Tomasz Kilian Płaszcz – Co zamierzasz zrobić? – zapytała. Leżeliśmy obok siebie i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy nocy. Żadne z nas nie mogło zasnąć. Zastanawialiśmy się nad nadchodzącym dniem piętnastego listopada. – Nie wiem jeszcze – odpowiedziałem. Było to zgodne z prawdą. Nie wiedziałem. – Musisz to przerwać – powiedziała. Dla niej było to takie proste. – Pewnie masz rację. Ale czy to aż takie złe? Przecież przynajmniej nie włóczy się z jakimiś podejrzanymi typami. Moje argumenty oczywiście jej nie przekonały. Trudno się dziwić. Nie przekonały mnie samego. – To obsesja. Nawet nie. To mania. Tak powinieneś na to patrzeć. – Tak, oczywiście, to mania – potwierdziłem. – Ale nie taka najgorsza. On po prostu czyta za dużo książek. Popatrzyła na mnie oburzona. – Książek! – wrzasnęła. – Przecież nie chodzi o książki! A te wszystkie przedmioty! Granaty, pociski! To już nie jest kolekcjonerstwo! On zajmuje się wyłącznie tym! – Dobrze – stwierdziłem. – Masz rację. Powiedziałem to dla świętego spokoju, ale oczywiście dobrze wiedziałem, że faktycznie ma rację. Mój syn miał obsesję na punkcie swojego dziwnego hobby i ukrywanie tego faktu było najzwyklejszym mydleniem oczu. Nie było uczciwe ani wobec niej, ani wobec niego. Może przede wszystkim wobec niego. To była prawie choroba, z której nie potrafił się wyleczyć. Interesował się nie znaczkami i nie monetami, ale pierwszą wojną światową. Kupował książki, kasety wideo, programy multimedialne, a od pewnego czasu przeszedł na kolekcjonerstwo. Byliśmy wspólnikami tej „zbrodni”, a teraz zastanawialiśmy się, jak z tego wybrnąć. Nie było to łatwe zadanie. Hobby pochłonęło naszego syna bez reszty. „I nie chodzi wcale o to, że był pasjonatem kolekcjonerem. On był jakimś, chociaż to słowo tak źle się kojarzy, zboczeńcem. Nie miał przyjaciół, nigdzie nie wychodził. Czasami wręcz chciałbym, żeby przyszedł do domu pijany. Żeby miał normalne, przyziemne zainteresowania, lubił być na rauszu, podniecał się na widok krótkiej spódniczki lub kibicował jakiemuś zespołowi. To byłoby na pewno o wiele łatwiejsze i dla niego, i dla nas. Dostawałby bury, jak wszyscy młodzi ludzie, że wraca za późno, albo że przesadził z alkoholem. Ale przynajmniej byłby najnormalniejszym w świecie nastolatkiem. I może wówczas wszystko by grało. Nie grało jednak nic. Trochę z mojej winy, trochę z winy mojej żony, a przede wszystkim z winy serbskiego studenta Gawrilo Principa, który ośmielił się zastrzelić arcyksięcia Ferdynanda. Mój syn, odludek i dziwak, dostał się we władanie sił, którym nie potrafił stawić czoła. Nie, nie mówię o magii. Były to siły zbytniego entuzjazmu. Kiedy jeszcze studiowałem, dorabiałem sprzątaniem u jednego faceta, który był obłąkanym kolekcjonerem monet. Zbierał wszystko co się dało. Nie miał żony ani dzieci, ale za to kupę przyjaciół w wielu krajach, równie obłąkanych jak on kolekcjonerów, z którymi wymieniał się przy każdej możliwej okazji. Miał nawet wykrywacz metali którym przeczesywał plaże i laski. Kilka razy znalazł coś cennego, w większości jednak odkrywał kapsle od butelek po piwie i metalowe zakrętki. To jednak go nie zniechęcało. Dla lichej saskiej monety z wczesnego średniowiecza gotów byłby przeczesać puszczę Białowieską, gdyby tylko ktoś dał mu taką okazję. Przypominałem sobie o tym facecie za każdym razem, kiedy odwiedzałem pokój mojego syna. Magda miała rację. Tak, Magda miała rację, to hobby stawało się chorobliwe. Nie chodziło mi wcale o pieniądze, mimo że eksponaty Bartka warte były zapewne ładne kilka tysięcy. Rzecz dotyczyła hołdu, jaki im składał. Nazwałem to hołdem i nie bez powodu. Na swój sposób to był hołd. Kiedy kończył lekcje i wracał do domu, zamykał się w swoim pokoju i nie zajmował niczym innym, aż do wieczora. Doprawdy nie mam pojęcia, jak udawało mu się przechodzić z klasy do klasy, i to na wcale nie najgorszych stopniach, skoro nie uczył się prawie wcale. Był inteligentny, może nawet bardzo, lecz przecież nawet geniusz nie przyswaja wiedzy z powietrza. A geniuszem Bartek na pewno nie był. Całe dnie poświęcał czytaniu książek o pierwszej wojnie światowej, pisaniu listów do kilku innych kolekcjonerów, z którymi nawiązał znajomości albo oglądaniu po raz tysięczny składu przedmiotów zwanych kolekcją. I tak dzień w dzień, bez przerwy, adorując sprawy, które już dla nikogo nie miały znaczenia. Może nie rozumieliśmy prawdziwych pasjonatów. Nadchodziły jego osiemnaste urodziny. Pięć lat wcześniej, kiedy kończył trzynaście lat, popełniłem błąd, przez który obsesja Bartka zaczęła rosnąć w tempie lawinowym. Był to zły okres. Mojej dopiero co powstałej firmie groziła plajta, a na dodatek wspólnik, z którym zakładałem interes, wycofał się, zabierając swoje pieniądze. To nie był jakiś tam lichy kapitał, lecz trzydzieści procent wartości firmy. Wszystko wskazywało, na to, że zostanę bankrutem, na dodatek bankrutem z długami w kilku bankach, i przerażało mnie to. Przez kilka miesięcy siedziałem w firmie od rana do nocy, kalkulując, obliczając, przeprowadzając transakcje i wyciągając kawałek po kawałku sam siebie z bagna, w którym się topiłem. Nie miałem czasu dla rodziny. Oczywiście rozumieli to bardzo dobrze, a ja starałem sięgnie zapominać przynajmniej o ważnych datach. Kiedy Bartek kończył trzynaście lat, ja walczyłem o utrzymanie firmy i utrzymanie poziomu życia mojej rodziny. Ponieważ moja żona nie miała specjalnie ochoty na kupowanie prezentu, zaproponowaliśmy Bartkowi, że zamiast prezentu dostanie od nas pieniądze. Zgodził się bez urazy. Więcej, wyglądało na to, że ten pomysł mu się podoba. Zaniepokoiło mnie to. Do głowy by mi nie przyszło, że zamierza zostać kolekcjonerem, chociaż czytał już wówczas kupę tych swoich książek. Prezent, który sam sobie kupił wprawił nas w osłupienie. W pudełku, obwiązany wstążeczką, leżał niemiecki granat ręczny z czasów pierwszej wojny. Wypatrzył go dwa tygodnie przed urodzinami i przekonał sprzedawcę, żeby zatrzymał go dla niego. Nie pytaliśmy, ile kosztowało to dzieło sztuki – ale osobą, która była najbardziej z tego zakupu niezadowolona była moja żona. – Myślisz, że to bezpieczne? – zapytała, kiedy leżeliśmy wieczorem w łóżku. – Przecież to może wybuchnąć. – Daj spokój – chciałem ją uspokoić. Tak naprawdę wcale nie byłem spokojny, ale zacząłem już zgrywać rolę twardziela. – Przecież granat jest pusty. Wszystko, co miało prawo wybuchnąć, już dawno zostało z niego wyciągnięte. Poza tym to pasja jak każda inna. Wolałabyś, żeby zbierał bezużyteczne nalepki po gumach? – Nie, nie to, ale... – zamilkła, jakby zastanawiając się, co dalej powiedzieć. – Ale nie sądzisz, że to już przesada? Ta jego pasja? Ciągle tylko wojna, wojna. Staje się coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. – No to co? – broniłem Bartka. Dlaczego to robiłem, skoro sam czułem podobne obawy? – Ma dopiero trzynaście lat. Jeszcze przyjdzie czas, żeby spoważniał. Zobaczysz, jeszcze będziesz żałowała, że nie siedzi w domu i nie czyta książek. Niech tylko zacznie interesować się dziewczynami. Sądzę, że wtedy zarzuci tę swoją pasję albo przynajmniej sprowadzi ją do roli konika. Jeszcze w zeszłym tygodniu mówiłaś, żebym się nie martwił, bo to inteligentny chłopiec. Teraz mówisz, że przesadza. Kochanie, czy mogłabyś się zdecydować? Obrzuciła mnie spojrzeniem zamrażającym słońce i nie rozmawialiśmy już więcej. Moja żona miewa czasem humory. Nie odzywała się przez następny dzień, uważając, że ma stuprocentową rację, a ja jestem ignorantem, który nie chce słuchać głosu rozsądku. Oczywiście to był głos jej rozsądku i tylko ona mogła sobie pozwolić na lekceważenie cudzych, czyli moich, opinii. Ja nie miałem do tego prawa. W końcu codzienne troski i obowiązki spowodowały, że przeszliśmy nad sprawą do porządku dziennego. Ale od tej pory Bartek prosił, żebyśmy dawali mu pieniądze. I my, lekkomyślnie godziliśmy się, żeby kupował różnego rodzaju graty-eksponaty, nie dostrzegając, albo nie chcąc dostrzec, że to zaczyna się niebezpiecznie pogłębiać. Tak działo się przez pięć lat. Ale teraz należało z tym skończyć. Myliłem się, co do intensywności tego hobby. Bartek przestał być dzieckiem, ale wojenna pasja wcale nie osłabła, stała się tylko bardziej rozważna i przemyślana. Ciągle myślał, marzył i mówił o pierwszej wojnie światowej, bez przerwy pisał listy do innych kolekcjonerów i wciąż był przeraźliwie samotnym człowiekiem. Widać jednak niespecjalnie mu to przeszkadzało dopóki miał swoje eksponaty. Za zaoszczędzone pieniądze kupował akcesoria wojenne – niektóre prawdziwe, inne wzorowane, wszystkie związane z pierwszą wojną. Nabył kilkanaście wojennych marek wybitych w 1915 roku oraz karabinowe kule używane przez Niemców. Zamierzał kupić pocisk, ale kategorycznie nie zgodziliśmy się. Jakimś cudownym trafem zdobył pruski hełm z charakterystycznym szpikulcem – ile za niego zapłacił nie chciał się przyznać. Miał oszczędności ulokowane w banku, do których nie miał dostępu, ale posiadał też pieniądze z kieszonkowego, które, jak sądziliśmy, regularnie wydaje. Tutaj widać myliliśmy się oboje. Przecież skoro nie miał przyjaciół... nie było kina i lodów. Żadnych zwyczajnych rozrywek. Miał z czego oszczędzać. Nie lubił słodyczy, nie interesował się komputerami. Właściwie nie interesował się niczym innym poza pierwszą wojną. Stawało się to coraz bardziej urojone i coraz bardziej, chociaż baliśmy się to przyznać, niebezpieczne. Bartek popadał w manię prześladowczą. Teraz widziałem jedyną szansę, żeby to przerwać. Miałem zamiar kupić mu coś drogiego i, jak to się mówi, zupełnie z innej beczki. Przecież po to są osiemnaste urodziny, nieprawdaż? Aby dostać drogie prezenty, o których pamięta się potem przez całe życie. Nie żebym był snobem. Mimo bogactwa nie zmieniłem się tak bardzo. Ale dość miałem jego dziwacznych eksponatów. Chciałem, żeby zajął się czymś innym. Na przykład prowadzeniem samochodu. To nie był taki zły pomysł z samochodem, jednak Bartek nie miał prawa jazdy. Stać mnie było na zakup auta, byłem jednak pewien, że mój syn nie będzie go używał. Nie interesował się motoryzacją, ani nie cieszyła go jazda samochodem. Nawet gdybym zdołał namówić go do zrobienia prawa jazdy, niczego by to nie zmieniło. Samochód odpadał. Po co ma zajmować miejsce na podjeździe? Ale innych pomysłów nie miałem. Mimo to nie zamierzałem dać się pokonać. Musiałem mu jeszcze obwieścić to, że nie dostanie pieniędzy. Bałem się złości, którą zobaczę na jego twarzy, a jeszcze bardziej bałem się rozżalenia. Ale nie było drogi powrotnej. Jeśli chciałem jeszcze naprostować swojego syna na właściwą drogę, to był to ostatni dzwonek. Sądził pewnie, że tak będzie zawsze – będzie miał, co chce, lecz miałem zamiar wyprowadzić go z błędu. Wiedziałem, że będzie niezadowolony, może nawet zły (Na pewno miał już upatrzoną jakąś wojenną pierdołę. Co tym razem to mogło być? Pocisk artyleryjski? Bomba lotnicza? Karabin maszynowy?). Ale nie było mowy, żebym ustąpił. Nigdy nie umiałem być twardy w stosunku do dzieci (jeśli już coś przeskrobały, wolałem zrzucić odpowiedzialność wychowawczą na żonę), ale zacząłem się poważnie martwić o mojego syna. Pasja pasją, ale obsesja to już zupełnie inna bajka. Z obsesją taką jak ta postanowiłem wreszcie walczyć. Zaszedłem do niego wieczorem, kiedy zbierał się już do snu. Kiedy wszedłem, czytał jakąś książkę (Dziwne. Nie historyczną), ale odłożył ją, gdy powiedziałem mu, że chcę z nim porozmawiać na temat prezentu. Jak co roku, pojawił się w jego oczach ten sam błysk. – Posłuchaj, synku – powiedziałem najspokojniej jak potrafiłem. Nie byłem dobrym dyplomatą, a chciałem, żeby mój syn zrozumiał, że robię to dla jego dobra. – Chodzi mi o twoje urodziny. – Nie musicie kłopotać się z prezentami – odparował tak szybko, że aż się zdziwiłem. – Wystarczy, że jak co roku dacie mi trochę pieniędzy... – W tym rzecz. Znowu kupisz za nie jakiś eksponat. – Czy... czy to źle? – Nie, jasne, że nie. Ale co roku za pieniądze, które ci dajemy, kupujesz kolejne eksponaty do swojej kolekcji. Nie powiem, cieszy mnie, że masz jakąś pasję, ale to już chyba przesada. Powinieneś interesować się także czymś innym niż tylko historią. Nie zrozum mnie źle, to... – Tak, bo ty chcesz, żebym prowadził tę twoją firmę – przerwał mi. Zdziwiło mnie jego niecodzienne zachowanie. – Żebym poszedł na ekonomię albo coś innego co mnie zupełnie nie interesuje, ale jest praktyczne. Nie chcecie z mamą dopuścić myśli, że mógłbym studiować historię. – Ależ nie, chodzi tylko o prezent... – No tak, ale bylibyście szczęśliwi, gdybym interesował się na przykład pieniążkami. „Ależ się nimi interesujesz – pomyślałem.– Tylko tego nie dostrzegasz. A za co niby kupujesz te śmieci?”. Niczego jednak nie powiedziałem. Powinienem go skrzyczeć, powiedzieć, żeby nie pyskował, ale nie potrafiłem. Stanowczości brakowało mi najbardziej. – Jeśli chcesz studiować historię, to proszę bardzo. Dla mnie nie jest to żadną przeszkodą. Ale co innego studiowanie historii, a co innego obsesja na jej punkcie. Nie odpowiedział na mój zarzut, ale widziałem, że myśli nad czymś. Może nad ripostą. Chyba jednak wiedział, że to ja mam w ręku wszystkie argumenty. – Więc nie dacie mi pieniędzy? – zapytał. Znał odpowiedź. – Nie, synku. Nie w tym roku. Ale już niedługo będziesz pełnoletni. Jeżeli bardzo chcesz mieć pieniądze na swoje hobby, to znajdę ci na wakacje jakieś zajęcie. Jak w Ameryce. Nauczysz się pracować i zarabiać. – Tak. Ale tego może już nie być. Nie wiedziałem, co ma na myśli. Wyszedłem, uznając że dalsza rozmowa nie ma sensu. On wiedział swoje, ja swoje. On chciał jedno, ja drugie. Nie istniała między nami zgoda. Bo żaden z nas nie zamierzał ustąpić. I nie było szans na kompromis. – W takim razie nie musicie mi nic kupować – powiedział, gdy już wychodziłem. – Nie potrzebuję żadnych prezentów Zarzut. Czym sobie na niego zasłużyłem? – Spodoba ci się – odpowiedziałem i nie czekając na kontrę wyszedłem z pokoju. Ale nie wiedziałem, czy naprawdę mu się spodoba. Nie wiedziałem, bo nie miałem pojęcia, co mu kupię. Moja wyobraźnia okazała się bardziej ograniczona niż myślałem, a inwencja po prostu nie istniała. Czułem się stary i ociężały umysłowo. Zbyt stary. Pomyślałem o żonie, uznałem jednak, że kupiony przez nią prezent już z całą pewnością go nie ucieszy. Może to męski szowinizm, jednak znając Magdę tak długo, znałem też jej przyzwyczajenia i to, że kompletnie nie ma gustu. Moja żona jest przyzwoitą, dobrą, opiekuńczą i kochającą osobą, ale osobą kompletnie pozbawioną dobrego smaku. Szczególnie, jeśli chodzi o kupowanie prezentów mężczyznom swojego życia. Pewnie sprawiłaby mu jakiś drogi, ale niemodny lub paskudnie brzydki ciuch albo – co gorsza – zestaw kosmetyków zupełnie do niego niepasujących. W poszukiwaniu twórczej inspiracji postanowiłem odwiedzić jego pokój. Był piątek, Bartek poszedł do szkoły, ja zaś jechałem do firmy trochę później. Nie miałem klucza, ale nie zamknął pokoju (w zasadzie wiedziałem, że tego nie robi). Pokój był schludny i na pierwszy rzut oka wyglądało, że należy do wyjątkowego pedanta. Cóż, może w istocie tak było... Lecz w naszej rodzinie nie było to nic wyjątkowego. Dwoje ludzi o takich samych przyzwyczajeniach wyniesionych z rodzinnego domu połączyło się węzłem małżeńskim i założyło rodzinę. Było oczywiste, że przekażą dzieciom swoje nawyki (mieliśmy jeszcze córkę, studentkę drugiego roku prawa), a nawet jeśliby tego nie zrobili, dzieci przywykną do poszanowania zasad, które obserwowały u rodziców. Akcja – reakcja. Patologia tworzy patologię, porządek tworzy porządek. Proste i nieskomplikowane prawo dziedziczenia. Idealnie zaścielone łóżko i nieskazitelny ład. Odkurzony dywan, biurko uprzątnięte, książki poukładane na półkach. Wszystko w należytym porządku. Poza jednym. Na stoliku leżał granat. Wydało mi się to co najmniej podejrzane. Co tam robił? Jasne, leżał. Widok ten jednak wydał mi się mocno niepokojący. Psuł ideał. Nie pasował do reszty. Bartek wyciągnął go z gabloty stojącej tuż przy oknie. Ale po co? Nie sądziłem, że znajdę odpowiedź. Zamiast tego zacząłem rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi zasugerować rozwiązanie. Może mój syn interesował się także czymś poza pierwszą wojną światową, lecz wstydził się do tego przyznać. Myśl głupia, ale przecież nie bezzasadna. Wstydliwe hobby, które ukrywał przed wzrokiem wścibskich. Niestety, niczego takiego tam nie było. W pokoju znajdowały się tylko książki, i to takie, których najchętniej bym tam nie oglądał. Pełno książek. Stojąc w równych rzędach na półkach, przypominały żołnierzy ustawionych w szeregu. Jeszcze raz spojrzałem na granat. Leżał na stoliku niczym jakiś śmieszny bibelot albo abstrakcyjna rzeźba, a ja nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że jest niebezpieczny. Dlaczego kiedyś pozwoliłem na jego zakup? Dlaczego nie kazałem mojemu synowi zwrócić go, kiedy przyniósł go do domu? Czy ten granat na pewno był pusty? Czy już nigdy nie wybuchnie? Kiedy podszedłem do stojącego po drugiej stronie pokoju fotela, zauważyłem