13966
Szczegóły |
Tytuł |
13966 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13966 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13966 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13966 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tomasz Kilian
Płaszcz
– Co zamierzasz zrobić? – zapytała. Leżeliśmy obok siebie i wsłuchiwaliśmy się w
odgłosy
nocy. Żadne z nas nie mogło zasnąć. Zastanawialiśmy się nad nadchodzącym dniem
piętnastego
listopada.
– Nie wiem jeszcze – odpowiedziałem. Było to zgodne z prawdą. Nie wiedziałem.
– Musisz to przerwać – powiedziała. Dla niej było to takie proste.
– Pewnie masz rację. Ale czy to aż takie złe?
Przecież przynajmniej nie włóczy się z jakimiś podejrzanymi typami.
Moje argumenty oczywiście jej nie przekonały.
Trudno się dziwić. Nie przekonały mnie samego.
– To obsesja. Nawet nie. To mania. Tak powinieneś na to patrzeć.
– Tak, oczywiście, to mania – potwierdziłem. – Ale nie taka najgorsza. On po
prostu czyta za
dużo książek.
Popatrzyła na mnie oburzona.
– Książek! – wrzasnęła. – Przecież nie chodzi o książki! A te wszystkie
przedmioty! Granaty,
pociski! To już nie jest kolekcjonerstwo! On zajmuje się wyłącznie tym!
– Dobrze – stwierdziłem. – Masz rację. Powiedziałem to dla świętego spokoju, ale
oczywiście dobrze wiedziałem, że faktycznie ma rację. Mój syn miał obsesję na
punkcie swojego
dziwnego hobby i ukrywanie tego faktu było najzwyklejszym mydleniem oczu. Nie
było uczciwe
ani wobec niej, ani wobec niego. Może przede wszystkim wobec niego. To była
prawie choroba,
z której nie potrafił się wyleczyć.
Interesował się nie znaczkami i nie monetami, ale pierwszą wojną światową.
Kupował
książki, kasety wideo, programy multimedialne, a od pewnego czasu przeszedł na
kolekcjonerstwo. Byliśmy wspólnikami tej „zbrodni”, a teraz zastanawialiśmy się,
jak z tego
wybrnąć. Nie było to łatwe zadanie. Hobby pochłonęło naszego syna bez reszty. „I
nie chodzi
wcale o to, że był pasjonatem kolekcjonerem. On był jakimś, chociaż to słowo tak
źle się kojarzy,
zboczeńcem. Nie miał przyjaciół, nigdzie nie wychodził. Czasami wręcz chciałbym,
żeby
przyszedł do domu pijany. Żeby miał normalne, przyziemne zainteresowania, lubił
być na rauszu,
podniecał się na widok krótkiej spódniczki lub kibicował jakiemuś zespołowi. To
byłoby na
pewno o wiele łatwiejsze i dla niego, i dla nas. Dostawałby bury, jak wszyscy
młodzi ludzie, że
wraca za późno, albo że przesadził z alkoholem. Ale przynajmniej byłby
najnormalniejszym
w świecie nastolatkiem.
I może wówczas wszystko by grało.
Nie grało jednak nic. Trochę z mojej winy, trochę z winy mojej żony, a przede
wszystkim
z winy serbskiego studenta Gawrilo Principa, który ośmielił się zastrzelić
arcyksięcia
Ferdynanda. Mój syn, odludek i dziwak, dostał się we władanie sił, którym nie
potrafił stawić
czoła. Nie, nie mówię o magii. Były to siły zbytniego entuzjazmu.
Kiedy jeszcze studiowałem, dorabiałem sprzątaniem u jednego faceta, który był
obłąkanym
kolekcjonerem monet. Zbierał wszystko co się dało. Nie miał żony ani dzieci, ale
za to kupę
przyjaciół w wielu krajach, równie obłąkanych jak on kolekcjonerów, z którymi
wymieniał się
przy każdej możliwej okazji. Miał nawet wykrywacz metali którym przeczesywał
plaże i laski.
Kilka razy znalazł coś cennego, w większości jednak odkrywał kapsle od butelek
po piwie
i metalowe zakrętki. To jednak go nie zniechęcało. Dla lichej saskiej monety z
wczesnego
średniowiecza gotów byłby przeczesać puszczę Białowieską, gdyby tylko ktoś dał
mu taką
okazję.
Przypominałem sobie o tym facecie za każdym razem, kiedy odwiedzałem pokój
mojego
syna. Magda miała rację. Tak, Magda miała rację, to hobby stawało się
chorobliwe. Nie chodziło
mi wcale o pieniądze, mimo że eksponaty Bartka warte były zapewne ładne kilka
tysięcy. Rzecz
dotyczyła hołdu, jaki im składał.
Nazwałem to hołdem i nie bez powodu. Na swój sposób to był hołd. Kiedy kończył
lekcje
i wracał do domu, zamykał się w swoim pokoju i nie zajmował niczym innym, aż do
wieczora.
Doprawdy nie mam pojęcia, jak udawało mu się przechodzić z klasy do klasy, i to
na wcale nie
najgorszych stopniach, skoro nie uczył się prawie wcale. Był inteligentny, może
nawet bardzo,
lecz przecież nawet geniusz nie przyswaja wiedzy z powietrza. A geniuszem Bartek
na pewno nie
był. Całe dnie poświęcał czytaniu książek o pierwszej wojnie światowej, pisaniu
listów do kilku
innych kolekcjonerów, z którymi nawiązał znajomości albo oglądaniu po raz
tysięczny składu
przedmiotów zwanych kolekcją. I tak dzień w dzień, bez przerwy, adorując sprawy,
które już dla
nikogo nie miały znaczenia.
Może nie rozumieliśmy prawdziwych pasjonatów.
Nadchodziły jego osiemnaste urodziny. Pięć lat wcześniej, kiedy kończył
trzynaście lat,
popełniłem błąd, przez który obsesja Bartka zaczęła rosnąć w tempie lawinowym.
Był to zły
okres. Mojej dopiero co powstałej firmie groziła plajta, a na dodatek wspólnik,
z którym
zakładałem interes, wycofał się, zabierając swoje pieniądze. To nie był jakiś
tam lichy kapitał,
lecz trzydzieści procent wartości firmy. Wszystko wskazywało, na to, że zostanę
bankrutem, na
dodatek bankrutem z długami w kilku bankach, i przerażało mnie to. Przez kilka
miesięcy
siedziałem w firmie od rana do nocy, kalkulując, obliczając, przeprowadzając
transakcje
i wyciągając kawałek po kawałku sam siebie z bagna, w którym się topiłem. Nie
miałem czasu
dla rodziny. Oczywiście rozumieli to bardzo dobrze, a ja starałem sięgnie
zapominać
przynajmniej o ważnych datach. Kiedy Bartek kończył trzynaście lat, ja walczyłem
o utrzymanie
firmy i utrzymanie poziomu życia mojej rodziny. Ponieważ moja żona nie miała
specjalnie
ochoty na kupowanie prezentu, zaproponowaliśmy Bartkowi, że zamiast prezentu
dostanie od nas
pieniądze. Zgodził się bez urazy.
Więcej, wyglądało na to, że ten pomysł mu się podoba.
