14016
Szczegóły |
Tytuł |
14016 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14016 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14016 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14016 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Harry Harrison
Unto My Manifold Dooms
JONASZ
— Dwanaście, zamknąć wizjer hełmu — zadudnił w zewnętrznym głośniku skafandra głos
Robsona.
— Dwanaście… — powtórzył Sonny Greer i zerknął na schodzące się czerwone strzałki:
jedna na hełmie, druga na kryzie. Potem sprawdził zamek uderzeniem pięści. — Na miejscu i
zamknięte.
— Trzynaście, zawór zewnętrzny — odczytał Robson z zawieszonej na grodzi listy.
— Trzynaście. Zamknięty. — Sonny stuknął skafander towarzysza knykciami.
— Czternaście, awaryjny zestaw uszczelniający.
— Czternaście…
— Co ty wyrabiasz, Sonny? — spytał kapitan Hegg, przekraczając próg śluzy. — Co ty, u
diabła, kombinujesz?
— Pomagam profesorowi z kontrolą skafandra. Wedle listy. Chyba widać…
— Raczej próbujesz go zabić. Winieneś poważniej podchodzić do obowiązków. Nie
sprawdziłeś zaworu.
— Spojrzałem na niego, rączka jest w dolnym położeniu, jak zawsze. Znaczy, zamknięty.
Nie widziałem, żeby kiedykolwiek był otwarty.
— Nie możesz wiedzieć tego na pewno, póki nie sprawdzisz — stwierdził dobitnie Hegg.
— Rączka może być złamana. Albo obrócona na pół obrotu.
— Ale nie jest, kapitanie. — Chłopak pchnął drobny uchwyt. Ten ani drgnął. — Cały czas
było w porządku.
— Ale ty nie, Sonny. Popadasz w rutynę i to bardzo niedobrze.
— Mea culpa, kapitanie. — Sonny uniósł obie ręce w geście poddania i uśmiechnął się
rozbrajająco. — Proszę okazać cierpliwość mnie, młodemu, a obiecuję, że to się więcej nie
powtórzy.
— Oby tak było.
— Chyba nie podejrzewasz mnie o mordercze zamiary, profesorku? — spytał Sonny,
zerkając krzywo za wychodzącym kapitanem. — Gdyby cię zabrakło, kto wygrałby ze mną w
szachy?
— Hegg już taki jest — powiedział Robson i uśmiechnął się. A może to półkolista szyba
hełmu zniekształciła obraz jego fizys… — W zasadzie to dobry facet, ale cholerny pracuś.
Chciał dobrze.
— Tylko czemu to ja cierpię zawsze na skutek jego dobrych intencji?
Robson wzruszył ramionami.
— Skończmy może z tą listą. Chciałbym jeszcze obejść przed zmrokiem pułapki.
— Racja. Zaczniemy od punktu czternastego.
Sonny patrzył, jak kapitan Hegg i Robson w niezgrabnych skafandrach przekraczają
pobliską grań i znikają między drzewami dziwnie podobnymi do ziemskich. Potrząsnął
głową, nie po raz pierwszy zdumiony bezsensem całej imprezy.
— Może byśmy zagrali? — spytał ze swojej koi Arkady i pokazał kieszonkowy zestaw
szachów. — Dam ci fory. Wycofam wieżę.
— Samobójca jestem? Choćbyś królowej nie wystawił, i tak wygrasz.
— Miałeś po prostu pecha, Sonny. Pilnując królowej, wygrałbyś nawet z wielkim
Botwinnikiem, świeć mu panie. Gdybyś tylko pamiętał o roszadzie…
— Ale zapominam. Spójrz tylko, Iwanie Iwanowiczu, oto mamy piękny, słoneczny dzień
na Cassidy 2. Wiatr kołysze drzewami i czesze trawy, może nie tak zielone jak na Ziemi.
Może i ten wiatr trochę inny, ale czy nie nachodzi cię ochota, by zrzucić ciuchy i połazić
trochę po okolicy?
— W pięć sekund byłoby po tobie — mruknął Arkady, powtarzając to, co nurtowało
wszystkich na pokładzie. — Powietrze na zewnątrz obfituje w wodór i metan. Taka
mieszanina pięknie się pali. I błyskawicznie przeżera płuca. Nawet tutejsze kamienie
zapłonęłyby w naszej atmosferze. Widziałeś, jaki gambit zastosował w tysiąc dziewięćset
czterdziestym, siódmym Reszewski, żeby pokonać Euwego?
