali się strasznie głośno tupać. Zatrzymali się i zapadła cisza. Arvid dotykał lekko ścian. Obejrzał się na Paksenarrion i przywołał ją ruchem ręki – jeden krok. Zrobiła go. Wskazał na podłogę. Niczego nie zauważyła, dopóki nie pokazał jej ponownie. Niewielki garb w kurzu, fala, której nigdy by nie dostrzegła. W miejscu, gdzie musnęły go stopy, zobaczyła brzeg kamienia. – To spust – mruknął cicho. – Jeśli ktoś go nadepnie, to – wskazał w górę – spadnie tamto. – W mroku dostrzegła nad głową czarną szczelinę, w której połyskiwały stalowe zęby. – Krata. Na pewno bardzo hałasuje. Gdzieś tutaj powinna być blokada na ‘wypadek, gdyby transportowali tędy coś ciężkiego. Ach. – Nie dojrzała, co zrobił, lecz z muru wysunął się kamienny czworobok. – To powinno załatwić sprawę. Możemy chcieć wracać tędy w pośpiechu. Upewnij się, by nikt nie stąpnął na spust. Przekazała informację pozostałym, a ci ostrożnie przekroczyli kamienny garb. Arvid poszedł dalej. Po trzydziestu krokach unieszkodliwił identyczną pułapkę. – Spodziewałem się – szepnął jej – że będą blisko siebie. Oraz otworów strzelniczych w murach. Miejmy jednak nadzieję, że nie przekonamy się o tym. – Od tej pory Paks omiatała uważnym spojrzeniem korytarz, starając się wypatrzyć inne pułapki. Mimo to przegapiła kolejną, gdy po minięciu zakrętu korytarz opadł stromo w dół. Arvid zatrzymał się na skraju pochylni. – To może być fałszywa pochylnia – oświadczył. – Co? – Jeśli uruchomisz fałszywą pochylnię – odparł – unosi się i wrzuca cię do czyjegoś garnka – albo celi. Wychodzi na to samo. Musimy pójść dalej, ale nie widać tu śladów w kurzu, prawda? – Nie... ale są zadeptane... – Hmmm. Raczej zatarte. Mogą używać zjeżdżalni do transportu towarów z karawan – oszczędzają sobie noszenia. Wolę dostać się tam na własnych nogach. Potrzebujemy innych drzwi. Widziała jedynie kamienne ściany. Swymi długimi palcami Arvid obmacał każdy kamień. Reszta denerwowała się, uciszyła ich. Wreszcie puknął w pewne miejsce w ścianie i uśmiechnął się. – Oto wejście. Problem w tym, że nie wiem, co jest po drugiej stronie. Może stać tam strażnik, a to oznacza dla nas kłopoty. Mogli zainstalować alarm dźwiękowy – sam już nie wiem. Uważam jednak, że to bezpieczniejsza droga na dół niż tamto – kiwnął głową w stronę pochylni. – Cóż, musimy spróbować coś zrobić – orzekła Paks. – Wiesz, jak się otworzą? – Nie. Nie sądzę, żeby były to drzwi obrotowe. Raczej odchylą się na zewnątrz albo przesuną do tyłu i w bok. Nie wiem, czy w prawo, czy w lewo. – Spojrzał na nią wyzywająco. Była zdecydowana sama to odkryć. – Bardzo dobrze – jesteś jedyną osobą zdolną do ich otworzenia. Będę cię osłaniać z lewej strony. Reszta – trzy kroki wstecz i przypaść do ściany – nie trafi was zaczajony tam łucznik i zobaczycie, jak to działa. Osłońcie świece dłońmi – może być przeciąg. Coś jeszcze? – Spojrzała na Arvida. Pokręcił głową. – Masz do tego smykałkę, lady – mruknął. Usłyszała szczęk mechanizmu, nad którym pracował. Kamień przed nim zapadł się w głąb muru, przez szczelinę dobyło się słabe światło. Kamienna płyta przesunęła się bez szmeru w lewo, odsłaniając podest. Odchodzące z niego schody biegły w prawo do góry oraz w lewo, na dół. To stamtąd właśnie dobywał się blask. Po drugiej stronie podestu znajdowała się alkowa, gdzie na kołkach wisiały cztery kusze. Paks przemknęła przez otwór i rozejrzała się w obie strony. Nic. Dała znak Arvidowi, a on kiwnął głową i przekazał sygnał pozostałym. Majstrował przez chwilę przy kamieniu otwierającym, po czym mruknął, iż ma nadzieję, że to wystarczy, by przejście nie zatrzasnęło się. Jego wzrok prześlizgnął się po kuszach. Paks szybko poprzecinała cięciwy. Dwa kołczany bełtów po prostu przytroczyła sobie do pasa. Skierowali się w dół, ku światłu. W połowie drogi Paks zauważyła, że od głównego korytarza odchodzi drugi, w prawo. Wskazała pozostałym prawą ścianę. U podnóża schodów, po lewej stronie, zobaczyła zamknięte drzwi. Arvid wciąż szedł pierwszy, parę stopni przed nią. Dwadzieścia kroków dalej prosty korytarz kończyły masywne, okute żelazem zamknięte drzwi. Od ich strony nie widać było ani zawiasów, ani zasuw. Światło dawały pochodnie zatknięte w osadzonych w murach uchwytach. Płomienie pochylały się ku drzwiom po lewej, jeszcze na schodach Paks poczuła przeciąg. Arvid wysunął czubek miecza za róg. Nic się nie stało. Bardzo powoli wyjrzał. Paks czekała, czując bijące jak oszalałe serce. Cofnął się i dał jej znak, by też to uczyniła. Potem wyszeptał jej do ucha. – Dwadzieścia, trzydzieści kroków, potem zakręt w lewo. Wystarczająco szeroko dla czterech wojowników. Pochodnia co cztery kroki. Znaki na podłodze ułatwiające celowanie. – Przebiegniemy – zasugerowała. – Jedyny sposób – zgodził się. – Szybko i cicho. – Nie miała pojęcia, jak można to pogodzić, niemniej przekazała polecenie reszcie. Ambros i jeden z piechurów stanęli koło niej, kazała Suli zostać w drugim szeregu. Ruszyli ostro z miejsca, możliwie jak najciszej. Ujrzała na podłodze cztery blade pasy i stąpnęła na pierwszy z nich. Skądś z przodu usłyszała hałas i natychmiast przyspieszyła. Na końcu korytarza pojawili się czterej kusznicy, w powietrzu zawarczały bełty. Usłyszała za plecami jęk, coś szczęknęło o jej hełm. Za pierwszą czwórką pojawiła się druga, strzelali, nie zważając, iż ich kompani odrzucili kusze i z krótkimi mieczami w rękach skoczyli naprzód. Nie zawahała się, zatrzymanie się w pustym korytarzu byłoby samobójstwem. Dopadła pierwszego wojownika, zanim zdążyli ustawić się w szyku, Arvid i Ambros byli tuż za nią. Razem zepchnęli atakujących na linię strzelców. Teraz już cała ósemka dobyła mieczy. Jeszcze nigdy nie walczyła długim mieczem przeciwko formacji. Złapała się na tym, że zadaje ciosy jak starym orężem Kompanii. Przynajmniej nie mieli tarcz – uśmiechnęła się, zatapiając miecz w ciele szarżującego wroga. Zgiął się wpół i zwinął na podłodze. Stojący za nim wojownik próbował pchnąć ją wąskim ostrzem, uchyliła się i zraniła go w ramię. Zauważyła, że walczący u jej boku Arvid kładzie następnego zbrojnego. Leżący na ziemi opryszek próbował dźgnąć ją w nogę, odskoczyła, a Suli dobiła go ciosem w gardło. Paks i Arvid wyprzedzali o krok Ambrosa i piechura. Zaczęła mieć nadzieję, że przebiją się bez większych kłopotów, kiedy na korytarzu pojawiła się kolejna czwórka zbrojnych. – Diabli! – warknął Arvid. – Miałem nadzieję, że to już cała pierwsza fala. Paks milczała, krok za krokiem prąc naprzód. Przyzwyczajała się do długiego miecza. Powaliła kolejnego wroga, reszta zdawała się atakować mniej chętnie. Zgiełk był okropny. Ambros i piechur wykrzykiwali hasła o Girdzie, każdy z nich pokonał swojego przeciwnika i znowu utworzyli linię. Szczęk stali niósł się echem po korytarzu. Wtem pochodnie zgasły, jakby ktoś zanurzył je w wodzie. Poczuła, jak coś tnie ją przez pierś, kolczuga wytrzymała. Pchnęła mocno przed siebie i usłyszała jęk, a potem westchnienie. Strząsnęła ciężar z klingi i pchnęła ponownie. Bez efektu. – Arvid? – zapytała. – Tutaj – odpowiedział jej spokojny głos. Z prawej strony dobiegły ją przekleństwa Ambrosa. Skądś z przodu dochodziło ciężkie dyszenie. Dała krok naprzód i jej stopa wylądowała na czymś miękkim i ruszającym się. Kopnęła mocno i cofnęła się. – Światło – zaproponował Ambros. Usłyszała zgrzyt krzemienia o stal, lecz nie ujrzała iskry. – Chcesz światła, sługo Girda? – z mroku przed nimi rozległ się jedwabisty głos. – Myślałem, że wyznawcy Girda znają zaklęcie światła. Chciała ruszyć w stronę głosu, lecz Arvid złapał ją za ramię. Zamarła. Czuła, że szuka czegoś w fałdach płaszcza. Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegła, że dokoła nadal płoną pochodnie, a od ich blasku odcinają się niewyraźne sylwetki. Nie potrafiła ich policzyć. Jeśli ładowali kusze albo mieli włócznie... Jesteśmy szaleni, stojąc tutaj, niczym barany w ubojni, pomyślała. Wrzasnęła dziko i jednym skokiem znalazła się przy postaciach. Usłyszała przekleństwo Arvida i ruszających jej śladem towarzyszy. Jej miecz zderzył się z innym, jaśniejąc nagle błękitem. Dobiegł ją szczęk broni kompanów i natarła mocniej na przeciwnika, kierując się raczej instynktem, gdyż prawie nic nie widziała. Poczuła uderzenie w ramię i drugie w żebra. Jej klinga zamigotała, błękitna poświata oświetlała cel. Coś przeorało jej wolną dłoń, paląc niczym ogień lub lód. Potrząsnęła nią, nadal rozdając ciosy. Ten zaskakujący atak pozwolił im przebić się do zakrętu. Deptali ciała pokonanych wojowników. Przed nimi otwierał się krótki hol z drzwiami po prawej. W bijącym z nich złocistym blasku stała wysoka, szczupła, spowita w długą szatę postać. Byli cztery kroki od niej, gdy ten sam miękki głos wymówił nie znane Paks słowo. Mięśnie jej zwiotczały, jakby ktoś zdzielił ją w głowę, omal nie upuściła miecza. Arvid cofnął się o krok. Nawet Ambros zatrzymał się, opuszczając czubek miecza. Obrońcy skoczyli naprzód. – Gird! – ryknął w tej samej chwili Ambros. Poczuła, jak do jej ciała wraca życie, rozpaczliwym skokiem zasłoniła Arvida, przyjmując cios na hełm. Rzucając szybkie spojrzenie na Paks, Suli przepchnęła się obok złodzieja i zaatakowała najbliższego przeciwnika. Wojowniczka zdążyła zauważyć, że była naprawdę szybka i całkiem dobra. Obrońcy pierzchli. Paks rzuciła się do drzwi. Pozostawały otwarte. W środku jasne światło lamp zalewało bogato wyposażoną komnatę. W centrum pomieszczenia stał przystojny młody mężczyzna w długiej, czarnej, oblamowanej czarnym futrem szacie. Uśmiechnął się do nich, wyciągając puste dłonie. – Nie sądzicie, że byliście nieuprzejmi? – zapytał. Głos miał łagodny jak stare ale. – Milej byłoby się zapowiedzieć, nieprawdaż? – Ty! – zaczął Ambros. Paks zauważyła, że Suli przesuwa się naprzód i złapała ją za rękaw. Dziewczyna obejrzała się, marszcząc brwi, lecz posłuchała gestu, nakazującego jej cofnięcie się. – Ty pomiocie Achryi – ciągnął Ambros. Mężczyzna roześmiał się lekko. – Niestety, młody oficerze Girda, nie jestem jej pomiotem – gdybym był, spotkałoby was inne powitanie. To prawda, że jej służę, ale... co wam do tego? – Jestem oficerem Girda... – Tak, w Moście Piwowarów. A to nie jest Most Piwowarów. To moja twierdza, do której włamaliście się, atakując i zabijając moich ludzi... a ty nawet nie jesteś marszałkiem. To nie twoje sioło. – Moje. Pozostało pod moją opieką. Zaklinasz ludzi, rabujesz karawany, zabijasz i grabisz – na zęby Girda, to moja sprawa! – Ambros dał krok naprzód. – Naprawdę uważasz, że oficer Girda może stawić mi czoła? Czy raczej polegasz na tych umięśnionych kobietach? – Suli rzuciła się naprzód, lecz Paks zdzieliła ją łokciem w brzuch. Dziewczyna sapnęła, a wojowniczka rzuciła przez ramię: – Nie bądź głupia, próbuje nas sprowokować. Zostań z tyłu. Mężczyzna spojrzał na nią. Coś w jego spojrzeniu ostrzegło ją i spuściła wzrok na jego szyję. – No proszę – przemówił słodkim głosem. – Tym magicznym mieczem kieruje mądra głowa. Może nie jesteś tym, na kogo wyglądasz, co? Słyszałem o tajemniczej wojowniczce w Moście Piwowara – weterance z Kompanii Phelana, która porzuciła ją, nie mogąc znieść czynionego przez nią zła. A więc to ty? – Paks walczyła z ogarniającą ją furią, dudniącą w uszach i grożącą zmąceniem wzroku. – Pokonała elfa czarownika, uwolniła elfane taig – o tym słyszałem. Można by pomyśleć: niemal paladynka – choć jeszcze nie czcicielka Girda, co za wstyd!... o ile pokonasz mnie. Myślisz o pokonaniu mnie, moja słodka? Nie zwracała na to uwagi, nie spuszczając oczu z jego grdyki. Myślała tylko o tym, jak bardzo chce zatopić w niej miecz. Usłyszała jednak, co powiedział. Niemal paladynka? Ta myśl kusiła ją, jak kiwający z mgły palec. Głos zabrał Arvid, stając koło niej. – Zdajesz się mieć moc zaklinania, panie, w przeciwnym bowiem razie, czemu mielibyśmy tu stać i rozmawiać z tobą? Jeśli o mnie chodzi, chciałbym zobaczyć twoją krew na tym przepięknym dywanie; kończąc z tą zbędną zwłoką. – Rzucił się naprzód i stanął, jakby natykając się na mur. – Czary? Zaiste. A ponieważ obrabowaliście mnie z moich rabusiów i strażników, potrzebuję nowych sług. Uważam, że doskonale się nadacie. I kobiety, Achrya będzie zadowolona, jeśli zakłócę wzrastanie paladynki Girda. Mam nadzieję wszystkich was nawrócić. Jak miło będzie mieć szpiegów w siole Mostu Piwowarów. – Nie! Na Girda! – Ambros skoczył naprzód, unosząc miecz. Paks otrząsnęła się z zadumania i ruszyła za nim. Nie zaskoczył ją widok miecza i sztyletu, pojawiających się w rękach kapłana. Ambros zablokował cios klingi przeciwnika, o włos unikając pchnięcia sztyletem. Paks zaszła kapłana z boku. Odbiła cios i dźgnęła mieczem. Klinga jakby utknęła w czarnej szacie, uwolniła ją z pewnym wysiłkiem. W tej samej chwili jego ostrze trafiło ją w ramię. Poczuła ogniwa kolczugi. Nikt za nimi nie pobiegł. Gdy kapłan Achryi obrócił się, Paks znalazła chwilę na szybkie zerknięcie za siebie. Reszta drużyny stała bez ruchu, najwyraźniej niezdolna uwolnić się spod czaru. Kapłan walczył wspaniale, parując ich ciosy. Wydawał się być nieśmiertelny. Każde mordercze pchnięcie utykało w fałdach szat, a on walczył dalej, bez najmniejszego draśnięcia. Nie zauważyła, że kieruje ich w kąt pomieszczenia, gdzie za rzeźbionym, czarnym fotelem pysznił się ciemnobłękitny aksamit. Cofał się, cofał, obracał, aż wreszcie złapał za podłokietnik fotela. Paks usłyszała nad sobą chrobot i podniosła wzrok. Spadła na nią masa czarnych, pajęczych zwojów, paląc ubranie wszędzie tam, gdzie zetknęły się z materiałem. Miecz ciął z sykiem plątaninę grubych nici, lecz były mocne i lepkie, nie mogła się uwolnić. Ambros skoczył naprzód i sieć złapała go tylko za stopę. Zanim kapłan zdążył zadać cios, oficer Girda wyswobodził się z klejącej pułapki. Walczyli za fotelem, potężne ciosy przecinały powietrze, brzęczała stal. – Równie dobrze możesz dać sobie spokój – wysyczał kapłan. – Nie wygrasz – nie poradziliście sobie ze mną we dwoje. – Łasko Girda – wycedził Ambros przez zaciśnięte zęby. – Nie odpuszczę... zabiję cię. – Nie sądzę, chłopcze – odparł z uśmiechem kapłan. Wykonał gest w stronę twarzy przeciwnika i w powietrzu zamigotało coś szarego. Ambros zamrugał oczami, lecz walczył dalej. – Jesteś upartym głupcem, chłopcze – szukasz śmierci? – Paks walczyła z siecią, nie zdając sobie sprawy z kompanijnych obelg, jakie rzucała. Widziała kolejne pręgi na twarzy Ambrosa, niczym ślady po ognistym biczu. Kapłan poświęcił jej spojrzenie. – Nie zdążysz się uwolnić, słodka. To sieć Achryi. Podobnie, jak to. – Kolejny raz smagnął twarz Ambrosa. Oficer Girda krzyknął, łapiąc się za policzek. – Widzisz, chłopcze, do czego mnie zmuszasz? Czemu się nie poddasz? Zobaczyła, że cios trafił Ambrosa w oko, ten jednak jakimś cudem nie wypuścił miecza. Walczył dalej, choć już nie tak biegle i płynnie. Z szaleńczą prędkością cięła zwoje sieci, klnąc, gdy dotykały gołej skóry – paliły jak żywy ogień. Kapłan wyrzucił z siebie skomplikowaną frazę i sieć poruszyła się, utrudniając przecinanie nici. Ambros zawołał do niej: – Paks... wezwij Girda! Ze mną... – Krzyknął rozdzierająco, gdy bicz kapłana kolejny raz sięgnął jego twarzy. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć i usłyszała, jak woła: – Na moc Girda Strongarma i Pana, i wszystkich bogów dobra... – Ambros także krzyczał, trzymając w dłoni medalion Girda i rzucając się na kapłana. Zabłysło światło, w zamieszaniu nie zobaczyła, co się stało. Wtem sieć wokół niej znieruchomiała, a stos szat za fotelem przestał się poruszać. Uwolnieni towarzysze wbiegli do komnaty, wykrzykując pytania. Rozdział siedemnasty Suli złapała więżącą Paks sieć i natychmiast szarpnęła rękę do tyłu, gdy pokryły ją oparzenia. Arvid minął je pędem, by przyjrzeć się Ambrosowi i kapłanowi. – Nie żyje – rzucił krótko. – Obaj? – zapytał Mai. – Tak. Obaj. – Arvid westchnął, po czym dołączył do tnącej sieć Suli. – Lady, wpadłaś w nie lada pułapkę. – Wiem. – Gniew i wstyd dławiły ją, utrudniając mówienie. Ambros nie żył, a ona nie mogła walczyć. Z ponurą miną cięła nici, aż w końcu zdołała się uwolnić. Arvid przyjrzał się z szacunkiem kolczudze, przeświecającej spod spalonego ubrania. – To... nosisz znakomitą zbroję. – Tak... – Dotknęła ostrożnie oparzeliny na twarzy, po czym podeszła do Ambrosa. Szary bicz kapłana poznaczył jego oblicze pręgami. Razem z Malem wyprostowali zwłoki i owinęli je płaszczem. Arvid i piechur pilnowali drzwi, lecz z korytarza nie dobiegał najlżejszy szmer. Paks przypuszczała, że po śmierci ich pana ludzie, z którymi walczyli, zbiegli na powierzchnię albo w głąb podziemi. Suli oglądała gobeliny na ścianach komnaty, po czym przystanęła nad ciałem kapłana. – Spójrzcie na to – powiedziała, podnosząc okalający szyję zmarłego srebrny łańcuch. – Ma... – Rzuć to! – zawołała Paks, przypominając sobie kapłański medalion z Rotengre. – Jest magiczny. Suli spojrzała na nią z przestrachem i puściła łańcuch. Nic się nie stało. Nie potrafiła określić, co czuje. Nie chciała wracać do lochów, nie miała ochoty na spotkanie z kolejnym złym magiem. Lecz polubiła Ambrosa, przyzwyczaiła się do jego pogodnej twarzy. Kiedy opowiedział jej o swoim śnie, poczuła, że obdarzają zaufaniem, a ona, jak zawsze, odwzajemniła się tym samym. Miała nadzieję, że w podziemiach pod twierdzą nie spotkają kogoś tak groźnego, jak tamten opętany elfi mag. Uznała sen Ambrosa za typowy dla niedoświadczonego żołnierza zanadto przejmującego się nadciągającą bitwą. A teraz nie żył. Zawiodła go. Ona, doświadczona wojowniczka, nie mogła walczyć. Niewyszkolony żołnierz, chłopiec, jak o nim myślała, bił się samotnie dalej i zginął bez jej pomocy. Był martwy, tak samo jak Macenion i Saben, dwóch innych, których zawiodła. Obmyślając środki ostrożności, jakie powinni przedsięwziąć – wystawienie warty, powrót na powierzchnię – starała się zapomnieć. Dopiero gdy wyruszyli, uświadomiła sobie, jak może wyglądać w oczach innych. Co pomyśli sir Felis. Co pomyśli marszałek. Co pomyśli każdy, widząc martwego oficera Girda i ją, doświadczoną wojowniczkę, uwięzioną w sieci. Nie zdawała sobie sprawy, jak ponurą miała minę, dopóki nie zagadnął jej Arvid. – Lady? Czy przewidujesz jakieś kłopoty, których nie dostrzegam? Rozumiem smutek z powodu oficera Girda, ale... co jeszcze? Potrząsnęła głową. – Wszystko zniweczyłam. – Słucham? – Arvid spojrzał na nią ze szczerym zdumieniem. – Walczyliśmy z przeważającymi siłami, na ich terenie i zginął tylko jeden z nas, a paru odniosło rany, a ty twierdzisz, że wszystko popsułaś? Na brew Simyitsa, lady, wszyscy mogliśmy zginąć. – Nie moja zasługa, że żyjemy. – Nonsens. Zapominasz, że także walczyłaś z tym kapłanem. Całkiem nieźle, rzekłbym – i miałaś rację, atakując tamtych w ciemnościach. Dopiero później uświadomiłem sobie, że skoro nie widzieliśmy iskry, to mój olej także by nie zapłonął. Ten młody człowiek zginął mężną śmiercią, ale nie dlatego, że zawiodłaś. Choć przypuszczam, że więcej nie przeoczysz sieci nad głową. Pokręciła głową, ale poczuła się trochę lepiej. Reszta milczała, uśmiechając się tylko nieśmiało, kiedy na nich patrzyła. Gdy wyszli na powierzchnię, Arvid odprowadził ją na bok. – Pora na pożegnanie – oświadczył z uśmiechem. – Powodzenia, lady Paksenarrion – masz zadatki na wielką wojowniczkę. Już jesteś świetna. Pamiętaj tylko o patrzeniu na każdą sprawę ze wszystkich stron... – Co masz na myśli, odchodzisz? – Tak. – Ale dlaczego? – Moje zadanie wypełnione – odparł, wzruszając ramionami. – Zostałem wynajęty, by zabić lub przekonać tego człowieka do wstąpienia do gildii. Moim zdaniem byłby kiepskim członkiem, nawet gdyby zechciał. Widziałem zwłoki i zabrałem wystarczająco dużo kosztowności, by choć w części zrekompensować gildii poniesione straty. – Paks nie zauważyła, żeby cokolwiek brał, zastanawiała się jeszcze nad tym, gdy sięgnął do kieszeni i coś jej podał. – Proszę, to prezent dla ciebie. W przeciwieństwie do twoich gnomich przyjaciół wolę natychmiast spłacać swoje długi. – Przez cienką skórę rękawicy poczuła coś, jakby garść kamyków. – Nie, nie patrz – wdzięczność strasznie mnie nudzi. Rozumiesz, nie mam ochoty wyjaśniać wszystkiego marszałkowi ani ucinać sobie kolejnej pogawędki z sir Felisem. Masz wystarczająco wielu świadków swych poczynań, ja takowych nie potrzebuję. – Uniósł jej dłoń, wciąż zaciśniętą na prezencie, do swych ust, nigdy nie widziała ani nawet nie wyobrażała sobie takiego gestu. Zanim zdołała coś wykrztusić, puścił ją i odszedł, nie oglądając się za siebie. Nie patrząc, wepchnęła prezent do kieszeni tuniki i wróciła do reszty. – A gdybym określił to mianem najbardziej absurdalnej rzeczy, jaką kiedykolwiek usłyszałem? Ambros, w jego wieku, wyrusza w pościg za kapłanem Achryi! A ty mu pozwalasz! – Marszałek krążył po siole, marszcząc brwi i trzymając race za pasem. Paks, Mai i piechurzy stali pod ścianą, a na podwyższeniu leżało ciało oficera Girda, wciąż owinięte płaszczem. – Jeśli mogę, marszałku... – sir Felis sprawiał wrażenie niemal równie rozgniewanego, jak mistrz Cedfer. Marszałek zatrzymał się wpół kroku, złapał równowagę i krótko kiwnął głową. Kapitan przyjrzał się dokładnie ich twarzom, po czym przemówił: – Marszałku, kiedy zdradził mi, co planuje, pomyślałem sobie dokładnie to samo. „Plan głupca” – powiedziałem mu. Myślę... myślę, że się myliłem. – Pomyłka! On nie żyje, a... – Zaczekaj, marszałku. Mówiłem, że brak mu doświadczenia. Mówiłem, że rozkazy są rozkazami. Obraziłem ją – kiwnął głową na Paks – i nazwałem go głupcem, skoro chce ruszać na wyprawę z najemniczką i złodziejem. Odpowiedział mi, że przyjmuje rozkazy nie tylko od ciebie, marszałku, lecz także od Girda. Twarz Cedfera ściągnęła się, ujawniając zmarszczki. – To nie był... – Nie sądzę, żeby to był Gird. To także mu powiedziałem – że zbyt wielu młodziaków sądzi, iż bogowie pobłogosławią ich szaleństwo. Lecz, marszałku – chyba powiedziałem za dużo. Gird błogosławi uparte łby na równi z silnymi ramionami. Był na mnie zły i to dlatego... – Może nie. – Marszałek westchnął. – Gdyby to był Gird, a nie zwykła, junacka brawura... – Spojrzał na pozostałych. – Co o tym sądzicie? Tkwiliście w tym razem z nim – czy to przemyślał? – Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Potem zabrał głos Mai, choć ślad po stylisku nadal przeszkadzał mu w mówieniu: – Panie marszałku, Ambros był zdecydowany odnaleźć kapłana zaraz po tym, jak wrócił z przesłuchania więźniów. Powiedział mi wtedy, że Paks doradzała mu zaczekanie na twój powrót, ale on był pewny, że nie może sobie na to pozwolić. – To prawda, Paksenarrion? Próbowałaś mu to wyperswadować? Przytaknęła. – Tak, panie. Kiedy powiedział mi o tym po raz pierwszy, po drodze ze strażnicy, uznałam, że zwariował. – Poczuła napływającą do twarzy krew i spuściła wzrok. – Ja... kilka dni wcześniej opowiedział mi swoim śnie. Śniło mu się, że poległ w jakiejś bitwie. Było to dzień po twoim wyjeździe. – Czy uważał to za prawdziwy sen? – Nie był pewny. Zapytał mnie, ale nie wiedziałam. Podejrzewał, że mogło to być posłannictwo zła, które miało odstraszyć go od tego, co powinien zrobić. Jestem pewna, że dlatego właśnie w końcu to uczynił. Próbowałam... próbowałam powiedzieć mu, że mogło to być ostrzeżenie Girda – czy coś takiego – lecz uznał, że sam to musi odkryć. – Ale dlaczego nie zaczekał? Przynajmniej paru dni... – Marszałek patrzył na ciało Ambrosa. – On... uważał, że trzeba działać szybko, panie. – Czuła piekące łzy. Miała nadzieję, że Ambros wybaczy jej, iż wspomniała o jego śnie. – We śnie widział blizny, jakie zadałam mu poprzedniego wieczoru na ćwiczeniach. Nie goiły się. – Marszałek przytaknął w milczeniu. Potem przeniósł wzrok na resztę. – Czy jeszcze komuś opowiedział o swoim śnie? – Nie, panie – odparli chórem. – Wiedziałem, że coś jest nie w porządku – dodał Mai. – Nie wspominał o śnie, ale kiedy powiedziałem, że nie jestem w najlepszej formie do walki, przerwał mi twierdzeniem, że mogę zostać. Rozmowa ciągnęła się godzinami. W końcu marszałek odprawił ich, rozładowawszy gniew. Paks była tak zmęczona, że z trudem szła, lecz gonitwa myśli w jej głowie nie ustawała. Bez słowa dotarła do gospody i swojego pokoju na piętrze. Wyciągnięta w kolczudze na łóżku zastanawiała się, co zrobiła z koniem, lecz była zbyt wyczerpana, by wstać i sprawdzić. Myślała, że już nigdy nie uśnie. Od okna wiało ostre powietrze. W końcu naciągnęła koc na głowę i zasnęła. Świt wstał szary i mglisty. Zostawiła okiennice otwarte, podłoga pod oknem była zimna i wilgotna. Spod przymkniętych powiek obserwowała kropelki wody, nie chciało się jej wstawać. Z gospody dobiegały odgłosy krzątaniny, kroki i głosy. Bolały ją nogi. Bolało ją ramię. Coś robiło jej dziurę w boku. To ją wreszcie poruszyło – to twarde coś, znajdujące się pod żebrem, choćby nie wiadomo jak się wierciła. Jednym ruchem odrzuciła koc i stanęła chwiejnie na nogach. Buty zastukały o mokrą podłogę, gdy sięgnęła do okiennic. Resztki ubrania zwisały z jej wspaniałej kolczugi, niczym zeschłe liście z kształtnej gałęzi. Tylko skórzana tunika ocalała, choć i ona nosiła nadpalone ślady po sieci. Zdarła z siebie strzępy tkaniny, zadowolona, że założyła na wyprawę stare rzeczy, a nie nowe. Wyślizgnęła się z kolczugi, zauważając przy okazji wybrzuszoną kieszeń tuniki. Prezent od Arvida. Sięgnęła po niego i wyciągnęła garść ognia. Dopiero po chwili zorientowała się, co to jest. Kilka splecionych ze sobą sznurów roziskrzonych klejnotów – białych i błękitnych. Przelewały się jej przez palce niczym rozświetlone słońcem krople. Zapinka była szczerozłota. Gapiła się na ozdobę z otwartymi ustami, po czym szybko ją schowała. Kiedy otworzyła drzwi, omal nie potknęła się o śpiącą na progu Suli. – To się nie uda – oświadczyła z mocą Paks. Unikała wzroku Suli, śledząc palcem słoje blatu stołu. – To się nie uda, ponieważ nie jestem taka, za jaką mnie uważasz i ponieważ to wszystko nie jest takie łatwe, jak myślisz. – Wiem, że nie – odparła dziewczyna. – Wiem... widziałam śmierć Ambrosa... to było straszne! – Paks zerknęła na nią szybko, dziewczyna miała poważną twarz. – Ale nadal tego chcę – nawet kiedy już wiem – i nie rozumiem, dlaczego ty nie... – Nie wiesz! – Zaraz ściszyła głos. – Suli, jeśli wydaje ci się, że to było straszne – jeden zabity i to szybko – nie wiesz nic. – Pomyślała o przetrąconym kręgosłupie Effy i konaniu kapitana Ferraulta w Strażnicy Krasnoludów. – Myślisz, że skoro przeżyłaś kilka walk – ciężkich, przyznaję – to już jesteś gotowa? – Tylko do zostania twoim giermkiem – prosiła ją Suli. – Wiem, że nie nadaję się jeszcze na żołnierza. Ale mogłabyś mnie nauczyć... – Sama nie wiem wystarczająco dużo. Nie, nie sprzeczaj się. Wiem niewiele więcej od szeregowca w Kompanii Księcia Phelana. Uważasz, że to dużo, ponieważ sama... – Urwała, kręcąc głową. Czy to przekonałoby ją, kiedy jeszcze tkwiła w domu? Czy cokolwiek przekona Suli, siedzącą ze wzrokiem wbitym w stół? To uparte postanowienie paliło ją niczym ogień. Spróbowała ponownie. – Suli, naprawdę uważam, że możesz zostać dobrym żołnierzem. Jesteś silna, szybka i dość zręczna. Umiesz więcej ode mnie, gdy opuszczałam dom. Nie próbuję powstrzymać cię przed zostaniem wojowniczką. Skoro nie chcesz zaciągnąć się do najemników, spróbuj w kompanii strażniczej. Albo poproś mistrza Cedfera o szkolenie w Bractwie. Ja mogę nauczyć cię wyłącznie walki, a sama przekonuję się, ile więcej wiedzy potrzebuję. Przecież zanim tu przyjechałam, nigdy nie spałam w gospodzie... – Dlatego właśnie nie chcę wstąpić do kompanii – odparła Suli. – Zawsze w grupie, żadnej samodzielności. Wiem już, jak sobie radzić – mogę cię tego nauczyć. – Zanadto skoraś do bitki – oskarżyła ją Paks. Usłyszała to od Mala i paru innych osób. Suli poczerwieniała. Wojowniczka ciągnęła dalej: – Mój stary sierżant powiadał, że żołnierze, którzy lubują się w bijatykach, są głupcami. Większość ludzi i tak nie lubi żołnierzy, a gdy wyrobisz sobie reputację osoby sprawiającej kłopoty, z zadowoleniem ujrzą cię pod kluczem albo w niewolniczych łańcuchach. – Nie mamy tutaj niewolników – mruknęła Suli. – Ale macie więzienia. – Paks osuszyła kufel. – Słuchaj, Suli, to nie ma sensu. Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Nie jestem gotowa wziąć sobie kogoś na szkolenie. Sama szukam treningu. Byłoby inaczej, gdybym tylko goniła za przygodą, ale tak nie jest. Chcę... – Ale ja już nigdy nie będę miała drugiej szansy! – wybuchła Suli. – Nikt nie zwraca na mnie uwagi... jestem zwykłą, postrzeloną dziewuchą, tak o mnie myślą. Sądziłam, że mi pomożesz – sama jesteś kobietą. Nigdy się stąd nie wydostanę, jeśli ty nie... Paks walnęła ręką w stół. – To właśnie próbuję ci powiedzieć, Suli. Jak się stąd wydostać i przejść upragnione przeszkolenie. Ale ty nie chcesz zrobić tego tak, jak trzeba. Chcesz mieć wszystko od razu. Widzę to w twoich oczach: patrzysz na mój miecz, kolczugę i rumaka – i widzisz siebie. Tyle że nie dostrzegasz lat, w ciągu których do tego doszłam. Nie ma innego sposobu. Owszem, miałam szczęście – część z tych rzeczy dostała mi się szczęśliwym trafem. Ale nie doświadczenie i umiejętności bojowe. Te wzięły się z lat tego, czego, jak twierdzisz, nie chcesz: codziennej musztry, codziennych obowiązków, bitew, które ty nazywasz nudnymi. Dzięki temu zdobyłam umiejętności pozwalające mi wykorzystać nadarzające się okazje. Nie możesz tak po prostu przeskoczyć od wioskowej dziewczyny ze smykałką do szermierki do... – urwała, niepewna, jak może określić siebie. – Mogłoby tak być – stwierdziła Suli. – Mogłoby tak być. Gdybyś spotkała kogoś takiego przed wstąpieniem do Kompanii, nauczyłby cię wszystkiego, czego byś potrzebowała. Byłabyś teraz sławna i bogata. – Lub martwa. Poza tym, Suli, gdybym wiedziała to, co wiem teraz, nie zaciągnęłabym się do wojska. Oficerom Księcia zabrało całe miesiące przeszkolenie każdego z nas. – Ale ja ćwiczyłam z marszałkiem. Widziałaś mnie – nie jestem żółtodziobem. Paks westchnęła. Ciekawe, czy sama tak wyglądała, kiedy dołączyła do Kompanii. Ten zapał. Przynajmniej posłuchała rady Jornotha i zaciągnęła się, zamiast uciec z domu w poszukiwaniu przygód. Próbowała ułożyć odpowiedź, świadoma palącego spojrzenia Suli, kiedy padł na nią cień. Rozejrzała się. Skinieniem głowy powitał ją jeden ze starszych piechurów. – Lady Paksenarrion? Marszałek Cedfer chciałby pomówić z tobą w siole. – Uśmiechnął się do Suli, która zarumieniła się. – Mówią, Suli, że dzielnie walczyłaś u boku tej damy. – To prawda – poświadczyła Paks. – Będziemy musieli dopilnować przeniesienia cię do starszych piechurów – oświadczył jej. – Byłby z niej oficer? – zapytał o nią Paks. – Nie wiem, jak ich wybieracie, ale Suli jest dobrym szermierzem. – Wstała. – Wybaczcie, ale muszę iść po płaszcz – Piechur przysiadł się do Suli i pogrążył w rozmowie z nią, Paks odetchnęła z ulgą. * * * W biurze marszałka było chłodno, Zastanowiło ją, czemu nie kazał rozpalić w palenisku. Wtem dostrzegła cichego jak cień Kuakgana opierającego się o naroże kominka. – Wejdź, Paksenarrion – powitał ją marszałek. – Rozmawialiśmy o tobie. – Zerknęła szybko na milczącego mistrza Oakhallow. Co mówili? Ostatnia rozmowa z marszałkiem była wystarczająco bolesna. Wiedziała, że nie obwinia jej dłużej o śmierć Ambrosa, ona jednak nadal miała o to do siebie pretensje. Usiadła na wskazanym jej krześle, Kuakgan zajął drugie. – Zastanawiasz się, czemu cię poprosiłem – ciągnął marszałek. – Jak wiesz, chciałbym widzieć cię w szeregach Bractwa Girda. Jako marszałek Girda jestem zainteresowany wszystkimi żołnierzami, a także czynieniem dobra. W twoim przypadku chodzi o coś więcej. Dlatego właśnie rozmawiałem o tobie z Kuakganem. – Tak, panie – bąknęła, gdy urwał, jakby spodziewając się komentarza. Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. – Zanim przejdziemy dalej, zechciej mi odpowiedzieć, czy przyjęłaś Suli na służbę? Wiem, że chce być twoim giermkiem – od trzech lat próbuje wydostać się z Mostu Piwowarów. – Marszałku Cedferze, rozmawiałam z nią, kiedy twój piechur poprosił mnie o przybycie tutaj. Ja... wiem, że nie jestem rycerzem i nie potrzebuję giermka. Nie jestem też wędrowną najemniczką – jak zdaje się uważać – i nie trzeba mi towarzyszki. Powiedziałam jej to. – Chcesz złożyć na nią skargę? – Nie, w żadnym razie. Dzielnie walczyła z hoolem i strażnikami kapłana. Ale... nie sądzę, żeby była gotowa do zostania żołnierzem. A ja nie nadaję się na jej nauczycielkę. Sama potrzebuję szkolenia, by zostać... kim zechcę. – Czy wiesz dokładnie, kim? – zapytał Kuakgan. – Nie... nie do końca. – Za każdym razem, gdy próbowała wyobrazić sobie siebie w szeregach jakiegoś sławnego wojska – nawet Królewskiej Gwardii Tsaia – obraz stawał się mglisty i zacierał się. – Nie chcę być najemniczką – niezależnie od tego, co ludzie o tym myślą – ani do końca życia ochraniać karawany. – Rycerz – podsunął marszałek Cedfer. – Może kapitan? – Możliwe. – Opuściła wzrok na ręce. – Jestem żołnierzem i lubię szermierkę. Podoba mi się to życie. Ale nie chcę walczyć dla samej walki czy chwały. Chcę walczyć o... – Coś, o co należy walczyć? – zasugerował Kuakgan. Spojrzała na niego i pokiwała głową. – Chyba o to mi właśnie chodzi. Zło. Jak złoczyńcy w Aarenis, którzy zabili moich przyjaciół, albo Siniava – był na wskroś zły. Albo to, co opętało elfiego lorda. Tyle tylko, że brak mi mocy, by je pokonać. Niemniej chcę walczyć tam, gdzie mam pewność, że to słuszne, a nie po to, by pokazać, że jestem duża i silna. Dla mnie nie różni się to od karczemnej burdy, choćby nawet walczyło się w szeregach armii jakiegoś władcy... Kuakgan pokiwał głową. – Wiele się nauczyłaś, Paksenarrion. Tak sądziłem przedtem, a teraz zdobyłem pewność. Słyszałaś o łowcach z Lyony i? – Nie. – Zmarszczyła brwi. – Dlaczego?. – Walczyłaś w elfane taig. Możliwe, że potrafisz wyczuć taigin, a to oznaczałoby, iż mogłabyś z nimi współdziałać. – Mistrzu Oakhallow... – zaczął marszałek. Kuakgan uciszył go machnięciem ręki. – Marszałku, nie kwestionuję szczerości wyznawców Girda. Wiesz o tym. Czcimy tych samych bogów. Pewni wojownicy dysponują umiejętnościami nieprzydatnymi Girdowi. Może być jedną z nich. – Odwrócił się z powrotem do Paks. – Paksenarrion, zgadzamy się, że okazałaś zdolność do walki ze złem. Ujawniłaś pragnienie poznania dobra i walki w jego imię. Obaj uważamy, że zło, z którym walczyłaś, wpłynęło na ciebie. Nie zatruło cię jednak, lecz dało mądrość uniemożliwiającą ci powrót do zwykłej wojaczki. Zgadzasz się z nami? Była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. Głos zabrał marszałek Cedfer. – Paksenarrion, gdy tu przybyłaś, mówiłaś, że twój Książę zalecał ci dodatkowe szkolenie – nawet na kapitana. Jesteśmy gotowi poprowadzić cię ku takiemu szkoleniu, lecz musisz dokonać wyboru. Mogę dać ci list polecający do Marszałka-Generała w Fin Panir, prawdopodobnie weźmie moją rekomendację pod uwagę i pozwoli ci uczyć się w tamtejszym zakonie. Potem będziesz mogła zostać rycerzem jednego z dwóch Bractw Girda, a może nawet paladynką, jeśli spłynie na ciebie łaska Girda. – Ja zaś mogę polecić cię łowcom z Lyonyi – przemówił Kuakgan. – Jeśli ich zadowolisz, zarekomendują cię Rycerzowi-Komendantowi rycerzy Falka. Nastąpi to jednak dopiero za parę lat. W każdym przypadku będziesz korzystać ze swych umiejętności tylko w słusznych sprawach. Jeśli nie będzie ci to odpowiadać, zawsze możesz zrezygnować. – W żadnym jednak razie nie możesz zabrać ze sobą Suli – dodał marszałek. – Właśnie dlatego pytałem. Jeśli najęłaś ją na służbę, gnomi kupcy powiedzieli mi, że mogą załatwić wam kontrakt z księciem Gnarrinfulk. Chodzi o służbę wojskową, lecz nie wiem dokładnie jaką. Skoro jednak nie zabierasz Suli, to... – Urwał i przechylił głowę, czekając na jej odpowiedź. – Ale nie czczę Girda – zdołała wykrztusić. – Nie. Ośmielam się jednak twierdzić, że po pobycie w Holu Pana w Fin Panir i szkoleniu z innymi wyznawcami Gird z pewnością ujawni swe zainteresowanie twoją osobą. – Odchylił się na oparcie krzesła. – Uważam, że już to zrobił, Paksenarrion. Kiedy pomyślę o wszystkim, przez co przeszłaś... – Przemknęło jej przez głowę, że nie wiedział o połowie dziwnych wydarzeń. Nie opowiedziała mu wszystkiego o Aarenis. Przypomniała sobie słowa kapłana Achryi: „niemal paladynką... Achrya będzie zadowolona, jeśli zakłócę wzrastanie paladynki Girda...”. A Fin Panir słynęło ze szkoleń na całej północy. Może zostanie •rycerzem – nawet paladynką – odepchnęła te myśli od siebie. Myślenie o takich sprawach należy do bogów, a nie zwykłych żołnierzy. Z drugiej strony... Łowcy – nic o nich nie wiedziała. Myśl o mocach podobnych do elfane taig zniechęcała ją, choć nigdy by tego nie przyznała. I te lata służby przed zostaniem rycerzem Falka. Spojrzała Kuakganowi prosto w oczy. – Panie... Mistrzu Oakhallow... bardzo pana szanuję... – Wiem o tym, dziecko – odrzekł z uśmiechem. – Jeśli masz... – urwała, wiedząc, co chce powiedzieć, ale nie wiedząc, jak to zrobić. Gdyby zażądał tej służby w ramach pokuty za zabicie śnieżnego kota, zgodziłaby się. Ujrzała zrozumienie w jego oczach. – Nie mam żadnych zaleceń dla ciebie, Paksenarrion – powiedział cicho. – Dobrze przysłużyłaś się Mostowi Piwowarów, nie zawiodłaś mojego zaufania, nie zawiodłaś też pokładanych w tobie przez miasteczko nadziei. Jakkolwiek wybierzesz, masz moje błogosławieństwo. – W takim razie... – spojrzała na marszałka. Czy to przez Ambrosa, który zawierzył jej swe obawy i zginął pozbawiony jej pomocy? Czy Cannę, która zostawiła jej swój medalion? Czy coś zupełnie innego, co czuła niewyraźnie i nie potrafiła nazwać? – Bardzo ucieszy mnie pańska rekomendacja – oświadczyła formalnie. Marszałek rzucił Kuakganowi triumfalne spojrzenie, Paks omal nie cofnęła swych słów. Lecz uśmiech mistrza Oakhallow był szczery i przyjazny. Przemówił do niej: – Paksenarrion, Kuakgani cenią każde życie, stworzone Pierwszą Pieśnią. Uczymy się, lecz nie zawracamy żadnej istoty z jej drogi. A istota ta wie, co jest dla niej najlepsze, chyba że odniosła poważną ranę. Gdyby inny wybór był dla ciebie lepszy, wiedziałabyś o tym. – Obejrzał się na marszałka. – Cedferze, konkurujemy ze sobą nie bardziej niż dwaj ogrodnicy, którzy sadzanie znane sobie ziarno i spierają się, co z niego wyrośnie: ognisty dąb czy żółtodrzew. Ziarno wie samo, wykiełkuje to, czego zażąda natura, a gdy puści pierwsze listki, spór powinien ustać. Ku zdziwieniu Paks marszałek zrobił zawstydzoną minę. – Masz rację, mistrzu Oakhallow. Nie mam prawa – ale miałem nadzieję, że ze śmierci Ambrosa wyniknie coś dobrego. Kuakgan pokiwał poważnie głową. – Wiesz teraz, że zaowocowała dobrem. Pajęczy kapłan zginął, a ty oczyścisz to nieczyste miejsce. Ambros udowodnił, że twoje szkolenie przygotowuje niedoświadczonego chłopca na najcięższą walkę i godny koniec. Żyjesz w wiecznym boju, marszałku, co wyczula cię na każdą okazję, ale bogowie działają długimi cyklami. Zostań w pokoju, prawy wojowniku. – Wstał i opuścił komnatę. Przez długą chwilę marszałek Cedfer siedział w milczeniu, po czym otrząsnął się jak wychodzący z wody psiak i prychnął. – Łasko Girda, ten człowiek potrafiłby zakląć kamień. Może sobie mieć wystarczająco wiele czasu, ale mnie czeka życie o długości takiej samej jak zwykłego człowieka. Paksenarrion, po południu napiszę pismo. Kiedy będziesz gotowa do drogi? – Potrzebuję jednego dnia. Muszę uporządkować wszystkie sprawy. – Dobrze. Uważam, że nie powinnaś zwlekać, wkrótce nadejdzie zima, utrudniając podróż na północ. Jeśli chodzi o Suli – chcesz, żebym z nią porozmawiał? – Mówiłam jej, że powinna zamienić z panem słowo, ale... – Nie będzie chciała, wie, co powiem. Już to słyszała. W porządku. Powtórzę to jeszcze raz. Mogę wysłać ją do innego sioła – większego – gdzie trenuje więcej kobiet. Żeby zobaczyła, co może osiągnąć – na przykład pozycję oficera. Powiedz, żeby tu przyszła, jeśli ją spotkasz. – Zastanawiała się, czy to pomoże, niemniej obiecała, że wezwie ją do niego. Rozdział osiemnasty Jesień przechodziła w zimę, a Paks jechała na północ i zachód, do Verelli Dzwonów, i na zachód wzdłuż Honnorgatu, mijając jedno miasteczko za drugim. Zatrzymywała się w siołach, do których drzwi otwierał jej list marszałka. Rozważała skręcenie w Białej Łące i jazdę wzdłuż północnego dopływu rzeki do Skalnego Brodu, a potem Trzech Jodeł. Ale czy jej wiano zdążyło dotrzeć? Jak zostanie powitana? Postanowiła wstrzymać się z wizytą do pasowania na rycerza – odwiedzi wówczas dom z półksiężycem Girda na ramieniu. Zbliżając się do Finthy, próbowała wymyślić szlachetne miano dla karosza, odpowiedniejsze dla rumaka bojowego, lecz nie mogła uwolnić się od imienia Socks, czyli po prostu Skarpetki, które mu kiedyś nadała. Tego ranka, gdy po raz pierwszy ujrzała Fin Panir, mróz pobielił ziemię. Wyruszyła na szlak przed świtem. Siodło było zimne, jak wykute z żelaza, a oddech zamieniał się w obłok pary. Na chłodne, czyste niebo wspięło się słońce, malując ziemię roziskrzonym różem i złotem, splecione gałęzie drzew błyszczały szronem. Zupełnie, jakby jechała wewnątrz perły. Delikatny wietrzyk porywał drobinki szadzi. Paks przyłapała się na uśmiechu i szturchnięciem pięt ponagliła konia do kłusa. Zarżał i ruszył pędem. Roześmiała się na cały głos. Las skończył się i za zakrętem rzeki ujrzała iglice Holu Pana, lśniące złotem i srebrem na tle błękitnego nieba. Poniżej rozciągała się plątanina dachów i murów z wielobarwnych kamieni i dachówek, pociętych w fantastyczne kształty ostrymi cieniami rzucanymi przez zimowe słońce. W ciągu godziny dotarła do bram. Przed nią jechała niewielka grupa zakutych w stal jeźdźców pod tańczącymi na wietrze sztandarami. Zatrzymali ją, gdy się zbliżyła. – Hej! Podróżniczko! Dokąd zmierzasz? – ozwał się basem ich dowódca, średniego wzrostu mężczyzna w błękitnym płaszczu ze znakiem Girda. – Do Holu Fin Panir – odparła. – Wiozę list od marszałka Cedfera z Mostu Piwowarów. – Do Marszałka-Generała? – zdziwił się. – Tak, panie. Możesz mnie tam pokierować? – Tak, oczywiście. Ale lepiej zapytaj przy bramie, może być poza miastem. Wcześnie wyjechałaś ze Skrzyżowania Tora czy nocowałaś po drodze? – Wcześnie wyjechałam, panie. – Cóż, kwatera Marszałka-Generała znajduje się we Dworze. Za bramą skręcisz w lewo, potem w prawo, pojedziesz prosto, a potem znowu skręcisz w lewo, pod łukiem. Ktoś odbierze tam od ciebie konia i poprowadzi cię dalej. Jeśli jednak masz pilną wiadomość, zapytaj najpierw przy bramie, będą wiedzieli, czy gdzieś wyjechała. – Dziękuję, panie. – Zebrała wodze i ruszyła naprzód. Jeden z jeźdźców powiedział coś dowódcy i ten zatrzymał ją uniesieniem ręki. – Zaczekaj chwilę... – Przyjrzał się jej dokładnie. – Wyznajesz Girda? – Nie, panie. Wyglądał na zdziwionego. – Wieziesz coś o wielkiej wartości – czy to dar od marszałka? – Dar? Nie, panie. – Pomyślała o klejnotach, które wciąż ze sobą miała. Nie sądziła jednak, żeby to o nie chodziło. Po wyjaśnieniu przy bramie celu wizyty schludnie odziany strażnik wpuścił ją do środka. Na jej pytanie odparł, że Marszałek-Generał wyjechała na plac ćwiczeń na zachód od miasta, a ona może poczekać na nią w Holu. Zgodnie ze wskazówkami dotarła wyłożonymi kamiennymi płytami ulicami do łukowego przejścia w murze. Wysoko w górze widziała wieże Holu Pana. Z niszy wewnątrz bramy wyszedł starszy mężczyzna, pytając ją o powód przybycia. – Marszałek-Generał, hę? Nie będzie jej do południa, zaczekasz? – Na jej kiwnięcie głową zrobił krok naprzód. – Doskonale. Zawołam kogoś, by zaprowadził twego konia do stajni. – Sama to zrobię – przerwała mu. – Jeśli powie mi pan dokąd. Uniósł krzaczaste brwi. – Gość osobiście prowadzący konia do stajni? Za kogo nas uważasz, za łazęgów? – Obrócił się i krzyknął w głąb bramy. – Seli! Seliam! – Usłyszała tupot stóp i po chwili zjawił się zdyszany chłopiec. – Zaprowadź tego konia do stajni dla gości, Seli. Niech zajmą się nim stajenni. – Chłopiec ujął wodze i Paks zsiadła z konia. W jukach odszukała list Cedfera. – Seli zaniesie twoje bagaże do pokoju gościnnego – odezwał się starzec. – Zaczekasz tam czy w biurze Marszałka-Generała? – Czy mogłabym... – Zawstydziła się. – Ja... nigdy nie byłam w Fin Panir – zaczęła od nowa. – Czy mogłabym obejrzeć Hol Pana? Czy to dozwolone? Uśmiechnął się szeroko. – Dozwolone! Oczywiście, że tak. Tylko znajdę sobie zastępstwo i sam cię tam zaprowadzę. Nie byłaś tu wcześniej, hę? Pewnie słyszałaś opowieści, prawda? – Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i zawołał w głąb bramy. Odpowiedział mu inny starszy mężczyzna. – O co chodzi, Argalt? Inwazja orków? – Nie. Gość chce zobaczyć Hol, czekając na Marszałka-Generała. – A ty chcesz mu pokazać – przepraszam, jej. – Mężczyzna uśmiechnął się do Paks. – Łasko Girda, lady, to dla Argalta wielki dzień. Kocha oprowadzanie po Holu. A ty będziesz miała jasne światło. – Machnął im na pożegnanie i Paks podążyła za przewodnikiem przez brukowany dziedziniec do wejścia do Holu Pana w Fin Panir. Szerokie stopnie prowadziły do podwójnych mosiężnych drzwi, rzeźbionych w zawiłe wzory. Paks zatrzymała się, żeby je obejrzeć i starzec pospieszył z wyjaśnieniami. – To nie są oryginalne odrzwia – tamte spłonęły setki lat temu, kiedy na tych schodach walczyła Czarna lady. Te zostały zaprojektowane i wykute przez półelfa Madegara. Na środku każdych wrót umieszczono Pieczęć Pana – jak widzisz, wyłożono ją złotem. Otaczają ją pieczęcie świętych i wizerunki każdego z nich, jak dokonuje słynnego czynu. Jest tutaj Gird z pałką, Falk z mieczem, tyran z Celiasu, Camwyn na smoku oraz Dort, obdzierający ze skóry złotego barana. Widzisz? – Tak. – Śledziła płaskorzeźby palcem, dokąd tylko mogła sięgnąć. Odnalazła Torre’a i jego czarodziejskiego wierzchowca oraz Sertiga z kowadłem. Wpatrywała się zafascynowana, dopóki starzec nie postukał jej w ramię. – Wejdźmy do środka, a zobaczysz resztę. Za potężnymi drzwiami Hol ciągnął się dalej niż jakiekolwiek sioło. Zmieściłyby się tutaj cztery takie sioła jak w Moście Piwowarów, pomyślała. Podtrzymujące strop strzeliste łuki wyrastały z podobnych pniom drzew kolumn. W odległy sposób przypominało to jej podziemny hol zimowy elfów. Na drugim końcu hali znajdowało się podwójne podwyższenie z niską poręczą, w miejsce typowego dla sioła ćwiczebnego podestu. Okalała je galeria z ustawionymi w stopnie siedzeniami. Lecz to wszystko zobaczyła później. W pierwszej chwili widziała jedynie feerię tęczowego blasku, wlewającego się do środka przez ogromne, okrągłe okno w tylnej ścianie pomieszczenia. W bocznych murach także wykuto okna, w które wprawiono różnobarwne szkła. Obejrzała się na przewodnika, śmiejącego się z jej reakcji. – Jak? – zdołała wykrztusić. – Nie widziałaś wcześniej witraży? – zapytał. – Tak, ale... – pokazała ręką na ich przepych. – To kolorowe szkiełka, układane w różne wzory i wprawione w ołowiane ramki. I zapewniam cię, że nie jest to dzieło elfów. – Gdy otrząsnęła się z pierwszego szoku, zauważyła, że w niektórych oknach wielobarwne tafle szkła faktycznie układają się we wzory, wręcz obrazy. W okrągłym oknie pyszniła się wieloramienna, błękitno-złota gwiazda. Wzdłuż słonecznej, południowej strony Holu wyobrażono Girda bijącego pałką bogato odzianego rycerza, Camwyna na smoku, którego ognisty oddech wyglądał jak prawdziwe płomienie, harfiarza (nie mogła sobie przypomnieć opiekuna harfiarzy) grającego drzewu, przeistaczającemu się w dziewczynę, i Torre’a w trakcie swej Jazdy – połowa kamieni w jego naszyjniku zamieniła się już w gwiazdy. Im dłużej przyglądała się każdemu oknu, tym więcej zauważała. Główny obraz otaczały medaliony z mniejszymi scenkami. Przeszła do okna Torre’a. Wyobrażono na nim jego rodzinny zamek z sześcioma wieżami i zasmuconego ojca, któremu groził podły król. W stajni pomiędzy zagrodami stał dziwny koń, szyję okalały mu węgle. Biała wieża wyobrażała jego pierwszą próbę podczas Jazdy, a trzy płatki śniegu następną. Tłusty krasnolud trzymał niebieski pierścień, a elf w zieleni wyciągał kwitnącą gałąź żółtodrzewu, wokół niej krążyły dwie pszczoły. Nad górującą ponad urwiskiem wieżą powiewał czerwony sztandar podstępnego króla. W unoszonym przez rzekę koszyku spało niemowlę. Na samym szczycie okna pyszniły się gwiazdy Naszyjnika Torre’a, dokładnie tak samo jak na prawdziwym nieboskłonie. Paks oderwała wzrok od witraża i rozejrzała się dokoła. Zacienione północne okna także były obrazami. Sertig walił młotem w kowadło, a Adyan zapisywał w swej księdze prawdziwe imiona wszystkich rzeczy. Alyanyę, Panią Pokoju, spowijały kwiaty i brzemienna owocami winorośl. Części wizerunków nie rozpoznała. Jedno okno całkowicie wypełniały wszelkich rozmiarów zwierzęta. W innym królowało drzewo o splątanych korzeniach i gałęziach korony. Kiedy wreszcie oderwała się od okien, by obejrzeć resztę, ta okazała się równie bajeczna. Tworzące podłogę kamienne płyty ułożono w subtelny wzór. Na wielu wyrzeźbiono imiona i daty, jej nie mówiące nic, za to doskonale znane przewodnikowi. – To nagrobek Lolyina – był Marszałkiem-Generałem ponad sto lat temu i nawrócił na wiarę Girda Króla Tsaia, pradziadka obecnie panującego księcia. Poniżej widnieje imię paladyna Brealta. Mogłaś o nim usłyszeć w Aarenis. Uwolnił jeńców Pliuni, pokonując w pojedynkę dwóch kapłanów Liarta. – Nie słyszała o nim, niemniej pokiwała głową. Starzec kontynuował wykład: – Tutaj wygrawerowano imiona Marszałków-Generałów i paladynów. Niektórzy utrzymują, że powinno się wypisywać także ich czyny, ale szanujemy zasadę, że ciekawi ich dokonań mogą znaleźć właściwe opisy w archiwum. Każdy wart jest zapamiętania. – Popatrz – powiódł ją w pobliże podwyższenia. – Oto nagrobek samego Girda, umieszczony tutaj przez Luapa – najstarszy, jaki mamy. – Kamień był wyślizgany, a litery ledwo widoczne. – Kiedyś wszyscy rycerze Bractwa część rytualnego czuwania poświęcali na mycie go, żeby imię Girda było zawsze czyste. Potem jednak zorientowali się, że tylko je zacierają. Od tej pory robią to jedynie Marszałkowie-Generałowie. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy nie wyobrażała sobie, że jakiekolwiek dzieło człowieka może być równie piękne. Ta przestrzeń wyzwoliła coś w jej duszy, jakby dodając skrzydeł. Kiedy wyszli na zewnątrz, zmrużyła oczy przed blaskiem słońca, głowę miała pełną ujrzanych właśnie obrazów. * * * Nie miała pojęcia, czego spodziewać się po Marszałku-Generale. Marszałkowie, których poznała, byli zawsze bardzo rzeczowi, niczym kapitanowie Księcia. Jednak po widzianych przez nią feudalnych dowódcach i splendorze Holu oczekiwała, że Marszałek-Generał będzie – próbowała wymyślić właściwe słowo – imponująca? Wspaniała? Gdy sługa prowadził ją szerokimi schodami do biura, czuła, jak skręca się jej żołądek. Drzwi były otwarte. Spojrzała przez rozległą komnatę na ustawiony pod oknem stół. Stała przy nim para ludzi w błękitnych tunikach i szarych spodniach. Z szyi zwisały im łańcuchy z półksiężycami Girda. Gdy zapukał sługa, właśnie oglądali coś na stole, kobieta podniosła głowę. – Tak? – Marszałku-Generale, posłaniec od marszałka Cedfera z Mostu Piwowarów. – Wskazał na Paks. – Ach, tak. Argalt wspominał o tobie... jak masz na imię? – Paksenarrion Dorthansdotter – przedstawiła się Paks, niepewna, jak powinna ją tytułować. – Nie wyznajesz Girda? – Nie... moja lady. – Uznała, że tak będzie najbezpieczniej. – W takim razie możesz nie wiedzieć, że jestem Marszałkiem-Generałem Arianyą. Niemniej jesteś wojowniczką – to jasne. – Przytaknęła. – Cóż, wobec tego przekaż swoją wiadomość. Paks weszła do komnaty i podała jej list od marszałka. Marszałek-Generał była wysoką kobietą w średnim wieku, o krótko przyciętych, siwiejących włosach. Nie nosiła miecza, lecz na tunice widać było ślad po pasie z pochwą. Prawą dłoń przecinała szeroka blizna, Paks zastanawiała się, jakim cudem uniknęła przecięcia ścięgien. Marszałek-Generał podniosła wzrok znad pisma. – Wiesz, co napisał Cedfer? Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. – Częściowo, moja lady. Powiedział, że... że ty... że mogłabym zostać przyjęta tutaj na szkolenie. – Zarekomendował cię do klasy nowicjuszy w Kompanii Girda. Napisał także dlaczego... – Przerwała i przyjrzała się jej uważnie. – Zapewne wiesz, że rzadko przyjmujemy tutaj kogoś spoza Bractwa. Serce zamarło jej w piersi. Podczas podróży do Fin Panir zaczęła docierać do niej siła siół Girda. Kiedy marszałek wspomniał jej o półrocznym szkoleniu, zabrzmiało to jak zabawa, która odpowiadała jej bardziej niż łażenie po lasach jako łowca z Lyonyi. Teraz jednak wyglądało to o wiele poważniej. Nie odpowiedziała, patrząc spokojnie w oczy Marszałka- Generała. – Co jeszcze napisał, Marszałku-Generale? – zapytał towarzyszący jej mężczyzna. Paks zerknęła na niego. Był trochę wyższy od Arianyi i nosił krótko przystrzyżoną, siwą brodę. – Bardzo ją poleca... – Marszałek-Generał znowu przerwała i ponownie wpatrzyła się w Paks. – Walczyłaś w Kompanii Księcia Phelana, prawda? – Dziewczyna przytaknęła. – Cedfer był zdumiony twoją biegłością we władaniu długim mieczem, daje do zrozumienia, że Książę doradzał ci poszukanie sobie bardziej zaawansowanego szkolenia. Tak było? – Tak, moja lady. – Paks czuła się bardzo niezręcznie. Wiedziała, co zaraz nastąpi: nadal nie miała ochoty opowiadać o ostatnich tygodniach w Kompanii Księcia. Lecz następne pytanie kobiety zaskoczyło ją. – Myślisz, że będzie zadowolony, widząc cię tutaj? Wiedziała, że jej mina musiała w pełni odzwierciedlać zdumienie, jakie czuła. – Dlaczego... ależ oczywiście, moja lady. A czemu nie? To prawdziwy zaszczyt... Marszałek-Generał odwróciła wzrok. – Książę Phelan, Paksenarrion Dorthansdotter, wszedł w zatarg z Girdem i jego siołami. Przypomniało się jej subtelne napięcie pomiędzy Księciem a marszałkiem w Aarenis oraz słowa, jakie wypowiedział do paladyna w Cortes Immer. Pokręciła głową, wyrzucając je z pamięci. – Nie – jestem pewna, że będzie zadowolony. Nie wyznaje Girda, ale jest dobrym człowiekiem – dobrym wojownikiem – i ucieszy się z honoru, jaki stanie się moim udziałem. A nauka tutaj jest nie lada zaszczytem. – Czemu tak uważasz, skoro nie należysz do naszego Bractwa? – zapytał cicho mężczyzna. – Paks odwróciła się do niego. – Wszyscy to wiedzą, panie. Rycerze Girda, paladyni Girda – wszyscy szkolili się tutaj. Jak wielu innych, służących potem w królewskich gwardiach kilku królestw. – Rozumiem. – Spojrzał na Marszałka-Generała, ta jednak czytała list Cedfera. Po chwili podniosła wzrok. – Kory, wybacz, ale chciałabym porozmawiać z Paksenarrion bez świadków. Cedfer prawie mnie przekonał, ale sama muszę stwierdzić, z kim mam do czynienia. – Oczywiście, Marszałku-Generale. – Jadłaś coś, Paksenarrion? – Nie, moja lady. Od śniadania nie miałam nic w ustach. – Wobec tego zjemy razem. Kory, powiedz im, żeby coś nam podesłali, dobrze? – Oczywiście. – Ukłonił się i opuścił komnatę. Paks spojrzała Marszałkowi- Generałowi w oczy. – Cóż, Paksenarrion, usiądź – o tam – i opowiedz o sobie. Cedfer oczywiście poinformował mnie o elfane taig, nie szafując jednak szczegółami. Skąd jesteś i jak dołączyłaś do Kompanii Księcia? – Pochodzę z Trzech Jodeł, moja lady. Mój ojciec jest owczarzem. – Trzy Jodły! Znam tamtą okolicę – daleko od Honnorgatu i jakichkolwiek miast, prawda? – Tak... – Odeszłaś stamtąd, by zaciągnąć się do Kompanii Księcia? Czy były inne powody? – Chciałam być wojowniczką. – Teraz uważała za dziecinną swoją reakcję na wizytę Jornotha z błyszczącym mieczem i mieszkiem pełnym srebra. – Mój ojciec nie... więc uciekłam. – Marszałek-Generał pokiwała głową. – Dołączyłam do Kompanii Księcia w Skalnym Brodzie, a potem... – Wzruszyła ramionami. – Byłam rekrutką, a później szeregowcem w Kompanii. – Walczyłaś na północy czy w Aarenis? – W Aarenis. Przez trzy sezony. – Urwała, niepewna, ile może opowiedzieć o tych latach. – Cedfer pisze, że Książę wyraźnie cię faworyzował, powierzając ważne misje. Możesz mi o nich opowiedzieć czy naruszyłoby to tajemnice Phelana? Pokręciła głową. – Nie. To żadne tajemnice, tylko nie wiem, jak dużo mam opowiadać. Podczas ostatniego sezonu pełniłam obowiązki kaprala w zastępstwie Seliego. I pomogłam ująć Siniave. – Siniave... W takim razie – czekaj, czekaj... – Przez chwilę marszczyła w zamyśleniu brwi. – Czy w Aarenis spotkałaś paladyna? Fenitha? – Tak, moja pani. – O tym także nie chciała opowiadać – o jedynym razie, kiedy Książę nie sprostał jej wyobrażeniom o nim. – Więc jesteś tą Paksenarrion! – Marszałek-Generał zlustrowała ją uważnym spojrzeniem. – Fenith pisał o tobie – zaatakowałaś kapłana Liarta i przeżyłaś! Łasko Girda, dziecko, nigdy o czymś takim nie słyszałam. Ani on. Wysłał Wielkiego Marszałka do twojego Księcia, żeby o ciebie wypytał, a Phelan omal nie pozbawił go głowy za sugestię, że możesz nie być tym, za kogo się podajesz. – Naprawdę? – Nie przypominała sobie niczego takiego. – Przypuszczam, że twój Książę nic ci o tym nie powiedział. Fenith wspomniał również, że to ty zauważyłaś Siniave pomimo zmiany kształtu. Uważał, że mogło to mieć coś wspólnego z noszonym przez ciebie medalionem Girda – prezentem od przyjaciółki, jak twierdził... – Tak. – Nie chciała rozprawiać o darze Canny, którego nie nosiła od nocy śmierci Siniavy. – Jak rozumiem, powiedziałaś mu wtedy, że zostajesz z Kompanią – a jednak jesteś tutaj, u naszych drzwi. Co się stało? – Oczy Marszałka-Generała były równie przenikliwe jak Kuakgana. Uświadomiła sobie, że nie ma innego wyjścia, jak tylko powiedzieć jej całą prawdę. Zacinając się, przedstawiła jej ostatni rok w Aarenis. Arianya nie przerywała, a okazywane przez nią zainteresowanie pomogło jej przebrnąć przez całą historię. Przerwało im dopiero wejście służącego z tacą z miskami gulaszu i talerzami ciemnego chleba. Marszałek- Generał rozstawiła posiłek na stole i odprawiła sługę gestem dłoni. – Niechaj łaska Girda spłynie na ciebie i na mnie, obyśmy mieli siłę służyć woli Pana. A teraz jedzmy. – Złapała łyżkę i zabrała się za gulasz. Paks także. Gdy posiłek zniknął z misek, Arianya podniosła wzrok. – Rozumiem teraz, czemu odeszłaś i dlaczego czyniłaś to niechętnie. Wciąż jednak nie rozumiem, czemu przestałaś nosić medalion Canny. A ty wiesz? Paks odłożyła kawałek chleba, który właśnie unosiła do ust. – Myślałam... wyglądało na to, że on... doprowadza do różnych sytuacji. Pakuje mnie w kłopoty. Nigdy nie wiedziałam, czy on... czy ja... jak to się dzieje. – Pakował cię w kłopoty? I ty jesteś najemniczką? – W głosie Marszałka-Generała pojawiła się uszczypliwa nutka. – Nie wybrałaś sobie zbyt spokojnego życia. – Nie, moja lady. Ale nie wiem, co on zrobił, a czego nie. Nie wiem, czy uzdrowił Cannę, czy nie, ani czy naprawdę uratował mnie przed tamtym człowiekiem w Rotengre... – Zaczekaj. Jeszcze mi o tym nie opowiedziałaś. Canna to twoja przyjaciółka, która zginęła i zostawiła ci go, tak? A co z tym leczeniem? Paks poczuła zimny pot na plecach, gdy zaczęła opowieść o ucieczce ze Strażnicy Krasnoludów. Nie pomagała jej bynajmniej wiedza, że Arianya będzie szczególnie zainteresowana tymi fragmentami historii, które wolałaby pominąć. O modlitwie nad raną Canny opowiedziała tylko Stammelowi, teraz też nie było łatwo. W miarę słuchania Marszałek-Generał stawała się coraz bardziej oddalona i pełna godności. – Ty, która nie czcisz Girda, zaproponowałaś modlitwę do niego o uzdrowienie? Nie sądzisz, że było to bardzo... niewłaściwe? Czy zamierzałaś wstąpić potem do Bractwa Girda? – Paks w ogóle nie myślała o tym w ten sposób. – Moja lady, byliśmy w potrzebie... nie wiedziałam wówczas dużo o Girdzie i... – Twoja przyjaciółka nic ci nie powiedziała? I ona była piechurką? Paks pokręciła głową. – Nie rozmawialiśmy o tym zbyt wiele, była naszą przyjaciółką. Wiedzieliśmy, że wyznaje Girda, a ona wiedziała, że mamy własnych bogów. – Założę się, że obecnie wiesz o Girdzie znacznie więcej – co sądzisz teraz o czymś takim? – Paks zastanawiała się przez chwilę. – Nie uważam, żeby Gird miał o to pretensję – nie rozumiem, czemu niby miałoby się mu to nie spodobać. Może, gdyby był wielmożą, ale – co złego było w tej próbie? Leczenie jest dobre, a Canna była jego wyznawczynią. Marszałek-Generał pokręciła wolno głową, raczej z niewiarą niż zaprzeczeniem. – Nie jestem tego taka pewna, dziecko. Co się stało? – Tego właśnie nie wiem. – Pamiętała wyraźnie jęk bólu Canny i późniejszą widoczną poprawę jej stanu. – Nie przeszło natychmiast – ciągnęła, opowiadając zajście ze szczegółami. – Przedtem była słaba i gorączkowała, potem jednak odzyskała siły. Przy następnej zmianie opatrunku okazało się, że rana schnie i goi się. Ale w międzyczasie znaleźliśmy maść leczącą, której także użyliśmy. Nie wiem, co tu zadziałało i dlaczego. – Nie opowiedziałaś o tym marszałkowi Berranowi ani Fenithowi – zauważyła Arianya. – Nie... nie byłam pewna... – Mów dalej. O co chodzi z tym człowiekiem w Rotengre? – To także jej opowiedziała, przytaczając nawet późniejsze uwagi kapitan Dorrin. Marszałek-Generał pokiwała głową. – Twoja kapitan miała głowę na karku, dostrzegając, co przed nią leży. Wyznaje Girda? – Nie, moja lady. Jest falkianką – tak określił ją jeden z sierżantów. – Rozumiem. Co sobie pomyślałaś, kiedy medalion dwukrotnie zadziałał dla twego dobra? – Bałam się go, lady. Nie wiedziałam, co zrobić. – Nie pomyślałaś o rozmowie z marszałkiem? Paks pokręciła energicznie głową. – Och, nie. Ja... – Służyłaś u Księcia Phelana. Przypuszczam, że nie miałaś wyboru. – Nie chciałam, nie wtedy. Ja... chyba chciałam, żeby to po prostu... skończyło się. Cały czas o nich myślałam... – O Cannie? – I... i Sabenie. Był moim... naszym przyjacielem. – Kochankiem? – Nie. – Dławił ją stary smutek. Kiedy wreszcie podniosła wzrok, Marszałek- Generał ustawiała miski na tacy. – Łącząc te wydarzenia z ostatnimi, Paksenarrion, przeżyciem ciosu kapłana Liarta w Sibili, ostrzeżeniem o zasadzce i odpornością na zaklęcie, rzucone podczas próby ucieczki Siniavy, czy nie uważasz, że był to oczywisty wpływ Girda na twoje życie? – Ja nie... nie jestem pewna... – Na zęby Girda, dziewczyno, czego jeszcze chcesz, słupa ognia? – Marszałek- Generał spiorunowała ją wzrokiem. – Czy oczekujesz, że bogowie wyniosą cię pod niebiosa i sami wszystko ci wyjaśnią słowami zrozumiałymi dla córki owczarza? – Nie, moja lady. – Bliska płaczu Paks wpatrywała się w dłonie. To było nie w porządku, ona tylko pragnęła zyskać pewność... Jeśli bogowie chcieliby ją o czymś powiadomić, to z pewnością mogliby uczynić to w sposób nie budzący cienia wątpliwości. Usłyszała głośne westchnienie. – Ile masz lat, Paksenarrion? Policzyła na głos. – Miałam osiemnaście, kiedy opuszczałam dom... dziewiętnaście, gdy przebywałam w twierdzy i dwadzieścia – dwadzieścia jeden po Strażnicy Krasnoludów... prawie dwadzieścia dwa, moja lady. – Rozumiem. Czy jesteś nastawiona przeciwko Bractwu Girda? – Och, nie, moja lady! Im więcej wiem, tym bardziej... ale, sama rozumiesz: moja rodzina nie czciła Girda. A ja uważam, że lepiej trzymać się znanych sobie bogów... Arianya ponownie westchnęła. Paks podniosła głowę i zobaczyła, że kobieta z surową miną wygląda przez wąskie okno. Po długiej chwili odwróciła się do dziewczyny. – Nie jesteśmy obozem ćwiczebnym dla tych, co to chcą zdobyć efektowne umiejętności, by mieć potem czym błyszczeć – oświadczyła z mocą. Paks poczuła, że się czerwieni. – Jeśli szukasz sposobności dopisania sobie kolejnego osiągnięcia – jak ktoś dokładający następną perłę do naszyjnika – to nie tutaj twoje miejsce, a ja nie zgodzę się firmować czegoś takiego imieniem Girda. Szkoleni przez nas muszą opuścić te mury jako wojownicy Girda, by służyć całej krainie i bronić jej przed złem. Ten cel winni przedkładać nad własną sławę. Mam metody sprawdzenia ślubujących wierność Girdowi. Jeśli wciąż będziesz trzymać się z dala, uznam, że nie potrafisz dowieść swego oddania sprawie. Pod żadnym pozorem nie pozwolę ci skorzystać z naszych nauk i chwalić się później, że szkoliłaś się w kompanii Girda w Fin Panir, dopóki nie udowodnisz mi, że potrafisz za to zapłacić. I to nie pieniędzmi, młoda wojowniczko, lecz własnym życiem. Paks wytrzymała jej spojrzenie, choć była przerażona niczym rekrut. Przez pewien czas milczała, zastanawiając się, co powiedzieć. W końcu odwróciła wzrok i ze smutkiem potrząsnęła głową. – Nie wiem, jak mogłabym cię przekonać. Kształcono mnie na żołnierza, a nie po to, żeby się spierać. Myślę, że pewnie czujesz to samo co ja w Moście Piwowarów – była tam pewna młoda wojowniczka pragnąca przyłączyć się do mnie jako giermek. Zdawałam sobie sprawę, że nie wiem wystarczająco dużo, żeby być jej... dowódcą, a poza tym... uznałam, że ona szuka wyłącznie chwały, którą widziała. Nosić miecz, jak ja, pokazywać blizny – ale nie miała pojęcia o kosztach, o tym, co się za tym kryje. Próbowałam jej wyjaśnić, namówić do zaciągnięcia się do regularnej kompanii, jak ja... – Uczyniła tak? – zapytała nieobecnym głosem Marszałek – Generał. Paks pokręciła głową. – O ile wiem, to nie. Próbowałam, ale ona pragnęła przygód. W kompanii byłoby nudno, a ona nie lubiła wrzeszczących na nią ludzi, miała ich dosyć w domu. – Urwała, po czym dodała: – Miała bardzo złego ojca, lady. – Ty uciekłaś od własnego. – Och... on nie był taki. Niemniej rozumiem, co masz na myśli – uważasz, że chcę dodać sobie sławy dzięki imieniu twego Bractwa. Masz rację: to byłoby złe. Ale... nie mogę przysiąc, że podążę za Girdem, dopóki nie nabiorę pewności – dopóki nie będę pewna siebie – że potrafię to zrobić. – Brzmi to inaczej niż to, co mówiłaś do tej pory, Wygląda na to, że nie ufasz Girdowi... Paks pogubiła się, niezdolna nazwać tego, co czuje. – Ja nie... to znaczy, wszyscy mówicie, że Gird jest świętym, a ja temu nie zaprzeczam. Niemniej nie znam go... spotkałam dobrych wyznawców Girda, lecz również świetnych wojowników, którzy modlili się do innych bogów i świętych. Skąd mam wiedzieć, że to właśnie Girdowi powinnam ślubować wierność? Brwi Marszałka-Generała powędrowały w górę. – Nie wierzysz w dowód, jakim jest twój medalion? Paks zacisnęła z uporem usta. – Nie jestem pewna. Anie przysięgnę wierności czemuś, czego nie jestem pewna. Ku jej zdumieniu Arianya wybuchnęła śmiechem. – Chwała Girdowi, przynajmniej próbujesz być uczciwa wobec Marszałka-Generała. Dziecko, taki upór sam w sobie jest dowodem, że to Gird kieruje twym przeznaczeniem, możliwe jednak, iż trzeba będzie jego pałki, żeby wybić ci dziurę w głowie, przez którą zawita tam światło. Oby bogowie obdarzyli cię takim uporem w ważniejszych sprawach. – Pochyliła się ku niej, kładąc ręce na stole.’ – Jakiego rodzaju szkolenia poszukujesz? Paks nie mogła uwierzyć własnym uszom. – Chcesz powiedzieć, lady, że zgadzasz się, żebym tu została? – Zgadzać się! Na Girda, nie mogę pozwolić by ktoś taki jak ty, wędrował po świecie, nie otrzymując szansy nawrócenia. Oczywiście, że tu zostaniesz. – Ale jeśli ja nie... – Paksenarrion, zostaniesz tutaj, dopóki nie zechcesz odejść lub nie dasz mi powodu, by cię usunąć. Kiedy – zauważ, że nie mówię „jeżeli”, ale łasce Girda zawdzięczam upór równy twojemu – kiedy uznasz, że jesteś gotowa wstąpić do Bractwa Girda, z przyjemnością wymienię z tobą ciosy. Czy to cię zadowala, czy może zamierzasz stawiać kolejne warunki Marszałkowi- Generałowi Girda i kapitanowi Pana? Paks zaczerwieniła się. – Nie, moja lady. Przepraszam, ja... – Wystarczy. Powiedz mi, czego zamierzasz się nauczyć. – No cóż... wszystkiego o wojnie... Marszałek-Generał zagwizdała. – Wszystkiego? O wojnie? Łasko Girda, Paksenarrion, to wie jedynie Pan, który zna początek i koniec wszystkiego. – Miałam na myśli – wymamrotała z płonącymi uszami Paks – władanie bronią, wiedzę o fortach – o sprawach, znanych kapitanom Księcia, na przykład o tunelach... – W porządku – odparła Arianya, wycierając oczy rękawem. – Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Wiedza o fortach. Doprawdy! Nie, przepraszam, widzę, że mówiłaś poważnie. A więc dobrze. Wcielę cię do kompanii szkoleniowej. Większość kadetów jest młodsza od ciebie – to szlachetnie urodzona młodzież, przeważnie z Finthy i Tsaia. Byli giermkami, a teraz przygotowują się do zostania rycerzami. Część przeszła przez sioła, służąc przez trzy lata w stopniu oficera. Możesz tego nie wiedzieć, ale szkolimy tu wszystkich marszałków razem z rycerzami. Otrzymasz miejsce we Dworze – nie mamy tułaj otwartych baraków, a ty będziesz musiała uczyć się sama. Umiesz czytać, prawda? – Paks skinęła głową i Marszałek-Generał zabrała się za pisanie na kawałku papieru. – Codzienne ćwiczenia z bronią – starszy instruktor przydzieli ci zadania, jak tylko sprawdzi poziom twych umiejętności. Jazda konna – jeździsz? Tak – Argalt wspominał, że odprowadzał twego rumaka. Masz parę tygodni opóźnienia w stosunku do grupy – przybyli tu zaraz po zbiorach. Wówczas zaczynamy nowy cykl. Zobaczymy, czy ich dogonisz. – Podniosła wzrok znad zapisków. Pomimo uśmiechu, wydała się Paks jeszcze groźniejsza. – Jaką masz broń? – zapytała. – Ten miecz – odrzekła dziewczyna, kładąc dłoń na rękojeści. – I drugi, nie taki dobry... – Ten jest magiczny – zauważyła Marszałek-Generał. – Wiedziałaś o tym? – Tak, moja lady. Mam też sztylet i mały toporek bojowy. – Używasz ich? – Nie, moja lady. Tylko miecza i sztyletu, a także długiego łuku, choć nie tak dobrze. – Widzę, że masz również własną kolczugę. Przez pierwsze tygodnie nie będziesz używać swojej broni. Zbrojmistrz wyda ci oręż treningowy, twój zostanie przechowany w kwaterze lub zbrojowni, wedle twego życzenia. – Tak jest, moja lady. – Twoje ubranie – obejrzała podróżny strój Paks. – Mamy mundury ćwiczebne, ale nie wymagamy ich noszenia, z wyjątkiem musztry i zajęć. Odradzamy noszenie biżuterii, lecz ty nie wyglądasz na kogoś lubiącego ozdabiać się koronkami i wstążkami. – Nie, moja lady. – Bardzo dobrze. – Podpisała się pod notatką i podała ją Paks. – Weź to i poproś Argalta, żeby pokazał ci drogę do mistrza szkoleń. Przydzieli ci kwaterę i dopilnuje, żebyś spotkała się z instruktorami. Będziesz jadła w Niższym Holu – a przy okazji, nie żywisz niechęci do starszych ras? – Starsze rasy – masz na myśli elfy i krasnoludy? – Między innymi. Mamy tu paru – będziesz ich spotykać. Nie wdawaj się z nimi w bójki. – Och, nie. – Dobrze. Możesz odejść, Paksenarrion. Niech łaska Girda będzie z tobą, a światło Pana opromieni ci drogę. – Wstała i Paks zerwała się pospiesznie z miejsca, uderzając się ręką o krawędź stołu. – Dziękuję, moja lady... – Podziękuj bogom, Paksenarrion, za ich przewodnictwo. Ja nie zrobiłam jeszcze nic, co zasługiwałoby na podziękowania. Rozdział dziewiętnasty Zapuściła się w labirynt korytarzy na parterze i po pewnym czasie odszukała Argalta, który zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. – Mistrz szkoleń, hę? A więc zamierzasz zostać rycerzem świętego Girda, tak? Czy marszałkiem? A może to o paladynie zamyślasz? Poczuła, jak palą ją uszy. – Ja... jeszcze nie wiem, panie. Argalt prychnął. – Nie jestem panem, nawet dla najnowszego kadeta z kompanii szkoleniowej. Mam na imię Argalt i tak mnie będziesz nazywać, młoda kobieto. – Tak, pa... Argalcie. – To już lepiej. Nie jesteś cieplarnianym kwiatuszkiem ze szlacheckiego domu – skąd pochodzisz? – Powiedziała mu. Spojrzał na nią z zaskakującym szacunkiem. – Córka owczarza? Zupełnie jak córka samego Girda – z tą różnicą, że on hodował bydło i zboża, tak przynajmniej utrzymują legendy. Niemniej moim zdaniem oznacza to, że wiesz, co to praca i odciski na rękach. Gdzie nauczyłaś się nosić miecz tak, jakbyś umiała go używać? – Kiedy wymieniła imię Księcia, przyjrzał się jej uważniej. – Byłaś w kompanii Lisa? I przyszłaś tutaj? Od tej pory uwierzę we wszystko! – Kręcił głową, prowadząc ją przez dziedziniec wzdłuż Holu Pana. – Kiedy byłem młody, służyłem w Gwardii Verelli, stąd słyszałem co nieco o tym Księciu... – Lecz Paks nie pytała, i tak nie spodziewała się, że jej odpowie. Pod biurem mistrza szkoleń obdarzył ją przeciągłym spojrzeniem. – Gdybyś kiedyś chciała z kimś pogadać, córko owczarza, chętnie wychylę z tobą kufelek piwa. – Dziękuję – odrzekła, niepewna jego motywów. Skinął jej głową i odszedł. Mistrz szkoleń był o dłoń wyższy od niej i znakomicie umięśniony, nosił ciemnobłękitne spodnie i tunikę z wyhaftowanym na piersi półksiężycem Girda. W milczeniu przeczytał notatkę Marszałka-Generała i list Cedfera. Podniósł głowę i zmierzył ją twardym wzrokiem. – Jeśli masz nadrobić zaległości wobec pozostałych, będziesz musiała pracować, i to ciężko. Lepiej, żebyś się nie obijała. Zdusiła falę gniewu. Nigdy nie była leniwa. – Nie, panie – odrzekła sztywno. – Oznacza to także dodatkową pracę dla instruktorów. Osobiście będę uczył cię taktyki wieczorami po kolacji. Mam nadzieję, że Cedfer nie myli się co do twej biegłości we władaniu bronią. To pozwoli nam zaoszczędzić nieco czasu – choć nie mam pojęcia, czemu Marszałek- Generał osobiście zawraca sobie tobą głowę. – Napięła ramiona, zmuszając się do zachowania spokoju. Mistrz szkoleń westchnął ciężko. – Bardzo dobrze. Ile masz ekwipunku? – Tylko to, co w jukach, panie – oparła. – Przypuszczam, że... – Przyniosą je do twojej kwatery. – Wpatrywał się przez chwilę w plan na ścianie. – Niech no pomyślę. Mam pokój na trzecim piętrze, na końcu korytarzu. Możesz go na razie zająć. Jest mały, ale nie chciałbym nikogo przenosić po nocy. Jeśli okaże się za ciasny, w ciągu tygodnia zamienimy go na inny. – „O ile tu jeszcze będziesz” – zdawał się mówić ton jego głosu. – Będziesz potrzebować ubrania, steward coś ci przyniesie. Chodź ze mną. – Przepchnął się koło niej na korytarz i ruszył po schodach w górę. Pokój był, jej zdaniem, całkiem spory – większy od zajmowanego przez nią w „Wesołym Garkotłuku”, z dwoma oknami, wychodzącymi ponad płaskim dachem na okolone murem pole. Poza łóżkiem i skrzynią oraz zasłoniętą kurtyną alkową stał w nim stół, taboret i niski fotel. Na ścianie nad stołem wisiała wąska półka. W nogach łóżka leżały schludnie złożone koce. Zdążyła obrzucić to wszystko spojrzeniem, gdy przemówił jej przewodnik. – Studenci noszą broń wyłącznie na ćwiczeniach – oznajmił, wskazując spojrzeniem jej miecz. – Wolimy przechowywać prywatną broń w zbrojowni, lecz Marszałek-Generał zezwoliła ci zatrzymać oręż w kwaterze. – Paks nie miała ochoty spuszczać magicznego miecza z oka, więc nie odezwała się. Chwilę później zjawił się steward z jej bagażem, towarzyszył mu drugi z naręczem ubrań: ciemnoszarych, z wyjątkiem błękitnego płaszcza. Przybysz zlustrował ją spojrzeniem. – Powiedziałeś „wysoka”, mistrzu Chanisie, te ubrania z trudem na nią wejdą. Jakiego imienia używasz: Paksenarrion czy Dorthansdotter? – Wystarczy Paks. – Paksenarrion – odrzekł wesoło steward. – Potrzeba mi imienia na tyle długiego, by nie pomylić go, niezależnie od charakteru pisma. Przyjdź na zdjęcie rozmiarów albo pożycz mi coś, co na ciebie pasuje... Rozpięła torbę podróżną i wyciągnęła zieloną koszulę. – Wystarczy? – Tak – znakomity materiał. Z Lyonyi, prawda? – Nie, ale blisko. Z Mostu Piwowarów. Steward pokręcił głową. – Nie znam. Spodnie też, jeśli masz zapasową parę. – Wyciągnęła połatane, które steward zabrał bez słowa komentarza, wziął też skarpety. Potem sprawdził numery na kocach i wyszedł. – Jeśli jesteś gotowa – odezwał się mistrz szkoleń – pora spotkać się z instruktorami. Nie musisz się przebierać, zrobisz to rano. Ułożyła miecz na półce, a juki za zasłoną, po czym wyszła za nim z pokoju. – Jak rozumiem, walczyłaś głównie w kompanii najemniczej. – Tak, panie. – Krótkim mieczem czy piką? – Krótkim mieczem. – Ale nosisz długi miecz. – Tak, panie. – Strzelałaś z łuku? – Podczas szkolenia, ale nie jest to moja ulubiona broń. – Pika? – Tylko podczas szkolenia. – Maczuga? Topór? Kusza? Sprzęt oblężniczy? – Z każdym potrząśnięciem głowy coraz mocniej zaciskał usta. Zastanawiała się, czy naprawdę uważał cały wymieniony oręż za równie ważny. Z trudem nadążała za jego długimi krokami i nie miała czasu przyglądać się wnętrzu budowli – widziała jedynie rzędy zamkniętych i otwartych drzwi oraz kamienne płyty posadzki. Wyszli na niewielki dziedziniec, z trzech stron otoczony stajniami, na jego środku piętrzyła się sterta nawozu, przerzucana przez dwóch chłopaków na wózek. Mistrz szkoleń minął ciąg zagród z rumakami i przez wąskie, łukowe przejście dostał się na kolejny korytarz. Tym razem wyszli na skraj okolonego murami pola, które widziała przez okno. Z prawej strony wznosił się wąski budynek, to ku niemu mistrz szkoleń skierował swe kroki. W środku znajdowało się tylko jedno pomieszczenie, przypominające sioło, tyle że brakowało w nim podwyższenia oraz drzwi po przeciwnej stronie sali, za to pojedyncze wejścia umieszczono po bokach. Na pierwszy rzut oka wydawało się puste, zaraz jednak usłyszeli dochodzące z krańca holu postękiwania i brzęk broni. Mistrz szkoleń przeprowadził ją przez komnatę i wyszli bocznymi drzwiami. Ujrzeli dwudziestkę wojowników w szarych, ćwiczebnych strojach, trenujących z mieczami i – co ją zdumiało – pałkami. Z boku obserwował ich uważnie postawny mężczyzna w błękicie. Obejrzał się na mistrza szkoleń i pomachał mu ręką. Paks obeszła za swym przewodnikiem plac ćwiczebny i podeszła do niego. – To jest Paksenarrion Dorthansdotter – przedstawił ją krótko mistrz szkoleń. – Marszałek- Generał przydzieliła ją do tej grupy. Spojrzał jej przenikliwie w oczy. – Ha. Nie jest nowicjuszką. – Tak to pojmuję. Byłbym wdzięczny, gdybyś mógł skrócić z nią zajęcia, by mogła więcej czasu poświęcić na naukę innych umiejętności. – Mam zakładać sokołom kaptury i uczyć je śpiewać? – Po jego tonie domyśliła się, że odezwał się stary spór między nimi. Mistrz szkoleń zesztywniał. – Istnieją inne umiejętności bojowe, Cieri... – Och, oczywiście, ale żadna nie przyda się zanadto, jeśli ktoś nie będzie umiał trzymać cudzego ostrza z dala od swych flaków. – Potrząsnął głową. – Nieważne, Chanisie, wiem, o co chodzi tobie i Marszałkowi-Generałowi. Jeśli będzie można, trochę jej odpuszczę. Ale pamiętaj: Jeśli”. – Przekrzywił głowę i zlustrował Paks od gry do dołu. – Dopilnuj, żeby wiedziała, dokąd pójść, kiedy skończycie – dodał mistrz szkoleń. Obrócił się do Paks. – Gird z tobą, Paks. Gdybyś czegoś potrzebowała, przyjdź do mnie do biura. – Dziękuję, panie – odparła Paks, nadal nieco nastroszona. – No dobrze. – Cieri zaczął chodzić wokół niej. Obracała się, nie spuszczając go z oczu. – Gdzie walczyłaś? Jaką bronią? Na twym ubraniu widzę ślady po długim mieczu. – Po raz trzeci tego dnia musiała opisać szkolenie, jakie przeszła. Przynajmniej nie okazywał żadnych wątpliwości. – To dobrze. Trzy sezony u Phelana oznaczają, że umiesz walczyć krótkim mieczem, także w formacji. A potem używałaś długiego miecza. Świetnie. Wielu z tych, którzy przychodzą do nas z podobnym do twojego doświadczeniem, nie potrafi walczyć poza szykiem. Dopóki ich nie wyszkolę, oczywiście. – Uśmiechnął się szeroko. Pomimo tego, iż był młodszy i ciężej zbudowany, bardzo przypominał jej Sigera. – Co z walką wręcz? – Trochę ćwiczyłam – odparła ostrożnie. Wiedziała, że Siger miał opanowane jedynie parę z wielu stylów walki. – Potrafisz walczyć konno? Wiem, że Kompania Phelana to piechota. – Uczył mnie tego marszałek Cedfer z Mostu Piwowarów. Walczyłam także mieczem. – Nie zarzynając konia? Dobrze. Widzę, że masz na sobie kolczugę – Chanis nie dał ci czasu na przebranie się, co? Na ćwiczeniach nie nosimy zbroi – musisz przestać na niej polegać. Dzisiaj cię sprawdzą, ale jutro pojawisz się tutaj w stroju ćwiczebnym, zgoda? – Tak jest, panie. – Zauważyła, że reszta zwolniła tempo ćwiczeń i obserwuje ją ukradkiem. Cieri także to dostrzegł i wydarł się na nich: – Na flaki Girda i moją nadzieję na ale, pogapcie się tak jeszcze trochę, osły jedne, a przed kolacją zrobicie dziesięć dodatkowych okrążeń wokół placu. Myślicie, że wróg pozwoli wam wytrzeszczać gały, jak krowom na pastwisku? Do roboty albo... – Tempo zwiększyło się natychmiast. Cieri zdjął ze stojaka dwa miecze. – Proszę – zaczniemy od tego, do czego przywykłaś. Wzięła od niego miecz i machnęła nim, sprawdzając wyważenie. By cięższy od jej własnego i miał szerszą klingę. Cieri stanął niedbale, dotknął jej klingi własną i zaatakował tak szybko, że ledwo zdążyła go zablokować. – Aha! – zawołał. – Jak będziesz taka wolna w starciu z wrogiem, nabawisz się dodatkowych blizn. Nie cofaj się, dziewczyno – prawda jest taka, że jestem lepszy od Cedfera. – Faktycznie tak było. Musiała mocno się natrudzić, by utrzymać jego ostrze z dala od kolczugi. Przyzwyczaiła się do idealnego wyważenia magicznego miecza – jego sprężystej lekkości – i na początku miała wrażenie, że macha pogrzebaczem. Dopiero po paru minutach przywykła do nowej broni i przeszła do ofensywy. Cieri z łatwością parował jej ciosy, lecz jego uśmiech poszerzył się. – Uczysz się – zauważył. – I masz niezły zasięg. I nienajgorszą prędkość. – Spróbował jednej ze sztuczek, którą znała. Odbiła klingę i dotknęła czubkiem miecza jego tuniki. – I nawet wiesz co nieco. Bardzo dobrze. Nie marnowałaś czasu. – Wtem przerzucił broń do lewej ręki i zanim zmylona Paks zdążyła się zasłonić, zdzielił ją mocno w bok. Dopiero po drugim trafieniu zdołała odpowiedzieć ciosem, po którym musiał dać krok do tyłu. Zapomniała, że zbrojmistrz nie nosił zbroi, dopóki po szybkiej wymianie mocnych ciosów nie zraniła go w ramię, zakrwawiając tunikę. – Stop! – zawołał, ale ona już opuszczała ostrze. Zerknął na ramię, po czym spojrzał na nią z szacunkiem. – Ty naprawdę sporo umiesz. Na Girda, nareszcie będziemy mieli w tej grupie szermierza. – Przepraszam... – zaczęła. – Nie szkodzi. W sali pełnej marszałków takie skaleczenie nie jest problemem. Spójrz – podciągnął rękaw i pokazał jej długą, gojącą się ranę. – Musicie nauczyć się walczyć, potem będę się leczył. – Ale myślałam... – wyjąkała zaskoczona. Przyjrzał się jej uważniej. – Och. Nie wyznajesz Girda, prawda? Większość tak. Z takimi ramionami ty też powinnaś. Tutaj to nic takiego – marszałkowie potrafią leczyć siebie równie dobrze jak pozostałych, a Gird nie żałuje uzdrowień zbrojmistrzom. – Czyli jesteś... – Marszałkiem, zgadza się. Nie wiedziałaś? Większość instruktorów tutaj to marszałkowie. – Och. – A teraz odłóż ten miecz, którym najwyraźniej potrafisz władać – choć nie, żebyś nie mogła nauczyć się więcej – i zobaczmy, co potrafisz zdziałać pałką. – Nigdy nie walczyła pałką i zarobiła kilka siniaków, dowodząc swej niekompetencji. Potem Cieri sprawdził jej umiejętności strzeleckie, uznał, że forma jeszcze ujdzie, ale trafność oceny siły wiatru jest w jej przypadku tragiczna. Oszczepem w ogóle nie potrafiła rzucać, a kiedy zobaczył, jak trzyma topór, kazał jej natychmiast go odłożyć. – Nie będę sprawdzał cię w walce wręcz w kolczudze – zrobimy to jutro. – Była już tak spocona, zmęczona i obolała, że z radością powitała wizję odpoczynku. – Znacznie przewyższasz resztę grupy w szermierce – orzekł po dłuższym namyśle. – Część ćwiczy od paru lat, ale brak im doświadczenia bojowego i to chyba czyni różnicę. Będziesz potrzebowała regularnych ćwiczeń z mieczem, zamiast jednak uczyć cię nowych sztuczek, wolałbym przeznaczyć czas na naukę posługiwania się inną bronią. Kiedy skończysz, powinnaś móc uczyć innych walki przynajmniej pięcioma różnymi typami oręża lub więcej, jeśli wykażesz zainteresowanie. Przyjdź jutro na lekcję jazdy w szyku – masz swojego konia? – Tak, panie. – Cóż, przyjedź na nim. Jeśli jest wystarczająco wyszkolony, możesz przyprowadzać go codziennie, ale będziecie się zamieniać. Większość zajęć jeździeckich prowadzi marszałek Doggal. Rano jazda, przed i po obiedzie pozostałe zajęcia, a wieczorem ćwiczenia ze mną. Jasne? – Tak jest, panie. Ale... co z moim koniem? Gdzie teraz jest i co z czyszczeniem? – Zajmowałaś się nim sama? Dobrze, dobrze. Na razie to nie należy do ciebie – jesienią nasze grupy mają wystarczająco dużo pracy, ale na wiosnę każdy będzie opiekował się swoim wierzchowcem. Po prostu odpowiednio wcześnie zjaw się w stajni i osiodłaj go. – Och. – Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o charakterze Socks, ale postanowiła nic nie mówić. – A teraz – przyjrzał się jej uważnie – nie chciałbym cię urazić, ale zakon zapewnia odpowiedni strój. Rano zostawiaj brudne rzeczy pod drzwiami – wypiorą je. – Kiwnęła głową. – Wydajesz się być w niezłej formie, ale po szkoleniu będziesz sztywna i obolała. Każdej nocy można wziąć gorącą kąpiel. Wielu kadetów preferuje kąpiel i zmianę ubrania przed kolacją – o ile mają na to czas. – Rozejrzał się po ćwiczących i pokręcił głową. – Pora kończyć i oni to dobrze wiedzą. Jesteś tu prosto z drogi i masz na sobie kolczugę, więc nie każę ci biegać, ale każde ćwiczenia kończymy paroma kółeczkami. – Obrócił się do kadetów i zawołał: – Rufen! – Młody mężczyzna o ciemnobrązowych włosach przerwał sparing i podbiegł do nich. – To jest Paksenarrion, nowa. Zabierz ją do Domu i pokaż, co jest gdzie. Rano ma zjawić się tutaj z koniem, a nie wie, w której stajni go umieścili. Rufen ukłonił się, obrzucając Paks szybkim spojrzeniem. Uznała, że jest kilka lat młodszy od niej, niższy o pół dłoni i szczuplejszy. Gdy prowadził ją przez pustą zbrojownię, obejrzał ją sobie ponownie. – Nie wyznajesz Girda? – zapytał. Nie rozpoznała jego melodyjnego akcentu. – Nie – odrzekła. Nie zamierzała wyjaśniać wszystkiego od nowa. Nie teraz. – Dobrze walczysz – stwierdził, obrzucając ją kolejnym przeciągłym spojrzeniem. – Nie widziałem, żeby Cieri poruszał się tak szybko, chyba że podczas lekcji z rycerzami. Jakiego masz konia? Odpowiedziała sztywno, podejrzewając żart. – Zwykłego karosza. Rumaka. Dotarli na dziedziniec ze stajniami, gdzie zaczepił jednego ze stajennych. – Tamten czarny ze skarpetkami? I szerokim krawatem? Jest w nowych stajniach dworskich. – Tam właśnie trzymane są konie gości – wyjaśnił jej Rufen. – Przypuszczam, że przeniosą go tutaj, jak tylko zwolni się któraś z zagród. – Poprowadził ją przez pomieszczenie z uprzężami do większego kompleksu stajni. Zanim zdążył kogoś zapytać, usłyszała Socks i dojrzała jego szeroki łeb, wystający znad drzwi do zagrody. Kiedy mu go pokazała, Rufen wyglądał na zaszokowanego. – Jeśli to nie parguński rumak, biorę się za harfę. Popatrz, jakie ma kości. – Podeszli do zagrody. Socks trącił ją mocno nosem w pierś. – Nic nie mam – zwróciła się doń ostro. Dobrze wyglądał – wyszczotkowano go dokładnie, nie zostawiając na sierści najmniejszych śladów po siodle. Rufen przewiesił się przez drzwi, gadając jak najęty. – Bogowie, co za bary. Jak został wyszkolony? Sama go układałaś? Ma rodowód? Pewnie brak mu prędkości, za to jaki ma zad. – Nie miała szansy mu odpowiedzieć – pytania padały zbyt szybko, a Rufen i tak nie zwracał na nią uwagi. Podszedł do nich stajenny. – To twój koń? – Tak. – Nie lubi, jak ktoś dotyka jego zadnich nóg, co? – Nie... wierzgnął? – Czy wierzgnął! Popatrz na ścianę – pokazał jej stajenny. Jedna z desek pękła na całej długości. – Poraniono go, zanim go dostałam – wyjaśniła Paks. Stajenny zmierzył ją cierpkim spojrzeniem. – Wszyscy tak mówią – stwierdził. – „Poraniony, zanim go dostałam”. Phi! Mogłabyś go tego oduczyć, co? – Już to zrobiłam – odparła rozgniewana. – Patrz. – Wskoczyła na drzwi do zagrody. Socks poderwał łeb i zarżał. – Spokój – nakazała mu stanowczo i ześlizgnęła się na jego szeroki grzbiet, a potem na ziemię. Przesunęła dłonią po masywnym zadzie i zaćwierkała. Uniósł posłusznie nogę, a ona stuknęła w kopyto i opuściła je. – Widzisz? – Stajenny kiwnął głową. – W porządku. Teraz powiedz tej bestii, żeby pozwoliła zrobić to samo komuś innemu. – Wejdź do środka. – Stajenny otworzył drzwi do stajni. Socks stężał, położył płasko uszy i machnął ogonem. Uspokoiła go dotknięciem dłoni, a stajenny powtórzył jej gesty i podniósł drugą zadnią nogę. – Przypuszczam, że przede mną nikt nie zajmował się jego nogami – dodała. – Mam nadzieję, że to zapamięta – mruknął stajenny. – Spróbuj z jabłkiem – doradziła mu. – Przekupić go? – Tak to robiłam. – To działa – wtrącił się Rufen. – Konie to łakomczuchy. Wykorzystujemy jabłka podczas szkolenia rumaków. – Tak, mój lordzie – ukłonił się lekko stajenny. Rufen poczerwieniał i zerknął na Paks. Kiedy mężczyzna wyszedł, a oni wrócili na dziedziniec, chłopiec westchnął. – Przypuszczam, że wiesz, iż używamy tutaj jedynie pierwszych imion? – Nie. – Nie pomyślała o tym wcześniej. – Cóż... służba zna pełne imiona. Ale nie martw się tym. Mów do mnie po prostu Rufen. – A ja jestem Paks – odwzajemniła się. Kiwnął głową i powiódł ją przez labirynt zabudowań. – To naprawdę proste – powiedział kilka minut później, wprowadzając ją do Dolnego Holu, gdzie będą jedli, a potem do łaźni i klas. – Hol Pana wychodzi na Dziedziniec Przedni, mając naprzeciwko Hol Marszałka-Generała. Jej komnaty mieszczą się na górze, na dole zaś odbywają się spotkania w większym gronie. Mieszka tam także kilku marszałków. Wchodząc tutaj, pod tamtym łukiem, mijałaś kwatery straży i służby. Po drugiej stronie Dziedzińca Przedniego jest kolegium – tam mieszkamy i uczymy się. Kiedyś były tam kwatery rycerzy Girda, lecz gdy zakon rozrósł się, przekazano pomieszczenia nam. Parter jest znacznie większy – pokoje z tyłu znajdują się ponad dachami. To dlatego, że nie ma tam piwnic i wszystkie składy zostały umieszczone na powierzchni. – Dlaczego? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, tak nam powiedziano, kiedy tu przyszliśmy. Tak czy owak, Niski Hol znajduje się mniej więcej za kwaterą Marszałka-Generała, widziałaś, gdzie są kuchnie – pomiędzy pomieszczeniami stewardów a Holem. W stajniach naprawdę łatwo się pogubić i słyszałem, że mają je przebudować. Większość koni szkoleniowych trzymana jest przy małym dziedzińcu na tyłach naszych kwater. Lecz jedyna droga stamtąd do stajni dla gości wiedzie przez pomieszczenie z uprzężami, będziesz więc musiała objechać budynek od tyłu, wokół kuźni. Rumaki rycerzy trzymane są po drugiej stronie, na południe od zbrojowni. Nadal była zdezorientowała, lecz nie chciała się do tego przyznać. – Są jeszcze inne zbrojownie? – Na zęby Girda, tak. Każdy zakon rycerski ma swoją, paladyni swoją... a przy okazji: nawet nie usiłuj podejrzeć magicznych przedmiotów, jakie tam trzymają. Elis z Harway spróbowała w zeszłym roku i magiczne zabezpieczenia pozbawiły ją przytomności na dwa dni. – Och. – Potem Marszałek-Generał nieźle ją obsztorcowała i przydzieliła na tydzień na służbę do Suliyi. – Popatrzyła na niego bez zrozumienia, więc wyjaśnił: – Suliya jest paladynką i... eee... przebywa tutaj od pewnego czasu. – Nie pytała dalej, widząc jego niepewną minę. W końcu dodał: – Mówi się, że czasami nawet paladyni doznają porażki. – Pokręcił głową. – Oczywiście nigdy jej nie widziałem. Elis powiedziała, że... cóż, że walczyłaby z każdym z nas, gdybyśmy próbowali przeniknąć tajemnice paladynów. Oczywiście Elis nie znasz. Uznała, że chciałaby ją spotkać. Miała zapytać, która to kadetka, ale Rufen już mówił dalej. – Ale nie poznasz jej, dopóki do nas nie wróci. – Wydalono ją? – Elis? Nie, ale jej ojciec zmarł, a ona jest najstarsza. Musiała zająć jego miejsce. Wróci tutaj, jak tylko jej rodzeństwo dorośnie. Na pewno. Wcześniej czy później Elis zawsze dopina swego. Stanęli w korytarzu, prowadzącym do pokoju Paks. W uchwyt, którego nie zauważyła wcześniej, wsunięto kartkę z jej imieniem, dzięki czemu każdy już wiedział, że to jest jej pokój. – Jestem po drugiej stronie korytarza, cztery drzwi dalej – powiedział Rufen. Paks sformułowała wreszcie nurtujące ją pytanie: – Skąd wiesz o Elis? Myślałam, że Marszałek-Generał powiedziała, iż nowa grupa przebywa tutaj dopiero od kilku tygodni. – Och, oni. – Rufen zaśmiał się. – Jest ich – och – tuzin. Wszyscy młodsi od ciebie. Ja jestem tu od ponad roku. – To byli ci, którzy z tobą ćwiczyli? – Nie chciała ujawniać, jak mało wprawni się jej wydawali. – Nie, ćwiczymy w grupach według stopnia umiejętności. To była grupa podstawowa. Wiesz, mój ojciec chciał, żebym został uczonym. Jako chłopiec paskudnie złamałem sobie ramię i uważał, że nigdy nie będę mógł walczyć. Ja sądziłem inaczej. – Och. – Jego postawa była dla niej równie interesująca, jak sama historia. Nie sprawiał wrażenia rozgniewanego ani tłumaczącego się – w taki sam sposób mógłby omawiać układanie wierzchowca. – Jestem pewny, że nie będziesz ćwiczyła szermierki z nami. Z drugiej strony ani Aris, ani Seli nie będą walczyć z tobą na pałki. Na Girda, w życiu nie widziałem równie nieporadnego chwytu. – Zarumieniła się, ale on nie zamierzał jej obrazić. – To napawa mnie nadzieją co do mojego władania mieczem, jako że na początku byłem równie niezręczny – być może ty też, a przecież teraz wykazujesz się wielkimi umiejętnościami. – Cóż... będę ciężko pracować – stwierdziła, starając się naśladować jego spokój. – Nauczysz się. Gdyby chciał, Cieri nauczyłby gracji krowę. I chyba cię polubił, choć nie zmniejszy to kąśliwości jego ciosów. Ale jeśli chcesz wziąć przed kolacją gorącą kąpiel, lepiej się pospieszmy. Zaraz wszyscy tam będą. – Poszedł do swojego pokoju, a Paks weszła do siebie. Na łóżku czekały już dwa porządnie złożone szare komplety spodni i tunik. Zdjęła kolczugę i przepocone ubranie, po czym narzuciła luźny strój kąpielowy z grubej, szarej wełny. Po chwili usłyszała pukanie do drzwi i wołanie Rufena: – Zapomniałem ci powiedzieć: większość z nas nie nosi mundurów na kolację. To zależy od ciebie, nie zakładaj tylko zbroi ani nie bierz broni, z wyjątkiem sztyletu. – Dzięki – odkrzyknęła. Przetrząsnęła rzeczy i postanowiła założyć drugą koszulę z Mostu Piwowarów. Mogliby uznać za dziwne, gdyby od razu zjawiła się w stroju kadeta. Potem jednak przypomniał się jej mistrz szkoleń i zawahała się. Wyszło na to, że cokolwiek zrobi, postąpi źle. Dlaczego nie powiedzieli jej dokładnie, co ma zrobić? Wolałaby wykonywać polecenia. Przenosiła wzrok z jednej kupki ubrań na drugą, zagryzając nerwowo wargi i starając się przypomnieć sobie dokładnie słowa Chanisa. W końcu zdecydowała się na własną koszulę i spodnie i pomaszerowała do łazienki. * * * Wróciła do pokoju wykąpana i ubrana, zastanawiając się, skąd będzie wiedziała, kiedy nadejdzie pora posiłku. Nikt nie wspominał o gongu czy innym sygnale. Drzwi do Rufena były zamknięte, a ona wstydziła się zapukać. Usłyszała głosy w korytarzu, nie mogła jednak rozróżnić słów. Wtem doszło tam do jakiegoś poruszenia – krzyków i tupotu – i Paks rzuciła się po miecz, zaraz jednak stanęła – żadnej broni. Doskoczyła do drzwi i wyjrzała. Na podłodze leżał czarnowłosy chłopiec w czerwonych jedwabiach, spoglądając na dwóch innych, stojących plecami do Paksenarrion. Ze swojego pokoju wyglądał Rufen. – Jeśli jeszcze raz tu przyjdziesz, Aris... – mówił jeden ze stojących. – Co ty wyprawiasz, Con? – zapytał Rufen. – Nie zawracaj sobie tym głowy, Rufenie. Przypominam młodym, że nie mają prawa tu wchodzić. – Ja mam! – zaczął chłopiec w czerwieni, lecz drugi ze stojących nad nim chłopców roześmiał się krótko. – Tak? W takim razie my mamy prawo nadepnąć ci na ogon. – Dał krok naprzód, lecz Rufen wyszedł z pokoju. – Nikomu nie wolno wszczynać bójek, Jori, i doskonale o tym wiecie. Nie mam pojęcia, skąd ten pomysł, że to wasz korytarz... – Poddajesz to w wątpliwość? – zapytał zaczepnie Con. – Ty? Na palec Girda, Rufen, pokonałbym cię jedną ręką. – Wątpię – odrzekł Rufen. Chłopiec zaczął się podnosić, lecz Con zamierzył się na niego nogą. – Zostań tam, chłopczyku. Paks zaczęło to irytować. Jori prychnął na Rufena i dodał: – Musimy coś zrobić, mistrz umieścił jedno z nich na naszym piętrze! Rufen przekrzywił głowę. – I co? – Musimy udzielić im lekcji – nie przewiduję kłopotów z wioskową dziewuchą. Gniew rozgorzał w Paks niczym płomień. – Nie? – zapytała łagodnie. Obaj napastnicy obrócili się, ujrzała na ich twarzach szok, wywołany jej rozmiarami i wyglądem. Za ich plecami Rufen pomógł wstać chłopcu w czerwieni. – Jakiej lekcji – ciągnęła, kołysząc się na piętach – chcielibyście mi udzielić? – Miała nadzieję, że rzucą się na nią, żałowała, iż sama ich nie zaatakowała. – Na Girda, a kimże ty jesteś? – zapytał Con, szukając wzrokiem pomocy u Joriego. – Paksenarrion Dorthansdotter – odpowiedziała cicho, sprężona do skoku. – Wioskowa dziewucha – tak mnie chyba nazwałeś? – Jesteś nowa? – Con najwyraźniej nie mógł w to uwierzyć. – Tak. – Czekała, uznając nagle całą sytuację za nieodparcie zabawną. – Paksenarrion – dodał uprzejmym tonem Rufen – jest weteranką wojen w Aarenis. Zna sir Fenitha, marszałka Cedfera z Mostu Piwowarów i wielu innych. – Rzuciła mu szybkie spojrzenie, wciąż gotowa do walki. Aris uśmiechał się otwarcie. Con potrząsnął głową. – Wobec tego przepraszam za moje słowa. Nie jesteś nowicjuszką ani niedouczonym giermkiem. Słyszałem, że jesteś córką owczarza, ale najwidoczniej... – Jestem córką owczarza – przytaknęła niebezpiecznie cichym głosem. – Czy to zmienia twoją opinię o mnie? Wyglądał na zmieszanego. – Ale nie wyznajesz Girda. Gdzie... eee... taka dziewczyna mogła nauczyć się wojaczki, skoro nie w siołach? – W Kompanii Księcia Phelana – odparła, ciesząc się ze zdumienia, jakie wywołała jej odpowiedź. – Phelan! – zakrzyknął Jori. – Ale on... – zerknął szybko na Cona. – Tak? – Opuściła dłoń na rękojeść sztyletu. – Posłuchaj, Pak... Paksenarrion, nie znam Księcia Phelana, słyszałem tylko różne opowieści. Nie... – Co tu się dzieje? – Na korytarzu zjawił się mistrz szkoleń. Jego głos ściął twarze chłopców. Stała w milczeniu, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. – No? Rzuciliście rękawicę nowej kadetce? Aris, sądziłem, że miałeś zaprowadzić ją na kolację, a oto znajduję was sterczących na korytarzu, zupełnie jakbyście mieli całą noc na pogaduszki. Nawet Rufen nie miał gotowej odpowiedzi. Paks przecisnęła się koło Cona i Joriego, nie zaszczycając ich spojrzeniem. – Przepraszam, panie – przemówiła. – Nie znałam wzywającego na kolację sygnału i stałam się przyczyną spóźnienia, wypytując o wasze zwyczaje. Mówił pan, że nie muszę jeszcze przebierać się na kolację, prawda? – Tak... tak mówiłem. – Mistrz szkoleń sprawiał wrażenie zaskoczonego. – Ale... – Czy wolno mieć przy stole sztylet? – Tak, oczywiście, ale... – W takim razie – ciągnęła, zerkając na pozostałych, obserwujących ją z lekko wstrząśniętymi minami – jeszcze raz przepraszam, że doprowadziłam do spóźnienia. Arisie, możesz wskazać mi drogę? Chłopiec w czerwieni wyglądał na najmniej oszołomionego z nich wszystkich. Stanął szybko u jej boku, kłaniając się z szacunkiem mistrzowi szkoleń, który przyjrzał się mu z namysłem. – Na dole zameldowano mi o jakimś zamieszaniu – przemówił w końcu. – Tak, panie? – Ton Arisa zdradzał najwyższe niedowierzanie. – Krzyki – sprecyzował Chanis. – Spodziewali się wioskowej dziewuchy – pospieszyła z pomocą Paks, omijając wzrokiem Cona i Joriego. – Chyba ich zaskoczyłam. – Rozumiem. – Mistrz szkoleń omiótł ich uważnym spojrzeniem. – Chcę spotkać się z tobą po kolacji, Paksenarrion, muszę mieć pewność, że rozumiesz zasady rządzące naszym przybytkiem. – Oczywiście, panie. Gdzie mam się zgłosić? – Aris ci pokaże. – Chłopiec poczerwieniał, uznała, że często wzywano go do biura mistrza. Chanis skinął im głową i wrócił na schody, ruszyli w milczeniu za nim. Gdy skręcił za róg i znaleźli się sami na korytarzu pomiędzy kuchnią a Niskim Holem, przemówił Rufen: – Dzięki, Paks, że nie opowiedziałaś mu o wszystkim... – Już myślałem, że wpadliśmy – dodał Con. Paks zmierzyła go pełnym niesmaku spojrzeniem. – Żołnierze nie biegają do przełożonych z byle błahostką. Con zaczerwienił się... – Nie to miałem na myśli... – A ja tak. – Odwróciła się do Arisa, który jak dotąd nie zabrał głosu. – Skąd jesteś, Arisie? – Z Domu Marrakai w Tsaia – znasz go? Roześmiała się. – Nie, ale słyszałam o księciu Marrakai. – To mój ojciec – powiedział z dumą chłopiec. – Jestem jego czwartym synem. – I dobrze o tym wie – mruknął za ich plecami Jori. Aris obrócił się błyskawicznie. – Przynajmniej mój ojciec jest księciem! – zawołał. – Mam już trzy posiadłości ziemskie. – Łasko Girda – mruknął Con do Joriego – musiałeś zaczynać? – Nawet Paks śmieszyło zaangażowanie chłopca. Dotarli do drzwi Niskiego Holu i poszukali wzrokiem wolnych miejsc. Najwyraźniej posilali się tutaj nie tylko kadeci: Paks odniosła wrażenie, jakby w tym jednym pomieszczeniu usadzono całą wieś. Hałas to potwierdzał. Ruszyła za pozostałymi między stolikami do kontuaru. Tam nałożono jej na talerz plastry mięsa, górę warzyw, pajdę chleba i kromkę czegoś, co wyglądało jak chleb orzechowy na miodzie. Poza tym na kontuarze stały kubki, a na każdym stole po dwa dzbanki. Hol był tak zatłoczony, że nie mogli usiąść razem, Aris znalazł dwa miejsca, a reszta poszła dalej. Paks była głodna, toteż natychmiast zabrała się za jedzenie. Kiedy oderwała się od talerza i rozejrzała, tłum przerzedził się. Aris rozmawiał z innym młodym chłopcem – płowowłosym, o szarych oczach i nieco krzywych zębach. Sąsiad Paks wstał bez pożegnania. Wytarła resztę sosu chlebem i potoczyła wzrokiem po stole. Koło Arisa siedział miarowo poruszający szczęką zwalisty rudzielec w błękitnej tunice. Obok, sam szczyt stołu zajmował wysoki, szczupły mężczyzna – zatrzymała na nim spojrzenie i znieruchomiała. Elf podniósł głowę i uśmiechnął się do niej. – Nie dosłyszałem twego imienia, pani... zdradzisz mi je? – W głosie pobrzmiewała właściwa wszystkim elfom melodyjność, sugestia harf i dzwoneczków. Przełknęła ostatni kawałek chleba. – Paksenarrion Dorthansdotter, panie. Chłodne, szare oczy przeszyły ją nagle ostrym spojrzeniem. – Czy to nie ty podróżowałaś z Macenionem? – Zgadza się, panie. – Zaiste. W takim razie, rad jestem cię powitać – jesteś u nas równie mile widziana, jak wśród wyznawców Girda. Należę do poselstwa Zachodniego Lasu w Fin Panir, moje elfie imię byłoby dla ciebie trudne do wymówienia, możesz jednak nazywać mnie Ardhiel. Paks zauważyła, że Aris gapi się na nią z otwartymi ustami. – Paksenarrion! – syknął. – Elf mówi do ciebie? Do mnie nigdy się nie odezwał! Rozległ się srebrzysty śmiech. Elfowi zabłysły oczy. – Nie znam twego imienia, młody panie... o czym miałbym z tobą rozmawiać? Sąsiad Arisa wyprostował się, śledząc z uwagą rozmowę. Aris pokraśniał. – Ja... panie... ja... chciałem tylko powiedzieć... myślałem, że elfy nie rozmawiają z... – Ze studentami – rzadko. Obawiamy się, że mogłoby to oderwać was od waszych spraw... a twoje sprawy, młody panie, nie są moim sprawami. – Aleja... ale ona... ale mój ojciec to książę Marrakai! – Och, jesteś kirganem? – Nie, panie. Jestem czwartym synem, kirganem jest mój brat Juris. Elf machnął lekceważąco ręką. – Nieważne, młody Marrakai – sprawy twojego ojca mogą być zbieżne z moimi, ale twoje – nie. Nie chcę być niegrzeczny, ale... – Nie jestem dzieckiem – upierał się chłopiec. Musiała przyznać, że nawet w jej oczach zachowywał się dziecinnie, twarz elfa nie zdradzała uczuć, wyczuła jednak dystans. – Nie? Dla mnie, młody Marrakai, wszyscy w tym pomieszczeniu są jak wspomnienie minionego lata. Jeśli chcesz żyć w zgodzie z elfami, musisz o tym zawsze pamiętać. Znam twoją rodzinę od większej ilości pokoleń, niźli ty spędziłeś lat w swoim domu. – Aris zaczerwienił się i zacisnął z uporem szczęki. Jego towarzysz z naprzeciwka wyszeptał coś i chłopiec wstał, wpatrując się w Paks. – Mistrz szkoleń powiedział, że mam pokazać ci, dokąd pójść. – Tak... dziękuję, Arisie, już idę. – Obejrzała się na elfa i spostrzegła, że w jego oczach zagościł smutek. – Dziękuję ci, panie. – Nic takiego, lady Paksenarrion. Mam nadzieję zobaczyć cię później. Rozdział dwudziesty W ciągu kilku następnych dni ciało i umysł Paks poddane zostały istnym torturom. Instruktorzy okazali się bezpośredni zarówno w pochwałach, jak i przyganach, pozostali kadeci przyjęli jej pojawienie się bez komentarza, niemniej niestrudzenie sprawdzali jej umiejętności. Tak samo jednak testowali się nawzajem, nie żywiąc przy tym do nikogo żadnej urazy. Liczne godziny musztry przypominały jej pobyt w twierdzy Księcia, z tą różnicą, że po zajęciach nie mieli obowiązków koszarowych. Codziennie w pokoju pojawiały się czyste ubrania, a całą kwaterę sprzątano pod jej nieobecność. Kto inny utrzymywał w czystości ubikacje i łaźnię, kto inny czyścił konie i polerował ekwipunek. Zaczęła zastanawiać się, czy tak właśnie żyją możni tego świata, bawiąc się w wojnę podczas musztry i mając innych od brudnej roboty. Musiała przyznać, że podobało się jej to. Kiedy już się zorientowała, gdzie się co mieści i jak wygląda jej rozkład dnia, zaczęła cieszyć się pobytem w Bractwie, jak jeszcze niczym w życiu. Większość kadetów wykazywała podobne do niej zainteresowanie bronią i taktyką. Siedzieli do późna, roztrząsając stawiane im przez instruktorów problemy: gdzie należy umieścić kohortę łuczników albo w jakim szyku najlepiej maszerować przez gęsty las. Początkowo Paks wstydziła się odzywać w obecności marszałków i Wielkich Marszałków, lecz milczenie jej nie wybroniło – pytali ją. Marszałkowie przywieźli z Aarenis do Fin Panir raporty o zeszłorocznych walkach i teraz rozwiązywali zadania, których ona doświadczyła w życiu. Zaczęło się od analizy marszu z Foss Council do Andressatu i dyskusji o zapasach. – Zakładając pięciodniowy marsz – mówił marszałek Tigran – czego potrzebujecie do wyżywienia kohorty pięciuset żołnierzy? – Próbowała przypomnieć sobie, czy to faktycznie trwało pięć dni. Gdy inni odpowiedzieli i wywołano ją, podziękowała w myślach Stammelowi, który z uporem uczył ją dzielenia przez trzy, dzięki czemu teraz wiedziała, z ilu mułów wówczas korzystali. – Muły? – zapytał Tigran. Ktoś roześmiał się, lecz marszałek skarcił go zmarszczeniem brwi. Paks potrząsnęła głową. – Do transportu zapasów, marszałku. – Aha! To miało być moje następne pytanie: jak to przewieźć. – W ten sposób zyskała uznanie za udzielenie prawidłowej odpowiedzi, czego tak naprawdę wcale nie zrobiła. Za to następna była już całkowicie jej autorstwa. – Wobec tego – ciągnął nauczyciel – jak obliczycie dodatkowy transport dla zapasów potrzebnych zwierzętom jucznym? Paks wiedziała, dzięki licznym tyradom Stammela na ten temat: „Jeden przeklęty przez Tira muł na cztery – mamrotał – żeby bydlęta miały wystarczająco obroku dla siebie”. Tigran spojrzał na nią z szacunkiem, tak samo reszta grupy. Gdy dodatkowo odkrył, że wie, jak długo można przechowywać świeżą baraninę i wołowinę w różnych porach roku oraz ile czasu zajmuje mielenie ziarna na porcje dla całej kohorty, uśmiechnął się i odwrócił do reszty kadetów. – Oto wartość wiedzy praktycznej – oświadczył. – Część z was wie to z teorii, reszta dopiero się uczy, ale ta wojowniczka ruszała w pole i wie, jak smakuje żołnierski chleb. – Możesz nam powiedzieć, czy prawdą jest to, co mówi marszałek Tigran, że nie można walczyć bez prowiantu, choćby braki w zaopatrzeniu trwały tylko jeden dzień? Moim zdaniem dzielni żołnierze poradzą sobie bez jedzenia – może niezbyt długo, ale co najmniej przez dzień. – Con był bardziej zainteresowany niż napastliwy. Tigran skinął Paks głową, a ona wróciła myślami do różnych kampanii oraz dnia, w którym wpadli w zasadzkę w lesie nad Immerem. Opisała pozorowany odwrót nieprzyjaciela, forsowny marsz Kompanii i leśną zasadzkę. Nikt jej nie przerywał, nawet Con siedział cicho. Opisała im wilgotny ziąb nocy, kiedy to ranni nie mieli schronienia i wszyscy głodowali, drażnieni dodatkowo dobiegającymi z nieprzyjacielskiego obozu zapachami kolacji. Poranny atak i przybycie sojuszników oraz nagłą słabość, która powaliła większość z nich, spowodowaną długim marszem i trudną walką bez jedzenia i odpoczynku. – To nie jest kwestia odwagi – stwierdziła. – Można przeżyć bez jedzenia i walczyć przez krótki czas, ale nie maszerować i walczyć. Tigran przytaknął. – Większość z was nigdy nie była zbyt długo głodna, a ponieważ nie jesteście doświadczonymi żołnierzami, nigdy nie walczyliście na głodnego. – Dziwi mnie, że przychodzisz na zajęcia, Paks – powiedział jej Con po lekcji. – Wiesz już tyle, co marszałek... – Nie, wcale nie. – Zastanawiała się, jak mu wytłumaczyć, czego nie wiedziała. – Wiem tyle, co każdy szeregowiec... żołnierz w kohorcie. – Wydaje się tego być bardzo dużo... – Nie, posłuchaj. Zawsze chciałam się uczyć i dlatego uważałam na to, co mówili sierżanci i kapitanowie, kiedy rozmawiali ze sobą w zasięgu moich uszu. Ale znam to wszystko tylko od podszewki. Nie mam pojęcia, jak planować, jak myśleć o więcej niż jednej kohorcie naraz. Ty potrafisz obliczyć dowolną sumę, prawda? – Przytaknął. – Cóż, ja nie. Mój sierżant nauczył mnie dzielić przez trzy, żebym mogła policzyć udział naszej kohorty w zapasach Kompanii. Dodając to trzykrotnie, wychodzi mi wielkość zapasów całej Kompanii. Ale to wszystko. Kiedyś powiedział mi, że Marrakai wyrusza na wojnę na czele pięciu kohort. Ja w ogóle nie potrafię dzielić przez pięć. – Nie? Przecież to nie jest trudne... – Może i nie. Ale ty to wiesz, a ja nie. Jeśli chodzi o taktykę, to wiem, czego nie robić, lecz nie zawsze: dlaczego. Potrafię pisać i czytać, ale nie umiałabym napisać opisu bitwy, jaki pokazywał nam marszałek Drafin lub przeczytać go i zrozumieć. Stół z piaskiem to jedna rzecz, ale te księgi... – Ha. Po pierwszym wieczorze myślałem, że wiesz wszystko... albo tak uważasz. Ponownie pokręciła głową. – Nigdy nie będę wiedziała wszystkiego – nie ma dosyć czasu, żebym nauczyła się wszystkiego, co chcę... – Interesujące stwierdzenie. – Mistrz szkoleń zjawił się jak zwykle bez ostrzeżenia. Paks zaczęła zastanawiać się, czy aby nie ma jakichś magicznych zdolności. – Powiedziałaś to poważnie? Odpowiedziała ostrożnie, jak zawsze w jego obecności. – Tak... panie. – Uważasz, że musisz się jeszcze wiele nauczyć, nawet pomimo swej wiedzy praktycznej? Wyczuła nutkę sarkazmu w jego głosie. Stężała. – Tak. To właśnie powiedziałam. – Nie strosz się tak. – Zaskoczył ją uśmiechem. – Marszałek-Generał martwiła się, że uznasz wykłady za nudne... – Nudne?! – Nie przerywaj. Mieliśmy tu paru weteranów, którzy tak twierdzili – zbyt zapatrzeni w swoje dokonania, by mogli się jeszcze czegoś nauczyć. – Spojrzał znacząco na Cona, który poczerwieniał. Paks zastanawiała się, o co chodziło, a z drugiej strony była zadowolona, że uwaga mistrza szkoleń przeniosła się na kogoś innego. – Jak ci idzie czytanie? – Jednak zabrał się za nią. Ciekawe, czy usłyszał, co mówiła Conowi. Nienawidziła ujawniania swoich słabości. – Niezbyt szybko, panie. – Tak myślałem. – To z kolei nie zabrzmiało wcale sarkastycznie. – Paksenarrion, jedynym sposobem nauczenia się szybszego czytania jest samo czytanie. Dokładnie tak samo, jak z szermierką. Nie można nauczyć się władania mieczem z książki ani czytania wymachując mieczem. – Gdybym jednak mogła posłuchać kogoś, kto wie... Pokręcił głową. – Paksenarrion, nikt nie wie wszystkiego – nie tylko ty tak sądzisz. Pisma przechowują wiedzę dla innych, którzy mogą nawet nie znać autora. Sama wiesz, jak historia zmienia się w trakcie opowiadania... – Przytaknęła. – Dlatego właśnie pisanie jest takie ważne. Przypuśćmy, że bierzesz udział w bitwie, gdybyś wystarczająco dobrze władała piórem, żeby ją opisać, inni mogliby skorzystać z twych doświadczeń i to po wielu latach. – Za późno. – Spuściła głowę. Nienawidziła swoich kulfonów, gdy inni kreślili takie schludne litery. – Umiejący pisać zaczęli naukę dużo wcześniej. – A kiedy zaczęłaś uczyć się walczyć pałką? Już opuściłaś grupę nowicjuszy i przeszłaś do średniaków. Pracuj nad tym. A jeśli chodzi o ciebie, Con – mistrz szkoleń przeniósł uwagę na chłopca – to przestań martwić się swoją pozycją wśród młodszych kadetów i poświęcaj wieczory na taktykę. I kwatermistrzostwo. Może gdybyś nauczył Paks działań na wszystkich liczbach, odwdzięczyłaby ci się wyjaśnieniem, dlaczego nie można zaplanować dwudniowego marszu kohorty, mając jedynie szesnaście miar jęczmienia i baryłkę jabłek. – Jabłek? Pisałem o solonej wołowinie. – W takim razie twój charakter pisma nie jest lepszy niż Paks – ani ja, ani Tigran nie mogliśmy dojść, o co ci chodzi, postawiliśmy więc na jabłka. Pewnego dnia może tak uczynić twój kwatermistrz. * * * Nie pamiętała, kiedy ostatnimi czasy czuła się gdzieś równie dobrze, jak w Domu. Nie było tak nawet podczas ostatniego roku w Kompanii. Sabena i Cannę zastąpili jej Rufen, Con i Peli. Całymi godzinami siedzieli z jabłkami i fasolą, ucząc ją rachowania. Odwzajemniała się im demonstrowaniem ulubionych sztuczek z mieczem, aż Cieri, po otrzymaniu trzech trafień jednego dnia, zgromił ich wzrokiem, oskarżając Paks o próbę zabrania mu posady zbrojmistrza. Czytała coraz szybciej, coraz więcej pojmując z bardziej skomplikowanych tekstów ksiąg i zwojów. Uświadamiali sobie też, iż – jak pewnego wieczoru ujął to Rufen – żołnierze, którymi pewnego dnia mogą dowodzić, są prawdziwymi ludźmi. – Niby zawsze to wiedziałem – mówił z namysłem – a jednak nie docierało to do mnie. Rozprawiamy o zaopatrzeniu kohorty i odpowiednim rozmieszczaniu oddziałów łuczników lub pikinierów. Są... zwykłymi ciałami. Żołnierzami. Niech Gird mi wybaczy, lecz tak właśnie traktowałem gwardzistów ojca... Wszyscy nosili takie same mundury, byli jednakowo uzbrojeni. Ale po poznaniu ciebie – jak sama mówisz: „zwykłego szeregowca” – wiem już, że są prawdziwymi ludźmi. Spuściła wzrok, poruszona do łez. Po raz pierwszy poczuła, że są jej prawdziwymi przyjaciółmi. Mogła rozmawiać z nimi o Kompanii – walczących w niej ludziach – nie zdradzając pokładanego w niej zaufania. Powoli otwierała się, mówiąc o Stammelu, Devlinie, Viku i Arfie – nawet o Sabenie i Cannie. Wśród młodszych kadetów zdobyła sobie specjalną pozycję – Aris Marrakai opowiedział przyjaciołom, jak uratowała go przed Conem. Nieczęsto odważali się pojawiać na wyższych piętrach, lecz była świadoma nieśmiałych uśmiechów i przyjaznych pozdrowień ze strony grupy, którą tak pogardzał Con. Były też inne rasy – po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się im z bliska. Elf, który rozmawiał z nią pierwszego wieczoru, często siadywał przy jej stole. Widząc jej zainteresowanie, nauczył ją paru elfich zwrotów – uprzejmych pozdrowień i innych grzeczności. Pewnego wieczoru zagrał na harfie i zaśpiewał, wraz z innymi siedziała zasłuchana. Mogła wziąć go za harfiarza i poetę, lecz kiedy pojawiał się na treningach, walczyli z nim jedynie najbardziej zaawansowani kadeci. Jednego wieczoru Paks dwukrotnie straciła miecz. Krasnoludy trzymały się we własnym gronie i Paks mogła ich nigdy nie poznać, gdyby nie wypadek z toporem. Pamiętając skuteczność Mala, poprosiła o lekcję walki tą bronią, lecz Cieri tylko pokręcił głową. – Mogę uczyć sztuki walki toporem, ale będę szczery, Paks: nigdy nie spotkałem szermierza, który byłby dobrym topornikiem. Bardziej prawdopodobne, że zostaniesz dobrym włócznikiem. Ale skoro chcesz... pod warunkiem stałych postępów w walce pałką. – Nadal nie rozumiem, czemu to takie ważne. Cieri uśmiechnął się. – Cóż, pamiętaj, że jesteśmy wyznawcami Girda. Gird był chłopem, a nie synem lorda – nie miał miecza u boku. Wywalczył wolność dla piechurów bronią, którą mogli znaleźć lub sami sobie zrobić: maczugami, pałkami, kijami, czasami toporami. Każdy wyznawca Girda uczy się walki tymi pierwszymi, każdy rycerz Girda nie tylko umie, ale i potrafi uczyć walki orężem, jaki można znaleźć wszędzie. Żaden piechur nie jest bezradny, jeśli tylko ma pod ręką choćby zwyczajny kij. Rozważała to przez moment. – Masz na myśli zwykłych chłopów walczących przeciwko wyszkolonym żołnierzom? – Dokładnie tak. Z pewnością o tym słyszałaś? – No cóż, tak, ale... – Ale nadal w to nie wierzysz? – Pokręcił głową. – Jesteś córką owczarza – i chciałaś walczyć – więc zbudowałaś sobie w umyśle obraz tego, co potrafi dokonać broń żołnierza. Gdy staniesz się wyznawczynią, Paksenarrion, pokażę ci, jak Gird wygrywał drewnem ze stalą. – Czemu nie teraz? Cieri obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem. – Ponieważ nie chronią cię jeszcze prawa Girda i mógłbym się zapomnieć. – Och. – Nie była pewna, co miał na myśli, uznała jednak, że lepiej nie pytać. – Jeśli jednak chodzi o topór, to jest to oręż Girda. Rąbałaś kiedyś drewno? – Nie: tam, gdzie dorastałam, nie mieliśmy zbyt wiele lasów. – A w Kompanii Phelana? – Sierżanci twierdzili, że brak im czasu na uczenie nas walki toporem. – Mądrze. Cóż, przynieś jeden ze zbrojowni i zaczniemy. Przez kilka dni wszystko szło dobrze, podstawowe ćwiczenie okazały się niezbyt trudne i Paks szybko przyzwyczaiła się do ciężaru głowicy topora na końcu jej ramienia. Tak przynajmniej sądziła. Potem Cieri przyniósł jej kawał pniaka do „walki”. Nie odrąbane konary służyły za „ramiona”. Przyjrzała się mu z niesmakiem. Na twarzach kadetów dostrzegła rozbawienie. – Czy nie będzie to zwykłym rąbaniem drzewa? – Owszem, ale ty nigdy żadnego nie ścięłaś, a my nie potrzebujemy drew. Jak się postarasz, resztki posłużą za opał w głównej kuchni. Musisz tylko robić to, co ci mówię. – Wziął od niej topór, odesłał gestem do tyłu i dwoma precyzyjnymi ciosami odrąbał długi na cztery palce kęs drewna. – W ten sposób – powiedział. – I pamiętaj, co ci tłumaczyłem o odrzucie i odbiciu. Drewno jest twardsze od ciała, lecz miększe od zbroi – przynajmniej to drewno. Wzięła topór, teraz już dobrze leżący jej w rękach. Cieri tłumaczył, że podstawowy cios przypomina boczne cięcie długim mieczem, jednak przy wykorzystaniu obu rąk. Nigdy nie walczyła mieczem dwuręcznym, nie sądziła, że ma to jakieś znaczenie. Zamachnęła się znad ramienia i gładko wyprowadziła cios. Twardsze od ciała, miększe od zbroi – uznała, że użyła odpowiedniej siły. Łupnięcie! Poczuła cios w obu ramionach, a głowica topora odbiła się, wytracając ją z równowagi i o włos mijając kolano. – Musisz uderzać mocniej, Paks – zawołał zbrojmistrz. – Cios oburęczny jest ciosem skręcającym, wykorzystaj siłę grzbietu. Następne uderzenie wbiło ostrze w drewno. Próbowała uwolnić żelazo z pnia, podczas gdy Cieri opisywał, co przydarzało się wojownikom, których broń utkwiła w ciele wroga. Czuła, jak się czerwieni, lecz wgłębi ducha wiedziała, że ma rację. Nie pomogło. Potem udało się jej zadać całą serię dobrych ciosów, odrąbując kawałki mniejsze od szczapek zbrojmistrza, ale i nie popełniając poważniejszych błędów. Zatrzymał ją i pokiwał głową. – Dobrze ci idzie jak na nowicjuszkę. Zobaczmy teraz, czy będziesz potrafiła trafić w konkretny cel. – Przyniósł pojemnik z farbą i namalował na ramionach i „tułowiu” czerwone kółka. – Sprawdzimy, czy uda ci się wcelować w lewe ramię, potem górną część ciała, dolną i wreszcie prawe ramię. Postaraj się, aby twe ciosy były skuteczne, zadaj ich jak najmniej. Pamiętaj, że twój przeciwnik ma włócznię i cały czas stara się ciebie dźgnąć. Przyjrzała się celom. – Topornicy nie używają tarcz, prawda? – Nie ci, którzy walczą toporem tego typu. Istnieje lekki toporek dla konnych, tym można władać jedną ręką – wtedy możesz mieć tarczę. Tutaj jednak liczy się twoja szybkość. – Mogłabym złamać włócznię toporem, prawda? – To już lepiej. Nie jesteś jednak jeszcze gotowa do próby trafienia tak małego celu. I to ruchomego. Musisz się wiele nauczyć, nim będziesz mogła stawić czoła żywemu włócznikowi z toporem w rękach. Pokiwała głową i zwróciła się przeciwko nieprzyjacielskiemu pniakowi. Zajęła pozycję do ataku na lewy konar, lecz Cieri powstrzymał ją. – Zaczekaj, Paks – masz przecież więcej oleju w głowie. Spójrz, gdzie jesteś. Stała z boku „wroga”, w zasięgu jego prawego „ramienia”. – Nie możesz atakować go toporem od czoła – pomyśl! Skąd możesz uderzyć, pozostając poza jego zasięgiem? Była zła na siebie. Obeszła pień i zamachnęła się na lewe „ramię”. Usłyszała trzask drzewa i zabierała się do zadania kolejnego ciosu, gdy usłyszała krzyk zbrojmistrza: – Na krew Girda! Myślisz, że będzie stał spokojnie, pozwalając ci się rąbać? Ruszaj się, dziewczyno! Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. Podskoczyła i ze wszystkich sił zamachnęła się na konar. Ten rozszczepił się przed przyjęciem całej mocy uderzenia i topór omsknął się, orząc jej w nodze głęboką ranę. Ogarnięta furią zignorowała ból i zamierzyła się na pień, gdzie widniał namalowany przez zbrojmistrza punkt. Topór zastygł w powietrzu w połowie ciosu, wyłamując jej ramiona. – Puść go – powiedział spokojnie Cieri. Spojrzała na topór, potem na nogę, wreszcie oderwała dłonie od styliska. Oręż upadł z brzękiem na posadzkę. – Jeśli ostrze wyszczerbiło się – dodał zbrojmistrz – osobiście je naostrzysz. Myślałem, że jesteś zbyt doświadczoną wojowniczką, by taka drobnostka mogła wytrącić cię z równowagi. Milczała, wciąż wściekła. Zraniona noga dawała znać o sobie. Podszedł do topora i sprawdził żeleźce. Potem podniósł na nią wzrok. – Masz mnóstwo szczęścia, Paks. Czy teraz wierzysz mi, jak trudno jest opanować walkę toporem? – Nauczę się. – Zdumiał ją jej własny, pełen złości ton. Uniósł brwi. – Och? Jak? Ucinając sobie po kolei ręce i nogi? Jak tak dalej pójdzie, zostaniesz topornikiem, trzymając broń w zębach. – Mogłabym... gdyby mnie pan tak nie beształ. – Wbiła w niego wściekłe spojrzenie i ujrzała w ciemnych oczach niebezpieczny błysk. – Ja! Ty – nawet nie piechur – mówisz mnie, zbrojmistrzowi, że nie powinienem cię karcić? Myślałem, że masz więcej rozumu... a jednak stoisz przede mną, niezręczna jak żółtodziób i tracisz nad sobą panowanie, kiedy zwracam ci uwagę! I jeszcze to! Chyba powinienem się cieszyć, że nie jesteś wyznawczynią Girda. – Ja... – Zdała sobie nagle sprawę z przysłuchujących się im uszu. – Przykro mi – wymamrotała. – Powinno ci być przykro – rzucił cierpko. – Przez tę nogę stracisz wiele dni zajęć. Nie sądzę, żebyś wróciła do tej grupy. O ile w ogóle tu wrócisz. Zaskoczona, podniosła wzrok i ujrzała Cieriego, jakiego nigdy nie widziała: zimnego i ponurego. – Panie? – Coś takiego można wybaczyć nowicjuszce, ale nie komuś, kto uważa się za weterankę. Czy to było zwykłe udawanie? – Co? – Kompletnie ją tym zaskoczył. Zdumienie musiało odbić się na jej twarzy, gdyż oblicze Cieriego lekko złagodniało. – Twoja postawa, jaką wykazywałaś aż do dzisiaj. Ten uśmiech, ta ochota do nauki. Jaka jesteś naprawdę, Paksenarrion? Czy znasz samą siebie? A może przez cały czas grasz kogoś innego? – Ja... myślałam... że pan mnie lubi – wykrztusiła. Natychmiast zrozumiała, że nie powinna była tego mówić. – Lubić ciebie? Na ramię Girda, co masz na myśli? Posłuchaj, Paksenarrion, zjawiasz się tutaj na próbę – nawet nie wyznawczyni Girda – pełna życia, jak roczny źrebak, popisujesz się, podpatrujesz sztuczki moje i innych marszałków, uczysz własnych trików innych kadetów i jeszcze oczekujesz, że to się nam spodoba? Cóż, każdy nauczyciel lubi gorliwych uczniów, ale nam to nie wystarcza. Szkolimy tutaj rycerzy Girda, Paksenarrion, oraz paladynów, którzy wyruszą walczyć i umierać za sprawiedliwość Girda. Ty... ty bawisz się z nami, ciesząc się bezpieczeństwem i nowościami i robiąc, co ci się żywnie podoba. A potem pójdziesz sobie, gdzie będziesz chciała, wykorzystując zdobytą tu wiedzę do własnych celów. A my się nie bawimy. – Potrząsnął głową. – Pozwalałem ci się bawić, byłaś dobrą partnerką dla pozostałych. Po twoim zachowaniu sądziłem, że pewnego dnia wstąpisz do Bractwa, usprawiedliwiając poświęcony ci przeze mnie czas. Teraz jednak nie będę go więcej marnował na zabawy. Zobaczymy, co powie Marszałek-Generał. Paks nie wierzyła własnym uszom. Odwracając się, zerknął na ranę i dorzucił: – Lepiej to sobie obwiąż, mocno krwawi. Patrzyła, jak odchodzi, nie oglądając się za siebie, do reszty kadetów. Zobaczyła na ich twarzach ten sam szok, który sama czuła. W mgnieniu oka zagonił ich do ćwiczeń, wciąż na nią nie patrząc. Zmusiła się do myślenia, działania. Zdjęła z głowy chustę i opatrzyła nogę. Krwawienie zmniejszyło się, lecz zostawiła na podłodze sporych rozmiarów kałużę. Nie mogła nic z tym zrobić, poświęciła za to kilka sekund na schludne ułożenie odrąbanego konara koło pniaka. Potem pokuśtykała do zbrojowni. Cieri nadal trzymał topór. Obejrzała się za siebie. Zbrojmistrz fechtował z Conem, nikt nie patrzył w jej stronę. Poczuła chłód. Postąpiła głupio – wręcz niegrzecznie – ale czy naprawdę aż tak źle? I czy faktycznie wszyscy czuli do niej niechęć, odkąd się tutaj zjawiła? Próbowała zdecydować, co ma teraz zrobić. Z pudła przy drzwiach zbrojowni wyjęła rolkę bandaża i wróciła na dziedziniec przed stajnią, gdzie znajdowała się studnia. Był późny ranek, stajenny właśnie wywoził mierzwę ze stajni. Nie widziała nikogo więcej. Krzywiąc się, zdjęła chustę z nogi i tak długo przemywała ranę, aż krwawienie ustało. Dopiero potem opatrzyła ją świeżym bandażem. Mistrz szkoleń, pomyślała tępo, muszę iść do mistrza szkoleń. A potem do Marszałka- Generała. Noga bolała ją teraz na całego. Opłukała chustę w wiadrze i wyżęła sztywnymi od lodowatej wody palcami. Kiedy podniosła wzrok, przypatrywały się jej dwa krasnoludy. – Wybaczyć nam zechcesz? – odezwał się ciemniejszy. – Możliwe jest, abyś powiedziała nam, kędy iść mamy na plac ćwiczebny dla rycerstwa? Próbowała uchwycić sens wypowiedzi. – Poszukujecie marszałka Cieriego? – zapytała. Pokiwały z powagą głowami. Nie dorównywały jej wzrostem, mimo iż pochylała się nad wiadrem. Uznała, że niegrzecznie byłoby wyprostować się. Ciemniejszy krasnolud miał zatknięty za pas topór o podwójnym ostrzu, płowowłosy niósł swój oręż w ręku. – Jest tak, że poproszono nas o zademonstrowanie biegłości w toporze – oznajmił drugi. – Czy to marszałek Cieri uczy władania tymże? – Zgadza się. – Poczuła się jeszcze gorzej niż przed chwilą. Jeśli poprosił krasnoludy o przybycie i uczenie jej... – Pod tamtym łukiem – skinęła głową – a potem w prawo, przez budynek. – Nie potrafiła im wytłumaczyć lepiej, poza tym mogło chodzić o coś innego. – Co tutaj porabiasz? – zapytał ciemniejszy krasnolud, zaglądając do wiadra. – Przypomina krew. Zarumieniła się jeszcze mocniej. – To jest... zraniłam siei najpierw opatrzyłam ranę tą chustą. Krasnolud pokiwał głową. – Zraniłaś się... nie jesteś wobec tego uczennicą zbrojmistrza? – Je... jestem – zająknęła się, niepewna, czy nadal może tak się określać. – Ale on jest marszałkiem, tak? Czyż nie leczy tych, którzy odnieśli rany podczas nauki? – Nie tym razem – odparła, mając nadzieję, że nareszcie sobie pójdą. Drążyły ją spojrzenia dwóch par bystrych oczu. Nie potrafiła odczytać ich wyrazu. Ciemniejszy krasnolud wydał z siebie serię chrapliwych dźwięków, jakich Paks nigdy wcześniej nie słyszała – mowa krasnoludów, uznała. Żółtobrody odezwał się do niej: – Jestem Balkis, syn Baltisa, syna Torka, syna Kertika, pierwszego siostrzeńca Ketinvika mistrza Topora. Czy jest tak, że nie wyznajesz Girda? Nigdy nie spotkała krasnoluda i nie wiedziała, czy taki sposób przedstawiania się był normalny. Gdy ją zapytał, próbowała jeszcze wszystko sobie zapamiętać, toteż nie odpowiedziała od razu. Krasnoludy czekały cierpliwie. – Nie należę do Bractwa Girda – odparła w końcu. – Ale jesteś tutaj – indagował ją ciemniejszy. – Jak to możliwe, że tutaj jesteś? – Zaproponowano mi szkolenie – odrzekła. – Ze względu na coś, co wcześniej zrobiłam. – Ach. – Kolejna przerwa. W końcu żółtobrody krasnolud, Balkis, zapytał: – Czy moglibyśmy poznać nazwę twego klanu? Poniewczasie zorientowała się, że nie odwzajemniła się własnym imieniem. – Jestem Paksenarrion Dorthansdotter z Trzech Jodeł. Wymieniły spojrzenia. Balkis znów przemówił we wspólnym: – Proszę – czy jest tak, że Trzy Jodły to nazwa klanu? Nie znamy jej. – Nie, Trzy Jodły to wioska w pobliżu domu mego ojca. Daleko na północy. – Aha. A twój ojciec to Dorthan, ale z jakiegoż klanu? Zastanawiała się, jak to wyjaśnić. – Ojciec mojego ojca nazywał się Kanas Jorisson, panie, lecz nie sądzę, abyśmy mieli takie same klany, jak wy... Oba krasnoludy roześmiały się gromko. – Faktycznie, nie macie! Nie... na pewno nie macie. Lecz niektórzy ludzie myślą, że mają klany, jak my i sami nadają im nazwy, a nie chcielibyśmy okazać się niegrzeczni, pomijając ją, gdybyś była jedną z nich. – Zakołysał się na piętach, przypatrując się jej. – Cóżeś takiego uczyniła, że zbrojmistrz nie zechciał cię uleczyć? Spuściła wzrok. – Ja... zraniłam się. – Tak, ale... – Urwał i pochylił się ku jej twarzy. – Nie chciałbym, abyś pomyślała sobie, że w naszej naturze leży wścibstwo. Nieoczekiwanie przyłapała się na uśmiechu. – Och, nie – odparła. – Przez myśl mi to nie przeszło. – To dobrze. Musimy jednak uczyć się ludzi, którzy zjawiają się wśród naszych skał i chcą od nas różnych przedmiotów. Możliwe więc, że powiesz nam, skąd ta rana? – Próbowałam uczyć się posługiwania toporem – odrzekła powoli. – Rozzłościłam się, uderzyłam za mocno i zraniłam nogę. – Ach. Złość niebezpieczną jest przy toporze. – Przekonałam się o tym – przytaknęła ponuro. – I to właśnie zbrojmistrz uznał za tak naganne? – Tak. Poza tym, byłam niegrzeczna. – Zastanawiała się, czemu im to mówi, lecz ich zainteresowanie wyciągało od niej kolejne zwierzenia. – Niegrzeczna... wobec marszałka. – Nagle ciemniejszy krasnolud wdał się w perorę po krasnoludzku i obaj zaczęli się trząść. Podniosła głowę i ujrzała uciechę w ich oczach. – Nie lękasz się marszałków? – Ja... – Potrząsnęła głową. – Powinnam obawiać się ich bardziej. Byłam tu gościem, a moja niegrzeczność będzie mnie kosztować utratę miejsca. – Ha! – Balkis pokiwał głową. – Są jak klan adopcji, a tyś nie została adoptowana. To dlatego niesprawiedliwi być mogą. – To nie było niesprawiedliwe – zaprotestowała. – Ich zdaniem, to ja jestem nie w porządku, korzystając z ich gościnności, nie dając nic w zamian. Zmarszczyły brwi? – A nie dałaś? – Nie. – Wylała brudną wodę i patrzyła, jak wsiąka w szczeliny między kamiennymi płytami. – Myślałam, że tak... ale nie dałam. – Hmmm. – To było bardzo wymowne chrząknięcie. – Czyżeś to nie ty owa wojowniczka walką toporem zainteresowana? – Mniej niż przedtem – odparła. – Spróbujesz ponownie? – W głosie Balkisa zadźwięczało wyzwanie. – Możliwe... jeśli będę miała okazję. – Gdyby stało się tak, że twój zbrojmistrz wydali cię, coś ci pokażę – zaofiarował się. – Nie każdy człowiek jest niegrzeczny wobec marszałków Girda i chce uczyć się władania toporem po tym, jak utoczył nim sobie krew. – Ale ja postąpiłam źle – upierała się, próbując przewidzieć, co powie mistrz szkoleń. Krasnoludy wzruszyły mocarnymi ramionami. – To śmiałość wojownika – uznał Balkis. – My, krasnoludy, nie przyjmujemy nauk od marszałków pomimo ich umiejętności, albowiem zawsze nas obrażają. Czy tam, skąd pochodzisz, poznałaś krasnoludy? – Nie – odparła. – jesteście pierwszymi, jakich spotkałam, choć widziałam wcześniej krasnoludy w Tsaia i Valdaire. – Ach. Wobec tego nie znasz naszych obyczajów. Nie daje to praw klanowych, ale czy któregoś wieczoru zechcesz usiąść przy naszym stole? – Jeśli tylko tu zostanę – obiecała im. Znów wzruszyły ramionami i poszły wzdłuż stajni ku placowi ćwiczebnemu. Paks podniosła mokrą chustę, wyprostowała się i pokuśtykała do pokoju. Po drodze dostrzegła na korytarzu mistrza szkoleń i zawołała go. Zatrzymał się, obejrzał i podszedł do niej z troską na twarzy. – Paksenarrion – co się stało? Jesteś ranna? – Tak, panie. – Nagle poczuła łzy w oczach. Wyprostowała się. – Lecz nie o tym muszę z panem porozmawiać. – Coś się stało? – Tak. – Cóż, wobec tego chodź ze mną. – Poprowadził ją do biura i wskazał krzesło. – O co chodzi? Rozdział dwudziesty pierwszy Wzięła głęboki wdech, mnąc w dłoniach mokrą chustę. – Panie, straciłam nad sobą panowanie i byłam nieuprzejma wobec marszałka Cieriego i zbrojmistrz nie chce mnie już widzieć w swojej grupie. – Rozumiem. – Na twarzy mistrza zagościł ten sam chłód, który demonstrował pierwszego dnia. – I przyszłaś z tym do mnie – dlaczego? – Myślałam, że powinnam. – Z trudem przełknęła kluchę, która przez ostatnie pół godziny rosła jej w gardle. – Chcesz, żebym się za tobą wstawił? Nie wysłuchując, co Cieri ma do powiedzenia? – Nie, panie. – Czemu wszyscy opacznie ją rozumieli? – Nie o to chodzi... myślałam, że powinnam była panu o tym powiedzieć... – Kazał ci? – Uniósł brwi. – Nie, panie – odparła bezradnie. – Mam na myśli, że... jest pan mistrzem szkoleń... w Kompanii zameldowałabym o tym sierżantowi... W jego głosie pojawił się ślad ciepła. – Chcesz powiedzieć, że robisz to, co uczyniłabyś w Kompanii Księcia Phelana? Meldujesz o czymś, co zrobiłaś źle? – Tak jest, panie. – Rozumiem. – Zabębnił palcami o biurko. – Zgadzasz się, że cokolwiek się wydarzyło, jest twoją winą? Pokiwała głową. Sięgając pamięcią wstecz, uznała, że Siger lub Stammel zachowaliby się tak samo lub jeszcze gorzej. – Cóż, chyba musisz mi o wszystkim opowiedzieć. A przy okazji, jak się zraniłaś? – Wie pan, że chciałam nauczyć się walczyć toporem? – Zaczekała na potwierdzenie, po czym ciągnęła: – Ćwiczyłam bez zadawania ciosów. Dopiero dzisiaj marszałek Cieri wyznaczył mi cel: kłodę drewna z gałęziami. – Przerwała. Gdy próbowała znaleźć słowa, by opisać to, co potem nastąpiło, cała sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. – Tak? – Cóż... panie... miałam z tym kłopoty... powiedział, że tak będzie... – I to cię tak zdenerwowało? – Nie, panie. Nie to. Potem udało mi się odrąbać kilka kawałków, a on zarządził trafianie w określony cel. Jak tylko zaczęłam... napadł na mnie, że nie traktuję pnia jak kogoś żywego i daję okazję do oddania ciosu. – Podniosła wzrok i ujrzała zaciśnięte usta Chanisa. Więc jednak było źle. – Potem trafiłam w konar – kazał mi myśleć o nim jak o ramieniu – a kiedy zamachnęłam się ponownie, skrzyczał mnie, że się nie poruszam. Więc doskoczyłam do pniaka i uderzyłam naprawdę mocno. Gałąź odpadła, a topór ugodził mnie w nogę. – Jak ciężko? – Zwykłe draśnięcie. Ale zdenerwowałam się i już miałam zamachnąć się ze wszystkich sił, kiedy zbrojmistrz powstrzymał topór. – Podniosła głowę. – Nie wiedziałam, że może coś takiego zrobić. – Nieczęsto to demonstrujemy – stwierdził neutralnym tonem mistrz szkoleń. – Mów dalej. Spuściła głowę. – Powiedział wtedy, iż sądził, że nie powinnam tak łatwo tracić opanowania i że zgodnie z przypuszczeniami nigdy nie będę dobrym topornikiem. I ja w tym momencie... – Co zrobiłaś, Paksenarrion? – Powiedziałam... – przerwała, żeby dokładnie przypomnieć sobie własne słowa. – Powiedziałam, że mogłabym się nauczyć, gdyby mnie tak nie strofował. To... to było niewłaściwe, panie, i dobrze o tym wiedziałam. Wiedziałam już w chwili, w której to mówiłam. – Przeprosiłaś? – Tak, panie, powiedziałam, że mi przykro. – Naprawdę tak było? Podniosła ze zdumieniem głowę. – Było ci przykro ze względu na swoje zachowanie, ponieważ był na ciebie zły czy dlatego, że straciłaś panowanie nad sobą? – Ja... nie wiem, panie. Przypuszczam... chyba ze względu na wszystko. – Hmmm. I co było dalej? Opowiedziała resztę najlepiej, jak umiała, a na żądanie streściła także rozmowę z krasnoludami. Gdy skończyła, mistrz szkoleń westchnął. – I przyszłaś do mnie, gdyż uznałaś, że powinnaś. Czego ode mnie oczekujesz? Jak myślisz, co się teraz stanie? Spojrzała mu prosto w oczy. – Sądzę, że mnie odeślecie – oświadczyła. – Jeśli wszyscy tak uważacie... że to niesprawiedliwe poświęcać mi czas, skoro nie wyznaję Girda. A nawet, gdybym go czciła – marszałek Cieri stwierdził, że to było złe, więc i tak możecie mnie odesłać. – Sądzisz, że powinniśmy? Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Odwróciła na chwilę głowę, lecz gdy powróciła wzrokiem do jego oblicza, wciąż gościł na nim ten sam wyraz spokojnego oczekiwania. Przemyślała sobie odpowiedź. – Nie znam waszych zasad, panie... ani ograniczeń. Gdybym zrobiła coś, co uważacie za niewłaściwe, to oczywiście macie prawo mnie odesłać. Nie wiem jednak, co jest najlepsze dla was... dla Bractwa. Jeśli to, tak właśnie zrobicie. W innym przypadku – nie wiem. – Cóż, skoro jesteś pewna, że cię odeślemy, po co do mnie przyszłaś? Czemu po prostu nie spakowałaś się i nie wyjechałaś? Albo nie powiadomiłaś nas, że odchodzisz, nie czekając, aż cię wydalimy? – Ależ... nie mogłabym tak postąpić. To byłoby... – nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, wiedziała, że byłoby to niewłaściwe, nawet jeszcze gorzej – ...niewdzięczne – dokończyła. – Niegrzeczne. To moja wina i to wy macie rację, a nie ja. Pokręcił wolno głową. – Nie jestem pewny, czy dobrze pojmuję twe rozumowanie, Paksenarrion. Zgadzasz się, że mamy prawo cię oddalić, skoro nas rozczarowałaś, a jednocześnie uważasz, iż nie masz prawa wycofać się? – Gdybym nie chciała zostać albo coś przytrafiło się mojej rodzinie – wtedy tak. Lecz nie byłoby słusznym odchodzić samemu, kiedy postąpiło się źle. Zastanowił się nad tym. – „Słuszność”. Starasz się postępować tak, jak uważasz za słuszne? – Tak jest, panie. – Powiedziałaś: „Gdybym nie chciała zostać” – czy to oznacza, że nadal chcesz tu być? – Oczywiście, że tak – odpowiedziała nieco głośniej, niż zamierzała. – Tu nie ma żadnych oczywistości – odparł cierpko. – Wielu z tych, którzy przybywają na szkolenie, nie podobają się zajęcia i opuszczają nas. Chcesz powiedzieć, że nawet po tym, jak Cieri wyrzucił cię przy wszystkich z zajęć, nadal chciałabyś tu zostać? – Tak, panie. – Dlaczego? Drgnęły jej dłonie. – To jest... to jest to, czego zawsze pragnęłam się uczyć. To były najlepsze tygodnie mego życia. – Do dzisiaj. – Tak, panie. – Spojrzała na niego ponownie. – Gdybym mogła zostać... to dzisiejsze... to naprawdę nic wielkiego... – Och? – Brwi mistrza powędrowały w górę, czuła, jak zamiera w niej serce. – Nazywasz wypadek z toporem i wyrzucenie cię z grupy przez starszego zbrojmistrza „niczym wielkim”? W takim razie różnimy się poglądami, Paksenarrion. – Ja... – Jest ci przykro. Jestem tego pewny. – Westchnął ponownie. – Paksenarrion, co jakiś czas przyjmujemy ludzi z zewnątrz – spoza Bractwa Girda – ponieważ wiemy, że dobre serca i znamienici wojownicy mogą obrać sobie innego patrona. Masz nadzwyczajne osiągnięcia, możliwe, że dla ciebie dzisiejsze zajście to drobnostka. Dla nas jednak jest ważne. Przez te tygodnie wszyscy cię obserwowaliśmy i byliśmy zakłopotani. Jesteś zdolna, inteligentna, pracowita, a fizycznie przewyższasz większość kadetów. Dobrze sobie radzisz z innymi, zarówno starszymi, jak i młodszymi. Nie wdajesz się w bójki, awantury, nie upijasz się ani nie próbujesz uwodzić marszałków. Gdybyś czciła Girda, bylibyśmy więcej niż zadowoleni, widząc twe postępy. A jednak trzymasz się z boku, pielęgnując własne tajemnice, których nie jesteśmy w stanie przeniknąć. Wszystkie nasze umiejętności mówią nam, że nie ma w tobie zła – a jednak wielkie zło znane jest z udawania dobra, tak samo jak piękny płaszcz spowijać może na wskroś występnego człowieka. Dzisiaj ujawniła się pierwsza rysa na twym usposobieniu. Czy charakterystyczna? Czy taka właśnie jest prawdziwa Paksenarrion? Dlaczego odmawiasz jasnego opowiedzenia się? Marszałek Cieri na swój sposób przemówił w imieniu nas wszystkich. Z radością powitamy cię jako kandydatkę na rycerza – jeśli wstąpisz do Bractwa Girda. Dopóki jednak nie okażesz najmniejszej choćby ochoty odpłacenia nam za to, co ci dajemy – a nie wystarczy już miła powierzchowność i zachowanie – zmuszony będę zgodzić się z Cierim. Siedziała nieruchomo, oniemiała. Nigdy nie przypuściłaby, że ktoś naprawdę mógłby podejrzewać ją o to, że jest zła. Zatęskniła do Kompanii Księcia, gdzie Stammel – była tego pewna – obroniłby ją przed takimi oskarżeniami. Czemu w ogóle opuściła tę bezpieczną przystań? Rozmyślania zakłócił pulsujący ból nogi. Zamrugała oczami i uniosła głowę. – Tak jest, panie – wydusiła przez zaciśnięte wargi. – Ja... pójdę się spakować. – Na prawicę Girda! – Głos mistrza szkoleń na pewno rozległ się echem w całym korytarzu. – Ja tego nie powiedziałem, dziewczyno! – Zagapiła się na niego. – Masz wybór – dokonaj go! – Wybór? – Nie była w stanie myśleć. – Możesz zostać wyznawczynią Girda – stwierdził sucho Chanis. – Nie przyszło ci to do głowy? – Nie – odparła z większą szczerością niż taktem. – A powinno. Bogowie, dziewczyno, przecież jesteś całkiem dobra z taktyki. Problem jest następujący: chcesz zostać na dalsze szkolenie, a my nie zamierzamy udzielać ci go bez czegoś w zamian. Jak długo chcesz tu zostać? Co zamierzasz nam dać? I po co ćwiczysz, jeśli nie dla Girda? Serce tak jej waliło, że z trudem mogła zaczerpnąć tchu. – Ma pan na myśli, że mogłabym przystąpić... skoro jednak uważa mnie pan za złą, to czemu... Mistrz szkoleń prychnął pogardliwie. – Nie powiedziałem, że uważam cię za złą. Stwierdziłem tylko, że istnieje taka możliwość. Chcesz przystać do Bractwa Girda? Zapłacisz tę cenę? – Ja... – słowa utknęły jej w gardle. – Panie, chcę zostać. Jeśli to właśnie... ale czy Gird mnie przyjmie? – O samym Girdzie porozmawiamy później, Paksenarrion. My, marszałkowie, mamy mniejsze wymagania niż on. Czy twój Książę nagadał ci czegoś, że tak nie lubisz Girda? A może masz innego patrona, o którym nam nie powiedziałaś? Pokręciła głową. – Nie, panie, nic z tych rzeczy. Wszystko, co wiem o Girdzie, napawa mnie podziwem, a tutaj nauczacie, że jest on sługą Pana, a nie bogiem, którego należy czcić zamiast niego. Ale... – Nie potrafiła wytłumaczyć ukrytej rezerwy i niechęci, jaką czuła, postarała się jednak z wahaniem je opisać. – W Kompanii Księcia poznałam wielu wyznawców Girda. Effa poległa w pierwszej bitwie – ale to nieważne. Myślę, że chodzi raczej o pojmanie i śmierć Canny. Czciła Girda i wcale jej to nie pomogło. Zginęła – nawet nie w walce, choć staraliśmy się dotrzeć do Księcia i uprzedzić go o zdobyciu strażnicy przez Siniave. Skoro Gird kogoś ocalił, to czemu nie była to Canna, jego własny piechur? Tylko ja? – Nie lubisz powiedzenia, że wielkie czyny wynagradzają bohatera szybką śmiercią? Pokręciła energicznie głową. – Nie, panie. A z tego, co słyszałam, jej nie należała do najszybszych. Pojmanie, rana – żadna to nagroda za wierną służbą. To ją właśnie trafiła zbłąkana strzała, jeszcze w okolicach strażnicy. Czemu Gird jej wtedy nie ochronił? Trzymała nas razem, prowadziła – tamtego ostatniego dnia to ona powinna dostać szanse, nie ja. – Poczuła zastarzały gniew, lecz stłumiła go. – Co więcej: kapitan powiedziała, że jej medalion uratował mnie przed śmiercią w Rotengre – ale ja jestem przecież żołnierzem. Dlaczego Gird nie uratował niewolnicy albo jej dziecka? Czemu musieli umrzeć? – Przypomniała sobie inne sceny z Aarenis: dziecko w Cha, przerażony tłum w Sibili, zapadnięta twarz Cala Halverica, starego Hareka, umierającego po torturach. I jeszcze gorsze rzeczy z kampanii na wybrzeżu. Zacisnęła szczęki, znowu czując tamte mdłości i obrzydzenie, bezradną wściekłość na niesprawiedliwość, która zmusiła ją do opuszczenia Kompanii Księcia i samotnej podróży. Mistrz szkoleń pokiwał powoli głową, na jego obliczu nie było śladu kpiny. – Zaiste, Paksenarrion, zadajesz trudne pytania. Pozwól mi zacząć od odpowiedzi na najłatwiejsze. Pytasz, czemu Gird nie uratował własnego piechura. Odpowiedź brzmi: wyznawcy Girda mają być obrońcami innych, a nie samemu wymagać obrony. – Uniósł dłoń, powstrzymując pytania cisnące się jej na usta. – Nie – posłuchaj przez chwilę. Tego jestem pewny zarówno na podstawie archiwaliów, jak i z własnych doświadczeń. Gird poprowadził nieuzbrojonych wieśniaków do bitwy z wyszkolonymi żołnierzami – myślisz, że wywalczyli sobie wolność bez poniesienia strat? Oczywiście, że nie. Nawet piechurzy Girda – nawet nowicjusze w Bractwie – muszą pogodzić się z żołnierskim ryzykiem. Oficerowie, marszałkowie, Wielcy Marszałkowie i paladyni – wszyscy wiemy, że nasze życie może być poświęcone w potrzebie. Gird chroni innych poprzez Bractwo – nie broni nas, niczym pasterz stada. Można powiedzieć, że to my jesteśmy jego pasterzami. Rozważała to przez chwilę. – Ale Canna... – Była twoją przyjaciółką i żałujesz jej. To dobrze. Niemniej będąc piechurem Girda, zaryzykowała i oddała własne życie, by ratować innych – tak przynajmniej wynika z twych słów. – Tak właśnie było. – Teraz, jeśli chodzi o tamtych niewinnych, którzy nie wyznawali Girda i zostali zabici. Po to właśnie Bractwo Girda szkoli piechurów – by zapobiegać takim wydarzeniom. Lecz w tak rozległych krainach jest nas niewielu, a nasze wpływy są małe... – Ale dlaczego Gird nie może uczynić tego samemu, skoro jest... – Paksenarrion, równie dobrze możesz pytać, czemu zimą pada śnieg. Nie ja stworzyłem ten świat ani ludzi, ani elfy, ani dźwięki harfy, gdy trącasz jej struny palcami. Wiem tylko, że Pan oczekuje od swych stworzeń, by wybrały dobro lub zło, dał nam bohaterów i to oni wskazują nam drogę, a Gird jest jednym z nich. Gird pokazał ludziom, jak walczyć i pracować w obliczu zagrożenia – na tym polegał jego dar. Nie twierdzę, że jedyny ani najważniejszy, tylko Pan może to właściwie ocenić. Lecz będąc jego wyznawcami, staramy się go naśladować. Czasami otrzymujemy dodatkową pomoc. Nie umiem powiedzieć, czemu raz to działa, a raz nie ani dlaczego otrzymuje ją ten, a nie inny marszałek. Ty też nie, Paksenarrion, i nie dowiesz się tego, dopóki nie przekroczysz wrót śmierci i nie zasiądziesz przy stole Pana, o ile do tego dojdzie. – Obdarzył ją przeciągłym spojrzeniem. – Ja zaś uważam, że obwiniasz Girda dlatego, że sama czujesz się winna tych śmierci. Mam rację? Wbiła wzrok w podłogę. Wciąż słyszała głos Canny, jej ostatni krzyk: „Uciekaj, Paks!”. I uciekła. Wciąż słyszała innych. – To możliwe – przyznała w końcu. – Paksenarrion, Gird nie zabija bezbronnych – robi to ktoś żywy, mieczem, maczugą lub kamieniem. Jeżeli po spędzonym tutaj czasie nadal uważasz, że wyznawcy Girda postępują w ten sposób... – Nie, panie! – ...to powinnaś natychmiast nas opuścić. Jeśli jednak dostrzegasz, że próbujemy uczyć mężczyzn i kobiety, jak żyć razem w prawy sposób i bronić przyjaciół i rodziny przed złym wykorzystaniem siły, to zastanów się, czy nie taki jest także twój cel. Pewnego dnia Gird może zażądać twego życia, nigdy jednak nie rozkaże ci zdradzić przyjaciela czy skrzywdzić bezbronnego dziecka. Przypomnij sobie postępowanie swej przyjaciółki, a nie jej śmierć i zadaj sobie pytanie, czy były to czyny dobre czy złe. – Dobre – odpowiedziała natychmiast. – Canna zawsze była wspaniałomyślna. – A więc odrzucasz Girda, ponieważ nie robił tego, co ty byś zrobiła – tak? Nigdy nie myślała o tym w tych kategoriach. Takie postawienie sprawy czyniło jej osąd co najmniej aroganckim. – Cóż, przypuszczam, że tak. – Zatem nie odrzucasz jego zasad, tylko fakt, że nie są wypełniane? Pokiwała w zamyśleniu głową. – W takim razie wygląda na to, Paksenarrion, że powinnaś spróbować sama wcielić je w życie. – Jego wargi wygięły się w uśmiechu. – Skoro my jesteśmy tacy kiepscy. – Tego nie powiedziałam! – Moim zdaniem tak. Jednak – pochylił się naprzód, opierając łokcie na biurku – jeśli nie uważasz nas za nazbyt zepsutych, może oświecisz nas swym osądem... – Panie! – Piekły ją oczy i kręciło się jej w głowie. – Przepraszam. – Naprawdę było mu przykro. – Być może posunąłem się za daleko – zapomniałem o twojej nodze. Porozmawiamy później, teraz musimy zanieść cię na górę i pozwolić obejrzeć ranę lekarzom. – Obejrzeć co? – przerwał im głos od drzwi. Próbowała obrócić głowę, była jednak zbyt oszołomiona. Szumiało jej w uszach. – Nabawiła się małej rany, Arianyo – odrzekł mistrz szkoleń. – Wcale nie takiej małej – zaprotestował głos. – Zakrwawiła ci całą podłogę, Chanisie. Lepiej rzućmy na to okiem. Paks próbowała skupić wzrok na mistrzu szkoleń, który obszedł biurko i przykląkł koło jej krzesła. Miała mgłę przed oczami. Słyszała rozmowę dwojga marszałków, potem jeszcze inny, podekscytowany głos, by nagle poczuć mdłości sprawiające, że żołądek podszedł jej do gardła. Zacisnęła zęby i uniosła głowę. Nieśli ją korytarzem. W końcu ruch ustał, a żołądek uspokoił się. Kiedy odzyskała wzrok, leżała na łóżku i wpatrywała się w sufit. Miała sucho w ustach, czuła obrzydliwy posmak. Obróciła głowę w bok. To był błąd. Żołądek znów skoczył do góry, w ostatniej chwili zauważyła podtykaną jej pod brodę miskę. Gdzieś w oddali ktoś mówił: – Jeśli jej rozum dorównuje tężyźnie, to wszystko będzie dobrze... – Nie określałbym tężyzną omdlenia po zwykłej ranie, Chanisie. – Dobrze wiesz, że było inaczej. Wszyscy przesadziliśmy... – Skoro tak twierdzisz. Nadal uważam... Bliżej ktoś zawołał japo imieniu. – Paksenarrion? Obudź się, przestań nas straszyć. – Poczuła przy wargach kubek i przełknęła haust zimnej wody. Żołądek poruszył się, lecz przyjął płyn. Uniosła powieki i ujrzała przyglądające się jej szare oczy Marszałka-Generała. Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, Paks zdołała wyartykułować swoje postanowienie: – Chcę przystąpić... do Bractwa... nawet jeśli mnie odeślecie. Zapadła cisza. Arianya patrzyła na nią. W końcu przemówiła: – Dlaczego akurat teraz? – Ponieważ myliłam się co do niego – Girda. I dlatego chcę przystąpić i być lepsza. – Nawet jeśli cię odeślemy? Nawet jeśli nigdy nie będziesz kimś więcej od piechura? – Tak. – Paks poczuła ten sam upór, który wykazywała w innych dziedzinach. – Mam nadzieją, że będziesz czuć to samo po odzyskaniu krwi. – Marszałek-Generał usiadła i uśmiechnęła się. – Na dziesięć palców Girda! Czy musiałaś stracić połowę krwi, by nabrać rozumu? – Nie – odrzekła Paks. Miała śmieszne uczucie, że jej ciało unosi się nad łóżkiem. Wiedziała, że rozumie więcej od nich, trudno jej było tylko to wyrazić. – Nie jest stracona, po prostu zmieniła miejsce. – W dodatku bredzisz. W porządku. Jeśli będziesz chciała powtórzyć swe przysięgi po odzyskaniu sił, to ośmielam się przypuszczać, że Gird je przyjmie. Lecz musi minąć trochę czasu, Paksenarrion. Teraz odpoczywaj i słuchaj lekarzy. Dopiero kilka dni później usłyszała całą historię tamtego dnia. Z początku odwiedzali ją tylko lekarze, mistrz szkoleń i Marszałek-Generał. W końcu lekarze zgodzili się na jej powrót do własnego pokoju. Zaskoczyło ją, jak osłabła po wspięciu się po schodach – i to od zwykłej rany, pomyślała. Usiadła ciężko na łóżku. Kręciło się jej w głowie. Opadła na poduszki. Nieco później obudzili ją Con i Rufen, kiedy zobaczyli otwarte drzwi i postanowili sprawdzić, co się dzieje. – Paks? Obudziła się gwałtownie, przez okno wpadały ostatnie promienie słońca. – Och... zapomniałam zamknąć drzwi. – Dobrze się czujesz? Jesteś blada jak prześcieradło – stwierdził Con. Paks obrzuciła go długim spojrzeniem. – Nic mi nie jest. Przysnęłam... – Mistrz szkoleń powiedział, że wracasz. Zakazał niepokojenia cię, ale drzwi były otwarte... – Wszystko w porządku. – Usiadła. Zastanawiała się, co sobie myśleli i poczuła, jak czerwienieją jej uszy. – Jeszcze nigdy tak się nie wściekłem – oświadczył Con, wchodząc do pokoju i przysiadając na stole. – Gdybym mógł, rozerwałbym Cieriego na strzępy... – Zamiast tego powalił cię – ile razy? – Rufen oparł się z uśmiechem o framugę. – Nieważne. Słuchaj, Paks, gdyby cię wyrzucili, to ja... ja... Potrząsnęła głową. – Con – wszystko jest w porządku. – Nie, nie jest. To nie było sprawiedliwe – wszyscy to widzieliśmy. Nie mogłem uwierzyć, że tak cię obszczekiwał – ciebie, najlepszą z nas. Na stopy Girda, ale potem na niego naskoczyłem. Spojrzała na niego ze zdumieniem. – A ja myślałam, że staniecie po jego stronie... że wy też uważacie, iż ja – obca – nie powinnam tutaj przebywać. Con wzruszył ramionami. – To! A jaka to różnica? Czciłem Girda przez całe życie, a nigdy nie będę tak dobrym wojownikiem jak ty. Nie jesteś przecież zła: nie spierasz się nawet w połowie tak często jak ja. Nikt nigdy nie złapał cię na niestosownym lub tchórzliwym zachowaniu. Powinni się cieszyć, że w ogóle zechciałaś tutaj przyjść. I to właśnie mu powiedziałem. – I co wtedy? – Nie potrafiła wyobrazić sobie tej sceny. – Powiedział mi, że nie wiem, o czym mówię i powinienem zajmować się raczej swoimi sprawami, ja zaś odpowiedziałem mu, że moi przyjaciele są moją sprawą. A on odrzekł, że powinienem rozważniej dobierać sobie przyjaciół, na co mu powiedziałem, że więcej nauczyłem się od ciebie niż od niego... – Con przerwał i poczerwieniał. – A wtedy – wtrącił się Rufen z szerokim uśmiechem – Cieri stwierdził, że może powinien zapuścić sobie długie blond włosy, żeby przykuć uwagę Cona, a Con zamachnął się na niego i wylądował na ziemi. Cieri zapytał pozostałych, co o tym myślą i wyszło na to, że wszyscy biorą twoją stronę. Szkoda, że mnie tam nie było – wiedziałem, że będę żałował pozostania w niższej grupie, kiedy ty przeniosłaś się wyżej. Nie wiem, czy dokonałbym więcej, ale... – Ale wcale nie powinniście – orzekła Paks, nie spuszczając wzroku z Cona. – On jest... jest zbrojmistrzem i nie należy z nim dyskutować. – Ale przecież nie miał racji – burknął z uporem Con. – Paks, twoim problemem jest to, że chcesz, aby tobą rządzono. Wiem, co zaraz powiesz: że taki właśnie jest dobry żołnierz. Możliwe, ale w kompanii najemniczej. My jednak jesteśmy wyznawcami Girda, a sam Gird mówił, że każdy piechur powinien myśleć za siebie. Nie dbam o to, czy Cieri jest zbrojmistrzem, mistrzem szkoleń, czy samym Marszałkiem-Generałem: jeśli się myli, to się myli, a jeśli tak uważam, to powinienem mu to powiedzieć. – To, że tak uważasz, wcale nie musi oznaczać, że ktoś popełnił błąd – zaprotestowała Paks. – Skąd wiesz, że masz rację? – Potrafię rozpoznać niesprawiedliwość dziejącą się na moich oczach – warknął Con. – Skąd wiesz? – nie dawała za wygraną Paks. – Czasami zajście wygląda na niesprawiedliwe, a potem okazuje się coś zupełnie innego, skąd więc wiadomo, czy coś naprawdę jest niesprawiedliwe? – Cóż, kiedy to... chciałem powiedzieć... na Girda, Paks, łatwiej jest wiedzieć, niż wytłumaczyć. Wiem, że Cieri był wobec ciebie niesprawiedliwy: napadał na ciebie, próbując cię rozzłościć, a kiedy faktycznie się zdenerwowałaś, jeszcze zwalił winę na ciebie. Poza tym zraniłaś się i broczyłaś krwią, a on nawet cię nie uzdrowił. Wzruszyła ramionami. – Skoro uważał, że postąpiłam źle, to nie musiał tego robić. – Ale to jego wina. I to właśnie było nie w porządku. Czy ty nic nie rozumiesz? Nie miałaś braci albo kogoś w Kompanii, kto próbował czegoś cię nauczyć? Z pewnością wiesz, co chcę powiedzieć. Znowu wzruszyła ramionami. – Con, wiem wystarczająco dużo, by uważać, że szukanie winnych tylko jątrzy sprawę. W żadnym wypadku nie powinnam była tracić opanowania. Nawet jeśli posunął się za daleko, doprowadzając mnie do takiego stanu, to wciąż pozostaje to moją winą. A Marszałek-Generał uprzedzała mnie, że są niechętni szkoleniu tych, którzy nie przysięgli służby Girdowi. – Ale teraz wstępujesz do Bractwa, prawda? – upewniał się Rufen. – Tak. Lekarz twierdzi, że powinnam stanąć na nogi do Zimowej Biesiady. – Co z twoją nogą? – Nie jest źle. Zszyli ją, ładnie się goi. To głównie sprawa utraty krwi, powinnam była ciaśniej przewiązać ranę. – Przyszło jej do głowy coś innego. – Con, czy po moim wyjściu na placu pojawiły się jakieś krasnoludy? Spojrzał na nią zaskoczony. – Skąd wiesz? – Uśmiechnął się szeroko. – Mówię ci, to dopiero było coś. Przyszło ich dwóch, władowali się w sam środek ćwiczeń i przerwali nam. Nie potrafię mówić jak one – te wszystkie: „czy możliwe jest, aby...” i „czyż nie jest tak, że...” – niemniej, krótko rzekłszy, chodziło o to, że Cieri poprosił je o przyjście i zademonstrowanie technik walki toporem. Powiedział im, że odesłał kadetkę, która chciała się tego nauczyć, a oni zaczęli narzekać, że niepotrzebnie się fatygowali. Poprosił ich więc o pokazanie swych umiejętności reszcie grupy, a one odparły, że nie będą popisywać się przed takimi, co nie mają ikry, żeby władać toporem. Jeden z nich wyzwał Cieriego. Cóż, zobaczyliśmy kawał walki, mówię ci, a używany przez ciebie topór już nigdy nie będzie wyglądał tak samo. Poczuła zabarwioną poczuciem winy satysfakcję. Próbowała ją ukryć, ale Con nie potrzebował zachęt. – Czy z mistrzem Cierim wszystko w porządku? – Och, tak. Drasnęli go raz czy drugi, ale, jak wiesz, potrafi się uzdrowić – to dla niego nic wielkiego. Tak czy owak, skoro wstępujesz do Bractwa, to wrócisz do naszej grupy, prawda? – Tak przypuszczam. Nie widziałam się jeszcze z mistrzem Cierim. – Była ciekawa, czy będzie chował do niej urazę. – Zostajesz, tak? – Tak. – W takim razie wrócisz do nas. Wszystko będzie dobrze. I posłuchaj mnie i dobrze zapamiętaj: jako piechur masz prawo myśleć samodzielnie. Oczekuje się tego od ciebie... – Tak jest – mruknęła. – Mówisz tak, a potem robisz co innego. Wiem, co myślisz o mnie i młodszych kadetach. Miałaś wtedy rację. Kiedy masz inne zdanie, potrafisz wystąpić przeciwko nam – choćby całej grupie. Ale nie występujesz przeciwko nikomu ponad tobą. Założę się, że nigdy nie sprzeciwiłaś się swojemu sierżantowi, kapitanowi czy Księciu... Uśmiechnęła się. Nie potrafiła wyobrazić sobie Cona, więcej niż raz występującego przeciwko Stammelowi, a co dopiero Arcolinowi. Postanowiła się bronić. – Raz sprzeciwiłam się Księciu... może nie była to kłótnia, ale... – Raz! – prychnął Con. – W ciągu trzech lat pomylił się tylko raz? To rekord. Pokręciła głową, nie było sensu próbować wyjaśniać. Niemniej postanowiła to zrobić. – Con, szeregowcy nie kłócą się z dowódcami. Chyba że w naprawdę istotnych sprawach, a zazwyczaj nawet wtedy nie. Nie wiemy wszystkiego, nie mamy więc pojęcia, kiedy dowódca popełnia błąd. – A kiedy się sprzeciwiłaś – o co poszło? Zamarła. Nie zamierzała opowiadać o tamtej nocy w Aarenis. – Ja... nie musisz wiedzieć – odrzekła niezręcznie. – Daj spokój, Paks. Nie potrafię wyobrazić sobie ciebie dyskutującej z przełożonym, więc musiało to być coś bardzo specjalnego. O co poszło? Zamierzał przejść na wiarę w Liarta, czy co? Zamknęła na chwilę oczy i zobaczyła rozciągniętego na ziemi Siniave, stojących nad nim Halvericów i rozgniewanego paladyna, występującego przeciwko Księciu. Ponownie usłyszała pełną szyderstwa ciszę, jaka zapadła po wybuchu Phelana i poczuła na sobie ciężar jego wzroku. – Nie mogę ci powiedzieć – wykrztusiła chrapliwie. – Nie proś mnie, Con – i tak ci nie powiem. – Paks – wtrącił cicho Ruf en. – Nie wyglądasz na gotową do zejścia do jadalni, przyniesiemy ci coś. – Poruszyło ją jego delikatne zrozumienie, otworzyła oczy i ujrzała na ich twarzach troskę. – Nic mi nie jest – orzekła z mocą. – Ale nie czujesz się jeszcze dobrze. Jeśli masz złożyć przysięgę podczas Zimowej Biesiady, to nie powinnaś dzisiaj biegać po schodach. Dla nas to żaden kłopot... – dodał, uciszając ją. – Jeśli się pospieszymy, zjemy tu razem. Chodź, Con. – Wyszli, zamykając za sobą cicho drzwi i zostawiając ją sam na sam z myślami. Rozdział dwudziesty drugi Marszałek-Generał Arianya zasiadała na szczycie stołu, zebrania dopełniało trzech Wielkich Marszałków, dwoje paladynów i pięciu marszałków (trzech zarządzających siołami oraz dwóch z uczelni). – Czy ten nowy piechur będzie gotowy do Próby na Zimową Biesiadę, Arianyo? – zapytał najstarszy z grupy, marszałek Juris z sioła Skraj Wrzosowiska. – Tak sądzę. Twierdzi, że będzie zdrowa, lecz lekarze nie pozwalają jej jeszcze walczyć. – To byłoby pięknie – mruknął Wielki Marszałek Connaught, rycerz-marszałek Zakonu Girda. – Nie ma nic lepszego od kandydatki mdlejącej podczas ceremonii. – Nie zemdleje – oświadczyła z mocą Marszałek-Generał. Ktoś zachichotał, zmarszczyła brwi. – Nieczęsto przyjmujemy tu nowych kandydatów – przypomniała im. – To dla niej bardzo ważne... – Wiem o tym – przyznał marszałek Kory, archiwista. – Wymknęło mi się, Marszałku- Generale. – Bardzo dobrze. A skoro jesteśmy już przy tym temacie, chciałabym coś zasugerować. – To, o czym gawędziliście wczoraj z Amberionem? – zapytał marszałek Juris. – Jeśli to jest to, o czym myślę, to jestem przeciw. Marszałek-Generał posłała mu gniewne spojrzenie. – Mógłbyś przynajmniej dać mi szansę przedstawienia tej propozycji, Jurisie. – Machnął ręką. Rozejrzała się po siedzących wokół stołu. – Jak wiecie, rozpaczliwie brakuje nam paladynów... – Pokiwali głowami. – Otrzymałam wiadomość od marszałka Calitha z Horngardu, że parę miesięcy temu poległ Fenith. Zapanowało poruszenie. Marszałkowie spojrzeli na paladynów, którzy patrzyli prosto przed siebie, unikając ich wzroku. Fenith był serdecznym przyjacielem Amberiona, a Saer jego bratanicą. – Musimy wybrać możliwie dużą grupę kandydatów – rezydujący tu paladyni zgodzili się przyjąć po dwóch kandydatów... – Czy to konieczne? – wtrącił się Juris, rozglądając się po twarzach obecnych. – Tak uważam. – Marszałek-Generał rozwinęła przed sobą krótką listę i przesunęła wzdłuż niej ręką. – Jurisie, przez ostatnie dwieście lat Bractwo Girda miało dwudziestu do trzydziestu paladynów naraz. Na wyprawach przebywało zwykle od piętnastu do dwudziestu pięciu. Obecnie pięciu... – Odczekała, aż ucichnie pomruk, pokiwała głową i kontynuowała: – Widzicie? W Fin Panir przebywa jedynie siedmiu paladynów, którzy mogą przyjąć na szkolenie nowych kandydatów. Jak doskonale wiecie, każdy z nich może być w dowolnej chwili wezwany. Jeśli zdołamy znaleźć czternaścioro kandydatów – po dwóch na każdego paladyna – upłynie co najmniej rok, nim któryś z nich będzie gotowy. A nie mamy nikogo, kto mógłby w tym czasie szkolić inne grupy... – Myślę, że powinniśmy zrobić inaczej – przemówił marszałek Kory. – Jeśli wybierzemy teraz siedmioro, to ich postępy będą szybsze, a paladyni będą mieli dla nich więcej czasu. Za pół roku dobierzemy kolejnych. W ten sposób jedni będą wcześniej gotowi, a następni zdążą rozpocząć trening. Marszałek-Generał kiwnęła głową. – Dobry pomysł – jak sądzisz, Amberionie? – Lepsze to, niż mieć po dwóch nowicjuszy – odparł zapytany. – Nie wiem jednak, czy to faktycznie skróci okres szkolenia. Pamiętajcie, że zgodnie z tradycją każdy kandydat ma tyle czasu, ile potrzebuje. Nie odważymy się poddać naszych uczniów mniejszej ilości prób tylko ze względu na rozpaczliwe czasy. To właśnie teraz musimy być ich absolutnie pewni. – Jak przedstawia się lista? – spytał Wielki Marszałek Connaught. – Jest krótka. – Marszałek-Generał potarła nos. – Zeszłej wiosny, kiedy Fenith powiadomił mnie, że w Aarenis wybuchnie wojna, rozesłałam zapytanie do wszystkich siół. Rozmawialiśmy o tym wtedy, pamiętacie? Lecz w zeszłym roku straciliśmy ośmiu paladynów... – Ośmiu! Pokiwała ze smutkiem głową. – Tak. Wszyscy wiemy, jak wielkie zło pojawiło się w Aarenis i Górach Zachodnich. Bliżej nas zauważyliśmy niepokojące oznaki we wschodnim Tsaia. Raporty donoszą o poważnych kłopotach w Lyonyi. Marszałek Cedfer z Mostu Piwowarów poinformował nas, że pomiędzy jego siołem a królestwem gnomów osiadł kapłan Achryi. Najwyraźniej żerował na okolicznych wsiach i karawanach, wykorzystując zaczarowanych rabusiów. – To oni twierdzą, że zostali zauroczeni – mruknął Juris. – Oczywiście to możliwe. Dysponuję wyłącznie przysłanym raportem. Niemniej od wielu lat Most Piwowarów był zdrową społecznością – przynajmniej od czasu Długich Kamieni. Skoro Achrya była w stanie umieścić tam kapłana, to gdzie jeszcze możemy spodziewać się kłopotów? – Co stało się z paladynami, Amberionie? – zapytał marszałek Kory. – Kończymy raport dla archiwum, marszałku – odparł wolno paladyn. – Chenin Hoka pochodził z Horngardu – od wielu lat nie był w górach – podczas szturmu na Sibili zabiło go komando Liarta. – Myślałem, że był tam Fenith. – On także tam był, zgadza się. Chenina pojmano wcześniej, gdy pomagał w obronie sioła w pobliżu Pliuni, świadek uznał go za martwego, choć okazało się, że był jedynie nieprzytomny. Żołnierze Siniavy zabrali ciało do Sibili, do świątyni, gdzie zamęczono go na długich torturach. – Gdy Amberion zamilkł, w sali zapanowała cisza. Po chwili paladyn westchnął i kontynuował: – Poznałem go, gdy sam kandydowałem, to była jego ostatnia wizyta na północy. Pamiętam, jak powalił mnie na ziemię, a ja zastanawiałem się, po jakie licho zachciało mi się zostać paladynem. Nieważne. Doggal z Verelli zaginął na morzu, żeglował na wschód, wzdłuż wybrzeża Immerhoftu. Wyznawcy Girda w Sul powiedział, że otrzymał wezwanie z północy. Widziano, jak jego statek wchodzi na rafy koło Białej Czaszki, kilka dni później wyłowiono ciało. Nie mamy podstaw, by wątpić w wyniki identyfikacji. Garin Garrisson poległ w bitwie pod Sibili, widział to Fenith. Razem zwalczali światłem ciemność wyczarowaną przez potężnego kapłana Liarta. Bełt trafił go w oko. Arianya Perrisdotter broniła karawany przed daskraudigiem na górskiej przełęczy w okolicach Strażnicy Krasnoludów, lecz ten w końcu na nią spadł. Tekkiego Hakiniera zabiła banda leśnych duszków – tak nazywają je w Dzordanyi. Jedyne, co powiedział świadek, to: „Był naszpikowany strzałkami jak igłoświnia” – tak chyba określają tam jeża. – Nie – potrząsnął głową marszałek Kory. – Nie, igłoświnia jest większa i żyje na drzewach. Mówią tak na nią ze względu na słodkie, przypominające wieprzowinę mięso. Ten rodzaj ataku wygląda na mikki-kekki: atakują falami, po sto na raz. Ale co on tam robił? Amberion wzruszył ramionami. – Nie miałem pojęcia, że tam jest, dopóki nie usłyszałem, że go zabito. Świadek wspominał coś o varkingli długich domostw Stokki, cokolwiek by to znaczyło. Kory pokiwał głową. – To znaczy, że klan Stokki postanowił się przenieść. Nieczęsto do tego dochodzi. Tekki był z Dzordanyi, prawda? – Tak. – Zgaduję, że poprosili go o ochronę podczas przeprawy klanu przez las, a mikki- kekki nie okazały gościnności. Zwykle nie okazują. – Widziałeś je kiedyś? – zapytała Marszałek-Generał. – O tak. Kiedy byłem młodym zuchem, moi trzej kuzyni zabrali mnie w podróż Honnorgatem do Dzordanyi. Taki przynajmniej był plan. Mój wuj ostrzegał nas, że nie możemy tak po prostu popłynąć sobie rzeką, oczywiście uznaliśmy, iż usiłuje zepsuć nam zabawę. – Czemu? – przemówiła po raz pierwszy Saer. – Urodziłaś się w górach, prawda, Saer? Zgadza się. Cóż, podczas żeglugi rzeką musisz brać pod uwagę jej nurt. Przy ujściu Honnorgatu dochodzą jeszcze prądy morskie i pływy. Krótko mówiąc, wylądowaliśmy daleko na wybrzeżu. Straciliśmy z oczu Prealith. Nie dalibyśmy rady wrócić pod prąd, chyba że wypływając daleko w morze. Mogliśmy być pochopnymi junakami, ale mieliśmy na tyle rozumu, by w skórzanej łódce nie tracić lądu z oczu. Wymyśliliśmy, że wrócimy brzegiem, z łódką na plecach. – Nieśliście łódź? – Saer była najwyraźniej sceptyczna. – Skórzaną. Nie jest taka ciężka, jak myślisz. Ale i tak mieliśmy trudną przeprawę z żaglem i olinowaniem. Nieważne, w Dzordanyi las przytyka do morza – i to przez całą drogę. Jedną nogę masz w falach, a ręką odgarniasz gałęzie. Z łodzią na barkach musieliśmy nielicho kluczyć. Nie było łatwo. Halory, mój starszy kuzyn, uznał, że powinniśmy wspiąć się na brzeg i dalej iść lasem. Wpatrzony pod nogi, kilka razy omal nie straciłem oka. Przez pewien czas wszystko szło dobrze. Skąpe poszycie, dokoła ciemne jodły i świerki, rosnące w takich odstępach, że bez trudu mieściliśmy się z łodzią. A potem usłyszeliśmy głosy. – Duszków? – Mikki-kekki. Paskudne, niezrozumiałe szepty. Piszczenie, ciche okrzyki – zupełnie, jakby ktoś usiadł na rozpalonym gwoździu. Poczułem pot na karku, pozostali tak samo. Halory próbował nas popędzać i wpadliśmy prosto w jedną z ich pułapek. Stożkowaty dół, wyłożony igłami, o ścianach śliskich jak posmarowanych tłuszczem. Ledwo odzyskaliśmy oddechy, gdy otoczyły nas, głośno klekocząc. Są znacznie niższe od krasnoludów, porośnięte zielonym futrem i mają bardzo długie ramiona zakończone długopalczastymi dłońmi. Uratowała nas łódka. Kiedy zaczęły ostrzeliwać nas strzałkami, schroniliśmy się pod nią. – Czego używają – łuków? – Nie. Jakichś rurek. Dmuchają w nie, wyrzucając strzałki. Ciskają je również rękoma. Zwykle są zatrute. Trafili Inory’ego, mojego drugiego kuzyna, i choć przeżył, to chorował wiele tygodni. Tamtej nocy myślałem, że umrę. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie to, że w pobliżu znajdował się długi dom jednego z klanów – wartownicy usłyszeli śmiechy i szyderstwa mikki- kekki. Przegnali je i wyciągnęli nas. Powrót do domu trwał dwa dni, a mój wuj... wyobrażacie sobie – Kory pokręcił głową. – Cóż – przemówił Amberion – teraz już wiemy o mikki-kekki. – Wrócił do listy. – Jak wiecie, Sarin Inerith udała się do Kostandanu, gdyż dotarły do nas wieści, iż więzi się tam wyznawców Girda. Jej głowa wróciła do sioła Piery – nie wiemy, co się stało, gdzie ani jak. Jori z Zachodnich Dzwonów zmarł w końcu na gorączkę płucną, trapiącą go od czterech lat. Wszyscy słyszeliśmy, że Fenith poległ w Horngardzie. – Co z obecnymi kandydatami? Nie mamy nikogo, kto skończyłby naukę w tym roku? – To był Wielki Marszałek Suriest, rycerz-marszałek Zakonu Pałki. – Amberion powiedział mi, że w najlepszym razie możemy liczyć na pięciu. Kosta wycofał swoją kandydaturę i przeniósł się do Holu marszałka. Dort także. Pelis może się wycofać. Oczywiście nie możemy przewidzieć, co się stanie na Próbach. Ze względu na niewielką liczbę uczących tu paladynów nie sporządzaliśmy listy chętnych na następny rok. Znalazłaby się na niej Elis, gdyby nie musiała odejść. Może wróci, lecz nieprędko. – Co zostawia nas z nową listą – kogo na niej mamy? Marszałek-Generał przełożyła leżące przed nią papiery. – Większość omawialiśmy wcześniej. Nadal sprzeciwiasz się kandydaturze giermka Verrakai, Amberionie? Skinął głową. – Nie potrafimy powiedzieć dlaczego, Marszałku-Generale, ale nie odpowiada nam on. – Mnie także nie – poparł go Wielki Marszałek Connaught. – Spójrzcie tylko, ile czasu poświęciliśmy Pelo Verrakai i co z tego wynikło! – Wobec tego mamy pięcioro dobrych kandydatów. Czworo w grupie rycerskiej oraz marszałka Sedditha, o którym już rozmawialiśmy. – A potrzebujemy jeszcze siedmioro. – Potrzebujemy tylu, ilu tylko znajdziemy – odparła Marszałek-Generał. – A teraz... – Wiem, do czego zmierzasz – przerwał jej Juris. – Chcesz wciągnąć na listę tego nowego piechura. – Co?! – Wielki Marszałek Suriest obrócił głowę, Connaught prychnął. Marszałek- Generał uniosła dłoń i wszyscy umilkli. – Jurisie, mogłeś pozwolić mnie to powiedzieć – lecz owszem, mam taki zamiar. Zastanówcie się, zanim coś powiecie. Jest weteranką wojen w Aarenis... – To ma być rekomendacja? – Lecz Kory zaraz ucichł pod spojrzeniem Marszałka- Generała. – Otrzymaliśmy od Fenitha raport na jej temat. Uważał, że należałoby wziąć ją pod uwagę, gdyby kiedykolwiek wstąpiła do Bractwa. Jako marszałka lub paladyna – twierdził. Cedfer donosi, że uwolniła elfane taig w górach na południowy wschód od Mostu Piwowarów. Sprawdził to u elfów pełnej krwi... ja także, tutaj. Oczyściła również tamtejsze gniazdo rozbójnicze i była w stanie walczyć z kapłanem Achryi u boku oficera Girda. Przoduje we władaniu bronią. Według raportów Chanisa, odkąd się tu zjawiła, pracuje ciężko nad wszystkim, co jej zadajemy. Okazała nawet zdolności nauczycielskie, Cedfer wspominał o tym, a ja sama widziałam, jak słuchają jej inni kadeci. – Zbyt prędko, Marszałku-Generale – orzekł Juris i kilka głów skłoniło się z aprobatą. – Zakładam, że jest taka, jak ją opisujesz, ale co wiemy o niej jako o wyznawczyni Girda? Nie jest jeszcze nawet członkinią naszego Bractwa. Jak możesz choćby rozważać takie uhonorowanie obcej? – Po złożeniu ślubów nie będzie już obca – odparowała Arianya. – To prawda, ale... – Juris poruszył się w fotelu. – Wiem, że potrzebujemy kandydatów. Niemniej potrzebujemy najlepszych. Musimy być pewni, że są gorliwymi czcicielami Girda, a dopiero potem... – Patrzeć, jak patroszą ich lepsi wojownicy? – zapytała ostro Marszałek-Generał. – Ta obca, jak ją określasz, przewyższa umiejętnościami większość tutejszych marszałków, chyba że uciekliby się do swych mocy. Widziałam ją – Amberion ją widział – zresztą, zapytajcie Cieriego. – Czemu nie ma go z nami? – spytał Juris. – Będzie... ma pewien problem. – Arianya położyła dłonie na blacie stołu. – Jurisie, wiem, że to niezwykłe. Lecz nie wykryliśmy u niej niczego niewłaściwego. Gird wie, jak intensywnym poddawaliśmy ją próbom: Cieri musiał pracować nad nią kilka dni, żeby jeden raz straciła nad sobą panowanie. A i tak przyznała potem, że była to jej wina. Pewnie, że nie jest idealna – nikt nie jest. Pewnie, że wolelibyśmy, żeby czciła Girda i przeszła szkolenie w siole. Jeśli jednak o tym zapomnimy, to jest najlepszą kandydatką na liście. A jeśli coś przeoczyliśmy, to ujawni się w stresie szkolenia lub podczas Prób. Nie jest tak, że wybieramy ją zamiast kogoś innego – nie mamy nikogo innego. Juris kręcił głową. – Nie masz racji, Arianyo... a ja nie sądzę, żebym mógł cię przekonać. Przypuśćmy, że jest potencjalną paladynką, a Gird przyjmie ją i zawezwie. Teraz jednak jest co najwyżej dobrym żołnierzem i nowicjuszką. Nie dbam o to, czy zna właściwe odpowiedzi albo potrafi wyrecytować Dziesięć Palców normalnie i wspak: nie doświadczyła sioła. Jeśli jest dobra, przyślij ją do mnie – lub do dowolnego innego sioła – na pół roku. Sprawdźmy, jak zachowa się jako piechur wśród piechurów. Miewaliśmy już niemiłe niespodzianki. – Na bebechy Girda! Gdybym miała pół roku, Jurisie, uczyniłabym tak. Ale nie mam. Spór trwał jeszcze przez pewien czas, lecz niedobór paladynów przezwyciężył ostrożność. – Musimy mieć kandydatów – postanowiła Marszałek-Generał. – Musimy. Znajdzie się tutaj z innymi, pod naszą ochroną. Będę nalegała, Jurisie, chyba że wskażesz lepszych kandydatów... – W porządku. – Zmarszczył brwi, wessał policzki, w końcu jednak pokiwał głową. – A więc zgoda. Pamiętaj tylko o chronieniu jej, Marszałku-Generale. Nie przyspieszaj szkolenia. Nie zapominaj, że nie jest jeszcze rycerzem i nigdy nie przechodziła tego typu szkolenia. * * * Wezwana do biura Marszałka-Generała Paks nie miała pojęcia o dyspucie. Spodziewała się, że podadzą jej dalsze szczegóły dotyczące ceremonii, która uczyni z niej wyznawczynię Girda. Oczekiwali jej Marszałek-Generał, rycerze-marszałkowie obu zakonów oraz jakiś nieznajomy. – Paksenarrion, oto Wielki Marszałek Connaught, Wielki Marszałek Suriest i sir Amberion, paladyn Girda, przydzielony do zakonu szkoleń. Usiądź, proszę. Z bijącym sercem zajęła wskazane jej miejsce. Co teraz? Czy była podejrzana o coś tak złego, że potrzeba było do tego aż dwóch Wielkich Marszałków i paladyna? – Nie zmieniłaś zdania odnośnie przystąpienia do Bractwa Girda? – zaczęła Arianya. – Nie, Marszałku-Generale. – Jesteś gotowa wziąć za patrona Girda tak samo, jak godzisz się z wyznawaniem Pana? – Tak, Marszałku-Generale. – Czy czujesz jakieś... hm... specjalne powołanie, o którym rozmawiałyśmy ostatnimi dniami? Zmarszczyła brwi. – Marszałku-Generale, od pewnego czasu odczuwam coś, czego nie jestem w stanie nazwać. Zaczęło się to w Aarenis, kiedy należałam jeszcze do Kompanii Księcia Phelana. Czułam potrzebę innego rodzaju walki... ale nie jestem najlepsza w przemowach. Nie wiem, jak opowiedzieć, co się ze mną dzieje, ale tutaj wydaje się to być na miejscu. Czuję, że nadeszła właściwa chwila, bym wstąpiła do Bractwa Girda, jestem przekonana, że znajdę tutaj sposób, by zostać taką wojowniczkę, jaką zawsze pragnęłam być. – W Moście Piwowarów powiedziałaś marszałkowi Cedferowi, że nie chciałaś walczyć wyłącznie dla złota, lecz przeciwko „złym rzeczom”. Czy nadal tak jest? Paks skinęła głową. – Tak, Marszałku-Generale. – Paksenarrion, rozmawiałam z marszałkiem Chanisem i marszałkiem Cierim o twych postępach, a także z obecnymi tutaj Wielkimi Marszałkami i sir Amberionem o tym oraz o twojej przeszłości. Musieli usłyszeć to, co właśnie powiedziałaś, z twych ust. – Obejrzała się na pozostałych. – I cóż? Po kolei pokiwali głowami. Zdezorientowana Paks przyglądała się ich twarzom. Co złego mogła powiedzieć? Marszałek-Generał zabębniła palcami o biurko. Dziewczyna obejrzała się na nią. – Musisz wiedzieć, Paksenarrion – niemożliwe, żebyś nie wiedziała – że jesteś jedną z najlepszych wojowniczek w uczącej się grupie. Cedfer miał rację, przysyłając cię tutaj. Bez trudu mogłabyś dostać się do każdego zakonu rycerskiego, o ile tego właśnie chcesz. – Przerwała, a Paks wstrzymała oddech. Arianya podjęła: – Albo... jest inna możliwość. Zwykle nie składałabym takiej propozycji komuś, kto jeszcze nie czci Girda – prawdę rzekłszy, zazwyczaj otrzymują ją jedynie sprawdzeni wyznawcy. Jednak z raportów, którymi dysponuję wynika, iż Gird przyjął niektóre z twych czynów. Rada szkoleń zgodziła się. A więc: czy zechcesz kandydować na paladynkę? Paks poczuła, jak opada jej szczęka. Przez chwilę paraliżowała ją niewyobrażalna radość. Ujrzała rozbawienie na ich twarzach, zapiekły ją uszy. – Ja? – wykrztusiła w końcu niepodobnym do swojego głosem. – Masz na myśli... mnie? Kandydatka na... paladynkę? – Ty – potwierdziła z uśmiechem Marszałek-Generał. – To nie jest rozkaz: jeśli czujesz, że to zły pomysł, po prostu odmów. Nie będziemy mieli ci tego za złe – są wśród nas tacy, którzy uważają, iż potrzeba ci więcej doświadczenia. – Ale... jestem jeszcze taka młoda! – Zapiekły ją oczy. Waliło jej serce, miała wrażenie, że zaraz spadnie z krzesła. – Ja... – Jesteś młoda, racja, co gorsza, będziesz zaledwie nowicjuszką. Gdybyśmy jednak uznali, że nie poradzisz sobie jako paladynka, nie sugerowalibyśmy tego. – Obejrzała się na Amberiona. – Sir Amberionie, opowiedz jej o szkoleniu. Paks spojrzała na paladyna, wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, z wyglądu nieco młodszego od Marszałka-Generała. Miał zaraźliwy uśmiech. – Paksenarrion, kandydaci na paladynów przechodzą jednocześnie szkolenie na rycerzy i wojowników Girda. Każdy otrzymuje przydział do zakonu rycerskiego, lecz większość czasu spędza z paladynem-opiekunem. Szkolenie jest długie i intensywne, kandydat musi zostać sprawdzony na różne sposoby, gdyż najmniejsza słabość może stać się furtką dla zła. Nawet wówczas kandydat może zawieść, jako że dopiero ostateczne Próby wykazują, czy bogowie tchnęli w niego moce, jakimi musi dysponować. Z tych nielicznych dostępujących zaszczytu szkolenia ponad połowa nigdy nie zostaje paladynami. – Co oznacza także – podjęła Marszałek-Generał – rezygnację z niezależnego życia. Paladyni oddają się w służbę Girdowi, posiadają jedynie rynsztunek i muszą iść tam, dokąd każe Gird, by wypełnić objawione przez niego zadania. Dla wielu ograniczenia te są zbyt surowe, nawet my, marszałkowie, cieszymy się większą wolnością. Nie oczekujemy więc zgody od każdego, komu zaproponujemy kandydowanie i szanujemy tych, którzy postanowią się wycofać. Paks starała się opanować podekscytowanie, lecz była w stanie myśleć jedynie o swych najstarszych marzeniach. Paladynka. Oznaczało to lśniącą zbroję, magiczne miecze i wspaniałe rumaki, pojawiające się znikąd w dniu Próby. Starodawne pieśni o wielkich bitwach i barwne wizerunki, jak tamten paladyn pod murami Sibili – ucieleśnienie jasności, zręczności i odwagi. W jej umyśle pojawił się następny obraz: ona na lśniącym wierzchowcu jadąca z Trzech Jodeł na farmę ojca dróżką, wzdłuż niej śmieją się i wiwatują dzieci. Jej matka cieszy się i płacze jednocześnie, bracia gapią się na nią, a zdumiony ojciec nareszcie przyznaje, że się mylił i prosi ją o wybaczenie. Zamrugała oczami, przeganiając tak nieprawdopodobną wizję i wsłuchała się w słowa Marszałka-Generała, mówiącej coś o możliwości późniejszej zmiany decyzji. Przysięgła sobie, że nigdy jej nie zmieni. Kiedy Arianya przerwała, oświadczyła: – Jestem zaszczycona, Marszałku-Generale, proszę pozwolić mi spróbować. Zgromadzeni popatrzyli po sobie, a potem na nią. – Jesteś pewna, Paksenarrion? – Tak, Marszałku-Generale – o ile pani także jest. Nie mogę w to uwierzyć... – Próbowała tłumić radosny śmiech i po ich minach poznała, że doskonale o tym wiedzą. – Ja, córka owczarza, kandydatką na paladynkę! Teraz oni zaśmiali się cicho. – Paksenarrion – przemówiła Marszałek-Generał – cieszymy się, że przyjmujesz to wyzwanie. Pozwól mi teraz wyjaśnić, skąd ten pośpiech. – Szybko nakreśliła sytuację: niedobory paladynów, rosnące w siłę zło w kilku regionach. – Rozumiesz, musimy uzupełnić ich szeregi – najszybciej, jak można – albo ryzykujemy, że zabraknie nam paladynów do dalszego nauczania. – Ile trwa szkolenie? – spytała Paks. – Po części zależy to od poprzedniego statusu kandydata. Ty musisz najpierw zostać rycerzem, a dopiero potem palatynką – ponad rok, zapewne dwa. Oznacza to pewną izolację: kandydaci na paladynów wycofują się ze zwykłego szkolenia – czasami na całe miesiące – aby medytować lub otrzymywać indywidualne instrukcje. Nie wszyscy kandydaci dokonują postępów w takim samym tempie. Nie bądź zdziwiona, gdy ten, kto zaczął równo z tobą, zakończy szkolenie wcześniej lub później od ciebie. – Przyjmiemy przysięgę od kandydatów tej samej nocy, gdy wstąpisz do Bractwa – oznajmiła Marszałek-Generał. – Jak już mówiłam, to niezwykłe, ale czuję, że bardzo ważne jest, abyś złożyła śluby publicznie. Wówczas, jeśli coś się wydarzy... – Ale Paks postanowiła, że nic się nie wydarzy i wszystko pójdzie dobrze. W tej chwili zrobiłaby