13905

Szczegóły
Tytuł 13905
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13905 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13905 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13905 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Henry Rider Haggard. Heu-Heu czyli Potwór. Heu-Heu or the monster. Przekład Katarzyna i Andrzej Jankowscy Autor pragnie poinformować, iż niniejsza opowieść w jej obecnej postaci została spisana przed odkryciem w Rodezji skamieniałych szczątków praczłowieka, które mogły być zwłokami jednego z Kudłatych, Leśnych Ludzi, o których opowiada tu ustami Altana Quatermaina. Rozdział l BURZA Ja, wydawca i redaktor, którego obowiązkiem jako wykonawcy testamentu mego drogiego przyjaciela, świętej pamięci Allana Quatermaina, zwanego przez mieszkańców Afryki Macumazahnem, czyli Widzącym w Nocy, było przedstawienie historii jego przygód, doszedłem oto do ostatniej z nich. Muszę tu wyznać od razu, że opowiedział mi ją wiele lat temu w swej posiadłości „The Grange” w Yorkshire. Było to tuż przed jego ostatnią wyprawą w głąb Afryki, którą przedsięwziął z sir Henry’m Curtisem i kapitanem Goodem i z której już nie powrócił. Sporządziłem wówczas obszerne notatki, gdyż historia owa wydała mi się niezwykle dziwna i pouczająca, lecz niestety nie mogłem ich później odnaleźć, a nie chciałem ich odtwarzać z pamięci, obawiając się, że nie przekażę całej sprawy tak dokładnie, jak życzyłby sobie mój zmarły przyjaciel. Ale oto kilka dni temu, robiąc porządki na strychu, natrafiłem na torbę, którą używałem dawno temu, kiedy to jeszcze prowadziłem, albo raczej usiłowałem prowadzić, praktykę adwokacką. Ze wzruszeniem, które ogarnia człowieka, gdy po upływie wielu lat odkrywa przedmioty związane z wydarzeniami z lat młodzieńczych, podszedłem z nią do okna i jakoś otworzyłem zardzewiały zamek. Wewnątrz znajdowała się mała kolekcja zwykłych śmieci papiery dotyczące spraw, którymi zajmowałem się jako „murzyn”, pracując dla swojego znakomitego i uczonego kolegi, który później został sędzią, złamany niebieski ołówek i tak dalej. Przejrzałem te papiery czytając swoje własnoręcznie uczynione notatki na ich marginesach. Odnosiły się do spraw, których zupełnie nie pamiętałem, aczkolwiek w owym czasie były one dla mnie bez wątpienia ważne. Przedarłem te kartki z westchnieniem i rzuciłem na podłogę. Potem odwróciłem torbę do góry dnem, aby wytrząsnąć z niej kurz i wtedy wypadł z wewnętrznej kieszeni gruby notes w czarnej, lśniącej oprawie, taki, jaki można było niegdyś kupić za sześć pensów. Otworzyłem go i wzrok mój padł na tytuł. Brzmiał on: „Streszczenie niesamowitej opowieści A. Q. o Heu-Heu, potworze-bogu albo fetyszu, którego odkrył on razem z Hotentotem Hansem w Afryce Środkowej”. Natychmiast wszystko stanęło mi na powrót przed oczami. Zobaczyłem siebie siedzącego późną nocą w swojej sypialni w „The Grange” i robiącego pospiesznie, żeby nie zapomnieć szczegółów, stenograficzny zapis opowieści Allana, jak rankiem następnego dnia kontynuuję te notatki w pociągu zdążającym na południe i jak potem, w wolnych chwilach, uzupełniam je w swojej kancelarii w Elm Court. Przypomniałem sobie również, jak zmartwiłem się, kiedy nie mogłem nigdzie odnaleźć notesu, mimo iż wiedziałem, że ukryłem go w jakimś wyjątkowo bezpiecznym miejscu. Ujrzałem, jakby to było dziś, jak przetrząsam dom na przedmieściu Londynu, który wówczas do mnie należał, i jak w końcu, zniechęcony i przygnębiony, daję spokój poszukiwaniom. Wiele się wydarzyło od tamtej pory i ostatecznie zapomniałem i o tych notatkach, i o opisanej w nich historii. Teraz wyłoniły się niespodzianie z okrytej kurzem zapomnienia przeszłości, przedstawiam zatem ten rozdział obfitujący w niezwykłe przygody życia mego ukochanego przyjaciela, Allana Quatermaina, który już tak dawno temu wywędrował do Krainy Cieni, gdzie w końcu wszyscy kiedyś się znajdziemy. Pewnego wieczoru, po całodziennym polowaniu, siedzieliśmy – Allan, sir Henry Curtis, kapitan Good i ja – w palarni domu Quatermaina w Yorkshire, rozmawiając o różnych rzeczach. W pewnej chwili powiedziałem, że czytałem urywek artykułu przedrukowanego z jakiejś amerykańskiej gazety, gdzie donoszono, jakoby kilku myśliwych widziało na bagnach w okolicach Zambezi jakiegoś ogromnego przedpotopowego gada i spytałem Allana, czy wierzy w tę historię. Potrząsnął głową i odparł ostrożnie, że Afryka jest dużym kontynentem i że jest zupełnie możliwe, że w jej zakamarkach przetrwały jakieś prehistoryczne zwierzęta. – W każdym razie – dodał pospiesznie, jakby chciał uniknąć zbyt ogólnej rozmowy na ten temat – wiem, że na pewno odnosi się to do węży, bo zdarzyło mi się spotkać tak dużego, jak największa anakonda, które podobno osiągają długość sześćdziesięciu stóp, a nawet więcej. Prawdę mówiąc, zabiliśmy go, a raczej zrobił to mój służący, Hans. Przedtem jednak wąż chwycił i połknął jednego z moich ludzi. Wąż ten był czczony jako jakiś bożek. Być może to właśnie on dał podstawę do opowieści o ogromnych gadach. Zdarzyło mi się też, pomijając już inne przygody, o których wolę nie mówić, widzieć słonia o tak potężnych rozmiarach, że mógłby pochodzić z czasów prehistorycznych. Słonia tego znano podobno od setek lat i nazywano go Jana. – Zabiłeś go? spytał Good, patrząc przenikliwie na Allana przez swoje okulary. Mimo opalenizny, widać było, że Allan poczerwieniał. Odpowiedział dość szorstko jak na osobę, którą niełatwo było wyprowadzić z równowagi. – Nie wiesz o tym, że nie powinno się nigdy pytać myśliwego, a już szczególnie zawodowego myśliwego, czy zabił jakąś zwierzynę, czy nie, jeśli on sam nie