kolejny element układanki. Pruski hełm. Bartek trzymał wszystkie swoje cenne zdobycze w gablocie, lecz musiał je wyciągnąć dziś rano przed pójściem do szkoły. Po co? Żeby udawać niemieckiego żołnierza, dzierżąc w ręku granat i wyobrażając sobie, że znajduje się w okopach? Czy może podziwiał ich piękno, którego ja nie dostrzegałem? Były to pytania, na które nie znałem odpowiedzi i na które chyba odpowiedzi znać nie chciałem. Wróciłem do półki z książkami. Pokój Bartka jest dosyć przestronny, ale nie ma tam za wiele rzeczy. Są półka, stolik i gablotka, jest łóżko, wieża i mały telewizor. Aranżacja pokoju gustowna, nieprzesycona klamotami ani nadmiarem ozdób. Bartek sam ją skomponował. Widząc, że ma w tym kierunku dryg, zaczęliśmy z żoną namawiać go na studiowanie architektury, ale on nie brał pod uwagę niczego innego niż historia. Liczyło się tylko to jedno. Mogłem też założyć się o cały majątek, jakiego się dorobiłem, że jego praca magisterska będzie dotyczyć pierwszej wojny światowej. Nie, majątek to za mało. Mogłem się założyć o cały świat. Z półki z książkami wyciągnąłem opasły tom – Działania na froncie zachodnim w czasie pierwszej wojny światowej. Tytuł nie sugerował literatury popularnej. Była to raczej jakaś uczona rozprawa. Przekartkowałem książkę parę razy, ale nie zaciekawiła mnie specjalnie. Odłożyłem ją więc na półkę i wziąłem następną. Tym razem była cieniutka i szybko przekonałem się dlaczego. To były fotografie. Oglądałem je z uwagą, chcąc wiedzieć, co takiego fascynuje mojego syna w tej przeklętej wojnie. Na pierwszej stronie uśmiechnięte twarze żołnierzy idących na front. Ludzie wiwatują. Wszyscy, zarówno po jednej, jak i drugiej stronie sądzą, że wojna skończy się szybko. Wszyscy są patriotami. Podpis pod fotografią – „Wymarsz żołnierzy francuskich – sierpień 1914”. Na kolejnych stronach obrazy stawały się bardziej ponure. Oto zniszczone ostrzałem artyleryjskim miasto w Belgii – „Październik 1914”. Oto zmęczone twarze żołnierzy zmuszonych do siedzenia w okopach i czekania na odległy koniec. Oto ziemia niczyja – prawdziwe poletko śmierci, pełne porozrywanych ciał i porzuconej broni, a także zasieków i lejów po bombach. Oto wreszcie koniec – żołnierze niemieccy wracają do ojczyzny po czteroletnich zmaganiach. Wracają, żeby odpocząć. Na jednej fotografii pruski żołnierz stoi w okopie, paląc papierosa. Pada deszcz – żołnierz ma na sobie nieprzemakalny płaszcz z kapturem, który zarzucił sobie na głowę. Sprawia ponure wrażenie. Patrząc na tą fotografię, myślałem o śmierci. Była bardziej sugestywna, straszniejsza niż oczywiste obrazy martwych ciał. W tej fotografii, tej okropnej fotografii człowieka ukrytego pod płaszczem, śmierć była wręcz namacalna. Nie chciałem na to patrzeć. Zamknąłem album, odłożyłem go na miejsce, po czym wyszedłem z pokoju syna po cichu, jak człowiek obawiający się ukrytych kamer. Nie chciałem, żeby mój syn zorientował się, że ktoś był w pokoju pod jego nieobecność i grzebał mu w rzeczach. Byłbym zresztą jedynym podejrzanym. Miałem nadzieję, że nie ma fotograficznej pamięci i że odłożyłem wszystko tam, gdzie stało. Jeśli nie, cóż... albo mi o tym powie i przyznam się do winy, albo nie i pozostanie między nami niewidzialna zapora. W żadnym razie nie chciałem, żeby tak się stało. Zależało mi na jego zaufaniu. Syn i ojciec – cóż może być ważniejszego niż zaufanie? Już to, że nie chciałem dać mu pieniędzy było wystarczającym symptomem popsucia się naszych wzajemnych stosunków. Jeśli dowiedziałby się, że byłem w jego pokoju... w najlepszym razie uznałby mnie za nadmiernie wścibskiego. Nie znalazłem tego, czego szukałem, bo nie do końca wiedziałem, czego szukam. Zamierzałem jednak porozmawiać z Bartkiem. Poważnie porozmawiać. Postanowiłem wyjść i pospacerować po mieście. Chciałem pomyśleć. Chciałem to sobie poukładać. Granaty, hełmy i karabiny. Nie rozumiałem tego. Liczyłem, że potrafię go skłonić do zainteresowania się czymś innym. Czymś... zwyczajniejszym. Nie miałem pojęcia, co takiego mogłoby odciągnąć go od książek, choć wiedziałem, że będę musiał się mocno wysilić, żeby wymyślić coś obiecującego. Pokój nie dał mi żadnych wskazówek.. Była dziesiąta, a do prący musiałem wyjść o trzynastej. Właściwie rzadko spaceruję. Nie wiem więc, co podkusiło mnie, żeby przejść się po mieście. Do dziś się nad tym zastanawiam. Pogoda za oknem była brzydka, czarne chmury zbierały się na niebie, obwieszczając wszem i wobec, że zaraz zacnie padać. Wszystko zachęcało do siedzenia w domu. A jednak postanowiłem wyjść. Nie wyjechać, ale wyjść. Na spacer. Przejdę się po. rynku – pomyślałem, choć nie rozumiałem po co. Włożyłem tylko sweter i cienką kurtkę, głupio licząc na to, że się wypogodzi i ruszyłem na wrocławski rynek. Mogłem sobie wybrać lepszą porę, w inny dzień, ale nagląca potrzeba zmusiła mnie, żebym zrobił to właśnie tego poranka. Kiedy teraz o tym myślę, mając świadomość wydarzeń, które potem nastąpiły, wiem, że decyzja o spacerze nie była do końca moja. Nie wiem czyja i nie pytajcie mnie o to, ale nie moja. Może zaledwie w pewnym ograniczonym zakresie, ale tak ograniczonym, że nie mogłem jej zmienić. Musiałem pójść na spacer, musiałem kupić prezent i musiał to być ten właśnie płaszcz. Żeby, jak to mówią, przeznaczenie mogło się dopełnić. Sklep znajdował się na uboczu. Od rynku dzieliło mój dom jakieś pół godziny piechotą, ale zdawało mi się, że sunę jak wyścigówka. Trwało to dziesięć minut? Mniej? W każdym razie pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy był ten sklep. Nigdy wcześniej go tu nie widziałem. Wrocławski rynek i jego okolice to dość rozległy obszar, a w bocznych uliczkach kryje się wiele sklepów i budynków o których mało kto słyszał. Ale miejsce, w którym się znalazłem było mi dobrze znane. Tego sklepu nie było tu wcześniej. Spojrzałem na szyld. „Tarcza i miecz” – tak po prostu. Zbliżyłem się, żeby obejrzeć wystawę. Ale na wystawie nie było żadnych tarczy, mieczy ani innych rycerskich akcesoriów. Był za to płaszcz. Kiedy go dostrzegłem, przeszły mnie ciarki. Wyglądał dokładnie tak samo jak płaszcz na fotografii, którą oglądałem rano w pokoju Bartka. Czy to była kopia żołnierskiego płaszcza z pierwszej wojny światowej? Ciekawość nie pozwoliła mi pójść dalej. A może to nie była ciekawość, lecz to co mną kierowało. Nacisnąłem klamkę i umieszczony nad drzwiami dzwoneczek zadzwonił. Sklepów z dzwoneczkami już się nie spotykało. To było takie anachroniczne, lecz na swój sposób urocze. Pchnąłem drzwi. Znalazłem się w chłodzie i mroku. *** Kiedy przekroczyłem próg sklepu, znalazłem się pośród tysiąca dziwnych rzeczy. Przede wszystkim była to broń – od szabel i zbroi, po współczesne mundury i atrapy karabinów. Był to bowiem antykwariat, nie sklep z bronią, z której mógłbyś potem zastrzelić na ulicy staruszkę. Zszedłem po schodkach do przyciemnianego wnętrza w poszukiwaniu właściciela. Po chwili wyłonił się zza lady jak duch, od razu posyłając mi kupiecki uśmiech. – Czym mogę służyć? – odezwał się do mnie, w sklepie nie było bowiem innych klientów. – Czy coś pana interesuje? Już miałem powiedzieć, że nie, że zaszedłem tu przypadkiem i zaraz wychodzę, kiedy z mojej krtani wyrwał się krótki, ale wiele znaczący dźwięk. – Płaszcz – zasyczałem, blokując sobie drogę odwrotu. – Chciałbym zobaczyć ten płaszcz. – Tamten? – wskazał we właściwym kierunku.– Ależ proszę bardzo. Jeśli chce pan wiedzieć, to jest to replika płaszczy używanych przez armię pruską w czasie pierwszej wojny światowej. Kupiłem go niedawno od pewnego człowieka, który upierał się, że płaszcz jest oryginalny. Ale to przecież niemożliwe, prawda? – był już przy płaszczu i gładził go powolnymi ruchami. – Jest w za dobrym stanie jak na osiemdziesięciolatka. Facet upierał się, że odziedziczył płaszcz po pradziadku, który walczył na froncie zachodnim. Nie miał jednak na to żadnych dowodów. Kupiłem więc płaszcz jako replikę, bo gość pilnie potrzebował pieniędzy. Ale – zaśmiał się jak z dobrego żartu – niech pan będzie świadom że mógł nie kłamać! – Mógł nie kłamać – powtórzyłem za nim, jednak już całkiem poważnie. Wydawało mi się, że widzę mężczyznę ze zdjęcia w albumie, który oglądałem. Za nim kroczyła śmierć. Chciałem odwrócić wzrok od płaszcza, chciałem wyjść ze sklepu, ale nie mogłem. Nie byłem w stanie – Proszę – zdjął płaszcz z wieszaka i podał mi go. – Niech pan zobaczy. To cholernie, przepraszam za słowo, dobra kopia. Oglądałem go wiele razy i jestem pewien, że ten, kto go uszył, kropka w kropkę wzorował się na jakiejś książce. Chciałbym znać tego gościa, może przekonałbym go, żeby uszył mi jeszcze parę rzeczy. Na przykład mundury – rozmarzył się. – Mógłby dla mnie szyć mundury. Jestem pewien, że obydwaj byśmy na tym zarobili. – Dlaczego sądzi pan, że to taka dobra kopia? – Niech pan spojrzy na szycia – przysunął mi płaszcz prawie pod nos. – Są dokładnie takie jak w oryginałach. Mam w domu książkę dotyczącą mundurów z dwóch ostatnich wojen i są tam dość szczegółowe rysunki. Porównywałem wszystko, co tylko się dało. Nie znalazłem różnic. Niemcy zawsze porządnie szyli ubrania dla wojska. Proszę spojrzeć – wskazał palcem gruby szew na ramieniu – jak to jest solidnie zrobione. Jeśli facet jest fałszerzem, to cholernie dobrym. Ktoś taki mógłby zbić fortunę, ale widocznie nie jest zbyt rozgarnięty. Chyba że... – zadumał się. – Chyba że to naprawdę oryginał. Przez chwilę rozmyślał nad tym, co powiedział, po czym roześmiał się jeszcze głośniej niż poprzednio. Jego śmiech był tubalny, zbyt głośny i zbyt wesoły jak na sprzedawcę staroci. Sklep nadal był pusty. Widocznie nie odwiedzało go więcej niż dziesięć osób dziennie. Sprzedawca podszedł do wystawy, odwiesił płaszcz na miejsce i wrócił za ladę. Obserwowałem go z podejrzliwością. – Chce pan go kupić? – zapytał. Wiedziałem, co chcę odpowiedzieć i wiedziałem, co odpowiem. – Tak. – Wiedziałem. Od kiedy pan tu wszedł, wiedziałem, że kupi pan ten płaszcz. Trochę szkoda mi się z nim rozstawać, ale przecież jestem sprzedawcą. Z każdą z tych rzeczy jestem związany emocjonalnie. A mimo to sprzedaję je. Uzgodniliśmy cenę, po czym zapakował mi płaszcz do nieprzemakalnej torby i zainkasował pieniądze. Pogadaliśmy jeszcze chwilę o biznesie, który tu prowadził, a kiedy wyszedłem ze sklepu, z nieba lały się już strugi wody. Włożę płaszcz – pomyślałem, lecz od razu zrobiło mi się nieswojo. Obraz niemieckiego żołnierza w płaszczu, stojącego w okopach i palącego papierosa, jakoś nie chciał opuścić mojej głowy. Złe myśli zbierały się jak sępy nad padliną. Ruszyłem szybszym krokiem do domu, nakrywając głowę swetrem. Mijałem puste ulice, ludzie bowiem pochowali się przed deszczem, przeskakiwałem kałuże i unikałem rozchlapujących wodę samochodów. W domu byłem po piętnastu minutach. Rozłożyłem się w fotelu i zacząłem myśleć. Dlaczego kupiłem ten płaszcz? Co mnie do tego podkusiło? Zacząłem zastanawiać się czy dam go synowi. Przyszło mi do głowy, żeby oddać płaszcz biedakom, ale szybko porzuciłem ten pomysł. A jeśli faktycznie ten płaszcz należał kiedyś do pruskiego żołnierza? To nie było, wbrew opinii sklepikarza niemożliwe. Osiemdziesiąt lat – przecież starsze i mniej solidne rzeczy można znaleźć w muzeum. Pradziadek tego człowieka mógł być żołnierzem, mógł używać tego płaszcza. Dlaczego by nie? Bo płaszcz był w idealnym stanie? Widocznie o niego dbał. Widocznie chciał mieć chociaż jedną pamiątkę z czasu wojny. Może wcale go nie używał. Może przez całą wojnę miał kilka płaszczy. Może walczył bardzo krótko. Powodów mogło być tysiące. Wszystkie oczywiście były argumentami za tym, żeby nie dawać tego płaszcza mojemu synowi. Wszystkie, ale... żaden nie przeważył. Żaden. Dałem płaszcz mojemu synowi, dwa tygodnie później. A potem zaczęły dziać się dziwne rzeczy. *** Trzy tygodnie po urodzinach Bartek zachorował. Okazało się, że ma grypę. Doktor Mieszczyk, nasz lekarz rodzinny, zbadał go i zapisał mu antybiotyki. Bartek dostał też dwudziestodniowe zwolnienie. Byliśmy zmartwieni, ponieważ miał wysoką gorączkę i majaki. Często spał – za często, nawet jak na chorobę, i zbyt wolno odzyskiwał siły. Trzy tygodnie minęły jak z bicza trzasnął, a Bartek ani trochę nie był zdrowszy. Nabraliśmy najgorszych podejrzeń. Moja żona cały czas płakała, sądząc, że ma raka (dlaczego akurat raka, tego nie rozumiałem), ale ja także obawiałem się najgorszego. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że zabierzemy Bartka na specjalne badania do warszawskiej kliniki neurologicznej. Pracował tam mój znajomy z czasów studiów. Zadzwoniłem do niego tego samego dnia, kiedy doktor Mieszczyk powiedział nam, że nie ma pojęcia, dlaczego ta grypa trwa tak długo. – To grypa – powtarzał nam, ale jego oczy nie potwierdzały tego przekonania. – Ale nie mam pojęcia, dlaczego tak przewlekła. Oczywiście to jeszcze o niczym nie świadczy, zdarzają się jeszcze dłuższe okresy rekonwalescencji... – Rekonwalescencji?! – żona prawie wrzeszczała. – Ależ jego stan, doktorze, wcale się nie poprawia! – Proszę... proszę pani, to nie moja wina... – Wiem. Przepraszam. Ale niech pan zrozumie, że mój syn od trzech tygodni ma gorączkę. Więc niech pan nie mówi, doktorze, że to normalne. Zapłakała cicho i wytarła nos w chusteczkę. Doktor Mieszczyk na co dzień opanowany i spokojny człowiek, teraz nie za bardzo wiedział, co zrobić. – Mogę państwu załatwić specjalistyczne badania – powiedział tylko, jakby chcąc usprawiedliwić swoją niemoc – Ale myślę, że powinniśmy zaczekać jeszcze parę dni. Stan chłopca się nie poprawia, ale i nie pogarsza... – Nie, doktorze – odparłem stanowczo. – Nie będziemy czekać. A o specjalistów proszę się nie martwić. Znam paru. Odprowadziłem go do drzwi i przeprosiłem za zachowanie żony. Odparł, że nie ma za co, że rozumie nasze zdenerwowanie i że dla niego ta sytuacja także jest niepokojąca. Powiedział, że jeżeli będziemy potrzebowali jego pomocy, to wystarczy tylko zadzwonić, a on załatwi nam paru specjalistów z różnych dziedzin. Podziękowałem i obiecałem, że jeśli zajdzie taka potrzeba, skorzystam z jego pomocy. Moje podejrzenia były niejasne. Nie mogłem więc mieć pewności, jakich lekarzy będzie potrzebował mój syn. Najpierw zdecydowałem się na neurologa. Choroba Bartka mogła mieć coś wspólnego z systemem nerwowym, a tutaj miałem dobre znajomości. Człowiek, z którym prawie całe studia mieszkałem w jednym pokoju w akademiku (chociaż studiowaliśmy na różnych uczelniach) był znanym neurologiem. Zadzwoniłem do niego w nadziei, że postawi jakąś diagnozę. Ale on posłuchał tylko, podał mi kilka numerów telefonów i polecił, żebym zadzwonił i przedstawił się jako jego przyjaciel. Uznał, że mój syn wcale nie potrzebuje neurologa. Zrezygnowany przyznałem mu rację. Wykonałem kilka telefonów do lekarzy których mi polecił i ustaliłem dwa terminy wizyt. Jeden na oddziale immunologicznym szpitala wojewódzkiego, drugi na oddziale chorób zakaźnych. Następnego dnia mnie i Bartka czekała wyprawa do Warszawy. Ale nigdy jej nie odbyliśmy. Nie było już potrzeby. *** Tej nocy nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym wszystkim co się stało, o prezencie, który mu kupiłem i jego nagłej, niewyjaśnionej chorobie. Czy mogła być to sprawka płaszcza? Czy czaiły się w nim jakieś niezwykłe, złowrogie siły, które zagrażały zdrowiu i życiu mojego syna? Nigdy nie podejrzewałbym siebie o takie myśli – byłem raczej realistą, niewierzącym w tajemnicze siły i upiorne klątwy. Ale działo się coś niewyjaśnionego, coś, czego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Mój syn chorował już czwarty tydzień. W majakach, jakie czasem go dopadały, mówił niezrozumiałe, bełkotliwe słowa, lecz pośród nich wyławiałem także dźwięki, które przypominały niemieckie słowa. Skąd? Mój syn nigdy nie uczył się niemieckiego. Może to mój przeciążony umysł coś sobie dopowiadał, ale w takim razie przeciążony umysł mojej żony musiał dopowiadać sobie to samo. Kiedyś, w drugim tygodniu jego choroby, słuchaliśmy razem, jak bełkocze, zanim moja żona zdążyła go dobudzić. Pamiętam co wtedy powiedziała, pamiętam wraz jej twarzy, tę trupią bladość, tak dla niej nienaturalną. Powiedziała: „przecież on mówi po niemiecku”. Nie odpowiedziałem. Nie byłem w stanie. Gdybym potwierdził, przyznałbym, że dzieje się coś dziwnego, gdybym zaprzeczył, byłoby to ohydne kłamstwo, na którym od razu by się poznała. Dlatego milczałem. Zaraz potem zdołała go dobudzić i nie wspominaliśmy więcej o tym. Ale czułem że coś, co wyłazi z mojego syna nie jest normalne. Nie wiedziałem, dlaczego i nie wiedziałem, skąd pochodzi, ale wiedziałem, że nie jest normalne. I wiedziałem, że nie zniknie tak po prostu. „I nie myliłem się. Usłyszałem krzyk. Początkowo myślałem, że to tylko mój umysł generuje jakieś majaki na krawędzi jawy i snu. Zacząłem nasłuchiwać. Krzyk nie powtórzył się i kiedy uznałem, że było to senne widziadło (raczej słyszadło) ponownie usiłowałem usnąć. Przecież następnego dnia czekała mnie długa i wyczerpująca podróż. Mój syn miał przejść badania, które wykażą, czy nie jest chory