Waldemarowi Łysiakowi i innym piewcom spiskowej teorii dziejów, z pewną dozą ironii dedykuję Kolumna czołgów, wozów pancernych oraz zwykłych, aczkolwiek nietypowo wyposażonych aut osobowych, furgonetek i ciężarówek, zatrzymała się na skraju doliny Tybru. Ciemne sylwetki mężczyzn rzucały na jezdnię długie cienie. Na tle zachodzącego słońca wyglądali jak banda hippisów - wojskowe kurtki moro, długie czarne brody, czarne skórzane buty. Efekt pokojowej manifestacji psuły zawieszone na ramionach karabiny, białe turbany, no i oczywiście środki lokomocji - bardziej nawet niż czołgi czy wozy pancerne rzucały się w oczy cywilne samochody z przymocowanymi do dachów ciężkimi karabinami maszynowymi i niewielkimi moździerzami. Z jednego z czołgów wyszedł barczysty, do niedawna jeszcze czarnowłosy, teraz lekko siwiejący brodacz i rozłożył kocyk koloru moro na rozgrzanym asfalcie. Potem klęknął plecami do słońca. - Allach akbar! - zabrzmiało śpiewnie z wystawionych z czerwonego forda mustanga 150 watowych głośników. - Allach akbar! - odpowiedzieli nieco mniej śpiewnie uzbrojeni brodacze, kłaniając się z namaszczeniem. - W imię Boga Miłosiernego, litościwego! Chwała Bogu, Panu Światów! Miłosiernemu, Litościwemu! Królowi Dnia Sądu! Oto Ciebie czcimy i Ciebie prosimy o pomoc! Prowadź nas drogą prostą, drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami, nie zaś tych, na których jesteś zagniewany i nie tych, którzy błądzą! - pulchny, niewysoki muezzin śpiewał zachrypniętym tenorem do japońskiego mikrofonu ze szczytu naprędce zaimprowizowanego minaretu. Z dachu czerwonego mustanga. W przenośnym meczecie największą trudnością było podłączenie w samochodzie porządnego, czterystuwatowego wzmacniacza pod mikrofon. Jednak jakimś cudem z pogranicza elektroniki, wysokiego zużycia paliwa na postoju oraz niezrozumiałej dla większości magii akumulatorowej udało się i głos muezzina niósł się wśród pojazdów. Widocznie tak chciał bóg. Insz Allach. Wieczne Miasto odpowiedziało dostojnym milczeniem. "Dostojność" - to słowo pasowało do annałów prowadzonych przez chrześcijańskich kronikarzy. Słowo "przerażenie" nie licowało z godnością wielkiego Rzymu. Barczysty brodacz wsiadł z powrotem do czołgu i zaczął grzebać pod siedzeniem. Dwaj równie barczyści, ale dużo młodsi mężczyźni, najwidoczniej podwładni, obserwowali z szacunkiem, jak w końcu wyciąga spod fotela zawinięty w brudny, szary papier, krwisty kawałek surowego mięsa. - Tatar - powiedział, kładąc mięso na plastikowym talerzu. Podwładni wybuchli krótkim, gardłowym śmiechem. Zwierzchnik cmoknął ustami z zadowoleniem. Reakcja chłopców była prawidłowa. Takiej oczekiwał, taka miała być jego gwardia. Bezwzględni mordercy, ale z poczuciem humoru. - Tak jak nasi koczowniczy przodkowie, niech Allach obdarza ich swymi wdziękami... A hurysy o karminowych ustach, bananowych ciałach i kruczych włosach niech służą im w rytmie słodkiej rodzynkowej muzyki. Bezwzględni mordercy ukradkiem wymienili spojrzenia i skrywane uśmiechy. Szef zawsze miał problemy z tradycyjnymi w ich kulturze barwnymi opisami. - ... a ich krągłe, jabłkowite piersi niech ocierają się o ich plecy, o tak... Tak, nasi przodkowie wozili pod kulbakami surowe jagnięce mięso, tak i my teraz czynimy, na pohybel chrześcijańskim psom. Obaj młodzieńcy, słysząc te słowa, splunęli jak na komendę. - Ale nie plujcie mi w czołgu, co? - to była uwaga trochę wbrew sobie. Zwierzchnik był generalnie rzecz biorąc zadowolony z reakcji. Tylko w czołgu było coraz bardziej niechlujnie. I coraz gorzej pachniało. - Tak jest, Wielki Ago. Wielki Aga odkroił sobie kawałek jagnięciny i zaczął powoli przeżuwać. - Ago... - jeden z młodzieńców odezwał się nieśmiało - chciałbym zapytać... - ...taj Saladynie. - Z tym mięsem, to nie czasem Dżyngis Chan? Chodzi mi o to, że on nie był naszym przodkiem, ja... czytałem, że on walczył z naszymi braćmi... Przełknięcie kawałka surowej jagnięciny trwało długą chwilę. Już sama ta czynność może zdenerwować, a co dopiero, gdy dodać jeszcze takie niesmaczne, ciężkostrawne aluzje. Młody Saladyn nie pojął swojego błędu, patrząc na mielącego w ustach mięso wodza. Nie wykorzystał danego mu czasu. Wręcz przeciwnie: - Poza tym oni pod siodłami wozili koninę, Wielki Ago. Ostatni kęs powodował lekkie wytrzeszczenie oczu. - No, ehem, a gdzie ty to wyczytałeś, młody Saladynie? W Koranie aby? - No, właściwie to nie... - Aha, poczytujesz sobie coś innego niż święta księga, tak? Lubisz wiedzieć, co w piasku trzeszczy, tak? - Wielki Aga zmienił nagle ton z ironicznego na ostry - Bluźnisz Saladynie, bluźnisz czynem, myślą i mową! Może i koninę jedli, może to i Dżyngis Chan, mnie to sazan! Dżyngis Chan też walczył z Zachodem, a to najważniejsze! Wszyscy, którzy niszczą zgniły Zachód, to nasi bracia! - Ale on ze Wschodem też walczył, z Chinami, z Koreą... - Zamilcz Saladynie! Tracisz łaskę, powiadam ci, i bluźnisz! Bierz przykład z Nuradina, on mniej myśli, więcej robi. Zapadła cisza. Przez kilka minut słychać było tylko odgłos przeżuwania i gryzienia twardego mięsa. W końcu dowódca zawinął niemal nienaruszony kawał jagnięciny w ten sam brudny papier i wsunął pod siedzenie. - Czuć olejem i innym paskudztwem - mruknął. Teraz podwładni sięgnęli po swoje zapasy. Nuradin wyjął spod fotela krwisty kawałek mięsa - taki sam, jak miał Wielki Aga, nawet tak samo zapakowany. - Hun - powiedział głośno i zarechotał zachęcająco. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Hun? - Hun - powtórzył z nadzieją. Nie zrozumieli. - Jaki Hun? Wytłumaczenie mogło tylko wszystko zepsuć. Ale już mu nie zależało: - No, Hun, Tatar, taki żart, taka gra słówek - tłumaczył się cicho - taki dowcip sytuacyjny... Muszę jeszcze go dopracować. Saladyn wzruszył ramionami. Wywody Nuradina kończyły się przeważnie właśnie w taki sposób. Zdążył się już przyzwyczaić. Nie zdążył przyzwyczaić się do surowego mięsa - zresztą nie miał zamiaru. Miał coś lepszego. Zdobył wczoraj w sklepie w Ladispoli. - O trąd, stopiły się - westchnął. - Insz Allach - rozpakował jeden, ugryzł i jego twarz rozjaśnił uśmiech - ale nadadzą się. Wielki Aga zerknął na podwładnego ze starannie ukrywaną nienawiścią. Potem próbował nie patrzeć na delektującego się każdym kęsem żołnierza. Złapał się na tym, że podgląda. - Batoniki, Saladynie?! - zapytał z przekąsem. - Uhu - Saladyn pokiwał głową i zmrużył oczy. Najwyraźniej odczuwał przyjemność. Dowódca nie mógł powstrzymać się od podpatrywania, jak czekolada roztapia się w ustach. Słuchał, jak chrupią wafelki, trzeszczą w zębach orzechy i syczy mieszany językiem karmel. Po raz kolejny zrozumiał, o co walczy. - Batoniki, Saladynie? - powtórzył - Wytwór ohydnej cywilizacji zgniłego Zachodu, oby wrzody pokryły ją pryszczami na wągrach. Tracisz łaskę, powiadam ci, młody Saladynie. - Ale to jest jak izmirska chałwa, taki rodzaj baklawy - bronił się słabo żołnierz - wybacz Wielki Ago. Wielki Aga wyjrzał przez klapę i ogarnął spojrzeniem błyszczące tysiącami świateł miasto. - Jutro wielki dzień, bracia, nie czas na spory. Wielki dzień Saladynie. Daj kawałek. Albo daj całego. Daj ze dwa. W rzymskich ogrodach i parkach cykały świerszcze i cykady. Wieczór był pogodny i ciepły. Nagle zadzwonił telefon. Melodią IX Symfonii Ludwiga van Beethovena. Saladyn i Nuradin uśmiechnęli się. Ich dowódca miał poczucie humoru. Nieco dziwne, ale miał. - Osama, słucham - Wielki Aga miał wyraz błogości w oczach. I kawałek snikersa w ustach - tak... Tak... No witaj, Saddamie, bracie mój, poczekaj, tylko przełknę, moje uszy zakwitają jaśminem słysząc twój głos... Tak, oczywiście... Via Appia? Gdzie to jest?... Aha, jak to oni mówią...? Ano właśnie, zobaczyć Neapol i ha ha ha, sami to sobie wymyślili... Dobra... Jutro rano? Tak. Poczekamy na ciebie... Oczywiście, że wszystkie drogi tu prowadzą... Po włosku to będzie Roma, tak, na to się kierujcie... Bateria ci się kończy? GSM wykańcza cię rachunkami?... Powiem ci, że mnie też. Ale to teraz nieważne... No to niech cię Allach prowadzi. Salaam, saalam bracie. Osama ben Laden, Wielki Aga Sprzymierzonej Armii Allacha rozprostował plecy i wyciągnął w górę ramiona. Wzrok miał utkwiony w gwiazdy. - Rzym, Rzym, zawsze o tym marzyłem. Rzym pod moimi stopami... - Palatyn, Awentyn, Kapitol, Kwirynał, Wiminal, Eskwilin i Celius - dodał Saladyn, pogryzając kolejnego snikersa. - Co? - No, Siedem pagórków piętrzy się. Wzgórza Rzymu. I teraz nie będzie żadnych gęsi kapitolińskich, żeby ich uratować. Ani żadnego Mucjusza Scewoli. Osama zmarszczył brwi. - Coś ty czytał, Saladynie? - Przewodnik, przewodnik turystyczny. Lubię wiedzieć, gdzie jadę. Oni tu mają bardzo ciekawą historię. - Ach tak - Wielki Aga uśmiechnął się - teraz będą mieli jeszcze ciekawszą. Nowi bohaterowie zapiszą się złotymi zgłoskami. Już jutro. Nuradin i Saladin mieli błyszczące z podniecenia oczy. Robili historię. * * * - Sytuacja jest krytyczna - premier Włoch, Silvio Berlusconi lubił takie wejścia. Były bardzo medialne, a on znał się na mediach. Wiedział, że proste, jasne, krótkie i odpowiednio emocjonalnie nacechowane słowa rzucą na kolana większość narodu. Aż żałował, że z tej narady nie idzie transmisja na żywo. Czuł, że podskoczyłyby mu notowania - przynajmniej tuż po wejściu. Narada była tajna. Odbywała się w najbardziej strzeżonym pomieszczeniu w "Rzymie Cywilnym" (jak nazywano go w odróżnieniu od Watykanu). W oddaleniu od centrum, w podziemiach niewielkiej bazyliki San Lorenzo fuori le Mura, w pobliżu największego rzymskiego cmentarza Campo Verano, w małym, wyposażonym jedynie w stół i krzesła pomieszczeniu spotkali się najważniejsi ludzie we Włoszech, a także, właściwie to trochę przypadkiem, przebywający tu na urlopie sekretarz generalny NATO George Robertson. Wszyscy, oprócz jednej osoby byli ubrani w ciemnogranatowe garnitury i jasnoniebieskie koszule. Tylko przedstawiciel Watykanu wyróżniał się czarnym płaszczem - i tym, że nie pokazał skrywanej pod kapturem twarzy. Atak Sprzymierzonej Armii Allacha był zaskakujący dla wszystkich. Premier Berlusconi nigdy nie zapominał o wywieraniu odpowiedniego wrażenia. Składały się na to garnitury od Armaniego, lekko wzburzona lub gładko uczesana (zależnie od potrzeb i okoliczności) fryzura oraz komunikacja niewerbalna - zestaw perfekcyjnie opanowanych gestów, min, chrząknięć, mających za zadanie ukazanie premiera w jak najlepszym świetle. Poza tym oczywiście efektowne pauzy w odpowiednich momentach. Takich jak ten: - ...tak, ehem...muszę to powtórzyć - Berlusconi delektował się własnymi słowami, jak ktoś inny delektowałby się zupą - Sytuacja jest krytyczna. Dlatego właśnie została powołana Rada Wojenna. - Armia jest gotowa do działania - z krzesła podniósł się z hukiem generał Julio Pietroso, ze względu na gabaryty, jak i pokryte siecią głębokich zmarszczek twarde ciało zwany Kamieniem - włoska armia... - Włoska armia nie istnieje - przerwał mu twardo George Robertson, główny sekretarz Paktu Północnoatlantyckiego - Osama zmiótł ją po drodze przez Alpy. Niedobitki kręcą się po Piemoncie i rabują cywilów. - Widzę, że ma pan świetne informacje, chociaż jest pan na urlopie - stwierdził z przekąsem Julio Pietroso - w dodatku świetnie pan mówi po włosku. Słyszałem też, że pan nie pali. - Nie palę, ma pan świetne informacje. I kiepsko pan mówi po angielsku. Dlatego ja jestem szefem NATO, a nie pan, generale. Pietroso przygryzł wargi. Robertson był jego zwierzchnikiem, nie wypadało go obrażać. Z trudem powstrzymywał zwykłą ludzką chęć obrzucenia adwersarza wyzwiskami. - Zdegenerowana cywilizacja Zachodu - wtrącił Główny Komisarz Policji, Girolamo Savonarola, ze względu na ruchliwość i zasięg wpływów nazywany Giro Italia - ale to już niedługo potrwa. Hannibal ante portas, Nostradamus to przepowidział. - Za jaja powinni pana powiesić za sianie defetyzmu - warknął generał Kamień. Komisarz Policji nie pozostawał z nim w stosunku służbowym, mógł więc posłużyć jako cel wyładowania negatywnych emocji. - Przynajmniej jest za co wieszać - odgryzł się Giro Italia. Berlusconi uderzył pięścią w stół. Przepadał za tym gestem. Stawiał go na równi z największymi wodzami w historii. Przynajmniej tak mu się wydawało. Poza tym uderzanie w stół było bardzo męskie. - Panowie, nie ułatwiajmy sprawy wrogowi, kłócąc się między sobą. To było dobre, mądre zdanie. I co z tego? - Co tutaj ułatwiać? Nie mamy szans! Inni poparli Głównego Komisarza Policji. Po chwili dyskusja toczyła się już własnym rytmem, ujawniając stare i nowe, dopiero co powstałe animozje pomiędzy członkami Rady Wojennej. - Rozwalili "Montagnę", rozstrzelali ich jak kaczki. Wiecie, co to było za wojsko? Elitarna kompania strzelców górskich. Jeszcze mój dziadek tam służył. - No to nic dziwnego, że przegrali. - Przestań sobie kpić, chamie. - Komandosów ze Stanów też rozwalili. W Dolomitach. A to były młode, zdrowe chłopaki, jeden w drugiego istny Rambo. Bieluśkie zęby, blond włosy, naprawdę fajne chłopaki. Też nie dali rady. - Bo pewnie byli kompletnie pijani, albo nie zdążyli wyleźć na czas z łóżek naszych ragazzas. Albo oglądali w telewizji mistrzostwa. - Amerykanie? Niemożliwe. - Możliwe, całkiem nieźle sobie