chce o tym mówić? No, ale skoro już chcesz wiedzieć, to nie zabiłem tego słonia. Zabił go Hans, ocalając mi w ten sposób życie. Chybiłem go z obu luf, i to na parę jardów. – No, coś takiego! – wykrzyknął Good. – Chcesz nam powiedzieć, że spudłowałeś do wyjątkowo wielkiego słonia, którego miałeś na parę jardów? Musiałeś mieć niezłego stracha! – Chyba wyraźnie powiedziałem, że spudłowałem, prawda? A co do reszty, to pewnie masz rację. Bałem się. Jak wiesz, nigdy nie podawałem się za wielkiego śmiałka. Zresztą spotkanie z takim potworem jak Jana mogłoby wystraszyć każdego, nawet ciebie, Good. Ale jeśli spojrzysz na, to życzliwym okiem, to może dojdziesz do wniosku, że mogły być inne powody tego haniebnego – tak, haniebnego – zachowania, o którym nie chcę myśleć, a tym bardziej opowiadać, jako że w jego wyniku zginął stary Hans, którego kochałem. Good – miał już coś powiedzieć, ale zauważyłem, że sir Henry wyciągnął nogę, kopnął go w kostkę i Good zamknął usta. – Wracając do tematu powiedział Allan, chcąc wyraźnie uciec od nieprzyjemnych wspomnień – kiedyś spotkałem nie prehistorycznego gada co prawda, ale lud czczący jako boga potwora, który być może pochodził z czasów prehistorycznych. Wyglądało na to, że nie ma zamiaru powiedzieć nic więcej, więc spytałem z ciekawością: – Co to było, Allan? To długa historia, przyjacielu – odparł – a przy tym tak dziwna, że jestem pewien, iż Good nigdy by w nią nie uwierzył. Poza tym robi się późno i nie chciałbym was męczyć. Zresztą i tak nie zdołałbym dzisiaj opowiedzieć jej całej. – Jest tu whisky, woda sodowa i tytoń, więc bez względu na to co zrobią Curtis i Good, ja – mając takie zapasy – nie wypuszczę cię stąd, zanim mi jej nie opowiesz. Wiesz, że to nieuprzejmie iść spać przed gośćmi, zatem lepiej zacznij od razu dodałem ze śmiechem. Allan mruknął coś, potem chrząknął i widać było że nie jest zadowolony z takiego obrotu spraw, ale czując, że nie zamierzamy się ruszyć z pokoju i czekamy w milczeniu, co wyraźnie działało mu na nerwy, w końcu zaczął. – No cóż, skoro nalegacie... Wiele lat temu, kiedy byłem jeszcze stosunkowo młody, obozowałem pewnego dnia u podnóża Drakensberg. Podróżowałem z Pretorii z zapasem towarów, które miałem nadzieję sprzedać krajowcom, a potem udać się jeszcze bardziej na północ, żeby przez miesiąc czy dwa popolować. Kiedy znajdowaliśmy się na otwartej przestrzeni między dwoma wzgórzami, zerwała się jedna z największych burz, jakie dane mi było kiedykolwiek przeżyć. Jeśli dobrze pamiętam, było to w połowie czerwca, a wiesz dobrze – było to adresowane do mnie – jakie zdarzają się burze w Natalu o tej porze roku. Wydawało się, że burza nadciąga z dwóch stron równocześnie. Jak się potem okazało, były to w rzeczywistości dwie burze, które miały się spotkać nad naszymi głowami. Powietrze zgęstniało, zaczął wiać lodowaty wiatr i chociaż było dopiero wczesne popołudnie, zrobiło się prawie ciemno. Nad szczytami gór wokół nas widać było błyskawice, ale na razie nie słyszałem żadnych grzmotów i nie padało jeszcze. Oprócz woźnicy i voorloopera*[* Voorlooper – człowiek prowadzący pierwszą parę wołów w zaprzęgu] miałem ze sobą Hansa, o którym przed chwilą mówiłem, małego, pomarszczonego Hotentota, który od moich chłopięcych lat towarzyszył mi we wszystkich podróżach i przygodach. Był ze mną również wtedy, kiedy udałem się z Pietem Reliefem w tej nieszczęsnej misji do Dingaana, króla Zulusów, w misji, z której powróciliśmy na jednym koniu tylko ja i Hans. To był oryginalny facet, o nieokreślonym wieku. W pewnym sensie był on jednym z najsprytniejszych ludzi w całej Afryce. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto by mu dorównał pomysłowością albo równie dobrze tropił zwierzynę jak on. Jak wszyscy Hotentoci, miał pewną wadę – kiedy tylko nadarzała się sposobność, pił jak smok i wtedy nie nadawał się do niczego. Z drugiej strony miał wielką zaletę – był do mnie przywiązany jak pies, a raczej kochał mnie jak pies swego pana, który go wychował od szczeniaka. Zrobiłby dla mnie wszystko – okłamał, okradł, a nawet zamordował – i uważałby, że to jego święty obowiązek. Gotów był nawet zginąć dla mnie, co się niestety w końcu stało. Allan przerwał, żeby wypróżnić fajkę, ale myślę, że był to tylko pretekst, aby odwrócić się do kominka, obok którego stał, i ukryć twarz, bo zaledwie przed chwilą ją napełnił. Potem szybko obrócił się na pięcie i mówił dalej: – Szedłem parę kroków przed wozem, sprawdzając czy na szlaku, dumnie, ale bez uzasadnienia zwanym drogą, nie ma dziur albo kamieni, a za mną, na zwykłym miejscu – bo zawsze towarzyszył mi niczym cień – szedł Hans. Usłyszałem, jak zakasłał kilka razy, co znaczyło, że chce mi, swoim zwyczajem, zwrócić na coś uwagę, więc spytałem, nie odwracając się: – O co chodzi, Hans? – Nic takiego, Baas – odparł – tylko że nadciąga duża burza. Dwie burze, Baas. Kiedy się spotkają, to zaczną ze sobą walczyć i po niebie będą latać oszczepy, a obydwie chmury zaczną ryczeć i płakać. Tak powiedziałem ale nie widzę żadnego miejsca, gdzie by się można było schronić, więc nie możemy nic zrobić. Hans zrównał się ze mną i znowu zakasłał, mnąc w chudych palcach brudny kapelusz i dając w ten sposób do zrozumienia, że chce mi coś doradzić. – Wiele lat temu, Baas powiedział, wskazując brodą na kupę głazów u podnóża góry znajdującej się około milę na lewo od nas – byłą tam duża jaskinia. Kiedy byłem chłopcem, mieszkałem tam z paroma Buszmenami. Było to po tym, jak Zulusi spustoszyli Natal i w całym kraju nie było jedzenia, tak że ludzie musieli pożerać jeden drugiego. – No to czym żywili się ci Buszmeni, Hans? – Przeważnie