Henry Rider Haggard. Heu-Heu czyli Potwór. Heu-Heu or the monster. Przekład Katarzyna i Andrzej Jankowscy Autor pragnie poinformować, iż niniejsza opowieść w jej obecnej postaci została spisana przed odkryciem w Rodezji skamieniałych szczątków praczłowieka, które mogły być zwłokami jednego z Kudłatych, Leśnych Ludzi, o których opowiada tu ustami Altana Quatermaina. Rozdział l BURZA Ja, wydawca i redaktor, którego obowiązkiem jako wykonawcy testamentu mego drogiego przyjaciela, świętej pamięci Allana Quatermaina, zwanego przez mieszkańców Afryki Macumazahnem, czyli Widzącym w Nocy, było przedstawienie historii jego przygód, doszedłem oto do ostatniej z nich. Muszę tu wyznać od razu, że opowiedział mi ją wiele lat temu w swej posiadłości „The Grange” w Yorkshire. Było to tuż przed jego ostatnią wyprawą w głąb Afryki, którą przedsięwziął z sir Henry’m Curtisem i kapitanem Goodem i z której już nie powrócił. Sporządziłem wówczas obszerne notatki, gdyż historia owa wydała mi się niezwykle dziwna i pouczająca, lecz niestety nie mogłem ich później odnaleźć, a nie chciałem ich odtwarzać z pamięci, obawiając się, że nie przekażę całej sprawy tak dokładnie, jak życzyłby sobie mój zmarły przyjaciel. Ale oto kilka dni temu, robiąc porządki na strychu, natrafiłem na torbę, którą używałem dawno temu, kiedy to jeszcze prowadziłem, albo raczej usiłowałem prowadzić, praktykę adwokacką. Ze wzruszeniem, które ogarnia człowieka, gdy po upływie wielu lat odkrywa przedmioty związane z wydarzeniami z lat młodzieńczych, podszedłem z nią do okna i jakoś otworzyłem zardzewiały zamek. Wewnątrz znajdowała się mała kolekcja zwykłych śmieci papiery dotyczące spraw, którymi zajmowałem się jako „murzyn”, pracując dla swojego znakomitego i uczonego kolegi, który później został sędzią, złamany niebieski ołówek i tak dalej. Przejrzałem te papiery czytając swoje własnoręcznie uczynione notatki na ich marginesach. Odnosiły się do spraw, których zupełnie nie pamiętałem, aczkolwiek w owym czasie były one dla mnie bez wątpienia ważne. Przedarłem te kartki z westchnieniem i rzuciłem na podłogę. Potem odwróciłem torbę do góry dnem, aby wytrząsnąć z niej kurz i wtedy wypadł z wewnętrznej kieszeni gruby notes w czarnej, lśniącej oprawie, taki, jaki można było niegdyś kupić za sześć pensów. Otworzyłem go i wzrok mój padł na tytuł. Brzmiał on: „Streszczenie niesamowitej opowieści A. Q. o Heu-Heu, potworze-bogu albo fetyszu, którego odkrył on razem z Hotentotem Hansem w Afryce Środkowej”. Natychmiast wszystko stanęło mi na powrót przed oczami. Zobaczyłem siebie siedzącego późną nocą w swojej sypialni w „The Grange” i robiącego pospiesznie, żeby nie zapomnieć szczegółów, stenograficzny zapis opowieści Allana, jak rankiem następnego dnia kontynuuję te notatki w pociągu zdążającym na południe i jak potem, w wolnych chwilach, uzupełniam je w swojej kancelarii w Elm Court. Przypomniałem sobie również, jak zmartwiłem się, kiedy nie mogłem nigdzie odnaleźć notesu, mimo iż wiedziałem, że ukryłem go w jakimś wyjątkowo bezpiecznym miejscu. Ujrzałem, jakby to było dziś, jak przetrząsam dom na przedmieściu Londynu, który wówczas do mnie należał, i jak w końcu, zniechęcony i przygnębiony, daję spokój poszukiwaniom. Wiele się wydarzyło od tamtej pory i ostatecznie zapomniałem i o tych notatkach, i o opisanej w nich historii. Teraz wyłoniły się niespodzianie z okrytej kurzem zapomnienia przeszłości, przedstawiam zatem ten rozdział obfitujący w niezwykłe przygody życia mego ukochanego przyjaciela, Allana Quatermaina, który już tak dawno temu wywędrował do Krainy Cieni, gdzie w końcu wszyscy kiedyś się znajdziemy. Pewnego wieczoru, po całodziennym polowaniu, siedzieliśmy – Allan, sir Henry Curtis, kapitan Good i ja – w palarni domu Quatermaina w Yorkshire, rozmawiając o różnych rzeczach. W pewnej chwili powiedziałem, że czytałem urywek artykułu przedrukowanego z jakiejś amerykańskiej gazety, gdzie donoszono, jakoby kilku myśliwych widziało na bagnach w okolicach Zambezi jakiegoś ogromnego przedpotopowego gada i spytałem Allana, czy wierzy w tę historię. Potrząsnął głową i odparł ostrożnie, że Afryka jest dużym kontynentem i że jest zupełnie możliwe, że w jej zakamarkach przetrwały jakieś prehistoryczne zwierzęta. – W każdym razie – dodał pospiesznie, jakby chciał uniknąć zbyt ogólnej rozmowy na ten temat – wiem, że na pewno odnosi się to do węży, bo zdarzyło mi się spotkać tak dużego, jak największa anakonda, które podobno osiągają długość sześćdziesięciu stóp, a nawet więcej. Prawdę mówiąc, zabiliśmy go, a raczej zrobił to mój służący, Hans. Przedtem jednak wąż chwycił i połknął jednego z moich ludzi. Wąż ten był czczony jako jakiś bożek. Być może to właśnie on dał podstawę do opowieści o ogromnych gadach. Zdarzyło mi się też, pomijając już inne przygody, o których wolę nie mówić, widzieć słonia o tak potężnych rozmiarach, że mógłby pochodzić z czasów prehistorycznych. Słonia tego znano podobno od setek lat i nazywano go Jana. – Zabiłeś go? spytał Good, patrząc przenikliwie na Allana przez swoje okulary. Mimo opalenizny, widać było, że Allan poczerwieniał. Odpowiedział dość szorstko jak na osobę, którą niełatwo było wyprowadzić z równowagi. – Nie wiesz o tym, że nie powinno się nigdy pytać myśliwego, a już szczególnie zawodowego myśliwego, czy zabił jakąś zwierzynę, czy nie, jeśli on sam nie chce o tym mówić? No, ale skoro już chcesz wiedzieć, to nie zabiłem tego słonia. Zabił go Hans, ocalając mi w ten sposób życie. Chybiłem go z obu luf, i to na parę jardów. – No, coś takiego! – wykrzyknął Good. – Chcesz nam powiedzieć, że spudłowałeś do wyjątkowo wielkiego słonia, którego miałeś na parę jardów? Musiałeś mieć niezłego stracha! – Chyba wyraźnie powiedziałem, że spudłowałem, prawda? A co do reszty, to pewnie masz rację. Bałem się. Jak wiesz, nigdy nie podawałem się za wielkiego śmiałka. Zresztą spotkanie z takim potworem jak Jana mogłoby wystraszyć każdego, nawet ciebie, Good. Ale jeśli spojrzysz na, to życzliwym okiem, to może dojdziesz do wniosku, że mogły być inne powody tego haniebnego – tak, haniebnego – zachowania, o którym nie chcę myśleć, a tym bardziej opowiadać, jako że w jego wyniku zginął stary Hans, którego kochałem. Good – miał już coś powiedzieć, ale zauważyłem, że sir Henry wyciągnął nogę, kopnął go w kostkę i Good zamknął usta. – Wracając do tematu powiedział Allan, chcąc wyraźnie uciec od nieprzyjemnych wspomnień – kiedyś spotkałem nie prehistorycznego gada co prawda, ale lud czczący jako boga potwora, który być może pochodził z czasów prehistorycznych. Wyglądało na to, że nie ma zamiaru powiedzieć nic więcej, więc spytałem z ciekawością: – Co to było, Allan? To długa historia, przyjacielu – odparł – a przy tym tak dziwna, że jestem pewien, iż Good nigdy by w nią nie uwierzył. Poza tym robi się późno i nie chciałbym was męczyć. Zresztą i tak nie zdołałbym dzisiaj opowiedzieć jej całej. – Jest tu whisky, woda sodowa i tytoń, więc bez względu na to co zrobią Curtis i Good, ja – mając takie zapasy – nie wypuszczę cię stąd, zanim mi jej nie opowiesz. Wiesz, że to nieuprzejmie iść spać przed gośćmi, zatem lepiej zacznij od razu dodałem ze śmiechem. Allan mruknął coś, potem chrząknął i widać było że nie jest zadowolony z takiego obrotu spraw, ale czując, że nie zamierzamy się ruszyć z pokoju i czekamy w milczeniu, co wyraźnie działało mu na nerwy, w końcu zaczął. – No cóż, skoro nalegacie... Wiele lat temu, kiedy byłem jeszcze stosunkowo młody, obozowałem pewnego dnia u podnóża Drakensberg. Podróżowałem z Pretorii z zapasem towarów, które miałem nadzieję sprzedać krajowcom, a potem udać się jeszcze bardziej na północ, żeby przez miesiąc czy dwa popolować. Kiedy znajdowaliśmy się na otwartej przestrzeni między dwoma wzgórzami, zerwała się jedna z największych burz, jakie dane mi było kiedykolwiek przeżyć. Jeśli dobrze pamiętam, było to w połowie czerwca, a wiesz dobrze – było to adresowane do mnie – jakie zdarzają się burze w Natalu o tej porze roku. Wydawało się, że burza nadciąga z dwóch stron równocześnie. Jak się potem okazało, były to w rzeczywistości dwie burze, które miały się spotkać nad naszymi głowami. Powietrze zgęstniało, zaczął wiać lodowaty wiatr i chociaż było dopiero wczesne popołudnie, zrobiło się prawie ciemno. Nad szczytami gór wokół nas widać było błyskawice, ale na razie nie słyszałem żadnych grzmotów i nie padało jeszcze. Oprócz woźnicy i voorloopera*[* Voorlooper – człowiek prowadzący pierwszą parę wołów w zaprzęgu] miałem ze sobą Hansa, o którym przed chwilą mówiłem, małego, pomarszczonego Hotentota, który od moich chłopięcych lat towarzyszył mi we wszystkich podróżach i przygodach. Był ze mną również wtedy, kiedy udałem się z Pietem Reliefem w tej nieszczęsnej misji do Dingaana, króla Zulusów, w misji, z której powróciliśmy na jednym koniu tylko ja i Hans. To był oryginalny facet, o nieokreślonym wieku. W pewnym sensie był on jednym z najsprytniejszych ludzi w całej Afryce. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto by mu dorównał pomysłowością albo równie dobrze tropił zwierzynę jak on. Jak wszyscy Hotentoci, miał pewną wadę – kiedy tylko nadarzała się sposobność, pił jak smok i wtedy nie nadawał się do niczego. Z drugiej strony miał wielką zaletę – był do mnie przywiązany jak pies, a raczej kochał mnie jak pies swego pana, który go wychował od szczeniaka. Zrobiłby dla mnie wszystko – okłamał, okradł, a nawet zamordował – i uważałby, że to jego święty obowiązek. Gotów był nawet zginąć dla mnie, co się niestety w końcu stało. Allan przerwał, żeby wypróżnić fajkę, ale myślę, że był to tylko pretekst, aby odwrócić się do kominka, obok którego stał, i ukryć twarz, bo zaledwie przed chwilą ją napełnił. Potem szybko obrócił się na pięcie i mówił dalej: – Szedłem parę kroków przed wozem, sprawdzając czy na szlaku, dumnie, ale bez uzasadnienia zwanym drogą, nie ma dziur albo kamieni, a za mną, na zwykłym miejscu – bo zawsze towarzyszył mi niczym cień – szedł Hans. Usłyszałem, jak zakasłał kilka razy, co znaczyło, że chce mi, swoim zwyczajem, zwrócić na coś uwagę, więc spytałem, nie odwracając się: – O co chodzi, Hans? – Nic takiego, Baas – odparł – tylko że nadciąga duża burza. Dwie burze, Baas. Kiedy się spotkają, to zaczną ze sobą walczyć i po niebie będą latać oszczepy, a obydwie chmury zaczną ryczeć i płakać. Tak powiedziałem ale nie widzę żadnego miejsca, gdzie by się można było schronić, więc nie możemy nic zrobić. Hans zrównał się ze mną i znowu zakasłał, mnąc w chudych palcach brudny kapelusz i dając w ten sposób do zrozumienia, że chce mi coś doradzić. – Wiele lat temu, Baas powiedział, wskazując brodą na kupę głazów u podnóża góry znajdującej się około milę na lewo od nas – byłą tam duża jaskinia. Kiedy byłem chłopcem, mieszkałem tam z paroma Buszmenami. Było to po tym, jak Zulusi spustoszyli Natal i w całym kraju nie było jedzenia, tak że ludzie musieli pożerać jeden drugiego. – No to czym żywili się ci Buszmeni, Hans? – Przeważnie ślimakami i pasikonikami, Baas. Jedli też antylopy, jeśli udało im się jakąś zabić z łuku. Kiedy nie ma nic innego, to pieczone gąsienice i szarańcza nie są złe. Pamiętam, że się nieźle na nich utuczyłem. – Myślisz, że lepiej będzie, jeśli poszukamy tej jaskini? Na pewno jest tam jaskinia, Hans? Tak, Bass, jaskinia nie może uciec. Chociaż to było dawno temu, to nie zapomniałem miejsca, w którym mieszkałem przez dwa miesiące. Patrzyłem na nadciągające chmury i zastanawiałem się. Były niesamowicie czarne i widać było, że będzie burza jak wszyscy diabli. Co więcej, sytuacja była tym bardziej nieprzyjemna, że droga akurat wiodła przez skały zawierające rudę żelaza, a wiedziałem z doświadczenia, że w takie miejsca zawsze biją pioruny. Przy tym wóz zaprzężony w woły też je przyciągał. Kiedy tak zastanawiałem się, nadbiegła z tyłu grupa Kafrów. Pędzili co sił w nogach, bez wątpienia szukając schronienia. Byli ubrani w swe najlepsze stroje, a większość grupy stanowili młodzi mężczyźni i dziewczęta. Najwidoczniej wybierali się na wesele albo wracali z niego. Kiedy nas mijali, jeden z nich, który widocznie mnie znał, krzyknął: – Pospiesz się, Macumazahn! Jak wiecie, tak mnie nazwali Zulusi. – Pioruny lubią to miejsce – i wskazał kijem najpierw na chmury, a potem na ziemię. To mnie ostatecznie przekonało. Podbiegłem do wozu i kazałem voorlooperowi iść za Hansem, a woźnicy pogonić woły. Potem wdrapałem się na wóz i skierowaliśmy się w stronę góry, gdzie zdaniem Hansa była jaskinia. Na szczęście teren był raczej płaski, a ziemia dość twarda. Poza tym, mimo że nie był tam od tylu lat, Hans świetnie pamiętał okolicę. Faktycznie, tak jak mówił, nigdy nie zapominał żadnego miejsca, w którym był choć raz. Zauważyłem na przykład, jak w pewnej chwili kazał voorlooperowi skręcić gwałtownie w prawo. Nie wiedziałem dlaczego to robi, jako że teren nie różnił się tam niczym od tego, po którym akurat jechaliśmy. Dopiero kiedy mijaliśmy to miejsce, spostrzegłem, że jest tam źródło otoczone mokradłem, w którym na pewno byśmy ugrzęźli. To samo zdarzyło się jeszcze parę razy, ale nie ma potrzeby wyliczać tu wszystkich przeszkód. Tymczasem powietrze zupełnie znieruchomiało – nie było najlżejszego powiewu – a mrok tak zgęstniał, że ledwie widać było woły idące w pierwszej parze. Zrobiło się też bardzo zimno. Nad szczytami gór nadal tańczyły błyskawice i nadal nie było słychać głosów grzmotów. W tym nienaturalnym stanie przyrody było coś przerażającego. Musiały to wyczuwać nawet woły, gdyż parły szybko do przodu nawet bez poganiania, jak gdyby wiedziały o tym naprawdę, gdyż instynkt ostrzega przed niebezpieczeństwem każde żywe stworzenie. Jeśli o mnie chodzi, miałem napięte nerwy i pragnąłem tylko tego, abyśmy jak najszybciej dotarli do jaskini. Wkrótce zapragnąłem tego jeszcze bardziej, bo chmury wreszcie się spotkały i trysnął z nich strumień ognia, który z ogłuszającym hukiem uderzył w ziemię. Ziemia zatrzęsła się, a ja oddałbym wszystko, żeby znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu, bo piorun uderzył jakieś pięćdziesiąt jardów za wozem, w miejsce gdzie byliśmy jeszcze minutę temu. Był to początek piekielnego balu, pierwszy akord muzyki. Po niebie nad nami zaczęły hulać błyskawice niczym tancerze po parkiecie. Trudno opisać piekło, które się wokół nas rozpętało. Ty, przyjacielu, który widziałeś tamtejsze burze, wiesz, że nie poddają się opisom. Od błyskawic o najrozmaitszych kształtach – pamiętam, że jedna wyglądała zupełnie jak płonąca korona na głowie jakiegoś olbrzyma – zrobiło się, po poprzednich ciemnościach, zupełnie jasno. Wydawało się, że biją, przy ogłuszających grzmotach, nie tylko z nieba na ziemię, ale nawet z ziemi w niebo. – Gdzie, do diabła, jest ta twoja jaskinia? – wrzasnąłem do Hansa, który wdrapał się na wóz i usiadł koło mnie. Krzyknął coś, czego nie zrozumiałem w ryku burzy, i wskazał na podstawę góry, oddaloną od nas o około dwieście jardów. Woły przeszły w galop. Wóz zaczął się tak chwiać i kołysać, że myślałem, iż zaraz się wywróci. Voorlooper starał się, jak mógł kierować zaprzęgiem, ale obawiałem się, że może się przewrócić i zostać stratowany na śmierć. Na szczęście jednak tak się nie stało, a woły biegły w dobrym kierunku. Woźnica walił je batem, aby utrzymać w szyku i o ile mogłem wywnioskować z ruchu jego ust, gdyż nic nie słyszałem, klął na czym świat stoi po holendersku i zulusku. W końcu zatrzymały się, gdyż wyrosło przed nimi strome zbocze, i kręcąc się ze strachu na wszystkie strony splątały zupełnie uprząż. Zeskoczyliśmy i zaczęliśmy rozplątywać rzemienie i zrzucać jarzma tak szybko, jak się tylko dało. Nie było to łatwe, zarówno dlatego, że cała uprząż była splątana, jak i z tego powodu, że musieliśmy to robić dosłownie pod ogniem, bo ze wszystkich stron biły pioruny. W pewnej chwili myślałem, że jeden z nich rąbnie w wóz i będzie po nas. Prawdę mówiąc, tak się bałem, że chciałem zostawić woły ich losowi i wskoczyć do jaskini, jeśli tam w ogóle była, bo nigdzie jej nie widziałem. Powstrzymywał mnie przed ucieczką tylko honor, bo gdybym uciekł, to czy mógłbym liczyć na to, że moi Kafrowie zostaną przy mnie w następnej trudnej sytuacji? Choćbyś się w środku trząsł ze strachu, nie możesz pokazać tubylcowi, że się boisz, bo w przeciwnym razie stracisz zupełnie szacunek. Wtedy już nie będziesz wielkim Białym Wodzem o szlachetnej krwi, ale zwykłym, równym mu, a nawet – jeśli trafisz na odważnego tubylca, o jakiego wśród tych dzielnych ludzi nie tak trudno – stojącym niżej od niego facetem. Udawałem więc, że nie robię sobie nic z piorunów, nawet wtedy, kiedy jeden łupnął w drzewo nie więcej niż trzydzieści kroków ode mnie. Akurat patrzyłem w tamtą stronę i nagle zobaczyłem zamiast drzewa słup ognia. Sekundę potem po drzewie został tylko tuman kurzu. Szczątek gałęzi strącił mi kapelusz z głowy. Razem z innymi szarpałem i kopałem woły, rozsupłując rzemienie tak szybko, jak mogłem, aż w końcu odwiązaliśmy wszystkie zwierzęta. Rozbiegły się wokół, szukając schronienia pod wystającymi skałami czy w innych miejscach, do których kierował je instynkt. Najtrudniej było uwolnić ostatnią, dyszlową parę, gdyż rwały się za swoimi krewniakami i tak zakleszczyły się w jarzmach, że w końcu nie mogąc ich z nich wyciągnąć, musiałem przeciąć uprząż. Rzuciły się za resztą, ale nie odbiegły daleko biedaki, gdyż nagle ujrzałem, że oba – biegły razem – padły, jakby otrzymały strzał prosto w serce. Powalił je piorun. Jeden natychmiast legł bez ruchu, a drugi przez kilka sekund wierzgał jeszcze nogami, aż wreszcie i on znieruchomiał. – No i co na to powiedziałeś? – spytał Good. – A co byś powiedział – odparł ostro Allan – gdybyś w taki sposób stracił najlepszą parę wołów i nie miał nawet sześciu pensów, żeby kupić inną? Zresztą wszyscy wiemy, jak potrafisz kląć, więc się niepotrzebnie pytam. – Ja bym powiedział... – zaczął Good, szykując się do przemowy, ale Allan uciszył go machnięciem ręki i mówił dalej. – Na pewno coś o Jowiszu Gromowładnym. To, co ja powiedziałem, usłyszał tylko anioł, który zapisuje moje czyny, ale chyba Hans domyślił się, co to było takiego, bo wrzasnął: To mogliśmy być my, Baas! Kiedy niebo się gniewa, musi komuś przyłożyć. Lepiej, że przyłożyło wołom niż nam. – Gdzie ta jaskinia, durniu?! – ryknąłem. – Zamknij gębę i prowadź nas do niej, bo zaczyna walić grad. Hans wyszczerzył zęby i skinął głową, a potem, ponaglony wielkim jak jajo ziarnem gradu, które rąbnęło go w głowę, zaczął się z zadziwiającą szybkością wspinać po zboczu, kiwając ręką, abyśmy podążyli za nim. Wreszcie doszliśmy do grupy spiętrzonych skał i, prześlizgując się między nimi, posuwaliśmy się prawie po omacku, bo teraz, kiedy zaczął padać grad, zrobiło się jeszcze ciemniej, niż było przed tą paradą błyskawic. Za największą z tych skał Hans dał nurka w rosnące tam krzaki, pociągając mnie za sobą między dwa kamienie, które tworzyły naturalne obramowanie wejścia do jaskini. To tutaj, Baas powiedział, wycierając dłonią krew z czoła rozciętego ziarnem gradu. W tej akurat chwili błyskawica rozświetliła ciemności i zobaczyłem przed sobą jaskinię. Nie widać było jej rozmiarów, ale niosący się echem w jej głąb odgłos grzmotu świadczył, że musi być bardzo duża. Rozdział II MALOWIDŁO W JASKINI Dotarliśmy do jaskini w samą porę, bo zaledwie woźnica i voorlooper wśliznęli się za nami, grad rozpadał się na dobre, a wiecie, albo w każdym razie słyszeliście, co to jest grad afrykański, szczególnie w górach Berg. Widziałem kiedyś arkusze ocynkowanej blachy podziurawione przez grad jak przez kule karabinowe i jestem pewien, że ten, przed którym udało nam się uciec, poprzebijałby nawet podwójną blachę, bo jego ziarna były duże jak jaja, i do tego miały ostre krawędzie. Gdyby burza zaskoczyła kogoś na odkrytej przestrzeni, a nie miał on ani wozu, ani siodła, pod którym mógłby się skryć, to wątpię, czy ujrzałby jeszcze kiedyś czyste niebo. Woźnica, który i tak prawie już płakał z żalu po stracie Kapteina i Deutchmanna, tej dyszlowej pary wołów, zaczął szaleć, gdyż obawiał się, że grad zabije pozostałe i chciał wyskoczyć z jaskini, aby zapędzić je w jakieś bezpieczne miejsce. Powiedziałem mu, żeby się uspokoił i przestał wygłupiać, bo nie mogliśmy im pomóc w żaden sposób. Hans, który zawsze w obliczu piorunów stawał się bardzo religijny, zauważył sentencjonalnie, że „Wielki-Wielki” w niebiosach na pewno zatroszczy się o nasze bydło, bo mój „czcigodny ojciec” (który nawrócił go na osobliwą mieszaninę różnych wierzeń będących według Hansa chrześcijaństwem) powiedział mu kiedyś, że bydło, pasące się na tysiącach wzgórz jest przedmiotem Jego szczególnej troski, a czyż tutaj nie znajduje się ono wśród tysiąca wzgórz? Woźnica, Zulus, który „nie odnalazł wiary” i był zwykłym dzikusem, odparł na to, że „Wielki-Wielki” mógł się zatroszczyć o Kapteina i Deutchmanna, ale jakoś nie zrobił tego. A potem, zupełnie jak niektóre wściekłe kobiety dla ulżenia swym nerwom, zaczął wyzywać Hansa. Nazwał go „żółtym szakalem”, powiedział, że ogon najgorszego z wołów jest więcej wart niż całe ciało Hansa i że chciałby, żeby grad wygarbował jego nędzną skórę zamiast siec nieocenione grzbiety wołów. Te uwagi na temat jego wyglądu zdenerwowały Hansa. Rozwarł wargi, obnażając zęby, niczym zły pies i odpowiedział Zulusowi w tym samym stylu, dodając uwagi o jego rodzinie, ze szczególnym uwzględnieniem matki i jej prowadzenia się. Wkrótce awantura przybrała taki obrót, że gdybym nie wkroczył, skończyłoby się pewnie walką na noże. Wskoczyłem energicznie między nich i zapowiedziałem, że jeśli któryś powie jeszcze choć jedno słowo, to wykopię go z jaskini, żeby otrzeźwiał na gradzie. Burza trwała jeszcze długo. W pewnym momencie wydawało się, że się oddala, ale zaraz wszystko wróciło z taką samą siłą. Przestał co prawda padać grad, ale po nim zaczęła się ulewa. Skutek tego był taki, że kiedy wreszcie ustały grzmoty, było już za późno, żeby jechać dalej i musieliśmy tam zostać na noc, tym bardziej że woźnica i voorlooper, którzy poszli szukać wołów, wrócili z wiadomością, że nie można ich nigdzie znaleźć. Nie było to miłe, jako że w jaskini panował straszny ziąb, a płótno wozu było tak przesiąknięte wodą, że nie sposób było pod nim spać. I tu raz jeszcze przydała nam się świetna pamięć Hansa. Pożyczył ode mnie zapałki, poszedł w głąb jaskini i po chwili wrócił, ciągnąc za sobą stertę zakurzonych i pogryzionych przez robaki, ale suchych i doskonale nadających się na ognisko gałęzi. – Skąd to wyciągnąłeś? – spytałem. – Baas odpowiedział kiedy mieszkałem tu z Buszmenami, zanim jeszcze te czarnuchy (ta obelga odnosiła się do woźnicy i voorloopera, którzy nazywali się Mawun i Induka) zostały spłodzone przez nieznanych ojców, zgromadziłem tu zapas drzewa na zimę albo na wypadek, gdybym miał tu jeszcze wrócić. Leży tu do tej pory. To samo robią mrówki, żeby ich dzieci miały co jeść, kiedy one zginą. Jeśli ci Kafrzy pomogą mi przynieść więcej, to będziemy mieli dobre ognisko i nie zmarzniemy. Podziwiając dar przewidywania, który Hans odziedziczył po setkach pokoleń swych zmagających się z przeciwnościami przyrody przodków, kazałem Kafrom pomóc mu. Poszli za nim w głąb jaskini, patrząc na niego spode łba i w rezultacie po niedługim czasie siedzieliśmy przy płonącym wesoło ognisku. Potem przyniosłem jedzenie, bo na szczęście rankiem strzeliłem antylopę Duikera, i butelkę ginu. Mięso upiekliśmy na węglach i wkrótce jedliśmy wyborny obiad. Wiem, że wiele osób nie pochwala dawania napojów spirytusowych krajowcom, ale przekonałem się, że kiedy są zziębnięci, kropelka czegoś mocniejszego wcale im nie szkodzi, za to znakomicie poprawia nastrój. Kłopot polegał tylko na tym, że musiałem mieć oko na Hansa, żeby się za bardzo nie pokrzepił, więc położyłem się spać z butelką w objęciach. Kiedy zaspokoiliśmy głód, zapaliłem fajkę i zacząłem rozmawiać z Hansem, który po kielichu zrobił się rozmowny. Spytał mnie, ile lat może mieć ta jaskinia. Odparłem, że pewnie jest tak stara, jak całe góry Berg. Rzekł na to, że też tak myślał, a to dlatego, iż na dnie w głębi jaskini są odciśnięte ślady zwierząt, jakich nigdy nie widział ani o jakich nie słyszał. Obiecał, że jeśli będę chciał, to rano mi je pokaże. Powiedział też, że rozrzucone są tam dziwne, skamieniałe kości, które musiały tworzyć szkielety jakichś olbrzymów. Był pewien, że kiedy rankiem do jaskini zajrzy słońce, będzie mógł je odnaleźć. Wyjaśniłem wtedy Hansowi i Kafrom, że tysiące tysięcy lat temu, kiedy nie było jeszcze ludzi, żyły na świecie ogromne zwierzęta, olbrzymie słonie, gady sto razy większe od największego krokodyla i małpy większe od goryli. Bardzo ich to zaciekawiło, a Hans rzekł, że z tymi małpami to prawda, bo sam widział obraz takiej małpy albo jakiegoś olbrzyma podobnego do małpy. – Gdzie? – spytałem. – W książce? – Nie, Baas. W tej jaskini. Namalowali go Buszmeni dziesięć tysięcy lat temu. (Dziesięć tysięcy lat temu oznaczało, że było to w jakiejś bardzo odległej przeszłości). To mi przypomniało legendy o stworzeniu zwanym Ngoloko, które miało jakoby żyć gdzieś na bagnach Wschodniego Wybrzeża. Zwierzę to, w którego istnienie absolutnie nie wierzyłem, uważając je za wymysł krajowców, miało podobno przynajmniej osiem stóp wysokości, pokryte było szarą sierścią, a zamiast palców miało szpon. Wiadomości o tym stworze zawdzięczałem głównie pewnemu staremu myśliwemu portugalskiemu, który przysięgał, że widział ślady jego stóp odciśnięte w błocie i twierdził, że zabił jednego z jego ludzi i urwał mu głowę. Spytałem Hansa, czy kiedykolwiek słyszał o tym. Odparł mi, że słyszał, lecz że zwano je nie Ngoloko, a Milhoy, ale że ten diabeł namalowany w jaskini jest jeszcze większy. Pomyślałem, że nabiera mnie, jak to często czynią krajowcy i zażądałem, żeby mi zaraz pokazał to malowidło. – Lepiej zaczekać Baas, aż zaświeci słońce – odparł – bo wtedy będzie lepiej widać. Zresztą tego diabła nie jest przyjemnie oglądać w nocy. – Pokaż mi to zaraz – powiedziałem ostro. – Mamy przecież latarnie z wozu. Hans niechętnie poprowadził mnie jakieś pięćdziesiąt kroków w głąb jaskini. Szedł przodem z latarnią, ja za nim z drugą, a za mną szli obaj Zulusi ze świecami w rękach. Po drodze widziałem na ścianach wiele obrazów namalowanych przez Buszmenów. Spostrzegłem też kilka płaskorzeźb wykonanych przez ten dziwny lud. Niektóre z malowideł wyglądały na zupełnie nowe, inne wyblakły ze starości albo może złuszczyła się farba, której używali ci prymitywni artyści. Wszystkie malowidła miały ten sam charakter. Przedstawiały antylopy eland i inne oraz polujących na nie ludzi z łukami, słonie, a także lwa rzucającego się na człowieka z dzidą. Jedno wszakże malowidło, które dziwnym przypadkiem było akurat najlepiej zachowane z nich wszystkich, różniło się od reszty i przykuło moją uwagę. Przedstawiało ono mężczyzn o białych twarzach, którzy zdawali się mieć na sobie zbroje i dziwaczne, stożkowate nakrycia głowy przypominające czapki zwane chyba frygijskimi, atakujących kraal*. [*Kraal (afrikaans) – obronne osiedle o zabudowaniach stojących zwartym kręgiem, zazwyczaj zamykających plac przeznaczony dla bydła] Wyraźnie widać było charakterystyczne, okrągłe chaty i trzcinowy płot otaczający wioskę. Z lewej strony kilku napastników ciągnęło kobiety w stronę czegoś, co – sądząc z wielu falistych linii znajdujących się w tym miejscu – było morzem. Zaparło mi dech z wrażenia, bo stałem oto prawdopodobnie przed obrazem ukazującym Fenicjan podczas jednej z ich zbójeckich wypraw, które – jak podają starożytni autorzy – podejmowali często dla zdobycia kobiet. Gdyby istotnie obraz przedstawiał takie wydarzenie, to musiał zostać namalowany przez Buszmena żyjącego przynajmniej dwa tysiące lat temu, a może i wcześniej. Fantastyczne! Jednak Hans wydawał się w ogóle nie interesować tym malowidłem. Poszedł dalej, pragnąc widocznie jak najszybciej wykonać przykre zadanie, a ja – nie chcąc się zgubić w przepastnej jaskini – musiałem iść za nim. W końcu stanęliśmy przed szczeliną w ścianie jaskini. Gdybym był sam, minąłbym ją, nie zwracając na nią w ogóle uwagi, bo niczym nie różniła się od innych szczelin, których było tam sporo. To tutaj, Baas – powiedział. – Teraz, Baas, idź za mną i patrz pod nogi, bo dno jest popękane. Przecisnąłem się przez otwór z pewnym trudem, choć nie jestem przecież tęgi. Od otworu prowadził wąski tunel, wyżłobiony przez wodę albo utworzony przed setkami tysięcy lat w wyniku wybuchu gazów. Myślę, że powstał raczej w ten drugi sposób, jako że sklepienie było nierówne i pełne ostrych załamań, czego nie spotyka się w korytarzach wydrążonych przez wodę. Zresztą nieważne, bo nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób powstały te wielkie afrykańskie jaskinie. Jednak dno tunelu było zupełnie gładkie, jak gdyby zostało wyszlifowane stopami wielu pokoleń ludzi. Po jakichś dwudziestu krokach Hans kazał mi zatrzymać się i pod żadnym pozorem nie ruszać się. Posłuchałem go, zastanawiając się, o co chodzi. Zobaczyłem, że podnosi swoją latarnię, która przez ucho u góry miała przewleczony rzemień, aby łatwiej można ją było zawiesić na wozie, i zakłada rzemień na szyję w taki sposób, że latarnia znalazła się na jego plecach. Potem odwrócił się twarzą do ściany, przycisnął do niej, jakby nie chciał patrzeć na to, co znajduje się z tyłu, i ostrożnie zaczął posuwać się bokiem, chwytając się rękami występów skalnych. Przeszedłszy jak krab około trzydziestu stóp, odwrócił się i powiedział. – Teraz, Baas, musisz zrobić to samo, co ja. – Dlaczego? – spytałem. – Opuść, Baas, latarnię w dół, to zobaczysz dlaczego. Zrobiłem to i spostrzegłem, że o krok czy dwa przede mną znajduje się przepaść. Nie mogłem ocenić, jak jest głęboka, gdyż w świetle lampy nie udało mi się dostrzec dna. Zorientowałem się też, że półka skalna tworząca most łączący oba brzegi rozpadliny, po którym przeszedł Hans, ma w najszerszym miejscu najwyżej dwanaście cali, a w paru miejscach chyba niespełna sześć. – Głęboka ta przepaść? – spytałem. W odpowiedzi Hans podniósł odłamek skały i cisnął w dół. Trwało dłuższą chwilę, zanim usłyszałem odgłos uderzenia. – Mówiłem ci, Baas – rzekł Hans z wyższością – że lepiej poczekać do rana, kiedy dotrze tu trochę światła, ale Baas nie chciał mnie słuchać, bo on na pewno wie lepiej. Ale może teraz Baas pójdzie spać, co chyba jest najmądrzejsze, i poczeka do rana? Prawdę mówiąc, niczego bardziej nie pragnąłem, bo miejsce to było wyjątkowo nieprzyjemne. Ale byłem taki zły na Hansa za to, iż spłatał mi figla, że raczej naraziłbym się na skręcenie karku niż dałbym mu powód do drwin. – Nie – odparłem spokojnie. – Pójdę spać dopiero wówczas, kiedy zobaczę ten obraz, o którym mówiłeś. Teraz dla odmiany Hans przeraził się i zaczął mnie prosić, żebym nie przechodził na drugą stronę, co przywiodło mi na myśl biblijną przypowieść o Abrahamie i bogaczu, z tym tylko, że ja nie byłem spragniony, a Hans w niczym nie przypominał Abrahama. Teraz już wszystko rozumiem – powiedziałem. – Nie ma tam żadnego malowidła. To po prostu twój kolejny dowcip. Ale pójdę sprawdzić i jeśli okaże się, że mnie okłamałeś, to pożałujesz tego. Ten obraz tam jest, a przynajmniej był, kiedy byłem młody – powiedział Hans ponuro – a jeśli chodzi o resztę, to Baas wie najlepiej. Jeśli Baas połamie sobie wszystkie kości, to niech nie ma o to do mnie pretensji i powie w niebie całą prawdę swojemu czcigodnemu ojcu, który zostawił mi go pod opieką. Niech mu Baas powie, że Hans błagał go, żeby tego nie robił, ale Baas był zły i nie chciał go słuchać. A na razie niech Baas lepiej ściągnie buty, bo stopy tych Buszmenów, których duchy czuję tu wszędzie dookoła, wyślizgały tę półkę. Usiadłem i w milczeniu zdjąłem buty, myśląc sobie w duchu, że oddałbym wszystkie oszczędności, które zgromadziłem w banku w Durbanie, żeby tylko nie przechodzić tej próby. Cóż to za dziwna rzecz – duma białego człowieka, szczególnie jeśli wywodzi się z rasy anglosaskiej czy innej określanej tym mianem! Nie miałem żadnego powodu, żeby podejmować takie ryzyko, a mimo to – nie chcąc, żeby się ze mnie naśmiewali za plecami ci Zulusi i Hans – zdecydowałem się je podjąć. Po to tylko, żeby nie narazić na szwank swojej dumy! W myślach kląłem Hansa, jaskinię, burzę, która mnie tu zagnała, obraz i wszystko inne. Potem, ponieważ moja latarnia nie miała rzemienia, wziąłem – choć strasznie śmierdziała – blaszane kółko w zęby, zmówiłem cichą modlitwę i zacząłem przechodzić z taką miną, jakby mi się to podobało. Prawdę mówiąc, niewiele pamiętam z tej przeprawy, oprócz tego, że wydawała się trwać trzy godziny, a nie minutę i że obaj Zulusi lamentowali wniebogłosy, żegnając się ze mną na zawsze i nazywając mnie swoim ojcem i matką od czterech pokoleń. Udało mi się jakoś przeleźć po tej przeklętej półce, przyciskając mocno brzuch, jakby był to organ chwytny, do ściany i czepiając się wystających kamieni, przy czym złamałem dwa paznokcie. No, ale w końcu dotarłem na drugi brzeg cało i zdrowo, choć pod koniec ześliznęła mi się stopa i otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, w wyniku czego latarnia spadła w przepaść, wyrywając mi przy okazji chwiejący się ząb. Hans wyciągnął do mnie swą kościstą rękę, chcąc mnie złapać za kołnierz, ale w ciemnościach chwycił mnie za lewe ucho i tak podtrzymywany dotarłem wreszcie na drugą stronę klnąc z bólu Hansa i jaskinię. Chociaż niejeden obraziłby się za te zniewagi, Hans nie wziął ich sobie w ogóle do serca, ciesząc się, że przeszedłem bezpiecznie. – Nie martw się tym zębem, Baas – powiedział. – Dobrze, że wypadł i to wtedy, kiedy się nie spodziewałeś, bo teraz znowu będziesz mógł jeść suchary i twardy biltong*.