— Przestań, wiesz, o czym mówię. To ja mógłbym ci zrobić wykład o cudach tego świata.
Jestem mineralogiem, a ty tylko tępym inżynierem kopalnianym, i do tego jeszcze
Rosjaninem…
— Rano wracam do kopalni soli.
— …a gdzie romantyzm, emocje, sztuka? Spójrz tylko. Ten świat jest na wyciągnięcie
ręki, ale dalszy nam niż odległa o lata świetlne Ziemia. Nie porusza cię to? Nie chcesz wyjść?
— Bez skafandra? Pięć sekund.
— Zupełnie brak ci polotu. Skarleliście. Może pora przywrócić cara?
— Da. Masz dziś dyżur w kuchni.
— Jak mógłbym zapomnieć? Całą noc nie spałem, tylko martwiłem się o menu. Czy
kawior pasuje do Stroganowa? Czy wódka będzie dość zimna?
— Starczy mi kawa i coś z proszku — stwierdził Arkady i wbił spojrzenie w szachownicę.
— Niepotrzebnie się zadręczasz.
— Martwię się o młodego Greera — powiedział kapitan Hegg, sprawdziwszy uprzednio,
czy wyłączył radio.
— Sonny to dobry chłopak — odparł idący obok Robson. Porozumiewali się poprzez
zewnętrzne głośniczki. — Poza tym nie jest taki młody. Ma doktorat i jest naprawdę dobry.
Czytałem parę jego artykułów.
— Nie myślę o pracy. Gdyby w tym był kiepski, nigdy nie trafiłby do Dalekiego Zwiadu.
Ma sprawdzić, czy są tu jakieś interesujące złoża. Wtedy Barabaszew pomyśli, jak się do nich
dobrać. Ja się na tym nie znam. Moim zadaniem jest pokierować całością i dopilnować, by
wszyscy cało wrócili do domu. A Sonny Greer jest przeraźliwie beztroski.
— Ma już doświadczenie.
— Ale zdobyte tylko na Ziemi — parsknął Hegg. — Antarktyda, dżungle, pustynie. To
zabawa. Po raz pierwszy trafił na inną planetę i nie potrafi się odnaleźć. Rozumiesz mnie,
profesorze?
— Aż za dobrze, to moja ósma wyprawa. Nabiłem więcej punktów niż ty. Z punktu
widzenia tych na górze ekolodzy to darmozjady, ale pchają nas do każdej — ekspedycji, bo to
ładnie wygląda w raportach. Szczególnie, gdy przychodzi pora zatwierdzenia budżetu. Jestem
za kwiatek u kożucha i świetnie o tym wiem. Od dawna już nie przejmuję się moją rolą,
zawsze tkwię trochę poza głównym nurtem spraw. Daj chłopakowi nieco czasu i miej na
niego oko. Pamiętasz, jak ja zaczynałem? Na Tanarik 4?
Hegg roześmiał się.
— Trudno zapomnieć. Chyba miesiąc trwało, nim przestałeś śmierdzieć.
— Właśnie. Z początku każdy jest zielony. Dochodzimy.
— Chyba tak.
— Coś się złapało! Patrz! Serpentoid. Cholera! Ma sześć nóg!
Dwie pozostałe pułapki też były pełne. Uśpienie miejscowych form życia i przeniesienie
ich do hermetycznych pojemników trochę trwało. Nie mieli żadnej możliwości, aby
przewieźć okazy żywe na Ziemię, poza kwestią było nawet trzymanie ich w terrariach pod
kopułą. Czekała je sekcja i szczelne, plastikowe torby.
Zawrócili o zachodzie słońca. Wędrowali teraz objuczeni i do bazy dotarli już po ciemku.
Nie pobłądzili, sygnał naprowadzający brzmiał cały czas czysto, a światełko na szczycie
masztu radiowego widać było już z odległości dwóch kilometrów. Niepokoić mogły prawie
puste zbiorniki powietrza, obaj szli na rezerwie, ale starczyło jej aż nadto. Zewnętrzne drzwi
śluzy stały otworem. Hegg zamknął je i przekręcił koło zamka. Uszczelnienie włazu
uruchomiło pompy usuwające trującą atmosferę. Robson włączył prysznic mający spłukać pył
i błoto z kombinezonów.
Silny z początku strumień zmalał nagle do nędznej kapaniny.