radzą. - Właśnie, a'propos, podobno Francja przegrała z Danią. - To prawda, 0 : 2, i jadą do domu. - He he, dobrze żabojadom. - Panowie, bądźcie poważni. - No dobra, szkoda żabojadów, hehe. - Panowie! W niektórych momentach premier Berlusconi błogosławił niebo za to, że transmisja z rady nie idzie na żywo. Na szczęście ten moment już minął. Tak mogło się wydawać - wszyscy się zreflektowali. Prawie wszyscy. - Panowie, proszę o ciszę! - Premier mógł równie dobrze grać w tym momencie solo na perkusji. Odbiór byłby taki sam. - Nie dość, że wszystko przepowiedział, to jeszcze, żeby mu ułatwić,, nasze wojsko straciło hart ducha! - Ciekawe skąd ty o tym wiesz? - Ba, pytanie brzmi, czy nasze wojsko kiedykolwiek miało ducha. - A ty, il cornuto, byłeś w wojsku? - Nazwałeś mnie rogaczem, złamasie? - Nie, pytałem, czy byłeś w wojsku, dupku. - Byłem. Kiedyś na spacerze. Spotkałem twoją żonę, generale il cornuto. - Gadaj zdrów, my żołnierze nie potrzebujemy żon. Mamy karabiny. - Lufa w lufę, powiadasz generale? - Długo nie pożyjesz, Savonarola! - Pocałuj mnie w karabin! Premier już jakiś czas temu zauważył, że uciszanie nie ma sensu. Szkoda energii na walenie pięścią w stół. I tak nic nie słychać. Szkoda stołu. Szkoda ręki. Szkoda, bo naprawdę lubił ten gest. Było tylko jedno wyjście. Strzał rozległ się raz głośno, a potem, rykoszety, kilka razy ciszej. Następnym odgłosem był słaby jęk Girolamo Savonaroli. Nie licząc okrzyków strachu, zdziwienia, szurania krzesłami i chowania się pod stół. Berlusconi zdmuchnął wyimaginowany dym znad lufy pistoletu. - Mówiłem, że proszę o ciszę - powiedział cicho. Był słyszany. Osiągnął swój cel. Prawie zawsze go osiągał. - Nie powinien pan tu strzelać, premierze - odezwał się spod czarnego kaptura grobowym głosem przedstawiciel Watykanu, siedzący do tej pory bez słowa przy końcu stołu - przecież pan premier wie, że ten bunkier jest kuloodporny. Nie powinien był pan tego robić. Coraz bledsza twarz Głównego Komisarza Policji potwierdzała zarzut. Przez rękaw ciemnogranatowej marynarki przesiąkała krew. Ramię Giro Italia było bezwładne. Wszyscy wpatrywali się w nie rozszerzonymi oczyma, dając wyraz odwiecznej fascynacji ludzkim nieszczęściem. Tylko wyraz twarzy generała Julio Pietroso było kpiąco - triumfujący, a jego usta szeptały bezgłośnie: "A nie mówiłem, że długo nie pożyjesz?". Mnich z Watykanu podszedł do Savonaroli i mocno zacisnął palce wokół ramienia, powyżej rany. Niewiele to pomogło. - Trzeba się nim zająć - powiedział głośno. Berlusconi przełknął ślinę i skinął na strażnika przy drzwiach. Ten pomógł mnichowi wyprowadzić Głównego Komisarza. - Jest wojna - powiedział poważnie premier - zabierzcie go i opatrzcie. Nie wolno kpić sobie z pogrzebu naszego państwa. Musimy radzić, jak oddalić koniec. - Chyba odsunąć koniec? - wtrącił lord Robertson, wygrzebując się spod stołu - Chcemy zlikwidować źródło zagrożenia, prawda? Członkowie Rady Wojennej spojrzeli na niego z wyższością. Z ironią, pobłażliwością. A nade wszystko z powątpiewaniem. - Koniec jest nieuchronny - odezwał się Giordano Bruno, marszałek włoskiego sejmu - jesteśmy spaleni. - Jeszcze nie nadszedł czas końca - to był głos powracającego do sali wysłannika Watykanu, który stanął przy stole i odrzucił kaptur z głowy. Miał czarne, błyszczące włosy, śniadą skórę i skośne oczy. Był postacią znaną w politycznym świecie z tego, że nie chciał być znany. Trzeba przyznać, że nawet mu się to udawało. Choć dzięki swojej tajemniczości był bardziej popularny niż niejeden krzykliwy populista. O jego pochodzeniu nie wiedziano nic pewnego. Podobno pochodził z Chin. Podobno był mistrzem wschodnich sztuk walki. Podobno kiedyś był buddystą, ale objawił mu się Chrystus i od tego czasu został żarliwym chrześcijaninem. Jego legenda była wielka. Z pewnością był żywym przykładem ekumenizmu. I żywą prowokacją dla starych dewotek. - Ojcze Obi Wanie, nie będziecie nam chyba opowiadać bajek o Armaggedonie? - Berlusconi miał dość kpin tego wieczoru. - Nie nadszedł jeszcze czas. - Jak to nie?! - krzyknął Nicolo Machiavelli, minister sił zbrojnych - Savonarola miał rację, poczytajcie sobie, przecież Nostradamus powiedział wyraźnie... - Nostradamus nie żyje - głos ojca Obi Wana nie znosił sprzeciwu - a my mamy u nas środki realne. W dobie kompletnego zniewieścienia mężczyzn prawdziwą siłą będą chłopi z Polski. Pewna pielgrzymka... - Ojcze - Silvio Berlusconi nie lubił, kiedy na kimś zbyt długo skupiała się uwaga, o ile nie był to on sam - chyba ojciec nie wyśle pielgrzymów? - Sami się zgłosili, na chwałę bożą. - Sami? - Każdy człowiek potrzebuje w życiu jakiegoś celu. Dla każdego nadchodzi moment sprawdzenia, pokazania swojej siły. Dla nich nadszedł właśnie teraz. - Dziwna teoria, jak na mnicha - odezwał się z kąta Machiavelli - a gdzie ora et labora? Gdzie chrześcijańska pokora? - Psychologia poczyniła postępy od Średniowiecza - Obi Wan wpatrywał się przez chwilę prosto w oczy ministra. Machiavelli spuścił wzrok. Mnich złożył dłonie - tylko ludzie są ciągle tacy sami. Słabe umysły łatwo kontrolować. - Polacy - generał Pietroso pokiwał głową - pamiętam jak dziś, jak szli na Monte Cassino... To był piękny widok. - A co, strzelał pan do nich? - zainteresował się najmłodszy przy stole Kaspar Hauser, potomek austriackiego żołnierza z czasów wojen napoleońskich, obecnie wiceminister przemysłu. - No pewnie. A co miałem robić? Takie to były czasy. A potem przyszli Francuzi i nas wykurzyli. Znaczy ich wykurzyli. Niemców znaczy. - Francuzi? Ja słyszałem, że to nepalscy Gurkhowie. - Jedna z wersji mówi o Polakach. - Hahaha. - Tym razem Polacy będą bronić - watykański zakonnik założył kaptur i skrzyżował ręce na piersiach - rozkazy już wydane. To opóźni marsz wroga. A potem nastanie jasność. Wybaczcie panowie, panie premierze, muszę przypilnować pewnych spraw. Wyszedł żwawym, sprężystym krokiem. Kilku obecnych w sali pod San Lorenzo fuori le Mura wyraźnie odetchnęło z ulgą. Postać chrześcijańskiego Azjaty krępowała ich do tego stopnia, że czuli w jego obecności jakąś blokadę umysłów. Ojciec Obi Wan był uważany za jednego z najtrudniejszych partnerów do rozmowy w całym Rzymie - tylko dlatego, że nie rozmawiał, kiedy nie miał na to ochoty, co w świecie wielkiej polityki było rzadkością. Inną rzadkością był rozmówca patrzący prosto w oczy. Ojciec Obi Wan miał do dyspozycji parę wąskich, skośnych oczu, co stanowiło dodatkowe utrudnienie. Na domiar złego zakonnik często posługiwał się niezrozumiałymi określeniami, wyprzedzając myślą swoje własne słowa. - Jaka jasność nastanie? - mruknął generał Kamień - Cholerny żółtek znowu zrobił z nas wałów, uśpił czujność i poszedł. O nic się nie pytał. Zarządził i poszedł. Premier też mówił do siebie: - Polacy? Bladzi trochę, słabo wyglądają w kamerach, mało ostre rysy. Ale skoro chcą, jeśli papież się zgadza? Papież święty człowiek... * * * Po porannej modlitwie o świcie zabrzmiał hymn Unii Europejskiej. Wielki Aga odebrał. - No? - Osama, bracie mój, jest problem. - Mów, słucham cię bracie. - Blokady na drodze, a miało ich nie być. W dodatku dziwne jakieś, ludzie inni, jasnowłosi bardziej, wąsaci, flagi mają biało-czerwone. Osama ben Laden zmarszczył brwi, wyciągnął lornetkę i zlustrował teren. Dopiero teraz zauważył przewróconą przyczepę na skrzyżowaniu. Obok stał traktor, z dachu którego przemawiał mężczyzna w średnim wieku. Wielki Aga Sprzymierzonej Armii Allacha znał tego mężczyznę. Pracowali razem przez jakiś czas w małej wiosce w mocno zalesionej okolicy. W niewielkim, ale świetnie wyposażonym laboratorium wyhodowali śmiercionośne bakterie wąglika. Z całej tej przygody zapamiętał nocny zrzut na leśną polanę, mięsne danie w panierce, które miało boski smak, ale prawdopodobnie, niech Allach wybaczy, zrobione było z nieczystego zwierzęcia. Zapamiętał też roje kąśliwych komarów i pewien napój, o którym wolałby zapomnieć. Wolałby też, żeby Allach zapomniał, że kiedykolwiek go pił. Osama uśmiechnął się. - Saddam, bracie mój. Nie ma problemu. - Allach jest wielki. - Allach jest wielki a imię jego niepogłębione. To Polak. Przez telefon dało się słyszeć cmoknięcie. - Ten Polak? - Ten sam. - Załatwi się? - Załatwi się. Z nim się wszystko da załatwić. Nie ruszaj się, dopóki nie dam ci znaku. - Allach akbar! - Amen. - Co mówiłeś, bracie Osamo? Wielki Aga zaklął w duchu i potrząsnął z całej siły telefonem, cisnął go na ziemię, potem, niby przypadkiem, wyłączył. Nie chciał żeby się czepiali, że zbyt często używa nomenklatury wroga. Po prostu mu się wyrwało. Wszystko przez kobietę. Piękną kobietę. Poruszył wargami na jej wspomnienie. Jego ojciec miał rację mówiąc, że chrześcijańskie branki są namiętne. Branki to była dobra nazwa - ciągle chciały być brane. Dzięki tej kobiecie miał zamiar zdobyć Rzym. Amen. * * * Olbrzymie łóżko wodne przedstawiało obraz artystycznego nieładu. Podobnym nieładem charakteryzował się w tym momencie sam premier Berlusconi, siedzący na skraju łóżka w niebieskich bokserkach i w niebieskiej, rozchełstanej na piersiach bluzie od piżamy. Miał rozwiany, rzadki włos i nieprzytomny wzrok. Typowy dla niego, i wielu milionów innych osób objaw o godzinie siódmej rano. Wygląd zewnętrzny nie świadczył o stanie umysłu. Umysł był ożywiony - dowodem na to była prowadzona przezeń rozmowa. Premier wrzeszczał do słuchawki. - Jak to nawalili?! Dlaczego nawalili?!... Nie wiesz?! Posłuchaj Frederico, możesz mi mówić, że nie rozumiesz faktów, ale nie możesz mi mówić, że ich nie znasz!!! Jesteś moim bankiem informacji, czy nie jesteś?! Wnioski wyciągnę sam, tylko dostarcz danych! Pod błękitną kołdrą coś się poruszyło. - Słuchaj Silvio - głos był przytłumiony przez pościel. - Nie teraz Lindo! - warknął premier - Frederico, masz się szybko dowiedzieć, gdzie jest przyczyna!... Skąd ja mam wiedzieć jak?! To ty byłeś szkolony we wszelkim kapusiowaniu i filowaniu, czy jak wy to tam nazywacie, sam ci te kursy opłaciłem!... No właśnie, nie dziękuj, tylko bierz się do roboty! Co?!... Jak?! ... Szybko znaczy jak najszybciej!... Co?! Nie, jeszcze szybciej! - Silvio... - Lindo, uspokój się. Tak, no jasne, że od razu! Watykan?! Co Watykan?! Nie wiem... Tak, mnie wolno nie wiedzieć, tobie nie!... Co?!... No pewnie!... Arabia Saudyjska?...Emiraty, Oman i Kuwejt też? No to jasne, że sprzedawać. Drogo...Co?! Drogo, jak najdrożej się da... Zapłacą, pewnie, że zapłacą, stać ich na to... Co?! - Posłuchaj... - To ty posłuchaj Lindo, teraz pieprzę przez telefon, a nie... Co?! Nie, to nie do ciebie. Słuchaj Frederico, nie no pewnie, że ona, hehe... Tak, możesz zapewnić najdroższy sprzęt i wysoką jakość przekazu, tak, możesz dorzucić sfinansowanie przelotu komentatorów, pewnie, Angela wliczy to w koszty i przelecą się brodate chłopaki z friko... Co? No pewnie, że chłopaki, żadnych dziewczyn nie przewiduję, i to nie jest seksizm, kochany, to jest islam!... No dobra, to czekam... Tak, tak... Dobra, zajmij się wszystkim, masz pełnomocnictwo, możesz podpisywać dokumenty. No... Ciao! Berlusconi odłożył słuchawkę na stolik i podrapał się po brzuchu. - Słyszałaś, Arabusy chcą kupić transmisję z ataku na Rzym. Niezły dżihad, co? Linda wynurzyła się z pościeli. Miała krótkie, farbowane na rudo włosy, wielkie, migdałowe oczy i wargi tak fizyczne, że niewątpliwie zasługujące na miano zmysłowych. Jeśli chodzi o resztę ciała, to było ono po prostu idealne. Tak można to najkrócej określić, gdyż żaden opis nie jest w stanie oddać długości i smukłości jej nóg, zarysu bioder, kuszących jak biodra bogini miłości. Żadne pióro nie jest w stanie oddać kształtu jej piersi, krągłych i soczystych, jak opiewane we wschodnich legendach piersi o kształcie i słodyczy owocu granatu. Nie można też zapomnieć o gładkości skóry i kilku innych, raczej nieokreślonych, aczkolwiek łatwo zauważalnych cechach, dzięki którym była kobietą idealną. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny. - Silvio, jestem w ciąży. - Co?! - zdziwiony południowiec potrafi otworzyć oczy bardzo szeroko. - To, co słyszysz. - Co?! - zdziwiony południowiec, nawet jeśli sprawia wrażenie skrajnie zdziwionego, potrafi pójść jeszcze o krok dalej. Otworzyć oczy jeszcze szerzej i zapytać o to jeszcze raz. Kobiety Południa są do tego przyzwyczajone. - To co słyszysz, Silvio, kochanie. Pewności nigdy za wiele. Przecież zawsze można mieć kłopoty ze słuchem. Marzenie... - Powtórz to! - Jestem w ciąży. W końcu wiadomość dociera, omijając kolejne zapory, kłody rzucane pod nogi przez broniący się przed przyjęciem faktu umysł. - Ale twój mąż przecież... - Racja, on tak, ale ty nie. A właściwie to odwrotnie. On nie, ale ty tak. Południowcy są generalnie rzecz biorąc gorącokrwiści. Nerwowi. Emocje ulatują z nich w postaci dużych, szybko pękających baniek. Przyspieszone utlenianie. Inaczej mówiąc - żywy ogień, spalający, połykający w błyskawicznym tempie. Dlatego między innymi południowcy potrzebują sjesty - żeby odzyskać nadwątlone siły. Tym różnią się od mieszkańców Północy. Częstotliwością ruchów. Generalnie rzecz biorąc Niemcy, Norwegowie, Szwedzi czy Polacy, robią wszystko wolniej. Mając do zużycia tę samą ilość energii, zużywają ją w mniejszych dawkach, w dłuższym okresie czasu - i dlatego przy Włochach czy Hiszpanach robią wrażenie anemicznych. Bo Południowcy pracują w zrywach, metodą sprinterską: maksimum energii w każdym ruchu, dłuższa chwila odpoczynku. Po odpoczynku są gotowi do walki na wysokich obrotach. Premier Włoch był typowym południowcem. W dodatku dopiero co wstał z łóżka. - No i co ty sobie myślisz, że przygarnę tego bachora, a ciebie razem z nim? Na taki stary numer chcesz mnie złapać? - większość Włochów opanowała przydatną umiejętność kłócenia się z żonami tudzież kochankami i jednoczesnego ubierania. Czasami tylko nierówno zapinali koszule - Posłuchaj Lindo, świat zmierza ku zagładzie, Osama wjeżdża czołgiem na Forum Romanum, a ty mi mówisz, że jesteś w ciąży?! - No a komu mam o tym powiedzieć? - Powiedz mężowi, ucieszy się! - Dobrze wiesz, że nieszczególnie. - Lindo, ja naprawdę jestem zajęty. Ja muszę ratować kraj, prowadzić dyskusje z różnymi idiotami, strzelać z pistoletu w kuloodpornym bunkrze! Ja się wykańczam nerwowo! Z tobą spotykam się, żeby się odprężyć, a ty mi wyjeżdżasz z takim tekstem. Powiem ci, że nie obchodzi mnie to, że jesteś w ciąży! Słyszysz, nie obchodzi! Trzaśnięcie drzwiami. To dopiero była sztuka, zważywszy, że drzwi i framugi tajnego gabinetu - sypialni premiera obite były grubą warstwą izolującej poliuretanowej pianki. Premier Włoch wybiegł z nierówno zapiętą koszulą. Linda uśmiechnęła się: - Żartowałam. Wiedziała, że Silvio też żartował, mówiąc, że jej ciąża go nie obchodzi. Przecież zawsze był taki rodzinny. Widziała to tyle razy w telewizji. Nieraz jej to mówił. Rodzina ponad wszystko... Ciekawe, co na to jego żona. Linda tęskniła za prawdziwą miłością i za prawdziwą rodziną. Chciała mieć syna z kimś naprawdę bardzo męskim. Przypomniała sobie o kimś, kto kiedyś wydawał jej się ideałem męskości. Chwyciła słuchawkę i wystukała numer. - Julio? Tak... No jak to, kto mówi, twoja żona, pedale jeden... Tak... Chciałam ci tylko powiedzieć, że jestem w ciąży... Nie, no oczywiście, że nie z tobą, chyba żartujesz, Julio kochanie... Tak, nie masz co krzyczeć, teraz już za późno. Tak, nie denerwuj się, bo ci zaszkodzi... No, później ci powiem, kim on jest... mogę ci tylko zdradzić, haha, ależ to słowo dobrze tu pasuje, zdradzić... No nie krzycz, że jest bardziej męski niż ty... Oczywiście, że to możliwe... No cóż, być może nazwiemy go Julio, ewentualnie Julia, to nawet lepiej będzie pasować, ... no, żeby była jakaś pamiątka po tobie... Muszę kończyć. Pa. Miała naprawdę olśniewający uśmiech. I jakiś zły błysk w oku. W lewym. - Żartowałam - szepnęła zmysłowo. * * * - Co jest? - zapytała młoda Maria Borynówna, patrząc na rozstawione przy Via Appia posterunki Armii Południe, części Sprzymierzonej Armii Allacha mającej zaatakować Rzym od strony Neapolu. Maria Borynówna i połowa pielgrzymów ze Związku Kółek Rolniczych regionu Wielkopolska mieli zablokować starożytną drogę Via Appia i stawić opór nadciągającym siłom muzułmanów. Kazimierz Pawlak schował telefon do kieszeni. - Jedziemy na przedmieścia z drugiej strony. Przewodniczący wzywa. Maria zasalutowała służbiście. Potem rozejrzała się dookoła. - Jak jedziemy? Przecież autobusu nie damy rady podnieść. Przecież sam pan wie, panie Kazimierzu, że przewrócić o niebo łatwiej. * * * Zakapturzona postać przemierzała sprężystymi krokami pusty marmurowy korytarz gdzieś pod Placem Świętego Piotra. Podziemia Watykanu to miejsce, w którym czas stanął już dawno temu. Niewiele jest podobnych na całej Ziemi. Żadne inne nie kryje tylu tajemnic, żadne nie wzbudza tylu emocji. W niewielu jest tak dobrze działający system wentylacyjny. Papieży zawsze stawiano w jednym rzędzie z wodzami największych mocarstw i tylko niektórzy, zamgleni oparami rewolucji komunistycznej, pozwalali sobie na przysłowiowe "fo pa", pytając "ile papież ma dywizji?". Papież miał do dyspozycji tajemnice jednej z najstarszych, największych i najbogatszych organizacji świata. Organizacji działającej nieprzerwanie i rosnącej w siłę od dwóch tysięcy lat. Sekrety Watykanu były jednymi z niewielu we współczesnym świecie, które nie przedostały się do prasy. Wielu dziennikarzy oddałoby zapewne dusze, żeby zrobić reportaż o lochach legendarnego Castel Sant' Angelo. Dzięki temu uzyskaliby sławę i pieniądze w życiu doczesnym, dając ludziom powód do plotek z pewnością na wiele lat. Kościół dbał jednak o dusze dziennikarzy i żadnemu z nich jak dotąd nie udało się przedostać głębiej niż zezwalała na to gwardia szwajcarska. Specjaliści od marketingu i mediów zdawali sobie sprawę, że na lochach Watykanu można by było nieźle zarobić, ale negocjacje utykały zawsze w martwym punkcie. Już na samym początku, kiedy to któryś z hierarchów mówił krótko i dobitnie: nie. Nic dziwnego, że Kościół był określany jako najbardziej skostniała organizacja na Ziemi. Było w tym sporo prawdy - kazamaty Watykanu ukazywały iście średniowieczną paradę typów ludzkich, dobieranych według dziwnych jak na XXI wiek standardów - najczęściej zatrudniano niepiśmiennych, niemowów, ślepych, głuchych albo przynajmniej daltonistów. Słowo "zatrudniać" nie oddaje klimatu umowy o pracę zawieranej między Kościołem a osobą zwaną dalej "Zatrudnianym". "Umowa o pracę" o to też nie najlepsze określenie. Najbardziej pasowałoby tu słowo: "cyrograf". Charakter zatrudnienia też odbiegał od norm ministerstwa pracy - pracowało się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Bez urlopu, bez chorobowego, bez zwolnienia na ślub brata. Do końca. Do samego końca. W dobie powszechnej wolności słowa zatrudniano tylko tych, którzy chcieli przesunąć moment końca i to była ich jedyna szansa. Potem poprawiano im kwalifikacje, dostosowując do wyżej wymienionych wymogów i już jako niemowów, ślepych, czy głuchych zatrudniano zależnie od potrzeb i zależnie od tego, przy jakich drzwiach mogli stać będąc głuchym, ślepym et cetera. W Watykanie miało to istotne znaczenie. Nie było w tym okrucieństwa. Wychodzono z założenia, że życie jest cenniejsze niż utrata oka czy języka. Że ostre chirurgiczne narzędzia użyte pod narkozą to coś lepszego niż uderzający z dużą prędkością pocisk karabinowy bez znieczulenia. Że członkowie Mafii, na których wydano wyrok, mogą się jeszcze przydać. W Watykanie postawiono na ludzi - ufano im bardziej niż najlepszym systemom elektronicznym. Maszyny pozostawione przez Świętą Inkwizycję stanowiły niejaką gwarancję wierności tudzież motywację do pracy. Dlatego co jakiś robiono wycieczkę po zakazanych miejscach i pokazywano pracownikom wszystkie te, nieco zakurzone i zardzewiałe już narzędzia, pozwalając niewidomym na dotykanie eksponatów, a głuchym pokazując działanie na przykładzie lalki Barbie albo pluszowego misia. Nie było w tym okrucieństwa. Po prostu dbano o edukację własnych pracowników i starano się im zapewnić maksimum możliwych rozrywek. Niektórym naprawdę się to podobało. Najbardziej byłym mafijnym egzekutorom. Poza tym zasada postępowania z pracownikami była niebywale prosta i skuteczna: dobre i obfite jedzenie plus ludzkie mimo wszystko traktowanie plus konieczna odrobina inkwizycyjnej psychologii równa się wierność, niezawodność, zaufanie, lub też ujmując sprawę bardziej teologicznie: wiara, nadzieja, miłość. - Wiara, nadzieja, miłość - powiedział zakapturzony mężczyzna po hiszpańsku - creencia, esperanza, amor - powtórzył głośno. Jedno powtórzenie było dozwolone. Czarnobrody strażnik był najwyraźniej głuchy. Ale bardzo silny. Zakapturzony poczuł uścisk jego żylastej dłoni na gardle. Nie spodziewał się. Gdyby się spodziewał, pewnie by do tego nie doszło. To logiczne. - Arrrghhhhh - próbował tłumaczyć mnich, bez wielkiej nadziei na bycie zrozumianym. Nic dziwnego. Był nauczony, że błąd kosztuje. Kasa powoli drukowała paragon. Zakonnik próbował anulować transakcję. Bezskutecznie. Przeszkadzało mu w tym własne niezdecydowanie - nierozstrzygnięty wybór pomiędzy instynktem samozachowawczym a wpojonymi zasadami. Wierzgał nogami. Grube, nabijane stalowymi ćwiekami drzwi otworzyły się nagle na oścież i rozległ się przeraźliwie wysoki gwizd. Strażnik puścił mężczyznę w kapturze i odskoczył jak oparzony, stając na baczność pod ścianą. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy. - Bracie Obi Wan, bracie Obi Wan - z mrocznego pokoju dobiegł wzmocniony echem pustych ścian melodyjny, głęboki baryton. Obi Wan trzymał się za gardło i ciężko oddychał: - Uppff hhhh... hpomniałem, ohhhtatnie drzwi...Phhh. - Igor słyszy tylko ten gwizdek. Dobrze, że cię oczekiwałem. Jak mogłeś zapomnieć hasła? - Jehhem zabiegany, pffff, wasza świętobliwość, ze względu na sytuację, zdenerwowany... - Bracie Obi Wan, przecież czas jeszcze nie nadszedł. Musisz uważać na siebie. Igor dostał rozkaz, żadnych znajomości. Mnich dochodził do siebie. Po chwili oddychał już normalnie, przeponą. Odzyskał rezon. - Czułem w uścisku Igora jakąś przyjacielską nutę... - Nie żartuj sobie, bo było blisko. Obi Wan pomacał się delikatnie po szyi. - Wiem, i dziękuję waszej świętobliwości. - Zbyt cenną jesteś postacią, aby cię stracić, bracie, nawet mimo twoich błędów. Zresztą Pan nasz kazał wybaczać - głos rozmówcy Obi Wana miał w sobie głębię - już sobie zapewne przypomniałeś hasło Srebrnych Drzwi? - Gdy tylko mnie chwycił, wasza świętobliwość - palce zakonnika złożyły się w skomplikowany znak przedstawiający krzyż egipski, ankh. - Dobrze, a teraz wejdź bracie Obi Wanie i powiedz, jak twoim zdaniem przedstawia się sytuacja. Uważasz, że czas już się ujawnić? Weszli do mrocznej celi, do której wąziutki strumień światła wpadał przez niewielki otwór w jednej ze ścian. Nie widzieli swoich twarzy - ocieniały je kaptury, reszty dokonywał brak porządnego oświetlenia. - Jak sprawił się Polak? - głos gospodarza naprawdę budził zaufanie. Czarował. - Obawiam się, że rodak Jana Pawła zawiódł, wasza świętobliwość. - Co znaczy, obawiasz się? - Rzec można, że zawiódł połowicznie. - Czyli, że połowicznie się sprawił? - W pewnym sensie. Ale nie obroni Rzymu. - Tego się spodziewaliśmy, nieprawdaż? Cóż nam pozostaje? - Brama diabelska, obnażycielka tamtego drzewa. Tylko ona. Rozmówca Obi Wana uśmiechnął się - w ciemności błysnęły wyraźnie białe zęby. - Pierwsza zdrajczyni ludzkiego prawa. Tertulian. Dobrze cię nauczyli, bracie. Obi Wan skłonił się nisko. - Chińczycy są pilni i cierpliwi, wasza świętobliwość. Będą z nich w przyszłości doskonali katolicy, ręczę za to. - Nie czas o tym teraz rozmawiać. Plan z użyciem Ewy też może powieść się tylko połowicznie. Co wtedy? - Wtedy nie będzie wyjścia, wasza świętobliwość. - Tak... Czy Ewa już wybrana? - Tak jest, wasza świętobliwość. To grzeszna kobieta. Ale jak mówi przysłowie Polaków: "gdzie diabeł nie może, tam babę pośle". Może się udać. - Jesteś erudytą bracie. Mówisz też po polsku? - Tak, to bardzo trudny język, ale opanowałem go. - Świetnie. Trzymaj rękę na pulsie, bo godzina za godziną przynosi zmianę sytuacji. Potrzebujemy jeszcze, mam nadzieję, kilka godzin. Dasz radę powstrzymać burzę? - Postaram się, wasza świętobliwość. - Dobrze. Powinno wystarczyć. - Jestem w centrum działań wasza świętobliwość. Pilnuję rządu, żeby nie zrobił czegoś głupiego, chociaż to trudne zadanie. Nostradamus narobił nam swego czasu, że tak powiem, złej prasy. Ludzie są bierni, czekają na koniec. To niedobrze. - Masz rację bracie. Spojrzeli na siebie. Dokładniej rzecz ujmując - spojrzeli w swoim kierunku. Mężczyzna nazywany "świętobliwością" pokiwał głową. - Nie wydaje ci się, że cała ta sytuacja bardzo przypomina "Gwiezdne Wojny"? Intryga jak w "Ataku klonów", nieprawdaż m i s t r z u Obi Wanie? Wybuchnęli śmiechem. Brat Obi Wan od dawna był przedmiotem żartów ze względu na dziwną zbieżność nazwisk z bohaterem "Star Wars". W dodatku ubierał się w czarny płaszcz z wielkim kapturem. A przy boku nosił czasami dużą, metalową latarkę. Czyż potrzeba więcej skojarzeń, skoro niektórym wystarczyłoby już samo nazwisko? Śmiali się szczerze, głośno i długo. Śmiech odpręża. Śmiech to zdrowie. - Vader ante portas - wykrztusił w końcu mnich. To spowodowało jeszcze jeden wybuch śmiechu. Gdy przestali, niepokój zelżał. - Czas na ciebie bracie - powiedział gospodarz sali o Srebrnych Drzwiach, ocierając pot z czoła i trzymając się za brzuch - uważaj na siebie. - Znowu te hasła... - mruknął Obi Wan - jak się pomylę... - Może niedługo da się coś zmienić w tej kwestii. Hasła są dość idiotyczne, to fakt. Ale nasi strażnicy je lubią, czują się ważniejsi. To właściwie to samo, co kod w elektronicznym zamku. Wiesz, jak to jest. Poza tym rzuci się czasem coś na żer pismakom, kilka haseł, a ludzie lubią taką tajemniczość, sam wiesz, haha. Zaraz dopatrują się Apokalipsy czy innych trudnych biblijnych słów. No, idź z Bogiem. - Szczęść Boże waszej świętobliwości. - Powodzenia - jego świętobliwość otworzył Srebrne Drzwi i pogroził Igorowi palcem wystawionym z szerokiego rękawa habitu - powinienem cię zwolnić, Igor, za to, że brat Obi Wan jeszcze żyje. Ale tego nie zrobię, bo dobrze zrobiłeś, oszczędzając go przez chwilę. Przyczyniłeś się do jego edukacji, to chwalebne. Dziękuję. Czarnobrody strażnik skłonił się. Nic nie