13966

Szczegóły
Tytuł 13966
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13966 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13966 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13966 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13966 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Tomasz Kilian Płaszcz – Co zamierzasz zrobić? – zapytała. Leżeliśmy obok siebie i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy nocy. Żadne z nas nie mogło zasnąć. Zastanawialiśmy się nad nadchodzącym dniem piętnastego listopada. – Nie wiem jeszcze – odpowiedziałem. Było to zgodne z prawdą. Nie wiedziałem. – Musisz to przerwać – powiedziała. Dla niej było to takie proste. – Pewnie masz rację. Ale czy to aż takie złe? Przecież przynajmniej nie włóczy się z jakimiś podejrzanymi typami. Moje argumenty oczywiście jej nie przekonały. Trudno się dziwić. Nie przekonały mnie samego. – To obsesja. Nawet nie. To mania. Tak powinieneś na to patrzeć. – Tak, oczywiście, to mania – potwierdziłem. – Ale nie taka najgorsza. On po prostu czyta za dużo książek. Popatrzyła na mnie oburzona. – Książek! – wrzasnęła. – Przecież nie chodzi o książki! A te wszystkie przedmioty! Granaty, pociski! To już nie jest kolekcjonerstwo! On zajmuje się wyłącznie tym! – Dobrze – stwierdziłem. – Masz rację. Powiedziałem to dla świętego spokoju, ale oczywiście dobrze wiedziałem, że faktycznie ma rację. Mój syn miał obsesję na punkcie swojego dziwnego hobby i ukrywanie tego faktu było najzwyklejszym mydleniem oczu. Nie było uczciwe ani wobec niej, ani wobec niego. Może przede wszystkim wobec niego. To była prawie choroba, z której nie potrafił się wyleczyć. Interesował się nie znaczkami i nie monetami, ale pierwszą wojną światową. Kupował książki, kasety wideo, programy multimedialne, a od pewnego czasu przeszedł na kolekcjonerstwo. Byliśmy wspólnikami tej „zbrodni”, a teraz zastanawialiśmy się, jak z tego wybrnąć. Nie było to łatwe zadanie. Hobby pochłonęło naszego syna bez reszty. „I nie chodzi wcale o to, że był pasjonatem kolekcjonerem. On był jakimś, chociaż to słowo tak źle się kojarzy, zboczeńcem. Nie miał przyjaciół, nigdzie nie wychodził. Czasami wręcz chciałbym, żeby przyszedł do domu pijany. Żeby miał normalne, przyziemne zainteresowania, lubił być na rauszu, podniecał się na widok krótkiej spódniczki lub kibicował jakiemuś zespołowi. To byłoby na pewno o wiele łatwiejsze i dla niego, i dla nas. Dostawałby bury, jak wszyscy młodzi ludzie, że wraca za późno, albo że przesadził z alkoholem. Ale przynajmniej byłby najnormalniejszym w świecie nastolatkiem. I może wówczas wszystko by grało. Nie grało jednak nic. Trochę z mojej winy, trochę z winy mojej żony, a przede wszystkim z winy serbskiego studenta Gawrilo Principa, który ośmielił się zastrzelić arcyksięcia Ferdynanda. Mój syn, odludek i dziwak, dostał się we władanie sił, którym nie potrafił stawić czoła. Nie, nie mówię o magii. Były to siły zbytniego entuzjazmu. Kiedy jeszcze studiowałem, dorabiałem sprzątaniem u jednego faceta, który był obłąkanym kolekcjonerem monet. Zbierał wszystko co się dało. Nie miał żony ani dzieci, ale za to kupę przyjaciół w wielu krajach, równie obłąkanych jak on kolekcjonerów, z którymi wymieniał się przy każdej możliwej okazji. Miał nawet wykrywacz metali którym przeczesywał plaże i laski. Kilka razy znalazł coś cennego, w większości jednak odkrywał kapsle od butelek po piwie i metalowe zakrętki. To jednak go nie zniechęcało. Dla lichej saskiej monety z wczesnego średniowiecza gotów byłby przeczesać puszczę Białowieską, gdyby tylko ktoś dał mu taką okazję. Przypominałem sobie o tym facecie za każdym razem, kiedy odwiedzałem pokój mojego syna. Magda miała rację. Tak, Magda miała rację, to hobby stawało się chorobliwe. Nie chodziło mi wcale o pieniądze, mimo że eksponaty Bartka warte były zapewne ładne kilka tysięcy. Rzecz dotyczyła hołdu, jaki im składał. Nazwałem to hołdem i nie bez powodu. Na swój sposób to był hołd. Kiedy kończył lekcje i wracał do domu, zamykał się w swoim pokoju i nie zajmował niczym innym, aż do wieczora. Doprawdy nie mam pojęcia, jak udawało mu się przechodzić z klasy do klasy, i to na wcale nie najgorszych stopniach, skoro nie uczył się prawie wcale. Był inteligentny, może nawet bardzo, lecz przecież nawet geniusz nie przyswaja wiedzy z powietrza. A geniuszem Bartek na pewno nie był. Całe dnie poświęcał czytaniu książek o pierwszej wojnie światowej, pisaniu listów do kilku innych kolekcjonerów, z którymi nawiązał znajomości albo oglądaniu po raz tysięczny składu przedmiotów zwanych kolekcją. I tak dzień w dzień, bez przerwy, adorując sprawy, które już dla nikogo nie miały znaczenia. Może nie rozumieliśmy prawdziwych pasjonatów. Nadchodziły jego osiemnaste urodziny. Pięć lat wcześniej, kiedy kończył trzynaście lat, popełniłem błąd, przez który obsesja Bartka zaczęła rosnąć w tempie lawinowym. Był to zły okres. Mojej dopiero co powstałej firmie groziła plajta, a na dodatek wspólnik, z którym zakładałem interes, wycofał się, zabierając swoje pieniądze. To nie był jakiś tam lichy kapitał, lecz trzydzieści procent wartości firmy. Wszystko wskazywało, na to, że zostanę bankrutem, na dodatek bankrutem z długami w kilku bankach, i przerażało mnie to. Przez kilka miesięcy siedziałem w firmie od rana do nocy, kalkulując, obliczając, przeprowadzając transakcje i wyciągając kawałek po kawałku sam siebie z bagna, w którym się topiłem. Nie miałem czasu dla rodziny. Oczywiście rozumieli to bardzo dobrze, a ja starałem sięgnie zapominać przynajmniej o ważnych datach. Kiedy Bartek kończył trzynaście lat, ja walczyłem o utrzymanie firmy i