[* Biltong – solone i suszone na słońcu mięso, pokrojone w paski] Gorsza sprawa z latarnią, ale może uda nam się dostać nową w Pretorii czy gdzie indziej. Doszedłszy do siebie, spojrzałem w przepaść. Głęboko w dole dojrzałem ogień – przy upadku rozbił się pojemnik lampy i teraz cała nafta płonęła – na jakimś białym podłożu. – Co to jest to białe na dole? – spytałem. – Wapno? – Nie, Baas. To połamane kości ludzkie. Kiedyś spuściłem się z pomocą Buszmenów w dół na linie skręconej z sitowia i skór antylop, żeby się tam rozejrzeć. Pod tą jest inna jaskinia, ale nie wszedłem do niej, bo się bałem. – A skąd się tam wzięły te kości, Hans? – Muszą ich tam być całe setki. Tak, Baas, wiele setek, a dostały się tam w taki sposób: Buszmeni mieszkali w tej jaskini od początku świata, a z przepaści zrobili pułapkę, podobną do dołów na zwierzynę. Przykrywali ją gałęziami, które przysypywali piaskiem, tak że wyglądało, że jest tam taka sama skała, jak w całej jaskini. Robili to zresztą dopóty, dopóki, niedawno temu, ostatnich z nich nie wybili Burowie i Zulusi, którym kradli owoce i bydło. A zatem, kiedy atakowali ich wrogowie, co się często zdarzało, bo zabicie Buszmena było zawsze słusznym postępkiem, uciekali do jaskini, a potem przez ten korytarz i półkę, co mogli zrobić z zamkniętymi oczami, na drugą stronę przepaści. Ale głupi Kafrzy czy kto inny goniąc ich wbiegali na gałęzie, spadali w dół i zabijali się. Musiało się to zdarzać często, Baas, bo jest tam kupa czaszek. Niektóre z nich zupełnie czarne ze starości i zamienione w kamień. – Należałoby się spodziewać, Hans, że z czasem ci Kafrowie zmądrzeli. Tak, Baas, ale martwi zachowywali tę mądrość dla siebie, bo myślę, że kiedy wszyscy napastnicy znaleźli się w tym korytarzu, to inni Buszmeni, którzy byli ukryci w jaskini, zamykali odwrót i strzelali do nich zatrutymi strzałami, tak że w końcu nikt z napastników nie wychodził stąd żywy. Buszmeni powiedzieli mi, że ich ojcowie już dawno obmyślili ten plan. A zresztą nawet jeśli komuś udało się stąd uciec, to w następnym pokoleniu nikt już nie pamiętał o tej pułapce i wszystko powtarzało się od nowa, bo na świecie jest wielu durniów, Baas, a dureń, który przychodzi potem jest tak samo głupi jak ten, co był przedtem. Śmierć leje wodę mądrości na piasek, a piasek jest zawsze spragniony i zaraz na nowo wysycha. Gdyby tak nie było, Baas, to mężczyźni przestaliby zakochiwać się w kobietach, a przecież nawet wielcy ludzie – tacy jak ty, Baas – zakochują się. Wymierzywszy mi ten cios, Hans – nie chcąc usłyszeć odpowiedzi – zaczął gadać z woźnicą i voorlooperem, którzy zostali z drugiej strony przepaści. – No szybciej, chodźcie tu, dzielni Zulusi, bo zmuszacie do czekania waszego wodza i mnie. Zulusi, wyciągając przed siebie świece, zajrzeli do przepaści. – Umm! – powiedział jeden z nich. – Czy jesteśmy nietoperze, żeby przelecieć nad tą dziurą, albo pawiany, żeby przebiec po półce nie szerszej od dzidy, albo muchy, żeby przeleźć po ścianie? Um! Nie pójdziemy. Poczekamy tutaj. To jest droga tylko dla takiej żółtej małpy jak ty albo dla tych, co znają czary białego człowieka, jak Inkoos Macumazahn. – No tak – powiedział Hans z namysłem. – Nie jesteście żadnym z tych stworzeń, z których każde jest na swój sposób dobre. Jesteście tylko parą tchórzliwych Kafrów, czarnymi workami, które ktoś nadmuchał tak, że przypominają ludzi. Ja, „żółty szakal”, potrafię przejść po półce i Baas potrafi przejść po półce, ale wy, nadęte wory, nie możecie nawet przelecieć nad tą dziurą, bo boicie się, żebyście nie pękli, wy, nadęte wory, lećcie z powrotem do wozu i przynieście tu zwój liny, bo możemy jej potrzebować. Jeden z nich odparł pokornym głosem, że nie będą słuchać rozkazów Hotentota, wobec czego powiedziałem: – Idźcie po tę linę i natychmiast wracajcie. Poszli z przygnębionymi minami, bo ubodły ich słowa Hansa i raz jeszcze przekonali się, że, w każdej sprzeczce on ostatecznie jest górą. W rzeczywistości byli obaj odważnymi ludźmi, ale żaden Zulus nie czuje się dobrze pod ziemią, a już szczególnie w miejscu, gdzie jest ciemno i – jego zdaniem – straszy. Teraz, Baas – powiedział Hans – pójdziemy obejrzeć ten obraz... To znaczy, jeśli nie uważasz, że skłamałem, bo w takim razie lepiej sobie oszczędzić trudu, usiąść tu, obciąć połamane paznokcie i poczekać, aż Mawun i Induka przyniosą linę. – Zamknij się, gadzie, i prowadź dalej! – powiedziałem, mając już dość jego kpin, i poparłem te słowa tęgim kopniakiem. Był to jednak wielki błąd z mojej strony, gdyż zapomniałem, że jestem bez butów, a Hans miał w tylnej kieszeni swych brudnych portek coś twardego albo też jego tyłek był twardy jak kamień. Krótko mówiąc, wybiłem sobie palce u stopy, a Hansowi nic się nie stało. – No widzisz, Baas – rzekł Hans ze słodkim uśmiechem – powinieneś zawsze pamiętać to, czego uczył mnie twój czcigodny ojciec że zanim kopniesz w ciernie, musisz włożyć buty. Mam w tylnej kieszeni świder i parę gwoździ, które włożyłem tam rano, reperując tę twoją budę, Baas. Powiedziawszy to, natychmiast odskoczył, na wypadek gdybym chciał sprawdzić, czy na głowie też ma gwoździe, a ponieważ zabrał ze sobą jedyną lampę, musiałem skoczyć, a raczej pokuśtykać za nim. Korytarz, którego dno też było tu wygładzone tysiącami stóp dawno zmarłych mieszkańców jaskini, biegł prosto przez osiem czy dziesięć kroków, a potem skręcał w prawo. Kiedy doszliśmy do tego załamania, zobaczyłem nad głową światło. Nie rozumiałem, skąd się ono bierze, dopóki nie postąpiłem jeszcze o krok. Stwierdziłem wtedy, że znajduję się w kominie skalnym czy czymś w rodzaju leja – mógł mierzyć jakieś trzydzieści stóp w poprzek – którego ściany wznosiły się na osiemdziesiąt czy sto stóp, kończąc się otworem w boku góry, pod którą znajdowała się jaskinia. Co go tak uformowało, nie mam pojęcia, ale – jak powiedziałem – kształtem przypominał zupełnie lejek, taki, jakich używa się do nalewania piwa do beczki czy wina do karafki. My znajdowaliśmy się oczywiście w węższym końcu tego lejka. Światło, które mnie tak zdumiało, padało z nieba, na którym teraz – po burzy – pojawiły się gwiazdy. Było tuż po pełni, ale gęsta chmura, pozostająca po cofającej się burzy, zakrywała akurat księżyc. Ściany leja wznosiły się prawie prostopadle na wysokość może dwudziestu pięciu stóp, a potem rozszerzały się i biegły ukośnie aż do jego wylotu. Zauważyłem jeszcze jedną osobliwość, mianowicie z zachodniej ściany leja, do której akurat staliśmy zwróceni twarzami, na wysokości, na której lej zaczynał się rozszerzać, wystawał biegnący w poprzek skały blok skalny, który tworzył coś w rodzaju okapu. – No, Hans – powiedziałem, kiedy obejrzałem to osobliwe miejsce – gdzie jest to twoje malowidło? Nie widzę go. – Wacht een beetje (to znaczy: „Zaczekaj chwilę”), Baas. Zza chmury wychodzi księżyc. Kiedy wyjdzie, zobaczysz ten obraz, chyba że ktoś go zdrapał. Obróciłem się nieco, aby popatrzyć na chmurę i ujrzeć widok, który nigdy mnie nie znudzi – wyłanianie się wspaniałego afrykańskiego księżyca z jego siedziby ukrytej w ciemności. Widać już było srebrną poświatę rozlewającą się po firmamencie, w blasku której bladło światło gwiazd. Potem ukazał się nagle brzeg jego tarczy, która szybko rosła, aż w końcu z czarnych oparów wyłonił się cały glob i przez chwilę zdawał się spoczywać na krawędzi leja, cudowny, doskonały! W jednej chwili cały lej wypełniło światło tak silne, że można by przy nim czytać. Przez parę minut stałem oszołomiony pięknem tego widoku, zapomniawszy o wszystkim innym. Z kontemplacji wyrwał mnie dopiero ochrypły chichot Hansa. Teraz odwróć się, Baas, i popatrz na ten śliczny obraz. Odwróciłem się i poszedłem wzrokiem za jego wyciągniętą ręką. Wskazywał na ścianę z tym blokiem sterczącym w kierunku wschodnim. W następnej sekundzie – wierzcie mi, przyjaciele, że nie przesadzam – mało nie przewróciłem się z wrażenia. Czy przyśnił się kiedykolwiek komuś z was koszmarny sen, w którym staliście twarzą w twarz z diabłem? Mnie tak. Otóż wtedy, w tej jaskini miałem przed sobą diabła o wiele straszniejszego niż może się przyśnić nawet przy największej niestrawności. Wyobraźcie sobie potwora dwa razy większego niż człowiek, to znaczy mierzącego dziesięć czy dwanaście stóp, znakomicie sportretowanego przy użyciu najlepszych farb, których tajemnice wytwarzania zawsze znali ci Buszmeni bieli, czerwieni, czerni i żółcieni, o oczach zrobionych z wypolerowanych bryłek kryształu górskiego. Wyobraźcie sobie ogromną małpę człekokształtną, przy której największy goryl wydawałby się dzieckiem, mającą jednak coś z człowieka, a właściwie nie z człowieka, lecz z diabła. Potwór pokryty był sierścią jak małpa, długimi, szarymi włosami rosnącymi w pęczkach. Miał bujną, rudą brodę jak człowiek, i nienormalnie długie ręce jak goryl, ale – zwróćcie na to uwagę – nie miał palców, tylko – tam, gdzie powinien być kciuk – potężny szpon. Reszta dłoni była zrośnięta razem jak płetwa u kaczki, choć – jak się zaraz przekonacie – ta jej część, gdzie powinny być palce, była giętka i potwór potrafił nią chwytać jak palcami. Tak przynajmniej sugerował obraz, choć potem przyszło mi do głowy, że mógł przedstawiać potwora w rękawiczkach, takich, jakich w tym kraju używa się przy przycinaniu żywopłotów. Jednak, z drugiej strony, stopy, które na pewno ukazane były jako bose, wyglądały tak samo, to znaczy nie miały palców, tylko szpon w miejscu, gdzie powinien być duży palec. Tułów był potężny; zakładając, że malowidło przedstawiało potwora w wielkości naturalnej, oceniłem jego wagę na co najmniej 200 kilogramów. Potwór miał szeroką klatkę piersiową, świadczącą o olbrzymiej sile i wypukły, pomarszczony brzuch. Ale – i to jedna z cech upodobniająca go nieco do człowieka na biodrach miał przepaskę, a raczej skórę jakiegoś zwierzęcia związaną łapami, co wskazywało, że był to jakiś prymitywny rodzaj ubioru. Tyle, jeśli chodzi o jego ciało. Teraz przejdźmy do głowy i do twarzy. Nie wiem, jak je opisać, ale spróbuję. Na karku, potężnym jak u byka, osadzona była dość mała głowa. Twarz, pomimo tej potężnej, rudej brody, o której już mówiłem, szerokich ust i sterczących z górnej szczęki, a zachodzących aż na dolną wargę żółtych kłów, miała w sobie coś dziwnie kobiecego. Prawdę mówiąc, wyglądała na twarz starej diablicy o zakrzywionym nosie. Czoło było nieproporcjonalnie duże, o masywnych łukach brwiowych, ale nie sprawiało wrażenia, że jego właściciel jest osobnikiem nieinteligentnym. Spod tych potężnych brwi spoglądały głęboko osadzone i nienaturalnie szeroko rozstawione, straszne, jarzące się oczy. To nie wszystko, albowiem potwór wydawał śmiać się okrutnie, a rysunek wyjaśniał powód tego śmiechu. Otóż stopa bestii spoczywała na ciele mężczyzny, w którym zatopiony był głęboko szpon. W jednej ręce potwór trzymał głowę tego człowieka, najwyraźniej oderwaną od ciała. Drugą trzymał za włosy nagą dziewczynę, którą widocznie chciał zabrać. Widać było, że jest ona żywa, choć była ledwie naszkicowana, jakby ten szczegół nie interesował specjalnie twórcy dzieła. – Czy to nie piękny obraz, Baas? – szydził Hans. – Teraz Baas nie będzie mówił, przynajmniej przez tydzień, że stary Hans kłamie. Rozdział III OTWIERACZ DRÓG Gapiłem się na rysunek i gapiłem, aż w końcu zrobiło mi się słabo i musiałem usiąść na ziemi. – Widzę, że śmiejesz się ze mnie, młodzieńcze (słowa te zwrócone były do mnie, autora tych zapisków). Bez wątpienia doszedłeś do wniosku, że malowidło to musiało być dziełem jakiegoś obdarzonego niezwykłą wyobraźnią Buszmena, który oszalał i utrwalił na skale halucynacje swojego chorego umysłu. Oczywiście rano ja też doszedłem do takiego wniosku, ale wówczas, kiedy siedziałem przed tym malowidłem, nie myślałem tak. Znajdowałem się na odludziu, w niesamowitym miejscu. Tuż obok była przepaść pełna ludzkich kości, panowała martwa cisza, którą przerywał z rzadka tylko odległy głos szakala czy hieny wyjącej do księżyca, a miałem za sobą ciężki, pełen wrażeń dzień – choćby przejście ponad tym dołem śmierci, który przypominał mi czytane kiedyś historie o normańskich zamkach, gdzie wtrącano więźniów do przepastnych lochów na wieczne zatracenie. Poza tym, jak może miałeś okazję sam się przekonać mimo młodych lat, światło księżyca różni się od światła słonecznego i straszne rzeczy wywierają na nas, a przynajmniej na niektórych z nas, większe wrażenie w nocy niż w dzień. Tak czy inaczej, usiadłem, bo zrobiło mi się słabo i myślałem, że zwymiotuję. – Co się stało, Baas? spytał Hans tym samym, drwiącym tonem. – Jeśli zrobiło ci się niedobrze, Baas, to nie martw się, odwrócę się tyłem. Pamiętam, że mnie też zrobiło się niedobrze, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Heu-Heu... siedziałem, o tam – dodał, wskazując palcem jakieś miejsce. – Dlaczego nazywasz tego potwora Heu-Heu? spytałem, próbując zapanować nad wywrotową działalnością mego układu pokarmowego. – Ponieważ to jego pieszczotliwe imię, które pewnie dała mu mamusia, kiedy był mały. (W tym momencie znowu zrobiło mi się niedobrze. Dobiła mnie myśl o tym, że ten potwór miał matkę – zupełnie jak widok tłustego boczku dobija szczura lądowego podczas sztormu na statku). – Skąd to wiesz? – wykrztusiłem. – Buszmeni mi powiedzieli, Baas. Powiedzieli mi, że ich ojcowie tysiąc lat temu mieszkali daleko stąd i znali tego Heu-Heu i że to z jego powodu opuścili swój kraj. Nigdy nie mogli spokojnie spać, zupełnie jak Bur, kiedy się dowie, że inny Bur buduje dom o sześć mil od niego. Powiedzieli mi, że ich praprapradziadowie słyszeli z odległości wielu mil, jak ryczał i walił się w piersi. Ale przypuszczam, że kłamali, bo nie wierzę, żeby naprawdę wiedzieli coś o Heu-Heu albo o tym, kto namalował jego portret na tej skale, Baas. – Ja też nie wierzę – odparłem. – No, Hans, myślę, że mam na dzisiaj dosyć twego przyjaciela Heu-Heu i powinienem się przespać. – Tak, Baas, ja też. Ale przyjrzyj mu się jeszcze dobrze, Baas, zanim stąd pójdziemy. Takiego obrazu nie ogląda się co noc. Sam wiesz, Baas, że to ty chciałeś tu przyjść. Miałem zamiar znowu kopnąć Hansa, ale na szczęście przypomniałem sobie w porę o tych gwoździach w jego kieszeni, więc posławszy mu tylko wdzięczne spojrzenie, ruchem pełnym godności nakazałem mu, aby prowadził z powrotem. Już nigdy więcej nie widziałem tej podobizny Heu-Heu, Belzebuba, czy kim tam był ów potwór. Chociaż zamierzałem wrócić tam rankiem, aby go dokładniej obejrzeć przy świetle dziennym, to kiedy nastał ranek, stwierdziłem, że nie będę ryzykował jeszcze jednej przeprawy przez tę półkę nad przepaścią i zadowolę się wspomnieniem pierwszego wrażenia. Podobno pierwsze wrażenie jest zawsze najlepsze. Jak pierwszy pocałunek, dodał Hans, kiedy mu o tym powiedziałem. Nie znaczy to, że mogłem zapomnieć o Heu-Heu. Przeciwnie – nie przesadzę, jeśli powiem, że ten diabelski stwór prześladował mnie. Nie mogłem potraktować obrazu jako po prostu wytworu chorej wyobraźni jakiegoś dzikusa. Wiele cech wskazywało, a przynajmniej wydawało mi się – błędnie, jak teraz uważam – że wskazuje na to, iż malowidło to jest dziełem Buszmenów, a byłem pewien, że żaden Buszmen, nawet gdyby miał delirium tremens – czego nie można temu ludowi absolutnie zarzucić, jako że nigdy nie mieli okazji, żeby się z tym zapoznać – nie potrafiłby stworzyć takiego demona we wnętrzu swej duszy – jeśli Buszmeni mają dusze. Nie, bez względu na to, czy był Buszmenem czy nie, ten artysta narysował coś, co widział albo co wydawało mir się, że widział. Wskazywało na to wiele rzeczy, i tak, prawy łokieć Heu-Heu był bardzo spuchnięty, jak gdyby został tam kiedyś zraniony. Dalej, szpon na jednej ręce – lewej, zdaje się – był pęknięty i rozszczepiony na końcu. Co więcej, na czole, tuż pod miejscem, gdzie jego długie szare włosy rozdzielały się i zwisały po obu stronach demonicznej twarzy, widniał guz czy narośl. Niewątpliwie malarz musiał zapamiętać te zmiany i odtworzył je wiernie, zgodnie z prawdziwym czy rzekomym oryginałem. Z pewnością – pomyślałem – nie wymyślił ich. Gdzie wobec tego znalazł swojego modela? Wspomniałem już, że słyszałem opowieści o stworach zwanych Ngoloko, które – moim zdaniem – jeśli w ogóle istniały, były jakimś nieznanym gatunkiem wyjątkowo straszliwych małp. Jednak było mało prawdopodobne, żeby któraś z nich posłużyła za wzór do tego rysunku, gdyż potwór przedstawiony na nim był bardziej człowiekiem niż małpą, nawet pomimo tego, że zamiast kciuków i dużych palców u stóp miał szpony. A może raczej powinienem powiedzieć, że był bardziej diabłem niż małpą czy człowiekiem. Potem przyszło mi do głowy, że mogło to być przedstawienie bóstwa tych Buszmenów, tyle tylko, że nigdy nie słyszałem, żeby czcili innego boga oprócz swoich żołądków. Pytałem potem o to Hansa, ale odpowiedział, że nie wie, gdyż Buszmeni, z którymi mieszkał w jaskini, nie rozmawiali z nim nigdy o takich sprawach. Było jednak faktem, że nigdy nie zapuszczali się w miejsce, gdzie było to malowidło, chyba że w ucieczce przed nieprzyjacielem, a i wtedy starali się, jeśli mogli, nie patrzeć na nie i nie rozmawiać o nim. Być może – zauważył, jak zawsze przenikliwie – Heu-Heu był bóstwem czczonym przez jakiś inny lud, z którym Buszmeni nie mieli nic wspólnego. Inne pytanie kiedy zostało wykonane to dzieło? Dzięki temu, że znajdowało się w osłoniętym miejscu, kolory nie były wyblakłe, ale i tak musiało mieć wiele lat. Hans powiedział, że Buszmeni mówili, iż nie wiedzą, kto je namalował, ale że jest „stare, stare, stare!”, co mogło oznaczać dowolną liczbę lat, jako że dla ludzi nie znających pisma to, co miało miejsce pięć czy sześć pokoleń wcześniej, jest zamierzchłą przeszłością. Jedno wszakże było pewne – że to spośród pozostałych malowideł znajdujących się w jaskini, które przedstawiało Fenicjan napadających na kraal, było bez wątpienia bardzo stare i raczej nie mogło powstać po narodzeniu Chrystusa. Jestem o tym całkowicie przekonany, gdyż rankiem zbadałem je dokładnie i stwierdziłem, że nie jest bardziej zniszczone niż to, które przedstawiało potwora. Co więcej, z malowidła przedstawiającego potwora odpadł kawałek skały tuż powyżej jego lewego kolana i zauważyłem, że powierzchnia ta była tak samo sczerniała, jak poza obrębem malowidła. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że malowidło przedstawiające Fenicjan znajdowało się w miejscu zamkniętym, natomiast obraz Heu-Heu wystawiony był na działanie powietrza, w wyniku czego starzał się szybciej. Przez całą noc śnił mi się potem ten straszliwy Heu-Heu. Śniło mi się, że wyzywa mnie na pojedynek, że ktoś woła, abym wyzwolił ją – na pewno była to ona, nie on – z mocy potwora, że walczę z nim, że on zwycięża i ma już urwać mi głowę, tak jak temu mężczyźnie na malowidle, kiedy nagle coś się stało – nie wiem co – i obudziłem się zlany potem. Kiedy zaskoczyła nas ta burza, znajdowałem się niedaleko granicy kraju Zulusów, dokąd udawałem się w celach handlowych, z wozem wyładowanym kocami, paciorkami, blaszanymi garnkami, nożami, motykami i innymi artykułami tego rodzaju, za które prosty krajowiec chętnie zapłaci, a przynajmniej w owych czasach płacił, bydłem. Przed burzą zastanawiałem się jednak, czy nie ominąć ziemi Zulusów i nie popróbować szczęścia w innych krańcach, na północ od Pretorii, których mieszkańcy byli mniej doświadczeni w tych sprawach i być może byliby skłonni zapłacić więcej za moje towary. Tak się wszakże złożyło, że po ujrzeniu malowidła zmieniłem zamiar, i to z dwu powodów. Po pierwsze piorun zabił moje dwa najlepsze woły i myślałem, że może uda mi się zdobyć u Zulusów nowe, bez dodatkowych wydatków, gdyż miałem tam dłużników, którzy mogliby spłacić swe długi w naturze. Drugi powód łączył się ściśle z tym przeklętym, prześladującym mnie obsesyjnie od chwili, kiedy ujrzałem jego podobiznę, Heu-Heu. Byłem przekonany, że jeśli w ogóle można się czegoś dowiedzieć o tym potworze, to jedynym człowiekiem na świecie, który może mi coś o nim powiedzieć jest Zikali, czarownik z Czarnego Wąwozu, Ten-Który-Nigdy-Nie- Powinien-Się- Był-Narodzić, jak nazwał go Czaka, wielki król Zulusów. Myślę, że opowiadałem wam już o Zikalim, ale na wszelki wypadek wyjaśniam, że był on największym i najstraszniejszym czarownikiem i znachorem, jaki kiedykolwiek żył w kraju Zulusów. Nikt nie wiedział, kiedy Zikali się urodził, ale musiał być bardzo stary. Zulusi znali go od wielu pokoleń pod prawdziwym nazwiskiem, które brzmiało Otwieracz Dróg. Jego ziomkowie bali się go, ale ja od wielu lat, właściwie od czasów chłopięcych, żyłem z nim w przyjaźni, choć oczywiście od początku świadom byłem, że wykorzystuje mnie do swoich celów, co stało się zupełnie jasne jeszcze zanim dokonał swego dzieła i doprowadził do upadku królewskiego rodu Zulusów, którego szczerze nienawidził. Jednakże Zikali, jak mądry kupiec, zawsze szczodrze płacił, w ten czy inny sposób, zarówno tym, którzy mu wyświadczyli przysługę, jak i tym, których nienawidził. Zapłatą, której ja żądałem i którą otrzymywałem, były informacje – albo dotyczące historii, albo tajemnic tego osobliwego kontynentu, jakim jest Afryka, i którą my, biali, tak mało rozumiemy. Jeśli ktoś mógłby mi udzielić informacji o malowidle w jaskini i o jego pochodzeniu, to tym kimś był na pewno Zikali. Dlatego postanowiłem się do niego udać. Ciekawość w takich sprawach, jak się pewnie-domyślacie, zawsze była jednym z moich grzechów głównych. Mieliśmy wielkie problemy z pozbieraniem pozostałych czternastu wołów, gdyż część z nich odbiegła daleko, poszukując schronienia przed burzą. W końcu jednak udało mi się je odnaleźć, całe i zdrowe, jeśli nie liczyć drobnych potłuczeń spowodowanych gradem. Jest naprawdę niesamowite, jak bydło – pozostawione samo sobie – potrafi chronić się przed siłami natury. Jednak w Afryce, inaczej niż w Anglii, bydło rzadko szuka schronienia przed burzą pod drzewami. Być może dzieje się tak dlatego, że burze z piorunami zdarzają się tam często i zwierzęta te odziedziczyły po przodkach instynktowną wiedzę o tym, że pioruny uderzają zawsze w drzewa i zabijają wszystkie stworzenia, które się pod nimi schroniły. Takie jest przynajmniej moje zdanie. No więc w końcu zaprzęgliśmy woły i zaczęliśmy się powoli oddalać od tej jaskini. Nawiasem mówiąc, wiele lat później, już po śmierci Hansa, próbowałem ją odnaleźć, ale bez rezultatu. Wydawało mi się, że dotarłem do góry, w której zboczu się znajdowała, ale musiałem się mylić, gdyż w tamtej okolicy jest wiele takich gór, a w tej, którą rozpoznałem, nie znalazłem nawet śladu żadnej jaskini. Być może nie mogłem jej znaleźć dlatego, że zbocze było strome i otwór, który – jak mówiłem – był bardzo mały, został zasypany odłamkami skał. A może szukałem nie w tym zboczu, co trzeba, nie zanotowawszy w głowie dokładnie, wskutek burzy i pośpiechu, otoczenia tego miejsca. Poza tym, kiedy znalazłem się tam po raz drugi, pragnąłem wybrać, jeszcze przed zapadnięciem zmroku, dobre miejsce na postój i nie mogłem poświęcić na poszukiwania więcej niż godzinę. Nigdy też nie spotkałem nikogo, kto by znał tę jaskinię, więc przypuszczam, że znali ją tylko ci Buszmeni i Hans, a wszyscy już nie żyją. Wielka szkoda, ze względu na te malowidła, że nie można jej odnaleźć. Pamiętacie zapewne, że zanim zerwała się burza, wyprzedziła nas grupa Kafrów wracająca z jakiejś uroczystości czy zdążająca na nią. Otóż po przejechaniu około pół mili znaleźliśmy trupa jednego z nich, ale czy zabił go piorun czy grad, trudno było orzec. Najwidoczniej jego towarzysze byli tak przerażeni, że zostawili go tam, gdzie upadł, mając pewnie zamiar wrócić później i pogrzebać go. Jak więc widzicie, jaskinia w samą porę dała nam schronienie. Pominę szczegóły dalszej podróży do krainy Zulusów, gdyż niczym nie różniła się od innych, z tym tylko, że mając do dyspozycji zaledwie czternaście wołów, a za to ciężki, wyładowany po brzegi wóz – poruszaliśmy się bardzo powoli i z trudem. Raz utknęliśmy nawet w wodzie, podczas przeprawy przez Białą Umfolozi, tuż obok skały zwanej Nongela, która sterczy nad rzeką. Nigdy nie zapomnę tej przeprawy, z powodu okropnego zdarzenia, którego stałem się mimowolnym świadkiem. Kiedy walczyliśmy z prądem, na skraju tej skały, odległej od nas o dwieście pięćdziesiąt jardów, ukazała się grupa mężczyzn wlokących dwie młode kobiety. Przyglądając się im przez lornetkę i widząc jak dziwnie poruszają głowami i toczą wokół błędnym spojrzeniem, doszedłem do wniosku, że kobiety te są niewidome albo że je oślepiono. Kiedy tak patrzyłem zastanawiając się, co robić, mężczyźni chwycili je za ręce i zepchnęli ze skały. Krzycząc przeraźliwie, biedne istoty wpadły do jeziorka utworzonego przez rzekę u podnóża skały, gdzie dopadły je krokodyle. Widziałem dokładnie przez lornetkę, jak gady rzucają się ku nim. Zresztą krokodyle zawsze były tam w pogotowiu, gdyż skała ta była ulubionym przez władców Zulusów miejscem straceń. Uporawszy się ze swym straszliwym zadaniem, „zabójcy” – było ich około piętnastu – zeszli ze skały i podeszli do brodu, aby nas obejrzeć. Początkowo myślałem, że mogą być kłopoty i, prawdę mówiąc, nie zmartwiłbym się, gdyby tak się stało, gdyż widok tej kaźni rozwścieczył mnie i gotów byłem na wszystko. Jednak gdy tylko zorientowali się, że wóz należy do mnie, Macumazahna, stali się bardzo mili, weszli do wody, chwycili za koła i tak, dzięki ich pomocy, dobrnęliśmy szczęśliwie do brzegu. Kiedy już się tam znaleźliśmy, zapytałem ich przywódcę, kim były te dziewczyny. Odparł, że były to córki Pandy, ich króla. Znając łagodne usposobienie Pandy, nie bardzo mogłem w to uwierzyć, ale nie pokazałem tego po sobie. Zapytałem więc dlaczego były ślepe i jaką popełniły zbrodnię. Odrzekł mi, że zostały oślepione na rozkaz księcia Cetywayo, który był faktycznym władcą krainy. Zulusów, ponieważ „patrzyły tam, gdzie nie powinny patrzeć”. Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że nieszczęsne dziewczyny zakochały się w dwóch młodzieńcach i, wbrew rozkazowi króla czy Cetywayo, co na jedno wychodziło, uciekły z nimi. Złapano ich, nim dotarli do granicy Natalu, gdzie byliby bezpieczni. Młodzieńców zabito na miejscu, a dziewczyny zabrano, żeby je osądzić, z wynikiem, który opisałem na początku. Tak się skończył ich miesiąc miodowy! Poza tym, jak poinformował mnie radośnie przywódca oprawców, wysłano wojowników, aby zabili ojców i matki obu mężczyzn i wszystkich innych, którzy będą w ich kraalu. Trzeba położyć koniec tej wolnej miłości, mówił, bo za bardzo się rozprzestrzenia. Dodał też, że nie wie, co się dzieje z młodzieżą w ich kraju, bo ostatnio zaczęła być bardzo niezależna, ale podejrzewa, że to zły wpływ Zulusów żyjących w Natalu, którym biali pozwalają robić, co im się podoba. Potem, westchnąwszy nad zepsutymi czasami, w których przyszło mu żyć, ten zapiekły konserwatysta wziął szczyptę tabaki, pożegnał się serdecznie i odszedł, nucąc piosenkę, którą musiał sam na poczekaniu wymyślić, gdyż opowiadała o miłości dzieci do rodziców. Gdybym nie obawiał się o siebie i o towar, najchętniej posłałbym mu na pamiątkę wiązkę śrutu w tyłek. Poza tym był on tylko dowódcą wykonującym polecenia władcy, produktem żelaznego systemu, który panował w kraju Zulusów za ich królów. Powędrowałem dalej, handlując po drodze i otrzymując zapłatę w krowach i jałówkach, które odsyłałem do Natalu, ale nigdzie nie mogłem znaleźć wołów, które nadawałyby się do zaprzęgu czy w ogóle do noszenia jarzma, jako że w owym czasie było to urządzenie prawie tam nie znane. Dowiedziałem się jednak; że jakiś biały handlarz zostawił kilka wołów, które zachorowały czy poobijały sobie nogi, biorąc w zamian młode bydło. Teraz podobno znowu wypasły się, ale nikt zdawał się nie wiedzieć, gdzie dokładnie się znajdują. Pewien przyjaźnie nastawiony wódz powiedział mi wszakże, że Otwieracz Dróg, to znaczy stary Zikali, może coś wiedzieć o tym, jako że wie on wszystko, a woły zostały wymienione w jego okręgu. Akurat tuż przed tą rozmową, aczkolwiek nadal nie dawała mi spokoju myśl o Heu- Heu, zdecydowałem się porzucić zamiar odwiedzenia Zikalego, ponieważ uświadomiłem sobie, że każde spotkanie z nim kończyło się wplątaniem mnie w jakieś kłopoty i nieprzyjemne przygody. Potrzebowałem jednak bardzo nowych wołów, gdyż – nie wspominając już o tych dwóch, które zabił piorun – cały mój zaprzęg zdawał się wciąż odczuwać skutki tej burzy gradowej, a jeden czy dwa zdradzały objawy wyczerpania. Pod wpływem tej nowej wiadomości powróciłem więc do swego pierwotnego planu. Po konsultacji z Hansem, który również uważał, że jest to najlepsze, co możemy zrobić, skierowałem się ku Czarnemu Wąwozowi, który był odległy zaledwie o dwa dni drogi. Dotarłszy drugiego dnia po południu do tego ponurego wąwozu, rozbiłem obóz przy źródle, zostawiłem bydło pod opieką Mawuna i Induki i poszedłem dalej z Hansem. Miejsce to wyglądało oczywiście tak, jak zawsze, ale za każdym razem napełniało mnie na nowo zdumieniem, jakbym widział je po raz pierwszy, albo jakby coś się tam zmieniło. Nie znam w Afryce innego miejsca, które byłoby tak niesamowite. Zwisające po obu stronach skały, które – zda się – za chwilę spadną na głowę wędrowca, karłowate, melancholijne aloesy rosnące wśród skał, wyblakłe trawy, szakale i hieny uciekające na dźwięk głosu lub odgłos kroków, gęsty cień, zawodzący upiornie wiatr, który stale tam wieje, nawet kiedy wokół wąwozu powietrze jest nieruchome skutek przeciągów panujących w tym żlebie, jak myślę wszystko to sprawia przygnębiające wrażenie. Starożytni wierzyli, że pewne miejsca mają swe geniusze czy duchy, ale czy uważano, że powstają one w tych miejscach, czy też, że ściągają tam, ponieważ miejsca te szczególnie odpowiadają ich naturze i charakterowi – nie wiem. W Czarnym Wąwozie i paru innych miejscach, w których zdarzało mi się bywać, często myślałem o tej bajce i byłem o włos od uznania jej za szczerą prawdę. Ale jakiegoż to rodzaju duch mógłby sobie obrać za siedzibę ten przerażający jar? Chyba tylko jakieś wcielenie – nie, to sprzeczność – jakaś nieuchwytna esencja Tragedii, jakaś potępiona dusza, której skrzydła przytłaczał ciężar niewypowiedzianej, niewybaczalnej zbrodni. No, ale po cóż uciekać się do bajek i wyobrażać sobie jakiegoś niewidzialnego mieszkańca, skoro ten podobny do grobu parów zamieszkiwał od niepamiętnych czasów Zikali, Nigdy-Ten- Który-Nie-Powinien-Się-Był-Narodzić? Z pewnością był on uosobieniem Tragedii, a jego sędziwą głowę wieńczyła korona „niewypowiedzianej, niewybaczalnej zbrodni”. Iluż to ludzi doprowadził ten ohydny karzeł do zguby i ilu jeszcze miało wpaść w sieci, które, rok po roku, tkał na nich? A jednak ten zbrodniarz sam był ofiarą zbrodni i teraz odpłacał tylko za doznane cierpienia. Jego żony i dzieci zostały zamordowane, a całe plemię zmiażdżone okrutną stopą Czaki. Od tamtej pory Zikali żył tylko po to, by zniszczyć ród znienawidzonego wroga. Nawet Zikalego nie można całkowicie potępiać, nie był do reszty zły. Zastanawiam się, czy w ogóle jakiś człowiek może być do reszty zły. Rozmyślając o tym, szedłem wąwozem, a za mną szedł z ponurą miną Hans, którego to miejsce zawsze przygnębiało jeszcze bardziej niż mnie. – Baas – powiedział szeptem, bo w jarze nie śmiał mówić głośno – Baas, nie uważasz, że to Otwieracz Dróg był kiedyś tym Heu-Heu, a potem, z wiekiem, skurczył się do rozmiarów karła albo że, w każdym razie, żyje w nim duch Heu-Heu? – Nie – odparłem – bo Zikali ma, jak my wszyscy, palce u nóg i u rąk, ale myślę, że jeśli w ogóle jest gdzieś jakiś Heu-Heu, to właśnie on potrafi nam powiedzieć, gdzie można go znaleźć. – W takim razie, Baas, mam nadzieję, że o tym zapomniał albo że Heu-Heu poszedł do piekła, gdzie ogień pali się sam z siebie, bez potrzeby dodawania drzewa. Bo ja, Baas, nie chcę spotkać Heu-Heu. Sama myśl o tym mrozi mi krew w żyłach. – No pewnie, wolałbyś pojechać do Durbanu i spotkać butelkę ginu, która by rozgrzała ci żołądek, a także głowę i wyłączyła na siedem dni z normalnego życia – powiedziałem, korzystając ze sposobności, żeby palnąć mu kazanie. Potem skręciliśmy i za załomem ukazał się kraal Zikalego. Jak zwykle, okazało się, że spodziewali się mojego przybycia, gdyż czekał na mnie jeden z członków jego gwardii przybocznej. Powitał mnie, podnosząc w górę dzidę. Przypuszczam, że Zikali musiał mieć umieszczonego gdzieś na skałach wartownika, który obserwował równinę w dole i informował go, kiedy ktoś się zbliżał. A może miał inne sposoby zdobywania informacji. W każdym razie zawsze wiedział wcześniej o moim przybyciu, a dosyć często również o tym co i skąd mnie do niego sprowadza. Tak też było i tym razem. – Ojciec Duchów oczekuje cię, panie – powiedział strażnik. – Każe temu żółtemu człowiekowi, którego nazywają Światło w Ciemności, żeby szedł z tobą. Natychmiast was przyjmie. Skinąłem głową i strażnik poprowadził mnie do furtki w płocie otaczającym chatę Zikalego. Zastukał w nią drzewcem dzidy. Ktoś, kogo nie widziałem, otworzył furtkę, a kiedy weszliśmy, wynurzył się z cienia, zamknął na powrót furtkę za nami i znikł. Przed drzwiami swej chaty, przy ognisku siedział w kucki Zikali, owinięty futrem, z pochyloną dużą głową, z boków której zwisały, zupełnie jak na malowidle przedstawiającym Heu-Heu, siwe strąki włosów. W jego przepastnych oczach odbijało się światło ogniska. Przeszliśmy po lśniącym dziedzińcu i stanęliśmy przed nim, ale minęło dobre pół minuty, zanim zwrócił na nas uwagę. W końcu, nie podnosząc głowy, przemówił głuchym, lecz donośnym głosem, jakiego nigdy nie słyszałem u żadnego innego człowieka: – Dlaczego zawsze przybywasz tak późno, Macumazahnie, kiedy słońce schowa się już za chatę i jest zimno w cieniu? Wiesz, że jak wszyscy starzy nie znoszę chłodu i już miałem zamiar nie przyjąć cię. – Dlatego, Zikali, że nie mogłem przybyć wcześniej – odparłem. – A więc mogłeś poczekać do rana, chyba że myślisz, iż umrę w nocy. Ale nie bój się, nie zrobię tego. Nie, jeszcze przeżyję wiele nocy. No, ale jesteś tutaj, mały, biały włóczęgo, który skaczesz z miejsca na miejsce, jak pchła. Tak, jestem tu – rzekłem z irytacją – żeby się zobaczyć z tobą, który nie wędrujesz, tylko siedzisz w jednym miejscu jak ropucha na kamieniu, Zikali. – Ha! ha! ha! roześmiał się głośno tym swoim niesamowitym śmiechem, który odbijał się echem od skał i zawsze sprawiał, że po krzyżu chodziły mi ciarki. – Ha! ha! ha! Jak łatwo cię rozzłościć, Macumazahnie. Panuj nad swoim humorem, żeby cię nie poniósł, jak poniosło twoje woły podczas burzy w górach parę dni temu. Czego chcesz? Przybywasz tu tylko wtedy, kiedy czegoś chcesz od tego, którego kiedyś nazwałeś Starym Oszustem. A więc ja się nie włóczę, tylko siedzę jak ropucha na kamieniu? A skąd to wiesz? Czy tylko ciało może wędrować? Czy duch nie może wędrować daleko, o, daleko, czasami nawet do „nieba w górze”, a może nawet do tej krainy pod ziemią, do miejsca, w którym – jak powiadają – można spotkać zmarłych? A zatem czego chcesz? Poczekaj, ja sam ci to powiem, wyrażasz się tak nieudolnie. Myślisz, że mówisz po zulusku jak Zulus, ale nigdy nie nauczyłeś się tego języka właściwie, bo żeby to zrobić, musisz myśleć w nim, a nie w tym swoim głupim języku, w którym nie ma słów na wiele rzeczy. Moje przybory! Z chaty wybiegła jakaś postać, położyła przed nim torbę z koziej skóry i zaraz znikła. Zikali zanurzył w torbie swoją szponiastą dłoń i wyciągnął kilka wypolerowanych, pożółkłych ze starości ludzkich kostek garstkowych. Rzucił je niedbałym ruchem na ziemię i popatrzył na nie. – Ha! – powiedział. – Widzę, że coś z bydłem... Tak, chcesz dostać woły, nie dzikie, ale ułożone do zaprzęgu i myślisz, że ci powiem, gdzie możesz je tanio kupić. Przy okazji, jaki prezent mi przywiozłeś? Czy nie funt tabaki białych ludzi? (Faktycznie, był to funt tabaki). Mam rację z tymi wołami? – Tak – odpowiedziałem, raczej zdumiony. – To cię zdumiewa. Czy to nie dziwne, że biedny Stary Oszust wie, czego chcesz? No dobrze, powiem ci, jak się to robi. Piorun zabił ci dwa woły, prawda? A więc naturalnie chcesz inne, tym bardziej że niektóre z tych, co ci zostały – tu raz jeszcze spojrzał na kości – zostały poranione przez grad, bardzo duży grad, a inne zdradzają oznaki choroby. Dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że biedny Stary Oszust odgadł, że potrzebujesz wołów, prawda? Tylko głupi Zulus przypisywałby takie rzeczy magii. To samo dotyczy tabaki, której paczuszka wystaje ci z kieszeni – bardzo mała paczuszka, nawiasem mówiąc. Przywoziłeś mi tabakę już wcześniej, prawda? Dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że zgadłem, iż zrobiłeś to znowu, prawda? I w tym nie ma żadnych czarów. – Tak, Zikali, ale skąd dowiedziałeś się, że piorun zabił mi dwa woły i że była burza gradowa? – Skąd dowiedziałem się, że piorun zabił te biedne woły dyszlowe, Kapteina i Deutchmanna? No, jak to, czyż nie jesteś wielkim człowiekiem, którym wszyscy się interesują i czy to dziwne, że opowiadają mi o tym, co się zdarzyło jakieś sto mil stąd? Tuż przed burzą spotkałeś ludzi idących na wesele, a po burzy znalazłeś jednego z nich martwego, prawda? Nawiasem mówiąc, nie zabił go ani piorun, ani deszcz. Piorun uderzył obok niego i ogłuszył go, ale naprawdę zmarł on z zimna, w nocy. Pomyślałem, że może będziesz chciał to wiedzieć, bo zastanawiało cię to. Oczywiście ci Kafrowie powiedzieli mi wszystko, prawda? Widzisz, nie ma w tym żadnych czarów. Oto w jaki sposób my, biedni czarownicy, zdobywamy sławę – po prostu mając szeroko otwarte oczy i uszy. Kiedy się zestarzejesz, Macumazahnie, będziesz mógł sam zająć się tym rzemiosłem, bo – jak mówią – robisz to samo, nawet w nocy. Szydząc tak sobie ze mnie, zebrał z ziemi kostki i nagle rzucił je znowu, jakimś dziwnym ruchem, tak że zawirowały w powietrzu i spadły na kupkę, układając się jedna na drugiej. Spojrzał na nie i powiedział: – No i o czym mi mówią te głupie rzeczy? Wiesz, Macumazahnie, to są narzędzia używane w moim zawodzie. Mają wywierać wrażenie na głupcach, którzy przychodzą do nas, czarowników, myśląc, że te rzeczy wyjawiają nam różne tajemnice, i odwracać ich uwagę, podczas gdy my czytamy w ich sercach. Jakoś przypominają mi o skałach spiętrzonych na zboczu góry i – spójrz! – w tym zboczu jest dziura, która wygląda na wejście do jaskini. Czy przypadkiem nie schroniłeś się przed tą burzą w jaskini, Macumazahnie? O tak, schroniłeś się. No i widzisz, jak sprytnie to odgadłem? Czy nie jest prawdopodobne, że uciekłbyś przed taką burzą do jaskini, zostawiając swój wóz na zewnątrz? Popatrz na tę kość tutaj, tę, która leży w pewnej odległości od reszty. To właśnie dzięki niej pomyślałem o tym wozie na zewnątrz. Ale pytanie, co zobaczyłeś w tej jaskini. Czy nie coś niezwykłego? Kości nie mogą mi o tym powiedzieć, prawda? Muszę to zgadnąć w jakiś inny sposób, prawda? No, spróbuję, po to tylko, żeby ci jeszcze raz pokazać w jaki sposób my, nędzni czarownicy, robimy swoje sztuczki i nabieramy na nie głupców. Ale może sam mi to powiesz, Macumazahnie? – Nie, nie powiem odpowiedziałem ze złością, widząc, że stary karzeł stroi sobie ze mnie żarty. – No więc myślę, że będę musiał sam to zgadnąć, ale jak? Jak? Podejdź no tu, ty żółty małpoludzie, i siądź między mną a ogniem, żeby światło przenikało przez ciebie. Może będę mógł dostrzec coś z tego, co się kłębi w twojej dużej głowie. Nazywają – cię Światło w Ciemności, więc oświeć trochę moją ciemność. Hans podszedł niechętnie i usiadł w miejscu, które Zikali wskazywał swym kościstym palcem, uważając, aby żadną częścią swojej anatomii nie dotknąć rozsypanych obok magicznych kostek. Bał się, jak myślę, żeby go nie zaczarowały. Położył na brzuchu swój postrzępiony kapelusz, jakby chciał się w ten sposób osłonić przed świdrującym spojrzeniem płonących oczu Zikalego. – Ho, ho, żółty człowieku powiedział karzeł po kilku sekundach wpatrywania się, w czasie których Hans wiercił się niespokojnie i nawet, co było widać, mimo zmarszczek i żółtawej cery, zaczerwienił się, zupełnie jak dziewczyna, którą ogląda potencjalny kandydat na męża, zastanawiając się, czy się nada czy nie na piątą żonę. – Ho, ho! Zdaje mi się, że znałeś tę jaskinię jeszcze przed burzą, ale oczywiście zgaduję tylko, bo jak mógłbyś ją inaczej znaleźć w takim pośpiechu. Zdaje mi się też, że miała coś wspólnego z Buszmenami, jak większość jaskiń w tym kraju. Pytanie tylko, co w niej było? Nie, nie mów mi. Chcę to sam znaleźć. To dziwne, że przychodzą mi na myśl malowidła. Nie, nie dziwne, bo Buszmeni często malowali na ścianach jaskiń. Nie powinieneś kiwać głową, żółtku, bo to sprawia, że zagadka staje się zbyt łatwa. Nie ruszaj się, tylko patrz na mnie i nie myśl o niczym. Malowidła, wiele malowideł, ale jedno szczególnie ważne, myślę... Coś, do czego trudno było dotrzeć. Tak, nawet było to niebezpieczne. Czy ten rysunek nie przedstawiał przypadkiem ciebie, kiedy byłeś młody i piękny, żółtku? No i znowu potrząsasz głową. Trzymaj ją nieruchomo, żeby myśli nie przelewały się jak woda w garnku. W każdym razie był to obraz czegoś okropnego, ale większego niż ty. Aha! Rośnie i rośnie. Mam już, Macumazahnie, podejdź tu i stań koło mnie, a ty, żółtku, odwróć się twarzą do ognia. Ha, źle się pali, a powietrze jest takie zimne, takie zimne! Muszę poprawić ogień. Jesteś tu, Macumazahnie? Aha, jesteś. Popatrz teraz, co tu mam, zobaczysz, jaki to daje płomień – mówiąc to, włożył rękę do torby, wyjął troszkę jakiegoś proszku i posypał nim żarzące się węgle. Potem wyciągnął kościste ręce, rozprostował nad ogniskiem i wolno wzniósł w górę. Może zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale faktem jest, że płomienie jakby idąc za ruchem jego rąk wzbiły się na wysokość trzech czy czterech stóp. Opuścił ręce i płomienie przygasły. Wzniósł je raz jeszcze i płomienie ponownie strzeliły w górę, tyle że jeszcze wyżej niż przedtem. Powtórzył to przedstawienie po raz trzeci i tym razem fala ognia buchnęła na wysokość dobrych piętnastu stóp. Pozostała tak, płonąc równo, jak płomień lampy. – Spójrz w ogień, Macumazahnie. Ty też, żółtku – powiedział niesamowitym głosem, który zdawał się dochodzić z oddali – i powiedzcie mi, czy coś tam widzicie, bo ja nie mogę nic dojrzeć. Nie mogę. Spojrzałem. Przez chwilę nie widziałem nic. Potem na tle płomieni zaczął się rysować jakiś kształt. Drgał i zmieniał się, aż w końcu znieruchomiał i – stał się zupełnie wyraźny i niemal realny. Przede mną, otoczony płomieniami, stał Heu-Heu, dokładnie taki, jakiego widziałem na malowidle naskalnym, tyle że teraz wydawał się żywy, gdyż mrużył oczy. Heu-Heu wyglądający jak diabeł wśród płomieni piekielnych! Zaparło mi dech, ale stałem spokojnie. Natomiast Hans wybuchnął, krzycząc łamaną holenderszczyzną: Allemaghte! Da ist die leeliker auld deil! (To znaczy: „Boże Wszechmogący, tam jest ten wstrętny, stary diabeł!) Potem przewrócił się na plecy i legł nieruchomo, porażony strachem. – Ha! ha! ha! – roześmiał się Zikali. – Ha! ha! ha! – a wąwóz powtórzył zwielokrotnionym echem: – Ha! ha! ha! Rozdział IV LEGENDA O Heu-Heu W końcu Zikali przestał się śmiać i przyjrzał się nam uważnie swymi głęboko osadzonymi oczami. – Kto pierwszy powiedział, że wszyscy mężczyźni są durniami? – spytał. – Zdaje się, że jakaś kobieta. Piękna kobieta, która z nich kpiła i przekonała się, że są głupi. Jeśli naprawdę tak było, to musiała być też mądra, jak zresztą wszystkie kobiety. Chociaż one też są niezbyt mądre, bo – jak powiada przysłowie – z tego powodu zostają same. Jest jeszcze inne przysłowie: wszyscy mężczyźni okazują się kiedyś tchórzami, choć ogólnie biorąc mogą być dzielni. Więcej nawet wszyscy są tacy sami. Czy jest jakaś różnica między tobą, Macumazahnie, białym człowiekiem, który setki razy ryzykował własną głową, a tą żółtą małpą? Tu wskazał na Hansa, leżącego na wznak i drżącymi wargami szepczącego modły do różnych bogów. Boicie się obaj, jeden tak samo jak drugi. Jedyna różnica polega na tym, że ty starasz się ukryć swój strach, a ta żółta małpa, jak to małpy, skomli z przerażenia. No i dlaczego się tak boicie? Dlatego, że za pomocą prostej sztuczki ukazałem wam obraz kryjący się w waszych myślach? Podkreślam – nie za pomocą czarci, ale prostej sztuczki, którą potrafiłoby zrobić nawet dziecko, gdyby je ktoś tego nauczył. Mam nadzieję, że nie zachowacie się w ten sposób, kiedy staniecie twarzą w twarz z prawdziwym Heu-Heu. Bardzo bym się na was zawiódł, a w tej waszej jaskini znalazłyby się dwie nowe czaszki. Ale może w obliczu prawdziwego Heu-Heu zachowacie się odważnie... Myślę, że tak. Myślę, że tak, bo pewnie nie chcielibyście, żebym się z was śmiał. I – jak to miał w zwyczaju, kiedy chciał komuś dopiec, a jednocześnie zyskać czas do namysłu – gadał tak jeszcze przez pewien czas, aż w końcu zamilkł, zażył tabaki, którą dostał ode mnie, gdyż podczas tej przemowy otwierał paczuszkę, bacznie, nam się przy tym przyglądając, jak gdyby chciał przeniknąć nasze dusze. Ponieważ uważałem, że muszę coś powiedzieć, choćby po to, żeby pokazać, iż nie przestraszył mnie tym przeklętym pokazem czy czym to tam było, odparłem: – Masz rację, Zikali, mówiąc, że wszyscy mężczyźni są durniami, bo ty sam jesteś największym z nich. – Sam tak często o sobie myślałem z powodów, które zachowam dla siebie. Ale dlaczego ty mnie tak nazywasz? Powiedz, niech się przekonam, czy dostrzegasz te same powody co ja. – Po pierwsze dlatego, że gadasz tak, jakby Heu-Heu istniał, podczas gdy, jak dobrze wiesz, taki stwór nie istnieje i nigdy nie istniał. Po drugie dlatego, że mówisz tak, jakbyśmy, Hans i ja, mieli stanąć z nim twarzą w twarz, do czego nigdy nie dojdzie. Skończ więc z tym bzdurnym gadaniem i pokaż lepiej jak wywołuje się obrazy w ogniu. Powiedziałeś, że jest to sztuka, której może się nauczyć każde dziecko. – Jeśli mu ktoś pokaże, jak to się robi, Macumazahnie. Jeśli mu ktoś pokaże. Gdybym to zrobił, to rzeczywiście byłbym największym durniem. Myślisz może, że chcę wykształcić dwóch nowych oszustów – jak sam widzisz, w rozmowie z tobą używam swojego prawdziwego określenia żeby odebrali mi chleb? O nie, niech każdy trzyma dla siebie to, czego się nauczył, bo jeśli jego wiedza stanie się powszechnie znana, to kto będzie chciał mu płacić za nią? Ale dlaczego uważasz, że nigdy nie staniesz twarzą w twarz z prawdziwym Heu-Heu, chyba że z tym namalowanym na skale albo z tym, którego zobaczyłeś w płomieniach? – Dlatego że on nie istnieje – odparłem z irytacją – a jeśli istnieje, to przypuszczam, że jego dom znajduje się za daleko stąd, żebym mógł tam dotrzeć bez nowych wołów. – Aaa – powiedział Zikali, – to mi przypomina, że ci, którzy mi opowiedzieli jak schroniłeś się przed burzą w jaskini, mówili, że potrzebujesz nowych wołów. A więc, wiedząc, że będzie ci się spieszyło do Heu-Heu jak młodemu mężczyźnie do pierwszej żony, przygotowałem się na twoje przybycie. Historia, którą słyszałeś, jest całkowicie prawdziwa. Pewien biały handlarz zostawił w sąsiedztwie znakomity zaprzęg wołów, które miały poobijane nogi, ale teraz, po trzymiesięcznym wypoczynku, są na powrót tłuste i zdrowe. Jutro rano każę je tu przypędzić i zaopiekuję się twoimi podczas twojej nieobecności. Nie mam pieniędzy, żeby za nie zapłacić – powiedziałem. – Czyż słowo Macumazahna nie jest lepszą gwarancją niż jakiekolwiek pieniądze, nawet angielskie czerwonce? Czyż nie wie o tym cały kraj? Poza tym, kiedy wrócisz z wizyty u Heu- Heu, powinieneś mieć kupę pieniędzy, a raczej diamentów, co na jedno wychodzi, a może też kości słoniowej, choć tego nie jestem pewien. Nie jestem pewien, czy będziesz mógł przewieźć tę kość słoniową. Jeśli nie sprawdzi się to, co mówią, to sam zapłacę za woły. Na słowo „diamenty” nastawiłem uszu, gdyż w owym czasie zaczęła mówić o tych kamieniach cała Afryka. Nawet Hans podniósł się z ziemi i zaczął na nowo interesować się ziemskimi sprawami. To ciekawa oferta – powiedziałem – ale przestań mydlić oczy (to znaczy „mówić bzdury”) i powiedz mi wprost, o co ci chodzi, zanim się ściemni. Nie cierpię tego wąwozu w nocy. Kto to jest Heu-Heu? A jeśli żyje czy kiedyś żył, to gdzie jest, żywy czy martwy? A także, zakładając, że istnieje czy istniał jakiś Heu-Heu, powiedz mi, dlaczego chcesz, żebym go znalazł, bo widzę, że chcesz tego, a jeśli chcesz, żeby ktoś coś zrobił, to zawsze masz ku temu jakiś powód. – Najpierw odpowiem na ostatnie pytanie, Macumazahnie, bo jak mówisz – zawsze mam jakiś powód, kiedy chcę, żebyś ty czy ktoś inny coś zrobił. W tym miejscu przerwał i klasnął w ręce, na co natychmiast ze znajdującej się z tyłu chaty wyłonił się jeden z jego ogromnych służących. Zikali wydał mu jakieś polecenie. Mężczyzna oddalił się biegiem, a po chwili był już z powrotem z paroma skórzanymi workami, jakich czarownicy i znachorzy używali do przechowywania swoich magicznych mikstur i przyrządów. Zikali otworzył jeden z nich i pokazał mi. Był prawie pusty, tylko na dnie została jeszcze szczypta brązowego proszku. – To jest najcudowniejszy ze wszystkich magicznych środków, Macumazahnie – powiedział. – Nawet wspanialszy niż zioło taduki, które otwiera ścieżki przeszłości, a którego działanie kiedyś poznasz. Za jego pomocą – nie mówię o taduki, ale o proszku, który jest w tym worku – wykonuję większość ze swoich sztuczek. To właśnie dzięki niemu mogłem przed chwilą pokazać tobie i temu żółtemu pokurczowi obraz Heu-Heu w płomieniach. – Przypuszczam, że chcesz przez to powiedzieć, że to trucizna. – O tak, między innymi. Dodając do niego innego proszku, można otrzymać bardzo groźną truciznę. Tak groźną, że wystarczy jej tyle, ile zmieści się na czubku ciernia, aby zabić, nie zostawiając żadnego śladu, najsilniejszego mężczyznę. Ale ma on także inne właściwości, związane z umysłem i duszą. Mniejsza z tym jakie, gdybym spróbował ci to wyjaśnić i tak byś nie zrozumiał. Otóż Drzewo Złudzeń, z którego liści sporządza się ten proszek, rośnie tylko w jednym miejscu w Afryce – w ogrodzie Heu-Heu, a ostatnią partię tych liści dostałem bardzo dawno temu, wiele lat przed twoimi narodzinami, Macumszahnie. Muszę zdobyć ich więcej, bo inaczej to, co Zulusi nazywają moimi czarami, choć mądrzy biali ludzie, tacy jak ty, wiedzą, że to tylko sztuczki, skończy się i świat powie, że Otwieracz Dróg stracił swoją moc i zacznie szukać mądrzejszych znachorów. – A więc dlaczego nie poślesz kogoś, żeby ci przywiózł te listki, Zikali? – A kogo mogę posłać? Kto ośmieliłby się wkroczyć do kraju Heu-Heu i okraść jego ogród? Tylko ty, Macumazahnie. Aha, czytam w twoich myślach. Zastanawiasz się, dlaczego w takim razie nie zamówię tych liści w kraju Heu-Heu? Z tej przyczyny, Macumazahnie, że mieszkańcy tej ukrytej krainy nie mogą jej opuszczać – jest to wbrew ich prawu. Mało tego – nawet gdyby wolno im było opuścić kraj, to nie zabraliby ze sobą ani garstki tego leku, nawet za wielką cenę. Kiedyś, sto lat temu (przypuszczam, że miało to oznaczać długi okres czasu), zapłaciłem taką cenę i kupiłem pewną ilość tego proszku. – Resztki widzisz na dnie tego worka. Ale to stara historia i nie będę cię męczył jej opowiadaniem. O, wielu tam wyruszyło, a powróciło tylko dwóch, a i to postradali zmysły, jak wszyscy, którzy widzieli Heu-Heu i powrócili stamtąd żywi. Jeśli kiedykolwiek spotkasz Heu-Heu, Macumazahnie, to musisz zniszczyć i jego, i wszystko, co do niego należy, bo inaczej jego przekleństwo będzie cię ścigało do końca twoich dni. Powalony, będzie bezsilny, ale dopóki stoi, jego nienawiść, a przynajmniej nienawiść jego kapłanów, jest potężna i sięga daleko. – Brednie! – rzekłem na to. – Jeśli jest gdzieś jakiś Heu-Heu, to jest tylko ogromną małpą, a ja nie boję się żadnej małpy – ani żywej, ani umarłej. Cieszę się, że to słyszę, Macumazahnie, i mam nadzieję, że zawsze będziesz tak myślał. Nie wątpię, że przeraża cię tylko jego obraz, czy to namalowany na skale, czy pokazany przez ogień, tak jak sen jest często straszniejszy niż rzeczywistość. Pewnego dnia powiesz mi, co było gorsze obraz Heu-Heu czy sam Heu-Heu. Ale zadałeś mi też inne pytania. Pierwsze z nich brzmiało: „Kto to jest ten Heu-Heu?” No cóż, nie wiem. Legenda mówi, że kiedyś, na początku, było plemię ludzi o białej czy prawie białej skórze, które żyło daleko stąd, na północy. Tymi ludźmi władał bardzo okrutny i straszny olbrzym, który był też czarownikiem albo jak byś ty powiedział oszustem. Był tak straszny i okrutny, że w końcu powstał przeciw niemu jego lud i chociaż był tak potężny, musiał uciekać na południe razem z tymi, którzy pozostali mu wierni albo nie mogli go opuścić. Wędrował więc z nimi na południe, tysiące mil, aż w końcu znalazł ukryte miejsce, które mu odpowiadało, i osiadł tam. Miejsce to leży w cieniu góry, która – jak słyszałem – zionęła ogniem, kiedy świat był młody, a i teraz jeszcze dymi od czasu do czasu. Tam ten lud, który zwie się Wału, zbudował z czarnego kamienia, który wyrzuciła góra w minionych wiekach, miasto w północnym stylu. Lecz ich król, ten olbrzym i czarownik, nadal traktował ich okrutnie, zmuszając ich, by pracowali dzień i noc w jego mieście, Wielkim Domu i w jaskini, gdzie był czczony jako bóg, aż w końcu nie mogli już tego dłużej znieść i zamordowali go którejś nocy. Jednak zanim umarł, co dzięki jego czarom nieprędko się stało, wyśmiał ich, mówiąc, że w ten sposób się go nie pozbędą, gdyż wróci w straszniejszej postaci i będzie nimi stale władał, przez całe pokolenia. Co więcej, zapowiedział, że czeka ich rychło wielka katastrofa i rzucił klątwę mówiąc, że jeśli zechcą opuścić ziemię, którą on wybrał, i przekroczą otaczający ich ze wszystkich stron łańcuch gór, to wszyscy, co do jednego, umrą. I rzeczywiście stało się tak, bo jeśli któryś z nich spłynie rzeką, która jest jedynym połączeniem tego kraju z resztą Afryki, i postawi stopę na pustyni, gdzie kończy ona swój bieg, zaraz umiera – albo powalony nagłą chorobą albo rozszarpany przez lwy i inne bestie żyjące na wielkim bagnie rozciągającym się tam, gdzie rzeka wpada na pustynię i gdzie schodzą się słonie i inna zwierzyna z całej okolicy, aby napić się wody. – Może zabija ich febra – zauważyłem. – Może febra, a może trucizna albo klątwa. W każdym razie, wcześniej czy później, giną i dlatego nikt z nich nie opuszcza tego kraju. – A co przydarzyło się Wałom, kiedy wykończyli tego swojego króla? – spytałem, bo zainteresowała mnie ta legenda. Oczywiście wiedziałem, że to legenda, ale w takich opowieściach, przesadzonych i ubarwionych, zawsze jest ziarnko prawdy. Zresztą Afryka jest ogromnym lądem, na którym są bardzo dziwne miejsca i żyją dziwni ludzie. – Stało się coś bardzo złego, Macumazahnie, bo zaledwie zmarł ich król, góra zaczęła bluzgać ogniem i popiołem. Wielu z nich zginęło, a reszta uciekła łodziami przez jezioro, pośród którego na wyspie stoi ta góra, na porośnięty lasami ląd. Żyją tam do dziś dnia, na brzegach rzeki, która przepływa przez las, tej samej, która przecina góry i ginie w bagnie pośród piasków pustyni. Tak przynajmniej powiedzieli mi sto lat temu moi wysłannicy, którzy przywieźli mi proszek z liści drzewa rosnącego w ogrodzie Heu-Heu. – Myślę, że bali się wrócić do swojego miasta, kiedy skończyła się erupcja – powiedziałem. Tak, bali się i nie będziesz się temu dziwił, kiedy je zobaczysz, bo kiedy góra wybuchła, gazy zabiły wielu z nich, a co więcej, zamieniły ich w kamienie. Zamienieni w kamień, siedzą tam, Macumazahnie, do dziś dnia, a z nimi ich psy i bydło. Słysząc to, wybuchnąłem śmiechem. Nawet Hans wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Zauważyłem, Macumazahnie – powiedział Zikali – że zawsze na początku ty śmiejesz się ze mnie, a na końcu ja z ciebie i wierzę, że i tym razem będzie tak samo. Powiadam, że ci ludzie siedzą tam, zamienieni w kamień, i jeśli nie jest tak, to nie będziesz mi musiał zapłacić za woły, które kupiłem od tego białego człowieka, nawet gdybyś wrócił z kieszeniami pełnymi diamentów. W tym momencie przypomniałem sobie, co się wydarzyło w Pompei i przestałem się śmiać. W końcu było to możliwe. To był jeden powód, dla którego nie wrócili do swego miasta nawet kiedy góra znowu zasnęła, ale był też drugi, jeszcze ważniejszy. Wkrótce odkryli, że to miejsce jest nawiedzone. – Nawiedzone! Przez kogo? Przez tych kamiennych ludzi? – Nie, oni są zupełnie spokojni, choć jakie są ich duchy tego nie potrafię powiedzieć. Nawiedzone przez króla, którego zabili, a który przybrał postać olbrzymiej małpy, postać Heu- Heu. Z tego już się nie śmiałem, choć na pierwszy rzut oka stwierdzenie to wydawało się jeszcze bardziej absurdalne niż opowieść o ludziach zamienionych w kamień. A nie śmiałem się dlatego, że jak dobrze wiedziałem, jednym z najbardziej rozpowszechnionych wśród dzikich wierzeń, szczególnie w Afryce Środkowej, jest wiara w to, że wodzowie, którzy za życia byli okrutnymi tyranami, zamieniają się po śmierci w straszliwe zwierzęta, które odtąd prześladują bez końca całe plemię. Zwierzęciem takim może być złośliwy słoń samotnik, lew ludojad albo bardzo jadowity wąż. Jednak bez względu na to, jaki kształt przybierze, jego cechą szczególną jest to, że żyje wiecznie i że nikt, w każdym razie nikt z tych, których prześladuje, nie może go zabić. W swych podróżach spotkałem wiele przykładów tej wiary. Dlatego też nie zdziwiło mnie, że ci ludzie wyobrażają sobie, iż ich kraj cierpi z powodu klątwy rzuconej przez legendarnego tyrana, który przemienił się w potwora. Nie wierzyłem tylko w samego potwora. Jeśli w ogóle istniał, to prawdopodobnie był jakąś wielką małpą, może gorylem żyjącym na wyspie, na którą dostał się w czasie powodzi, przepłynąwszy jezioro na dryfującym pniu. – A cóż takiego robi ten duch? – spytałem Zikalego z uśmiechem. – Rzuca orzechami albo kamieniami w ludzi? – Nie, Macumazahnie. Zgodnie z tym, co mi mówiono, robi gorsze rzeczy. Czasami przepływa na ląd. Jedni mówią, że na jakiejś kłodzie, inni że wpław, a jeszcze inni, że tak, jak to robią duchy. Jeśli wtedy spotka kogoś, to urywa mu głowę (tutaj przypomniałem sobie o malowidle w jaskini), bo nikt nie może się przeciwstawić takiej silnej bestii. Kiedy spotka kobietę, to jeśli jest stara i brzydka, postępuje z nią tak samo, a jeśli młoda i ładna, to zabiera ją ze sobą. Powiadają, że na wyspie jest wiele takich kobiet, które uprawiają ogród Heu-Heu. Poza tym rodzą one podobno dzieci, które przepływają jezioro i żyją w lasach na lądzie. Są to straszne, owłosione istoty, półludzie, bo potrafią rozpalać ogień i używają maczug oraz łuków i strzał. Ci dzicy nazywają się Heuheua. Między nimi a Wałami toczy się odwieczna wojna. – Coś jeszcze? – spytałem. Tak, jeszcze jedno. Co roku, oznaczonego dnia podczas pełni księżyca, Walowie muszą wybrać najpiękniejszą spośród dobrze urodzonych dziewcząt i przywiązać ją w nocy do skały na brzegu wyspy. Potem odpływają i wracają o świcie. – I co znajdują? – Jedno z dwojga, Macumazahnie. Albo że dziewczyny nie ma, i w tym przypadku wszyscy, z wyjątkiem jej rodziny, cieszą się, albo że została rozszarpana na kawałki, co znaczy, że Heu- Heu jej nie przyjął. W takim przypadku wszyscy płaczą, ale nie z żalu po niej, lecz litując się nad sobą. – A dlaczego w jednym przypadku cieszą się, a w drugim płaczą, Zikali? – Dlatego, że jeśli dziewczyny nie ma, to znaczy, że Heu-Heu oraz jego kapłani a jednocześnie słudzy, ci Heuheua, dadzą im spokój przez najbliższy rok. Poza tym będą mieli obfite zbiory i będą omijać ich choroby. Jeśli natomiast została zabita, to Heu- Heu i jego słudzy będą ich napastować i porywać kobiety, plony będą mizerne, a do tego będzie ich nękać febra i inne choroby. Dlatego ofiarowanie dziewczyny jest dla nich ważnym wydarzeniem. Jeśli została przyjęta przez Heu-Heu, to następuje potem Święto Radości, a jeśli nie, to żałoba, podczas której zostają ofiarowani jej rodzice lub krewni. – Przyjemna religia, Zikali. Powiedz mi – lubią ją ci Walowie? – A czy ktokolwiek lubi jakąś religię, Macumazahnie? Czy łzy, żałoba, niedostatek, choroby i śmierć podobają się tym, których dotykają? Słyszałem na przykład, że – jak reszta nas – wy, biali, też cierpicie takie rzeczy, że też macie swojego Heu-Heu, który domaga się takich ofiar, a mimo to mści się na was. Nie lubicie go, ale stale składacie waszą ofiarę krwi, toczycie wojny i popełniacie inne niegodziwości za to, co wam zrobił, wiążąc się z nim w ten sposób stale na nowo i utwierdzając jego władzę nad sobą. I tak, jak wy, robimy to wszyscy. Jednak gdybyście i wy, i my powstali przeciw niemu, to może jego potęga zostałaby złamana, może zostałby zabity. Dlaczego zatem składamy mu stale w ofierze nasze czyste, szlachetne dziewice? Czy jesteśmy lepsi od czcicieli Heu-Heu, którzy robią to, by ocalić swoje życie? Jak na dzikusa, aczkolwiek wiekowego i doświadczonego życiem, był to argument wyjątkowo subtelny, odparłem więc raczej pokornie. – Nie sądzę, że jesteśmy lepsi. Potem, chcąc skierować rozmowę na sprawy bardziej praktyczne, dodałem: – A co z tymi diamentami? – Diamenty! Oho, diamenty! Nawiasem mówiąc, zdaje mi się, że jest to jeden z darów, które składacie w ofierze waszemu Heu-Heu. No cóż, wygląda na to, że ci ludzie mają ich dużo. Oczywiście są one dla nich zupełnie bezwartościowe, ponieważ nie prowadzą z nikim handlu. Jednak kobiety uważają, że to piękne kamienie i, po wypolerowaniu, noszą je w siateczkach z włosów, ponieważ nie wiedzą jak je zawiesić, a nie mogą oprawić