Zaniepokoiło mnie to. Do głowy by mi nie przyszło, że zamierza zostać
kolekcjonerem,
chociaż czytał już wówczas kupę tych swoich książek.
Prezent, który sam sobie kupił wprawił nas w osłupienie. W pudełku, obwiązany
wstążeczką,
leżał niemiecki granat ręczny z czasów pierwszej wojny.
Wypatrzył go dwa tygodnie przed urodzinami i przekonał sprzedawcę, żeby
zatrzymał go dla
niego.
Nie pytaliśmy, ile kosztowało to dzieło sztuki – ale osobą, która była
najbardziej z tego
zakupu niezadowolona była moja żona.
– Myślisz, że to bezpieczne? – zapytała, kiedy leżeliśmy wieczorem w łóżku. –
Przecież to
może wybuchnąć.
– Daj spokój – chciałem ją uspokoić. Tak naprawdę wcale nie byłem spokojny, ale
zacząłem
już zgrywać rolę twardziela. – Przecież granat jest pusty. Wszystko, co miało
prawo wybuchnąć,
już dawno zostało z niego wyciągnięte. Poza tym to pasja jak każda inna.
Wolałabyś, żeby zbierał bezużyteczne nalepki po gumach?
– Nie, nie to, ale... – zamilkła, jakby zastanawiając się, co dalej powiedzieć.
– Ale nie
sądzisz, że to już przesada? Ta jego pasja? Ciągle tylko wojna, wojna.
Staje się coraz bardziej oderwany od rzeczywistości.
– No to co? – broniłem Bartka. Dlaczego to robiłem, skoro sam czułem podobne
obawy? –
Ma dopiero trzynaście lat. Jeszcze przyjdzie czas, żeby spoważniał.
Zobaczysz, jeszcze będziesz żałowała, że nie siedzi w domu i nie czyta książek.
Niech tylko
zacznie interesować się dziewczynami. Sądzę, że wtedy zarzuci tę swoją pasję
albo przynajmniej
sprowadzi ją do roli konika. Jeszcze w zeszłym tygodniu mówiłaś, żebym się nie
martwił, bo to
inteligentny chłopiec. Teraz mówisz, że przesadza. Kochanie, czy mogłabyś się
zdecydować?
Obrzuciła mnie spojrzeniem zamrażającym słońce i nie rozmawialiśmy już więcej.
Moja
żona miewa czasem humory. Nie odzywała się przez następny dzień, uważając, że ma
stuprocentową rację, a ja jestem ignorantem, który nie chce słuchać głosu
rozsądku.
Oczywiście to był głos jej rozsądku i tylko ona mogła sobie pozwolić na
lekceważenie
cudzych, czyli moich, opinii. Ja nie miałem do tego prawa. W końcu codzienne
troski
i obowiązki spowodowały, że przeszliśmy nad sprawą do porządku dziennego. Ale od
tej pory
Bartek prosił, żebyśmy dawali mu pieniądze. I my, lekkomyślnie godziliśmy się,
żeby kupował
różnego rodzaju graty-eksponaty, nie dostrzegając, albo nie chcąc dostrzec, że
to zaczyna się
niebezpiecznie pogłębiać.
Tak działo się przez pięć lat. Ale teraz należało z tym skończyć.
Myliłem się, co do intensywności tego hobby.
Bartek przestał być dzieckiem, ale wojenna pasja wcale nie osłabła, stała się
tylko bardziej
rozważna i przemyślana. Ciągle myślał, marzył i mówił o pierwszej wojnie
światowej, bez
przerwy pisał listy do innych kolekcjonerów i wciąż był przeraźliwie samotnym
człowiekiem.
Widać jednak niespecjalnie mu to przeszkadzało dopóki miał swoje eksponaty. Za
zaoszczędzone
pieniądze kupował akcesoria wojenne – niektóre prawdziwe, inne wzorowane,
wszystkie
związane z pierwszą wojną. Nabył kilkanaście wojennych marek wybitych w 1915
roku oraz
karabinowe kule używane przez Niemców. Zamierzał kupić pocisk, ale kategorycznie
nie
zgodziliśmy się.
Jakimś cudownym trafem zdobył pruski hełm z charakterystycznym szpikulcem – ile
za
niego zapłacił nie chciał się przyznać. Miał oszczędności ulokowane w banku, do
których nie
miał dostępu, ale posiadał też pieniądze z kieszonkowego, które, jak sądziliśmy,
regularnie
wydaje. Tutaj widać myliliśmy się oboje.
Przecież skoro nie miał przyjaciół... nie było kina i lodów. Żadnych zwyczajnych
rozrywek.
Miał z czego oszczędzać. Nie lubił słodyczy, nie interesował się komputerami.
Właściwie nie
interesował się niczym innym poza pierwszą wojną. Stawało się to coraz bardziej
urojone i coraz
bardziej, chociaż baliśmy się to przyznać, niebezpieczne. Bartek popadał w manię
prześladowczą.
Teraz widziałem jedyną szansę, żeby to przerwać.
Miałem zamiar kupić mu coś drogiego i, jak to się mówi, zupełnie z innej beczki.
Przecież po
to są osiemnaste urodziny, nieprawdaż? Aby dostać drogie prezenty, o których
pamięta się potem
przez całe życie.
Nie żebym był snobem. Mimo bogactwa nie zmieniłem się tak bardzo. Ale dość
miałem jego
dziwacznych eksponatów. Chciałem, żeby zajął się czymś innym. Na przykład
prowadzeniem
samochodu.
To nie był taki zły pomysł z samochodem, jednak Bartek nie miał prawa jazdy.
Stać mnie
było na zakup auta, byłem jednak pewien, że mój syn nie będzie go używał. Nie
interesował się
motoryzacją, ani nie cieszyła go jazda samochodem. Nawet gdybym zdołał namówić
go do
zrobienia prawa jazdy, niczego by to nie zmieniło. Samochód odpadał. Po co ma
zajmować
miejsce na podjeździe?
Ale innych pomysłów nie miałem. Mimo to nie zamierzałem dać się pokonać.
Musiałem mu jeszcze obwieścić to, że nie dostanie pieniędzy. Bałem się złości,
którą
zobaczę na jego twarzy, a jeszcze bardziej bałem się rozżalenia. Ale nie było
drogi powrotnej.
Jeśli chciałem jeszcze naprostować swojego syna na właściwą drogę, to był to
ostatni dzwonek.
Sądził pewnie, że tak będzie zawsze – będzie miał, co chce, lecz miałem zamiar
wyprowadzić go
z błędu. Wiedziałem, że będzie niezadowolony, może nawet zły (Na pewno miał już
upatrzoną
jakąś wojenną pierdołę. Co tym razem to mogło być? Pocisk artyleryjski? Bomba
lotnicza?
Karabin maszynowy?).
Ale nie było mowy, żebym ustąpił. Nigdy nie umiałem być twardy w stosunku do
dzieci
(jeśli już coś przeskrobały, wolałem zrzucić odpowiedzialność wychowawczą na
żonę), ale
zacząłem się poważnie martwić o mojego syna. Pasja pasją, ale obsesja to już
zupełnie inna
bajka. Z obsesją taką jak ta postanowiłem wreszcie walczyć.
Zaszedłem do niego wieczorem, kiedy zbierał się już do snu. Kiedy wszedłem,
czytał jakąś
książkę (Dziwne.