utrzymanie poziomu życia mojej rodziny. Ponieważ moja żona nie miała specjalnie ochoty na kupowanie prezentu, zaproponowaliśmy Bartkowi, że zamiast prezentu dostanie od nas pieniądze. Zgodził się bez urazy. Więcej, wyglądało na to, że ten pomysł mu się podoba. Zaniepokoiło mnie to. Do głowy by mi nie przyszło, że zamierza zostać kolekcjonerem, chociaż czytał już wówczas kupę tych swoich książek. Prezent, który sam sobie kupił wprawił nas w osłupienie. W pudełku, obwiązany wstążeczką, leżał niemiecki granat ręczny z czasów pierwszej wojny. Wypatrzył go dwa tygodnie przed urodzinami i przekonał sprzedawcę, żeby zatrzymał go dla niego. Nie pytaliśmy, ile kosztowało to dzieło sztuki – ale osobą, która była najbardziej z tego zakupu niezadowolona była moja żona. – Myślisz, że to bezpieczne? – zapytała, kiedy leżeliśmy wieczorem w łóżku. – Przecież to może wybuchnąć. – Daj spokój – chciałem ją uspokoić. Tak naprawdę wcale nie byłem spokojny, ale zacząłem już zgrywać rolę twardziela. – Przecież granat jest pusty. Wszystko, co miało prawo wybuchnąć, już dawno zostało z niego wyciągnięte. Poza tym to pasja jak każda inna. Wolałabyś, żeby zbierał bezużyteczne nalepki po gumach? – Nie, nie to, ale... – zamilkła, jakby zastanawiając się, co dalej powiedzieć. – Ale nie sądzisz, że to już przesada? Ta jego pasja? Ciągle tylko wojna, wojna. Staje się coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. – No to co? – broniłem Bartka. Dlaczego to robiłem, skoro sam czułem podobne obawy? – Ma dopiero trzynaście lat. Jeszcze przyjdzie czas, żeby spoważniał. Zobaczysz, jeszcze będziesz żałowała, że nie siedzi w domu i nie czyta książek. Niech tylko zacznie interesować się dziewczynami. Sądzę, że wtedy zarzuci tę swoją pasję albo przynajmniej sprowadzi ją do roli konika. Jeszcze w zeszłym tygodniu mówiłaś, żebym się nie martwił, bo to inteligentny chłopiec. Teraz mówisz, że przesadza. Kochanie, czy mogłabyś się zdecydować? Obrzuciła mnie spojrzeniem zamrażającym słońce i nie rozmawialiśmy już więcej. Moja żona miewa czasem humory. Nie odzywała się przez następny dzień, uważając, że ma stuprocentową rację, a ja jestem ignorantem, który nie chce słuchać głosu rozsądku. Oczywiście to był głos jej rozsądku i tylko ona mogła sobie pozwolić na lekceważenie cudzych, czyli moich, opinii. Ja nie miałem do tego prawa. W końcu codzienne troski i obowiązki spowodowały, że przeszliśmy nad sprawą do porządku dziennego. Ale od tej pory Bartek prosił, żebyśmy dawali mu pieniądze. I my, lekkomyślnie godziliśmy się, żeby kupował różnego rodzaju graty-eksponaty, nie dostrzegając, albo nie chcąc dostrzec, że to zaczyna się niebezpiecznie pogłębiać. Tak działo się przez pięć lat. Ale teraz należało z tym skończyć. Myliłem się, co do intensywności tego hobby. Bartek przestał być dzieckiem, ale wojenna pasja wcale nie osłabła, stała się tylko bardziej rozważna i przemyślana. Ciągle myślał, marzył i mówił o pierwszej wojnie światowej, bez przerwy pisał listy do innych kolekcjonerów i wciąż był przeraźliwie samotnym człowiekiem. Widać jednak niespecjalnie mu to przeszkadzało dopóki miał swoje eksponaty. Za zaoszczędzone pieniądze kupował akcesoria wojenne – niektóre prawdziwe, inne wzorowane, wszystkie związane z pierwszą wojną. Nabył kilkanaście wojennych marek wybitych w 1915 roku oraz karabinowe kule używane przez Niemców. Zamierzał kupić pocisk, ale kategorycznie nie zgodziliśmy się. Jakimś cudownym trafem zdobył pruski hełm z charakterystycznym szpikulcem – ile za niego zapłacił nie chciał się przyznać. Miał oszczędności ulokowane w banku, do których nie miał dostępu, ale posiadał też pieniądze z kieszonkowego, które, jak sądziliśmy, regularnie wydaje. Tutaj widać myliliśmy się oboje. Przecież skoro nie miał przyjaciół... nie było kina i lodów. Żadnych zwyczajnych rozrywek. Miał z czego oszczędzać. Nie lubił słodyczy, nie interesował się komputerami. Właściwie nie interesował się niczym innym poza pierwszą wojną. Stawało się to coraz bardziej urojone i coraz bardziej, chociaż baliśmy się to przyznać, niebezpieczne. Bartek popadał w manię prześladowczą. Teraz widziałem jedyną szansę, żeby to przerwać. Miałem zamiar kupić mu coś drogiego i, jak to się mówi, zupełnie z innej beczki. Przecież po to są osiemnaste urodziny, nieprawdaż? Aby dostać drogie prezenty, o których pamięta się potem przez całe życie. Nie żebym był snobem. Mimo bogactwa nie zmieniłem się tak bardzo. Ale dość miałem jego dziwacznych eksponatów. Chciałem, żeby zajął się czymś innym. Na przykład prowadzeniem samochodu. To nie był taki zły pomysł z samochodem, jednak Bartek nie miał prawa jazdy. Stać mnie było na zakup auta, byłem jednak pewien, że mój syn nie będzie go używał. Nie interesował się motoryzacją, ani nie cieszyła go jazda samochodem. Nawet gdybym zdołał namówić go do zrobienia prawa jazdy, niczego by to nie zmieniło. Samochód odpadał. Po co ma zajmować miejsce na podjeździe? Ale innych pomysłów nie miałem. Mimo to nie zamierzałem dać się pokonać. Musiałem mu jeszcze obwieścić to, że nie dostanie pieniędzy. Bałem się złości, którą zobaczę na jego twarzy, a jeszcze bardziej bałem się rozżalenia. Ale nie było drogi powrotnej. Jeśli chciałem jeszcze naprostować swojego syna na właściwą drogę, to był to ostatni dzwonek. Sądził pewnie, że tak będzie zawsze – będzie miał, co chce, lecz miałem zamiar wyprowadzić go z błędu. Wiedziałem, że będzie niezadowolony, może nawet zły (Na pewno miał już upatrzoną jakąś wojenną pierdołę. Co tym razem to mogło być? Pocisk artyleryjski? Bomba lotnicza? Karabin maszynowy?). Ale nie było mowy, żebym ustąpił. Nigdy nie umiałem być twardy w stosunku