ślimakami i pasikonikami, Baas. Jedli też antylopy, jeśli udało im się jakąś zabić z łuku. Kiedy nie ma nic innego, to pieczone gąsienice i szarańcza nie są złe. Pamiętam, że się nieźle na nich utuczyłem. – Myślisz, że lepiej będzie, jeśli poszukamy tej jaskini? Na pewno jest tam jaskinia, Hans? Tak, Bass, jaskinia nie może uciec. Chociaż to było dawno temu, to nie zapomniałem miejsca, w którym mieszkałem przez dwa miesiące. Patrzyłem na nadciągające chmury i zastanawiałem się. Były niesamowicie czarne i widać było, że będzie burza jak wszyscy diabli. Co więcej, sytuacja była tym bardziej nieprzyjemna, że droga akurat wiodła przez skały zawierające rudę żelaza, a wiedziałem z doświadczenia, że w takie miejsca zawsze biją pioruny. Przy tym wóz zaprzężony w woły też je przyciągał. Kiedy tak zastanawiałem się, nadbiegła z tyłu grupa Kafrów. Pędzili co sił w nogach, bez wątpienia szukając schronienia. Byli ubrani w swe najlepsze stroje, a większość grupy stanowili młodzi mężczyźni i dziewczęta. Najwidoczniej wybierali się na wesele albo wracali z niego. Kiedy nas mijali, jeden z nich, który widocznie mnie znał, krzyknął: – Pospiesz się, Macumazahn! Jak wiecie, tak mnie nazwali Zulusi. – Pioruny lubią to miejsce – i wskazał kijem najpierw na chmury, a potem na ziemię. To mnie ostatecznie przekonało. Podbiegłem do wozu i kazałem voorlooperowi iść za Hansem, a woźnicy pogonić woły. Potem wdrapałem się na wóz i skierowaliśmy się w stronę góry, gdzie zdaniem Hansa była jaskinia. Na szczęście teren był raczej płaski, a ziemia dość twarda. Poza tym, mimo że nie był tam od tylu lat, Hans świetnie pamiętał okolicę. Faktycznie, tak jak mówił, nigdy nie zapominał żadnego miejsca, w którym był choć raz. Zauważyłem na przykład, jak w pewnej chwili kazał voorlooperowi skręcić gwałtownie w prawo. Nie wiedziałem dlaczego to robi, jako że teren nie różnił się tam niczym od tego, po którym akurat jechaliśmy. Dopiero kiedy mijaliśmy to miejsce, spostrzegłem, że jest tam źródło otoczone mokradłem, w którym na pewno byśmy ugrzęźli. To samo zdarzyło się jeszcze parę razy, ale nie ma potrzeby wyliczać tu wszystkich przeszkód. Tymczasem powietrze zupełnie znieruchomiało – nie było najlżejszego powiewu – a mrok tak zgęstniał, że ledwie widać było woły idące w pierwszej parze. Zrobiło się też bardzo zimno. Nad szczytami gór nadal tańczyły błyskawice i nadal nie było słychać głosów grzmotów. W tym nienaturalnym stanie przyrody było coś przerażającego. Musiały to wyczuwać nawet woły, gdyż parły szybko do przodu nawet bez poganiania, jak gdyby wiedziały o tym naprawdę, gdyż instynkt ostrzega przed niebezpieczeństwem każde żywe stworzenie. Jeśli o mnie chodzi, miałem napięte nerwy i pragnąłem tylko tego, abyśmy jak najszybciej dotarli do jaskini. Wkrótce zapragnąłem tego jeszcze bardziej, bo chmury wreszcie się spotkały i trysnął z nich strumień ognia, który z ogłuszającym hukiem uderzył w ziemię. Ziemia zatrzęsła się, a ja oddałbym wszystko, żeby znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu, bo piorun uderzył jakieś pięćdziesiąt jardów za wozem, w miejsce gdzie byliśmy jeszcze minutę temu. Był to początek piekielnego balu, pierwszy akord muzyki. Po niebie nad nami zaczęły hulać błyskawice niczym tancerze po parkiecie. Trudno opisać piekło, które się wokół nas rozpętało. Ty, przyjacielu, który widziałeś tamtejsze burze, wiesz, że nie poddają się opisom. Od błyskawic o najrozmaitszych kształtach – pamiętam, że jedna wyglądała zupełnie jak płonąca korona na głowie jakiegoś olbrzyma – zrobiło się, po poprzednich ciemnościach, zupełnie jasno. Wydawało się, że biją, przy ogłuszających grzmotach, nie tylko z nieba na ziemię, ale nawet z ziemi w niebo. – Gdzie, do diabła, jest ta twoja jaskinia? – wrzasnąłem do Hansa, który wdrapał się na wóz i usiadł koło mnie. Krzyknął coś, czego nie zrozumiałem w ryku burzy, i wskazał na podstawę góry, oddaloną od nas o około dwieście jardów. Woły przeszły w galop. Wóz zaczął się tak chwiać i kołysać, że myślałem, iż zaraz się wywróci. Voorlooper starał się, jak mógł kierować zaprzęgiem, ale obawiałem się, że może się przewrócić i zostać stratowany na śmierć. Na szczęście jednak tak się nie stało, a woły biegły w dobrym kierunku. Woźnica walił je batem, aby utrzymać w szyku i o ile mogłem wywnioskować z ruchu jego ust, gdyż nic nie słyszałem, klął na czym świat stoi po holendersku i zulusku. W końcu zatrzymały się, gdyż wyrosło przed nimi strome zbocze, i kręcąc się ze strachu na wszystkie strony splątały zupełnie uprząż. Zeskoczyliśmy i zaczęliśmy rozplątywać rzemienie i zrzucać jarzma tak szybko, jak się tylko dało. Nie było to łatwe, zarówno dlatego, że cała uprząż była splątana, jak i z tego powodu, że musieliśmy to robić dosłownie pod ogniem, bo ze wszystkich stron biły pioruny. W pewnej chwili myślałem, że jeden z nich rąbnie w wóz i będzie po nas. Prawdę mówiąc, tak się bałem, że chciałem zostawić woły ich losowi i wskoczyć do jaskini, jeśli tam w ogóle była, bo nigdzie jej nie widziałem. Powstrzymywał mnie przed ucieczką tylko honor, bo gdybym uciekł, to czy mógłbym liczyć na to, że moi Kafrowie zostaną przy mnie w następnej trudnej sytuacji? Choćbyś się w środku trząsł ze strachu, nie możesz pokazać tubylcowi, że się boisz, bo w przeciwnym razie stracisz zupełnie szacunek. Wtedy już nie będziesz wielkim Białym Wodzem o szlachetnej krwi, ale zwykłym, równym mu, a nawet – jeśli trafisz na odważnego tubylca, o jakiego wśród tych dzielnych ludzi nie tak trudno – stojącym niżej od niego facetem. Udawałem więc, że nie robię sobie nic z piorunów, nawet wtedy, kiedy