na jakąś poważną chorobę. Potrzebowałem snu. Spojrzałem na stojący obok łóżka budzik i stwierdziłem, że zostało mi około czterech godzin. Tylko cztery godziny. Co będzie, jeśli zasnę za kierownicą? Nigdy mi się to nie zdarzyło, ale też nigdy nie byłem w większym stresie. Ponoć wtedy człowiek jest pobudzony, ale mogło być na odwrót – mój mózg uzna nagle, że potrzebuje odprężenia. Czy będę potrafił z tym walczyć? Nie wiedziałem. Bezpieczniej było wykorzystać te ostatnie godziny. Ale krzyk się powtórzył. Teraz nie miałem wątpliwości, że jest prawdziwy. Dochodził z pokoju mojego syna. Przez moment miałem nadzieję, że to jednak omam, ale tylko przez moment. Krzyk był zbyt głośny i zbyt rzeczywisty, żeby nie był prawdziwy. Mój dziadek zawsze powtarzał – „To zbyt straszne, żeby nie było prawdziwe”. Tak było teraz. Mój syn krzyczał. Krzyczał, a ja jak głupek zastanawiałem się, czy to nie złudzenie. Odrzuciłem kołdrę i zapaliłem nocną lampkę. Siedziałem przez moment na krawędzi łóżka, niepewny co zrobić dalej. Prawda czy kłamstwo? Sen czy jawa? Prawie na pewno to drugie, ale byłem jak sparaliżowany i nie potrafiłem podjąć żadnej decyzji. Krzyk powtórzył się po raz trzeci. Brzmiał dziwnie, nie jak krzyk, który dobywa się z ust człowieka mającego koszmar, ale przez to był jeszcze bardziej przerażający. Ogarnął mnie lęk. Co mogło się stać? Co złego? Najgorsze rzeczy zawsze zdarzają się wtedy, kiedy przychodzi ocalenie, ale sądziłem, że ta reguła to tylko wiejski przesąd. Jutro mieliśmy jechać do Warszawy. Jutro, właściwie już dzisiaj, mój syn miał zostać przebadany. Ale ranek nie nadszedł. Nie zdążył. Mój syn krzyczał i nie mogłem tego zatrzymać. Nie mogłem zatrzymać tego dźwięku... albo w ogóle nie pozwolić, żeby kiedykolwiek wydostał się z jego gardła. Mogłem jedynie liczyć na szczęście. Mogłem się modlić. I mogłem natychmiast pobiec na górę. Tak też zrobiłem. Kiedy wybiegałem z pokoju moja żona obudziła się i spoglądała na mnie przerażona. – Co się dzieje? – zapytała. Chyba także zastanawiała się, czy dochodzący z góry dźwięk był prawdziwy. – Czy to Bartek? – Tak – odparłem tylko tyle. – Zadzwoń na pogotowie. Pomknąłem z pokoju na górę tak szybko jak potrafiłem. Przez moment zdawało mi się, że słyszę wycie wiatru, tak jakby gdzieś było niedomknięte okno, ale po chwili wrażenie ustało. Wbiegłem na schody i przystanąłem przy drzwiach. Pociągnąłem za klamkę. Zamknięte. Przekląłem niecodzienne rozwiązanie (Drzwi w pokoju Bartka otwierają się od środka. Jeśli więc Bartek je zamknie, nie ma żadnej sposobności, aby dostać się do pokoju. Drzwi są solidne, dębowe, a ciągnąc za klamkę, można co najwyżej ją wyrwać.), ale nie wymyśliłem alternatywnego sposobu („On potrzebuje twojej pomocy!” – wrzeszczał jakiś głos w mojej głowie. Nie potrafiłem go przekonać, że wszystko jest w porządku). Wiedziałem, że żona pędzi już po schodach. Wiedziałem też, że jej histeria skutecznie zablokuje moje szare komórki. Odwróciłem się, chcąc ją powstrzymać od płaczu, ale nie zdołałem. Wystarczyło na nią spojrzeć. Wystarczył jeden rzut oka. – Wezwałaś karetkę? – spytałem tylko. Czułem się, jakbym mówił do głazu. – On... on – zacinała się jak popsuta płyta. – Czy on... – Nie wiem. Nic nie wiem. Nie mogę się dostać do środka. – Ale... on... on może... – Daj spokój – odzyskałem trochę pewności siebie. – Twoja panika nic tu nie da. Masz klucze do pokoju? – Przecież... przecież zginęły pół roku temu! – wrzasnęła i zaczęła płakać. Burza nadeszła. – Czy nie pamiętasz, że nie dorobiliśmy nowych?! Faktycznie, zbagatelizowałem sprawę. Ale nie był to dobry czas na roztrząsanie dawnych pomyłek. Pomyślałem o straży pożarnej. Mogłem ją po to odesłać. – Idź zadzwoń do straży. Wejdą przez okno. Zeszła bez słowa. Poruszała się jak duch, a jej długa nocna koszula upodabniała ją do zjawy. Poczułem obrzydzenie. Po raz pierwszy w życiu poczułem obrzydzenie do żony. Nie było czasu, aby to odczucie się skrystalizowało, ale sama świadomość faktu wydała mi się straszna („Tak będzie wyglądać starość pomyślałem. – Nasz wspólna, piękna starość”). – Jakbym za jednym zamachem tracił żonę i syna. Tracił rodzinę. Pociągnąłem za klamkę (chociaż wiedziałem, że to nic nie da), a potem spróbowałem zawołać syna, żeby otworzył. Chyba nie słyszał, co mówiłem, mimo że nie krzyczał. Wydarłem się jeszcze raz, tonem rozkazującym, ale bezskutecznie. Nie chciałem też mocniej ciągnąć za klamkę, żeby jej nie wyrwać. Pozostawało czekać na przyjazd pogotowia. I wtedy uświadomiłem sobie, że za drzwiami ktoś mówi po niemiecku. Padały pojedyncze słowa. Brzmiały jak komendy wydawane szeregowcom – głos był podniesiony, ostry i stanowczy. Nie rozumiałem, co mówi. Modulacja i barwa głosu nie należały do mojego syna. Głos, który wydobywał się zza drzwi z całą pewnością był głosem dorosłego mężczyzny. Dorosłego mężczyzny. Ale kogo? – Czy jest tam kto? – zapytałem, lecz nie uzyskałem odpowiedzi. Po sekundzie pytanie wydało mi się absurdalne. Skąd, do cholery, miałby się tam pojawić jakiś Niemiec? Jedyni moi niemieccy znajomi mieszkali w Hamburgu i nie ruszali się dalej niż do Berlina. Ale może mój syn znał kogoś? Czy ten ktoś, tajemniczy obywatel Republiki Niemieckiej, był teraz z moim synem w pokoju? Czy coś mu robił? Coś, co spowodowało krzyk? Ta myśl była rozsądniej sza niż pomysł, że Bartek zmienił się nagle w posługującego się nienaganną niemczyzną faceta, ale wcale mnie nie uspokoiła. Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś tam był, jeśli ktoś robił krzywdę mojemu synowi, a ja nie byłem w stanie temu zaradzić... Jeśli ktoś go torturował, a może nawet... To była najważniejsza próba w moim życiu. Jedyna próba. Zrozumiałem że to jest cel, którego wprawdzie nigdy nie szukałem, ale o którym mówią, że istnieje. Wiedziałem, w jakiś magiczny sposób wiedziałem, że nie mogę czekać na przyjazd straży czy pogotowia. Bo wtedy będzie już za późno. Musiałem ratować mojego syna. Ratować natychmiast. Urodziłem się nie po to, żeby zostać bogatym biznesmenem, nawet nie po to, żeby założyć rodzinę, ale właśnie dla tej chwili. Urodziłem się, żeby uratować Bartka. Należało działać. Zbiegłem po schodach (wydały mi się koszmarnie długie-jakby nie było to kilka stopni, ale nieskończona estakada do piekła) i wypadłem na wyłożoną linoleum posadzkę. O mało się nie przewróciłem, zdołałem jednak chwycić poręcz schodów i wyhamować. Moja żona, ciągle w koszuli i ciągle blada jak prześcieradło, spoglądała na mnie bez entuzjazmu. Obrzydzenie odezwało się ponownie, ze zdwojoną siłą, ale nie miałem teraz czasu się na tym koncentrować. Właściwie to nie miałem czasu koncentrować się na niczym innym poza tym, że muszę pędzić do garażu. – Zadzwoniłaś po straż? – zapytałem tylko. Włożyłem buty (biegało się w nich zdecydowanie szybciej niż w kapciach) i otworzyłem drzwi. Wiał mroźny wiatr, ale ja chyba nawet tego nie czułem. Byłem jak w transie. Kątem oka spojrzałem na żonę i zobaczyłem, że potakująco kiwa głową. Robiła to powoli, jak narkoman na haju albo źle naoliwiony robot. Wybiegłem w noc. Garaż znajdował się tuż obok domu, ale zanim uświadomiłem sobie, gdzie są klucze, minęło parę minut. Klucze były w salonie. Obróciłem się na pięcie i pomknąłem z powrotem. Zauważyłem, że zostawiłem otwarte drzwi. Wiatr zdążył wwiać parę liści, ale moja żona jakby tego nie zauważyła. Nie było jej. Wydawało mi się, że ją słyszę, gdzieś u góry, lecz może był to jedynie omam. Tłukła pięściami w drzwi i krzyczała – Bartek otwórz! Ale potem nastała cisza. Przypomniałem sobie, że mogę dostać się do garażu przez piwnicę. Jak łatwo proste fakty potrafią umykać w takich chwilach! Ruszyłem po schodach w dół (To już nie była estakada. To były żarzące się węgle) i po paru sekundach znalazłem się w garażu. Z rezygnacją rozejrzałem się po pomieszczeniu. Bałagan! Panował tam niesamowity bałagan! Widać mój pedantyzm nie obejmował tego miejsca. Skoro zdarza się, pomyślałem, że rzeczy potrzebne zawieruszają się nawet w absolutnym ładzie, to tutaj było to pewne. Nigdy nie znajdę łomu. Nigdy nie uda mi się wyważyć drzwi i dostać do środka, aby powstrzymać szaleńca. Nie uratuję syna, a wszystko przez to, że nie umiałem utrzymać porządku w garażu. Wydało się to tak banalne, tak pospolite, że ryknąłem dzikim śmiechem. Gdzie jest ta straż! Gdzie jest odsiecz! Przyjeżdżajcie, przyjeżdżajcie, do kurwy nędzy, boja nie mogę nic zrobić! Jestem bałaganiarzem! Jestem pierdolonym bałaganiarzem! I nie mam łomu! Spojrzałem w kąt. Łom leżał w pudełku, lśniąc złowrogo, jakby chciał mi powiedzieć – chodź i weź mnie i tak nic nie wskórasz! Podszedłem, nie za bardzo jeszcze wierząc, że to, czego poszukuję mogę dostać tak łatwo. Wyciągnąłem niepewnie ręce, jakby łom chciał mnie ugryźć i chwyciłem oburącz. Pociągnąłem. Wyszedł gładko z pudełka, jakby był wsadzony w masło, a nie masę innych żelaznych klamotów (Już miałem przed oczami tę wizję. Łom zablokowany pośród rupieci jak słynny Excalibur w skale: Ale ja nie byłem Arturem). Osiągnąłem cel swojej podróży. Miałem narzędzie pracy. Należało wracać. Pobiegłem czym prędzej na górę. Z piętra nie dobiegały mnie żadne dźwięki, ale to tylko wzmogło obawy. Co się stało? Czy już coś ostatecznego? Nieodwołalnego? Wolałem się nie zastanawiać. Pokonałem schody w iście sprinterskim tempie i już byłem pod drzwiami. Żona siedziała na podłodze, tuż pod drzwiami, ale nie płakała. Słuchała tego, co się dzieje. Czy coś się działo? Przecież ja nic nie słyszałem. Chciałem odsunąć ją od drzwi, ale nie mogłem. Nie potrafiłem zmusić się, żeby ją dotknąć. – Odsuń się – nakazałem jej. Podniosła głowę i kiedy zobaczyła, co trzymam w ręce jej przerażenie osiągnęło apogeum. Mój Boże, czy ona myślała, że chcę ją skrzywdzić?! Że chcę skrzywdzić Bartka?! Jej oczy, zawsze pełne blasku, teraz były puste i bezbarwne. Chyba tak myślała. Chyba naprawdę tak myślała. – Odsuń się – powtórzyłem. – Muszę wyważyć drzwi. Spełniła moją prośbę. Wsadziłem łom w szparę między drzwiami i pociągnąłem. Nic. Szpara była zbyt wąska, aby łom miał o co zahaczyć. Pieprzona, porządna robota. Zaparłem się z całej siły i pociągnąłem jeszcze raz, ale łom ześlizgnął się po powierzchni drewna i uderzył mnie w kolano. Zawyłem z bólu. – Dlaczego on się zamknął? – zapytała nagle żona. Sądziłem, że ma na myśli panującą ciszę, ale jej chodziło o drzwi. Nie rozumiała tego. Podobnie jak ja. – Dlaczego on się zamknął, Andrzeju? – jej głos nabrał prawie normalnego tonu. Wychodziła z oszołomienia czy działo się z nią coś podejrzanego? – Dlaczego?! Przecież nigdy tego nie robił! Nigdy nie mów nigdy – pomyślałem. Zza drzwi nie dochodziły żadne odgłosy. *** – Jest tam kto? – znów zadałem to absurdalne pytanie. Oczywiście, że był tam ktoś. W tym tkwił cały problem. Był tam Bartek. Może nieprzytomny, może z gorączką... a może pobity przez jakiegoś szaleńca. Pobity... przez nieznajomego. Gorszej możliwości na razie do siebie nie dopuszczałem. – Dlaczego tam jest tak cicho? Tak cholernie cicho? Było tak cicho. Tak cicho. Podniosłem łom (kolano pulsowało nieznośnym bólem, ale nawet tego nie czułem) i ponowiłem próbę. Drewno było grube i twarde, ale spróbowałem wyszczerbić drzwi, żeby mieć o co zaprzeć łom. Szło to strasznie topornie, jednak udało mi się oderwać kilka drzazg, które spadły na podłogę jak śnieg. Włożyłem łom w powstałą szparę i pociągnąłem. Nic. Zamek też był solidny. Zamontowałem go przed dwoma laty, kiedy uznałem, że mój syn nie jest już dzieckiem i zasługuje na odrobinę intymności. Moja żona nie mogła tego zrozumieć. Dla niej Bartek ciągle był małym chłopczykiem, którego tuliła do snu, kiedy płakał i nie mogła pojąć, że chłopczyk stał się mężczyzną. Może nie wyglądał na mężczyznę, może nie miał jeszcze psychiki mężczyzny, ale bez wątpienia był bardziej mężczyzną niż dzieckiem. I myliła się co do zamykania. Bartek zamykał się. Zamykał się i to o wiele częściej, niż skłonna byłaby przypuszczać. Jeszcze raz z całej siły pociągnąłem za łom. Wydało mi się, że słyszę chrzęst, ale kiedy zaatakowałem ponownie wcale nie było lżej. Nie potrafiłem ocenić czasu, który upłynął od chwili, kiedy obudził mnie krzyk. Godzina? Półtorej? A może zaledwie parę minut? Gdzieś tam odsiecz już jechała. Gdzieś tam, ale wciąż jeszcze nie tu. Za daleko. Wytarłem ręce w pidżamę i najmocniej jak potrafiłem chwyciłem za łom. Byłem spocony. Serce łomotało mi nieznośnie. Spowodował to nie tylko wysiłek, ale i strach, którego nie wypuszczałem na powierzchnię. Gdybym to zrobił, nie mógłbym pomóc Bartkowi. Gdybym dał się opanować panice, jak moja żona, nie byłbym zdolny do żadnego działania. Nadawałbym się na śmietnik. Nie mogłem dać mu wygrać. Starałem się opanować, ale co chwila strach wyłaził ze mnie jak palce z dziurawej skarpety i podpowiadał, że moje wysiłki są daremne. To na nic, stary – zdawał się mówić – wiesz dobrze tak jak i ja, że to nie ma sensu. Nie dyskutowałem z nim. Chciałem, żeby zniknął. Chciałem działać racjonalnie. Tak bardzo jak to tylko możliwe. – Dobra, teraz albo nigdy – powiedziałem do siebie i zaparłem się. Pociągnąłem za łom i teraz naprawdę coś chrzęstnęło. Zamek poluzował. Szpara w drzwiach powiększyła się i zobaczyłem światło. Paliła się lampka przy łóżku syna, ale nie widziałem nikogo. Moja żona podniosła głowę i spojrzała z nadzieją na moje wysiłki. Udało się – chciałem wykrzyknąć. – Udało się, do cholery! Nie wiedziałem tylko co. Spojrzałem na żonę. Wstała, oczekując co dalej. Co dalej? Szpara w drzwiach była na tyle duża, że mogłem tam wsadzić palce. Łom nie był już tak pożytecznym narzędziem, przestrzeń między drzwiami, a framugą była zbyt luźna. Liczyłem na siłę własnych mięśni. Nie jestem może jakimś supermanem, ale też nie ostatnim cherlakiem. Jeszcze raz (powtarzałem sobie, że to już ostatni wysiłek) zaparłem się jak tylko umiałem i pociągnąłem. Pociągnąłem. I wtedy usłyszałem huk granatu. *** Żona wydała głuche, ciche stęknięcie, ale wyjaśniało ono wszystko. Granat wybuchł. Do cholery, jak to możliwe! Jak mogło się to zdarzyć! Przecież leżał tam tyle-lat, przecież tysiące razy mój syn obracał go w dłoniach i nie było powodów, żadnych powodów, żeby mieć chociaż cień podejrzeń. A teraz granat wybuchł! Granat wybuchł i rozerwał mojego syna! Rozerwał Bartka! Lecz nagle uświadomiłem sobie, że nie poczułem wybuchu. Nic. Żadnej fali uderzeniowej, żadnego podmuchu. Tylko huk. Tak jakby granat był tylko zabawką, która wydaje dźwięk, kiedy naciśnie się guzik. Może się przesłyszałem. Może przesłyszała się moja żona. Ale było coś jeszcze coś, co sugerowało, że to wcale nie był omam. Coś co sprawiło, że po plecach przeszły mi ciarki. Widziałem błysk światła. Błysk wybuchu. – Bartek! – krzyknąłem, kiedy odzyskałem głos. – Synu! Zaczęła się kawalkada. Wybuchy powtarzały się, ludzie krzyczeli w bojowym amoku. Padały strzały. Gdzieś z daleka słychać było miarowe terkotanie. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Drzwi, jakby nagle ktoś je zamurował, były nie do ruszenia. Spozierałem przez szparę i nie mogłem uwierzyć. To nie był już pokój mojego syna. To było pole walki. Nie powinno tam być nikogo, ale wyraźnie słyszałem odgłosy ludzi i karabinów. Ten sam stanowczy męski głos, który słyszałem wcześniej, powtarzał w kółko to samo: Schnella! Schnella!! Trwał atak. Odgłosy zlały się w jeden, specyficzny odgłos wojny. Tamtej wojny. Widzieliście kiedyś zdjęcia z pierwszej wojny światowej? Grupa ludzi biegnie przez ziemię niczyją. Do przodu, byle do przodu. Co chwila ktoś pada, ale to nie zatrzymuje ataku. Oficer zagrzewa ich do walki, każdy krzyczy, żeby wyrzucić z siebie złość i strach, żeby powstrzymać drżenie nóg (W tej poetyckiej wizji dużo sobie dopowiedziałem. Filmy z pierwszej wojny są nieme. Nie ma żadnych odgłosów). I tak dopóki nie dopadną wrogiego okopu. To właśnie działo się w pokoju. Ktoś (Mój Boże kto? Kto?!) pędził w kierunku wrogiego okopu. Ktoś... walczył. Ale... kto?! Żona podeszła i zacisnęła mi rękę na ramieniu. Jej uścisk był bardzo silny, uścisk człowieka, którego ogarnęło skrajne przerażenie. Wolałem nie odwracać głowy, żeby spojrzeć na jej twarz. Wtedy też straciłbym resztki zdrowego rozsądku. – Co... – wydukała. Powiedziała to jakoś gardłowo i zabrzmiało jak „dzo” – Co tam... – Nie wiem. Nie wiem, do cholery! – Gdzie oni są?! Przecież powinni już przyjechać! – Gdzie dzwoniłaś? – Jak to gdzie?! Tam, gdzie mi kazałeś! Na straż! Na 911! Opuściła mnie resztka nadziei. Pomyliła numery. Jak mogła zapomnieć numeru straży pożarnej! Jak mogła zapomnieć pierdolone 998! – Zadzwoniłaś na informację – odrzekłem bezbarwnym głosem. – Nie na straż. – Co tam się dzieje! Co dzieje się z moim synem!! Nie słuchała mnie albo nie chciała słuchać. Nie było sensu kontynuować rozmowy. Jeszcze raz chwyciłem za krawędź drzwi i pociągnąłem bez przekonania. Ani drgnęły. Nie było szansy, żeby coś zdziałać. Za drzwiami było piekło. Dochodziły do nas błyski światła i odgłosy wybuchów, strzały karabinów i okrzyki bojowe. Pojawiły się też wrzaski rannych. Rozpoznałem miarowe terkotanie dochodzące z oddali (Już nie takiej jak na początku. Atak przybliżał się, a wraz z nim ten dźwięk). To był CKM. Obrońcy kosili napastników jak kosi się trawę, strzelając z tego upiora. Ale nawet CKM nie był w stanie powstrzymać ataku. Chyba już nic nie było w stanie go powstrzymać. Pomyślałem o straży, o tym, żeby do nich zadzwonić, ale coś mnie powstrzymało. Jakaś część mnie nie chciała tego. Jakaś część, która wiedziała, że to, co dzieje się w pokoju Bartka ma uzasadnienie. Nie wiedziałem oczywiście jakie, ale czułem, że to prawda. Nic nie dzieje się bez sensu – kiedyś nie wierzyłem w tę sentencję. Uważałem, że tak mówią nieudacznicy życiowi, którzy jakoś próbują sobie wytłumaczyć swoje niepowodzenia, Ale teraz zrozumiałem. Nic nie działo się bez sensu. Także to. – Oczywiście na pogotowie też nie zadzwoniłaś – bardziej stwierdziłem fakt niż zapytałem. – Pomyliłaś numer. – Za... Zadzwoniłam – instynktownie próbowała się obronić, ale chyba nawet nie rozumiała, o co ją oskarżałem. – Zadzwoniłam! – Więc gdzie oni są? Wcale nie oczekiwałem odpowiedzi. Staliśmy, żona za mną (Jej dłoń nadal wpijała się w moje ramię z tą samą siłą. Nie obchodziło mnie to), spoglądając przez szparę w drzwiach na zakazany, złowrogi świat, który pojawił się znikąd. Świat, który nie miał prawa istnieć. Nie próbowałem już niczego, ani o niczym nie myślałem. Czekałem. – Co... co tam się dzieje... – żona była jak nakręcona katarynka. Chciałem, żeby się zamknęła. – To... co to jest... Spośród dźwięków dobiegających z pokoju syna wyłowiłem głos niemieckiego oficera. Ciągle coś krzyczał (Przykro mi. Bardzo słabo znam niemiecki) – zagrzewał do boju albo poganiał tchórzy. Teraz już nie podejrzewałem, że oprócz mojego syna był tam ktoś jeszcze (poza całą armią??). W jakiś niesamowity, magiczny sposób to mój syn był tym oficerem. To mój syn prowadził atak. I to on wydawał te ostro brzmiące rozkazy. Co dokładnie widziałem przez szparę w drzwiach? Trudno to opisać. Szpara nie była przecież duża (Udało mi się podważyć drzwi, ale szczelina, która powstała, miała zaledwie pół centymetra, może mniej. Tylko dlatego że przyłożyłem oko do samych drzwi mogłem coś dostrzec. Żona nie widziała chyba niczego. Stała za mną sztywna jak kij. Jedynie jej palce, coraz mocniej wbijające się w moje ramię, dawały znać że ciągle tam jest). Czasami był tam pokój mojego syna, biurko przy którym się uczył i lampka (wcale się nie paliła jak przypuszczałem). Czasami jednak... coś innego, płynnego i rozmazanego jak mgła. Coś przywodzącego na myśl spalone pociskami pola Francji. Przypominało to raczej oglądanie filmu niż rzeczywistości, ale filmu bądź co bądź trójwymiarowego. Obraz pojawiał się i znikał, jakby projektor, który go nadawał był popsuty. Nie było tam ludzi ani żadnych ruchomych obiektów. W pewnym momencie wydało mi się jednak, że zobaczyłem mojego syna. Stał w płaszczu i hełmie odwrócony plecami. Był za wysoki i zbyt barczysty jak na mojego syna. Po postu był dorosły. A jednak wiedziałem, że to mój syn. Wiedziałem, że to Bartek. Po chwili miraż zniknął. Czy naprawdę to widziałem? Pytanie zdawało się bezzasadne. Przecież całe to przedstawienie nie miało prawa istnieć. A jednak... Bóg grał w jakąś grę. Nie było sensu zastanawiać się, czy coś ma prawo, czy nie ma prawa istnieć i czy jest zgodne z jakimiś regułami. Istniało. To była jedyna odpowiedź na pytanie, jedyna odpowiedź, która nie kłóciła się z tym, co widzieliśmy. Może potem próbowaliby nam wmówić że byliśmy ofiarami halucynacji, lub że mamy coś nie po kolei w głowach i może nawet byłbym skłonny w to uwierzyć. Kto wie... Ale wtedy, obserwując, co dzieje się w pokoju Bartka, nie było argumentu, który mógłby mnie przekonać. Patrzyłem (Boże! Nie miałem pojęcia na co patrzyłem!) na cuda. A czy cuda się nie zdarzają? Czy czasami ta cała precyzyjna machina, którą fizycy, chemicy, biolodzy i inni naukowcy pomierzyli, podzielili i poupychali do ciasno upakowanych szufladek nie wymyka się na moment ze swojego pudełka i nie płata figli, żeby pokazać jak bardzo mało rozumiemy? Czy nie zachodzą zjawiska, których nawet najbystrzejszy umysł nie potrafi wytłumaczyć? Czy nie po to właśnie naukowcy nauczyli się zaprzeczać niewygodnym faktom, żeby móc wybrnąć z takiego ślepego zaułka? Ale sceptyk we mnie umarł. Kierowałem się zmysłami, a nie logiką. Wierzyłem w to, co widziałem. A widziałem, że pokój Bartka zamienił się w pole walki. Słyszałem, że tak było. I czułem. Po kilkunastu minutach doleciał nas zapach prochu. Nie, niezupełnie prochu – była to raczej mieszanina zapachu prochu, ziemi i spalenizny. *** Instynktownie skojarzyłem zapach spalenizny z pożarem. Woń stawała się coraz intensywniejsza, coraz realniejsza, jakby faktycznie coś się paliło. Przestraszyłem się. Było to absurdalne (Przecież cała ta sytuacja była przerażająca – a jednak patrząc na to, co się dzieje, zapomniałem o strachu. Tam był mój syn, do cholery, może martwy. Tam działy się rzeczy, od których włos się jeży na głowie. Nic nie było w porządku, nic nie było normalne. A mimo to zapomniałem o strachu), bo nagle powróciły obawy o Bartka. Jeżeli coś mu się stało? Jeśli rozniecił ogień i nie będzie miał dokąd uciekać? Co robić? Zadzwonić po straż? Wreszcie zadzwonić po straż?! Och, jasne. Świat stanął na głowie. Skoro mógł tam być pożar, to może i mogły być pola Francji? Dlaczego nie? Może wcale nie obserwowałem obrazu, jak sądziłem, nie martwej, kinowej projekcji (gdziekolwiek znajdowało się to kino), ale rzeczywistość? Inną, upiorną, która nieznanym sposobem przebiła się i ulokowała w pokoju mojego syna? Może te wszystkie opowieści o ludziach zagubionych w innych czasach i w innych miejscach wcale nie są przesadzone? Może tak właśnie działo się w moim własnym domu? Ależ do cholery. Dość już miałem pytań. Woń prochu stała się tak silna, że nie było już czuć niczego innego. Pojawił się też nowy zapach, mdły, lecz równocześnie ostry. Uderzał w nozdrza. Obezwładniał. Zapach znany każdemu, kto kiedykolwiek przechodził obok rzeźni. Zapach krwi. Krew? Czyja krew? Bartka? Poległych, niewidzialnych żołnierzy? Skąd, do kurwy nędzy, krew?! – Jak to... – żona przemówiła do mnie zza pleców. Jak zamurowani staliśmy przed drzwiami tak długo, że nie wiedziałem nawet, czy stoi tuż za mną, czy też odeszła parę metrów dalej (albo w ogóle gdzieś się podziała). Nie potrafiłbym stwierdzić, czy dalej opiera się o mnie, czy też nie, nawet gdyby wbiła palce w moje ramię i rozorała mi mięśnie. Byłem zahipnotyzowany. Sparaliżowany. Bez czucia jak posąg. – Jak to... – powtórzyła bezbarwnym głosem. – Jak to... – Tak, tak to... – przytaknąłem, nie mając pojęcia, o co jej chodzi. Nie chciałem rozmawiać. Chciałem patrzeć. Patrzeć i słuchać. Wąchać. – Krew – wydusiła z siebie. – To krew. – Krew – potwierdziłem. – Masz rację. I wtedy nadjechał samochód. Nie wiem jak, ale pojąłem, że wszystko niedługo się skończy. Po sekundzie, może dwóch od chwili, kiedy podjechał pod dom, ktoś zadzwonił do bramy. Przez okno zobaczyłem migoczące niebieskie światła. – Jednak ich wezwałaś – powiedziałem. Chciałem się ruszyć, chciałem im otworzyć, ale nie potrafiłem oderwać się od widowiska. Mogłem jedynie zawołać. – Brama jest otwarta! – krzyknąłem najgłośniej jak potrafiłem. Przypomniałem sobie, że wychodząc do garażu, nie zamknąłem drzwi. – Drzwi też. Proszę wejść! Jak idiotycznie to zabrzmiało! Proszę wejść! Jakbym zapraszał gości na przyjęcie, a nie wpuszczał ludzi, którzy mają uratować mojego syna. Ale nie miałem siły na wymyślanie, jak powinienem się zwrócić. Powiedziałem tyle, że powinni zrozumieć, czego od nich oczekuję. Pomocy! Oczekuję waszej pierdolonej pomocy! Nie miałem pewności, że mój krzyk dotarł do nich. Po chwili jednak usłyszałem, jak ktoś otwiera bramę (brama charakterystycznie zgrzyta). Usłyszeli, zrozumieli i przychodzili z odsieczą. Miałem nadzieję, że sforsują przeszkody i będą mieli narzędzia, żeby otworzyć drzwi do pokoju. Mój łom okazał się bezużyteczny. – Tutaj, na górze! Ktoś wszedł do domu. Sądząc po krokach dwoje ludzi. Mieli twarde podeszwy. – Jest tu ktoś? – zawołał jakiś niski, męski głos. – Dostaliśmy wezwanie. – Na górze! Proszę tu przyjść szybko! Odepchnąłem się od drzwi. To był jedyny sposób, żeby otrząsnąć się z tego dziwnego transu. Poleciałem do tyłu, popychając żonę. Przeraziłem się, że spadnie ze schodów, ale mimo że jej świadomość była wyłączona (lub mocno ograniczona) zdołała się wyratować. Odwróciłem się do niej, żeby ją przeprosić i spojrzałem jej w oczy. Całe przerażenie, cały strach, który chowałem do tej pory eksplodował. Wystarczyło jedne spojrzenie w twarz kobiety, która nie istnieje. Odsunąłem ją i zacząłem zbiegać po schodach. – Pomocy! – wołałem, ile sił w gardle. – Pomocy! Tutaj, na górze! Kiedy usłyszeli krzyki, zaczęli ruszać się żwawiej. Spotkałem się z nimi w połowie schodów. Byli to dwaj sanitariusze, jeden bardzo młody, chyba tuż po szkole. Wyglądało na to, że na razie przyucza się pod okiem starych wyg. Spoglądał na wszystko niespokojnie i choć nie było czasu, żebym mógł się mu lepiej przyjrzeć, to wystarczyła mi ta chwila, aby ocenić, że jest przestraszony. Bał się, sytuacji, ludzi, może miejsca. Bał się, a ja się bałem, że sobie nie poradzi. Przecież w końcu nie był tu dla zabawy. Bo nie dla zabawy moja żona wzywała ich w środku nocy. Chyba to rozumiał i to tylko potęgowało jego strach. Chciałem, żeby się rozluźnił, ale nie stać mnie było na opowiadanie dowcipnych historyjek. Właściwie to nie wiedziałem nawet, czy stać mnie, żeby powiedzieć cokolwiek. Czekali, żebym im wyjaśnił sytuację. – Tam, na górze, mój syn. On... – czułem jakby w gardle stanęła mi betonowa gula i jakoś nie chciała się ruszyć. – On jest chory, ma grypę i chyba majaczył. Zamknął się w pokoju i nie chce otworzyć, a w nocy krzyczał. Dlatego moja żona zadzwoniła. Jeśliby panowie mogli mi pomóc... próbowałem wyważyć drzwi, ale zablokowały się i... i... I nie potrafiłem powiedzieć nic więcej. Co miałem wyjaśniać? Co miałem mówić? „Panowie, w pokoju mojego syna trwa wojna” albo „Tylko jak będziecie otwierać te cholerne drzwi, uważajcie na nadlatujące granaty”. Czy można komuś wytłumaczyć coś takiego i liczyć na to, że nie odeślą cię do czubków? Sami zobaczą. Byli przecież tylko parę metrów od drzwi. Tylko parę metrów od wojny i to wojny, która skończyła się dawno temu. Wystarczy, że spojrzą przez szparę, poczują zapach prochu i usłyszą krzyki umierających. To wystarczy. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Nie wiedziałem tylko, czy zrozumieją. Szedłem przed nimi, prowadząc ich ku irracjonalności. Mijałem schody (Estakada do piekła – pomyślałem. Schody chyba znowu stały się tylko schodami), a po sekundzie zobaczyłem czubek głowy mojej żony. Siedziała na podłodze. Nie płakała. Nie wiem nawet, czy oddychała, bo wyglądała dokładnie tak jak zjawy w amerykańskich horrorach klasy B. Z tego też chciałem się im wytłumaczyć, ale zanim to zrobiłem zobaczyli to co ja. Nie musiałem ich na ten widok przygotowywać. – Moja żona nie czuje się ostatnio najlepiej – powiedziałem, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. „Ostatnio” sugerowało że znajduje się w tym stanie co najmniej od kilku dni, a nie godzin (Godzin?! Ile tak naprawdę minęło czasu?!). Pewnie pomyśleli, że jest wariatką. – Tam jest tak strasznie cicho – powiedziała, nie wiadomo czy do nas, czy do siebie. – Tak strasznie cicho. To ustało. Walki ustały. Wsłuchałem się w dochodzące z pokoju odgłosy. Faktycznie, miała rację. Przez te parę sekund, kiedy wprowadzałem sanitariuszy, coś, co nawiedziło pokój mojego syna (albo nawiedziło jego) ustało. Nie czułem też zapachu prochu, a kiedy spojrzałem przez szparę, pokój znowu był pokojem. Zaczęło się przejaśniać. Dostrzegłem kontury biurka, lampka była zgaszona. Przez jedną absurdalną chwilę pomyślałem sobie, że to wszystko było tylko urojeniem. Zwariowałem! Panowie, to nie mojego syna powinniście zabrać! To ja, ja i moja żona jesteśmy chorzy! Jesteśmy szaleni! Kaftan, powinienem mieć kaftan! Powinienem mieszkać w pokoju bez klamek! I moja żona też! Maja żona, kurwa jego mać, też! Ale szybko uświadomiłem sobie, że to, co widziałem, zdarzyło się naprawdę. Dotknąłem drzwi. Sanitariusze stali tuż za mną i spoglądali niespokojnie. Teraz nawet ten starszy, który wyglądał na człowieka z dużym doświadczeniem wydawał się być zbity z tropu. Nie dziwiłem się. W środku nocy dostali wezwanie od rozhisteryzowanej kobiety, po czym, kiedy przyjechali, nikt nie chciał im otworzyć. Jakiś facet krzyczał przez okno, żeby weszli, bo jest otwarte, a kiedy to zrobili, okazało się, że w domu nikogo nie ma. Po paru sekundach ktoś ponownie krzyknął. Wzywał pomocy. Pobiegli czym prędzej na górę i kogo zastali? Parę wariatów włamujących się do pokoju własnego syna. Wariatka siedziała na podłodze i wspominała coś o walkach. Walki się skończyły. Co to, kurwa, miało znaczyć? Nie, wcale mu się nie dziwiłem. Jednak wojna czy nie, Bartek nadal potrzebował pomocy. Cokolwiek sobie myśleli o jego rodzicach, nie zwalniało ich to od obowiązku, który na nich spoczywał. Chwyciłem za drzwi i pociągnąłem. Zamek odpowiedział kling! I pękł. Pokój, do którego usilnie próbowałem się dostać, stał otworem. Popchnąłem drzwi lekko, jak saper, który spodziewa się bomby zamontowanej na cienkim sznureczku 1 podczepionej do klamki. No bo przecież nie miałem pojęcia, czego mogę się spodziewać. Może widmo powróci? Może wejdę tam, wprost do innego świata, tak złowrogiego, jak tylko można sobie wyobrazić? Wprost na pole walki? W piżamie? Tak, chyba tak myślałem. Nadleci granat albo stanę twarzą w twarz z pruskim żołnierzem i jego karabinem. Naładowanym karabinem. I, do cholery, on będzie mnie widział! Nie będzie wiedział, kim jestem, ale będzie mnie widział! A wtedy... po prostu strzeli. Kiedy drzwi straciły pęd, który im nadałem, i zatrzymały się, ujrzałem pokój w całej okazałości. Słyszałem, jak sanitariusze za mną coś mówią, chyba żebym się odsunął, ale nie słuchałem. Próbowałem odnaleźć wzrokiem mojego syna. Stał obok łóżka, odwrócony plecami w stronę okna. Miał na sobie płaszcz i hełm. Zawołałem go. – Bartek? Synku, czy nic ci nie jest? Odwrócił się. To nie był mój syn. Patrzyłem na twarz nieznanego mi mężczyzny. Był nieogolony i zaniedbany, ale nie ulegało wątpliwości, że jest dorosły. Miał szerokie bary i ponad metr osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Wyglądał właśnie tak jak moje wyobrażenie żołnierza. Zastanawiałem się, czy sanitariusze za mną też to widzą. Jeśli widzieli... mogli faktycznie zadzwonić po pogotowie psychiatryczne. *** – To się skończyło – przemówił. – Musiałem odpłacić za to, co zrobiłem. – Co zrobiłeś? – Mój płaszcz – pogładził materiał. – To mój płaszcz. – Czy to... to miało coś wspólnego z twoją chorobą? – nie za bardzo wiedziałem, do kogo mówię. Podejrzewałem(może dlatego, że mówił po polsku) że w jakiś niesamowity sposób ten człowiek to mój syn Bartek. – Oni, ja byłem wściekły, bo zabili Hansa i kazałem wszystkich zabić. Wszystkich bez wyjątku... Ponownie odwrócił się w stronę okna. Dla mnie tak też było lepiej. – ...Ale nie byli winni – ciągnął. – Właściwie nikt nie był winien tego szaleństwa. Bo to było szaleństwo. Czyste szaleństwo. Brałeś udział w wojnie? – pytanie cisnęło mi się na usta. Nie zadałem go jednak. Wolałem milczeć i słuchać. – Nikt nie był winien. A ja byłem wściekły. I byłem oficerem. Nie wzięliśmy jeńców, nie pozwoliłem na to... Nie wzięli jeńców. A on był oficerem. Nie wiedziałem, dlaczego, ale po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. – ...kiedy przykrywałem ciało Francuza, on powiedział, że się jeszcze spotkamy. Że jestem mu coś winien... Ktoś stał za moimi plecami. Sanitariusze. – ...I byłem, byłem, do cholery. On umiera, teraz umiera. I dlatego przeszłość powróciła. Musiałem zmienić swoje decyzje, żeby go uratować. Swoje decyzje z przeszłości. Przecież nigdy nie podejmował żadnych poważnych decyzji. Miał dopiero osiemnaście lat... – Rozumiesz, człowieku? Nie wiem, kim jesteś, ale wszystko się zmieniło. Przeszłość się zmieniła i teraźniejszość też. Może nawet przyszłość – zrobił pauzę. – Nawet ona. ...ale nie poznawał mnie, był osiemnastoletnim chłopcem, a równocześnie dorosłym mężczyzną. – Proszę pana, z kim pan rozmawia? – zza pleców dobiegł mnie zdziwiony głos. Odsunąłem się, żeby mogli zobaczyć to, co ja i żeby wreszcie pojęli, iż zaszło coś nadnaturalnego. – Proszę pana – poczułem szturchnięcie. Pewnie sądzili, że jestem w jakimś transie. Ale czy nie widzieli, naprawdę nie widzieli?! – Z kim? – odwróciłem się w ich kierunku. Chyba byłem skłonny ich wyśmiać. – Jak to z kim? Z... Nie było nikogo. Chciałem wskazać ręką na mojego rozmówcę, chciałem uświadomić im, ze są ślepi. Ale popatrzyłem w to miejsce i nie było nikogo. Mój rozmówca jakby się rozpłynął. – Pana syn... on chyba śpi. Dopiero kiedy mi to powiedzieli, uświadomiłem sobie, że mój syn leży w łóżku. Wyglądał, jakby nigdy na nic nie chorował. Sanitariusze popatrzyli po sobie, wymieniając