do dzieci (jeśli już coś przeskrobały, wolałem zrzucić odpowiedzialność wychowawczą na żonę), ale zacząłem się poważnie martwić o mojego syna. Pasja pasją, ale obsesja to już zupełnie inna bajka. Z obsesją taką jak ta postanowiłem wreszcie walczyć. Zaszedłem do niego wieczorem, kiedy zbierał się już do snu. Kiedy wszedłem, czytał jakąś książkę (Dziwne. Nie historyczną), ale odłożył ją, gdy powiedziałem mu, że chcę z nim porozmawiać na temat prezentu. Jak co roku, pojawił się w jego oczach ten sam błysk. – Posłuchaj, synku – powiedziałem najspokojniej jak potrafiłem. Nie byłem dobrym dyplomatą, a chciałem, żeby mój syn zrozumiał, że robię to dla jego dobra. – Chodzi mi o twoje urodziny. – Nie musicie kłopotać się z prezentami – odparował tak szybko, że aż się zdziwiłem. – Wystarczy, że jak co roku dacie mi trochę pieniędzy... – W tym rzecz. Znowu kupisz za nie jakiś eksponat. – Czy... czy to źle? – Nie, jasne, że nie. Ale co roku za pieniądze, które ci dajemy, kupujesz kolejne eksponaty do swojej kolekcji. Nie powiem, cieszy mnie, że masz jakąś pasję, ale to już chyba przesada. Powinieneś interesować się także czymś innym niż tylko historią. Nie zrozum mnie źle, to... – Tak, bo ty chcesz, żebym prowadził tę twoją firmę – przerwał mi. Zdziwiło mnie jego niecodzienne zachowanie. – Żebym poszedł na ekonomię albo coś innego co mnie zupełnie nie interesuje, ale jest praktyczne. Nie chcecie z mamą dopuścić myśli, że mógłbym studiować historię. – Ależ nie, chodzi tylko o prezent... – No tak, ale bylibyście szczęśliwi, gdybym interesował się na przykład pieniążkami. „Ależ się nimi interesujesz – pomyślałem.– Tylko tego nie dostrzegasz. A za co niby kupujesz te śmieci?”. Niczego jednak nie powiedziałem. Powinienem go skrzyczeć, powiedzieć, żeby nie pyskował, ale nie potrafiłem. Stanowczości brakowało mi najbardziej. – Jeśli chcesz studiować historię, to proszę bardzo. Dla mnie nie jest to żadną przeszkodą. Ale co innego studiowanie historii, a co innego obsesja na jej punkcie. Nie odpowiedział na mój zarzut, ale widziałem, że myśli nad czymś. Może nad ripostą. Chyba jednak wiedział, że to ja mam w ręku wszystkie argumenty. – Więc nie dacie mi pieniędzy? – zapytał. Znał odpowiedź. – Nie, synku. Nie w tym roku. Ale już niedługo będziesz pełnoletni. Jeżeli bardzo chcesz mieć pieniądze na swoje hobby, to znajdę ci na wakacje jakieś zajęcie. Jak w Ameryce. Nauczysz się pracować i zarabiać. – Tak. Ale tego może już nie być. Nie wiedziałem, co ma na myśli. Wyszedłem, uznając że dalsza rozmowa nie ma sensu. On wiedział swoje, ja swoje. On chciał jedno, ja drugie. Nie istniała między nami zgoda. Bo żaden z nas nie zamierzał ustąpić. I nie było szans na kompromis. – W takim razie nie musicie mi nic kupować – powiedział, gdy już wychodziłem. – Nie potrzebuję żadnych prezentów Zarzut. Czym sobie na niego zasłużyłem? – Spodoba ci się – odpowiedziałem i nie czekając na kontrę wyszedłem z pokoju. Ale nie wiedziałem, czy naprawdę mu się spodoba. Nie wiedziałem, bo nie miałem pojęcia, co mu kupię. Moja wyobraźnia okazała się bardziej ograniczona niż myślałem, a inwencja po prostu nie istniała. Czułem się stary i ociężały umysłowo. Zbyt stary. Pomyślałem o żonie, uznałem jednak, że kupiony przez nią prezent już z całą pewnością go nie ucieszy. Może to męski szowinizm, jednak znając Magdę tak długo, znałem też jej przyzwyczajenia i to, że kompletnie nie ma gustu. Moja żona jest przyzwoitą, dobrą, opiekuńczą i kochającą osobą, ale osobą kompletnie pozbawioną dobrego smaku. Szczególnie, jeśli chodzi o kupowanie prezentów mężczyznom swojego życia. Pewnie sprawiłaby mu jakiś drogi, ale niemodny lub paskudnie brzydki ciuch albo – co gorsza – zestaw kosmetyków zupełnie do niego niepasujących. W poszukiwaniu twórczej inspiracji postanowiłem odwiedzić jego pokój. Był piątek, Bartek poszedł do szkoły, ja zaś jechałem do firmy trochę później. Nie miałem klucza, ale nie zamknął pokoju (w zasadzie wiedziałem, że tego nie robi). Pokój był schludny i na pierwszy rzut oka wyglądało, że należy do wyjątkowego pedanta. Cóż, może w istocie tak było... Lecz w naszej rodzinie nie było to nic wyjątkowego. Dwoje ludzi o takich samych przyzwyczajeniach wyniesionych z rodzinnego domu połączyło się węzłem małżeńskim i założyło rodzinę. Było oczywiste, że przekażą dzieciom swoje nawyki (mieliśmy jeszcze córkę, studentkę drugiego roku prawa), a nawet jeśliby tego nie zrobili, dzieci przywykną do poszanowania zasad, które obserwowały u rodziców. Akcja – reakcja. Patologia tworzy patologię, porządek tworzy porządek. Proste i nieskomplikowane prawo dziedziczenia. Idealnie zaścielone łóżko i nieskazitelny ład. Odkurzony dywan, biurko uprzątnięte, książki poukładane na półkach. Wszystko w należytym porządku. Poza jednym. Na stoliku leżał granat. Wydało mi się to co najmniej podejrzane. Co tam robił? Jasne, leżał. Widok ten jednak wydał mi się mocno niepokojący. Psuł ideał. Nie pasował do reszty. Bartek wyciągnął go z gabloty stojącej tuż przy oknie. Ale po co? Nie sądziłem, że znajdę odpowiedź. Zamiast tego zacząłem rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi zasugerować rozwiązanie. Może mój syn interesował się także czymś poza pierwszą wojną światową, lecz wstydził się do tego przyznać. Myśl głupia, ale przecież nie bezzasadna. Wstydliwe hobby, które ukrywał przed wzrokiem wścibskich. Niestety, niczego takiego tam nie było. W pokoju znajdowały się tylko książki, i to takie, których najchętniej bym tam nie oglądał. Pełno książek. Stojąc w równych rzędach na półkach, przypominały żołnierzy ustawionych w szeregu. Jeszcze raz spojrzałem na granat. Leżał na stoliku niczym