ich w metal. Wysadzają również nimi gliniane naczynia, zanim je wysuszą, układając z nich ładne wzory. Zdaje się, że diamenty i jeszcze inne kamienie, o czerwonym kolorze, są wypłukiwane przez rzekę z piasków pustyni, przez które przepływa ona gdzieś na północy. W każdym razie znajdują je, przesiewając ten żwir i piasek przez sita zrobione z ciasno splecionych ludzkich włosów, czy w jakiś inny sposób. Zaczekaj, pokażę ci, jak wyglądają. Moi wysłańcy przywieźli mi garść czy dwie wiele lat temu. Klasnął w dłonie. Tak jak przedtem, natychmiast pojawił się jeden z jego służących. Zikali coś mu powiedział. Służący odszedł i po chwili wrócił z małym zawiniątkiem ze starej, pomarszczonej skóry, które wyglądało jak znoszona rękawiczka. Rozwiązał je i podał mi. Wewnątrz były małe kamyki, które wyglądały na diamenty, bardzo dobre diamenty – jak oceniłem na podstawie ich koloru – chociaż żaden z nich nie był duży. Były tam też inne kamienie, które mogły być rubinami, aczkolwiek nie mogłem tego stwierdzić z całą pewnością. Na oko zawartość zawiniątka warta była 200-300 funtów. Obejrzawszy je, chciałem je zwrócić Zikalemu, ale potrząsnął dłonią i powiedział: – Zatrzymaj je, Macumazahnie. Mnie nie są potrzebne, a kiedy przybędziesz do kraju Heu- Heu, porównaj je z tymi, które tam znajdziesz, po to tylko, by się przekonać, że w tej sprawie nie kłamałem. – Kiedy przybędę do kraju Heu-Heu! – wykrzyknąłem z oburzeniem. – Gdzie, wobec tego, jest ten kraj i jak mam się tam dostać? – Powiem ci to jutro rano, Macumazahnie, gdyż nie ma sensu tracić czasu na mówienie o tym, dopóki się nie dowiem dwu rzeczy – po pierwsze, czy się tam wybierzesz i, po drugie, czy Walowie cię przyjmą, jeśli się zgodzisz tam wyruszyć. – Kiedy poznam odpowiedź na drugie pytanie, to wtedy porozmawiamy o pierwszym, Zikali. Ale dlaczego próbujesz zrobić ze mnie durnia? Ci Walowie i dzicy Heuheua, z którymi walczą, żyją, jak rozumiem, daleko stąd. Wobec tego w jaki sposób możesz otrzymać do rana odpowiedź na to pytanie? – Są sposoby. Są sposoby – odparł sennym głosem, a potem zapadł, zdało mi się, w drzemkę, gdyż jego duża głowa zwisła mu na piersi. Patrzyłem na niego przez chwilę, a potem – znudziwszy się tym zajęciem rozejrzałem się wokół i stwierdziłem, że zapada zmrok. W tym momencie usłyszałem w powietrzu piski, podobne do tych, jakie wydają szczury. – Spójrz, Baas – szepnął Hans przerażonym głosem – nadlatują jego duchy – i wskazał palcem w górę. Poszedłem wzrokiem za jego dłonią i wysoko w górze zobaczyłem trzy szerokoskrzydłe kształty. Zniżały się, zataczając szybko koło. Rozpoznałem w nich duże i groźnie wyglądające nietoperze. Krążyły tak blisko nas, że dwa razy ich skrzydła musnęły moją twarz, przepełniając mnie obrzydzeniem. Za każdym razem, przelatując koło mnie, piszczały tak przeraźliwie, że aż cierpły mi ręce. Hans chciał odgonić jednego z nich, ale nietoperz przyczepił mu się do dłoni i ugryzł w palec, a przynajmniej tak wywnioskowałem z jego wrzasku. Potem Hans nacisnął kapelusz na głowę, a dłonie schował w kieszeniach. Nietoperze skoncentrowały swoją uwagę na Zikalim. Okrążały go coraz ciaśniejszymi kołami, aż w końcu dwa z nich siadły mu na ramionach i zaczęły mu piszczeć do uszu, a trzeci zawiesił mu się na brodzie i przyłożył wstrętną głowę do jego ust. W tym momencie Zikali ocknął się i otworzył oczy. Zaczął gładzić chudymi dłońmi nietoperze siedzące mu na ramionach, zupełnie jakby były oswojonymi ptakami. Ba, zdawał się rozmawiać w jakimś niezrozumiałym języku z tym, który wisiał mu na brodzie, a nietoperz zdawał się odpowiadać mu, wydając serie skrzeczących dźwięków. Potem nagle Zikali rozłożył ręce i wszystkie trzy wzbiły się z powrotem w powietrze i, zatoczywszy kilka kręgów, znikły w ciemnościach. – Oswajam nietoperze, a te bardzo mnie lubią – powiedział tonem wyjaśnienia, a potem dodał. – Wróć tu rano, Macumazahnie. Może będę mógł ci powiedzieć, czy Walowie życzą sobie twojej wizyty, a jeśli tak, to pokażę ci drogę do ich kraju. Odeszliśmy więc, zadowoleni, że możemy się oddalić, gdyż Otwieracz Dróg, ze swym osobliwym sposobem mówienia i manifestacjami, jak – zdaje się – nazywa się takie pokazy w kręgach spirytualistów, był osobą, która może podziałać na nerwy, szczególnie o zmroku. Kiedy, potykając się, szliśmy z powrotem przez wąwóz, Hans spytał: – Co to były za stworzenia, które siedziały na ramionach i brodzie Zikalego? – Nietoperze, bardzo duże nietoperze odpowiedziałem. – A niby co innego? – Ja myślę, że co innego, Baas. Myślę, że to jego duchy służebne, które posłał do Wałów, jak sam powiedział. – A więc wierzysz w istnienie Wałów i Heuheua, Hans? Ja nie. – Ja wierzę, Baas. Co więcej, wierzę, że pojedziemy do nich, bo Zikali uważa, że powinniśmy to zrobić, a kto może się przeciwstawić woli Otwieracza Dróg? Rozdział V OBIETNICA ALLANA Nigdy nie mogłem dobrze spać w sąsiedztwie Czarnego Wąwozu. Zawsze wydawało mi się, że emanuje z niego zło. Ta noc nie była wyjątkiem od owej reguły. Leżałem bezsennie, rozmyślając o zdumiewającej opowieści starego czarownika o Wałach i Heu-Heu, prześladującym ich diabelskim potworze. Wokół panowała martwa cisza, przerywana tylko od czasu do czasu kwileniem jakiegoś ptaka drapieżnego czy może jego ofiary lub szczeknięciem pawiana odbijającym się głuchym echem od skał. Opowieść Zikalego była idiotyczna. A jednak... a jednak w zakamarkach Afryki żyło tyle dziwnych ludów, a niektóre z nich miały tak dziwaczne wierzenia czy przesądy! Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest możliwe, iż te utrzymujące się od stuleci przesądy doprowadziły rzeczywiście do powstania czegoś konkretnego, konkretnego przynajmniej dla tych, którzy w nie wierzyli. Były też dziwne okoliczności związane z tą opowieścią, które mogły ją w pewnym sensie potwierdzać. Na przykład obraz Heu-Heu w jaskini, który Zikali, za pomocą swych diabelskich sztuczek, wywołał na nowo w płomieniach ogniska, na przykład diamenty i rubiny czy też kryształy i spinele, które teraz znajdowały się w kieszeni mej kurtki myśliwskiej. Jeśli rzeczywiście były to diamenty i rubiny, to musiały pochodzić z jakiegoś odległego czy nieznanego zakątka, gdyż nigdy takich nie widziałem w żadnym z miejsc, które znałem. Różniły się też zupełnie od tych, które zaczęto w owym czasie znajdować w Kimberley, przede wszystkim dlatego, że były wygładzone działaniem wody. Mimo to, obecność diamentów w jakimś rejonie nie miała nic wspólnego z ewentualnym istnieniem Heu-Heu. Dlatego nie były dowodem ani na to, że istnieje, ani na to, że nie istnieje. A jeśli Heu-Heu istnieje, to czy chciałbym stanąć z nim twarzą w twarz? Z jednej strony zupełnie nie, ale z drugiej wprost przeciwnie. Zawsze byłem ciekaw różnych osobliwości i byłoby naprawdę wspaniałe móc zobaczyć to, czego nie widziały jeszcze oczy żadnego białego człowieka, a jeszcze wspanialsze móc się z nim zmierzyć i zabić potwora. Oczami wyobraźni widziałem już wypchanego Heu-Heu w British Museum z dużą tabliczką pod eksponatem, informującą zwiedzających: Ubity w Afryce Środkowej przez pana Allana Quatermaina. W takiej sytuacji moja skromna, nikomu nieznana osoba stałaby się naraz sławna. „National Geographic”, a prawdopodobnie także „Illustrated London News”, zamieściłyby moją fotografię, może z nogą na piersi powalonego Heu-Heu. To byłoby wspaniałe! Tyle tylko, że Heu-Heu wydawał się niezbyt miłym facetem i cała historia mogłaby się zakończyć inaczej: to on mógłby trzymać nogę na mojej piersi, a w ręce, jak na malowidle w jaskini, moją głowę. No cóż, w takiej sytuacji dzienniki ilustrowane nie opublikowałyby tej historii. Poza tym była jeszcze ta opowieść o mieście pełnym skamieniałych ludzi i zwierząt. Musiała być albo prawdziwa, albo fałszywa, gdyż nie zawierała żadnych elementów mówiących o duchach. Chociaż nigdy nie słyszałem o niczym podobnym, mogło gdzieś istnieć takie miejsce, a jeśli istniało, to wspaniale byłoby je odkryć. „Ale czemu zaprzątam sobie tym głowę?” – pomyślałem. Opowiadanie Zikalego to na pewno bzdury i czcze wymysły. Jednak przypominało mi coś, o czym słyszałem w młodości, choć przez długi czas nie mogłem sobie przypomnieć, co to konkretnie było. W końcu olśniło mnie. Mój ojciec, który był uczonym i erudytą, miał zbiór mitów greckich. Jeden z nich opowiadał o Andromedzie, córce jakiegoś króla, który ulegając naciskowi społecznemu, po to, by odwrócić grożące krajowi nieszczęście, przywiązał ją do skały, skąd miał ją zabrać potwór żyjący w morzu. W krytycznej chwili pojawił się jednak, wspierany przez magiczne moce, heros o imieniu Perseusz, zabił potwora, a Andromeda została jego żoną, A zatem historia o Heu-Heu była oparta na tym samym schemacie. Dziewica zostaje przywiązana do skały, z morza, a raczej z jeziora, wyłania się potwór i zabiera ją, dzięki czemu nieszczęścia zostają odwrócone. Podobieństwa były tak duże, że zacząłem się zastanawiać, czy nie jest to aby echo tego antycznego mitu, który w jakiś sposób zawędrował do Afryki. Tyle tylko, że na razie w kraju Heuheua nie było Perseusza. Najwyraźniej ta rola została zarezerwowana dla mnie. Jeśli tak, to co powinienem zrobić z tą dziewicą? Chyba zwrócić ją wdzięcznej rodzinie, bo nie miałem najmniejszego zamiaru jej poślubić. „Och, zaczynam już głupieć od zastanawiania się nad tą sprawą” – pomyślałem. „Muszę zasnąć, muszę zasnąć, muszę za...” Parę minut później – tak mi się przynajmniej zdawało – obudziłem się, myśląc nie o Andromedzie, a o proroku Samuelu. Przez chwilę zastanawiałem się, co też mogło sprawić, że przyszedł mi naraz do głowy surowy biblijny patriarcha. Potem, jako pilny badacz Starego Testamentu, przypomniałem sobie oburzenie srogiego proroka, kiedy usłyszał ryk wołów, które Saul oszczędził, wzbraniając się przed – jak by to określili Zulusi – całkowitym „pożarciem” Amalekitów i sprzeciwiając się tym samym poleceniu bożemu. (Jaki miałby być pożytek z zaszlachtowania tak wielkiej liczby porządnych bydląt, nigdy nie mogłem zrozumieć). Otóż w uszach brzmiał mi właśnie ryk wołów, który oczywiście był ogniwem łączącym moje myśli z otaczającą rzeczywistością. Zastanawiałem się skąd mogły się tam wziąć woły, skoro nasze pasły się w sporej odległości. Wychyliłem głowę spod płóciennej budy wozu i ujrzałem naprawdę piękny zaprzęg wołów, w sumie osiemnaście sztuk, gdyż były też dwa na zmianę, który przyprowadziło do obozowiska dwóch obcych Kafrów. Potem przypomniałem sobie o wołach, które Zikali obiecał sprzedać mi na dogodnych warunkach albo nawet dać, gdyby sprawy ułożyły się po jego myśli, i pomyślałem sobie, że przynajmniej w tej sprawie Zikali okazał się prawdziwym czarownikiem. Wciągając spodnie, zszedłem z wozu, aby je obejrzeć. Wynik badania był bardzo pozytywny. Woły zupełnie wyzdrowiały z choroby, która zmusiła ich poprzedniego właściciela do pozostawienia ich pod opieką Zikalego, były tłuste i wyglądały tak, jakby mogły pociągnąć każdy wóz w dowolne miejsce. Nawet zazwyczaj krytyczny Hans wyrażał się o nich z najwyższym uznaniem, wnioskując z różnych oznak, że faktycznie są zahartowane, a kilka z nich – na co zdawał się wskazywać fakt, że nie miały końców ogonów – jest nawet zaszczepionych. Odesłałem je pod opieką Kafrów, którzy je przypędzili, na pastwisko, gdyż nie chciałem, aby zmieszały się z moimi, które zdradzały objawy choroby i zasiadłem we wspaniałym nastroju do śniadania, bowiem mając taki zaprzęg, mogłem udać się wszędzie. Potem przypomniałem sobie, że obiecałem złożyć rano ponowną wizytę Zikalemu. Hans próbował się wymówić od towarzyszenia mi, mówiąc, że musi obejrzeć nowe woły, gdyż ci obcy Zulusi mogli je komuś ukraść itd., ale dobrze wiedziałem, że boi się starego czarownika i jeśli nie zostanie do tego zmuszony, to za nic go nie odwiedzi. Mimo to uparłem się, aby ze mną poszedł, gdyż miał pierwszorzędną pamięć, a w rozmowie z Zikalim lepsze były dwie pary uszu niż jedna. Przebrnęliśmy przez wąwóz l, jak poprzednio, zostaliśmy natychmiast wpuszczeni za płot otaczający chatę czarownika. Jak zwykle, Zikali siedział przy ognisku. Bez względu na to, czy było zimno czy gorąco, ogień przed jego chatą płonął bez przerwy. – Co myślisz o tych wołach, Macumazahnie? – zaczął bez żadnych wstępów. Odparłem ostrożnie, że odpowiem, kiedy je wypróbuję. – Jak zawsze sprytny – powiedział Zikali. – Musisz zrobić z nich jak najlepszy użytek, Macumazahnie, a zapłacisz mi – jak powiedziałem – po powrocie. – Po powrocie skąd? – spytałem. – Stamtąd, dokąd się udasz, choć na razie jeszcze tego nie wiesz. – Owszem, Zikali, nie wiem – odparłem i umilkłem. On również milczał dosyć długo, tak długo, że w końcu straciłem cierpliwość i spytałem sarkastycznie, czy jego przyjaciel Heu-Heu przysłał mu już jakąś wiadomość pocztą nietoperzową. Tak, tak, przysłał, a przynajmniej myślę, że przysłał, ale nie przez nietoperze, lecz przez sny czy wizje. Oho, Macumazahnie, znowu cię mam! Dlaczego zawsze tak chętnie kpisz sobie ze mnie? Widzisz jak para nietoperzy, które naprawdę oswoiłem karmiąc je przez kilka lat, uwija się koło mnie, a potem odlatuje, i na pół wierzysz, że posłałem je tysiąc mil stąd, aby zaniosły moją wiadomość i przyniosły odpowiedź. Przecież to niemożliwe. Teraz powiem ci prawdę. Nie w taki sposób komunikuję się z tymi, którzy są daleko. Nie, ja wysyłam swoje myśli, a one lecą aż na koniec ziemi, tak że cały świat mógłby je odczytać, gdyby potrafił. Ale przypadkiem są one nakierowane tylko na jeden umysł spośród milionów umysłów i tylko ten umysł może je przechwycić i zrozumieć. Ale dla prostaków, nawet dla mądrego Białego Człowieka, który nie jest w stanie tego zrozumieć, pozostają nietoperze i niesiona przez nie wiadomość. Nietoperz to tylko symbol. Dlaczego, Macumazahnie, poszukujesz w magii wyjaśnienia naturalnych rzeczy? Pomyślałem, że nasze pojęcia natury różnią się, ale wiedząc, że szydzi ze mnie w swój zwykły sposób, puściłem to mimo uszu, jakby dyskusja na takie tematy była poniżej mojej godności, i powiedziałem: – Wszystko to jest tak proste, że dziwię się, iż tracisz czas na wyjaśnienia. Chciałem tylko dowiedzieć się, czy dostałeś odpowiedź na swoje pytanie, bez względu na to, jak je przekazałeś, a jeśli tak – to jak brzmi ta odpowiedź. Tak, Macumazahnie, tak się składa, że dostałem. Dotarła do mnie rano, akurat kiedy się budziłem. A oto jej treść. Wódz Wałów, z którym rozmawiało moje serce, oraz – jak uważa – większa część jego ludu będzie bardzo rada mogąc cię powitać w swoim kraju, aczkolwiek kapłani Heu-Heu, którzy przysięgli mu służyć, nie będą temu radzi. Jeśli zdecydujesz się udać do nich, to ów wódz da ci tyle diamentów i wszystkiego innego, co posiada, ile tylko zapragniesz i będziesz mógł to zabrać z sobą, także ten środek, którego ja potrzebuję. Poza tym będzie w miarę swych możliwości chronił cię przed niebezpieczeństwami. Ale za to wszystko żąda zapłaty. – Jakiej zapłaty, Zikali? – Masz zniszczyć Heu-Heu. – A jeśli nie uda mi się tego zrobić? To wtedy sam zostaniesz zniszczony i cały interes diabli wezmą. – Ach tak? No dobrze, a powiedz mi, Zikali, czy zginę, jeśli tam wyruszę? – A kimże ja jestem, Macumazahnie, żebym mógł rozdzielać życie i śmierć? Mimo to – dodał powoli, niuchając po każdym słowie tabakę – mimo to nie sądzę, że zginiesz. Gdybym tak nie uważał, to nie czekałbym na zapłatę za woły do twojego powrotu. Poza tym wierzę, że masz jeszcze dużo do zrobienia na tym świecie, Macumazahnie, także dla mnie, bo są to zadania, których nie mogę wykonać bez twojej pomocy. A skoro tak, to posłanie cię na pewną śmierć byłoby ostatnią rzeczą, którą bym zrobił. Pomyślałem, że chyba mówi prawdę, ponieważ – zawsze czynił aluzje do jakiegoś wielkiego dzieła, które mamy w przyszłości razem wykonać. Wiedziałem też, że stary – czarownik darzy mnie na swój dziwny sposób pewnymi względami i choćby z tej przyczyny nie chciałby, żeby spotkało mnie coś złego. Na koniec zapragnąłem nagle tej przygody, licząc na to, że mogę ujrzeć nowe, ciekawe rzeczy, bo już mi się znudziły stare. Ukryłem to wszakże, jeśli w ogóle można było coś ukryć przed Zikalim, i spytałem rzeczowym tonem: – Gdzie to jest, jak daleko stąd i jak mógłbym się tam dostać, gdybym się na to zdecydował? Teraz zaczynamy wyciągać nasze assagaje*,[*Oszczepy] Macumazahnie (co znaczyło, że przechodzimy do interesów). Posłuchaj, wszystko ci powiem. I mówił przez ponad godzinę, ale nie będę was, przyjaciele, nudzić szczegółami geograficznymi, a poza tym chcę jak najszybciej skończyć tę opowieść. Ty, mój przyjacielu (było to adresowane do mnie, redaktora i wydawcy tej opowieści), wyjeżdżasz pojutrze i będę potrzebował jeszcze całego jutrzejszego wieczoru, żeby ją dokończyć – to znaczy, jeśli chcecie wiedzieć, jak się to skończyło. A zatem wystarczy powiedzieć, że miałem udać się około trzysta mil na północ, przeprawić się przez Zambezi i potem przejechać jeszcze drugie trzysta mil na zachód. Potem miałem skręcić na północny zachód i jechać aż do łańcucha wzgórz. Tam należało zostawić wóz, gdybym jeszcze do tej pory go miał, i przejść najpierw przez pustynię, co miało mi zająć dwa dni. Za pustynią znajdować się miała bagnista oaza. Tam kończyła swój bieg w piaskach pustyni rzeka, o której mówił Zikali. W pogodny dzień można było podobno dojrzeć stamtąd dym wydobywający się z wulkanu, o którym też opowiadał Zikali. Przecinając czy okrążając bagno, miałem się kierować na ten dym, dopóki nie dojdę do wąwozu, którym rzeka przepływa przez góry z kraju Heuheua na pustynię. Tam, według słów Zikalego, powinienem znaleźć czekających na mnie z łodziami Wałów, którzy mieli mnie zabrać do swojego kraju, gdzie spotka mnie to, co mi sądzone. Zanim odjedziesz, przyjacielu, dam ci mapę z zaznaczoną trasą tej podróży. Narysowałem ją po powrocie na wypadek gdybyś ty czy kto inny chciał zorganizować wyprawę do kraju Heuheua w poszukiwaniu diamentów albo obróconych w kamień ludzi, zakładając wszakże, że nie będziesz namawiał mnie, żebym wziął w niej udział osobisty czy finansowy. (Jeśli Allan w ogóle dał mi tę mapę, czego po upływie tylu lat nie jestem pewien, to schowałem ją tak dokładnie, że można uważać ją za straconą. Nie mam zamiaru szukać jej wśród nagromadzonej przez trzydzieści pięć lat korespondencji. Co więcej, gdyby została odnaleziona i opublikowana, to mogłoby to doprowadzić do jakichś głupich pomysłów i prawdopodobnej straty dużych pieniędzy wśród panien, duchowieństwa i innych żądnych przygód osób). – A więc tak wygląda ta droga – odezwałem się, kiedy Zikali skończył. – Powiem ci bez ogródek, że nie mam zamiaru odbywać takiej podróży przez nieznany kraj. Jak znalazłbym tam drogę bez przewodnika? Wracam do Pretorii, z twoimi wołami lub bez nich. – Naprawdę, Macumazahnie? Zaczynam myśleć, że jestem bardzo sprytny. Spodziewałem się, że tak powiesz i przygotowałem się na to. Znalazłem człowieka, który zaprowadzi cię prosto do domu Heu-Heu. Jest tutaj. Zaraz poślę po niego – zawołał w swój zwykły sposób służącego i wydał mu polecenie. – Kto to jest, skąd pochodzi i od kiedy jest tutaj? – spytałem. – Zupełnie nie wiem, kto to jest, Macumazahnie, bo niedużo mówi o sobie, ale zrozumiałem, że pochodzi z kraju sąsiadującego z ziemią Heuheua. Może nawet z tego, co wiem, przybył prosto stamtąd, a jest już tu na tyle długo, że zdążyłem go trochę poduczyć zuluskiego. Chociaż to niezbyt ważne, bo dobrze znasz arabski, prawda? – Potrafię mówić po arabsku, Zikali. Hans też trochę. – No więc, Macumazahnie, jest to, zdaje się, jego język. To upraszcza sprawy. Mogę ci powiedzieć od razu, że to dziwny typ człowieka, jakiego byś się zupełnie nie spodziewał, ale sam się o tym przekonasz. Nic na to nie odpowiedziałem, ale Hans szepnął mi do ucha, że to na pewno syn Heu-Heu i wygląda jak wielka małpa. Chociaż powiedział to bardzo cicho, a Zikali był w pewnej odległości, musiał to jednak usłyszeć, gdyż zauważył: – Wtedy poczułbyś się tak, jakbyś spotkał brata, prawda, Światło w Ciemności? (Jeśli nie mówiłem o tym wcześniej, to wyjaśniam, że był to tytuł, który Hans zdobył w pewnych przynoszących mu zaszczyt okolicznościach). Hans zamilkł, gdyż nie śmiał okazać potężnemu Otwieraczowi Dróg złości, w jaką wprawiło go porównanie do małpy. Ja też milczałem, pogrążony we własnych myślach, gdyż zobaczyłem teraz jasno, bez tej całej tajemniczej, pseudomagicznej otoczki, podstęp Zikalego. Przybył do niego, prosząc – z nieznanych mi powodów – o pomoc wysłannik z jakiegoś dziwnego, odległego kraju. Zikali postanowił posłużyć się mną, ponieważ uważał, że się do tego celu nadaję. Dlatego, dowiedziawszy się o moich kłopotach z zaprzęgiem, przekupił mnie wołami. Postarał się, żeby wiadomość o nich dotarła do mnie, kiedy byłem jeszcze daleko. W istocie wszystko wyglądało tak, jakby zostało obmyślone przez Zikalego, choć oczywiście było to niemożliwe, gdyż Zikali w żaden sposób nie mógł sprawić, abym poszukał schronienia podczas burzy właśnie w tej jaskini. W sumie jednak wychodziło na to, że mam posłużyć jego planom, chociaż na czym one dokładnie polegają, nie miałem pojęcia. Powiedział, że chce uzyskać liście jakiegoś drzewa, co być może było prawdą, ale czułem, że kryje się za tym coś więcej. Może została pobudzona jego ciekawość i pragnął informacji o odległym, tajemniczym ludzie, gdyż zawsze chciwy był wszelkiej wiedzy? A może ten Heu-Heu, jeśli istniał jakiś Heu- Heu, był przeszkodą stojącą między Zikalim i jego planami i dlatego należało go usunąć? Aczkolwiek dziewięćdziesiąt procent nadprzyrodzonych mocy Zikalego było niewątpliwie czystym oszustwem, to pozostałe dziesięć procent było prawdziwe. Na pewno żył i poruszał się na innej płaszczyźnie niż zwykli śmiertelnicy i był w kontakcie z rzeczami i siłami, o których nic nie wiemy. Mam także powody, aby przypuszczać – choć nie będę was tu nudził przykładami – że był w kontakcie z innymi podobnymi sobie w całej Afryce, żyjącymi nawet o tysiące „mil od niego. Niektórzy z nich mogli być jego przyjaciółmi, a inni wrogami, ale wszyscy byli na swój sposób potężni. Kiedy tak rozmyślałem, a stary Zikali czytał w moich myślach – a jestem pewien, że to robił, bo zauważyłem, że uśmiecha się w swój ponury sposób i kiwa swą wielką głową, jakby pochwalał moją bystrość – wrócił służący, prowadząc wysoką postać malowniczo odzianą w futrzany kaross, który okrywał jej głowę i ciało. Stanąwszy przed nami, obcy odrzucił kaross i złożył ukłon, najpierw Zikalemu, a później mnie. Był tak grzeczny, że nawet Hansa powitał w ten sam sposób, aczkolwiek nie tak głębokim ukłonem. Patrzyłem na niego ze zdumieniem, gdyż był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałem. Był wysoki – mierzył ponad sześć stóp – i wspaniale zbudowany. Miał szeroką i wypukłą klatkę piersiową, muskularny tułów oraz nogi i ręce, jakich nie powstydziłby się grecki posąg. Twarz też miał piękną, choć raczej smutną, o prawie białej skórze i ciemnych oczach. Było w niej coś, co świadczyło, że pochodzi ze starożytnego i szlachetnego rodu. Prawdę mówiąc, wyglądał tak, jakby został żywcem przeniesiony z dawno minionych epok. Mógł być mieszkańcem zaginionej Atlantydy albo spalonym na brąz Grekiem, bo jego kasztanowe, długie do ramion włosy splatały się w pierścionki, jak na antycznych rzeźbach, natomiast na brodzie i wokół ust nie miał zarostu. Może był świeżo ogolony. Mówiąc krótko, był to wspaniały typ mężczyzny, różniący się od wszystkich, jakich wcześniej widziałem. Również ubiór, choć w opłakanym stanie, był imponujący, jakby zdjęty z ciała faraona egipskiego. Składał się z płóciennej szaty oblamowanej po brzegach wypłowiałą purpurą, którą przybysz zdawał się być owinięty, wysokiej, zniszczonej płóciennej czapki, przypominającej kształtem dolną połowę butelki z wodą sodową, zakończonej jednak szpiczaście, skórzanej spódniczki, wąskiej u góry, ale rozszerzającej się nad kolanami i również skórzanych sandałów. Gapiłem się na niego zdumiony, nie wiedząc czy należy do jakiegoś nieznanego mi ludu czy też jest kolejną iluzją wywołaną przez Zikalego. To samo musiał odczuwać Hans, gdyż małe, wodniste oczka o mało nie wyskoczyły mu z głowy. Spytał mnie szeptem: – Czy to człowiek, Baas, czy duch? Jeśli chodzi o resztę, to mężczyzna ten miał na szyi prosty łańcuszek czy naszyjnik ze złota, a u boku, w czerwonej pochwie, miecz z wykonaną w kształcie krzyża rękojeścią z kości słoniowej. Przez chwilę stał tak przed nami ze złożonymi rękami i pokornie pochyloną głową, choć biorąc pod uwagę kontrast fizyczny między nami, to raczej ja powinienem stać pokornie. Najwyraźniej uważał, że nie wypada mu zacząć mówić jako pierwszemu. Tymczasem Zikali siedział w kucki ze swą zwykłą ponurą miną i nie kwapił się, aby mi pomóc. W końcu, widząc, że trzeba coś zrobić, podniosłem się ze stolika, na którym dotąd siedziałem, i wyciągnąłem rękę. Po chwili wahania przybysz ujął ją, ale nie potrząsnął nią, jak to jest u nas w zwyczaju, lecz pochylił głowę i dotknął jej delikatnie ustami, jak gdyby był francuskim dworakiem, a ja piękną damą. Skłoniłem się wobec tego najgrzeczniej jak umiałem, a potem, wkładając ręce do kieszeni spodni, powiedziałem: „Miło mi”. Ponieważ zdawał się nie rozumieć, powtórzyłem po zulusku „Sakubona”. Gdy i to nie odniosło skutku, powitałem go imieniem Proroka w najlepszej arabszczyźnie, na jaką było mnie stać. Tu, jak zwykł mawiać Brat John, mój amerykański przyjaciel, „trafiłem na naftę”, gdyż przybysz odpowiedział mi jeśli nie w tym samym, to w każdym razie podobnym, języku. Przemawiając miłym, cichym głosem, ale bez powoływania się na Proroka, nazwał mnie „Wielkim panem Macumazana, którego sławę i męstwo chwali cały świat” i powiedział jeszcze masę innych bzdur, którymi nafaszerował go Zikali, a których nie ma potrzeby przytaczać. – Dziękuję – przerwałem mu – dziękuję ci...? – tu przerwałem. – Mam na imię Isikor – powiedział. – Bardzo ładne imię, chociaż nigdy nie słyszałem podobnego – odparłem. – No więc, Isikorze, co mogę dla ciebie zrobić? Nie było to, przyznaję, właściwe odezwanie się, ale chciałem przejść do faktów. – Wszystko – odparł żarliwie, przyciskając ręce do piersi. – Możesz, panie, uchronić od śmierci cudowną kobietę, która cię pokocha. – Ach tak? – wykrzyknąłem. Wobec tego nie chcę mieć z tym nic wspólnego, bo to zawsze prowadzi do kłopotów. Tutaj wtrącił się po raz pierwszy Zikali, mówiąc do Isikora w języku zuluskim, którego to języka – jak pamiętałem – sam go nauczył: – Pan Macumazahn ma już dosyć kobiecej miłości i nie chce więcej. Nie mów mu o miłości, o Isikorze, jeśli nie chcesz rozgniewać ducha, który nawiedza to miejsce, ducha pewnej księżniczki, Maminy, którą kiedyś poznał on aż za dobrze. Odwróciłem się do Zikalego, aby mu powiedzieć, co o nim myślę, kiedy Isikor, uśmiechając się lekko, powtórzył: – Która cię pokocha... jak brata. – To już lepiej – powiedziałem – choć nie wiem, czy w moim wieku chciałbym mieć siostrę, ale przypuszczam, że chcesz przez to powiedzieć, iż będzie mi bardzo wdzięczna? – Tak, panie. Także nagroda będzie wielka. – Żeby nie przedłużać, powiem, że opowiedział mi, z pewnymi zmianami, to samo, co wcześniej Zikali. Miałem udać się do jego odległego kraju, zniszczyć jakiegoś mgliście opisanego potwora czy bożka, czy też system religijny i w zamian dostać tyle diamentów, ile zdołam zabrać. – A dlaczego sami nie pozbędziecie się waszego diabła? – spytałem. – Wyglądasz na wojownika, jesteś potężny i silny. – Panie – odparł łagodnie, rozkładając ręce – jestem silny i myślę, że odważny, ale tego nie można zrobić. Nikt z moich ziomków nie może zwyciężyć boga mego ludu, jeśli można go tak nazwać. Nawet słowne przeciwstawienie się mu ściągnęłoby na nas klątwę, poza tym jego kapłani zamordowaliby nas... – A więc ma on kapłanów? – przerwałem mu. Tak, panie, ma kapłanów, którzy przysięgli, że będą mu służyć, ludzi równie złych, jak on sam. O panie, przybądź do nas, błagam cię, i uratuj piękną Sabilę. – A dlaczego tak ci zależy na tej damie? – spytałem. – Ponieważ ona kocha mnie, panie... nie jak brata... a ja kocham ją. Ona, wielka pani w moim kraju, jest ze mną zaręczona, lecz jeśli nasz bóg nie zostanie pokonany, jako najpiękniejsza z naszych dziewic, zostanie przez niego zabrana. W tym momencie uczucia, prawdziwe uczucia, wzięły górę, bo pochylił głowę i zobaczyłem, że z jego ciemnych oczu płyną łzy. Poruszyło mnie to. – Posłuchaj, panie – mówił dalej – jest u nas stare proroctwo, że tego naszego boga, w którego wstrętnym ciele mieszka duch dawno zmarłego wodza, może zniszczyć tylko ktoś, kto należy do innej rasy, kto widzi w nocy i kto urodził się we właściwej porze. Uprosiłem naszych wieszczów, aby porozumieli się we śnie z tym Panem Duchów, który zwie się Zikali, bo byłem zrozpaczony i wiedziałem, co musi się zdarzyć w oznaczonym czasie. Od niego dowiedziałem się, że na południu żyje człowiek, o jakim mówi nasze proroctwo, człowiek, który zwie się Widzący w Nocy. A więc, nie bacząc na klątwę, ośmieliłem się opuścić swój kraj i oto znalazłem ciebie, panie! – Owszem – odparłem – znalazłeś człowieka, którego nazywają tu Widzącym w Nocy, ale który wcale nie widzi w nocy lepiej niż inni i nie jest bohaterem, lecz tylko kupcem i myśliwym. Powiem ci więc, Isikorze, że nie chcę się wtrącać do spraw waszego plemienia, zadzierać z waszymi bogami i kapłanami ani walczyć z jakąś wielką małpą, jeśli ona w ogóle istnieje, w nadziei na to, że zdobędę garść błyszczących kamieni – jeślibym dożył do chwili, kiedy mógłbym je zabrać – albo pęk liści, których potrzebuje ten czarownik. Poszukaj lepiej jakiegoś innego białego, który będzie miał wzrok jak kot i więcej siły i odwagi. – Jak mogę szukać innego, kiedy bez wątpienia ty, panie, jesteś tym, o którym mówi mi proroctwo? Jeśli nie zgodzisz się nam pomóc, to wrócę sam, aby umrzeć z Sabilą i wszystko będzie skończone. Przerwał na chwilę, a potem mówił dalej: – Panie, nie mogę ci ofiarować wiele, ale czy dobry uczynek nie jest sam w sobie nagrodą? Czy pamięć o nim nie będzie ci grzała serca przez całe życie i po śmierci? Jesteś, panie, szlachetny, dlatego błagam cię, abyś udał się ze mną nie ze względu na to, co możesz zdobyć, lecz ze względu na to, że jesteś szlachetny i że ochronisz innych przed okrucieństwem i złem. Powiedziałem wszystko – wybieraj. – Dlaczego ty sam nie przyniosłeś Zikalemu tych jego przeklętych liści? – spytałem z wściekłością. – Panie, nie mogłem się dostać do miejsca, gdzie rośnie to drzewo, bo jest ono w ogrodzie Heu-Heu. Zresztą nie wiedziałem, że Pan Duchów potrzebuje jego liści. Panie, postąp zgodnie ze swą szlachetną naturą, która jest daleko znana. Muszę wam powiedzieć, przyjaciele, że bardzo mi to pochlebiło. Wszyscy myślimy, że postępujemy czasami szlachetnie, ale jest niewielu, którzy nam to mówią. Dlatego było to dla mnie przyjemną niespodzianką usłyszeć to z ust tego pełnego niezwykłej godności, przystojnego i jak się w swoim czasie okaże wykształconego Syna Hama... jeśli był on synem Hama*.