13905
Szczegóły |
Tytuł |
13905 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13905 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13905 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13905 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Henry Rider Haggard.
Heu-Heu czyli Potwór.
Heu-Heu or the monster.
Przekład Katarzyna i Andrzej Jankowscy
Autor pragnie poinformować, iż niniejsza opowieść w jej obecnej postaci została
spisana
przed odkryciem w Rodezji skamieniałych szczątków praczłowieka, które mogły być
zwłokami
jednego z Kudłatych, Leśnych Ludzi, o których opowiada tu ustami Altana
Quatermaina.
Rozdział l
BURZA
Ja, wydawca i redaktor, którego obowiązkiem jako wykonawcy testamentu mego
drogiego
przyjaciela, świętej pamięci Allana Quatermaina, zwanego przez mieszkańców
Afryki
Macumazahnem, czyli Widzącym w Nocy, było przedstawienie historii jego przygód,
doszedłem
oto do ostatniej z nich. Muszę tu wyznać od razu, że opowiedział mi ją wiele lat
temu w swej
posiadłości „The Grange” w Yorkshire. Było to tuż przed jego ostatnią wyprawą w
głąb Afryki,
którą przedsięwziął z sir Henry’m Curtisem i kapitanem Goodem i z której już nie
powrócił.
Sporządziłem wówczas obszerne notatki, gdyż historia owa wydała mi się niezwykle
dziwna
i pouczająca, lecz niestety nie mogłem ich później odnaleźć, a nie chciałem ich
odtwarzać
z pamięci, obawiając się, że nie przekażę całej sprawy tak dokładnie, jak
życzyłby sobie mój
zmarły przyjaciel.
Ale oto kilka dni temu, robiąc porządki na strychu, natrafiłem na torbę, którą
używałem
dawno temu, kiedy to jeszcze prowadziłem, albo raczej usiłowałem prowadzić,
praktykę
adwokacką. Ze wzruszeniem, które ogarnia człowieka, gdy po upływie wielu lat
odkrywa
przedmioty związane z wydarzeniami z lat młodzieńczych, podszedłem z nią do okna
i jakoś
otworzyłem zardzewiały zamek. Wewnątrz znajdowała się mała kolekcja zwykłych
śmieci
papiery dotyczące spraw, którymi zajmowałem się jako „murzyn”, pracując dla
swojego
znakomitego i uczonego kolegi, który później został sędzią, złamany niebieski
ołówek i tak dalej.
Przejrzałem te papiery czytając swoje własnoręcznie uczynione notatki na ich
marginesach.
Odnosiły się do spraw, których zupełnie nie pamiętałem, aczkolwiek w owym czasie
były one dla
mnie bez wątpienia ważne. Przedarłem te kartki z westchnieniem i rzuciłem na
podłogę. Potem
odwróciłem torbę do góry dnem, aby wytrząsnąć z niej kurz i wtedy wypadł z
wewnętrznej
kieszeni gruby notes w czarnej, lśniącej oprawie, taki, jaki można było niegdyś
kupić za sześć
pensów. Otworzyłem go i wzrok mój padł na tytuł. Brzmiał on:
„Streszczenie niesamowitej opowieści A. Q. o Heu-Heu, potworze-bogu albo
fetyszu, którego
odkrył on razem z Hotentotem Hansem w Afryce Środkowej”.
Natychmiast wszystko stanęło mi na powrót przed oczami. Zobaczyłem siebie
siedzącego
późną nocą w swojej sypialni w „The Grange” i robiącego pospiesznie, żeby nie
zapomnieć
szczegółów, stenograficzny zapis opowieści Allana, jak rankiem następnego dnia
kontynuuję te
notatki w pociągu zdążającym na południe i jak potem, w wolnych chwilach,
uzupełniam je
w swojej kancelarii w Elm Court.
Przypomniałem sobie również, jak zmartwiłem się, kiedy nie mogłem nigdzie
odnaleźć
notesu, mimo iż wiedziałem, że ukryłem go w jakimś wyjątkowo bezpiecznym
miejscu.
Ujrzałem, jakby to było dziś, jak przetrząsam dom na przedmieściu Londynu, który
wówczas do
mnie należał, i jak w końcu, zniechęcony i przygnębiony, daję spokój
poszukiwaniom. Wiele się
wydarzyło od tamtej pory i ostatecznie zapomniałem i o tych notatkach, i o
opisanej w nich
historii. Teraz wyłoniły się niespodzianie z okrytej kurzem zapomnienia
przeszłości,
przedstawiam zatem ten rozdział obfitujący w niezwykłe przygody życia mego
ukochanego
przyjaciela, Allana Quatermaina, który już tak dawno temu wywędrował do Krainy
Cieni, gdzie
w końcu wszyscy kiedyś się znajdziemy.
Pewnego wieczoru, po całodziennym polowaniu, siedzieliśmy – Allan, sir Henry
Curtis,
kapitan Good i ja – w palarni domu Quatermaina w Yorkshire, rozmawiając o
różnych rzeczach.
W pewnej chwili powiedziałem, że czytałem urywek artykułu przedrukowanego z
jakiejś
amerykańskiej gazety, gdzie donoszono, jakoby kilku myśliwych widziało na
bagnach
w okolicach Zambezi jakiegoś ogromnego przedpotopowego gada i spytałem Allana,
czy wierzy
w tę historię. Potrząsnął głową i odparł ostrożnie, że Afryka jest dużym
kontynentem i że jest
zupełnie możliwe, że w jej zakamarkach przetrwały jakieś prehistoryczne
zwierzęta.
– W każdym razie – dodał pospiesznie, jakby chciał uniknąć zbyt ogólnej rozmowy
na ten
temat – wiem, że na pewno odnosi się to do węży, bo zdarzyło mi się spotkać tak
dużego, jak
największa anakonda, które podobno osiągają długość sześćdziesięciu stóp, a
nawet więcej.
Prawdę mówiąc, zabiliśmy go, a raczej zrobił to mój służący, Hans. Przedtem
jednak wąż
chwycił i połknął jednego z moich ludzi. Wąż ten był czczony jako jakiś bożek.
Być może to
właśnie on dał podstawę do opowieści o ogromnych gadach. Zdarzyło mi się też,
pomijając już
inne przygody, o których wolę nie mówić, widzieć słonia o tak potężnych
rozmiarach, że mógłby
pochodzić z czasów prehistorycznych. Słonia tego znano podobno od setek lat i
nazywano go
Jana.
– Zabiłeś go? spytał Good, patrząc przenikliwie na Allana przez swoje okulary.
Mimo opalenizny, widać było, że Allan poczerwieniał. Odpowiedział dość szorstko
jak na
osobę, którą niełatwo było wyprowadzić z równowagi.
– Nie wiesz o tym, że nie powinno się nigdy pytać myśliwego, a już szczególnie
zawodowego myśliwego, czy zabił jakąś zwierzynę, czy nie, jeśli on sam nie chce
o tym mówić?
No, ale skoro już chcesz wiedzieć, to nie zabiłem tego słonia. Zabił go Hans,
ocalając mi w ten
sposób życie. Chybiłem go z obu luf, i to na parę jardów.