jakiś śmieszny bibelot albo abstrakcyjna rzeźba, a ja nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że jest niebezpieczny. Dlaczego kiedyś pozwoliłem na jego zakup? Dlaczego nie kazałem mojemu synowi zwrócić go, kiedy przyniósł go do domu? Czy ten granat na pewno był pusty? Czy już nigdy nie wybuchnie? Kiedy podszedłem do stojącego po drugiej stronie pokoju fotela, zauważyłem kolejny element układanki. Pruski hełm. Bartek trzymał wszystkie swoje cenne zdobycze w gablocie, lecz musiał je wyciągnąć dziś rano przed pójściem do szkoły. Po co? Żeby udawać niemieckiego żołnierza, dzierżąc w ręku granat i wyobrażając sobie, że znajduje się w okopach? Czy może podziwiał ich piękno, którego ja nie dostrzegałem? Były to pytania, na które nie znałem odpowiedzi i na które chyba odpowiedzi znać nie chciałem. Wróciłem do półki z książkami. Pokój Bartka jest dosyć przestronny, ale nie ma tam za wiele rzeczy. Są półka, stolik i gablotka, jest łóżko, wieża i mały telewizor. Aranżacja pokoju gustowna, nieprzesycona klamotami ani nadmiarem ozdób. Bartek sam ją skomponował. Widząc, że ma w tym kierunku dryg, zaczęliśmy z żoną namawiać go na studiowanie architektury, ale on nie brał pod uwagę niczego innego niż historia. Liczyło się tylko to jedno. Mogłem też założyć się o cały majątek, jakiego się dorobiłem, że jego praca magisterska będzie dotyczyć pierwszej wojny światowej. Nie, majątek to za mało. Mogłem się założyć o cały świat. Z półki z książkami wyciągnąłem opasły tom – Działania na froncie zachodnim w czasie pierwszej wojny światowej. Tytuł nie sugerował literatury popularnej. Była to raczej jakaś uczona rozprawa. Przekartkowałem książkę parę razy, ale nie zaciekawiła mnie specjalnie. Odłożyłem ją więc na półkę i wziąłem następną. Tym razem była cieniutka i szybko przekonałem się dlaczego. To były fotografie. Oglądałem je z uwagą, chcąc wiedzieć, co takiego fascynuje mojego syna w tej przeklętej wojnie. Na pierwszej stronie uśmiechnięte twarze żołnierzy idących na front. Ludzie wiwatują. Wszyscy, zarówno po jednej, jak i drugiej stronie sądzą, że wojna skończy się szybko. Wszyscy są patriotami. Podpis pod fotografią – „Wymarsz żołnierzy francuskich – sierpień 1914”. Na kolejnych stronach obrazy stawały się bardziej ponure. Oto zniszczone ostrzałem artyleryjskim miasto w Belgii – „Październik 1914”. Oto zmęczone twarze żołnierzy zmuszonych do siedzenia w okopach i czekania na odległy koniec. Oto ziemia niczyja – prawdziwe poletko śmierci, pełne porozrywanych ciał i porzuconej broni, a także zasieków i lejów po bombach. Oto wreszcie koniec – żołnierze niemieccy wracają do ojczyzny po czteroletnich zmaganiach. Wracają, żeby odpocząć. Na jednej fotografii pruski żołnierz stoi w okopie, paląc papierosa. Pada deszcz – żołnierz ma na sobie nieprzemakalny płaszcz z kapturem, który zarzucił sobie na głowę. Sprawia ponure wrażenie. Patrząc na tą fotografię, myślałem o śmierci. Była bardziej sugestywna, straszniejsza niż oczywiste obrazy martwych ciał. W tej fotografii, tej okropnej fotografii człowieka ukrytego pod płaszczem, śmierć była wręcz namacalna. Nie chciałem na to patrzeć. Zamknąłem album, odłożyłem go na miejsce, po czym wyszedłem z pokoju syna po cichu, jak człowiek obawiający się ukrytych kamer. Nie chciałem, żeby mój syn zorientował się, że ktoś był w pokoju pod jego nieobecność i grzebał mu w rzeczach. Byłbym zresztą jedynym podejrzanym. Miałem nadzieję, że nie ma fotograficznej pamięci i że odłożyłem wszystko tam, gdzie stało. Jeśli nie, cóż... albo mi o tym powie i przyznam się do winy, albo nie i pozostanie między nami niewidzialna zapora. W żadnym razie nie chciałem, żeby tak się stało. Zależało mi na jego zaufaniu. Syn i ojciec – cóż może być ważniejszego niż zaufanie? Już to, że nie chciałem dać mu pieniędzy było wystarczającym symptomem popsucia się naszych wzajemnych stosunków. Jeśli dowiedziałby się, że byłem w jego pokoju... w najlepszym razie uznałby mnie za nadmiernie wścibskiego. Nie znalazłem tego, czego szukałem, bo nie do końca wiedziałem, czego szukam. Zamierzałem jednak porozmawiać z Bartkiem. Poważnie porozmawiać. Postanowiłem wyjść i pospacerować po mieście. Chciałem pomyśleć. Chciałem to sobie poukładać. Granaty, hełmy i karabiny. Nie rozumiałem tego. Liczyłem, że potrafię go skłonić do zainteresowania się czymś innym. Czymś... zwyczajniejszym. Nie miałem pojęcia, co takiego mogłoby odciągnąć go od książek, choć wiedziałem, że będę musiał się mocno wysilić, żeby wymyślić coś obiecującego. Pokój nie dał mi żadnych wskazówek.. Była dziesiąta, a do prący musiałem wyjść o trzynastej. Właściwie rzadko spaceruję. Nie wiem więc, co podkusiło mnie, żeby przejść się po mieście. Do dziś się nad tym zastanawiam. Pogoda za oknem była brzydka, czarne chmury zbierały się na niebie, obwieszczając wszem i wobec, że zaraz zacnie padać. Wszystko zachęcało do siedzenia w domu. A jednak postanowiłem wyjść. Nie wyjechać, ale wyjść. Na spacer. Przejdę się po. rynku – pomyślałem, choć nie rozumiałem po co. Włożyłem tylko sweter i cienką kurtkę, głupio licząc na to, że się wypogodzi i ruszyłem na wrocławski rynek. Mogłem sobie wybrać lepszą porę, w inny dzień, ale nagląca potrzeba zmusiła mnie, żebym zrobił to właśnie tego poranka. Kiedy teraz o tym myślę, mając świadomość wydarzeń, które potem nastąpiły, wiem, że decyzja o spacerze nie była do końca moja. Nie wiem czyja i nie pytajcie mnie o to, ale nie moja. Może zaledwie w pewnym ograniczonym zakresie, ale tak ograniczonym, że nie mogłem jej zmienić. Musiałem pójść na spacer, musiałem kupić prezent i musiał to być ten właśnie płaszcz. Żeby, jak to mówią, przeznaczenie