[* Ham – aluzja do biblijnej opowieści o pochodzeniu ludów Ziemi po potopie. Nimrod (Nemrod), wielki myśliwy, który był synem Hama (Chama), jednego z trzech synów Noego, panował m.in. w Babilonie (Babel), którego mieszkańców Bóg pokara) za pychę, mieszając im języki i rozpraszając po świecie. W przekładzie użyłem formy ang. Ham, ponieważ polska „Cham”, ma – nie zamierzoną przez Haggarda – konotację negatywną (przyp. tłum.)] Mnie wydawał się raczej księciem w przebraniu, kimś należącym do nieznanej, lecz szlachetnej rasy, kimś kto znalazł się na świecie wprost ze stronic książki o wróżkach i elfach. Ale kiedy się nad tym zastanowiłem, to było to dokładnie to, co powiedział o sobie. W każdym razie miał wyjątkowo przenikliwy umysł i potrafił zajrzeć człowiekowi w duszę. (Nie przyszło mi wówczas do głowy, że także Zikali ma przenikliwy umysł i potrafi wniknąć w duszę człowieka, dzięki czemu skontaktował nas ze sobą dla swoich celów. Albo żeby zrobić na mnie wrażenie nagadał Isikorowi o białym człowieku, o którym mówi ich przepowiednia. Bez wątpienia tak właśnie było). Także przygoda, którą mi proponowano, była tak niesamowita i niezwykła, że ciągnęła mnie jak magnes. Czy gdybym ja, Allan Quatermain, dożył późnego wieku mógłbym spokojnie wracać pamięcią do tamtego dnia i wspominać, że zaprzepaściłem taką okazję i umrę nie dowiedziawszy się, czy istniał czy nie jakiś Heu-Heu, który łączył w sobie cechy bożka, ducha, diabła i supergoryla, i który porwał piękną Andromedę, to znaczy Sabilę? Czy mogłem w taki sposób zaprzepaścić okazję wykazania się swymi dwoma skromnymi talentami – talentem do szukania przygód i celnego strzelania? Chyba nie, bo czy mógłbym mieć spokojne sumienie na stare lata? A jednak, z drugiej strony, wiele przemawiało za tym, żeby dać temu spokój. Nie będę tu wnikał w szczegóły. W końcu, nie mogąc się zdecydować, postanowiłem zdać się na wyrok losu. Postanowiłem, innymi słowy, rzucić monetę, tyle że tą monetą miał być Hans. – Hans – powiedziałem po holendersku, w języku, którego nie zrozumiał ani Zikali, ani Isikor – jedziemy do kraju tego człowieka, czy zostajemy tu? Słyszałeś wszystko – powiedz, a ja zrobię to, co będziesz uważał za słuszne. Rozumiesz? Tak, Baas – odparł Hans, obracając swoim zwyczajem kapelusz w rękach. – Rozumiem, że Baas, jak zwykle, gdy znajdzie się w głębokim dole, odwołuje się do mądrości Hansa, aby go stamtąd wydobył... do mądrości Hansa, który wychował go od dziecka i nauczył większości tego, co Baas zna, Hansa, na którym jego czcigodny ojciec opierał się jak na lasce, to znaczy jak już zrobił z niego dobrego chrześcijanina. Ale to jest ważna sprawa, więc zanim przedstawię swoje zdanie, które przesądzi ją w taki czy inny sposób, muszę zadać parę pytań. Potem odwrócił się i, zwracając się do czekającego cierpliwie Isikora łamaną arabszczyzną, spytał: – Długi Baas z zakrzywionym nosem powie mi – zna drogę z powrotem do swojego kraju, a jak zna, to ile drogi my przejechać w wozie? – Znam – odparł Isikor. – Całą, aż do pierwszych wzgórz, można przejechać wozem. Cały czas wiedzie ona przez ziemie, gdzie jest mnóstwo zwierzyny i wody, z wyjątkiem pustyni, o której wam mówiono. Podróż powinna trwać około trzech księżyców, choć ja sam odbyłem ją w dwa księżyce. – Dobrze. A jeśli mój Baas, Macumazahn, przyjedzie do twojego kraju, to jak zostanie przyjęty? – Dobrze przez większość ludzi, ale nie przez kapłanów Heu-Heu, jeśli pomyślą, że przybywa, aby wyrządzić krzywdę bogu, i na pewno nie przez Kudłatych, którzy żyją w lesie i których nazywa się dziećmi boga. Musi być przygotowany na walkę z nimi, ale przepowiednia mówi, że ich wszystkich pokona. – Czy w twoim kraju, Długi Baas, jest dużo jedzenia, coś lepszego do picia niż woda i tytoń? – Jest wiele wszystkiego, o co pytasz, o mądry Doradco Białego Pana, i różne inne dobra, a wszystko to będzie jego i twoje... ale – dodał znacząco – ci, którzy mają do czynienia z kapłanami i Kudłatymi zrobiliby, lepiej, gdyby pili czystą wodę. Inaczej mogą zasnąć. – Macie tam strzelby? – spytał Hans, wskazując na mój sztucer. – Nie, naszą bronią są miecze i dzidy, a Kudłaci używają łuków. Hans przerwał wypytywanie i zaczął ziewać, jakby był strasznie zmęczony i śpiący. Potem spojrzał na niebo, gdzie unosiło się kilka sępów. – Baas – powiedział ile widzisz sępów? Siedem czy osiem? Nie policzyłem ich, ale zdaje mi się, że jest ich siedem. – Nie, Hans, osiem. Tego, który jest najwyżej, zakryła chmura. – Jesteś zupełnie pewien, Baas, że jest ich osiem? – Zupełnie – odparłem ze złością. – Dlaczego zadajesz takie głupie pytania? Sam je możesz policzyć. Hans znowu ziewnął i powiedział: – No to wobec tego pojedziemy z tym Baasem o nosie jak haczyk do kraju Heu-Heu. To postanowione. – O co ci, do diabła chodzi, Hans? Co ma wspólnego z tą sprawą liczba sępów? – Dużo, Baas. Widzisz, ten wybór kładł się zbyt dużym ciężarem na moje barki, więc wzniosłem oczy do góry i modły do twego czcigodnego ojca z prośbą o pomoc. Kiedy to zrobiłem, zobaczyłem sępy. Wtedy wydało mi się, że twój czcigodny ojciec powiedział mi z nieba: „Hans, jeśli liczba sępów jest parzysta, to jedźcie, jeśli nieparzysta, to zostańcie. Ale nie licz ich, Hans. Niech policzy je mój syn, Baas Allan, bo wtedy nie będzie mógł złościć się na ciebie, jeśli sprawy przybiorą zły obrót, bez względu na to, czy pojechaliście czy zostaliście, i mówić, że źle policzyłeś albo oszukałeś go. A teraz, Baas, mam już tego dosyć i chciałbym wrócić do obozu, żeby obejrzeć te nowe woły. Odebrało mi mowę z oburzenia. W swoim tchórzostwie zdałem się na jego spryt i doświadczenie, rzucając – jak powiedziałem – monetę, i co zrobił ten łotr? Wymyślił kolejną gadkę o moim biednym ojcu, i sam rzucił monetę, opierając decyzję na tym, czy liczba sępów – które kazał mnie policzyć – jest parzysta czy nieparzysta? Byłem taki zły, że podniosłem nogę z wiadomym zamiarem, na co jednak Hans, spodziewając się czegoś w tym rodzaju, dał drapaka i zobaczyłem go ponownie dopiero po powrocie do obozu. – Ha! ha! ha! – roześmiał się Zikali. – Ha! ha! ha! Pełen godności Isikor przyglądał się tej scenie z lekkim zdziwieniem. Odwróciłem się do Zikalego i powiedziałem: – Nazwałem cię już wcześniej oszustem i teraz to powtarzam. Mnie naplotłeś bzdur o nietoperzach swoich wysłannikach, a temu człowiekowi o mnie, w związku z proroctwem krążącym wśród jego ludu. Oto nietoperz, który przyniósł ci wiadomość, sen, widzenie czy jak wolisz to nazwać. Cały czas trzymałeś go tu w ukryciu – mówiąc to wskazałem na Isikora. – A teraz podstępem wyłudzono ode mnie przyrzeczenie, że wyruszę na tę idiotyczną wyprawę. Ponieważ nigdy nie cofam raz danego słowa, muszę to zrobić. – Podstępem, Macumazahnie? – spytał niewinnym głosem Zikali. Rozmawiałeś ze Światłem w Ciemności po holendersku, w języku, którego nie znam ani ja, ani ten człowiek, nie wiedzieliśmy więc o czym mówicie. Ale ponieważ z uczciwości serca sam nam o „tym powiedziałeś, teraz już wiemy. Oczywiście wiemy też, jak wiedzą wszyscy, że jeśli dałeś w rozmowie słowo, to jest ono więcej warte niż wszystkie pisemne obietnice białych ludzi razem wzięte i że tylko śmierć lub choroba powstrzymałaby cię przed udaniem się z Isikorem do jego kraju. Oho! Wszystko ułożyło się tak, jak chciałem, z przyczyn, których wyliczaniem nie będę cię męczył, Macumazahnie. Teraz dopiero zorientowałem się, że dostałem, mówiąc w przenośni, z dwu luf – z lewej od Hansa, a z prawej od Zikalego. Prawdę mówiąc, zupełnie zapomniałem, że Zikali nie rozumie po holendersku, chociaż pamiętałem o tym, kiedy zacząłem rozmawiać z Hansem, i że w związku z tym cała nasza rozmowa nie miała dla niego żadnego znaczenia. Ale choć Zikali nie znał holenderskiego, czego zresztą nie jestem teraz taki pewien, to w każdym, razie znał naturę ludzką i potrafił czytać w myślach, bo oto, co dalej powiedział: – Wszystko gotuje się w tobie, Macumazahnie, jak w garnku, którego pokrywkę przyciśnięto kamieniem, gdyż pośliznęła ci się noga i powtórzyłeś publicznie w jednym języku to, co powiedziałeś wcześniej w tajemnicy innym, przez co nam obu złożyłeś przyrzeczenie. Ale złożyłeś to przyrzeczenie już wtedy, kiedy my o tym, nie rozumiejąc cię, nie wiedzieliśmy i twoje szlachetne serce nie pozwoliłoby ci się z niego wycofać tylko dlatego, że my tego nie słyszeliśmy. O nie, serce utknęłoby ci w gardle i nie pozwoliło skłamać. A więc odrzuć płonące szczapy spod kipiącej wody swego gniewu i postąp tak, jak przyrzekłeś. Zobaczysz cudowne rzeczy, dokonasz cudownych czynów i wyrwiesz niewinną i czystą dziewicę ze szponów złych ludzi czy bogów. Tak, a przy okazji poparzę sobie palce wyciągając twoją kaszę z gorącego garnka – parsknąłem. – Być może, Maeumazahnie, być może. Czy gdybym nie miał kaszy do stracenia, to zawracałbym sobie głowę tym wszystkim? Ale jakie znaczenie ma to dla ciebie, dzielnego białego pana, który szuka prawdy, tak jak rzucony oszczep szuka serca wroga? Znajdziesz tam prawdę, Macumazahnie, nową prawdę i jakie to będzie miało znaczenie, jeśli okaże się, że grot tego oszczepu zabarwi się nieco na czerwono po ugodzeniu w sedno sprawy? Będzie go można wytrzeć, Macumazahnie, będzie go można wytrzeć, a wśród wielu dobrych uczynków, które zrobisz, będzie też drobna przysługa dla twojego starego przyjaciela, oszusta Zikalego. W tym momencie Allan spojrzał na zegar i przerwał. – Wiecie, która jest godzina? powiedział. Na głowę Czaki, dwadzieścia po pierwszej! Jeśli chcecie usłyszeć koniec tej historii jeszcze tej nocy, to dośpiewajcie go sobie sami, każdy według własnego gustu. Ja idę spać, bo inaczej na jutrzejszym polowaniu nie trafię w stóg siana. Rozdział VI CZARNA RZEKA Następnego wieczoru, przyjemnie zmęczeni po udanym polowaniu i dobrej kolacji, zebraliśmy się raz jeszcze – Curtis, Good, ja (wydawca) i stary Allan – wokół kominka w przytulnym salonie „The Grange”. – No, Allan powiedziałem kontynuuj swoją opowieść. – Jaką opowieść? – spytał, udając, że nie pamięta, gdyż kiedy w grę wchodziły jego własne wspomnienia, zawsze trudno mu było zacząć. Tę o małpoludzie i facecie, który wyglądał jak Apollo – odparł Good. – Śniło mi się to całą noc. Śniło mi się, że uratowałem tę dziewicę – ciemną dziewczynę w błękitnej szacie – i że kiedy miała już złożyć na mych ustach pocałunek, na który dobrze zasłużyłem, rozmyśliła się i zamieniła w kamień. To właśnie powinna by zrobić, gdyby miała trochę rozumu i chodziłoby o ciebie, Good – powiedział Allan K dodał: – To pewno przez te sny strzelałeś dzisiaj gorzej – niż zwykle. Widziałem, jak spudłowałeś, jednego po drugim, osiem bażantów w ostatnim miocie. – A ja widziałem, jak strzeliłeś, jednego po drugim, osiemnaście w pierwszym – odparł wesoło Good więc przeciętna była zupełnie dobra. No a teraz kończ tę romantyczną opowieść. Lubię sobie wieczorem, po solidnej dawce wrażeń w postaci prawdziwych kogutów, posłuchać przesadzonych opowieści. – Przesadzonych! – wykrzyknął z oburzeniem Allan. Może jestem blagierem? Nie bierz mnie za siebie, Good! W tym momencie wtrąciłem się, prosząc go, aby nie tracił czasu na sprzeczki z Goodem, który nie jest wart uwagi. W końcu dał się ułagodzić i zaczął: – Spieszy mi się, żeby skończyć tę opowieść, bo od gadania zasycha mi w gardle, przez co piję więcej whisky i wody, niż powinienem. Spędziłem samotnie tyle lat, że nie potrafię mówić jak polityk. Wam też się spieszy, szczególnie tobie, Good, bo nie możesz się doczekać końca, żeby wykazać, że ty zrobiłbyś to wszystko lepiej, i tobie, przyjacielu, ponieważ wyjeżdżasz jutro wczesnym rankiem i zanim pójdziesz spać, musisz jeszcze dopilnować pakowania swoich bagaży. Dlatego nie będę się rozwodził nad drobiazgami, na przykład nie powiem nic o samej podróży, choć – prawdę rzekłszy – była ona jedną z najciekawszych, jakie kiedykolwiek odbyłem, a droga w większości wiodła przez nieznany mi kraj, o którym można by napisać osobną książkę. Dlatego powiem tylko, że po pewnej, niezbędnej zwłoce, której wymagało rozpakowanie, posortowanie i ponowne załadowanie na wóz naszych rzeczy, zostawiwszy wszystko co nie było nam potrzebne pod opieką Zikalego, opuściliśmy Czarny Wąwóz. W zaprzęgu szły woły, które kupiłem – na kredyt – od Zikalego. Oprócz nich szły luzem dwa inne, jak również cztery z mojego starego zaprzęgu, jako zapasowe. Zabrałem także ze sobą, oprócz swojego woźnicy i voorloopera, Mawuna i Induki, dwóch jeszcze Zulusów, służących Zikalego. Wiedziałem, że mnie nie puszczą, gdyż bali się swego pana, choć wiedziałem też, że będą śledzili wszystkie moje kroki i jeśli wrócą żywi, to doniosą o wszystkim Zikalemu. A zatem, pomijając wszystkie szczegóły tej osobliwej podróży, podczas której nie spotkały nas żadne poważne kłopoty, nie musieliśmy z nikim walczyć i cały czas mieliśmy pod dostatkiem jedzenia, gdyż wszędzie po drodze było mnóstwo zwierzyny, zacznę opowieść od momentu, kiedy dotarliśmy, cali i zdrowi, do pierwszego łańcucha wzgórz, który zaznaczyłem na mapie, a który według słów Zikalego opasywał pustynię od południa. Tam zmuszeni byliśmy pozostawić wóz, gdyż nie sposób było poruszać się nim po wzgórzach czy, później, po pustyni. Na szczęście u podnóża wzgórza leżała mała wioska, zamieszkana przez nastawionych pokojowo ludzi, którzy żyli w uroczej, zasobnej w wodę okolicy i nie mając żadnych sąsiadów, mogli, nie niepokojeni przez nikogo, uprawiać ziemię. Tam zostawiłem wóz i woły, z których straciłem tylko trzy, pod opieką Mawuna i Induki, którym mogłem zaufać, wiedząc, że nie uciekną. Ponieważ Isikor utrzymywał, że dalej musimy podróżować sami, zostali tam też słudzy Zikalego. Wiedziałem, że będą mieli oko na moich ludzi, a oni na nich. Naczelnikowi wioski obiecałem sowitą nagrodę, jeśli po powrocie znajdę wszystko w należytym stanie. Rzekł mi, że zrobi co będzie mógł, ale dodał – był melancholijnym typem – że jeśli udajemy się do kraju Heu-Heu, to nigdy nie wrócimy, bo jest to kraj diabła. Spytał, co w takim przypadku ma zrobić z wozem i towarami. Odparłem, że gdybym nie pokazał się w ciągu roku, to moi ludzie mają polecenie wrócić tam, skąd przyjechaliśmy i powiadomić o naszym zaginięciu, ale żeby się o nas nie martwił, bo będąc wielkim czarownikiem, wiem, że do tego czasu na pewno wrócę. Wzruszył ramionami, spoglądając z powątpiewaniem na Isikora i na tym zakończyła się nasza rozmowa. Udało mi się go jednak przekonać, żeby użyczył nam trzech ludzi, którzy przeprowadziliby nas przez góry i przenieśli wodę przez pustynię. Zgodził się, pod warunkiem, że będą mogli wrócić jak tylko dostrzeżemy bagno. Za nic w świecie nie zbliżyliby się bardziej do kraju Heu-Heu. A więc, naturalną koleją rzeczy, wyruszyliśmy, zostawiając Mawuna i Indukę niemal we łzach, gdyż udzielił się im ponury nastrój naczelnika i wierzyli, że nigdy nas już nie zobaczą. To prawda, że nie odczuwaliby żalu po stracie Hansa, gdyż nienawidzili go, zresztą z wzajemnością, ale w moim przypadku sprawa wyglądała inaczej, ponieważ kochali mnie na swój sposób. Nasz bagaż był lekki: strzelby (zabrałem ekspres*),[** Ekspres – sztucer podwójny; kulowa broń myśliwska o dwóch lufach gwintowanych] tyle amunicji, ile mogliśmy udźwignąć, trochę lekarstw, koce itd., nieco ubrania na zmianę, buty myśliwskie dla mnie, parę rewolwerów i tyle naczyń różnego rodzaju, ile dało się znaleźć, na wodę, w tym dwa pudła z parafinowanego kartonu zawieszone u dwóch końców kija. Mieliśmy także tytoń, porządny zapas zapałek, świeczki i zawiniątko z biltongiem, na wypadek, gdybyśmy nie spotkali żadnej zwierzyny. Kiedy się o tym mówi, to wydaje się, że nie było tego dużo, ale kiedy szliśmy przez pustynię, miałem ochotę wyrzucić połowę z tych rzeczy. Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że uda się nam przenieść ten cały dobytek przez góry, które okazały się bardzo strome, gdyby nie pomoc tych trzech tragarzy. Dojście do grzbietu i przekroczenie go zajęło nam dwanaście godzin. Po jego drugiej stronie rozbiliśmy obóz i przenocowaliśmy. Zejście zajęło nam sześć godzin. Z drugiej strony rozciągała się równina porośnięta skąpą trawą i rzadko rozrzuconymi drzewami cierniowymi, która dalej przechodziła w pustynię. Przy ostatnim źródle zatrzymaliśmy się na noc. Rano, napełniwszy wodą wszystkie naczynia, wkroczyliśmy na rozprażone słońcem piaski pustyni. Wiecie, przyjaciele, co to jest afrykańska pustynia, gdyż w drodze do Kopalń Króla Salomona przebyliśmy jeszcze gorszą. Ale ta, o której mówię, też była okropna. Przede wszystkim panował straszliwy upał. Poza tym pewne jej części składały się z wydm, na które trzeba się było wdrapywać, a potem z nich się zsuwać, co było nadzwyczaj wyczerpujące. Jakby tego było mało, w niektórych miejscach rosły, i to dosyć gęsto, rośliny o mięsistych liściach i ostrych kolcach, których ukłucia były bardzo bolesne. W związku z tym podróż nocą, a nawet wczesnym rankiem, kiedy oświetlenie było słabsze, była niemożliwa, gdyż nie sposób było uniknąć zetknięcia z tymi roślinami. Wędrówka przez piaski zajęła nam trzy dni. Pustynia miała jeszcze jedną osobliwość. Otóż tu i ówdzie pośród jej bezmiaru sterczały, wygładzone przez burze piaskowe, kamienne kolumny. Niektóre z nich były pojedynczymi, litymi skałami, inne natomiast składały się z głazów leżących jedne na drugich. Przypuszczam, że kiedyś poziom gruntu leżał na wysokości czubków tych kolumn. Potem, kiedy gleba uległa erozji pod wpływem wiatru i wody drążących ją od milionów lat i zamieniających miękkie skały na piasek, twardsze jej fragmenty pozostały w postaci tych kolumn, a tworzące niektóre z nich głazy były śladami poszczególnych warstw ziemi. Te skały nadawały pustyni dziwny charakter – wyglądały niczym pomniki i obeliski. Ale miały one dla nas także funkcję praktyczną, gdyż nasi tragarze, będący także przewodnikami i znający pustynię z wypraw na strusie lub w poszukiwaniu strusich jaj, orientowali się dzięki nim w terenie. Strusi widzieliśmy wiele, co świadczyło o tym, że pustynia nie jest zbyt rozległa, gdyż nie było tam dla nich żadnego pożywienia, chyba że odżywiały się tymi kłującymi roślinami. Nie widzieliśmy żadnych innych stworzeń. Na szczęście, dzięki oszczędnemu, pełnemu samozaparcia, korzystaniu z wody, jej zapasów wystarczyło nam aż do trzeciego dnia, kiedy to, po południu, zmęczeni i spragnieni, ujrzeliśmy ze szczytu jednej z wydm pasmo ciemnej zieleni, które zwiastowało początek mokradła. Umowa z przewodnikami przewidywała, że od miejsca, z którego widać będzie mokradło, pójdziemy dalej sami, a oni wrócą do swej wioski. W tym celu zostawiliśmy trochę wody, aby mieli co pić w drodze powrotnej. Jednak po krótkiej naradzie zdecydowali się iść z nami dalej. Kiedy zapytałem, co ich do tego skłoniło, obrócili się i pokazali gęste chmury zbierające się za nami. Zapowiadały one, jak mi wyjaśnili, burzę piaskową, której nikt nie przeżyłby na pustyni. Dlatego poganiali nas, abyśmy szli jak najszybciej. Faktycznie, choć byliśmy wyczerpani, ostatnie trzy mile dzielące nas od skraju mokradła przebyliśmy biegiem. Kiedy dobiegliśmy do trzcin zerwała się burza, ale szliśmy dalej, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie trzciny rosły gęsto. Tam, wygrzebawszy rękami dziury w błocie, znaleźliśmy wodę. Choć była brudna, piliśmy chciwie. Potem przycupnęliśmy, czekając, aż minie burza. Szalała przez wiele godzin. Był to okropny widok. Pustynię przesłoniły chmury piasku, który, mimo iż ukryci byliśmy w trzcinach, padał na nas tak gęsto, że od czasu do czasu musieliśmy wstawać, aby się z niego otrząsnąć. Gdyby burza złapała nas na pustyni, zostalibyśmy żywcem pogrzebani. Szczęśliwie uniknęliśmy tego, choć byliśmy na pół uduszeni, a skórę mieliśmy wygarbowaną wciskającymi się pod ubranie drobinami piasku. Przesiedzieliśmy tak w kucki całą noc. Burza ucichła dopiero nad ranem. Na zupełnie czystym niebie pokazało się słońce. Napiwszy się jeszcze wody, której nasze organizmy zdawały się potrzebować w ogromnych ilościach, wróciliśmy na skraj mokradła i z grzbietu wydmy piaskowej rozejrzeliśmy się po okolicy. Isikor wyciągnął rękę ku północy i dotknął mego ramienia. Spojrzałem w tamtą stronę i w oddali, na tle delikatnego błękitu nieba, dostrzegłem ciemną plamę w kształcie grzyba. To chmura – powiedziałem. – Chodźmy z powrotem w trzciny. Burza wraca. – Nie, panie – odparł. – To dym z Ognistej Góry w moim kraju. Przyjrzałem się obłokowi dokładnie, lecz nic nie powiedziałem pomyślawszy, że przynajmniej w tej sprawie Zikali nie kłamał. Czy zatem nie było możliwe, że w innych sprawach też mówił prawdę? Jeśli był tam wulkan, o którym nie doniósł dotychczas żaden odkrywca, to czy nie mogło też istnieć tam przysypane popiołem miasto pełne ludzi zamienionych w kamień, a nawet Heu-Heu? Nie, w istnienie Heu-Heu nie mogłem uwierzyć. Tutaj, napełniwszy swoje żołądki i tykwy wodą, trzej krajowcy opuścili nas, mówiąc, że nie pójdą ani kroku dalej, a mogą teraz wracać bezpiecznie do wioski, gdyż minie parę tygodni, zanim zerwie się następna burza. Powiedzieli też, że nasze czary muszą być potężne, bo gdybyśmy się byli spóźnili choć o kilka godzin, to byłoby po nas. Tak więc odeszli, a my rozbiliśmy obóz w pobliżu trzcin, mając nadzieję wypocząć po wyczerpującej podróży. Zawiedliśmy się jednak, bo gdy tylko zaszło słońce, na mokradło zaczęła ze wszystkich stron ściągać zwierzyna, aby zaspokoić pragnienie i głód. W świetle księżyca widziałem wielkie stada słoni wyłaniające się z cienia i kroczące majestatycznie w stronę wody. Były tam także bawoły – niektóre z nich wyłaniały się nagle spośród trzcin, co świadczyło o tym, że musiały się kryć wśród nich podczas dnia – oraz wiele antylop prawie wszystkich gatunków. Z samego środka bagna dobiegały nas odgłosy tarzających się w błocie hipopotamów i potężne pluski, powodowane, jak myślę, przez spłoszone i rzucające się do wody krokodyle. To jeszcze nie wszystko, gdyż taka masa zwierzyny będącej potencjalnym łupem, przyciągała lwy. Kręciło się ich wokół wiele, parskając i rycząc. Kiedy któryś z nich rzucał się na bezbronną antylopę, reszta rozbiegała się w popłochu we wszystkich kierunkach. Robiły przy tym taki hałas, łamiąc i tratując trzciny, że nie było mowy o spaniu. Poza tym istniało niebezpieczeństwo, że lwy zechcą zmienić menu i spróbować jak smakujemy, tym bardziej że nie było w pobliżu żadnych krzewów, z których moglibyśmy zrobić boma*.[* Boma – płot z gałęzi kolczastych krzewów lub drzew otaczający obozowisko czy wioskę] Wobec tego rozpaliliśmy wielkie ognisko z suchych, zeszłorocznych trzcin, których, na szczęście, było tam pod dostatkiem i czuwaliśmy całą noc. Parę razy widziałem przesuwający się koło nas długi cień lwa, ale nie strzeliłem bojąc się, że mogę tylko zranić zwierza, który wówczas mógłby się na nas rzucić. Krótko mówiąc, dla myśliwego był to prawdziwy raj, tyle tylko, że nie można było skorzystać z jego uroków, bo gdybym zabił słonia, to nie moglibyśmy przenieść przez pustynię jego ciosów, a tylko nieodpowiedzialny wyrostek zabija zwierzynę po to, żeby potem zgniła. Co prawda o świcie strzeliłem antylopę wodną, żeby uzupełnić nasze zapasy żywności, ale był to jedyny strzał, jaki oddałem. Ponieważ i tak wśród tych hałasów trzeba było porzucić myśl o śnie, wykorzystałem tę okazję, aby wypytać Sikora, o jego kraj i o to, co jeszcze przed nami. Wcześniej niewiele o tym z nim rozmawiałem, gdyż podczas podróży był milczący i zamknięty w sobie, całą energię koncentrując na namawianiu nas do jak najszybszego marszu. Poza tym nie było takiej potrzeby, skoro byliśmy jeszcze daleko od celu. Teraz jednak nadszedł czas, aby porozmawiać. Odpowiadając na moje pytania, powiedział, że gdybyśmy forsownie maszerowali, okrążając z zachodu mokradło, to po trzech dniach powinniśmy znaleźć się u wylotu wąwozu, którym rzeka przebija się przez góry otaczające ze wszystkich stron jego kraj. Powinienem tu dodać, że góry te w postaci czarnej linii na horyzoncie dostrzegliśmy, gdy tylko wkroczyliśmy na pustynię. Już ten fakt świadczy, że były wysokie. Tam, gdyby udało się nam dotrzeć bez przeszkód, powinniśmy znaleźć czekającą na nas łódź, którą moglibyśmy dopłynąć do jego miasta. Nie udało mi się natomiast wydobyć od niego, czy ktoś będzie na nas czekał w łodzi. Nie dociekając tego więcej, poprosiłem, żeby opowiedział mi o mieście i jego mieszkańcach. Wyjaśnił mi, że jest duże i mieszka w nim wielu ludzi, aczkolwiek znacznie mniej niż w dawnych czasach. Ludność marnieje i degeneruje się, po części skutkiem małżeństw zawieranych przez spokrewnionych ze sobą w różny sposób ludzi, a po części w wyniku strachu, w którym ustawicznie żyje. Kobiety nie chcą rodzić dzieci, obawiając się, że mogą zostać porwane przez Kudłatych zamieszkujących otaczające miasto lasy albo złożone w ofierze bogu. Kiedy spytałem, czy wierzy w istnienie tego boga, odparł z powagą, że nie tylko wierzy, ale przekonał się o tym naocznie. Widział go kiedyś, choć z dużej odległości, a bóstwo miało tak straszny wygląd, że nie sposób tego opisać. Muszę się o tym sam przekonać, kiedy się z nim spotkam. Pomyślałem, że wolałbym uniknąć tego spotkania. Wypytywałem go usilnie o tego boga, ale z nikłym rezultatem, gdyż wyglądało na to, że unika, jak może tego tematu. Zdołałem wszakże dowiedzieć się tyle, że będąc kiedyś o świcie na jeziorze zobaczył Heu-Heu stojącego w otoczeniu kobiet na skale, z okazji składania mu jakiejś ofiary, ale że nie przyglądał mu się długo, bo się bał. Spostrzegł wszakże, że Heu-Heu jest potężniejszy niż jakikolwiek mężczyzna i że porusza się sztywno. Dodał jeszcze, że bóg nigdy nie przypływa na stały ląd, choć czynią to jego kapłani. Potem, porzucając temat Heu-Heu, zaczął mi wyjaśniać zasady systemu władzy u Wałów, która – jak się okazało – była dziedziczna i mogła być sprawowana zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety. Obecny władca, starzec, nosił to samo imię, co jego lud, jak zresztą wszyscy kolejni władcy, gdyż „Walloo” było w rzeczywistości tytułem władcy, który – jak uważał Isikor – przywędrował wraz z nimi z ziemi, którą zamieszkiwali w zamierzchłej przeszłości. Żyło tylko jedno dziecko władcy, córka, owa Sabila, o której mówił mi Isikor w chacie Otwieracza Dróg, a która miała zostać złożona w ofierze Heu-Heu. On, Isikor, był jej kuzynem w drugim stopniu pokrewieństwa, synem brata jej dziadka, a przez to Walio czystej krwi. – A zatem, gdyby zginęła Sabila, to przypuszczam, że ty zostałbyś władcą, Isikorze? – powiedziałem. Tak, panie, z racji dziedziczenia odparł – ale niekoniecznie musiałoby się tak stać. W naszym kraju jest inna władza, silniejsza niż władza króla – władza kapłanów Heu-Heu. Jeśli Sabila umrze, to oni zagarną tytuł króla. Głównym kapłanem jest niejaki Dacha, który też jest Walloo czystej krwi i ma synów, mogących objąć po nim sukcesję. – A więc jest w jego interesie, żeby Sabila zginęła? – Jest w jego interesie, panie, żeby umarła i ona, i ja, a jeszcze lepiej, żebyśmy umarli razem, bo wtedy nikt nie będzie stał mu na drodze do tronu. – A co na to jej ojciec? Na pewno nie pragnie śmierci jedynego dziecka. – Nie, panie. Bardzo ją kocha i pragnie, aby mnie poślubiła. Ale, jak powiedziałem, jest starym i przerażonym człowiekiem. Lęka się boga, który wziął już jedną jego córkę, kapłanów, którzy są wyrocznią boga i którzy, jak powiadają, zamordowali jego syna, tak jak będą chcieli zamordować mnie. Dlatego, będąc porażony lękiem, jest bezsilny, a bez jego wyraźnych rozkazów nikt nie ruszy nawet palcem, gdyż wszystko musi być robione w imieniu króla i pod jego przewodem. Jednak to właśnie on wysłał mnie z prośbą o pomoc do wielkiego czarownika z Południa, z którym w minionych czasach on i jego przodkowie mieli jakieś kontakty. Tak, pamiętając o starożytnym proroctwie, które głosi; iż pokonać boga i zgnieść tyranię jego kapłanów może tylko biały człowiek z Południa, wysłał mnie, narzeczonego swej córki, potajemnie i bez wiedzy Dachy, a ja – ze względu na Sabilę – spełniłem, nie bacząc na klątwę, jego polecenie, za co przyjdzie mi może drogo zapłacić. On też czeka na mój powrót. – No dobrze, Isikorze, ale jeśli wasz bóg istnieje, o czym bynajmniej mnie nie przekonałeś, to jak mam go zabić? Zastrzelić? – Nie wiem, panie. Panuje przekonanie, że on, nad którym tylko ogień i woda mają władzę, gdyż legenda powiada, że wyłonił się z ognia, a żyje na pewno otoczony wodą, nie może zginąć od żadnej broni. Przepowiednia nie mówi w jaki sposób zostanie zabity przez przybysza z Południa. Muszę przyznać, że siedząc pośród zamieszkanej tylko przez dzikie zwierzęta głuszy i słuchając tej niesamowitej opowieści z ust wylęknionego i zmęczonego jak ja człowieka, sam się wystraszyłem i szczerze żałowałem, że dałem się wciągnąć w tę awanturę. Prawdopodobnie ów straszny bożek, – o którym, mimo usilnych starań, nie mogłem się dowiedzieć nic bliższego, był tylko wytworem umysłów jego kapłanów, a może przebranym kapłanem. Ale bez względu na to, czym lub kim był on naprawdę, jedno nie ulegało wątpliwości: że oto udaję się do kraju, w którym wszechwładnie panuje fetysz i szerzy się zbrodnia i zabobon, krótko mówiąc, do jednej z ulubionych posiadłości Szatana. Tak, ja, Allan Quatermain, zostałem tu sprowadzony, aby odegrać rolę współczesnego Herkulesa i oczyścić tę Augiaszową stajnię z morderstw i przesądów, nie mówiąc już nic o zabiciu lwa w postaci Heu-Heu, zakładając, że był tam istotnie jakiś Heu-Heu, stworzenie większe od człowieka i „poruszające się sztywno”, które Isikor podobno widział kiedyś z daleka. Jednakże skoro w to już wdepnąłem, to okazywanie strachu było i bezcelowe, i niegodne, gdyż nie widziałem żadnej możliwości wycofania się, chyba żebym zawrócił i uciekł przez pustynię, a na to nie pozwalała mi moja duma. Skoro ująłem pług w dłonie, to muszę dokończyć orki. Siedziałem więc cicho, powstrzymując się od komentowania mglistych informacji, których udzielał mi Isikor. Dopiero po dłuższej chwili zapytałem go niedbałym tonem, kiedy Sabila ma zostać złożona w ofierze. – W czasie żniw, podczas pełni księżyca – odpowiedział z wyraźnym ożywieniem – to znaczy podczas najbliższej pełni, która nastąpi za czternaście dni. Dlatego musimy się spieszyć, gdyż podróż do naszego miasta zajmie nam w najlepszym wypadku pięć dni – trzy na okrążenie bagien i dwa rzeką. Nie zwlekaj, panie, proszę cię, nie zwlekaj, żebyśmy nie przybyli za późno. – Nie martw się – odparłem – nie przybędę za późno. Mogę cię zapewnić, przyjacielu, że im szybciej załatwię tę sprawę, tym bardziej będę się cieszył. A teraz, kiedy te zwierzęta na bagnie trochę się uciszyły, spróbuję się przespać. Na szczęście udało mi się zasnąć i zyskałem kilka godzin wypoczynku, którego bardzo potrzebowałem. Kiedy wzeszło słońce, obudził mnie Hans. Wstałem i wziąwszy strzelbę, strzeliłem tłustą antylopę wodną, którą wybrałem spośród stojącego zupełnie blisko stada. Była to młoda samica, którą zjedliśmy na śniadanie, bo jak wiecie, mięso antylopy przyrządzone zanim zdołało się wystudzić, jest często tak miękkie, jak gdyby kruszało przez tydzień. Dziwne było zachowanie zwierząt – huk wystrzału w ogóle ich nie spłoszył. Najwyraźniej nigdy nie słyszały nic takiego i myślały, że ich towarzyszka po prostu się położyła. Godzinę później wyruszyliśmy w długą drogę skrajem mokradła. Nie chciałem wyruszać wcześniej, żeby nie mieć kłopotów ze stadami słoni i innej zwierzyny, która ze świtem rozchodziła się z mokradła w różnych kierunkach na dzienne pastwiska, choć gdzie one mogły się znajdować, nie mam najmniejszego pojęcia. W całym swoim życiu nie widziałem takich ilości zwierzyny, jak na tym mokradle. Prawdopodobnie było to jedyne źródło wody w promieniu wielu mil. Jednakże, jak już mówiłem, zwierzyna ta nie przedstawiała dla nas żadnej wartości i dlatego chcieliśmy się trzymać od niej z dala. Nawet kiedy dosłownie weszliśmy na śpiącego w trzcinach białego nosorożca, który miał największy róg, jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć, nie zmieniłem swoich zamiarów. Ten róg musiał mierzyć blisko sześć stóp i w każdym innym miejscu byłby wymarzonym trofeum. Na szczęście wiatr wiał w naszym kierunku, więc nie zwietrzył nas i skoczył w inną stronę, gdyż – jak wiecie – nosorożce są prawie ślepe. Nie będę się rozwodził o szczegółach tego długiego i męczącego marszu. Szliśmy przez piaski pustyni, bo przez mokradła, ze względu na grząskie błoto, nie sposób było przejść. W dzień paliło nas słońce, w nocy dręczyły komary i dokuczał hałas czyniony przez zwierzynę oraz ryki lwów, które na szczęście, będąc przy takiej obfitości zdobyczy najedzone, nie próbowały nas napastować. Trzeciego dnia, kierując się cały czas w prawo, doszliśmy prawie do samych gór, które w rzeczywistości nie były tak wysokie, jak się z daleka wydawało, ale za to niezwykle strome i urwiste, o skalnych zboczach wznoszących się prostopadle do równiny na wysokość od około pięciuset do ośmiuset stóp. Jakie procesy geologiczne przyczyniły się do powstania tych czarnych skał i otaczającej je pustyni, absolutnie nie wiem, ale niewątpliwie były to procesy wyjątkowe. Przed zachodem, zgodnie ze wskazówkami Isikora, ułożyliśmy na szczycie wydmy stos suchych trzcin, które podpaliliśmy po zapadnięciu zmroku, tak że w górę wzbił się wysoki słup ognia. Isikor nie wyjaśnił po co to robimy, ale jak zauważył Hans, był to bez wątpienia znak dla jego przyjaciół. Następnego ranka, na prośbę Isikora, wyruszyliśmy przed świtem, ryzykując spotkanie ze słoniami czy bawołami i o wschodzie słońca znaleźliśmy się u podnóża skał. Godzinę później, idąc wzdłuż cofających się w tym miejscu i tworzących coś w rodzaju wnęki gór, gdzie nie było bagna, jako że grunt nieco się tam wznosił, skręciliśmy nagle i dostrzegliśmy stojącego na skale wysokiego, ubranego w białą szatę i opartego na długiej włóczni człowieka. Gdy tylko nas zobaczył, ześliznął się z kocią zręcznością ze skały i podszedł do nas. Obrzuciwszy mnie zaciekawionym spojrzeniem, podszedł do Isikora, klęknął przed nim i ująwszy jego dłoń przyłożył ją do swego ciała, co wskazywało, że nasz przewodnik był osobą cieszącą się szacunkiem. Rozmawiali chwilę cicho, po czym Isikor podszedł do mnie i powiedział, że na razie wszystko idzie dobrze, bo dostrzeżono rozpalony przez nas ogień i czeka na nas duża łódź. Poszliśmy dalej, prowadzeni przez wartownika, i za następnym zakrętem wyszliśmy nagłe na brzeg dość dużej rzeki skrytej za trzcinami. Po lewej stronie mieliśmy tę głęboką, wolno płynącą rzekę, po prawej, w odległości nie większej niż sto kroków, zamieniała się ona w bagno. Okienka wody obrzeżone były bardzo dużymi, pięknymi papirusami, a każdy skrawek jej powierzchni obsiadły niezliczone gatunki ptactwa, które na nasz widok podniosło się z ogłuszających furkotem piór, kwakaniem i gęganiem. Strumień ten, zwany przez Wałów Czarną Rzeką, okalały z obu stron skaliste ściany, w których, jak przypuszczam, wyżłobił sobie przez miliony lat koryto, tak wysokie i pionowe, że zdały się stykać ze sobą w górze, a rzucany przez nie cień sprawiał, że powierzchnia wody wydawała się prawie czarna. Rzeka ta była ponura jak mitologiczny Styks i patrząc na nią, byłem prawie przekonany, że za chwilę pojawi się Charon w swojej łodzi, aby przewieźć nas do Hadesu. Przypomniały mi się słowa poety, które – mam nadzieję – cytuję dokładnie: W Kraju Kubłaja biegła rzeka. Przez niedostępne dla człowieka Jaskinie do mrocznego morza*.