Nie historyczną), ale odłożył ją, gdy powiedziałem mu, że chcę z nim porozmawiać
na temat
prezentu. Jak co roku, pojawił się w jego oczach ten sam błysk.
– Posłuchaj, synku – powiedziałem najspokojniej jak potrafiłem. Nie byłem dobrym
dyplomatą, a chciałem, żeby mój syn zrozumiał, że robię to dla jego dobra. –
Chodzi mi o twoje
urodziny.
– Nie musicie kłopotać się z prezentami – odparował tak szybko, że aż się
zdziwiłem. –
Wystarczy, że jak co roku dacie mi trochę pieniędzy...
– W tym rzecz. Znowu kupisz za nie jakiś eksponat.
– Czy... czy to źle?
– Nie, jasne, że nie. Ale co roku za pieniądze, które ci dajemy, kupujesz
kolejne eksponaty
do swojej kolekcji. Nie powiem, cieszy mnie, że masz jakąś pasję, ale to już
chyba przesada.
Powinieneś interesować się także czymś innym niż tylko historią. Nie zrozum mnie
źle, to...
– Tak, bo ty chcesz, żebym prowadził tę twoją firmę – przerwał mi. Zdziwiło mnie
jego
niecodzienne zachowanie. – Żebym poszedł na ekonomię albo coś innego co mnie
zupełnie nie
interesuje, ale jest praktyczne. Nie chcecie z mamą dopuścić myśli, że mógłbym
studiować
historię.
– Ależ nie, chodzi tylko o prezent...
– No tak, ale bylibyście szczęśliwi, gdybym interesował się na przykład
pieniążkami.
„Ależ się nimi interesujesz – pomyślałem.– Tylko tego nie dostrzegasz. A za co
niby
kupujesz te śmieci?”.
Niczego jednak nie powiedziałem. Powinienem go skrzyczeć, powiedzieć, żeby nie
pyskował, ale nie potrafiłem. Stanowczości brakowało mi najbardziej.
– Jeśli chcesz studiować historię, to proszę bardzo.
Dla mnie nie jest to żadną przeszkodą. Ale co innego studiowanie historii, a co
innego
obsesja na jej punkcie.
Nie odpowiedział na mój zarzut, ale widziałem, że myśli nad czymś. Może nad
ripostą.
Chyba jednak wiedział, że to ja mam w ręku wszystkie argumenty.
– Więc nie dacie mi pieniędzy? – zapytał. Znał odpowiedź.
– Nie, synku. Nie w tym roku. Ale już niedługo będziesz pełnoletni. Jeżeli
bardzo chcesz
mieć pieniądze na swoje hobby, to znajdę ci na wakacje jakieś zajęcie. Jak w
Ameryce. Nauczysz
się pracować i zarabiać.
– Tak. Ale tego może już nie być.
Nie wiedziałem, co ma na myśli. Wyszedłem, uznając że dalsza rozmowa nie ma
sensu. On
wiedział swoje, ja swoje. On chciał jedno, ja drugie. Nie istniała między nami
zgoda. Bo żaden
z nas nie zamierzał ustąpić. I nie było szans na kompromis.
– W takim razie nie musicie mi nic kupować – powiedział, gdy już wychodziłem. –
Nie
potrzebuję żadnych prezentów Zarzut. Czym sobie na niego zasłużyłem?
– Spodoba ci się – odpowiedziałem i nie czekając na kontrę wyszedłem z pokoju.
Ale nie wiedziałem, czy naprawdę mu się spodoba.
Nie wiedziałem, bo nie miałem pojęcia, co mu kupię.
Moja wyobraźnia okazała się bardziej ograniczona niż myślałem, a inwencja po
prostu nie
istniała. Czułem się stary i ociężały umysłowo. Zbyt stary. Pomyślałem o żonie,
uznałem jednak,
że kupiony przez nią prezent już z całą pewnością go nie ucieszy. Może to męski
szowinizm,
jednak znając Magdę tak długo, znałem też jej przyzwyczajenia i to, że
kompletnie nie ma gustu.
Moja żona jest przyzwoitą, dobrą, opiekuńczą i kochającą osobą, ale osobą
kompletnie
pozbawioną dobrego smaku. Szczególnie, jeśli chodzi o kupowanie prezentów
mężczyznom
swojego życia. Pewnie sprawiłaby mu jakiś drogi, ale niemodny lub paskudnie
brzydki ciuch
albo – co gorsza – zestaw kosmetyków zupełnie do niego niepasujących.
W poszukiwaniu twórczej inspiracji postanowiłem odwiedzić jego pokój. Był
piątek, Bartek
poszedł do szkoły, ja zaś jechałem do firmy trochę później. Nie miałem klucza,
ale nie zamknął
pokoju (w zasadzie wiedziałem, że tego nie robi). Pokój był schludny i na
pierwszy rzut oka
wyglądało, że należy do wyjątkowego pedanta. Cóż, może w istocie tak było...
Lecz w naszej rodzinie nie było to nic wyjątkowego.
Dwoje ludzi o takich samych przyzwyczajeniach wyniesionych z rodzinnego domu
połączyło
się węzłem małżeńskim i założyło rodzinę. Było oczywiste, że przekażą dzieciom
swoje nawyki
(mieliśmy jeszcze córkę, studentkę drugiego roku prawa), a nawet jeśliby tego
nie zrobili, dzieci
przywykną do poszanowania zasad, które obserwowały u rodziców. Akcja – reakcja.
Patologia tworzy patologię, porządek tworzy porządek.
Proste i nieskomplikowane prawo dziedziczenia.
Idealnie zaścielone łóżko i nieskazitelny ład.
Odkurzony dywan, biurko uprzątnięte, książki poukładane na półkach. Wszystko
w należytym porządku. Poza jednym. Na stoliku leżał granat.
Wydało mi się to co najmniej podejrzane. Co tam robił?
Jasne, leżał. Widok ten jednak wydał mi się mocno niepokojący. Psuł ideał. Nie
pasował do
reszty. Bartek wyciągnął go z gabloty stojącej tuż przy oknie. Ale po co?
Nie sądziłem, że znajdę odpowiedź. Zamiast tego zacząłem rozglądać się po pokoju
w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi zasugerować rozwiązanie.
Może mój syn interesował się także czymś poza pierwszą wojną światową, lecz
wstydził się
do tego przyznać. Myśl głupia, ale przecież nie bezzasadna.
Wstydliwe hobby, które ukrywał przed wzrokiem wścibskich. Niestety, niczego
takiego tam
nie było. W pokoju znajdowały się tylko książki, i to takie, których najchętniej
bym tam nie
oglądał. Pełno książek. Stojąc w równych rzędach na półkach, przypominały
żołnierzy
ustawionych w szeregu. Jeszcze raz spojrzałem na granat. Leżał na stoliku niczym
jakiś śmieszny
bibelot albo abstrakcyjna rzeźba, a ja nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że
jest niebezpieczny.
Dlaczego kiedyś pozwoliłem na jego zakup? Dlaczego nie kazałem mojemu synowi
zwrócić go,
kiedy przyniósł go do domu? Czy ten granat na pewno był pusty? Czy już nigdy nie
wybuchnie?
Kiedy podszedłem do stojącego po drugiej stronie pokoju fotela, zauważyłem
kolejny
element układanki.
