14056

Szczegóły
Tytuł 14056
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14056 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14056 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14056 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Waldemarowi Łysiakowi i innym piewcom spiskowej teorii dziejów, z pewną dozą ironii dedykuję Kolumna czołgów, wozów pancernych oraz zwykłych, aczkolwiek nietypowo wyposażonych aut osobowych, furgonetek i ciężarówek, zatrzymała się na skraju doliny Tybru. Ciemne sylwetki mężczyzn rzucały na jezdnię długie cienie. Na tle zachodzącego słońca wyglądali jak banda hippisów - wojskowe kurtki moro, długie czarne brody, czarne skórzane buty. Efekt pokojowej manifestacji psuły zawieszone na ramionach karabiny, białe turbany, no i oczywiście środki lokomocji - bardziej nawet niż czołgi czy wozy pancerne rzucały się w oczy cywilne samochody z przymocowanymi do dachów ciężkimi karabinami maszynowymi i niewielkimi moździerzami. Z jednego z czołgów wyszedł barczysty, do niedawna jeszcze czarnowłosy, teraz lekko siwiejący brodacz i rozłożył kocyk koloru moro na rozgrzanym asfalcie. Potem klęknął plecami do słońca. - Allach akbar! - zabrzmiało śpiewnie z wystawionych z czerwonego forda mustanga 150 watowych głośników. - Allach akbar! - odpowiedzieli nieco mniej śpiewnie uzbrojeni brodacze, kłaniając się z namaszczeniem. - W imię Boga Miłosiernego, litościwego! Chwała Bogu, Panu Światów! Miłosiernemu, Litościwemu! Królowi Dnia Sądu! Oto Ciebie czcimy i Ciebie prosimy o pomoc! Prowadź nas drogą prostą, drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami, nie zaś tych, na których jesteś zagniewany i nie tych, którzy błądzą! - pulchny, niewysoki muezzin śpiewał zachrypniętym tenorem do japońskiego mikrofonu ze szczytu naprędce zaimprowizowanego minaretu. Z dachu czerwonego mustanga. W przenośnym meczecie największą trudnością było podłączenie w samochodzie porządnego, czterystuwatowego wzmacniacza pod mikrofon. Jednak jakimś cudem z pogranicza elektroniki, wysokiego zużycia paliwa na postoju oraz niezrozumiałej dla większości magii akumulatorowej udało się i głos muezzina niósł się wśród pojazdów. Widocznie tak chciał bóg. Insz Allach. Wieczne Miasto odpowiedziało dostojnym milczeniem. "Dostojność" - to słowo pasowało do annałów prowadzonych przez chrześcijańskich kronikarzy. Słowo "przerażenie" nie licowało z godnością wielkiego Rzymu. Barczysty brodacz wsiadł z powrotem do czołgu i zaczął grzebać pod siedzeniem. Dwaj równie barczyści, ale dużo młodsi mężczyźni, najwidoczniej podwładni, obserwowali z szacunkiem, jak w końcu wyciąga spod fotela zawinięty w brudny, szary papier, krwisty kawałek surowego mięsa. - Tatar - powiedział, kładąc mięso na plastikowym talerzu. Podwładni wybuchli krótkim, gardłowym śmiechem. Zwierzchnik cmoknął ustami z zadowoleniem. Reakcja chłopców była prawidłowa. Takiej oczekiwał, taka miała być jego gwardia. Bezwzględni mordercy, ale z poczuciem humoru. - Tak jak nasi koczowniczy przodkowie, niech Allach obdarza ich swymi wdziękami... A hurysy o karminowych ustach, bananowych ciałach i kruczych włosach niech służą im w rytmie słodkiej rodzynkowej muzyki. Bezwzględni mordercy ukradkiem wymienili spojrzenia i skrywane uśmiechy. Szef zawsze miał problemy z tradycyjnymi w ich kulturze barwnymi opisami. - ... a ich krągłe, jabłkowite piersi niech ocierają się o ich plecy, o tak... Tak, nasi przodkowie wozili pod kulbakami surowe jagnięce mięso, tak i my teraz czynimy, na pohybel chrześcijańskim psom. Obaj młodzieńcy, słysząc te słowa, splunęli jak na komendę. - Ale nie plujcie mi w czołgu, co? - to była uwaga trochę wbrew sobie. Zwierzchnik był generalnie rzecz biorąc zadowolony z reakcji. Tylko w czołgu było coraz bardziej niechlujnie. I coraz gorzej pachniało. - Tak jest, Wielki Ago. Wielki Aga odkroił sobie kawałek jagnięciny i zaczął powoli przeżuwać. - Ago... - jeden z młodzieńców odezwał się nieśmiało - chciałbym zapytać... - ...taj Saladynie. - Z tym mięsem, to nie czasem Dżyngis Chan? Chodzi mi o to, że on nie był naszym przodkiem, ja... czytałem, że on walczył z naszymi braćmi... Przełknięcie kawałka surowej jagnięciny trwało długą chwilę. Już sama ta czynność może zdenerwować, a co dopiero, gdy dodać jeszcze takie niesmaczne, ciężkostrawne aluzje. Młody Saladyn nie pojął swojego błędu, patrząc na mielącego w ustach mięso wodza. Nie wykorzystał danego mu czasu. Wręcz przeciwnie: - Poza tym oni pod siodłami wozili koninę, Wielki Ago. Ostatni kęs powodował lekkie wytrzeszczenie oczu. - No, ehem, a gdzie ty to wyczytałeś, młody Saladynie? W Koranie aby? - No, właściwie to nie... - Aha, poczytujesz sobie coś innego niż święta księga, tak? Lubisz wiedzieć, co w piasku trzeszczy, tak? - Wielki Aga zmienił nagle ton z ironicznego na ostry - Bluźnisz Saladynie, bluźnisz czynem, myślą i mową! Może i koninę jedli, może to i Dżyngis Chan, mnie to sazan! Dżyngis Chan też walczył z Zachodem, a to najważniejsze! Wszyscy, którzy niszczą zgniły Zachód, to nasi bracia! - Ale on ze Wschodem też walczył, z Chinami, z Koreą... - Zamilcz Saladynie! Tracisz łaskę, powiadam ci, i bluźnisz! Bierz przykład z Nuradina, on mniej myśli, więcej robi. Zapadła cisza. Przez kilka minut słychać było tylko odgłos przeżuwania i gryzienia twardego mięsa. W końcu dowódca zawinął niemal nienaruszony kawał jagnięciny w ten sam brudny papier i wsunął pod siedzenie. - Czuć olejem i innym paskudztwem - mruknął. Teraz podwładni sięgnęli po swoje zapasy. Nuradin wyjął spod fotela krwisty kawałek mięsa - taki sam, jak miał Wielki Aga, nawet tak samo zapakowany. - Hun - powiedział głośno i zarechotał zachęcająco. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Hun? - Hun - powtórzył z nadzieją. Nie zrozumieli. - Jaki Hun? Wytłumaczenie mogło tylko wszystko zepsuć. Ale już mu nie zależało: - No, Hun, Tatar, taki żart, taka gra słówek - tłumaczył się cicho - taki dowcip sytuacyjny... Muszę jeszcze go dopracować. Saladyn wzruszył ramionami. Wywody Nuradina kończyły się przeważnie właśnie w taki sposób. Zdążył się już przyzwyczaić. Nie zdążył przyzwyczaić się do surowego mięsa - zresztą nie miał zamiaru. Miał coś lepszego. Zdobył wczoraj w sklepie w Ladispoli. - O trąd, stopiły się - westchnął. - Insz Allach - rozpakował jeden, ugryzł i jego twarz rozjaśnił uśmiech - ale nadadzą się. Wielki Aga zerknął na podwładnego ze starannie ukrywaną nienawiścią. Potem próbował nie patrzeć na delektującego się każdym kęsem żołnierza. Złapał się na tym, że podgląda. - Batoniki, Saladynie?! - zapytał z przekąsem. - Uhu - Saladyn pokiwał głową i zmrużył oczy. Najwyraźniej odczuwał przyjemność. Dowódca nie mógł powstrzymać się od podpatrywania, jak czekolada roztapia się w ustach. Słuchał, jak chrupią wafelki, trzeszczą w zębach orzechy i syczy mieszany językiem karmel. Po raz kolejny zrozumiał, o co walczy. - Batoniki, Saladynie? - powtórzył - Wytwór ohydnej cywilizacji zgniłego Zachodu, oby wrzody pokryły ją pryszczami na wągrach. Tracisz łaskę, powiadam ci, młody Saladynie. - Ale to jest jak izmirska chałwa, taki rodzaj baklawy - bronił się słabo żołnierz - wybacz Wielki Ago. Wielki Aga wyjrzał przez klapę i ogarnął spojrzeniem błyszczące tysiącami świateł miasto. - Jutro wielki dzień, bracia, nie czas na spory. Wielki dzień Saladynie. Daj kawałek. Albo daj całego. Daj ze dwa. W rzymskich ogrodach i parkach cykały świerszcze i cykady. Wieczór był pogodny i ciepły. Nagle zadzwonił telefon. Melodią IX Symfonii Ludwiga van Beethovena. Saladyn i Nuradin uśmiechnęli się. Ich dowódca miał poczucie humoru. Nieco dziwne, ale miał. - Osama, słucham - Wielki Aga miał wyraz błogości w oczach. I kawałek snikersa w ustach - tak... Tak... No witaj, Saddamie, bracie mój, poczekaj, tylko przełknę, moje uszy zakwitają jaśminem słysząc twój głos... Tak, oczywiście... Via Appia? Gdzie to jest?... Aha, jak to oni mówią...? Ano właśnie, zobaczyć Neapol i ha ha ha, sami to sobie wymyślili... Dobra... Jutro rano? Tak. Poczekamy na ciebie... Oczywiście, że wszystkie drogi tu prowadzą... Po włosku to będzie Roma, tak, na to się kierujcie... Bateria ci się kończy? GSM wykańcza cię rachunkami?... Powiem ci, że mnie też. Ale to teraz nieważne... No to niech cię Allach prowadzi. Salaam, saalam bracie. Osama ben Laden, Wielki Aga Sprzymierzonej Armii Allacha rozprostował plecy i wyciągnął w górę ramiona. Wzrok miał utkwiony w gwiazdy. - Rzym, Rzym, zawsze o tym marzyłem. Rzym pod moimi stopami... - Palatyn, Awentyn, Kapitol, Kwirynał, Wiminal, Eskwilin i Celius - dodał Saladyn, pogryzając kolejnego snikersa. - Co? - No, Siedem pagórków piętrzy się. Wzgórza Rzymu. I teraz nie będzie żadnych gęsi kapitolińskich, żeby ich uratować. Ani żadnego Mucjusza Scewoli. Osama zmarszczył brwi. - Coś ty czytał, Saladynie? - Przewodnik, przewodnik turystyczny. Lubię wiedzieć, gdzie jadę. Oni tu mają bardzo ciekawą historię. - Ach tak - Wielki Aga uśmiechnął się - teraz będą mieli jeszcze ciekawszą. Nowi bohaterowie zapiszą się złotymi zgłoskami. Już jutro. Nuradin i Saladin mieli błyszczące z podniecenia oczy. Robili historię. * * * - Sytuacja jest krytyczna - premier Włoch, Silvio Berlusconi lubił takie wejścia. Były bardzo medialne, a on znał się na mediach. Wiedział, że proste, jasne, krótkie i odpowiednio emocjonalnie nacechowane słowa rzucą na kolana większość narodu. Aż żałował, że z tej narady nie idzie transmisja na żywo. Czuł, że podskoczyłyby mu notowania - przynajmniej tuż po wejściu. Narada była tajna. Odbywała się w najbardziej strzeżonym pomieszczeniu w "Rzymie Cywilnym" (jak nazywano go w odróżnieniu od Watykanu). W oddaleniu od centrum, w podziemiach niewielkiej bazyliki San Lorenzo fuori le Mura, w pobliżu największego rzymskiego cmentarza Campo Verano, w małym, wyposażonym jedynie w stół i krzesła pomieszczeniu spotkali się najważniejsi ludzie we Włoszech, a także, właściwie to trochę przypadkiem, przebywający tu na urlopie sekretarz generalny NATO George Robertson. Wszyscy, oprócz jednej osoby byli ubrani w ciemnogranatowe garnitury i jasnoniebieskie koszule. Tylko przedstawiciel Watykanu wyróżniał się czarnym płaszczem - i tym, że nie pokazał skrywanej pod kapturem twarzy. Atak Sprzymierzonej Armii Allacha był zaskakujący dla wszystkich. Premier Berlusconi nigdy nie zapominał o wywieraniu odpowiedniego wrażenia. Składały się na to garnitury od Armaniego, lekko wzburzona lub gładko uczesana (zależnie od potrzeb i okoliczności) fryzura oraz komunikacja niewerbalna - zestaw perfekcyjnie opanowanych gestów, min, chrząknięć, mających za zadanie ukazanie premiera w jak najlepszym świetle. Poza tym oczywiście efektowne pauzy w odpowiednich momentach. Takich jak ten: - ...tak, ehem...muszę to powtórzyć - Berlusconi delektował się własnymi słowami, jak ktoś inny delektowałby się zupą - Sytuacja jest krytyczna. Dlatego właśnie została powołana Rada Wojenna. - Armia jest gotowa do działania - z krzesła podniósł się z hukiem generał Julio Pietroso, ze względu na gabaryty, jak i pokryte siecią głębokich zmarszczek twarde ciało zwany Kamieniem - włoska armia... - Włoska armia nie istnieje - przerwał mu twardo George Robertson, główny sekretarz Paktu Północnoatlantyckiego - Osama zmiótł ją po drodze przez Alpy. Niedobitki kręcą się po Piemoncie i rabują cywilów. - Widzę, że ma pan świetne informacje, chociaż jest pan na urlopie - stwierdził z przekąsem Julio Pietroso - w dodatku świetnie pan mówi po włosku. Słyszałem