znaczące spojrzenia. Byli w domu wariatów. Dowodów było aż nadto. – Myślę... myślę, że miał koszmar – odparłem. To dziwne, ale chciałem, żeby już sobie poszli. Nie potrzebowaliśmy ich pomocy. Skąd to wiedziałem? Pytanie. Nie znam odpowiedzi. Po prostu wiedziałem, że mój syn jest już zdrowy. To było intuicyjne, ale mówią, że zawsze trzeba ufać intuicji. Nie miałem tylko pomysłu, jak się ich pozbyć. – Pana syn wygląda na zdrowego, ale nigdy nic nie wiadomo. Zaraz go zbadamy. – Nie – powiedziałem. – Nie trzeba. – Ale... – Wygląda na to, że musiało mi się przesłyszeć. Może on wcale nie krzyczał? Wiedziałem, że nie odpuszczą. Nie mogli. Zostali wezwani i do ich obowiązku, należało sprawdzić dlaczego. Skoro zadali sobie tyle trudu, żeby sforsować wejście i dziwactwa wariata, to zrobią co do nich należy. Zrobią, bo jak nie, to odpowiedzialność spadnie na nich. Nie na mnie, nie na moją żonę, ale właśnie na nich. A wszyscy ludzie boją się odpowiedzialności. Wiedziałem więc, że nic nie wskóram. – Co... co się stało? Wszyscy spojrzeli w stronę łóżka. Bartek się obudził. Spoglądał na wszystkich zdziwiony, jakby nie był świadom tego, co działo się tu przez noc. Może faktycznie tak było. Może to działo się poza jego świadomością, może nie miał z tym nic wspólnego. Mogłem się mylić, podejrzewając go. Zrobiło mi się głupio. – Tato... o co chodzi? – O nic synku. Chyba o nic. Krzyczałeś w nocy. Czy słyszałem, jak moja żona płacze? Powinna się zamknąć. W przeciwnym razie gotowi pomyśleć, że faktycznie coś się stało. A coraz bardziej czułem, że nie powinni tu być. – Widzicie panowie, już wszystko w porządku. Mój syn miał tylko koszmar. Niepotrzebnie panów wzywaliśmy... Czekałem, czy łyknęli moja bujdę. Kłamałem przekonująco, ale czy wystarczająco? Znowu popatrzyli na siebie. W tym duecie decyzje podejmował starszy pielęgniarz. Właśnie do niego kierowałem kłamstwo. *** – Dobrze się czujesz, chłopcze? – zapytał Bartka. Wyczułem podejrzliwość, a może znowu coś mi się tylko zdawało. Bartek popatrzył na mnie, potem na matkę. Odpowiedział chłodno i pewnie. – Tak, chyba coś mi się śniło. Ale czuję się dobrze. – Na pewno? – Tak. Na pewno – odparł stanowczo. Przestraszyłem się pewności z jaką to mówił. Nigdy taki nie był. Stanowił raczej typ skrytego samotnika, człowieka niepewnego, pogrążonego bez reszty w świecie, który sobie stworzył. Ale przekonanie z jakim mówił... to że w ogóle rozmawiał z tymi ludźmi. Nie było w tym nieśmiałości. Nie było w tym nic z mojego syna. – Dobrze... – starszy sanitariusz odwrócił się w moją stronę. – Wie pan, że nieuzasadnione wezwanie... – Nie było nieuzasadnione – odpowiedziałem. Zaczęła narastać we mnie złość. Chciałem, żeby wreszcie sobie poszli. Wezwałem ich, tak, jeszcze parę minut temu byli dla mnie najważniejszymi ludźmi. Teraz stali się intruzami. Powinni już wyjść, a nie wymądrzać się. Powinni opuścić mój dom. – Nie wiedziałem, że to tylko koszmar. Mój syn krzyczał, a przecież miał grypę. Jak panowie zachowaliby się w mojej sytuacji? – Nieuzasadnione użycie – powtórzył. – Jeszcze przed chwilą mówił pan, że może pana syn wcale nie krzyczał, że może się panu przesłyszało. Teraz nie chce pan ponieść konsekwe... – Dobra, dobra – odparłem, prawie z wściekłością. – Poniosę koszty. Oczywiście. Dziękuję panom za przybycie. Nie dopowiedział. Zebrali się i wyszli. Poszedłem z nimi (chyba po to, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście opuścili mój dom) i zamknąłem drzwi. Wracając, natknąłem się na Magdę. – Chciałam go przykryć – jej głos był roztrzęsiony. – Chciałam go tylko przykryć i pocałować, ale on poprosił, żebym już poszła. – Kazał ci wyjść? – Nie, poprosił, żebym wyszła. Mówił, że jest zmęczony. I że chce spać. – Więc może tak jest. Ty też powinnaś zasnąć. – Ale dlaczego? On się nigdy tak nie zachowywał... Chwyciłem ją za ramiona. – Madziu, nigdy nic takiego się nie zdarzyło. Nie sądzisz chyba, że będzie się zachowywał normalnie, skoro przez jego pokój przeszła wojna?! Może i nie był tego świadom, może spał, ale czy ty byś spała, gdyby działo się coś takiego? – Co... co to było? – Nie mam cholernego pojęcia. A nawet gdybym wiedział, to niczego by to nie zmieniło. Tam stało się coś niewytłumaczalnego, coś, czego chyba nigdy nie zrozumiem. 1 wiesz... nie wiem, czy chcę. – Czy to się zdarzyło naprawdę? – Jesteś przemęczona. Powinnaś się położyć. Nie pytała więcej. Zresztą, czy liczyła, że jej odpowiem? Nie potrafiłem. Sądzę, że nikt by nie potrafił. Zdarzyło się i tyle. Coś. Jakiekolwiek teoretyzowanie nie miało sensu. Po co? Wiem, że to widziałem, wiem, że się zdarzyło. Czy moim udziałem stało się niezwykle rzadkie zjawisko, czy cud... Co za różnica? Świat znowu należał do nas. Świat znowu był normalny. Poczłapała do pokoju. Ja nie. Powiedziałem jej, że idę do ubikacji, ale skłamałem. Poszedłem do pokoju Bartka. Poszedłem tam, bo jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Jego zachowanie. Nie, mój syn, który nie miał prawie żadnych przyjaciół, którego nieśmiałość wydawała się wręcz chorobliwa... mój syn nie zachowywałby się swobodnie, kiedy nad jego łóżkiem stałoby dwóch pielęgniarzy wezwanych przez jego rodziców. Należało raczej oczekiwać z jego strony ledwo słyszalnych półsłówek, lub tylko samych kiwnięć głową. Prześladował mnie obraz Bartka mówiącego „Tak. Na pewno”. Nie same słowa, ale to jak je wypowiadał. Jakby chciał coś ukryć, jakby bał się, że kiedy zaczną go badać, coś odkryją. Co? Po to właśnie szedłem na górę. Pokonałem schody (Jak na tą dziwną noc w iście sprinterskim tempie) i po sekundzie byłem już pod drzwiami. Nie zamkniętymi drzwiami. Wyłamałem przecież zamek i jedyne co dało się zrobić, to je przymknąć. Nie przylegały idealnie. Jutro będę musiał wymienić zamek – pomyślałem.– Właściwie to już dzisiaj. Tym razem dorobię dwa zapasowe klucze, albo trzy. Chyba że nie zamontuję zamka... Ale przecież należało go zamontować. Bartek był dorosły i miał prawo do prywatności, nawet jeśli miałaby wybuchnąć u niego następna wojna. To nie podlegało dyskusji. Wiedziałem, że Magda będzie protestować, jak zawsze, kiedy podejmowałem decyzje, których nie rozumiała, ale musiałem pozostać nieugięty wobec wywieranej przez nią presji. Przywrócić status quo. Jakby nigdy nic się nie stało. Może nawet kupię identyczny zamek. I nie wstawię nowych drzwi, tylko naprawię stare. Wymagały naprawy, bo wyszczerbiłem je łomem, ale nie były w złym stanie. Oczywiście stać mnie było na nowe, ale nie miałem zamiaru ich kupować. Nie miałem zamiaru, bo nie należało niczego zmieniać. Pokój był, jest i będzie. Taki sam. Jak wcześniej tak i później. Wszedłem. Nie wiem, chyba podświadomie spodziewałem się jakichś nowych atrakcji. Atrakcji to złe słowo. Nowych cudów. Ale tym razem cudów nie było. Pokój wyglądał tak jak na co dzień – nie było dziur po pociskach ani porozrywanych ciał. Nie było żadnych pozostałości po wojnie – poza tymi, które stały w gablotce. Bartek spał. Podszedłem najciszej jak umiałem do jego łóżka. Nie wiedziałem, czego szukam. Działałem zbyt intuicyjnie, żeby wiedzieć. Pokój oświetlała nocna lampka stojąca na stoliku obok, którą często zapalał w nocy. Kiedyś zapytałem go, dlaczego tak robi. – Nie wiem, tato. Czy dręczyły go koszmary, czy coś innego? Może od lat nie spał spokojnie? Zawsze uważałem, że jako ojciec odkryję, jeśli z moim synem będzie się działo coś dziwnego. Ale myślałem o narkotykach, alkoholu. Nie o koszmarach. Nie wiem zresztą, czy jakikolwiek ojciec mógłby na to wpaść. Tym bardziej że Bartek nie zdradzał żadnych objawów. Zachowywał się normalnie, jadł normalnie i rósł zdrowo. Nie było też takich nocy, w które budziłby nas jego krzyk. Ale może koszmar, jaki dręczył mojego syna nie był koszmarem sennym, tylko czymś z czego zwyczajni ludzie nie zdają sobie sprawy. Jakimś fatum? (Bałem się tego słowa). Przekleństwem niewiadomego pochodzenia? Klątwą? Jeśli jednak tak było, to ktoś musiał się do tego przyczynić. Nie wierzyłem w wiedźmy i rzucane przez nie uroki, ani w to, że niektórzy ludzie potrafią używać mrocznej magii. To było zbyt irracjonalne, zbyt odległe od moich codziennych obowiązków i zmartwień oscylujących pomiędzy problemami finansowymi firmy a zapatrywaniami na przyszłość. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, czy świat, który postrzegam ma głębsze dno, czy nie. Łatwo było mi zostać racjonalistą, lub może raczej sceptykiem, bo wtedy nie miałem niepewności. Czy istnieje coś więcej? Co spowodowało te wydarzenia? Co dręczyło mojego syna? Kiedy Bóg uznał, żeby dać mi kopa w dupę? I dlaczego, skoro na świecie byli jeszcze bardziej zatwardziali sceptycy? Przez moment patrzyłem na mojego syna. Spał spokojnie. Lampka rzucała słabe światło, ale wystarczająco mocne, żeby dostrzec zarysy sprzętów i nie narobić hałasu. Pomyślałem, żeby go obudzić i porozmawiać na temat tego, co się zdarzyło. Ale czy mnie zrozumie? Czy wie o tym? Pewnie nie ma pojęcia. Kiedy wpadli sanitariusze, spał mocno i dopiero nasze podniesione głosy obudziły go. Gdyby nikt nie zakłócił mu spokoju, spałby do rana. Albo dłużej. Chyba że udawał. Nagle pomyślałem o widmie. Kim było widmo, które widziałem i dlaczego nie dostrzegli go sanitariusze? Czy to, co widziałem było przeznaczone tylko dla mnie? Myśl absurdalna, ale po tej nocy absurdalne myśli nabrały dla mnie zupełnie nowego kolorytu. Widmo zupełnie obcej osoby... a jednak w jakiś sposób znajomej. Oczy, które na mnie spoglądały, oczy, które znałem... bardzo dobrze znałem, ale skąd? Skąd?? Oczy mojego syna. To były jego oczy, jego spojrzenie i bardzo dobrze o tym wiedziałem. Chyba od początku. Sylwetka, wygląd, strój – wszystko mogło być inne, ale oczy zdradzały prawdę. Nie myliłem się. Mój syn był tym żołnierzem. Bartek nim był. Podszedłem najciszej jak potrafiłem (dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nadal mam na nogach buty. Pewnie gdybym tu nie przyszedł, położyłbym się w nich do łóżka) i odkryłem kołdrę. Bartek odwrócony był na drugi bok, a w pokoju, mimo mrozu na zewnątrz, było ciepło. Nie powinien więc się obudzić. Światło lampki było słabe, ale nie na tyle, żebym tego nie dostrzegł. Całe łóżko było uwalane ziemią. Na prześcieradle leżały duże kawałki wyrwanej ziemi, niektóre porośnięte trawą. Wyrwane albo rozerwane... pociskiem. Przeszył mnie chłód. Ziemia. Pociski. Co to znaczyło? Czy był to dowód? Czy to, o czym myślałem jak o filmie nie było nim? I co by się stało gdyby wcześniej udało mi się otworzyć drzwi? Prześcieradło, podobne bardziej do błotnistej kałuży niż do kawałka materiału, było pomięte i zwinięte na środku. Spojrzałem na syna. Jego piżama była brudna, jakby tarzał się w błocie przez cały dzień, a potem zapomniał się umyć. Było to obrzydliwe, lecz w pewien szczególny sposób fascynujące. Nie rozumiałem, dlaczego. Poddałem się temu odczuciu, tak jak wcześniej poddałem się hipnotycznej fascynacji niesamowitym zjawiskiem. Bartek wyglądał jak żołnierz, żołnierz – żartowniś, który zapomniał włożyć mundur. Było to na tyle zabawne skojarzenie, że w całej tej nienormalnej sytuacji pozwoliłem sobie na uśmiech. Coś się stało. Coś się zdarzyło. Bóg wylał nam na głowę wiadro wody pełnej drągów. Może i powinienem płakać, ale nie potrafiłem. Nie wyglądało zresztą na to, żeby mojego syna jakoś to obeszło. Spał smacznie. Jego twarz przez wiele dni na przemian blada i rozpalona teraz wyglądała normalnie. Czyżby choroba minęła? Wcale nie uznałbym tego za coś dziwnego. Ten żołnierz mówił coś o pokucie. Może Bartek spełnił swoją pokutę albo ją przyjął. W nagrodę tajemnicza grypa minęła. Głupie? Wcale nie. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy to faktycznie była jakakolwiek znana choroba. Może dopadło go coś, z czym lekarze medycyny konwencjonalnej nie poradziliby sobie nawet gdyby użyli najnowocześniejszego sprzętu. Choroba spoza znanej rzeczywistości... choroba duszy. Szturchnąłem go w ramię. Musiałem go obudzić, żeby zmienić to upiorne prześcieradło. On też powinien się przebrać. „W tej ziemi może być pełno mikrobów” – pomyślałem, a błahość tej myśli o mało nie spowodowała, żebym wybuchnął śmiechem. Mikroby z innego czasu, które przybyły tu, aby mój syn złapał jakieś choróbsko. No, tak, nie ma co. Prawdziwe dopełnienie losu. Ale zanim go dotknąłem, obrócił się w moją stronę. Jego spojrzenie, tak trzeźwe i chłodne, sprawiło, że przeszły mnie ciarki. Patrzył na mnie, ten sam co zawsze, a jednak inny, jakby ta jego część, która tej nocy się ujawniła jeszcze nie opuściła go całkowicie. Nie potrafiłem nic powiedzieć. Ale on tak. *** – To był mój płaszcz, tato. Nie mam pojęcia, jakim cudem się tu znalazł, ale należał do mnie. Słuchałem przejęty i nie mogłem wydusić ani słowa. Słowa, wyrazy, zdania stanowiły dla mnie barierę, były palącym kwasem, który utknął mi w gardle i wypalał je doszczętnie. Czy rozmawiałem już z moim synem, czy jeszcze nie? Jeszcze nie? Mimo że wyglądał jak Bartek? – Rozumiesz, tato? – potakująco pokiwałem głową. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. – Mój płaszcz i mój obowiązek. Nie pytaj mnie, co się stało bo nie wiem. Nigdy nie będę wiedział. Ale rozumiem, że to musiało się stać. Miałem dług wobec pewnego człowieka. I chyba go spłaciłem. – O czym ty mówisz, synku? – przemogłem się, żeby to powiedzieć. Jak ciężko było wydawać jakieś dźwięki! – Nie pytaj – wstał z łóżka. – Jak niby mam ci to wytłumaczyć? Takich rzeczy nie da się wyjaśnić! W jego głosie słychać było irytację. Denerwował się, chociaż nigdy tego nie robił. Był spokojnym dzieciakiem, wręcz milczkiem, z którym czasem ciężko było porozmawiać. Teraz zachowywał się jak doświadczony przez życie stary wyga. Zupełnie jakby nie rozmawiał z ojcem, tylko z przygodnie poznanym człowiekiem. Coś we mnie poczuło się urażone. – Nie wiem – zaczął chodzić po pokoju, zupełnie nie zważając na to, że ma brudną piżamę. Brudną to za mało powiedziane. Jego piżama była czarna od błota. – Może to coś we mnie, a może to pochodziło z zewnątrz. Kiedy przyniosłeś ten płaszcz, od razu wiedziałem, że mam z nim coś wspólnego. Ale nie wiedziałem, co. Aż do czasu, kiedy go włożyłem. Poczułem, jak kręci mi się w głowie, jak świat wiruje wokoło i kiedy to ustało, nie byłem już w swoim pokoju. Byłem na polu walki, patrzyłem na maszerujących przede mną żołnierzy, słyszałem rżenie koni gdzieś w oddali. Przemieszczaliśmy się gdzieś z kolumną wojska, może maszerowaliśmy na front. Nie rozumiałem, jak to się stało, że się tam znalazłem ani dlaczego, ale akceptowałem tę zmianę. Uczucie minęło po paru sekundach, było to jednak tak niesamowite, że zapragnąłem, aby trwało. Wydaje ci się to niezrozumiałe? Może w istocie takie jest. Ale całe życie coś we mnie siedziało, coś takiego, co miało związek z tamtymi czasami. Zresztą wiesz to lepiej niż ja. To, co ty z mamą nazywaliście obsesją... ale to była raczej wewnętrzna potrzeba. Dziwna potrzeba tato... – zrobił pauzę. W tej chwili niepewności dostrzegłem ślad dawnego Bartka. – Widzisz tę ziemię? – Tak. – I co? Co? Co miałem powiedzieć? Że rzeczywistość zrobiła sobie urlop? – Nie rozumiem. – Widzisz ją. To wcale nie omam. Ona istnieje naprawdę. Co o tym myślisz? – A co mogłem sobie pomyśleć? Nie myślałem o... myśleniu. – Wiesz, że płaszcz zniknął? – Jak to zniknął? – Nie wiem. Nie ma go w szafie. Może ktoś go zabrał... I chyba się z tego cieszę. Po tym pierwszym dniu, kiedy go włożyłem zachorowałem. Sądziłem, że coś jest nie w porządku z moją głową, bo takie rzeczy nie zdarzają się normalnym ludziom. Choroba mnie w tym utwierdziła. Jestem chory, myślałem, umysłowo chory. Czułem się źle, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Myśleliście, że mam grypę, ale ja od początku wiedziałem, że to nie grypa. Kiedy wychodziłeś do pracy, a mama szła na zakupy, wstawałem z łóżka i wkładałem płaszcz. Ale nic się nie działo. Chciałem, żeby choć na chwilę wróciło to samo odczucie, co wtedy, kiedy włożyłem go po raz pierwszy. Ale płaszcz był niczym więcej niż kawałkiem materiału. Zacząłem wątpić, że kiedykolwiek był inny. Mówiłem już, że byłem przekonany, że jestem chory psychicznie. Po naszej rozmowie na temat prezentu przemyślałem sobie wszystko, co powiedziałeś. Zrozumiałem, że chyba faktycznie mam obsesję. Postanowiłem to zmienić, postanowiłem zapomnieć o tej chorej pasji. Ale nie potrafiłem. Uwierz mi tato, starałem się z całych sił, ale nie byłem w stanie. To mnie przyciągało – przestał chodzić po pokoju i siad na krześle przy biurku. Dalej zdawał się nie zauważać jak jest umorusany. – Wiem, brzmi to śmiesznie. Można mieć obsesję na punkcie seksu i nie móc się opanować, można mieć obsesję na punkcie jedzenia albo alkoholu. Ale obsesję na punkcie książek? Gdybym to komukolwiek powiedział, najpierw uznałby, że żartuję, a potem pomyślałby, że jestem czubkiem. Ale to prawda, tato. To nie tak, że ja sobie coś wydumałem. To było silniejsze ode mnie, silniejsze od mojej wolnej woli. I całkowicie nie do zwalczenia. Nie chciałem nic mówić. Słuchałem. Bartek wyglądał o wiele poważniej niż