Pruski hełm. Bartek trzymał wszystkie swoje cenne zdobycze w gablocie, lecz
musiał je
wyciągnąć dziś rano przed pójściem do szkoły. Po co? Żeby udawać niemieckiego
żołnierza,
dzierżąc w ręku granat i wyobrażając sobie, że znajduje się w okopach? Czy może
podziwiał ich
piękno, którego ja nie dostrzegałem? Były to pytania, na które nie znałem
odpowiedzi i na które
chyba odpowiedzi znać nie chciałem.
Wróciłem do półki z książkami. Pokój Bartka jest dosyć przestronny, ale nie ma
tam za wiele
rzeczy. Są półka, stolik i gablotka, jest łóżko, wieża i mały telewizor.
Aranżacja pokoju
gustowna, nieprzesycona klamotami ani nadmiarem ozdób. Bartek sam ją
skomponował. Widząc,
że ma w tym kierunku dryg, zaczęliśmy z żoną namawiać go na studiowanie
architektury, ale on
nie brał pod uwagę niczego innego niż historia. Liczyło się tylko to jedno.
Mogłem też założyć
się o cały majątek, jakiego się dorobiłem, że jego praca magisterska będzie
dotyczyć pierwszej
wojny światowej. Nie, majątek to za mało. Mogłem się założyć o cały świat.
Z półki z książkami wyciągnąłem opasły tom – Działania na froncie zachodnim w
czasie
pierwszej wojny światowej. Tytuł nie sugerował literatury popularnej. Była to
raczej jakaś uczona
rozprawa.
Przekartkowałem książkę parę razy, ale nie zaciekawiła mnie specjalnie.
Odłożyłem ją więc
na półkę i wziąłem następną. Tym razem była cieniutka i szybko przekonałem się
dlaczego. To
były fotografie.
Oglądałem je z uwagą, chcąc wiedzieć, co takiego fascynuje mojego syna w tej
przeklętej
wojnie. Na pierwszej stronie uśmiechnięte twarze żołnierzy idących na front.
Ludzie wiwatują.
Wszyscy, zarówno po jednej, jak i drugiej stronie sądzą, że wojna skończy się
szybko. Wszyscy
są patriotami. Podpis pod fotografią – „Wymarsz żołnierzy francuskich – sierpień
1914”. Na
kolejnych stronach obrazy stawały się bardziej ponure. Oto zniszczone ostrzałem
artyleryjskim
miasto w Belgii – „Październik 1914”.
Oto zmęczone twarze żołnierzy zmuszonych do siedzenia w okopach i czekania na
odległy
koniec. Oto ziemia niczyja – prawdziwe poletko śmierci, pełne porozrywanych ciał
i porzuconej
broni, a także zasieków i lejów po bombach. Oto wreszcie koniec – żołnierze
niemieccy wracają
do ojczyzny po czteroletnich zmaganiach. Wracają, żeby odpocząć.
Na jednej fotografii pruski żołnierz stoi w okopie, paląc papierosa. Pada deszcz
– żołnierz ma
na sobie nieprzemakalny płaszcz z kapturem, który zarzucił sobie na głowę.
Sprawia ponure
wrażenie. Patrząc na tą fotografię, myślałem o śmierci. Była bardziej
sugestywna, straszniejsza
niż oczywiste obrazy martwych ciał. W tej fotografii, tej okropnej fotografii
człowieka ukrytego
pod płaszczem, śmierć była wręcz namacalna. Nie chciałem na to patrzeć.
Zamknąłem album,
odłożyłem go na miejsce, po czym wyszedłem z pokoju syna po cichu, jak człowiek
obawiający
się ukrytych kamer. Nie chciałem, żeby mój syn zorientował się, że ktoś był w
pokoju pod jego
nieobecność i grzebał mu w rzeczach. Byłbym zresztą jedynym podejrzanym. Miałem
nadzieję,
że nie ma fotograficznej pamięci i że odłożyłem wszystko tam, gdzie stało. Jeśli
nie, cóż... albo
mi o tym powie i przyznam się do winy, albo nie i pozostanie między nami
niewidzialna zapora.
W żadnym razie nie chciałem, żeby tak się stało. Zależało mi na jego zaufaniu.
Syn i ojciec – cóż
może być ważniejszego niż zaufanie? Już to, że nie chciałem dać mu pieniędzy
było
wystarczającym symptomem popsucia się naszych wzajemnych stosunków. Jeśli
dowiedziałby
się, że byłem w jego pokoju... w najlepszym razie uznałby mnie za nadmiernie
wścibskiego. Nie
znalazłem tego, czego szukałem, bo nie do końca wiedziałem, czego szukam.
Zamierzałem
jednak porozmawiać z Bartkiem.
Poważnie porozmawiać. Postanowiłem wyjść i pospacerować po mieście. Chciałem
pomyśleć.
Chciałem to sobie poukładać. Granaty, hełmy i karabiny. Nie rozumiałem tego.
Liczyłem, że
potrafię go skłonić do zainteresowania się czymś innym.
Czymś... zwyczajniejszym. Nie miałem pojęcia, co takiego mogłoby odciągnąć go od
książek, choć wiedziałem, że będę musiał się mocno wysilić, żeby wymyślić coś
obiecującego.
Pokój nie dał mi żadnych wskazówek..
Była dziesiąta, a do prący musiałem wyjść o trzynastej. Właściwie rzadko
spaceruję. Nie
wiem więc, co podkusiło mnie, żeby przejść się po mieście. Do dziś się nad tym
zastanawiam.
Pogoda za oknem była brzydka, czarne chmury zbierały się na niebie,
obwieszczając wszem
i wobec, że zaraz zacnie padać.
Wszystko zachęcało do siedzenia w domu. A jednak postanowiłem wyjść. Nie
wyjechać, ale
wyjść. Na spacer. Przejdę się po. rynku – pomyślałem, choć nie rozumiałem po co.
Włożyłem
tylko sweter i cienką kurtkę, głupio licząc na to, że się wypogodzi i ruszyłem
na wrocławski
rynek. Mogłem sobie wybrać lepszą porę, w inny dzień, ale nagląca potrzeba
zmusiła mnie,
żebym zrobił to właśnie tego poranka. Kiedy teraz o tym myślę, mając świadomość
wydarzeń,
które potem nastąpiły, wiem, że decyzja o spacerze nie była do końca moja. Nie
wiem czyja i nie
pytajcie mnie o to, ale nie moja. Może zaledwie w pewnym ograniczonym zakresie,
ale tak
ograniczonym, że nie mogłem jej zmienić. Musiałem pójść na spacer, musiałem
kupić prezent
i musiał to być ten właśnie płaszcz. Żeby, jak to mówią, przeznaczenie mogło się
dopełnić.
Sklep znajdował się na uboczu. Od rynku dzieliło mój dom jakieś pół godziny
piechotą, ale
zdawało mi się, że sunę jak wyścigówka. Trwało to dziesięć minut?
Mniej? W każdym razie pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy był ten
sklep. Nigdy
wcześniej go tu nie widziałem. Wrocławski rynek i jego okolice to dość rozległy
obszar,
a w bocznych uliczkach kryje się wiele sklepów i budynków o których mało kto
słyszał. Ale
miejsce, w którym się znalazłem było mi dobrze znane.