jeden łupnął w drzewo nie więcej niż trzydzieści kroków ode mnie. Akurat patrzyłem w tamtą stronę i nagle zobaczyłem zamiast drzewa słup ognia. Sekundę potem po drzewie został tylko tuman kurzu. Szczątek gałęzi strącił mi kapelusz z głowy. Razem z innymi szarpałem i kopałem woły, rozsupłując rzemienie tak szybko, jak mogłem, aż w końcu odwiązaliśmy wszystkie zwierzęta. Rozbiegły się wokół, szukając schronienia pod wystającymi skałami czy w innych miejscach, do których kierował je instynkt. Najtrudniej było uwolnić ostatnią, dyszlową parę, gdyż rwały się za swoimi krewniakami i tak zakleszczyły się w jarzmach, że w końcu nie mogąc ich z nich wyciągnąć, musiałem przeciąć uprząż. Rzuciły się za resztą, ale nie odbiegły daleko biedaki, gdyż nagle ujrzałem, że oba – biegły razem – padły, jakby otrzymały strzał prosto w serce. Powalił je piorun. Jeden natychmiast legł bez ruchu, a drugi przez kilka sekund wierzgał jeszcze nogami, aż wreszcie i on znieruchomiał. – No i co na to powiedziałeś? – spytał Good. – A co byś powiedział – odparł ostro Allan – gdybyś w taki sposób stracił najlepszą parę wołów i nie miał nawet sześciu pensów, żeby kupić inną? Zresztą wszyscy wiemy, jak potrafisz kląć, więc się niepotrzebnie pytam. – Ja bym powiedział... – zaczął Good, szykując się do przemowy, ale Allan uciszył go machnięciem ręki i mówił dalej. – Na pewno coś o Jowiszu Gromowładnym. To, co ja powiedziałem, usłyszał tylko anioł, który zapisuje moje czyny, ale chyba Hans domyślił się, co to było takiego, bo wrzasnął: To mogliśmy być my, Baas! Kiedy niebo się gniewa, musi komuś przyłożyć. Lepiej, że przyłożyło wołom niż nam. – Gdzie ta jaskinia, durniu?! – ryknąłem. – Zamknij gębę i prowadź nas do niej, bo zaczyna walić grad. Hans wyszczerzył zęby i skinął głową, a potem, ponaglony wielkim jak jajo ziarnem gradu, które rąbnęło go w głowę, zaczął się z zadziwiającą szybkością wspinać po zboczu, kiwając ręką, abyśmy podążyli za nim. Wreszcie doszliśmy do grupy spiętrzonych skał i, prześlizgując się między nimi, posuwaliśmy się prawie po omacku, bo teraz, kiedy zaczął padać grad, zrobiło się jeszcze ciemniej, niż było przed tą paradą błyskawic. Za największą z tych skał Hans dał nurka w rosnące tam krzaki, pociągając mnie za sobą między dwa kamienie, które tworzyły naturalne obramowanie wejścia do jaskini. To tutaj, Baas powiedział, wycierając dłonią krew z czoła rozciętego ziarnem gradu. W tej akurat chwili błyskawica rozświetliła ciemności i zobaczyłem przed sobą jaskinię. Nie widać było jej rozmiarów, ale niosący się echem w jej głąb odgłos grzmotu świadczył, że musi być bardzo duża. Rozdział II MALOWIDŁO W JASKINI Dotarliśmy do jaskini w samą porę, bo zaledwie woźnica i voorlooper wśliznęli się za nami, grad rozpadał się na dobre, a wiecie, albo w każdym razie słyszeliście, co to jest grad afrykański, szczególnie w górach Berg. Widziałem kiedyś arkusze ocynkowanej blachy podziurawione przez grad jak przez kule karabinowe i jestem pewien, że ten, przed którym udało nam się uciec, poprzebijałby nawet podwójną blachę, bo jego ziarna były duże jak jaja, i do tego miały ostre krawędzie. Gdyby burza zaskoczyła kogoś na odkrytej przestrzeni, a nie miał on ani wozu, ani siodła, pod którym mógłby się skryć, to wątpię, czy ujrzałby jeszcze kiedyś czyste niebo. Woźnica, który i tak prawie już płakał z żalu po stracie Kapteina i Deutchmanna, tej dyszlowej pary wołów, zaczął szaleć, gdyż obawiał się, że grad zabije pozostałe i chciał wyskoczyć z jaskini, aby zapędzić je w jakieś bezpieczne miejsce. Powiedziałem mu, żeby się uspokoił i przestał wygłupiać, bo nie mogliśmy im pomóc w żaden sposób. Hans, który zawsze w obliczu piorunów stawał się bardzo religijny, zauważył sentencjonalnie, że „Wielki-Wielki” w niebiosach na pewno zatroszczy się o nasze bydło, bo mój „czcigodny ojciec” (który nawrócił go na osobliwą mieszaninę różnych wierzeń będących według Hansa chrześcijaństwem) powiedział mu kiedyś, że bydło, pasące się na tysiącach wzgórz jest przedmiotem Jego szczególnej troski, a czyż tutaj nie znajduje się ono wśród tysiąca wzgórz? Woźnica, Zulus, który „nie odnalazł wiary” i był zwykłym dzikusem, odparł na to, że „Wielki-Wielki” mógł się zatroszczyć o Kapteina i Deutchmanna, ale jakoś nie zrobił tego. A potem, zupełnie jak niektóre wściekłe kobiety dla ulżenia swym nerwom, zaczął wyzywać Hansa. Nazwał go „żółtym szakalem”, powiedział, że ogon najgorszego z wołów jest więcej wart niż całe ciało Hansa i że chciałby, żeby grad wygarbował jego nędzną skórę zamiast siec nieocenione grzbiety wołów. Te uwagi na temat jego wyglądu zdenerwowały Hansa. Rozwarł wargi, obnażając zęby, niczym zły pies i odpowiedział Zulusowi w tym samym stylu, dodając uwagi o jego rodzinie, ze szczególnym uwzględnieniem matki i jej prowadzenia się. Wkrótce awantura przybrała taki obrót, że gdybym nie wkroczył, skończyłoby się pewnie walką na noże. Wskoczyłem energicznie między nich i zapowiedziałem, że jeśli któryś powie jeszcze choć jedno słowo, to wykopię go z jaskini, żeby otrzeźwiał na gradzie. Burza trwała jeszcze długo. W pewnym momencie wydawało się, że się oddala, ale zaraz wszystko wróciło z taką samą siłą. Przestał co prawda padać grad, ale po nim zaczęła się ulewa. Skutek tego był taki, że kiedy wreszcie ustały grzmoty, było już za późno, żeby jechać dalej i musieliśmy tam zostać na noc, tym bardziej że woźnica i voorlooper, którzy poszli szukać wołów, wrócili z wiadomością, że nie można ich nigdzie znaleźć. Nie było to miłe, jako że w jaskini panował straszny ziąb, a płótno wozu było tak przesiąknięte wodą, że nie sposób było pod