– No, coś takiego! – wykrzyknął Good. – Chcesz nam powiedzieć, że spudłowałeś do
wyjątkowo wielkiego słonia, którego miałeś na parę jardów? Musiałeś mieć
niezłego stracha!
– Chyba wyraźnie powiedziałem, że spudłowałem, prawda? A co do reszty, to pewnie
masz
rację. Bałem się. Jak wiesz, nigdy nie podawałem się za wielkiego śmiałka.
Zresztą spotkanie
z takim potworem jak Jana mogłoby wystraszyć każdego, nawet ciebie, Good. Ale
jeśli spojrzysz
na, to życzliwym okiem, to może dojdziesz do wniosku, że mogły być inne powody
tego
haniebnego – tak, haniebnego – zachowania, o którym nie chcę myśleć, a tym
bardziej
opowiadać, jako że w jego wyniku zginął stary Hans, którego kochałem.
Good – miał już coś powiedzieć, ale zauważyłem, że sir Henry wyciągnął nogę,
kopnął go
w kostkę i Good zamknął usta.
– Wracając do tematu powiedział Allan, chcąc wyraźnie uciec od nieprzyjemnych
wspomnień – kiedyś spotkałem nie prehistorycznego gada co prawda, ale lud
czczący jako boga
potwora, który być może pochodził z czasów prehistorycznych.
Wyglądało na to, że nie ma zamiaru powiedzieć nic więcej, więc spytałem z
ciekawością:
– Co to było, Allan?
To długa historia, przyjacielu – odparł – a przy tym tak dziwna, że jestem
pewien, iż Good
nigdy by w nią nie uwierzył. Poza tym robi się późno i nie chciałbym was męczyć.
Zresztą i tak
nie zdołałbym dzisiaj opowiedzieć jej całej.
– Jest tu whisky, woda sodowa i tytoń, więc bez względu na to co zrobią Curtis i
Good, ja –
mając takie zapasy – nie wypuszczę cię stąd, zanim mi jej nie opowiesz. Wiesz,
że to
nieuprzejmie iść spać przed gośćmi, zatem lepiej zacznij od razu dodałem ze
śmiechem.
Allan mruknął coś, potem chrząknął i widać było że nie jest zadowolony z takiego
obrotu
spraw, ale czując, że nie zamierzamy się ruszyć z pokoju i czekamy w milczeniu,
co wyraźnie
działało mu na nerwy, w końcu zaczął.
– No cóż, skoro nalegacie... Wiele lat temu, kiedy byłem jeszcze stosunkowo
młody,
obozowałem pewnego dnia u podnóża Drakensberg. Podróżowałem z Pretorii z zapasem
towarów, które miałem nadzieję sprzedać krajowcom, a potem udać się jeszcze
bardziej na
północ, żeby przez miesiąc czy dwa popolować. Kiedy znajdowaliśmy się na
otwartej przestrzeni
między dwoma wzgórzami, zerwała się jedna z największych burz, jakie dane mi
było
kiedykolwiek przeżyć. Jeśli dobrze pamiętam, było to w połowie czerwca, a wiesz
dobrze – było
to adresowane do mnie – jakie zdarzają się burze w Natalu o tej porze roku.
Wydawało się, że
burza nadciąga z dwóch stron równocześnie. Jak się potem okazało, były to w
rzeczywistości
dwie burze, które miały się spotkać nad naszymi głowami.
Powietrze zgęstniało, zaczął wiać lodowaty wiatr i chociaż było dopiero wczesne
popołudnie,
zrobiło się prawie ciemno. Nad szczytami gór wokół nas widać było błyskawice,
ale na razie nie
słyszałem żadnych grzmotów i nie padało jeszcze. Oprócz woźnicy i voorloopera*[*
Voorlooper
– człowiek prowadzący pierwszą parę wołów w zaprzęgu] miałem ze sobą Hansa, o
którym przed
chwilą mówiłem, małego, pomarszczonego Hotentota, który od moich chłopięcych lat
towarzyszył mi we wszystkich podróżach i przygodach. Był ze mną również wtedy,
kiedy
udałem się z Pietem Reliefem w tej nieszczęsnej misji do Dingaana, króla
Zulusów, w misji,
z której powróciliśmy na jednym koniu tylko ja i Hans.
To był oryginalny facet, o nieokreślonym wieku. W pewnym sensie był on jednym
z najsprytniejszych ludzi w całej Afryce. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto by mu
dorównał
pomysłowością albo równie dobrze tropił zwierzynę jak on. Jak wszyscy Hotentoci,
miał pewną
wadę – kiedy tylko nadarzała się sposobność, pił jak smok i wtedy nie nadawał
się do niczego.
Z drugiej strony miał wielką zaletę – był do mnie przywiązany jak pies, a raczej
kochał mnie jak
pies swego pana, który go wychował od szczeniaka. Zrobiłby dla mnie wszystko –
okłamał,
okradł, a nawet zamordował – i uważałby, że to jego święty obowiązek. Gotów był
nawet zginąć
dla mnie, co się niestety w końcu stało.
Allan przerwał, żeby wypróżnić fajkę, ale myślę, że był to tylko pretekst, aby
odwrócić się
do kominka, obok którego stał, i ukryć twarz, bo zaledwie przed chwilą ją
napełnił. Potem
szybko obrócił się na pięcie i mówił dalej:
– Szedłem parę kroków przed wozem, sprawdzając czy na szlaku, dumnie, ale bez
uzasadnienia zwanym drogą, nie ma dziur albo kamieni, a za mną, na zwykłym
miejscu – bo
zawsze towarzyszył mi niczym cień – szedł Hans. Usłyszałem, jak zakasłał kilka
razy, co
znaczyło, że chce mi, swoim zwyczajem, zwrócić na coś uwagę, więc spytałem, nie
odwracając
się:
– O co chodzi, Hans?
– Nic takiego, Baas – odparł – tylko że nadciąga duża burza. Dwie burze, Baas.
Kiedy się
spotkają, to zaczną ze sobą walczyć i po niebie będą latać oszczepy, a obydwie
chmury zaczną
ryczeć i płakać.
Tak powiedziałem ale nie widzę żadnego miejsca, gdzie by się można było
schronić, więc
nie możemy nic zrobić.
Hans zrównał się ze mną i znowu zakasłał, mnąc w chudych palcach brudny kapelusz
i dając
w ten sposób do zrozumienia, że chce mi coś doradzić.
– Wiele lat temu, Baas powiedział, wskazując brodą na kupę głazów u podnóża góry
znajdującej się około milę na lewo od nas – byłą tam duża jaskinia. Kiedy byłem
chłopcem,
mieszkałem tam z paroma Buszmenami. Było to po tym, jak Zulusi spustoszyli Natal
i w całym
kraju nie było jedzenia, tak że ludzie musieli pożerać jeden drugiego.
– No to czym żywili się ci Buszmeni, Hans?
– Przeważnie ślimakami i pasikonikami, Baas. Jedli też antylopy, jeśli udało im
się jakąś
zabić z łuku. Kiedy nie ma nic innego, to pieczone gąsienice i szarańcza nie są
złe. Pamiętam, że
się nieźle na nich utuczyłem.