zawsze – jego młoda twarz nabrała ostrych rysów, męskich rysów i kiedy tak siedział, częściowo okryty cieniem, mógłbym przysiąc, że na jego policzkach dostrzegłem ślady zarostu. Głos miał niski i poważny, swoją czystością wpadający w ucho. Mówił bez zawstydzenia czy niepewności – po prostu przekazywał informacje, jakby był jedynie megafonem używanym przez kogoś innego. Kogo? Pomyślałem o widmowym Niemcu. *** – To, co mnie trawiło, nie było grypą. Nie było też chorobą psychiczną. Gdybym był chory psychicznie, to za każdym razem, kiedy wkładałem płaszcz, powinienem doświadczać tych urojeń. Ale tak się nie działo. Mimo że pragnąłem tego całym sobą, nie działo się nic. Płaszcz pozostał płaszczem. Oczywiście wy o niczym nie wiedzieliście i martwiło was jedynie to, że moja choroba nie mija. Dla mnie to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, żeby powrócić do tego zaczarowanego świata” z którym tak bardzo byłem związany. Nie martwiła mnie gorączka – nie poświęcałem jej uwagi. Wiem, że miałem prawie czterdzieści stopni i że powinienem w boleściach przewracać się W łóżku. Ale jeśli naprawdę mój organizm miał taką temperaturę, to mój umysł o tym nie wiedział. Nie odczuwał. Przez jakiś czas sądziłem, że to źle, ale kiedy choroba nie mijała, a wy zaczęliście się zamartwiać, uznałem, iż ktoś po prostu nie chce, żebym koncentrował się na bólu. – Kto? – zapytałem machinalnie – A skąd ja mam to wiedzieć? Niezależnie czy nazwiesz go Bogiem czy losem on rozumiał co jest dla mnie przeznaczone. Prowadził mnie tam. – A twoje majaczenia? – nagle to pytanie wydało mi się istotne. Jego opowieść nie do końca trzymała się kupy. Przecież wyraźnie widziałem jak wyglądał przez te trzy tygodnie. Czy chciał mi wmówić, że tak doskonale symulował chorobę? Że tak naprawdę niczego nie odczuwał? – Tak, przyszły później. Po paru dniach od wizji z płaszczem zaczęły się sny. Na początku były niewyraźne i typowo nierzeczywiste. Wiedziałem tylko, że przedzieram się przez jakieś błota, razem z innymi ludźmi, i że cel, którego nie widziałem, jest gdzieś przede mną. Powietrze było ciężkie i kleiste, przez co moje ruchy były ograniczone. Jakbym znajdował się w wodzie. Kiedy się obudziłem czułem dziwną konsternację. To był sen, właściwie tylko sen, ale jednocześnie coś więcej... Nie wiem, tato, nie potrafię ci przekazać, jak się czułem. W trakcie dnia zapomniałem jednak o wszystkim. Znowu wziąłem „się za przymierzanie płaszcza. Potem poczytałem trochę, przyszła mama, żeby zapytać jak się czuję. Zanim się spostrzegłem dzień minął. A wtedy przypomniałem sobie o śnie. I wiesz co... on powrócił. Nie mam pojęcia, czy wywołało go to, że o nim myślałem, czy też pojawił się niezależnie od tego. Myślę, że to drugie. Ale teraz nie był już tylko mglistym widziadłem, lecz twardą rzeczywistością. Znajdowałem się na polu walki. Obok mnie mężczyźni w identycznych mundurach czekali, aż dam im jakiś sygnał. Nie wiedziałem, czego ode mnie chcą. Staliśmy w okopie, napięcie, jakie unosiło się w powietrzu, było aż nadto wyczuwalne. Wszyscy mieli smutne miny. Nie miałem pojęcia, dlaczego, podobnie jak nie wiedziałem, jak się nazywam i kim jestem. Ale miałem na sobie mundur pruskiego oficera. Nawet w takiej chwili mój przeciążony książkowymi informacjami umysł zdołał to wyłapać. Czekaliśmy. Oni czekali na mnie, ja czekałem, aż dowiem się, dlaczego. Jeden z nich odezwał się do mnie, a potem rozmawialiśmy. Miał na imię Hans i był podoficerem. Był też, z tego co zdołałem wywnioskować, moim najlepszym przyjacielem. Potem sen zniknął, równie nagle jak się pojawił. Możesz się domyślić, jak bardzo urosła moja konsternacja. Czekałem na następną noc. Ale nie musiałem czekać. Zasnąłem po obiedzie. Sen powrócił. Tylko że tym razem nie byłem już na polu walki. Byłem w jakimś obozie szkoleniowym. Obok mnie siedział Hans. Słuchaliśmy w skupieniu, jak, jakiś grubas przekonywał nas, że śmierć dla ojczyzny jest godna najwyższej chwały. Co chwila stukał pięścią w stół, jakby dla podkreślenia wagi wypowiadanych słów, po czym odzywał się ponownie, jeszcze donośniej. Sprawiał wrażenie chorego z nienawiści do wrogów ojczyzny. „Wrogowie są wszędzie – powtarzał.– Na zewnątrz i od środka. A jedynym celem wrogów jest zniszczenie naszego świętego cesarstwa i naszego ukochanego cesarza. Czym jest wasze życie, jeżeli ojczyzna znajduje się w potrzebie? Czy ojczyzna nie ma prawa wzywać was do obrony jej granic?”. Z całego tego przemówienia przebijał wielki patos. Było to zresztą celowe. Nadmuchiwali nam serca miłością do ojczyzny i obowiązkiem, bo wiedzieli, że niedługo tylko to będzie nas trzymać w ryzach. Miłość do ojczyzny... patriotyzm. Ta część mnie, która uświadamiała sobie, że tylko śnię, chciała się zaśmiać i wykpić te bzdury. Ale w większej mierze byłem tym młodym Niemcem, który już za jakiś czas miał zostać oficerem. On zaś wierzył, że to wszystko prawda. Kiedy grubas skończył przemawiać, wyszliśmy na podwórze. Kilku dowódców ćwiczyło bezlitośnie rekrutów, którzy przybyli parę dni wcześniej. Każdy z nich był spocony i umorusany błotem od czołgania się po ziemi. Kiedy wyszliśmy, właśnie przebijali bagnetem jakieś kukły przypominające tułów człowieka, a mały, wredny kapral krzyczał co sił w płucach, wyzywając ich od mazgai i sukinsynów. Gdy na to patrzyłem, nagle uświadomiłem sobie, że śnię. Hans podszedł do mnie i powiedział – „Musisz sobie przypomnieć”. Co miałem sobie przypomnieć? Nie wiedziałem. W chwili, gdy uświadomiłem sobie, że to tylko sen, wszystko zaczęło się rozpływać, tak że po paru sekundach była już tylko ciemność. Obudziłem się. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że nade mną stoicie. Mieliście takie przejęte miny, a ty albo mama powiedzieliście, że majaczyłem. Nie miałem siły, żeby wyprowadzać was z błędu. Sen powtarzał się jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem był przesunięty trochę dalej w przyszłość. I świadomość snu już nie powróciła. Wszystko było rzeczywistością. Wiesz, tato, tak jakbym brał udział w jakimś biograficznym filmie. Tylko że byłem głównym aktorem i nie wiedziałem, że to tylko bujda. Dla mnie rzeczywistość była równie prawdziwa jak ta na co dzień. Każdej nocy, choć te sny przychodziły też po południu, w czasie drzemek, brałem udział w innym wydarzeniu. Było więc szkolenie przez tego upierdliwego kaprala. Był wymarsz wśród wiwatujących tłumów. Był pierwszy dzień na froncie. Za każdym razem towarzyszył mi Hans. Rozmawialiśmy bardzo dużo i dowiedziałem się, jak się nazywam. Paweł Blumer. Porucznik Paweł Blumer, lat dwadzieścia pięć. Hans, który był w tym samym oddziale co ja, stał się moim najbliższym przyjacielem. Kiedy sen się kończył, niezależnie od tego, co się działo i gdzie się znajdowałem, podchodził do mnie i mówił tylko to jedno: „Musisz sobie przypomnieć”. Oczywiście, niczego sobie nie przypomniałem. Aż do dzisiejszej nocy. Sen powrócił z całą swoją wyrazistością. Ale nie było to nowe marzenie senne. Głupie wyrażenie, marzenie senne. Głupie w odniesieniu do czegoś tak realnego. Mniejsza o definicje. Był to ten sam sen, który miałem na początku. Staliśmy w okopach, oczekując w zdenerwowaniu na rozpoczęcie ataku. Miałem gwizdek. Moja grupka liczyła niewielu żołnierzy, i nie byłem w pełni samodzielnym dowódcą. Wszystko było zgrane. Żołnierze czekali na mój sygnał, a ja czekałem na rozkazy od pozostałych dowódców. Hans podszedł do mnie i szepnął mi do ucha: „Musisz sobie przypomnieć”. Co? – zapytałem – bo tym razem sen się nie rozpłynął. „Musisz sobie przypomnieć” – powtórzył tylko i odszedł na swoje stanowisko. Zbliżała się chwila ataku. Spojrzałem w prawo, gdzie na drugim odcinku okopu stał dowódca innego oddziału. W jego oczach odbijało się chyba to samo, co w moich. Strach. Był młodym człowiekiem, może nawet młodszym ode mnie. I tak samo niedoświadczonym. Był to już ten okres, kiedy na wojnę posyłano coraz młodsze roczniki, bo brakowało rekrutów. ‘W moim oddziale też było kilku małolatów. Żałowałem ich, ale tak naprawdę żałowałem nas wszystkich. To tak jak w tych książkach Remarqua, młodzi ludzie wysłani na bezsensowną wojnę, których jedynym celem staje się przetrwanie. Jak w grze komputerowej. Tylko że bez dodatkowych „żyć”. *** Wstał z krzesła. Mówił tak długo, że chyba się zmęczył. Podszedł do małego stolika który stał po drugiej stronie łóżka i otworzył butelkę wody mineralnej. Pociągnął spory łyk i otarł usta dłonią. Ja dalej siedziałem na skraju łóżka jak skamieniały. Nie chciałem i nie mogłem się ruszyć. – Chcesz? – zapytał i wyciągnął rękę z butelką w moim kierunku. Podziękowałem odmownie. – Błoto... – Słucham? – Błoto. Mam całą piżamę w błocie. Dopiero teraz to zauważył! Jak bardzo jego umysł musiał być skoncentrowany na tej opowieści! – Musiałbym się przebrać. Ale... – Tak, przebierz się. Zaraz wrócę. Wyszedłem. W głowie czułem nieznośne łomotanie, a jakiś upierdliwy głos wciąż powtarzał mi, że mój syn kłamie. „Wymyślił to sobie – głos skrzeczał jak stara jędza – Wszystko to sobie wymyślił”. Ale ja wiedziałem, że głos chce mnie oszukać. Bartek nie kłamał. Nie kłamał, bo sam to widziałem. Jeszcze nie rozumiałem czym to było, ale przynajmniej Bartek rozumiał. Musiałem mieć do niego zaufanie. Po czole spływał mi pot i dopiero teraz poczułem, że jestem zmęczony. Zmęczyłem się patrzeniem i słuchaniem. Usiadłem pod drzwiami pokoju i oparłem głowę o ścianę. Oddychałem chyba za głośno, bo zza drzwi dobiegł mnie głos Bartka. – Wszystko w porządku? – Tak – odparłem. – Chyba tak. Po chwili znowu się odezwał. – Już – powiedział. – Przepraszam, że musiałeś wyjść. – Nie ma sprawy. Jesteś już dorosły. Masz prawo do intymności. W duchu cieszyłem się. Mój syn był wstydliwy. Gdyby zaczął się przebierać przy mnie, zmartwiłbym się. To by znaczyło, że coś ostatecznie się w nim zmieniło. Coś albo... ktoś. Miał na sobie koszulkę i spodnie. Widać nie zamierzał już wracać do łóżka i chociaż całą noc nie spałem, uznałem, że również nie mam takiego zamiaru. Z dołu, jakby na potwierdzenie mojej decyzji dobiegło mnie chrapanie Magdy. Czasami dawała niezły koncert, szczególnie gdy coś ją zdenerwowało. Dzisiaj miała wystarczająco dużo powodów, żeby chrapać jak smok wawelski i czyniła to. Ale miałem chociaż pewność, że śpi i że nie przeszkodzi w naszej rozmowie. Chciałem dowiedzieć się wszystkiego. I delikatnie mówiąc, czyjakolwiek obecność była niepożądana. – Chcesz słuchać dalej? – zapytał chociaż bardzo dobrze znał odpowiedź. Kiedy tylko potwierdziłem znowu usiadł przy biurku, w swojej tradycyjnie przygarbionej pozie. Wielokrotnie starałem się nauczyć go siedzieć prosto, ale jakiekolwiek wysiłki, moje czy Magdy, spełzały na niczym. Teraz zaś powitałem to jego kolejne przyzwyczajenie z wielką ulgą. – Tego dnia, właściwie tej nocy, wszystko się rozegrało. Sen, który przyszedł był najbardziej wyrazisty ze wszystkich, jakie do tej pory miałem i wiedziałem, że jest kluczowy. Dlaczego? To była tajemnica. Może to właśnie miałem sobie przypomnieć, jak kazał mi Hans. Kiedy nadeszła wyczekiwana godzina, zadmuchałem w gwizdek. Dźwięk był ostry, głośny i nieprzyjemny. Nieprzyjemny, bo każdy z nas rozumiał, co oznacza. To było coś jak wezwanie śmierci. Wyskoczyliśmy z okopów i pomknęliśmy przed siebie, w stronę wroga, chociaż oczywiście od wroga dzieliło nas dobre kilkaset metrów ziemi niczyjej. Pozostałe oddziały także ruszyły. Poruszaliśmy się szybko, mogę powiedzieć, że nawet bardzo szybko, ale i tak co chwila ktoś padał na ziemię’. Strzelali do nas z CKM-u, kiedy pojawiliśmy się na widoku, użyli też karabinów. My mogliśmy co najwyżej odpowiadać granatami, choć było to nieporęczne, bo trzeba było przystanąć, wyciągnąć zawleczkę, zamierzyć się i rzucić. A wtedy o wiele łatwiej mogłeś zarobić kulkę w łeb. Dlatego, chociaż każdy z nas miał po dwa granaty, niewielu z moich ludzi robiło z nich użytek. Kiedy tak się biegnie... Och, wiesz tato, trudno to opisać. Wydaje ci się, że skoro oglądałeś filmy, to wiesz, jak wygląda taki atak. Ale to ani w jednym procencie nie jest tak jak sobie myślimy. Kiedy biegłem czas trwał wieczność. Nie, każda sekunda była osobną wiecznością. A okopy wroga nie przybliżały się ani o milimetr. Mogłem tylko żywić nadzieję że ta idiotyczna rozwlekłość dobiegnie końca zanim trafi mnie jakaś zabłąkana kula. Byłem daleko od gniazda z CKM-em, zresztą cały mój oddział znajdował się gdzieś na peryferiach, poza zasięgiem jego kul. Widać na tym odcinku Angole mieli zaledwie jeden karabin, co z ich perspektywy było smutnym niedociągnięciem, ale dla nas było zbawieniem. Jeden taki pierdolony sukinsyn – opamiętał się, że przeklął i popatrzył na mnie przepraszająco – potrafił zdziesiątkować nawet całkiem pokaźny oddział. Widziałem to, kiedy Angole atakowali nasze pozycje. Dwóch chłopaków wykosiło około dwustu żołnierzy zanim Brytyjczycy zrezygnowali. Mógłbyś to nazwać jatką, gdyby nie to, że jeśli atak by się powiódł, jatka mogła być jeszcze większa. Myślenie relatywne. Wojna to teatr myślenia relatywnego. Kalkulacje ludzkich istnień. Musisz decydować, co zrobić, aby oddział poniósł jak najmniejsze straty. I nie ma znaku równości między naszym żołnierzem a ich żołnierzem. Jeżeli trzeba zabić trzystu Angoli, żeby uratować chociaż jednego swojego chłopaka, to tak się robi. Nie ma zmiłuj się. To nie zabawa. Zamilkł i zastanowił się nad tym, co powiedział. Uśmiechnął się jakoś dziwnie i wypił łyk wody z butelki. Także zachciało mi się pić. – Wiem, powinienem coś wytłumaczyć. Może wydawać ci się dziwne, że moja wiedza na ten temat jest tak rozległa. Nie wiedza książkowa, to oczywiste, że tą posiadam. Ale chodzi mi raczej o wiedzę jako doświadczenie. To, że wiem, jak wygląda życie w okopach. Lub raczej, że wiem, jak wyglądało. Odpowiedź jest prosta i krótka. Sny. Ich koloryt, intensywność. Posiadały ogromne bogactwo treści. Każdy sen nie był tylko kolejnym snem, ale jeszcze czymś więcej. To było jak przebywanie w innym... czasie, rzeczywistości? Jak to określić? Trudno mi znaleźć określenie, które byłoby adekwatne. Kiedy tam wracałem, kiedy wcielałem się kolejne razy w Pawła Blumera... przypominałem sobie wiele faktów. Tylko że wydarzenia, które pamiętałem, nigdy nie pojawiały się w snach. Rozumiesz? Nigdy o nich nie śniłem. One były w mojej głowie, tak jak są tam wspomnienia z dzieciństwa. Właściwie to w głowie Pawła Blumera. Ale co to za różnica. Paweł Blumer był jedynie snem, ja byłem Pawłem Blumerem, a wspomnienia, jak chociażby wspomnienie o ataku Brytyjczyków należały do niego. Czyli do mnie. Wstał z krzesła i podszedł do okna. Na zewnątrz była jeszcze szarówka, ale nie minie dziesięć minut jak całkiem się przejaśni. Obserwowałem go ze skupieniem i ostrożnością. Nie lubiłem siebie za te odczucia, ale nie potrafiłem ich opanować. Były silniejsze niż wolna wola. Nie wierzyć własnemu synowi. Nie ufać mu. Gorzej? Nie, po prostu nie wiedziałem, ile w moim synu jest mojego syna. – Co się wydarzyło? – przerwałem mu. Może jednak tak mi się tylko zdawało, bo patrzył przez okno i nie odzywał się. – Dlaczego ten ostatni sen był taki szczególny? Odwrócił się. Spojrzał na mnie z jakimś dziwnym pobłażaniem. Nie zrozumiałem, co chce przez to przekazać. – Trwał atak. Na tym skończyłem prawda? Jakoś dziwnie zaczynam się rozkojarzać. Tak jakby wraz z odejściem nocy, odchodziło to wszystko, co ona przyniosła. Znowu usiadł przy biurku. Musiał strasznie lubić ten mebel skoro tak często do niego powracał. Przecież obok stał o wiele wygodniejszy, przestronny, skórzany fotel. Kupiliśmy go Bartkowi, kiedy miał piętnaście lat. Trzeba przyznać, że ciemne obicie fotela doskonale komponowało się z wystrojem wnętrza. Kiedy go kupowaliśmy, mieliśmy obawy, czy nie popsuje kompozycji pokoju. Najgorzej wygląda bowiem nie pokój ubogi, ale pokój przesycony. Ale Bartek tylko rzucił okiem na stojący na wystawie mebel i już wiedział, że wszystko będzie grało. Jak się okazało miał rację w stu procentach. Mebel pasował jak pantofelek Kopciuszkowi. – Po przebiegnięciu około stu metrów dostrzegłem żołnierzy pochowanych w przeciwległych okopach. Był to zaledwie ułamek drogi, która mi pozostała, ale przynajmniej wiedziałem już do czego biegnę. Ta niepewność, kiedy nie widzisz celu jest najgorsza. Myliłem się, bo to nie byli Brytyjczycy, ale Francuzi. Strzelali w naszym kierunku i widziałem lufy ich karabinów wystające zza okopu. To było zrozumiałe, że robią to z wielką zażartością. Tak jak i my, oni też mieli jasno określony cel – powstrzymać atak. Biegliśmy, ile sił. Płuca miałem ciężkie, chociaż nie byłem chuchrem. Właściwie to przypominałem bardziej szeregowca niż oficera. Oficerowie byli zawsze tacy ładni, schludni i pachnący, izolowali się od żołnierzy, uważając ich prawie za podrzędny gatunek. Ja nie różniłem się niczym poza mundurem od żołnierzy, którymi dowodziłem. Spałem tam, gdzie oni, jadłem to, co oni. Kiedy głodowali, ja też głodowałem. Jak Marek Aureliusz albo Julian Apostata. Głośno przełknął flegmę, co zabrzmiało jak mruczenie niedźwiedzia. Jego spodnie były