słyszał. Nawet gdyby słyszał, nic by nie rozumiał. Był Rosjaninem. Od kilkudziesięciu lat miał nadzieję, że Breżniew go tu nie znajdzie. Ciągle jeszcze nie był tego pewien. Po dwudziestu minutach maszerowania przez labirynt przejść pod Piazza San Pietro ojciec Obi Wan był na zewnątrz. Słońce podnosiło się nad horyzont. Nie było czasu do stracenia. * * * - Co on mówi? - Saladyn starał się ułowić z potoku zdań choć jedno znajome słowo. - Trąd go wie, to pewnie w jego barbarzyńskim, ojczystym języku - stwierdził Nuradin skręcając papierosa. - To po polsku, głąby - warknął Osama ben Laden - patrzcie i uczcie się, bo ten niewierny, oby koń jego nigdy nie przemówił, ma talent. Na dachu kabiny traktora stał niewierny, mężczyzna w sile wieku, z opaloną twarzą, zaczesanymi do tyłu włosami i błyszczącymi w promieniach porannego słońca oczyma. Teraz przybrał pozę Napoleona i krzyczał głosem wręcz ociekającym charyzmą do otaczającego go tłumu. Tłum pomrukiwał z aprobatą męskimi i kobiecymi głosami, spijając charyzmę prosto z jego ust i karmiąc się dosadnymi słowami. Mężczyźni dzierżyli w dłoniach postawione na sztorc kosy, co niektórzy nieśli sierpy albo widły. Kobiety miały wałki do ciasta i tłuczki do kartofli. Przemawiający rozpiął marynarkę i poluzował krawat w biało - czerwone pasy. Tłum przyjął ten gest entuzjastycznie. Przemawiający, wyczuwając szansę genialnie rozwiniętym zmysłem politycznego showmana poszedł za ciosem i z powrotem zaciągnął węzeł mocno pod szyją. Znów zrobiło mu się gorąco - ale za to otrzymał rzęsiste oklaski i gromki okrzyk "Niech żyje pan przewodniczący!". - Bo najważniejsze jest, jak już powiedział Mickiewicz, "niech gdzie indziej głód i wojna, byle polska wieś szczęśliwa, byle polska wieś spokojna"! Rozległy się brawa. Ktoś krzyknął: "Mickiewicz to był Żyd!". Znów rozległy się brawa. Przewodniczący uciszył tłum ruchem ręki. Lubił tak robić, to dawało poczucie władzy. Kontynuował: - Nie pozwolimy rozkradać naszej ziemi różnym takim Balcerowiczom. Zresztą, przy okazji powtórzę: Balcerowicz musi odejść! Burza oklasków. To było chwytne hasło, trzeba było je wykorzystać, każdy specjalista od public relations mu to doradzał. - Tak jest, Balcerowicze kradną, a myśmy się tu umówili z panami... - A to nie są jakieś Żydy? - ośmielił się przerwać ktoś z kosą. Został zgromiony spojrzeniem setek par oczu i kilkoma nieśmiałymi oklaskami. Przemawiający był łaskawy. Odczekał, aż skończą się napominające chrząknięcia i podjął rękawicę: - Żadne Żydy, Mieczysławie, wręcz przeciwnie, można powiedzieć, zresztą czy oni są podobni do tego Żyda Balcerowicza czy Geremka? - Do Geremka trochę tak! - krzyknął człowiek nazwany Mieczysławem. Odpowiedział mu wybuch śmiechu. - Słuchajcie, my tu się umówiliśmy, że oni Polski nie rozkradną. Więcej - oni kupią od nas zboże i nadwyżkę trzody chlewnej. Mamy wspólne interesy - choćby to, że i my, i oni nie lubimy Unii Europejskiej, złodziei, bandytów i Niemców... - I Ruskich! - podpowiedział ktoś. - Pierogów! - zażartował pan Mieczysław. Teraz przemawiający nie był łaskawy. Zaczerwienił się tak, jakby miał za chwilę wybuchnąć i zgromił tłum nienawistnym wzrokiem. Tłum zamarł przestraszony. - No właśnie - podjął przewodniczący po chwili, już w pełnej ciszy - powtarzam: bandziorów nie lubimy, tych złodziei z Unii Europejskiej, tych Balcerowiczów brukselskich, niech ich szlag trafi, tfu, Sodoma i Gomora! Gromkie brawa zabrzmiały jak uruchamianie sieczkarni. To przez kosy, sierpy i inne narzędzia trzymane w rękach. Przewodniczący wyczuł moment kulminacji. Teraz należało pociągnąć uzbrojony tłum za sobą, być prawdziwym wodzem. Dawno o tym marzył. Czyn, czyn a nie słowa! - Krótko mówiąc! Przyłączamy się do Osamy, znosimy blokadę i idziemy wszyscy razem na Belweder! - ryknął podniesionym, natchnionym głosem, ale zaraz się poprawił - Znaczy na Rzym! - Na Rzym! - powtórzył rozentuzjazmowany tłum i zaczął wiwatować. Ktoś zaintonował "Rotę", ktoś inny wrzeszczał : "Ta karczma Rzym się nazywa, kładę areszt na waszeci". W tłumie zapanował radosny gwar. - Brawo, nareszcie nasze sprawy, w naszych rękach! - Tak jest, o to chodzi! - Si, si! - Scusi, da dove? - Co? - Da dove? E'sposato? Mi sei simpatico, tesoro... - Nie rozumiem cię kobieto! - Na Rzym! Na Rzym! Okrzyk został podjęty. Zwłaszcza, że wielu polskim chłopom kojarzył się ze swojskim: nożem, nożem! - Na Rzym! na Rzym! Nagle znany już głos, należący do pana Mieczysława, przebił się ponad inne i przerwał owację: - Na Watykan też?! Tłum to jeden organizm. Teraz momentalnie ucichł, oczekując na odpowiedź. Odpowiedź nie następowała. Tłum to jeden organizm - a teraz następował proces tak zwanego myślenia komórkowego, bez udziału mózgu. Potem uruchomiły się odruchy: - Papieża nie damy! Papieża nie damy! - na twarze wróciła zaciętość, ręce mocniej ścisnęły trzonki rolniczych narzędzi. Przewodniczący spojrzał w pociemniałe oczy swoich niedawnych popleczników, potem zwrócił twarz na brodacza w białym turbanie i rozłożył ręce. W organizmie tłumu jak czkawka powracał okrzyk: - Papieża nie damy! Papieża nie damy! Osama ben Laden zacisnął wargi. Nie przewidywał większych problemów z pokonaniem zapatrzonej w ekrany telewizorów zgniłej zachodniej cywilizacji. Jak dotąd się nie mylił, a pomysł, żeby zaatakować w czasie mistrzostw świata w piłce nożnej uważał za jeden z najbardziej udanych w swojej karierze. Wielu Europejczyków nawet nie zorientowało się, że inwazja trwa. Polscy chłopi mogli stanowić przeszkodę, przecież byli potomkami giaurów z legendarnego na Wschodzie "Przedmurza Chrześcijaństwa". Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wydawało się być to, że prowadził ich dawny współpracownik terrorysty. Wielki Aga nie miał mu nic do zarzucenia. Przewodniczący starał się jak mógł. Ale Sprzymierzona Armia Allacha nie mogła pozwolić sobie na opóźnienia spowodowane oporem stawionym przez ogromną pielgrzymkę Związku Kółek Rolniczych regionu Wielkopolska. Nawet dwadzieścia autokarów chłopów nie mogło przecież powstrzymać dżihadu. Nawet to, że w tych autokarach dziwnym trafem przywieźli ze sobą całą swoją prymitywną, chłopską broń, nie mogło ich uratować. Co najwyżej trochę opóźnić egzekucję. Co najwyżej kilku wojowników odda życie. Za słuszną sprawę przynajmniej. Kwestia była paląca. Paliły palce na spustach karabinów brodatych, ubranych w turbany wojowników. Nuradin zgasił papierosa i odbezpieczył pistolet. Upał, pomimo porannej pory, był nie do zniesienia. * * * Premier Silvio Berlusconi był zdenerwowany. Nie było w tym ani grama zwyczajnej dlań teatralnej pozy. Szczątki czterech rozbitych filiżanek i ciemne ślady kawy na granatowych spodniach stanowiły wystarczający dowód szczerości jego uczuć. Nikt nie byłby tak głupi, żeby urealniać swoje pozerstwo poprzez oblewanie się gorącym płynem, narażając przy tym najwrażliwsze części męskiego ciała na bliski kontakt z wrzątkiem. Frederico Loren, najbardziej zaufany człowiek premiera Włoch niósł na tacy naczynia z aromatycznym napojem. - Kawa, szefie, tak jak chciałeś, w plastikowym kubku, tylko do połowy. - Dzięki Frederico. - A nie wolałbyś zimnej? Mniejsze ryzyko, no wiesz, szefie, dzieci, w ogóle te sprawy... - Aaaa!! Gorąca kawa chlusnęła na uda premiera. Jego "bank informacji" natychmiast podał chusteczkę. - Szefie, może zimną? - Nie, prawdziwy Włoch nie pije zimnej kawy nawet w największy upał! - Co się dzieje, szefie? - Nerwy, Frederico, nerwy, nerwy, nerwy. Zżera mnie! - Spokojnie, szefie, nawet jeśli Nostradamus się sprawdzi, to my i tak wyjdziemy na swoje. Telewizja zawsze się przyda. - Nie mów tak Frederico, bo to zdrada stanu i bluźnierstwo. A co z Włochami? - No co, grają z Koreą o ćwierć finał. - A zamknij się, durniu. Nie o tym mówię. Z kim? Z Koreą? Ale się porobiło w tym futbolu. Berlusconi łyknął kawy. Przełknął z ulgą - to był jeden z pierwszych tego dnia łyków, które przedostały się do żołądka. Loren bawił się przerzucając kanały w telewizorze. W telewizji satelitarnej dominowały dwa tematy: inwazja Sprzymierzonej Armii Allacha i mundial. No i oczywiście południowoamerykańskie telenowele. - Ale tak szczerze, szefie, to nie masz ochoty składać głowy pod muzułmański topór, co? - Frederico, ja nie mogę. Ja mam żonę i dzieci... Strumień kawy znów sięgnął spodni premiera. Berlusconi spojrzał na trzymany w ręku biały plastikowy kubek, który w jakiś niewiadomy sposób odwrócił się do góry nogami. Jęknął - raczej dla zasady niż z bólu, bo do oparzeń na udach zdążył się już przyzwyczaić. - Może nawet i lepiej, jak sobie coś uszkodzę - mruknął. Frederico szukał w kieszeniach nowej paczki chusteczek. W końcu znalazł i podał jedną premierowi. - Uhm, zgaduję, że to Linda szefie. - Masz rację niestety, Frederico, stary druhu. Kawa wsiąkała w przyłożoną do spodni chusteczkę higieniczną. Silvio Berlusconi myślał usilnie, ale mało efektywnie. Nie mógł się skupić. Coś mu przeszkadzało. Wszystko mu przeszkadzało. - Frederico, trzeba coś przedsięwziąć. - Tak, tylko co? Ja się obawiam, że to już tak czy siak koniec. - Może i masz... Napad pesymizmu został przerwany przez dzwonek telefonu. - Słucham, Berlusconi. - Panie premierze, ojciec Obi Wan na linii. - Łączyć. Zakonnik nawet przez telefon wionął aurą tajemniczości, połączeniem wschodniego mistycyzmu i chrześcijańskiego posłuszeństwa. - Panie premierze, potrzebuję pana zgody... Berlusconi przerwał obcesowo: - Ojcze, ja tu rządzę i to ja zdecyduję czy tę zgodę wydać, zrozumiano?! A w ogóle to nie powinienem wydać zgody tak dla zasady, za ojca bezczelność. Poza tym to słyszałem, że Polacy zawiedli i że to nie był najlepszy pomysł. I co ojciec mi na to odpowie?! Tego mu było trzeba. Odreagowania, poczucia się ważnym. Pokrzyczenia na kogoś. Tego domagała się dusza prawdziwego południowca. Obi Wan przeczekał ten atak ze spokojem godnym mistrzów Zen. - Udało się połowicznie, panie premierze, ale tak było w planie. - Tak, ciekawe w czyim planie, ojcze? - W naszym planie, panie premierze. Pan po prostu nie zdążył zapoznać się ze wszystkimi jego podpunktami. - Aha. No to nie wiedziałem. - Wiem. - A co z Polakami? - Według moich informacji nie będą bronić Rzymu, ale mają bronić Watykanu, przez wzgląd na papieża. - Nieźle sobie ojciec poczyna, muszę przyznać. Na swoje ojciec zawsze wyjdzie. - To samo mógłbym powiedzieć o panu, panie premierze. - I co dalej? - Dzięki Polakom macie jeszcze co najmniej kilka długich godzin spokoju. Jest czas, żeby przemyśleć plan B. Proponuję wyrazić zgodę, a ja ze swojej strony obiecuję odwlec wszystko na co najmniej jeszcze kilka następnych. - Jak to kilka godzin? - Tak jak pan słyszy. To co, wyraża pan zgodę? Wszystko jest już przygotowane. - Wyrażam, jasne, że wyrażam. Dziwię się, że ojciec się jeszcze pyta. - Przez grzeczność. - Dobrze, dobrze, wolę tego nie słuchać. No to skąd te kilka godzin? Czyżby stał się cud? - Duch Święty czuwa nad Rzymem, panie premierze. Spirytus Sanctus. * * * Tłum to jeden organizm. Można go wytrenować, tak, żeby w błyskawicznym tempie reagował na bodźce. Pielgrzymka Związku Kółek Rolniczych regionu Wielkopolska była doskonale wyćwiczonym organizmem. Wystarczyło tylko zmienić hasło i podać rytmikę skandowania. Ludzie Osamy bin Ladena zdjęli palce z cyngli. - Rzym tak, Watykan nie! Rzym tak, Watykan nie! Podchwycili. Po chwili skandowali już wszyscy. Oprócz pana Mieczysława, który jak zwykle świetnie wychwycił przerwę na nabranie oddechu. - A może odwrotnie? Cisza i zastanowienie. Przewodniczący poczuł się w obowiązku wkroczenia i uspokojenia nastrojów : - Zależy, jakie pytanie zadamy. Jeżeli zapytamy, co atakujemy, to Rzym tak, jak najbardziej, a Watykan nie. Ale jeśli skandujemy ogólnie, to na odwrót, Mieczysław ma rację. Czyli jak, skandujemy ogólnie? - Skandujemy ogólnie! - krzyknął pan Mieczysław, który najprawdopodobniej świetnie się bawił. - Skandujemy ogólnie! - ryknął za nim tłum. - Rzym nie, Watykan tak! - zagaił pan Mieczysław. - Rzym nie, Watykan tak! - powtórzyli pielgrzymi. Teraz przewodniczący poczuł się odstawiony na bok. Postanowił włączyć się do zabawy i pokazać Mieczysławowi, kto jest urodzonym przywódcą: - Balcerowicz musi odejść! - Balcerowicz musi odejść! - skandowali to nawet przypadkowo obecni Włosi, uniesieni euforią tłumu. Osama odetchnął z ulgą. Arabski tłumacz, kiedyś student na politechnice we Wrocławiu, przekładał jego pełne nie całkiem przemyślanych homeryckich porównań słowa będącemu ciągle w bojowym nastroju przewodniczącemu: - Nie chcemy wojny z wami. Umówimy się na dostawy zboża i broni... - I trzody chlewnej. - Świń nie możemy, oby zachłysnęły się pryszczycą, Koran zabrania. Ale możemy się umówić na pyszne sery... - Świetnie, to uratuje nasze mleczarnie, świetnie. - Poza tym, kiedy już w imię Allacha, niech imię jego grzmi w przestworzach, przejmiemy władzę w Europie, możemy cię zrobić ministrem od rolnictwa. Znasz się na tym, co? - No pewnie. Osama poklepał przewodniczącego po plecach. - Sprawa ma się tak, że potrzebny jest wybuch, wojna, która oczyści atmosferę, opuchniętą teraz jak pęcherz chorego na kamicę. Ludzie wasi, trąd ich wujem, są za bardzo przejęci dobrami