Tego sklepu nie było tu wcześniej. Spojrzałem na szyld.
„Tarcza i miecz” – tak po prostu. Zbliżyłem się, żeby obejrzeć wystawę. Ale na
wystawie nie
było żadnych tarczy, mieczy ani innych rycerskich akcesoriów. Był za to płaszcz.
Kiedy go
dostrzegłem, przeszły mnie ciarki. Wyglądał dokładnie tak samo jak płaszcz na
fotografii, którą
oglądałem rano w pokoju Bartka. Czy to była kopia żołnierskiego płaszcza z
pierwszej wojny
światowej? Ciekawość nie pozwoliła mi pójść dalej. A może to nie była ciekawość,
lecz to co
mną kierowało.
Nacisnąłem klamkę i umieszczony nad drzwiami dzwoneczek zadzwonił. Sklepów
z dzwoneczkami już się nie spotykało. To było takie anachroniczne, lecz na swój
sposób urocze.
Pchnąłem drzwi.
Znalazłem się w chłodzie i mroku.
***
Kiedy przekroczyłem próg sklepu, znalazłem się pośród tysiąca dziwnych rzeczy.
Przede
wszystkim była to broń – od szabel i zbroi, po współczesne mundury i atrapy
karabinów. Był to
bowiem antykwariat, nie sklep z bronią, z której mógłbyś potem zastrzelić na
ulicy staruszkę.
Zszedłem po schodkach do przyciemnianego wnętrza w poszukiwaniu właściciela. Po
chwili
wyłonił się zza lady jak duch, od razu posyłając mi kupiecki uśmiech.
– Czym mogę służyć? – odezwał się do mnie, w sklepie nie było bowiem innych
klientów. –
Czy coś pana interesuje? Już miałem powiedzieć, że nie, że zaszedłem tu
przypadkiem i zaraz
wychodzę, kiedy z mojej krtani wyrwał się krótki, ale wiele znaczący dźwięk.
– Płaszcz – zasyczałem, blokując sobie drogę odwrotu. – Chciałbym zobaczyć ten
płaszcz.
– Tamten? – wskazał we właściwym kierunku.– Ależ proszę bardzo. Jeśli chce pan
wiedzieć,
to jest to replika płaszczy używanych przez armię pruską w czasie pierwszej
wojny światowej.
Kupiłem go niedawno od pewnego człowieka, który upierał się, że płaszcz jest
oryginalny. Ale to
przecież niemożliwe, prawda? – był już przy płaszczu i gładził go powolnymi
ruchami. – Jest
w za dobrym stanie jak na osiemdziesięciolatka.
Facet upierał się, że odziedziczył płaszcz po pradziadku, który walczył na
froncie zachodnim.
Nie miał jednak na to żadnych dowodów. Kupiłem więc płaszcz jako replikę, bo
gość pilnie
potrzebował pieniędzy. Ale – zaśmiał się jak z dobrego żartu – niech pan będzie
świadom że
mógł nie kłamać!
– Mógł nie kłamać – powtórzyłem za nim, jednak już całkiem poważnie. Wydawało mi
się,
że widzę mężczyznę ze zdjęcia w albumie, który oglądałem. Za nim kroczyła
śmierć. Chciałem
odwrócić wzrok od płaszcza, chciałem wyjść ze sklepu, ale nie mogłem.
Nie byłem w stanie – Proszę – zdjął płaszcz z wieszaka i podał mi go. – Niech
pan zobaczy.
To cholernie, przepraszam za słowo, dobra kopia. Oglądałem go wiele razy i
jestem pewien, że
ten, kto go uszył, kropka w kropkę wzorował się na jakiejś książce. Chciałbym
znać tego gościa,
może przekonałbym go, żeby uszył mi jeszcze parę rzeczy. Na przykład mundury –
rozmarzył
się. – Mógłby dla mnie szyć mundury. Jestem pewien, że obydwaj byśmy na tym
zarobili.
– Dlaczego sądzi pan, że to taka dobra kopia?
– Niech pan spojrzy na szycia – przysunął mi płaszcz prawie pod nos. – Są
dokładnie takie
jak w oryginałach.
Mam w domu książkę dotyczącą mundurów z dwóch ostatnich wojen i są tam dość
szczegółowe rysunki.
Porównywałem wszystko, co tylko się dało. Nie znalazłem różnic. Niemcy zawsze
porządnie
szyli ubrania dla wojska. Proszę spojrzeć – wskazał palcem gruby szew na
ramieniu – jak to jest
solidnie zrobione.
Jeśli facet jest fałszerzem, to cholernie dobrym. Ktoś taki mógłby zbić fortunę,
ale widocznie
nie jest zbyt rozgarnięty. Chyba że... – zadumał się. – Chyba że to naprawdę
oryginał.
Przez chwilę rozmyślał nad tym, co powiedział, po czym roześmiał się jeszcze
głośniej niż
poprzednio.
Jego śmiech był tubalny, zbyt głośny i zbyt wesoły jak na sprzedawcę staroci.
Sklep nadal
był pusty.
Widocznie nie odwiedzało go więcej niż dziesięć osób dziennie. Sprzedawca
podszedł do
wystawy, odwiesił płaszcz na miejsce i wrócił za ladę. Obserwowałem go z
podejrzliwością.
– Chce pan go kupić? – zapytał. Wiedziałem, co chcę odpowiedzieć i wiedziałem,
co
odpowiem.
– Tak.
– Wiedziałem. Od kiedy pan tu wszedł, wiedziałem, że kupi pan ten płaszcz.
Trochę szkoda
mi się z nim rozstawać, ale przecież jestem sprzedawcą. Z każdą z tych rzeczy
jestem związany
emocjonalnie. A mimo to sprzedaję je.
Uzgodniliśmy cenę, po czym zapakował mi płaszcz do nieprzemakalnej torby i
zainkasował
pieniądze.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę o biznesie, który tu prowadził, a kiedy wyszedłem ze
sklepu,
z nieba lały się już strugi wody. Włożę płaszcz – pomyślałem, lecz od razu
zrobiło mi się
nieswojo. Obraz niemieckiego żołnierza w płaszczu, stojącego w okopach i
palącego papierosa,
jakoś nie chciał opuścić mojej głowy. Złe myśli zbierały się jak sępy nad
padliną. Ruszyłem
szybszym krokiem do domu, nakrywając głowę swetrem. Mijałem puste ulice, ludzie
bowiem
pochowali się przed deszczem, przeskakiwałem kałuże i unikałem rozchlapujących
wodę
samochodów. W domu byłem po piętnastu minutach. Rozłożyłem się w fotelu i
zacząłem myśleć.
Dlaczego kupiłem ten płaszcz? Co mnie do tego podkusiło? Zacząłem zastanawiać
się czy dam
go synowi. Przyszło mi do głowy, żeby oddać płaszcz biedakom, ale szybko
porzuciłem ten
pomysł. A jeśli faktycznie ten płaszcz należał kiedyś do pruskiego żołnierza? To
nie było, wbrew
opinii sklepikarza niemożliwe. Osiemdziesiąt lat – przecież starsze i mniej
solidne rzeczy można
znaleźć w muzeum. Pradziadek tego człowieka mógł być żołnierzem, mógł używać
tego
płaszcza. Dlaczego by nie? Bo płaszcz był w idealnym stanie? Widocznie o niego
dbał.