mogło się dopełnić. Sklep znajdował się na uboczu. Od rynku dzieliło mój dom jakieś pół godziny piechotą, ale zdawało mi się, że sunę jak wyścigówka. Trwało to dziesięć minut? Mniej? W każdym razie pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy był ten sklep. Nigdy wcześniej go tu nie widziałem. Wrocławski rynek i jego okolice to dość rozległy obszar, a w bocznych uliczkach kryje się wiele sklepów i budynków o których mało kto słyszał. Ale miejsce, w którym się znalazłem było mi dobrze znane. Tego sklepu nie było tu wcześniej. Spojrzałem na szyld. „Tarcza i miecz” – tak po prostu. Zbliżyłem się, żeby obejrzeć wystawę. Ale na wystawie nie było żadnych tarczy, mieczy ani innych rycerskich akcesoriów. Był za to płaszcz. Kiedy go dostrzegłem, przeszły mnie ciarki. Wyglądał dokładnie tak samo jak płaszcz na fotografii, którą oglądałem rano w pokoju Bartka. Czy to była kopia żołnierskiego płaszcza z pierwszej wojny światowej? Ciekawość nie pozwoliła mi pójść dalej. A może to nie była ciekawość, lecz to co mną kierowało. Nacisnąłem klamkę i umieszczony nad drzwiami dzwoneczek zadzwonił. Sklepów z dzwoneczkami już się nie spotykało. To było takie anachroniczne, lecz na swój sposób urocze. Pchnąłem drzwi. Znalazłem się w chłodzie i mroku. *** Kiedy przekroczyłem próg sklepu, znalazłem się pośród tysiąca dziwnych rzeczy. Przede wszystkim była to broń – od szabel i zbroi, po współczesne mundury i atrapy karabinów. Był to bowiem antykwariat, nie sklep z bronią, z której mógłbyś potem zastrzelić na ulicy staruszkę. Zszedłem po schodkach do przyciemnianego wnętrza w poszukiwaniu właściciela. Po chwili wyłonił się zza lady jak duch, od razu posyłając mi kupiecki uśmiech. – Czym mogę służyć? – odezwał się do mnie, w sklepie nie było bowiem innych klientów. – Czy coś pana interesuje? Już miałem powiedzieć, że nie, że zaszedłem tu przypadkiem i zaraz wychodzę, kiedy z mojej krtani wyrwał się krótki, ale wiele znaczący dźwięk. – Płaszcz – zasyczałem, blokując sobie drogę odwrotu. – Chciałbym zobaczyć ten płaszcz. – Tamten? – wskazał we właściwym kierunku.– Ależ proszę bardzo. Jeśli chce pan wiedzieć, to jest to replika płaszczy używanych przez armię pruską w czasie pierwszej wojny światowej. Kupiłem go niedawno od pewnego człowieka, który upierał się, że płaszcz jest oryginalny. Ale to przecież niemożliwe, prawda? – był już przy płaszczu i gładził go powolnymi ruchami. – Jest w za dobrym stanie jak na osiemdziesięciolatka. Facet upierał się, że odziedziczył płaszcz po pradziadku, który walczył na froncie zachodnim. Nie miał jednak na to żadnych dowodów. Kupiłem więc płaszcz jako replikę, bo gość pilnie potrzebował pieniędzy. Ale – zaśmiał się jak z dobrego żartu – niech pan będzie świadom że mógł nie kłamać! – Mógł nie kłamać – powtórzyłem za nim, jednak już całkiem poważnie. Wydawało mi się, że widzę mężczyznę ze zdjęcia w albumie, który oglądałem. Za nim kroczyła śmierć. Chciałem odwrócić wzrok od płaszcza, chciałem wyjść ze sklepu, ale nie mogłem. Nie byłem w stanie – Proszę – zdjął płaszcz z wieszaka i podał mi go. – Niech pan zobaczy. To cholernie, przepraszam za słowo, dobra kopia. Oglądałem go wiele razy i jestem pewien, że ten, kto go uszył, kropka w kropkę wzorował się na jakiejś książce. Chciałbym znać tego gościa, może przekonałbym go, żeby uszył mi jeszcze parę rzeczy. Na przykład mundury – rozmarzył się. – Mógłby dla mnie szyć mundury. Jestem pewien, że obydwaj byśmy na tym zarobili. – Dlaczego sądzi pan, że to taka dobra kopia? – Niech pan spojrzy na szycia – przysunął mi płaszcz prawie pod nos. – Są dokładnie takie jak w oryginałach. Mam w domu książkę dotyczącą mundurów z dwóch ostatnich wojen i są tam dość szczegółowe rysunki. Porównywałem wszystko, co tylko się dało. Nie znalazłem różnic. Niemcy zawsze porządnie szyli ubrania dla wojska. Proszę spojrzeć – wskazał palcem gruby szew na ramieniu – jak to jest solidnie zrobione. Jeśli facet jest fałszerzem, to cholernie dobrym. Ktoś taki mógłby zbić fortunę, ale widocznie nie jest zbyt rozgarnięty. Chyba że... – zadumał się. – Chyba że to naprawdę oryginał. Przez chwilę rozmyślał nad tym, co powiedział, po czym roześmiał się jeszcze głośniej niż poprzednio. Jego śmiech był tubalny, zbyt głośny i zbyt wesoły jak na sprzedawcę staroci. Sklep nadal był pusty. Widocznie nie odwiedzało go więcej niż dziesięć osób dziennie. Sprzedawca podszedł do wystawy, odwiesił płaszcz na miejsce i wrócił za ladę. Obserwowałem go z podejrzliwością. – Chce pan go kupić? – zapytał. Wiedziałem, co chcę odpowiedzieć i wiedziałem, co odpowiem. – Tak. – Wiedziałem. Od kiedy pan tu wszedł, wiedziałem, że kupi pan ten płaszcz. Trochę szkoda mi się z nim rozstawać, ale przecież jestem sprzedawcą. Z każdą z tych rzeczy jestem związany emocjonalnie. A mimo to sprzedaję je. Uzgodniliśmy cenę, po czym zapakował mi płaszcz do nieprzemakalnej torby i zainkasował pieniądze. Pogadaliśmy jeszcze chwilę o biznesie, który tu prowadził, a kiedy wyszedłem ze sklepu, z nieba lały się już strugi wody. Włożę płaszcz – pomyślałem, lecz od razu zrobiło mi się nieswojo. Obraz niemieckiego żołnierza w płaszczu, stojącego w okopach i palącego papierosa, jakoś nie chciał opuścić mojej głowy. Złe myśli zbierały się jak sępy nad padliną. Ruszyłem szybszym krokiem do domu, nakrywając głowę swetrem. Mijałem puste ulice, ludzie bowiem pochowali się przed deszczem, przeskakiwałem kałuże i unikałem rozchlapujących wodę samochodów. W domu byłem po piętnastu minutach. Rozłożyłem się w fotelu i zacząłem myśleć. Dlaczego kupiłem ten płaszcz? Co mnie do tego podkusiło? Zacząłem zastanawiać się czy dam go synowi. Przyszło mi do