[*Fragment nie dokończonego poematu S. Coleridge’s „Kubła Khan”. Cytat niedokładny] Wyznaję szczerze, że widok ten napełnił mnie trwogą. Miejsce to było odpychające, wprost niesamowite, i zacząłem zastanawiać się, do jakiego to mrocznego morza prowadzą te wrota piekieł. Gdybym był sam albo tylko z Hansem, to przyznaję, że zrobiłbym w tył zwrot i obszedł z powrotem to bagno, nad którym przynajmniej świeciło słońce, a potem, gdybym zdołał, przeprawiłbym się przez pustynię, wziął wóz ze wsi, w której go zostawiłem i zajął się tym, czym się miałem pierwotnie zająć. Jednak w obecności Isikora i jego myrmidona nie pozwalała mi tego zrobić moja duma. Nie, musiałem wytrwać do końca bez względu na wszystko. Jeśli ja byłem zatrwożony, to Hans jeszcze bardziej, gdyż zaczął z przerażenia dzwonić zębami. – Ojej, Baas – powiedział – jeśli takie są drzwi, to jaki będzie dom, do którego prowadzą? – Przekonamy się o tym w odpowiednim czasie, więc nie ma sensu myśleć o tym teraz – odparłem. – Chodź za mną, panie – powiedział Isikor po jeszcze jednej rozmowie ze swym towarzyszem. Zrobiłem, co mówił. Hans starał się trzymać tak blisko mnie, jak mógł. Obeszliśmy skałę i po jej drugiej stronie odkryliśmy małą zatoczkę, w której stała, wyciągnięta do połowy na piasek, wielka łódź wydrążona w pniu drzewa. Siedziało w niej szesnastu wioślarzy – pamiętam, że było ich szesnastu, gdyż Hans zauważył, że było ich tylu, co wołów w zaprzęgu i potem nie mówił o nich inaczej jak o „wołach wodnych”. Kiedy się zbliżyliśmy, podnieśli jak na komendę wiosła w górę, najwyraźniej oddając honory Isikorowi, jako że na mnie i na mojego towarzysza zdawali się nie zwracać uwagi, obrzuciwszy nas tylko szybkimi, ukradkowymi spojrzeniami. Na znak Isikora szybko, lecz w milczeniu umieścili nasz skromny bagaż, składający się głównie z paczek z amunicją, w dziobie łodzi, która została wydrążona z pnia w taki sposób, iż z przodu powstała długa na parę stóp skrytka. Isikor wskazał nam, gdzie mamy usiąść. Potem sam wszedł do lodzi, a ten, który oczekiwał nas na skale, przebiegł na tył i ujął ster. Potem, na hasło Isikora, osada łodzi zaczęła wiosłować do tyłu i łódź ześliznęła się do rzeki, której poziom był prawie równy z brzegiem, jak w czasie powodzi. Wyglądało na to, że od paru miesięcy padało tam prawie bez przerwy, a nisko płynące chmury wskazywały, że niedługo deszcze rozpoczną się na nowo. Rozdział VII WALOWIE W zupełnej ciszy, przerywanej tylko pluskiem wioseł zanurzających się w wodzie, sunęliśmy szybko w górę rzeki. Myślę, że przynajmniej w pierwszym etapie tej podróży nic nie zrobiło na mnie większego wrażenia niż ta cisza i spokój. Woda wydawała się nieruchoma, płynąc wolno między skalnymi ścianami ku pustyni, gdzie znajdowała swój kres, zupełnie tak, jak życie dobrego, starego człowieka płynie ku śmierci. Skaliste urwiska po obu stronach były ciche i spokojne. Były one tak strome, że nic, co oddycha, z wyjątkiem może nietoperzy, ale one nie latają za dnia, nie mogło znaleźć na nich miejsca do życia. Nieruchomy był również wąski skrawek szarego nieba wysoko nad naszymi głowami. Od czasu do czasu wpadał między skalne ściany podmuch powietrza, z jękiem, który – jak sobie wyobrażam – może wydawać tylko potępiona dusza. Ale najcichsi byli nasi wioślarze, którzy godzina za godziną wykonywali swoją pracę w absolutnym milczeniu i dziwnym napięciu, a jeśli już musieli coś mówić, to robili to szeptem. Powoli zaczęło mnie ogarniać wrażenie, że to jakiś koszmarny sen. Być może było tak naprawdę, jako że byłem bardzo znużony. Przez dobrych parę nocy spałem niewiele, a w dzień przedzierałem się przez piasek pustyni, obładowany ciężką strzelbą i sporym ładunkiem amunicji, więc niewykluczone, że zapadłem w drzemkę, uśpiony monotonnymi uderzeniami wioseł o wodę. Jeśli tak, to nie był to sen przyjemny, gdyż posępne otoczenie, w którym się znalazłem, i ponure perspektywy całego przedsięwzięcia przytłoczyły mą duszę i napełniły niejasnym uczuciem, iż oddalam się od znanego mi świata ku czemuś nieznanemu i niesamowitemu. Wkrótce skały stały się tak wysokie, a światło tak słabe, że widziałem tylko poważne, przystojne twarze wioślarzy, pojawiające się, kiedy pochylali się zanurzając wiosła w wodzie, i znikające, kiedy odchylali się do tyłu odpychając je. Już sama regularność, z jaką to robili, wywoływała coś w rodzaju nieprzyjemnego, hipnotycznego wrażenia. Ich twarze wyglądały jak twarze duchów zaglądające przez szpary w zasłonie wokół łóżka, a potem znikające po to tylko, by za moment na nowo się pojawić. Przypuszczam, że w końcu zasnąłem na dobre. Był to jednak męczący sen, gdyż śniło mi się, że schodzę do jakiegoś mrocznego Hadesu, gdzie wszystko, co realne zostało zastąpione przez bezsilne, lecz napawające trwogą cienie. Wreszcie obudził mnie głos Isikora, który mówił, że przybyliśmy do miejsca, gdzie musimy spędzić noc, ponieważ nie można płynąć po ciemku, a poza tym wioślarze są zmęczeni. Skały w tym miejscu odsuwały się nieco, zostawiając wąskie pasy piasku po obu stronach rzeki. Przy ostatnich blaskach światła, które przedzierało się do nas z góry, zjedliśmy to, co mieliśmy, z dodatkiem czegoś w rodzaju biszkoptów, które były w łodzi, ale nie zapalono w ogóle ognia. Zanim skończyliśmy jeść, ogarnęła nas gęsta ciemność, bo światło księżyca było zbyt słabe, by przeniknąć na dno wąwozu, tak że nie pozostało nam nic innego jak położyć się na piasku i spać przy wtórze kołysanki, którą zawodził wiatr między skałami. Noc jakoś minęła. Wydawała się tak długa, że zacząłem myśleć czy śnić, iż na pewno umarłem i czekam na swoje kolejne wcielenie, a kiedy od czasu do czasu budziłem się, uspokajał mnie tylko szept Hansa, mruczącego przez sen modlitwy do mego ojca, które sprowadzały się do prośby, by ojciec zesłał mu półgalonową butelkę ginu. W końcu gwiazda, która świeciła na wąskim pasku nieba wśród skał, znikła, a niebo pojaśniało, a raczej przybrało szarą barwę, co świadczyło, że nastał świt. Wstaliśmy i potykając się, gdyż nie widzieliśmy w panującym nadal na dole mroku, gdzie stawiamy nogi, wsiedliśmy do łodzi i ruszyliśmy dalej. Kilkaset jardów dalej skały, które tworzyły ściany wąwozu, rozsunęły się i biegły dalej w odległości mili, a może więcej, od koryta rzeki, górując nad płaskim jak lustro wody terenem. Brzegi, które tu wznosiły się stromo, porośnięte były wielkimi, ciemnymi i rozłożystymi drzewami, których konary sięgały daleko nad koryto rzeki i zasłaniały światło prawie tak samo, jak skalne ściany w jej dolnym biegu. Tak więc nadal płynęliśmy w posępnym półmroku, tym bardziej że słońce jeszcze nie wzeszło. W pewnej chwili zauważyłem w tym półmroku, do którego mój wyćwiczony wzrok szybko się przystosował, wysokie, ciemne sylwetki poruszające się między drzewami. Niekiedy postaci te zdawały się stać prosto i iść na dwóch nogach, a niekiedy biec szybko na czterech łapach. – Spójrz, Hans – szepnąłem; każdy mówił szeptem w tym miejscu – tam są pawiany. – Pawiany, Baas! – odparł. – Czy są pawiany o takim wzroście? To diabły! Z tyłu odezwał się szeptem Isikor: To Kudłaci, którzy żyją w tym lesie. Błagam, panie, bądź cicho, inaczej zaatakują nas. Potem zaczął się po cichu naradzać z wioślarzami, najwidoczniej zastanawiając się, czy mamy płynąć dalej czy zawrócić. Ostatecznie popłynęliśmy dalej, wiosłując ze zdwojoną siłą. Chwilę później w ciemnym lesie rozległ się niesamowity, trudny do opisania krzyk, na poły ludzki, na poły zwierzęcy, który w moich uszach ułożył się w sylaby „Heu! Heu!” Został natychmiast podjęty przez inne głosy i ze wszystkich stron dobiegało okropne wycie „Heu! Heu!”, od którego jeżyły się włosy na głowie. Słysząc to wycie, zrozumiałem skąd wzięła się nazwa boga, do którego przybywałem z wizytą. Nie koniec na tym, bowiem wkrótce usłyszałem głośne pluski, podobne do tych, jakie czynią zsuwające się do wody krokodyle, i w głębokim cieniu rzucanym przez nawisłe gałęzie ujrzałem wstrętne głowy wynurzające się z wody i płynące ku nam. – Kudłaci zwęszyli nas – szepnął Isikor głosem, który wydał mi się niespokojny. – Nie rób nic, panie. Są bardzo ciekawi. Może kiedy nas obejrzą, odpłyną z powrotem. – A jeśli nie odpłyną? – spytałem, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Łódź przesunęła się ku lewemu brzegowi i płynęła z wielką szybkością, gdyż ludzie Isikora wiosłowali ze wszystkich sił. Naraz, w miejscu, gdzie lustro wody było jaśniejsze, gdyż gałęzie przepuszczały więcej światła, zobaczyłem podobną do zwierzęcej, ale bez wątpienia ludzką twarz. Widziałem brodę, żółte oczy i mocne, lśniące zęby między grubymi wargami. Stwór ten zbliżał się do nas z dużą szybkością, gdyż wskoczył do wody powyżej łodzi i płynął z prądem. Dotarł do łodzi, wyciągnął potężne ramię, całe pokryte brunatnymi włosami, jak u małpy, chwycił za burtę naprzeciw mego miejsca, podciągnął się, wynurzając część tułowia, który również w znacznej części porośnięty był długimi włosami. Potem chwycił się burty również drugą ręką i wynurzył jeszcze bardziej. Jego twarz znalazła się tak blisko mojej, że poczułem śmierdzący oddech. Tkwił tak i bełkotał coś do mnie. Wyznaję, że przestraszyłem się, widząc po raz pierwszy w życiu takiego stwora. Mimo to przez chwilę siedziałem spokojnie. Potem nagle poczułem, że dłużej tego nie wytrzymam. Myślałem, że chce wleźć do łodzi albo mnie z niej wyciągnąć. Straciłem panowanie i wyciągnąwszy swój ciężki kordelas, ten, który widzicie na ścianie, ciachnąłem po dłoni, która była bliżej mnie. Trafiłem na palce. Jeden z nich, odcięty, potoczył się na dno łodzi. Ze strasznym wrzaskiem ów człowiek czy zwierz osunął się do wody. Widziałem jak macha nad głową zakrwawioną dłonią. Isikor zaczął do mnie coś mówić przerażonym głosem, ale nie dosłyszałem co, bo nagle Hans wrzasnął: – Allemaghter! Jeszcze jeden! – i druga potężna głowa, a po niej równie potężne ciało, wynurzyły się, tym razem z drugiej strony łodzi. – Nic nie rób! – krzyknął Isikor, ale było tego już za dużo dla Hansa. Wyciągnął rewolwer i oddał dwa szybkie strzały w ciało tego stwora, i on również osunął się do wody, gdzie zaczął się kotłować, krzycząc coś, ale cichnącym głosem. Pomyślałem, jak się później okazało – słusznie, że to samica czy kobieta. Zanim ucichło w oddali echo strzałów, zabrzmiał na nowo chóralny okrzyk „Heu! Heu!” Były też inne krzyki, jednakowo straszne i dzikie. Z obu brzegów jeszcze więcej postaci rzuciło się do wody, ale na szczęście nie po to, żeby nas zaatakować, lecz żeby ratować swoją towarzyszkę. Zebrali się wokół niej i zaczęli ciągnąć ją w stronę brzegu. Widziałem, jak wyjęli ciało – bo patrząc na zwisające bezwładnie ręce i nogi, byłem pewien, że nie żyje – z wody, co przekonało mnie, że choć z wyglądu przypominali zwierzęta, byli jednak ludźmi. Takie rzeczy to i słonie robią – wtrącił Curtis. – Owszem, to prawda – zgodził się Allan. – Czasami to robią. Sam widziałem coś takiego dwa razy. Ale w zachowaniu Kudłatych wszystko było ludzkie. Na przykład opłakiwanie zmarłych, które zresztą było okropne i przypominało mi szkockie opowieści o zjawach zwiastujących śmierć. Poza tym nie musiałem daleko szukać dowodu. U moich stóp leżał palec, który odciąłem. Był to palec człowieka, tyle że bardzo szeroki, krótki i owłosiony, o startym, niewątpliwie od chodzenia po drzewach i wygrzebywania korzeni, paznokciu. Uświadomiłem sobie nagle, że natrafiłem oto na brakujące ogniwo w ewolucji człowieka albo przynajmniej na coś, co bardzo to przypominało. Tu, w tym zagubionym zakątku świata, nadal żyli ludzie podobni do naszych przodków sprzed setek tysięcy czy nawet milionów lat. Pomyślałem, że powinienem być dumny, iż to mnie los pozwolił dokonać takiego odkrycia, ale szczerze mówiąc – w mojej ówczesnej sytuacji chętnie odstąpiłbym ten zaszczyt komu innemu. Potem zacząłem myśleć o innych sprawach, bo o cal od mojej głowy przeleciał ze świstem ostry kamień, a zaraz za nim strzała z grotem z rybiej ości, która wbiła się w burtę łodzi. Pod gradem takich pocisków, które na szczęście nie wyrządziły, poza paroma guzami, nikomu większej szkody, skierowaliśmy znowu łódź na środek rzeki, gdzie nie mogły nas one dosięgnąć, a ponieważ Kudłaci nie kwapili się wskoczyć drugi raz do wody, żeby przeciąć nam drogę, wkrótce płynęliśmy już nie niepokojeni przez nich. Jednak niewzruszony do tej pory Isikor bardzo się zdenerwował. Usiadł koło mnie i powiedział: – Bardzo źle się stało, panie. Wydaliście wojnę Kudłatym i nigdy tego nie zapomną. Będzie teraz wojna aż do końca. – Nic na to nie mogę poradzić – odparłem słabym głosem, gdyż wygląd tych ludzi i głosy, jakie wydawali, sprawiły, iż było mi niedobrze. – Ilu ich jest? Czy żyją w całym kraju? – Wielu, panie, chyba około tysiąca, ale żyją tylko w lasach. Nie możesz teraz, panie, wchodzić do lasu, w każdym razie sam, ani popłynąć na wyspę, na której mieszka Heu-Heu, bo on jest ich królem i ma pewną ich liczbę stale przy sobie. – Na razie nie mam zamiaru tego robić – odparłem. W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, skały oddalały się coraz bardziej od rzeki, aż w końcu w ogóle znikły. Przedostaliśmy się przez drzwi gór, jeśli można tak powiedzieć, i znaleźliśmy się na równinie porośniętej nieprzerwanym ciągiem dziewiczych Sasów, prawdziwym morzem potężnych drzew. Co więcej, pojawił się przed nami szeroki, lecz niezbyt wysoki stożek wulkanu, nad którym wisiała chmura dymu przypominająca wielki grzyb. Cały dzień płynęliśmy tą spokojną rzeką, ciesząc się, że pośrodku jej nurtu jest dosyć jasno, aczkolwiek, oczywiście, przy brzegach gałęzie rzucały głęboki cień. Późnym popołudniem dopłynęliśmy do zakrętu, skąd widać było wielką taflę wody. Wydawało się, że rzeka bierze tam swój początek, ale – jak się później dowiedziałem – wpadała do jeziora z drugiej strony, choć nie wiem skąd. Pośrodku jeziora, mającego wiele mil w obwodzie, leżała dość duża wyspa, na której wznosił się wulkan, wówczas zwykła góra o szarej barwie, która wyglądała zupełnie niewinnie, choć wisiał nad nią złowieszczy obłok dymu. To dziwne, ale nie widać było, aby wydobywał się on z jej wnętrza. Przypuszczam, że wulkan emitował parę, która dopiero w górze ulegała kondensacji i zamieniała się w dym. U stóp góry, na równinie dzielącej ją od jeziora, dostrzegłem przez lornetkę coś, co wyglądało na dość duże budowle z czarnego kamienia albo z lawy. To ruiny powiedział Isikor, kiedy zorientował się, że przypatruję się im. – Kiedyś było tam wielkie miasto. Żyli w nim nasi przodkowie, dopóki nie zniszczył go ogień buchający z góry. – A zatem teraz na wyspie nikt nie mieszka? – spytałem. – Mieszkają tam kapłani Heu-Heu, panie. A także, w wielkiej jaskini znajdującej się w zboczu góry, sam Heu-Heu, z grupą Kudłatych, którzy są jego sługami. Tak przynajmniej powiadają ludzie, bo nikt z nas nigdy nie był w tej jaskini. To znaczy był tam raz mój dziadek i widział go. Zresztą, jak ci już mówiłem, panie, ja sam go raz widziałem, ale, proszę, nie pytaj mnie, jak wygląda, bo nie pamiętam – dodał pospiesznie. – Przed jaskinią jest ogród, gdzie rośnie magiczne drzewo, którego liści potrzebuje Pan Duchów z Południa, drzewo, które daje długie życie, sny i widzenia. – Czy Heu-Heu je liście albo owoce z tego drzewa? – spytałem. – Nie wiem. Wiem tylko, że je mięso zwierząt, ponieważ musimy mu je składać w ofierze, a czasami też ludzkie, a przynajmniej tak się mówi. Koło ogrodu płoną wieczne ognie, a między nimi jest skała, na której składamy ofiary. Pomyślałem sobie, że bardzo chciałbym zobaczyć miejsce, o którym Isikor wie tak mało albo nie chce mówić, miejsce, gdzie jest wielka jaskinia, w której mieszka rzekomy demon ze swymi sługami, gdzie, otoczone wiecznie płonącym ogniem, rośnie drzewo uważane za magiczne. Zastanawiałem się, skąd się biorą te „wieczne ognie”. Mogłem tylko przypuszczać, że mają coś wspólnego z wulkanem. Kiedy jednak chciałem wypytać o to Isikora, opłynęliśmy bezdrzewny cypel, bo w tym miejscu rzeka rozszerzała się w coś w rodzaju ujścia, i na brzegu leżącej za nim zatoki zobaczyliśmy dość rozległe, rozciągające się na wiele akrów, miasto. Domy, z których większość otoczona była ogrodami (część mniejszych budynków tworzyła ulice), przypominały domy bliskowschodnie, gdyż były niskie, o płaskich dachach. Od domów z Bliskiego Wschodu różniło je tylko to, że podczas gdy te pierwsze są z reguły pomalowane wapnem na biało, te drugie były całkowicie czarne, gdyż – jak później stwierdziłem – zbudowane były z bloków lawy. Całe miasto, z wyjątkiem części graniczącej z jeziorem, opasywał mur, również z czarnego kamienia. Obudziło to moją ciekawość, więc spytałem Isikora. – Chroni on nas przed Kudłatymi, którzy napadają nocą – wyjaśnił. – W dzień nigdy się nie pokazują i dlatego nasze pola nie są otoczone murem – tu wskazał na znaczną połać ziemi uprawnej, którą, jak przypuszczam, uzyskali przez wykarczowanie drzew, a która wrzynała się na wiele mil w las. Potem powiedział, że pracują tam do zachodu słońca, a o zmierzchu wracają do miasta. Na polach zostają tylko niektórzy, aby pilnować zasiewów i zagród bydła, ale śpią w czymś w rodzaju fortów czy strażnic. Popatrzyłem na to miejsce i pomyślałem, że nigdy w życiu nie widziałem bardziej ponurego. Szczególnie wtedy, przed wieczorem, pod zaciągniętym-ołowianymi chmurami niebem, sprawiało przygnębiające wrażenie. Czarne domy, wysokie czarne mury, które przypominały mi więzienie, czarne wody jeziora, czarny masyw wulkanu i czarne tło lasu za miastem – wszystko to składało się na ten efekt. – Och, Baas, zwariowałbym, gdybym tu mieszkał powiedział Hans i, słowo daję, w pełni się z nim zgadzałem. Zbliżyliśmy się do brzegu i płynęliśmy wzdłuż małego mola, utworzonego z luźno nasypanych kamieni. Przy jego końcu wylądowaliśmy. Widocznie dostrzeżono nas już z daleka, bo na brzegu zebrał się tłumek – może czterdzieści, może pięćdziesiąt osób. Wystarczyło jedno spojrzenie, abym się przekonał, że mimo różnic płci i wieku wszyscy byli w tym samym typie co nasz przewodnik, Isikor. To znaczy byli wysocy, dobrze zbudowani, o jasnej skórze i bardzo ładni. Wszyscy też nosili białe szaty, a część mężczyzn nakrycia głowy, przypominające czapkę faraona, które już opisałem. Kobiety natomiast miały na głowach ciasno przylegające płócienne czapki, ze zwisającymi po obu stronach twarzy uszami, które wspaniale pasowały do ich surowej urody. Zastanawiałem się do jakiej rasy mogli należeć ci ludzie, ale do żadnej nie mogłem ich zaklasyfikować. Wyglądali jak potomkowie jakiejś starożytnej, zaginionej cywilizacji. Prowadzeni przez Isikora, niosąc nasz szczupły bagaż, ruszyliśmy w ich stronę. Kiedy podeszliśmy bliżej, tłum rozdzielił się na dwa rzędy; mężczyźni stanęli z prawej, kobiety z lewej strony, jak w kościele, i stali tak w milczeniu, przyglądając się nam swoimi dużymi, melancholijnymi oczami. Nikt z nich nie rzekł ani słowa, kiedy tak przechodziliśmy między nimi. Patrzyli tylko i patrzyli, aż się zdenerwowałem. Nawet nie powitali Isikora, choć wydawało mi się, że zasłużył na to po tak długiej i niebezpiecznej podróży. Zauważyłem wszakże, choć wówczas nie przywiązałem do tego żadnej wagi i w końcu zapomniałem o tym, ale przypomniał mi to Hans, że jakiś ciemny mężczyzna o srogim wyrazie twarzy, różniący się ubiorem od reszty, podszedł do Isikora, zwrócił się do niego po imieniu i wcisnął mu coś do ręki. Isikor spojrzał na ten przedmiot i wyraźnie spostrzegłem, że zadrżał i zbladł. Potem, nic nie mówiąc, schował to. Skręciliśmy w prawo i poszliśmy wzdłuż brzegu, drogą biegnącą wierzchem wysokiego na jakieś dwanaście stóp nasypu, który prawdopodobnie miał chronić miasto przed falami jeziora. Szliśmy tak aż do muru, w którym była brama zbita z potężnych bali. Kiedy podeszliśmy, brama otworzyła się i znaleźliśmy się w dużym, urządzonym ze smakiem, ogrodzie. Były tam grządki kwiatów, jedyna miła dla oka rzecz w tym mieście, które – jak się okazało – nazywało się też Walloo, jak całe plemię i jego król. Na końcu ogrodu stał długi, solidny gmach o płaskim dachu, zbudowany z tej wszechobecnej lawy. Wszedłszy do środka, znaleźliśmy się w dużej sali, która, jako że zmierzchało się, oświetlona była podobnymi do naftowych lampami o wykwintnych kształtach, stojącymi na postumentach wyciętych z wielkich ciosów słoni. W środku sali stały dwa duże krzesła wykonane z hebanu i kości słoniowej, o wysokich oparciach, z podnóżkami, a na krzesłach siedzieli mężczyzna i kobieta, których naprawdę warto było zobaczyć. Mężczyzna był stary, gdyż jego srebrzyste włosy spadały na ramiona, a miła, smutna twarz poorana była zmarszczkami. Od pierwszego spojrzenia zorientowałem się, że musi to być król, gdyż wskazywał na to jego dostojny, mimo podeszłego wieku, wygląd. Poza tym jego lamowane purpurą szaty również wyglądały na ubiór królewski. Na szyi miał ciężki złoty łańcuch a w ręku trzymał czarną laskę ze złotą główką, która niewątpliwie była berłem. Jeśli chodzi o resztę, to miał raczej przestraszone spojrzenie, a cała jego postawa wyrażała słabość i niezdecydowanie. Na kobietę siedzącą obok niego padało jasne światło lampy, więc widziałem ją bardzo dobrze. Od razu pomyślałem, że musi to być Sabila, ukochana Isikora. Nic dziwnego, że był w niej zakochany, bo była rzadką pięknością – wysoka, dobrze zbudowana, prosta jak trzcina, o wielkich oczach i rzeźbionych, ale miękkich, kobiecych rysach i małych dłoniach i stopach. Ona też ubrana była w obramowane purpurą szaty, ściągnięte w talii pasem gęsto wysadzanym kamieniami, które uznałem za rubiny. Na kształtnej głowie miała prostą złotą obręcz, spod której spadały fale bujnych kasztanowych, o złotym odcieniu, włosów. Oprócz czerwonego kwiatu na piersi, nie miała innych ozdób, pewnie dlatego, iż doskonale wiedziała, że ich nie potrzebuje. Zostawiwszy nas przy drzwiach, Isikor podszedł do siedzącej pary i klęknął przed starcem, który najpierw dotknął berłem jego ramienia, a potem położył mu dłoń na głowie. Wówczas Isikor wstał, podszedł do kobiety i również klęknął przed nią. Na jej twarzy pojawił się wyraz radości i nadziei, który doskonale widziałem ze swojego miejsca przy drzwiach. Wyciągnęła dłoń, którą Isikor ujął i pocałował. Przez chwilę mówił jej coś szeptem, a potem obrócił się do jej ojca i zaczął przemawiać poważnym głosem. Kiedy skończył, podszedł do mnie i poprowadził mnie wraz z Hansem depczącym mi po piętach przed tron. – O czcigodny panie Macumazahnie – powiedział – oto Walloo, nasz król, i jego córka, pani Sabila. Dostojny królu, mój kuzynie, ten oto szlachetny biały, znany ze swych talentów i odwagi, któremu przedstawił mnie Czarownik z Południa i który na moje prośby, z czystej dobroci serca, przybył tu, aby odwrócić od nas zły los. – Dziękuję mu – odparł Walloo, w tym samym dialekcie arabskim, którym mówił Isikor. – Dziękuję mu w moim własnym imieniu, w imieniu mej córki, jedynego dziecka, które mi zostało, i w imieniu mojego ludu. Tu podniósł się i skłonił mi się z dwornością, z jaką jeszcze nigdy nie spotkałem się w Afryce. Jego córka również wstała i skłoniła się, a raczej dygnęła. Siadając na powrót, powiedział: – Bez wątpienia jesteś zmęczony i chciałbyś odpocząć i posilić się. Potem możemy porozmawiać. Potem przez drzwi w drugim końcu sali wprowadzono nas do pokoju, który najwyraźniej został przygotowany dla mnie. Było tam też miejsce dla Hansa, coś w rodzaju alkowy. Dwie milczące kobiety w średnim wieku wniosły w dużym glinianym naczyniu podgrzaną – niezwykła w Afryce rzecz – wodę, a z nią koszulę z pięknego płótna, którą położyły na łóżku, czy czymś w rodzaju tapczanu, pokrytym skórami zwierząt. Umyłem się, nalawszy uprzednio wody do kamiennej, spoczywającej na stojaku misy, włożyłem koszulę, którą mi przyniesiono, a także zmieniłem resztę ubrania i przy pomocy Hansa doprowadziłem kieszonkowymi nożyczkami do porządku brodę i włosy. Zaledwie skończyłem, kiedy kobiety pojawiły się na powrót, wnosząc jedzenie – zdaje się, że było to pieczone jagnię – na drewnianych talerzach i napój w glinianych dzbanach, które miały wykwintne kształty i były całe wysadzane małymi, nieoszlifowanymi diamentami, takimi jak te, których kilka dał mi Zikali. Najwidoczniej diamenty osadzano, tworząc z nich różne wzory, w glinie jeszcze przed wysuszeniem naczyń. Nawiasem mówiąc, napój, który się w nich znajdował, był jakimś miejscowym gatunkiem piwa, słodkim, lecz o przyjemnym smaku, a przy tym dość mocnym, tak że musiałem uważać, aby Hans nie zasmakował w nim za bardzo. Kiedy skończyliśmy posiłek, który powitaliśmy z radością, jako że od czasu gdy zostawiliśmy wóz nie jedliśmy porządnie przyrządzonego jadła, przyszedł Isikor i zaprowadził nas na powrót do owej dużej sali, gdzie zastaliśmy Walloo i jego córkę na poprzednich miejscach. Oprócz nich było tam jeszcze kilkunastu mężczyzn, siedzących w kucki na podłodze. Postawiono dla mnie stołek i zaczęła się rozmowa. Nie ma potrzeby przytaczać jej szczegółów, gdyż nie różniła się zasadniczo od tego, co już powiedział mi Isikor. Dowiedziałem się mianowicie, że na wyspie pośród jeziora mieszka Coś czy Ktoś, co (kto) żąda, aby co roku składano mu w ofierze piękną dziewicę. Żądanie owo stwór ten oznajmiał za pośrednictwem głowy kongregacji kapłanów, również rezydującego na wyspie, która uznawała go za swego boga czy fetysza. Poza tym stwór ów (jeśli istniał) uważany był za króla Kudłatych, zamieszkujących lasy. No i wreszcie legenda głosiła, że był on wcieleniem jakiegoś starożytnego władcy Wałów, którego spotkał smutny koniec z rąk mających dość jego okrucieństw poddanych. Ich właściwą nazwą był termin Walloo, a nazwa Heuheua odnosiła się tylko do żyjących w lasach Kudłatych. Opowieść tę odrzuciłem od razu, będąc zupełnie przekonany, że jest jeszcze jedną wersją bardzo popularnej w Afryce bajki. Bez wątpienia Heu-Heu, jeśli rzeczywiście istniał, był władcą dzikich, pierwotnych mieszkańców kraju, właśnie owych Kudłatych, którzy w odległej przeszłości zostali pobici przez napływających „z północy lub z zachodu Wałów, którzy z kolei byli potomkami jakiegoś cywilizowanego, lecz zapomnianego ludu. Mogę dodać, że nigdy nie znalazłem żadnego powodu, aby powątpiewać w prawdziwość tej konkluzji. Afryka jest starożytnym lądem. Zamieszkiwało ją wiele ras i plemion, które dawno wymarły albo przetrwały w opłakanym stanie, degenerując się coraz bardziej i zmierzając nieuchronnie ku zupełnej zagładzie. Mogę tu krótko przedstawić ostateczne wnioski, do jakich doszedłem na podstawie obserwacji tego ludu. Otóż Walowie byli prawie na pewno taką wymierającą rasą, pochodzącą, jak zdawały się wskazywać używane wśród nich imiona, z jakiegoś rejonu Afryki Zachodniej, gdzie ich przodkowie wytworzyli wysoko rozwiniętą cywilizację, i tak, aczkolwiek nie potrafili pisać, w ich tradycjach przetrwało wspomnienie o piśmie, a nawet inskrypcjach rytych w kamieniu. Widziałem nawet kilka takich zachowanych inskrypcji w nieznanym mi systemie, przypominającym egipskie hieroglify. Nadal zachowali także znajomość pewnych wysoko rozwiniętych sztuk, jak choćby rzeźby w drewnie i kamieniu, garncarstwa, tkactwa czy wytapiania metali, w które obfitował ten kraj, włącznie ze złotem, którego małe bryłki znajdowano w strumieniach. Jednak większość rzemiosł, z wyjątkiem tych, które służyły zaspokajaniu niezbędnych potrzeb, jak na przykład garncarstwo, sztuka wznoszenia domów i murów i – szczególnie – rolnictwo, w którym byli bardzo biegli, z wolna ulegała zapomnieniu. Wówczas kiedy byłem u nich, wszystkimi wyższymi sztukami zajmowali się już tylko bardzo starzy ludzie. Ponieważ nigdy nie mieszali się przez małżeństwo z innymi plemionami, zachowali swą naprawdę wyjątkową urodę, ale z powodów, które już wymieniłem, cała rasa była na granicy wymarcia. Ogólna liczba ludności nie przekraczała połowy stanu, który był jeszcze za pamięci ojców najstarszych z nich. Ich melancholia, która stała się już niejako ich cechą przyrodzoną, brała się bez wątpienia z ponurego otoczenia i świadomości tego, że są skazani na zagładę z rąk dzikich, pierwotnych mieszkańców tej ziemi, którzy byli niegdyś ich niewolnikami. I wreszcie, choć zachowali szczątki jakiejś wyższej religii, jako że modlili się do Wielkiego Ducha, oddawali cześć fetyszowi i wierzyli, że mogą przetrwać tylko składając ofiary diabłu, który – gdyby o nich zapomnieli – spuściłby na nich różnie plagi i ostatecznie wydał ich na zagładę z rąk dzikich mieszkańców lasu. Dlatego część z nich została kapłanami tego diabła, zwanego Heu-Heu, utrzymując w ten sposób pokój między nimi i Kudłatymi. Nie był to zresztą koniec ich kłopotów, gdyż – jak mi powiedział Isikor – kapłani ci, jak wszyscy kapłani na świecie, dążyli teraz do zdobycia absolutnej władzy