nim spać. I tu raz jeszcze przydała nam się świetna pamięć Hansa. Pożyczył ode mnie zapałki, poszedł w głąb jaskini i po chwili wrócił, ciągnąc za sobą stertę zakurzonych i pogryzionych przez robaki, ale suchych i doskonale nadających się na ognisko gałęzi. – Skąd to wyciągnąłeś? – spytałem. – Baas odpowiedział kiedy mieszkałem tu z Buszmenami, zanim jeszcze te czarnuchy (ta obelga odnosiła się do woźnicy i voorloopera, którzy nazywali się Mawun i Induka) zostały spłodzone przez nieznanych ojców, zgromadziłem tu zapas drzewa na zimę albo na wypadek, gdybym miał tu jeszcze wrócić. Leży tu do tej pory. To samo robią mrówki, żeby ich dzieci miały co jeść, kiedy one zginą. Jeśli ci Kafrzy pomogą mi przynieść więcej, to będziemy mieli dobre ognisko i nie zmarzniemy. Podziwiając dar przewidywania, który Hans odziedziczył po setkach pokoleń swych zmagających się z przeciwnościami przyrody przodków, kazałem Kafrom pomóc mu. Poszli za nim w głąb jaskini, patrząc na niego spode łba i w rezultacie po niedługim czasie siedzieliśmy przy płonącym wesoło ognisku. Potem przyniosłem jedzenie, bo na szczęście rankiem strzeliłem antylopę Duikera, i butelkę ginu. Mięso upiekliśmy na węglach i wkrótce jedliśmy wyborny obiad. Wiem, że wiele osób nie pochwala dawania napojów spirytusowych krajowcom, ale przekonałem się, że kiedy są zziębnięci, kropelka czegoś mocniejszego wcale im nie szkodzi, za to znakomicie poprawia nastrój. Kłopot polegał tylko na tym, że musiałem mieć oko na Hansa, żeby się za bardzo nie pokrzepił, więc położyłem się spać z butelką w objęciach. Kiedy zaspokoiliśmy głód, zapaliłem fajkę i zacząłem rozmawiać z Hansem, który po kielichu zrobił się rozmowny. Spytał mnie, ile lat może mieć ta jaskinia. Odparłem, że pewnie jest tak stara, jak całe góry Berg. Rzekł na to, że też tak myślał, a to dlatego, iż na dnie w głębi jaskini są odciśnięte ślady zwierząt, jakich nigdy nie widział ani o jakich nie słyszał. Obiecał, że jeśli będę chciał, to rano mi je pokaże. Powiedział też, że rozrzucone są tam dziwne, skamieniałe kości, które musiały tworzyć szkielety jakichś olbrzymów. Był pewien, że kiedy rankiem do jaskini zajrzy słońce, będzie mógł je odnaleźć. Wyjaśniłem wtedy Hansowi i Kafrom, że tysiące tysięcy lat temu, kiedy nie było jeszcze ludzi, żyły na świecie ogromne zwierzęta, olbrzymie słonie, gady sto razy większe od największego krokodyla i małpy większe od goryli. Bardzo ich to zaciekawiło, a Hans rzekł, że z tymi małpami to prawda, bo sam widział obraz takiej małpy albo jakiegoś olbrzyma podobnego do małpy. – Gdzie? – spytałem. – W książce? – Nie, Baas. W tej jaskini. Namalowali go Buszmeni dziesięć tysięcy lat temu. (Dziesięć tysięcy lat temu oznaczało, że było to w jakiejś bardzo odległej przeszłości). To mi przypomniało legendy o stworzeniu zwanym Ngoloko, które miało jakoby żyć gdzieś na bagnach Wschodniego Wybrzeża. Zwierzę to, w którego istnienie absolutnie nie wierzyłem, uważając je za wymysł krajowców, miało podobno przynajmniej osiem stóp wysokości, pokryte było szarą sierścią, a zamiast palców miało szpon. Wiadomości o tym stworze zawdzięczałem głównie pewnemu staremu myśliwemu portugalskiemu, który przysięgał, że widział ślady jego stóp odciśnięte w błocie i twierdził, że zabił jednego z jego ludzi i urwał mu głowę. Spytałem Hansa, czy kiedykolwiek słyszał o tym. Odparł mi, że słyszał, lecz że zwano je nie Ngoloko, a Milhoy, ale że ten diabeł namalowany w jaskini jest jeszcze większy. Pomyślałem, że nabiera mnie, jak to często czynią krajowcy i zażądałem, żeby mi zaraz pokazał to malowidło. – Lepiej zaczekać Baas, aż zaświeci słońce – odparł – bo wtedy będzie lepiej widać. Zresztą tego diabła nie jest przyjemnie oglądać w nocy. – Pokaż mi to zaraz – powiedziałem ostro. – Mamy przecież latarnie z wozu. Hans niechętnie poprowadził mnie jakieś pięćdziesiąt kroków w głąb jaskini. Szedł przodem z latarnią, ja za nim z drugą, a za mną szli obaj Zulusi ze świecami w rękach. Po drodze widziałem na ścianach wiele obrazów namalowanych przez Buszmenów. Spostrzegłem też kilka płaskorzeźb wykonanych przez ten dziwny lud. Niektóre z malowideł wyglądały na zupełnie nowe, inne wyblakły ze starości albo może złuszczyła się farba, której używali ci prymitywni artyści. Wszystkie malowidła miały ten sam charakter. Przedstawiały antylopy eland i inne oraz polujących na nie ludzi z łukami, słonie, a także lwa rzucającego się na człowieka z dzidą. Jedno wszakże malowidło, które dziwnym przypadkiem było akurat najlepiej zachowane z nich wszystkich, różniło się od reszty i przykuło moją uwagę. Przedstawiało ono mężczyzn o białych twarzach, którzy zdawali się mieć na sobie zbroje i dziwaczne, stożkowate nakrycia głowy przypominające czapki zwane chyba frygijskimi, atakujących kraal*. [*Kraal (afrikaans) – obronne osiedle o zabudowaniach stojących zwartym kręgiem, zazwyczaj zamykających plac przeznaczony dla bydła] Wyraźnie widać było charakterystyczne, okrągłe chaty i trzcinowy płot otaczający wioskę. Z lewej strony kilku napastników ciągnęło kobiety w stronę czegoś, co – sądząc z wielu falistych linii znajdujących się w tym miejscu – było morzem. Zaparło mi dech z wrażenia, bo stałem oto prawdopodobnie przed obrazem ukazującym Fenicjan podczas jednej z ich zbójeckich wypraw, które – jak podają starożytni autorzy – podejmowali często dla zdobycia kobiet. Gdyby istotnie obraz przedstawiał takie wydarzenie, to musiał zostać namalowany przez Buszmena żyjącego przynajmniej dwa tysiące lat temu, a może i wcześniej. Fantastyczne! Jednak Hans wydawał się w ogóle nie interesować tym malowidłem. Poszedł