– Myślisz, że lepiej będzie, jeśli poszukamy tej jaskini? Na pewno jest tam
jaskinia, Hans?
Tak, Bass, jaskinia nie może uciec. Chociaż to było dawno temu, to nie
zapomniałem
miejsca, w którym mieszkałem przez dwa miesiące.
Patrzyłem na nadciągające chmury i zastanawiałem się. Były niesamowicie czarne i
widać
było, że będzie burza jak wszyscy diabli. Co więcej, sytuacja była tym bardziej
nieprzyjemna, że
droga akurat wiodła przez skały zawierające rudę żelaza, a wiedziałem z
doświadczenia, że
w takie miejsca zawsze biją pioruny. Przy tym wóz zaprzężony w woły też je
przyciągał.
Kiedy tak zastanawiałem się, nadbiegła z tyłu grupa Kafrów. Pędzili co sił w
nogach, bez
wątpienia szukając schronienia. Byli ubrani w swe najlepsze stroje, a większość
grupy stanowili
młodzi mężczyźni i dziewczęta. Najwidoczniej wybierali się na wesele albo
wracali z niego.
Kiedy nas mijali, jeden z nich, który widocznie mnie znał, krzyknął:
– Pospiesz się, Macumazahn! Jak wiecie, tak mnie nazwali Zulusi. – Pioruny lubią
to miejsce
– i wskazał kijem najpierw na chmury, a potem na ziemię.
To mnie ostatecznie przekonało. Podbiegłem do wozu i kazałem voorlooperowi iść
za
Hansem, a woźnicy pogonić woły. Potem wdrapałem się na wóz i skierowaliśmy się w
stronę
góry, gdzie zdaniem Hansa była jaskinia. Na szczęście teren był raczej płaski, a
ziemia dość
twarda. Poza tym, mimo że nie był tam od tylu lat, Hans świetnie pamiętał
okolicę. Faktycznie,
tak jak mówił, nigdy nie zapominał żadnego miejsca, w którym był choć raz.
Zauważyłem na przykład, jak w pewnej chwili kazał voorlooperowi skręcić
gwałtownie
w prawo. Nie wiedziałem dlaczego to robi, jako że teren nie różnił się tam
niczym od tego, po
którym akurat jechaliśmy. Dopiero kiedy mijaliśmy to miejsce, spostrzegłem, że
jest tam źródło
otoczone mokradłem, w którym na pewno byśmy ugrzęźli. To samo zdarzyło się
jeszcze parę
razy, ale nie ma potrzeby wyliczać tu wszystkich przeszkód.
Tymczasem powietrze zupełnie znieruchomiało – nie było najlżejszego powiewu – a
mrok
tak zgęstniał, że ledwie widać było woły idące w pierwszej parze. Zrobiło się
też bardzo zimno.
Nad szczytami gór nadal tańczyły błyskawice i nadal nie było słychać głosów
grzmotów. W tym
nienaturalnym stanie przyrody było coś przerażającego. Musiały to wyczuwać nawet
woły, gdyż
parły szybko do przodu nawet bez poganiania, jak gdyby wiedziały o tym naprawdę,
gdyż
instynkt ostrzega przed niebezpieczeństwem każde żywe stworzenie. Jeśli o mnie
chodzi, miałem
napięte nerwy i pragnąłem tylko tego, abyśmy jak najszybciej dotarli do jaskini.
Wkrótce zapragnąłem tego jeszcze bardziej, bo chmury wreszcie się spotkały i
trysnął z nich
strumień ognia, który z ogłuszającym hukiem uderzył w ziemię. Ziemia zatrzęsła
się, a ja
oddałbym wszystko, żeby znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu, bo piorun
uderzył jakieś
pięćdziesiąt jardów za wozem, w miejsce gdzie byliśmy jeszcze minutę temu.
Był to początek piekielnego balu, pierwszy akord muzyki. Po niebie nad nami
zaczęły hulać
błyskawice niczym tancerze po parkiecie.
Trudno opisać piekło, które się wokół nas rozpętało. Ty, przyjacielu, który
widziałeś
tamtejsze burze, wiesz, że nie poddają się opisom. Od błyskawic o
najrozmaitszych kształtach –
pamiętam, że jedna wyglądała zupełnie jak płonąca korona na głowie jakiegoś
olbrzyma –
zrobiło się, po poprzednich ciemnościach, zupełnie jasno. Wydawało się, że biją,
przy
ogłuszających grzmotach, nie tylko z nieba na ziemię, ale nawet z ziemi w niebo.
– Gdzie, do diabła, jest ta twoja jaskinia? – wrzasnąłem do Hansa, który wdrapał
się na wóz
i usiadł koło mnie.
Krzyknął coś, czego nie zrozumiałem w ryku burzy, i wskazał na podstawę góry,
oddaloną
od nas o około dwieście jardów.
Woły przeszły w galop. Wóz zaczął się tak chwiać i kołysać, że myślałem, iż
zaraz się
wywróci. Voorlooper starał się, jak mógł kierować zaprzęgiem, ale obawiałem się,
że może się
przewrócić i zostać stratowany na śmierć. Na szczęście jednak tak się nie stało,
a woły biegły
w dobrym kierunku.
Woźnica walił je batem, aby utrzymać w szyku i o ile mogłem wywnioskować z ruchu
jego
ust, gdyż nic nie słyszałem, klął na czym świat stoi po holendersku i zulusku. W
końcu
zatrzymały się, gdyż wyrosło przed nimi strome zbocze, i kręcąc się ze strachu
na wszystkie
strony splątały zupełnie uprząż.
Zeskoczyliśmy i zaczęliśmy rozplątywać rzemienie i zrzucać jarzma tak szybko,
jak się tylko
dało. Nie było to łatwe, zarówno dlatego, że cała uprząż była splątana, jak i z
tego powodu, że
musieliśmy to robić dosłownie pod ogniem, bo ze wszystkich stron biły pioruny. W
pewnej
chwili myślałem, że jeden z nich rąbnie w wóz i będzie po nas. Prawdę mówiąc,
tak się bałem, że
chciałem zostawić woły ich losowi i wskoczyć do jaskini, jeśli tam w ogóle była,
bo nigdzie jej
nie widziałem. Powstrzymywał mnie przed ucieczką tylko honor, bo gdybym uciekł,
to czy
mógłbym liczyć na to, że moi Kafrowie zostaną przy mnie w następnej trudnej
sytuacji? Choćbyś
się w środku trząsł ze strachu, nie możesz pokazać tubylcowi, że się boisz, bo w
przeciwnym
razie stracisz zupełnie szacunek. Wtedy już nie będziesz wielkim Białym Wodzem o
szlachetnej
krwi, ale zwykłym, równym mu, a nawet – jeśli trafisz na odważnego tubylca, o
jakiego wśród
tych dzielnych ludzi nie tak trudno – stojącym niżej od niego facetem.
Udawałem więc, że nie robię sobie nic z piorunów, nawet wtedy, kiedy jeden
łupnął
w drzewo nie więcej niż trzydzieści kroków ode mnie. Akurat patrzyłem w tamtą
stronę i nagle
zobaczyłem zamiast drzewa słup ognia. Sekundę potem po drzewie został tylko
tuman kurzu.