— Pusty zbiornik — powiedział Hegg, patrząc na wskaźnik. — Kto jest odpowiedzialny
za napełnianie?
— Chyba Sonny — mruknął z wahaniem Robson. — Ale nie jestem pewien. Nie
pamiętam całego grafiku…
— A ja owszem — skrzywił się Hegg. Włączył zamontowany w ścianie śluzy interkom.
— Co jest? — zabuczał głośniczek. — Dzień i noc na służbie…
— Nie napełniłeś zbiornika systemu odkażającego, Greer. Dzisiaj twój dyżur.
— Racja, kapitanie. Musiało wylecieć mi z głowy. Robiłem obiad i… Jak tylko
wejdziecie, zaraz się tym zajmę.
— Tak? To może powiesz mi, jak mamy wejść, jeśli nie możemy się opłukać?
Głośnik zamilkł na kilka długich sekund.
— Przepraszam. Zdarzyło się. Co możemy zrobić?
— To, co powiem. Poszukajcie wiertła o średnicy mniejszej nieco niż średnica węża od
zbiornika zapasowego, przytnijcie końcówkę przewodu i wywierćcie otwór w ścianie śluzy.
Szybko i sprawnie. Macie nadciśnienie, a my jesteśmy w skafandrach, więc nikomu nic się
nie stanie. Gdy otwór będzie gotowy, zatkacie go wężem i puścicie wodę. Umyjemy się pod
strumieniem.
— Czy to nie ryzykowne, kapitanie? Nie ma innego sposobu?
— Nie. I nie gadać, tylko działać. Natychmiast.
— Dziwne, że nie zbudowali tego tak, żeby można było napełniać zbiornik od środka.
— Podstawowa zasada to zostawiać jak najmniej otworów w kopule. Potem pogadamy o
brakach konstrukcyjnych. Łapcie za wiertło!
Kapitan czekał cierpliwie, ale Robson nie potrafił ukryć zaniepokojenia. Co chwilę zerkał
na wskaźnik ciśnienia w butlach, stukał nerwowo w tarczę. Strzałka stała prawie na pozycji
„puste”. Aż podskoczył, gdy coś zawyło za silikonową ścianą. Dźwięk przeszedł w miarowe
powarkiwanie, czarny czubek wiertła pokazał się na chwilę i zniknął. Rozległ się syk
wylatującego powietrza przerwany wetknięciem węża. Pociekł wartki strumień.
— Umyj się porządnie i nie przejmuj się wskaźnikiem. Te zbiorniki mają nieoficjalną
rezerwę. Mamy jeszcze sporo czasu.
W milczeniu oczyścili skafandry gęstymi szczotkami, dbając, by woda opłukała nawet
najtrudniej dostępne fałdy. Robson ledwo stłumił w sobie okrzyk, gdy ujrzał, jak kapitan
metodycznie szoruje pudła z okazami. Potem wziął się do mycia ścian. Przy kratce odpływu
znalazł dwie podejrzane plamy i kazał Robsonowi dokładnie je zeskrobać. Sam pucował
resztę śluzy.
— Gotowe — powiedział Hegg, prostując się. — Atmosfera planety usunięta. Można
włączyć pompy. Otworzę drzwi.
Syknęło, gdy mieszanka zaczęła napływać. Wewnętrzne drzwi zostały zwolnione z zamka,
ale nie drgnęły. Zbyt duża różnica ciśnienia. Robson stał przed nimi i zaciskał bezradnie
spocone w pancernych rękawicach dłonie. W końcu syk ustał i właz się otworzył. Robson
poszukał palcami zatrzasku hełmu. Hegg zdjął już swój, ułożył go starannie na stelażu i
wszedł do środka kopuły. Pod ścianą sterczał blady Sonny Greer.
— Wiesz, co właśnie zrobiłeś?! Czy masz pojęcie, co właściwie zmalowałeś?!
Kapitan zdumiał się własną reakcją. Nie zamierzał krzyczeć. Nie planował też
rękoczynów, ale bezwiednie zacisnął pięść i cofnął ramię. Boże, pomyślał, jeszcze chwila, a
zabiłbym tego dzieciaka. Dość czasu spędził na planetach o podwyższonej grawitacji, by jego
mięśnie nabrały twardości. Jeden cios zadany dłonią w rękawicy mógłby z pewnością złamać
chłopakowi szczękę, a może i kark. Trwało chwilę, nim Hegg zdołał się opanować.
Rozmasował napięte mięśnie.