też, że pan nie pali. - Nie palę, ma pan świetne informacje. I kiepsko pan mówi po angielsku. Dlatego ja jestem szefem NATO, a nie pan, generale. Pietroso przygryzł wargi. Robertson był jego zwierzchnikiem, nie wypadało go obrażać. Z trudem powstrzymywał zwykłą ludzką chęć obrzucenia adwersarza wyzwiskami. - Zdegenerowana cywilizacja Zachodu - wtrącił Główny Komisarz Policji, Girolamo Savonarola, ze względu na ruchliwość i zasięg wpływów nazywany Giro Italia - ale to już niedługo potrwa. Hannibal ante portas, Nostradamus to przepowidział. - Za jaja powinni pana powiesić za sianie defetyzmu - warknął generał Kamień. Komisarz Policji nie pozostawał z nim w stosunku służbowym, mógł więc posłużyć jako cel wyładowania negatywnych emocji. - Przynajmniej jest za co wieszać - odgryzł się Giro Italia. Berlusconi uderzył pięścią w stół. Przepadał za tym gestem. Stawiał go na równi z największymi wodzami w historii. Przynajmniej tak mu się wydawało. Poza tym uderzanie w stół było bardzo męskie. - Panowie, nie ułatwiajmy sprawy wrogowi, kłócąc się między sobą. To było dobre, mądre zdanie. I co z tego? - Co tutaj ułatwiać? Nie mamy szans! Inni poparli Głównego Komisarza Policji. Po chwili dyskusja toczyła się już własnym rytmem, ujawniając stare i nowe, dopiero co powstałe animozje pomiędzy członkami Rady Wojennej. - Rozwalili "Montagnę", rozstrzelali ich jak kaczki. Wiecie, co to było za wojsko? Elitarna kompania strzelców górskich. Jeszcze mój dziadek tam służył. - No to nic dziwnego, że przegrali. - Przestań sobie kpić, chamie. - Komandosów ze Stanów też rozwalili. W Dolomitach. A to były młode, zdrowe chłopaki, jeden w drugiego istny Rambo. Bieluśkie zęby, blond włosy, naprawdę fajne chłopaki. Też nie dali rady. - Bo pewnie byli kompletnie pijani, albo nie zdążyli wyleźć na czas z łóżek naszych ragazzas. Albo oglądali w telewizji mistrzostwa. - Amerykanie? Niemożliwe. - Możliwe, całkiem nieźle sobie radzą. - Właśnie, a'propos, podobno Francja przegrała z Danią. - To prawda, 0 : 2, i jadą do domu. - He he, dobrze żabojadom. - Panowie, bądźcie poważni. - No dobra, szkoda żabojadów, hehe. - Panowie! W niektórych momentach premier Berlusconi błogosławił niebo za to, że transmisja z rady nie idzie na żywo. Na szczęście ten moment już minął. Tak mogło się wydawać - wszyscy się zreflektowali. Prawie wszyscy. - Panowie, proszę o ciszę! - Premier mógł równie dobrze grać w tym momencie solo na perkusji. Odbiór byłby taki sam. - Nie dość, że wszystko przepowiedział, to jeszcze, żeby mu ułatwić,, nasze wojsko straciło hart ducha! - Ciekawe skąd ty o tym wiesz? - Ba, pytanie brzmi, czy nasze wojsko kiedykolwiek miało ducha. - A ty, il cornuto, byłeś w wojsku? - Nazwałeś mnie rogaczem, złamasie? - Nie, pytałem, czy byłeś w wojsku, dupku. - Byłem. Kiedyś na spacerze. Spotkałem twoją żonę, generale il cornuto. - Gadaj zdrów, my żołnierze nie potrzebujemy żon. Mamy karabiny. - Lufa w lufę, powiadasz generale? - Długo nie pożyjesz, Savonarola! - Pocałuj mnie w karabin! Premier już jakiś czas temu zauważył, że uciszanie nie ma sensu. Szkoda energii na walenie pięścią w stół. I tak nic nie słychać. Szkoda stołu. Szkoda ręki. Szkoda, bo naprawdę lubił ten gest. Było tylko jedno wyjście. Strzał rozległ się raz głośno, a potem, rykoszety, kilka razy ciszej. Następnym odgłosem był słaby jęk Girolamo Savonaroli. Nie licząc okrzyków strachu, zdziwienia, szurania krzesłami i chowania się pod stół. Berlusconi zdmuchnął wyimaginowany dym znad lufy pistoletu. - Mówiłem, że proszę o ciszę - powiedział cicho. Był słyszany. Osiągnął swój cel. Prawie zawsze go osiągał. - Nie powinien pan tu strzelać, premierze - odezwał się spod czarnego kaptura grobowym głosem przedstawiciel Watykanu, siedzący do tej pory bez słowa przy końcu stołu - przecież pan premier wie, że ten bunkier jest kuloodporny. Nie powinien był pan tego robić. Coraz bledsza twarz Głównego Komisarza Policji potwierdzała zarzut. Przez rękaw ciemnogranatowej marynarki przesiąkała krew. Ramię Giro Italia było bezwładne. Wszyscy wpatrywali się w nie rozszerzonymi oczyma, dając wyraz odwiecznej fascynacji ludzkim nieszczęściem. Tylko wyraz twarzy generała Julio Pietroso było kpiąco - triumfujący, a jego usta szeptały bezgłośnie: "A nie mówiłem, że długo nie pożyjesz?". Mnich z Watykanu podszedł do Savonaroli i mocno zacisnął palce wokół ramienia, powyżej rany. Niewiele to pomogło. - Trzeba się nim zająć - powiedział głośno. Berlusconi przełknął ślinę i skinął na strażnika przy drzwiach. Ten pomógł mnichowi wyprowadzić Głównego Komisarza. - Jest wojna - powiedział poważnie premier - zabierzcie go i opatrzcie. Nie wolno kpić sobie z pogrzebu naszego państwa. Musimy radzić, jak oddalić koniec. - Chyba odsunąć koniec? - wtrącił lord Robertson, wygrzebując się spod stołu - Chcemy zlikwidować źródło zagrożenia, prawda? Członkowie Rady Wojennej spojrzeli na niego z wyższością. Z ironią, pobłażliwością. A nade wszystko z powątpiewaniem. - Koniec jest nieuchronny - odezwał się Giordano Bruno, marszałek włoskiego sejmu - jesteśmy spaleni. - Jeszcze nie nadszedł czas końca - to był głos powracającego do sali wysłannika Watykanu, który stanął przy stole i odrzucił kaptur z głowy. Miał czarne, błyszczące włosy, śniadą skórę i skośne oczy. Był postacią znaną w politycznym świecie z tego, że nie chciał być znany. Trzeba przyznać, że nawet mu się to udawało. Choć dzięki swojej tajemniczości był bardziej popularny niż niejeden krzykliwy populista. O jego pochodzeniu nie wiedziano nic pewnego. Podobno pochodził z Chin. Podobno był mistrzem wschodnich sztuk walki. Podobno kiedyś był buddystą, ale objawił mu się Chrystus i od tego czasu został żarliwym chrześcijaninem. Jego legenda była wielka. Z pewnością