Szczątek gałęzi strącił mi kapelusz z głowy.
Razem z innymi szarpałem i kopałem woły, rozsupłując rzemienie tak szybko, jak
mogłem,
aż w końcu odwiązaliśmy wszystkie zwierzęta. Rozbiegły się wokół, szukając
schronienia pod
wystającymi skałami czy w innych miejscach, do których kierował je instynkt.
Najtrudniej było
uwolnić ostatnią, dyszlową parę, gdyż rwały się za swoimi krewniakami i tak
zakleszczyły się
w jarzmach, że w końcu nie mogąc ich z nich wyciągnąć, musiałem przeciąć uprząż.
Rzuciły się
za resztą, ale nie odbiegły daleko biedaki, gdyż nagle ujrzałem, że oba – biegły
razem – padły,
jakby otrzymały strzał prosto w serce. Powalił je piorun. Jeden natychmiast legł
bez ruchu,
a drugi przez kilka sekund wierzgał jeszcze nogami, aż wreszcie i on
znieruchomiał.
– No i co na to powiedziałeś? – spytał Good.
– A co byś powiedział – odparł ostro Allan – gdybyś w taki sposób stracił
najlepszą parę
wołów i nie miał nawet sześciu pensów, żeby kupić inną? Zresztą wszyscy wiemy,
jak potrafisz
kląć, więc się niepotrzebnie pytam.
– Ja bym powiedział... – zaczął Good, szykując się do przemowy, ale Allan
uciszył go
machnięciem ręki i mówił dalej.
– Na pewno coś o Jowiszu Gromowładnym. To, co ja powiedziałem, usłyszał tylko
anioł,
który zapisuje moje czyny, ale chyba Hans domyślił się, co to było takiego, bo
wrzasnął:
To mogliśmy być my, Baas! Kiedy niebo się gniewa, musi komuś przyłożyć. Lepiej,
że
przyłożyło wołom niż nam.
– Gdzie ta jaskinia, durniu?! – ryknąłem. – Zamknij gębę i prowadź nas do niej,
bo zaczyna
walić grad.
Hans wyszczerzył zęby i skinął głową, a potem, ponaglony wielkim jak jajo
ziarnem gradu,
które rąbnęło go w głowę, zaczął się z zadziwiającą szybkością wspinać po
zboczu, kiwając ręką,
abyśmy podążyli za nim. Wreszcie doszliśmy do grupy spiętrzonych skał i,
prześlizgując się
między nimi, posuwaliśmy się prawie po omacku, bo teraz, kiedy zaczął padać
grad, zrobiło się
jeszcze ciemniej, niż było przed tą paradą błyskawic. Za największą z tych skał
Hans dał nurka
w rosnące tam krzaki, pociągając mnie za sobą między dwa kamienie, które
tworzyły naturalne
obramowanie wejścia do jaskini.
To tutaj, Baas powiedział, wycierając dłonią krew z czoła rozciętego ziarnem
gradu.
W tej akurat chwili błyskawica rozświetliła ciemności i zobaczyłem przed sobą
jaskinię. Nie
widać było jej rozmiarów, ale niosący się echem w jej głąb odgłos grzmotu
świadczył, że musi
być bardzo duża.
Rozdział II
MALOWIDŁO W JASKINI
Dotarliśmy do jaskini w samą porę, bo zaledwie woźnica i voorlooper wśliznęli
się za nami,
grad rozpadał się na dobre, a wiecie, albo w każdym razie słyszeliście, co to
jest grad afrykański,
szczególnie w górach Berg. Widziałem kiedyś arkusze ocynkowanej blachy
podziurawione przez
grad jak przez kule karabinowe i jestem pewien, że ten, przed którym udało nam
się uciec,
poprzebijałby nawet podwójną blachę, bo jego ziarna były duże jak jaja, i do
tego miały ostre
krawędzie. Gdyby burza zaskoczyła kogoś na odkrytej przestrzeni, a nie miał on
ani wozu, ani
siodła, pod którym mógłby się skryć, to wątpię, czy ujrzałby jeszcze kiedyś
czyste niebo.
Woźnica, który i tak prawie już płakał z żalu po stracie Kapteina i Deutchmanna,
tej
dyszlowej pary wołów, zaczął szaleć, gdyż obawiał się, że grad zabije pozostałe
i chciał
wyskoczyć z jaskini, aby zapędzić je w jakieś bezpieczne miejsce. Powiedziałem
mu, żeby się
uspokoił i przestał wygłupiać, bo nie mogliśmy im pomóc w żaden sposób. Hans,
który zawsze
w obliczu piorunów stawał się bardzo religijny, zauważył sentencjonalnie, że
„Wielki-Wielki”
w niebiosach na pewno zatroszczy się o nasze bydło, bo mój „czcigodny ojciec”
(który nawrócił
go na osobliwą mieszaninę różnych wierzeń będących według Hansa
chrześcijaństwem)
powiedział mu kiedyś, że bydło, pasące się na tysiącach wzgórz jest przedmiotem
Jego
szczególnej troski, a czyż tutaj nie znajduje się ono wśród tysiąca wzgórz?
Woźnica, Zulus, który
„nie odnalazł wiary” i był zwykłym dzikusem, odparł na to, że „Wielki-Wielki”
mógł się
zatroszczyć o Kapteina i Deutchmanna, ale jakoś nie zrobił tego. A potem,
zupełnie jak niektóre
wściekłe kobiety dla ulżenia swym nerwom, zaczął wyzywać Hansa. Nazwał go
„żółtym
szakalem”, powiedział, że ogon najgorszego z wołów jest więcej wart niż całe
ciało Hansa i że
chciałby, żeby grad wygarbował jego nędzną skórę zamiast siec nieocenione
grzbiety wołów.
Te uwagi na temat jego wyglądu zdenerwowały Hansa. Rozwarł wargi, obnażając
zęby,
niczym zły pies i odpowiedział Zulusowi w tym samym stylu, dodając uwagi o jego
rodzinie, ze
szczególnym uwzględnieniem matki i jej prowadzenia się. Wkrótce awantura
przybrała taki
obrót, że gdybym nie wkroczył, skończyłoby się pewnie walką na noże. Wskoczyłem
energicznie
między nich i zapowiedziałem, że jeśli któryś powie jeszcze choć jedno słowo, to
wykopię go
z jaskini, żeby otrzeźwiał na gradzie.
Burza trwała jeszcze długo. W pewnym momencie wydawało się, że się oddala, ale
zaraz
wszystko wróciło z taką samą siłą. Przestał co prawda padać grad, ale po nim
zaczęła się ulewa.
Skutek tego był taki, że kiedy wreszcie ustały grzmoty, było już za późno, żeby
jechać dalej
i musieliśmy tam zostać na noc, tym bardziej że woźnica i voorlooper, którzy
poszli szukać
wołów, wrócili z wiadomością, że nie można ich nigdzie znaleźć. Nie było to
miłe, jako że
w jaskini panował straszny ziąb, a płótno wozu było tak przesiąknięte wodą, że
nie sposób było
pod nim spać. I tu raz jeszcze przydała nam się świetna pamięć Hansa. Pożyczył
ode mnie
zapałki, poszedł w głąb jaskini i po chwili wrócił, ciągnąc za sobą stertę
zakurzonych
i pogryzionych przez robaki, ale suchych i doskonale nadających się na ognisko
gałęzi.