każdą rzecz, o jaką by poprosili z czystej radości z otrzymania szansy udowodnienia, że jest godną kandydowania na paladynkę. * * * Gdy schodziła na dół, prawie nie czuła stopni pod nogami. W łuku korytarza prowadzącego do jej pokoju omal nie wpadła na Argalta. Spędziła kilka wieczorów w tawernie z nim i jego przyjaciółmi. Uśmiechnął się do niej. – Cóż... więc nie zostałaś odesłana, hę? – Nie. – Miała ochotę skakać. Nie była pewna, czy powinna mu powiedzieć, ale nie kazali jej przecież utrzymywać propozycji w sekrecie. – To muszą być dobre wieści. Co powiesz na kufelek piwka? – Nie mogę. – Nie wytrzymała. – Mam tyle do zrobienia – nie uwierzysz, Argalcie! – Co, czyżby wybrali cię na kandydatkę na paladynkę teraz, kiedy wstępujesz do Bractwa? Opadła jej szczęka. – Wiedziałeś? Roześmiał się. – Nie, ale ja tak bym właśnie uczynił. Jestem z ciebie dumny, córko owczarza. Pamiętasz, co powiedziałem, gdy tu przybyłaś, taka spięta i wystraszona? – Tak, pamiętam. – Odrzuciła głowę do tyłu, zanosząc się radosnym śmiechem. – Muszę iść – mam parę spraw... – Do zrobienia, tak. Słyszałem. Będę cię obserwował. Lepiej się wykaż. Paks nigdy nie wyobrażała sobie Zimowej Biesiady w Fin Panir. W domu oznaczało to pieczenie wielkiego barana, słodkie ciasteczka i opowieści starszych przy ognisku. W Kompanii Księcia mnóstwo jedzenia i napitków, przemowy kapitanów i Księcia oraz całodzienne gry i muzykę. Tutaj, już o świcie, między młodszymi kadetami rozgorzała bitwa na śnieżki. Paks rzuciła okiem na białe fortyfikacje i uznała, że musieli budować je przez pół nocy. Kiedy mistrz szkoleń wyszedł na dwór, chcąc położyć kres rozgardiaszowi, został pojmany, obtoczony w śniegu i uratowany dopiero przez Paks, która na czele starszych kadetów przypuściła szturm na największy śnieżny fort. Chanis musiał jednak wyrazić wcześniej zgodę (dowiedziała się potem, że taki był obyczaj) na pobieranie przez młodzież opłat za przechodzenie przez dziedziniec od każdego, niezależnie od rangi. Odmawiający zapłaty byli tarzani w śniegu lub brani do niewoli. Po kilkudniowych opadach śniegu dzień był jasny i nikomu nie udałoby się przemknąć przez podwórzec niezauważonym. Ucztowanie zaczęło się od śniadania. W miejsce owsianki i zimnego mięsa podano słodkie ciasteczka maczane w miodzie, kwadratowe pierniki, kiełbaski w cieście i „smażony śnieg” – koronkowy wypiek, jakiego Paks nigdy na oczy nie widziała. Przez cały dzień stoły uginały się od potraw, uzupełnianych w miarę jedzenia. Przez cały dzień biesiadnicy oddawali się jednej zabawie za drugą. Paks dowiedziała się, że ma wolne do popołudnia. Dołączyła do grupy udającej się na oklep na zaśnieżone pola ćwiczebne, gdzie potykali się tępymi kopiami, dopóki na końskim grzbiecie nie pozostał tylko jeden zawodnik. Paks wcześnie straciła swoją tykę, lecz dzięki sprytnym unikom i ciosom wyprostowanymi ramionami zdołała dość długo utrzymać się na swym karoszu. Nie rozpoznała kobiety, której udało się strącić ją w zaspę, zaśmiewała się tak, że przez kilka minut nie mogła z niej wyleźć. Potem próbowali jechać w linii, trzymając się za ręce i kierując wierzchowcami jedynie za pomocą nóg. Wkrótce wszyscy wylądowali w śniegu i po paru zabawach wrócili coś zjeść. Na stołach królowało pieczyste z chlebem i słodycze. Paks nałożyła sobie na talerz stertę wieprzowiny i baraniny oraz połówkę żółtego od jaj chleba. Do stołu dopadła czwórka młodszych kadetów o twarzach zaczerwienionych z zimna. Zaraz za nimi do sali weszły krasnoludy, które poznała wcześniej. Dostrzegły ją, pomachały rękoma i podeszły, by usiąść naprzeciwko. – Czyż nie jest tak, że wyzdrowiałaś, Paksenarrion Dorthansdotter z Trzech Jodeł? – zapytał Balkis. – Tak, zaiste – odrzekła – lecz lekarze zakazali mi walczyć aż do jutra. – Ach, słyszeliśmy, że zostałaś adoptowana przez Bractwo – ciągnął krasnolud, pakując do ust kurze udko. – To spaja cię z innymi więzami krwi, nieprawdaż? Zanim zdążyła odpowiedzieć, koło niej usiadła kobieta, która zwaliła ją w śnieg. Teraz zaś zwróciła się do krasnoludów: – Nie, to nie tak, skalni bracia. Nie pytaj dziecka o sprawy ojca. – Ku zdziwieniu Paks oba karły zaczerwieniły się. Zaskoczona, popatrzyła na kobietę. – Jesteś tą, która... – Tak. – Nieznajoma uśmiechnęła się i wzięła z tacy słodkie ciastko. – To ja zrzuciłam cię z konia. Jestem Cami – tak mnie wszyscy nazywają, choć naprawdę mam na imię Rahel. – Powiedziała coś krasnoludom w ich mowie, Balkis zrobił zdumioną minę, lecz jego ciemniejszy kompan wybuchnął gromkim śmiechem. Paks przyjrzała się jej. Cami, albo Rahel, była niską, śniadą, żywą kobietą przypominającą nieco Cannę. – Dlaczego nazywają cię Cami, skoro masz na imię Rahel? – zapytała Paks. – Ach, to. Cóż, zaczęło się, kiedy tu przybyłam. Dokuczali mi, że powinnam zostać paladynką Camwyna, a nie Girda... – Jesteś paladynką? – Paks nie sądziła, że paladyn może być taki wesoły, Cami sprawiała wrażenie niemal figlarnej. – Owszem. – Wsadziła resztkę ciastka do ust. – Zrobiłam coś, kiedy byłam młoda i szalona. Nie powiem ci, co – niepotrzebne ci takie pomysły. Zaczęli nazywać mnie Camwynya, ale to było za długie, więc zostało Cami. Jesteś kandydatką, prawda? – Po tym wieczorze – odparła Paks. – Tak myślałam. Dobrze, że znasz już skalnych braci... – Tak naprawdę to nie... – zaczęła Paks, lecz Cami uciszyła ją. – Lepiej niż wielu innych, uwierz mi. Balkisie Baltissonie, nie będę więcej mówić po krasnoludzku, gdyż ta dama nie zna tego języka, ale tej nocy nie zadzierzgnie ona braterskich więzów krwi. – Nie? Jakże to? Toż to Bractwo Girda. – Zgadza się. Bractwo oznacza więź każdego piechura z Girdem, panie krasnoludzie, a nie piechura z piechurem. – Ale to brat jest bratu bratem – upierał się krasnolud. – Więzy klanowe to więzy krwi. – U krasnoludów – zgodziła się Cami. – U ludzi jest inaczej. Ta więź przypomina związek mistrza Topora z każdym członkiem klanu, a nie pomiędzy poszczególnymi członkami klanu. – Jedno niemożliwym jest bez drugiego – stwierdził Balkis, błyskając oczami. – Jeśli mistrz Topora adoptuje obcego, ten zostaje połączony z klanem więzami krwi. Cami obrzuciła Paks szybkim spojrzeniem. – Nikt jeszcze nie przekonał krasnoluda – i ja tego nie dokonam – niemniej spróbuję. – Tym razem odezwał się jednak drugi krasnolud. – Lady Cami, znasz mnie – Balkon, syn Tekisa, syna Kadasa, syna matki Fedrina Harasdottera, syna siostry Złotego Topora – lecz tej damie jeszcze się nie przedstawiałem. – Mówił wyższym głosem, niżby Paks oczekiwała: zwykłym dla człowieka lecz wyższym od Balkisa. Cami pokiwała uprzejmie głową, a Paks naśladowała ją, zastanawiając się, czy nie powinna ponownie podać swojego imienia. – Mówisz, że ta dama zostanie paladynką, jak ty? – Tak – odparła Cami, obrzucając Paks szybkim spojrzeniem. – Ostatnim razem, gdy widzieliśmy Paksenarrion Dorthansdotter, była ranna od topora i nie wyleczona przez marszałka. Myślałem, że to oznaka niełaski lub kary. Kandydowanie to honor, nieprawdaż? Więc jakże to jest? Tym razem zaczerwieniła się Paks. Nie wiedziała, na ile Cami zna sytuację. Ktoś musiał to wyjaśnić. – Panie... panie krasnoludzie – zaczęła, naśladując styl Cami. – Mówiłam, że ze strony marszałka nie był to przejaw niesprawiedliwości... – Ale my tak sądziliśmy. Możliwe, że nie wiedziałaś, będąc nedross. – Słysząc to, Cami zakrztusiła się jedzeniem i pokiwała krasnoludom palcem. Zmieszana Paks odczekała chwilę, po czym wyjaśniała dalej. – Nie była to niesprawiedliwość. Mówiłam wam, że uważali, iż brałam od nich podczas szkoleń, nic w zamian nie dając. – Pokiwali głowami, a ona ciągnęła pospiesznie: – Powiedzieli mi, że jeśli chcę zostać, muszę się zdeklarować, chciałam tego, nawet gdyby mnie oddalili, gdyż poznałam prawdę. – Prawda. – Balkon zmierzył ją ostrym spojrzeniem. – Czy aby jest tak, że masz moc widzenia prawdy? – Możliwe – wtrąciła Cami. – Nawet o tym nie wiedząc. Nedross, doprawdy! – Co to znaczy? – spytała Paks. – Mam nadzieję – odrzekła surowo Cami – że używają tego słowa w gnomim znaczeniu, nie będąc w stanie lub nie chcąc dostrzec zniewagi, anie w znaczeniu krasnoludzkim, czyli: „tchórzostwo”. Krasnoludy zaprotestowały jeden przez drugiego. – To nie to, co my... – Nie to mieliśmy... Balkon uciszył przyjaciela i kontynuował: – Lady Cami, lady Paksenarrion, nie uważaliśmy tej oto damy – która zamierzała wszak posiąść sztukę walki toporem – za tchórza. Nie – tyle że wypowiedziane słowa nie to samo znaczą dla człowieka i krasnoluda, jedne winny być użyte, a inne nie. Jeśli popełniliśmy błąd i pomyśleliśmy niesprawiedliwie o tej szlachetnej damie chcącej zgłębić arkana walki toporem, pierwszym narzędziem Sertiga, prosimy o wybaczenie. Cieszy nas, że spotkał ją honor i zadzierzgnęła więzy krwi z klanem, który szanujemy. Paks była w najwyższym stopniu zdezorientowana. Cami odwróciła się do niej z przesadnym westchnieniem. – Radziłabym przyjąć ich życzenia szczęścia i przeprosiny i cieszyć się ze znalezienia przyjaciół wśród krasnoludów. Naprawdę nie chcieli nazwać cię tchórzem. Paksenarrion uśmiechnęła się do nich. – Nie znam waszej mowy, zacni panowie, dziękuję jednak za dobre słowa. Oba krasnoludy odpowiedziały uśmiechami. – To bardzo dobrze – oświadczył Balkon. – A jeśli zapragniesz nauki, nauczymy cię wszystkiego, co wiemy o toporach. Kiwnęła głową. – Jeśli pozwolą mi na to podczas szkolenia, to chętnie was o to poproszę. – Paks! – Podszedł do niej Aris Marrakai w otoczeniu grupki przyjaciół. Obejrzała się, a on przestąpił z nogi na nogę. – Ja... coś ci przyniosłem. – Aris, nie powinieneś... – Wzięła podawany jej skórzany mieszek, ozdobiony frędzelkami i muszelkami. – Musiał kosztować... Wzruszył ramionami. – Nie tak wiele. Poza tym Rufen powiedział mi, że paladyni nie mogą mieć pieniędzy ani niczego sobie kupować, więc pomyślałem, że może zatrzymasz go... i nie zapomnisz o nas. – I tak pamiętałabym o tobie, Arisie – odparła Paks. – Niemniej dziękuję – zatrzymam go. – Wiedziała, co do niego schowa: kamiennego, czerwonego konika Sabena oraz medalion Canny. Aris czmychnął, Paks napotkała spojrzenie Cami. – Nie jest tak źle – oświadczyła paladynka. – Nie bogacimy się, ale od czasu do czasu możemy kupić sobie ciastko z owocami. – To dobrze – stwierdziła Paks. – Osobiście wolę grzyby. – Módl się więc, żeby nie przydzielono cię do sioła na zachód stąd – odrzekła ze śmiechem Cami. – Sucho i wysoko – ani śladu grzybów. – Kiedy odbywa się służbę w siołach? – Tuż przed Próbami – odpowiedziała Cami. – Może to wydać ci się dziwne – nigdy nie należałaś do sioła, prawda? W takim razie będzie to dla ciebie podwójnie ważne. Wszyscy musimy wiedzieć, jakie kłopoty mają marszałkowie i sioła, by nie myśleć sobie, że skoro obdarzono nas mocą, to inni mają równie łatwo. – Cami! – Sala wypełniała się zmarzniętymi biesiadnikami. Paks zaskoczył widok mistrza szkoleń, biorącego paladynkę w serdeczne objęcia. – Na prawicę Girda, myślałem, że wciąż jesteś w achael! – Podczas Zimowej Biesiady? Mistrzu Chanisie, nawet Pan we własnej osobie nie zatrzymałby mnie w achael w najlepszy dzień roku! – Przypuszczam, że nie. Odeszłaś czy wzięłaś wolne? – Odeszłam. Dzięki niech będą Girdowi, gdybym straciła Zimową Biesiadę, rozwaliłabym coś ze złości. – A nadajesz się do śpiewu, Cami? – spytał sir Amberion, który wszedł do sali za Chanisem. Paladynka zerknęła na Paks. – Zapytaj Paksenarrion – dzisiejszego ranka kilkakrotnie zwaliłam ją w śnieg. Paks nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Tylko raz... – Tak? A kto wsadził stopę w żebra twego karosza, aż stanął dęba, kiedy jechaliśmy ławą? Wtedy też spadłaś. – To byłaś ty? – Dziewczyna przyłączyła się do śmiechu. – Tak jest – przytaknęła Cami – i mogłabym to powtórzyć. Zdolna do śpiewu? Na smoczy język, mogłabym śpiewać i grać na piszczałce jednocześnie. – Kolejny wybuch śmiechu. Paks zauważyła, jak ktoś nurkuje w tłum, wykrzykując o zbliżającej się grze na piszczałce. Lecz kiedy obserwowała, jak Cami przechwytuje wędrującą nieopodal tacę i stawia ją na stole, mistrz szkoleń dotknął jej ramienia i dał znak. Wyszła za nim z sali. * * * Resztę dnia spędziła na przygotowaniach do wieczornej ceremonii. Musiała przebrać się w prosty, szary uniform ćwiczebny, choć służący przyniósł jej także białą opończę kandydata na paladyna. Będzie musiała szybko przebrać się między uroczystościami. Miała do wyuczenia się kilka wersów i – podobnie jak młodzież z Finthy, która tego wieczoru złoży ślubowanie – spędziła sporo czasu w Holu Pana na medytacjach. Gdy do sali zaczęli napływać widzowie, grupkę zaprowadzono do pustego pomieszczenia w końcu holu. Paks czuła, jak kurczy się jej żołądek. Zaschło jej w ustach. Pozostali nie byli kandydatami na paladynów, tylko młodszymi piechurami, awansującymi na starszych piechurów – zaszczytu składania przysięgi w Holu Pana podczas Zimowej Biesiady dostępowali jedynie ci wyznaczeni przez marszałków siół. Większość była w wieku Paks, gdy ta uciekała z domu: osiemnastu, dziewiętnastu lat. Popatrywali na nią równie nerwowo, jak ona na nich. Wezwaniu towarzyszył rozdzierający uszy sygnał trąbek. Wielcy Marszałkowie Suriest i Connaught otworzyli drzwi i zawołali ich. Hol Pana oświetlały setki świec. Widzowie stali i siedzieli po obu stronach szerokiej, środkowej nawy. Razem z innymi Paks stanęła przed podwyższeniem. Trąbki przestały grać, odezwały się harfy. Kolejna fanfara trębaczy obwieściła pojawienie się Marszałka-Generała w zbroi z narzuconą na wierzch białą opończą, na piersiach błyszczał jej srebrny półksiężyc Girda. Towarzyszyli jej pozostali obecni w Fin Panir Wielcy Marszałkowie ubrani w błękity i biele Girda. Za nimi szli goście, którzy zostaną uhonorowani podczas ceremonii: dwóch kapitanów Falka w długich, rubinowych szatach i ze złocistymi hełmami trzymanymi w zagięciu ramienia, Mistrz Miecza Tira w czerni i srebrze – Paks pamiętała noszone przez niego na ramionach znaki z Aarenis, wreszcie wszyscy paladyni, przebywający aktualnie w Fin Panir, każdy w pełnej zbroi i z proporcem Girda. Patrzyła, jak maszerują nawą z bijącym z radości i podniecenia sercem. Tak właśnie wyobrażała to sobie w Trzech Jodłach – muzykę, feerię barw... wzięła głęboki wdech i spróbowała się uspokoić. Z paladynów rozpoznała tylko sir Amberiona i Cami. Weszli na podwyższenie za jej plecami i Marszałek-Generał wyrecytowała dźwięcznym głosem starodawne powitanie: W ciemnościach, w chłodzie, w środku zimy, Gdy po świecie wędrują jedynie śmierć i trwoga, Niechaj radują się odważni: wzywam światło. – Wzywam światło! – Odpowiedź zgromadzonych zatrzęsła powietrzem. Z ciemności światło. Z milczenia pieśń. Ze śmierci słońca narodziny nowego roku. Paks słuchała jednym uchem, nikt nie znał lepiej od niej słów wypowiadanych przez Marszałka-Generała. Recytował je dziadek, gdy była mała, oraz ojciec, podczas ostatniej Zimowej Biesiady przed jej ucieczką z domu. Z mrozu ogień. Ze śmierci życie. Ze strachu odwaga, by ujrzeć następny dzień. Odpowiedziała razem z innymi. Wspólnie dokończyli rytuał, podnosząc najpierw jedną rękę, potem drugą, a wreszcie obie, przeciwstawiając się śmierci słońca i witając je zarazem. W ciemniejszą noc jaśniejsze gwiazdy. Z większego strachu większa odwaga. W środku zimy narodziny świata. Chwalcie Pana. Słowa te będą powtarzali pomiędzy poszczególnymi częściami ceremonii, aż do wschodu słońca. Paks pamiętała, jak co roku zasypiała – pierwszy raz, kiedy dotrwała do końca, był ostatnim rokiem życia jej dziadka. Ujrzała wtedy zapalenie drewna dla rozjaśnienia nadchodzącego poranka nowego roku. O zachodzie słońca gaszono wszystkie ogniska – dla okazania szacunku, tłumaczył jej dziadek i udowodnienia, że mają odwagę, by przetrwać. Tylko najciężej chorym wolno było pozostawić ogień płonący w Nocy Środka Zimy. Tutaj także o zachodzie zgaszono ognie, zapalą je dopiero o brzasku. – Piechurzy Girda – ozwał się Wielki Marszałek i Paks wróciła myślami do ceremonii. – Mamy wśród nas takich, którzy chcą wstąpić do Bractwa Girda, zgodnie z naszym odwiecznym zwyczajem sprawdzimy ich szybkość, a wy staniecie się świadkami ich przysięgi. – Ku chwale Girda – rozległa się odpowiedź. Paks poczuła, jak piecze ją kark. Nagle zrobiło się jej zimno, miała ochotę rozetrzeć sobie ramiona. – Wystąpcie naprzód wy, którzy pragniecie przysiąc wierność Bractwu Girda – rzekła Marszałek-Generał. Razem z innymi, stojącymi po tej stronie nawy, Paksenarrion ruszyła na środek sali. Wywołani po kolei wspinali się po schodach na podwyższenie, gdzie wymieniali rytualne ciosy z marszałkiem. Paks spodziewała się, że w jej przypadku będzie to coś więcej niż celebra. Zaswędziała ją noga, zwalczyła chęć potarcia nią o drugą. Usłyszała swoje imię, zanim zdążyła się zdenerwować. Z werwą pokonała stopnie. Na pytania odpowiadała pewnie: uznała Girda sługą Pana i opiekunem wojowników oraz obrońcą wszystkich potrzebujących pomocy. Przysięgła wierność kodeksowi Girda i posłuszeństwo „marszałkom oraz wszystkim stojącym ponad tobą”. Następnie pytający odsunął się i znalazła się przed obliczem Marszałka-Generała, trzymającej w rękach dwie identyczne pałki. Paks wzięła jedną, modląc się w duchu, żeby nie wyglądała zbyt głupio. Marszałek-Generał uśmiechnęła się, zamarkowała cios, po czym wymierzyła potężne uderzenie. Paks uchyliła się, parując je najlepiej, jak potrafiła. Czuła w ramionach siłę ciosów Arianyi. Rytualna wymiana ciosów, też coś, przemknęło jej przez głowę. Pałki stukały o siebie. Otrzymała cios w udo i zdołała trafić przeciwniczkę w ramię. Wtem pałka szarpnęła się jej w rękach i poszybowała w powietrze, oręż Marszałka-Generała zdzielił ją w mocno w głowę, nim zdążyła się uchylić. Wówczas Arianya cofnęła się, ukłoniła i pozdrowiła ją. – Witaj, piechurze Girda w siole Girda. – Mówiąc to, założyła jej na szyję medalion Girda. Paks ukłoniła się, tak jak ją poinstruowano. – Jestem zaszczycona, Marszałku-Generale, przyjęciem mnie do Bractwa Girda. – Odprawiona, zeszła na drugą stronę podwyższenia, gdzie mistrz szkoleń czekał już, by pomóc jej przy zakładaniu opończy kandydatki i nowego medalionu. * * * Kandydatów na paladynów przedstawiono tuż przed świtem, po ceremonii ku czci marszałków i paladynów zabitych w poprzednim roku. Zdaniem Paks uroczystość była bardzo zwyczajna: kandydatów wzywano po imieniu i prezentowano zgromadzonym, po czym przydzielano do któregoś z zakonów rycerskich oraz wybierano paladyna-opiekuna. Po wydarzeniach dnia poprzedniego Paks miała nadzieję trafić do Cami, lecz to Amberion powiódł ją przed tłum. Jak się później dowiedziała, Cami przydzielono oficera z Gór Zachodnich. Nie znała zbyt dobrze pozostałych kandydatów, wcześniej widziała tylko czworo z nich, reszta przybyła z odległych siół. Miała jeszcze jeden dzień wolności – druga doba Zimowej Biesiady była równie huczna, jak pierwsza – i wieczorem runęła na łóżko kompletnie wyczerpana i tak szczęśliwa, jak jeszcze nigdy w życiu. Rozdział dwudziesty trzeci Pierwsze doświadczenie Paks jako kandydatki na paladynkę było znajome: przenosiny do nowej kwatery. Znajdowała się ona na południe od głównego kompleksu, w przybudówce do Holu Paladynów. Zaskoczyło ją, że otrzymała pokój do swej wyłącznej dyspozycji, lecz Amberion zaraz jej to wyjaśnił: – Spędzisz sporo czasu na ćwiczeniach indywidualnych, będziesz potrzebowała odosobnienia. Potem nauczysz się medytować bez względu na zgiełk i zamieszanie, lecz nowicjuszom łatwiej jest uczyć się w samotności. Pokiwała w milczeniu głową. Jej opiekun nadal ją peszył, trudno było uwierzyć, że należał do tego samego zakonu co Cami. Sprawiał wrażenie poważniejszego i nieprzystępnego. Rozpakowała się szybko, zastanawiając się nad żądaniem opiekuna, który chciał obejrzeć wszystko, co posiada. Na to także miał argument. Paladyn winien być gotowy na wyruszenie w dowolne miejsce o dowolnej porze, zdolny znosić niewygodę, nie tylko dyscyplinę. Jeśli ktoś ceni sobie skarby, jedzenie czy przyjaciół, może być dobrym marszałkiem lub rycerzem, ale nie paladynem. Dlatego też na początku szkolenia kandydaci muszą radzić sobie bez rzeczy, do których się przyzwyczaili. Wycofujący się ze szkolenia otrzymują zwrot całego dobytku, lecz ci, którzy wytrwają, muszą liczyć się z możliwością utraty przedmiotów nazbyt luksusowych. Rozumiała to, choć nie potrafiła wyobrazić sobie, jak ktokolwiek mógłby przedkładać klejnoty lub zdobne szaty nad bycie paladynem. Powiedziała to na głos i Amberion uśmiechnął się do niej. – Sam spotkałem się z czymś takim. Zawsze jest coś, z czym trudno się rozstać. Jeśli nie przedmioty, to nawyki lub sposób rozumowania. Ta próba może być dla ciebie banalna, ale będą też inne. Nikt nie przechodzi szkolenia bez kłopotów. – Mówiąc, przeglądał jej rzeczy. Pozwolił zachować medalion Canny i czerwonego konika Sabena. Prezent od Arisa, jej broń i lśniąca kolczuga ofiarowana przez elfane taig – wszystko powędruje do magazynu. – A co z pieniędzmi? – zapytał. – Masz złoto albo srebro? Podała mu pękatą sakiewkę, którą wywiozła z Mostu Piwowarów. – To oraz pewną sumę na koncie gildii w Tsaia. Uniósł brwi. – Czy marszałek Cedfer wiedział, ile masz złota? – Nie wiem. – Wróciła myślami do Mostu Piwowarów, teraz tak odległego. – Powiedziałam mu, że elfane taig wynagrodził mnie, widział klejnot, który ofiarowałam siołu i orientował się, że stać mnie najedzenie, ubrania i noclegi. Amberion zmarszczył brwi i Paks zaczęła zastanawiać się, co złego zrobiła. – Czy wiedziałaś, że większość zakonów rycerskich każe płacić sobie za szkolenie, w odroczonym terminie w przypadku ubogich kandydatów? – zapytał. Pokręciła głową. Zakładała, że szkolenie opłacane było przez Bractwo Girda, które utrzymywało się z opłat wnoszonych przez sioła. – Może Cedfer przyjmował, że się nawrócisz i nie chciał zawracać ci tym głowy – ciągnął Amberion. – Będąc paladynem, nie możesz posiadać bogactw. Jesteśmy zobowiązani przechować to dla ciebie i zwrócić, gdybyś nie wytrzymała rygorów szkolenia, jeśli jednak zostaniesz paladynką... cóż... – Masz na myśli, że jestem winna pieniądze za szkolenie? – Niezupełnie. Cedfer opłacił twój pobyt tutaj, a ty skorzystałaś z szansy, traktując ją jako prezent. Niegodnym byłoby domaganie się teraz od ciebie darowizny. Z drugiej strony, choć nie żądalibyśmy opłaty od córki owczarza, nie posiadającej niczego, to jednak wymagamy zapłacenia nam od tych, których na to stać. Niezależnie od tego, co się potem stanie, opłata nie jest zwracana. – Przełożył sakiewkę z ręki do ręki. – Co chciałaś z tym zrobić? – Cóż... – Miała kłopot z przypomnieniem sobie wszystkich zawiłych planów, jakie układała sobie w drodze z Mostu Piwowarów. – Wysłałam już pieniądze mojej rodzinie, by spłacić wiano, ale po zostaniu rycerzem zamierzałam posłać im więcej – sama zarobię następne. Myślałam też o nowym siodle dla Socks – mojego karosza. Pokiwał wolno głową. – Pomyślałaś najpierw o potrzebach wojownika i własnej rodzinie. Czy są biedni, Paksenarrion? – Nie do końca, widziałam biedniejszych. Zawsze starczało nam jedzenia, mieliśmy też na ubrania i opał na zimę. Zwykle jednak brakowało pieniędzy. Wiele lat zajęło mi uzbieranie tych miedziaków, z którymi opuściłam dom. A trzeba wychować i wyswatać rodzeństwo... – Potrząsnęła gwałtownie głową. – Ale teraz jestem tutaj, a skoro mam zostać paladynką, to nie będę potrzebowała siodła, prawda? Ktoś inny weźmie Socks. I nie będę musiała szukać pracy. Proszę mi powiedzieć, jaka jest wysokość opłaty, a resztę wyślę rodzinie i będziemy mieli to z głowy. Uśmiechnął się do niej ciepło. – Dobrze wybrałaś. Zgodzisz się przekazać zawartość tej sakiewki Bractwu, a to, co masz na koncie, posłać rodzinie? – Na koncie jest więcej – zauważyła. – Nieważne. Nie mamy zamiaru paść brzuchów na rolnikach. A to co? – Wskazał plik zniszczonych zwojów, leżących na dnie jej juków. – Nie sądziłem, że jesteś uczoną. – Nie wiem – odrzekła. – Znalazłam je wśród moich rzeczy po przygodzie w elfane taig. Zamierzałam zapytać o nie Ambrosa, ale doszło do tej napaści na karawanę i zapomniałam. Nie mogłam ich odczytać – może teraz... – Zaczęła rozwijać jeden z pergaminów, ten zatrzeszczał ostrzegawczo. – Zaczekaj. – Amberion odebrał jej zwoje. – Są stare, Paksenarrion – musimy być ostrożni albo rozpadną się na kawałki. – Rzucił okiem na wyblakłe pismo. – Na ramię Girda, nie mogę... jak myślisz, co to jest? – Oddal je Paks, która pochyliła się nad tekstem. – Nie jestem pewna. „Tego dnia... – jakieś słowo... – Gird przybył do wsi, gdzie przebywał...” – czy to słowo to „rycerz”? – Tak mi się wydaje – orzekł Amberion. – Moim zdaniem, napisano tu: „rycerz z kohorty księcia” – potem coś wymazano, a dalej – „powiedział mi, co zrobił i poprosił Pana o błogosławieństwo”. – Podniósł na chwilę głowę. – Powiedziałaś, że gdzie to znalazłaś? – Nie do końca „znalazłam” – odparła. – Po walce w podziemiach elfane taig przeniósł mnie jakoś na powierzchnię, a potem zmusił do zapakowania całej fury przedmiotów. Byłam zbyt chora, by je rozpoznać, lecz elfane taig nalegał. Kiedy przejrzałam je dzień później, zwoje już tam były. Próbowałam je przeczytać, ale... – zaczerwieniła się – ...nie czytałam zbyt dobrze, a pismo jest archaiczne. – Tak, zgadza się. – Amberion zdawał się nieobecny. – Paks, to może nie mieć nic wspólnego z twym szkoleniem, lecz wierzę, że te zwoje są bardzo cenne. Są stare, bardzo stare, a ja czytałem coś podobnego w archiwach. Czy pozwolisz rzucić na nie okiem archiwiście? – Oczywiście – odparła. – Z przyjemnością dowiem się, czym są i dlaczego elfane taig dał je mnie. O mało co nie wyrzuciłam ich... – Cieszę się, że tego nie uczyniłaś – stwierdził Amberion. – Jeśli faktycznie są kopią zapisków Luapa... – Luapa? Tego przyjaciela Girda? – Tak. Większość naszej wiedzy o Girdzie pochodzi z kronik Luapa. To – kiwnął głową w stronę trzymanego zwoju – wygląda na ich część: wydaje mi się, że opowiada o bitwie na Morskiej Polanie. – Odłożył pergamin i rozejrzał się po pokoju. – A więc to wszystko? Dobrze. Teraz, jeśli chodzi o twojego konia – jak go nazywasz? Zaczerwieniła się. – Socks – wymamrotała. Miała już dosyć komentarzy, że imię rumaka powinno brzmieć wspanialej. Lecz Amberion nie śmiał się. – Lepsze to, moim zdaniem, od jakiegoś długiego imienia, którego w opresji nawet nie zdołasz wykrzyczeć. Wiesz o tym, że jeśli przejdziesz Próby, otrzymasz rumaka? – Kiwnęła głową. Nieraz słyszała o wierzchowcach paladynów, pojawiających się po Próbach i czekających w pełnym rynsztunku na dziedzińcu przed Holem Pana. Nikt nie wiedział, skąd przybywały ani nie widział ich przybycia. – Ale do tego czasu możesz korzystać z Socks podczas szkolenia. Doggal twierdzi, że jest wystarczająco dobry. Prawdę rzekłszy, Wydział Szkoleniowy kupi go, jeśli przejdziesz Próby, chyba że będziesz wolała sprzedać go gdzieś indziej. – Tak, panie. – Odnieś rzeczy, których nie będziesz potrzebowała służącemu, a potem wróć tutaj, spotkasz się z resztą paladynów i kandydatów. Przez kilka następnych dni nie usłyszała niczego nowego o zwojach. Rozkład zajęć sprawiał, że była zbyt zagoniona, by pytać. Nie przypominało to jej dotychczasowych szkoleń. Zamiast w ćwiczeniach z bronią czy teoriach militarnych zanurzyła się w odmęty historii i geografii: jaki lud pojawił się na jakim obszarze, kiedy i dlaczego. Uczyła się ich praw i wierzeń oraz kodeksu Girda, linijka po linijce. Stopniowo tworzyła w myślach obraz otaczających ją ziem i religii, wyznawanych przez ich mieszkańców. Jak na obrazku ujrzała rodzinę jej ojca, usadowioną na skraju wrzosowisk, na północ od większości szlaków handlowych. Wierzyli w Pana i Panią Pokoju, lecz także w bóstwo konnych nomadów – Guthlaca i Rumaka Wichru. Ich graniczne głazy i związane z ich utrzymywaniem rytuały przyszły z Aarenis. Duch studni, dla którego każdej wiosny sypała kwiaty, nazywał się tak samo – Piri – od Mostu Piwowarów, przez Trzy Jodły, po Valdaire. Lecz w samym Aarenis duchy studni były liczne i określane jako caoulin, nie miały imion. Dowiedziała się, że elfy nie roszczą sobie praw do żadnych ziem – ich królestwa i tak są niedostępne dla pozbawionych przewodnictwa ludzi. W Lyonyi, gdzie elfy i ludzie razem rządzą królestwem śmiertelników, prawa własności do ziemi są prowizoryczne, a zmiany muszą być każdorazowo zatwierdzane przez koronę. Krasnoludy rządzą daskgeft, górami, choć niewiele dbają o podróżujących po powierzchni. Gnomy kultywują zawiły system własności, a bezprawne postawienie stopy na ich ziemi zwraca przeciwko przestępcy całe królestwo. Nawet wśród ludzi prawa do ziemi są różne. W Tsaia, gdzie prawa do ziemi nadaje korona w zamian za służbę wojskową, chłopi rzadko uprawiają swoją własność, za to w Finthcie niemal wszystkie gospodarstwa należą do wieśniaków. Wielki Marszałek Garris uczył ich legend o bogach – wszystkiego, co było wiadome o mocach dobra i zła. Paks dowiedziała się, że Achrya, Pajęczyca, nie była znana w Aare, co według Garrisa stanowi dowód na to, że była pomniejszym bóstwem, jako że moc prawdziwych bogów rozciągała się na cały znany świat. Z drugiej strony Liarta czczono w starożytnym Aare, za to nie wiedzieli o nim nomadzi z północy ani Morski Lud, dopóki nie spotkali mieszkańców Aarenis. Zorientowała się także, iż jej strach przed Kuakganami brał się z mylenia ich z kuaknomami – rasą spokrewnioną z elfami, lecz zaprzedaną złu. Garris z naciskiem powtarzał, że Kuakgani nigdy nie są całkowicie źli, a wręcz często czynią dobro. Największe zło marszałek Garris jedynie wymienił z imienia, podając także ulubione formy ataku: Nayda, Niszczyciel Imion, który groził zapomnieniem, oraz Gitres, Niszczyciel Rzeczy. – Są jednością w destrukcji – oświadczył twardo. – Starają się siać rozpacz i przekonać ludzi, że wszystko jest bez znaczenia, jako że i tak to zniszczą. Nigdy w to nie wierzcie. Elfy tych swoich złych pobratymców nazywają iynisin, niemi, gdyż psują Pieśń Pieśniarza, lecz równie dobrze jak my wiedzą, iż Pieśniarz żyje i tworzy wszelkie życie. – To dwaj bogowie czy jeden? – zapytał Harbin, oficer, którym zajmowała się Cami. Wielki Marszałek Garris wzruszył ramionami. – Nikt tego nie wie, Harbinie, i nikt nie potrzebuje wiedzieć. Myślę – ale to jedynie mój domysł – że to jeden bóg, który pojawia się w przebraniu, jakiego najbardziej się lękasz. Jeden obawia się utraty sławy i popadnięcia w zapomnienie, inny zniweczenia jego pracy. Każdy śmiertelnik w jakimś stopniu boi się czegoś takiego, a próbując zapewnić sobie nieśmiertelność wśród ludzi, może dokonać wiele zła, nawet bezwiednie. Trudno jest ufać, że Dwór Pana odnotuje i wynagrodzi uczciwe i bogobojne życie, trudno ryzykować sławę i dzieło całego życia. Wszystkich kandydatów zachęcano także do nauki języków. Podczas swych podróży Paks zauważyła, że szybko podchwytuje obce wyrażenia. Jako że podczas pobytu w Fin Panir zaprzyjaźniła się zarówno z elfami, jak i krasnoludami, Amberion nakazał jej spędzanie wieczorów z nimi i jak najczęstsze rozmowy w ich językach. Początkowo było łatwo: już po paru lekcjach potrafiła poprosić o jedzenie i napitek, a także uprzejmie powitać swych towarzyszy. Jednak im więcej chciała powiedzieć, tym trudniej szło. Proste pytanie, typu: „Skąd jesteś?” wywoływało burzliwą dyskusję. Odkryła, że krasnoludy tłumaczą chętniej od elfów, nie była jednak w stanie zrozumieć ich wyjaśnień. – To proste – oświadczył pewnego wieczoru Balkon, po raz trzeci usiłując przybliżyć jej klanową hierarchę. – Zacznijmy od Złotego Topora. – Poprzednim razem też tak zrobili, niemniej Paks pokiwała głową. – Złoty Topór ma dwóch synów i córkę. – – Tak, ale... – Wiedziała, że zaraz nadejdzie trudniejsze. – Zaczekaj. Poprzedni Złoty Topór miał siostrę, która miała syna, tak więc obecny Złoty Topór jest synem siostry poprzedniego Złotego Topora. – Jego siostrzeńcem – odważyła się wtrącić Paks. Balkon skrzywił się. – Nie, nie. We wspólnym oznacza to syna siostry lub brata, prawda? Po krasnoludzku jedynie syna siostry. Syn brata należy do klanu matki. Już chciała zapytać dlaczego, ale ugryzła się w język. – Idźmy dalej. Obecny Złoty Topór nie ma siostry, tylko brata, który nie ma synów, tylko córkę. Jasne? Przytaknęła. Najgorsze miało dopiero nadejść. Obecny Złoty Topór ma brata z córką oraz własnych dwóch synów i córkę. – Tak więc tytuł odziedziczy albo syn córki jego brata, albo jego najstarszy syn, albo syn jego córki. – A dlaczego nie tylko jego syn? – Ponieważ nie jest jego krwi – wyjaśnił Balkon. – Rozumiesz: syn jego syna nie należy do klanu, jedynie syn jego córki... – Wobec tego, czemu nie dziedziczy jego córka? – nie poddawała się Paks. – Co? Kobieta Złotym Toporem? Nie, to by poruszyło skały. Żadna krasnoludka nie dzierży zimnego metalu... – Nie walczą? – Tego nie powiedziałem. Nie wolno im dotykać kutej stali. W naszym domu nie sprostałabyś żadnej krasnoludce, pani. Po tym Paks wróciła do pytań o przedmioty codziennego użytku. Kłopoty z elfami były innej natury, choć równie wielkie. Niektóre pytania jej rozmówcy zwyczajnie ignorowali, na inne odpowiadali potokiem elfich słów, zalewając jej umysł cudownymi dźwiękami. Ardhiel z radością uczył ją pieśni i zachęcał do opanowywania wykwintnych elfich zwrotów grzecznościowych, lecz gdy dochodziło do samych elfów, słyszała: „Pani, drzewa uczą się wody, pijąc deszcz, a gwiazdy uczą się nocy, świecąc”. Paks z łatwością przyswajała sobie pojedyncze słowa, lecz pomimo najwyższych wysiłków ułożone z nich zdania w niczym nie przypominały mowy Ardhiela, który jednak i tak ją chwalił. Podobnie do innych kandydatów musiała także opanować mnóstwo wiedzy o samych paladynach. Większość z nich sądziło – podobnie jak Paks – że bycie świętym wojownikiem Girda oznacza nabywanie olbrzymich, tajemnych mocy, przez co staną się niepokonani. Opiekunowie szybko sprowadzili ich na ziemię. Choć paladyn musi być biegły w walce, jednak opiekunowie upierali się, że to najmniejsza z jego umiejętności. Zadanie nie musiało wcale wymagać walki, a poza tym, czekały ich bitwy z przeciwnikami, których nie imała się stal. – Paladyni demonstrują, że odwaga jest możliwa – powiedziała im pewnego dnia Cami. – Łatwo jest znaleźć powody do zaprzedania się złu. Wojna jest paskudna, o czym Paks doskonale wie – skinęła głową w stronę dziewczyny, która przypomniała sobie nagle najgorsze sceny z Aarenis: martwe dziecko w Rotengre, wymordowanych wieśniaków, konanie Ferraulta, tortury Alureda. – Nie twierdzimy, że wojna jest lepsza od pokoju, nie jesteśmy tacy głupi. Lecz pod rządami okrucieństwa nie ma pokoju: silni okradają rolników i rzemieślników, dziecko wpada w niewolę, a starzec wyrzucany jest z domu, by umarł z głodu. To nie pokój, tylko podbój zła. Nie wszczynamy wojen w krainach, gdzie panuje pokój, nie popisujemy się biegłością w walce dla taniego poklasku. Jesteśmy jednak pałką Girda, bronimy uciśnionych i uczymy naszym przykładem, że pojedynczy człowiek może przeciwstawić się złu i roztrzaskać okowy dławiące niewinnych. Czasami dokonujemy tego bez walki, bez zabijania. Tak jest najlepiej. – Lecz przede wszystkim jesteśmy wojownikami – rzuciła bez zastanowienia Paks. Zaraz pożałowała, że nie siedziała cicho. Zdążyła zauważyć, że pozostali, po latach służby w siołach, mieli odmienne poglądy. Teraz wszyscy spojrzeli na nią, ona zaś wbiła wzrok w Cami. – Tak – zgodziła się powoli Cami. – Jest zło wymagające bezpośredniego ataku i musimy być do takowego zdolni, jak również umieć poprowadzić innych do bitwy. Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego wszyscy tak lubią paladynów? – Ta dziwna uwaga zupełnie zbiła Paks z pantałyku. Pozostałych także zaskoczyła, sądząc po poruszeniu na sali. – To ważne – ciągnęła z uśmiechem Cami. – Zjawiamy się w mieście, w którym od tuzina lat nic nie dzieje się tak, jak powinno. Może być tam sioło Girda, może go nie być. Lecz ludzie są zastraszeni, stracili zaufanie do innych i siebie samych. Możemy narazić ich na niebezpieczeństwo, ktoś może zginąć lub odnieść rany. Czemu mieliby nam ufać? – Nikt nie odpowiedział, więc kontynuowała: – Ponieważ nas lubią i z ochotą podążą za nami. Dlatego właśnie prędzej wybierzemy na kandydata popularnego oficera niż najlepszego wojownika w siole. Paks odważyła się na zerknięcie na boki. Z zamyślonych twarzy pozostałych kandydatów wywnioskowała, że nigdy nie przyszło im to do głowy. Sama przypomniała sobie paladyna w Aarenis i to, jak natychmiast mu zaufała, choć towarzyszący mu marszałek tylko ją irytował. – Rozumiecie jednak, jakie to groźne, gdy ktoś chciałby czynić zło – stwierdziła Cami, wyrywając ich z zamyślenia. – Wybieramy ludzi obdarzonych darem przywództwa, to za nimi z ochotą podążają inni. Dlatego właśnie musimy być pewni, że nigdy nie wykorzystacie swego daru w złych celach. Kolejna sprawa: ponieważ przychodzimy i odchodzimy, wymagamy czegoś od innych jedynie przez krótki czas. Nigdy nie lekceważcie marszałków – po naszym wyjeździe muszą podtrzymać wiarę piechurów. Być może pokazujemy im, co jest możliwe, ale potem zostawiamy z pracą na całe lata. Jeśli chodzi o legendarne moce paladynów, to w rzeczywistości okazało się, że jest ich dokładnie cztery. – Wszyscy dysponujemy mocą, lecz w niejednakowym stopniu – powiedział im pewnego dnia Amberion. – Każdy paladyn może przyzwać światło... – Czubek palca rozjarzył się mu poświatą. – Nie jest to płomień, dający światło dzięki spalaniu, tylko prawdziwe światło, esencja widzenia. Istnieją potężniejsze odmiany... – Na jego skinienie Cami nagle jakby zapłonęła żywym ogniem. Bijący od niej blask był zbyt intensywny, by móc na nią patrzeć. Po chwili światło znikło, a kandydaci zamrugali. – Co więcej – ciągnął Amberion – część paladynów, choć nie wszyscy, potrafi przyzwać światło, które opromienia całe pole bitwy. – Paks przypomniała sobie blask w Sibili. – Obowiązkiem i mocą paladyna – uczył Amberion – jest obnażenie prawdy o dobru i złu i po to właśnie umiemy przyzywać światło. To narzędzie. Czasami wykorzystujemy je, by udowodnić nasze powołanie, lecz nigdy dla własnej wygody czy z próżności. – Ale jak tworzycie to światło? – zapytał Clevis, jeden z kandydatów. – Nie tworzymy go, lecz przyzywamy – prosimy o nie w imieniu Girda. Podczas szkolenia zaszczepimy wam na chwilę tę moc, żebyście nauczyli się nią posługiwać, lecz nie będzie to wasza moc, dopóki nie zostaniecie nią napełnieni podczas Prób, kiedy to bogowie obdarują was nią lub zabiorą. – Chce pan powiedzieć, że aż do tej chwili nie będziemy wiedzieć? – zapytał Harbin. – Z pewnością o tym słyszałeś? – No cóż, tak, ale... – Pokręcił głową. – To wygląda na zmarnowanie mnóstwa czasu, jeśli nie zostaniemy paladynami. Nie jesteście w stanie określić tego wcześniej? – Możemy jedynie stwierdzić, że sobie nie radzicie – odparł Amberion. – Nie jesteśmy jednak władni wpłynąć na decyzje bogów, Harbinie. Przygotowujemy najlepszych kandydatów, jakich tylko możemy znaleźć, a potem poddajemy ich Próbom. Bogowie wybierają – nie wiemy, na podstawie jakich kryteriów. Oto dlaczego odrzuceni kandydaci nie tracą naszego szacunku: nie oznacza to, iż nie są godni – to wciąż najlepsi z najlepszych. Nawet ci, którzy wycofają się w trakcie szkolenia, otaczani są respektem za sam fakt ich wyznaczenia. Każde z was – rozejrzał się po niewielkiej grupce – mogłoby zostać znakomitym rycerzem dowolnego zakonu. Większość nadawałaby się na świetnych marszałków – choć jedno czy dwoje z was jest może nieco zbyt niezależne. Lecz bycie paladynem to nie tylko umiejętność walki, dar przywództwa, gotowość zaryzykowania wszystkiego dla sprawy dobra, żarliwa miłość do dobra i nienawiść do zła. Wielu dobrych mężczyzn i kobiet dysponuje tymi cechami. Lecz wy musicie cieszyć się błogosławieństwem Pana, które ujawnia się w darach otrzymanych podczas Prób. – Przez długą chwilę rozważali to w milczeniu. Saer, czarnowłosa kobieta o wesołych, błękitnych oczach, wyjaśniła im, na czym polega dar uzdrawiania, druga ze specjalnych zdolności paladyna. To także był dar, należało się o niego modlić, choć nie zawsze był udzielany. Wymagał także wiedzy o ranach i chorobach, budowie ciała i jego funkcjach. Paks miała ochotę zapytać o ranę Canny – uleczyła ją i był to dowód łaski Girda? – lecz wciąż jeszcze krępowała się innych. Po krótkiej dyskusji, w której nie wzięła udziału, przeszli do innych spraw. Sarek, przypominający Paks Cracolnyę z Kompanii Księcia – był równie zwalisty i miał pałąkowate nogi – opowiedział im o wykrywaniu dobra i zła. – Paladyn potrafi wyczuć obecność dobra i zła – zaczął. – Myślicie pewnie, że to wszystko upraszcza: po jednej stronie są źli ludzie – tych zabijacie – a po drugiej dobrzy, którzy wiwatują na waszą cześć. – Roześmiali się wszyscy, w tym obecni paladyni. – To byłoby świetnie – ciągnął – ale tak to, niestety, nie działa. Zazwyczaj będziecie odnosić się do ludzi tak samo jak obecnie: jednych lubicie, innych nie. Większość ludzi – i to dotyczy także was, kandydatów – stanowi mieszaninę: nie są do końca dobrzy ani do końca źli. Jeśli jednak znajdziecie się w pobliżu kogoś zaprzedanego złu – zabójcy, agenta Achryi i tak dalej – zorientujecie się, że w pobliżu czai się zło i będziecie w stanie zlokalizować je. Nie jest to tożsame z działaniem – dodał, wywołując kolejny wybuch śmiechu. – Musicie nauczyć się myśleć. Przypuśćmy, że próbujecie zdecydować, komu zaufać w trapionym kłopotami mieście. Osoba zła może kłamać, lecz może także powiedzieć prawdę, o ile posłuży to jej celom. Osoba dobra może wprowadzić was w błąd, będąc poczciwą, acz głupią. Wy, młodzi kandydaci, winniście być dobrzy... i sprytni. – Znowu śmiech. – Lecz o tym później. Pamiętajcie jedynie, że jak każdy dar, jest to wyłącznie narzędzie – musicie nauczyć się nim posługiwać albo wyślizgnie się wam z rąk. – Obdarzył ich ostatnim uśmiechem i skinął na Cami. – Najważniejszy z darów – zaczęła Cami, Paks jeszcze nie widziała jej tak poważnej – to ochrona Pana przed atakami zła. Oczywiście można was zabić – wszak jesteśmy tylko ludźmi – lecz gdy jesteście pod ochroną Girda, żadna siła nie może zmusić was do czynienia zła. Zawiodą zaklęcia, oddziałujące na duszę lub umysł. Żaden strach, wstręt czy rozpacz nie odwiodą was od podążania za głosem Pana, o ile sami będziecie tego chcieli. Co więcej, będziecie zdolni uchronić przed takimi atakami waszych towarzyszy. Oto główny powód, dla którego szkolenie jest takie długie i intensywne: tego jednego – z oczywistych przyczyn – nie potrafimy sprawdzić podczas nauki. Musimy być pewni, że naprawdę tego chcecie, z całego serca, że faktycznie jesteście pod ochroną, zanim wyruszycie w pole walczyć z trapiącymi ziemię mocami ciemności. Dlatego właśnie, jak wam powiedziano, każdy wasz postępek i słowo jest pilnie śledzone, nawet najmniejsze potknięcie może odsłonić defekt charakteru zbyt niebezpieczny, by można było obdarzyć kandydata mocą. – Czy jednak Pan tchnąłby moc w kogoś niezdolnego do jej wykorzystania? – spytał jeden z kandydatów. – Nie. Lecz moce zła potrafią zapewnić komuś podobną moc. Trudno to wyjaśnić – pojmiecie to jednak, gdy wam się powiedzie na Próbach – niemniej podczas szkolenia jesteście bardziej podatni na wpływ zła niż przedtem. Użyźniamy wasze umysły i tak samo jak słońce czy mróz mocniej wpływają na zaorane pole, tak zarówno dobro, jak i zło może zapuścić w was mocniejsze korzenie. To dlatego zostaliście oddzieleni od reszty kadetów i zawsze towarzyszy wam opiekun potrafiący wyczuć zagrożenie i uchronić was przed nim. – Lecz przecież powinniśmy być bardziej odporni? – burknął Harbin. Paks zgadzała się z nim, lecz nic nie powiedziała. Brzmiało to niemal tak, jakby byli słabeuszami. – Jesteście – byliście – i będziecie – odrzekła Cami. – Teraz jednak i w trakcie szkolenia, sami szukamy w was słabości – najmniejszej szczeliny, przez którą zło mogłoby wedrzeć się w wasze serca. I znajdziemy je, gdyż nikt z nas nie jest doskonały ani niepokonany, chyba że cieszy się ochroną samego Pana. – Paks zastanawiała się z niepokojem, jakie słabości znajdą u niej i co z nimi uczynią. – I pamiętajcie – dodał Sarek, kończąc z uśmiechem spotkanie – że choć żaden demon nie pożre waszej duszy, gdy już będziecie paladynami, to byle wioskowy głupek może roztrzaskać wam czaszkę kamieniem. Przez przypadek. Potem nastąpiły inne dyskusje. Dowiedzieli się, że paladyni nigdy nie zakładają rodziny, chyba że – co było rzadkością – odchodzili na inną służbę. Lecz chociaż podczas wykonywania zadania obowiązuje celibat – Paks zauważyła, jak ktoś marszczy brwi i zaczęła zastanawiać się, czy się przez to nie wycofa – to mogą mieć partnerów w Fin Panir lub gdziekolwiek indziej, o ile pozwala na to czas. – Niemniej ci, których kochacie najbardziej, znajdą się w największym niebezpieczeństwie – ostrzegł ich Amberion. – Wybierajcie osoby zdolne się obronić, gdyż agenci Achryi będą szukać broni przeciwko wam. A gdybyśmy mieli dzieci i chcieli być dobrymi rodzicami, to zabraknie nam czasu na służbę dla Girda. Wkrótce Paks poznała paladynów jako ludzi. Wiedziała, że w całej sali zawrze, gdy zjawi się Cami, że Saer wniesie mistycyzm niemal niemożliwy do ogarnięcia, że w żartach Sarka zawsze kryje się głębszy sens, a Amberion był dla całej grupy niczym opoka. Podobnie do innych otwierała się pod wpływem ciepła i troski Kevisa, a jej determinacja przybierała na sile w starciu z chłodną logiką Teriama. Garin, ostatni z siódemki, wyruszył z misją zaraz po tym, jak jego podopieczny wycofał się – pierwszy, który wykruszył się z grupy. Paks nie znała zbyt dobrze Amisa i nie miała pojęcia, czemu odszedł. Pozostałych kandydatów poznawała słabiej, niż się spodziewała, gdyż poza wspólnymi zajęciami każdy ćwiczył z własnym opiekunem lub medytował w samotności. Mimo tego zdawała sobie sprawę z różnicy, jaka dzieliła od niej tych młodych wyznawców Girda, od dawna oddanych swemu patronowi. Sprawy dla niej trywialne stawały się zarzewiem wielogodzinnych sporów, a podawane przez nią proste rozwiązania nigdy ich nie zadowalały. Zajmowali się motywami działań, tworząc, jej zdaniem, plątaninę nieprawdopodobnych możliwości. Wyobrażała sobie, że będzie broniła dobra... ale czy dobro naprawdę było tak skomplikowane? Skoro tak, czemu Gird był bóstwem wojowników? W wirze bitwy nikt nie ma czasu na rozważanie definicji czy logikę. Przemawiało do niej to, co na początku powiedział Sarek: po jednej stronie źli, których trzeba zabić, a po drugiej dobrzy, wiwatujący na ich cześć. Z pewnością była to jedynie kwestia nauczenia się rozpoznawania zła. Modliła się, tak jak nauczył ją Amberion, i milczała. Przybyła tutaj, żeby się uczyć, a może z czasem pojmie inne sposoby rozumowania. Miała czas. * * * Była tak zajęta, że omal zapomniała o tajemniczych zwojach, gdy pewnego dnia otrzymała wezwanie od mistrza archiwisty. Kiedy weszła do biblioteki, marszałek Kory stał przy ustawionym pod oknem szerokim stole, na którym leżały rozłożone zwoje. – Paksenarrion, podejdź i spójrz na skarb. – Ruchem ręki objął pergaminy. – Amberion mówił mi, że nie masz pojęcia, co nam przyniosłaś? – Nie, panie. – Cóż, gdyby każdy przywoził coś takiego, Paksenarrion, Bractwo Girda mogłoby uważać się za sowicie wynagrodzone. Wszyscy to sprawdziliśmy – ci, których w Fin Panir interesują takie rzeczy. Wierzę – inni także – że te zwoje napisał sam Luap, przyjaciel Girda. Wątpię, żebyśmy kiedykolwiek ustalili, jak znalazły się tam, skąd je zabrałaś. – Skąd wiecie, czym są? Marszałek Kory uśmiechnął się. – Na tym polega praca uczonego, młoda wojowniczko. Przypuszczam, że odróżnisz miecz wykuty w Andressacie od tego wykonanego w Verelli... – Oczywiście. – My także mamy sposoby ustalenia, że zwoje są stare. Dysponujemy kopiami kronik i listów Luapa, porównaliśmy je i znaleźliśmy kilka różnic, które jednak mogły powstać w wyniku niedbałego przepisywania. A te zwoje zawierają więcej, niż do tej pory zgromadziliśmy, listy do przyjaciela Luapa, krótkie kazania – istne bogactwo materiałów. Uważamy, że to własnoręczne pismo Luapa, ponieważ zachowaliśmy kilka jego oryginalnych listów, a jeden ze zwojów wspomina o konieczności spisania poległych podczas pierwszych dni powstania. Paks zaczęła odczuwać budzący lęk wiek zwojów. – W takim razie... Luap naprawdę ich dotknął... czyli żył i mógł... – Był prawdziwą osobą, tak – nie legendą – a z jego opisów wiemy, że Gird także był prawdziwy. Nie oskarżam cię, że w to nie wierzyłaś, gdyż łatwo jest zapomnieć, iż nasi bohaterowie byli zwykłymi mężczyznami i kobietami, nabawiającymi się pęcherzy podczas marszu i lubiącymi kufelek piwa na zakończenie dnia. Sam Luap... – Wpatrzył się w dal. – To nie jest jego prawdziwe imię. Według starych opowieści to człowiek, który zrzekł się swego imienia, przyłączając się do rebelii. Istnieje kilka wersji, podających różne tego powody. W tamtych dniach słowo to oznaczało stopień pokrewieństwa, kogoś spoza kolejki sukcesorów. Używano go także w wojsku. Luapkapitan to stopień, za który otaczano go szacunkiem i płacono, choć nie dawał on praw do posiadania podkomendnych i wydawania rozkazów. Tak czy owak, człowiek ten został pomocnikiem Girda – wysokim stopniem, jako że potrafił pisać, co w tamtych czasach umiało niewielu, poza władcami – i określano go mianem luapa Girda. Wkrótce wszyscy wołali na niego „luap”, a potem „Luap”. Ze względu na niego, potem nikt już nie używał tego słowa. W Finthcie zamieniono je na „nik”, a w Tsaia na: „niga” lub „nigan”. – Archiwista wyglądał na gotowego wyjaśnić jej pochodzenie tego i każdego innego słowa, więc Paks wtrąciła się szybko, nawiązując do tego, co zrozumiała. – I pisze o Girdzie? – Jako jego przyjaciel. Posłuchaj tego. – Marszałek podniósł jeden ze zwojów i zaczął czytać: – „... po prawdzie, Ansuli, to musiałem powiedzieć temu wielkiemu niezdarze, żeby przestał tak wywijać pałką nad głową, jak jakiś młody demon. Bałem się, że mnie uderzy, zaraz jednak ozwał się gromki śmiech i podziękował mi za powstrzymanie go. Jeśli ma jakąś wadę, to umiłowanie ale, które czasami pcha do walki niezależnie od potrzeby”. Tak Luap opisuje pobyt Girda w jednej z tawern we wschodniej Finthcie. Nie jestem pewien, gdzie dokładnie – nie wymienia nazwy miasta. Paks była wstrząśnięta. – Gird... pijany? – To było po ich pierwszym wielkim zwycięstwie. Zawsze podejrzewałem, że pewne reguły w kodeksie Girda dotyczące pijaństwa wzięły się z osobistych doświadczeń Girda. – Odłożył zwój i dotknął palcem innego. – Kopiści pracowali nad nimi całymi dniami. To największy skarb tej epoki – nie masz pojęcia, Paksenarrion, jak ucieszyło nasze serca znalezienie czegoś tak bliskiego Girdowi. Nawet jeśli wspomina o takich rzeczach – to tylko czyni go bardziej ludzkim, bardziej prawdziwym w naszych oczach. I opisanie przez Luapa ostatniej bitwy – nadzwyczajne! Poza tym istnieje sposób, by dowieść prawdziwości tych zwojów. Słyszałaś kiedyś o twierdzy Luapa? Pokręciła głową. – Nie słyszałam o Luapie, dopóki tu nie przybyłam, panie. – Istnieje stara legenda o tym, że Luap opuścił dolinę Honnorgatu i powędrował na zachód, by ponieść kodeks Girda do odległych krain. Ponoć w dalekich górach wybudował fortecę, istnieją raporty o podróżujących tam i z powrotem wyznawcach Girda. Lecz od setek lat z zachodu nie przybył nikt z wieścią o nim, toteż większość uczonych uznała to za zwykły mit. Lecz w jednym z tych zwojów, na żądanie ówczesnego Marszałka-Generała, Luap podaje lokalizację fortecy. Gdyby ktoś tam pojechał i zobaczył ją, dowiódłby, że faktycznie są to pisma Luapa. Paks poczuła dreszcz emocji. – Jakie są te zachodnie krainy? – Dysponujemy jedynie raportami karawan. Przez pierwsze dni sucha, porośnięta trawą równina, potem skały i piach, wreszcie głębokie, skalne wąwozy, którymi płyną rwące rzeki. A potem góry, lecz karawany nie zapuszczają się tak daleko – skręcają na południe, do skrzyżowania. Dalej na północy znajduje się królestwo Kaelifet, nic o nim nie wiem. Na południe rozciąga się pustynia, a dalej morze. Próbowała wyobrazić sobie te obce krainy, lecz nie zdołała. – Czy w takim razie pojedziesz tam, marszałku Kory? – Ja?! – Roześmiał się. – Nie, ja jestem archiwistą, nie mogę stąd wyjechać. Może zresztą nikt się tam nie uda. Niektórzy uważają to za ekstrawagancję, a samą podróż za zbyt długą i niebezpieczną, kiedy w pobliżu panoszy się zło. Mam nadzieję, że Marszałek- Generał jednak kogoś pośle. Chciałbym wiedzieć, co stało się z Luapem – i jego towarzyszami – oraz dlaczego opuścili Finthę. Może jest tam więcej zwojów, kto wie? – Zerknął na nią. – Gdybyś mogła, pojechałabyś czy jest to dla ciebie jedynie akademicka ciekawostka? – Pojechałabym – odparła Paks. – Daleka podróż, nieznane krainy, górska twierdza – czy może być coś ciekawszego? Rozdział dwudziesty czwarty Wczesne, wiosenne kwiaty dopiero zaczęły przekwitać, gdy Paksenarrion wjeżdżała na długie zbocza na zachód od Fin Panir. Nadal uważała, że nie ma nic bardziej ekscytującego. Z pierwszą tegoroczną karawaną zabrali się: sir Amberion, Wielcy Marszałkowie Connaught i Fallis oraz czterej rycerze: Joris, Adan i Pir z Zakonu Pałki, a także Marek z Zakonu Girda. Maszerowała z nimi drużyna zbrojnych, a liczni piechurzy najęli się na woźniców i pomoc obozową. Trzon karawany miał charakter handlowy i zmierzał do Kaelifet, a Ardhiel i Balkon jechali z grupą Girda jako ambasadorowie i świadkowie swych ludów. Paks kontynuowała szkolenie pod kierunkiem paladyna i Wielkich Marszałków. Jeśli wydawało się jej, że wyprawa da jej odetchnąć od nauki, to szybko przekonała się, iż jest zgoła inaczej. Nim dotarli do Obręczy – przecinającego szlak wystrzępionego, skalnego grzbietu – przeszła egzamin z kodeksu Girda i organizacji siół. Teraz uczyła się historii najstarszych siedzib Girda, powodów zlokalizowania siół i folwarków w konkretnych miejscach oraz sposobów, w jaki kodeks Girda był wykorzystywany w sądach siół oraz sądach gospodarczych w Finthcie. Wiedziała teraz, jak wybierano sędziego w Skalnym Brodzie oraz dlaczego różnego typu umowy wymagały różnej liczby świadków. Spotkanie z konnymi nomadami stanowiło interesującą odmianę. Maszerowała przed siebie, mrucząc pod nosem imiona Marszałków-Generałów, którzy wprowadzili zmiany w kodeksie, kiedy wzdłuż sznuru wozów przybiegł do nich syn przewodnika karawany, wykrzykując ostrzeżenie. Gdy zbliżył się do wyznawców Girda, wrzasnął: – Panie paladynie! Panie paladynie! Jeźdźcy! – Gdzie, chłopcze? – Amberion wskakiwał już na swojego kasztana. – Na północy, panie! Zwiadowcy twierdzą, że to duży oddział. Paks poczuła, jak kurczy się jej żołądek. Odwiązała Socks od wozu i wdrapała się na siodło, boleśnie świadoma swej nieporadności. Przynajmniej wzięła w podróż zbroję i miecz. Odjechała od wozu i odwiązała hełm od łęku. Amberion miał już swój na głowie i przypiętą do ramienia tarczę. – Paksenarrion! – zawołał. – Przywieź włócznie. – Dziewczyna odczepiła tarczę od siodła i wsunęła ramię w uchwyty. Przy wozie z zaopatrzeniem zażądała dwóch włóczni. Młody piechur wyciągnął je z tyłu wozu. Przytrzymała je łokciem, zawróciła konia i pojechała, szukając Amberiona. Na północy ujrzała smugę kurzu. Wokół karawany zaroiło się od zbrojnych. Ich żołnierze maszerowali jako straż tylna, strażnicy karawany jechali na wozach z załadowanymi kuszami. Wielki Marszałek Connaught dzierżył łuk, on, sir Marek i Ardhiel pojechali na czoło karawany. Pozostali trzej rycerze czekali na Wielkiego Marszałka Fallisa, którego rumak jak zwykle kaprysił. Paks uśmiechnęła się do siebie. Musiała parę razy jeździć na nim na ćwiczeniach, wyobrażała sobie, jak ciężkim zadaniem jest założenie hełmu i tarczy na jego grzbiecie. Okrzyk przewodnika karawany wezwał Amberiona na czoło. Skinął na Paks i dziewczyna podążyła za nim ku grupce wojowników. Wielki Marszałek Connaught patrzył na groźnie na przewodnika, a ten choć nie podnosił głowy, wyraźnie nie zgadzał się ze swym rozmówcą. – Powtarzam, że nie możecie tego zrobić, a kiedy was zabierałem ze sobą, zgodziliście się słuchać moich poleceń. – Złodzieje i opryszki... – zaczął Connaught, lecz przewodnik przerwał mu: – Konni nomadzi. Konni nomadzi, których już spotykałem i spotkam co roku, niezależnie od tego, czy ze mną będziecie, czy nie. Może zdołacie ich odeprzeć – jeśli to któryś z przyzwoitszych klanów, na przykład Wicher Burzy czy Zimowe Słońce. Ale co za rok? Przekomarzamy się dla zadośćuczynienia honorowi, płacimy myto – takie samo, jak podczas przejazdu przez Tsaia – i to wszystko. Nie czas na kazania o Girdzie, marszałku, doprowadziłyby do mojej śmierci. – A jeśli zaatakują? – spytał Amberion. Paks zauważyła, że twarde spojrzenie przewodnika karawany nieco złagodniało. – Będziemy walczyć, rzecz jasna, po to mam strażników. Lecz widząc was, nie zaatakują. Cieszę się z dodatkowych mieczy i łuków, ale i tak zapłacę myto. – Connaught zaczął coś mówić, lecz Amberion spojrzał na niego, uciszając go. Paladyn uśmiechnął się do kupca. – Na czas podróży oddaliśmy się pod pańską komendę, wybacz nam skwapliwość, z jaką pragniemy cię bronić. Wkrótce wyraźnie ujrzeli nadciągających jeźdźców: masę zbrojnych w lance wojowników na kudłatych konikach. Paks obserwowała ich zbliżanie się. Dostrzegła splątane grzywy, połyskujące uzdy i kolorowe płaszcze konnych. Na długich włóczniach furkotały wstęgi: niebieskie, szare i białe. Słyszała tętent licznych kopyt. Przewodnik karawany upierał się, żeby przy wozach pozostała jedynie grupka negocjatorów, do której zaprosił jednakowoż Amberiona. Na jego skinienie, dołączyła do nich Paks. Podczas jazdy ku nomadom kupiec udzielał im instrukcji. Wreszcie stanęli przed jeźdźcami na odległość strzału z łuku od wozów. Amberion machnął powoli włócznią od lewej do prawej. Nomadzi zatrzymali się. Kilka koników stanęło dęba. Jadąca na czele postać potrząsnęła udekorowaną lancą i krzyknęła coś w nie znanym Paks języku. – Układajcie się we wspólnym! – odkrzyknął Amberion. Postać podjechała dziesięć jardów. – Czemu stajemy? – zawołał. – Jesteście na naszych łąkach, mieszczuchy. Na morzu traw przetrwają tylko silni. Czy możecie powstrzymać nas przed zabraniem wszystkiego, co macie i nakarmieniem wami trawy? – Mówił z ciężkim akcentem mieszaniną kilku dialektów. – Owszem, bez większego trudu. – Przewodnik karawany wydawał się być tego pewny. – Ha! Pięciu przeciwko pięćdziesięciu? Czy jesteście demonami, jak tamten czarny, który grasuje po północy? – Jesteśmy sługami Girda i Pana – przemówił Amberion. Kupiec zerknął na niego, lecz nie odezwał się. – Miło poznać, sługo kogoś tam. Idź i powiedz waszemu panu, że przejeżdżający przez nasze ziemie muszą zapłacić myto – chyba, że wolą walczyć. Amberion obrócił się do przewodnika karawany, unosząc brwi. Kupiec skinął głową. – Och, ci nie są źli. To Wichry Burzy – ten tam to stary Carga, w ogóle nie torturuje więźniów. Oczywiście trzyma niewolników, jak wszyscy, jeśli jednak istnieje dobry konny nomad, to jest nim Carga. Pobierze opłatę i zostawi nas w spokoju. Zauważyłeś, że za drugim razem zmienił żądania? Przewodnik karawany przygotował belę pasiastego materiału, antałek czerwonego wina z Marrakai, kilka motków czerwonej i niebieskiej przędzy, worek muszli rzecznych małży oraz wiązkę drewnianych prętów na drzewce do strzał. Teraz skinął ręką i kilku woźniców przyniosło te wszystkie dobra. Wódz nomadów podjechał wolno tak blisko, że Paks dojrzała zwisający mu z szyi pęczek podkówek na rzemyku, wytatuowane na policzkach spirale, jasnoszare oczy pod ciemnymi brwiami. Jechał bez strzemion, w wysokich butach, których haftowane podeszwy z pewnością nigdy nie posłużyły do chodzenia. – Prowadzasz się z dziwnymi mocami, miejski kupcze – powiedział. – Twoich ludzi znam, ale on... – wskazał na Amberiona. – To czarownik? – Paladyn Girda – ozwał się Amberion. Nomad wzruszył ramionami i splunął. – Nigdy o nim nie słyszałem, o paladynach też nie. Ale śmierdzisz mocą. – Przyjrzał się uważniej wyłożonym przed nim dobrom i pokiwał głową. – Idźcie swoją drogą, szramostopi jeźdźcy... – Dłuższą chwilę zajęło Paks domyślenie się, że chodziło o ich strzemiona i ślady, jakie zostawiają na butach. Nie zdążyła nacieszyć się wspomnieniami o nomadach, gdy marszałek Connaught zapędził ją ponownie do ciężkiej pracy. Wiosna przeszła szybko w lato, gorące, wietrzne lato łąk. Czasami wydawało się, że jadą przez środek