nad całym ludem i z tego powodu chcieli doprowadzić do zgaśnięcia dziedzicznego króla i całego jego rodu. Tak oto, w zarysie, wyglądała ponura historia, którą opowiedział mi owego wieczoru nieszczęsny Walloo, kończąc tymi słowy: Teraz rozumiesz, panie, dlaczego, doprowadzeni do ostateczności, wierząc starodawnej przepowiedni, którą przekazali nam przodkowie, porozumieliśmy się z wielkim Czarownikiem z Południa, znanym nam z dawnych czasów, prosząc go, aby przysłał nam wybawiciela, o którym mówi proroctwo, i oto przysłał ciebie. Błagam cię, panie, uchroń mą córkę przed czekającym ją losem. Wiem, że będziesz chciał zapłaty w białych i czerwonych kamieniach, a także w złocie i kości słoniowej. Weź, ile zechcesz. Tych kamieni mam schowane całe dzbany, a płoty Części podwórców za tym domem zrobione są z kłów słoni, choć kość poczerniała od starości, nie wiem jednak, jak ją stąd wywieziesz. Mamy także złoto przetopione w sztaby, które zebrał jeszcze mój dziad, a którego zużyliśmy niewiele, tylko na ozdoby dla kobiet, ale je też ciężko ci będzie przenieść przez pustynię. Tak czy inaczej, to wszystko jest twoje. Weź, co chcesz, tylko ocal mą córkę. – O nagrodzie porozmawiamy później – powiedziałem, bo poruszył mnie smutek starca. – Na razie muszę się dowiedzieć, co można zrobić. – Nie wiem, panie – odparł zaciskając dłonie. – Za trzy dni będzie pełnia księżyca, która wyznacza początek żniw. W tę noc musimy zawieźć moją córkę, na którą wypadł los, na wyspę i przywiązać ją do słupa na Skale Ofiar, która znajduje się między dwoma nigdy nie gasnącymi płomieniami. Tam musimy ją zostawić, a o świcie przyjdzie po nią sam Heu-Heu i zabierze ją do swej jaskini, gdzie zniknie ona na zawsze. A jeśli nie przyjdzie on sam, to zawloką ją do niego kapłani. Nie zobaczymy jej już nigdy więcej. – A więc dlaczego chcecie ją zawieźć na wyspę? Dlaczego nie zwołasz, panie, swoich ludzi i nie zabijecie tego bożka czy jego kapłanów? – Dlatego, panie, że nikt z moich ludzi, może z wyjątkiem Isikora, który sam nie może nic zrobić, nie podniósłby ręki w jej obronie. Wierzą oni, że gdyby to zrobili, to góra wybuchnęłaby ogniem, jak to się już raz zdarzyło dawno temu, obracając wszystkich, na których spadłby popiół, w kamień, że podniosłaby się woda i zniszczyła zbiory, tak że musielibyśmy umrzeć z głodu, i że ci, którzy uniknęliby ognia, wody i śmierci głodowej, zginęliby z rąk okrutnych leśnych diabłów. Dlatego, jeśli poproszę Wałów, aby ocalili moją córkę przed Heu-Heu, zabiją mnie i zgodnie z prawem oddadzą ją bogu. – Rozumiem – powiedziałem i umilkłem. – Panie – mówił dalej Walloo – tutaj jesteś bezpieczny, gdyż nikt spośród mego ludu nie wyrządzi krzywdy ani tobie, ani temu, który jest z tobą. – Ale dowiedziałem się od Isikora, że zraniłeś nożem Kudłatego, a twój sługa zabił dziwną bronią, którą nosicie przy sobie, jedną z ich kobiet. Z tego powodu musicie strzec się leśnych diabłów, bo jeśli będą mogli, zabiją was obu i pożrą wasze ciała. „Przyjemna wiadomość” – pomyślałem, ale nic nie odpowiedziałem, bo po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. Wtedy Walloo powstał z krzesła mówiąc, że musi się pomodlić do duchów przodków, aby mu pomogli, ale że porozmawiamy jeszcze rano. Potem życzył nam dobrej nocy i odszedł, a za nim starcy, którzy przez cały czas siedzieli w milczeniu, kiwając tylko od czasu do czasu głowami jak porcelanowe figurki chińskich mandarynów. Rozdział VIII ŚWIĘTA WYSPA Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, odwróciłem się do Isikora i spytałem go wprost, czy może zaproponować jakiś plan działania. Potrząsnął głową i odparł: „Nie”, jako że nie można się było przeciwstawić równocześnie woli ludu i prawu kapłanów. – No to po co ciągnąłeś mnie tu taki kawał drogi? – spytałem z oburzeniem. – Nie przychodzi ci do głowy żaden pomysł? Nie mógłbyś na przykład uciec ze swą ukochaną i popłynąć z nami do kraju, gdzie nie ma żadnych demonów? To byłoby niemożliwe odparł melancholijnym głosem. – Jesteśmy śledzeni dzień i noc. Schwytano by nas, zanim upłynęlibyśmy milę. A poza tym, czy ona mogłaby zostawić ojca, a ja całą moją rodzinę na pewną śmierć za świętokradztwo? – Absolutnie nic nie przychodzi ci do głowy? – nalegałem. – Czy nic nie może ocalić Sabili? – Nie, panie, oprócz końca Heu-Heu i jego kapłanów. To od ciebie, potężny panie, oczekujemy, że znajdziesz sposób, aby ich zniszczyć, zgodnie z przepowiednią, która mówi, że uczyni to Biały Wybawca z Południa. – Do diabła z przepowiednią! Jeszcze nie słyszałem, żeby przepowiednie komuś pomogły wykrzyknąłem po angielsku, patrząc na tę piękną, lecz bezbronną parę. Potem dodałem po arabsku: – Jestem zmęczony i idę spać. Mam nadzieję, że znajdę więcej mądrości w swoich snach niż w tobie, Isikorze. – Mówiąc to patrzyłem na niego i wydało mi się, że dostrzegam w nim jakąś nieznaczną zmianę, jakiś ślad fatalistycznej bezradności, a nawet rozpaczy. Sabila, widząc, że jestem zły, powiedziała: O panie, nie złość się, gdyż jesteśmy niby muchy w pajęczej sieci. Nitkami tej sieci są kapłani Heu-Heu, gałęziami, do której jest przywiązana, są wierzenia mego ludu, pająkiem sam Heu-Heu, a jego szpony tkwią w mojej piersi. Słuchając tej alegorii, pomyślałem sobie, że można by przeprowadzić lepsze porównanie – do węża i ptaka, bo – jak cała reszta – ta biedna dziewczyna wydawała się być sparaliżowana strachem i siedzieć bez ruchu, czekając aż uderzą w nią zęby jadowe. – Panie – mówiła dalej – zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Czyż Isikor nie odbył długiej podróży, aby cię znaleźć? Nie zważał nawet na przekleństwo spadające na głowy tych, którzy próbują opuścić kraj, lecz udał się na południe, aby zasięgnąć rady u Wielkiego Czarownika, który kiedyś przysłał tu swych ludzi, aby uzyskać liście z drzewa rosnącego w ogrodzie Heu-Heu, z drzewa, które upija ludzi i zsyła na nich wizje. – Owszem – odparłem – zrobił to, pani, i mogę powiedzieć, że jego zdrowie, zdaje się, nic z tego powodu nie ucierpiało. Przekleństwa, o których mówisz, nie wyrządziły mu żadnej szkody. To prawda, że nie zraniły jego ciała... jeszcze – powiedziała zamyślonym głosem, jakby uderzyła ją jakaś nowa myśl. – No a skoro to prawda, to czy nie może być także prawdą, że te wszystkie opowieści o potędze Heu-Heu to bzdura? Powiedz mi, pani, rozmawiałaś kiedy z Heu-Heu albo widziałaś go przynajmniej? – Nie, panie, ale jeśli mnie nie uratujesz, niedługo go zobaczę. – No dobrze, a czy widział go lub rozmawiał z nim ktoś inny? – Nie, panie, nikt nigdy z nim nie rozmawiał, oprócz, oczywiście, jego kapłanów, takich jak mój daleki kuzyn, Dacha, który jest ich zwierzchnikiem, ale którego znałam, zanim został wybrany przez Heu-Heu. – Ach tak! Zatem nikt go nie widział? Musi to być wyjątkowo skryty bóg. Nigdzie się nie rusza, tylko – jak rozumiem – siedzi w jaskini z kapłanami. – Nie powiedziałam, panie, że nikt nigdy nie widział Heu-Heu. Wielu, jak Isikor, utrzymuje, że go widziało, ale mówić o tym to pewna śmierć. Błagam cię, panie, nie pytaj więcej mnie ani Isikora o Heu-Heu, bo spadnie na nas przekleństwo. Mówienie ci o tym, którego tajemnice są święte nawet dla jego kapłanów, jest wbrew naszemu prawu – dodała z niepokojem. Wobec tego dałem spokój pytaniom o Heu-Heu i spytałem ilu ma kapłanów. – Myślę, że około dwudziestu, panie – powiedziała, zaprzestając uników – nie licząc ich żon i rodzin. Podobno nie mieszkają oni w jaskini z Heu-Heu, lecz w domach położonych obok. – A co robią, kiedy nie uczestniczą w ceremoniach ku czci Heu-Heu? – Uprawiają ziemię i rządzą Dzikimi Ludźmi z lasu, którzy – jak się uważa – są dziećmi Heu-Heu. A także przypływają tu i śledzą nas. – Naprawdę? A czy to prawda, że mają nadzieję objąć rządy również nad wami? – Tak, myślę, że to prawda. W każdym razie ludzie powiadają, że gdyby umarł mój ojciec i ja, to Dacha chce wydać wojnę Wałom i zagarnąć tron, usuwając lub zabijając mojego kuzyna i narzeczonego, Isikora. Dacha zawsze pragnął być najważniejszy. – A więc znałaś Dachę bardzo dobrze, pani? – Tak, panie, kiedy był jeszcze młody. Zanim został kapłanem. Widziałam go także – dodała, rumieniąc się – kiedy już został kapłanem. – I co ci powiedział? – Powiedział, że gdybym wyszła za niego, to może uniknęłabym losu branki Heu- Heu. – A co mu na to odpowiedziałaś? – Panie, odpowiedziałam, że wolę raczej dostać się Heu-Heu. – Dlaczego? – Dlatego, że – jak mówią – Dacha ma już wiele żon. Zresztą ja go nienawidzę. Poza tym od Heu-Heu zawsze mogę w ostateczności uciec. – Jak? – Przez śmierć, panie. Mamy w tym kraju szybko działającą truciznę i noszę ją zawsze schowaną we włosach – dodała z naciskiem. – No tak, rozumiem. Ale, pani, skoro byłaś uprzejma prosić mnie o radę w tych sprawach, to dam ci jedną. Nie powinnaś próbować zażyć tej trucizny, dopóki nie zawiodą wszystkie inne środki i nie będzie żadnego wyjścia. Dopóki człowiek żyje, jest nadzieja, a to, co wydaje się stracone, może okazać się do zdobycia, ale martwy nie odzyska życia, Sabilo. – Słyszę i będę posłuszna, panie powiedziała, płacząc. Lecz sen jest lepszy niż Dacha czy Heu-Heu. – A życie jest lepsze niż Dacha, Heu-Heu i sen razem wzięte – odparłem. – Szczególnie życie w miłości. Potem skłoniłem się, to samo zrobił Hans, czyniąc to niczym małpka kataryniarza za parę pensów, i poszliśmy spać. Stojąc w drzwiach, obejrzałem się i zobaczyłem tę biedną parę splecioną uściskiem. Myśleli pewnie, że ich już nie widzimy. Sabila trzymała głowę na ramieniu Isikora i z konwulsyjnych ruchów jej ciała wywnioskowałem, że szlocha. On usiłował ją uspokoić w stary, znany na całym świecie sposób. Miałem nadzieję, że znajdzie w nim więcej otuchy niż ja. Mnie wydawał się teraz wyjątkowo niezaradnym członkiem przegranej rasy, choć trzeba przyznać, że nie brakowało mu odwagi, gdyż w przeciwnym razie nie podjąłby się podróży do kraju Zulusów. Poza tym, jak już powiedziałem, zmienił się nagle w jakiś trudny do określenia sposób. Kiedy znaleźliśmy się w naszym pokoju i zaryglowaliśmy drzwi (pokój nie miał okien, światło i powietrze przenikało przez otwory w dachu), dałem Hansowi tytoniu i kazałem usiąść po drugiej stronie lampy. Przykucnął na podłodze jak żaba. Teraz, Hans – rzekłem – powiedz mi, co myślisz o tej sprawie i co, twoim zdaniem, mamy zrobić, żeby pomóc tej pięknej dziewczynie i jej ojcu. Hans popatrzył na sufit, popatrzył na ściany, a potem splunął na podłogę, za co go zganiłem. – Baas – powiedział w końcu – myślę, że najlepsze, co możemy zrobić, to znaleźć miejsce, gdzie schowane są te błyszczące kamienie, napełnić nimi kieszenie i uciec z tego, pełnego durniów i diabłów, kraju. Jestem pewien, że tej pięknej pannie lepiej by było z tym kapłanem, Dachą, albo nawet z Heu-Heu niż z Isikorem, który stał się teraz wyciętą z drewna i pomalowaną kukłą podobną do człowieka. – Być może, Hans, ale kobiety miewają różne gusta a ona lubi tę kukłę, która przecież jest odważna, z wyjątkiem sytuacji, kiedy sprawa jest z duchami. Inaczej nie udałby się w taką długą podróż, żeby jej pomóc. Poza tym zawarliśmy umowę i musimy jej dotrzymać. Co byśmy powiedzieli Otwieraczowi Dróg, gdybyśmy uciekli stąd i wrócili bez tych liści? Nie, Hans, musimy grać do końca. – No tak, Baas, spodziewałem się, że przez swoją głupotę powiesz coś takiego. Gdybym był sam, to teraz albo trochę później siedziałbym w łodzi i płynął z powrotem. Ale Baas postanowił, że musimy ocalić tę pannę i dać ją tej kukle za żonę. No więc myślę, że teraz pójdę spać, a jutro albo pojutrze Baas ją ocali. Nie mam zbyt dobrego zdania o piwie w tym kraju – jest za słodkie, a ci wszyscy przystojni durnie, którzy gadają o diabłach i kapłanach, męczą mnie. Poza tym jest tu kiepski klimat, za dużo wilgoci. Myślę, Baas, że znowu będzie padać. Nie mając nic innego pod ręką, rzuciłem w Hansa swoim kapciuchem. Złapał go zręcznie i z niewinną miną włożył do kieszeni. – Jeśli Baas chce naprawdę wiedzieć, co myślę – rzekł, ziewając – to zdaje mi się, że ten czarownik o imieniu Dacha chce tę piękną pannę dla siebie, a także, że chce sam rządzić tym tępym ludem. Jeśli chodzi o Heu-Heu, to nic o nim nie wiem, ale może jest jednym z tych Kudłatych, którzy pojawili się tu na początku świata. Myślę, że najlepsze, co możemy zrobić, Baas, to wziąć jutro rano łódkę i popłynąć na tę wyspę, gdzie sami będziemy się mogli przekonać, jak jest naprawdę. Może kukła i paru jego ludzi zawiozą nas tam. A teraz nie mam już nic do powiedzenia i jeśli Baas nie ma nic przeciwko temu, to się zdrzemnę. Miej rewolwer pod ręką, Baas, na wypadek, gdyby ktoś z Kudłatych chciał nas odwiedzić i pogadać o tej, którą zastrzeliłem. Potem odszedł w kąt, zawinął się w skórę i od razu zaczął chrapać, choć – jak dobrze wiedziałem – jedno oko miał cały czas otwarte. Żaden Kudłaty ani nikt inny nie mógłby się zbliżyć tak, żeby Hans go nie usłyszał, gdyż zawsze spał jak pies pilnujący pana. Kiedy przygotowywałem się, żeby pójść za jego przykładem, pomyślałem, że jego, zdawałoby się, niedbałe uwagi były pełne mądrości. Ci ludzie okazali się zabobonnymi głupcami i nie można było się spodziewać po nich żadnego pożytku. Prawdopodobnie wszyscy, którzy mieli trochę oleju w głowie, zostali kapłanami. Ale kudłaci autochtoni, z czego zdawali sobie sprawę kapłani, skoro najwyraźniej zdobyli nad nimi władzę, byli przykrym faktem. Jeśli chodzi o resztę, to – jak powiedział Hans – jedyne, co mogliśmy zrobić, to zbadać Świętą Wyspę i samemu się przekonać, jak jest naprawdę. Na pewno będzie to niebezpieczne, ale przynajmniej podniecające. Następnego ranka obudziłem się świetnie wypoczęty. Znalazłem drogę do ogrodu, gdzie zabawiałem się oglądając krzewy i kwiaty, z których pewne widziałem po raz pierwszy. Przyjrzałem się także niebu, które pokrywały ciężkie, wiszące nisko chmury. Wydawały się pełne deszczu. Nie mogłem obejrzeć nic innego, gdyż wysoki mur zasłaniał widok ze wszystkich stron. Widać było tylko odległy o parę mil, gdyż jezioro było szerokie, czubek wulkanu. Kiedy spoglądałem w tamtą stronę, otworzyła się furtka i do ogrodu wszedł Isikor. Wyglądał na znużonego i trochę przestraszonego. Przyszło mi do głowy, że siedział długo w noc z Sabilą. Skoro wkrótce miano ich rozdzielić, było rzeczą naturalną, że chcą się sobą jak najwięcej nacieszyć. Albo może modlił się do swych przodków i starał zdecydować, co ma robić. Bez wątpienia był to, w tych okolicznościach, trudny proces. Od razu przeszedłem do sprawy. – Isikorze powiedziałem zaraz po śniadaniu przygotujesz łódź, żeby zawieźć mnie i Hansa na wyspę, dobrze? – Na wyspę, panie! – wykrzyknął ze zdumieniem. – Jak to, przecież jest święta! – Nie wątpię, ale ja też jestem święty, a więc po mojej wizycie będzie jeszcze bardziej święta. Potem zaczął wyszukiwać różne trudności i nawet sprowadził Walloo z jego autorytetem starca, aby wzmocnić swoje argumenty. Dołączyli również Hans i Sabila, która – jak stwierdziłem – w dzień wyglądała jeszcze piękniej niż przy świetle lampy. Ona też okazała się moją sojuszniczką, bo gdy pozostali aż ochrypli od odradzania mi tej imprezy, powiedziała: – Biały Pan został tu sprowadzony po to, żebyśmy my, głupi i wystraszeni, mogli napić się z kubka jego mądrości. Jeśli jego mądrość każe mu płynąć na Świętą Wyspę, to pozwól mu na to, ojcze. Ponieważ wydawało się, że nikogo to nie przekonało, stałem w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć. Z zakłopotania wybawił mnie Hans, mówiąc swą zniekształconą arabszczyzną: – Baas, Isikor, choć jest taki duży i silny, boi się Heu-Heu i jego kapłanów. Reszta też się boi. Ale my, dobrzy chrześcijanie, nie boimy się żadnego diabła, bo wiemy jak sobie z nim poradzić. Potrafimy też wiosłować, więc niech król da nam jakąś małą łódkę i pokaże, którędy mamy płynąć, a sami dostaniemy się na wyspę. Był to strzał w dziesiątkę. Isikor, który – jak mówiłem był w głębi duszy odważnym człowiekiem, uniósł się honorem i powiedział: – Czy jestem tchórzem, Macumazahnie, żebym miał słuchać takich słów z ust twojego sługi? Ja i paru innych, których znajdę, zawieziemy was na wyspę, ale nie postawimy na niej stopy, bo nie wolno nam tego robić. Tylko, jeśli nie wrócisz, panie, nie wiń mnie za to. – Wobec tego sprawa załatwiona – odparłem spokojnie. – A teraz, jeśli można, pozwólcie, że coś zjemy, bo jestem głodny. Mniej więcej dwie godziny później wypłynęliśmy, zabierając ze sobą cały nasz skromny majątek, włącznie z dwoma pudełkami prochu, który przywieźliśmy ze sobą do napełniania zużytych łusek, gdyż Hans stanowczo nie zgodził się zostawić cokolwiek bez opieki. Łódź, którą dano do naszej dyspozycji, była o wiele mniejsza od tej, którą płynęliśmy po rzece, ale podobnie jak tamta, była wydłubana z pnia. Jej załoga składała się z Isikora, który sterował, i czterech innych Wałów, potężnych i wyglądających na zdeterminowanych mężczyzn. Do wyspy było około pięciu mil, ale zatoczyliśmy wielki łuk na południe, przypuszczam, że po to, aby zmylić ewentualnych obserwatorów, przez co podróż zajęła nam prawie dwie godziny. Kiedy zbliżyliśmy się do południowego brzegu wyspy, obejrzałem ją dokładnie przez lornetkę i stwierdziłem, że była dużo większa, niż myślałem. Miała dobrych parę mil obwodu, gdyż stożek wulkanu znajdującego się w centrum opasywał ze wszystkich stron szeroki pas równiny wystający jednak zaledwie stopę czy dwie nad poziom wody. Z wyjątkiem tego pasa przy jeziorze, wyspa była kamienista i jałowa, pokryta zastygłą lawą, którą wulkan wyrzucił podczas ostatniej erupcji. Isikor powiedział mi jednak, że północna część wyspy, gdzie mieszkali kapłani, nie została nawet tknięta przez lawę i była bardzo żyzna. Powinienem dodać, że krater wulkanu zdawał się potwierdzać informacje Isikora dotyczące kierunku wypływu lawy, gdyż w południowej ścianie stożka widniała potężna dziura, niczym głęboka szczerba, gdy tymczasem ściana północna wznosiła się wysoko, tworząc jakby skalny mur wokół krateru. Dzień był bardzo mglisty, co ułatwiało nasze zadanie, a niebo – jak już mówiłem – czarne, nabrzmiałe chmurami deszczowymi, wydawało się niemal dotykać wierzchołka góry. Nic dziwnego, że w tych warunkach nie od razu dostrzegliśmy niezbyt szeroki strumień rozżarzonej lawy spływający zboczem. Kiedy zbliżyliśmy się i Walowie zauważyli wyciek, zatrwożyli się bardzo, a Isikor powiedział mi, że coś takiego nie zdarzyło się „od stu lat”. Jego zdaniem zwiastowało to coś niezwykłego, jako że uważano, iż góra „śpi”. – W każdym razie nie jest to zbyt mocny sen, skoro przez cały czas dymi – powiedziałem i kontynuowałem obserwacje. Pośród kamieni, niekiedy na pół przysypane przez nie, dostrzegłem coś, co wyglądało na ruiny budowli. Była to, jak wyjaśnił Isikor, część miasta, którą zamieszkiwali niegdyś ich przodkowie. Dodał też, że jak mu mówiono, w niektórych z tych ruin nadal tkwią ci przodkowie, zamienieni w kamień. Potwierdzało to opowieść Zikalego. Nie sposób sobie wyobrazić bardziej przygnębiającego widoku niż ten, który przedstawiało to miejsce, oglądane w chmurny, mglisty dzień, pod czarnym, nawisłym niebem. Mimo to płonąłem z ciekawości, aby obejrzeć je z bliska, gdyż podnieciła mnie opowieść o ludziach zamienionych w głazy, a zawsze lubowałem się w dziwnych widokach pozostałości zaginionych kultur. Zapomniawszy zupełnie o Heu-Heu i jego kapłanach, kazałem Wałom podpłynąć do brzegu. Po chwili wahania posłuchali i wpłynęliśmy do małej zatoczki. Wyszliśmy z Hansem bez trudu na brzeg i niosąc nasze torby i strzelby, rozpoczęliśmy poszukiwania. Przedtem jednak ustaliłem z Isikorem, że będą czekali do naszego powrotu, a potem popłyniemy wokół wyspy, żebym mógł przyjrzeć się osadzie kapłanów. Westchnął i obiecał, że zaczekają, a potem natychmiast odpłynęli na około sto jardów od brzegu i zakotwiczyli łódź, rzucając na dno kamień uwiązany na linie. Skierowaliśmy się z Hansem ku najbliższej grupie ruin. Kiedy się do nich zbliżyliśmy, Hans powiedział: – Uważaj, Baas! Między tymi skałami jest pies. Spojrzałem w kierunku, który wskazywał ręką i ujrzałem dużego, szarego psa, o spiczastym pysku, który zdawał się głęboko spać. Podeszliśmy bliżej, a kiedy się nie poruszył, Hans rzucił w niego kamieniem. Kamień uderzył go w grzbiet, ale pies nadal leżał bez ruchu, więc podeszliśmy do niego. Ten pies jest z kamienia – powiedziałem. – Ludzie, którzy tu żyli, musieli rzeźbić posągi w kamieniu – bo w dalszym ciągu nie wierzyłem w opowieść o zamienionych w kamień istotach, uważając je za legendę. – Jeśli tak, Baas, to musieli wkładać kości do tych swoich rzeźb. Popatrz tu – dotknął przedniej łapy, która była odłamana. W miejscu złamania wyraźnie widać było kość. Wtedy zrozumiałem. Trujące gazy musiały dosięgnąć zwierzę, kiedy uciekało w stronę jeziora. Potem, jak myślę, spadł deszcz popiołów i innych substancji, który zamienił je w kamień. Było to niesamowite, ale nie mogłem podawać w wątpliwość świadectwa własnych oczu. Cała opowieść była prawdziwa, a ja dokonałem wielkiego odkrycia. Podeszliśmy szybko do budynków, które, oczywiście, nie miały dachów, a w niektórych przypadkach były całkowicie wypełnione zakrzepłą lawą, choć mury zewnętrzne, solidnie zbudowane z twardej skały, nadal stały. Na ścianach części domów dostrzegłem słabe ślady fresków. Jeden z nich przedstawiał scenę uczty, inny polowanie i tak dalej. Przeszliśmy do drugiej grupy budynków, stojących w pewnej odległości od zbocza i nieco osłoniętych wystającą półką skalną. Budynki te wyglądały na zespół pałacowy albo na świątynię, gdyż były duże, z kamiennymi kolumnami, które musiały podtrzymywać dach. Przez wielką salę przeszliśmy do pomieszczeń położonych z tyłu i w najdalszym z nich ujrzeliśmy niezwykły widok. Była tam, ściśnięta w kupę, grupa ludzi – mężczyzn, kobiet i dzieci – obrócona w kamień. Niektórzy obejmowali się. Niewątpliwie trujące opary i popioły dostały się tam przez szczeliny w skale znajdującej się nad tą komnatą. Wszyscy byli nadzy, co świadczyło o tym, że albo ich ubrania spłonęły, albo zbutwiały, zanim proces kamienienia dobiegł końca. Za pierwszym przypuszczeniem zdawał się przemawiać fakt, że żadne z nich nie miało włosów na głowie. Trudno było rozpoznać ich rysy, ale kształtem ciał przypominali Wałów. Oniemiali ze zdumienia, wyszliśmy z tej komnaty śmierci i obeszliśmy cały teren. Tu i ówdzie napotykaliśmy ciała, a w jednym miejscu spostrzegliśmy wystające z masy zakrzepłej lawy ramię, które zdawało się wskazywać, że wiele osób zostało pogrzebanych przez lawę w czasie tego wielkiego kataklizmu. Znaleźliśmy też zagrodę ze skamieniałymi kozami. „Jakież wspaniałe miejsce na wykopaliska!” pomyślałem. Mając szpadle, łomy i materiał wybuchowy, ileż można by znaleźć w tych ruinach! Napisy w kamieniu, klejnoty, posągi bogów, a może nawet sprzęty domowe pokryte lawą i popiołem, choć te ostatnie prawdopodobnie zostały zniszczone. Była to z pewnością druga Pompeja, pod nią być może drugie Herculanum. Gdy tak dumałem nad minioną świetnością tego miasta i zastanawiałem się kiedy mogła się wydarzyć katastrofa, Hans nagle trącił mnie w bok i wykrzyknął swym okropnym holenderskim „Kek!”, co jak pewnie wiecie, znaczy „Patrz!”, wskazując jednocześnie na jezioro. Spojrzałem i zobaczyłem, że nasza łódź całym pędem, „jak wszyscy diabli” jak mawiał mój ojciec, zmierza ku miastu Wałów. – Czemu u licha tam płyną? – spytałem. – Pewnie dlatego, że ktoś ich goni powiedział Hans z rezygnacją, usiadł na kamieniu, wyciągnął fajkę, nabił ją tytoniem i zapalił. Jak zwykle Hans miał rację, gdyż po chwili zza załomu wyspy ukazały się dwie inne bardzo duże łodzie, ścigające zajadle i – jak się domyślałem – w złych zamiarach naszą. – Myślę, że kapłani zobaczyli naszą łódź i chcą ją pochwycić – powiedział Hans, spluwając w zamyśleniu. Ale chyba im się nie uda, bo Isikor wystartował z przewagą. Ale co my teraz zrobimy, Baas? Nie możemy mieszkać tu z tymi nieboszczykami, a poza tym kamienna koza nie bardzo nadaje się do jedzenia. Zastanowiłem się nad naszym położeniem i ogarnęło mnie przygnębienie, gdyż wydawało się beznadziejne. Jeszcze przed chwilą byłem przepełniony entuzjazmem z powodu odkrycia ruin tego miasta i skamieniałych szczątków jego mieszkańców, a teraz sama myśl o nim wzbudzała we mnie nienawiść. Żałowałem, że nie znalazło Się na dnie jeziora. Oto jak okoliczności zmieniają bieg wydarzeń i wpływają na chwiejne ludzkie nastroje! Nagle przyszedł mi do głowy pomysł. – Co zrobimy? powiedziałem zaczepnie. No cóż, możemy zrobić tylko jedno. Musimy iść z wizytą do Heu-Heu albo do jego kapłanów. Tak, Baas. Ale pamiętasz, Baas, ten obraz w jaskini. Jeśli przedstawia prawdę, to Heu-Heu wie, jak urywać ludziom głowy! – Nie wierzę, że Heu-Heu istnieje – powiedziałem zdecydowanym głosem. Pamiętaj, Hans, że słyszeliśmy o nim różne opowieści, ale zdaje się, że nikt nie widział go na tyle wyraźnie, żeby powiedzieć o nim coś konkretnego – nawet Zikali. Pokazał nam obraz tej bestii w płomieniach ogniska, ale w końcu było to dokładnie to, co widzieliśmy na ścianie jaskini i myślę, że przedstawiał on tylko to, co zachowaliśmy w pamięci. W każdym razie umrzeć szybko bez głowy czy powoli z pustym żołądkiem to niewielka różnica, bo zdaje mi się, że ci Walowie nigdy tu po nas nie wrócą. – Ja też tak myślę, Baas. Isikor był odważny, ale teraz jakoś się zmienił, jakby po powrocie do kraju coś się mu przydarzyło. Ale myślę, że lepiej będzie jak już stąd pójdziemy, chyba że Baas chce sobie jeszcze popatrzeć na tych kamiennych ludzi. Zaczyna padać, a jesteśmy tu dłużej, niż ci się, Baas, wydaje, bo to łażenie po starych donnach zabiera kupę czasu. Jeśli chcemy dostać się na drugą stronę wyspy przed zmrokiem, to pora iść. Poszliśmy, trzymając się zachodniej strony wulkanu, gdyż teren tam był bardziej płaski. Chwilę później obróciliśmy się i spojrzeliśmy na jezioro. Nasza łódź była już tak daleko, że wyglądała jak plamka. Tuż za nią były widoczne dwie inne plamki, łodzie ścigających kapłanów. Akurat kiedy patrzyliśmy, z mgły otulającej brzeg lądu wysunęły się inne plamki, na pewno łodzie Wałów płynące na ratunek Isikorowi i jego załodze, gdyż łódź kapłanów zaprzestała pościgu i zawróciła na wyspę. – Isikor będzie miał ciekawe opowiadanie dla pani Sabili – powiedział Hans – ale nie wiem, czy go za to ucałuje, kiedy wszystkiego wysłucha. – Zrobił mądrze, uciekając. Co by mu przyszło z tego, że zostałby tutaj? – odparłem, ale po kilku krokach dodałem: – Mimo to masz rację, Hans. Isikor zmienił się. Ciężko nam się szło po nierównej ziemi, w każdym razie na początku, bo kiedy skręciliśmy za załom góry, charakter kraju zmienił się i znaleźliśmy się wśród żyznych pól uprawnych, które – jak się przekonaliśmy – były sztucznie nawadniane. Te pola muszą leżeć bardzo nisko, Baas – powiedział Hans – bo inaczej jak doprowadziliby tu wodę z jeziora? – Nie wiem odpowiedziałem ze złością, gdyż myślałem o wodzie z nieba, która zaczęła lać się na nas w formie uporczywej mżawki. Ale mimo to uwaga Hansa utkwiła mi w głowie i okazała się później bardzo przydatna. Maszerowaliśmy dalej, aż w końcu dotarliśmy do gaju palmowego, który przecinała droga. Po niedługim czasie doszliśmy do końca drogi i znaleźliśmy się w wiosce składającej się z solidnie wykonanych kamiennych domów, z których największy znajdował się w środku, niemal opierając się tylną ścianą o zbocze góry. Ponieważ nie pozostawało nam nic innego, kroczyliśmy dalej, niezauważeni przez nikogo, jako że mieszkańcy schronili się przed deszczem. Wkrótce jednak zaczęły ujadać na nas psy i przez drzwi jednego z domów wyjrzała kobieta. Zobaczyła nas i krzyknęła. Chwilę później pojawili się mężczyźni o ogolonych głowach, ubrani w białe, długie szaty, i potrząsając długimi dzidami, zaczęli biec ku nam. – Hans – powiedziałem – trzymaj strzelbę w pogotowiu, ale nie strzelaj dopóki nie zostaniesz do tego zmuszony. W naszej sytuacji słowa mogą się okazać pożyteczniejsze niż kule. – Dobrze, Baas, ale myślę, że ani jedne, ani drugie za bardzo nam nie pomogą. Potem usiadł na pniu zwalonego drzewa leżącym przy drodze i czekał, a ja poszedłem za jego przykładem i, korzystając z okazji, zapaliłem fajkę. Rozdział IX UCZTA Kiedy znaleźli się od nas w odległości zaledwie paru kroków, zatrzymali się, najwyraźniej zaskoczeni naszym wyglądem, choć w porównaniu z nimi prezentowaliśmy się na pewno nieszczególnie, jako że wszyscy oni byli typowymi Wałami, o wspaniałej budowie. Jeszcze bardziej zdumiała ich zapałka, którą zapaliłem fajkę, i sama fajka, bo chociaż lud ten uprawiał tytoń, to używał go jedynie do wyrobu tabaki. Zapałka zgasła, więc zapaliłem następną. Na widok nagle pojawiającego się ognia cofnęli się o kilka kroków. W końcu jeden z nich, wskazując na palącą się zapałkę, spytał w tym samym języku, którego używali Walowie: – Co to jest, obcy przybyszu? – Czarodziejski ogień – odparłem. Nagle zaświtał mi pewien pomysł, więc dodałem tym samym tchem który przynoszę w darze wielkiemu bogowi Heu-Heu. Najwyraźniej wiadomość ta uspokoiła ich, gdyż opuścili dzidy, odwrócili się i zaczęli rozmawiać z jeszcze jednym mężczyzną, który akurat w tej chwili pojawił się na scenie wydarzeń. Był to człowiek potężnej postawy, o orlim nosie i błyszczących czarnych oczach. Na głowie miał czapkę kapłańską, a jego białe szaty były wyszywane kolorową nicią. – Bardzo duży facet, Baas – szepnął Hans. Skinąłem głową, patrząc jak inni kapłani kłaniają się przed nim. „Dacha we własnej osobie” – pomyślałem i oczywiście nie myliłem się. Podszedł do nas i patrząc na woskowaną zapałkę, spytał: Gdzie żyje ten magiczny ogień, o którym mówisz, przybyszu? – W tym oto pudełku z magicznym napisem – powiedziałem, podsuwając mu przed oczy pudełko z napisem „Zapałki stearynowe. Wykonano w Anglii” i dodając uroczystym głosem: „Biada temu, kto dotknie tego pudełka albo znajdzie się w jego posiadaniu bez potrzebnej wiedzy, gdyż ogień wyskoczy i spali go na popiół”, Dacho. Dacha, słysząc to, cofnął się tak jak jego kompani i rzekł: – Skąd znasz moje imię i kto przysyła w darze Heu-Heu ten magiczny ogień? – Czyż imię Dachy nie jest znane aż na końcu Ziemi? – odparłem i zauważyłem, że bardzo mu to pochlebiło. – A tym, kto przysyła ten ogień, jest potężny czarownik, jeden z największych na świecie, choć nie tak wielki jak Dacha. Ten, którego imię brzmi Zikali, którego zwą Otwieraczem Dróg albo Tym-Który-Nigdy-Nie-Powinien-Się-Był-Narodzić. – Słyszeliśmy o nim – powiedział Dacha. – Byli tu jego wysłannicy za czasów naszych ojców. A czego Zikali chce od nas, przybyszu? – Chce liści pewnego drzewa, które rośnie w ogrodzie Heu-Heu, a które nazywa się Drzewem Złudzeń. Dacha skinął głową, a za jego przykładem pozostali kapłani. Najwidoczniej wiedzieli wszystko o – jak je nazwałem, a raczej jak je nazwał Zikali – Drzewie Złudzeń. – A więc dlaczego sam tu nie przybył? – Dlatego, że jest stary i słaby. Dlatego, że jest zajęty sprawami wielkiej wagi. Dlatego, że łatwiej było mu wysłać mnie, czciciela wszystkiego, co święte, który chce złożyć pokłon Heu- Heu i poznać wielkiego Dachę. – Rozumiem – odparł Dacha, bardzo – jak wskazywała jego mina – zadowolony. – Ale jak się zwiesz, wysłanniku Zikalego? – Zwę się Wiejący Wiatr, gdyż udaję się, gdzie chcę przez nikogo nie zauważony i przez to jestem najlepszym i najszybszym posłańcem. A ten mały, choć wielki duchem człowiek, który jest tu ze mną – tu wskazałem na uśmiechającego się Hansa, który dostrzegał komiczne, ale korzystne dla nas aspekty tej sytuacji – zwie się Panem Ognia i Światłem w Ciemności (co było prawdą, a przy okazji wywołało odpowiednie wrażenie), gdyż jest strażnikiem magicznego ognia (co również było prawdą, jako że miał w kieszeniach z tuzin pudełek z zapałkami, które