— Powiedziałem, że przepraszam, kapitanie. Nie chciałem…
— Kiedy wreszcie wbijesz sobie do łba, że żadne przeprosiny nie ożywią trupa? Brałeś
udział w wielu ziemskich ekspedycjach. Może powiesz mi, co by się stało na pustyni Gobi,
gdybyś zapomniał o napełnieniu zbiornika?
— Ja…
— Powiem ci. Nic by się nie stało. Ktoś łaziłby brudny i tyle. A co dzieje się tutaj? Dwóch
ludzi może zginąć, ot co! Pojmujesz różnicę?
Robson patrzył na to od progu, gdzie stał z hełmem w dłoniach.
— Spokojnie, kapitanie — powiedział zaniepokojony. — Nie trzeba tak krzyczeć.
— Mylisz się — stwierdził wciąż roztrzęsiony Greer. — Kapitan ma rację. Sam
wyszedłbym z siebie, gdyby ktoś wywinął mi taki numer.
Arkady obserwował całą scenę bez słowa.
Kapitan Hegg odwrócił się i zaczął zdejmować skafander. Czuł, że wciąż się w nim gotuje.
Przypominał pokazującego zęby drapieżnika i nie pojmował do końca, skąd aż taka
gwałtowna reakcja. Złożył skafander w szafce. Gdy znów się odezwał, był już prawie
spokojny. Arkady pomagał Robsonowi przy śluzie. Mogli stamtąd wszystko słyszeć, ale się
nie wtrącali.
— Słuchaj, Greer. Osobiście nic do ciebie nie mam i chciałbym, żebyś to zrozumiał.
— Wiem, kapitanie. Trochę pan kanciasty, ale ogólnie równy z pana gość.
Hegg zignorował wieloznaczność tej uwagi.
— Miło, że rozumiesz, zrozumiesz zatem, że to nie moje widzimisię, ale formalne wymogi
bezpieczeństwa, które stosujemy dla dobra całej ekspedycji. Słyszałeś kiedykolwiek o
zasadzie fajtłapy?
— Nie.
— I nie powinieneś. Rzecz nie jest tajna, ale nie chlapie się o niej bez potrzeby. Zasada jest
prosta: dwa błędy i wylatujesz. Wylatujesz ze składu ekspedycji, z Dalekiego Zwiadu i z
roboty. Właśnie miałeś pierwszą wpadkę.
— Co pan chce…
— Właśnie to. Jutro wyślę tygodniowy raport i zamieszczę w nim negatywną ocenę twojej
osoby. Uwaga trafi do twoich akt. To przykre, ale nie ma się czego wstydzić. Wielu ma takie
haczyki w papierach. Po to, abyś zrozumiał wagę regulaminów i nie narażał nikogo więcej na
zgubę. Jeśli znów coś wywiniesz, poproszę centralę o przysłanie zmiennika. — Litości,
kapitanie. Nie było aż tak źle! Nikt nie został ranny. Obiecuję, że to się już więcej nie
powtórzy. Będę starał się w dwójnasób, jeśli pan tego nie wyśle!
— Będziesz się starał, bo złożę raport, jak zapowiedziałem. W zasadzie powinienem wziąć
pod uwagę już to pierwsze zaniedbanie, gdy nie sprawdziłeś należycie zaworu w skafandrze
Robsona. Ale wtedy to teraz byłoby twoim drugim przewinieniem i pakowałbyś już manatki.
Tak być powinno. Uważam, że nie nadajesz się do pracy poza Ziemią.
Odwrócił się i odszedł w najdalszy kąt kopuły. Sonny spoglądał za nim, przygryzając
wargę.
— Jestem głodny — powiedział Arkady, wyglądając ze śluzy i zezując na powarkujący na
elektrycznym piecyku garnek. — Stek pachnie wyśmienicie, jak zwykle zresztą. Kto jeszcze
chętny do michy?
— Ja też poproszę, jeśli łaska — odezwał się Robson, próbując odzyskać naturalne
brzmienie głosu. Niezbyt mu to wychodziło.
— Terapia szokowa chyba pomogła — powiedział Robson, zerkając przez iluminator, czy
Sonny i Arkady jeszcze nie wracają. — Minęły dwa tygodnie i dzieciak chodzi jak zegarek.
Nigdy nie traktował obowiązków równie poważnie.