materialnymi, trzeba im ducha. My nad tym popracujemy. Wojna, trochę trupów, i ludzie zaraz zaczną inaczej patrzeć na świat, zaczną cieszyć się z małych rzeczy. My o to zadbamy. Powróci moralność. - Masz rację, u nas też tak było po wojnie. Człowiek jakoś tak cieszył się z tego, co miał. A teraz taki jakiś ciąg do forsy, istny wyścig. - No to jak, Watykan oszczędzamy, a pełen ludzkich pasożytów pleśnią porosłych wieczny Rzym pod buty. Przewodniczący uśmiechnął się szeroko. - Rzym pod buty. To mi się podoba. Musimy to oblać. - Co? - Oblać. To epokowa chwila. Korzystajmy, póki mamy czas. Wielki Aga Sprzymierzonej Armii Allacha spojrzał na butelkę wyciąganą zza pazuchy. Polscy chłopi jakby czekali na ten sygnał - jak na komendę wszyscy niemal wyciągnęli zza pazuch butelki i ruszyli w stronę wojowników ze Wschodu jak powstańcy warszawscy z koktajlami Mołotowa na niemiecki czołgi. Uśmiechali się przy tym przyjaźnie. - Ale Allach zabronił... - bronił się słabo Wielki Aga. I tak go nie słuchali. Nagle na naprędce zaimprowizowanych stołach znalazła się zagrycha w postaci chleba i kiełbasy. Zapanował nastrój święta. - A tam zabronił. Przecież wasz Allach na pewno nie interesuje się takimi pierdołami - przewodniczący z widoczną wprawą nalewał do metalowych kieliszków przezroczysty płyn dla Osamy, dla tłumacza i dla siebie. Potem rozdał po kawałku chleba z kiełbasą - no to za nasze zdrowie i żeby się plany spełniły. Siup! Wypili. Obaj Arabowie skrzywili się niemiłosiernie. Przewodniczący uśmiechnął się wyrozumiale i dał znak, że trzeba zakąsić. Dookoła w wielu małych grupach powtarzał się ten sam rytuał. Gdzieś ktoś bardziej przejęty sytuacją krzyczał: - Chodźmy na Plac Świętego Piotra, przygotujemy się do ewentualnej obrony Watykanu! Nie słuchano go. Tylko pan Mieczysław skomentował to po swojemu: - Święty Piotr też Żyd. Zdrowie, panowie. Wychylili. Nastrój zdecydowanie się poprawił. * * * Komórka ojca Obi Wana zadzwoniła melodią "Stille Nacht". Mnich przepadał za tą kolędą. Delektował się nią przez chwilę, nucąc pod nosem. Potem odebrał. Głos w słuchawce był tak niski, że niemal niesłyszalny. Tylko dzięki głębi i naturalnemu pogłosowi, nie mającym nic wspólnego z technicznymi możliwościami telefonu, a właściwie to dzięki pokonaniu jego niedoskonałości, dawał się zrozumieć. - Jak tam plan pod wezwaniem Tertuliana? - Już rozpoczęty. Dwie duże grupy dziewcząt - na słowo "dziewcząt" Obi Wan chrząknął znacząco - ruszyły w dwóch kierunkach. Na Via Appia, do Saddama, nasza główna Ewa - tu chrząknięcie było jeszcze bardziej znaczące - wstyd mi używać imienia pramatki w stosunku do tej grzesznej kobiety. - Moja rada, bracie: nie używaj przy niej słowa stosunek, haha - niski śmiech zabrzmiał w słuchawce jak grzmot - a tak poważnie, to trzeba wybaczać. Pamiętaj o Marii Magdalenie, bracie Obi Wanie. Pokora przede wszystkim. - Oczywiście wasza świętobliwość. Ile mamy jeszcze czasu? - Konklawe trwa. Teraz jest przerwa. Tryb jest pilny, myślę, że dzisiaj się uwiną. Zwłaszcza, że trzeba tylko zatwierdzić... Muszę kończyć bracie. Musisz wytrzymać jeszcze jeden dzień. Przynajmniej do wieczora. Powodzenia, bracie. - Powodzenia, wasza świętobliwość. Nie zdążył schować telefonu, gdy "Stille Nacht" zabrzmiało po raz kolejny. Tym razem mnich delektował się melodią jeszcze dłużej. Głos w słuchawce był rozdygotany. - Tu Berlusconi, ojcze Obi Wanie, co się tam dzieje? Nic nie rozumiem. To przestało wyglądać jak atak, przynajmniej u tych od północy. Tam jest piknik, z tymi Polakami zresztą. Ci od południa czekają, nikt ich nie pilnuje, stamtąd Polacy się zwinęli, zresztą ukradli podmiejski autobus, bo swój wcześniej przewrócili... Coś jest nie tak. - Wszystko pod kontrolą, panie premierze. Teraz wchodzi w życie plan B. - Jaki plan B? Ja bym chciał wiedzieć... - Żeby postawić kamery? - w głosie zakonnika zabrzmiała potężna dawka ironii. Odpowiedź premiera Włoch była szczera, jak na spowiedzi: - No, choćby i po to. Obi Wan uśmiechnął się pod nosem: - Niech pan nie stawia, panie premierze. To będzie program tylko dla dorosłych. Cenzura nie puści przed dwudziestą trzecią. - Jak to? - Zobaczy pan. Wiem, że pan i tak to zobaczy. - Ma ojciec rację. No to szczęść Boże! - Szczęść Boże, panie premierze, szczęść Boże! I proszę pamiętać, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. - ... - w słuchawce odezwało się coś, co raczej nie mogłoby zostać zacytowane na przykład na mszy. Zresztą nie wiadomo na pewno, bo brzmiało bardzo niewyraźnie. Zakonnik schował komórkę do szerokiej kieszeni płaszcza, skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał z okna swojego tajnego gabinetu na szczycie wieży barokowej bazyliki Santa Maria in Aracoeli. Miał nadzieję, że wszystko się powiedzie. Zdążył się już pogodzić z tym, że w grę wchodziło tylko rozwiązanie sprawdzone jedyny raz w historii Rzymu. Za czasów Huna Attyli. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Obi Wan zmarszczył brwi. Nikt nie miał prawa wiedzieć, że on tu jest. Nikt nie miał prawa wiedzieć, że pod kopułą kościoła w ogóle jest jakieś pomieszczenie. Nikt nie miał prawa... Drzwi otworzyły się powoli. Weszła kobieta. Piękna kobieta. - Jestem Linda Pietroso - przedstawiła się, rozglądając z zaciekawieniem. Ojciec Obi Wan pokiwał głową. - Wiem - powiedział. * * * IX symfonia Beethovena grała od mniej więcej pół godziny. Ten sygnał w telefonie Wielkiego Agi miał podsycać jego gniew na cywilizację Zachodu. W ciągu ostatniej pół godziny Osama ben Laden znienawidził ten utwór jeszcze bardziej. Wreszcie odebrał: - Osasama - wyjąkał - słuchucham. - Osama, bracie, co się dzieje? Słońce wysoko. Dzień sądu dla niewiernych blisko, a ty... No właśnie, co się z tobą dzieje? - Kochachany, zadzwońńń dzyń dzyń później, teraz, teraz to my, kochachany, śpimy. - Osama, Osama, ty nie przesadzaj! - Sicho! Tym razem nie zapomniał wyłączyć komórki. Przynajmniej tak mu się wydawało. W tym stanie nie mógł być niczego pewien. * * * Polacy poczuli się lepsi. Mocniejsi, bardziej wytrzymali. W momencie, gdy potężni bądź co bądź wojownicy Sprzymierzonej Armii Allacha padali na ziemię bez czucia, oni jeszcze byli całkiem świadomi swoich słów i czynów. Słów może mniej: - Widziałeś, jakie cienkie chłopaki? - Nieprzyzwyczajone musi. - Musi, że tak. U nas w wojsku był taki sierżant, ze Śląska, Golonko się nazywał, to on pół litra bez popitki, i nic po nim nie było widać. - A u nas we wsi Kucyba to tak samo, no nie Władziu? - Co?! - Mówię, że Kucyba to pije! - A kto nie pije?! - Też racja! - Ci tutaj to ululani pierwsza klasa. W try miga. Słabiaki. - Cieniasy. W tej słownej potyczce większość ludzi Wielkiego Agi nie miała szans nawiązania dialogu - nawet gdyby byli w stanie wypowiedzieć choć jedno składne zdanie, i tak nie zostaliby zrozumiani. Nawet gdyby zostali zrozumiani, pewnie nikt by ich nie słuchał. Polacy wpadli w nastrój, który można określić jako sentymentalno - bojowy. Wspominali wielkie przewagi polskiego oręża, koncentrując się na wojnach z Turkami. Były spore trudności z dokładnym określeniem miejsc i dat bitew, ale za to był zapał: - Abo ten, jak to się nazywało... Tam Wołodyjowski w filmie bronił, pamiętacie? Kamieniec - Chyba? A ty na koń nie siadasz, szabli nie chwytasz! Dobre było. - Wiedeń, tam im Sobieski pokazał! - A kiedy to było? - Bo ja wiem? Dawno. Przed wojną jeszcze. I to przed pierwszą. - Tak dawno? - Sporo przed tą wojną. Wtedy jeszcze z szablami i pikami na koniach jeździli. - E, no to jeszcze na wojnie przecież ułani z szabelkami na czołgi uderzali. - Ułani, ułani, malowane dzieci! - Ułani, ułani, u Ani, u Ani! - To było coś, no nie? - Pewnie. Gdyby Sprzymierzona Armia Allacha nie była w stanie wskazującym na spożycie, mogłaby się wiele nauczyć o historii muzułmańskich najazdów na Europę. Niestety, nieprzyzwyczajone do zatruwania alkoholem organizmy brodatych wojowników szybko wytworzyły reakcję obronną i większość z nich, po krótkim okresie napędzanej oparami wódki zwiększonej aktywności, zapadła w przerywaną czkawką drzemkę. Genetycznie przystosowane, a być może już i zmodyfikowane wątroby Polaków mogły wytrzymać o wiele więcej. Niestety, chwilowo nie było jak tego sprawdzić - skończyły się zapasy. Niektórzy rozglądali się już nerwowo za jakimś sklepem spożywczym. Zamiast sklepu zauważyli coś innego. Coś, co dodatkowo rozgrzało ich rozgrzane włoskim słońcem i polską wódką ciała. - Chłopce, niech mnie świnia powącha - mruknął pan Mieczysław przysłaniając czoło dłonią - zdaje się, że ktoś ku nam idzie. Odpowiedział mu pomruk podkręcających wąsy chłopów. I drugi, w wyższych rejestrach, sygnalizujący nieco inne postrzeganie rzeczywistości. Jeżeli pierwszy był pomrukiem godowym tygrysów, to drugi był pomrukiem tygrysic bijących ogonem w boki tuż przed atakiem. Kobiety z pielgrzymki Związku Kółek Rolniczych regionu Wielkopolska mocniej ścisnęły w dłoniach wałki i tłuczki do kartofli. Pan Mieczysław uśmiechnął się szeroko. On był kawalerem. Jeszcze nigdy tego nie żałował. Teraz też nie miał zamiaru. * * * Frederico Loren, prawa ręka i bank informacji premiera Włoch dozorował rozstawienie kamer w najbliższej, jak się tylko dało odległości od wysuniętych stanowisk wroga na północ i na południe od centrum Rzymu. Kamerzyści dostali hełmy, kamizelki kuloodporne i dziesięciokroć większe stawki niż przy zwykłych transmisjach. Frederico spojrzał przez jedną z kamer zainstalowanych na wieży kościoła San Sebastiano przy Via Appia. Wydłużył maksymalnie zoom. W kolumnie czekających na jakiś sygnał wojsk Sprzymierzonej Armii Allacha zaczynało dziać się coś ciekawego. Frederico zmarszczył brwi. Tego się nie spodziewał. Wyciągnął komórkę i wybrał numer: - Szefie? Nie uwierzysz, co tu się dzieje... Tak, kamery pracują... Będziesz musiał sam to zobaczyć... Tak, niesamowite... I to wymyślił Obi Wan? No, no, jest w tym odrobina geniuszu.... Dobra, dopilnuję wszystkiego... Szok, szok, nie jestem pewien, czy Araby to kupią... Dobra, już nie przeszkadzam... No to na razie szefie. Kamery były całkiem blisko miejsca postoju południowej części Armii Allacha, w związku z czym jakość obrazu była nienajgorsza. Frederico w każdym razie nie mógł oderwać oczu od rozgrywającego się widowiska i sam zajął się filmowaniem, mimo protestów kamerzysty, który domagał się obiecanych pieniędzy. Loren zapłacił od ręki i patrzył, patrzył, patrzył.... Od kręcenia głową rozbolała go szyja. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Nagle oderwał wzrok od kamery, spojrzał jeszcze raz. Nie mógł w to uwierzyć. Znał tę małą czarną dziewczynę bardzo dobrze. Nie znał za to tego wąsacza w czarnych okularach, chociaż mógł dać głowę, że już gdzieś go widział. Ale raczej nie u siebie na kolacji. Wyrzucał sobie błędy wychowawcze i brak czasu dla własnej córki. Jedyną uspokajającą go myślą było to, że ojczyzna w potrzebie i poświęcenia dla niej są bardzo cenione przez opinię publiczną. Co go dziwiło to to, że on nigdy wcześniej tak nie myślał. No, ale w sytuacjach ekstremalnych człowiek może się zmienić. Więc próbował. * * * Saddam Hussein siedział przy Via Appia na rozkładanym wędkarskim krzesełku w cieniu czołgu i rozmawiał przez telefon: - Dzięki, dzięki, wiem, że jesteście z nami... Wiem, że z innych powodów, ale i tak się cieszę...Nie, kłócić się nie będę, nie o to, są ważniejsze sprawy...No, mnie też te rachunki za telefon wykańczają... A słyszałeś, jak dzwoniłem do Krzaka po zamachu, tfu, przed zamachem... No, godziny mi się pokręciły... Jasne, pozdrowię, powiem ci, że coś mu dzisiaj odbiło... Nieważne, to tylko kwestia czasu... Co? Haha, tak jest, niech żyją brodacze!... Ja? No nie, ja nie, ja mam tylko wąsy... No, to na razie, do usłyszenia... Tak... Co? Nie wiem, Ameryka to nie wiem, trochę ciężko... No, to na razie. Czarnowłosy żołnierz z osobistej eskorty prezydenta Iraku spojrzał nań pytająco. - Fidel pozdrawia - rzucił Saddam - mówi, że jest z nami, ale boga i tak nie ma, a poza tym to niech żyją brodacze. - Niech żyją - mruknął Irakijczyk, poprawił beret i pomacał się po gładko ogolonym podbródku, a potem po wąsach. Pracował jako sobowtór i osobisty ochroniarz prezydenta, chociaż był dużo od niego młodszy. Nazywał się Hodża Nesreddin i marzył o przejęciu władzy w Iraku. Był na dobrej drodze - wyglądał jak Saddam Hussein, co w Iraku było bardzo istotne, i potrafił to wykorzystać, co w ogóle było bardzo istotne. Miał już gotowy plan bezkrwawego zamachu stanu w Bagdadzie, ale wszystko pokrzyżował wybuch wojny przeciwko niewiernym. Też musiał wziąć w niej udział - w dodatku narażać się na niebezpieczeństwo dla człowieka, którego pragnął zastąpić, a nie osłaniać własnym ciałem. Najgorsze było to, że mistrzostwa świata w piłce nożnej musiał oglądać w małym telewizorku na baterie. A tam działo się tyle ciekawych rzeczy. Same niespodzianki. Sam Saddam nie zdawał sobie sprawy z planów swojego ochroniarza. Czuł się przy nim bezpieczniej - wiedział, że w jego obecności ma większe szanse przeżycia. Co najmniej o pięćdziesiąt procent - bo ewentualny snajper będzie się dłużej zastanawiać, w którego z nich strzelić. Mało wiedział. Nie znał nowej wersji planu