porośniętej trawą misy i Paks zastanawiała się, czy ziemia obraca się pod nimi, żeby nie mogli się uwolnić. Po pewnym czasie zieleń poszarzała, a trawa ledwo sięgała końskich kolan. Od suchego powietrza kręciło ją w nosie i pękały wargi. Przez źdźbła prześwitywał grunt, zupełnie jakby murawa była wytartym dywanem narzuconym na całą krainę. Potem trawa znikła. Szlak wił się przed nimi głębokimi koleinami. Podróżowali od wody do wody. Paks nauczyła się jazdy z kawałkiem tkaniny na twarzy i zamkniętymi ustami. Pomimo troskliwej opieki konie chudły. Karawaniarze pokazali wyznawcom Girda, jak obracać każdy kamień, zanim się na nim usiądzie, wielonogie robaki o jadowitych ogonach kryjące się w chłodzie pod spodem napawały Paks odrazą. Przeprawa przez pierwszy głęboki kanion zajęła kilka dni: najpierw musieli zjechać stromą drogą na dół, nie tracąc kontroli nad żadnym z wozów, potem przeprawić się przez ryczącą rzekę o czerwonawym dnie, by wreszcie wciągnąć je stopa za stopą na górę. Gdy znaleźli się z powrotem na szczycie, Paks nie mogła dostrzec miejsca, gdzie wcześniej byli. Po następnej przeprawie członkowie karawany wskazali na purpurową smugę na północnym horyzoncie. „Góry” – obwieścili. – „I elfy” – dodali, zerkając z ukosa na Ardhiela. Na pytanie Paks odrzekł, że w górach mieszkają elfy, lecz nie były one spokrewnione z jego rodem. Coś go martwiło, lecz dziewczyna wiedziała, że lepiej było nie pytać. Patrzący na północ Balkon mamrotał w uniesieniu o skałach. Zwierzył się Paks, że jego ród, klan Złotego Topora, szukał większej ilości daskgeft, więcej skał, gdzie ich lud mógłby się powiększyć. Miał nadzieję, że coś znajdzie, z opisu Luapa wywnioskował, że może to być „dross”, wystarczające. Paks zastanawiała się, jak słowo dross mogło mieć w krasnoludzkim tyle znaczeń: odwaga, spryt, siła – miała wrażenie, że prawie wszystko, co dobre, było dross. Z każdym dniem góry przybliżały się do ich flanki. Przed nimi rozciągała się pocięta wąwozami pustynia. Paks zaczęła odczuwać napór gór, zrozumiała, czemu karawany wolą je objeżdżać, niż się przez nie przebijać. Pewnego ranka ujrzeli pierwszy skalisty grzbiet. Im bliżej niego podchodzili, tym wyżej dźwigał się w niebo. Następnego popołudnia ujrzeli poniżej jaśniejsze skały – białe i żółte. Te same kolory co w Cortes Andres, przyszło Paks do głowy. Dwa dni później, gdy zbliżyli się do grzbietu, wyznawcy Girda odbili w bok. Koryto rzeki schodziło tu z gór na spotkanie piasku i rumowiska kamieni. Żegnając się, uczestnicy karawany długo życzyli sobie pomyślności w dalszej drodze i czynili pożegnalne gesty, w końcu jednak ruszyli dalej, a Wielki Marszałek Connaught zabrał się za studiowanie mapy. Kiedy karawana znikła, wskoczył na konia i poprowadził ich dnem wyschniętej rzeki. Brnęli przez suchy piach. Przed nimi piętrzyły się białe urwiska. Ciekawiło ją, jak przejadą przez tak wąskie przesmyki. – Dobre miejsce na pułapkę – stwierdził jadący koło niej Amberion. – Tak, panie. – Według mapy niedługo porzucimy rzekę i wjedziemy w dolinę strumienia. Mam nadzieję, że konie zdołają tam się wspiąć. Paks nie pomyślała o tym, lecz patrząc na strome, kamienne ściany, zdała sobie sprawę, co ich może czekać. – Jeśli nie zdołają... – Zostawimy je. Zbudujemy solidny obóz, gdzie rozlokujemy nowicjuszy i większość zbrojnych, będą na nas czekać, aż wrócimy. Nim ściany wąwozu zamknęły się całkowicie, Wielki Marszałek Connaught skręcił w lewo, prowadząc ich na nierówne zbocze. Wyglądało na to, że wypatrzył ścieżkę, jadąca z tyłu grupy Paks nic nie widziała. Socks wspinał się krok za krokiem pod górę. Zatrzymywali się często, dając odpocząć zwierzętom, rumaki pokryły się potem. Jedynie wierzchowiec Amberiona, zawsze rześki i o lśniącej sierści, nigdy nie okazywał najmniejszych oznak zmęczenia. Paks zauważyła, że odnosiło się to do wszystkich rumaków paladynów w Fin Panir. Daleko z tyłu wlokły się z pospuszczanymi łbami muły, bez trudu wybierając drogę między głazami. W dole kraniec wąwozu, którym się wspinali, niknął w chaosie światła i cienia. Po prawej stronie otwierała się szeroka panorama stromych, skalistych zboczy poprzecinanych ciemnymi szczelinami. Paks wydało się, że wysoko na szczytach dostrzega drzewa. Późnym popołudniem zobaczyła na tle nieba dziwny kształt: ciemny stożek, zakończony jakby czerpakiem. Amberion wskazał na niego. – Jest zaznaczony na mapie. Stożek czarnego popiołu – musimy skręcić w lewo. – Gdy podjechali bliżej, ciągle się wspinając, skały zmieniły nagle kolor z białego na czerwony. Ścieżka prowadziła przez pionową szczelinę w szkarłatnej ścianie. Wtem ciemny stożek pojawił się niedaleko nich, wyglądał jak sterta luźnych, czarnych kamieni usypanych na czerwonym podłożu. Paks przyjrzała się mu. Czy ktoś – z pewnością olbrzym – wybudował tu kurhan? Ziemię przecinały długie cienie, nadając dziwne kształty wymodelowanym przez wiatr skałom. Dopiero teraz zobaczyli, że wąwóz, którym podążali, jest jedynie maleńkim fragmentem znacznie większego tworu, rozciągającego się daleko na wschód i kończącego wysokim, białym grzbietem porośniętym lasem. Na południu ziemia uciekała gwałtownie w przepaść. Trudno było uwierzyć, że tak wysoko się wspięli. Na zachodzie rozpościerała się pofalowana, piaszczysta równina kończąca się gwałtownie i niespodziewanie. W oddali, za uskokiem, Paks dostrzegła łańcuch gór. Widok na północ przesłaniał czarny stożek i rozległa wyżyna. Czerwone urwiska i skalne bloki wielkości fortecy przytłaczały. Paks zastanawiała się, czy inni także czują się tacy mali. Tej nocy obozowali na piaszczystej równinie na południowy zachód od czarnego stożka. Obóz owiewał zimny wiatr, Paks jeszcze nigdy nie widziała tak jaskrawych gwiazd. Budziła się parokrotnie, słysząc śpiew Ardhiela. Na tych wysokościach świtało wcześnie. Białe głazy poniżej zalśniły, zanim jeszcze na niebie pojawiła się jutrzenka. Blask poranka wydobył z mroku wysokie urwisko na wschodzie. Czerwone szczyty na północy zapłonęły oranżem, światło popełzło im na spotkanie, rzucając błękitnawe cienie. Na drugi dzień pojawiły się problemy z odnajdowaniem szlaku. Na lewo od czarnego stożka zalegały warstwami jajowate głazy, konie potykały się na nich i ślizgały. Wielki Marszałek Connaught wysłał Thelona przodem i wkrótce zwiadowca zameldował, że gołoborze kończy się urwiskiem na pięciu chłopa głębokim. Poszukali obejścia. Paks uznała, że marsz po grząskim, suchym piasku jest trudniejszy od wszystkich jej dotychczasowych wypraw. Zerwał się wiatr, ciskając im piasek w oczy. Konie położyły uszy po sobie. Pierwsze trzy ścieżki, które wypróbowali, prowadziły do stromych ścian skalnych i dopiero wczesnym popołudniem odnaleźli bezpieczną drogę. Zaczynała się w wąskim sosnowym zagajniku, gdzie z sypkiego piachu wyrastały grube, niskie pnie starych, powykrzywianych przez wichry drzew, których gałęzie tworzyły splątane sklepienie. Szlak wiódł przez kręty jar o piaszczystym dnie zasłanym jaskrawo czerwonymi i czarnymi kamieniami rozgrzanymi niczym węgle. Po drugiej stronie jaru widać było czerwonawe skały. Wtem parów skręcił ostro w lewo, by po chwili zawrócić w prawo. Stanęli na wąskim występie, wznoszącym się ponad niewielką dolinką kończącą się plątaniną wzniesień i wąwozów. Po obu stronach strzelały w górę na setki stóp strome zbocza, różowe i pomarańczowe, poprzecinane czarnymi smugami. Na prawo dolinka rozszerzała się. Dalej w strumieniu odbijało się niebo, a koryto okazało się szersze, niżby można było wcześniej podejrzewać. Zjeżdżając do doliny, Paks słyszała sprzeczne opinie. – Cóż za farmę można by tu założyć – dotarło do niej od jednego z piechurów pomagających przy mułach. – Zbocza chronią od wiatru, woda, tyle trawy oznacza dobrą glebę. – Daleko na targ – stwierdził inny. – Chyba że znajdziesz sioło tutaj, w Tamar. – Ożeń się ze mną i moglibyśmy – rzuciła ze śmiechem kobieta. – Ożenić się... poślubiłbym cię w Fin Panir, ale wtedy byś tego nie miała. – I stracić coś takiego? Daj spokój, Dort, nie byłeś wtedy gotowy do osiedlenia się bardziej niż ja. Lecz czy nie moglibyśmy założyć gospodarstwa tutaj? – Odpowiem ci, jak znajdę najbliższy rynek. – Chwilę później Paks usłyszała ich śmiech. – Niedobra – mruknął Balkon, który odjechał kawałek od reszty, by przyjrzeć się dokładniej skalnej ścianie. – Patrzcie – Stuknął w nią trzonkiem topora, odłupując kawałek, z otworu posypał się piasek. – Miękka. Dobra skała jest tam – wskazał na wschodnią ścianę doliny i potężne urwiska ponad nią. – Ale coś jest tutaj nie w porządku. Po urwiskach sądząc, dolina winna być głębsza. – Dziwne – rzucił cicho Ardhiel do przejeżdżającej obok Paks. – Sprawia dziwne wrażenie... bardzo dziwne. Lecz większości oddziału spodobała się zielona trawa i woda oraz zbocza na tyle daleko od siebie, by móc manewrować, a jednocześnie tak blisko, że zapewniały osłonę. Po chwili wyjechali z zasłanego głazami parowu i ponownie znaleźli się w głębokim piachu – tym razem wilgotnym. – Ach – zawołał krasnolud z błyszczącymi oczami. – Jest tak, że ta oto dolina zdławiona jest piaskiem – coś ją tam blokuje – pokazał na jej dalszy kraniec. – Boczne skały idą w dół, bardzo głęboko, wyczuwam, że spotykają się daleko pod naszymi stopami. – Znajdź nam solidny grunt – nakazał Wielki Marszałek Connaught zwiadowcy. – Te konie nie poradzą sobie z lotnym piaskiem... – Zeskoczył z rumaka, gdy noga wierzchowca zapadła się po pęciny. Wszyscy opuścili siodła. Z bliska dolina okazała się mniejsza, niż sądzili, wzgórza przeistoczyły się w niskie diuny, a strumień ledwo sączył się po piaszczystym dnie. – Wody będzie mnóstwo, jeśli zaczniemy kopać – pocieszył pozostałych. – Zupełnie jak w drążonych na pustyni dziurach. Podczas kiedy zwiadowcy i paru zbrojnych szukało solidnej ścieżki do zachodniego końca doliny, marszałkowie i rycerze przyglądali się krętemu parowowi po prawej. Grunt wyglądał tam na twardszy, a niewielki strumyk chlupotał w korycie uczciwego żwiru. – Szkoda, że nie idziemy w tamtym kierunku – stwierdził Wielki Marszałek Fallis. – Przypuszczam, że drugi koniec jest zatarasowany kolejnym urwiskiem. – Przyjrzyjmy się mu – zaproponował Marek, jeden z rycerzy, jedyny przedstawiciel Zakonu Girda. – Na wypadek kłopotów powinniśmy poznać ukształtowanie terenu. – Na wypadek kłopotów – odparł sucho Joris – nic nam tutaj nie pomoże. Powinniśmy byli urodzić się ze skrzydłami. – Niemniej zgadzam się z Markiem – oświadczył Connaught. – Trzeba się dowiedzieć i uaktualnić mapę. Wielcy Marszałkowie, Amberion, Paks, rycerze, Ardhiel i Balkon zsiedli z koni. Po kilku minutach zniknęli pozostałym z oczu za zakrętem. Po obu stronach strome zbocza parowu wyrastały z piasku do nieba jakby ucięte nożem. W północno-wschodniej ścianie Paks dojrzała kamienny łuk. W mrocznej przestrzeni pod nim zmieściłby się dom. Popatrywała z niepokojem po zboczach jaru. W kilku miejscach głazy oberwały się, pozostawiając przewieszki. Trąciła Balkona łokciem. – Czemu ta skała taka jest? To naturalne? Czy coś ją tak ukształtowało? – Co... ach, masz na myśli ten łuk? To sama skała. Nie widziałem tego wcześniej, ale wiele słyszałem. Tylko dobry kamień przybiera kształt łuku, łuk jest drossen... – Dostrzegł niezrozumienie na jej twarzy, westchnął i spróbował we wspólnym. – Taki kształt przyjmuje kamień silny i zdrowy. Nie tak, jak nedross – te kamienie, które mijaliśmy – tam ściana rozpadła się i mogliśmy wejść. Spójrz na Hol Pana: nawet ludzcy kamieniarze znają właściwe kształty, dobre kształty, żeby kamień podtrzymywał kamień. Im dłuższy łuk, tym lepszy kamień. – Och. – Paks zadygotała. Nie podobał się jej ten parów – trudno było ocenić wysokość zboczy i dystans od przyjaciół. Obejrzała się i zobaczyła, jak ktoś przeprowadza konia przez strumień na drugą stronę doliny. Nie mogła dostrzec zbrojnych ani reszty rumaków, widok na dolinę przesłaniały urwiska. Wyciągnęła szyję, by jeszcze raz przyjrzeć się łukowi. Z pewnością zmieściłby się tam cały oddział – o ile ktoś zdołałby wprowadzić konie po zboczu. Zaczęła śmiać się z tego pomysłu, lecz zaraz urwała. W cieniu coś się poruszyło. Przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu, zaraz jednak zawołała Amberiona. – O co chodzi? – zapytał, oglądając się. Nim zdążyła odpowiedzieć, Ardhiel zakrzyknął coś po elfiemu, ściągając łuk z ramienia i wyjmując strzały. Paks spojrzała w górę i zatoczyła się, gdy strzała odbiła się od jej hełmu. – Głowy nisko! – ryknął Wielki Marszałek Fallis. – Oczy... – Lecz wiedziała o tym i już biegła w stronę skały. Kulili się tam Adan i Pir. Dookoła świszczały strzały. Z góry dobiegł ich przenikliwy krzyk, a po chwili okropne łupnięcie ciała o ziemię. Kolejny wrzask z drugiej strony jaru. A potem cisza. – To jeszcze nie wszystko – orzekł Fallis. Paks rozejrzała się dookoła. Ardhiel trzymał się w pobliżu skalnej ściany po drugiej stronie parowu, obok niego dojrzała Fallisa. Connaught, Amberion i Joris skryli się za pobliską skałą, a Marek i Balkon za jeszcze inną. Zaryzykowała szybki rzut oka na górę, lecz niczego nie zauważyła. – Uwaga! – ozwał się głos Ardhiela, krzyknął coś w mowie elfów. Paks zobaczyła mrowie odzianych w czerń postaci, wyskakujących ze skalnej rozpadliny i obróciła się w samą porę, by przygotować się na przyjęcie innej grupy. Wraz z dwoma rycerzami zerwała się na nogi. Wydawało się, że ich małe, odosobnione grupki zostaną rozniesione na ostrzach napastników. Atakujący biegle posługiwali się wąskimi klingami, ponadto mieli przewagę liczby i wysokości. Adan zachwiał się, ostrze wbiło mu się głęboko w nogę. Paks przesunęła się, osłaniając mu bok, razem z Pir zdołali wyrąbać sobie drogę do Connaughta, na pół niosąc, na pół ciągnąc rannego między sobą. Fallis i Ardhiel podskoczyli do nich i grupka utworzyła szyk, stając plecami do siebie z Adanem w środku. Ze swojego miejsca Paks nie była w stanie dojrzeć, czy ktoś w dolinie zauważył zamieszanie. Walczyła zbyt zaciekle, by marnować oddech na krzyk. Nie rozpoznała nawet, z kim się potykała, dopóki czubek miecza Pir nie zerwał kaptura z głowy jednego z napastników. – Elfy! – wykrzyknęła. Kościste twarze i długie, gibkie ciała, przypominające Ardhiela. Lecz elf zaraz zawołał: – Nie, nie elfy. Iynisin – niemi – kiedyś naszej krwi... – Prawdziwi spadkobiercy – odkrzyknął w mowie elfów jeden z napastników. Paks nie mogła za nim nadążyć. Głos był równie melodyjny jak Ardhiela, lecz zimniejszy. – Nie zmieniliśmy się, to wy podupadliście, kuzynie, sprzymierzając się ze śmiertelnymi i ludem skał, obrażając tym samym własną krew. – Daskowa szumowina – mruknął Balkon, machając toporem. Choć Paks i jej towarzysze byli mniej liczni nią atakujący ich iynisin, jednak udawało się im przebijać wolno ku głównej dolinie. Zwrócony w tamtą stronę Wielki Marszałek Fallis pocieszył ich, że widzi nadbiegających zbrojnych. Broniący tyłów Paks Pir i Amberion cofali się ostrożnie, opędzając się od ostrzy przeciwników. Wtem Marek krzyknął ostrzegawczo. Paks zerknęła na najbliższe zbocze. Schodził nim, niczym po poziomym gruncie, ogromny, wielonogi stwór. Zeskoczył ze skalnej półki, kołysząc się na lśniącej linie i natychmiast odbił się od ziemi, zataczając w powietrzu wysoki łuk. Pir zamachnęła się i chybiła, Paks wykręciła się, próbując uderzyć za siebie. Jej ostrze zderzyło się z bronią Fallisa, a kreatura odbiegła i obróciła się, przygotowując do drugiej szarży. Byli jeszcze wstrząśnięci atakiem potwora, gdy wysoko nad ich głowami ktoś wykrzyknął gromko pojedyncze słowo. Paks zamarła, nagle niezdolna oddychać. Poczuła się, jakby ktoś wrzucił ją do lodowatej wody. Śledziła wzrokiem olbrzymie monstrum. Kształtem przypominało pająka: miało bulwowate cielsko i mnóstwo nóg. Poczuła, jak słabnie jej uchwyt na rękojeści. Nagle ozwał się jakby potężny dzwon i dokoła rozbłysło białe światło. Paks odzyskała zdolność poruszania się, serce biło jej jak oszalałe, a dłoń pewnie zacisnęła się na mieczu. Potwór skoczył, cięła go w łeb. Miecz odbił się od twardej czaszki, lecz Pir zdołała odrąbać pająkowi nogę. Monstrum cofnęło się i wycelowało w Paks wyrastające z brzucha niewielkie tuby. Amberion odepchnął ją na bok. Struga szarawego płynu chybiła, usłyszała z tyłu krzyk Adana. Miecz Amberiona uciął potworowi łeb i pająk runął na ziemię. – Trzymajcie się blisko – rzucił paladyn. – Rzucono na nas zaklęcie strachu. – Paks nie czuła już lęku i walczyła dalej. Za potworem z urwiska zeszli kolejni napastnicy. Tym razem głównie łucznicy, a z tej odległości ich strzały mogły ranić nawet przez zbroje. Pomiędzy nimi widać było również dwa szeregi wojowników z mieczami. Starali się odseparować ich od reszty grupy. Paks odetchnęła głęboko. Nie oczekiwała, że jej kariera paladynki będzie taka krótka – jeszcze nie paladynki, upomniała się – uznała jednak, że w tym towarzystwie umrze równie prędko, jak w każdym innym. Balkon pocałował topór. Wielki Marszałek Fallis zrobił coś Adanowi i ten stanął pewniej na nogach. Connaught przyglądał się nieprzyjacielowi spod zmarszczonych brwi, oblizując wargi. Amberion dotknął ramienia Paks. – To tylko pięciu na jednego – stwierdził. – Twój Książę bywał w gorszych opresjach. Paks uśmiechnęła się. – Och, świetnie – wobec tego przebijemy się bez trudu. – Trzymaj się blisko mnie. Nie dysponujesz własną ochroną przed strachem. – Paks pomyślała sobie, że wcale tak nie jest, ale nie zamierzała wszczynać sporu. Connaught nabrał powietrza, by wydać rozkaz do natarcia, zastanawiała się, na co czekają łucznicy. Wtem poruszył się Ardhiel – odczepił od pasa stary, poobijany róg myśliwski, który nosił od momentu opuszczenia Fin Panir. Przytknął go do warg. Nie spodziewała się czegoś takiego. Dźwięk był początkowo słodki i delikatny, lecz nabierał mocy, osiągając wreszcie triumfalną potęgę, która omal nie strzaskała jej kości. W wąwozie zerwał się wicher, potężna, wirująca kolumna, zasysana i wyrzucana przez gardziel rogu. Różowozłocista chmura przesłoniła czyste pustynne niebo. Paks nie widziała już skalnych zboczy, napastników ani Ardhiela. Chmura zamigotała, znieruchomiała i zamieniła się w nierówne, złote schody. Zeszła nimi roziskrzona istota z tęczowymi skrzydłami, tak jasna, że nie można było na nią patrzeć i tak piękna, że nie można było oderwać od niej oczu. Dosiadał ją ktoś w zbroi błyszczącej mocniej, niżby była ze srebra, spowity w oślepiająco biały płaszcz. Przemówił, język był elfów, a głos brzmiał potęgą i poruszał serca, niczym dźwięki elfiej harfy. Paks ujrzała, jak Ardhiel kłania się i podchodzi do niego, a on dosiada swego bajecznego wierzchowca i razem znikają w chmurach. Kiedy obłok rozwiał się, a ostatnie nutki pieśni rogu ucichły, wróg zniknął, a hałas jego ucieczki odbijał się echem od skalnych ścian. Uśmiechnięty Ardhiel leżał nieprzytomny na ziemi, a w ręku ściskał róg, który ujawnił nareszcie swą prawdziwą naturę najpiękniejszego instrumentu, jaki Paks kiedykolwiek widziała, wykutego ze złota i ozdobionego rubinami i szmaragdami. Connaught kazał im niezwłocznie zabrać elfa i dołączyć do pozostałych. – To musi być elfi róg – rzucił przez ramię. – Słyszałem o nich, lecz Gird mi świadkiem, że nie spodziewałem się, iż kiedykolwiek zobaczę któryś z nich. A co dopiero usłyszę. Bogowie, paskudne miejsce. Miałeś rację, Balkonie. To dobra okolica na zasadzkę, a my wleźliśmy w sam jej środek. Mam nadzieję, że mistrz Ardhiel nie umarł. To wymagałoby wyjaśnień. „Stary, myśliwski róg”, akurat. Nic dziwnego, że nie przygrywał na nim do tańca. Na samą myśl cierpnie mi skóra. – Dzięki Girdowi, że go zabrał – mruknął Amberion. – Ciekawe, czemu od razu nie strzelali? Mogli nas dostać... – Albo tak im się wydawało. – Fallis syknął, trafiając palcem stopy w skałę. – Przeklęty, zdradziecki grunt. Pewnie za każdym kamieniem siedzi parszywy kuaknom. – Kuaknom? – powtórzyła Paks. – Tak ich nazywamy: kuaknomi – nienawidzący drzew, elfy zaś są kochankami drzew. Elfy mówią: iynisin, niemi. Pamiętasz, to kuaknoma często myli się z Kuakganem. Paks zastanawiała się, jak można mylić te przerażające parodie elfów z Kuakganami. Z samymi elfami owszem – to samo piękno, ta sama zręczność. – Czy byli kiedyś tacy sami jak elfy? – Tak – ubiegł innych Balkon. – Niektórzy twierdzą, że nadal nimi są, ten skalny brud o sercu z czarnej skały. Elfy lubią udawać, że wszyscy kuaknomi zaprzedali się złu dawno temu. Tutaj jednak sami widzimy prawdę! Na Młot Sertiga, wszyscy śpiewnie brzmiący wolą kłamać srebrzystym językiem, niźli wykrztusić żelazną prawdę. Amberion potrząsnął głową. – Za przeproszeniem, panie krasnoludzie, lecz uważam, iż nie masz racji. Kuaknomi naprawdę odłączyli się od prawdziwych elfów dawno temu wskutek sporu, który rozpoczął się na długo, zanim ludzie... – Nie tak znowu długo – oponował Balkon. – A przyczyną sporu... – Było Drzewo. Tak, słyszałem o tym. Dla mnie jednak ta kłótnia zdaje się być głupia. Czyż krasnolud rozgniewałby się dlatego, że żelazo gnie się w rękach każdego kowala, a kamień poddaje każdemu dłutu? – Pokręcił głową, wyzywając ich spojrzeniem. – Nie, zaklinam się, że nie, a wy wiecie, że to prawda. Nie powiem jednak złego słowa o Ardhielu, gdyż ocalił nas swym wezwaniem i zapłacił za to. Najlepsi z elfów zaiste są piękni – choć burczymy na nich, stworzeni brzydkimi i szorstkimi jak skała i żelazo, cenimy ich wdzięk. Prawie nazwali swego boga Pieśniarzem, najlepsi z nich to prawdziwe, dobrze odśpiewane pieśni. Myśmy są inni, wykuci na kowadle Sertiga, by znosić ciosy świata. Nasze pieśni brzmią jak bicie stalą w głazy. – Paks była zdumiona, nigdy nie słyszała krasnoluda, mówiącego takie rzeczy. Balkon ukłonił się sztywno i zamilkł. Dotarli do maszerujących w szyku bojowym zbrojnych. Wielcy Marszałkowie natychmiast powiedli ich tylko co znalezionym szlakiem i cały oddział ruszył w głąb doliny, dopóki było jeszcze jasno. Skalne ściany znajdowały się tutaj na strzał łuku od siebie. Wysłany naprzód Thelon odkrył prowadzącą na zewnątrz ścieżkę: nie na krańcu doliny, będącym dwudziestostopowym zwaliskiem wielkich jak dom głazów, lecz wspinającą się na zachodnie zbocze. – Nie jest to jednak droga, którą można podróżować po zmroku, marszałku Fallisie – meldował. – Nawet najbliższy odcinek zmęczy konie, potem jest łatwiej, ale droga do następnego wąwozu znowu się pogarsza. Nie mogłem pójść nim na tyle daleko, by nabrać pewności, że zejdą tam rumaki. Możliwe, że czeka nas budowa szlaku – nie przypuszczam, żeby zechciał pan porzucić zwierzęta. – W żadnym razie – przytaknął marszałek Fallis. – Myśleliśmy o tym, widząc tę żyzną dolinę, nie możemy jednak nikogo zostawiać i narażać na napaści kuaknomów. Poza tym okolica nie okazała się tak bogata, jak oczekiwaliśmy. – Przekonali się wszak, że dno doliny pokrywa piasek – suchy lub grząski – zieleń to nie trawa, lecz turzyca, a naporowi piachu nie uległo tylko parę drzew. Rozbili obóz przy początku szlaku, pojąc zwierzęta z wykopanej specjalnie dziury. Paks pomagała w tym, gdyż potrzebne były dwie osoby, cały czas wybierające osypujący się piasek, podczas gdy konie i muły gasiły pragnienie. Wielcy Marszałkowie nakazali rozniecić linię ognisk pomiędzy obozem a wschodnim zboczem, którym, ich zdaniem, mogli zejść kuaknomi. Paks rozważała przez chwilę, czy przeciwnicy daliby radę skorzystać z zachodniej ściany, nie dostrzegła w niej jednak żadnych dziur ani jaskiń. Dolinę spowił cień. Paks otrzymała późną wartę, owinęła się więc kocem, uciekając przed zaskakującym chłodem. Piasek okazał się wygodnym łożem. Niemal natychmiast mocno zasnęła. Thelon obudził ją na objęcie warty. Przeciągnęła się, zesztywniała po drzemce w zbroi, i ściągnęła hełm, by podrapać się po głowie. Założyła go z powrotem, nasadzając luźno na zwinięty warkocz i podeszła do ogniska po kubek naparu. – Na razie nic – poinformował ją zwiadowca. – Przeszedłem się na drugą stronę strumienia – o ile można go tak określić – z dala od blasku ognisk, lecz niczego nie zauważyłem. Ale jest tu dziwnie i wcale mi się to nie podoba. Ziewnęła. Łyknęła naparu, świadoma przesypującego się pod ubraniem, łaskoczącego piasku. – Nie mam nic przeciwko niepokojącym odczuciom, jak długo kuaknomi, czy też iynisin, zostawiają nas w spokoju. – Iynisin jest lepszym słowem – stwierdził z powagą Thelon. – Elfy są sinyi – śpiewakami pieśni Pierwszego Pieśniarza – a to ścierwo nie tylko odmawia śpiewu, lecz psuje go, na każdym kroku sprzeciwiając się woli Pieśniarza. Stworzeni jako sinyi, by kochać drzewa i płynącą wodę, oni nienawidzą tego, drążą dziury w skałach, zanieczyszczają słodką wodę odchodami lub duszą skalnym pyłem jak w tej dolinie. Rasa daskin, jak krasnoludy, ma prawo zamieszkiwać skały – są dasksinyi, pieśniarzami kamienia, a ich pieśniami są skały i ich metale. Szanują skałę. A iynisin bezczeszczą ją. Balkon powie ci więcej. – Tak, ale on nazywa ich inaczej... – W mowie krasnoludów, zgadza się. Lecz mowa ta nie jest prawdziwą pieśnią, o właściwe miana rzeczy musisz pytać elfa. Pieśniarz znany jest niektórym jako Adyan, Dawca Imion... – Myślałam, że to co innego. Thelon roześmiał się cicho, na modłę elfów. – Niektórzy utrzymują, że bóg ludzi winien zwać się Przesiewaczem Ziaren, gdyż ludzie bardziej martwią się takimi podziałami niż słusznością i błędem. – Paks skrzywiła się, lecz on uniósł dłoń. – Nazywacie waszego boga Panem, a jego Hol Tronem Sprawiedliwości. A czymże jest sprawiedliwość, jeśli nie osądzaniem i wybieraniem – przesiewaniem faktów i oddzielaniem prawdy od fałszu? Będąc zaledwie półelfem, mam w sobie mniej rasowej dumy od elfów. Moim zdaniem jest tylko jeden wielki król: nazwał pierwszą rzecz i zaintonował pierwszą pieśń, a teraz sprawiedliwie ocenia dobro i zło, prawdę i kłamstwo. Powiedziałbym, że nawet Sertig Stwórca jest jedynie innym jego imieniem, gdyż z pewnością najpierw pojawił się on, a dopiero później wszelkie rzeczy. Obecnie spędzamy czas na śpiewaniu, kiedy indziej na walce, nauce lub modlitwach, choć jesteśmy śmiertelnikami, lecz nawet nieśmiertelne elfy tak żyją, toteż jesteśmy jako człowiek, który twierdzi, że po jednej stronie góry jest jego królestwo, a po drugiej – gnomów. Nadal jednak jest to ta sama góra. Większości z tego Paks nie zrozumiała, spodobała się jej jednak idea, że Pan mógłby być Adyanem i Sertigiem. Dokończyła napar i poszła na posterunek na południowym krańcu obozowiska. Najbliższe ognisko wypaliło się do węgli, gdyż nie znaleźli zbyt wiele drew na opał. Wielki Marszałek Connaught kazał im oszczędzać paliwo na wypadek kłopotów. Z góry spływał lodowaty wiatr, Paks słyszała odległe zawodzenie, gdy przelatywał nad granią. Jeden ze strażników zakaszlał, zatupał koń. Pomyślała o Socks, uwiązanym wraz z innymi w północnej części obozu, pod samym zboczem, na które będą się jutro wspinać. Na tle rozgwieżdżonego nieba majaczyło wschodnie urwisko. Dziwnie było obozować tak blisko strumienia i nie słyszeć pluskania wody płynącej cicho piaszczystym korytem. W pobliżu zaszeleścił piasek. Skoczyła na równe nogi i rozejrzała się. Nic. Zaswędziała ją głowa, zdjęła hełm, by się podrapać. Wtem noc wypełniła się ciemnymi postaciami atakującymi jednocześnie wszystkie posterunki. Paks krzyknęła i obóz obudził się. Ktoś dorzucił drew do ogniska, w blasku ujrzała błyskające spod kapturów oczy iynisin. Nie miała pojęcia, z jaką liczbą napastników walczą. Z mroku nadlatywały ku niej ostrza, parując ciosy, czuła w ramieniu ich siłę. Coś uderzyło ją w głowę. Hełm, którego nie zdążyła zapiąć, zleciał jej z czupryny, a gruby warkocz uderzył o plecy. Nie miała wolnej ręki, żeby poszukać hełmu – mierzyło w nią kilka kling naraz. Iynisin wykrzykiwali głośno swymi przepięknymi głosami słowa, które powinna rozpoznać, była jednak nazbyt pochłonięta walką, by bawić się w tłumaczenie. Zmuszali ją do cofania się. Wtem natrafiła stopą na coś okrągłego i przewróciła się. Próbowała rozpaczliwie podeprzeć się i natychmiast wstać, lecz ugrzęzła w sypkim piachu. Spadł na nią wielki ciężar, wduszając twarz w piasek. Nim się zadławiła, poczuła potężny cios w głowę, a potem już nic. * * * Napastnicy ulotnili się równie sprawnie, jak przybyli. Kiedy Wielki Marszałek Connaught nakazał odliczyć się, czworo nie odpowiedziało. Sir Joris poległ od strzały, która trafiła go w oko. Dwóch zbrojnych otrzymało śmiertelne rany. A Paksenarrion znikła. Odnaleźli jej hełm i miecz, lecz ani śladu dziewczyny. Rozdział dwudziesty piąty Z początku Paks ledwo zdawała sobie sprawę, że odzyskała przytomność. Było ciemno i zimno, a pod plecami czuła twardą i ziarnistą skałę. Zastanawiała się mgliście, czy nie śnią się jej aby lochy pod twierdzą Księcia. Próbowała się poruszyć, lecz głowę przeszył jej straszliwy ból. To nie sen. Myślenie przychodziło jej z trudem. Mrok. Chłód. Kamienie. Pomacała dookoła ręką. Napotkała ścianę wyrastającą z podłoża, na którym leżała. Walcząc z wywoływanymi bólem głowy nudnościami, zdołała usiąść i poznać dotykiem najbliższą okolicę. Ściana... znowu ściana... i jeszcze jedna. Wszystkie kamienne, nie wyczuwała spoin. Skała? Nie pamiętała, co się mogło stać ani gdzie się może znajdować. Przy każdym poruszeniu całe ciało piekło ją i swędziało, jakby ktoś wytarzał ją w pokrzywach. Uniosła dłoń, by sprawdzić, co ma na sobie. Jakąś tunikę z szorstkiego materiału. Poczuła coś niewygodnego na szyi – coś ciężkiego i ciasnego. Oraz zimne, nieprzyjemne obręcze na nadgarstkach i kostkach. Sięgnęła ręką do rzeczy na szyi. Ból przeszył jej palce i cofnęła je gwałtownie z jękiem. Zapiekło ją gardło, przełykała z trudem. Przez dłuższą chwilę trwała nieruchomo, walcząc z narastającą paniką. Próbowała przypomnieć sobie cokolwiek, jakąś wskazówkę odnośnie miejsca, gdzie teraz była. Znowu przyszła jej do głowy twierdza Księcia. Nie, to nie to. Karawana. Karawana, przy której jechała, nie – maszerowała. Duży, czarny koń z białymi skarpetkami i znamieniem na kłębie. Mój koń, pomyślała. W porządku... co dalej? Pomyślała o złocie i natychmiast przypomniała sobie Amberiona na kasztanie, swoje imię i zadanie, z jakim wyruszyli. Chmura niepamięci zatrzymała się na chwilę. Byli... wjeżdżali w wąwóz. Nie, byli już w nim. Dzień później... dym na szczycie urwiska, strzały – lecz nic więcej. Przypomniała sobie Ardhiela, rozprawiającego o mrocznych pobratymcach, iynisin, o których elfy wolałyby nie pamiętać. Nagle uświadomiła sobie, gdzie musi być. Pod ziemią, porwana przez iynisin. Zaczęła macać rozpaczliwie dokoła w poszukiwaniu broni. Nie było jej. Oczywiście, pomyślała. Nie ma miecza, topora, zbroi – ani medalionu Girda. Wszystko zabrane. Oddychała chrapliwie, starając się odzyskać panowanie nad sobą. Myśl, nakazała sobie. Nie, myśl o reszcie. Czy wiedzą? Czy przybędą? Czy mogą przybyć? Przyjdą, pomyślała z nadzieją. Nie zostawią mnie tutaj, przyjdą. Próbowała wyobrazić sobie, jak przerąbują się przez tunele, by ją odnaleźć. A co, jeśli zawiodą? – zapytał raptem jej umysł. Co będzie, jeśli wszyscy zginiemy pod tymi skałami i nikt się nie dowie, co się wydarzyło? Próbowała wezwać Girda, lecz coś czającego się w tym miejscu – być może sama cisza – sprawiło, że słowa zamarły jej na ustach i nie potrafiła wymówić na głos jego imienia. Niemniej wspomnienia Girda i Amberiona pomogły. Cokolwiek się stało – uznała, odpychając wyobrażenia, co mogło się stać – jestem wojowniczką Girda. Zdołam wywalczyć sobie wolność czy nie, będę walczyć do końca. Przypomniała sobie Ambrosa ginącego przy zadawaniu śmiertelnego ciosu kapłanowi Achryi. Może nie będzie to takie złe. Każdy żołnierz liczy się ze śmiercią. W Fin Panir nasłuchała się legend o rycerzach i paladynach walczących bez nadziei na zwycięstwo, ku chwale Girda. Przez chwilę widziała siebie, jak samotnie walczy – z czym? – w rozbłysku światła wyobraziła sobie mrowie okutanych w czerń szermierzy. Oparła się o ścianę i podniosła, walcząc z oszołomieniem. Stojąc, poczuła się lepiej. Mrok ją otaczający był zdecydowanie czymś więcej niż brakiem światła, był... złośliwy i gorzki w smaku. Ruszyła wzdłuż ściany, nie odrywając odeń dłoni. Ściana. Ściana – i coś innego niż kamień, zimniejszego i gładszego. Wymacała krawędź. Drzwi? Tak. Żelazne, uznała. Wyczuwała jedynie gładką powierzchnię, żadnych krat czy prętów. Znów poczuła strach. A jeśli zostawili ją tutaj na zawsze’.’ Nie jesteś już głupią rekrutką – upomniała się w duchu. – Nie myśl o tym. Jeśli tak jest, to trudno. Minęła drzwi, szukając zawiasów, lecz nie znalazła ich. Bez tej wskazówki nie mogła określić, w którą stronę się otworzą – nie będzie w stanie zaskoczyć wchodzącego nimi. Dotarła do następnego rogu, potem kolejnego – znalazła się naprzeciwko drzwi. Oparła się tam. W takich ciemnościach trudno było trzymać oczy otwarte. Poczuła, że osuwa się wzdłuż ściany i wyprostowała się jednym szarpnięciem. Przysięgła sobie, że niezależnie od tego, kiedy przyjdą, zastaną ją na nogach. Pomimo tego obudziła się na podłodze celi, słysząc zza drzwi szuranie. Podniosła się, zanim się otworzyły. Serce jej waliło, a w ustach zaschło. Zmrużyła oczy, porażone światłem, które wlało się do celi – upiornym, żółtozielonym blaskiem. Coś śmierdziało. Stanęła przed nią wysoka, szczupła postać w czarnym płaszczu ze skrywającym twarz kapturem. Promieniowało z niej zło. Przybysz miał na piersi srebrnego pająka wielkości dłoni, wiszącego na srebrnym łańcuchu. Paks wykonała ręką gest odpędzający zło, którego nauczyła się jako dziecko. Postać zaśmiała się. Dźwięk byłby przyjemny, gdyby nie złowieszcza aura. – To ci nie pomoże – stwierdził srebrzysty głos, piękny jak u wszystkich elfów, lecz absolutnie zimny. – Z pewnością nie wysyłają dzieci pełnych śmiesznych przesądów? – Paks milczała. Zerknęła poza mówiącego i ujrzała dwie postacie z pochodniami, cuchnącymi niczym gnijące mięso. Smród bił od nich falami. Trzeci z przybyłych dźwigał czarną skrzynię opasaną skórzanymi pasami. – Powiedziano nam – ciągnął pierwszy mówca – że jesteś wojowniczką o pewnym znaczeniu, może nawet kandydatką na jakąś paladynkę czy temu podobny nonsens. Trudno w to uwierzyć po tym, jak łatwo było cię pojmać, niemniej przekonamy się. – Przybliżył się do niej. Paks sprężyła się, gotowa przyjąć cios lub sama go zadać. – Nie, potężna wojowniczko – rzucił. – Nie możesz mnie dotknąć. – Nagle odrzucił kaptur, odsłaniając oblicze, będące całkowitym zaprzeczeniem twarzy Ardhiela: te same delikatne kości, lecz malowało się na nim czyste zło, okrucieństwo i żądza. Wbrew sobie zadrżała, gdy wyciągnął szczupłą dłoń o długich palcach i dotknął obręczy na jej szyi. Nie mogła się cofnąć, a obręcz zacisnęła się nieznacznie. – Widzisz – ciągnął iynisin – nosisz symbol naszej pani i nie możesz skrzywdzić żadnego z jej sług. Twój żałosny bożek – jakkolwiek ma na imię – też ci nie pomoże. Zostałaś sama ze swymi umiejętnościami – o ile masz jakoweś. Jeśli nas odpowiednio zabawisz i nauczysz się nam służyć, może dożyjesz widoku nieba. Lecz, oczywiście, jeśli wolisz zagłodzić się w samotności w tej celi... – Patrzył na nią, oczekując odpowiedzi. Paks oderwała od niego wzrok i rozejrzała się po oświetlonym zieloną poświatą pomieszczeniu. Było wycięte w żywej skale i jedynie na tyle duże, by można było się położyć. Nic więcej. Zerknęła na siebie. Założyli jej czarną, luźną tunikę. Obręcze na nadgarstkach też były czarne i miały kółka do przeciągnięcia łańcuchów. W celi nie było łańcuchów. Jeszcze. Próbowała myśleć o Amberionie, o Girdzie, lecz umysł miała zamglony. – Może przed dokonaniem wyboru powinnaś wziąć udział w naszym sporcie – rzekł mroczny elf. – Zapoznałaś się już z celą. Jako że nie chcemy głupiego zamieszania... – Skinął na pomocnika ze skrzynką, który otworzył ją. Iynisin wyjął z niej coś przypominającego motek szarej przędzy. Rozwinął ją. Sprawiała wrażenie lepkiej. Sięgnął ku nadgarstkom Paks. – To jedna ze sztuk naszej pani – wyjaśnił. – Nie takie niewygodne jak kajdany i nie da się wykorzystać przez ciebie jako broń. Przekonasz się jednak, że wystarczająco mocne, krępuje krasnoludy, a co dopiero ludzi. Doradzam, żebyś się nie szarpała. Na razie założę ci opaski na rękach, jeśli jednak sprawisz kłopot, owinę tym twe gołe ciało, a wtedy... – przyłożył sznurek do ramienia dziewczyny, paliło jak rozżarzony węgielek albo sieć w kryjówce kapłana Achryi – poczujesz coś takiego. Drgnęła, lecz nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Iynisin skinął głową. – Może jednak jest w tobie coś z wojowniczki. To dobrze. Gdybyś okazała się tchórzem, stracilibyśmy całą zabawę. Chodź ze mną. – Obrócił się do wyjścia. Poczuła szarpnięcie za ciasno związane nadgarstki. Przez chwilę rozważała opór, lecz towarzysze mrocznego elfa dobyli noży i uznała, że walka będzie bezcelowa. – Znakomicie – skomentował jej pierwszy krok iynisin. – Słyszeliśmy, że jesteś zdolna do myślenia i planowania. Ważne jest, aby wojownik wiedział, kiedy walka jest bezsensowna. Nie, pomyślała Paks, walka nigdy nie jest bezcelowa. Zawsze można umrzeć. Rozmyślała o tym, maszerując kamiennym korytarzem pomiędzy pierwszym iynisin a jego towarzyszem z pochodnią i dwoma pomocnikami z tyłu. Rozważała rzucenie się na idącego z przodu. Spróbowała sprężyć się do skoku, lecz ciało zignorowało ją i posłusznie szło przed siebie. Minęli jakąś odnogę korytarza, potem drugą. Chciała rozejrzeć się dokoła, zapamiętać kierunek i przejścia, lecz prędkość marszu i upiorne, zielonkawe światło uniemożliwiały to. Skręcili w szerszy korytarz, słabo oświetlany zielonkawym oparem, gromadzącym się na styku ściany i sklepienia. Nie widziała dobrze, co to takiego, lecz wydzielało kwaśny zapach, różny od smrodu pochodni. Pojawiły się inne iynisin, sycząc na jej widok. Wszystkie odziane były w czerń, nie miały jednak kapturów, jak jej eskorta, ani emblematów z pająkiem. Schodziły im z drogi szybko – może cofały się przed wiodącym ich iynisin. Miała wrażenie, że do procesji przyłącza się coraz więcej osób. Wybrali wąskie, opadające w dół i skręcające w prawo przejście. Ponad prowadzącym iynisin Paks zobaczyła większą, lepiej oświetloną przestrzeń. Wprowadzono ją na płaską, lekko owalną arenę. Otaczający ją kamienny amfiteatr zdążył już zapełnić się do połowy. Z boku ział ciemny otwór. Gdy dzierżący pochodnie strażnicy obeszli arenę, zapalając osadzone w uchwytach łuczywa, Paks przekonała się, że mroczna przestrzeń nie była pusta. Zielonkawe światło odbijało się w ośmiu ślepiach rozmiarów pięści. Z przyczepionej do sufitu pajęczyny zwisało wielkie, rozdęte cielsko. Każda z ośmiu nóg była dłuższa od niej. Wpatrywała się w to ucieleśnienie grozy nieświadoma mrozu, jaki ją przeszedł. Czy była to Achrya we własnej osobie? Stojący koło niej iynisin zachichotał. – Widzę, że zauważyłaś naszą sojuszniczkę. Nie, to nie nasza pani, jedynie jej przedstawicielka. Niechaj jednak strach przed nią nie pozbawi cię zręczności. Nie zrobi ci krzywdy, dopóki będziesz nosiła symbol Achryi. – Tymczasem strażnicy zakończyli obchód areny, światło popłynęło także z góry. Uniosła wzrok i zobaczyła gigantyczną, drewnianą konstrukcję w kształcie pająka na pajęczynie, do której przymocowano kolejne łuczywa. Wszystkie miejsca były już zajęte i to nie tylko przez iynisin. Jeden sektor obsadziły przygarbione orki, inny – groteskowe istoty o psich łbach. Zgromadzone stwory wpatrywały się w nią lśniącymi w blasku pochodni oczami. – Poprzedza cię twa reputacja, Paksenarrion – oświadczył iynisin z drwiącym uśmiechem. – Byłaś zamieszana w zabójstwo naszego przyjaciela i sprzymierzeńca, Jamarrina z Mostu Piwowarów. – Jego głos zadźwięczał donośnie i zapadła cisza zakłócana jedynie skwierczeniem pochodni. – Przekonamy się sami, cóż to za biegłość w walce i błyskotliwa strategia tak łatwo pokonały sługę naszej pani. – Paks nie odpowiedziała. Próbowała domyślić się, do czego zmierzają jej prześladowcy oprócz żałosnej, publicznej egzekucji. – Oczywiście moglibyśmy cię zwyczajnie zabić – odpowiedział jej myślom iynisin. – Nasza pani z przyjemnością ujrzałaby... nowatorstwo... naszych metod i tortury, jakim poddalibyśmy mordercę jej sługi, Jamarrina. Lecz w przypadku ludzi taki sport trwa krótko. A może zostałaś wykorzystana przez tych, których uważasz za swych przyjaciół. Elfy z pewnością nie potraktowały cię godnie, okradając cię i zabierając pamięć. – Wyciągnął szybko zimną dłoń i położył jej na czole. Natychmiast przypomniała sobie wiadomość od Halverica, którą przysięgła dostarczyć jego żonie, a elfy wysłały ją w zamian do Mostu Piwowarów z własnymi informacjami, zabierając tamten zwój. Iynisin uśmiechnął się i pokiwał głową. – Uleczyły cię, jak sądziłaś, owszem, ale rzuciły też urok, zamieniając uczciwą wojowniczkę w dziewkę gońca, zmuszając czarami do złamania przysięgi i utraty honoru. Czy było to słuszne? Widzę, że masz wątpliwości – i powinnaś. Ile z tego, co mówiłaś i robiłaś, wynikało z ich nakazu? A może jak dotąd w ogóle nie postępowałaś zgodnie z własną wolą? Damy ci szansę zapracowania na następny dzień życia. – Wbrew sobie poczuła przypływ nadziei. Jeśli pozwolą jej walczyć – nawet z przeważającym liczebnie wrogiem – to umrze w lepszy sposób. Gird na pewno jej wtedy pomoże, chroniąc przed najgorszym. Myśli o elfach odłożyła na bok – będzie się tym martwiła później, o ile jakiekolwiek „później” nastąpi. Na pewno chciały jedynie oszczędzić jej fatygi. Niemniej cień wątpliwości pozostał, mącąc miłe wspomnienia. – Wielu z wdzięcznością przyjęłoby szansę udowodnienia swej reputacji – ciągnął iynisin. – Osobiście uważam, że dysponujesz pewnymi umiejętnościami. Przekonamy się. W pierwszej próbie zetrzesz się z pojedynczym przeciwnikiem. Żaden to test dla ciebie, lecz on będzie uzbrojony, a ty nie. Jeśli uznasz to za niesprawiedliwe, możesz odmówić walki, a wtedy zginiesz natychmiast. – Jego towarzysze odeszli, on sam cofnął się, a dziewczyna powiodła wzrokiem dookoła. Szybkim ruchem sztyletu przeciął więzy na nadgarstkach i wycofał się z ukłonem. Następnie obrócił się do widowni i uniósł ramię. – Niechaj rozpocznie się sport! – zawołał. Widzowie powstali z miejsc, wiwatując. Zakapturzony iynisin podbiegł lekko do przedzielającej arenę pajęczyny, ukłonił się olbrzymiej pajęczycy i wspiął zręcznie po lepkich postronkach na widownię. Osamotniona Paks rozglądała się w poszukiwaniu przeciwnika. Próbowała wezwać Girda albo Pana, lecz słowa nie znajdowały oddźwięku w jej umyśle. Zupełnie, jakby nawoływała w pustym pokoju. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy pytanie, czy Gird w ogóle słucha. Gdyby tak było, z pewnością by jej pomógł, lecz wyuczone słowa obijały się wewnątrz czaszki, pozostając bez odpowiedzi. Z korytarza, którym przyszła, dobiegło ją szuranie butów. Obróciła się i ujrzała orka w skórzanej zbroi i hełmie, dzierżącego w łapach bicz z krótkimi rzemieniami oraz zakrzywiony nóż. Wzięła głęboki, uspokajający wdech i zakołysała się na stopach, rozluźniając mięśnie. Uzbrojona, nie miałaby z takim przeciwnikiem najmniejszych kłopotów, pozbawiona nawet sztyletu – znalazła się w znacznie gorszej sytuacji. Niemniej mogła walczyć i z radością powitała iskierkę bitewnego zapału. Ork podchodził powoli, ze zręcznością niespodziewaną przy tak powykrzywianym ciele. Paks przykucnęła lekko, balansując na palcach, gotowa skoczyć w każdą stronę w zależności od okazji. Ork uśmiechnął się do niej i wyskrzeczał coś zrozumiałego dla iynisin, które skwitowały to śmiechem. Przypuszczała, że to jakaś obelga. Czuła rosnące podniecenie, gorące i radosne. Może był to dar od Girda, zamiast jego obecności? – No chodź – rzuciła w stronę orka we wspólnym. – Zabiłam wielu twych pobratymców, dołączysz do nich. Ork zbliżył się gwałtownie, wywijając biczem nad głową. Paks uchyliła się, ratując oczy i obserwując uzbrojoną w nóż łapę. Gdy tylko powiązane w supły rzemienie wgryzły się w jej kark i ramiona, ostrze pomknęło ku jej brzuchowi. Okręciła się, unikając pchnięcia i złapała nadgarstek przeciwnika, by szarpnąć go mocno do przodu. Ork osunął się na kolana. Spróbowała przewrócić go na plecy, lecz napastnik przetoczył się, chłoszcząc ją biczem. Tym razem rzemienie owinęły się jej wokół nóg i upadła ciężko, o włos uchylając się przed kolejnym pchnięciem. Stanął na nogi na ułamek sekundy przed nią, wymierzając biczem kolejny cios. Odturlała się, zasiadające na widowni iynisin podniosły wrzawę. – Taaak... uszyyyyymy... luuuusziii... manieeeeer – wymówił ork w ledwo zrozumiałym wspólnym. Wyszczerzył zęby. – Na tęęęęęęę... nie mieszszszsz... ssssssam bat. – Zatoczył biczem krąg nad głową, rzemienie zaszumiały. Paks nie spuszczała wzroku z błyszczącego ostrza. Ruszył na nią. Wzięła głęboki wdech, przywołując całą wściekłość i skoczyła na niego na mgnienie oka wcześniej. Bicz wciąż był odwiedziony, opadła całym ciężarem, oburącz łapiąc garść z nożem. Ku jej zachwytowi zwalił się na plecy. Podwinęła nogi i potoczyli się po ziemi. Wbijała kciuki w orkowy nadgarstek. Klinga upadła z brzękiem na kamienną podłogę. Ork zauważył niebezpieczeństwo i wypuścił bicz, by złapać oręż. Paks odkopnęła nóż, poleciał na drugą stronę areny. Ork pisnął i złapał ją za nogę, po czym zatopił kły w jej kostce. Paks puściła go i sięgnęła po bicz. Przeciwnik przewidział to i porwał go pierwszy. Odtoczyła się, obrywając rzemieniami, gdy biegła po nóż. Tym razem wyprzedziła go, obróciła się, by stawić orkowi czoło z ostrzem w ręku. Niemal nie czuła szram po rzemieniach ani ugryzienia. Uśmiechnęła się do nadchodzącego orka. Nawet teraz nie będzie łatwo – klinga była krótka, a jego zbroja twarda – była jednak pewna wyniku. Ork zatrzymał się i znowu przemówił w nie znanym jej języku. Iynisin milczały, z wyjątkiem jednego, który wyraźnie mu odmówił. – Chciałeś uciec, orku? – zapytała. – Czyżbym zanadto zagroziła twojej miękkiej skórze? – Była to najcięższa zniewaga, jaką znała, gdyż Ardhiel zdradził jej, iż orki w swojej mowie określają siebie jako „żelaznoskórzy”. Przeciwnik spojrzał z nienawiścią, obnażył kły i oblizał splamione krwią wargi. Paks poświęciła szybkie spojrzenie na ustalenie, gdzie się znajdowała. Niemal tuż pod pajęczą siecią. Wcale nie miała ochoty tu zostać. Przesunęła się w bok na ugiętych nogach. Ork obrócił się za nią, tym razem znacznie wolniej. Prowadziła go wokół areny, aż stanął plecami do pająka. Do tego czasu ork zaczął się uśmiechać. Obserwując jego sposób poruszania się, zdecydowała, kiedy najlepiej uderzyć. Nagle wyprostowała się i wyciągnęła ramiona, jak ktoś właśnie wyrwany z miłej drzemki. Zgodnie z jej oczekiwaniami, ork natychmiast zamachnął się, mierząc w jej odsłonięty tors. Dała krok w lewo i pchnęła nagle wyprostowanym ramieniem w gardło napastnika. Po drodze obróciła nóż bokiem i chlasnęła nim w poprzek orkowej gardzieli, aż ostrze zatrzymało się na kręgosłupie. Kreatura runęła na ziemię, zalewając jej ramię posoką, gdy próbowała uwolnić ostrze. Srebrzyste głosy na górze zakrzyknęły i zaraz umilkły. Paks przewróciła martwego stwora na plecy i oswobodziła nóż. Miał szczerbę od uderzenia o kości. Przykucnęła, wodząc spojrzeniem po kręgu twarzy i starając się odzyskać oddech. – Nieźle – zawołał zakapturzony iynisin znad leża pajęczycy. – Można było zrobić to z większym artyzmem, choć ostatnie cięcie było nadzwyczajne. Zabawiaj nas tak dalej, a może przeżyjesz. Wolno ci zatrzymać nóż na następną próbę. A teraz stań pod ścianą... – wskazał na mur za jej plecami. W wejściu na arenę pojawiła się grupa ciężkozbrojnych iynisin. Utworzyła naprzeciwko niej wachlarz i zepchnęła pikami do tyłu. Nie miała szansy dosięgnąć któregokolwiek z nich nożem, więc nie stawiała oporu. Patrzyła, jak przeciągają trupa pod pajęczynę, gnąc się w ukłonach. Z przerażającą szybkością wielkie cielsko zbiegło po pajęczynie i porwało ciało, oplątując je srebrzystymi nićmi. Wkrótce ork zamienił się w schludną paczuszkę, która zawisła na sieci. Paks przełknęła ślinę, walcząc z mdłościami. A więc tak by to wyglądało, gdyby zawiodła... Pospiesznie odepchnęła od siebie tę myśl. Girdzie, pomóż mi w walce. Bitewny zapał opuścił ją, zaczęła się trząść. Strasznie chciało się jej pić, orkowe ukąszenie pulsowało bólem, a szramy po rzemieniach spowiły jej ciało płaszczem cierpienia. Zastanawiała się, jak długo przebywa pod ziemią. Na pewno wiedzą już, że zniknęła i wkrótce zjawi się tutaj Amberion. Wzrok się jej zaćmił i musiała oprzeć się o ścianę. Nie zauważyła, że pikinierzy znikli, dopóki nie odezwał się zakapturzony. – Mam nadzieję, że to, co widzę, to nie słabość – rozległ się srebrzysty głos. – Taka bohaterka nie sądzi chyba, że drobna utarczka kładzie kres testowi? Nie, nie... musimy zobaczyć większą próbkę twych sławetnych umiejętności. Nadchodzą kolejni przeciwnicy, nie rozczaruj nas. Poruszyła językiem w wyschniętych ustach. Jak ma walczyć bez wody i odpoczynku? Zmusiła się do wyprostowania i spojrzenia w tunel. Wyjdź na otwartą przestrzeń, powiedziała sobie. Musisz mieć miejsce. Nawet po tak krótkim odpoczynku cała zesztywniała. Pokuśtykała na ugryzionej nodze. Muszę walczyć dalej – pomyślała. – Muszę. Z ciemnego wejścia wyłoniły się dwa orki, tym razem uzbrojone w krótkie miecze i tarcze. Święty Girdzie – powtarzała w duchu. – Nie mogę walczyć z dwoma mieczami wyszczerbionym nożem! Lecz zaraz przypomniała sobie słowa Sigera: Oręż nieprzyjaciela jest twoim orężem, jeśli tylko potrafisz go sobie wziąć. Dwa miecze – jeśli zdołam jeden odebrać, będzie jeden na jeden. Pomogłaby też tarcza... Orki podchodziły, a ona cofała się ku ścianie. Dopóki nie rozbroi któregoś z nich, wolała mieć coś za plecami. Zauważyła, że nie były równie chętne, jak tamten pierwszy. Jeden bardzo niezdarnie trzymał miecz. Podstęp? Nie zważając na szyderstwa iynisin, czekała, pozwalając im podejść. Wyższy, bardziej doświadczony ork zachodził ją z prawej strony, od noża, drugi zaś z lewej. Ponownie zauważyła, że trzyma miecz jak patyk. Wysoki zamachnął się na nią. Sparowała cios nożem, dziękując w duchu za długie ramiona. Kątem oka dostrzegła, że mniejszy rusza na nią biegiem, trzymając przed sobą sztywno wyciągnięty miecz. Jednym skokiem znalazła się pod ścianą i złapała go za nadgarstek. Ork przewrócił się szarpnięty przez Paks, dostrzegła pod hełmem przerażoną twarz. To nie wojownik – pomyślała. Wbiła kciuk w odpowiednie miejsce i ręka orka otworzyła się. Złapała miecz na chwilę przed tym, jak wyższy napastnik ciął ją ponad ciałem swego towarzysza. Uchyliła się. Mniejszy ork próbował uderzyć ją w ramię brzegiem tarczy, lecz w prawej dłoni ściskała zarówno rękojeść miecza, jak i noża. Kopnęła go mocno i stanęła pod ścianą, przekładając nóż do lewej ręki. Uczucie triumfu odnowiło jej siły: teraz im pokaże! Wysoki ork zawył i runął na nią, próbując zepchnąć ją na swego kompana. Ten czaił się, chcąc podejść bliżej. Paks sunęła wzdłuż muru, parując wściekłe ciosy. Czuła, że zwalnia, wyczerpanie mąciło jej wzrok. Tylko nawyki wyrobione podczas godzin treningu pod okiem Sigera utrzymywały ostrze pomiędzy mieczem orka, a jej własnym ciałem. Miała przewagę zasięgu, lecz nie była w stanie przedostać się poza jego tarczę. Próbowała zmusić go do cofnięcia się serią szybkich pchnięć, lecz nie dała rady. Drugi ork znów się zbliżył, tym razem sięgając ku jej ręce z nożem. Kopnęła go w kolano, lecz złapał ją za stopę, pozbawiając równowagi. Upadła ciężko na bok, przy samej ścianie. Klinga wyższego orka wyrżnęła w kamienie nad jej głową. Dźgnęła go nożem w stopę i potoczyła się w jego stronę. Znów spudłował. Tym razem jego ostrze wylądowało w ramieniu kompana, starającego się złapać ją za nogi. Mniejszy ork wrzasnął i usiadł na ziemi. Paks wyrwała mu się i rzuciła prosto na większego przeciwnika. Oba ostrza znalazły się teraz poza jego tarczą: miecz wbił się w chroniony zbroją brzuch, a nóż przeszył gardło. Zanim zdążyła uwolnić ostrza, poczuła ciężar na plecach i silne ramię owijające się wokół jej szyi. Mniejszy ork zatopił zęby w jej ramieniu. Rzuciła się do tyłu. Napastnik stęknął, uderzając o ziemię, lecz nie zwolnił chwytu. Dostrzegła, że sięga ręką po upuszczony przez kompana miecz. Obróciła się, zapierając mocno nogami i odciągając orka od broni. Jej własny nóż był wolny, lecz miecz utknął w brzuchu trupa. Słabła, lewe ramię nie nadawało się do użytku. Ork zaczął wydostawać się spod niej, jeśli znajdzie się na górze, nie będzie miała szans. Zmieniła uchwyt na rączce noża i pchnęła za siebie, mierząc w oczy napastnika. Poczuła, jak uścisk szczęk słabnie, zanim jeszcze usłyszała wrzask. Pchnęła drugi raz. Następnie przeciągnęła ostrzem po duszącym ją ramieniu, szukając ścięgien. Uścisk zelżał. Wbiła nóż w łokieć przeciwnika i obróciła ostrze. Puścił ją. Przetoczyła się szybko i dźgnęła orka w gardło, starając się nie patrzeć mu w twarz. Próbowała wstać. Muszę dostać ten miecz, pomyślała. Muszę być gotowa. Lecz oddychała z trudem, chrapliwie, i nic nie widziała. Poczuła, jak spada w nicość i przewróciła się na trupa. W ostatnim przebłysku świadomości spróbowała wezwać Girda, lecz imię to zadźwięczało jej w głowie wyprane z wszelkiego znaczenia. * * * Obudziła się w celi. Nie wiedziała, czy tej samej, czy może innej. W rogu płonęła pochodnia, w jej świetle ujrzała dzban, kubek i talerz. Rany szczypały ją jak posypane solą, lecz krwawienie ustało i czuła się znacznie silniejsza. Sięgnęła po dzban i znieruchomiała. Ktoś wspominał o niebezpieczeństwie przyjmowania od iynisin jedzenia i napojów... choć może mówiły o tym dziecinne bajki, jakich nasłuchała się dawno temu? Próbowała oblizać wyschnięte usta, lecz język był opuchnięty i obolały. Jeżeli miała dalej walczyć, musi coś pić. A jeśli ją otrują, nie będzie musiała więcej się martwić. Potrząsnęła głową i skrzywiła się z bólu. Czy myślała dość jasno? Musi być zdolna do walki. Gird ceni wojowników. Niemal na pewno tutaj umrze, lecz i tak musi walczyć. Wzięła dzban i zajrzała do środka, ale w zielonkawym świetle i tak nie rozpoznała zawartości. Trzęsącymi się rękoma nalała trochę cieczy do kubka. Cokolwiek to jest, uznała, jest płynne. Uniosła kubek do warg i powąchała, lecz smród pochodni zagłuszał inne wonie. Przełknęła płyn. Palił ją w gardło, budząc jeszcze większe pragnienie. Opróżniła kubek. Na talerzu leżał kawałek chleba i plaster suszonego mięsa. Żołądek związał się jej w supeł, przypominając, od jak dawna nie jadła. Chleb był twardy i miał słono-kwaśny smak. Mięso także było słone, dopiero po spałaszowaniu posiłku pomyślała o efekcie, jaki wywrze na niej sól. Pragnienie zagłuszyło wszystkie inne doznania, jednym łykiem osuszyła dzbanek, lecz przekonała się, że napój daje jej siłę, nie gasząc pragnienia. Czuła, jak palący płyn przenika jej ciało, budząc je do życia. Ogarnął ją żar, do którego dołożyło się pragnienie, rany i piekielne swędzenie, jakie czuła od samego początku. Przyłapała się na cichym warczeniu. Walka, pomyślała, och, będę walczyć – na świętego Girda, będę walczyć doskonale. Przypomniała sobie poprzednie pojedynki, ich niesprawiedliwość, węźlasty bicz, orkowe kły w nodze, jej ciosy, razy orka. Skrzywiła się na wspomnienie ostatniego starcia, gdy wykłuła orkowi ślepia, zwalczyła jednak mdłości. Musiałam, zdecydowała, to było nie w porządku, mieli przewagę liczebną. Musiałam to zrobić. Spowiła się zawziętością jak płaszczem. Girdzie od Pałki, zwróciła swe myśli do swego patrona, jeśli tego właśnie pragniesz, umieszczając mnie w takim miejscu, to właśnie uczynię: będę walczyć. Obrońco bezradnych, ramieniu Pana: dochowam wierności. Będę walczyć. Lecz nagle zmarszczyła brwi, ogarnięta wątpliwościami. Gird nie zajmował się wyłącznie walką – wydało się jej, że to pamięta. Uczciwość, prawda – potrząsnęła głową, starając się skupić. Zwidziała się jej twarz Stammela, zakazującego rekrutom bijatyk, a potem jego minę, gdy patrzył na nią w celi, gdzie zamknął ją Sejek. Coś się nie zgadzało, powinna o czymś wiedzieć. Ależ oczywiście, że coś jest nie w porządku, pomyślała z irytacją, pojmali mnie iynisin, musiałam walczyć bezbronna z trzema orkami, nakarmili mnie zatrutym jedzeniem... Gdy usłyszała szuranie za drzwiami, zerwała się na równe nogi, lekko zdziwiona szybką reakcją ciała. Była gotowa – wręcz paliła się – do tego, co miało nastąpić. Chcieli zobaczyć walkę, prawda? Pokaże im taką walkę, jakiej w życiu nie widzieli. – Widzę, że wydobrzałaś po tym haniebnym omdleniu. – Zakapturzony iynisin wkroczył do celi. Rzucił okiem na puste naczynia. – Ach, odświeżyłaś się trochę, nieprawdaż? Obawiam się, że nasze ale może budzić pragnienie, co? Niemniej dodaje sił. A jeśli powiedzie ci się w następnej próbie, może nawet damy ci w nagrodę trochę wody. Jak myślisz? Poczuła, jak cofa wargi, obnażając zęby w mimowolnym warknięciu. Iynisin roześmiał się. – Jak mniemam, nie powinniśmy oczekiwać od wojowników grzeczności – stwierdził. – Ależ wy, ludzie, okazujecie swoje potrzeby! To wasza słabość, opanowana przez starsze rasy. – Przybysz prztyknął palcami i pomocnik wniósł pudło z szarą przędzą. – Szkoda, że to niezbędne – dodał. – Gdybyśmy mieli twoje słowo, że nie spowodujesz żadnych kłopotów – nie? Niegrzecznie. Może jednak powinniśmy nauczyć cię manier. Wyciągnij ręce przed siebie i módl się, żebym pamiętał o ich rozwiązaniu przed następną walką. – Odkryła, że mimowolnie wyciągnęła ramiona i nie może ich cofnąć. Ciekawe, czy iynisin użył jakiegoś czaru – pierścienia? – gdyż z pewnością ją kontrolował. Jak poprzednio, zaprowadzono ją na małą arenę. Tym razem od samego początku wszystkie miejsca były zajęte. Na środku leżały miecz, sztylet, tarcza i hełm. – Zasłużyłaś na nie – obwieścił iynisin. – Kto wie, może także na zbroję, ale tu różniliśmy się w poglądach. Przekonaj nas, jeśli zdołasz. Nigdy nie przypomniała sobie dokładnie walk, które potem nastąpiły. Ile ich stoczyła, z jak uzbrojonymi przeciwnikami – nie wiedziała. Była tylko pewna, że zawsze walczyła z całych sił, wykorzystując wszystkie swe umiejętności. Nie pamiętała pojedynczych ciosów, w jaki sposób zwyciężała ani jakie odniosła rany. Po zwycięstwie nagradzano ją dzbanem wody, krótkim odpoczynkiem i wymianą zniszczonej broni. Kiedy mdlała od ran lub z wyczerpania – a nie miała pojęcia, ile razy ani jak często do tego dochodziło – budziła się w celi, a jej rany nie krwawiły, tylko piekły od zastosowanych środków. Dostarczano jej pokarm i napój, które nie zaspokajały głodu ani pragnienia, dając jedynie siłę do następnych walk. Wkrótce mogła myśleć tylko o czekającym ją przeciwniku, zagrażającej jej broni i dzierżących ją dłoniach. Przez długi czas każdego ranka próbowała wzywać Girda, nie była jednak w stanie wypowiedzieć na głos jego imienia. W końcu ulotniło się ono z jej pamięci, gdy leżała nieprzytomna między kolejnymi starciami. Walczyła z zawziętością, budząc wrzawę iynisin i ich sprzymierzeńców, nigdy nie wiedząc, z czym ani jak walczy. Pozostał tylko ból, zagrożenie i gorzki gniew nie dopuszczający do niej lęku. Ten gniew rósł w niej po każdym pojedynku, kładąc się cieniem na każdą myśl. Pan nigdy nie powinien stwarzać świata, na którym żyły iynisin, rozważała ponuro, a skoro elfy mogły zamienić się w tak złe istoty, to nie powinien także stwarzać elfów. Na glebie goryczy rozkwitło zasiane przez iynisin ziarno zwątpienia w prawdziwe elfy. Przypomniała sobie opanowanego przez złe moce, żyjącego głęboko pod ziemią elfiego władcę i jak potężnym urokiem zmusił ją do stanięcia po jego stronie. Kłamstwa Maceniona, jego chciwość i tchórzostwo, okazane w starciu ze śnieżnym kotem, arogancję. Nawet najlepsi z elfów igrali z ludźmi, zabierając im wspomnienia dla własnej wygody i posyłając zaczarowanych do walki z zagrożeniem, którego nie byli w stanie ocenić. Czy kilka ckliwych pieśni i kwieciste komplementy wystarczą w zamian za pogardę dla ludzi, ich życia i potrzeb? Raczej nie. W świecie, gdzie istnieje takie zło, licho świadczy o elfach bezczynne siedzenie i rzucanie ludzkim życiem jak kośćmi. To przerażające, że istnieje takie zło, że niewinni są torturowani w mrocznych miejscach, że była tu sama, bezradna i przerażona. Lecz ona się nie boi – przypomniała sobie. Śmierć jest końcem wszystkiego, a ciemności otaczają każde światło, ona jednak nie jest dzieckiem, żeby się bać. Skoro Gird jej nie pomaga – albo nie istnieje – musi radzić sobie bez niego. Będzie walczyć do końca, a potem zmierzy się z