strasznie wyblakłe i wraz z napływaniem słonecznego światła coraz bardziej przypominały żagiel. On sam zbladł jak trup. Twarz pozbawiona ukrwienia nie wyglądała dobrze. Był zmęczony albo zbyt przejęty. A może decydowały jakieś inne czynniki, których nie potrafiłem rozpoznać. Albo nie chciałem. *** – Francuzi nieźle kosili mój oddział. Chociaż gniazdo karabinów znajdowało się z boku nie było to na tyle daleko, żeby wcale nas nie dosięgało. Poza tym mieli cholernie dobrych strzelców. To nie mnie się tak wydaje, lecz stwierdził to Paweł Blumer w trakcie ataku. „Mają cholernie dobrych strzelców”, dokładnie przekazuję jego myśli. Prawda, że to śmieszne? Traktowanie sennej mary jak żywego człowieka i jeszcze rozpowiadanie o tym. Za coś takiego na pewno można się dostać do domu wariatów. Paweł Blumer – jaki Paweł Blumer?! Czy kiedykolwiek ktoś taki istniał? – Myślę, że tak. Powiedziałem to, chociaż nie wymagał ode mnie odpowiedzi. Jak to mówią, wymsknęło mi się. Nie jestem pewien, czy właśnie to chciałem powiedzieć, bo odnajdywanie słów szło mi z trudem. Chciałem go jednak przekonać (choć przecież uświadamiałem sobie, że tego nie potrzebuje, bo zdaje sobie sprawę, co się wydarzyło) że jest najnormalniejszy pod słońcem, a to, co go spotkało należy do wąskiej kategorii zdarzeń, o których nie śniło się filozofom. Mimo to moje stwierdzenie wywołało u niego zdziwienie i sprawiło, że poczułem się nieswojo. Pomyślałem, że opacznie zrozumiał moje słowa. Może pomyślał, iż potwierdzam, że za taką opowieść ma gwarantowany bilet do królestwa wszelkiej maści szaleńców. Ale przecież wcale nie o to mi chodziło. Czy miałem się tłumaczyć? Czy miałem mu powiedzieć, iż wierzę, że jakiś Paweł Blumer kiedyś istniał i na dodatek miał z nim coś wspólnego? Jego stary, wierzący jedynie w twardą rzeczywistość ojciec? Nagłe przewartościowanie jakie nastąpiło u mnie w ciągu tej jednej nocy nie było godne zaufania. Chyba sam jeszcze mu nie ufałem. On zaś nawet nie powinien. – Tak, ja też tak sądzę – odpowiedział tylko, jakby to, co przed chwilą powiedziałem nie było żadną rewolucją – I wiesz co, tato? On był mną. Albo raczej ja byłem nim. Niesamowite! Co to było, rodzinna telepatia! – Dziwne. Wcale nie wydaje mi się to nienormalne. Owszem, boję się reakcji ludzi, dlatego nigdy nie będę opowiadał o tym, co się stało. Ale wcale nie sądzę, że nie mogło mi się to przytrafić. Więcej – ja wiem że to mi się przytrafiło. Wiem też, że to nie był żaden zasrany sen. Potwierdzał to do czego sam doszedłem. Znów zaczął chodzić nerwowo po pokoju, ale teraz w jego zdenerwowaniu było coś więcej. Wypromieniowywał je na zewnątrz. Udzieliło mi się i zacząłem strzelać palcami. Nawyk, którego moja żona nie cierpiała i od którego prawie się odzwyczaiłem powrócił. Chyba zapomniał o czym mówił, bo przystanął i zaczął pocierać dłonią czoło. Jego rozkojarzenie było także czymś nowym, bowiem na co dzień był poukładany jak stos gazet oddawanych do skupu makulatury. Trwało to tylko chwilę, ale ta chwila wystarczyła, abym ponownie nabrał wątpliwości, czy na pewno wszystko z nim w porządku. Choć przecież po tym, co się stało nie mogło być w porządku. Chyba niepotrzebnie zawracałem sobie głowę. – Kiedy biegliśmy w stronę francuskich okopów, prawie wcale nie myślałem o śmierci. Wiesz, wydaje się, że jeśli możesz umrzeć to właśnie śmierć jest tym o czym myślisz. Ale to nieprawda. Przynajmniej nie była to prawda, gdy biegłem przed siebie do okopów wroga. Myślałem o tym, że mam rodzinę, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć, jak wyglądają. Starałem się, w pewnym momencie o mało nie stanąłem, bo chciałem uchwycić obraz, który pojawił się w mojej głowie, a przecież nie powinienem tego robić, bo byłem oficerem dowodzącym. Ta myśl, że mam rodzinę, była pocieszająca, ale za to myśl, że mogę zginąć i nigdy nie dowiem się, jak wyglądają, była koszmarniejsza niż sama myśl o śmierci. Chociaż we śnie czułem, że moje serce bije mocniej. To był chyba rodzaj żalu, a może coś innego, ale niezależnie, czym było to uczucie, było bardzo intensywne. A przecież miałem jedynie biec przed siebie, a nie zastanawiać się nad konsekwencjami! Jako dowódca nie mogłem sobie pozwolić na mazgajstwo. Miałem biec, biec aż padnę albo aż padną wszyscy moi żołnierze, bo taka była posrana logika rzeczy. Cóż, sny świadome można kreować, ale ten sen do takich nie należał i mogłem jedynie poddać się fali wydarzeń. Zastanawiam się tylko, co by się stało, gdybym tam zginął. Czy istniało jakieś powiązanie pomiędzy snem a jawą? Czy nigdy bym się nie obudził? Zaśmiał się zbyt upiornie, żebym mógł to potraktować za objaw zdrowego humoru. Jego zachowanie zaczęło mnie przerażać. Gorzej – zacząłem się go bać. – Może faktycznie, gdyby się to później nie stało... może faktycznie zginąłbym i nigdy się nie obudził. Chyba, że ten sen to była jedna, wielka reżyserka. Ciekawe, kto reżyserował... Śnieg za oknem zaczął padać bardzo intensywnie. Wyglądało na to, że będzie to pierwszy śnieżny dzień tej zimy. – A więc tak. Muszę to powiedzieć. Przecież to sedno całej tej historii. Ale jak zacząć? Co najpierw, a co potem? – Najlepiej prosto z mostu. – Jasne, nie będę upiększał. W trakcie tego straceńczego ataku straciłem Hansa z oczu. Nie zastanawiałem się nad tym, gdzie się znajduje, bo nie było na to czasu. W pewnej chwili jednak coś mnie tknęło. Odwróciłem głowę w prawo i zobaczyłem że leży na ziemi. Pierwsza myśl była taka, że się przewrócił. Przy szybkim biegu z ekwipunkiem zdarzało się to wcale nierzadko. Sam o mało nie upadłem kiedy potknąłem się o powybuchowy lej. Ale Hans się nie podnosił. Patrzyłem na niego – nie wiem, jak długo to trwało, ale sam chyba dostrzegasz absurdalność sytuacji. Oto dowódca legionu stoi na środku ziemi niczyjej 1 spogląda za siebie. Nie mam pojęcia, czy moi żołnierze zwracali na mnie uwagę, ale jeśli tak, to nie mógł być to budujący obrazek. Musiałem wyglądać, jakbym chciał uciekać. Nie zastanawiałem się, co robię. Po prostu cofnąłem się parę metrów, do miejsca, gdzie leżał Hans. Miał paskudną ranę na piersi. Przykładał do niej dłonie, ale niewiele to pomagało. Krwawił jak zarzynany zwierzak. Wyciągnąłem bandaż, żeby go opatrzyć, ale oczywiście nie miało to już większego sensu. Wiedziałem, że umiera. Poprosił, żebym się nachylił, a ja sądziłem że chce mnie prosić o pomoc. Ale to nie było to. Powiedział to co zawsze: „musisz sobie przypomnieć”. Znowu to samo gówno! Co miałem sobie przypomnieć! Czego ode mnie chciał! Nic nie rozumiałem. Ale czułem wściekłość. Jak ośmielili się go zabić! Skurwysyny. Zabili mojego najlepszego przyjaciela! Faktycznie to jeszcze nie był martwy, ale niewiele mu brakowało. Chciałem wezwać pomoc, rozkazać komuś, żeby się nim zajął, ale wściekłość, która mną targała nie pozwalała mi logicznie myśleć. Zresztą zanim zdążyłem podjąć jakieś kroki Hans już umarł. Patrzyłem, jak przestaje oddychać, po czym zamknąłem mu oczy i z furią ruszyłem dalej. Czułem się jak tytan. Wkurwiony tytan. Nikt nie mógł mnie powalić. Wiedziałem, że dobiegnę do tych pierdolonych okopów i pozabijam wszystkich wszawych Francuzów jakich spotkam. Nie będzie jeńców. Nie będzie żadnych pierdolonych jeńców! Moi żołnierze zrobią to samo, bo wydam im taki rozkaz. Zabili mojego przyjaciela, mojego jedynego, wojennego przyjaciela. Potrzebowałem zemsty. Nie obchodziło mnie to, że są równie niewinni jak i my i że to politycy którzy rozpętali tą wojnę godni są mojej zemsty. Widziałem jedynie okop wroga, z którego nadleciała kula, zabijając mi przyjaciela. Byli szmaciarzami i tak zamierzałem ich potraktować. Nie było zasieków, a tempo zbliżania się do okopu wydało mi się zabójcze. Wcześniej czas dążył ku nieskończoności. Teraz czas nie istniał. Ledwo powstałem od ciała Hansa, a już byłem przy francuskich okopach. Wbijać bagnet! Jak bardzo chciałem wbijać bagnet w ich ciała! Przez tę krótką chwilę, którą zajęło mi przebiegnięcie ostatniego kawałka ziemi niczyjej wciąż w myślach powtarzałem, że muszę sobie przypomnieć. Ale co? Co było tak ważne, że ciągłe mi to powtarzał? Starałem się, ale nie mogłem spełnić jego ostatniej prośby. A może się nie starałem, może kłamię... tobie, sam sobie. Przecież ta prośba wywoływała we mnie wątpliwości. A nie miałem czasu na wątpliwości. Chciałem zabijać. Przerwał, znowu nalał sobie wody do szklanki i wypił jednym haustem. – Kiedy dopadłem okopów, nie wiedziałem, co zrobić. Przede mną znikąd wyrósł jakiś Francuz. Zaatakował mnie, próbując wbić mi bagnet w brzuch, ale odparłem atak, odskakując w prawo. Nie zdołał wyhamować impetu i poleciał do przodu. Wykorzystałem ten moment i uderzyłem go kolbą w twarz. Usłyszałem trzask i Francuz upadł na ziemię. Siła z jaką uderzyłem pewnie nie tylko złamała mu kość policzkową, ale i czaszkę. Leżał twarzą w błocie, a ja patrzyłem, jak zalewa się krwią. Chciałem czuć satysfakcję, chciałem cieszyć się z zemsty, ale nie potrafiłem. Czułem jedynie przykrość. Nie smutek i na pewno nie wyrzuty sumienia, ale przykrość, zbyt dziwną, abym mógł ci ją opisać. To było coś pomiędzy żalem, że tu jestem i bezsilną złością, że muszę robić to co robię. Wkurwiającą złością. Ludzie dookoła krzyczeli, prawie słyszałem, jak bagnety przebijają ciała. Z mojego oddziału do okopów dobiegła może połowa. Czyli jakichś stu żołnierzy. Francuzów na tym odcinku frontu było mniej i wiedziałem że zwycięstwo mamy w kieszeni. Zeskoczyłem do okopu, trafiając na dwóch młodych żołnierzy. Widać było, że na froncie są od zaledwie paru tygodni. Nie wiedzieli co zrobić i choć ich było dwóch, a ja jeden, wiedziałem, że nie sprawią mi problemu. No i rzecz jasna nie myliłem się. Pierwszy nieśmiało odpowiedział na mój atak, a w tym czasie drugi stał i patrzył z przerażeniem, jak zabijam jego kolegę. To wydaje się okrutne, prawda? Ale po pierwsze to był sen, a po drugie to była wojna. A może na odwrót. Może po pierwsze to była wojna, a snu tak naprawdę nie było. Skąd mam to wiedzieć? No, skąd miał to wiedzieć. Czyżby nie wiedział o wydarzeniach w pokoju? – Nieważne. Bez znaczenia. Sen czy jawa, było to tak samo przerażające. Zabiłem jeszcze ze trzech Francuzów, do chwili, kiedy reszta, jakichś trzydziestu przestraszonych dzieciaków, nie poddała się. Rzucili karabiny i podnieśli ręce, bo widzieli, że z każdą sekundą nasza przewaga rośnie i że wybijemy ich wszystkich, jeśli tego nie zrobią. Mówię ci, to była kupa dzieciaków, autentycznych dzieciaków, na dodatek wojennych żółtodziobów, nie mających pojęcia o walce. Jasne, znalazło się paru weteranów i podejrzewam, że to właśnie oni przetrzebili mój oddział, ale weterani mieli jedną wadę. W ich głowach zakodowano, żeby nie ufać Niemcom i pod żadnym pozorem nie wierzyć w Niemiecką litość. Dlatego zginęli. Ta marna garstka, która się nam poddała to były dzieciaki, przestraszeni gówniarze, którzy nie wyrośli jeszcze chyba z zabawy w chowanego. Dziwnie to brzmi – dzieciaki. Ja też jestem dzieciakiem. Ale tam nim nie byłem. Byłem dorosłym mężczyzną. Właściwie to wojna uczyniła mnie dorosłym. Ich jeszcze nie zdążyła. Chociaż moja nienawiść i chęć zemsty zdążyły osłabnąć, to jednak nie na tyle, żebym zaczął myśleć rozsądnie. Nie brać jeńców – powtarzałem sobie. – Żadnych. pierdolonych jeńców. Trzeba było ich zabić. Wyglądało na to, że tym razem francuska nieufność będzie miała swoje podstawy, ale to nie była rzecz, którą bym się przejmował. Bardziej obawiałem się reakcji moich ludzi. Czy potrafili zabijać z zimną krwią? Strzelać do ludzi, którzy stoją z rękoma podniesionymi do góry? To mogło być wątpliwe. Byłem dowódcą do jasnej cholery, ale nie władcą dusz. Mogli się sprzeciwić. Widziałem że są zmęczeni i że mają dość wszystkiego w tym zabijania. Bo większość z nich kogoś zabiła. Wystarczyło spojrzeć na trupy dookoła i na ich spryskane krwią i wnętrznościami mundury. Wyglądali obrzydliwie. Wojna pokazywana w kronikach to jedno, wielkie kłamstwo. Albo może raczej niedopowiedzenie. W kronikach walczą dżentelmeni w białych rękawiczkach. W rzeczywistości wojna to krew i wnętrzności wypływające z podziurawionych ciał, leje po bombach, błoto, w którym musisz się taplać, szczury wielkości kota, a czasami większe, karaluchy i inne obrzydliwe paskudztwo, wszy we włosach. No i rzecz jasna trupy. Setki trupów. Śmierdzą, a kiedy szczury zaczynają objadać je do kości, wcale nie czujesz z tego powodu smutku, tylko ulgę. Wojna to poszukiwanie kolejnych takich ulg. Bo tylko one pozwalają ci przetrwać. Małe rzeczy, jak to, że udało ci się utłuc kilka insektów albo że dostałeś dodatkowy przydział fasoli z wołowiną. Ulga, kiedy z młodego rekruta, który zginął tuż po przybyciu na front, ściągasz buty. Zawsze ta sama kalkulacja. Liczysz, że trochę ich zginie w czasie następnego ataku i że będziesz wystarczająco szybki, żeby wyprzedzić w tej grabieży innych. Taa... wojna. Takie to waśnie gówno. Siadł na krześle przy biurku i przeciągnął się. Pomyślałem, że znudził się opowiadaniem. – Jestem zmęczony – powiedział. – Sen też potrafi zmęczyć. – Sen? Czy to był sen? – Czyja wiem, co to było? Przyszedłeś do mojego pokoju z tymi ludźmi i już wtedy wiedziałem, że coś jest nie tak. Potem zobaczyłem, że całe łóżko pełne jest ziemi i najpierw pomyślałem, że to ci ludzie mi jej nasypali. Ale w jakim celu? No właśnie. Zajrzałem do szafy i zobaczyłem, że nie ma płaszcza. Zaraz potem przyszła mama i poprosiłem ją, żeby sobie poszła. Pewnie się obraziła, ale to nieważne. Nie miałem ochoty z nią rozmawiać. Kiedy jednak znów się położyłem, pojawiła się świadomość snu. Wszystko tak wyraźne i ta ziemia... jakbym biegał w wojskowych butach po błocie, a potem przebiegł się w nich po prześcieradle. I to za mało. Pojąłem, że ta ziemia w jakiś niesamowity sposób wydostała się z mojego snu i zmaterializowała się. Jakbym był Chrystusem albo kimś takim... Ale ja jestem tylko zwykłym chłopakiem o dziwnych zainteresowaniach. Dlatego nie rozumiem tego, choć przyjmuję do wiadomości. Ty oczywiście też tego nie rozumiesz. Ale widzisz tę ziemię, więc to jest prawda. Czy to nie jest jakiś dowód? – Czy... czy naprawdę sądzisz, że to pochodzi z twojego snu? – Nie wiem, tato, nic już nie wiem. Może, bo jak inaczej to wytłumaczyć? Czy istnieje jakiekolwiek wytłumaczenie? Że byłeś w transie, pomyślałem, ale nie powiedziałem. Nie wiedziałem, ile pamięta i nie chciałem wywoływać u niego szoku. Zresztą to, co obserwowałem... tego faktycznie nijak nie dało się wytłumaczyć. Może miał rację? Może jego sen faktycznie się ucieleśnił? Jego marzenia przyoblekły się w ciało? Miałem otwarty umysł na to, co mówił. – Cóż... mniejsza o ziemię. Trudno opisać to, co działo się potem. To było jak sen we śnie. Kiedy Francuzi poddali się, wydałem rozkaz. Żadnych jeńców. Część z moich ludzi popatrzyła na mnie dziwnie, ale u większości z nich zauważyłem oznaki zadowolenia. Nie, może to nie było zadowolenie. Może jedynie obojętność. To nieważne. Widziałem, że wykonają rozkaz i że mało który z nich będzie miał potem wyrzuty sumienia. Stracili na tej wojnie przyjaciół, tak jak ja. Jakakolwiek litość się skończyła. Potrzebowali krwi i zemsty, a ponieważ nie byli w stanie nic zrobić prawdziwym sprawcom wojny: politykom, generałom i innym głupcom, którym zachciało się krwawej zabawy, to postanowili wyładować swoją złość na wrogach. Jasne, że to było chore, nienormalne, ale instynkty ciężko jest powstrzymać. Zresztą to ja decydowałem. Gdybym nie wydał rozkazu, nic by się nie stało. Ale ja wydałem ten przeklęty rozkaz. Wydałem nie dlatego że musiałem, ale dlatego że chciałem. Chciałem, żeby zginęli, żeby ponieśli karę za to, co zrobili. Przecież w końcu byli naszymi wrogami, no nie? A wróg to wróg, niezależnie od tego, czy walczy z tobą z własnej woli, czy został zmuszony. To była tak prosta logika, że aż w pewien upiorny sposób wydawała się piękna. Zabiję tych kilkunastu przestraszonych Francuzów, właściwie to jeszcze dzieciaków, bo wtedy moja żądza i żądza moich żołnierzy zostanie nasycona. Przecież jakie to miało znaczenie te dzieciaki i tak wcześniej czy później zostałyby poszatkowane przez nasze karabiny, a kilkunastu żołnierzy w ogromie zabitych każdego dnia to było jak kropla w morzu. Jasne, że to już było morderstwo. Ale nikt by się o tym nie dowiedział. Inne oddziały były oddalone od naszych pozycji o kilkaset metrów, a poza tym toczyli własne walki. Przecież to miał być moment. Moi żołnierze otworzą ogień i wszystko skończy się w ciągu paru sekund. Gdyby to była druga wojna światowa to nie musiałbym się nawet zastanawiać nad konsekwencjami. Ale na polach Francji obowiązywał jeszcze kodeks rycerski. Był lekceważony, ale ciągle trzeba się było liczyć z tym, że ktoś pociągnie cię do odpowiedzialności jeśli zabijesz jeńców. Oczywiście traktat Genewski, prawo międzynarodowe...No i naturalnie przyrodzona szlachetność Wehrmachtu, w którą nikt już chyba nie wierzył. Jak w ogóle można mówić o rycerskości i honorze, jeśli codziennie rozrywa się granatami tysiące ludzi? To puste słowo. I nie chodziło wcale o Wehrmacht. Angole i