głowy, żeby oddać płaszcz biedakom, ale szybko porzuciłem ten pomysł. A jeśli faktycznie ten płaszcz należał kiedyś do pruskiego żołnierza? To nie było, wbrew opinii sklepikarza niemożliwe. Osiemdziesiąt lat – przecież starsze i mniej solidne rzeczy można znaleźć w muzeum. Pradziadek tego człowieka mógł być żołnierzem, mógł używać tego płaszcza. Dlaczego by nie? Bo płaszcz był w idealnym stanie? Widocznie o niego dbał. Widocznie chciał mieć chociaż jedną pamiątkę z czasu wojny. Może wcale go nie używał. Może przez całą wojnę miał kilka płaszczy. Może walczył bardzo krótko. Powodów mogło być tysiące. Wszystkie oczywiście były argumentami za tym, żeby nie dawać tego płaszcza mojemu synowi. Wszystkie, ale... żaden nie przeważył. Żaden. Dałem płaszcz mojemu synowi, dwa tygodnie później. A potem zaczęły dziać się dziwne rzeczy. *** Trzy tygodnie po urodzinach Bartek zachorował. Okazało się, że ma grypę. Doktor Mieszczyk, nasz lekarz rodzinny, zbadał go i zapisał mu antybiotyki. Bartek dostał też dwudziestodniowe zwolnienie. Byliśmy zmartwieni, ponieważ miał wysoką gorączkę i majaki. Często spał – za często, nawet jak na chorobę, i zbyt wolno odzyskiwał siły. Trzy tygodnie minęły jak z bicza trzasnął, a Bartek ani trochę nie był zdrowszy. Nabraliśmy najgorszych podejrzeń. Moja żona cały czas płakała, sądząc, że ma raka (dlaczego akurat raka, tego nie rozumiałem), ale ja także obawiałem się najgorszego. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że zabierzemy Bartka na specjalne badania do warszawskiej kliniki neurologicznej. Pracował tam mój znajomy z czasów studiów. Zadzwoniłem do niego tego samego dnia, kiedy doktor Mieszczyk powiedział nam, że nie ma pojęcia, dlaczego ta grypa trwa tak długo. – To grypa – powtarzał nam, ale jego oczy nie potwierdzały tego przekonania. – Ale nie mam pojęcia, dlaczego tak przewlekła. Oczywiście to jeszcze o niczym nie świadczy, zdarzają się jeszcze dłuższe okresy rekonwalescencji... – Rekonwalescencji?! – żona prawie wrzeszczała. – Ależ jego stan, doktorze, wcale się nie poprawia! – Proszę... proszę pani, to nie moja wina... – Wiem. Przepraszam. Ale niech pan zrozumie, że mój syn od trzech tygodni ma gorączkę. Więc niech pan nie mówi, doktorze, że to normalne. Zapłakała cicho i wytarła nos w chusteczkę. Doktor Mieszczyk na co dzień opanowany i spokojny człowiek, teraz nie za bardzo wiedział, co zrobić. – Mogę państwu załatwić specjalistyczne badania – powiedział tylko, jakby chcąc usprawiedliwić swoją niemoc – Ale myślę, że powinniśmy zaczekać jeszcze parę dni. Stan chłopca się nie poprawia, ale i nie pogarsza... – Nie, doktorze – odparłem stanowczo. – Nie będziemy czekać. A o specjalistów proszę się nie martwić. Znam paru. Odprowadziłem go do drzwi i przeprosiłem za zachowanie żony. Odparł, że nie ma za co, że rozumie nasze zdenerwowanie i że dla niego ta sytuacja także jest niepokojąca. Powiedział, że jeżeli będziemy potrzebowali jego pomocy, to wystarczy tylko zadzwonić, a on załatwi nam paru specjalistów z różnych dziedzin. Podziękowałem i obiecałem, że jeśli zajdzie taka potrzeba, skorzystam z jego pomocy. Moje podejrzenia były niejasne. Nie mogłem więc mieć pewności, jakich lekarzy będzie potrzebował mój syn. Najpierw zdecydowałem się na neurologa. Choroba Bartka mogła mieć coś wspólnego z systemem nerwowym, a tutaj miałem dobre znajomości. Człowiek, z którym prawie całe studia mieszkałem w jednym pokoju w akademiku (chociaż studiowaliśmy na różnych uczelniach) był znanym neurologiem. Zadzwoniłem do niego w nadziei, że postawi jakąś diagnozę. Ale on posłuchał tylko, podał mi kilka numerów telefonów i polecił, żebym zadzwonił i przedstawił się jako jego przyjaciel. Uznał, że mój syn wcale nie potrzebuje neurologa. Zrezygnowany przyznałem mu rację. Wykonałem kilka telefonów do lekarzy których mi polecił i ustaliłem dwa terminy wizyt. Jeden na oddziale immunologicznym szpitala wojewódzkiego, drugi na oddziale chorób zakaźnych. Następnego dnia mnie i Bartka czekała wyprawa do Warszawy. Ale nigdy jej nie odbyliśmy. Nie było już potrzeby. *** Tej nocy nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym wszystkim co się stało, o prezencie, który mu kupiłem i jego nagłej, niewyjaśnionej chorobie. Czy mogła być to sprawka płaszcza? Czy czaiły się w nim jakieś niezwykłe, złowrogie siły, które zagrażały zdrowiu i życiu mojego syna? Nigdy nie podejrzewałbym siebie o takie myśli – byłem raczej realistą, niewierzącym w tajemnicze siły i upiorne klątwy. Ale działo się coś niewyjaśnionego, coś, czego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Mój syn chorował już czwarty tydzień. W majakach, jakie czasem go dopadały, mówił niezrozumiałe, bełkotliwe słowa, lecz pośród nich wyławiałem także dźwięki, które przypominały niemieckie słowa. Skąd? Mój syn nigdy nie uczył się niemieckiego. Może to mój przeciążony umysł coś sobie dopowiadał, ale w takim razie przeciążony umysł mojej żony musiał dopowiadać sobie to samo. Kiedyś, w drugim tygodniu jego choroby, słuchaliśmy razem, jak bełkocze, zanim moja żona zdążyła go dobudzić. Pamiętam co wtedy powiedziała, pamiętam wraz jej twarzy, tę trupią bladość, tak dla niej nienaturalną. Powiedziała: „przecież on mówi po niemiecku”. Nie odpowiedziałem. Nie byłem w stanie. Gdybym potwierdził, przyznałbym, że dzieje się coś dziwnego, gdybym zaprzeczył, byłoby to ohydne kłamstwo, na którym od razu by się poznała. Dlatego milczałem. Zaraz potem zdołała go dobudzić i nie wspominaliśmy więcej o tym. Ale czułem że coś, co wyłazi z mojego syna nie jest normalne. Nie wiedziałem, dlaczego i nie wiedziałem, skąd pochodzi, ale wiedziałem, że nie jest