był żywym przykładem ekumenizmu. I żywą prowokacją dla starych dewotek. - Ojcze Obi Wanie, nie będziecie nam chyba opowiadać bajek o Armaggedonie? - Berlusconi miał dość kpin tego wieczoru. - Nie nadszedł jeszcze czas. - Jak to nie?! - krzyknął Nicolo Machiavelli, minister sił zbrojnych - Savonarola miał rację, poczytajcie sobie, przecież Nostradamus powiedział wyraźnie... - Nostradamus nie żyje - głos ojca Obi Wana nie znosił sprzeciwu - a my mamy u nas środki realne. W dobie kompletnego zniewieścienia mężczyzn prawdziwą siłą będą chłopi z Polski. Pewna pielgrzymka... - Ojcze - Silvio Berlusconi nie lubił, kiedy na kimś zbyt długo skupiała się uwaga, o ile nie był to on sam - chyba ojciec nie wyśle pielgrzymów? - Sami się zgłosili, na chwałę bożą. - Sami? - Każdy człowiek potrzebuje w życiu jakiegoś celu. Dla każdego nadchodzi moment sprawdzenia, pokazania swojej siły. Dla nich nadszedł właśnie teraz. - Dziwna teoria, jak na mnicha - odezwał się z kąta Machiavelli - a gdzie ora et labora? Gdzie chrześcijańska pokora? - Psychologia poczyniła postępy od Średniowiecza - Obi Wan wpatrywał się przez chwilę prosto w oczy ministra. Machiavelli spuścił wzrok. Mnich złożył dłonie - tylko ludzie są ciągle tacy sami. Słabe umysły łatwo kontrolować. - Polacy - generał Pietroso pokiwał głową - pamiętam jak dziś, jak szli na Monte Cassino... To był piękny widok. - A co, strzelał pan do nich? - zainteresował się najmłodszy przy stole Kaspar Hauser, potomek austriackiego żołnierza z czasów wojen napoleońskich, obecnie wiceminister przemysłu. - No pewnie. A co miałem robić? Takie to były czasy. A potem przyszli Francuzi i nas wykurzyli. Znaczy ich wykurzyli. Niemców znaczy. - Francuzi? Ja słyszałem, że to nepalscy Gurkhowie. - Jedna z wersji mówi o Polakach. - Hahaha. - Tym razem Polacy będą bronić - watykański zakonnik założył kaptur i skrzyżował ręce na piersiach - rozkazy już wydane. To opóźni marsz wroga. A potem nastanie jasność. Wybaczcie panowie, panie premierze, muszę przypilnować pewnych spraw. Wyszedł żwawym, sprężystym krokiem. Kilku obecnych w sali pod San Lorenzo fuori le Mura wyraźnie odetchnęło z ulgą. Postać chrześcijańskiego Azjaty krępowała ich do tego stopnia, że czuli w jego obecności jakąś blokadę umysłów. Ojciec Obi Wan był uważany za jednego z najtrudniejszych partnerów do rozmowy w całym Rzymie - tylko dlatego, że nie rozmawiał, kiedy nie miał na to ochoty, co w świecie wielkiej polityki było rzadkością. Inną rzadkością był rozmówca patrzący prosto w oczy. Ojciec Obi Wan miał do dyspozycji parę wąskich, skośnych oczu, co stanowiło dodatkowe utrudnienie. Na domiar złego zakonnik często posługiwał się niezrozumiałymi określeniami, wyprzedzając myślą swoje własne słowa. - Jaka jasność nastanie? - mruknął generał Kamień - Cholerny żółtek znowu zrobił z nas wałów, uśpił czujność i poszedł. O nic się nie pytał. Zarządził i poszedł. Premier też mówił do siebie: - Polacy? Bladzi trochę, słabo wyglądają w kamerach, mało ostre rysy. Ale skoro chcą, jeśli papież się zgadza? Papież święty człowiek... * * * Po porannej modlitwie o świcie zabrzmiał hymn Unii Europejskiej. Wielki Aga odebrał. - No? - Osama, bracie mój, jest problem. - Mów, słucham cię bracie. - Blokady na drodze, a miało ich nie być. W dodatku dziwne jakieś, ludzie inni, jasnowłosi bardziej, wąsaci, flagi mają biało-czerwone. Osama ben Laden zmarszczył brwi, wyciągnął lornetkę i zlustrował teren. Dopiero teraz zauważył przewróconą przyczepę na skrzyżowaniu. Obok stał traktor, z dachu którego przemawiał mężczyzna w średnim wieku. Wielki Aga Sprzymierzonej Armii Allacha znał tego mężczyznę. Pracowali razem przez jakiś czas w małej wiosce w mocno zalesionej okolicy. W niewielkim, ale świetnie wyposażonym laboratorium wyhodowali śmiercionośne bakterie wąglika. Z całej tej przygody zapamiętał nocny zrzut na leśną polanę, mięsne danie w panierce, które miało boski smak, ale prawdopodobnie, niech Allach wybaczy, zrobione było z nieczystego zwierzęcia. Zapamiętał też roje kąśliwych komarów i pewien napój, o którym wolałby zapomnieć. Wolałby też, żeby Allach zapomniał, że kiedykolwiek go pił. Osama uśmiechnął się. - Saddam, bracie mój. Nie ma problemu. - Allach jest wielki. - Allach jest wielki a imię jego niepogłębione. To Polak. Przez telefon dało się słyszeć cmoknięcie. - Ten Polak? - Ten sam. - Załatwi się? - Załatwi się. Z nim się wszystko da załatwić. Nie ruszaj się, dopóki nie dam ci znaku. - Allach akbar! - Amen. - Co mówiłeś, bracie Osamo? Wielki Aga zaklął w duchu i potrząsnął z całej siły telefonem, cisnął go na ziemię, potem, niby przypadkiem, wyłączył. Nie chciał żeby się czepiali, że zbyt często używa nomenklatury wroga. Po prostu mu się wyrwało. Wszystko przez kobietę. Piękną kobietę. Poruszył wargami na jej wspomnienie. Jego ojciec miał rację mówiąc, że chrześcijańskie branki są namiętne. Branki to była dobra nazwa - ciągle chciały być brane. Dzięki tej kobiecie miał zamiar zdobyć Rzym. Amen. * * * Olbrzymie łóżko wodne przedstawiało obraz artystycznego nieładu. Podobnym nieładem charakteryzował się w tym momencie sam premier Berlusconi, siedzący na skraju łóżka w niebieskich bokserkach i w niebieskiej, rozchełstanej na piersiach bluzie od piżamy. Miał rozwiany, rzadki włos i nieprzytomny wzrok. Typowy dla niego, i wielu milionów innych osób objaw o godzinie siódmej rano. Wygląd zewnętrzny nie świadczył o stanie umysłu. Umysł był ożywiony - dowodem na to była prowadzona przezeń rozmowa. Premier wrzeszczał do słuchawki. - Jak to nawalili?! Dlaczego nawalili?!... Nie wiesz?! Posłuchaj Frederico, możesz mi mówić, że nie rozumiesz faktów, ale nie możesz mi mówić, że ich nie znasz!!! Jesteś moim bankiem informacji, czy nie jesteś?! Wnioski