– Skąd to wyciągnąłeś? – spytałem.
– Baas odpowiedział kiedy mieszkałem tu z Buszmenami, zanim jeszcze te czarnuchy
(ta
obelga odnosiła się do woźnicy i voorloopera, którzy nazywali się Mawun i
Induka) zostały
spłodzone przez nieznanych ojców, zgromadziłem tu zapas drzewa na zimę albo na
wypadek,
gdybym miał tu jeszcze wrócić. Leży tu do tej pory. To samo robią mrówki, żeby
ich dzieci
miały co jeść, kiedy one zginą. Jeśli ci Kafrzy pomogą mi przynieść więcej, to
będziemy mieli
dobre ognisko i nie zmarzniemy.
Podziwiając dar przewidywania, który Hans odziedziczył po setkach pokoleń swych
zmagających się z przeciwnościami przyrody przodków, kazałem Kafrom pomóc mu.
Poszli za
nim w głąb jaskini, patrząc na niego spode łba i w rezultacie po niedługim
czasie siedzieliśmy
przy płonącym wesoło ognisku. Potem przyniosłem jedzenie, bo na szczęście
rankiem strzeliłem
antylopę Duikera, i butelkę ginu. Mięso upiekliśmy na węglach i wkrótce jedliśmy
wyborny
obiad. Wiem, że wiele osób nie pochwala dawania napojów spirytusowych krajowcom,
ale
przekonałem się, że kiedy są zziębnięci, kropelka czegoś mocniejszego wcale im
nie szkodzi, za
to znakomicie poprawia nastrój. Kłopot polegał tylko na tym, że musiałem mieć
oko na Hansa,
żeby się za bardzo nie pokrzepił, więc położyłem się spać z butelką w objęciach.
Kiedy zaspokoiliśmy głód, zapaliłem fajkę i zacząłem rozmawiać z Hansem, który
po
kielichu zrobił się rozmowny. Spytał mnie, ile lat może mieć ta jaskinia.
Odparłem, że pewnie
jest tak stara, jak całe góry Berg. Rzekł na to, że też tak myślał, a to
dlatego, iż na dnie w głębi
jaskini są odciśnięte ślady zwierząt, jakich nigdy nie widział ani o jakich nie
słyszał. Obiecał, że
jeśli będę chciał, to rano mi je pokaże. Powiedział też, że rozrzucone są tam
dziwne, skamieniałe
kości, które musiały tworzyć szkielety jakichś olbrzymów. Był pewien, że kiedy
rankiem do
jaskini zajrzy słońce, będzie mógł je odnaleźć.
Wyjaśniłem wtedy Hansowi i Kafrom, że tysiące tysięcy lat temu, kiedy nie było
jeszcze
ludzi, żyły na świecie ogromne zwierzęta, olbrzymie słonie, gady sto razy
większe od
największego krokodyla i małpy większe od goryli. Bardzo ich to zaciekawiło, a
Hans rzekł, że
z tymi małpami to prawda, bo sam widział obraz takiej małpy albo jakiegoś
olbrzyma podobnego
do małpy.
– Gdzie? – spytałem. – W książce?
– Nie, Baas. W tej jaskini. Namalowali go Buszmeni dziesięć tysięcy lat temu.
(Dziesięć
tysięcy lat temu oznaczało, że było to w jakiejś bardzo odległej przeszłości).
To mi przypomniało legendy o stworzeniu zwanym Ngoloko, które miało jakoby żyć
gdzieś
na bagnach Wschodniego Wybrzeża. Zwierzę to, w którego istnienie absolutnie nie
wierzyłem,
uważając je za wymysł krajowców, miało podobno przynajmniej osiem stóp
wysokości, pokryte
było szarą sierścią, a zamiast palców miało szpon. Wiadomości o tym stworze
zawdzięczałem
głównie pewnemu staremu myśliwemu portugalskiemu, który przysięgał, że widział
ślady jego
stóp odciśnięte w błocie i twierdził, że zabił jednego z jego ludzi i urwał mu
głowę. Spytałem
Hansa, czy kiedykolwiek słyszał o tym. Odparł mi, że słyszał, lecz że zwano je
nie Ngoloko,
a Milhoy, ale że ten diabeł namalowany w jaskini jest jeszcze większy.
Pomyślałem, że nabiera mnie, jak to często czynią krajowcy i zażądałem, żeby mi
zaraz
pokazał to malowidło.
– Lepiej zaczekać Baas, aż zaświeci słońce – odparł – bo wtedy będzie lepiej
widać. Zresztą
tego diabła nie jest przyjemnie oglądać w nocy.
– Pokaż mi to zaraz – powiedziałem ostro. – Mamy przecież latarnie z wozu.
Hans niechętnie poprowadził mnie jakieś pięćdziesiąt kroków w głąb jaskini.
Szedł przodem
z latarnią, ja za nim z drugą, a za mną szli obaj Zulusi ze świecami w rękach.
Po drodze
widziałem na ścianach wiele obrazów namalowanych przez Buszmenów. Spostrzegłem
też kilka
płaskorzeźb wykonanych przez ten dziwny lud. Niektóre z malowideł wyglądały na
zupełnie
nowe, inne wyblakły ze starości albo może złuszczyła się farba, której używali
ci prymitywni
artyści. Wszystkie malowidła miały ten sam charakter. Przedstawiały antylopy
eland i inne oraz
polujących na nie ludzi z łukami, słonie, a także lwa rzucającego się na
człowieka z dzidą.
Jedno wszakże malowidło, które dziwnym przypadkiem było akurat najlepiej
zachowane
z nich wszystkich, różniło się od reszty i przykuło moją uwagę. Przedstawiało
ono mężczyzn
o białych twarzach, którzy zdawali się mieć na sobie zbroje i dziwaczne,
stożkowate nakrycia
głowy przypominające czapki zwane chyba frygijskimi, atakujących kraal*. [*Kraal
(afrikaans) –
obronne osiedle o zabudowaniach stojących zwartym kręgiem, zazwyczaj
zamykających plac
przeznaczony dla bydła] Wyraźnie widać było charakterystyczne, okrągłe chaty i
trzcinowy płot
otaczający wioskę. Z lewej strony kilku napastników ciągnęło kobiety w stronę
czegoś, co –
sądząc z wielu falistych linii znajdujących się w tym miejscu – było morzem.
Zaparło mi dech z wrażenia, bo stałem oto prawdopodobnie przed obrazem
ukazującym
Fenicjan podczas jednej z ich zbójeckich wypraw, które – jak podają starożytni
autorzy –
podejmowali często dla zdobycia kobiet. Gdyby istotnie obraz przedstawiał takie
wydarzenie, to
musiał zostać namalowany przez Buszmena żyjącego przynajmniej dwa tysiące lat
temu, a może
i wcześniej. Fantastyczne! Jednak Hans wydawał się w ogóle nie interesować tym
malowidłem.