dalej, pragnąc widocznie jak najszybciej wykonać przykre zadanie, a ja – nie chcąc się zgubić w przepastnej jaskini – musiałem iść za nim. W końcu stanęliśmy przed szczeliną w ścianie jaskini. Gdybym był sam, minąłbym ją, nie zwracając na nią w ogóle uwagi, bo niczym nie różniła się od innych szczelin, których było tam sporo. To tutaj, Baas – powiedział. – Teraz, Baas, idź za mną i patrz pod nogi, bo dno jest popękane. Przecisnąłem się przez otwór z pewnym trudem, choć nie jestem przecież tęgi. Od otworu prowadził wąski tunel, wyżłobiony przez wodę albo utworzony przed setkami tysięcy lat w wyniku wybuchu gazów. Myślę, że powstał raczej w ten drugi sposób, jako że sklepienie było nierówne i pełne ostrych załamań, czego nie spotyka się w korytarzach wydrążonych przez wodę. Zresztą nieważne, bo nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób powstały te wielkie afrykańskie jaskinie. Jednak dno tunelu było zupełnie gładkie, jak gdyby zostało wyszlifowane stopami wielu pokoleń ludzi. Po jakichś dwudziestu krokach Hans kazał mi zatrzymać się i pod żadnym pozorem nie ruszać się. Posłuchałem go, zastanawiając się, o co chodzi. Zobaczyłem, że podnosi swoją latarnię, która przez ucho u góry miała przewleczony rzemień, aby łatwiej można ją było zawiesić na wozie, i zakłada rzemień na szyję w taki sposób, że latarnia znalazła się na jego plecach. Potem odwrócił się twarzą do ściany, przycisnął do niej, jakby nie chciał patrzeć na to, co znajduje się z tyłu, i ostrożnie zaczął posuwać się bokiem, chwytając się rękami występów skalnych. Przeszedłszy jak krab około trzydziestu stóp, odwrócił się i powiedział. – Teraz, Baas, musisz zrobić to samo, co ja. – Dlaczego? – spytałem. – Opuść, Baas, latarnię w dół, to zobaczysz dlaczego. Zrobiłem to i spostrzegłem, że o krok czy dwa przede mną znajduje się przepaść. Nie mogłem ocenić, jak jest głęboka, gdyż w świetle lampy nie udało mi się dostrzec dna. Zorientowałem się też, że półka skalna tworząca most łączący oba brzegi rozpadliny, po którym przeszedł Hans, ma w najszerszym miejscu najwyżej dwanaście cali, a w paru miejscach chyba niespełna sześć. – Głęboka ta przepaść? – spytałem. W odpowiedzi Hans podniósł odłamek skały i cisnął w dół. Trwało dłuższą chwilę, zanim usłyszałem odgłos uderzenia. – Mówiłem ci, Baas – rzekł Hans z wyższością – że lepiej poczekać do rana, kiedy dotrze tu trochę światła, ale Baas nie chciał mnie słuchać, bo on na pewno wie lepiej. Ale może teraz Baas pójdzie spać, co chyba jest najmądrzejsze, i poczeka do rana? Prawdę mówiąc, niczego bardziej nie pragnąłem, bo miejsce to było wyjątkowo nieprzyjemne. Ale byłem taki zły na Hansa za to, iż spłatał mi figla, że raczej naraziłbym się na skręcenie karku niż dałbym mu powód do drwin. – Nie – odparłem spokojnie. – Pójdę spać dopiero wówczas, kiedy zobaczę ten obraz, o którym mówiłeś. Teraz dla odmiany Hans przeraził się i zaczął mnie prosić, żebym nie przechodził na drugą stronę, co przywiodło mi na myśl biblijną przypowieść o Abrahamie i bogaczu, z tym tylko, że ja nie byłem spragniony, a Hans w niczym nie przypominał Abrahama. Teraz już wszystko rozumiem – powiedziałem. – Nie ma tam żadnego malowidła. To po prostu twój kolejny dowcip. Ale pójdę sprawdzić i jeśli okaże się, że mnie okłamałeś, to pożałujesz tego. Ten obraz tam jest, a przynajmniej był, kiedy byłem młody – powiedział Hans ponuro – a jeśli chodzi o resztę, to Baas wie najlepiej. Jeśli Baas połamie sobie wszystkie kości, to niech nie ma o to do mnie pretensji i powie w niebie całą prawdę swojemu czcigodnemu ojcu, który zostawił mi go pod opieką. Niech mu Baas powie, że Hans błagał go, żeby tego nie robił, ale Baas był zły i nie chciał go słuchać. A na razie niech Baas lepiej ściągnie buty, bo stopy tych Buszmenów, których duchy czuję tu wszędzie dookoła, wyślizgały tę półkę. Usiadłem i w milczeniu zdjąłem buty, myśląc sobie w duchu, że oddałbym wszystkie oszczędności, które zgromadziłem w banku w Durbanie, żeby tylko nie przechodzić tej próby. Cóż to za dziwna rzecz – duma białego człowieka, szczególnie jeśli wywodzi się z rasy anglosaskiej czy innej określanej tym mianem! Nie miałem żadnego powodu, żeby podejmować takie ryzyko, a mimo to – nie chcąc, żeby się ze mnie naśmiewali za plecami ci Zulusi i Hans – zdecydowałem się je podjąć. Po to tylko, żeby nie narazić na szwank swojej dumy! W myślach kląłem Hansa, jaskinię, burzę, która mnie tu zagnała, obraz i wszystko inne. Potem, ponieważ moja latarnia nie miała rzemienia, wziąłem – choć strasznie śmierdziała – blaszane kółko w zęby, zmówiłem cichą modlitwę i zacząłem przechodzić z taką miną, jakby mi się to podobało. Prawdę mówiąc, niewiele pamiętam z tej przeprawy, oprócz tego, że wydawała się trwać trzy godziny, a nie minutę i że obaj Zulusi lamentowali wniebogłosy, żegnając się ze mną na zawsze i nazywając mnie swoim ojcem i matką od czterech pokoleń. Udało mi się jakoś przeleźć po tej przeklętej półce, przyciskając mocno brzuch, jakby był to organ chwytny, do ściany i czepiając się wystających kamieni, przy czym złamałem dwa paznokcie. No, ale w końcu dotarłem na drugi brzeg cało i zdrowo, choć pod koniec ześliznęła mi się stopa i otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, w wyniku czego latarnia spadła w przepaść, wyrywając mi przy okazji chwiejący się ząb. Hans wyciągnął do mnie swą kościstą rękę, chcąc mnie złapać za kołnierz, ale w ciemnościach chwycił mnie za lewe ucho i tak podtrzymywany dotarłem wreszcie na drugą stronę klnąc z bólu Hansa i jaskinię. Chociaż niejeden obraziłby się za te zniewagi, Hans nie wziął ich sobie w ogóle do serca, ciesząc się, że przeszedłem bezpiecznie. – Nie martw się tym zębem, Baas – powiedział. – Dobrze, że wypadł i to wtedy, kiedy się nie spodziewałeś, bo teraz znowu będziesz mógł jeść suchary i twardy biltong*.