wyciągnę sam, tylko dostarcz danych! Pod błękitną kołdrą coś się poruszyło. - Słuchaj Silvio - głos był przytłumiony przez pościel. - Nie teraz Lindo! - warknął premier - Frederico, masz się szybko dowiedzieć, gdzie jest przyczyna!... Skąd ja mam wiedzieć jak?! To ty byłeś szkolony we wszelkim kapusiowaniu i filowaniu, czy jak wy to tam nazywacie, sam ci te kursy opłaciłem!... No właśnie, nie dziękuj, tylko bierz się do roboty! Co?!... Jak?! ... Szybko znaczy jak najszybciej!... Co?! Nie, jeszcze szybciej! - Silvio... - Lindo, uspokój się. Tak, no jasne, że od razu! Watykan?! Co Watykan?! Nie wiem... Tak, mnie wolno nie wiedzieć, tobie nie!... Co?!... No pewnie!... Arabia Saudyjska?...Emiraty, Oman i Kuwejt też? No to jasne, że sprzedawać. Drogo...Co?! Drogo, jak najdrożej się da... Zapłacą, pewnie, że zapłacą, stać ich na to... Co?! - Posłuchaj... - To ty posłuchaj Lindo, teraz pieprzę przez telefon, a nie... Co?! Nie, to nie do ciebie. Słuchaj Frederico, nie no pewnie, że ona, hehe... Tak, możesz zapewnić najdroższy sprzęt i wysoką jakość przekazu, tak, możesz dorzucić sfinansowanie przelotu komentatorów, pewnie, Angela wliczy to w koszty i przelecą się brodate chłopaki z friko... Co? No pewnie, że chłopaki, żadnych dziewczyn nie przewiduję, i to nie jest seksizm, kochany, to jest islam!... No dobra, to czekam... Tak, tak... Dobra, zajmij się wszystkim, masz pełnomocnictwo, możesz podpisywać dokumenty. No... Ciao! Berlusconi odłożył słuchawkę na stolik i podrapał się po brzuchu. - Słyszałaś, Arabusy chcą kupić transmisję z ataku na Rzym. Niezły dżihad, co? Linda wynurzyła się z pościeli. Miała krótkie, farbowane na rudo włosy, wielkie, migdałowe oczy i wargi tak fizyczne, że niewątpliwie zasługujące na miano zmysłowych. Jeśli chodzi o resztę ciała, to było ono po prostu idealne. Tak można to najkrócej określić, gdyż żaden opis nie jest w stanie oddać długości i smukłości jej nóg, zarysu bioder, kuszących jak biodra bogini miłości. Żadne pióro nie jest w stanie oddać kształtu jej piersi, krągłych i soczystych, jak opiewane we wschodnich legendach piersi o kształcie i słodyczy owocu granatu. Nie można też zapomnieć o gładkości skóry i kilku innych, raczej nieokreślonych, aczkolwiek łatwo zauważalnych cechach, dzięki którym była kobietą idealną. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny. - Silvio, jestem w ciąży. - Co?! - zdziwiony południowiec potrafi otworzyć oczy bardzo szeroko. - To, co słyszysz. - Co?! - zdziwiony południowiec, nawet jeśli sprawia wrażenie skrajnie zdziwionego, potrafi pójść jeszcze o krok dalej. Otworzyć oczy jeszcze szerzej i zapytać o to jeszcze raz. Kobiety Południa są do tego przyzwyczajone. - To co słyszysz, Silvio, kochanie. Pewności nigdy za wiele. Przecież zawsze można mieć kłopoty ze słuchem. Marzenie... - Powtórz to! - Jestem w ciąży. W końcu wiadomość dociera, omijając kolejne zapory, kłody rzucane pod nogi przez broniący się przed przyjęciem faktu umysł. - Ale twój mąż przecież... - Racja, on tak, ale ty nie. A właściwie to odwrotnie. On nie, ale ty tak. Południowcy są generalnie rzecz biorąc gorącokrwiści. Nerwowi. Emocje ulatują z nich w postaci dużych, szybko pękających baniek. Przyspieszone utlenianie. Inaczej mówiąc - żywy ogień, spalający, połykający w błyskawicznym tempie. Dlatego między innymi południowcy potrzebują sjesty - żeby odzyskać nadwątlone siły. Tym różnią się od mieszkańców Północy. Częstotliwością ruchów. Generalnie rzecz biorąc Niemcy, Norwegowie, Szwedzi czy Polacy, robią wszystko wolniej. Mając do zużycia tę samą ilość energii, zużywają ją w mniejszych dawkach, w dłuższym okresie czasu - i dlatego przy Włochach czy Hiszpanach robią wrażenie anemicznych. Bo Południowcy pracują w zrywach, metodą sprinterską: maksimum energii w każdym ruchu, dłuższa chwila odpoczynku. Po odpoczynku są gotowi do walki na wysokich obrotach. Premier Włoch był typowym południowcem. W dodatku dopiero co wstał z łóżka. - No i co ty sobie myślisz, że przygarnę tego bachora, a ciebie razem z nim? Na taki stary numer chcesz mnie złapać? - większość Włochów opanowała przydatną umiejętność kłócenia się z żonami tudzież kochankami i jednoczesnego ubierania. Czasami tylko nierówno zapinali koszule - Posłuchaj Lindo, świat zmierza ku zagładzie, Osama wjeżdża czołgiem na Forum Romanum, a ty mi mówisz, że jesteś w ciąży?! - No a komu mam o tym powiedzieć? - Powiedz mężowi, ucieszy się! - Dobrze wiesz, że nieszczególnie. - Lindo, ja naprawdę jestem zajęty. Ja muszę ratować kraj, prowadzić dyskusje z różnymi idiotami, strzelać z pistoletu w kuloodpornym bunkrze! Ja się wykańczam nerwowo! Z tobą spotykam się, żeby się odprężyć, a ty mi wyjeżdżasz z takim tekstem. Powiem ci, że nie obchodzi mnie to, że jesteś w ciąży! Słyszysz, nie obchodzi! Trzaśnięcie drzwiami. To dopiero była sztuka, zważywszy, że drzwi i framugi tajnego gabinetu - sypialni premiera obite były grubą warstwą izolującej poliuretanowej pianki. Premier Włoch wybiegł z nierówno zapiętą koszulą. Linda uśmiechnęła się: - Żartowałam. Wiedziała, że Silvio też żartował, mówiąc, że jej ciąża go nie obchodzi. Przecież zawsze był taki rodzinny. Widziała to tyle razy w telewizji. Nieraz jej to mówił. Rodzina ponad wszystko... Ciekawe, co na to jego żona. Linda tęskniła za prawdziwą miłością i za prawdziwą rodziną. Chciała mieć syna z kimś naprawdę bardzo męskim. Przypomniała sobie o kimś, kto kiedyś wydawał jej się ideałem męskości. Chwyciła słuchawkę i wystukała numer. - Julio? Tak... No jak to, kto mówi, twoja żona, pedale jeden... Tak... Chciałam ci tylko powiedzieć, że jestem w ciąży... Nie, no oczywiście, że nie z tobą, chyba żartujesz, Julio kochanie... Tak, nie masz co krzyczeć, teraz już za późno. Tak, nie