Poszedł dalej, pragnąc widocznie jak najszybciej wykonać przykre zadanie, a ja –
nie chcąc się
zgubić w przepastnej jaskini – musiałem iść za nim.
W końcu stanęliśmy przed szczeliną w ścianie jaskini. Gdybym był sam, minąłbym
ją, nie
zwracając na nią w ogóle uwagi, bo niczym nie różniła się od innych szczelin,
których było tam
sporo.
To tutaj, Baas – powiedział. – Teraz, Baas, idź za mną i patrz pod nogi, bo dno
jest
popękane.
Przecisnąłem się przez otwór z pewnym trudem, choć nie jestem przecież tęgi. Od
otworu
prowadził wąski tunel, wyżłobiony przez wodę albo utworzony przed setkami
tysięcy lat
w wyniku wybuchu gazów. Myślę, że powstał raczej w ten drugi sposób, jako że
sklepienie było
nierówne i pełne ostrych załamań, czego nie spotyka się w korytarzach
wydrążonych przez wodę.
Zresztą nieważne, bo nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób powstały te
wielkie
afrykańskie jaskinie. Jednak dno tunelu było zupełnie gładkie, jak gdyby zostało
wyszlifowane
stopami wielu pokoleń ludzi.
Po jakichś dwudziestu krokach Hans kazał mi zatrzymać się i pod żadnym pozorem
nie
ruszać się. Posłuchałem go, zastanawiając się, o co chodzi. Zobaczyłem, że
podnosi swoją
latarnię, która przez ucho u góry miała przewleczony rzemień, aby łatwiej można
ją było
zawiesić na wozie, i zakłada rzemień na szyję w taki sposób, że latarnia
znalazła się na jego
plecach. Potem odwrócił się twarzą do ściany, przycisnął do niej, jakby nie
chciał patrzeć na to,
co znajduje się z tyłu, i ostrożnie zaczął posuwać się bokiem, chwytając się
rękami występów
skalnych. Przeszedłszy jak krab około trzydziestu stóp, odwrócił się i
powiedział.
– Teraz, Baas, musisz zrobić to samo, co ja.
– Dlaczego? – spytałem.
– Opuść, Baas, latarnię w dół, to zobaczysz dlaczego.
Zrobiłem to i spostrzegłem, że o krok czy dwa przede mną znajduje się przepaść.
Nie
mogłem ocenić, jak jest głęboka, gdyż w świetle lampy nie udało mi się dostrzec
dna.
Zorientowałem się też, że półka skalna tworząca most łączący oba brzegi
rozpadliny, po którym
przeszedł Hans, ma w najszerszym miejscu najwyżej dwanaście cali, a w paru
miejscach chyba
niespełna sześć.
– Głęboka ta przepaść? – spytałem.
W odpowiedzi Hans podniósł odłamek skały i cisnął w dół. Trwało dłuższą chwilę,
zanim
usłyszałem odgłos uderzenia.
– Mówiłem ci, Baas – rzekł Hans z wyższością – że lepiej poczekać do rana, kiedy
dotrze tu
trochę światła, ale Baas nie chciał mnie słuchać, bo on na pewno wie lepiej. Ale
może teraz Baas
pójdzie spać, co chyba jest najmądrzejsze, i poczeka do rana?
Prawdę mówiąc, niczego bardziej nie pragnąłem, bo miejsce to było wyjątkowo
nieprzyjemne. Ale byłem taki zły na Hansa za to, iż spłatał mi figla, że raczej
naraziłbym się na
skręcenie karku niż dałbym mu powód do drwin.
– Nie – odparłem spokojnie. – Pójdę spać dopiero wówczas, kiedy zobaczę ten
obraz,
o którym mówiłeś.
Teraz dla odmiany Hans przeraził się i zaczął mnie prosić, żebym nie przechodził
na drugą
stronę, co przywiodło mi na myśl biblijną przypowieść o Abrahamie i bogaczu, z
tym tylko, że ja
nie byłem spragniony, a Hans w niczym nie przypominał Abrahama.
Teraz już wszystko rozumiem – powiedziałem. – Nie ma tam żadnego malowidła. To
po
prostu twój kolejny dowcip. Ale pójdę sprawdzić i jeśli okaże się, że mnie
okłamałeś, to
pożałujesz tego.
Ten obraz tam jest, a przynajmniej był, kiedy byłem młody – powiedział Hans
ponuro –
a jeśli chodzi o resztę, to Baas wie najlepiej. Jeśli Baas połamie sobie
wszystkie kości, to niech
nie ma o to do mnie pretensji i powie w niebie całą prawdę swojemu czcigodnemu
ojcu, który
zostawił mi go pod opieką. Niech mu Baas powie, że Hans błagał go, żeby tego nie
robił, ale
Baas był zły i nie chciał go słuchać. A na razie niech Baas lepiej ściągnie
buty, bo stopy tych
Buszmenów, których duchy czuję tu wszędzie dookoła, wyślizgały tę półkę.
Usiadłem i w milczeniu zdjąłem buty, myśląc sobie w duchu, że oddałbym wszystkie
oszczędności, które zgromadziłem w banku w Durbanie, żeby tylko nie przechodzić
tej próby.
Cóż to za dziwna rzecz – duma białego człowieka, szczególnie jeśli wywodzi się z
rasy
anglosaskiej czy innej określanej tym mianem! Nie miałem żadnego powodu, żeby
podejmować
takie ryzyko, a mimo to – nie chcąc, żeby się ze mnie naśmiewali za plecami ci
Zulusi i Hans –
zdecydowałem się je podjąć. Po to tylko, żeby nie narazić na szwank swojej dumy!
W myślach
kląłem Hansa, jaskinię, burzę, która mnie tu zagnała, obraz i wszystko inne.
Potem, ponieważ
moja latarnia nie miała rzemienia, wziąłem – choć strasznie śmierdziała –
blaszane kółko w zęby,
zmówiłem cichą modlitwę i zacząłem przechodzić z taką miną, jakby mi się to
podobało.
Prawdę mówiąc, niewiele pamiętam z tej przeprawy, oprócz tego, że wydawała się
trwać trzy
godziny, a nie minutę i że obaj Zulusi lamentowali wniebogłosy, żegnając się ze
mną na zawsze
i nazywając mnie swoim ojcem i matką od czterech pokoleń.
Udało mi się jakoś przeleźć po tej przeklętej półce, przyciskając mocno brzuch,
jakby był to
organ chwytny, do ściany i czepiając się wystających kamieni, przy czym złamałem
dwa
paznokcie. No, ale w końcu dotarłem na drugi brzeg cało i zdrowo, choć pod
koniec ześliznęła mi
się stopa i otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, w wyniku czego latarnia spadła
w przepaść,
wyrywając mi przy okazji chwiejący się ząb. Hans wyciągnął do mnie swą kościstą
rękę, chcąc
mnie złapać za kołnierz, ale w ciemnościach chwycił mnie za lewe ucho i tak
podtrzymywany
dotarłem wreszcie na drugą stronę klnąc z bólu Hansa i jaskinię. Chociaż
niejeden obraziłby się
za te zniewagi, Hans nie wziął ich sobie w ogóle do serca, ciesząc się, że
przeszedłem
bezpiecznie.