— Tak dobrze to nie jest. Ostatnio znów żarty się go trzymają. — Kapitan rozprostował
długie palce zdrętwiałe od pracy przy miniaturowej klawiaturze, na której wystukiwał kolejny
raport. — Pracuje zrywami, niestety.
— Chyba niepotrzebnie się niepokoisz. Przecież wiesz, że ktoś może być wesołkiem i
mimo to przykładać się jak trzeba. Dobry Boże, nie słyszałem nigdy, byś narzekał na moje
dowcipy, chociaż jakoś cię nie śmieszą.
— To co innego, profesorze. Cokolwiek gadasz, zawsze pracujesz tak samo. Rzetelnie i
metodycznie.
— Niektórzy nazywają to „staropanieńskim podejściem do życia”.
— Może na Ziemi, tam margines błędu jest prawie zawsze olbrzymi. Ale nie tutaj, gdzie
musimy walczyć o przetrwanie. Albo się to ma, jak ty, albo trzeba się tego nauczyć.
Niektórzy nigdy nie pojmują, na czym to polega, i wracają do pracy na Ziemi. Lepiej bym
sypiał, gdyby nasz spec od minerałów kopał sobie w rodzimym błotku.
— Owilku mowa. Wracają i dźwigają jakieś rude diabelstwo. Mam nadzieję, że napełniłeś
zbiornik.
— Oczywiście! To moja kolej… — Uśmiechnął się, widząc, jak Robson puszcza do niego
oko, ale w duchu uznał, że żart był raczej kiepskiej jakości.
Po drugiej stronie grodzi rozległ się szum prysznica. Hegg obadał spojrzeniem
prowizoryczną łatę nałożoną na ślad po wierceniu i odnotował w myśli, że rano trzeba będzie
ją wymienić. Ciągłe wahania ciśnienia uszkodzą w końcu elastyczny materiał. Nie po raz
pierwszy pożałował, że limity wagowe nie pozwalały wyposażać zwykłych ekspedycji
badawczych w narzędzia do obróbki metali. Prysznic ucichł, wewnętrzny właz uchylił się i do
kopuły wkroczyło dwóch radosnych mężczyzn z pojemnikami ciężkimi od próbek.
— Tak czysta, że nie potrzeba nawet wzbogacania! — krzyknął Arkady.
— Macierzyste złoże, prawdziwa bonanza, najszczęśliwszy traf w historii ludzkości, w
historii galaktyki! — zawtórował mu Sonny, stając w pozie zdobywcy, z jedną nogą na
pojemniku, i rozkładając ręce na użytek szanownej widowni.
— Domyślam się, że znaleźliście nowe złoże rudy — mruknął obojętnie Robson.
— A sprawdziliście je w śluzie czujnikiem? Nie cuchnie niczym podejrzanym?
— Oczywiście, kapitanie, cerberze nasz! — Rozradowany Sonny poważył się klepnąć
Hegga w masywne ramię i nie zauważył nawet gniewnego zmrużenia kapitańskich oczu. —
Już teraz możesz meldować o wielkim, olśniewającym sukcesie naszej ekspedycji!
— Statek przyleci po nas dopiero za trzy miesiące. Mamy jeszcze masę roboty…
— Papierkowej nudy raczej. Przede wszystkim mieliśmy
sprawdzić miejscowe zasoby tytanu, berylu i sodu. Czy są dość bogate, aby uzasadnić
wzniesienie na tej planecie automatycznych instalacji wydobywczych. Bo dla ludzi tlenu tu za
grosz, a trudno wozić go w większych ilościach…
— No i znaleźliśmy! — wtrącił się Arkady. — Niemal cała góra rudy! Kawałki
metalicznego sodu. Już widzę, jak zaczną się teraz zwijać z robotą. Lądowisko, kombajny do
odkrywek i cała ta potężna maszyneria…
— Warn, Rosjanom, czy kombajn, czy traktor, zawsze jednako imponuje — powiedział
Hegg, zarażając się z lekka entuzjazmem. — Teraz wyskakujcie ze skafandrów. Jak się nieco
uspokoicie, to chcę ujrzeć raport na piśmie, żebym mógł wysłać go co rychlej.
Na kilka godzin zapomnieli o całym tym obcym świecie. Głęboko w noc czcili
niespodziewany sukces. Nikt nie liczył na aż tak cenne znalezisko i wyprawa faktycznie
zaczęła należeć do nad wyraz udanych. Planeta Cassidy 2 będzie musiała oddać swe
bogactwa, a wdzięczność ludzkości spłynie na czterech członków ekspedycji badawczej.