[* Biltong – solone i suszone na słońcu mięso, pokrojone w paski] Gorsza sprawa z latarnią, ale może uda nam się dostać nową w Pretorii czy gdzie indziej. Doszedłszy do siebie, spojrzałem w przepaść. Głęboko w dole dojrzałem ogień – przy upadku rozbił się pojemnik lampy i teraz cała nafta płonęła – na jakimś białym podłożu. – Co to jest to białe na dole? – spytałem. – Wapno? – Nie, Baas. To połamane kości ludzkie. Kiedyś spuściłem się z pomocą Buszmenów w dół na linie skręconej z sitowia i skór antylop, żeby się tam rozejrzeć. Pod tą jest inna jaskinia, ale nie wszedłem do niej, bo się bałem. – A skąd się tam wzięły te kości, Hans? – Muszą ich tam być całe setki. Tak, Baas, wiele setek, a dostały się tam w taki sposób: Buszmeni mieszkali w tej jaskini od początku świata, a z przepaści zrobili pułapkę, podobną do dołów na zwierzynę. Przykrywali ją gałęziami, które przysypywali piaskiem, tak że wyglądało, że jest tam taka sama skała, jak w całej jaskini. Robili to zresztą dopóty, dopóki, niedawno temu, ostatnich z nich nie wybili Burowie i Zulusi, którym kradli owoce i bydło. A zatem, kiedy atakowali ich wrogowie, co się często zdarzało, bo zabicie Buszmena było zawsze słusznym postępkiem, uciekali do jaskini, a potem przez ten korytarz i półkę, co mogli zrobić z zamkniętymi oczami, na drugą stronę przepaści. Ale głupi Kafrzy czy kto inny goniąc ich wbiegali na gałęzie, spadali w dół i zabijali się. Musiało się to zdarzać często, Baas, bo jest tam kupa czaszek. Niektóre z nich zupełnie czarne ze starości i zamienione w kamień. – Należałoby się spodziewać, Hans, że z czasem ci Kafrowie zmądrzeli. Tak, Baas, ale martwi zachowywali tę mądrość dla siebie, bo myślę, że kiedy wszyscy napastnicy znaleźli się w tym korytarzu, to inni Buszmeni, którzy byli ukryci w jaskini, zamykali odwrót i strzelali do nich zatrutymi strzałami, tak że w końcu nikt z napastników nie wychodził stąd żywy. Buszmeni powiedzieli mi, że ich ojcowie już dawno obmyślili ten plan. A zresztą nawet jeśli komuś udało się stąd uciec, to w następnym pokoleniu nikt już nie pamiętał o tej pułapce i wszystko powtarzało się od nowa, bo na świecie jest wielu durniów, Baas, a dureń, który przychodzi potem jest tak samo głupi jak ten, co był przedtem. Śmierć leje wodę mądrości na piasek, a piasek jest zawsze spragniony i zaraz na nowo wysycha. Gdyby tak nie było, Baas, to mężczyźni przestaliby zakochiwać się w kobietach, a przecież nawet wielcy ludzie – tacy jak ty, Baas – zakochują się. Wymierzywszy mi ten cios, Hans – nie chcąc usłyszeć odpowiedzi – zaczął gadać z woźnicą i voorlooperem, którzy zostali z drugiej strony przepaści. – No szybciej, chodźcie tu, dzielni Zulusi, bo zmuszacie do czekania waszego wodza i mnie. Zulusi, wyciągając przed siebie świece, zajrzeli do przepaści. – Umm! – powiedział jeden z nich. – Czy jesteśmy nietoperze, żeby przelecieć nad tą dziurą, albo pawiany, żeby przebiec po półce nie szerszej od dzidy, albo muchy, żeby przeleźć po ścianie? Um! Nie pójdziemy. Poczekamy tutaj. To jest droga tylko dla takiej żółtej małpy jak ty albo dla tych, co znają czary białego człowieka, jak Inkoos Macumazahn. – No tak – powiedział Hans z namysłem. – Nie jesteście żadnym z tych stworzeń, z których każde jest na swój sposób dobre. Jesteście tylko parą tchórzliwych Kafrów, czarnymi workami, które ktoś nadmuchał tak, że przypominają ludzi. Ja, „żółty szakal”, potrafię przejść po półce i Baas potrafi przejść po półce, ale wy, nadęte wory, nie możecie nawet przelecieć nad tą dziurą, bo boicie się, żebyście nie pękli, wy, nadęte wory, lećcie z powrotem do wozu i przynieście tu zwój liny, bo możemy jej potrzebować. Jeden z nich odparł pokornym głosem, że nie będą słuchać rozkazów Hotentota, wobec czego powiedziałem: – Idźcie po tę linę i natychmiast wracajcie. Poszli z przygnębionymi minami, bo ubodły ich słowa Hansa i raz jeszcze przekonali się, że, w każdej sprzeczce on ostatecznie jest górą. W rzeczywistości byli obaj odważnymi ludźmi, ale żaden Zulus nie czuje się dobrze pod ziemią, a już szczególnie w miejscu, gdzie jest ciemno i – jego zdaniem – straszy. Teraz, Baas – powiedział Hans – pójdziemy obejrzeć ten obraz... To znaczy, jeśli nie uważasz, że skłamałem, bo w takim razie lepiej sobie oszczędzić trudu, usiąść tu, obciąć połamane paznokcie i poczekać, aż Mawun i Induka przyniosą linę. – Zamknij się, gadzie, i prowadź dalej! – powiedziałem, mając już dość jego kpin, i poparłem te słowa tęgim kopniakiem. Był to jednak wielki błąd z mojej strony, gdyż zapomniałem, że jestem bez butów, a Hans miał w tylnej kieszeni swych brudnych portek coś twardego albo też jego tyłek był twardy jak kamień. Krótko mówiąc, wybiłem sobie palce u stopy, a Hansowi nic się nie stało. – No widzisz, Baas – rzekł Hans ze słodkim uśmiechem – powinieneś zawsze pamiętać to, czego uczył mnie twój czcigodny ojciec że zanim kopniesz w ciernie, musisz włożyć buty. Mam w tylnej kieszeni świder i parę gwoździ, które włożyłem tam rano, reperując tę twoją budę, Baas. Powiedziawszy to, natychmiast odskoczył, na wypadek gdybym chciał sprawdzić, czy na głowie też ma gwoździe, a ponieważ zabrał ze sobą jedyną lampę, musiałem skoczyć, a raczej pokuśtykać za nim. Korytarz, którego dno też było tu wygładzone tysiącami stóp dawno zmarłych mieszkańców jaskini, biegł prosto przez osiem czy dziesięć kroków, a potem skręcał w prawo. Kiedy doszliśmy do tego