– Nie martw się tym zębem, Baas – powiedział. – Dobrze, że wypadł i to wtedy,
kiedy się nie
spodziewałeś, bo teraz znowu będziesz mógł jeść suchary i twardy biltong*.[*
Biltong – solone
i suszone na słońcu mięso, pokrojone w paski] Gorsza sprawa z latarnią, ale może
uda nam się
dostać nową w Pretorii czy gdzie indziej.
Doszedłszy do siebie, spojrzałem w przepaść. Głęboko w dole dojrzałem ogień –
przy
upadku rozbił się pojemnik lampy i teraz cała nafta płonęła – na jakimś białym
podłożu.
– Co to jest to białe na dole? – spytałem. – Wapno?
– Nie, Baas. To połamane kości ludzkie. Kiedyś spuściłem się z pomocą Buszmenów
w dół
na linie skręconej z sitowia i skór antylop, żeby się tam rozejrzeć. Pod tą jest
inna jaskinia, ale nie
wszedłem do niej, bo się bałem.
– A skąd się tam wzięły te kości, Hans? – Muszą ich tam być całe setki.
Tak, Baas, wiele setek, a dostały się tam w taki sposób: Buszmeni mieszkali w
tej jaskini od
początku świata, a z przepaści zrobili pułapkę, podobną do dołów na zwierzynę.
Przykrywali ją
gałęziami, które przysypywali piaskiem, tak że wyglądało, że jest tam taka sama
skała, jak
w całej jaskini. Robili to zresztą dopóty, dopóki, niedawno temu, ostatnich z
nich nie wybili
Burowie i Zulusi, którym kradli owoce i bydło. A zatem, kiedy atakowali ich
wrogowie, co się
często zdarzało, bo zabicie Buszmena było zawsze słusznym postępkiem, uciekali
do jaskini,
a potem przez ten korytarz i półkę, co mogli zrobić z zamkniętymi oczami, na
drugą stronę
przepaści. Ale głupi Kafrzy czy kto inny goniąc ich wbiegali na gałęzie, spadali
w dół i zabijali
się. Musiało się to zdarzać często, Baas, bo jest tam kupa czaszek. Niektóre z
nich zupełnie
czarne ze starości i zamienione w kamień.
– Należałoby się spodziewać, Hans, że z czasem ci Kafrowie zmądrzeli.
Tak, Baas, ale martwi zachowywali tę mądrość dla siebie, bo myślę, że kiedy
wszyscy
napastnicy znaleźli się w tym korytarzu, to inni Buszmeni, którzy byli ukryci w
jaskini, zamykali
odwrót i strzelali do nich zatrutymi strzałami, tak że w końcu nikt z
napastników nie wychodził
stąd żywy. Buszmeni powiedzieli mi, że ich ojcowie już dawno obmyślili ten plan.
A zresztą
nawet jeśli komuś udało się stąd uciec, to w następnym pokoleniu nikt już nie
pamiętał o tej
pułapce i wszystko powtarzało się od nowa, bo na świecie jest wielu durniów,
Baas, a dureń,
który przychodzi potem jest tak samo głupi jak ten, co był przedtem. Śmierć leje
wodę mądrości
na piasek, a piasek jest zawsze spragniony i zaraz na nowo wysycha. Gdyby tak
nie było, Baas, to
mężczyźni przestaliby zakochiwać się w kobietach, a przecież nawet wielcy ludzie
– tacy jak ty,
Baas – zakochują się.
Wymierzywszy mi ten cios, Hans – nie chcąc usłyszeć odpowiedzi – zaczął gadać z
woźnicą
i voorlooperem, którzy zostali z drugiej strony przepaści.
– No szybciej, chodźcie tu, dzielni Zulusi, bo zmuszacie do czekania waszego
wodza i mnie.
Zulusi, wyciągając przed siebie świece, zajrzeli do przepaści.
– Umm! – powiedział jeden z nich. – Czy jesteśmy nietoperze, żeby przelecieć nad
tą dziurą,
albo pawiany, żeby przebiec po półce nie szerszej od dzidy, albo muchy, żeby
przeleźć po
ścianie? Um! Nie pójdziemy. Poczekamy tutaj. To jest droga tylko dla takiej
żółtej małpy jak ty
albo dla tych, co znają czary białego człowieka, jak Inkoos Macumazahn.
– No tak – powiedział Hans z namysłem. – Nie jesteście żadnym z tych stworzeń, z
których
każde jest na swój sposób dobre. Jesteście tylko parą tchórzliwych Kafrów,
czarnymi workami,
które ktoś nadmuchał tak, że przypominają ludzi. Ja, „żółty szakal”, potrafię
przejść po półce
i Baas potrafi przejść po półce, ale wy, nadęte wory, nie możecie nawet
przelecieć nad tą dziurą,
bo boicie się, żebyście nie pękli, wy, nadęte wory, lećcie z powrotem do wozu i
przynieście tu
zwój liny, bo możemy jej potrzebować.
Jeden z nich odparł pokornym głosem, że nie będą słuchać rozkazów Hotentota,
wobec czego
powiedziałem:
– Idźcie po tę linę i natychmiast wracajcie.
Poszli z przygnębionymi minami, bo ubodły ich słowa Hansa i raz jeszcze
przekonali się, że,
w każdej sprzeczce on ostatecznie jest górą. W rzeczywistości byli obaj
odważnymi ludźmi, ale
żaden Zulus nie czuje się dobrze pod ziemią, a już szczególnie w miejscu, gdzie
jest ciemno i –
jego zdaniem – straszy.
Teraz, Baas – powiedział Hans – pójdziemy obejrzeć ten obraz... To znaczy, jeśli
nie
uważasz, że skłamałem, bo w takim razie lepiej sobie oszczędzić trudu, usiąść
tu, obciąć
połamane paznokcie i poczekać, aż Mawun i Induka przyniosą linę.
– Zamknij się, gadzie, i prowadź dalej! – powiedziałem, mając już dość jego
kpin, i poparłem
te słowa tęgim kopniakiem.
Był to jednak wielki błąd z mojej strony, gdyż zapomniałem, że jestem bez butów,
a Hans
miał w tylnej kieszeni swych brudnych portek coś twardego albo też jego tyłek
był twardy jak
kamień. Krótko mówiąc, wybiłem sobie palce u stopy, a Hansowi nic się nie stało.
– No widzisz, Baas – rzekł Hans ze słodkim uśmiechem – powinieneś zawsze
pamiętać to,
czego uczył mnie twój czcigodny ojciec że zanim kopniesz w ciernie, musisz
włożyć buty. Mam
w tylnej kieszeni świder i parę gwoździ, które włożyłem tam rano, reperując tę
twoją budę, Baas.
Powiedziawszy to, natychmiast odskoczył, na wypadek gdybym chciał sprawdzić, czy
na
głowie też ma gwoździe, a ponieważ zabrał ze sobą jedyną lampę, musiałem
skoczyć, a raczej
pokuśtykać za nim.
Korytarz, którego dno też było tu wygładzone tysiącami stóp dawno zmarłych
mieszkańców
jaskini, biegł prosto przez osiem czy dziesięć kroków, a potem skręcał w prawo.