samą śmiercią. Pokaże im. Kiedy myślała o przyjaciołach, widziała ich, jak próżnują w słońcu, podczas gdy ona walczy pod ziemią z niemożliwymi do pojęcia niebezpieczeństwami. Widziała Vika i Arne, gwarzących leniwie w barakach Księcia Phelana, pozostałych kandydatów na paladynów, siedzących bezpiecznie w Fin Panir i czekających na próby, resztę ekspedycji, ucztującej przy ognisku i wzruszeniem ramion kwitującej jej zniknięcie. Przez chwilę wiedziała, że to nieprawda, upominała się, że jej przyjaciele są lepsi. W końcu jednak prawda także odeszła. Dowiedzą się – myślała ponuro, ciesząc się wyobrażaniem sobie ich smutku i dumy z jej dokonań. A jeśli nie, to nawet lepiej. Nie była już na nich dłużej zła – nie ich wina, że nie są w stanie tego pojąć. Oto ich słabość: te wszystkie głupie rozważania o dobru i złu, zasady stworzone z myślą o grzecznych pojedynkach. Gdyby znaleźli się tutaj, gdzie ona przebywa, przekonaliby się, że liczy się sama walka, śmierć przeciwnika, gniew ukojony krwią. Kolejny raz ocknęła się w wąskiej celi i zobaczyła stojącego nad nią zakapturzonego iynisin. Zamrugała oczami, nie wróciła jeszcze do siebie po kuracji, jaką jej zaaplikowali. Skinął na pomocnika, który szybko uniósł jej głowę i przytknął kubek do warg. Przełknęła ten sam palący płyn. Chciała więcej, jak zwykle. Z każdym łykiem wracały jej siły. Wypiła duszkiem dwa kubki, nim odsunął się, a ona z łatwością stanęła na nogi. – Zapewniłaś nam dobry sport, Paksenarrion – powiedział iynisin. – Postanowiliśmy szczodrze cię za to wynagrodzić. Pamiętasz swych przyjaciół, prawda? Tych, którzy zostali na powierzchni? Zmarszczyła czoło, starając się odszukać wspomnienia. Przyjaciele. Tak, miała gdzieś przyjaciół – nie pamiętała ich imion, ale na pewno miała przyjaciół. Skinęła głową. – Twoi dobrzy przyjaciele – ciągnął słodkim głosem. – Tacy dobrzy przyjaciele. – Poczuła przypływ gniewu. Czemu tak ją nudził? – Twoi przyjaciele martwili się o ciebie i przyszli tutaj, żeby cię odnaleźć i uwolnić. Warknęła, a potem odpowiedziała, z trudem dobierając słowa: – Mogę uwolnić się sama. Mogę walczyć. Iynisin uśmiechnął się. – Tak, to prawda. Możesz walczyć. Możesz się uwolnić. Pozwolimy ci walczyć, Paksenarrion. Jeszcze tylko jedna walka i będziesz wolna. Będziesz ze swymi przyjaciółmi. Nagle umysł Paks przejaśnił się na chwilę: wydało się jej, że widzi przed sobą Amberiona, Ardhiela i marszałków. Oto jej przyjaciele. Byli tutaj? Poczuła przypływ nadziei zmieszanej z troską. Spojrzała na iynisin: o co mu chodziło z tym wywalczeniem sobie wolności? – Ach – wracają wspomnienia. To dobrze. A teraz posłuchaj mnie. Musisz stoczyć jeszcze jedną walkę, przedrzeć się przez nasze pomniejsze sługi i dotrzeć do przyjaciół. W przeciwnym razie zginiesz i ty, i oni. Wyposażymy cię w to, co sobie wywalczyłaś. Nim zdążyła odpowiedzieć, skinieniem dłoni wezwał do celi iynisin dźwigających czarną zbroję płytową, czarny hełm z pióropuszem z końskiego włosia oraz piękny długi miecz o ciekawie wykutym jelcu. Nie miała czasu przyjrzeć się mu dokładniej. Iynisin zaczęły zakładać jej zbroję, zauważyła, że jak zwykle nie może się poruszyć, kiedy zakapturzony nakazał jej znieruchomieć. Dziwnie było mieć na sobie taki pancerz, niepokoił ją. Hełm był jeszcze gorszy. Gdy zbliżył się do jej głowy, poczuła taki wstręt, że próbowała się uchylić. Wysiłek był bezcelowy. Hełm nasunął się jej na głowę, przylegając ciasno do uszu i policzków. Straciła oddech. Ktoś opuścił przyłbicę. Zmrużyła oczy, wyglądając przez szczelinę, przekonała się jednak, że wszystko faluje, zupełnie jakby patrzyła przez rozedrganą mgłę. – Nie widzę! – wrzasnęła. – Wszystko w porządku – odparł iynisin. Jego głos zadudnił nieprzyjemnie wewnątrz hełmu. – Przed tobą są nieprzyjaciele, tak? Wszyscy są wrogami. Proszę – weź miecz. – Poczuła, jak wciska jej w dłoń rękojeść oręża. Zamachnęła się. Był dobrze wyważony. – Sami wrogowie – usłyszała zza pleców głos spod kaptura. – Idź... walcz... walcz o swoje prawa, Paksenarrion. Walcz z wrogami. Walcz... Nie potrzebowała zachęty. Ruszyła korytarzem, oddalając się od celi, po raz pierwszy sama i przez nikogo nie strzeżona. Na początku miała kłopoty z widzeniem i omal nie wpadła na ścianę, po chwili jednak widoczność nieco się poprawiła. Przed sobą ujrzała biegnące dokądś iynisin. Te, które ją zauważyły, podniosły krzyk i pobiegły jeszcze szybciej. Uśmiechnęła się za przyłbicą. Wkrótce. Wkrótce im pokaże. Nie była już bezradna, miała moc, to za nią tak tęskniła przez te wszystkie mroczne godziny. Zawahała się, dokąd ma iść, usłyszała zgiełk z szerokiego korytarza, przecinającego tunel, którym maszerowała i skręciła weń, by sprawdzić, co się tam działo. Walka. Bitwa. Korytarz zapchany był uzbrojonymi istotami: iynisin, orkami i innymi. Wzięła głęboki wdech i runęła na nich z dobytym mieczem. Uderzyła na tyły zmieszanej masy z całą nienawiścią do odzianych w czerń, wyśmiewających ją iynisin. Szerokie zamachy miecza oddzielały głowy od tułowi, oczyszczając przestrzeń przed nią. Te na froncie odwróciły się, by stawić jej czoła, opuściła potężne ostrze i zamachnęła się nim z prawa na lewo, zanosząc się śmiechem. Czarne płaszcze zniknęły. Za nimi stali inni, więksi, wręcz ogromni. Umysł ogarnął jej pożar gniewu i nienawiści. Wy też – pomyślała. – Będę walczyć. Przedrę się przez was, czymkolwiek jesteście. Wywalczę sobie drogę do moich przyjaciół. Na Girda – imię to wyskoczyło z głębin pamięci i otworzyła usta, by wykrzyczeć je ze wszystkich sił. Tym razem, nareszcie, dźwięk opuścił jej wargi – wcale nie krzyk, był niewiele głośniejszy od szeptu: – W imię Girda. W jej umyśle otworzyła się bezmierna przestrzeń, w której rozległ się kamienny głos: – Stój. – Zamarła z ramieniem wzniesionym do ciosu i stopą mającą się właśnie oderwać od ziemi. Przestała widzieć i słyszeć. Pogrążyła się w ciemnościach. Rozdział dwudziesty szósty Obudziła się w mroku. Leżała przez chwilę, czując na twarzy powiew chłodnego powietrza – świeżego powietrza. Spoczywała owinięta w coś miękkiego, na podłożu podatniejszym od skały. Zamrugała oczami. Wysoko w górze coś migotało. Gwiazdy. Powiew powietrza wzmógł się, poczuła zapach sosnowych igieł, koni i dymu z ogniska. Nie miała pojęcia, gdzie jest. Zaschło jej w ustach. Próbowała odchrząknąć, lecz wydała jedynie dziwaczny, kraczący odgłos. Z mroku natychmiast dobiegł ją ludzki głos: – Paks? Chcesz czegoś? Łzy wypełniły jej oczy i pociekły po policzkach. Nie mogła mówić. Usłyszała szelest ubrania i z ciemności wychynęła dłoń, dotykająca delikatnie jej twarzy. – Paks? Płaczesz? Proszę... – Ręka cofnęła się, usłyszała zgrzyt i w pobliżu rozbłysło światło. Lampa, pomyślała. Łzy rozmyły widok, zamieniając wszystko w falujące punkciki światła i czerni. Dłoń powróciła i zaczęła gładzić ją delikatnie po głowie. – Zobacz, Paks, wszystko w porządku. Jesteś już bezpieczna. Wolna. Nie mogła powstrzymać łez. Zaczęła trząść się z wysiłku i towarzysząca jej osoba zawołała kogoś cicho. Pochylił się nad nią. – Zaklęcie ustępuje, jak sądzę – powiedział do przybysza pierwszy głos. – W samą porę. Może mówić? – Nie. Ale jest świadoma. Mam nadzieję, że uda się nam ją napoić, jest odwodniona, jak stara kość. – Uniosą ją. – Druga osoba wsunęła jej ramię pod plecy, Paks poczuła, że zmienia pozycję, opierając się teraz o skórzaną tunikę. – Gotowe. Paks? Musisz się napić. Proszę... – Poczuła wargami chłodne obrzeże kubka i pociągnęła łyk. Woda, czysta i zimna. Przełykała kolejne porcje. – Dobrze – pochwalił ją głos. – Tego właśnie potrzebujesz. – Przyniosę jeszcze – zaproponował pierwszy głos i Paks usłyszała chrzęst kroków. Wypiła całą manierkę wody. Łzy wciąż ciekły jej po policzkach. Nie wiedziała, kim są ci ludzie ani gdzie była, ani co się stało. Była jednak pewna, że teraz wszystko zmieni się na lepsze. Usnęła, ciągle płacząc. * * * Obudziła się w dzień: błękitne niebo nad głową, a na jego tle czerwone skały. Obróciła głowę. Leżała na piaszczystym brzegu strumienia. Po drugiej stronie widziała konie i szczotkującego je zbrojnego w kolczudze. Nieco bliżej pełgały płomienie obozowego ogniska, dokoła niego siedziało trzech mężczyzn, kobieta i krasnolud. Jeden z mężczyzn i kobieta wstali od ognia i podeszli do niej. Uśmiechali się. Zastanawiała się dlaczego. – Czujesz się lepiej tego ranka, Paks? – przemówiła kobieta. Rozważała jej słowa, próbując je zrozumieć. Ten ranek. Czy oznaczało to, że poprzednie głosy i płacz miały miejsce w nocy? Lepiej? Spróbowała podeprzeć się łokciem, odkryła jednak, że prawie nie może się ruszać. Była rozpaczliwie słaba, jakby pozbawiona kości. – Możesz mówić, Paks? – zapytał mężczyzna. Spojrzała na niego. Ciemne, szpakowate włosy i krótko przycięta broda. Kolczuga pod żółtą tuniką. Chcieli, żeby się odezwała. Nie miała jednak nic do powiedzenia. Uśmiechali się, oboje. Przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą. Po chwili uśmiech mężczyzny zgasł. – Czy wiesz, kim jestem, Paks? – Pokręciła głową. – Hmmm. Wiesz, gdzie jesteś? – Kolejne zaprzeczenie. – Wiesz, kim jesteś? – Paks? – odpowiedziała cicho, z nadzieją. – Pamiętasz swoje pełne imię? Zamyśliła się. Coś drgnęło w jej pamięci. – Paks. Paks – chyba Paksenarrion. Mężczyzna i kobieta wymienili spojrzenia i westchnęli. – Cóż – stwierdziła kobieta – to już coś. Co powiesz na śniadanie, Paks? – Śniadanie – powtórzyła powoli. – Jesteś głodna? Zastanowiła się nad znaczeniem tych słów. Głodna? Brzuch odpowiedział za nią, głośno burcząc. – Jedzenie – wymamrotała. – Dobrze – odrzekła kobieta. – Przyniosę. – Odeszła. Paks spojrzała na mężczyznę. – Kto to? – spytała. – Ta kobieta? Pir. Jest rycerzem. – W głosie zabrzmiał lekki chłód. – Powinnam... powinnam ją znać? – Tak. Ale nie przejmuj się tym. Pamiętasz, co się stało? Pokręciła głową, nim odpowiedziała: – Nie. Nic nie pamiętam. Czy... czy zrobiłam coś złego? – Nic o tym nie wiem. Czemu pytasz? – Nie wiem. – Obróciła głowę, by spojrzeć w inną stronę. Przyglądała się wąskiej dolinie lub jarowi o ścianach z czerwonych skał. Nie wyglądało to znajomo. Kobieta wróciła z głęboką, parującą miską, kubkiem i zwisającym z nadgarstka bukłakiem. – Proszę: gulasz, chleb i mnóstwo wody. Możesz usiąść? – Paks spróbowała, lecz znów okazała się zbyt słaba. Mężczyzna oparł ją o plecak, który w tym celu przyciągnął. Pir postawiła miskę na piasku, nalała wody do kubka i podała jej. Paks próbowała wyplątać rękę spod koca, lecz nawet w tym kobieta musiała jej pomóc. Kiedy ujęła naczynie, ręce trzęsły się jej tak, że większość wychlapała na twarz i szyję, woda była lodowato zimna. Lecz to, co zdołała wypić, odświeżyło ją. – Pomogę ci z gulaszem – zaofiarowała się kobieta. – Jesteś zbyt rozdygotana. – Karmiła ją łyżką. Paks jadła, najpierw bez nadmiernego zainteresowania, potem z coraz większym smakiem. Zaczęła odzyskiwać czujność. Wracały strzępki wspomnień, choć nie wiedziała: dawnych czy świeżych. Spojrzała na mężczyznę. – Czy to obóz Księcia Phelana? Oblicze zapytanego stwardniało. – Nie. Pamiętasz Księcia Phelana? – Tak mi się wydaje. Był... nie taki wysoki jak ty. Rudy. Tak, myślałam, że wciąż jestem w jego Kompanii. Ale nie. Nie sądzę... prawda? – Już nie. Jeśli jednak o tym pamiętasz, oznacza to, iż wraca ci pamięć. To dobrze. – Ale gdzie...? Powinnam... powinnam wiedzieć, prawda? Pytałeś mnie o to. A ja nie mogę... nie znam ciebie... żadnego z was... ani tego... – Głos zaczął jej drżeć. – Spokojnie, Paks. Pamięć wróci. Jesteś już bezpieczna. – Mężczyzna odwrócił na chwilę głowę i zamachał do kogoś. – Ale jeśli ja... kiedy byłam z Księciem, byłam żołnierzem. Musiałam być. A ty nosisz kolczugę. Co się stało? – Próbowała się wyprostować i tym razem udało się jej wyciągnąć ręce spod koca. Miała na sobie luźną, płócienną koszulę, wystające spod rękawów ramiona pokrywały purpurowe szramy gojących się ran. Nadgarstki miała owinięte pasami płótna. Przyjrzała się im, a potem mężczyźnie. – Co to za miejsce? Czy ty... Wyciągnął rękę i uchwycił jej dłoń, uścisk był mocny, acz delikatny. – Nie, Paks, to nie ja wyleczyłem te rany. Zabraliśmy cię z miejsca, gdzie to się wydarzyło. – Obejrzał się na innego mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. – Obudziła się i jest świadoma, lecz straciła pamięć. Paks, czy znasz tego człowieka? Przyjrzała się szczupłej twarzy obramowanej siwą brodą i czupryną. Była poważna, wręcz surowa, niemniej uczciwa. Chciała mu ufać. W ogóle go nie pamiętała. – Nie, panie – odparła wolno. – Przepraszam. – Nie przepraszaj – przemówił przybysz. – Zastanawiam się – zwrócił się do towarzysza – czy powinniśmy powiedzieć jej, co sami wiemy. – Przynajmniej imiona – odrzekł zapytany – albo będzie zupełnie zdezorientowana. Paks, mam na imię Amberion i jestem paladynem Girda. A to jest marszałek Fallis z Zakonu Pałki. Te imiona nic Paks nie mówiły, mężczyźni nie stali się dzięki nim bardziej znajomi. Patrzyła to na jednego, to na drugiego. – Amberion. Marszałek Fallis. – Spojrzeli na nią, potem na siebie, wreszcie z powrotem na nią. – Pamiętasz, kim jest Gird, Paks? – zapytał marszałek Fallis. Zmarszczyła brwi, próbując się skupić. Imię obudziło jakieś dalekie skojarzenia. – Gird... wiem, że powinnam... Coś... co robi... co się wzywa... kiedy... – Urwała, ciężko dysząc, po chwili spróbowała ponownie. – Kiedy zaczyna się walkę... tylko... nie mogłam powiedzieć tego na głos! Próbowałam... i nie mogłam... coś na szyi... dusiło mnie... Nie! – Ostatnie słowo wykrzyczała tak głośno, że postawiła na nogi cały obóz. Mocno zacisnęła powieki, potrząsając głową, ciało jej stężało. – Nie – powtórzyła ciszej. – Nie. Na... świętego Girda, będę walczyć. Nie... przestanę. Będę walczyć! Poczuła na ramionach dłonie obu uspokajających ją mężczyzn. – Paks, posłuchaj – przemówił Amberion. – To już za tobą. Jesteś bezpieczna. – Po czym ciszej do Fallisa. – Jak myślisz, o co chodziło? Przecież nie uwolnili jej, żeby uciekła? – Nie wiem – odparł ponuro zapytany. – Lepiej to jednak ustalmy. Biorąc pod uwagę, jak ją znaleźliśmy... – Nie wierzę w to – rzucił niepewnie Amberion. Paks otworzyła oczy. Przez moment wpatrywała się bezmyślnie w niebo, a potem przeniosła wzrok na paladyna. Wracały do niej strzępy pamięci, niepowiązane ze sobą, lecz coraz więcej. – Amberionie? Co... – Zostałaś ranna, Paks. Nie pamiętasz zbyt wiele. – Czuję się... dziwnie. Powiesz mi, co się stało? – Nie wiemy wszystkiego. Lepiej będzie, jak przypomnisz sobie sama. Paks rozejrzała się dokoła. – Nie poznaję tego miejsca. Lecz kolor skał... jest... znajomy. – Przenieśliśmy obóz po tym, jak cię... po walce. – Wciąż jesteśmy w Kolobii? – Ujrzała, jak twarz Amberiona odpręża się. – Dobrze. Pamiętasz. Tak, jesteśmy w Kolobii. Ile pamiętasz z podróży? – Część... jechaliśmy z karawaną, bardzo długo. Spotkaliśmy konnych nomadów, prawda? – Przytaknął. – Pamiętam wierzgającego kasztanka... – To mój rumak bojowy – odezwał się Fallis. – Pamiętasz, po co przybyliśmy do Kolobii? Pokręciła głową. – Nie. Szkoda, że tak się dziwnie czuję. Czy coś uderzyło mnie w głowę? Podczas bitwy? Fallis uśmiechnął się do niej. – Stoczyłaś kilka bitew. Zarówno przy karawanie, jak i tutaj. Myślę, że sama je sobie przypomnisz, jak odpoczniesz. Rany dobrze się goją. Potrzebujesz czegoś? – Wody, o ile jest jej dużo. – Pewnie. – Marszałek oddalił się, a po chwili wrócił z pełnym bukłakiem. Położył go koło Paks, po czym wraz z Amberionem odeszli kawałek w górę strumienia, przyglądając się urwiskom po drugiej stronie. Zdołała unieść bukłak do ust. Pociągnęła długi łyk, po czym ponownie rozejrzała się dokoła. Krasnolud patrzył w jej stronę, rozmawiając z kobietą. Kiedy dostrzegł jej wzrok, wstał i podszedł. Próbowała przypomnieć sobie jego imię. – Dzień dobry, lady Paksenarrion – powitał ją. Głos miał wyższy i ładniejszy, niż oczekiwała. Ciekawe, skąd wiedziała, czego się spodziewać. – Jak się masz? – Bardzo dobrze. Trochę... zagubiona. – Nic dziwnego. Może nawet umknęły ci imiona. Jam jest Balkon z Domu Złotego Topora. Imię pasowało, mogłaby nawet uznać, że sama je sobie przypomniała. Patrzyła na niego, czując, jak budzą się w niej wspomnienia. – Tak – stwierdziła powoli. – Mistrz Balkon. Przyjechałeś z nami z Fin Panir. Znasz się na skałach, czy są słabe, czy mocne. Jesteś kuzynem samego Złotego Topora, prawda? – Ósmym kuzynem w drugiej linii – przytaknął z uśmiechem krasnolud. – Uważam, że szybko wracasz do siebie. Cieszymy się, widząc cię uprzednio w tak opłakanym stanie. – Opłakanym? – Poczuła strach. Oblicze krasnoluda przecięły bruzdy niepokoju, po chwili jednak uspokoił się. – Czy to nie jest właściwe określenie? Musisz mi wybaczyć, lady Paksenarrion. Nie władam tak biegle słowami jak jakiś elf. Opłakanym? Kiepskim? Och, nie mogę znaleźć słowa, niech to czort! Lecz te czarne serca bardzo cię skrzywdziły, co wielce zasmuciło twych przyjaciół. A teraz czujesz się lepiej i bardzo nas to cieszy. – Dziękuję, mistrzu Balkonie – odrzekła Paks. Nie rozumiała do końca, o czym mówił, lecz okazana troska była bardzo miła. – Chciałem cię zapytać – o ile odpowiedź nie wzbudzi zbyt wielkiego smutku – czego to skalne łajno używało na twoje rany? Spojrzała na niego. – Skalne łajno? – Psują skałę, dobrą skałę, mieszkając w jej sercu. Mam na myśli tych kuzynów elfów o czarnych sercach, którzy cię porwali. – Porwali? – Potrząsnęła głową, przeszedł ją nagły dreszcz. – Nie pamiętam niczego takiego, mistrzu Balkonie. – Ach. Czyli magia. – Krasnolud wymamrotał coś nagle w swoim języku, wyłapała tylko dwa słowa. Urwał gwałtownie i zmierzył ją ostrym spojrzeniem. – Niczego nie pamiętasz? – Czego? – Poczuła ukłucie irytacji. Wszyscy coś o niej wiedzieli, tylko nie chcieli powiedzieć. To nieuczciwe. Spojrzała wściekle na krasnoluda. – Ciii! Spokojnie. Amberion, twój paladyn, oraz marszałek Fallis nie powiedzieli ci zbyt wiele, sądząc po twych wspomnieniach. Jak narobisz hałasu, przyjdą sprawdzić, o czym rozprawiamy. – Powiesz mi? – zapytała z rosnącym podnieceniem. Balkon uśmiechnął się przebiegle. – A powinienem powiedzieć, czego mówić nie chcą ludzie o takiej mocy? Nie jestem księciem ani panem, żeby stawiać się ponad nich. Ale nie powiedzieli mi, że mam ci nie mówić, co daje możliwość odmiennej interpretacji. Więc... – Zerknął na nią. – Powiem to, co uznam za stosowne, jak powinno się to odbyć w Domu Złotego Topora. Zmusiła się do leżenia bez ruchu, pamiętając o krasnoludach tyle, że nie lubią być popędzane. Balkon wyciągnął zakrzywioną fajkę, nabił ją i pociągnął. Wydmuchnął trzy kółka z dymu. – No dobrze – stwierdził, jakby w ogóle nie przerywał. – Zostałaś porwana przez tych wyznawców Achryi o czarnych sercach. – Splunął, wymawiając to imię. – Elfy, takie jak Ardhiel, nie lubią przyznawać, że oni istnieją i są z nimi spokrewnieni – choć mają na nich własne słowo. To stało się podczas ataku na obóz, drugiej nocy w dolinie – uprowadzili cię do swych pieczar pod tamtym urwiskiem – kiwnął głową w stronę ściany po przeciwległej stronie strumienia. – Tam trzymali cię przez kilka dni. Nie wiemy, co spotkało cię w owym mrocznym miejscu – widzieliśmy jedynie blizny. Ciężkie musiały to być rany. Mieliśmy trochę kłopotów z odnalezieniem twych śladów i podążeniem za nimi... Naprawdę nic nie pamiętasz? Paks słuchała go z rosnącym przerażeniem. Wpatrywała się w rdzawopomarańczowe urwisko poprzecinane czarnymi smugami i kręciła głową. – Nie... nie pamiętam. Tak... kiedy o tym mówisz... coś sobie przypominam. Jakbym... jakbym widziała dolinę ze wzgórza, w oddali i przez mgłę. – To magia, bez wątpienia, albo ciosy w głowę, po których zostały te guzy. No cóż, odnalezienie cię także było dziwne. Kilkakrotnie walczyliśmy w ciemnych korytarzach i właśnie natrafiliśmy na kolejną grupę nieprzyjaciół. Nie mieliśmy pojęcia, kim był stojący za nimi wysoki rycerz w czarnej zbroi. Ty – ale wtedy nie wiedzieliśmy, że to ty – zabijałaś ich, naszych przeciwników, a kiedy rozstąpili się, wyglądało na to, że zamierzasz także pozabijać nas. Wtedy... – przerwał, pykając fajkę i wydmuchując jeszcze więcej kółek. Czekała niecierpliwie. – Wtedy, lady Paksenarrion, znieruchomiałaś z mieczem nad głową. Bardzo dziwne. Naprawdę dziwne. Lord Amberion i marszałek Fallis podeszli obejrzeć – bardzo ostrożnie, spodziewając się podstępu. Unieśli przyłbicę – z miejsca, w którym stałem, czułem, jaki paskudny, zły był ten hełm – i odsłonili twoją twarz, bladą jak płótno, z niewidzącymi oczyma. Cała ta zbroja była przeklęta – zaczarowana – ale twój paladyn i marszałek mieli swoje sposoby. W końcu otworzyła się jak pancerz żuka, pomarszczyła i znikła. Lecz to nie wszystko. Na szyi miałaś... – Mości Balkonie! – Ani Paks, ani Balkon nie zauważyli nadchodzącego Amberiona. Marszałek miał minę bardziej niż niezadowoloną. – Czy to dobrze obarczać ją ponad miarę? – Obarczać? Ja tylko opowiadam o zdarzeniach, które zapomniała. – Wiesz, iż uznaliśmy, że lepiej będzie nic jej nie mówić. – Lepiej waszym zdaniem, owszem, ale nie zakazywaliście niczego mnie. A my, krasnoludy, więcej wiemy o złych postępkach elfów i ich kuzynów niźli elfy sprzymierzone z wami. Mądrość podpowiada mi, iż lepiej będzie nie skazywać jej na pełne niepokoju dumanie. Paks poczuła przypływ irytacji, kiedy tak rozprawiali na jej temat, jakby jej tutaj nie było. – Zapytałam go, sir Amberionie, tak samo, jak wcześniej zapytałam ciebie. A on uznał mnie za na tyle przytomną, by odpowiedzieć jak wojownik wojownikowi, a nie jak bezrozumnemu dziecku. – Nawet ją zdumiała gorycz w głosie. Amberion spojrzał na nią, unosząc brwi. – Z pewnością wiesz, Paks, iż nie uważamy cię za dziecko – właśnie ciebie, spośród wszystkich ludzi. Obawialiśmy się, że kiedy powiemy ci, co wiemy, nigdy nie odzyskasz własnych wspomnień, zawierających to, o czym nie mamy pojęcia. Czyżbyś do tego stopnia zapomniała o Bractwie Girda, że tak nie dowierzasz paladynowi? To te rany musiały uczynić cię tak drażliwą. Zaczerwieniła się, słysząc tę łagodną przyganę. – Przepraszam – wymamrotała, nadal zła. – Ja... martwiłam się. – Jej głos ucichł, przeniosła wzrok ponad Amberiona, na urwisko. – Boli cię? – indagował ją paladyn. Zdała sobie sprawę, że faktycznie była cała obolała, jakby miała gorączkę, głowa pulsowała jej cierpieniem. – Trochę, panie. Przyłożył jej dłoń do czoła i zmarszczył brwi. – To może być gorączka – nic dziwnego przy takich ranach – niemniej czoło masz zimne. Zobaczmy, co mogę zrobić. – Ujął jej głowę w dłonie i zaczął mówić. Poczuła, że powinna rozpoznać słowa, przewidzieć frazy, lecz z trudem koncentrowała się na tyle, by je słyszeć. Zamglił się jej wzrok. Przez chwilę pulsowanie w głowie mieszało się z bólem ciała w jedno rytmiczne cierpienie, które zaraz zelżało. Dopiero gdy zupełnie znikło, pojęła, jak wielki ból znosiła i zastanawiała się przez chwilę, dlaczego o tym nie wiedziała. Czy fakt, że mogła uznać to za normalne, nie czynił sytuacji gorszą? Odzyskała wzrok. Poczuła, jak Amberion zdejmuje jej z głowy ciepłe palce. – Czy złagodziłem ból? – zapytał. Przytaknęła. – Tak, panie. Dziękuję. Nie miałam pojęcia, jaki był wielki. – Uświadomiła sobie, jak niedorzeczny był jej wybuch sprzed paru minut, nie rozumiała, jak mogła powiedzieć coś takiego Amberionowi. – To dobrze. – Paladyn westchnął i usiadł koło niej, naprzeciwko krasnoluda. Wyglądał na znużonego. – Mości Balkonie, usłyszałem tylko ostatnie zdania twej opowieści. Czy wspomniałeś jedynie o porwaniu i naszym pościgu? – Tak, a i to pokrótce. Nie mówiłem o samym porwaniu, gdyż nikt z nas go nie widział – wiedzieliśmy jedynie, że została wzięta do niewoli. Nie wspomniałem także o dyskusji, która potem rozgorzała ani... – Bardzo dobrze – przerwał mu Amberion. Krasnolud skrzywił się. – Paks, czy podczas tych opowieści coś sobie przypomniałaś? – Wyglądało na to, panie, że coś usiłowało wypłynąć na powierzchnię. Coś, co powinnam wiedzieć. Lecz, jak powiedziałam mistrzowi Balkonowi, moje wspomnienia są mgliste i odległe. – To nic niezwykłego. Na Girda, szkoda, że elf jeszcze się nie ocknął! – Sądząc po jego twarzy – stwierdził cierpko krasnolud – przeżywa jeden z tych rzadkich snów, którymi tak rozkoszują się elfy, zbyt rzadkich, by budzić się dla naszej wygody. – Elf? – spytała Paks. – Ardhiel – wyjaśnił paladyn. – Z ambasady Finthy... – Och! – W głowie rozbłysło jej wspomnienie. – Pamiętam go. W Fin Panir, kiedy... – zerknęła na Amberiona, po czym dodała wolniej, z budzącym się zrozumieniem: – Kiedy planowaliśmy tę wyprawę... teraz sobie przypominam. Byłam tam. Szkoliłam się, a potem... – Podekscytowana, próbowała usiąść, ale nie mogła. – Przyniosę ci drugi pakunek – powiedział Amberion. Podłożył jej pod plecy gruby, zwinięty koc. Przez chwilę kręciło się jej w głowie, zaraz jednak dolegliwości ustały. – Pamiętam – oświadczyła z zapałem. – Karawanę i nasze odłączenie się – tamte doliny miały białe zbocza. Czarne wzgórze z kopcem na szczycie. Czy potem nie zeszliśmy do doliny... a mistrz Balkon powiedział o niej, że nie jest taka głęboka, jak powinna? – Tak, lady – potwierdził krasnolud. – Dolina jest zasypana piaskiem. Nie miałem jeszcze czasu rzucić na to okiem, lecz podejrzewam coś – może skalne osuwisko zaczopowało drugi jej kraniec. – A u wejścia – czy nie tam były urwiska, znad których wzbijał się dym? – Zgadza się: w parowie odchodzącym od doliny. Pamiętasz walkę? – Częściowo. Jedna z odzianych w czerń postaci zawołała coś i potem było nam trudno poruszać się. Amberion pokiwał głową. – Dotknęło to większość naszej grupy, z wyjątkiem mnie i mistrza Balkona. – A potem coś pan zrobił i czar ustąpił, strzelali do nas z góry. Ardhiel i Thelon ostrzeliwali się... – Tak – potwierdził Balkon. – A potem tamta czarna szumowina rzuciła na nas zaklęcie strachu i zeszła po zboczu, przybrawszy postać swojej pani. – Krasnolud powtórnie splunął. – Pająka – rzuciła Paks. – Pamiętam. To było straszne – złaził po skałach, prosto na nas, a z otworów w skale wychodziło coraz więcej wrogów i Ardhiel zadął w stary róg, który nosił u pasa, tyle tylko, że wcale nie zabrzmiało to jak dźwięk myśliwskiego rogu. – Nie – odparł Amberion. – A kiedy zagrał na nim, róg odzyskał prawdziwy wygląd. Był zaczarowany. To elfi róg, jedyny, jaki kiedykolwiek widziałem, rzadki skarb. Nie wiem, co lub kto pojawił się na wezwanie, lecz była w nim moc i dobro. Paks pokręciła głową; – Pamiętam jedynie dźwięk. – Całkiem ładny – burknął Balkon – chciałbym jednak wiedzieć, co znaczył. Amberion przeciągnął się i westchnął. – Kłopoty dla naszych nieprzyjaciół i długi sen dla Ardhiela. Paks, myślę, że wróci ci pamięć i chciałbym wiedzieć, jak już to nastąpi. – Skinęła głową. – Mości Balkonie, nadal uważam, że najlepiej będzie, jak przypomni sobie wszystko sama. – Martwią mnie te rany – odparł szczerze krasnolud. – Elfy mają metody przyspieszania i spowalniania wzrostu. Coś podobnego musiał użyć ten skalny brud, w przeciwnym razie nadal by krwawiła. To jest niebezpieczne. Chciałbym dowiedzieć się, czego użyli oraz żebyś pomyślał, co my możemy zrobić. – Uśmiechnął się do Paks i kontynuował: – Poza tym rozmowa przywróciła jej pamięć. Im więcej, tym lepiej. – Czyż to nie to – ozwał się nowy głos – odróżnia krasnoludy od bardziej opanowanych istot? Zawsze uważają, że im więcej, tym lepiej. – Paks obejrzała się i ujrzała ciemnowłosego mężczyznę w poplamionym, skórzanym stroju, przypomniała sobie, że to Thelon, półelf, zwiadowca. Mistrz Balkon nastroszył się, słysząc te słowa, lecz Thelon roześmiał się delikatnie i uniósł dłoń. – Wybacz mi, mistrzu Balkonie, lecz nie mogłem się powstrzymać. Od dawna w tym obozie nie było okazji do śmiechu. – Nie widzę nic... – zaczął Balkon. Thelon pokręcił głową i ukłonił się. – Przepraszam, panie krasnoludzie. Nie zamierzałem nikogo urazić, to ten mój długi język. Balkon potrząsnął głową i uśmiechnął się wreszcie do Thelona. – Jesteś tylko półelfem, w dodatku łowcą – a my, krasnoludy, wiemy, iż jest to inne słowo na określenie człeka śmiałego i wytrzymałego. I przyznaję, że lubię mnogość równie bardzo, jak ty niedostatek. Zapomnijmy o tym, Thelonie, nie żywię do ciebie urazy. Zwiadowca ponownie się ukłonił. – Dziękuję ci za uprzejmość. Przyszedłem z prośbą do Amberiona, by dołączył do marszałków. Ardhiel budzi się ze snu i poprosili, byś przybył. Paladyn wstał, patrząc surowo na krasnoluda. – Mości Balkonie, troskamy się na równi z tobą, lecz skoro Paks nic nie pamięta, to nie może powiedzieć, czym ją leczyli. Lepiej zostawić to w spokoju. Balkon pokiwał głową. – Skoro elf przytomnieje, to może wiedzieć o wiele więcej niż ja, trzeba tylko powiedzieć mu od razu, jak tylko będzie mógł słuchać. – A potem...? – Potem dotrzymam jej towarzystwa i nie będzie żadnych opowieści, póki nie przyniesiecie wieści od Ardhiela – odrzekł krasnolud. To musiało zadowolić Amberiona, gdyż odwrócił się. Paks patrzyła na krasnoluda z nadzieją, że wróci do rozmowy, ten jednak unikał jej wzroku. Pykał fajkę, wypuszczając kłęby dymu. Potem spojrzał na nią. – Nie zamierzam łamać słowa – oznajmił zapalczywie. – Choćby w najmniejszym stopniu. Leż spokojnie, przyjdzie czas, że usłyszysz wszystko. * * * Zasnęła, czekając na powrót Amberiona. Obudziła się głodna. Tym razem byłaby w stanie zjeść samą siebie. Zdołała wstać, choć z pomocą, i przejść niepewnie do płytkiej dziury w piasku, służącej w obozie za szalet. Wyczerpało jato tak, że zasnęła natychmiast po powrocie na swoje miejsce. Ocknęła się wieczorem, gdy promienie słońca oświetlały jedynie najwyższą partię przeciwległego zbocza. Nikogo przy niej nie było. Przy ognisku dostrzegła przygarbionego krasnoluda. Pir stała nieco dalej, przyglądając się opromienionej blaskiem skale. Po prawej Amberion i marszałkowie rozmawiali z wysoką postacią. Paks rozpoznała w niej Ardhiela. Przeciągnęła się powoli. Znowu poczuła lekki ból, choć nie taki przejmujący jak przedtem. Zastanowiło ją to. Kiedy ostatnim razem doświadczyła uzdrowienia z rąk paladyna, rana i ból zniknęły natychmiast i na stałe. Może źle leżała. Podciągnęła rękawy, by obejrzeć blizny na ramionach. Powiedziałaby, że rany mają kilka tygodni – szramy były ciemne i wypukłe. Lecz inni utrzymywali, że straciła zaledwie kilka dni. Próbowała przypomnieć sobie, co się stało. Opowieść Balkona wydawała się prawdopodobna, choć słowa nie ożywiały wspomnień. Uwięziona – pod ziemią – to miało sens. Ale co z ranami? Czy naprawdę walczyła? Z kim, jak? Blizny nie były wskazówką – wyglądały jak każde wyleczone skaleczenie, mogła je zadać pika, miecz lub nóż. Niezwykła była jedynie ich mnogość – większa od liczby ran, odniesionych przez trzy lata walk w Kompanii Księcia Phelana. Nie rozumiała, jak w ogóle walczyła – jak przeżyła – tak poraniona. Lecz było w nich coś, co przekonywało, że odniosła je w trakcie walki, a niejako związany, bezbronny więzień. Rozmyślania przerwał jej głos Amberiona. – Cieszę się z twego przebudzenia. Powrócił do nas Ardhiel, zbadał cię po południu. – Poczuła nagły gniew. Jakie mieli prawo gapić się na nią, kiedy leżała bezradna? Przypomniała sobie, że iynisin powiedziały jej o zabraniu zwoju Halverica przez elfy. Stłumiła wściekłość, zaskoczona jej siłą, starając się ją ukryć. Wiedziała, że nie zrozumieliby. Paladyn kontynuował: – Chciałby z tobą porozmawiać, o ile czujesz się wystarczająco dobrze. – Tak, oczywiście, ja tylko... – Postanowiła nie wspominać Amberionowi o bólu, uznałby to za słabość. – Jestem trochę zdezorientowana – dokończyła. Ardhiel usiadł koło niej, wyglądał na szczuplejszego, niż go pamiętała, lecz jego twarz rozjaśniała jakaś niezwykła radość. – Lady Paksenarrion, smutkiem napawa mnie fakt, iż nie było mnie tutaj, by cię obronić. Nie wiedziałem, że gdy zadmę w róg, zostanę stąd zabrany... – Zabrany? – Duchowo. Zawsze uczono mnie, że elfy nie mają dusz, że stanowimy jedność z naszymi ciałami, nie miałem pojęcia, że zostanę wyłuskany, niczym jądro orzecha z łupiny i tak długo mnie nie będzie. Dla mnie nie było to długo – tylko jeden dzień na Dworze Wielkiego Króla – lecz kiedy powróciłem, dowiedziałem się, iż spędziłaś wiele mrocznych godzin w mocy iynisin. – Tak mówią. – Paks odwróciła głowę, marszcząc brwi. – Nie pamiętam. – Niczego? – Jak przez mgłę. Balkon opowiedział mi to i owo – ma to sens... odniosłam wrażenie, iż mówił prawdę. Nie pamiętam tego jednak wyraźnie sama. – Ach. – Ardhiel położył się na piasku i wpatrzył w błękit nieba, ciemniejący wraz ze znikaniem słońca za dalekimi górami. – Żałuję, iż nie wiem więcej. My, elfy, wolimy ignorować iynisin – wręcz udawać, że ich nie ma albo że nie są z nami spokrewnione. Lecz w chwilach takich jak ta okazuje się to niebezpieczne dla nas i naszych sojuszników. Wiem, iż dysponują takimi samymi mocami jak my, korzystając ponadto z potęgi tych, których czczą: Achryi i Naydii, Gitresa i Liarta. Paks wzdrygnęła się, cztery złe imiona zdawały się plugawić powietrze. Przed oczyma stanęły jej twarze: elfie, ale pełne zła. Przerażające. – Ja... nie pamiętam – wyznała. – Jedną sprawą jest wymazanie wspomnień na przykład przez cios w głowę. Jeśli jednak wspomnienia zostały przesłonięte przez iynisin lub ich bóstwa, musimy zrobić wszystko, abyś je odzyskała. Po południu nie mogłem tego orzec – wciąż znajdowałem się w mocy mego własnego zaklęcia. – Usiadł i wyprostował się. – Amberionie. Chciałeś zrobić to przed czy po posiłku? – Zrobić co? – dopytywała się zaniepokojona Paks. Paladyn oderwał wzrok od odległych gór i uśmiechnął się do niej. W słabnącym świetle uznała jego twarz za płaską i pozbawioną wyrazu. Usiadł po jej drugiej stronie i wyciągnął rękę. – Musimy dowiedzieć się, jakiej magii użyły przeciwko tobie iynisin, Paks. Z pewnością to rozumiesz. Spróbujemy z Ardhielem, każdy po swojemu... – Ale... – Próbowała wymyślić jakiś argument przeciwko. – Czy to nie... czyż nie mówiłeś mi... że kandydatom na paladynów nie wolno poddawać się zaklęciom? Amberion zmarszczył brwi. – Zazwyczaj tak jest. Lecz tutaj mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową: uważamy, że zostałaś już zaczarowana przez iynisin. Oddano cię pod moją opiekę. Gird wie, Paksenarrion, co czułem, nie mogąc cię uratować. Ale teraz... musimy zrobić dla ciebie wszystko, co tylko można. Paks pokiwała głową, z trudem wytrzymując wzrok paladyna. Widziała, że jest poruszony i bardzo zmartwiony. Sama czuła przede wszystkim złość. Wyzdrowieje w swoim czasie – jak zawsze – i wrócą jej siły, a wspomnienia albo powrócą, albo nie. Chciała usłyszeć, co wiedzą... chciała, żeby zaufali jej, tak jak Keri i Volya, opowiadając o splądrowaniu Sibili. – Amberion powiedział mi, że twoje rany były już tak zaleczone, kiedy cię znaleźli. – Ardhiel położył długopalcą, elfią dłoń na jej nadgarstku. Udało się jej nie wzdrygnąć. – Nie było cię tak krótko... albo rany nie były takie, na jakie wyglądają, to znaczy nie były prawdziwymi obrażeniami, a od razu wywołano je w takim na wpół zaleczonym stanie... albo uzdrowiono je czarami. Paks ponownie obejrzała swoje ramiona. – Można to było tak zrobić? Nigdy nie słyszałam o czymś takim... – No cóż, wiedza o tym, że można to uczynić, nie jest zbyt rozpowszechniona, poza tym dokonuje się tego jedynie w złych zamiarach. Zmuszanie ciała do tak szybkiego zdrowienia – to pociąga za sobą znaczne ryzyko. Dawno temu i daleko stąd znałem pewnego elfa, który potrafił przyspieszać wzrost i uzdrawianie. Używał tego daru tylko na roślinach, lecz zwierzęta także poddałyby się jego czarom. Spróbujemy teraz, Paksenarrion, rozwiać spowijające twoją pamięć opary. Jeśli to jest to, co podejrzewam – umieszczona tam przez iynisin chmura – to odzyskasz pamięć. Paks chciała sobie wszystko przypomnieć, a jednocześnie bała się tego. Teraz, kiedy wiedziała, że wola elfa może jej przywrócić lub odebrać pamięć – jak pokazał jej to iynisin – nie miała na to więcej ochoty. Niemniej ziarno nieufności do nich kazało jej przemilczeć sprawę zwoju Halverica. Błyszczące oczy elfa były niebezpieczne jak rozżarzone węgle. Spojrzała na Amberiona. Skinął głową. – Ardhiel przekonał mnie, że to najlepsze, Paksenarrion. Czary iynisin powinny być jak najszybciej rozproszone. – Więc Balkon miał rację... – mruknęła. – Na swój sposób – stwierdził Ardhiel. – Musisz sobie przypomnieć, ale powinnaś uczynić to sama. Tego właśnie chcę spróbować. – Cóż, w takim razie... zaczynajmy. – Patrzyła to na jednego, to na drugiego. – Co powinnam zrobić? – Myśl o Girdzie i Panu – doradził Amberion. – Poprowadzi twe myśli – mamy nadzieję, że także wspomnienia – które uwolnimy. Paks zamknęła oczy i leżała spokojnie. Nie mogła przeciwstawić się naporowi na ciemne zasłony na umyśle, miała trudności z oddychaniem, czuła się jak uwięziona. Niemal nie zwracała uwagi na dłoń elfa na czole ani uścisk ręki Amberiona. Ardhiel zaczął śpiewać coś po elfiemu – nawet nie próbowała go zrozumieć. Cienie w jej głowie poruszyły się. Część była mroczna – jedne odeszły, drugie jej groziły. Znów ujrzała twarz elfa, bladą pod ciemnym kapturem. Poczuła palący ból w gardle i spróbowała unieść dłoń. Cienie zgęstniały, nabierając rzeczywistych kształtów. Powróciły dźwięki, najpierw ciche, potem coraz głośniejsze. Świdrujące okrzyki, szyderczy śmiech, szczęk broni. Gorzki płyn sparzył przełyk, a smród zakręcił jej w nozdrzach. Z mroku wychynęły oblicza orków z obnażonymi kłami, pazurzaste łapy ściskały miecze, noże, bicze. Inni wojownicy, których ras nawet nie znała, w zbrojach płytowych lub skórzanych. Zielone światło rzucające chorobliwy cień, czerniejący jak zaschnięta krew. Stopniowo przypomniała sobie ofertę iynisin: żeby przeżyć kolejny dzień, musiała walczyć dla ich rozrywki przeciwko wybieranym przez nich oponentom, bronią, jaką jej dawali. Nie wiedziała jedynie, jak długo to trwało ani jakie dzieliły je przerwy. Wróciły jak żywe: ból otrzymanych ran, głód, pragnienie i wyczerpanie, strach, że już nigdy nie ujrzy dziennego światła, zawziętość i pełen goryczy gniew, którym zwalczała lęk. Gdy Ardhiel odjął dłoń od jej czoła, pamięć pozostała. Była niczym zimny stos, piętrzący się w jej głowie. Nienawidziła swych wspomnień, budzenia ich, lecz nie miała wyboru. Oburzało ją, że nie miała wyboru wśród iynisin i nie ma go tutaj. Rozdział dwudziesty siódmy Oczywiście Amberion nalegał, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co sobie przypomniała. Opowiadała szybko, zdziwiona własną niechęcią, o złożonej jej przez iynisin propozycji i walkach. Pamiętała nawet czarną zbroję i odrazę do niej. – I wzywałaś Girda przed każdą walką? – zapytał Wielki Marszałek Fallis, który podszedł do nich, by posłuchać. – Próbowałam. Nie mogłam... nie mogłam wymówić jego imienia na głos. – Miała nadzieję, że nie będzie drążył tematu. – Ale próbowałaś... zamierzałaś to zrobić? – Amberion patrzył jej w oczy. – Tak... panie. – Z wysiłkiem odwróciła wzrok. – Próbowałam. Przynajmniej, dokąd sięgnę pamięcią... – To powinno wystarczyć... – Lecz w jego głosie zabrakło przekonania, popatrzył ponad nią na Ardhiela. – Nie rozumiem. O co chodzi? – Sama nie wiedziała, czy w jej głosie zabrzmiał gniew czy strach. Fallis westchnął. – Paksenarrion, nie mogłaś tego wiedzieć... jeśli jednak dzierżyłaś przeklętą broń w złym celu... – A tamta zbroja na pewno była zła... – Ale zabiłam orki... iynisin – a oni wszyscy byli źli... – Tak. Wiem. Dlatego uważamy, że to może zadziałać. – Niemniej Amberion pokręcił głową. – Żałuję, że dotykałaś tych przedmiotów... – Ale... – Była na krawędzi wybuchu, porażona niesprawiedliwością. Była uwięziona, samotna, zniewolona, głęboko pod ziemią, musiała walczyć z wieloma przeciwnikami i własnym strachem, żeby przeżyć, a oni mówili jej, że nie powinna była dotykać broni. Wszak jestem wojowniczką – powiedziała sobie. Co miałam zrobić: dać się zabić? – Myślałam, że Gird pochwali walkę wbrew nadziei – powiedziała w końcu gorzko. – Gird nie dba o nadzieję, a jedynie o słuszność i niesprawiedliwość – rzucił gniewnie Fallis. – To właśnie próbowaliśmy... – Czy wobec tego miałam stać tam jak spętane jagnię i pozwolić im poderżnąć mi gardło? – przerwała mu Paks, rozgniewana na tyle, by wyrzucić z siebie to, co czuła. – Wolelibyście znaleźć mojego trupa? Na... na bogów, uważałam Girda za patrona wojowników w każdej walce ze złem i zrobiłam, co mogłam, żeby walczyć. Łatwo wam mówić, co powinnam, a czego nie powinnam była robić, siedząc bezpiecznie w blasku słońca, podczas gdy ja... – Paks! – Powstrzymały ją głos Amberiona i jego dłoń na jej ramieniu. – Posłuchaj, Paks. Wiemy, że miałaś niewielki wybór i nie potępiamy cię. Nie jesteś paladynką. Nie oczekujemy od ciebie takiej mądrości. Wciąż jesteś słaba i dopiero odzyskujesz siły po otrzymanych ranach. Nie powinniśmy byli dzielić się z tobą naszymi obawami, niemniej zrobiliśmy to. Osobiście uważam, że wszystko będzie dobrze, gdy twoje rany zagoją się i wypoczniesz. Tego wieczoru najedz się do syta i wyśpij, jutro musimy zwinąć obóz i wyruszyć w dalszą drogę. Patrzyła na niego, nadal trochę rozgniewana, a jednocześnie przerażona własnymi słowami. Czy naprawdę mówiła w ten sposób do paladyna i Wielkiego Marszałka? – Przepraszam – mruknęła cicho. – Ja... nie wiem, co... – Każdy – stwierdził z mocą Amberion – każdy, kto przeszedł taką próbę, byłby podatny na zdenerwowanie. Jesteś w stanie dojść do ogniska czy mamy przynieść ci jedzenie tutaj? – Spróbuję. – Udało się jej wstać z pomocą paladyna i podejść do ognia na sztywnych nogach, choć samodzielnie. Nie odzywała się do pozostałych, koncentrując się na misce zjedzeniem. Mistrz Balkon patrzył na nią w milczeniu przez płomienie. Zastanawiała się, ile wiedzą. Wewnątrz czuła się pusta i obolała, zupełnie jakby przez długi czas płakała. Po posiłku Wielki Marszałek Fallis poprosił Ardhiela, by opowiedział towarzyszom o swych doświadczeniach. Elf uśmiechnął się, wykreślił dłonią znak w powietrzu i zaczął. Słuchając go, Paks odzyskała nieco pierwotnego zauroczenia elfami. Intonacja głosu, nawet mówiącego we wspólnym, nadawała mu melodyjne brzmienie. Zwinne, płynnie gestykulujące dłonie przypominały jej wysoką trawę falującą na wietrze. Dostrzegł jej wzrok i uśmiechnął się, poczuła, jak jej twarz rozluźnia się w odpowiedzi. Opowiedziana przez niego historia uwięzienia na skrzydlatym wierzchowcu i ucztowania w Holu Wielkiego Króla była niezwykła. Nie była pewna, czy Ardhiel uważa Wielkiego Króla za Pana – może był to ktoś zupełnie inny – nie zapytała jednak o to. Kiedy skończył, była już czarna noc, a na bezchmurnym niebie mrugały gwiazdy. Paks zaczęła się zastanawiać, czy uda się jej wrócić na swoje miejsce, miała wrażenie, że nie będzie w stanie się poruszyć. Była tak śpiąca, że nie zauważyła, kto rozpoczął rozmowę z Ardhielem. Nie poruszyła się, gdy ktoś inny narzucił na nią koc. Obudziła się przed świtem. Policzek zesztywniał jej od wiejącego doliną zimnego wiatru. Niebo było bladozielone jak siniak. Skały odcinały się wyraźnie od nieboskłonu, lecz na dnie parowu cień skrywał szczegóły. Wtuliła twarz w koc, ogrzewając się oddechem. Była zesztywniała i obolała, lecz znacznie silniejsza niż dzień wcześniej. Zarżał koń, dźwięk odbił się echem od urwiska. Odpowiedział mu drugi wierzchowiec. Potem następne. Wydało się jej, że rozpoznaje Socks. Podniosła się. Zimny wiatr wcisnął się pod koc i uznała, że musi wstać, żeby się rozgrzać. Przy ognisku kucała mrucząca coś postać. Rozpoznała jednego ze zbrojnych. Kiedy podeszła do ognia, podał jej z uśmiechem kubek naparu. – Chłodno tak wcześnie rano – zauważył. – Musi przez te góry, słyszałem, że w górach jest zimno przez cały rok. – Przynajmniej w Krasnoludzkich Górach – zgodziła się Paks. Zadrżała i wyciągnęła ręce nad płomienie. Miała płócienną koszulę wyłożoną na spodnie, wiatr przenikał przez materiał, jakby go tam w ogóle nie było. Gdzie jej ubranie? W którym pakunku? Jakby słysząc jej myśli, Amberion upuścił koło niej ciężki plecak. – Twoje rzeczy – oznajmił i sięgnął po kubek naparu. – Cieszę się, że wstałaś. Dziś wyruszamy. Znalazła wełnianą koszulę i znieruchomiała. – Powinnam założyć kolczugę? – Tak – lepiej nie kusić losu. Ach, prawda – twoja zaginęła. Będziemy musieli znaleźć ci jakąś. – Dokończył napój i wstał. Paks założyła koszulę i rozwinęła płaszcz. Wciąż było jej zimno. Dla rozgrzewki zaczęła chodzić wokół ogniska. Sztywność stopniowo ustępowała, choć nadal bolały ją kości. Było coraz jaśniej. Ktoś wstawił garnek owsianki na śniadanie, poszukała koni i znalazła je pod opieką kilku mężczyzn. Socks był jeszcze nie osiodłany, stał uwiązany do rachitycznego drzewka. Ruszyła w jego stronę. – Będziesz na nim dzisiaj jechała? – Tak przypuszczam. – Nie miała pojęcia, jaką drogą pojadą, lecz jeśli mieli walczyć, chciała być na koniu. Wyciągnął do niej szyję i szturchnął masywnymi chrapami. Pogłaskała go z roztargnieniem po głowie i szyi, drapiąc swędzące miejsca, za czym tak przepadał. Podszedł zbrojny z jej siodłem i jukami. Podziękowała mu i wyjęła zgrzebło. Gdy spróbowała zarzucić rumakowi siodło na grzbiet, przekonała się ze zdziwieniem, że z ledwością jej się to udało. Mięśnie pleców stanowczo zaprotestowały. Wzięła głęboki wdech i dopięła uprząż. Popręgi, szleja, juki. Skończyła zdyszana. Socks trącił ją nosem. Skróciła paski na łbie i odwiązała go. * * * Zanim opuścili dolinę, Paks miała wrażenie, że jedzie przez cały dzień. Socks i pozostałe wierzchowce parły przed siebie. Próbowała przyglądać się z zainteresowaniem okolicy: potężnym urwiskom z szorstkiej, czerwonej skały i leśnemu pasmu na płaskowyżu. Uwagę Balkona przyciągnęła majacząca daleko na północy trójkątna, szara góra odcinająca się wyraźnie od wszechobecnej czerwieni. – Tam! Widzisz ten ciemny szczyt? Zupełnie inna skała – powstała z gorących skał, które płyną jak rzeka i są jasne jak ogień. Jeśli tam zajdziemy, nasze stopy przekonają się, jaka jest ostra. – Nie powinniśmy – stwierdził Amberion. – Według mapy czeka nas poprzeczny wąwóz, głębszy od poprzedniego. Twierdza Luapa jest gdzieś w pobliżu. – W pobliżu, co? – burknął krasnolud. – Pobliże w tej krainie może być zupełnie poza naszym zasięgiem. – Jechali przez niewielką, piaszczystą łączkę porośniętą wysokim, złocistym łubinem. Szlak prowadził w stronę ciekawie ukształtowanej iglicy – zdaniem Paks wyglądała jak nakapany wosk ze świecy. – Czy to ta twoja skała, co płynęła jak rzeka? – Nie. – Balkon uśmiechnął się. – Płynna skała nie wygląda potem w ten sposób, a to jest piaskowiec. Jak tam, w dolinie. Przez cały czas zbliżali się do urwisk leżących – jak sądzili Amberion i Fallis – za skrzyżowaniem dolin. Paks nie wierzyła, że od tamtych gór oddziela ich jakiś poprzeczny wąwóz, dopóki nie dotarli do iglicy, za którą ziemia uciekła im raptownie spod stóp. Wąska ścieżka schodziła zakosami w dół. – Na oddech Girda, Fallisie, nie sprowadzimy koni na dół. – Amberion zszedł parę kroków, potykając się o luźne kamienie. – Stromo jak na schodach. Muły może sobie poradzą, ale konie... – Nie możemy ich tutaj zostawić. – Marszałek rozejrzał się dokoła, marszcząc brwi. – Kuaknomi mogą wrócić, a zwoje wspominają także o smokach. – Tak, ale... – Paladyn znowu się potknął, potrącony kamień spadł z grzechotem w dół ścieżki, po czym znieruchomiał. – Rozejrzę się – zaproponował Thelon, przepychając się naprzód. – To może nie być najlepsza droga w dół... – Z mapy wynika, że to jedyna trasa. – Niemniej... – Masz rację. Weź kogoś ze sobą... – Zerknął na Paks i pomyślała, że powinna pójść, ale nogi miała jak z waty. Wzrok Amberiona zatrzymał się na jednym ze zbrojnych. – Seliamie, wychowałeś się w górach, prawda? – Tak jest, panie. – Mężczyzna przecisnął się koło Paks i razem z Thelonem zniknęli szybko za zakrętem szlaku. W tym czasie reszta zsiadła z koni i przeprowadziła stąpające pewnie muły na czoło ekspedycji. – Nie uważam tego za najlepszy pomysł – odezwał się Connaught. – W ten sposób ryzykujemy, że konie spadną na muły. Równie dobrze mogą zlecieć ze szlaku, jak nim zejść. Podróż na dół zajęła im cały dzień. Mieli tylko jedną drogę, Ardhiel i Thelon daliby radę zejść inną, lecz nikt poza nimi. Wszystko, co tylko było można, znieśli sami, krążąc do góry i w dół z pakunkami, a następnie sprowadzili muły. Pojedynczo. Konie zostawili na sam koniec, przeprawa z nimi okazała się najtrudniejsza – nim osiągnęli pluskający na dnie doliny strumień, Paks gotowa była przekląć ich wielkie kopyta i zakute łby. Przynajmniej mieli w bród wody i drewna. Nocleg na płaskim brzegu strumienia nie przyniósł niespodzianek. Amberion i Ardhiel uznali, że zostawili iynisin za sobą. Paks nie odzywała się. Nie rozumiała, czemu ciągle jest taka zmęczona, skoro Amberion i Wielcy Marszałkowie uczynili wszystko, co w ich mocy, by ją uleczyć. Znalazła siłę do pracy z innymi, lecz wyczerpało ją to – nawet zdjęcie siodła z Socks okazało się niełatwe. Następny dzień wstał pogodny i obaj marszałkowie zaczęli szukać wskazówek w notatkach Luapa. Paks zmusiła się do wstania z pozostałymi, odpowiadania uśmiechem na pozdrowienia i niemal przekonała samą siebie, że wszystko jest w porządku. Pozostali narzekali żartobliwie na zesztywniałe stawy – chyba nie czuła się gorzej od nich. Naniosła chrustu na ognisko i pomyślała o umyciu głowy i kąpieli. Thelon wspomniał o odpowiednich rozmiarów stawie raptem kilka minut drogi w dół strumienia. Kiedy jednak rozebrała się i weszła do wody, zimno przeniknęło ją mrozem do kości. Wzdrygnęła się, widząc blizny, odcinające się niebiesko od bladej skóry, poczuła nagłą słabość. Prąd pchnął ją na skały, podrażniły jej nerwy, jakby pozbawiono ją skóry. Wylazła na brzeg zadyszana i wściekła. Co sobie inni pomyślą, jeśli nie może zażyć oczyszczającej kąpieli? Wzrok się jej zaćmił, z trudem dobrnęła do ubrań. A niech sobie myślą, co chcą – pokręciła głową. Nikt nic nie mówił. Może nic nie powiedzą. W swoim gniewie dopatrywała się ukrytego zagrożenia, jak ostatnio we wszystkim. Zanim wróciła do obozu, rozbolało ją w piersiach i z trudem oddychała. Lecz Amberion oddalił się z Wielkimi Marszałkami, a jej nikt nie zaczepiał. Przykucnęła przy ognisku, zmartwiona, lecz zdecydowana nie zwracać na siebie uwagi. Mieli wystarczająco dużo innych problemów. Czuła się znacznie lepiej, kiedy zwiadowcy powrócili w radosnych nastrojach, odkrywszy tajemnicze „skalne ucho igielne”, przez które widać było mapę całej twierdzy. Zjadła z pozostałymi, a po południu przyszykowali się do jutrzejszej podróży. Tej nocy spała lepiej i obudziła się przekonana, że przedtem była po prostu zmęczona. Bez większego wysiłku osiodłała Socks. Wyruszyli w drogę zaraz po świcie. Wkrótce dotarli do odnogi odchodzącej od głównej doliny niemal pod kątem prostym. Ruszyli zygzakowatym parowem, wymijając skalne bloki, aż konie nie mogły pójść dalej. Znaleźli łączkę i głębokie bajorko. Connaught zostawił pod komendą sir Marka pół tuzina zbrojnych, dwóch rycerzy i piechurów, nakazując, by trzymali zwierzęta z dala od głównej doliny. – Zwoje wspominają o smoku, a ja nie widziałem okolicy bardziej podejrzanej o to, że grasują tu te gady. Niemniej w tym wąskim parowie powinniście być bezpieczni. Zostańcie z łaską Girda. Jeśli nam się powiedzie, otworzymy w pobliżu drugie wejście. Czekajcie na nas co najmniej dziesięć dni. Reszta obeszła bajoro i rozpoczęła wspinaczkę po zboczu. Szlak przypomniał Paks olbrzymie schody o wysokich do kostki i głębokich na ramię stopniach o pochyłej powierzchni. Podniosła głowę i westchnęła, zapominając o bólu i wyczerpaniu. W powietrzu wysoko nad nimi wisiał ogromny łuk z czerwonego kamienia łączący dwie potężne skarpy. Usłyszała za plecami mamrotanie krasnoluda. Connaught zawołał piechurów i Paks ujrzała, jak obchodzą staw i patrzą w górę. – Widzę to! – krzyknął jeden z nich. – Panie, cóż to za cudo. Wspinali się. Kamienna grzęda z wyciosanymi w kamieniu pochyłymi stopniami zakręcała i nurkowała pod łukiem. Connaught powiódł ich w stronę bliższej, południowej podstawy. Gdy podeszli do skarpy, okazało się, że wygładziła ją ludzka ręka. Ruszyli wzdłuż pionowej ściany. Stopnie wyrównały się jak w zwyczajnych schodach – tyle że na ich frontach wyrzeźbiono półksiężyc Girda i ozdobne L. Schody stały się strome. Paks z trudem łapała oddech, paliło ją w płucach i ciemniało przed oczami. Niemal wpadła na Amberiona, gdy paladyn zatrzymał się nieoczekiwanie. – Przekonamy się, czy pojęliśmy wiadomość – stwierdził Connaught. – To powinny być drzwi – jeśli zdołam je otworzyć... Stojąc wiele stopni niżej, nie dostrzegła, co zrobił. Lecz nagle część ściany przed nią poruszyła się i otworzyła przed wędrowcami wejście w głąb. Paks, zmęczona, wdrapała się na podest. Z niesmakiem ujrzała, że wewnątrz znajdują się następne schody znikające stromą spiralą w mroku. Rozbłysło nad nią światło, to Amberion musiał oświetlić drogę. Zagryzła wargi i ruszyła pod górę. Gdy dotarła do płaskiego odcinka, drżały jej nogi. Schody wychodziły na szczyt urwiska. Amberion dotknął jej ramienia. – Dobrze się czujesz, Paks? – Jestem zmęczona – przyznała, nienawidząc swej słabości. – Nie powinnam być, ale... – Wszystko w porządku – pocieszył ją. – Pozwól, że ci pomogę. – Zauważyła rzucane jej przez zbrojnych spojrzenia, lecz ciepło i siła, jakie rozlały się w jej ciele pod dotykiem paladyna przyćmiły zakłopotanie. Wyszli na powierzchnię, z dołu Paks uznała to miejsce za szczyt góry, lecz teraz ujrzała kolejne zbocza i okrągły, porośnięty lasem wierzchołek. Szlak wiódł na południe, szczytem urwisk, Thelon zameldował, że kończy się posterunkiem – prostym schronieniem wyrąbanym w skale. Inna ścieżka prowadziła na zachód, ku lesistym wierzchołkom, a główna droga biegła na północ, przez kamienny most, który widzieli z dołu. Na samą myśl Paks zbuntował się żołądek. Oblicza towarzyszy także wyraźnie pobladły. – Zamierzamy tamtędy przejść? – zapytał jeden ze zbrojnych. – Musimy – odrzekł Connaught. – To jedyna droga do fortecy Luapa. – A gdzie ona jest? – dopytywał się żołnierz, rozglądając się bezradnie po dzikiej okolicy. – Tam. – Marszałek wskazał na przeciwległą skarpę. – Wewnątrz góry. – Udzielam im pochwały – ozwał się znienacka Balkon. Paks obejrzała się i napotkała jego błyszczące oczy. – To wartościowa skała, takie miejsce byłoby odpowiednie dla mego klanu. * * * Pomimo jej obaw przeprawa przez kamienny most nie okazała się taka zła. Największym problemem był wiejący z południa wiatr, wyjący między iglicami poniżej. Lecz gdy znaleźli się na moście, nie widzieli ich – było tu wystarczająco szeroko. Prawdę rzekłszy, przejście było tak obszerne, że przejechałby po nim wóz. Doszli już niemal do końca mostu, gdy naprzeciw wyszedł im ogromny mężczyzna w lśniącej kolczudze i z maczugą w dłoni. Zatrzymali się. – Opowiedzcie się – ozwał się silny głos. – W czyje imię nachodzicie to miejsce? – W imię Girda i Pana – odpowiedział Connaught. Postać skłoniła się i zeszła im z drogi. Gdy stopa marszałka dotknęła skały poza mostem, rycerz zniknął równie nagle, jak się pojawił. Paks przeszedł po plecach zimny dreszcz. Gładka, wyżłobiona w skale droga po drugiej stronie prowadziła na wschód, dookoła skarpy. Roztaczał się stąd widok na północ, na gigantyczne, czerwone urwiska i nieregularny, szary masyw, który zdaniem Balkona zrodził się z płomiennej skały. Płaskowyż na wschodzie przekształcił się znienacka w labirynt wąwozów i nim właśnie wędrowali dalej. Na samym krańcu skarpy znajdował się kolejny wykuty w skale posterunek. Droga do twierdzy Luapa prowadziła przez wyrzeźbiony w skale krąg z półksiężycem Girda i literą L w środku. Kiedy Wielki Marszałek zawołał imię Girda, ściana rozwiała się, odsłaniając kamienne schody. Zeszli na dół, drogę oświetlały im promienie słońca wlewające się z góry do studni. Paks nie miała pojęcia, jak głęboko sięgały schody. Po pierwszym prostym odcinku zawijały się wzdłuż ściany studni, pozostawiając pośrodku opromienianą przez słońce pustkę. Wreszcie wylądowali w kwadratowej sali, z której prowadziły cztery łukowe wyjścia. Nad każdym umieszczono świecący symbol: półksiężyc Girda, krąg Pana, młot i harfę. Za każdym z nich ciągnął się korytarz. W centrum komnaty umiejscowiono głęboką studnię. Stali przez chwilę, zdumieni widokiem, po czym bez słowa podeszli do łuków. Paks ujrzała, jak Balkon przechodzi pod młotem, a Ardhiel pod harfą. Pozostali wybrali półksiężyc Girda. Znaleźli się w Holu, wielkim jak Hol Pana w Fin Panir, potężne kolumny podtrzymujące strop wyciosano z żywej skały. Wszystko oświetlało łagodne światło, którego źródła Paks nie mogła dostrzec. Podłogę tworzyła wygładzona czerwona skała, z wyjątkiem bocznej nawy, gdzie białe i czarne kamienne płyty tworzyły przyciągający wzrok, choć dezorientujący wzór. Na drugim krańcu pomieszczenia klęczał rząd postaci zwróconych twarzami ku niskiemu podwyższeniu. Paks rozejrzała się po towarzyszach i zauważyła zdumionego Balkona i Ardhiela stojącego zaraz za nim. – Nie poszedłem za wami – wymamrotał krasnolud. – Przeszedłem pod młotem i ujrzałem cuda z kamienia, a jednak znalazłem się tutaj, ze wszystkimi. Twórca światów przepięknie to ukształtował. Paks pokiwała głową, niezdolna wykrztusić słowa. Sądziła, że nie spodoba się jej pobyt tak głęboko pod olbrzymią górą, nie czuła jednak lęku. Hol zdawał się podnosić ich na duchu, chronić – Paks nie czuła nawet bólu, do którego zdążyła się przyzwyczaić. Obaj Wielcy Marszałkowie podeszli wolno do nawy, reszta grupy za nimi. Zbliżyli się do klęczących i Paks zdjął nagły strach: może odwrócą się i zaatakują? Lecz postacie nie drgnęły. Nie dostrzegła nawet najlżejszego ruchu, wywołanego oddychaniem i przestraszyła się, że są martwi. Wielki Marszałek Connaught obejrzał się, by spojrzeć w twarze osobom z ostatniego rzędu. Bez słowa poszedł dalej. Cisza napierała na nich, przypominając Paks atmosferę elfane taig, choć tutaj miała inny smak, była bardziej znajoma i majestatyczna. Kiedy dotarła do podwyższenia i popatrzyła za siebie, ujrzała rzędy twarzy – około setki – pogrążonych, zda się, w spokojnym śnie. Każda postać trzymała broń – przeważnie miecze – czubkami ku ziemi, z dłońmi spoczywającymi na rękojeściach. Zadrżała. Zbrojni patrzyli to na postacie, to na siebie nawzajem. – Łasko Girda i mocy Pana, niechaj to miejsce spoczywa w pokoju – wymówił niegłośno Connaught. Słowa zmąciły ciszę. A potem, jakby kropla barwnika wpadła do czystej wody, cisza zmieniła smak i przesunęła się, otulając klęczących, chroniąc ich spoczynek i pozwalając grupie rozmawiać. Zupełnie, jakby królewska uwaga zwróciła się na kogoś innego, umożliwiając giermkom szept pod ścianami komnaty tronowej. – Cóż – zaczął Wielki Marszałek Fallis, wzruszając lekko ramionami – nie spodziewałem się ujrzeć tu tego typu rzeczy. – Hmmm. Nie. – Connaught wszedł na podwyższenie. – Popatrz na to, Fallisie. – Podest zrobiony był z jednego bloku białego kamienia, a na jego powierzchni ułożono wielobarwną mozaikę niepodobną do niczego, co Paks kiedykolwiek widziała. – Ciekawe, gdzie Luap znalazł kogoś, kto mu to wykonał – popatrzył się na Paks. – Byłaś w Sibili, prawda? Mieli tam takie dzieła? Pokręciła głową. – Nie pamiętam, panie marszałku – oberwałam w głowę i straciłam część pamięci. Ale... niech pomyślę... ktoś w Kompanii wspominał wizerunki, układane z kawałków kamienia. – Tak. Tak sądziłem. Robią coś takiego wzdłuż wybrzeża Aarenis, słyszałem, że było to powszechne w starym Aare. – Mogło przybyć z Kaelifet – domyślał się Amberion. – Widziałem pochodzące stamtąd ozdoby z brązu i miedzi z wprawionymi kawałkami kolorowych kamieni, może wykonują też kamienne mozaiki. – Możliwe. – Connaught przeszedł powoli z jednego krańca podwyższenia na drugi, oglądając wzór. Wieloramienna, błękitno-zielona gwiazda przenikała się z zawiłą siatką krzywych i kątów w czerwieniach i złocie. – Chciałbym wiedzieć, co to jest. – Miejsce mocy – odezwał się nagle Ardhiel. Wszyscy spojrzeli na niego. – Wyczuwam w tym moc – przyznał Amberion. – Ale co masz na myśli? Ardhiel kiwnął głową w stronę mozaiki. – To wzór mocy. Tutaj jest wiele takich miejsc. Tamto – wskazał na czarno-białą nawę – jest kolejnym przykładem. – Co robią? – spytał Fallis. Przez twarz Ardhiela przemknął uśmiech. – Ach, wy, ludzie! Słyszycie, że mówię więcej, niż którykolwiek elf były skłonny wyjawić i macie nadzieję poznać największe sekrety. A więc słuchajcie