zamachu stanu Hodży Nesreddina. Już nie bezkrwawej. Jednak póki co, próbował skontaktować się z Osamą, bo to on był głównodowodzącym. Jeszcze raz wybrał numer na komórce. Znów bezskutecznie. Nagle Hodża Nesreddin gwizdnął przeciągle pod nosem i pokiwał głową z promieniującą dezaprobatą. Saddam podniósł wzrok. Wydawało mu się, że zna tę kobietę. Kobieta podeszła bliżej. Prosto do Hodży. - Pamiętasz mnie? - powiedziała oblizując się lubieżnie - To ja. Wysłałam ci kasetę. "Make love not war", pamiętasz? Musisz pamiętać. - Nie pamiętam, zepsuta kobieto - angielski ochroniarza Saddama był twardy i warkoczący. Pasujący do wypowiadanych słów. Prezydent Iraku nie miał wątpliwości. Ona też. Hodża Nesreddin też. Czyli stanowili wyjątkowo zdecydowaną grupę, co jest swoistą rzadkością. - Posłuchaj maluśki, podobno odrzuciłeś moją propozycję, nie wierzę - kobieta była w średnim wieku, miała blond włosy i całkiem zgrabne ciało. Ogólnie była zadbana. Pewnie chciała się tym pochwalić, bo zaczęła rozpinać czerwoną bluzkę - posłuchaj Saddamku, moja propozycja jest ciągle aktualna. - Odejdź, kobieto! - warknął Hodża. Saddam Hussein poczuł, że najwyższy czas wkroczyć do akcji. Zwłaszcza, że blondynka zdjęła już bluzkę. Nie miała nic pod spodem. - Pani wybaczy - angielszczyzna prezydenta Iraku była całkiem niezła - pani wybaczy zachowanie mojego oficera. To ja jestem Saddam Hussein, dożywotni prezydent pustynnego Iraku, a pani jest zapewne Luisą... Blondynka spojrzała bystro na wąsacza w czarnym berecie. Tym razem kobieca intuicja jej nie oszukiwała. Przynajmniej miała taką nadzieję. - Luisa Ciccione. Cicciolina. Do usług. - Tak... - Saddam wpatrywał się w biust Włoszki - w czym mogę pani pomóc? Luisa czuła się coraz pewniej. Wypięła biust i pokazała na spódniczkę. - Zamek mi się zaciął. Da pan radę, panie prezydencie? - Dam - mruknął Hussein - widziałem twoją kasetę z dziesięć razy. - Naprawdę? - ucieszyła się Cicciolina - I co o niej myślisz, Saddamku? Saddam chrząknął i wskazał na właz do czołgu. - Słabo nagrany dźwięk- powiedział. Luisa Ciccione uśmiechnęła się promiennie. Potem wyćwiczonym, powolnym ruchem włożyła do ust dwa palce wskazujące, wystawiła na chwilę język, wydęła wargi. I zagwizdała. - Teraz lepiej? - zapytała. Na ulicą, którą wcześniej przyszła Cicciolina, pojawił się tłum kobiet, charakteryzujących się przede wszystkim nie całkiem dopiętymi pod szyją bluzeczkami oraz raczej krótkimi niż długimi spódniczkami. Szły powoli, były wystraszone, ale i wyraźnie zaciekawione. Saddam Hussein zdjął ciemne okulary i schował do kieszeni zielonej bluzy. - Moi ludzie są już długo w drodze. A wielu z nich ma po kilka żon. Post im nie służy. Mnie też. Cicciolina bez słowa weszła do czołgu. Prezydent Iraku za nią. Trzasnęła klapa. Hodża Nesredin drżącymi rękoma zaczął skręcać sobie papierosa. Nienawidził swojego prezydenta. Po prostu nienawidził. Siebie też, za niewykorzystaną okazję. Przeszło mu trochę, gdy niewysoka, trochę korpulentna, ale ładna i na oko bardzo sympatyczna brunetka podeszła doń z nieśmiałym uśmiechem i rzekła cicho: - Mi chiamo Henrietta. * * * - Ojciec jest bardzo tajemniczy - powiedziała Linda Pietroso, patrząc zakonnikowi prosto w twarz. - I bardzo seksowny... - Niezbyt dobrze znam znaczenie tego słowa - powiedział Obi Wan, wytrzymując spojrzenie rudej kobiety bez zmrużenia skośnych oczu. Linda spuściła wzrok. Czystość i niewątpliwa, choć można by rzec, nieco specyficzna męskość, a przy tym legenda otaczająca Azjatę działała na wszystkie kobiety. Na nią też, nie mogła temu zaprzeczyć. - Niech ojciec nie udaje. W tych czasach wszyscy to wiedzą. Przez głowę mnicha przeleciały kilka znanych mu sentencji dawnych teologów, upodlających kobietę, od słów Klemensa z Aleksandrii, że "Każda kobieta powinna być przepełniona wstydem przez samo tylko myślenie, że jest kobietą", poprzez Boethiusa: "Kobieta jest świątynią zbudowaną na bagnie", na cytatach z Tomasza z Akwinu i "Malleus Maleficarum", jak "nic bardziej wadliwego nie było zrobione w pierwszym stworzeniu rzeczy", skończywszy. Przypomniał mu się jeszcze Odo z Cluny: "Obejmować kobietę to tak jak obejmować wór gnoju". Najwidoczniej posługaczki w klasztorze w Cluny nie były za jego kadencji zbyt urodziwe. Z pewnością wielebny Odo nie widział takiej kobiety jak Linda. Ojciec Obi Wan uśmiechnął się. - O czym ojciec myśli? - zagaiła pani Pietroso. - O kobiecie i worach gnoju - odparł mnich zgodnie z prawdą i obserwował reakcję rozmówczyni. Jej powieki nawet nie drgnęły. Była doskonałą aktorką. - Chciałam ojcu podziękować za ogromny trud, jaki ojciec wkłada w ratowanie naszego miasta. Była nie tylko doskonałą aktorką. Świetnie też kłamała. Poza tym miała piękne ciało. Trzy zalety, których używanie doprowadziła do perfekcji. Teraz prezentowała tę trzecią - wyginając się i prężąc przed zakonnikiem w sposób mogący skusić świętego. Obi Wan nigdy nie myślał o własnej kanonizacji. Teraz też nie. Teraz myślał o kobiecie i worach gnoju. Już od dłuższej chwili zresztą. Linda Pietroso którymś ze swoich bardzo kobiecych zmysłów zauważyła, że jakaś śmierdząca sprawa zakłóca odbiór jej wysiłków. Postanowiła przejść do frontalnego ataku. W końcu walczyła o słuszną sprawę, nie mogła mieć wątpliwości. Nie miała - ręce nie drżały jej ani trochę, gdy rozpinała guziki bluzki. Ojciec Obi Wan próbował przypomnieć sobie inne sentencje na temat grzeszności kobiet, oprócz tej pochodzącej od Odo z Cluny. Patrząc na Lindę Pietroso doszedł do konkluzji, że gnój gnojem, ale worek może być przecież rzeczą bardzo atrakcyjną. Poza tym uświadomił sobie, że dzięki nawozom naturalnym gleba staje się bardziej żyzna. Kiedy Linda stanęła przed nim naga, ojciec Obi Wan przypomniał sobie Piotra Abelarda i starego Bruna w podziemiach Watykanu. Stary Bruno pilnował jednego z przejść do Archiwum i na podane hasło reagował zawsze wypowiadanym dźwięcznym altem odzewem. Kiedyś tym samym altem opowiedział Azjacie swoją, obfitującą w mrożące krew w żyłach momenty, historię. * * * Może da się z nimi jakoś dogadać? - wydusił z siebie premier Silvio Berlusconi. Nikt wcześniej nie miał odwagi przyznać, że też o tym myśli. Członkowie Rady Wojennej nawet nie udawali oburzenia. Po prostu zamilkli. Dla nich taka cisza na naradzie była zjawiskiem nowym. Zwłaszcza dla nich. Zwłaszcza na naradzie. - No co tak siedzicie?! - Berlusconi nie przepadał za taką ciszą. Kojarzyła mu się z koszmarnymi przerwami w emisji programu telewizyjnego - To jest rada, tu trzeba radzić! W podziemiach San Lorenzo fuori le Mura zagęściła się atmosfera. Generał Julio Pietroso spuścił głowę na piersi, marszałek sejmu Giordano Bruno bawił się pudełkiem zapałek, minister sił zbrojnych Nicolo Machiavelli majstrował z kartki papieru skomplikowany dwupłatowy samolocik, wiceminister przemysłu Kaspar Hauser rozglądał się na boki, a sekretarz NATO George Robertson wachlował się turystycznym przewodnikiem po Rzymie. Premier Włoch zaśmiał się krótko i nerwowo: - Może pójdziemy na spacer po mieście? - zaproponował - Zupełnie incognito, zjemy obiad w jakiejś restauracji. To nas odpręży. - Mam ochotę na płonące naleśniki - powiedział Giordano Bruno - jedźmy na Forum. Gdy dojechali na Forum Romanum, miasto sprawiało wrażenie opustoszałego. Nieliczni przechodnie przemykali się chyłkiem pod ścianami, jakby obawiając się dłużej przebywać poza domem. Grupa VIP - ów rozglądała się z ciekawością po centrum Wiecznego Miasta. Tak puste, pozbawione tłumów turystów, było naprawdę rzadkim widokiem. Berlusconi nie przypominał sobie, żeby Rzym świecił kiedykolwiek takimi pustkami. - Chodźmy do d'Anacieto - zaproponował Machiavelli. - Tam, gdzie dają tę przepyszną grappę? - zapytał Hauser. - Tak, obok Ministerstwa Sprawiedliwości, na via di Santa Maria del Pianto. - Chodźmy, to niedaleko. Spacer wcale nie poprawił nastroju wśród członków rady wojennej. Wręcz przeciwnie - widok pustych ulic sprawił, że zupełnie stracili ochotę do podjęcia jakiegokolwiek działania. Byli przygnębieni. - Nie myślałem, że kiedykolwiek o tym zamarzę... - westchnął ciężko generał Julio "Kamień" Pietroso. - O czym, generale? - spróbował podtrzymać wątłą nadzieję na rozmowę minister sił zbrojnych. - O manifestacji antyglobalistów chociażby, albo innych anarchistów - rzucił Pietroso - żeby w mieście był normalny gwar. Albo jego namiastka przynajmniej. Stuk podeszew o miejski bruk brzmiał nienaturalnie w środku dnia. W Rzymie nawet nocą echo kroków było zagłuszane przez gwar ludzkich głosów - przynajmniej tak było do niedawna. W normalnych warunkach. - A może jest jakiś mecz? - zagaił Robertson. - Może? - wzruszył ramionami Berlusconi. Już nawet to go nie obchodziło. Włosi grali dopiero pod wieczór. Kaspar Hauser częstował papierosami. Zapalili wszyscy, nawet George Robertson, dumny ze swojego zwycięstwa nad nałogiem. Wszyscy, oprócz marszałka sejmu. Giordano Bruno tłumaczył się, że "palenie mu szkodzi", co wszyscy zebrani skwitowali wybuchem śmiechu. "Póki dżuma trza się bawić" - rzucił w odpowiedzi Hauser i zaciągnął się mocno. On też, podobnie jak Sekretarz Generalny Paktu Północnoatlantyckiego, chwalił się wcześniej, że rzucił ten nałóg na zawsze. Wcześniej były inne czasy. Nagle na Via dei Fori Imperiali dał się słyszeć jakiś hałas. Ktoś nadchodził. - Zdaje się, że pańskie marzenie się spełnia, generale - stwierdził Nicolo Machiavelli - proszę tylko spojrzeć. Ze wskazanego kierunku nadchodziła niewielka grupa ubranych w długie, szare, workowate koszule kobiet i mężczyzn. Na ich czele kroczył blady mężczyzna z opaską na ramieniu. Podniesionym, natchnionym głosem recytował wiersze, a po każdej linijce towarzysząca mu grupa wydawała pełen grozy okrzyk: Potężne Miasto, gdzie grzmi pierwszy spośród ludzi! (Aaaa!) (Właśnie nadałem mu nazwę - przeczytajcie uważnie! (Aaaa!) Okrutnie się kłopocze, gdy wokół w polu żołnierze! (Aaaa!) Wojna i potop zarówno zaatakują miasto! (Aaaa!)* - Słyszycie? - szepnął minister sił zbrojnych - To Nostradamus! - Nie! To nie Nostradamus!- warknął Julio Pietroso - To ten gnojek, patrzcie tylko na zawszonego dupka, jaki populista! Mała demonstracja zbliżyła się do grupy polityków. W tym momencie okazało się, że wszyscy "przypadkowi" przechodnie wokół to agenci ochrony. Nagle stanęli oni pomiędzy Radą Wojenną a grupą ubranych we włosiennice demonstrantów i wyciągnęli pistolety spod marynarek, z toreb z zakupami i z tornistrów. - Świetnie - mruknął Berlusconi ponuro - spacerek incognito. Dobrze, że chociaż ci krzykacze są prawdziwi i trawa nie pomalowana na zielono. Blady mężczyzna na czele grupy zauważył, z kim mają do czynienia i zaintonował nową przepowiednię: Przywódcy gadają, gdy walą się mury chrześcijaństwa! (Aaaa!) Tron święty padł już ofiarą wrogich hord! (Aaaa!) Wpierw ich przybycie złym, potem śmiertelnym ogłoszone! (Aaaa!) Ze wschodu śmierć, zaraza, głód i pakt haniebny! (Aaaa!) - Widzicie defetystę!? - ryknął Pietroso - Za jaja powiesić, dawno to mówiłem! - On ma rację, przecież on ma rację - wyjąkał Machiavelli. Miał rozszerzone oczy, a w nich wyraz olśnienia. Główny Komisarz Policji, Girolamo "Giro Italia" Savonarola, blady, z opaską na ramieniu, ubrany w zgrzebną włosiennicę, pomachał ministrowi sił zbrojnych. Widział w nim sprzymierzeńca. Nie mylił się. Premier Berlusconi miał dość wszystkiego. Teraz myślał o Lindzie, żonie generała Kamienia i o tym, czy urodzi mu chłopca, czy dziewczynkę. Ta myśl wcale go nie uspokajała. Czuł, że nadchodzą ciężkie czasy. - Coś mi się zdaje, że nic tu już nie poradzimy - rzekł głośno - W tej sferze to już tylko Watykan może coś poradzić. A'propos, gdzie jest ojciec Obi Wan? Członkowie Rady Wojennej wzruszyli ramionami. Berlusconi myślał o Lindzie Pietroso. Demonstranci krzyczeli: - Wódz zdradza wodza! Wódz zdradza wodza! Muzułmanie triumfują! Muzułmanie triumfują! Zdrada! Zdrada! * * * "Stille Nacht, heilige Nacht" zabrzmiało świątecznie, wigilijnie, wzruszająco. Bardzo nie na miejscu, zważywszy, że było lato. Zważywszy, że przed zakonnikiem stała naga kobieta. Naga kobieta powiedziała: - Nie odbieraj. Nie posłuchał. - Słucham - rzekł. W telefonie zabrzmiał niski, głęboki głos: - Z mojej strony wszystko załatwione bracie Obi Wan. Wszystko według planu. Nie musisz mi... - Gratuluję - powiedział mnich nieco drżącym głosem. - ... gratulować. Myślę, że dziś wieczorem przyjdzie czas ujawnienia. Zdążyłeś, bracie Obi Wan. Powstrzymałeś wroga dokładnie tyle, ile było trzeba. Teraz trzeba jeszcze spotkać się z ich wodzem i zastosować wariant Attyli. Postaraj się to jak najszybciej załatwić bracie. Szczęść Boże. - Szczęść Boże, wasza świętobliwość. Włożył komórkę do kieszeni płaszcza i spojrzał na nagą Lindę Pietroso. Wiedział, że ta kobieta jest po wielokroć niewierna mężowi, wiedział, dlaczego nie jest usatysfakcjonowana życiem z nim. Wiedział, z kim spotykała się ostatnio. Wiedział też, że jest niebezpieczna i że zawsze mierzy wysoko. Dużo wiedział. Jednego nie był pewien. - Osama ben Laden? - ni to stwierdził, ni spytał - Dlaczego? - Bo jest prawdziwym mężczyzną - już wiedziała, że przegrała, mogła mówić prawdę - europejskie wymuskane mięczaki