Kiedy doszliśmy
do tego załamania, zobaczyłem nad głową światło. Nie rozumiałem, skąd się ono
bierze, dopóki
nie postąpiłem jeszcze o krok. Stwierdziłem wtedy, że znajduję się w kominie
skalnym czy
czymś w rodzaju leja – mógł mierzyć jakieś trzydzieści stóp w poprzek – którego
ściany
wznosiły się na osiemdziesiąt czy sto stóp, kończąc się otworem w boku góry, pod
którą
znajdowała się jaskinia. Co go tak uformowało, nie mam pojęcia, ale – jak
powiedziałem –
kształtem przypominał zupełnie lejek, taki, jakich używa się do nalewania piwa
do beczki czy
wina do karafki. My znajdowaliśmy się oczywiście w węższym końcu tego lejka.
Światło, które
mnie tak zdumiało, padało z nieba, na którym teraz – po burzy – pojawiły się
gwiazdy. Było tuż
po pełni, ale gęsta chmura, pozostająca po cofającej się burzy, zakrywała akurat
księżyc.
Ściany leja wznosiły się prawie prostopadle na wysokość może dwudziestu pięciu
stóp,
a potem rozszerzały się i biegły ukośnie aż do jego wylotu. Zauważyłem jeszcze
jedną
osobliwość, mianowicie z zachodniej ściany leja, do której akurat staliśmy
zwróceni twarzami, na
wysokości, na której lej zaczynał się rozszerzać, wystawał biegnący w poprzek
skały blok skalny,
który tworzył coś w rodzaju okapu.
– No, Hans – powiedziałem, kiedy obejrzałem to osobliwe miejsce – gdzie jest to
twoje
malowidło? Nie widzę go.
– Wacht een beetje (to znaczy: „Zaczekaj chwilę”), Baas. Zza chmury wychodzi
księżyc.
Kiedy wyjdzie, zobaczysz ten obraz, chyba że ktoś go zdrapał.
Obróciłem się nieco, aby popatrzyć na chmurę i ujrzeć widok, który nigdy mnie
nie znudzi –
wyłanianie się wspaniałego afrykańskiego księżyca z jego siedziby ukrytej w
ciemności. Widać
już było srebrną poświatę rozlewającą się po firmamencie, w blasku której bladło
światło gwiazd.
Potem ukazał się nagle brzeg jego tarczy, która szybko rosła, aż w końcu z
czarnych oparów
wyłonił się cały glob i przez chwilę zdawał się spoczywać na krawędzi leja,
cudowny,
doskonały! W jednej chwili cały lej wypełniło światło tak silne, że można by
przy nim czytać.
Przez parę minut stałem oszołomiony pięknem tego widoku, zapomniawszy o
wszystkim
innym. Z kontemplacji wyrwał mnie dopiero ochrypły chichot Hansa.
Teraz odwróć się, Baas, i popatrz na ten śliczny obraz. Odwróciłem się i
poszedłem
wzrokiem za jego wyciągniętą ręką. Wskazywał na ścianę z tym blokiem sterczącym
w kierunku
wschodnim. W następnej sekundzie – wierzcie mi, przyjaciele, że nie przesadzam –
mało nie
przewróciłem się z wrażenia. Czy przyśnił się kiedykolwiek komuś z was koszmarny
sen,
w którym staliście twarzą w twarz z diabłem? Mnie tak. Otóż wtedy, w tej jaskini
miałem przed
sobą diabła o wiele straszniejszego niż może się przyśnić nawet przy największej
niestrawności.
Wyobraźcie sobie potwora dwa razy większego niż człowiek, to znaczy mierzącego
dziesięć
czy dwanaście stóp, znakomicie sportretowanego przy użyciu najlepszych farb,
których
tajemnice wytwarzania zawsze znali ci Buszmeni bieli, czerwieni, czerni i
żółcieni, o oczach
zrobionych z wypolerowanych bryłek kryształu górskiego. Wyobraźcie sobie ogromną
małpę
człekokształtną, przy której największy goryl wydawałby się dzieckiem, mającą
jednak coś
z człowieka, a właściwie nie z człowieka, lecz z diabła.
Potwór pokryty był sierścią jak małpa, długimi, szarymi włosami rosnącymi w
pęczkach.
Miał bujną, rudą brodę jak człowiek, i nienormalnie długie ręce jak goryl, ale –
zwróćcie na to
uwagę – nie miał palców, tylko – tam, gdzie powinien być kciuk – potężny szpon.
Reszta dłoni
była zrośnięta razem jak płetwa u kaczki, choć – jak się zaraz przekonacie – ta
jej część, gdzie
powinny być palce, była giętka i potwór potrafił nią chwytać jak palcami.
Tak przynajmniej sugerował obraz, choć potem przyszło mi do głowy, że mógł
przedstawiać
potwora w rękawiczkach, takich, jakich w tym kraju używa się przy przycinaniu
żywopłotów.
Jednak, z drugiej strony, stopy, które na pewno ukazane były jako bose,
wyglądały tak samo, to
znaczy nie miały palców, tylko szpon w miejscu, gdzie powinien być duży palec.
Tułów był
potężny; zakładając, że malowidło przedstawiało potwora w wielkości naturalnej,
oceniłem jego
wagę na co najmniej 200 kilogramów. Potwór miał szeroką klatkę piersiową,
świadczącą
o olbrzymiej sile i wypukły, pomarszczony brzuch. Ale – i to jedna z cech
upodobniająca go
nieco do człowieka na biodrach miał przepaskę, a raczej skórę jakiegoś
zwierzęcia związaną
łapami, co wskazywało, że był to jakiś prymitywny rodzaj ubioru.
Tyle, jeśli chodzi o jego ciało. Teraz przejdźmy do głowy i do twarzy. Nie wiem,
jak je
opisać, ale spróbuję. Na karku, potężnym jak u byka, osadzona była dość mała
głowa. Twarz,
pomimo tej potężnej, rudej brody, o której już mówiłem, szerokich ust i
sterczących z górnej
szczęki, a zachodzących aż na dolną wargę żółtych kłów, miała w sobie coś
dziwnie kobiecego.
Prawdę mówiąc, wyglądała na twarz starej diablicy o zakrzywionym nosie. Czoło
było
nieproporcjonalnie duże, o masywnych łukach brwiowych, ale nie sprawiało
wrażenia, że jego
właściciel jest osobnikiem nieinteligentnym. Spod tych potężnych brwi spoglądały
głęboko
osadzone i nienaturalnie szeroko rozstawione, straszne, jarzące się oczy.
To nie wszystko, albowiem potwór wydawał śmiać się okrutnie, a rysunek wyjaśniał
powód
tego śmiechu. Otóż stopa bestii spoczywała na ciele mężczyzny, w którym
zatopiony był głęboko
szpon. W jednej ręce potwór trzymał głowę tego człowieka, najwyraźniej oderwaną
od ciała.
Drugą trzymał za włosy nagą dziewczynę, którą widocznie chciał zabrać. Widać
było, że jest ona
żywa, choć była ledwie naszkicowana, jakby ten szczegół nie interesował
specjalnie twórcy