uważnie, a ja powiem wam, co tylko zdołam wyrazić we wspólnej mowie. Oraz w języku elfów dla tych, którzy go zrozumieją. – Mówiąc to, posłał uśmiech Paks. – To miejsce utrzymują wzory mocy, bowiem w przeciwnym razie tamci śpiący umarliby wieki temu, a kurz czasu wypełniłby komnatę do połowy wysokości. Każdy z nas ujrzał i podążył za symbolem swojego boga: mistrz Balkon zobaczył i udał się w stronę tajemnych symboli krasnoludów, po czym został powitany jak krasnolud, tak samo jak ja, który podążyłem za symbolem Pieśniarza i zostałem powitany jak elf. Nieprawdaż? – Tak było – zawtórował mu Balkon. – Zgadza się. Potem znaleźliśmy się razem w tym Holu. Wzór olbrzymiej mocy. Większej, niźli ludzie byliby w stanie ukształtować. – Ale... – zaczął Fallis, lecz elf machnięciem ręki zmusił go do zamilknięcia. – Będę mówił tak zwięźle, jak tylko można, panie marszałku. W pośpiechu kryje się wielkie niebezpieczeństwo, właściwe wykorzystanie mocy wymaga pełnej wiedzy. Wzór na podwyższeniu przypomina te umieszczane w każdym elfane taig – centrum każdego elfiego królestwa. Nie wiem, czy potrafię wyjaśnić, jak – a widzę, jak wiele to dla was znaczy. My, elfy, uważamy, że Pieśniarz śpiewał, a my staliśmy się jednocześnie jego pieśniami i samodzielnymi śpiewakami i tak samo jednocześnie jesteśmy wzorami Pieśniarza i tworzymy je. Tak więc nasze moce biorą się ze wzorów pieśni. Nie cieszy nas odsłanianie tego – ujawnianie. – Paks czuła, jak trudno idzie mu wysławianie się we wspólnym, tym razem jego mowa pozbawiona była rytmu, zacinał się. – Masz na myśli: tak samo, jak ludzie wytwarzają maszyny? – zapytał Amberion. Ardhiel przytaknął. – Dokładnie. Mamy... jesteśmy mocą, tak samo jak wasi paladyni. Wiem, co zaraz powiecie: że to moc Pana, że on jej wam jedynie użycza. Tak samo jest z nami, choć dano nam więcej... więcej... – Machnął ręką. – Możemy w większym stopniu wybrać, jak tego użyć – dokończył. – Lecz czasami budowaliśmy: wzory z kamienia lub drewna, rosnące rzeczy, tworząc wizerunki, których mógł używać każdy elf, nawet jeśli poskąpiono mu daru. – W elfane taig – odezwała się bezwiednie Paks i Ardhiel obrzucił ją ostrym spojrzeniem – rzeźbienia w kamieniu – kiedy na nie patrzyłam, usidlały mnie... – Tak. Zamiast wystawiania straży, elfy używały ich do ogłupienia i spowolnienia wrogów. Jednak zastosowanie tego wzoru jest inne. – Miał opory w mówieniu dalej, w końcu jednak westchnął i dodał: – Równie dobrze mogę wam powiedzieć, skoro najwyraźniej ci ludzie już z tego skorzystali. Dzięki pewnym wzorom niewielka grupa może podróżować na wielkie odległości. – Co?! Ardhiel ponownie pokiwał głową. – Spójrz tutaj... i tutaj... a zobaczysz, że każdy z bogów i opiekunów wyobrażony jest poprzez symbol. Ten wzór czerpie moc z ich potęgi i może zostać wykorzystany przez ich wyznawcę: elfa, krasnoluda, gnoma, czcicieli Pana, Alyanyi, Girda, Falka, Camwyna i tak dalej. – Ale skąd wiadomo, dokąd się przemieścisz? – chciał wiedzieć Fallis. – Nie jestem pewny. Gdyby wzór był identyczny z tymi, jakie stosują elfy, znalazłbyś się tam, gdzie chcesz. Wyobrażasz sobie miejsce przeznaczenia i pojawiasz się tam. Możliwe jest jednak także stworzenie wzoru przenoszącego do konkretnego miejsca. – A uruchomienie go? – Jakaś inwokacja – nie wiem. Może znajdziecie gdzieś tutaj wskazówki. – Ardhiel powrócił do tajemniczej maniery wysławiania się elfów. – W tym przypadku możemy zaczekać. Może odkryjemy podpowiedzi gdzie indziej. – Fallis wskazał wąski korytarz, otwierający się za podestem. – Może powinniśmy tam zajrzeć? Grupa podążyła przez platformę za Wielkimi Marszałkami – Paks zauważyła, że skrzętnie omijają wzór – i przeszła pod łukiem do tunelu oświetlonego tym samym, pozbawionym źródła blaskiem. Co pewien czas mijali wejścia do wydrążonych w skale pokojów, w większości pustych. Lecz jedna komnata, do której weszli, była inna. Biurko i dwa stoły zaśmiecały kawałki pergaminu i zwoje. Na półkach wzdłuż ścian spoczywały schludnie poukładane tuby ze zwojami i książki, kolorowy dywan był wydeptany, lecz bez śladu moli. Z haka w ścianie zwisała niebieska szata z kapturem. A pod rzeźbionym krzesłem stała para znoszonych kapci – właściciel musiał zostawić je tutaj, zakładając buty. Connaught dotknął ich z szacunkiem palcem. – Muszą być jego. Luapa albo jego następcy... na litość Girda, nie mogę w to uwierzyć. – Mógł wyjść stąd chwilę temu – stwierdził miękko Fallis. – Nie ma kurzu, nie ma bałaganu. – Zerknął na luźne kartki na biurku. – Spójrz, Connaught: listy zaopatrzenia, imiona, schemat wart jakiegoś króla – południowy posterunek, wschodni, północny... – Ciekawe, co się tu wydarzyło – mruknął Amberion. – Nie wyczuwam zła, jedynie wielki spokój i dobro, niemniej – część śpi, reszta znikła... Connaught westchnął. – Amberionie, nie wiedzielibyśmy nawet, gdyby spał z nimi sam Falk. Kto wie, jak wyglądał? Legendy mówią, że był chudszy od Girda – a nikt z nas nie widział Girda. Nie przypuszczam – dodał, oglądając się na Ardhiela – żebyś był w wieku, umożliwiającym ci zobaczenie Falka... Elf pokręcił głową. – Przykro mi, marszałku, że nie mogę rozwiązać dla ciebie tej zagadki. Zgadzam się jednak z sir Amberionem: to miejsce nie jest złe. Cokolwiek tu się wydarzyło, zostało spowodowane przez siły dobra. – I co teraz? – zapytał Fallis. – Dziwnie się czuję, buszując w tych nienaruszonych rzeczach. Gdybyśmy znaleźli ruiny, wszystko na wpół zniszczone... ale tutaj czuję się nieledwie jak rabuś. – Prosiliśmy o łaskę Girda i moc Pana, Fallisie. Oni znają nasze potrzeby i potrzeby tego miejsca. Przypuszczam, że zostalibyśmy ostrzeżeni, gdybyśmy weszli tam, gdzie nie powinniśmy. Fallis pokiwał głową. Connaught obrócił się do pozostałych. – Amberionie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mógłbyś zabrać paru ludzi i poszukać dolnego wejścia. Musieli mieć inną drogę dla zwierząt i ciężkich ładunków. – Biorąc pod uwagę ilość magii, jaką przesycone jest to miejsce – odparł cierpko paladyn – pewnie przenosili je do środka życzeniem. – Connaught roześmiał się, po czym nagle spoważniał. – Na Girda, Amberionie, mam nadzieję, że się mylisz. Jednak zanim paladyn oddalił się poza zasięg głosu, Fallis znalazł na biurku mapę całego kompleksu. Przywołali Amberiona z powrotem. – Popatrz – oto główny hol... – A to jest biuro Luapa, jak myśleliśmy. Czyli ten korytarz doprowadzi nas do kuchni... – Ciekawe, jak uzyskiwali ciąg powietrza dla palenisk – zamyślił się Fallis. – Mości Balkonie, czy krasnoludy mają z tym jakieś problemy? – Ognisty dech? Nie, ważnym jest uczynienie odpowiedniej dziury, to wszystko. – Spójrz na te czerwone linie, Amberionie – czy to mogą być pochylnie? – To może być cokolwiek, dopóki nie rzucimy na to okiem. Pozwól mi... ach. Popatrz tutaj. Jest inny arkusz? – Tak. Dwa – odłożyłem je na tamten stół. – Dobrze. Niechaj spojrzę... tak, patrz tutaj. Tak myślałem. To legenda do drugiego arkusza, a to parter – jeśli tutejszy kartograf dochowywał wierności tradycji Finthy, to ten znaczek symbolizuje źródło. – Lecz widzieliśmy źródła bijące ze skały na bardzo dużej wysokości – oponował Connaught. – Owszem, ale popatrz: czy nie jest to oznaczenie szlaku? A ta falista linia musi być ukształtowaniem terenu, w odróżnieniu od prostych i łuków symbolizujących te korytarze. Zerkająca im ponad ramionami Paks niewiele pojmowała z plątaniny brązowych, czerwonych i czarnych linii. Z łatwością odszukała Hol i komnatę Luapa, lecz pogubiła się w labiryncie korytarzy i dziwnych znaczków według Amberiona oznaczających rampy i schody. – Mam tylko nadzieję – stwierdził Fallis – że twój szlak nie przypomina ścieżki do górskiej wspinaczki, którą tu przybyliśmy. Amberion wybuchnął śmiechem. – Nie, jestem pewny, że nie. Zejdziemy tam i rozejrzymy się. Ilu mógłbyś mi dać? – Kto ma dobrą rękę do pisania? – spytał Connaught. – Powinniśmy zrobić kopie wszystkiego, co tu znaleźliśmy. – Paks i słynący z ładnego charakteru pisma zbrojny zostali z Wielkimi Marszałkami. Potem dowiedziała się, że Amberion poprowadził niewielką grupkę pełnymi ech korytarzami i łagodnymi rampami. Znaleźli kamienną stajnię, w której poniewierały się jeszcze resztki słomy, oraz koleiny wyżłobione przez wozy przywożące tu żywność, a zabierające mierzwę. Odkryli trzy olbrzymie kuchnie. Balkon wyjaśnił im tę liczbę: niezależnie od kierunku wiatru działało palenisko przynajmniej jednej z nich. Natknęli się na magazyny pełne beczek i bel tkanin, lecz w poprzek wejścia lśniła srebrna linia, której Amberion wolał nie przekraczać. I wreszcie, gdy szeroki korytarz skończył się ślepą, kamienną ścianą, Amberion dotknął jej świecącym palcem i przeszkoda rozwiała się, niczym kolorowa mgła. Do środka wdarło się pachnące sosnami powietrze doliny, poruszając zalegający na podłodze kurz. Część ludzi nie chciała wyjść na zewnątrz, obawiając się zamknięcia przejścia, które jednak pozostało otwarte, przypominając ogromne wrota sioła. Paks spędziła ten czas na kopiowaniu nudnej listy imion. Przypuszczała, że Wielcy Marszałkowie mieli swoje powody, by znać listę towarzyszy Luapa i daty ich przybycia, niemniej ona ich nie rozumiała. Słyszała, jak dyskutują przy półkach, biorąc ostrożnie do ręki ten czy inny zwój lub księgę. Zużyła cały skromny zapas atramentu Fallisa i poprosiła go o jeszcze. Ten sięgnął na biurko Luapa i podał jej stojący tam kałamarz. – Wykorzystać to? – upewniła się Paks. – Czemu nie? – Nawet na nią nie spojrzał, zagłębiony w lekturze księgi obłożonej cedrowym drewnem. – Ale to... to może być... – To zwykły atrament, Paksenarrion. Czymże innym może być? – Ramiona jej zesztywniały na drwinę, jaką wydało się jej, że słyszy w jego głosie. Pochyliła głowę. Skąd wiedział, że to zwykły atrament? Atrament nie pozostaje płynny przez wieki. Spróbowała zanurzyć w nim pióro i z satysfakcją usłyszała, jak uderza w twardą powierzchnię. – Nie pisze – powiedziała. – Zasechł. – Och? – Fallis odłożył księgę, podniósł butlę i przechylił ją. – To dziwne. Wyglądał na mokry i przysiągłbym, że przed chwilą zachlupotał. Hmmm. Cóż, tu masz atrament, a tutaj kałamarz. W milczeniu wymieszała zagęszczony atrament z wodą z manierki. Pchnęła kałamarz do Elama, żeby też mógł z niego korzystać. * * * Amberion powrócił z informacją, że odnalazł dolne wejście, którym nakazał wprowadzenie zwierząt i reszty członków wyprawy. – Jednak zapada już zmrok i myślę, że lepiej rozbić obóz na noc – tamto przejście jest trudne nawet w dzień. Wyjdziecie na zewnątrz czy mam przysłać wam jedzenie tutaj? – Wyjdziemy – odrzekł Connaught. – Każdy powinien o tym usłyszeć i musimy trzymać się razem. – Pomyślałem o postawieniu wartowników na starych posterunkach. Connaught pokręcił głową. – Dopóki nie dowiemy się więcej o tym miejscu, tylko ściągnęłoby to na nas uwagę. Paks, Elam – na dziś wystarczy. Chodźmy na kolację. Dopiero wstając z miejsca, Paks zauważyła, jaka jest zesztywniała i głodna. Bez słowa podążyła za resztą. Przez następne dwa dni część oddziału badała fortecę. W gorącej wodzie kąpany piechur spróbował przekroczyć linię srebrzystego światła i padł bez wydania jednego dźwięku. Amberion dotknął jego głowy, nie uczynił jednak nic więcej. – Ocknie się z migreną i większym szacunkiem dla tego typu rzeczy. Niech ktoś z nim zostanie, dopóki się nie obudzi. Paks spędzała czas na kopiowaniu dokumentów. Żałowała, że nie może pomyszkować po twierdzy i zobaczyć miejsc, o których pozostali opowiadali przy kolacji. To niesprawiedliwe, że musiała cały czas pełnić rolę skryby. Lecz nikt nie zapytał jej, co chciałaby robić, a ona nie zamierzała sama podnosić tego tematu. Gdyby o tym pomyśleli, z pewnością sami by coś powiedzieli – pomyślała gorzko. W końcu, kiedy jeden z piechurów opisywał długą wspinaczkę wąskim korytarzem na posterunek na szczycie góry, nie wytrzymała i wybuchła. – ...a jaki rozległy widok – opowiadał, gestykulując. – Na północ i zachód – jakie przestrzenie. Oczywiście jest tam zimno i po takiej drodze nogi miałem jak galareta. – Uśmiechnął się do Paks. – Masz szczęście, pani, że siedzisz cały dzień w ciepełku i tylko wywijasz piórem. – Szczęście! – Wszyscy popatrzyli na nią, słysząc gorycz w jej głosie. – Szczęście, że siedzę przez cały dzień? Dałabym wszystko, żeby znaleźć się gdzieś, skąd zobaczyłabym więcej niż tylko kolejny śmierdzący zwój! Cieszyłbyś się z siedzenia w komnacie bez okien po takiej wyprawie? Spędziłam już pod ziemią tyle czasu... – urwała, widząc troskę na twarzy Amberiona i surowe miny marszałków. – Mogłaś poprosić, Paks – stwierdził łagodnie Fallis. – Myśleliśmy, że dla twych gojących się ran lepiej będzie unikać wspinaczki. – Przepraszam – wymamrotała. Teraz, kiedy to powiedziała, zawstydziła się, choć nadal czuła się dotknięta. Nie powinna była protestować ani tak tego odbierać. Niemniej wciąż uważała całą sytuację za niesprawiedliwą. – Będziesz miała jutro trochę wolnego – oświadczył Amberion. – Pokażę ci parę rzeczy, jeśli zechcesz. – Paks odniosła jednak wrażenie, że pocieszają, jakby nadal była chora. Kiedy nazajutrz, obchodząc fortecę, próbowała dotrzymać paladynowi kroku, zrozumiała, że w jednej kwestii marszałkowie mieli rację: była zbyt słaba na wspinaczkę. Zmuszała się do wysiłku, zdecydowana nie okazywać słabości, kiedy jednak koło południa Amberion wrócił na niższe poziomy, przyjęła to z zadowoleniem. Po południu bez słowa skargi kopiowała listę imion, a wieczorem Wielcy Marszałkowie ogłosili zamiar wypróbowania wzoru na podwyższeniu w Holu. – Nie zabierzemy wszystkich, musi tu zostać liczba wojowników wystarczająca do planowanego powrotu. Mapy pokazują inną drogę z doliny, wzdłuż zachodnich zboczy, a potem prosto do szlaku handlowego do Kaelifet. Sugerujemy tę drogę zamiast powrotu przez tereny kuaknomów. Jeśli jednak przeniesienie zadziała, wrócimy tu i wszyscy skorzystamy z tej metody. Zaczekajcie na nas dziesięć dni, Ardhiel zapewnia mnie, że jeśli w ogóle zdołamy skorzystać ze wzoru, to także nim powrócimy. Paks z radością dowiedziała się, że została włączona do grupy wypróbowującej wzór. Wielki Marszałek Connaught, dowódca wyprawy, został w twierdzy, wracali: Amberion, Wielki Marszałek Fallis, Ardhiel, Balkon i ona. Pod okiem Connaughta wdrapali się na podwyższenie i stanęli na środku wzoru. Paks obserwowała Balkona, zwierzył się jej, że gdyby mógł tak podróżować, to udałby się do domu. Wielcy Marszałkowie wezwali Girda i Pana. Dołączył do nich srebrzysty śpiew Ardhiela oraz krasnoludzka pieśń Balkona. Paks zdało się, że słyszy odległy sygnał trąbek. Rozdział dwudziesty ósmy Gdy Hol Luapa rozwiał się, dźwięk trąbek przybrał na sile. Wtem znaleźli się na podwyższeniu w Holu Pana w Fin Panir, naprzeciwko Marszałka-Generała idącej między szeregami rycerzy, gdy właśnie ucichły fanfary. Marszałek-Generał zamarła w pół kroku, a jej twarz stężała w maskę. Rycerze dobyli mieczy, widzowie zaczęli wykrzykiwać pytania, ktoś wrzasnął i natychmiast został uciszony. Ramię Marszałka-Generała powędrowało w górę... rejwach ucichł, wszyscy znieruchomieli. Amberion wyrecytował formalne powitanie, na które Paks nie zwróciła większej uwagi, gdyż właśnie dostrzegła, że nie ma z nimi Balkona. Uśmiechnęła się. Nie miała wątpliwości, że wybrał powrót do Złotego Topora, oby tylko jego magia zadziałała i pozwoliła trafić bezpiecznie, tam gdzie chciał. Marszałek-Generał w mgnieniu oka znalazła się przy podwyższeniu, dotykając ich z błyszczącymi oczyma. Do Holu powrócił dźwięk: pozdrowienia, szepty, komentarze, szuranie stóp, szczęk chowanej do pochew i odkładanej na stojaki broni. Po ciszy twierdzy Luapa brzmiało to dla Paks jak ryk nadciągającej burzy. Zanurzyła się w nim, odległa niczym samotna skała, omywana przez morskie fale. Wreszcie zgiełk ucichł, tłumy rozproszyły się i poszła do kwatery, niemal nie zauważając nieśmiałych pozdrowień i pytań zadawanych jej przez nielicznych kadetów. Kilka godzin później wezwała ją Marszałek-Generał. W jej biurze oprócz niej zastała Amberiona. – Opowiadałem Marszałkowi-Generałowi – zaczął paladyn – o twym pojmaniu i przejściach z iynisin... kuaknomami – dodał prędko, zerkając na Arianyę. – Byłam ciekawa, jakie są twe plany – odezwała się Marszałek-Generał. – Z opowieści Amberiona i twego wyglądu wynika, że potrzebujesz odpoczynku. Takie rany wycieńczyłyby każdego. Myślałaś o tym? – Nie, Marszałku-Generale. Nie wiedziałam, czy... chcę powiedzieć, że jestem zmęczona, owszem, ale to wszystko. Ma pani na myśli odprawienie mnie? – Nie, nie o to chodzi. Amberion uważa, że nie nadajesz się jeszcze do dalszego szkolenia i że pomogłoby ci parę tygodni odpoczynku. Jest mnóstwo rzeczy, które mogłabyś tu robić bez narażania się na wysiłek... – Wiem, co chciałabym zrobić – przerwała jej nagle Paks. – Mogłabym pojechać do domu, odwiedzić rodzinę w Trzech Jodłach. Minęły już ponad cztery lata. – Mówiąc to, czuła coraz większą tęsknotę za domem, jakby pragnęła tego od dłuższego czasu. Amberion zmarszczył brwi. – Nie sądzę, aby był to dobry pomysł – stwierdził powoli. – Dlaczego? – Paks obejrzała się na niego z gniewem. – To nie tak daleko. Z pewnością starczy mi sił, by tam dotrzeć – nie ma przecież wojny – i... – Nie, Paksenarrion. W twoim stanie to zbyt niebezpieczne i... Poczuła, jak umysł zalewa jej fala wściekłości. Nie była słaba, jedynie zmęczona walkami i podróżą. Ciągle usiłowali wmawiać jej, że coś jest nie w porządku. – Nic mi nie jest! – warknęła. – Na Girda, tylko dlatego, że jestem zmęczona – a sami mówiliście, że każdy by był – uważacie, że nie jestem w stanie odbyć kilkudniowej podróży do mojej rodziny. Cztery lata temu bez problemów poszłam pieszo, nie mając żadnego przeszkolenia. Czemu sądzicie, że nie podołam temu teraz? Staracie się przekonać mnie, że coś jest nie w porządku – ale nie ze mną! – Piorunowała ich wzrokiem, ciężko dysząc. – Tak? – Głos Marszałka-Generała był cichy, lecz twardy jak kamień. – Wszystko jest w porządku z kandydatką na paladyna, która czuje i okazuje taki gniew Marszałkowi-Generałowi Girda? Nie ma nic złego w tym, że nie pomyślałaś, na jakie niebezpieczeństwo może taka wizyta narazić twą rodzinę? – Moją rodzinę – co z nimi? – Nadal była zła. Nie umiała sobie z tym poradzić. – Paksenarrion, zwróciłaś na siebie uwagę wielkiego zła – samej Achryi. Myślisz, że możesz krążyć po świecie, a zło nie będzie o tym wiedzieć? Myślisz, że twoja rodzina pozostanie bezpieczna, jeśli okażesz, że wciąż jesteś do niej przywiązana? Łasko Girda, Paksenarrion, zacznij myśleć. Paks usiadła oszołomiona. Nie pomyślała. Potrząsnęła głową. – Ja... ja tylko myślałam... – Myślałaś tylko o tym, co sama chcesz. – Tak... – I oburzała cię każda przeszkoda... każda. – Tak. – Wbiła wzrok w stół, łzy zmąciły jej widok. – Ja... myślałam, że to się już skończyło! – Co? – Ten... gniew... Amberion o tym opowie. Myślałam, że to już przeszłość... że już... to pokonałam... – Usłyszała szelest ubrań, gdy Marszałek-Generał poruszyła się na krześle i chrząknięcie Amberiona. – Zaraz po jej oswobodzeniu była... nie wiem, jak to opisać. Fallis i ja uznaliśmy, że sama powinna sobie wszystko przypomnieć – przynajmniej do przebudzenia Ardhiela. Lecz Balkon – pamiętasz tego krasnoluda – nie zgodził się z nami i zaczął jej opowiadać. Wkroczyłem i przerwałem mu, co rozzłościło Paksenarrion. Bardzo rozzłościło. Pomyślałem wtedy, że to przez cierpienie, jakie sprawiały rany i spróbowałem je uzdrowić... – Pomogło – dodała cicho Paks, starając się nie płakać. – Uśmierzyło ból... wtedy zrozumiałam, że nie miałam racji... – Ale to powróciło. Przez następne dni parę razy... nic złego w przypadku kogoś bardziej drażliwego. Ale to nie było podobne do Paksenarrion, jaką znaliśmy. Powiedzieliśmy jej o tym, zrzucając winę na rany – zaleczone, według Ardhiela, magią kuaknomów – i sprawiała wrażenie, że doszła do siebie, za wyjątkiem słabości i zmęczenia, o których ci wspominałem. – Rozumiem. – Marszałek-Generał siedziała w milczeniu, a Paks czekała na jej słowa, jak na cios. – Paksenarrion, co ty sama myślisz o tej złości? To tylko rany? Ludziom leczącym rany lub choroby zdarza się być poirytowanymi. – Ja... sama nie wiem. Nie czuję się inaczej – prócz zmęczenia. Skoro Amberion twierdzi, że tak jest, to... – Potrząsnęła głową. – Nie wiem. W Kompanii Księcia nie wpadałam w kłopoty, wszczynając bijatyki, czy coś takiego, ale często czułam złość. Nie mam pojęcia, czy przypominało to obecną sytuację. – Obawiamy się – powiedział Amberion – że walki, do których była zmuszana przez iynisin – kuaknomów – mogły otworzyć do niej drogę złu Achryi... – Nienawidzę tej myśli – stwierdziła Marszałek-Generał. – Szczerze. Paksenarrion? – Nie odnoszę takiego wrażenia, Marszałku-Generale. Naprawdę – czczę Girda i jego zasady tak samo, jak przedtem. Złość jest zła – mam na myśli złość na ciebie, pani, ale potrafię ją kontrolować. – Hmmm. Amberionie, czy martwi cię coś jeszcze? – Nie. – Uśmiechnął się do Paks. – Nie zaczęła bić koni, przeklinać ludzi ani kłamać – tylko to jej podenerwowanie. Ardhiel uważa tak samo. – Mam nadzieję, Paksenarrion, że zgodzisz się teraz z nami, iż nie powinnaś jechać do Trzech Jodeł... – Wbrew sobie poczuła ukłucie irytacji, lecz pokryła je uśmiechem i skinieniem głowy. – Dobrze. Odpocznij kilka dni, niech obejrzą cię nasi lekarze. Możliwe, że odpoczynek i dobre jedzenie przywrócą ci formę. Nie rozpoczynaj szkolenia przed rozmową ze mną. Możliwe, że powierzymy ci jedną z młodszych grup. Paks opuściła biuro Marszałka-Generała z mieszanymi uczuciami. Ekscytowała ją myśl o prowadzeniu zajęć – bez trudu wyobrażała sobie pracę z młodszymi kadetami, na podobieństwo zajęć z rekrutami w Kompanii Księcia – lecz wizja wielodniowego wypoczynku była o wiele mniej atrakcyjna. Choć znużona, była niespokojna i nie potrafiła się odprężyć. * * * – Zamierzam zrobić coś bardzo niebezpiecznego – wyznała Marszałek-Generał, wyciągając czystą kartę pergaminu. – Co mianowicie? – Amberion obserwował ją bacznie. – Zamierzam napisać do Księcia Phelana z Tsaia. – Arianya przycięła pióro, zanurzyła je w atramencie i zabrała się do pisania. – Do Phelana? Dlaczego? – Myślę, że masz rację. To dziecko wpadło w poważne tarapaty. Uważam, że nie znamy jej wystarczająco dobrze. Phelan był jej dowódcą przez trzy lata, będzie wiedział, w którą stronę zmierza. – Czyli ty również coś wyczułaś? – Tak. Niewiele, jak sam mówiłeś. Lecz jest tak głęboko zakorzenione, że każdego dnia będzie wzrastać i w końcu ją pochłonie. Na pałkę Girda, Amberionie, to niewymownie smutny widok. Była taka obiecująca! – Nadal jest. – Może. Teraz musimy powstrzymać ją przed wyjazdem i zrobieniem komuś krzywdy. Jeśli nas opuści... – Potrząsnęła głową. – Jedyne, co stoi pomiędzy Achryą a jej duszą, to Bractwo Girda. Strzeż jej, Amberionie. – Tak będzie. * * * Kilka dni później Paks weszła na przedni dziedziniec i ujrzała znajome barwy: trzy rumaki z brązowo-białymi derkami i niewielkimi lisimi głowami w rogach oraz chorągiew, trzymaną przez nie znanego jej żołnierza. Zatrzymała się, ciekawa, czy to sam Książę Phelan przybył do Fin Panir i w jakiej sprawie, lecz otrzymała pilne wezwanie od mistrza szkoleń i musiała iść. Na górze, w biurze Marszałka-Generała, była tematem rozmowy – o ile tak można to było określić. Książę Phelan wpatrywał się w Marszałka-Generała nad wypolerowanym blatem biurka oczyma chłodnymi jak morska woda zimą. – I chcecie, żebym wam pomógł? Wam, którzy nawet przez rok nie potrafiliście ustrzec tak obiecującej wojowniczki? Arianya westchnęła. – Zbłądziliśmy, mój Książę. – Na flaki Tira, zaiste, moja pani! I to nie pierwszy raz! Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będę na was tak wściekły, jak wtedy, gdy przez waszą głupotę zginęła moja pani, ale to...! – Odwrócił się i zaczął krążyć pod oknem, szeleszcząc płaszczem, by po chwili wrócić do biurka. – Lady, przez trzydzieści lat walk nie widziałem dziecka z takim potencjałem. Dostrzegł to nawet twój własny paladyn w Aarenis. Nie można wymagać większego zaangażowania i odwagi niż jej. Och, popełniała błędy, zgoda – błędy żółtodzioba – ale nigdy dwa razy. Lecz miała dobre serce i chęć do pracy – pozbywaliśmy się jej z niechęcią, lecz uznałem, iż lepiej jej będzie w jakiejś zacniejszej służbie. Była zbyt dobra na żołnierza. Z zadowoleniem usłyszałem, że rozpoczęła szkolenie u was. Myślałem, że bez trudu zostanie rycerzem. A teraz...! – Gromił ją spojrzeniem. – Mój lordzie, myśleliśmy... – zaczął Amberion. – Myśleliście! – przerwał mu Książę. – Nigdy nie myślicie. Umyśliliście sobie zrobić z niej paladynkę, a potem wystawiliście ją na takie niebezpieczeństwa, że nawet ciebie, mości paladynie, zdjąłby strach. A ona nie miała twych mocy, które by ją chroniły. W porównaniu z waszą białą kompanią uważacie mnie za splamionego, wyznawcy Girda, lecz ja przynajmniej wiem, iż nie należy rzucać nieopierzonego rekruta w najgorętszy wir bitwy. Dziwne, że w ogóle macie jeszcze jakiś paladynów, skoro tak lekko ich marnujecie. – Nie czynimy tego, Książę Phelanie – odezwał się marszałek Fallis. – Nie wychodzą stąd niewyszkoleni. Lecz w jej przypadku... – Tak się stało. Czy wy chociaż wiecie, jaka ona jest młoda? Ile lat zmarnowaliście? – Książę... – zaczął z gniewem Fallis. – Milczeć! – ryknął Phelan. – Teraz ja mówię. Poprosiliście mnie o pomoc i wysłuchacie do końca. Od czternastu lat nie darzę miłością was, czcicieli Girda, choć szanuję waszego patrona. Mówicie, że jest obrońcą niewinnych i bezradnych, ale gdzie byliście wy i on, kiedy moja pani stanęła oko w oko ze śmiercią, sama i z dala od wszelkiej pomocy? – Odwrócił na moment głowę. – Ale nieważne. Pomogę tej dziewczynie, jeśli tylko zdołam. Jest lepsza od nas wszystkich. – Rozejrzał się w poszukiwaniu krzesła i usiadł. – Mówicie, że została porwana, lecz przeżyła, choć ma jakieś kłopoty? O co chodzi? – Mój Książę, dusza kandydata na paladyna może paść ofiarą mocy zła, dlatego zazwyczaj trzymamy ich w odosobnieniu. Uważamy, że broniąc się w niewoli, stała się podatna na wpływ samej Achryi. Tak sądzą Amberion i Fallis obserwujący ją od chwili uwolnienia, a także elf Ardhiel, znający się nieco na urokach kuaknomów. – Rozumiem. Uważacie wiec, iż stała się agentką Achryi? – Nie. Jeszcze nie. – Arianya popatrzyła mu prosto w oczy. – Mój lordzie, jedyne, co do tej pory wszyscy zauważyliśmy, to uleganie gniewowi – niezwykłe u niej, znanej z dobroduszności, cierpliwości i dobrego charakteru. U innego wojownika nikt nie zwróciłby na to uwagi: wszyscy oczekują od nich drażliwości i porywczości. Książę uśmiechnął się nagle. – Sam taki jestem. – Zauważyłam. Lecz była inna, kiedy ją poznaliśmy. Ty znasz ją dłużej, doszliśmy do wniosku, że mógłbyś poznać, co się stało. – Chcecie, żebym powiedział wam, czy stała się zła? – Nie. Nie jest zła, przynajmniej nie w znaczącym stopniu. To z całą pewnością potrafię wyczuć sama. Za twym pozwoleniem, chciałabym, żebyś z nią porozmawiał – przyjrzał się jej – i powiedział nam, co się z nią dzieje. Skłonność do przemocy, brak opanowania – to oznaki zatrucia. – A jeśli tak? Co wtedy zrobicie? Marszałek-Generał milczała przez długą chwilę. – Nie jestem pewna. Jest członkiem naszego Bractwa i kandydatką na paladyna – jako taka, pozostaje pod moim dowództwem. W tym stanie nie może zostać paladynką... – Jesteś tego pewna. – Tak. Przykro mi, ale tak właśnie jest. Rzecz bez znaczenia w przypadku wojownika – u paladyna może okazać się poważną skazą. Jeśli poddała się wpływowi Achryi, moim obowiązkiem będzie ją zabić... – Nie! – Książę zerwał się na równe nogi. – Usiądź, proszę. Nie mówię, że tak się stało, twierdzę jedynie, że gdyby tak było, co na razie nie ma miejsca. Na razie. Jeśli jednak zmiany pójdą w tym kierunku – jeśli zło nie przestanie narastać – nie będziemy mogli tolerować wśród nas agenta zła. Nie możemy. Musimy jakoś temu zapobiec. – Co możecie zrobić? Wyleczyć ją, jak leczycie rany? – Niestety, nie. Jej rany nie poddają się naszemu uzdrawianiu. Elf twierdzi, że to wina magii kuaknomów. Jeśli zaś chodzi o umysł... sądzę, iż jesteśmy w stanie zniszczyć zalążek zła – jeśli faktycznie takowy znajdziemy – lecz, jak w przypadku każdego zabiegu chirurgicznego, zostawi to pewne blizny. – Mówisz o czarach? – O ile stawiasz na równi boskie moce i magię, mój lordzie, czego ja nie czynię. Pan dał nam – zarówno marszałkom, jak i paladynom – pewne moce. Używając ich, mogłabym spróbować wejść do jej umysłu i oczyścić go. Książę poruszył się na krześle. – Nie podoba mi się to. Wcale mi się nie podoba, Marszałku-Generale, i to niezależnie od uraz z przeszłości. Wystarczająco źle się stało, że dostała się do takiej niewoli i odniosła opisane przez ciebie rany. Że ten brud próbował skazić jej umysł. Ale potem pozwolić komuś narobić jeszcze większego bałaganu... – Uwierz mi, że też nie podoba mi się ten pomysł. Ale cóż innego można zrobić? Jeśli mamy rację i zło zapuściło w nią korzenie, a my nie zrobimy nic, stanie się taka, że nawet ty, lordzie, przyznasz, iż trzeba ją zniszczyć. Czy coś – choćby śmierć – może być gorsze od takiej hańby? – Nie, tylko... nie podoba mi się, iż staję się narzędziem takich działań. Jest – była, powinienem rzec – moim żołnierzem, pozostającym pod mym dowództwem i ochroną. Ma prawo oczekiwać ode mnie czegoś więcej... – Teraz? – zapytał Fallis. – Tak, teraz. Bogowie, marszałku, nie zapominam o swoich żołnierzach po tym, jak mnie opuszczają. Służyła mi dobrze, nie oddam jej niedźwiedziej przysługi. – Mój lordzie, jedną z przyczyn, dla których do ciebie napisałam, było jej częste wyrażanie się o tobie z szacunkiem. Nie szukamy oskarżyciela, mój lordzie, lecz przyjaciela, dobrzeją znającego... – I myślicie, że znając ją, skażę ją na wasze potępienie? – Ufam, że tak. Zawsze cieszyłeś się reputacją człowieka uczciwego – ona też tak sądzi. – Nie będę nakłaniał jej do przyznania wam racji... – Nie prosimy o to. Idź, porozmawiaj z nią, przekonaj się sam. Jeśli wrócisz i powiesz mi, że jestem głupia, bardzo mnie to ucieszy. Nie sądzę, aby tak się stało, niemniej zrób dla niej to, co najlepsze. Książę przeczesał palcami włosy. – Powiem szczerze, Marszałku-Generale, zabiłaś mi nie lada ćwieka. Lecz sobie również. Zgoda. Przyjrzę się Paks. Sądzę jednak, że skończę z jednym więcej kapitanem dla mojej Kompanii, a wam zabraknie jednej paladynki. – I tak może się zdarzyć. * * * Paks wyszła z biura mistrza szkoleń w kiepskim nastroju, do którego zaczynała się już przyzwyczajać. Miała nie wyjeżdżać z pozostałymi na jutrzejsze polowanie ani planować udziału w jesiennych zawodach. Wydłużyła krok, nie zauważając kadetów przypadających do ścian, by ustąpić jej z drogi. Przynajmniej – myślała – mogę zabrać Socks na pole do ćwiczeń. Skręciła gwałtownie w stronę stajni i omal nie wpadła na wysokiego mężczyznę w brązowym płaszczu. Wiedziała, kto to, zanim się odwrócił. – Mój Książę! – Cofnęła się o krok, nagle o wiele szczęśliwsza. – No cóż, Paks, daleko zaszłaś. – Wyglądał tak samo, lecz przemawiał do niej, jakby była mu równa. – Cóż, mój lordzie, ja... – Powiedzieli mi, że ten karosz jest twój. – Tak, mój lordzie... – Przejedziesz się ze mną? Chciałbym zobaczyć tutejsze tereny ćwiczebne. – Oczywiście, mój lordzie. – Odwróciła się w stronę składziku z uprzężami, lecz stajenny już wyprowadzał Socks gotowego do jazdy. Koń zdążył odzyskać trochę ciała, nie znać było po nim trudów podróży. Rumak Księcia już czekał. Wskoczyli na siodła i pojechali obok siebie. – Z radością dowiedzieliśmy się – zaczął – że zostałaś tu przyjęta. Uczyłem się dwa lata u rycerzy Falka i wiem, że szkolenie tutaj jest równie dobre, o ile nie lepsze. – Jest bardzo szerokie, mój lordzie – przyznała Paks. Roześmiał się. – Fortyfikacje? Zaopatrzenie? Pierwsza pomoc? – Tak, mój lordzie, i o wiele więcej. – Świetnie. Podoba ci się? – O tak. Ostatnia zima była najszczęśliwszym okresem mego życia... – urwała nagle i spojrzała na niego. – Mam na myśli okres po opuszczeniu Kompanii. – Nie bądź głupia, Paks – ostatniego roku nie było ci z nami dobrze. Mało komu było. Oczywiście, że tutaj podoba ci się bardziej. Co to takiego? – Przez kilka minut objeżdżali teren szkoleniowy, a Książę komentował i pytał o wyposażenie i metody nauczania, którym się przyglądali. Potem znowu zwrócił się do niej. – Nauczyli cię tutaj takiej jazdy? – Nie, mój lordzie. To marszałek Cedfer z Mostu Piwowarów, gdzie dostałam konia. – Most Piwowarów – to na południowym wschodzie Tsaia, prawda? – Tak, mój lordzie. – Zastanawiała się, czy będzie chciał znać szczegóły podróży przez Krasnoludzkie Góry, lecz on dłuższy czas milczał. Dopiero po chwili zapytał: – Co to była za wyprawa, o której tak tu gadają? Mówią, że porwały cię jakieś elfy – to prawda? Zadrżała, niechętna do tego wracać. – Tak, mój lordzie. To zaczęło się po odejściu z Kompanii: podczas przeprawy przez góry mój towarzysz i ja zostaliśmy zaklęci przez elfane taig i musiałam walczyć pod ziemią z opętanym przez demona elfim władcą. – Na Tira! Udało ci się przeżyć! – Tak, mój lordzie. Elfane taig wynagrodził mnie wielkimi bogactwami i dał kilka zwojów. Wygląda na to, że ich autorem był Luap – są bardzo stare – i zawierają wiele nie znanych do tej pory informacji o Girdzie i jego czasach. Wspominano w nich o twierdzy Luapa i załączono mapę. Rada marszałków i Marszałek-Generał zarządzili wyprawę w poszukiwaniu fortecy i wiedzy o utraconych mocach. – Ale czemu ty się tam udałaś? Byłaś kandydatką na paladynkę, prawda? – Tak, ale zapytali, czy chciałabym pojechać. Rozumiesz: przywiozłam im te zwoje i to była nagroda, zaszczyt. – Rozumiem. – Nie wiedzieli, mój lordzie, że będę miała takie kłopoty. – Nie, ale powinni byli o tym pomyśleć. – Pokręcił głową. – Wystarczy o tym. Jak cię schwytali? Opowiedziała wszystko najlepiej, jak umiała, a Książę wysłuchał jej z zasępioną miną. Kiedy zakończyła opisem kuracji Ardhiela, westchnął. – Więc nic ci nie jest? – Tak uważam. Oni... – Rozejrzała się, lecz w pobliżu nikogo nie było. – Mój lordzie, oni sądzą inaczej, a ja nie wiem dlaczego. Raz czy dwa straciłam nad sobą panowanie... nawet odezwałam się ostro do Marszałka-Generała... – To nic takiego – pocieszył ją prędko. – Sam tak uczyniłem. Paks uśmiechnęła się, wyobrażając to sobie. Zaraz jednak spoważniała. – Mój lordzie, nie chcę być zła, wiesz, że nigdy nie byłam. – Przytaknął. – Nie uważam siebie za takową, a jednak już mi nie ufają. Dzisiaj mistrz szkoleń zakazał mi udziału w jutrzejszym polowaniu i jesiennych zawodach. Czy to sprawiedliwe? Nic nie zrobiłam – uważałam – robiłam wszystko, co mi kazali – sama nie wiem, co mogłabym jeszcze zrobić! – Podniosła głos, wzięła głęboki oddech i dokończyła spokojniej: – Mówią... mówią, że zło zaczyna się od drobiazgu... czegoś zbyt małego, bym mogła to wyczuć. Potem to urośnie i pożre mnie, aż stanę się sługą Achryi. Ale ty mnie znasz, panie – znasz mnie już tak długo. Czy jestem taka zła? Phelan przeszył ją ostrym spojrzeniem, tak że z trudem je wytrzymała. – Paks, dla mnie wyglądasz tak samo, jak przedtem: dobry żołnierz, lojalny i dzielny. Masz blizny, których nie odważyłbym się nabawić i ucierpiałaś zarówno od czarów, jak i ciosów fizycznych. Nie widzę w tobie zła. – Odetchnęła, ale on kontynuował. – Niemniej, Paks, nie jestem marszałkiem ani paladynem i nie potrafię wykrywać zła. Bogowie wiedzą, że nie darzę miłością siół Girda, lecz jego wyznawcy nie są źli. Uważam, że powinnaś poddać się ich osądowi. – Mój lordzie! – A jeśli nie będzie sprawiedliwy lub nie zgodzisz się z nim, opuść ich. Ja ciebie nie zawiodę, byłaś moim żołnierzem i możesz znowu nim zostać. O ile pamiętam, zachowałaś prawo do powrotu. Paks nie odpowiedziała i przez chwilę jechali w milczeniu. Podejrzewała, że Książę zjawił się w Fin Panir ze względu na nią, co potwierdziło się, gdy po południu została wezwana do komnat Marszałka-Generała. Wpuszczono ją do sali, gdzie nigdy przedtem nie była: piętro wyżej i z oknami po trzech stronach. Siedzieli tam Amberion, Fallis, Ardhiel i Książę Phelan oraz Marszałek-Generał. Ta ostatnia zaczęła od wyjaśnienia, co ich zdaniem jest źle i co można z tym zrobić, proponując swego rodzaju zabieg chirurgiczny na umyśle. Paks pokiwała z powagą głową, próbując skupić się pomimo ogarniającego ją nagle oszołomienia. Arianya zamilkła na moment, po czym ciągnęła: – Sądzimy, że tyle jesteśmy w stanie uczynić. Ale to nie wszystko, chcę być z tobą szczera. Jesteśmy pewni, że jeśli przeżyjesz, zło zostanie zniszczone, lecz razem z nim może ulec zniszczeniu także dobro. – Jakie dobro? – spytała Paks, w ustach zaschło jej ze strachu. Amberion przeniósł wzrok na tapetę na ścianie. Arianya opuściła głowę, po chwili jednak spojrzała Paks w oczy. – Paksenarrion, najgorsze zło bierze się z wypaczenia dobra, w twoim przypadku mogą to być cechy, nad których umocnieniem najciężej pracowałaś. Możesz przestać być wojownikiem... – Nie być wojownikiem! – Krew odpłynęła jej z twarzy. – Tak. Nie będę cię okłamywać. Możesz być słaba, niezręczna, niezdecydowana. Możesz stracić ochotę do walki... odwagę. – Nie! – Paks zacisnęła dłonie w pięści, udręka wykrzywiła jej twarz. – Nie mogę! Nie możecie tego ode mnie oczekiwać! – Lady Paksenarrion – zaczął Ardhiel – chcemy jedynie, byś była uleczona i pełna, wolna od najmniejszego śladu zła. Lecz nasze moce są ograniczone, a lepiej chyba zostać uwolnionym z czarnej sieci, niźli być księciem w jej splotach. – Ale – pokręciła głową Paks – prosicie mnie o odrzucenie jedynych darów, jakie posiadam. Jakiż będzie pożytek z tego, że przeżyję jako kaleka lub tchórz? Dla was lub kogokolwiek? Moja lady – zwróciła się do Arianyi – jeśli zostanę tchórzem, nie przyjmie mnie żadne sioło. Lepiej, żebym umarła. Twierdzicie, że nie jestem jeszcze zła. Jeśli nie mogę zostać paladynką, to nadal jestem w stanie walczyć z waszymi wrogami. Jeżeli... jeżeli zrobię coś złego, zabijcie mnie lub przeprowadźcie waszą operację. Arianya zabierała się za odpowiedź, lecz ubiegł ją Phelan. – Paks, w Kompanii nauczyłaś się, że rany trzeba leczyć natychmiast, inaczej bowiem może dojść do zakażenia. A jeśli chirurg przetnie muskuł, to i tak lepsze to niż pozwolenie, by infekcja rozprzestrzeniła się i strawiła całe ciało. – Tak, mój lordzie, ale... – Paksenarrion, Książę ma rację. Gdybyśmy uważali, że zło nie rozprzestrzeni się lub uczyni to wolno, nie podejmowalibyśmy tak drastycznych środków. Niemniej takie zło działa z olbrzymią prędkością. Zatruta nim – sama nie jesteś w stanie ocenić, jak daleko zaszły sprawy. – Lecz, moja pani – stracić wszystko... ile mogę tak żyć...? Co miałabym robić? Taka hańba... – Niezależnie od wyniku, nie będzie to żadna hańba. Jak na swój wiek osiągnęłaś już bardzo wiele. Obiecuję ci ponadto, że żadne sioło nie zatrzaśnie przed tobą drzwi. A w razie problemów pomożemy ci znaleźć inne zajęcie. Paks odsunęła krzesło i wstała gwałtownie. Podeszła do okna i oparła się o framugę, obserwując żółty blask na kamiennych płytach dziedzińca i dachu Holu Pana. – Zawsze marzyłam o zostaniu wojowniczką – powiedziała cicho. – Z początku były to głupie, dziecinne mrzonki o byciu bohaterką ze starych pieśni i wymachiwaniu srebrnym mieczem. Potem Jornoth opowiedział mi o wojaczce i postanowiłam zostać najemniczką, zarabiającą na życie mieczem, zwiedzającą dalekie strony i służącą swemu panu według nakazów honoru. Zaciągnęłam się więc do Kompanii Księcia Phelana i uważam, że sprawowałam się równie dobrze, jak każdy rekrut. Jak słyszeliście, miałam tam dobrą opinię. – Zerknęła na Księcia, by zobaczyć, jak poważnie pokiwał głową, po czym z powrotem wbiła wzrok w krajobraz za oknem. – Walczyłam tam przez trzy sezony, lecz – nie z winy mego Księcia, najlepszego dowódcy, jakiego można sobie wymarzyć – ujrzałam rzeczy, w których nie chciałam uczestniczyć. Wobec czego odeszłam z zamiarem udania się na północ, by odwiedzić dom i wstąpić na służbę w jakimś zamku. Wiecie, co wydarzyło się w elfane taig i okolicach Mostu Piwowarów. Marszałek Cedfer... mistrz Oakhallow... pokazali mi walkę dla sprawy, a nie w czyimś interesie. Moje marzenia rosły – już nie kapitan straży czy sierżant, teraz zamarzyła mi się walka, jaką toczył Gird: w imię dobra, w obronie bezradnych. A wy zachęcaliście mnie do tego: ty, Marszałku-Generale, i ty, marszałku Fallisie, i ty, sir Amberionie. Kazaliście mi się uczyć: języków, sztuk walki, teorii zaopatrzenia i leczenia, fortyfikacji, utrzymując, że wszystko to służy dobru. – Załamał się jej głos, a ramiona zadygotały. Słuchacze milczeli wpatrzeni we własne wspomnienia i obrazy. Odetchnęła głęboko raz i drugi, po czym obróciła się ku nim ze łzami w oczach. – A potem uhonorowaliście mnie, córkę owczarza, biedną wieśniaczkę i byłą najemniczkę, ponad wszelkie wyobrażenie. Ty, moja lady, dałaś mi szansę zostania paladynką. Paladynką! Czy macie... czy jesteście w stanie wyobrazić sobie, co znaczy paladyn dla wiejskiego dziecka z obrzeży królestwa? To chodząca legenda, sen o gwiazdach. Fantazja zbyt piękna, by mogła być prawdziwa. Spotkałam paladynów! A ty powiedziałaś, pani: „Chodź, zostań jedną z nich. To twoje przeznaczenie”. – Urwała dla zaczerpnięcia tchu, po czym ciągnęła, przenosząc wzrok z twarzy na twarz. – Nie mogłam się spierać, moja lady. Czułam, że musisz wiedzieć lepiej, w przeciwnym razie nie złożyłabyś takiej propozycji. Zastanowiłam się i uradowałam, a potem – wyprawa z Amberionem i resztą! W takiej kompanii z radością stawiałam czoła niebezpieczeństwom. Wszyscy byliście tacy uprzejmi dla młodej wojowniczki. Pamiętasz, Amberionie, tamten pierwszy atak? Pochwaliłeś mnie. – Paks... – zaczął, lecz nie dała sobie przerwać. – A potem porwano mnie. Nie – rzuciła, gdy Amberion i Ardhiel jednocześnie chcieli coś powiedzieć. – Jak już mówiłam, nie winię was za to. Źli chcieli mnie, to moja słabość lub skaza charakteru przyciągnęły ich do mnie. Jakże mogłabym obwiniać was, którzy ruszyliście mi na ratunek w samo serce ich skalnej kryjówki, nie zważając na to, jak w skąpej liczbie byliście? Nie. Będąc w ich rękach, próbowałam modlić się do Girda i Pana o pomoc, lecz musiałam walczyć z ich sługami, gdyż inaczej oni zabiliby mnie. Byłam sama w ciemnościach i myślałam, że Gird zaaprobuje taką walkę. Sądziłam, że jest słuszna. Spuściła nagle wzrok i zadygotała. – Nie było... łatwo. – Podniosła głowę. – A teraz twierdzicie, że otworzyłam drogę wielkiemu złu, bo walczyłam z nimi i nie dałam się zabić. Ja tego nie czuję, nie wiem... Ale położyć na szalę wszystko, co potrafię, zaryzykować utratę całej mej wiedzy, wszystkiego, czym jestem... że pomożecie mi... sama myśl, jak długo będę musiała tak żyć, jeśli coś się nie uda... Czy ktoś taki jak ja może być garncarzem albo tkaczem? Och, lepiej mnie zabij, moja pani, i to szybko. Zapadła cisza. Paks odwróciła się z powrotem do okna. Arianya zaczerpnęła powietrza, by jej odpowiedzieć, lecz ubiegł ją Ardhiel. – Lady Paksenarrion, przyjaciółko elfów, mogę opowiedzieć ci prawdziwą historię? Pobladła i zrozpaczona Paks spojrzała na niego. – Tak, Ardhielu, wysłucham jej. – My, elfy, nie znamy śmierci ze starości, dzięki czemu mamy wiele wspomnień i obserwujemy powolne procesy zachodzące na świecie z równą łatwością, jak wy patrzycie na początek i koniec posiłku. Kiedyś, dawno temu, nim zbudowano ten Hol, a ludzie z południa znaleźli przejście przez góry, wędrowałem przez lasy z pewnym elfem słynącym z piękna głosu i układanych pieśni. To od niego nauczyłem się arii, którą uraczyłem cię, milady, przy jednym z naszych pierwszych spotkań. Jego sztuką było kształtowanie instrumentów z żywego drewna – bardzo delikatna praca polegająca na przyspieszaniu wzrostu limb, orzechowców lub mahoniów tak, aby dopasowały się do kształtu harfy, lutni czy kobzy, a po przybraniu odpowiedniej formy dały się oddzielić od drzewa bez wyrządzania mu krzywdy. Każdy instrument wymagał długich lat hodowania i formowania, lecz my, elfy, mamy czasu w nadmiarze i z rozkoszą wypełniamy go tego typu zajęciami. Właśnie kształtował harfę i to nie podręczną, jaką mógłby wyhodować z dowolnego kawałka jabłoni lub gruszy, lecz wielką harfę, na której miał nadzieję zagrać przed królewskim tronem. Jeśli wyobrazisz sobie taką harfę, zdasz sobie sprawę, jakie to trudne zadanie, gdyż oddzielenie od drzewa ramy instrumentu na tyle masywnej, by wytrzymała naprężenie strun, musiałoby je poważnie uszkodzić. Nie wiem, jak można tego dokonać – to nie moja sztuka – lecz on potrafił zmusić część drzewa, łączącego instrument z drzewem macierzystym, do wycofania się. Proces ten musiał dokonać się podczas rośnięcia instrumentu, w przeciwnym bowiem razie ten rozrastał się i tracił właściwości muzyczne, wymagając ponadto użycia narzędzi, od których mój przyjaciel stronił. Z drugiej strony, zbyt wczesne rozpoczęcie działania osłabiłoby tak drzewo, jak i instrument, dopuszczając do zaatakowania obu gniciem korzeni lub inną chorobą. Okazało się, że gdy rozpoczął kształtowanie swego drzewa-harfy, nasz król postanowił ożenić się. Nie natychmiast – nie tak to robimy – lecz rozpoczęły się zaloty i przygotowania, które na ogół trwają około dwudziestu lat, potem wyznacza się oficjalnie dzień wesela. Dzieliło nas więc odeń jeszcze jakieś czterdzieści lat, gdyż piękno elfich narzeczonych nie więdnie ani nie blaknie, a poddani króla muszą mieć czas na przygotowanie godnych uroczystości darów. Kiedy o tym usłyszał, postanowił dać królowi w prezencie wielką harfę, którą właśnie formował. Przyprowadził mnie na miejsce, by pokazać, jak rośnie, choć niewiele zobaczyłem, musiał pokazywać mi, z której gałązki będzie gryf, a który korzeń utworzy podstawę. Rozumiesz, rama instrumentu musiała być wyhodowana z jednego kawałka: pnia, gałęzi i korzenia. Po dwudziestu latach zawitałem do niego przejazdem i kształt ujawnił się w większym stopniu. Lecz mój przyjaciel nie był usatysfakcjonowany. Wiedział, że drzewo rośnie zbyt wolno i nie będzie gotowe na królewskie wesele. Pamiętam, że roześmiałem się i przypomniałem mu, iż elfy nie muszą się spieszyć. Monarcha z przyjemnością zaczeka na tak królewski dar. Zawtórował mi śmiechem, podniesiony na duchu. Lecz choć elfy nie są z natury zbyt pochopne, jesteśmy dumni z naszych umiejętności i kochamy ceremonie. A dobra ceremonia oznacza zrobienie czegoś dobrze i na czas. Niestety, chęć sprawienia wszystkim przyjemności na uczcie weselnej zdradziła mego przyjaciela. Nie wiem, kiedy ani co dokładnie zrobił, znał przecież metody przyspieszania i spowalniania wzrostu roślin, z którymi pracował. Widziałem kiedyś, jak w rok hoduje piszczałkę. Jakież miało znaczenie, że za dziesięć lat pęknie, skoro miała być prezentem dla umierającego człowieka? Podjął próbę przyspieszenia wzrostu harfy i wycofania się drzewa macierzystego, lecz w drzewo wdała się choroba. Drewno instrumentu osłabło, a potężny łuk, mający wytrzymać największe napięcie strun, wypaczył się. Dobrze pamiętam dzień, kiedy zasmucony pokazał mi, co zrobił źle. Pięćdziesiąt lat pracy i maleńka plamka zgnilizny. Wyleczenie jej i ponowne ukształtowanie ramy zabrałoby nie tylko wiele lat, lecz także wymagało spalenia osłabionych części, uzupełnienia ich żywymi szczepami i opieki, zanim by się przyjęły. A było więcej niż pewne, stwierdził, że i tak nigdy nie przybierze właściwego kształtu, pozostając niezgrabne i powykrzywiane. Niemniej zignorowanie gnilca skazałoby na uschnięcie i harfę, i drzewo. Zapytałem go, co zrobi. Spoglądał przez chwilę na drzewo, po czym rzekł: „Nie jest to wina drzewa, bo ono rosło zgodnie ze swoją naturą. Naprawię, co zdołam, i dopasuję je, na ile się da”. Lady Paksenarrion, kłopotów nie spowodował twój błąd, to my – z założenia mądrzejsi – próbowaliśmy przyspieszyć twój rozwój, by osiągnąć piękno, którego zapowiedź dostrzegliśmy. Teraz jednak nie możemy zostawić cię samą ze skutkami naszego błędu, musimy spróbować go naprawić, choć wynik jest niepewny. Paks obserwowała jego twarz, gdy opowiadał swoją historię, lecz wydała się jej równie tajemnicza, jak wszystkie elfie oblicza, pozwalała snuć domysły, ale nie dawała odpowiedzi. – Zawsze byłeś dla mnie dobry, panie – zająknęła się. – Ale czy to musi nastąpić teraz? Czyż nie mogę udać się na zielone pola, by stać się... wspomnieniem? – Lady, poznałem cię – ja, elf, który może umrzeć tylko w bitwie. Pozostaniesz we wspomnieniach moich i mojego ludu, a nie zblakną one nawet wtedy, gdy zapomną o tobie ludzie. Cokolwiek się stanie, ułożymy o tobie pieśni. – Nie to miałam na myśli – mruknęła żałośnie Paks. – Paksenarrion, nie jesteśmy w stanie do niczego cię zmusić – włączyła się Arianya – Lepiej byłoby zrobić to szybko, lecz nie wchodzi w grę zniewolenie cię. Nie wolno ci jednak wałęsać się samopas, wystawionej na takie niebezpieczeństwo. Nie powinnaś także przestawać z ludźmi. Cokolwiek postanowisz i cokolwiek się stanie, nie może dostać się do wiadomości ogółu. Paks omiotła spojrzeniem zebranych w komnacie, odnajdując troskę, wątpliwości i ostrożność tam, gdzie kiedyś widziała radość i otuchę. Poczuła w sercu zimną desperację, bardziej gorzką niż w niewoli. Tam miała przeciwko sobie wrogów, tutaj otaczali ją przyjaciele. W końcu spojrzała na Księcia Phelana, opierającego się w kącie o ścianę, ze splecionymi na piersiach ramionami. Odpowiedział jej intensywnym spojrzeniem szarych oczu, po czym podszedł do niej. – Paksenarrion Dorthansdotter – powiedział. – Zaufam ci. Jeśli zechcesz, powierzę ci moją Kompanię, jedyną rzecz, którą budowałem całe moje życie. Możesz odjechać ze mną, wbrew nim i objąć dowództwo jako kapitan. Nigdy mnie nie zawiodłaś, toteż zaufam twemu zdaniu, czy będziesz umiała wywiązać się z zadania z honorem. Wierzę, iż jesteś dobrym żołnierzem i dobrym człowiekiem, godnym mego zaufania. Nie zawiedziesz mnie. Nigdy nie zawiodłaś. Oto moja ręka. – Poczuła, jak jej dłoń znika w garści Księcia, a na twarz wypełza rumieniec radości. – Na flaki Tira, wy głupcy! – rzucił Książę do osłupiałej grupki. – Myśleliście, że macie do czynienia ze słabym, głupiutkim dziewczątkiem, które trzeba prowadzić na sznurku. Cokolwiek postanowi i kimkolwiek jest, okazała większą odwagę od was, mędrków. Nie trzeba było obdarzać jej zaufaniem, skoro uważacie, że nie jest tego godna. – Obrócił się do Paks. – Nie płacz, kapitanie. Moi kapitanowie nie płaczą przed obcymi. Paks walczyła z mieszaniną emocji. Radość z zaufania Księcia – ktoś jej nadal ufał – rzuciła właściwe światło na sytuację. Argumenty, które przed chwilą wytaczała, wydały się jej fałszywe jak tandetna błyskotka, choć jeszcze przed chwilą w nie wierzyła. Opanowała wzburzenie, a nagła zmiana jej nastroju spowiła komnatę ciszą. – Mój Książę – zaczęła. – Dałeś mi więcej, niż zamierzałeś, gdyż w blasku twego zaufania dojrzałam, czego wymaga honor. Być może nigdy więcej nie będę ci służyć, choć powinnam, by podziękować za ten dar, lecz będziesz żył w mej pamięci, choćby nie wiedzieć, jak krótko to potrwa. – Paks... – Nie, mój lordzie. Sam wiesz, co trzeba uczynić, nie zawiodę twego zaufania. Pobłogosław mnie, panie... – Mówiąc to, poczuła ukłucie gniewu, lecz stłumiła go. Książę wziął ją w ramiona i przytrzymał przez chwilę. – Moje dziecko... niechaj mają cię w opiece wszyscy bogowie, gdziekolwiek, jakkolwiek i kiedykolwiek... niechaj odstąpi cię zło. A jeśli kiedyś do mnie wrócisz, w każdym stanie, pomogę ci, jak tylko zdołam. – Dziękuję, mój lordzie. – I zostanę tutaj – warknął – dopóki nie przekonam się, jak sobie radzisz z tymi... – Dziękuję ci, mój lordzie. Marszałku-Generale? – Zatem jesteś gotowa? – Arianya miała mokre oczy, lecz wstała pewnie, czekając na jej odpowiedź. Paks oderwała się od Księcia. Drżała, lecz głos miała pewny. – Tak, moja lady. Trzeba to zrobić, a – jak sama powiedziałaś – czekanie nic tu nie pomoże. Rozdział dwudziesty dziewiąty Na świecie pojawił się krąg światła. Paks przyglądała się, jak zmienia kolory: najpierw był złocisto-żółty, potem jaskrawo pomarańczowy, czerwony, fioletowy, niebieski, biały i na powrót żółty. Dopiero po jakimś czasie zaczęła zastanawiać się nad „gdzie”, „dlaczego” i temu podobnymi sprawami. Obserwując czerwony krąg, była pewna, że ściemnieje do fioletu i błękitu, a potem rozbłyśnie bielą. Zaniepokoił ją odległy dźwięk: jakby dzwonki, łańcuchy czy kolczuga. Zgrzytanie kamienia o kamień lub stali o stal. Głosy wymawiające słowa, których nie znała. W końcu otworzyła oczy i przekonała się, że położył się na nich palec słonecznego światła, zamrugała. Czuła się pusta i lekka jak wydmuszka. Nie miała ochoty poruszyć się ze strachu przed bólem lub stratą. Widok przesłonił jej cień, który powinna rozpoznać. Postać. Poczuła poruszenie tego, na czym leżała, podmuch chłodniejszego powietrza i osłabnięcie nacisku. Coś wilgotnego i zimnego dotknęło jej skóry, a potem ciepło wróciło pod dotykiem rąk. Zamrugała znowu i ujrzała marszałka, którą widywała przelotnie zeszłej zimy, lecz nie znała zbyt dobrze. Twarz miała obojętną, spokojną, skupioną. Paks gapiła się w nią bezmyślnie. Musiała rozwiązać tę zagadkę. Oblicze zwróciło się w jej stronę i dostrzegła na nim zaskoczenie. – Paksenarrion! Obudziłaś się? Spróbowała kiwnąć głową. Zadanie okazało się zbyt trudne, więc w zamian mrugnęła powiekami. – Jak się czujesz? – Marszałek pochyliła się nad nią. Nie mogła odpowiedzieć, wyczerpana zamknęła oczy. Czoła dotknęła dłoni potrząsnęła jej głową – jej zdaniem – olbrzymią siłą. – Paks! Odpowiedz... – Zaczekaj. – Inny głos. – Nie wiemy jeszcze... – Paks ponownie otworzyła oczy. Przy łóżku stała odziana w biel Marszałek-Generał. Uśmiechała się. – Paksenarrion, łaska Girda niech będzie z tobą. Moc Achryi złamana, nie może już cię kontrolować. Jesteś wolna od tego zła. Słysząc te słowa, Paks nie poczuła nic. Ani radości, ani lęku. Próbowała przemówić, wydała jednak z siebie tylko cichy dźwięk. Druga marszałek obejrzała się na Arianyę i na jej skinienie poszła do stołu po kubek. – Proszę – powiedziała. – Spróbuj się napić. – Uniosła Paks za ramię i przycisnęła jej kubek do warg. Napiła się. Woda, zimna i o ostrym smaku, odświeżyła jej usta. – Możesz mówić, Paksenarrion? – Marszałek-Generał przyciągnęła sobie stołek i przysiadła koło łóżka. – Chyba... tak, moja lady. – Bardzo dobrze. Byłaś nieprzytomna przez kilka dni. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, Paksenarrion, gdyż zło kuaknomów wniknęło głęboko, rozprzestrzeniając się na twój umysł. – Arianya dotknęła jej głowy, Paks wzdrygnęła się, zaraz jednak uspokoiła. Patrzyła jej w oczy, zastanawiając się, co też widzą. W końcu Marszałek-Generał cofnęła dłoń i usiadła z westchnieniem. – Cóż – przemówiła do towarzyszki – przynajmniej tyle dokonaliśmy. Zło odeszło. – Wróciła spojrzeniem do Paks. – Jak się czujesz? Dziewczyna zaczęła przypominać sobie, co jej wcześniej powiedziano, próbowała coś poczuć, lecz nie znalazła niczego niepokojącego, dziwnego czy złego. – Nie czuję się zła – odrzekła ostrożnie. – Nie jesteś. – Marszałek-Generał znowu westchnęła. – I nigdy nie byłaś, nie bardziej od kogoś z zainfekowaną raną. Zaatakowało cię zło, jak zgnilizna atakuje chory korzeń. Unicestwiliśmy je, nie mogę jednak jeszcze orzec, czy zniszczyliśmy coś jeszcze. Pamiętaj, że jesteśmy twymi przyjaciółmi i towarzyszami z Bractwa Girda. Otoczymy cię opieką, cokolwiek się stanie. – Wstała i przeciągnęła się. – Łasko Girda, ależ jestem zmęczona! Haran, przynieś Paksenarrion, co tylko zechce do jedzenia i czuwaj przy niej do przyjścia Belfana. Jeśli czuje się już na siłach, to chciałby ją odwiedzić Książę Phelan. – Tak jest, Marszałku-Generale. – Marszałek Haran łypnęła okiem na Paks, po czym odprowadziła Arianyę do drzwi. Dziewczyna nie dosłyszała zadanego cichym głosem pytania, tylko odpowiedź. – Nie. W żadnym razie. To gość honorowy, Haran. Po jej wyjściu Haran wróciła do łóżka. Paks starała się skupić wzrok na jej twarzy i zrozumieć, co tu się działo. Coś jej zrobili: Marszałek-Generał, Amberion, elf Ardhiel i inni. Nie czuła bólu, tylko wielką słabość, co skłaniało ją do dalszych rozważań, co to było. – Jesteś głodna? – zapytała znienacka Haran. Paks wzdrygnęła się, słysząc jej ton. Czemu Haran była na nią zła? Kiwnęła w milczeniu głową. – Dobrze, co chcesz? Jest pieczony baran... – Świetnie. – Paks rozejrzała się po komnacie. – To nie... mój pokój... – Nie myślisz chyba, że przebywałaś z innymi kandydatami, co? Po tym... – Obrzuciła ją spojrzeniem, którego Paks nie potrafiła zinterpretować. – Znajdujesz się w komnatach Marszałka-Generała, w apartamencie gościnnym. Kiedy nabierze pewności... – zamilkła. – Pewności, że co? – Niepokój powrócił, lekki dotyk chłodu na plecach. – Że wydobrzałaś. Zaraz przyjdę zjedzeniem. – Haran wyszła z komnaty, a Paks rozejrzała się dokoła. Łóżko, na którym leżała, było proste, lecz większe od mebla w jej kwaterze. Okno z prawej wpuszczało dzienne światło. Naprzeciwko łóżka kilka krzeseł otaczało niewielki kominek. Wróciła Haran z tacą. – Próbowałaś wstać? Jeśli uda ci się usiąść przy stole... – Lecz przerosło to możliwości Paks. Haran ułożyła jej poduszki pod plecami, maskując dezaprobatę zdecydowaniem, po czym postawiła tacę na podołku dziewczyny i wyszła. Paks zaczęła walkę z posiłkiem i sztućcami. Nie mogła prawidłowo złapać widelca, okręcał się jej w dłoni. Nim Haran wróciła z tacą dla siebie, Paks zdążyła zdenerwować się i zmartwić. – Przykro mi, marszałku, ale nie mogę... – Gdy to mówiła, widelec wyślizgnął się jej z palców i zabrzęczał o podłogę. – Co się dzieje? Nie potrafisz nawet sama zjeść? – Paks, dysząc, mocowała się z nożem i baraniną. Miała wrażenie, że jest nieporadna jak niemowlę, uczące się dopiero sięgania i chwytania. – Trzymasz go jak dziecko – zauważyła Haran. – W porządku. Proszę... – Odstawiła własną tacę i podeszła do łóżka. – Nie rozumiem, czemu nie możesz... – Paroma szybkimi ruchami pokroiła mięso i podniosła widelec z podłogi. – Teraz sobie poradzisz? Paks patrzyła na nią. Nie rozumiała jej wrogości. – Ja... mam nadzieję. – Ja również. – Sztywnym krokiem marszałek przecięła pokój i bez słowa zasiadła do własnego posiłku. Dziewczyna ponownie spróbowała z widelcem. Ręce miała jak poduchy, z trudem donosiła jedzenie do ust. Po paru kęsach przestała i leżała, obserwując jedzącą Haran. Kiedy marszałek skończyła posiłek, podeszła po tacę Paks. – Tylko tyle zjadłaś? Myślałam, że byłaś głodna. – Byłam. Ja po prostu... – Tylko żeby nie zachciało ci się więcej za godzinę. Dokończ wodę, potrzebujesz jej. – Stała nad Paks, dopóki ta nie opróżniła kubka, po czym zabrała go. Wyszła z komnaty, niosąc obie tace. Paks osunęła się na poduszki. Miała mętlik w głowie. Co mogła zrobić, kiedy była nieprzytomna, że tak zirytowała kogoś, z kim spotkała się tylko raz? Pukanie do drzwi przerwało jej dumanie. Odezwała się i rozpoznała głos Księcia. – Wejdź, panie. Otworzył drzwi i cicho wszedł do środka. – Gdzie twój pies łańcuchowy? – Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc milczała. – Ta marszałek, która pilnuje twoich drzwi. Chyba ma na imię Haran. – Odniosła tace. – Paks poczuła się jak rekrut, doświadczając autorytetu Księcia, czystej siły tego człowieka. Krążył po komnacie niczym śnieżny kot. – Chciałem cię zobaczyć, a oni wciąż kazali mi czekać. – Odwrócił się do niej. – Dobrze się czujesz? Jak cię traktują? – Nie wiem. Obudziłam się niedawno. Nie czuję zbyt wiele... – To chyba najlepsze po tym, co ci... mówię ci, Paks, omal ich nie pozabijałem. – Co? – Na widok ciebie i ich wszystkich dookoła. Bałem się o ciebie. – Mój lordzie, oni musieli... – Wspomnienia wracały, bała się coraz bardziej. – Hmmm. Wstawałaś już? – Nie, mój lordzie. Nie mogłam nawet się podnieść, by coś zjeść. Wzruszył ramionami. – Musi minąć parę dni, po takim długim śnie słabość jest absolutnie normalna. – Chciałabym wiedzieć... – W jego obecności wszystkie ostrzeżenia brzmiały groźniej, a pustka w środku wcale nie podnosiła jej na duchu. Zerknął na nią. – Co? – Czy wyzdrowieję. Nie wiem, skąd będę to wiedzieć. A teraz, kiedy przypomniałam sobie, co ze mną robili, nie mogę myśleć o niczym innym. Usiadł koło łóżka i położył jej dłoń na ramieniu. – Nie martw się tym. Pamiętasz chyba, że troskanie się przed bitwą w niczym nie pomaga. Dowiesz się w swoim czasie, kiedy będziesz silniejsza. – A jak ty uważasz, mój panie? Myślisz, że to odeszło? Westchnął, nie pytając nawet, co miała na myśli. – Sądząc po tym, co widziałem, naruszyli potężną magią najgłębsze korzenie twego umysłu. To nie mogło być bezpieczne. Nie wyglądasz inaczej, oprócz bladości po tylu dniach w łóżku, lecz nie można niczego orzec po wyglądzie. Próbą dla miecza nie jest jego wypolerowanie, lecz charakter. – Chcę być... sobą – wyszeptała w zamyśleniu. – Jesteś sobą, Paks, i zawsze będziesz. Niemniej ludzie zmieniają się z wiekiem... – To nie to. Nie zniosę tego, mój lordzie, jeśli stanę się... – Paks. – Ścisnął ją mocniej za ramię. – Spójrz na mnie. – Gdy popatrzyła mu w twarz, był poważny, a wzrok twardy. Przestraszyła się go. – Paks, jesteś sobą i wytrzymasz wszystko, co cię spotka. Przysięgam. Nie zawsze byłem księciem... – Lecz zawsze byłeś dzielnym wojownikiem! – Nie. – Zapatrzył się w dal. – Nie opowiem ci teraz tej historii, ale nie: nie zawsze byłem odważny. Poza tym jeszcze nie wiesz, czy w ogóle cokolwiek straciłaś. Bądź dzielna, Paks, aż nadejdzie czas. – Ale czemu Haran tak mnie nie lubi? – Haran? – Odprężył się, zaintrygowany. – Nie wiem. Marszałek-Generał przydzieliła ją tutaj, może wolałaby przebywać gdzie indziej. Była nieuprzejma? – Nie, ale chyba mnie nie lubi za coś, co zrobiłam. – Mój Książę! – Od drzwi dobiegł ich oburzony głos Haran. Phelan obrócił się powoli. Paks dojrzała, jak zaciska szczęki. – Marszałek Haran. – Ten ton ostrzegłby każdego żołnierza jego Kompanii. – Co pan z nią robi? – Ja? Przyszedłem zobaczyć, jak się czuje i odkryłem, że obudziła się i jest spragniona towarzystwa. Masz jakieś obiekcje? – Nie. Później posłałabym panu informację, że się ocknęła... – Dziękuję. Jak widzisz, dowiedziałem się sam. – Musiałam odnieść tace... – Paks zdała sobie sprawę, że Haran przeszła do obrony. – Nieważne. – Książę machnął ręką, jakby giermek przepraszał go za spieczoną kromkę chleba. – Powiedz mi, jeśli możesz, czy Marszałek-Generał jest zadowolona z jej rekonwalescencji? Haran najeżyła się. – Nie mogę mówić za Marszałka-Generała. Ona wie najlepiej. Niemniej powiedziała – tu zmierzyła ostrym wzrokiem Paks – że zło zostało całkowicie zniszczone. – Jakim kosztem? – Tego nie powiedziała. – Marszałek Haran przycupnęła przy kominku. – Lecz było warto niezależnie od kosztów. – Niezależnie? – Książę obrócił się ku niej, nie zdejmując ręki z ramienia Paks. – Książę Phelanie, wierzę w Girda. Jestem marszałkiem. Najważniejsze jest pokonanie zła. Nie liczy się nic innego. Cokolwiek stanie na drodze... – Życie? – poddał cicho Phelan. – Tak – przytaknęła z uporem Haran, marszcząc brwi. – Ryzykowałam moim. Każdy wyznawca Girda zna to ryzyko: mamy służyć dobru i tylko dobru. – Och, tak. Dobro. Jesteś pewna, że wiesz, czym jest dobro? – Oczywiście. – Zadarła brodę i śmiało spojrzała mu w oczy. – Tak. Oczywiście. Jesteś pewna, marszałku, że wiesz, co to dobro. Ale ja nie jestem tego taki pewny. – Przerwał, jakby czekając na komentarz z jej strony, lecz Haran milczała. – Od wielu lat nie jestem pewny, czy wy, marszałkowie Girda, potraficie odróżnić dobro od zła, a jak dotąd, nie ujrzałem nic, co mogłoby mnie do tego przekonać. – Zdjął rękę z ramienia Paks, wyczuła, jak bardzo stara się kontrolować. – Pewnie nie uważacie, że spełniam wasze standardy. Lecz zapewniam cię, marszałku, iż jako zawodowy żołnierz mam większe doświadczenie bojowe od ciebie. Widziałem mężczyzn i kobiety poddanych wielkiemu stresowi i to po wielokroć. Poznałem ich lepiej, niż ty kiedykolwiek zdołasz. – Znowu przerwał. Haran wyglądała na wściekłą, lecz nadal milczała. – Paks jest jedną z nich. Dziewczyna poruszyła się i odezwała: – Mój lordzie... – Paks, to nie twój spór, ty jedynie dostarczyłaś okazji. Chcę powiedzieć, marszałku, że ty znasz ją bardzo krótko, a ja – od wielu lat. Widziałaś ją w jednych tarapatach, ja – w licznych. Wiem, że można jej zaufać podczas bitwy i w trakcie długich kampanii. Widzisz skazę – kropkę na błyszczącym pierścieniu – i potępiasz wszystko. Lecz ja widzę całość – lata służby, wiernie wykonywane obowiązki – i to jest dobre, marszałku. Czy któreś z nas nie ma wad? Czy jesteś doskonała, że wytykasz ją? – Ja nie... nigdy nie powiedziałam... – Nie, nie ty osobiście, lecz mieszkający tu wyznawcy Girda. Jesteś jedną z nich, tak powiedziałaś. – No cóż... ja... – Haran spojrzała na Paks, a potem z powrotem na Księcia, najwyraźniej szykując się do ataku. – Miała być taka nadzwyczajna... – Co?! – Paksenarrion wzdrygnęła się, słysząc ton Księcia, choć przemówił nim do marszałka. – Przybyła tu raptem zeszłej jesieni, a już po Zimowej Biesiadzie była kandydatką na paladyna. Wszyscy mówili, że jest wielce obiecująca. Nadzwyczajna. Wybrana do udziału w wyprawie, podczas gdy nie przeszła nawet Prób. A potem dała się schwytać jak byle gapowaty piechur bez doświadczenia bojowego i zamiast honorowo umrzeć, co zrobiłaby większość piechurów, współpracowała z kuaknomami i została skażona przez Achryę. – Haran huknęła ręką w stół i zaczerpnęła tchu. – A teraz całe to zamieszanie – mogę zrozumieć ciebie, bo nawet nie wyznajesz Girda, ale reszta! Niedobrze mi się robi! – Haran! – Nikt nie zauważył pojawienia się Marszałka-Generała. Była rozzłoszczona niemal tak samo jak Książę. Haran urwała, po czym potrząsnęła głową. – Przykro mi, Marszałku-Generale, ale nic mnie już nie obchodzi. Taka jest prawda. Paksenarrion nigdy nie powinna była zostać przyjęta na kandydatkę na paladyna – nie nadawała się, nie służyła wystarczająco długo. Oczywiście, że trzeba było wykorzenić zło, a jeśli przy okazji coś straciła, po prostu będzie musiała z tym żyć. To i tak bzdura: gdyby nie zabrakło jej odwagi, nie musiałaby jej teraz tracić. Po co to cackanie się. Nie jest nikim specjalnym, jest tylko w sposób specjalny traktowana. O wiele za długo! – Obróciła się na pięcie i wypadła z komnaty. Książę chciał pobiec za nią, lecz Marszałek-Generał uniosła dłoń. – Proszę, mój Książę! Wpierw wysłuchaj mych przeprosin, a potem pozwól mi samej zdyscyplinować mojego człowieka. – Słucham – rzucił ponuro. – Przepraszam – nie znałam opinii Haran, gdyż nigdy bym jej tutaj nie wyznaczyła. Chciałam, żeby Paks zajęli się marszałkowie, których przysiędze milczenia mogłabym zaufać. Haran jest nieco opryskliwa – to dlatego do dzisiaj nie ma własnego sioła – lecz dotąd zawsze była sprawiedliwa. – W porządku. A co z Paks? Arianya minęła go i podeszła do łóżka. – Ciebie także przepraszam za słowa Haran. Czy wyrządziła ci jakąś krzywdę? – Nie, moja pani. – Nadal była oszołomiona gwałtownością napaści marszałka. – Żadnej krzywdy, oprócz gróźb i obelg – wtrącił Książę. – Rozumiem, mój Książę. – Dobrze. Marszałku-Generale, przyszedłem tutaj w nadziei zastania ciebie przy Paks. Czy możesz już określić, co się jej stało? Paks patrzyła Arianyi w twarz w nadziei, że ujrzy tam zaprzeczenie zgubie, którą jej umysł malował w najstraszliwszych kolorach, lecz oblicze Marszałka-Generała było nieruchome i nieprzeniknione. – Nie, mój lordzie – odpowiedziała Phelanowi. – Nie mogę tego orzec. Jeszcze za wcześnie, Paks dopiero wraca do siebie. – Obróciła się do dziewczyny i jej twarz złagodniała. – Paksenarrion, ze słów Haran musiałaś wywnioskować, że mogłaś zostać poważnie upośledzona. Nie będę cię okłamywać: uprzedzałam cię o możliwości poniesienia wielkich strat. Twierdzę jednak, że nie dowiemy się tego, dopóki nie odzyskasz sił. Martwiliśmy się, ponieważ długo leżałaś bez zmysłów, ale to nic nie znaczy. Proszę, daj mi znać, gdybyś wyczuła w sobie coś dziwnego. – Ja... nie mogłam zjeść... – powiedziała cicho Paks. – Nie mogłaś jeść? Co się stało? – Nie mogłam... nie mogłam utrzymać... – rozpłakała się nagle, próbowała stłumić łkanie. – ...widelca... Nie mogłam ciąć... upuściłam... – Och, Paks! – Arianya ujęła jej dłonie. – Nie... to ustąpi. Jesteś jeszcze słaba, za szybko... – Ale ona powiedziała... jak dziecko... – Zawstydzona, wtuliła twarz w poduszkę. – Nie. Nie mów tak. Myliła się. To wróci, szybciej, niż myślisz. – Marszałek- Generał odwróciła wzrok, Paks obserwowała zarys jej policzka i brody. – Musisz wciąż próbować, Paks, to wróci. – Wszystko? – zapytał cicho Książę, wtórując myślom Paks. Marszałek-Generał zacisnęła wargi. – Proszę, mój Książę! Nie można tego jeszcze określić. Nic dobrego nie przyjdzie z zamartwiania się na zapas. – To nie jej wina, Marszałku-Generale. Też byś się niepokoiła, gdybyś znalazła się w tym łóżku, a ona obok. Ja także starałem się przekonać ją, że nie powinna niepotrzebnie martwić się przyszłością, ale to tylko puste mądrości. Jedynie poznanie prawdy może ją uspokoić. – Sama jej nie znam – odparła Arianya. Pokręciła głową i spojrzała Paks w oczy. – Uwierz mi, że ani ja, ani nikt z twych przyjaciół nie podziela zdania Haran. Ona także nie będzie więcej tak myśleć. Tylko ktoś o wielkiej odwadze i sile mógł tak długo opierać się złu. Przerwało im pukanie do drzwi. Do środka wsadził głowę marszałek Belfan, którego Paks poznała przed wyprawą do Kolobii. – Teraz czy później? – zapytał. – Wejdź, Belfanie. – Marszałek-Generał wstała. – Paksenarrion nie śpi, ale jest słaba. – Tak mówiła Haran. Niechaj łaska Girda będzie z wami, Paksenarrion i Książę Phelanie. Stary Argalt twierdzi, że rano spadnie pierwszy śnieg, Marszałku-Generale. – Co roku zima zaczyna się wcześniej – burknęła Arianya, Belfan wybuchnął śmiechem. Miał pogodne usposobienie i rzadko kiedy wyglądał na marszałka. – Mówiłaś tak w zeszłym roku – zauważył. – Tak to jest – zwrócił się do Paksenarrion – z Marszałkami-Generałami, którzy pochodzą z południa. – Z Aarenis? – wyraźnie zdziwił się Książę. – Nie, z południowego Tsaia. – Arianya uśmiechnęła się. – Tutaj nazywają południem każde miejsce, gdzie późnowiosennych kwiatów nie warzy mróz. Gird mi świadkiem, że lubię pogodę do polowania jak każdy, ale... – Starzejesz się, Marszałku-Generale, i tyle. – Belfan zatknął ręce za pas, chichocząc. Rzuciła mu twarde spojrzenie. – Naprawdę, mój młody marszałku? Może chciałbyś wymienić ze mną w Holu parę ciosów i przekonać się, jaka jestem stara? – Może od razu sam zrzucę się ze schodów, nie czekając na ciebie? Roześmiali się wszyscy, nie wyłączając Paks. Belfan podszedł do niej. – Wyglądasz lepiej, niż się spodziewałem. Za parę dni sama zrzucisz Marszałka- Generała ze schodów. Ależ mamy czasy! – Wydłużone miny jego rozmówców przypominały bardziej stadninę koni niż sioło i Hol Fin Panir. – A może coś zjemy? – spytała Arianya. – Mogę zarządzić, żeby nam tutaj przynieśli. – Dobry pomysł. – Książę uśmiechnął się do Paks. – Szybciej wróci do siebie, jeśli napakujemy ją jedzeniem. Kiedy postawiono przed nią miskę z gęsta zupą, zdołała zjeść ją, rozlewając tylko kilka łyżek. Nikt nie komentował bałaganu, Marszałek-Generał niby mimochodem wytarła zupę, rozprawiając o innych rzeczach. Kiedy skończyli, pomogła Paks usiąść – ta nie mogła się jeszcze sama podźwignąć, za to potrafiła utrzymać równowagę. Następnym razem, kiedy się przebudziła, Marszałek-Generał i Belfan pomogli jej wstać i wzięli pomiędzy siebie. Przeszła chwiejnie przez pokój. Po kilku dniach była w stanie spacerować samodzielnie, powoli, ale coraz bardziej pewnie. Następowała poprawa. Gdy zdołała pokonać schody, wyszła na zewnątrz, do okolonego murem ogrodu Marszałka- Generała. Potem przyszła pora na pierwszy spacer po dziedzińcu, do Holu Pana. Spojrzenia przechodniów kłuły ją jak igły, spuszczała głowę i patrzyła pod nogi. Haran twierdziła, że inni uważają podobnie jak ona: w szramach na jej twarzy widzieli tchórzostwo. Miała jednak nadzieję – choć bała się, że to fałszywa nadzieja – iż wraz z powrotem sił nie musi niczego się obawiać. Była już wystarczająco silna, by zamknięcie w komnatach Arianyi zaczęło ją drażnić, wyprawiała się więc na plac ćwiczebny, zwykle w towarzystwie Księcia lub któregoś z marszałków. Nie protestowała przeciwko temu, widząc, iż rzadko zostawiają ją samą, lecz nie chcąc wiedzieć dlaczego. Pewnego mroźnego dnia spacerowała z Belfanem, gdy za ich plecami rozległ się huk kopyt. Obejrzeli się i zobaczyli grupkę kadetów galopujących z lancami. Paks poczuła falę słabości i strachu, aż zmiękły jej kolana. Słońce lśniło na czubkach lanc, złowieszczych, jak kły smoka, konie zdawały się być dwukrotnie większe od normalnych, a ich wielkie kopyta ryły ziemię. Złapała bez tchu Belfana za ramię. – Paks! Już myśleliśmy, że zamknęli cię na zawsze! – Młody Marrakai machał radośnie lancą. – Chciałem ci powiedzieć, że przenieśli mnie do wyższej grupy! Teraz mogę ćwiczyć z tobą... – Jego wierzchowiec stanął dęba i Paks omal nie cofnęła się przed gwałtownym poruszeniem. Inny kadet przyjrzał się jej bacznie. – Masz nowe blizny. Mówili... – Dosyć. Odejdźcie – przemówił stanowczo marszałek Belfan. – Ale, marszałku... – Co z tobą, Paks? Trzęsiesz się... – Bystre oczy Marrakai zabłysły, na twarzach kadetów dostrzegła zaciekawienie i troskę. – Odejdźcie. Natychmiast. – Marszałek dał krok naprzód. – Nic tu po was. – Ale ona... – Biegiem! – Paks nigdy nie słyszała z ust Belfana takiego ryku, podskoczyła tak samo jak kadeci. Odjechali natychmiast, oglądając się przez ramię. Spojrzał na nią. Dopiero teraz zauważyła, że nogi ją zawiodły i przewróciła się. – Pozwól mi pomóc ci wstać. – Twarda, pokryta odciskami dłoń przestraszyła ją swoją siłą, zmusiła się do ujęcia jej. Czuła, jak krew uderza jej do twarzy. Co pomyślą sobie kadeci? Wiedziała. Wiedziała, co sama myślała. Nigdy tak się nie przelękła, nigdy strach nie opanował jej do tego stopnia. Powstrzymywane łzy paliły jej oczy. Usłyszała ciężkie westchnienie Belfana. Przemówił radośnie, choć wydało się jej to wysilone. – Paks, nie sądź, że jeden raz cokolwiek znaczy. Jeszcze kilka dni temu nie byłaś w stanie samodzielnie dać kroku. Teraz możesz już spacerować przy ścianie. Z tym będzie tak samo – słabość minie. Co cię najbardziej przeraziło? Nie potrafiła powiedzieć. Hałas, ruch, pęd i impet, ostrość lanc, wspomnienia starych ran i co mogą oznaczać taka prędkość i ostrość dla jej ciała – wszystko to zawirowało jej w głowie, odbierając mowę. Pokręciła głową. – Cóż, nic dziwnego: wszystko wydarzyło się tak nagle, niczym szarża kawalerii, a ty bezbronna. – Lecz Paks uznała, że w jego głosie zabrakło przekonania. – Przypuszczam, że będzie lepiej, gdy rozpoczniesz trening z jedną bronią naraz. Być może umiejętności będą wracać wolno, za to na pewno wrócą, jak umiejętność chodzenia i twoja pewność siebie. – A jeśli nie? – spytała cicho, lecz Belfan dosłyszał ją. – Jeśli nie, to... coś się dla ciebie znajdzie. Przecież świat nie składa się z samych wojowników. Gdybyś straciła rękę albo nogę, też musiałabyś opanować inne rzemiosło. Poza tym jeszcze do tego nie doszło. Wróciła do ćwiczeń z pałką w grupie początkującej. Z początku szło jej opornie. Instynktownie uchylała się, kiedy źle trzymany oręż wypadał komuś z ręki. Walczyła z tym. Bać się pałki! Zmuszała się do ćwiczeń od wczesnego ranka do późnego wieczora. Siła i koordynacja ruchów powróciły. Lecz to tylko przyspieszyło ponowienie zajęć z mieczem. Gdy po raz pierwszy ujęła miecz, dziwnie leżał jej w dłoni. Marszałek Cieri spojrzał na nią ze zdziwieniem i poprawił jej chwyt. – W ten sposób – oznajmił. Nie było lepiej. Popatrzyła wzdłuż niebezpiecznego metalu, starając się nie okazywać strachu – nie było powodów, dla których miałaby ćwiczyć drewnianym ostrzem ćwiczebnym. Ostrza i czubek wirowały jej przed oczami, bała się poruszyć, żeby nie zranić się w nogę. Cieri stanął naprzeciwko niej i uniósł broń. Zagapiła się na stal, szeroko otwierając oczy. Klinga zdawała się chwytać promienie słońca i odbijać w jej stronę, rażąc w oczy. Zamrugała powiekami. – Gotowa? – zapytał. Zaschło jej w ustach, zaskrzeczała w odpowiedzi. Kiwnął głową i ruszył na nią, unosząc miecz do pierwszej pozycji. Paks zamarła, nie odrywając wzroku od jego brzeszczota. Próbowała zmusić własne ramię do ruchu i właściwego ustawienia ostrza, lecz nie mogła. Na obliczu marszałka ujrzała zaskoczenie, złość, wreszcie coś, czego nie zrozumiała. Przeraziło ją, jak szybko to ukrył. – Paks. Pozycja pierwsza. Ruszyła się i zdołała poruszyć niezgrabnie ramieniem. Dotknął lekko ostrzem jej klingi. Sapnęła, odskoczyła, spróbowała obrócić się do niego i upuściła miecz. Zabrzęczał o bruk, stała roztrzęsiona, kurczowo zaciskając powieki. Następne próby nie były lepsze, wręcz przeciwnie. Wkrótce bała się każdego, kto nosił broń, nawet Księcia, który pewnego dnia odwiedził ją w komnacie z mieczem u pasa. Im bardziej czuła się słaba i płochliwa, tym bardziej oceniała marszałków, paladynów i kadetów jako silniejszych, odważniejszych, zręczniejszych. Pomimo ochrony Marszałka-Generała słyszała wystarczająco wiele, by przekonać się, iż wiele osób zgadza się z Haran. Ich pogarda tylko pogłębiała jej niską samoocenę. W końcu nawet Arianya musiała przyznać, że nie ma poprawy. – Jak długo próbujesz, Paks... – przekonywała ją z oczami zamglonymi smutkiem. – Nie mogę. – Nie potrafiła spojrzeć jej w oczy. – Wobec tego wystarczy. Mieliśmy nadzieję, że kontakt z innymi pomoże ci, lecz tak się nie stało. Zobaczymy, co możemy dla ciebie zrobić... – Nic. – Paks odwróciła głowę i wpatrzyła się we wzór na dywanie. Niebieskie gwiazdy na czerwonym tle, białe gwiazdy na niebieskim. – Nie chcę niczego... – Paksenarrion, nie porzucimy cię. To nie twoja wina i spróbujemy... – Nie mogę tu zostać. – Słowa wydarły się z niej razem z płaczem. – Nie mogę zostać! Jeśli nie mogę być jedną z was, to zostawcie mnie w spokoju! Marszałek-Generał pokręciła głową. – Nie chciałabym, żebyś wyjeżdżała, nie mając fachu w ręku. Jeszcze nie wy dobrzałaś... – Nigdy nie wydobrzeję. – Nienawidziła drżenia własnego głosu. – Nie mogę zostać tutaj, z prawdziwymi wojownikami. – Zakazała sobie wspominania Marszałkowi-Generałowi o szyderstwach, jakie słyszała i złośliwych szeptach, na tyle głośnych, by dotarły do jej uszu. – Przynajmniej do końca zimy. Wyjedź wiosną, kiedy poprawi się pogoda. Możesz uczyć się w archiwum... Paks pokręciła z uporem głową. – Nie. Proszę. Pozwól odejść mi teraz. Całymi dniami siedzieć i czytać o walce... nie mogę tego zrobić. – Ale, Paks, co będziesz robiła? Z czego będziesz żyła? Wolała nie przyznawać się, że wcale o to nie dba. Poza tym wymyśliła rozsądny, jej zdaniem, plan. – Wychowałam się w gospodarstwie hodującym owce, potrafię je wypasać. – Jesteś pewna? Wypas to ciężka praca i... Paks odpędziła myśli o wilkach – przecież podczas zimowych wypasów nie będzie sama – i odpowiedziała pewnym głosem: – Jestem pewna. Marszałek-Generał westchnęła. – No cóż, zobaczymy. Jeśli zdołam znaleźć ci jakieś miejsce... * * * Przed wyjazdem po raz ostatni spotkała się z Księciem. Wbrew jej obawom, nie okazywał gniewu ani lekceważenia, rozmawiał z nią łagodnym głosem. – Weź ten pierścień – powiedział, zdejmując czarny sygnet z palca. – Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała pomocy – dowolnej – pokaż go komuś z Kompanii albo osobie, która mnie zna, bądź prześlij mi go. Przybędę, Paksenarrion, niezależnie od tego, gdzie będziesz i czego ci będzie trzeba. – Mój lordzie, nie jestem godna... – Dziecko, nie odrzuciłaś swych przymiotów. Zostały ci odebrane. Za służbę u mnie – choćby tylko za to – godna jesteś mego szacunku. A teraz załóż ten pierścień – o tak. Nie wolno ci zawahać się przed wezwaniem mnie w potrzebie. Będę o tobie myślał. – Uściskał ją i odwrócił się, by odejść. Potem obejrzał się. – Moim zdaniem, okazałaś wielką odwagę, godząc się ze swoją stratą i z takim uporem starając się odzyskać umiejętności. Niezależnie od tego, jak nazywają cię inni, pamiętaj, iż Phelan z Tsaia nigdy nie uznał cię za tchórza. – Co rzekłszy, odszedł, a Paks obracała przez chwilę nerwowo pierścień na palcu. Był za duży, więc schowała go do sakiewki przy pasie. Dwa dni później Marszałek-Generał odprowadziła ją do bramy. – Pamiętaj, Paksenarrion: będziesz mile widziana w każdym siole, o dowolnej porze. Rozesłałam już pisma. Niech będzie z tobą łaska Girda. Jeśli mój pożegnalny dar jest zbyt mały, śmiało proś o więcej. – Lecz Paks postanowiła nie wydawać złota, ukrytego bezpiecznie w skarpecie w środku plecaka. – Masz powody, by żywić urazę do Bractwa Girda... Paks potrząsnęła głową. – To nie tak, moja lady. Nie chodzi o ciebie. Myślę, że marszałek Haran miała trochę racji. To mój błąd dał okazję złu Achryi i moja słabość powstrzymała mnie przed zrobieniem tego, co powinnam... Marszałek-Generał zatrzymała się i spojrzała na nią. – To nieprawda, już ci to mówiłam. Na pałkę Girda, z żalem rozstaję się z tobą, skoro tak uważasz. Każdy kandydat na paladyna jest wrażliwy i ktoś słabszy od ciebie dużo szybciej poddałby się złu. Musisz uwierzyć w siebie. – Urwała, z założonymi ramionami kołysząc się na palcach stóp. – Proszę, Paks, obiecaj mi, że wrócisz tu po pomoc, jeśli ci się pogorszy. Paks odwróciła wzrok. Nie chciała powiedzieć, co sobie pomyślała; że jeszcze trochę takiej pomocy i skończy przywiązana do łóżka jako skończony tchórz. – Lepiej już pójdę, moja lady, żeby zdążyć na rynek. – Uparcie wbijała wzrok w ziemię. Marszałek-Generał westchnęła głośno. – Dobrze, Paks. Jesteś członkinią Bractwa Girda i Gird obrońca będzie cię strzegł. Modlimy się za ciebie. – Odwróciła się, a Paks przekroczyła bramę, postanawiając nie oglądać się za siebie. Rozdział trzydziesty Wędrówka na rynek w Fin Panir, gdzie miała spotkać się z pasterzem, który zgodził sieją zatrudnić, zapoczątkowała wydarzenia, trwające przez całą ciężką zimę. – Ach, nie spóźniłaś się – burknął Selim Habensson, kiedy znalazła go rozmawiającego z innymi pasterzami. – Pewnie z niechęcią opuszczasz Hol Pana. Popatrzmy... – Obejrzał ją jak owcę na sprzedaż. – Marszałek-Generał twierdzi, że jesteś sprawna i zajmowałaś się owcami – to prawda? – Tak, proszę pana. Mój ojciec hodował owce. – Świetnie. Właź tam i znajdź mi trzyletnią owcę z blizną na pęcinie i podwójnym nacięciem na uchu. – Paks omiatała spojrzeniem zagrodę z owcami, próbując dojrzeć oznakowania na uszach, gdy owczarz warknął: – Do środka – chcę cię zobaczyć pomiędzy nimi. Przeskoczyła przez płot do stłoczonych zwierząt. Nie bała się owiec, odkąd była w stanie wyjrzeć zza ich grzbietów, lecz napór wełnistych ciał wywołał w niej dziwne uczucie. Dojrzała oznakowaną owcę, ta jednak miała pojedyncze nacięcie. Większość zwierząt w zagrodzie była tak oznakowana. Po drugiej stronie dostrzegła ucho z podwójnym nacięciem. Przepchnęła się powoli między owcami, uważając, by ich nie przestraszyć ani zaniepokoić. Szybki rzut oka upewnił ją, że była to zdrowa owca, bez szramy na nodze. Rozejrzała się w poszukiwaniu właściwego oznaczenia i odkryła jeszcze jedną w rogu zagrody. Trzylatka z blizną na pęcinie. Podniosła głowę i zobaczyła pasterza tuż za płotem. – Bardzo dobrze, faktycznie znasz się na owcach, chociaż założę się, że dawno z nimi nie pracowałaś. – Nie, panie. – Tak myślałem. Te stroje nadają się do sklepu, nie na drogę. – Splunął na bruk poza zagrodą. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko odrobinie brudu. – Nie, panie. – To dobrze. Po targu – za jakąś klepsydrę – przeniesiemy tę zagrodę oraz tamte dwie – pokazał jej – na łąkę na noc. Jutro wyruszamy na południe. Pójdziesz z nami – dopilnuj, żeby żadna owca nie uciekła na ulicę – a dzisiejszej nocy obejmiesz wartę. * * * Choć zaniepokojona zgiełkiem i ruchem na rynku Paks nie miała kłopotów z wyprowadzeniem zeń owiec – ku swojemu i pasterza zdumieniu. Zwierzęta grzecznie zajęły tymczasowe pastwisko, a Paks stanęła na wyznaczonym jej posterunku po drugiej stronie zagrody, podczas gdy pozostali pasterze rozbijali obóz i gotowali kolację. Nie pomyślała o przyniesieniu sobie czegoś na obiad, zamierzając kupić posiłek na rynku, więc do wieczora bardzo zgłodniała. Kiedy pierwsza grupa najadła się, Selim zawołał pozostałych. Paks przyjęła miskę owsianki i kawałek chleba. Jadła szybko, nie zważając na innych. Gdy uporała się z posiłkiem i podniosła głowę, zauważyła wbite w nią spojrzenia. – Jesz tak, jakbyś oczekiwała, że będzie dokładka – zauważył Selim. Faktycznie, przyjęła, że dostanie jeszcze. Pasterz odwrócił się do reszty. – Mieszkała przez pewien czas w mieście. Piękne stroje. Dobre jedzenie. Posłuchaj: jesteśmy pasterzami, a nie bogatymi kupcami czy eleganckimi wojownikami. Ciężko pracujemy na zarobek, otrzymasz sprawiedliwy udział, lecz ani odrobiny więcej. Rozumiesz? – Tak, panie. – Kiwnęła głową i wyczyściła miskę. Przypomniała sobie, że po przystaniu do Kompanii Księcia zaskoczyła ją wielka ilość jedzenia – przez lata zapomniała, jak żyła jej rodzina i jak wyczekiwała poczęstunków piekarza podczas targu. – Dobrze. Weźmiesz pierwszą wartę. Jenits, zmienisz ją. Wyruszamy o świcie. Po paru dniach przywykła do głodu. Chłód i głód traktowała jak siłę, która pętała jej nogi, utrudniając nadążanie za stadem. Kiedy jedna z owiec odłączyła się i uciekła, Paks pobiegła za nią, walcząc z bólem w boku i ołowianymi nogami. Selim zrugał ją za to. – Na pałkę Girda, ostatni raz zatrudniłem kogoś na słowo Marszałka-Generała! Moja niedorosła córka poradziłaby sobie lepiej! – Paks powstrzymała się przed przyznaniem, że kiedyś jej samej wychodziło to lepiej. Zrozumiała, że usprawiedliwienia tylko pogorszyłyby sprawę. Zwiesiła głowę i obiecała pracować ciężej. Starała się. Lecz Selim i reszta nie ufali jej, zawsze postrzegali ją jako intruza narzuconego im przez Marszałka-Generała. W dodatku odniesione u iynisin blizny zaczęły nabrzmiewać i czerwienieć. Nigdy nie zniknęły, lecz teraz wyglądały i bolały, jak tuż po opuszczeniu Kolobii. Pasterze zerkali na szramy i mamrotali do siebie. I stało się tak, że po zapędzeniu owiec na bezpieczne pastwiska południowej Finthy Selim odprawił ją, odmawiając zatrudnienia do końca zimy. – Wiedz, że ja tak nie myślę. Marszałek-Generał, jak przypuszczam, zna prawdę i twierdzi, że nie jesteś niczemu winna. Lecz pozostali są pewni, że zostałaś przeklęta. Nigdy nie widzieliśmy takich znamion, jakie ciemnieją ci na twarzy, to nienaturalne. We wsiach jest mnóstwo młodych, którzy równie dobrze zajmą się owcami. Oto twoja zapłata... – Nie było tego wiele, nawet nie przeliczyła. – Życzę szczęścia. To był gorzki poranek, szary i wietrzny. Zadrżała, była głodna. – Czy jest tu jakaś gospoda, gdzie... – Nie – padła ostra odpowiedź. – To nie jest bogate miasto. Tamtędy – wskazał boczną ścieżkę – do wieczora dojdziesz do Shaleford, możesz też zawrócić. – Paks rozejrzała się niezdecydowanie. – Myślenie nie skróci ci drogi – rzucił i obrócił się na pięcie, po czym wszedł do swojego domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Paks zagryzła wargi i schowała otrzymane monety do sakiewki. Przyszli tu szlakiem z północy, pod wiatr, a od najbliższego miasta dzielił ją ponad dzień drogi. Ruszyła ścieżką do Shaleford. Ścieżka robiła się coraz węższa, by jako ledwo widoczna dróżka zaprowadzić ją na szczyt wzgórza. Przez cały dzień szła jego grzbietem, walcząc z wiatrem napierającym na jej trzęsące się ramiona. Nie miała nic do jedzenia, a puste tereny wokół nie oferowały schronienia ani posiłku. Rozejrzała się po okolicy, zachodzące słońce skryło się za chmurą. Nie zobaczyła niczego, co przypominałoby miasteczko i zaczęła podejrzewać, że owczarz ją okłamał. Lecz dróżka wiła się przed siebie, a wzdłuż niej dostrzegła owcze bobki. Miała nadzieję, że owce oznaczały ludzi, ruszyła więc dalej. Przynajmniej szła w dół. Potykając się w gęstniejących ciemnościach dojrzała pierwsze światełko. Tak zajęły ją myśli o cieple, strawie i ukryciu się przed wszechobecnym wiatrem, że potknęła się znowu i wyciągnęła jak długa na ziemi. Leżała tak przez chwilę wsłuchana w wycie wichru i zastanawiając się, jak daleko jeszcze do tamtego światełka. W Shaleford była gospoda, o ile można tak nazwać trzyizbowy dom z ciasną kuchnią. Wydała większość swego zarobku na stertę słomy w kącie wspólnej sali i miskę zupy. Pozostali klienci pili duże ilości ale i zerkali na nią spode łba. Dorzuciła trochę miedziaków za dodatkową zupę i chleb. Kusiło ją, by wydać jedną z monet od Marszałka-Generała na porządny posiłek, bała się jednak pokazać innym, że warto byłoby ją okraść. Następnego dnia przekonała się, że nikt w miasteczku nie potrzebuje dodatkowych rąk do pracy zimą. Zanim obeszła wszystkie miejsca, zrobiło się zbyt późno na podróż do następnego miasta. Nie mogła zostać w gospodzie na kolejną noc bez naruszania rezerw. Lecz w Shaleford było sioło – widziała je rano. Postanowiła sprawdzić, czy pozwolą jej tam zostać. Postawny oficer poinformował ją, że marszałka nie było. Udał się do folwarku Duży Ugór celem poprowadzenia ćwiczeń i wróci dopiero nazajutrz. Owszem, otrzymali wiadomość z Fin Panir, lecz to są sprawy marszałka, a on nie wie, czego dotyczyła. Gdyby miała coś od Marszałka-Generała... Paks wyciągnęła glejt i oficer zerknął na pieczęć. Zrozumiała, że nie umie czytać. – Pismo do naszego marszałka? Coś pilnego? – To do każdego marszałka... o mnie. – Zaczerwieniła się. Gapił się na jej blizny. – Jesteś piechurem? – Tak... raczej... nie do końca... – To w końcu kim jesteś? – Byłam w Fin Panir... – Szkoliłaś się tam? – Tak. – I wysłali cię z misją? Paks była rozdarta pomiędzy uczciwością, a pewnością, że nie pojmie jej wyjaśnień. – Chyba nie mogę ci tego wytłumaczyć – stwierdziła w końcu. – Muszę porozmawiać z marszałkiem, jednak skoro go nie ma... – Nawet, gdybym po niego poszedł, nie wróciłby przed jutrzejszym dniem. – Rozumiem. Czy mogę na niego zaczekać? – W siole? – Zmarszczył czoło. – Cóż... chyba tak. Chodź ze mną. – Poprowadził ją przez główną salę do maleńkiej sypialni na końcu wąskiego korytarzyka. – Możesz zostawić tutaj bagaże i wrócić na wymianę ciosów. Zapomniała o tym zwyczaju. W Fin Panir odstąpiono od wymiany ciosów z każdym gościem, gdyż było ich zbyt wielu. Lecz w siołach nadal praktykowano obyczaj, będący jednocześnie testem dla każdego, kto podawał się za członka Bractwa Girda. Zamarła. – Nie mogę – wykrztusiła słabym głosem. – Co?! – Nie mogę. Ja... wszystko jest tutaj. – Zamachała glejtem od Marszałka- Generała. – Hmmm – parsknął z niedowierzaniem i lekceważeniem. – Widzę, że zostałaś niedawno ranna – to o to chodzi? Przytaknęła, uważając to za najprostsze wyjaśnienie. – Myślałem, że skoro jesteś w stanie podróżować, to możesz wymienić parę ciosów, ale... – Pokręcił głową. – Tyle różnych rzeczy słyszy się o Fin Panir. W porządku. Przygotuję więcej jedzenia. Opadła na wąskie łóżko, przestraszona i zniechęcona. Czy o takim powitaniu myślała Marszałek-Generał? Ale nie było marszałka. Nie powinna brać sobie tego do serca. Wstała i rozejrzała się za ustępem i łaźnią. Przynajmniej może się umyć. Jej zapasowa koszula pachniała owcami i dymem, na szczęście była czystsza. Oficer przyniósł jej ceber i mydło do prania. Poszła na kolację w lepszym nastroju. Natłuściła sobie buty i pas oraz pochwę sztyletu. Oficer wyraźnie próbował być przyjacielski. – Opowiedz mi, proszę, co nowego w Fin Panir? Czy wróciła już wyprawa z dalekiego zachodu? Czy naprawdę udali się na poszukiwania fortecy Luapa, jak słyszeliśmy? – Tak. I znaleźli ją. – Opowiedziała co nieco o wyprawie w nadziei, że zapobiegnie pytaniom. Na szczęście oficer był zmęczony i ziewał, zanim skończyła opowieść. Następnego dnia powrócił marszałek. Pokiwał głową, usłyszawszy jej imię. – Tak, Paksenarrion. Słyszałem o tobie, w swym ostatnim liście Marszałek-Generał wspominała, że możesz tędy przechodzić. Dokąd zmierzasz? – Ja... nie jestem pewna, panie. – Mogłabyś zabrać list do Wysokiej Bramy. Jest tam spory ruch – może znajdziesz jakieś zajęcie. – Z przyjemnością. – Paks z chęcią odda mu tę przysługę. Ten marszałek przynajmniej jej nie lekceważył. – Jeśli zostaniesz, weźmiesz udział w ćwiczeniach – och, wiem, że nie możesz jeszcze używać broni, lecz z pewnością mogłabyś opowiedzieć piechurom o Kolobii, co? Lubią dobre opowieści, a odnalezienie twierdzy Luapa z pewnością ich zainteresuje. Nie miała ochoty na spotkanie z grupą obcych piechurów, czuła jednak, że nie powinna odmawiać. Pokiwała wolno głową. Reszta dnia minęła spokojnie: po raz pierwszy od wielu dni było jej ciepło i syto, przespała większość popołudnia. Marszałek poczęstował ją herbatą ziołową, która powinna złagodzić ból ran. Pomogło. Lecz następna noc, gdy stanęła przed piechurami, była trudna. Opowiedziała im o podróży na zachód, walce z nomadami, atakach zbójców w dolinach, które przemierzali, lecz im bliżej była napaści iynisin, tym gorzej jej szło. Marszałek powiedział jej wcześniej, że nie powinna wspominać o swym porwaniu. Szybko prześlizgnęła się po całym zdarzeniu i przeszła do opisu fortecy Luapa. Kiedy skończyła, nagrodzili ją pochwalnym tupaniem. Potem przemówił jeden z piechurów – olbrzymi mężczyzna, którego widziała w gospodzie. – Skoro jesteś jedną z nich, to co robisz tutaj? – Każdy wyznawca Girda jest mile widziany w naszym siole – rzucił ostro marszałek. – Tak, wiem o tym. Lecz widziałem ją dwa dni temu, zmarzniętą, jak zdechła ryba i śmierdzącą owcami. Nie jadła od wielu dni, sądząc po tym, jak zajęła się tam kolacją... – kiwnął głową w stronę gospody. – Wiesz równie dobrze jak ja, marszałku, że rycerze i paladyni nie podróżują w ten sposób. Po sposobie, w jaki mówi, raczej nie powoziła w karawanie do Kolobii – wygląda na to, że walczyła razem z tamtym Amberionem i elfem Ardhielem. Zastanawiam się więc, dlaczego jest... – Zamilkł, lecz spojrzenie było wystarczająco wymowne. Paks zauważyła, jak pozostali zerkają na niego i kiwają głowami. – Piechurzy Girda – zaczął z naciskiem marszałek. – To nie moja sprawa. Marszałek-Generał poleciła ją każdemu siołu – każdemu, słyszycie? – i całemu Bractwu Girda. Sądzę, iż podróżuje, dokąd chce i jak chce, z woli Pana i jego sługi Girda. Nie zamierzam o nic pytać i postąpicie roztropnie, jeśli pójdziecie w moje ślady. – Cóż – odparował niezrażony olbrzym – dla mnie wygląda raczej na kadeta, który dał nogę niż wojownika Girda. Bez urazy – obrzucił Paks spojrzeniem – ale, jeśli się mylę, to... cóż... wiesz, jak otrzymać satysfakcję. – Naprężył muskularne ramiona i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mylisz się, Arbadzie – rzekł marszałek. – Jutro, na wieczornych ćwiczeniach, otrzymam satysfakcję za obrażanie gościa sioła, chyba że natychmiast usłyszę przeprosiny. Najwidoczniej prawica marszałka była tu bardzo poważana, gdyż Arbad wstał i wymamrotał parę słów. Wkrótce potem spotkanie zakończyło się. Kilka osób podeszło do Paks, lecz większość zaszyła się w kątach, gdzie rozprawiali ściszonymi głosami, popatrując na dziewczynę. Marszałek stał u jej boku z surową miną. * * * W Wysokiej Bramie doręczyła pismo marszałkowi tamtejszego sioła, za co otrzymała gorący posiłek. Przedstawił ją kupcowi, który podróżował na południe i zatrudnił Paks do pomocy. Przez resztę dnia rozładowywała i ładowała wozy oraz zaprzęgała flegmatyczne woły. Przespała się razem z resztą robotników pod wozem, a nazajutrz wyruszyli w drogę. Kupiec Keris Sabensson jechał na tłustym koniu na czele karawany. Na każdym wozie siedział woźnica, a wyprawie towarzyszyło pięciu strażników i dwóch parobków. Paks miała wykonywać większość prac obozowych, rozładowywać wozy na postojach i pomagać przy zwierzętach. Praca nie przewyższała jej możliwości, lecz bała się strażników próbujących z nią żartować. – Daj spokój, Paks – rzucił pewnej nocy jeden z nich, gdy odskoczyła przed udawanym pchnięciem mieczem. – Sądząc po twoich bliznach, bywałaś bliżej miecza. Wiesz, że żartuję. Łap – przekonajmy się, co potrafisz. – Cisnął jej swój miecz. Paks wyrzuciła przed siebie rękę i odtrąciła go. Broń upadła na ziemię. – Hej! Nie rób tego, głupia! Wyszczerbisz go! – Nie mów mi, że nie walczyłaś – co się stało, odwaga cię opuściła? – Drugi złapał ją za ramię. – Puść ją, Cam – ty też możesz tak skończyć... – Jak ona? Nigdy. Pewnego dnia zostanę kapitanem i będę miał własnych żołnierzy. Powiedz, Paks, u kogo walczyłaś. – Phelan – wymamrotała. Nie potrafiła się uwolnić, bała się nawet próbować. – Co? Nie wierzę. – Cam puścił ją. – Byłaś w Kompanii Rudego Księcia? Kiedy? – Kilka lat temu. – Obserwowali ją wszyscy, oczy lśniły im w blasku ogniska. Przełknęła ślinę, szukając drogi ucieczki. – Co się stało? Wyrzucili cię? – Uśmiech Cama zgasł, gdy na nią patrzył. – Nie, ja... – Zapatrzyła się w ogień. – Na flaki Tira, Paks, ty to znasz się na długich historiach. Co się stało? – Odeszłam. – Tylko tyle zdołała wykrztusić przez zaciśnięte gardło. – Odeszłaś. – Najstarszy z nich, szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, który utrzymywał, że walczył w królewskiej gwardii Tsaia, podszedł do niej i zmierzył ją wzrokiem. – Hmmm. Takich blizn musiałaś nabawić się w walce, a jesteś za stara, żeby wyrzucili cię jako rekrutkę. Lecz jesteś przerażona, prawda? Przytaknęła, niezdolna wymówić słowa. – To dlatego opuściłaś Phelana? – Pokręciła głową. – Kiedy... nie, te szramy są zbyt świeże. Coś się stało – sądząc po ich wyglądzie, w ciągu paru ostatnich tygodni. – Zamknęła oczy, by uniknąć jego wzroku, lecz czuła go na sobie. Wszyscy milczeli, słyszała trzask ognia na wietrze i zacinanie deszczu ze śniegiem o wozy. – W porządku – mruknął wreszcie. Otworzyła oczy, odwrócił się i popatrzył na resztę. – Myślę, że mówi prawdę, ktoś, kto kłamie o służbie u Phelana, nie żyje zbyt długo. Ma blizny wojowniczki, coś ją złamało. Nie chciałbym nosić takiej kolekcji szram. Zostawcie ją w spokoju. – Ale Jori... – Zostaw ją w spokoju, Cam. Ma wystarczająco wiele problemów. Nie dokładaj się do nich. – Odprowadził ich na drugą stronę ogniska. Paks wróciła do pracy, lecz nie spała przez większą część nocy. Uświadomiła sobie, że nie może udawać zwykłego pracownika, blizny zawsze zdradzą jej przeszłość. Napotykani ludzie będą oczekiwać od niej rzeczy, których już nie potrafiła, każde spotkanie będzie tak wyglądało. Dwa dni później napadła ich banda rabusiów. Jechali przez gęsty las, ograniczający widoczność strażnikom, bandyci zdołali ściągnąć Kerisa Sabenssona z konia i odciąć pierwszy zaprzęg, nim zbrojni wkroczyli do akcji. Woźnice zareagowali szybko, broniąc swych wozów długimi lagami. Parobek pobiegł łapać konia Sabenssona. Przerażona Paks zamarła. Nie mogła się ruszyć, pomóc ani uciekać. Po walce położyli kupca z grubo obandażowaną głową na jednym z wozów. Zwolnił ją. – Nie potrzebuję tu idiotek – parsknął gniewnie. – Głupia, tchórzliwa... bogowie, wolałbym polegać na pijanym świniarzu! Wynocha! Bierz zapłatę – choć wcale na nią nie zasłużyłaś! – Cisnął jej kilka monet, jedna trafiła ją w twarz. – Jazda! – Szturchnął woźnicę, który zaciął woły. Paks odsunęła się, nie zwracając uwagi na walające się na drodze monety. Jadący na drugim wozie Cam uśmiechnął się do niej, lecz ledwo to odnotowała. Patrzyła bezmyślnie przed siebie, a wozy mijały ją, jeden za drugim, spowite obłokami wydmuchiwanej przez woły pary. Zatrzymał się przy niej dosiadający teraz konia kupca Jori. – Proszę, Paks. – Podał jej niewielki, skórzany mieszek. – Niewiele tego... co my... to znaczy... – Dotknął jej głowy. – Wiem, jakich żołnierzy ma Phelan. Uważaj na siebie, słyszysz? Długo stała na szlaku, nim wreszcie pomyślała o schowaniu trzymanego w ręku woreczka za pas. Ruszyła przed siebie. W najbliższym miasteczku usłyszeli o niej od rozeźlonego kupca. Minęła sioło, nie patrząc na nie i udała się drogą, której nie wybrał Keris. Nie odważyła się przespać w gospodzie, kupiła tylko chleb od piekarza. W następnym miasteczku, po nocy spędzonej w zrujnowanej oborze, znalazła pracę w dużej gospodzie. – Nie w środku – stwierdził karczmarz po ujrzeniu jej twarzy. – Nie. Nie nadajesz się do środka. Ale jeśli nie boisz się pracy, możesz sprzątać podwórko. Wywożenie gnoju, karmienie koni, czyszczenie stajni – możesz to robić? – Pokiwała głową. – Spisz w szopie albo w stodole, jeśli nie będzie pełna. Dostajesz wikt i nocleg oraz miedzianą koronę tygodniowo. – Paks pomyślała mgliście, że musiała wrócić do Tsaia – w Finthcie były półokrąglaki, a nie korony. – Potrafisz zajmować się dużymi końmi? – Pokręciła głową, przypominając sobie katastrofę, jaka nastąpiła w Fin Panir, gdy nie była w stanie wyszczotkować Socks, a co dopiero go dosiąść. Jej lęk udzielał się jakoś koniom, czyniąc je płochliwymi. – Szkoda, miałabyś szansę na napiwki. No dobrze, nie wchodź nikomu w drogę. Stajenni ucieszą się, że ktoś przejmie od nich brudną robotę. Tak było. Dwa razy dziennie Paks wywoziła mierzwę ze stajni, rozkładała świeżą słomę, przynosiła karmę. Zaczynała pracę przed świtem i kończyła, gdy ostatni gość opuszczał karczmę. Szopa, w której spała, znajdowała się koło wyjścia kuchennego i była do połowy wypełniona drewnem, przytykała do tyłu olbrzymiego paleniska i Paks miała nadzieję, że będzie czuła ciepło przez kamienie. Nie było gdzie się umyć – karczmarz był wyraźnie zdumiony, gdy go o to zapytała. Nie wspominała o tym więcej. Jeśli chodzi o jedzenie, to jej pracodawca okazał się hojniejszy od innych: chleb, zupa, owsianka i udział w skrawkach. Niewiele ich zostawało po tym, jak pomoc kuchenna, kelnerki i stajenni zabierali swoją część. Ukryła plecak za drwami i prawie zapomniała, że tam był i co się w nim mieściło. Zauważyła, że blizny z Kolobii znowu bledną, równie tajemniczo, jak przedtem ciemniały. Jednak tym razem ból nie zniknął. Wgryzał się w kości, wysysając z niej siłę. Nie myślała o tym, nie myślała o niczym, prócz tego, czy zdoła unieść pełną szuflę. Zima była coraz sroższa, nawet na podwórku wiatr nawiewał czasem takie ilości śniegu, że trudno było oddychać. Zakładała na siebie wszystko, co miała, a i tak budziła się rankiem skostniała. Handel zmniejszył się i karczmarz pozwolił jej spać w stajni. Było tam cieplej – mogła zakopać się w słomie, a zwierzęta dodatkowo ogrzewały powietrze. Miała nadzieję pozostać tutaj do końca zimy, lecz pewnego dnia zjawiło się dwóch podpitych złodziei. Zaczęło się od ich przyjazdu, gdy wręczali wodze muła stajennemu. Wysoki dostrzegł Paks i szturchnął łokciem kompana. Zauważyła to i zanurkowała za przegrodę, niemniej słyszała ich komentarze. Późno w nocy przyszli do stajni, „by sprawdzić, co z ich mułem”, jak twierdzili. Stajennych nie było: jeden zakradł się do kuchni, gdzie miał kochankę, drugi zaś poszedł do tawerny. Paks położyła się spać w najdalszym boksie, z dala od muła. Znaleźli ją. – Proszę, proszę – co za ślicznotka. Witaj, jasnowłosa – masz ochotę na mały prezencik? – Obudziła się i ujrzała ich stojących nad nią. Wysoki zakręcił czymś błyszczącym na wstążce, drugi trzymał wieloramienny świecznik. Rozejrzała się dokoła w panice. Była uwięziona w narożnej zagrodzie, blokowali drzwi, chichocząc. Podniosła się i odsunęła od nich. – Na Simyits, chyba jest wystraszona. Z pewnością nie jesteś dziewicą, cukiereczku, więc czego tu się bać? – Niższy zbliżył się do niej. – Kevis, jesteś jej pewny? Widać, że pracuje w stajni. – Och, tak myślę. Brzydkie i biedne doceniają prezenty. Widzisz, kotku? Ładny, błyszczący pierścionek. Dla ciebie, jeśli tylko... Skoczyła w przerwę między nimi, próbując krzyczeć. Nie wydała z siebie głosu, zupełnie jak we śnie. Wysoki stęknął, gdy na niego wpadła i chwycił ją. Zatkał jej usta ręką. – Nieładnie, ślicznotko – zachowuj się. – Wyrywała się, lecz drugi mężczyzna postawił świecznik na przegrodzie i też ją złapał. – Cicho, dziewczyno, nigdzie nie idziesz... a niech cię szlag, ty śmierdząca... – Paks zdołała ugryźć go w palec, lecz złapał ją drugą ręką za gardło. Zakrztusiła się, niższy wykręcił jej ramiona. – Co, Cal? – Głupia dziwka ugryzła mnie. – Usłyszała to pomimo szumu w uszach – wciąż ją dławił. – Gdybyśmy jej nie potrzebowali, to... – Spokojnie, Cal. Mam ją. – Wysoki ścisnął ją po raz ostatni i puścił. Łapczywie chwytała powietrze, zdawało się drapać ją w gardło. Nie mogła się wyprostować – drugi wciąż wykręcał jej ramiona. Po chwili zmusił ją do uklęknięcia. Wysoki pochylił się nad nią, poczuła odór ale. – Posłuchaj mnie, złotko – pomożesz nam i zapewnisz miłe chwile. Jak się postarasz, dostaniesz nagrodę – może nawet ten pierścionek. Jeśli zachowasz się głupio, jak przed chwilą, umrzesz w męczarniach. Rozumiesz? Strach i ból odjęły jej mowę. Dygotała i płakała. – Zadałem ci pytanie. – W garści wysokiego błysnął nóż, ukłuł ją czubkiem w gardło. Usłyszała, jak jęczy, okropny odgłos – nie miała pojęcia, że potrafi wydać z siebie coś takiego. – Chroń nas, Simyits – usłyszała zza pleców mruknięcie niższego. – Nic dziwnego, że trzymają ją w stajni. Krztyny rozumu. – Bezrozumna będzie lepiej leżeć. – Kevis... – Cóż, Cal, znasz to powiedzenie. To oswaja dzikie klacze i wiedźmy. Czemu nie stajenną dziewkę? – Co z czasem? – Jak długo to potrwa? – Może masz rację. – W głosie za plecami usłyszała radość. Mężczyzna przed nią zaczął ściągać spodnie. – Ja pierwszy. – Chciwiec – zawsze jesteś pierwszy. – Napastnik z tyłu puścił ją i upadła twarzą w słomę. Odturlała się, próbując uciec, ale złapali ją. Drągal zdzielił ją wierzchem dłoni w twarz, ciskając na tył zagrody. – To za ugryzienie, dziwko. A teraz nie sprawiaj kłopotów. – Chwycił ją za koszulę i rozdarł materiał. – Cóż za piękność – orzekł zimnym głosem. – Skąd masz te szramy – ktoś cię wychłostał? – I to nie raz – stwierdził drugi. – Na mroczną boginię, nigdy nie widziałem czegoś takiego, chyba że w świątyni Liarta w Aarenis. Kevis... – Nie zawracaj mi teraz głowy, Cal. – Wysoki szarpał się z jej pasem. – Jestem zajęty. – Czekaj, Kevis. Jeśli to oblubienica Liarta... – Cal, nie dbałbym o to, nawet gdyby była księżniczką Tsaia... – Ale, Kevis... – Niższy złodziej szarpnął wyższego za ramię. – Posłuchaj mnie. Wiem, co mówię: Liartowi nie spodoba się to, jeśli jest jedną z jego służek. – Liart może sobie iść do... – Rozerwał pas i wcisnął dłonie między jej uda. Próbowała walczyć, lecz docisnął ją do ściany i unieruchomił. – Nie mów tak! – Niższy użył wystarczającej siły, by odgiąć mu ramię. – Kevis, to poważna sprawa. Liart jest zazdrosnym bogiem, zabije... a ja wiem, jak on potrafi zabijać... – Precz ode mnie! – Drągal odwrócił się od Paks i wyciągnął nóż. – A niech cię piekło pochłonie, Cal, jesteś takim samym tchórzem, jak ona. Cofnij się... – Nie! Nie wezmę w tym udziału, jeśli ona należy do Liarta... – No to odejdź. Nie... nie dbam o to... ale ty... – zawahał się, co niższy mężczyzna wykorzystał, by oderwać go od Paks. Patrzyła przez mgłę strachu, jak ze sobą walczą. Wpadli na nią i potoczyli się po klepisku, oberwała paroma przypadkowymi ciosami, które odczuła, jakby zadano je ze straszliwą siłą, odebrały jej wolę poruszenia się, ucieczki. W końcu uderzyli o przegrodę i strącili świecznik. Sąsiedni boks zajął się ogniem, mężczyźni zamarli, gapiąc się na płomienie. – Na piekła! Widzisz, co zrobiłeś? – Zasapany niższy złodziej patrzył wściekle na kompana. – Ja! To ty, barani łbie! Chodu! – A co z nią? – Zostaw tę głupią dziwkę. – Paks słyszała tupot stóp w korytarzu i trzeszczenie ognia za przegrodą. Nie mogła drgnąć, jej ciało było jednym wielkim bólem. Usłyszała krzyki, ale prawie nie zauważyła, gdy ktoś wyciągnął ją za nogi z płonącej stajni. Zanim uświadomiła sobie, co się stało, już została o to obwiniona. – Pozwalam ci tam spać z dobroci serca, a ty co robisz? Mało, że gzisz się na sianie, to jeszcze bierzesz świece – świece, otwarty ogień, niech cię Gird przeklnie – do środka i powodujesz pożar! Gdyby nie powrót Arvida, stracilibyśmy pięć koni. Przepadła cała słoma. Powinien cię tam zostawić. – To nie było... ja nie... – Mówiła z trudem przez obolałe gardło, próbowała jednak się bronić. – Oni... oni chcieli mnie zgwałcić. Karczmarz prychnął. – Nie wierzę! Nikt by cię nie chciał... bogowie, w karczmie mam pełno chętnych dziewcząt. Używałaś mojej stajni – mojej stajni! – do swoich sztuczek. Wynoś się stąd! Dokąd się wybierasz? – Mój plecak... – odparła słabo. – Powinienem zatrzymać go za szkody, które wyrządziłaś. No dobra, zabieraj swoje przeklęte rzeczy – pewnie roi się w nich od wszy. – Uderzył ją mocno i wywlókł za bramę, po czym pożegnał kopniakiem. Wypadła na ulicę, ale zdołała się podnieść, gdy ku niej ruszył i pokuśtykała w noc. Było ciemno i zimno. Szła ulicą, dotykając ścian domów i wpadając na nie. Tłumiła łkanie. Miała wrażenie, że potężne imadło miażdży jej ciało, zadając cierpienie, jakiego nigdy sobie nie wyobrażała. Gdy myślała o przeszłości – o ostatniej zimie – ta zdawała się umykać, oddalać tak, że nigdy nie pokona podobnego dystansu. Przez chwilę miała przed oczami ostatnie radosne wspomnienie siebie w Fin Panir – szczęśliwej i bezpiecznej – lecz i ten widok znikł. Zatrzymała się, zdezorientowana. Ściany skończyły się, otaczała ją mroczna pustka, wyjąca, wietrzna i zimna. Odpowiadała pustce w jej wnętrzu. Rozdział trzydziesty pierwszy Marszałek-Generał Arianya Hol Pana Fin Panir Do wszystkich marszałków Girda, pozdrowienia Dla Paksenarrion Dorthansdotter, ostatnio członkini tutejszej Kompanii Girda, wymagam uprzejmości i dobroczynności waszych siół. Paksenarrion brała udział w wyprawie Girda mającej na celu odnalezienie twierdzy Luapa, bez jej pomocy przedsięwzięcie wielokrotnie zakończyłoby się fiaskiem. Zło Achryi pozbawiło ją umiejętności bojowych, więc wybrała własną drogę przez świat, zamiast przyjąć dar siół, który jej zaoferowaliśmy. Marszałkowie, to nie słabość, zaatakowała ją taka moc, że nawet wy lub ja musielibyśmy ulec. Udzielcie jej każdej pomocy, jakiej by potrzebowała, meldujcie o każdym kontakcie, brońcie jej przed złem i zawiścią, gdyż ona sama obronić się już nie może. Moim honorem komendanta Bractwa Girda zaświadczam, iż nie ma w niej zła i opromieniają łaska Girda. Jest wysoka, jasnowłosa i szarooka, ma na ciele wiele blizn, w tym część wyglądających na świeże, wciąż zaognione. Posiada glejt ode mnie, obawiam się jednak, iż może wstydzić się go okazywać. Opiekujcie się nią. Jest pod naszą ochroną. Marszałek Keris Siolo Shaleford Do Marszałka-Generała Arianyi, pozdrowienia Zgodnie z Twym żądaniem melduję, że Paksenarrion Dorthansdotter pojawiła się u mnie. Nie było mnie, gdy przybyła, lecz oficer Edsen przenocował ją. Wyglądała na osobę cieszącą się dobrym zdrowiem, sprawiała wrażenie miłej, młodej kobiety, choć nieco nerwowej. Opowiedziała naszym piechurom o wyprawie do Koiobii, o której dotąd nie słyszeli. Posłałem ją z pismem do starego Lewarda z sioła Wysoka Brama, wiem, iż panuje tam spory ruch, nawet zimą i pomyślałem, że może znajdzie tam jakieś zajęcie. Tutaj nikt nie wynajmuje dodatkowych pracowników. Muszę powiedzieć, że skąpość informacji od Ciebie utrudnia wyjaśnienie sytuacji piechurom. Nawet Edsen miał wątpliwości. Może w bardziej uczęszczanych rejonach wykażą większe zrozumienie. Jeśli dobrze cię zrozumiałem, jej umysł uszkodził demon – tak? Zanosi się na kolejną ciężką zimę, mam kłopoty z pobieraniem należnych siołu darów bez nadmiernego uszczuplania zapasów rolników. Przesyłam listę, racz zauważyć, że Sim Simisson zmarł, a wdowa po nim wyszła ponownie za mąż, przenosząc się do folwarku Wisielca. Ich gospodarstwo zostało podzielone między trzech chłopców, lecz Jori i Ansuli wynieśli się, toteż całością zarządza młody Sim. Łaska Girda niech będzie z Tobą. Marszałek Leward Siolo Wysoka Brama Do Marszałka-Generała Arianyi, pozdrowienia Słyszałaś, że stary Adgan w końcu umarł? Kori Jenitson powiedział mi o tym parę tygodni temu, gdy tędy przejeżdżał. Kazałem mu napisać do Ciebie albo przesłać wiadomość z Verelli. Keris przysłał do mnie tę Paksenarrion Dorthansdotter. Do czego zmierza Bractwo Girda? Wiem, wiem. Miałaś swoje powody. Lecz takie rzeczy powinny przytrafiać się tym z nas, którzy mają odpowiednio dużo lat, by sobie poradzić. Ona jest młodą dziewczyną – nie obchodzi mnie, jak długo walczyła u Phelana. A przy okazji: ktoś mi mówił, że Książę był w Fin Panir. To prawa? Czyżby wracał do Bractwa? Znalazłem dziewczynie miejsce u znajomego kupca. Wygląda na wystarczająco silną, choć blizny bardzo ją szpecą. Ładowanie wozów powinno dodać jej trochę mięśni, może wtedy przestanie bać się mieczy. Kupiec Keris zobowiązał się trzymać ją przez całą drogę na południe, o ile na siebie zarobi. Nie widzę powodów, dla których miałoby być inaczej. Jest uprzejma i lepiej wyedukowana od innych. Gdyby nie te blizny, poszukałbym jej męża. Pamiętaj o mnie na Biesiadzie Zimowej. Ufunduję wieprza na cześć odkrycia twierdzy Luapa. Sulinarrion Marszałek sioła w Morskiej Polanie Do Marszałka-Generała Arianyi, pozdrowienia Arianyi, mam złe wieści o Twojej zgubie. Keris, drobny kupiec, był u mnie ze skargą na nią. Leward z Wysokiej Bramy umieścił ją u niego jako pracownika i według Kerisa na widok bandytów uciekła albo zemdlała. Znam Kerisa od wieków, co parę lat zjawia się w sądzie sioła albo narzekając na zaniżanie wag, albo samemu to robiąc. Jest porywczy i gotowy trwać przy fałszywej sprawie, aż nomadzi wybudują ściany. Zeznał, że zwolnił ją na miejscu – gdzieś w lasach na zachód od Niskiego Ugoru, o ile dobrze zrozumiałam jego tyradę – i zostawił. Według niego nie została zraniona, a wszyscy bandyci zginęli, może więc uda się jej dokądś dotrzeć. Rozmawiałam z jego strażnikami i ich przełożony, falkinita imieniem Jori z ziem Marrakai, powiedział mi, iż Paksenarrion zwyczajnie zamarła. Ani nie atakowała bandytów, ani się nie broniła. Dodał, że paru strażników złożyło się na niewielką sumę dla niej, którą jej przekazał. Mówił, że to wszystko było niesłuszne, lecz nie mógł porzucić wozów. To chyba najlepsze, na co możemy liczyć. Kazałam szukać jej moim oficerom i piechurom, lecz jeszcze nikt jej nie znalazł (choć natknęli się na wysoką, jasnowłosą złodziejkę, czekając na Sąd Książęcy cieszy się naszą gościnnością, tyle że nieco odmienną). Powiedziałam Kerisowi, co o nim myślę, ale nie odniosło to skutku. Jest tak przyzwyczajony do maskowania strachu bufonadą, że nie chce przyznać, iż ktoś tego nie robi. Przykro mi, że nie mam lepszych wiadomości. Z drugiej strony, mieliśmy niespotykanie dobry rok we wszystkich wschodnich folwarkach i należących do sioła polach, toteż możemy pomóc naszym zachodnim sąsiadom cierpiącym niedostatek. Słyszałam, że część siół nie jest w stanie odprowadzić należnej Holowi dziesięciny, z naszych list widać, iż damy radę im pomóc. Mam nadzieję odwiedzić Cię wiosną – wciąż masz tego nakrapianego siwka? Złożę ci ofertę, której nie będziesz mogła odrzucić. Sim Arisson Marszałek sioła Niski Ugór Do Marszatka-Generała Arianyi, pozdrowienia Zgodnie z twoją prośbą o informacje na temat Paksenarrion Dorthansdotter przekazuję Ci ten oto pełny raport, dotyczący wydarzeń w naszym regionie. Kilka tygodni temu objeżdżałem folwarki i przez parę dni nie było mnie w Niskim Ugorze. Po powrocie wezwał mnie właściciel największej gospody, żebym pomógł jednemu z jego stajennych, który ucierpiał przy pożarze stajni. Krótko rzekłszy, karczmarz oskarżał o zaprószenie ognia pomocnicę stajenną, twierdząc, iż była w zmowie z dwoma złodziejami, którzy tej samej nocy obrabowali gospodę. Z opisu i podanego przez karczmarza imienia wynika, iż była to Paksenarrion Dorthansdotter. Najwyraźniej kilka tygodni wcześniej znalazła tam pracę, podając swoje imię, lecz nie wspominając o siole. Według Jessima (karczmarza) pracowała dobrze i sypiała w szopie przy kuchni. Kilka dni przed pożarem pozwolił jej i innemu pomocnikowi spać w stajni, gdyż zmalał ruch. Gdy wybuchł pożar, stajenny znalazł ją w środku, na wpół rozebraną. Wśród płomieni dostrzegł świecznik. Jessim uznał, że sprzedawała się tam i albo podłożyła ogień, by odwrócić uwagę od złodziei, albo zaprószyła go przez nieuwagę. Rozgniewany, wygnał ją w noc. Nikt nie widział, jak opuszczała miasto, było zimno i wietrznie, a większość mieszkańców walczyła z pożarem. Następnego dnia podał jej opis (ale nie imię, którego zapomniał, dopóki go nie zapytałem) książęcej milicji jako wspólniczki złodziei. Po rozmowie ze mną wycofał oskarżenie i oczyściłem jej imię w milicji, choć poprosiłem ich, by jej szukali. Nikt z tutejszych piechurów jej nie znał ani nie pamiętał. Przysięgam, Marszałku-Generale, że nie przyszła do sioła z prośbą o pomoc – z przyjemnością bym jej udzielił. Nie znaleźliśmy po niej śladu ani w Niskim Ugorze, ani w okolicznych gospodarstwach. Wiedz, że poszukiwania zajęły trochę czasu, gdyż obawiałem się, że mogła doznać obrażeń od płomieni i nie być w stanie podróżować. Moi piechurzy zajrzeli do każdego rowu i pod każdy krzaczek. Pocieszyło nas, że nie znaleźliśmy ciała, lecz nie wpadliśmy także na najmniejszy ślad. Zwlekałem z pismem do Ciebie, ponieważ miałem nadzieję przekazać Ci pewniejsze informacje. Jessim obiecał wypytywać podróżnych, ja zaś rozesłałem wiadomość do wszystkich moich folwarków. Dwa dni temu jeden z moich piechurów z folwarku Lisa zameldował o obcej mieszkającej ze starą wdową w oddalonym domku. Odeszła, zanim tam dotarliśmy, jestem jednak pewny, że była to Paksenarrion. Staruszka nie czci Girda, ma jednak opinię uczciwej i pracowitej. Jest wdową (jej mąż, drwal, zmarł na gorączkę) i utrzymuje siebie i kaleką córkę z tkania i przędzenia. Z początku nie chciała z nami rozmawiać, kiedy jednak przekonaliśmy ją, że nie zamierzamy zrobić Paksenarrion nic złego, opowiedziała całą historię. Paksenarrion zjawiła się w jej szopie rano (nie była pewna daty, pamiętała jedynie, iż był to słoneczny dzień po pochmurnym). Była prawie zamarznięta, półnaga i ranna w nogę, gdyż kulała. Staruszka zabrała ją do siebie, naprawiła jej ubranie i nakarmiła, choć było to trudne – wierzę w to, rozglądając się dokoła. Według nich Paksenarrion była „łagodna – nigdy nie powiedziała brzydkiego słowa”. Pomagała im, nosząc wodę, zbierając chrust i łamiąc go, i tak dalej. Zaoferowała zapłatę za utrzymanie, lecz staruszka nie mogła wykorzystać monet z Finthy bez wymiany ich w Niskim Ugorze – a zimą było dla niej za daleko, jak twierdziła. Przypuszczam, iż oznacza to, że wciąż ma pieniądze, które dałaś jej w Fin Panir. Miały nadzieję, że zostanie z nimi, gdyż była silniejsza od nich, lecz nie potrafiła nauczyć się tkać ani prząść, choć próbowała. Bez pomocy nie były w stanie zarobić wystarczająco dużo, żeby utrzymać się we trzy. Paksenarrion postanowiła odejść, choć protestowały, i zostawiła im parę monet z Finthy. Staruszka poprosiła mnie o pomoc w zamianie ich w Niskim Ugorze. Kazałem jej zatrzymać je, sioło pomoże tym, którzy wsparli wyznawcę Girda. Folwark Lisa zaopatrywał je od czasu do czasu w mięso, ale teraz wciągniemy je na listę sioła. Potrzebują kogoś młodego i silnego do pomocy i opieki nad córką, która nigdy nie będzie chodzić. Już nad tym pracujemy. Na razie posłałem im zapasy i zamówienie na dwa dywany dla sioła rocznie. Za Twym pozwoleniem, wciągnę je na Listę Roczną. Nie wyznają Girda, ale jesteśmy im to winni. To wszystko, czego dowiedziałem się o Paksenarrion. Nim zdążyłem rozszerzyć poszukiwania, nastała odwilż i zamieniła drogi w trzęsawiska. Napisałem do sąsiednich siół, lecz wydaje się jasne, że Paksenarrion je omija. Z opisu tamtych kobiet i karczmarza wątpię, by ktoś mógł uznać ją za kogoś innego niż włóczęgę. Mimo to zachowamy czujność i zameldujemy o wszystkim, czego się dowiemy. Wiem, że niniejszy raport rozczarował Cię. Uważam, iż nadzieję budzi fakt, że nadal jest zdolna pomagać słabszym od siebie. Może pewnego dnia Pan i Gird odbudują jej wiarę w Bractwo i samą siebie. Seklis, Wielki Marszalek Do Marszałka-Generała Arianyi, pozdrowienia Podczas podróży z Valdaire do Verelli spotkałem grupę podróżnych, którzy wspominali o byłej wojowniczce Girda imieniem Paksenarrion. Po dotarciu do Verelli otrzymałem list od Ciebie w jej sprawie. Moje informacje są skąpe. Kiedy spotkałem się z kupcami, nie wiedziałem o Twym zainteresowaniu i nie wypytałem ich dokładnie. Mówili coś o niezwykłym widoku: wyznawcy Girda bojącym się własnego cienia, warczących psów i koni. Jeden z nich powiedział, że została w ten sposób przeklęta, przez co wykluczono ją z Bractwa. Nie pamiętam, gdzie ją widzieli ani dokąd zmierzała, wspominam jednak o tym ze względu na Twoje zainteresowanie. Jak sądzę, ważniejszy jest przedłużający się konflikt w Aarenis pomiędzy Ligą Gildii a arystokracją, handel upadł, a głód staje się powszechny...