denerwuj się, bo ci zaszkodzi... No, później ci powiem, kim on jest... mogę ci tylko zdradzić, haha, ależ to słowo dobrze tu pasuje, zdradzić... No nie krzycz, że jest bardziej męski niż ty... Oczywiście, że to możliwe... No cóż, być może nazwiemy go Julio, ewentualnie Julia, to nawet lepiej będzie pasować, ... no, żeby była jakaś pamiątka po tobie... Muszę kończyć. Pa. Miała naprawdę olśniewający uśmiech. I jakiś zły błysk w oku. W lewym. - Żartowałam - szepnęła zmysłowo. * * * - Co jest? - zapytała młoda Maria Borynówna, patrząc na rozstawione przy Via Appia posterunki Armii Południe, części Sprzymierzonej Armii Allacha mającej zaatakować Rzym od strony Neapolu. Maria Borynówna i połowa pielgrzymów ze Związku Kółek Rolniczych regionu Wielkopolska mieli zablokować starożytną drogę Via Appia i stawić opór nadciągającym siłom muzułmanów. Kazimierz Pawlak schował telefon do kieszeni. - Jedziemy na przedmieścia z drugiej strony. Przewodniczący wzywa. Maria zasalutowała służbiście. Potem rozejrzała się dookoła. - Jak jedziemy? Przecież autobusu nie damy rady podnieść. Przecież sam pan wie, panie Kazimierzu, że przewrócić o niebo łatwiej. * * * Zakapturzona postać przemierzała sprężystymi krokami pusty marmurowy korytarz gdzieś pod Placem Świętego Piotra. Podziemia Watykanu to miejsce, w którym czas stanął już dawno temu. Niewiele jest podobnych na całej Ziemi. Żadne inne nie kryje tylu tajemnic, żadne nie wzbudza tylu emocji. W niewielu jest tak dobrze działający system wentylacyjny. Papieży zawsze stawiano w jednym rzędzie z wodzami największych mocarstw i tylko niektórzy, zamgleni oparami rewolucji komunistycznej, pozwalali sobie na przysłowiowe "fo pa", pytając "ile papież ma dywizji?". Papież miał do dyspozycji tajemnice jednej z najstarszych, największych i najbogatszych organizacji świata. Organizacji działającej nieprzerwanie i rosnącej w siłę od dwóch tysięcy lat. Sekrety Watykanu były jednymi z niewielu we współczesnym świecie, które nie przedostały się do prasy. Wielu dziennikarzy oddałoby zapewne dusze, żeby zrobić reportaż o lochach legendarnego Castel Sant' Angelo. Dzięki temu uzyskaliby sławę i pieniądze w życiu doczesnym, dając ludziom powód do plotek z pewnością na wiele lat. Kościół dbał jednak o dusze dziennikarzy i żadnemu z nich jak dotąd nie udało się przedostać głębiej niż zezwalała na to gwardia szwajcarska. Specjaliści od marketingu i mediów zdawali sobie sprawę, że na lochach Watykanu można by było nieźle zarobić, ale negocjacje utykały zawsze w martwym punkcie. Już na samym początku, kiedy to któryś z hierarchów mówił krótko i dobitnie: nie. Nic dziwnego, że Kościół był określany jako najbardziej skostniała organizacja na Ziemi. Było w tym sporo prawdy - kazamaty Watykanu ukazywały iście średniowieczną paradę typów ludzkich, dobieranych według dziwnych jak na XXI wiek standardów - najczęściej zatrudniano niepiśmiennych, niemowów, ślepych, głuchych albo przynajmniej daltonistów. Słowo "zatrudniać" nie oddaje klimatu umowy o pracę zawieranej między Kościołem a osobą zwaną dalej "Zatrudnianym". "Umowa o pracę" o to też nie najlepsze określenie. Najbardziej pasowałoby tu słowo: "cyrograf". Charakter zatrudnienia też odbiegał od norm ministerstwa pracy - pracowało się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Bez urlopu, bez chorobowego, bez zwolnienia na ślub brata. Do końca. Do samego końca. W dobie powszechnej wolności słowa zatrudniano tylko tych, którzy chcieli przesunąć moment końca i to była ich jedyna szansa. Potem poprawiano im kwalifikacje, dostosowując do wyżej wymienionych wymogów i już jako niemowów, ślepych, czy głuchych zatrudniano zależnie od potrzeb i zależnie od tego, przy jakich drzwiach mogli stać będąc głuchym, ślepym et cetera. W Watykanie miało to istotne znaczenie. Nie było w tym okrucieństwa. Wychodzono z założenia, że życie jest cenniejsze niż utrata oka czy języka. Że ostre chirurgiczne narzędzia użyte pod narkozą to coś lepszego niż uderzający z dużą prędkością pocisk karabinowy bez znieczulenia. Że członkowie Mafii, na których wydano wyrok, mogą się jeszcze przydać. W Watykanie postawiono na ludzi - ufano im bardziej niż najlepszym systemom elektronicznym. Maszyny pozostawione przez Świętą Inkwizycję stanowiły niejaką gwarancję wierności tudzież motywację do pracy. Dlatego co jakiś robiono wycieczkę po zakazanych miejscach i pokazywano pracownikom wszystkie te, nieco zakurzone i zardzewiałe już narzędzia, pozwalając niewidomym na dotykanie eksponatów, a głuchym pokazując działanie na przykładzie lalki Barbie albo pluszowego misia. Nie było w tym okrucieństwa. Po prostu dbano o edukację własnych pracowników i starano się im zapewnić maksimum możliwych rozrywek. Niektórym naprawdę się to podobało. Najbardziej byłym mafijnym egzekutorom. Poza tym zasada postępowania z pracownikami była niebywale prosta i skuteczna: dobre i obfite jedzenie plus ludzkie mimo wszystko traktowanie plus konieczna odrobina inkwizycyjnej psychologii równa się wierność, niezawodność, zaufanie, lub też ujmując sprawę bardziej teologicznie: wiara, nadzieja, miłość. - Wiara, nadzieja, miłość - powiedział zakapturzony mężczyzna po hiszpańsku - creencia, esperanza, amor - powtórzył głośno. Jedno powtórzenie było dozwolone. Czarnobrody strażnik był najwyraźniej głuchy. Ale bardzo silny. Zakapturzony poczuł uścisk jego żylastej dłoni na gardle. Nie spodziewał się. Gdyby się spodziewał, pewnie by do tego nie doszło. To logiczne. - Arrrghhhhh - próbował tłumaczyć mnich, bez wielkiej nadziei na bycie zrozumianym. Nic dziwnego. Był nauczony, że błąd kosztuje. Kasa powoli drukowała paragon. Zakonnik próbował anulować transakcję. Bezskutecznie. Przeszkadzało mu w tym własne niezdecydowanie - nierozstrzygnięty wybór pomiędzy instynktem samozachowawczym a wpojonymi zasadami. Wierzgał nogami. Grube, nabijane stalowymi ćwiekami drzwi otworzyły się nagle na oścież i rozległ się przeraźliwie wysoki gwizd. Strażnik puścił mężczyznę w kapturze i odskoczył jak oparzony, stając na baczność pod ścianą. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy. - Bracie Obi Wan, bracie Obi Wan - z mrocznego pokoju dobiegł wzmocniony echem pustych ścian melodyjny, głęboki baryton. Obi Wan trzymał się za gardło i ciężko oddychał: - Uppff hhhh... hpomniałem, ohhhtatnie drzwi...Phhh. - Igor słyszy tylko ten gwizdek. Dobrze, że cię oczekiwałem. Jak mogłeś zapomnieć hasła? - Jehhem zabiegany, pffff, wasza świętobliwość, ze względu na sytuację, zdenerwowany... - Bracie Obi Wan, przecież czas jeszcze nie nadszedł. Musisz uważać na siebie. Igor dostał rozkaz, żadnych znajomości. Mnich dochodził do siebie. Po chwili oddychał już normalnie, przeponą. Odzyskał rezon. - Czułem w uścisku Igora jakąś przyjacielską nutę... - Nie żartuj sobie, bo było blisko. Obi Wan pomacał się delikatnie po szyi. - Wiem, i dziękuję waszej świętobliwości. - Zbyt cenną jesteś postacią, aby cię stracić, bracie, nawet mimo twoich błędów. Zresztą Pan nasz kazał wybaczać - głos rozmówcy Obi Wana miał w sobie głębię - już sobie zapewne przypomniałeś hasło Srebrnych Drzwi? - Gdy tylko mnie chwycił, wasza świętobliwość - palce zakonnika złożyły się w skomplikowany znak przedstawiający krzyż egipski, ankh. - Dobrze, a teraz wejdź bracie Obi Wanie i powiedz, jak twoim zdaniem przedstawia się sytuacja. Uważasz, że czas już się ujawnić? Weszli do mrocznej celi, do której wąziutki strumień światła wpadał przez niewielki otwór w jednej ze ścian. Nie widzieli swoich twarzy - ocieniały je kaptury, reszty dokonywał brak porządnego oświetlenia. - Jak sprawił się Polak? - głos gospodarza naprawdę budził zaufanie. Czarował. - Obawiam się, że rodak Jana Pawła zawiódł, wasza świętobliwość. - Co znaczy, obawiasz się? - Rzec można, że zawiódł połowicznie. - Czyli, że połowicznie się sprawił? - W pewnym sensie. Ale nie obroni Rzymu. - Tego się spodziewaliśmy, nieprawdaż? Cóż nam pozostaje? - Brama diabelska, obnażycielka tamtego drzewa. Tylko ona. Rozmówca Obi Wana uśmiechnął się - w ciemności błysnęły wyraźnie białe zęby. - Pierwsza zdrajczyni ludzkiego prawa. Tertulian. Dobrze cię nauczyli, bracie. Obi Wan skłonił się nisko. - Chińczycy są pilni i cierpliwi, wasza świętobliwość. Będą z nich w przyszłości doskonali katolicy, ręczę za to. - Nie czas o tym teraz rozmawiać. Plan z użyciem Ewy też może powieść się tylko połowicznie. Co wtedy? - Wtedy nie będzie wyjścia, wasza świętobliwość. - Tak... Czy Ewa już wybrana? - Tak jest, wasza świętobliwość. To grzeszna kobieta. Ale jak mówi przysłowie Polaków: "gdzie diabeł nie może, tam babę pośle". Może się udać. - Jesteś erudytą bracie. Mówisz też po polsku? - Tak, to bardzo trudny język, ale opanowałem go. - Świetnie. Trzymaj rękę na pulsie, bo godzina za godziną przynosi zmianę sytuacji. Potrzebujemy jeszcze, mam nadzieję, kilka godzin. Dasz radę powstrzymać burzę? - Postaram się, wasza świętobliwość. - Dobrze. Powinno wystarczyć. - Jestem w centrum działań wasza świętobliwość. Pilnuję rządu, żeby nie zrobił czegoś głupiego, chociaż to trudne zadanie. Nostradamus narobił nam swego czasu, że tak powiem, złej prasy. Ludzie są bierni, czekają na koniec. To niedobrze. - Masz rację bracie. Spojrzeli na siebie. Dokładniej rzecz ujmując - spojrzeli w swoim kierunku. Mężczyzna nazywany "świętobliwością" pokiwał głową. - Nie wydaje ci się, że cała ta sytuacja bardzo przypomina "Gwiezdne Wojny"? Intryga jak w "Ataku klonów", nieprawdaż m i s t r z u Obi Wanie? Wybuchnęli śmiechem. Brat Obi Wan od dawna był przedmiotem żartów ze względu na dziwną zbieżność nazwisk z bohaterem "Star Wars". W dodatku ubierał się w czarny płaszcz z wielkim kapturem. A przy boku nosił czasami dużą, metalową latarkę. Czyż potrzeba więcej skojarzeń, skoro niektórym wystarczyłoby już samo nazwisko? Śmiali się szczerze, głośno i długo. Śmiech odpręża. Śmiech to zdrowie. - Vader ante portas - wykrztusił w końcu mnich. To spowodowało jeszcze jeden wybuch śmiechu. Gdy przestali, niepokój zelżał. - Czas na ciebie bracie - powiedział gospodarz sali o Srebrnych Drzwiach, ocierając pot z czoła i trzymając się za brzuch - uważaj na siebie. - Znowu te hasła... - mruknął Obi Wan - jak się pomylę... - Może niedługo da się coś zmienić w tej kwestii. Hasła są dość idiotyczne, to fakt. Ale nasi strażnicy je lubią, czują się ważniejsi. To właściwie to samo, co kod w elektronicznym zamku. Wiesz, jak to jest. Poza tym rzuci się czasem coś na żer pismakom, kilka haseł, a ludzie lubią taką tajemniczość, sam wiesz, haha. Zaraz dopatrują się Apokalipsy czy innych trudnych biblijnych słów. No, idź z Bogiem. - Szczęść Boże waszej świętobliwości. - Powodzenia - jego świętobliwość otworzył Srebrne Drzwi i pogroził Igorowi palcem wystawionym z szerokiego rękawa habitu - powinienem cię zwolnić, Igor, za to, że brat Obi Wan jeszcze żyje. Ale tego nie zrobię, bo dobrze zrobiłeś, oszczędzając go przez chwilę. Przyczyniłeś się do jego edukacji, to chwalebne. Dziękuję. Czarnobrody strażnik skłonił się. Nic nie słyszał. Nawet gdyby słyszał, nic by nie rozumiał. Był Rosjaninem. Od kilkudziesięciu lat miał nadzieję, że Breżniew go tu nie znajdzie. Ciągle jeszcze nie był tego pewien. Po dwudziestu minutach maszerowania przez labirynt przejść pod Piazza San Pietro ojciec Obi Wan był na zewnątrz. Słońce podnosiło się nad horyzont. Nie było czasu do stracenia. * * * - Co on mówi? - Saladyn starał się ułowić z potoku zdań choć jedno znajome słowo. - Trąd go wie, to pewnie w