Kapitan Hegg zajrzał na samo dno pojemnika z liofilizowanymi filetami rybnymi (których
wszyscy mieli już serdecznie dość) i wydobył cztery steki (chowane dotąd na specjalną
okazję). Pełniący obowiązki sanitariusza Robson uszczuplił zapasy szpitalika o butelkę
brandy. Alkohol wiele nie zmienił; i bez niego byli dość rozmowni. Takie noce długo się
pamięta. Spać położyli się bardzo późno, długo jeszcze gadając po ciemku, śmiejąc się z
chrapania Robsona. W końcu zasnęli.
Kapitan Hegg obudził się pewien, że coś jest nie tak. Potrząsnął głową i przeklął lekkiego
kaca. Co właściwie wyrwało go ze snu? W pomieszczeniu było ciemno, tylko światełka na
konsolach jarzyły się zielono. W razie kłopotów alarm dawno by ich obudził, czerwona lampa
aż kłułaby w oczy. Co zatem? Zakaszlał.
Wciągnął ciężko powietrze i znów zaniósł się kaszlem. Dym! Ale skąd tu dym? Palenie
było zabronione, większość wyposażenia kopuły była ognioodporna…
Kontenery z próbkami!
— Wstawać! — wrzasnął Hegg, nie tyle zeskakując, ile spadając z górnej koi. Sięgnął do
włącznika światła. W tej samej chwili dostrzegł nitkę czerwonego blasku wydobywającego
się spod przykrywy hermetycznego pojemnika.
— Wstawać! Wstawać!
Wyciągnął Sonny’ego do połowy z pościeli, kopnął Arkadego w bok. Tyle akurat miał
czasu. Z tyłu usłyszał gramolącego się Robsona.
— Robson! — krzyknął, rzucając się ku pojemnikowi. — Otwieraj drzwi śluzy!
Ekolog był już przy włazie i szarpał za koło. Hegg przycisnął ramię do skrzynki i pchnął.
W tej samej chwili płomienie przeżarły się przez wykładzinę i buchnęły wysoko, biały dym
spowił całe wnętrze kopuły. Hegg zachwiał się, zakaszlał i z jękiem padł na plecy. Sonny
przeskoczył go i narzucił koce i pościel na źródło ognia. Dym przerzedził się na tyle, że
Arkady mógł popchnąć kontener ku progowi śluzy.
Ogień pojawił się ponownie, gdy byli już przy włazie. Płynny metal pociekł z wnętrza
kontenera drobnymi, ale żywymi strużkami. Arkady pośliznął się i padł kolanem w sam
środek dymiącej kałuży. Odtoczył się, gołymi dłońmi zgasił płonącą nogawkę piżamy. Zaraz
potem Sonny i Robson cisnęli kłębowisko do śluzy i zatrzasnęli właz.
— Pompy… — wykrztusił Hegg, ale Arkady już włączył co trzeba. Klimatyzacja ruszyła z
cichym wyciem na najwyższych obrotach.
Czym prędzej pozbierali płonące drobiny, składając je w masywnych, metalowych
pojemnikach, które miast powietrzem napełnili obojętnym helem. Ogień w śluzie wygasł
samoczynnie z braku tlenu. Dymu ubywało z każdą chwilą.
— Co się stało? — spytał oszołomiony gwałtowną akcją Arkady. Nie zauważył jeszcze, że
nogę ma czerwoną od krwi.
— Jeden z zamków kontenera nie był należycie zamknięty — wychrypiał Robson. — Tyle
dojrzałem, gdy przepychałem świństwo przez próg. Ten z prawej. Została szpara dość duża,
by powietrze weszło do środka…
— Kto zamykał ten pojemnik? — spytał ostrym tonem Hegg. Jakimś cudem przestał nawet
kaszleć.
— Ja — stwierdził Arkady i skrzywił się. — Ale Sonny potem otwierał go jeszcze i
dokładał ostatnią próbkę.
Jak na komendę spojrzeli wszyscy na Sonny’ego.
— Ale ja nie… może przypadkiem… — powiedział obojętnie. Nie doszedł jeszcze do
siebie po wypadku.
Najbliżej stał Robson.
— Ty… ty… — zaczął, ale nie znalazł właściwych słów. W zasadzie mógłby wyglądać
nawet śmiesznie z lśniącą łysiną, obwisłymi policzkami i rumieńcem wściekłości, ale jakoś
nikt nie zachichotał. Niemal odruchowo zamachnął się i otwartą dłonią uderzył Sonny’ego w
twarz. Chłopak zachwiał się i pomacał czerwony ślad na policzku.