Widocznie chciał mieć chociaż jedną pamiątkę z czasu wojny.
Może wcale go nie używał. Może przez całą wojnę miał kilka płaszczy. Może
walczył
bardzo krótko. Powodów mogło być tysiące. Wszystkie oczywiście były argumentami
za tym,
żeby nie dawać tego płaszcza mojemu synowi. Wszystkie, ale... żaden nie
przeważył.
Żaden.
Dałem płaszcz mojemu synowi, dwa tygodnie później. A potem zaczęły dziać się
dziwne
rzeczy.
***
Trzy tygodnie po urodzinach Bartek zachorował.
Okazało się, że ma grypę. Doktor Mieszczyk, nasz lekarz rodzinny, zbadał go i
zapisał mu
antybiotyki.
Bartek dostał też dwudziestodniowe zwolnienie.
Byliśmy zmartwieni, ponieważ miał wysoką gorączkę i majaki. Często spał – za
często,
nawet jak na chorobę, i zbyt wolno odzyskiwał siły. Trzy tygodnie minęły jak z
bicza trzasnął,
a Bartek ani trochę nie był zdrowszy.
Nabraliśmy najgorszych podejrzeń. Moja żona cały czas płakała, sądząc, że ma
raka
(dlaczego akurat raka, tego nie rozumiałem), ale ja także obawiałem się
najgorszego. Wspólnie
podjęliśmy decyzję, że zabierzemy Bartka na specjalne badania do warszawskiej
kliniki
neurologicznej. Pracował tam mój znajomy z czasów studiów. Zadzwoniłem do niego
tego
samego dnia, kiedy doktor Mieszczyk powiedział nam, że nie ma pojęcia, dlaczego
ta grypa trwa
tak długo.
– To grypa – powtarzał nam, ale jego oczy nie potwierdzały tego przekonania. –
Ale nie
mam pojęcia, dlaczego tak przewlekła. Oczywiście to jeszcze o niczym nie
świadczy, zdarzają
się jeszcze dłuższe okresy rekonwalescencji...
– Rekonwalescencji?! – żona prawie wrzeszczała. – Ależ jego stan, doktorze,
wcale się nie
poprawia!
– Proszę... proszę pani, to nie moja wina...
– Wiem. Przepraszam. Ale niech pan zrozumie, że mój syn od trzech tygodni ma
gorączkę.
Więc niech pan nie mówi, doktorze, że to normalne.
Zapłakała cicho i wytarła nos w chusteczkę. Doktor Mieszczyk na co dzień
opanowany
i spokojny człowiek, teraz nie za bardzo wiedział, co zrobić.
– Mogę państwu załatwić specjalistyczne badania – powiedział tylko, jakby chcąc
usprawiedliwić swoją niemoc – Ale myślę, że powinniśmy zaczekać jeszcze parę
dni. Stan
chłopca się nie poprawia, ale i nie pogarsza...
– Nie, doktorze – odparłem stanowczo. – Nie będziemy czekać. A o specjalistów
proszę się
nie martwić. Znam paru.
Odprowadziłem go do drzwi i przeprosiłem za zachowanie żony. Odparł, że nie ma
za co, że
rozumie nasze zdenerwowanie i że dla niego ta sytuacja także jest niepokojąca.
Powiedział, że
jeżeli będziemy potrzebowali jego pomocy, to wystarczy tylko zadzwonić, a on
załatwi nam paru
specjalistów z różnych dziedzin. Podziękowałem i obiecałem, że jeśli zajdzie
taka potrzeba,
skorzystam z jego pomocy. Moje podejrzenia były niejasne. Nie mogłem więc mieć
pewności,
jakich lekarzy będzie potrzebował mój syn.
Najpierw zdecydowałem się na neurologa. Choroba Bartka mogła mieć coś wspólnego
z systemem nerwowym, a tutaj miałem dobre znajomości.
Człowiek, z którym prawie całe studia mieszkałem w jednym pokoju w akademiku
(chociaż
studiowaliśmy na różnych uczelniach) był znanym neurologiem.
Zadzwoniłem do niego w nadziei, że postawi jakąś diagnozę. Ale on posłuchał
tylko, podał
mi kilka numerów telefonów i polecił, żebym zadzwonił i przedstawił się jako
jego przyjaciel.
Uznał, że mój syn wcale nie potrzebuje neurologa. Zrezygnowany przyznałem mu
rację.
Wykonałem kilka telefonów do lekarzy których mi polecił i ustaliłem dwa terminy
wizyt. Jeden
na oddziale immunologicznym szpitala wojewódzkiego, drugi na oddziale chorób
zakaźnych.
Następnego dnia mnie i Bartka czekała wyprawa do Warszawy. Ale nigdy jej nie
odbyliśmy.
Nie było już potrzeby.
***
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym wszystkim co się stało, o prezencie,
który mu
kupiłem i jego nagłej, niewyjaśnionej chorobie. Czy mogła być to sprawka
płaszcza? Czy czaiły
się w nim jakieś niezwykłe, złowrogie siły, które zagrażały zdrowiu i życiu
mojego syna? Nigdy
nie podejrzewałbym siebie o takie myśli – byłem raczej realistą, niewierzącym w
tajemnicze siły
i upiorne klątwy. Ale działo się coś niewyjaśnionego, coś, czego nie potrafiłem
sobie
wytłumaczyć. Mój syn chorował już czwarty tydzień.
W majakach, jakie czasem go dopadały, mówił niezrozumiałe, bełkotliwe słowa,
lecz pośród
nich wyławiałem także dźwięki, które przypominały niemieckie słowa. Skąd? Mój
syn nigdy nie
uczył się niemieckiego. Może to mój przeciążony umysł coś sobie dopowiadał, ale
w takim razie
przeciążony umysł mojej żony musiał dopowiadać sobie to samo. Kiedyś, w drugim
tygodniu
jego choroby, słuchaliśmy razem, jak bełkocze, zanim moja żona zdążyła go
dobudzić.
Pamiętam co wtedy powiedziała, pamiętam wraz jej twarzy, tę trupią bladość, tak
dla niej
nienaturalną.
Powiedziała: „przecież on mówi po niemiecku”. Nie odpowiedziałem. Nie byłem w
stanie.
Gdybym potwierdził, przyznałbym, że dzieje się coś dziwnego, gdybym zaprzeczył,
byłoby to
ohydne kłamstwo, na którym od razu by się poznała. Dlatego milczałem.
Zaraz potem zdołała go dobudzić i nie wspominaliśmy więcej o tym. Ale czułem że
coś, co
wyłazi z mojego syna nie jest normalne. Nie wiedziałem, dlaczego i nie
wiedziałem, skąd
pochodzi, ale wiedziałem, że nie jest normalne. I wiedziałem, że nie zniknie tak
po prostu.
„I nie myliłem się.
Usłyszałem krzyk. Początkowo myślałem, że to tylko mój umysł generuje jakieś
majaki na
krawędzi jawy i snu. Zacząłem nasłuchiwać. Krzyk nie powtórzył się i kiedy
uznałem, że było to
senne widziadło (raczej słyszadło) ponownie usiłowałem usnąć. Przecież
następnego dnia czekała
mnie długa i wyczerpująca podróż. Mój syn miał przejść badania, które wykażą,
czy nie jest
chory na jakąś poważną chorobę.