załamania, zobaczyłem nad głową światło. Nie rozumiałem, skąd się ono bierze, dopóki nie postąpiłem jeszcze o krok. Stwierdziłem wtedy, że znajduję się w kominie skalnym czy czymś w rodzaju leja – mógł mierzyć jakieś trzydzieści stóp w poprzek – którego ściany wznosiły się na osiemdziesiąt czy sto stóp, kończąc się otworem w boku góry, pod którą znajdowała się jaskinia. Co go tak uformowało, nie mam pojęcia, ale – jak powiedziałem – kształtem przypominał zupełnie lejek, taki, jakich używa się do nalewania piwa do beczki czy wina do karafki. My znajdowaliśmy się oczywiście w węższym końcu tego lejka. Światło, które mnie tak zdumiało, padało z nieba, na którym teraz – po burzy – pojawiły się gwiazdy. Było tuż po pełni, ale gęsta chmura, pozostająca po cofającej się burzy, zakrywała akurat księżyc. Ściany leja wznosiły się prawie prostopadle na wysokość może dwudziestu pięciu stóp, a potem rozszerzały się i biegły ukośnie aż do jego wylotu. Zauważyłem jeszcze jedną osobliwość, mianowicie z zachodniej ściany leja, do której akurat staliśmy zwróceni twarzami, na wysokości, na której lej zaczynał się rozszerzać, wystawał biegnący w poprzek skały blok skalny, który tworzył coś w rodzaju okapu. – No, Hans – powiedziałem, kiedy obejrzałem to osobliwe miejsce – gdzie jest to twoje malowidło? Nie widzę go. – Wacht een beetje (to znaczy: „Zaczekaj chwilę”), Baas. Zza chmury wychodzi księżyc. Kiedy wyjdzie, zobaczysz ten obraz, chyba że ktoś go zdrapał. Obróciłem się nieco, aby popatrzyć na chmurę i ujrzeć widok, który nigdy mnie nie znudzi – wyłanianie się wspaniałego afrykańskiego księżyca z jego siedziby ukrytej w ciemności. Widać już było srebrną poświatę rozlewającą się po firmamencie, w blasku której bladło światło gwiazd. Potem ukazał się nagle brzeg jego tarczy, która szybko rosła, aż w końcu z czarnych oparów wyłonił się cały glob i przez chwilę zdawał się spoczywać na krawędzi leja, cudowny, doskonały! W jednej chwili cały lej wypełniło światło tak silne, że można by przy nim czytać. Przez parę minut stałem oszołomiony pięknem tego widoku, zapomniawszy o wszystkim innym. Z kontemplacji wyrwał mnie dopiero ochrypły chichot Hansa. Teraz odwróć się, Baas, i popatrz na ten śliczny obraz. Odwróciłem się i poszedłem wzrokiem za jego wyciągniętą ręką. Wskazywał na ścianę z tym blokiem sterczącym w kierunku wschodnim. W następnej sekundzie – wierzcie mi, przyjaciele, że nie przesadzam – mało nie przewróciłem się z wrażenia. Czy przyśnił się kiedykolwiek komuś z was koszmarny sen, w którym staliście twarzą w twarz z diabłem? Mnie tak. Otóż wtedy, w tej jaskini miałem przed sobą diabła o wiele straszniejszego niż może się przyśnić nawet przy największej niestrawności. Wyobraźcie sobie potwora dwa razy większego niż człowiek, to znaczy mierzącego dziesięć czy dwanaście stóp, znakomicie sportretowanego przy użyciu najlepszych farb, których tajemnice wytwarzania zawsze znali ci Buszmeni bieli, czerwieni, czerni i żółcieni, o oczach zrobionych z wypolerowanych bryłek kryształu górskiego. Wyobraźcie sobie ogromną małpę człekokształtną, przy której największy goryl wydawałby się dzieckiem, mającą jednak coś z człowieka, a właściwie nie z człowieka, lecz z diabła. Potwór pokryty był sierścią jak małpa, długimi, szarymi włosami rosnącymi w pęczkach. Miał bujną, rudą brodę jak człowiek, i nienormalnie długie ręce jak goryl, ale – zwróćcie na to uwagę – nie miał palców, tylko – tam, gdzie powinien być kciuk – potężny szpon. Reszta dłoni była zrośnięta razem jak płetwa u kaczki, choć – jak się zaraz przekonacie – ta jej część, gdzie powinny być palce, była giętka i potwór potrafił nią chwytać jak palcami. Tak przynajmniej sugerował obraz, choć potem przyszło mi do głowy, że mógł przedstawiać potwora w rękawiczkach, takich, jakich w tym kraju używa się przy przycinaniu żywopłotów. Jednak, z drugiej strony, stopy, które na pewno ukazane były jako bose, wyglądały tak samo, to znaczy nie miały palców, tylko szpon w miejscu, gdzie powinien być duży palec. Tułów był potężny; zakładając, że malowidło przedstawiało potwora w wielkości naturalnej, oceniłem jego wagę na co najmniej 200 kilogramów. Potwór miał szeroką klatkę piersiową, świadczącą o olbrzymiej sile i wypukły, pomarszczony brzuch. Ale – i to jedna z cech upodobniająca go nieco do człowieka na biodrach miał przepaskę, a raczej skórę jakiegoś zwierzęcia związaną łapami, co wskazywało, że był to jakiś prymitywny rodzaj ubioru. Tyle, jeśli chodzi o jego ciało. Teraz przejdźmy do głowy i do twarzy. Nie wiem, jak je opisać, ale spróbuję. Na karku, potężnym jak u byka, osadzona była dość mała głowa. Twarz, pomimo tej potężnej, rudej brody, o której już mówiłem, szerokich ust i sterczących z górnej szczęki, a zachodzących aż na dolną wargę żółtych kłów, miała w sobie coś dziwnie kobiecego. Prawdę mówiąc, wyglądała na twarz starej diablicy o zakrzywionym nosie. Czoło było nieproporcjonalnie duże, o masywnych łukach brwiowych, ale nie sprawiało wrażenia, że jego właściciel jest osobnikiem nieinteligentnym. Spod tych potężnych brwi spoglądały głęboko osadzone i nienaturalnie szeroko rozstawione, straszne, jarzące się oczy. To nie wszystko, albowiem potwór wydawał śmiać się okrutnie, a rysunek wyjaśniał powód tego śmiechu. Otóż stopa bestii spoczywała na ciele mężczyzny, w którym zatopiony był głęboko szpon. W jednej ręce potwór trzymał głowę tego człowieka, najwyraźniej oderwaną od ciała. Drugą trzymał za włosy nagą dziewczynę, którą widocznie chciał zabrać. Widać było, że jest ona żywa, choć była ledwie naszkicowana, jakby ten szczegół nie interesował specjalnie twórcy