normalne. I wiedziałem, że nie zniknie tak po prostu. „I nie myliłem się. Usłyszałem krzyk. Początkowo myślałem, że to tylko mój umysł generuje jakieś majaki na krawędzi jawy i snu. Zacząłem nasłuchiwać. Krzyk nie powtórzył się i kiedy uznałem, że było to senne widziadło (raczej słyszadło) ponownie usiłowałem usnąć. Przecież następnego dnia czekała mnie długa i wyczerpująca podróż. Mój syn miał przejść badania, które wykażą, czy nie jest chory na jakąś poważną chorobę. Potrzebowałem snu. Spojrzałem na stojący obok łóżka budzik i stwierdziłem, że zostało mi około czterech godzin. Tylko cztery godziny. Co będzie, jeśli zasnę za kierownicą? Nigdy mi się to nie zdarzyło, ale też nigdy nie byłem w większym stresie. Ponoć wtedy człowiek jest pobudzony, ale mogło być na odwrót – mój mózg uzna nagle, że potrzebuje odprężenia. Czy będę potrafił z tym walczyć? Nie wiedziałem. Bezpieczniej było wykorzystać te ostatnie godziny. Ale krzyk się powtórzył. Teraz nie miałem wątpliwości, że jest prawdziwy. Dochodził z pokoju mojego syna. Przez moment miałem nadzieję, że to jednak omam, ale tylko przez moment. Krzyk był zbyt głośny i zbyt rzeczywisty, żeby nie był prawdziwy. Mój dziadek zawsze powtarzał – „To zbyt straszne, żeby nie było prawdziwe”. Tak było teraz. Mój syn krzyczał. Krzyczał, a ja jak głupek zastanawiałem się, czy to nie złudzenie. Odrzuciłem kołdrę i zapaliłem nocną lampkę. Siedziałem przez moment na krawędzi łóżka, niepewny co zrobić dalej. Prawda czy kłamstwo? Sen czy jawa? Prawie na pewno to drugie, ale byłem jak sparaliżowany i nie potrafiłem podjąć żadnej decyzji. Krzyk powtórzył się po raz trzeci. Brzmiał dziwnie, nie jak krzyk, który dobywa się z ust człowieka mającego koszmar, ale przez to był jeszcze bardziej przerażający. Ogarnął mnie lęk. Co mogło się stać? Co złego? Najgorsze rzeczy zawsze zdarzają się wtedy, kiedy przychodzi ocalenie, ale sądziłem, że ta reguła to tylko wiejski przesąd. Jutro mieliśmy jechać do Warszawy. Jutro, właściwie już dzisiaj, mój syn miał zostać przebadany. Ale ranek nie nadszedł. Nie zdążył. Mój syn krzyczał i nie mogłem tego zatrzymać. Nie mogłem zatrzymać tego dźwięku... albo w ogóle nie pozwolić, żeby kiedykolwiek wydostał się z jego gardła. Mogłem jedynie liczyć na szczęście. Mogłem się modlić. I mogłem natychmiast pobiec na górę. Tak też zrobiłem. Kiedy wybiegałem z pokoju moja żona obudziła się i spoglądała na mnie przerażona. – Co się dzieje? – zapytała. Chyba także zastanawiała się, czy dochodzący z góry dźwięk był prawdziwy. – Czy to Bartek? – Tak – odparłem tylko tyle. – Zadzwoń na pogotowie. Pomknąłem z pokoju na górę tak szybko jak potrafiłem. Przez moment zdawało mi się, że słyszę wycie wiatru, tak jakby gdzieś było niedomknięte okno, ale po chwili wrażenie ustało. Wbiegłem na schody i przystanąłem przy drzwiach. Pociągnąłem za klamkę. Zamknięte. Przekląłem niecodzienne rozwiązanie (Drzwi w pokoju Bartka otwierają się od środka. Jeśli więc Bartek je zamknie, nie ma żadnej sposobności, aby dostać się do pokoju. Drzwi są solidne, dębowe, a ciągnąc za klamkę, można co najwyżej ją wyrwać.), ale nie wymyśliłem alternatywnego sposobu („On potrzebuje twojej pomocy!” – wrzeszczał jakiś głos w mojej głowie. Nie potrafiłem go przekonać, że wszystko jest w porządku). Wiedziałem, że żona pędzi już po schodach. Wiedziałem też, że jej histeria skutecznie zablokuje moje szare komórki. Odwróciłem się, chcąc ją powstrzymać od płaczu, ale nie zdołałem. Wystarczyło na nią spojrzeć. Wystarczył jeden rzut oka. – Wezwałaś karetkę? – spytałem tylko. Czułem się, jakbym mówił do głazu. – On... on – zacinała się jak popsuta płyta. – Czy on... – Nie wiem. Nic nie wiem. Nie mogę się dostać do środka. – Ale... on... on może... – Daj spokój – odzyskałem trochę pewności siebie. – Twoja panika nic tu nie da. Masz klucze do pokoju? – Przecież... przecież zginęły pół roku temu! – wrzasnęła i zaczęła płakać. Burza nadeszła. – Czy nie pamiętasz, że nie dorobiliśmy nowych?! Faktycznie, zbagatelizowałem sprawę. Ale nie był to dobry czas na roztrząsanie dawnych pomyłek. Pomyślałem o straży pożarnej. Mogłem ją po to odesłać. – Idź zadzwoń do straży. Wejdą przez okno. Zeszła bez słowa. Poruszała się jak duch, a jej długa nocna koszula upodabniała ją do zjawy. Poczułem obrzydzenie. Po raz pierwszy w życiu poczułem obrzydzenie do żony. Nie było czasu, aby to odczucie się skrystalizowało, ale sama świadomość faktu wydała mi się straszna („Tak będzie wyglądać starość pomyślałem. – Nasz wspólna, piękna starość”). – Jakbym za jednym zamachem tracił żonę i syna. Tracił rodzinę. Pociągnąłem za klamkę (chociaż wiedziałem, że to nic nie da), a potem spróbowałem zawołać syna, żeby otworzył. Chyba nie słyszał, co mówiłem, mimo że nie krzyczał. Wydarłem się jeszcze raz, tonem rozkazującym, ale bezskutecznie. Nie chciałem też mocniej ciągnąć za klamkę, żeby jej nie wyrwać. Pozostawało czekać na przyjazd pogotowia. I wtedy uświadomiłem sobie, że za drzwiami ktoś mówi po niemiecku. Padały pojedyncze słowa. Brzmiały jak komendy wydawane szeregowcom – głos był podniesiony, ostry i stanowczy. Nie rozumiałem, co mówi. Modulacja i barwa głosu nie należały do mojego syna. Głos, który wydobywał się zza drzwi z całą pewnością był głosem dorosłego mężczyzny. Dorosłego mężczyzny. Ale kogo? – Czy jest tam kto? – zapytałem, lecz nie uzyskałem odpowiedzi. Po sekundzie pytanie wydało mi się absurdalne. Skąd, do cholery, miałby się tam pojawić jakiś Niemiec? Jedyni moi niemieccy znajomi mieszkali w Hamburgu i nie ruszali się dalej niż do Berlina. Ale może mój syn znał kogoś? Czy ten ktoś, tajemniczy obywatel Republiki Niemieckiej, był teraz z moim synem w pokoju? Czy coś mu robił? Coś, co spowodowało krzyk? Ta myśl była rozsądniej sza niż pomysł, że Bartek zmienił się nagle w posługującego się nienaganną niemczyzną faceta, ale wcale mnie nie uspokoiła. Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś tam był, jeśli ktoś robił krzywdę mojemu synowi, a ja nie byłem w stanie temu zaradzić... Jeśli ktoś go torturował, a może nawet... To była najważniejsza próba w moim życiu. Jedyna próba. Zrozumiałem że to jest cel, którego wprawdzie nigdy nie szukałem, ale o którym mówią, że istnieje. Wiedziałem, w jakiś magiczny sposób wiedziałem, że nie mogę czekać na przyjazd straży czy pogotowia. Bo wtedy będzie już za późno. Musiałem ratować mojego syna. Ratować natychmiast. Urodziłem się nie po to, żeby zostać bogatym biznesmenem, nawet nie po to, żeby założyć rodzinę, ale właśnie dla tej chwili. Urodziłem się, żeby uratować Bartka. Należało działać. Zbiegłem po schodach (wydały mi się koszmarnie długie-jakby nie było to kilka stopni, ale nieskończona estakada do piekła) i wypadłem na wyłożoną linoleum posadzkę. O mało się nie przewróciłem, zdołałem jednak chwycić poręcz schodów i wyhamować. Moja żona, ciągle w koszuli i ciągle blada jak prześcieradło, spoglądała na mnie bez entuzjazmu. Obrzydzenie odezwało się ponownie, ze zdwojoną siłą, ale nie miałem teraz czasu się na tym koncentrować. Właściwie to nie miałem czasu koncentrować się na niczym innym poza tym, że muszę pędzić do garażu. – Zadzwoniłaś po straż? – zapytałem tylko. Włożyłem buty (biegało się w nich zdecydowanie szybciej niż w kapciach) i otworzyłem drzwi. Wiał mroźny wiatr, ale ja chyba nawet tego nie czułem. Byłem jak w transie. Kątem oka spojrzałem na żonę i zobaczyłem, że potakująco kiwa głową. Robiła to powoli, jak narkoman na haju albo źle naoliwiony robot. Wybiegłem w noc. Garaż znajdował się tuż obok domu, ale zanim uświadomiłem sobie, gdzie są klucze, minęło parę minut. Klucze były w salonie. Obróciłem się na pięcie i pomknąłem z powrotem. Zauważyłem, że zostawiłem otwarte drzwi. Wiatr zdążył wwiać parę liści, ale moja żona jakby tego nie zauważyła. Nie było jej. Wydawało mi się, że ją słyszę, gdzieś u góry, lecz może był to jedynie omam. Tłukła pięściami w drzwi i krzyczała – Bartek otwórz! Ale potem nastała cisza. Przypomniałem sobie, że mogę dostać się do garażu przez piwnicę. Jak łatwo proste fakty potrafią umykać w takich chwilach! Ruszyłem po schodach w dół (To już nie była estakada. To były żarzące się węgle) i po paru sekundach znalazłem się w garażu. Z rezygnacją rozejrzałem się po pomieszczeniu. Bałagan! Panował tam niesamowity bałagan! Widać mój pedantyzm nie obejmował tego miejsca. Skoro zdarza się, pomyślałem, że rzeczy potrzebne zawieruszają się nawet w absolutnym ładzie, to tutaj było to pewne. Nigdy nie znajdę łomu. Nigdy nie uda mi się wyważyć drzwi i dostać do środka, aby powstrzymać szaleńca. Nie uratuję syna, a wszystko przez to, że nie umiałem utrzymać porządku w garażu. Wydało się to tak banalne, tak pospolite, że ryknąłem dzikim śmiechem. Gdzie jest ta straż! Gdzie jest odsiecz! Przyjeżdżajcie, przyjeżdżajcie, do kurwy nędzy, boja nie mogę nic zrobić! Jestem bałaganiarzem! Jestem pierdolonym bałaganiarzem! I nie mam łomu! Spojrzałem w kąt. Łom leżał w pudełku, lśniąc złowrogo, jakby chciał mi powiedzieć – chodź i weź mnie i tak nic nie wskórasz! Podszedłem, nie za bardzo jeszcze wierząc, że to, czego poszukuję mogę dostać tak łatwo. Wyciągnąłem niepewnie ręce, jakby łom chciał mnie ugryźć i chwyciłem oburącz. Pociągnąłem. Wyszedł gładko z pudełka, jakby był wsadzony w masło, a nie masę innych żelaznych klamotów (Już miałem przed oczami tę wizję. Łom zablokowany pośród rupieci jak słynny Excalibur w skale: Ale ja nie byłem Arturem). Osiągnąłem cel swojej podróży. Miałem narzędzie pracy. Należało wracać. Pobiegłem czym prędzej na górę. Z piętra nie dobiegały mnie żadne dźwięki, ale to tylko wzmogło obawy. Co się stało? Czy już coś ostatecznego? Nieodwołalnego? Wolałem się nie zastanawiać. Pokonałem schody w iście sprinterskim tempie i już byłem pod drzwiami. Żona siedziała na podłodze, tuż pod drzwiami, ale nie płakała. Słuchała tego, co się dzieje. Czy coś się działo? Przecież ja nic nie słyszałem. Chciałem odsunąć ją od drzwi, ale nie mogłem. Nie potrafiłem zmusić się, żeby ją dotknąć. – Odsuń się – nakazałem jej. Podniosła głowę i kiedy zobaczyła, co trzymam w ręce jej przerażenie osiągnęło apogeum. Mój Boże, czy ona myślała, że chcę ją skrzywdzić?! Że chcę skrzywdzić Bartka?! Jej oczy, zawsze pełne blasku, teraz były puste i bezbarwne. Chyba tak myślała. Chyba naprawdę tak myślała. – Odsuń się – powtórzyłem. – Muszę wyważyć drzwi. Spełniła moją prośbę. Wsadziłem łom w szparę między drzwiami i pociągnąłem. Nic. Szpara była zbyt wąska, aby łom miał o co zahaczyć. Pieprzona, porządna robota. Zaparłem się z całej siły i pociągnąłem jeszcze raz, ale łom ześlizgnął się po powierzchni drewna i uderzył mnie w kolano. Zawyłem z bólu. – Dlaczego on się zamknął? – zapytała nagle żona. Sądziłem, że ma na myśli panującą ciszę, ale jej chodziło o drzwi. Nie rozumiała tego. Podobnie jak ja. – Dlaczego on się zamknął, Andrzeju? – jej głos nabrał prawie normalnego tonu. Wychodziła z oszołomienia czy działo się z nią coś podejrzanego? – Dlaczego?! Przecież nigdy tego nie robił! Nigdy nie mów nigdy – pomyślałem. Zza drzwi nie dochodziły żadne odgłosy. *** – Jest tam kto? – znów zadałem to absurdalne pytanie. Oczywiście, że był tam ktoś. W tym tkwił cały problem. Był tam Bartek. Może nieprzytomny, może z gorączką... a może pobity przez

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!