Potrzebowałem snu. Spojrzałem na stojący obok łóżka budzik i stwierdziłem, że
zostało mi
około czterech godzin. Tylko cztery godziny. Co będzie, jeśli zasnę za
kierownicą? Nigdy mi się
to nie zdarzyło, ale też nigdy nie byłem w większym stresie. Ponoć wtedy
człowiek jest
pobudzony, ale mogło być na odwrót – mój mózg uzna nagle, że potrzebuje
odprężenia. Czy
będę potrafił z tym walczyć? Nie wiedziałem. Bezpieczniej było wykorzystać te
ostatnie godziny.
Ale krzyk się powtórzył. Teraz nie miałem wątpliwości, że jest prawdziwy.
Dochodził
z pokoju mojego syna. Przez moment miałem nadzieję, że to jednak omam, ale tylko
przez
moment. Krzyk był zbyt głośny i zbyt rzeczywisty, żeby nie był prawdziwy. Mój
dziadek zawsze
powtarzał – „To zbyt straszne, żeby nie było prawdziwe”. Tak było teraz. Mój syn
krzyczał.
Krzyczał, a ja jak głupek zastanawiałem się, czy to nie złudzenie.
Odrzuciłem kołdrę i zapaliłem nocną lampkę.
Siedziałem przez moment na krawędzi łóżka, niepewny co zrobić dalej. Prawda czy
kłamstwo? Sen czy jawa?
Prawie na pewno to drugie, ale byłem jak sparaliżowany i nie potrafiłem podjąć
żadnej
decyzji.
Krzyk powtórzył się po raz trzeci. Brzmiał dziwnie, nie jak krzyk, który dobywa
się z ust
człowieka mającego koszmar, ale przez to był jeszcze bardziej przerażający.
Ogarnął mnie lęk. Co mogło się stać? Co złego?
Najgorsze rzeczy zawsze zdarzają się wtedy, kiedy przychodzi ocalenie, ale
sądziłem, że ta
reguła to tylko wiejski przesąd. Jutro mieliśmy jechać do Warszawy.
Jutro, właściwie już dzisiaj, mój syn miał zostać przebadany. Ale ranek nie
nadszedł. Nie
zdążył. Mój syn krzyczał i nie mogłem tego zatrzymać. Nie mogłem zatrzymać tego
dźwięku...
albo w ogóle nie pozwolić, żeby kiedykolwiek wydostał się z jego gardła. Mogłem
jedynie liczyć
na szczęście. Mogłem się modlić. I mogłem natychmiast pobiec na górę.
Tak też zrobiłem. Kiedy wybiegałem z pokoju moja żona obudziła się i spoglądała
na mnie
przerażona.
– Co się dzieje? – zapytała. Chyba także zastanawiała się, czy dochodzący z góry
dźwięk był
prawdziwy. – Czy to Bartek?
– Tak – odparłem tylko tyle. – Zadzwoń na pogotowie. Pomknąłem z pokoju na górę
tak
szybko jak potrafiłem.
Przez moment zdawało mi się, że słyszę wycie wiatru, tak jakby gdzieś było
niedomknięte
okno, ale po chwili wrażenie ustało. Wbiegłem na schody i przystanąłem przy
drzwiach.
Pociągnąłem za klamkę.
Zamknięte. Przekląłem niecodzienne rozwiązanie (Drzwi w pokoju Bartka otwierają
się od
środka. Jeśli więc Bartek je zamknie, nie ma żadnej sposobności, aby dostać się
do pokoju. Drzwi
są solidne, dębowe, a ciągnąc za klamkę, można co najwyżej ją wyrwać.), ale nie
wymyśliłem
alternatywnego sposobu („On potrzebuje twojej pomocy!” – wrzeszczał jakiś głos w
mojej
głowie. Nie potrafiłem go przekonać, że wszystko jest w porządku). Wiedziałem,
że żona pędzi
już po schodach. Wiedziałem też, że jej histeria skutecznie zablokuje moje szare
komórki.
Odwróciłem się, chcąc ją powstrzymać od płaczu, ale nie zdołałem.
Wystarczyło na nią spojrzeć.
Wystarczył jeden rzut oka.
– Wezwałaś karetkę? – spytałem tylko. Czułem się, jakbym mówił do głazu.
– On... on – zacinała się jak popsuta płyta. – Czy on...
– Nie wiem. Nic nie wiem. Nie mogę się dostać do środka.
– Ale... on... on może...
– Daj spokój – odzyskałem trochę pewności siebie. – Twoja panika nic tu nie da.
Masz
klucze do pokoju?
– Przecież... przecież zginęły pół roku temu! – wrzasnęła i zaczęła płakać.
Burza nadeszła. –
Czy nie pamiętasz, że nie dorobiliśmy nowych?!
Faktycznie, zbagatelizowałem sprawę. Ale nie był to dobry czas na roztrząsanie
dawnych
pomyłek.
Pomyślałem o straży pożarnej. Mogłem ją po to odesłać.
– Idź zadzwoń do straży. Wejdą przez okno.
Zeszła bez słowa. Poruszała się jak duch, a jej długa nocna koszula upodabniała
ją do zjawy.
Poczułem obrzydzenie. Po raz pierwszy w życiu poczułem obrzydzenie do żony. Nie
było czasu,
aby to odczucie się skrystalizowało, ale sama świadomość faktu wydała mi się
straszna („Tak
będzie wyglądać starość pomyślałem. – Nasz wspólna, piękna starość”). – Jakbym
za jednym
zamachem tracił żonę i syna. Tracił rodzinę.
Pociągnąłem za klamkę (chociaż wiedziałem, że to nic nie da), a potem
spróbowałem
zawołać syna, żeby otworzył. Chyba nie słyszał, co mówiłem, mimo że nie
krzyczał. Wydarłem
się jeszcze raz, tonem rozkazującym, ale bezskutecznie. Nie chciałem też mocniej
ciągnąć za
klamkę, żeby jej nie wyrwać.
Pozostawało czekać na przyjazd pogotowia.
I wtedy uświadomiłem sobie, że za drzwiami ktoś mówi po niemiecku.
Padały pojedyncze słowa. Brzmiały jak komendy wydawane szeregowcom – głos był
podniesiony, ostry i stanowczy. Nie rozumiałem, co mówi. Modulacja i barwa głosu
nie należały
do mojego syna. Głos, który wydobywał się zza drzwi z całą pewnością był głosem
dorosłego
mężczyzny. Dorosłego mężczyzny. Ale kogo?
– Czy jest tam kto? – zapytałem, lecz nie uzyskałem odpowiedzi. Po sekundzie
pytanie
wydało mi się absurdalne. Skąd, do cholery, miałby się tam pojawić jakiś
Niemiec? Jedyni moi
niemieccy znajomi mieszkali w Hamburgu i nie ruszali się dalej niż do Berlina.
Ale może mój
syn znał kogoś? Czy ten ktoś, tajemniczy obywatel Republiki Niemieckiej, był
teraz z moim
synem w pokoju? Czy coś mu robił? Coś, co spowodowało krzyk?