nie mają takiej żywotności. Osama to twardziel, jego żywiołem jest pokonywanie przeciwności. On... Będzie wspaniałym ojcem dla moich dzieci. Da im geny wojownika. - Ubieraj się - Obi Wan znał się na psychologii. Na tyle, żeby wiedzieć, że tok myślenia kobiety jest częstokroć niepojęty dla zwykłego śmiertelnika. Miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia - pospiesz się - ponaglił. * * * Takiej pielgrzymki, jak ta z Kółek Rolniczych regionu Wielkopolska nie było jeszcze w historii polskich powojennych odwiedzin w Stolicy Apostolskiej. Najpierw zwerbowano ich do stawienia oporu nagłemu atakowi potężnej armii muzułmańskich najeźdźców, potem, za przewodem legendarnego już Przewodniczącego przyłączyli się do Sprzymierzonej Armii Allacha. Potem była krótka impreza z okazji nagłego zawarcia sojuszu. Krótka, bo siły islamskie okazały się bardzo słabe w indywidualnych pojedynkach na dwie szklanki i zagrychę. Potem, ni stąd ni zowąd, przyszły skąpo ubrane Włoszki, niektóre nawet niczego sobie - w kwestii urody. Oczywiście jak na Włoszki. Cała sytuacja rozwścieczyła jednak obecne tam Polki, których przybyło do Rzymu wraz z pielgrzymką całkiem sporo. O mało co, a doszłoby do regularnej bitwy, w której bronią byłyby wałki, tłuczki do ziemniaków i długie, pomalowane na czerwono paznokcie. Jednak wcześniejsze osłabienie Polaków w towarzyskim starciu z brodaczami w turbanach sprawiło, że rozprawa nie była konieczna. Polki roztoczyły opiekuńcze skrzydła, każda nad swoim mężczyzną, i tylko kawalerowie tudzież słomiani wdowcy ruszyli, aby mieć się z czego później spowiadać. Najbardziej poszkodowani w tym starciu okazali się żołnierze Wielkiego Agi z Armii Północ- nie dość, że z samego rana zatruli się polską wódką, która to poczyniła w ich organizmach ogromne spustoszenie, to jeszcze nie mieli okazji spotkać się z darem przyszykowanym dla nich przez agenta Watykanu. Ich miejsce zajęli wspomniani Polacy stanu wolnego i tymczasowo wolnego oraz ci wojownicy, którzy byli jeszcze w stanie ustać. Za to wojownicy Armii Południe pod dowództwem Saddama Husseina skorzystali z żywego podarunku w pełni. Przyjęli go z wdzięcznością, i tak nie mając nic do roboty podczas czekania na sygnał od głównodowodzącego Osamy ben Ladena. Sam Saddam podczas wizyty Luisy Ciccione nabrał lepszego humoru i jaśniejszym wzrokiem spoglądał na Wieczne Miasto. Pod wieczór w Polakach obudziło się pewne poczucie obowiązku i pod dowództwem Przewodniczącego ruszyli pod Watykan. Byli tu z pielgrzymką już od dobrych kilku dni, a jeszcze nie udało im się zobaczyć papieża. Za to nagrzeszyć, jak wypominał im to jeden ze starszych obecnych proboszczów, Wincenty Dubraczek ze Śremu, zdołali na dobrych kilka lat. Wincenty Dubraczek był jednym z niewielu kawalerów, którzy nie skorzystali z daru Watykanu. Najważniejszą przeszkodą był w jego przypadku wiek. Tymczasem na północnych rubieżach Rzymu budził się Lew Islamu, Wielki Aga Sprzymierzonej Armii Allacha, najbardziej poszukiwany terrorysta świata: Osama ben Laden. Budził się z paskudnym bólem głowy i z suchością w ustach. Wraz z nim budzili się brodaci wojownicy, chwytając się za głowy i cicho pojękując. Byli pełni nienawiści do zgniłej cywilizacji Zachodu. Zwłaszcza, że nie znali pojęcia "klin". Ta wieść obiegła szeregi muzułmańskie lotem błyskawicy: Osama się budzi! Osama się budzi! Był wieczór. Kolejny piękny, ciepły wieczór po upalnym dniu. Rzym ciągle stał, w tym samym miejscu, co od tysięcy lat. Ten stan mógł zmienić się w krótkim czasie. A pozycja Rzymu ze stojącej na leżącą. * * * Kiedy się odwrócił, sięgnęła po pistolet do torebki. Wycelowała mu w plecy. - Ubieraj się - powtórzył, patrząc w górę - i odłóż tę zabawkę. To nie dla ciebie. - Ręce do góry! - wrzasnęła niepewnie, potem rzuciła broń na ziemię i wybuchła płaczem. Nie wierzyła w opowieści o jakichś tajemniczych mocach Obi Wana. Ale nieraz słyszała, że Azjata to mistrz kung-fu, że potrafi czytać w myślach, że obłaskawia dzikie bestie samym spojrzeniem. Miała tego wszystkiego dość. - Dobra dziewczynka - powiedział łagodnie, podniósł pistolet i zerknął kątem oka na lustro przymocowane do belki pod stropem - ubieraj się. Posłusznie zaczęła naciągać na siebie ubranie. Chlipanie nie pasowało do niej. Rozmazywało makijaż. "Najtrudniej" - pomyślał zakonnik - "Utrzymać ich wszystkich w ciągłej wierze w swoje nadnaturalne zdolności. Reszta to już psychologia. Czyli w zasadzie betka". * * * Stacjonująca przy Via Appia część Sprzymierzonej Armii Allacha wypoczywała. Generalnie rzecz biorąc zapanował w niej nastrój sielankowy, do czego przyczyniły się przede wszystkim piękne Włoszki. Piękne, skąpo ubrane, frywolne Włoszki, teraz leżące w objęciach muzułmańskich wojowników i szarpiące ich delikatnie i pieszczotliwie za brody. Albo, jak w przypadku głównodowodzącego Armią Południe prezydenta Iraku i jego sobowtóra Hodży Nesreddina, za wąsy. Nagle zadzwonił telefon. Melodią hymnu Stanów Zjednoczonych. Luisa Ciccione alias Cicciolina spojrzała pytająco na Saddama Husseina. Ten uśmiechnął się i złapał za telefon, nie włączając przycisku "odbierz". Hymn skończył się po kilku taktach serią z karabinu maszynowego. Prezydent Iraku też miał poczucie humoru. - Saddam, słucham ... No witaj bracie, dawno cię nie słyszałem...No tak, ale muszę też ci powiedzieć, że nie byłeś dziś dla mnie najgrzeczniejszy... Allach ci wybaczy, bracie... Nie, nie musisz przepraszać. Jakoś powetowaliśmy sobie twoją nieobecność. Było bardzo przyjemnie...Tak mówisz? No dobra, jak trzeba to trzeba... Tak jest, za pół godziny będziemy gotowi...Allach Akbar, bracie! - Co się dzieje? - spytała Cicciolina prostując nogę w wyćwiczonym geście mającym robić wrażenie na osobnikach płci męskiej - Wychodzisz? Saddam Hussein wkładał w pośpiechu mundur. - Tak jest. Przecież po coś tu przyjechałem. - A to ci nie wystarcza? - wstała i ugryzła go w ucho. - Później jeszcze zdążymy - warknął prezydent, ale nagle złagodniał i pogładził ją po policzku - powiem ci, że nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżyłem - zapiął rozporek i wyszedł z czołgu - Trąbić wsiadanego! Osama się budzi! - ryknął. Luisa Ciccione zagryzła brwi. Obiecała ojcu Obi Wanowi, że postara się zatrzymać muzułmanów jak najdłużej się da. Miała nadzieję, że pół dnia wystarczy. Miała nadzieję, że Saddamowi te pół dnia nie wystarczy. On miał w sobie jakiś wschodni magnetyzm. Był męski. Miała nadzieję, że się jeszcze spotkają. * * * Nie zaproponował, że ją podwiezie. Nie miał czasu na kurtuazję. Wsiadł sam do czarnego ferrari i ruszył z piskiem opon. Brak korków sprawił, że na przedmieściach był w ciągu mniej więcej dziesięciu minut. Wysiadł z auta wprost przed czołgiem Wielkiego Agi. Nuradin i Saladyn wymierzyli w niego lufy karabinów. Nie zwracając uwagi na ich groźne miny zagaił po arabsku: - Chciałbym widzieć się z Wielkim Agą. To pilne. Klapa czołgu otworzyła się i wyjrzała zeń brodata twarz, z głową owiniętą mokrym turbanem. Twarz miała kwaśną minę. Potem zastąpił ją wyraz zdziwienia. - Obi Wan, ty tutaj? - Cherchez la famme, że tak powiem bez przenośni. - Linda, oby błogosławione były jej stopy na bosaka, co z nią zrobiłeś, psie chrześcijański? - Rzecz w tym, że nic. Dlatego tu jestem. - Ci Polacy to twoja robota? Te dziwki, oby trąd zjadł ich żołądki, o których zdążyłem tylko usłyszeć, też? - Maczałem w tym palce, nie ukrywam. - Nie boisz się tu przyjeżdżać? Nie boisz się, że każę Nuradinowi wykonać na tobie wyrok od razu, bez pytania o racje? - Jestem posłem Watykanu. - Nie dbam o posłów. Zwłaszcza z Watykanu. Ile papież ma dywizji? - Ma mnie. I chce się z tobą spotkać. Za dwie godziny w Bibliotece Watykańskiej. Osama ben Laden zmrużył oczy i spojrzał bystro na mnicha. - Jeśli chce się ze mną spotkać, to sam wyjdzie do mnie - powiedział, powoli cedząc słowa. - No dobra - zgodził się Obi Wan - za dwie godziny tutaj. Tylko bądźcie w komplecie. Saddam niech też się zjawi. Wielkiego Agę zatkało. Tego się nie spodziewał. - Znaczy, że co, że papież, stary, schorowany papież się tu do nas pofatyguje? Obi Wan wzruszył ramionami. - Oczywiście. Przecież taka jest umowa. Poza tym papież czuje się już dużo lepiej. * * * - Mamy ich jak na widelcu! - darł się do słuchawki Frederico Loren, deprymując kamerzystów siedzących na wieży kościoła San Sebastiano przy Via Appia - Przyślijcie mi kompanię komandosów, a rozwalimy ich jak kaczki! - Ile razy będę ci powtarzał, że nie ma żadnych komandosów - Silvio Berlusconi próbował być opanowany. Przychodziło mu to z trudem - Ani żadnych snajperów, policjantów, marynarzy czy kominiarzy. Nie ma. Poddali się. A ty masz tam nagrywać relację, a nie bawić się w cholernego generała. - Nie mogę szefie, oni mają moją Henriettę! - Posłuchaj, Frederico, uspokój się. Sytuacja jest napięta, ja wiem, ale trzeba jakoś się uspokoić. My tutaj też ciągle radzimy... No, w dodatku za godzinę jest mecz, nasi grają z Koreą. - Mecz?! - Frederico złapał się z głowę i uderzył otwartą dłonią w udo - Zupełnie zapomniałem o meczu! - Frederico - głos premiera był napominający, ale tak serdecznie, po ojcowsku - Jak możesz tak mówić? Przecież to już ćwierć finał. * * * Kiedy Armia Południe ze Sprzymierzonej Armii Allacha przejeżdżała przez Rzym, aby połączyć się z Armią Północ, jej dowódca złapał się na tym, że ciągle myśli o pewnej kobiecie. Poczuł pragnienie podzielenia się swoimi spostrzeżeniami. - Hodżo! - zawołał, schylając się w głąb czołgu. - Hodży nie ma, panie prezydencie - zameldował jeden z mechaników - nie wyruszył z nami. Chyba został z tamtą kobietą. Saddam Hussein zamyślił się głęboko. Rzym był opustoszały. Wszystkie niemal okna, mimo upału, były pozamykane. Ludzie nie chcieli mieć nic wspólnego z inwazją. * * * O godzinie dwudziestej spod Zamku Świętego Anioła wyruszyła biała limuzyna z pancernymi, przyciemnianymi szybami i skierowała się na północ od centrum Rzymu. * * * - Jedzie! - krzyknął Nuradin zeskakując z wieżyczki czołgu z lornetką w ręce. Osama ben Laden odruchowo wygładził zapięty po szyję mundur. Nie, żeby mu zależało na wyglądzie, ale czuł się jakoś tak... dziwnie. Krytycznym okiem zlustrował stojącego obok Saddama Husseina. - Przetrzyj sobie okularki - szepnął. Saddam popatrzył na Wielkiego Agę nieobecnym wzrokiem. Ciągle myślał o Luisie. Osama był wyraźnie podekscytowany. Przez cały czas mamrotał: - Wyobrażacie sobie, sam papież, oby zakurzona była jego sypialnia, wyjeżdża do nas. Pewnie będzie nas błagał o zaprzestanie wojny, będzie mówił o pokoju i wstawiał te same oblane kłamstwem słowa, co wszyscy na pełnym parchów Zachodzie. Stary Jan Paweł w rozmowie z największym grzesznikiem świata, myślałby kto - nawet nie zauważył, że mamrocze do siebie. Nie interesowało go to szczególnie. Biała limuzyna podjechała bezgłośnie pod obóz Sprzymierzonej Armii Allacha. Zapanowała idealna cisza. * * * Wewnątrz białej limuzyny głęboki, melodyjny niski głos wyrażał wątpliwość: - Nie wiem, dziwnie się czuję w tym ubraniu. Mam nadzieję, że ich przekonam. Uff, powiem szczerze, że mam tremę. Drugi głos należał do ojca Obi Wana: - Da sobie wasza świętobliwość radę. * * * Rada Wojenna jak jeden mąż złapała się za głowy i wydała jęk zawodu. Włochy przegrały z Koreą Południową jeden do dwóch. A ten mecz miał być głównym nośnikiem propagandy sukcesu, miał rozpalić serca Włochów, porwać ich do walki. Miał być tematem zastępczym do bezradności rządu wobec zagrożenia ze strony Sprzymierzonej Armii Allacha. Niestety, piłkarze zawiedli w równym stopniu, co politycy i wojsko. - Tak - Berlusconi odchrząknął - Jak tak dalej pójdzie, to nasi dzielni piłkarze nie będą mieli dokąd wracać. - I niech nie wracają! - ryknął zawsze gotowy do głośnych i wojowniczych oświadczeń generał Julio Pietroso - Nie potrzebujemy takich patałachów w naszym pięknym kraju! Berlusconi pokiwał głową z rezygnacją. Nagle zadzwonił telefon. Normalnie, bez melodii. Dwa sygnały długie, jeden krótki. - Słucham - powiedział premier - ... co? ... Dobra, Frederico, pilnuj tej sprawy... No wiem, mi też jest przykro, że przegraliśmy... Już włączam, na razie. Premier chwycił pilota i przełączył na RAI Uno. - Patrzcie! - powiedział głośno. * * * Frederico Loren oglądał mecz w małym telewizorku i myślał, skąd się biorą takie dni, w które nic się nie udaje. Najpierw jego własna córka poświęciła się dla ojczyzny, potem reprezentacja piłkarska pogrzebała honor ojczyzny, a niedługo zapewne pogrzebana zostanie i ojczyzna. Odezwało się w nim nikłe echo obowiązku - choćby sprawozdawczego. Wsiadł do służbowego helikoptera, wziął kamerę i kazał lecieć na północ. W miejscu zgrupowania sił Sprzymierzonej Armii Allacha był podejrzany porządek. - Podleć bliżej - polecił pilotowi. - Ależ szefie - pilot, Leonardo da Vinci, miał obiekcje - to niebezpieczne. - Rób, co mówię! Podlecieli bliżej. W tym samym czasie do frontu sił muzułmańskich podjechała biała limuzyna. Loren nie wierzył własnym oczom. Zadzwonił do premiera i pilnie obserwował, rejestrując i przekazując na żywo do telewizji obraz przebiegu spotkania. Miliony Włochów śledziło wydarzenie z niemal równie napiętą uwagą, co wcześniej