żabojady robili to samo. Wszyscy, którzy brali udział w tej krwawej jatce nie mieli nic wspólnego z rycerskim kodeksem. Ale mity lubią żyć własnym życiem. *** Przestał mówić i wciągnął powietrze nosem tak głęboko, jakby za chwilę miał nurkować na głębinach. Odetchnął dwukrotnie, chyba po to, żeby się uspokoić. Patrzyłem jak to robi i zastanawiałem się, co odczuwa. Strach? Rezygnację? Zniechęcenie? A może próbował tylko przywołać minione chwile, odległe zaledwie o parę godzin, a równocześnie o dziesiątki lat. Spotkało go coś i nas coś spotkało. Jego sen, czy jakkolwiek by to nazwać, wydostał się na zewnątrz i przywlókł ze sobą czasy, których dotyczył. Brzmi to jak bajka, a nawet gorzej, bo bajka z założenia jest nieprawdziwa, ale zdarzyło się i chcąc nie chcąc wzięliśmy w tej bajce udział. Opowiadał ją mój syn. Zastanawiało mnie jednak, dlaczego dopiero teraz sen ucieleśnił się, dlaczego wcześniej nie pojawił się ani jeden ślad, który świadczyłby że dzieje się coś niezwykłego. Ani jedna gruda ziemi, ani jeden niecodzienny odgłos, ani jeden obcy krzyk. Były wprawdzie słowa po niemiecku, których nie powinien nigdy wymówić, bo nie znał niemieckiego, ale nie była to przecież anomalia, której nie można by wytłumaczyć. Wiadomo, iż mózg rejestruje wszystko, nawet jeśli o tym nie pamięta, a w stanach hipnozy albo snu, kiedy nie istnieje blokada świadomości, posiada pełny dostęp do zasobów pamięci. Bartek mógł widzieć jakieś słowa w książce, być może przeglądał niemieckojęzyczną literaturę dotyczącą pierwszej wojny światowej, i jego mózg zakodował słowa, których nie rozumiał. Pewnie tak właśnie było. Zobaczył słowa i zakodował, spojrzał na książkę i mózg utrwalił te kilka wyrazów widzianych przez sekundę. Ale tak myślałem, dopóki nie doszło do mojej nocnej eskapady na pole walki. Wtedy uległem przewartościowaniu. Ja? Moje poglądy? Nieważne co, liczy się że zacząłem myśleć bardzo egzotycznie. Teraz, słuchając go i zastanawiając się, co chce mi przekazać, moje objawienie zaczęło się dopełniać. Myślałem nad puentą, do której niechybnie się zbliżał. Czyżby miało to związek z poprzednimi wcieleniami? Absurdalne, bo nigdy nie wierzyłem w reinkarnację. Zostałem wychowany jako katolik, ale nie za gorliwy, potem stałem się typem wierzącego, ale niezbyt często praktykującego biznesmena, który nie ma czasu dla własnej rodziny, a co dopiero dla podtrzymywania płomienia religii. Więc co tu mówić o innych wierzeniach? Hinduizm, Buddyzm, reinkarnacja? O czym my tu w ogóle mówimy? Nie miałem o tym pojęcia, nie chciałem mieć o tym pojęcia i nie wierzyłem w to. Realizm i sceptycyzm to najlepsza ochrona dla kogoś zapracowanego, kogo interesują głównie słupki w statystykach i liczby. Reinkarnacja była nie do przyjęcia. Może w ogóle nie do przyjęcia była religia...Wydarzenia jednak mnie zmieniały. Tak szybko że nie miałem nawet czasu się nad tym zastanowić. Boży cud? Nie sądzę. Coś w tym jednak było, że pomyślałem o reinkarnacji. Pomyślałem nie jako o niedorzecznej idei, ale jako o możliwości... Wytłumaczeniu. Chyba jedynym, jakie mi się nasuwało. – Wtedy wystąpił ten Francuz – znowu podjął swoją opowieść, ale coś mi mówiło, że nie będzie już filozoficznych dywagacji. Chciał, skończyć to jak najszybciej. – Nie był młodzikiem. Widać schował się za ich plecami, bo nie zauważyłem go wcześniej. Miał z całą pewnością więcej niż trzydzieści lat albo może to wojna go tak postarzała. Ja przecież też wyglądałem z pięć lat starzej. Początkowo sądziłem, że to dowódca, ale spojrzałem na naramienniki i okazało się ze to jedynie kapral. Nie podnosił rąk. Nie wyglądał na wystraszonego i przyszło mi na myśl, że to pasterz, hmm... pasterz wśród stada wystraszonych owiec. Odezwał się i okazało się, że doskonale zna niemiecki. „Nie możecie tego zrobić – powiedział. – Nie wolno wam zastrzelić jeńców”. „Doskonale mówicie po niemiecku, kapralu – odparłem i zbliżyłem się do niego. Pachniał ziemią i okopami i nie wiem dlaczego ten dziwny zapach przywodził mi na myśl świętą. Mikołaj – pomyślałem – Ten facet to taki wojenny Mikołaj”. Ale Mikołaj czy nie, nie zamierzałem zrezygnować z wykonania rozkazu. Jestem dowódcą czy nie? Dowódcy powinni być twardzi. Na razie jednak postanowiłem dać mu szansę wypowiedzieć się. Tak czystym i płynnym niemieckim nie posługiwało się wielu moich żołnierzy. „Miałem do czynienia z wieloma Niemcami. Ale żaden z nich nigdy nie mordował niewinnych”. Uśmiechnąłem się tylko pod nosem. Zdenerwowało mnie to, co powiedział. Przecież jeszcze parę minut temu on i jego kompani strzelali do moich ludzi jakby to były kaczki. Czy to nie było mordowanie niewinnych? Pewnie, że tak. Żaden z tych chłopaków nigdy nie zrobił niczego złego, poza tym jednym, że został zmuszony do wzięcia udziału w tej okropnej wojnie. A teraz ten francuski fircyk stawiał mi jakieś zarzuty. Nie dałem jednak po sobie poznać, że wyprowadził mnie z równowagi. „Kontynuuj – powiedziałem tylko. – Widzę, że chcesz mi coś powiedzieć, kapralu”. „Przecież walczyliśmy, bo to jest wojna. Wy atakowaliście, myśmy się bronili. Nic więcej. A pan, poruczniku, wydaje rozkaz, żeby nas zabić, bo jest pan żądny zemsty. Na nas? Za co? Że musimy, tak jak wy, brać udział w wojnie, której nie chcemy”. „Skąd możesz wiedzieć, kapralu, dlaczego wydaję taki rozkaz? I skąd możesz wiedzieć, co czuję w stosunku do wojny, co czują moi żołnierze?”. Denerwowało mnie że wypowiadał swoje sądy nie jak opinie, ale jak twierdzenia. Co on mógł tak naprawdę wiedzieć? Udawał cwaniaka, choć to przecież ja miałem go na celowniku. Chciałem, żeby zaczął się bać, ale oczywiście nie mogłem go do tego zmusić. Czekałem więc dalej na to, co powie. „Jest pan młody, poruczniku, i jeszcze może przyjść chwila, kiedy pożałuje pan swojej decyzji. Teraz działa pan pod wpływem emocji. Ale przecież poddaliśmy się, nie jesteśmy już wrogami. Jesteśmy jeńcami. Zgodnie z konwencją Genewską...”. „Zgodnie z konwencją Genewską – powtórzyłem z ironią. – Nie pierdolcie mi tu, kapralu. Trwa wojna, a na wojnie nie ma żadnych konwencji. Jest jedynie śmierć, a ja zamierzam uwolnić was od cierpienia dalszej walki. Co wam po życiu skoro i tak prędzej czy później rozerwą was granaty?”. „To morderstwo – odrzekł. – I on ci to powiedział”. Nie zrozumiałem, kogo ma na myśli. Jednak po plecach przeszły mi jakieś dziwne dreszcze, wiesz, takie jak wtedy, kiedy czujesz, że dzieje się coś dziwnego, czego nie rozumiesz. Pomyślałem o Hansie i jego dziwnych słowach „Musisz sobie przypomnieć”. Teraz ten Francuz mówił równie enigmatycznie. Bałem się, że zaraz zacznę tracić zdrowy rozsądek i zimną krew, bo właśnie tak się czułem. Jakbym zbliżał się do jakiejś krawędzi i nie wiedział, co znajduje się poza nią. Na pewno była to jakaś tajemnica, ale przecież w takiej chwili tym, co najmniej było mi potrzebne, były tajemnice. I co gorsza, kiedy przyglądnąłem się moim żołnierzom, zauważyłem, że ich początkowa ochota do spełnienia moich rozkazów malała w miarę jak ciągnąłem rozmowę z Francuzem. Więc postanowiłem że skończę tę rozmowę. Ale korciło mnie, strasznie mnie korciło i postanowiłem zadać mu jeszcze jedno, ostatnie, pytanie. Chciałem wiedzieć, kogo miał na myśli, mówiąc, że on mi to powiedział. No i rzecz jasna ten Francuz spowodował, że wpadłem w panikę. „Twój przyjaciel – powiedział. – Kiedy zginął parę chwil temu, powiedział ci, że musisz sobie przypomnieć. Przypomniałeś już sobie?”. Opuścił mnie zdrowy rozsądek i zapomniałem, że jestem dowódcą. Chwyciłem Francuza za klapy i przyciągnąłem do siebie, chociaż nie za bardzo wiedziałem po co. „Co ty bredzisz, kapralu?! – wrzasnąłem i chyba przestraszyłem swoich żołnierzy, a także oczywiście sam siebie. – Co ty, kurwa, bredzisz?” „Powiedział to, prawda?”. „Co ty bredzisz?! Co mam sobie przypomnieć?!” Wyciągnąłem nóż i przyłożyłem mu go do szyi. Chyba pierwszy raz zobaczyłem w jego oczach strach, ale sam byłem już strasznie spanikowanym człowiekiem, który nie rozumiał, co się dzieje i jego strach mało mnie obchodził. Obchodziło mnie tylko, żeby powiedział, o co chodzi. Żeby wytłumaczył co to za brednie z tym przypominaniem. Ale przede wszystkim, żeby mi powiedział, skąd dowiedział się o Hansie i jego ostatnich słowach. No i naturalnie spełnił moją prośbę. Powiedział. „Co mam sobie przypomnieć?! Co mam sobie kurwa przypomnieć?!”. „To”. Wskazał na leżący w okopach strzęp płaszcza. Nie był to mój płaszcz ani płaszcz żadnego z moich żołnierzy. Należał do jakiegoś Francuza zabitego podczas ataku. Ale wskazówka była dobra. Rzeczywiście sobie przypomniałem. Zrozumiałem, że to już kiedyś było. – Było? – Tak, tato. Historia się powtórzyła. Już kiedyś przeprowadzałem ten atak, już kiedyś byłem Pawłem Blumerem i wydałem rozkaz zabicia francuskich jeńców. Nie chodzi mi o to, że miałem już kiedyś taki sen. Ja naprawdę brałem udział w wojnie. Nie wiem, jak to wytłumaczyć i rozumiem, że nie ma na to żadnych dowodów, ale tej nocy zrozumiałem, że historia powtarza się po to, żebym podjął właściwą decyzję. Nie uświadamiałem sobie, że śnię. To byłoby zbyt proste. Ja cały czas sądziłem, że to twarda rzeczywistość. Senna mara zwana Pawłem Blumerem rozumiała, że historia się powtarza, ale nie rozumiała że to tylko sen. Wszystko zależało ód tego, czy dam znak ręką i każę strzelać moim żołnierzom, czy też cofnę rozkaz. Na to drugie liczył oczywiście ten Francuz. Za pierwszym razem, w... jakby to nazwać... prawdziwej historii, także był Hans i także był ten Francuz. Ale nie było żadnych ostrzeżeń w stylu „Musisz sobie przypomnieć” ani rozmowy z tajemniczym Francuzem. Było tylko zło, które wyrządziłem i które wróciło do mnie tutaj, dziesiątki lat później, we śnie. Pogmatwane to prawda? Kiwnąłem głową. – Ja też tak sądzę i sam nie za bardzo jeszcze się w tym wszystkim łapię. W tej, jakby to nazwać, karmie. Nie znam się na reinkarnacji, ale to chyba tak się nazywa. Karma czy prawo Karmy. Zło które wyrządziłeś wraca do ciebie, nawet po wielu wiekach. A przecież od czasu pierwszej wojny minęło zaledwie osiemdziesiąt lat. To mało... jeśli brać Bożą miarę. Poza tym miałem spłacić ten dług, bo dzięki temu ten człowiek wyzdrowieje. Kimkolwiek teraz jest wyzdrowieje i, jak sądzę, inni, których zabiłem też na tym zyskają. Też na tym zyskają. Smakowałem jego słowa o reinkarnacji i nie miałem już żadnych wątpliwości że wierzę, iż tak było. Reinkarnacja. Jakie to dziwne. Dowód na to, że istnieje, jako przerażające wybuchy i krzyki ludzi. Wojna dowodem na istnienie życia po śmierci. Jaki paradoks! Jaka niesamowita przewrotność! Zabawy Boga i sposoby jakimi chce nas uświadomić są niepojęte. Drogi Pana po których kroczyła moja rodzina. Opowieść mojego syna dobitnie świadcząca o tym, że Bóg wybrał mnie na kolejnego proroka. Tylko po co? „To już było” – powiedziałem bardziej do siebie niż do Francuza. Cofnąłem nóż z jego gardła. „To już było” – powtórzyłem, a Francuz pokiwał głową. „Zgadza się” – powiedział. – „Przypominasz sobie, co zrobiłeś?”. Przypomniałem sobie płaszcz. Po zabiciu jeńców przykryliśmy ich płaszczami, ale dla jednego nie starczyło. Nie miał płaszcza, a żaden z moich żołnierzy nie chciał pozbyć się swojego. Wiesz kto to był? Oczywiście on. Mówiący płynnie po niemiecku Francuz – Mikołaj – Zbawiciel. Zdecydowałem oddać mu swój. Pamiętaj – nie rozmawialiśmy wtedy. Ta rozmowa istniała tylko we śnie, który miałem tej nocy. Nigdy do niej nie doszło podczas wojny. Wtedy po prostu wydałem rozkaz i moi żołnierze go wykonali. Nic więcej. Ale podczas prawdziwej wojny, kiedy schyliłem się ku Francuzowi, żeby go nakryć ten chwycił mnie za rękaw. Myślałem, że nie żyje, ale się myliłem. Był w agonii, ale zdołał jeszcze cos powiedzieć. – Powiedział, że jesteś mu coś winien. I że jeszcze się spotkacie. Bartek zrobił niesamowicie zdziwioną minę. Jego oczy o mało nie wyszły z orbit, a ciało wygięło się prawie w łuk. – Skąd wiesz?! Przecież nikomu o tym nie mówiłem! – Bo... bo to się działo... – Co? Chodzi ci o sen? – Nie, nie o sen. O to, co się działo tu, w twoim pokoju. Jego oczy stały się jeszcze większe, prawie jak talerze, na których jakiś żartowniś namalował źrenice. Był przerażony. Przypomniałem sobie żonę, kiedy stała pod tym pokojem przysłuchując się dochodzącym z wnętrza odgłosom. Miała to samo puste spojrzenie człowieka przerażonego, doprowadzonego do skrajności. A teraz Bartek nieświadomie ją naśladował. Zapomniałem o teorii transu. To musiało być coś bardziej niesamowitego. – Co się działo?! Tato! Co się tutaj działo?! – Jak to? Nie wiesz?! Zadałem to pytanie czysto formalnie. Już wiedziałem, że nie ma pojęcia o wydarzeniach z prawdziwego świata, które rozgrywały się, kiedy spał. Twarz nagle rozciągnęła mu się jak elastyczna, Halloweenowa maska, którą amerykańskie dzieciaki straszą staruszki. Przypominał trolla. – O co chodzi, tato? O co ci chodzi? – To, co tutaj się działo... krzyczałeś, więc pobiegliśmy z mamą na górę. Ale nie mogłem otworzyć drzwi, zaklinowały się i za nic nie potrafiłem ich ruszyć. A potem pojawił się błysk, jakby wybuchł granat. I tak pomyśleliśmy... ale nie było fali uderzeniowej, tylko sam błysk... i te głosy, krzyki i strzały karabinów, a potem... potem... Wstał tak gwałtownie, że się przestraszyłem. Widać było jak mięśnie na jego twarzy drgają, jakby była wykonana z plastycznej gumy. Maska na Halloween. Chyba nie rozumiał, co mówiłem. Chyba nie pojmował. – O czym ty mówisz? W moim pokoju coś się działo? – Myślałem, że wiesz. – Nie, skąd. Przecież spałem. Widziałem ziemię i to było bardzo dziwne, ale wybuchy granatów, strzały i krzyki... To niesamowite! – Naprawdę tego nie widziałeś? Nie brałeś w tym udziału? – Nie! Ziemia ze snu wydała mi się nieprawdopodobna. Ale to... To niemożliwe! – Widzieliśmy to. Ja i twoja mama. – Mówisz że to tutaj było? Mój sen? – Nie wiem, czy twój sen. Właściwie nie było żadnych obrazów, tylko dźwięki. I zapach. Prochu... oraz krwi. – Krew. To naprawdę, naprawdę... – nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. – To się urzeczywistniło! Ale dlaczego?! – Znasz odpowiedź? – Czy znam odpowiedź?! Ja nawet nie rozumiem pytania! – Ja też. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, spoglądając na siebie jak dwoje obcych ludzi. Chyba nikt nie wiedział, co dalej z tym zrobić. Opowiedział mi niesamowitą historię, w którą nie uwierzyłby nikt, kto nie widział tego, co ja. Ja wysłuchałem go i dodałem od siebie to, czego on nie wiedział. Nie wspomniałem mu tylko o widmie. Bałem się, że zareaguje histerią. A przecież teraz najbardziej potrzebny był nam spokój. Bardziej nawet niż odpowiedzi na pytania dotyczące tego, co się zdarzyło. Pytania były dręczące, spokój był konieczny. Bartek wyglądał na całkiem zdrowego, nie chciałem jednak, żeby z choroby ciała popadł w chorobę umysłu. – Ona minęła, prawda? – zapytałem. – Twoja dziwna choroba? – Tak. Chyba tak. Zniknęła... wraz z płaszczem. Za oknem rządził już dzień, kiedy nasza nocna rozmowa dobiegła końca. Spojrzałem na zegarek – dochodziła dziewiąta, siedemnastego dnia grudnia. Ponownie rozpadał się śnieg, gęsty, o wielkich płatkach, białych jak mleko. Podeszliśmy do okna. Położyłem dłoń na jego ramieniu i wyczułem że drży. Śnieg za oknem stawał się coraz gęstszy. – Piękny widok – powiedziałem. – Jak jeszcze trochę popada, to zasypie wszystkie samochody. Nie będę mógł wyjechać. – Piękny – powtórzył i spojrzał na mnie. To była chwila, zaledwie ułamek sekundy, ale zaistniało pomiędzy nami święte porozumienie. Znaliśmy nasze myśli i wiedzieliśmy o sobie wszystko. Mistyczna łączność pomiędzy ojcem i synem, coś, czego doświadcza się tylko raz w życiu, a co może być ważniejsze od wszystkich zwykłych chwil razem wziętych. Byliśmy z krwi i kości tą samą osobą, tą samą duszą. I choć trwało to tak krótko, zrozumiałem, co przeżył, a on zrozumiał, co się tu zdarzyło. Nie trzeba było nic wyjaśniać. – Płaszcz... czy on naprawdę... – Zniknął? Tak. Sprawdź zresztą. – Nie, nie muszę. Wolę patrzeć na ten śnieg. I patrzyliśmy, jak świat znika pod biała kołdrą, a ja odniosłem dziwne wrażenie, że poza śniegiem nie ma niczego. Że cały świat jest biały. Bo czyż czasem tak się właśnie nie dzieje, że odnosimy takie wrażenie? Spoglądałem na śnieg i na syna, a biały puch opadał i opadał. – Odkupiłem się – powiedział, kiedy wreszcie opuszczałem jego pokój. – Ten Francuz... Myślę, że on to zainicjował. Pozwolił mi jeszcze raz podjąć decyzję. Tym razem we śnie. – Co zrobiłeś? – A jak myślisz? Nie zabiłem ich. Cofnąłem rozkaz, kiedy tylko przypomniałem sobie że to deja vu. Uratowałem swoją przeklętą duszę. – Prawo karmy? – Tak sądzę. Zamknąłem drzwi, życząc mu spokojnego snu. Sam też potrzebowałem się zdrzemnąć. Praca mogła poczekać. Na pewno nie była na pierwszym miejscu. Już nie. Kiedy schodziłem na dół, myślałem o karmie. Magda jeszcze spała. Jej donośne chrapanie zamieniło się w trochę zbyt głośne oddechy. Spojrzałem na nią i poczułem miłość. Nie było już obrzydzenia. – I nigdy go nie będzie – przyrzekłem ścianom i położyłem się obok. Sen spadł na mnie jak jastrząb.