Ta myśl była rozsądniej sza niż pomysł, że Bartek zmienił się nagle w
posługującego się
nienaganną niemczyzną faceta, ale wcale mnie nie uspokoiła.
Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś tam był, jeśli ktoś robił krzywdę mojemu synowi, a
ja nie byłem
w stanie temu zaradzić... Jeśli ktoś go torturował, a może nawet...
To była najważniejsza próba w moim życiu. Jedyna próba. Zrozumiałem że to jest
cel,
którego wprawdzie nigdy nie szukałem, ale o którym mówią, że istnieje.
Wiedziałem, w jakiś magiczny sposób wiedziałem, że nie mogę czekać na przyjazd
straży
czy pogotowia. Bo wtedy będzie już za późno. Musiałem ratować mojego syna.
Ratować
natychmiast. Urodziłem się nie po to, żeby zostać bogatym biznesmenem, nawet nie
po to, żeby
założyć rodzinę, ale właśnie dla tej chwili.
Urodziłem się, żeby uratować Bartka. Należało działać.
Zbiegłem po schodach (wydały mi się koszmarnie długie-jakby nie było to kilka
stopni, ale
nieskończona estakada do piekła) i wypadłem na wyłożoną linoleum posadzkę. O
mało się nie
przewróciłem, zdołałem jednak chwycić poręcz schodów i wyhamować. Moja żona,
ciągle
w koszuli i ciągle blada jak prześcieradło, spoglądała na mnie bez entuzjazmu.
Obrzydzenie
odezwało się ponownie, ze zdwojoną siłą, ale nie miałem teraz czasu się na tym
koncentrować.
Właściwie to nie miałem czasu koncentrować się na niczym innym poza tym, że
muszę
pędzić do garażu.
– Zadzwoniłaś po straż? – zapytałem tylko.
Włożyłem buty (biegało się w nich zdecydowanie szybciej niż w kapciach) i
otworzyłem
drzwi. Wiał mroźny wiatr, ale ja chyba nawet tego nie czułem.
Byłem jak w transie. Kątem oka spojrzałem na żonę i zobaczyłem, że potakująco
kiwa
głową. Robiła to powoli, jak narkoman na haju albo źle naoliwiony robot.
Wybiegłem w noc.
Garaż znajdował się tuż obok domu, ale zanim uświadomiłem sobie, gdzie są
klucze, minęło
parę minut. Klucze były w salonie. Obróciłem się na pięcie i pomknąłem z
powrotem.
Zauważyłem, że zostawiłem otwarte drzwi. Wiatr zdążył wwiać parę liści, ale moja
żona jakby
tego nie zauważyła. Nie było jej. Wydawało mi się, że ją słyszę, gdzieś u góry,
lecz może był to
jedynie omam. Tłukła pięściami w drzwi i krzyczała – Bartek otwórz!
Ale potem nastała cisza.
Przypomniałem sobie, że mogę dostać się do garażu przez piwnicę. Jak łatwo
proste fakty
potrafią umykać w takich chwilach! Ruszyłem po schodach w dół (To już nie była
estakada. To
były żarzące się węgle) i po paru sekundach znalazłem się w garażu. Z rezygnacją
rozejrzałem
się po pomieszczeniu. Bałagan! Panował tam niesamowity bałagan! Widać mój
pedantyzm nie
obejmował tego miejsca. Skoro zdarza się, pomyślałem, że rzeczy potrzebne
zawieruszają się
nawet w absolutnym ładzie, to tutaj było to pewne. Nigdy nie znajdę łomu. Nigdy
nie uda mi się
wyważyć drzwi i dostać do środka, aby powstrzymać szaleńca. Nie uratuję syna, a
wszystko
przez to, że nie umiałem utrzymać porządku w garażu. Wydało się to tak banalne,
tak pospolite,
że ryknąłem dzikim śmiechem.
Gdzie jest ta straż! Gdzie jest odsiecz! Przyjeżdżajcie, przyjeżdżajcie, do
kurwy nędzy, boja
nie mogę nic zrobić! Jestem bałaganiarzem! Jestem pierdolonym bałaganiarzem! I
nie mam
łomu!
Spojrzałem w kąt. Łom leżał w pudełku, lśniąc złowrogo, jakby chciał mi
powiedzieć –
chodź i weź mnie i tak nic nie wskórasz! Podszedłem, nie za bardzo jeszcze
wierząc, że to, czego
poszukuję mogę dostać tak łatwo. Wyciągnąłem niepewnie ręce, jakby łom chciał
mnie ugryźć
i chwyciłem oburącz. Pociągnąłem.
Wyszedł gładko z pudełka, jakby był wsadzony w masło, a nie masę innych
żelaznych
klamotów (Już miałem przed oczami tę wizję. Łom zablokowany pośród rupieci jak
słynny
Excalibur w skale: Ale ja nie byłem Arturem). Osiągnąłem cel swojej podróży.
Miałem narzędzie pracy. Należało wracać.
Pobiegłem czym prędzej na górę. Z piętra nie dobiegały mnie żadne dźwięki, ale
to tylko
wzmogło obawy. Co się stało? Czy już coś ostatecznego?
Nieodwołalnego?
Wolałem się nie zastanawiać. Pokonałem schody w iście sprinterskim tempie i już
byłem pod
drzwiami.
Żona siedziała na podłodze, tuż pod drzwiami, ale nie płakała. Słuchała tego, co
się dzieje.
Czy coś się działo?
Przecież ja nic nie słyszałem. Chciałem odsunąć ją od drzwi, ale nie mogłem. Nie
potrafiłem
zmusić się, żeby ją dotknąć.
– Odsuń się – nakazałem jej. Podniosła głowę i kiedy zobaczyła, co trzymam w
ręce jej
przerażenie osiągnęło apogeum. Mój Boże, czy ona myślała, że chcę ją
skrzywdzić?! Że chcę
skrzywdzić Bartka?! Jej oczy, zawsze pełne blasku, teraz były puste i bezbarwne.
Chyba tak myślała. Chyba naprawdę tak myślała.
– Odsuń się – powtórzyłem. – Muszę wyważyć drzwi.
Spełniła moją prośbę. Wsadziłem łom w szparę między drzwiami i pociągnąłem. Nic.
Szpara
była zbyt wąska, aby łom miał o co zahaczyć. Pieprzona, porządna robota.
Zaparłem się z całej
siły i pociągnąłem jeszcze raz, ale łom ześlizgnął się po powierzchni drewna i
uderzył mnie
w kolano. Zawyłem z bólu.
– Dlaczego on się zamknął? – zapytała nagle żona.
Sądziłem, że ma na myśli panującą ciszę, ale jej chodziło o drzwi. Nie rozumiała
tego.
Podobnie jak ja.
– Dlaczego on się zamknął, Andrzeju? – jej głos nabrał prawie normalnego tonu.
Wychodziła
z oszołomienia czy działo się z nią coś podejrzanego? – Dlaczego?! Przecież
nigdy tego nie robił!
Nigdy nie mów nigdy – pomyślałem. Zza drzwi nie dochodziły żadne odgłosy.
***
– Jest tam kto? – znów zadałem to absurdalne pytanie. Oczywiście, że był tam
ktoś. W tym
tkwił cały problem. Był tam Bartek. Może nieprzytomny, może z gorączką... a może
pobity przez