Arkady skoczył i z całej siły rąbnął chłopaka pięścią w kark, obalając go na podłogę. Po
chwili opadła go cała trójka. Bili na oślep, kopali, wrzeszczeli coś ledwo artykułowanego.
Kapitan Hegg ulżył sobie jednym i drugim kopniakiem, aż wróciła mu pamięć, kim jest i
co tu robi. Odskoczył i kazał podwładnym też przestać. Nie posłuchali go. Ostatecznie musiał
obezwładnić Arkadego chwytem judo, drobnego profesora zaciągnął po prostu na pryczę.
— Daj mi kluczyk do kontenera medycznego — powiedział, gdy Robson wreszcie się
opanował.
Nie wracali do szczegółów tej nocy ponad minimum uzgodnień niezbędnych, by usunąć
szkody i wyleczyć obrażenia. Sonny spędził trzy dni w koi. Milczał, spowity w bandaże.
Zamykał oczy, ilekroć ktoś pojawiał się obok. Poparzony Arkady kręcił się po kopule i
wykonywał tylko drobne prace. Kapitan Hegg dostawał przy byle okazji ataku ostrego kaszlu.
Profesor nie odniósł żadnych obrażeń, ale poszarzał jakoś i posmutniał, jakby uszło z niego
powietrze. Każdy zajmował się swoimi sprawami a gdy rozmawiali, czynili to przyciszonymi
głosami.
Do upragnionego przybycia statku zostało jeszcze trzynaście tygodni.
Czwartego dnia Sonny wstał. Pokiereszowany, ale na oko gotów do wypełniania
obowiązków.
— Co mogę zrobić? — spytał.
Arkady i Robson odwrócili twarze. Hegg zmusił się do udzielenia odpowiedzi.
— Tylko jedno. Arkady nie wejdzie jeszcze w kombinezon, musisz więc pójść ze mną po
resztę próbek. Potem będziesz wolny od służby. Masz leżeć na koi, a przynajmniej za bardzo
się od niej nie oddalać. Nie dotykaj żadnego urządzenia ani niczego. Posiłki będziemy ci
donosić.
Więcej już z nim nie rozmawiali nawet wtedy, gdy wręczali mu talerze; jednak napięcie
narastało i z każdym dniem było coraz gorzej. Hegg zastanawiał się w duchu, ile jeszcze
czasu minie, aż zdarzy się coś naprawdę paskudnego.
Któregoś dnia Sonny zachwiał się, idąc do toalety i oparł mimowolnie ręką o pulpit
sterowniczy klimatyzacji. Arkady rąbnął go natychmiast. Raz tylko, ale potężnie. Chłopak
poleciał na drugi koniec pokoju. Hegg odkładał wyprawę po próbki w nieskończoność, ale w
końcu musiał coś postanowić. Pomyślał, że może chwilowe usunięcie gościa z widoku
wniesie nieco odprężenia.
— Jutro idziemy — zapowiedział. Pozostała trójka przyjęła nowinę w ciszy.
— Sprawdzę pański skafander, kapitanie — odezwał się ostatecznie Arkady.
— Pomogę mu — dodał Robson i wstał. — Zawsze to dwie pary oczu.
Hegg nie protestował. Ostatnimi czasy to była norma. Jeden sprawdzał drugiego, zupełnie
jakby czuli paniczny lęk przed wszystkimi pułapkami, które może im jeszcze zgotować ta
planeta. Kapitan powątpiewał, czy zdołają bezpiecznie wytrzymać w tym napięciu aż trzy
miesiące. Gdy pozostała dwójka zniknęła w śluzie, Sonny wbił spojrzenie w przełożonego.
— Czy mogę sprawdzić mój skafander? — spytał. Pozostali omijali skafander Greera
szerokim łukiem, jakby w ogóle go nie dostrzegali.
— Dalej — mruknął Hegg. Potem poszedł za chłopakiem i uważnie śledził każdy jego
ruch. Wiedział, że nie poprawi niczego, patrząc tamtemu na ręce, ale nie mógł się opanować.
Rano było jeszcze gorzej. Sonny musiał sam ubrać skafander. Nikt nie chciał mu pomóc,
chociaż kapitana zmuszono do powtórzenia całej kontroli aż trzy razy. Dopiero, gdy właz się
zatrzasnął, Hegg pomyślał o sprawdzeniu skafandra chłopaka.