emitowany mecz. Z limuzyny wysiadł mężczyzna ubrany w białą sutannę. - Popatrz, tylko popatrz! - krzyknął Frederico - To papież! Pilot odwrócił się zaciekawiony. Zamiast papieża zobaczył szybko lecący w ich kierunku niewielki pocisk ziemia - powietrze. Zdążył tylko krzyknąć: - Spadamy! I spadli. * * * Linda Pietroso zatrzymała się, patrząc na swojego czerwonego mercedesa zaparkowanego przy Via di Teatro di Marcello, w pobliżu bazyliki Santa Maria in Aracoeli. "Jechać do niego, czy nie jechać?" - pomyślała. Wahała się. Niedokładnie sobie to wszystko przemyślała. Westchnęła głęboko i zamknęła oczy. Gdy je otworzyła, w miejscu, gdzie stał jej nowy mercedes dymił wrak niedużego śmigłowca na wraku dużego mercedesa. Tak jej się zdawało, że ten huk, to nie były opadające powieki. Postanowiła przemyśleć wszystko jeszcze raz. Dogłębnie. * * * Premier Berlusconi puknął po raz kolejny w telewizor. Z całej siły. Szum nie ustawał, ale inne programy były w porządku i ciągle transmitowały zwycięskie bramki Koreańczyków. Na RAI Uno było coś, czego najbardziej nienawidził premier Włoch. Pustka. Przerwa w transmisji. Cholerne "Za chwilę dalszy ciąg programu". * * * Wiatr też nie sprzyjał dzisiaj prawej ręce premiera Berlusconiego. Powoli, ale skutecznie spychał Frederico Lorena i pilota śmigłowca w kierunku stacjonującej na przedmieściach Rzymu Sprzymierzonej Armii Allacha. Widok na dole nie był zachęcający do lądowania - błyszczące lufy karabinów w rękach brodatych wojowników zdawały się pozdrawiać szybującego Frederico i Leonarda da Vinci w oczekiwaniu na tradycyjny powitalny pocałunek z przysłowiowej "dubeltówki". Bujali się w powietrzu jak żywa prowokacja dla muzułmańskich snajperów. Tej myśli się uczepili. Tego słowa. Żywa... W końcu grawitacja zrobiła swoje i obaj mężczyźni spadli na ziemię. Tuż przed frontem połączonych sił Armii Północ i Armii Południe. Nieporadne wygrzebywanie się ze spadochronów na oczach tysięcy nienawidzących cię ludzi z karabinami to rzecz bardzo stresująca. * * * Ojciec Obi Wan modlił się. Żarliwie prosił Boga o wysłuchanie. Nie było to łatwe. Najtrudniej było się skupić patrząc na uzbrojone, gotowe do wkroczenia do Rzymu oddziały. W dodatku jeszcze obaj spadochroniarze... Poza tym nie mógł spuszczać z oka świeżo obranego papieża. Zakonnik zerknął na stojących na uboczu trzech dygnitarzy. Zdawało się, że kończą rozmowę. Papież odwrócił się i uśmiechnął szeroko do skośnookiego mnicha. Na jego twarzy uśmiech prezentował się bardzo dobrze. Osama wyglądał na załamanego. Wszyscy trzej podeszli do białej papieskiej limuzyny. - Wygraliście - powiedział Wielki Aga kwaśno - Gratuluję ojcze Obi Wanie. Obi Wan odetchnął z ulgą i ścisnął papieża za ramię. Po chwili jakby zawstydził się swojej poufałości i zwolnił uścisk, składając ręce. - Bogu niech będą dzięki - powiedział pokornie. Jakiś szmer przeszedł przez Sprzymierzoną Armię Allacha. To przyspieszyło wygrzebywanie się Frederica i Leonarda ze spadochronów. Gdy byli wolni Frederico rozejrzał się i dostrzegł twarz, którą zapamiętał sprzed kilku godzin. - Ty! - wrzasnął, pokazując palcem na Saddama - Mamy do pogadania, uwodzicielu mojej córki! Saddam ożywił się nagle, wlepiając wzrok w zaufanego człowieka premiera Włoch i próbując doszukać się jego podobieństw z Luisą. Ojciec wydawał się być młodszy od niej. Ale to jakoś szczególnie nie zdziwiło Husseina. Przecież tyle słyszał o zepsutej cywilizacji Zachodu. - Zanim pan coś powie - rzekł prezydent Iraku - chciałbym powiedzieć, że mam zamiar prosić o rękę pańskiej córki. Będzie panią prezydentową Iraku. Solidny posag z petrodolarów dorzucę. I co pan na to? Frederica zatkało. Takiego obrotu sprawy nie przewidział. Wiedział, że decyzję powinien podjąć jak najszybciej. Więc podjął: - Zgoda - wyjąkał. - Bardzo się cieszę - uścisnął go Saddam - no, a teraz póki co wyjeżdżamy. Wasz papież załatwił sprawę. Cieszcie się, teściu. Niedługo się zjawię po córkę. Piękna kobieta, przepiękna. - Wycofujemy się! - krzyknął Osama - Odwrót! Odwrót! * * * Henrietta Loren ciągnęła Hodżę Nesreddina za rękę: - Chodź, możemy chociaż spróbować, chciałabym go zapytać, w końcu to mój ojciec. Sobowtór Saddama Husseina ociągał się. Wątpił w sens a przede wszystkim w sukces i pozytywną odpowiedź na pytanie "czy Hodża Nesreddin, oficer Sprzymierzonej Armii Allacha może zostać mężem pańskiej córki?". Ale poszedł. Zakochał się, a tacy nigdy nie tracą nadziei. A poza tym odpowiedź była mu obojętna. Miał zamiar ożenić się z Henriettą bez względu na wszystko. * * * - Co?! - zaskoczony południowiec potrafi podnieść brwi aż do miejsca, gdzie kończy się czoło, a zaczynają włosy. Silvio Berlusconi właśnie udowadniał tę teorię. - Odjechali - potwierdził Frederico - Byłem przy tym. Papież ich przekonał, osobiście. - Papież?! - zaskoczony południowiec lubi sobie pokrzyczeć. To go odpręża. - Osobiście. Oczywiście wiesz, co z papieżem, szefie? - Co ma być? - A, to nic nie wiesz. Bo jest tak... Wywód Frederica przerwało wtargnięcie jego córki ciągnącej za rękę smagłego, wąsatego, nieco zdezorientowanego mężczyznę. - Tato, muszę cię o coś zapytać - powiedziała Henrietta zdecydowanie. Ojciec podniósł na nią zdziwione oczy: - Wszystko wiem, córeczko. Zgadzam się, już powiedziałem - pomachał przyjaźnie Hodży - narzeczony ci nie przekazał? Wygląda, jakby odmłodniał przy tobie. No cóż, to miło z twojej strony, że chciałaś się sama zapytać. - A więc zgadzasz się, żebym za niego wyszła? - Henrietta nie była pewna tego, co słyszy. - Oczywiście. I życzę szczęścia. O ile Hodża Nesreddin wcześniej sprawiał wrażenie zdezorientowanego, to teraz popadł raczej w stan szoku. Ale z całych sił starał się to ukryć. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. - Współczuję, z powodu przegranej z Koreą - wyjąkał w końcu. Frederico Loren machnął ręką. Henrietta Loren też nie wiedziała, co o tym myśleć, ani kto doniósł ojcu o jej nowej miłości. - Dziękuję, tato - wykrztusiła - Przepraszam za najście, panie premierze. - Mów mi Silvio - rzucił Berlusconi odruchowo. - No dobrze, a teraz idźcie nacieszyć się sobą, bo my tu uprawiamy politykę - ponaglił córkę Frederico. - To jak jest z tym papieżem? - zapytał premier, gdy wyszli - Jan Paweł spisał się na medal... Loren uśmiechnął się i chciał coś powiedzieć, ale przerwał mu brzęczyk telefonu. Berlusconi odebrał : - Słucham Berlusconi... tak, bracie Obi Wanie... oczywiście... tak jest, przyjdziemy na pewno... Już wychodzimy...tak, do zobaczenia. - Z papieżem jest dziwna sprawa... - podjął temat Frederico. - Ciiii - położył palec na ustach Berlusconi - Niech to będzie niespodzianka. Mamy zaproszenie na prywatną audiencję. Jedziemy. * * * - Luisa? - Saddam Hussein zapukał do drzwi. W ręku miał bukiet czerwonych róż - Luisa? Nikt nie odpowiadał. Prezydent Iraku nacisnął na klamkę. Było otwarte, więc wszedł do środka. Przywitała go cisza. - Luisa?! - powtórzył głośniej. Nie dopuszczał nawet tej myśli, że nie będzie jej w domu. Zakochani tak mają. Gdzieś z piętra doszedł go szmer. Spojrzał w górę - na schodach pojawiła się ona. Kąpała się, była jeszcze mokra, a na sobie miała tylko ręcznik. Uśmiechnęła się promiennie na jego widok. - Myślałem, że wyjechałaś - powiedział - Bałem się, że wyjechałaś. - Bez ciebie nie wyjeżdżam - odparła cicho. Jakiś czas potem, gdy już odłożył róże, a ona ręcznik, szepnął jej do ucha: - Pytałem twojego ojca. Zgodził się na ślub. Cicciolina zmarszczyła brwi. Jej ojciec mieszkał na Sycylii, w Rzymie nie był od kilku lat, więc nie mogli się spotkać. Ale nie próbowała wyprowadzać go z błędu. Domyślała się, że fantazjuje. Wiedziała, że zakochani tak mają. * * * Berlusconi nie był zdziwiony widokiem nowego papieża. To, że Jan Paweł II został zwolniony z funkcji ze względu na zły stan zdrowia, było jego zdaniem posunięciem ze wszech miar słusznym i korzystnym dla wszystkich, a zwłaszcza dla samego, obecnie byłego papieża. Precedens się dokonał, pierwszy papież w dwudziestym wieku został zwolniony przed upływem dożywotniej od tysięcy lat kadencji. Wcześniej zrobiło tak tylko sześciu papieży, ostatni w piętnastym wieku. Drugim precedensem był szybki wybór papieża przez tajne konklawe w zmniejszonym składzie. Berlusconi nie był też zdziwiony samą osobą nowego ojca świętego. Takie rozwiązanie przewidywano od dawna, a ten kardynał był jednym z murowanych kandydatów. Premier Włoch nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć jego nazwiska. Męczyło go to - i krępował się szczerze zapytać o imię. To taka polityczna obawa przed gafą. Męczyło go też co innego. - Mam jedno pytanie, wasza świętobliwość... - Proszę pytać, panie premierze - głos nowego papieża był niewątpliwą zaletą. Na pewno mógł z jego pomocą zaczarować tłum. - Jak udało się waszej świętobliwości przekonać tych islamistów do odwrotu? Papież pogładził w zamyśleniu podbródek. - Ten projekt nazwaliśmy w skrócie... - zaczął, ale przerwał, widząc wchodzącego do sali ojca Obi Wana. Ten ukłonił się i stanął pod ścianą. Papież skinął na niego - Słucham, bracie? - Przepraszam, że przeszkadzam - ukłonił się po raz kolejny Obi Wan - ale Polacy i dziewczęta zasłużyli na prywatną audiencję. Już czekają... - Przyjmę ich w Sykstynie za... - papież spojrzał na zegarek - za jakieś dziesięć minut. Na czym skończyliśmy, panie premierze? - Dlaczego odeszli bez walki? - Aha. No tak. Słyszał pan o historii z Hunem Attylą pod murami Rzymu? - No... wycofał się po rozmowie z papieżem, tak? I do dzisiaj nikt nie wie, co ówczesny papież mu powiedział. - Tak. Tu było dokładnie tak samo. Padły te same słowa. Papież uśmiechnął się szeroko i wstał z krzesła, wyraźnie dając do zrozumienia, że się spieszy. Berlusconi poczuł się niedoinformowany. Nie lubił się tak czuć. Czuł też, że musi coś powiedzieć. Więc powiedział: - Aha... - Właśnie. A teraz pan premier mi wybaczy, muszę się przygotować do audiencji. Zresztą zapraszam, to moje pierwsze spotkanie z wiernymi. Z niewiernymi się już spotkałem. * * * Kaplica Sykstyńska nocą, oświetlona i wypełniona ludźmi robiła kolosalne wrażenie. Odczuwało się swego rodzaju interakcję pomiędzy freskami Michała Anioła, a patrzącym na nie z zapartym tchem tłumem - tak jakby te pierwsze napawały się zachwytem tych drugich i odwrotnie, bardziej naturalnie: ci drudzy napawali się pięknem malowidła. Do Kaplicy Sykstyńskiej nie wpuszczano nocą. Chyba, że w wyjątkowych przypadkach. Tak jak teraz. Pielgrzymka Związku Kółek Rolniczych regionu Wielkopolska miała poczucie dobrze spełnionego patriotycznego obowiązku. Przyczynili się do obrony Watykanu, więc zasłużyli na zaszczyt, jakim była wizyta w słynnej świątyni o tak nietypowej porze. W dodatku w tak nietypowym towarzystwie, jak poznane wcześniej sympatyczne Włoszki. Wszyscy byli zapatrzeni w słynne sklepienie - niektórzy dlatego, że nie chcieli patrzeć niektórym w oczy. Dlatego podziwiali aż do bólu szyi. Do chwili, gdy nie usłyszeli chrząknięcia do mikrofonu. Przed ołtarzem stał człowiek w białej papieskiej sutannie. Chrząknął po raz kolejny i zagaił łamaną polszczyzną: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków amen! - odpowiedzieli Polacy chórem, w którym dało się wyczuć dziwny szmer. - Jestem nowym papieżem. Nazywam się Samuel Lee I. Odpowiedziała mu cisza. Tymczasem obok papieża stanął ojciec Obi Wan i wziął mikrofon do ręki. Jego polszczyzna była czysta. - Jan Paweł II został zwolniony na wcześniejszą emeryturę. To stało się wczoraj, dlatego nic o tym nie wiedzieliście. Chciałem podziękować wam za wasze zasługi w ratowaniu Stolicy Apostolskiej w imieniu nowego papieża Samuela Lee Pierwszego. Jemu też odpowiedziała cisza. Przerwała ją stara Zofia Maszczakowa z Murowanej Gośliny: - W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Proroctwo się spełnia, antychryst na tron piotrowy wstępuje! Koniec świata! Wszyscy utkwili wzrok w papieża. Samuel Lee I był Murzynem. * * * Linda postanowiła diametralnie zmienić swoje życie. Przypadek sprawił, że przyłączyła się do dużej grupy kobiet idącej do Kaplicy Sykstyńskiej. Dla niej, skruszonej grzeszniczki, był to dobry kierunek. Powtarzała sobie w myśli, że wróci do męża, że będzie przykładną żoną, że... Wyjście przed ołtarz ojca Obi Wana wytrąciło ją trochę z równowagi. Ale jeszcze bardziej wytrącił ją z równowagi głos czarnoskórego mężczyzny w papieskim stroju. Był taki męski, melodyjny, głęboki. Aż przeszły ją dreszcze. * * * - Swoją drogą to dziwne - powiedziała Henrietta Loren, przytulając się do Hodży Nesreddina. Hodża Nesreddin porzucił już swoje plany dotyczące przejęcia władzy w Iraku. Teraz zajął się planowaniem rodziny. Okazało się to przyjemniejsze, łatwiejsze - i w dodatku odbywało się w lepszym towarzystwie. - Co mówisz, kochanie? - spytał, wytrącony z przyjemnych myśli. - Mówię, że to dziwne - powtórzyła Henrietta. - Dużo dziwnych rzeczy wydarzyło się ostatnio - stwierdził filozoficznie sobowtór Saddama Husseina, świeżo upieczony narzeczony córki najbardziej zaufanego człowieka premiera Włoch - naprawdę, bardzo dużo. Koniec Podobieństwo do osób rzeczywistych jest czysto przypadkowe (tłumiony śmiech z zatykaniem ust dłonią) czerwiec 2002