jego barbarzyńskim, ojczystym języku - stwierdził Nuradin skręcając papierosa. - To po polsku, głąby - warknął Osama ben Laden - patrzcie i uczcie się, bo ten niewierny, oby koń jego nigdy nie przemówił, ma talent. Na dachu kabiny traktora stał niewierny, mężczyzna w sile wieku, z opaloną twarzą, zaczesanymi do tyłu włosami i błyszczącymi w promieniach porannego słońca oczyma. Teraz przybrał pozę Napoleona i krzyczał głosem wręcz ociekającym charyzmą do otaczającego go tłumu. Tłum pomrukiwał z aprobatą męskimi i kobiecymi głosami, spijając charyzmę prosto z jego ust i karmiąc się dosadnymi słowami. Mężczyźni dzierżyli w dłoniach postawione na sztorc kosy, co niektórzy nieśli sierpy albo widły. Kobiety miały wałki do ciasta i tłuczki do kartofli. Przemawiający rozpiął marynarkę i poluzował krawat w biało - czerwone pasy. Tłum przyjął ten gest entuzjastycznie. Przemawiający, wyczuwając szansę genialnie rozwiniętym zmysłem politycznego showmana poszedł za ciosem i z powrotem zaciągnął węzeł mocno pod szyją. Znów zrobiło mu się gorąco - ale za to otrzymał rzęsiste oklaski i gromki okrzyk "Niech żyje pan przewodniczący!". - Bo najważniejsze jest, jak już powiedział Mickiewicz, "niech gdzie indziej głód i wojna, byle polska wieś szczęśliwa, byle polska wieś spokojna"! Rozległy się brawa. Ktoś krzyknął: "Mickiewicz to był Żyd!". Znów rozległy się brawa. Przewodniczący uciszył tłum ruchem ręki. Lubił tak robić, to dawało poczucie władzy. Kontynuował: - Nie pozwolimy rozkradać naszej ziemi różnym takim Balcerowiczom. Zresztą, przy okazji powtórzę: Balcerowicz musi odejść! Burza oklasków. To było chwytne hasło, trzeba było je wykorzystać, każdy specjalista od public relations mu to doradzał. - Tak jest, Balcerowicze kradną, a myśmy się tu umówili z panami... - A to nie są jakieś Żydy? - ośmielił się przerwać ktoś z kosą. Został zgromiony spojrzeniem setek par oczu i kilkoma nieśmiałymi oklaskami. Przemawiający był łaskawy. Odczekał, aż skończą się napominające chrząknięcia i podjął rękawicę: - Żadne Żydy, Mieczysławie, wręcz przeciwnie, można powiedzieć, zresztą czy oni są podobni do tego Żyda Balcerowicza czy Geremka? - Do Geremka trochę tak! - krzyknął człowiek nazwany Mieczysławem. Odpowiedział mu wybuch śmiechu. - Słuchajcie, my tu się umówiliśmy, że oni Polski nie rozkradną. Więcej - oni kupią od nas zboże i nadwyżkę trzody chlewnej. Mamy wspólne interesy - choćby to, że i my, i oni nie lubimy Unii Europejskiej, złodziei, bandytów i Niemców... - I Ruskich! - podpowiedział ktoś. - Pierogów! - zażartował pan Mieczysław. Teraz przemawiający nie był łaskawy. Zaczerwienił się tak, jakby miał za chwilę wybuchnąć i zgromił tłum nienawistnym wzrokiem. Tłum zamarł przestraszony. - No właśnie - podjął przewodniczący po chwili, już w pełnej ciszy - powtarzam: bandziorów nie lubimy, tych złodziei z Unii Europejskiej, tych Balcerowiczów brukselskich, niech ich szlag trafi, tfu, Sodoma i Gomora! Gromkie brawa zabrzmiały jak uruchamianie sieczkarni. To przez kosy, sierpy i inne narzędzia trzymane w rękach. Przewodniczący wyczuł moment kulminacji. Teraz należało pociągnąć uzbrojony tłum za sobą, być prawdziwym wodzem. Dawno o tym marzył. Czyn, czyn a nie słowa! - Krótko mówiąc! Przyłączamy się do Osamy, znosimy blokadę i idziemy wszyscy razem na Belweder! - ryknął podniesionym, natchnionym głosem, ale zaraz się poprawił - Znaczy na Rzym! - Na Rzym! - powtórzył rozentuzjazmowany tłum i zaczął wiwatować. Ktoś zaintonował "Rotę", ktoś inny wrzeszczał : "Ta karczma Rzym się nazywa, kładę areszt na waszeci". W tłumie zapanował radosny gwar. - Brawo, nareszcie nasze sprawy, w naszych rękach! - Tak jest, o to chodzi! - Si, si! - Scusi, da dove? - Co? - Da dove? E'sposato? Mi sei simpatico, tesoro... - Nie rozumiem cię kobieto! - Na Rzym! Na Rzym! Okrzyk został podjęty. Zwłaszcza, że wielu polskim chłopom kojarzył się ze swojskim: nożem, nożem! - Na Rzym! na Rzym! Nagle znany już głos, należący do pana Mieczysława, przebił się ponad inne i przerwał owację: - Na Watykan też?! Tłum to jeden organizm. Teraz momentalnie ucichł, oczekując na odpowiedź. Odpowiedź nie następowała. Tłum to jeden organizm - a teraz następował proces tak zwanego myślenia komórkowego, bez udziału mózgu. Potem uruchomiły się odruchy: - Papieża nie damy! Papieża nie damy! - na twarze wróciła zaciętość, ręce mocniej ścisnęły trzonki rolniczych narzędzi. Przewodniczący spojrzał w pociemniałe oczy swoich niedawnych popleczników, potem zwrócił twarz na brodacza w białym turbanie i rozłożył ręce. W organizmie tłumu jak czkawka powracał okrzyk: - Papieża nie damy! Papieża nie damy! Osama ben Laden zacisnął wargi. Nie przewidywał większych problemów z pokonaniem zapatrzonej w ekrany telewizorów zgniłej zachodniej cywilizacji. Jak dotąd się nie mylił, a pomysł, żeby zaatakować w czasie mistrzostw świata w piłce nożnej uważał za jeden z najbardziej udanych w swojej karierze. Wielu Europejczyków nawet nie zorientowało się, że inwazja trwa. Polscy chłopi mogli stanowić przeszkodę, przecież byli potomkami giaurów z legendarnego na Wschodzie "Przedmurza Chrześcijaństwa". Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wydawało się być to, że prowadził ich dawny współpracownik terrorysty. Wielki Aga nie miał mu nic do zarzucenia. Przewodniczący starał się jak mógł. Ale Sprzymierzona Armia Allacha nie mogła pozwolić sobie na opóźnienia spowodowane oporem stawionym przez ogromną pielgrzymkę Związku Kółek Rolniczych regionu Wielkopolska. Nawet dwadzieścia autokarów chłopów nie mogło przecież powstrzymać dżihadu. Nawet to, że w tych autokarach dziwnym trafem przywieźli ze sobą całą swoją prymitywną, chłopską broń, nie mogło ich uratować. Co najwyżej trochę opóźnić egzeku