— Raz — powiedział Sonny. — Rezerwowy zbiornik tlenu. Pełen.
— Raz — powtórzył Hegg, zmuszając się, aby dotknąć skafandra Greera. Kolejno
odczytywali wszystkie punkty.
— Trzynaście, zawór zewnętrzny.
— Trzynaście, zamknięty. — Hegg wyczuł pod palcami drobną dźwigienkę… i przekręcił
ją o pół obrotu. — Czekaj! Tak, jest dobrze. — Drżącą dłonią zamknął ponownie zawór.
Co mnie opętało? — rozmyślał, idąc z wolna ku odległym wzgórzom. Czemu? Przecież
wcale nie pragnął zabić Sonny’ego. Chociaż… Wiedział dobrze, że ten człowiek winien
umrzeć, zanim sam kogoś zgładzi. Zanim zgubi ich wszystkich.
To proste. Sonny Greer był niebezpieczny. Już nie przyjaciel, nie współtowarzysz, ale
wróg sprzymierzony z obcą planetą. To dlatego reszta traktowała go jak zapowietrzonego.
Był Jonaszem. A nawet gorzej. Dawał dostęp śmiercionośnym mocom. Ci dwaj pod kopułą
też to czuli. Greer winien odejść.
W tej samej chwili Sonny Greer puścił swój uchwyt kontenera, zachwiał się i upadł.
Hegg spojrzał zdumiony na wijące się ciało. Głośnik w skafandrze Greera był włączony i
ledwo kilka stłumionych dźwięków wydostało się na zewnątrz. Hegg nie pojmował, co się
dzieje. Pochylił się nad chłopakiem. Ten wygiął się w łuk i znieruchomiał. Kapitan przetoczył
ciało na plecy. Zza wizjera spojrzała nań udręczona twarz. Martwa twarz.
Współczucie ustąpiło momentalnie miejsca niewyobrażalnej uldze.
Sonny zginął zatruty tutejszą atmosferą. Ale jak do tego doszło? Skafander był szczelny,
Hegg gotów był przysiąc, że sprawdził go należycie. Potem przypomniał sobie o
mimowolnych manewrach przy zaworze. Ale przecież go zamknął.
A może nie? Rączka poddała się naciskowi i ustawiła jak należy, czyżby… Raz jeszcze
obrócił bezwładne ciało.
Zawór był zablokowany. W środku tkwiła jakaś drobina metalu. Okruch właściwie.
Ubytek powietrza musiał być na tyle gwałtowny, że wewnętrzne ciśnienie jednak opadło.
Dość, aby atmosfera planety zaczęła przenikać do środka skafandra. Musiało tak być, bo
Sonny Greer nadawał się już tylko do kostnicy.
Kapitan czuł, jak ustępuje narastające przez ostatnie dni napięcie. Równocześnie pojawiło
się drobne, ale dokuczliwe pytanie: Skąd wziął się ten kawałek metalu w świetle zaworu?
Przypadkiem? Dziwny to przypadek, jeśli zawór dał się otworzyć, a następnie zablokował w
położeniu tak niewinnym, że wyglądał na zamknięty.
— Przyczyna śmierci: wypadek — powiedział kapitan Hegg głośniej, niż zamierzał. Wstał,
otrzepał rękawice i kolana.
— To musiał być wypadek. Na samobójcę jakoś nie wyglądasz — mruknął do
nieruchomego ciała. — Po prawdzie musiałbym to uznać za zabójstwo w samoobronie,
uzasadnione wyeliminowanie czy coś takiego, ale czegoś podobnego w raporcie napisać po
prostu nie mogę. Rozumiesz mnie, Sonny?
Teraz, gdy źródło zagrożenia zniknęło, zaczynał odczuwać tłumioną dotąd instynktem
samozachowawczym litość.
— Przykro mi, Sonny — wyszeptał i dotknął martwego ramienia. — Po prostu nie
powinieneś tu przylatywać. Żałuję, że nie zrozumieliśmy tego wcześniej. Dla dobra nas
wszystkich. Przede wszystkim dla twojego. — Wstał i pewniejszym już głosem dodał: — A
teraz najlepiej będzie, jeśli wrócę do kopuły i zrobię z tym wszystkim porządek…
Zaczęło się długie zapominanie.
Przełożył Radosław Kot