zwędził przy różnych sposobnościach), a może wyczarować go tyle, gdyby go ktoś obraził, że wystarczyłoby, aby spalić całą tę wyspę, o tak, więcej niż jest w łonie tej góry. – Na Heu-Heu, może to zrobić?! – wykrzyknął Dacha, spoglądając z szacunkiem na Hansa. – Oczywiście, że może. Choć sam jestem potężny, to muszę uważać, żeby go nie rozgniewać, bo zostałby ze mnie tylko popiół. W tym momencie Dachę ogarnęły chyba wątpliwości, bo rzekł: – Powiedzcie mi, Wiejący Wietrze i Panie Ognia, jak dostaliście się na tę wyspę? Dostrzegliśmy łódź z paroma naszymi zbuntowanymi poddanymi, którzy służą te mu staremu uzurpatorowi, Walloo. Teraz nasi ludzie gonią ich, aby ich zabić za świętokradczy czyn, który popełnili zbliżając się do świętej wyspy. Czy przypadkiem wy też nie byliście w tej łodzi? – Byliśmy – odparłem śmiało. – Kiedy przybyliśmy do tamtego miasta, poznałem bardzo piękną damę imieniem Sabila i spytałem ją, gdzie mieszka wielki Dacha. Powiedziała mi, że tu – co więcej, że zna cię i że jesteś najprzystojniejszy i najszlachetniejszy, a także najmądrzejszy. Zaofiarowała się też, że sama z paroma sługami, włączając w to jakiegoś durnia o imieniu Isikor, od którego nigdy nie może się uwolnić, zawiezie nas na wyspę, bo może będzie miała okazję znowu cię zobaczyć. (Mogę wam, przyjaciele, powiedzieć, że mogłem kłamać bez obaw, wiedząc, że Isikor i reszta powrócili bezpiecznie do swojego miasta). Przywiozła nas więc tutaj i wysadziła na brzeg, żebyśmy mogli przed spotkaniem się z tobą obejrzeć ruiny miasta. Ale wtedy wyskoczyły nagle, z wyraźnym złym zamiarem, twoje łodzie i zaczęła przed nimi uciekać, tak że musieliśmy przyjść tu pieszo. To wszystko. Dacha zaniepokoił się. Oby Heu-Heu sprawił – powiedział – by ci głupcy nie złapali jej i nie zabili razem z wioślarzami. – Oby tak sprawił – powiedziałem – bo jest zbyt piękna, aby umrzeć. Ale zaczekaj, powiem ci, co się zdarzyło. Panie Ognia, przywołaj ogień. Hans wyciągnął zapałkę i zapalił, pocierając ją o spodnie na tyłku, jedyną suchą część swego ubioru. Potem trzymał ją w złączonych dłoniach, a ja patrzyłem w płomień, mrucząc coś bez sensu. Wreszcie Hans szepnął: – Szybciej, Baas, bo parzy mi palce! – Wszystko dobrze – powiedziałem uroczyście. Łódź z piękną Sabilą uciekła twoim łodziom, gdyż inne łodzie... osiem łodzi – poprawiłem się, badając popiół z zapałki i oparzenie na palcu Hansa – wypłynęło z miasta i odgoniło twoje łodzie, kiedy już mieli schwytać Sabilę. Było to bardzo szczęśliwe posunięcie, gdyż ledwie skończyłem, zjawił się posłaniec, który zakomunikował Dasze, kłaniając się gęsto, dokładnie to samo. To niezwykłe! – wykrzyknął Dacha. – Niezwykłe! Oto prawdziwi czarownicy! – i spojrzał na nas z czcią. Potem znowu opadły go wątpliwości. – Panie – powiedział – Heu-Heu jest władcą dzikich Leśnych Ludzi, którzy żyją w lesie i od jego imienia zwani są Heuheua. Otóż dotarła do nas wieść, że jedna z ich kobiet została w jakiś tajemniczy sposób zabita przez dziwnych przybyszy i że jej śmierci towarzyszył wielki huk. Czy miałeś coś wspólnego z jej śmiercią, panie? Tak – odparłem. – Obraziła Pana Ognia swymi zalotami, więc zabił ją, co było słuszne i sprawiedliwe. Ja natomiast odciąłem palec innemu z tych ludzi, który chciał mi uścisnąć rękę, mimo iż kazałem mu iść precz. – A jak on ją zabił, panie? Teraz mogę wyjaśnić, że wśród mieszkańców tej wyspy znalazł się jeden, który powitał nas bez żadnej serdeczności. Był to duży i wyjątkowo groźnie wyglądający pies, który cały czas kręcił się koło nas i głucho warczał, a w końcu chwycił za kraj kurtki Hansa i trzymał ją w zębach nadal złowrogo warcząc. – Scheet! Hans, scheet een dood! (to znaczy: „Strzelaj, Hans, strzelaj do tego psa!”) – szepnąłem, na co Hans, który zawsze chwytał wszystko w lot, włożył rękę do kieszeni, w której miał rewolwer, i przystawiwszy lufę do łba psa, strzelił przez ubranie, skutkiem czego pies odszedł tam, gdzie odchodzą wszystkie złe psy. Zapanowało zamieszanie. Jeden z kapłanów padł ze strachu na ziemię, a reszta, z wyjątkiem Dachy, który wytrwał na miejscu, wzięła nogi za pas. – Trochę magicznego ognia powiedziałem niedbale, poklepując jednocześnie, niby przypadkiem, kieszeń spodni Hansa, która zaczęła się tlić. – Tam, skąd wytrysnął, jest go dużo więcej. A teraz, szlachetny kapnie, bądź tak dobry i daj nam jakieś schronienie i jedzenie. Pada i jesteśmy głodni. – Oczywiście, panie, oczywiście! – zawołał i ruszył nami, pilnując, abym szedł między nim i Hansem. Za nami, niosąc martwego psa, szli pozostali, którzy wrócili po ucieczce. Dacha, doszedłszy do siebie, wypytywał mnie, czy Sabila mówiła mi o nim coś więcej. – Tylko jedno powiedziałem. Że to wielka szkoda, iż musi zaślubić boga, kiedy na świecie są tak wspaniali mężczyźni. Tu przerwałem i zerknąłem kątem oka, aby sprawdzić, jakie te słowa wywarły na nim wrażenie. Na jego surowej, lecz przystojnej twarzy pojawił się chytry uśmieszek. Koniuszkiem języka oblizał wargi. – No tak, panie, niestety – odparł pospiesznie. Ale kto wie? Rzeczy nie zawsze są takie, jakimi się wydają, a zauważyłem, że niekiedy wiernemu słudze dostaje się część ofiary złożonej dla jego pana. „Niech to licho! Mam cię!” – pomyślałem w duchu. „To ty, przyjacielu, jesteś Heu-Heu, a w każdym razie maczasz palce w tym interesie”. Głośno natomiast, zerkając na groźnego Pana Ognia, zauważyłem, że Dacha jest bystrym obserwatorem i że, jak sam Pan Ognia dowodzi, rzeczy nie zawsze są takie, jakimi się wydają. Przeszliśmy przez taras z gołej skały, po prawej stronie którego, za ogrodem, zauważyłem otwór dużej jaskini. Na skraju tego tarasu, w odległości jakichś dwudziestu kroków, tuż nad brzegiem jeziora, ukazał się moim oczom dziwny, skryty dotąd za skałami, widok. Wznosiły się tam dwa słupy ognia, pomiędzy którymi znajdowała się kamienna kolumna. „Wieczne ognie” – pomyślałem i spytałem z udawaną obojętnością, co to takiego. To płomienie, które płoną tu od początku świata, nikt nie wie dlaczego – odparł równie obojętnie Dacha. – Nie może ich ugasić żaden deszcz. „Aha!” – pomyślałem, „Naturalny gaz wydobywający się z wulkanu, taki, o jakim słyszałem w Kanadzie”. Potem skręciliśmy w prawo i idąc wzdłuż muru ogrodu, o którym już wspomniałem, doszliśmy do zespołu ładnych budowli, które zdały mi się czymś w rodzaju klasztoru. Wszystkie były jednokondygnacyjne i opierały się o skalne zbocze. W pewnym sensie miałem rację, gdyż mieściły się tam mieszkania kapłanów Heu-Heu i ich licznych towarzyszek. Kapłani ci cieszyli się specjalnymi przywilejami, bo podczas gdy mężczyźni na lądzie żyli na ogół w jednożeństwie, to wśród kapłanów panowała poligamia. Kobiet, pod presją klątwy, dostarczali im nieszczęśni Walowie, a gdy te metody zawodziły, wtedy kapłani uciekali się do prostego i starego jak świat sposobu, a mianowicie porywali je. Kobiety, które już znalazły się na wyspie i zostały poświęcone bogu, przestawały istnieć dla swych rodzin, nigdy bowiem nie pozwalano im udać się na ląd, a nawet nie wolno im było utrzymywać żadnych kontaktów z nimi. Krótko mówiąc, te, które zyskiwały życie w Heu-Heu, umierały dla świata. Zaprowadzono nas do największego z budynków, który bezpośrednio graniczył z ogrodem. Jego mieszkańców musiano już wcześniej powiadomić o naszym przybyciu, bo zastaliśmy ich w trakcie przygotowań. Widziałem ładne, ubrane w białe szaty kobiety przemykające to tu, to tam i słyszałem, jak wydawano szybkie polecenia. Zabrano nas do pokoju, w którym na palenisku płonęły szczapy drzewne, jako że noc była chłodna i wilgotna. Ogrzaliśmy się przy ogniu i wysuszyliśmy nasze przemoczone ubrania. Potem jeden z kapłanów poprosił nas na posiłek i wycofał się za drzwi, żebyśmy mogli się ogarnąć. – Hans – powiedziałem – na razie wszystko idzie dobrze. Przyjęto nas jako przyjaciół, nie wrogów Heu-Heu. – Dzięki fortelowi Baasa z zapałkami i całą tą resztą. Ale co Baas zamierza dalej robić? – Wszystko musi pójść dobrze, bo pamiętaj, że przyrzekliśmy, jeśli będzie to możliwe, ocalić Sabilę. Jeśli mamy to zrobić, to musimy mieć oczy otwarte i trzeźwo myśleć. Hans, na pewno mają tu jakieś trunki i będą nas częstować, żeby rozwiązać nam języki. Jednak dopóki tu będziemy, nie wolno nam pić nic oprócz wody. Rozumiesz, Hans? – Rozumiem, Baas. – Przyrzekasz, że nie tkniesz alkoholu? Hans potarł w zamyśleniu brzuch i powiedział: – Zimno mi w środku i chciałbym szklaneczkę czegoś bardziej rozgrzewającego niż woda, ale przyrzekam, Baas. Tak, przysięgam na pamięć twego czcigodnego ojca, że będę pił tylko wodę albo kawę, jeśli ją tutaj mają, ale oczywiście nie mają. – W porządku, Hans. Wiesz o tym, że jeśli złamiesz przysięgę, to mój czcigodny ojciec policzy się z tobą. Ja zresztą też – obojętnie na tym czy na tamtym świecie. – Wiem o tym, Baas. Ale niech Baas pamięta, że butelka ginu nie jest jedyną przynętą, jaką diabeł zakłada na swój haczyk. Różni ludzie mają różne gusta, Baas. Na wypadek gdyby zjawiła się jakaś piękna pani i powiedziała Baasowi, że jest „ach! taki piękny” i że go kocha „ach, tak bardzo!”, ktoś taki, jak na przykład Mamina, o której stary Zikali zawsze mówi, że była przyjaciółką Baasa, może Baas też przysięgnie na pamięć swego czcigodnego ojca... Przestań mówić głupstwa powiedziałem wyniośle. – Czy to jest odpowiedni czas i miejsce, aby opowiadać o pięknych paniach? Niemniej jednak w skrytości ducha musiałem przyznać Hansowi rację i – prawdę mówiąc – usiłowano zajść mnie w ten sposób, ale jeśli mam dokończyć tę historię, to nie zdążę wam o tym opowiedzieć. – Zawarłszy tę umowę, wyszliśmy z pokoju. Za drzwiami spotkaliśmy czekającego na nas kapłana. Zaprowadził nas do wspaniałej sali, rzęsiście oświetlonej lampami, bo za oknem była już noc. Znajdowało się tam wiele stołów. Posadzono nas przy głównym, gdzie powitał nas Dacha ubrany w odświętne szaty i kilku innych kapłanów. Przy stole siedziało „też kilka kobiet. Wszystkie były ładne i ubrane według tamtejszej dziwnej mody. Wziąłem je za żony tych godnych mężów, Jedna z nich przypominała do złudzenia Sabilę, choć wyglądała na starszą od niej o parę lat. Siedzieliśmy na osobliwych, rzeźbionych krzesłach. Przypadło mi miejsce między Dachą a tą właśnie kobietą, która – jak się zorientowałem – miała na imię Dramana. Zaczęła się uczta. Była bardzo wystawna, jako że było to akurat jakieś święto. Szczerze powiem, że od lat tak dobrze nie jadłem. Oczywiście była ona pod pewnymi względami barbarzyńska, i tak, potrawy podawano na wielkich glinianych półmiskach już pokrajane, nie było noży, ani widelców, a za talerze służyły twarde zielone liście pewnego gatunku lilii wodnej, rosnącego w jeziorze. Po każdym daniu usuwano zabrudzone liście i podawano nowe. Samo jedzenie było wszakże świetne i składało się z ryb o wybornym smaku, pieczonych koźląt z przyprawami, dzikiego ptactwa i ciasta przyrządzonego z pszenicznej mąki z miodem. Do tego podano duże ilości miejscowego mocnego piwa w glinianych pucharach, wysadzanych nie diamentami i rubinami, lecz perłami, które – jak mnie poinformowano znajdowano w muszlach słodkowodnych małżów. Perły były z reguły nieduże i miały nieregularne kształty, ale efekt zdobniczy był ładny. Zdarzały się jednak widać i większe, gdyż Dramana i pozostałe kobiety miały naszyjniki z takich właśnie pereł nanizanych na włókna. Bez wnikania w dalsze szczegóły, mogę powiedzieć, że ta uczta i jej oprawa przekonały mnie zupełnie, iż lud ten należał do jakiejś nieznanej, lecz stojącej niegdyś na wysokim poziomie rozwoju cywilizacji, jednak teraz, w swej ostatniej siedzibie, był o krok od wymarcia, stoczywszy się przedtem na powrót w mroki barbarzyństwa. Przestrzegając naszej umowy, Hans, który przycupnął za mną na stołku, gdyż nie chciał usiąść na żadnym innym miejscu, pił tylko wodę, ale słyszałem, jak jęczał ilekroć puszczano w krąg puchary z piwem. Mogę dodać, że było wiele tych kolejek i wypito morze trunków, co zresztą zaczynało być widoczne w zachowaniu biesiadników. Wielu z nich znajdowało się już w stanie upojenia, z wszystkimi niemiłymi tego konsekwencjami, których nie muszę opisywać. Zaczynało im się także zbierać na miłość, gdyż zarzucali ramiona na szyje kobiet i całowali się z nimi w sposób, który uznałem za nieprzyzwoity. Zauważyłem wszakże, że Dramana piła bardzo mało. Ponieważ siedziała między mną a jakimś przygłuchym kapłanem, który w końcu zasnął z głową między kubkami, była też wolna od natręctw zalotników. Wszystkie te okoliczności, jak również fakt, że Dacha był bardzo zajęty przystojną kobietą siedzącą po jego lewej stronie dały mi okazję do rozmowy z Dramana. Po kilku uwagach ogólnej natury powiedziała cicho: – Słyszałam, panie, że widziałeś Sabilę, córkę króla Walloo. Opowiedz mi o niej. To moja siostra, ale dawno jej nie widziałam, bo nigdy nie odwiedzam lądu, a ci, którzy tam mieszkają, nigdy nie odwiedzają wyspy... chyba że muszą – dodała znacząco. – Jest piękna, ale żyje w wielkim strachu, bo zamiast mężczyzny musi poślubić boga – powiedziałem. – Ma rację, że się boi, panie, bo ten bóg siedzi obok ciebie powiedziała ze wstrętem i nieznacznym ruchem głowy wskazała na Dachę, który był już zupełnie pijany i całkowicie pochłonięty obejmowaniem swej sąsiadki, też już nieźle wstawionej. – Mylisz się, pani odparłem. Bóg, o którym mówię, nazywa się Heu-Heu, nie Dacha. – Heu-Heu! Dowiesz się, panie, wszystkiego o Heu-Heu, zanim skończy się ta noc. Tym kogo musi poślubić jest Dacha. – Ale Dacha jest twoim mężem, pani. – Dacha jest mężem wielu kobiet powiedziała, spojrzawszy na kilka najładniejszych na sali gdyż bóg jest łaskawy dla swojego najwyższego kapłana. Odkąd przywiązano mnie do słupa między wiecznymi ogniami odbyło się osiem takich ślubów, choć niektóre panny młode zostały oddane innym kapłanom albo zabite w ofierze za jakieś zbrodnie przeciw bogu, próby ucieczki czy z innych powodów. Panie – mówiła dalej, zniżywszy głos, tak że ledwie ją słyszałem, mimo iż słuch mam bardzo czuły – muszę cię ostrzec. Jeśli nie jesteś potężniejszym bogiem niż Heu-Heu, to bez względu na to, co zobaczysz czy usłyszysz, nie podnoś ani głosu, ani ręki. Tak samo twój towarzysz. Jeśli to zrobisz, to zostaniesz rozszarpany na kawałki i nie tylko nikomu nie pomożesz, ale możesz przyczynić się do śmierci wielu innych osób, w tym mojej. Ćśśś! Mówmy o czym innym. Zaczyna się nam przyglądać. Ale, panie, pomóż mi, jeśli możesz, i jeśli możesz, to ocal moją siostrę. Rozejrzałem się. Dacha przestał obejmować swoją sąsiadkę i przyglądał się nam podejrzliwie, jak gdyby coś z naszej rozmowy dotarło do jego uszu. Hans chyba pomyślał to samo, co ja, bo narobił hałasu, przewracając stołek czy upuszczając kubek, i odciągnął tym od nas uwagę pijanego Dachy. – Wygląda na to, że podoba ci się Dramana, Wiejący Wietrze – rzekł drwiącym tonem Dacha. – No cóż, nie jestem zazdrosny i daję takim miłym gościom co mogę najlepszego, tym bardziej że bóg jest dla mnie taki dobry. Poza tym Dramana nie jest taka głupia, żeby opowiadać o naszych tajemnicach, bo dobrze wie, co się dzieje z tymi, którzy to robią. A więc rozmawiaj z nią sobie, Wiejący Wietrze, ile chcesz, zanim stąd nie odwiejesz – tu łypnął na mnie takim wzrokiem, że zrobiło mi się nieswojo. – Właśnie pytałem Dramanę o święte drzewo, z którego wielki czarownik Zikali chce dostać trochę liści do swych leków powiedziałem, udając, że nie rozumiem, o co mu chodzi. – Ach tak! – odpowiedział tonem, który wskazywał, że jego podejrzenia zaczynają się rozpraszać. – Myślałem, że pytałeś ją o inne rzeczy. To drzewo to żadna tajemnica i jeśli chcesz, to ona pokaże ci je jutro, a także inne rzeczy, które będziesz chciał może obejrzeć, bo ja i moi bracia będziemy zajęci czym innym. A na razie – oto Kielich Złudzeń, w którym jest sok z takiego drzewa. Chociaż pijesz tylko wodę, to musisz spróbować tego soku, tak samo ten żółty karzeł, Pan Ognia, bo pijemy nim zdrowie boga, przed którym wkrótce staniemy. Odparłem pośpiesznie, że jestem zmęczony i nie chcę teraz narzucać się bogu ze swoimi pozdrowieniami. – Wszyscy, którzy tu przybywają, muszą stanąć przed bogiem. Wiejący Wietrze – odparł, patrząc groźnie i dodał: Muszą przejść albo żywi, albo – jeśli wolą – martwi. Czy Zikali nie powiedział ci o tym, panie? A zatem wybieraj. Będziesz czekał na niego żywy czy martwy? Pomyślałem, że pora nauczyć tego chama szacunku i patrząc mu prosto w oczy, powiedziałem powoli: – Kto tu straszy mnie śmiercią? Mnie, który jestem panem śmierci? Czyżby chciał, by spotkał go taki sam los, jak tego psa za drzwiami? Wiedz, kapłanie Heu-Heu, że niebezpiecznie jest używać groźnych słów wobec mnie czy wobec Pana Ognia, bo możemy odpowiedzieć piorunami. Myślę, że ta przemowa, a może coś w moim wzroku, wywarło na nim wrażenie. W każdym razie spokorniał nagle i stał się prawie służalczy, tym bardziej że Hans podniósł się i stanął obok mnie, trzymając w wyciągniętej ręce pudełko zapałek, na które wszyscy zaczęli podejrzliwie spoglądać. Spoglądaliby inaczej, gdyby wiedzieli, że druga ręka Hansa, zanurzona niewinnie w kieszeni, spoczywa na kolbie Colta. Powinien był, nawiasem mówiąc, powiedzieć wcześniej, że nasze strzelby, których oczywiście nie mogliśmy zabrać na ucztę, spoczywały pod łóżkiem, naładowane i odbezpieczone, tak że musiały wypalić, gdyby ktoś zaczął przy nich majstrować. – Przepraszam, panie, bardzo przepraszam – rzekł Dacha. – Jakże bym śmiał obrazić kogoś tak potężnego? Jeśli czymś uraziłem, to dlatego, że piwo jest mocne. Skinąłem łaskawie głową, ale pamiętałem stare łacińskie przysłowie, że wino wydobywa prawdę na wierzch. Potem, aby zmienić temat, Dacha wskazał na koniec sali. Pojawiły się tam dwie piękne dziewczyny w nadzwyczaj lekkich strojach, z wiankami na głowach, niosące dużą czarę z napojem, w którym pływały kwiaty. Widok ten przypomniał mi jakiś obraz przedstawiający scenę rzymskiej – a może była to egipska – uczty, skopiowaną z fresku. Podeszły do Dachy i jednym, wdzięcznym ruchem podniosły czarę do góry, na co powstali wszyscy, którzy jeszcze jako tako trzymali się na nogach i krzyknęli dwukrotnie: – Kielich Złudzeń! Kielich Złudzeń. – Pij, panie – powiedział do mnie Dacha. Pij zdrowie Heu-Heu! Potem, widząc moje wahanie, rzekł: – Nie, ja napiję się pierwszy, żeby pokazać, że to nie trucizna – i mrucząc o Duchu Heu-Heu zstąp na swego kapłana! – pociągnął, i to sporo, z czary. Potem dziewczyny podeszły z czarą, która przypominała mi puchar przyjaźni puszczany w krąg na ucztach wydawanych przez Lorda Burmistrza, do mnie i przytknęły mi ją do ust. Wypiłem mały łyczek, ruszając przy tym grdyką, jakbym solidnie pociągnął. Potem podano ją Hansowi, do którego mruknąłem przez ramię: „beetje”, co po holendersku znaczy „mało” a ponieważ odwróciłem głowę w jego stronę, myślę, że mnie posłuchał. Następnie czarę z trunkiem, który – dodam – miał zielonkawy kolor i w smaku przypominał nieco Chartreuse*,[* likier ziołowy produkowany w klasztorze La Grande Chartreuse koło Grenoble] podawano wszystkim po kolei, a na końcu resztę wysączyły trzymające ją dziewczyny. To jeszcze widziałem, ale potem przez dobrą chwilę nie widziałem prawie nic, bo chociaż wypiłem niewiele, napój uderzył mi do głowy i zupełnie mnie zamroczył. Pojawiły się przede mną przeróżne dziwne wizje, niektóre niezbyt miłe, a z nimi coś w rodzaju rozległej przestrzeni zaludnionej przez przeróżne postaci i piękne i groteskowe, postaci ludzi, których znałem, ale którzy od dawna nie żyli, i postaci ludzi, których nigdy nie widziałem, a wszystkich łączyła ta szczególna cecha, iż zdawały się na mnie spoglądać z niezwykłą uwagą. Potem te postaci utworzyły jedną, wspólną grupę i zaczęły odgrywać sceny różnego rodzaju, wojny, śmierci, miłości, a wszystkie odznaczały się żywością koszmarnego snu. Wkrótce jednak złudy te zniknęły, za to wypełnił mnie wielki spokój i znakomite samopoczucie. Jednocześnie wyostrzył się mój zmysł postrzegania. Rozejrzawszy się po sali, spostrzegłem, że wszyscy, którzy napili się z czary wydawali się przechodzić identyczne zmiany. Najpierw zdradzali oznaki podniecenia, ale potem uspokoili się i siedzieli jak posągi, nic nie mówiąc, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Stan ten trwał dosyć długo. W końcu ci, którzy pili pierwsi, zaczęli się budzić i rozmawiać ze sobą cichymi głosami. Zauważyłem, że zniknęły wszelkie oznaki upicia – wszyscy wyglądali trzeźwo, jak ława przysięgłych, poza tym miny mieli uroczyste a wzrok zimny, zdecydowany. Rozdział X OFIARA Wśród tej ciszy wstał Dacha i rzekł głosem zimnym jak lód: – Słyszę, że woła nas bóg: Stańmy przed nim i złóżmy coroczną ofiarę. Uformowała się procesja. Pierwsi szli Dacha i Dramana, ja z Hansem w drugiej parze, a za nami wszyscy, którzy brali udział w uczcie, ogółem około pięćdziesięciu osób. – Baas – szepnął Hans – kiedy się napiłem tego płynu, który tak mnie rozgrzał, że żałuję, iż nie pozwoliłeś mi wypić więcej, przyszedł do mnie twój czcigodny ojciec i rozmawiał ze mną. – Tak? I co ci powiedział? – Powiedział, że dostaliśmy się w podejrzane towarzystwo i radził, żebyśmy mieli oczy szeroko otwarte. A także, że byłoby niemądrze z naszej strony, gdybyśmy się zaczęli mieszać do nieswoich spraw. Pomyślałem, że zaledwie przed godziną otrzymałem tę samą radę z czysto ziemskiego źródła i że to dziwna zbieżność, chyba że Hans podsłuchał naszą rozmowę, albo podświadomie wyczuł o czym rozmawiam z Dramaną. Powiedziałem mu jednak tylko tyle, że trzeba słuchać takich poleceń i żeby, bez względu na to, co się będzie działo, siedział spokojnie, mając rewolwery w pogotowiu, ale tylko na wypadek, gdyby groziła nam śmierć. Procesja opuściła salę tylnym wyjściem, znajdującym się za stołem, przy którym siedzieliśmy, i weszła do oświetlonego lampami tunelu. Czy był on wydrążony w skale czy zbudowany z kamiennych bloków, nie wiem. Przeszedłszy jakieś pięćdziesiąt kroków, znaleźliśmy się nagle w wielkiej jaskini również oświetlonej mdłym światłem lamp, które zdawały się być tylko punkcikami światła w morzu ciemności. Tutaj wszyscy kapłani, włącznie z Dachą, opuścili nas. W każdym razie, rozglądając się wokół, nie mogłem ich nigdzie dostrzec. W jaskini zostały tylko kobiety. Klęczały pojedynczo, w pewnej odległości jedna od drugiej, przypominając wiernych w słabo oświetlonej katedrze, w czasie gdy nie odbywa się żadne nabożeństwo. Dramana, której chyba zlecono opiekę nad nami, podprowadziła nas do kamiennej ławki i usiadła razem z nami. Zauważyłem, że nie uklękła jak reszta. Przez pewien czas siedzieliśmy w milczeniu, patrząc w ciemność przed nami, gdzie nie było żadnych lamp. Muszę wyznać, że to niesamowite otoczenie i panująca tam atmosfera zaczęły mi działać na nerwy. W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać i spytałem szeptem Dramanę, czy będzie się coś działo. – Za chwilę zacznie się ofiarowanie – odparła, również szeptem. Bądź cicho, gdyż tutaj wszędzie są uszy boga. Posłuchałem jej, uznawszy, że tak będzie bezpieczniej, i upłynęło następnych dziesięć minut w nieznośnej ciszy. – Kiedy zacznie się przedstawienie, Baas? – spytał szeptem Hans. (Kiedyś, dla poszerzenia jego horyzontów umysłowych, zabrałem go w Durbanie do teatru i myślał, że mamy uczestniczyć w czymś w tym rodzaju). Kopnąłem go w nogę, aby siedział cicho i akurat wtedy usłyszałem dochodzący z oddali chór. Była to niesamowita, melancholijna melodia. Wydawało się, że śpiewają dwie grupy, jakby prowadząc ze sobą dialog, strofa i antystrofa, jeśli są to odpowiednie słowa, kończące się krzykiem rozpaczy, który zmroził mi krew w żyłach. Kiedy trwało to już przez pewien czas, wydało mi się, że w ciemnościach przed nami widzę jakieś przesuwające się sylwetki. To samo wrażenie musiał odnieść Hans, gdyż szepnął: – Są tutaj Kudłaci, Baas. – Widzisz ich? – spytałem równie cicho. – Tak mi się zdaje, Baas. W każdym razie czuję ich zapach. – Miej rewolwer w pogotowiu – odparłem. Chwilę później zobaczyłem zapaloną pochodnię płynącą w powietrzu przed nami, ale nie widziałem niosącej ją osoby. Pochodnia pochyliła się i usłyszałem trzaskanie zapalanych drew. Pojawił się niewielki płomień, ukazując stos drzewa przygotowany do podpalenia, a za nim potężną sylwetkę Dachy w dziwnym stroju na głowie i białych szatach, innych niż te, które miał na sobie podczas uczty. W wyciągniętych rękach trzymał odwróconą do góry, to znaczy skierowaną wierzchem ku dołowi, ludzką czaszkę. – Płoń, Prochu Złudzeń, płoń i ukaż nam nasze pragnienia – wykrzyknął wytrząsając z wnętrza czaszki jakiś pył na stos. Podniósł się gęsty dym, który zdawało się – wypełnił całą, olbrzymią, jaskinię, wnikając we wszystkie szpary – i zakątki. Potem dym rozwiał się i ze stosu buchnął potężny płomień, który oświetlił całą jaskinię i ukazał naszym oczom straszny spektakl. Za ogniskiem, w odległości mniej więcej dziesięciu kroków, stała przerażająca, wysoka na przynajmniej dwanaście stóp, czarna postać Heu-Heu, takiego, jakim przedstawiało go malowidło w jaskini, tyle tylko, że w porównaniu z modelem jego podobizna wydawała się wyidealizowana. Bo oto ujrzałem przed sobą diabła w takiej postaci, w jakiej mógł się tylko zwidzieć jakiemuś obłąkanemu mnichowi. Z jego oczu tryskało czerwone światło. Jak już mówiłem, potwór podobny był do ogromnego goryla, ale miał przy tym w sobie coś z człowieka, a właściwie nie tyle z człowieka, ile z diabła. Widziałem skudloną szarą sierść pokrywającą jego ciało, potężną rudą brodę, długie łapy, złączone skórą, niczym płetwa, palce, z wielkim szponem w miejscu kciuka. Potężny, byczy kark, zwieńczony małą głową, podobna nieco do kobiecej twarz o zakrzywionym nosie, wielka paszcza, w której tkwiły żółte kły, masywne czoło, głęboko osadzone, pałające ogniem ślepia, okrutny uśmiech wszystko to wyglądało jak namalowane, tylko jeszcze groźniej. Widziałem też ciało człowieka, z zatopionym w jego piersi szponem, a w lewej łapie potwora oderwaną od tego ciała głowę. Och! Najwyraźniej twórcą obrazu w jaskini nie był, jak początkowo myślałem, żaden Buszmen, lecz jakiś kapłan Heu-Heu, którego los czy przypadek rzucił w góry Berg, gdzie wykonał podobiznę bóstwa, aby mu oddawać cześć. Kiedy ujrzałem potwora, zaparło mi dech i poczułem się tak, jakbym miał za chwilę paść ze strachu na ziemię. Ale Hans chwycił mnie za ramię i szepnął: – Nie bój się, Baas. To kukła z pomalowanego kamienia, a w środku pali się ogień. Spojrzałem ponownie. Miał rację. Heu-Heu był tylko posągiem! Heu-Heu żył tylko w sercach swych czcicieli! Ale w jakim to szatańskim umyśle mógł się zrodzić obraz takiego potwora? Westchnąłem z ulgą i oddałem się obserwacji. A było na co patrzeć! Po obu stronach posągu stali rzędem Kudłaci w białych przepaskach na biodrach – po prawej mężczyźni, po lewej kobiety. Między nimi a wielkim kapłanem Dachą stali inni kapłani, a na podwyższeniu za nimi, u stóp posągu, leżało martwe ciało. W jasnym świetle płomienia widziałem, że jest to ciało jednej z kobiet Kudłatych. – Baas – odezwał się znowu Hans – zdaje mi się, że to jest ta gorylka, którą zastrzeliłem na rzece. Dobrze zapamiętałem jej piękną twarz. – Jeśli tak, to mam nadzieję, że nie będziemy musieli się do niej przyłączyć na tym ołtarzu – odparłem. Potem ogarnęło mnie nagle szaleństwo, wszystkich ogarnęło szaleństwo. Przypuszczam, że nasze mózgi zatruły wyziewy tego przeklętego proszku. Czyż Dacha nie nazwał go Prochem Złudzeń? W każdym razie zwidów było pełno, przeważnie koszmarnych. Jednak zanim koszmary zawładnęły mną całkowicie, zrozumiałem, co się święci, chwyciłem za ramię Hansa, którego również ogarnęło szaleństwo i kazałem mu siedzieć spokojnie. Potem pojawiły się przywidzenia, których naprawdę nie jestem w stanie opisać. Czytaliście o wrażeniach, które wywołuje palenie opium... Było to coś w tym rodzaju, tylko jeszcze gorsze. Zobaczyłem, jak Heu-Heu schodzi z cokołu i zaczyna tańczyć w jaskini, że pochyla się nade mną i całuje mnie w czoło. Zdaje mi się, że pocałowała mnie Dramana, którą też ogarnęło szaleństwo. Przed moimi oczami pojawiły się wszystkie złe uczynki, jakie kiedykolwiek wyrządziłem i zdawało mi się, że jestem zatwardziałym grzesznikiem, bo nic, co zrobiłem dobrego, nie było obecne. Kudłaci rozpoczęli piekielny taniec wokół posągu, kobiety wokół nas wrzeszczały i wyły jak opętane, kapłani machali rękami i wykrzykiwali hymny pochwalne, zupełnie jak kapłani Baala w Starym Testamencie. Krótko mówiąc, istne piekło. Jednak wszystko to było, o dziwo, chorobliwie podniecające i naprawdę miałem wrażenie, że mi się podoba. Pokazuje to, jak źli musimy być wszyscy w głębi duszy. Widok piekła, kiedy stoi się pewnie na ziemi, jest interesujący, nawet jeśli chwilowo ulegnie się jego atmosferze. Koszmar skończył się, tak jak się zaczął, nagle. Obudziłem się z głową na ramieniu Dramany, czy z jej głową na moim – nie pamiętam już. Hans całował mój but, święcie przekonany, że to czyste czoło jakiejś czarnej dziewicy, którą znał przed trzydziestu laty. Dopiero kiedy szturchnąłem go nogą w zadarty nos, oprzytomniał, podniósł się i powiedział, że była to najsilniejsza „dacca” – rodzaj narkotyku produkowanego przez krajowców z miejscowych konopi – jakiej kiedykolwiek próbował. – No tak – powiedziałem – teraz rozumiem skąd się biorą czary Zikalego. Nic dziwnego, że chce więcej liści z tego drzewa i uważał, że warto wysłać nas po nie tak daleko. Przerwałem, gdyż wyczułem jakąś zmianę w atmosferze tego miejsca. Zdawało mi się, że od zebranych powiało chłodem, jakby po poprzednich ekscesach opanował ich dla odmiany duch pani Grundy*.[* Pani Grundy (Mrs. Grundy) uosobienie pruderii] Stali nieruchomo, patrząc z zachwytem na wstrętną podobiznę boga i emanując pobożnością. Tyle że dla mnie ich zachwycone oblicza wyrażały zwykłe okrucieństwo. Wyglądali tak, jak gdyby z zimną radością oczekiwali spełnienia jakiegoś okropnego dramatu, choć oczywiście mogły to być następstwa oszołomienia narkotykiem. Najpierw upili się piwem i otrzeźwił ich ten dziwny napój podany na końcu uczty, teraz upili się oparami Prochu Złudzeń, lecz co ich otrzeźwiło, nie miałem pojęcia. Chyba ich pan, Szatan! Ogień nadal płonął jasno, choć nie wydobywały się już z niego te opary. Myślę, że teraz podsycano go naturalnym paliwem. W jego blasku zobaczyłem, że Dacha zwraca się do bóstwa gestykulując namiętnie. Nie słyszałem, co mówił, bo w uszach jeszcze mi szumiało. Ale wkrótce odwrócił się do nas i zaczął nas przywoływać ręką. – Czego on od nas chce? – spytałem Dramanę, która siedziała obok mnie niczym wcielenie przyzwoitości. – Mówi, że musicie podejść i złożyć wasz dar bogu. – Jaki dar? – spytałem, myśląc, że może on mieć dla nas bolesne skutki. – Święty ogień, który Pan Ognia – tu wskazał na Hansa – nosi ze sobą. Przez chwilę nie mogłem się zorientować o co chodzi, aż dopomógł mi Hans. Wtedy pojąłem o co chodzi i kazałem mu wyciągnąć świeże pudełko „Najlepszych Zapałek Parafinowych”. Wyciągnął rękę z pudełkiem przed siebie i, tak uzbrojeni, przeszliśmy koło ognia i skłoniliśmy się podobiźnie Heu-Heu niczym biblijny bogacz uzdrowiony przez proroka w domu Rimmona. Potem, postępując zgodnie ze wskazówkami dawanymi cicho przez Dachę, Hans uroczyście złożył pudełko na kamiennym ołtarzu i pozwolono nam odejść. Trudno sobie wyobrazić bardziej groteskową scenę. Myślę, że jej absurdalność powodowało, a w każdym razie podkreślało, na mocy kontrastu, niesamowite, a nawet straszne otoczenie: górujący nad wszystkim demoniczny idol, kapłani o twarzach wykrzywionych fanatyzmem, długie rzędy wyglądających na półludzi Kudłatych, ogień oświetlający najodleglejsze zakamarki jaskini i rozproszone w niej postaci czcicieli Heu-Heu. W tym wszystkim ja, opalony na brąz, w postrzępionym ubraniu, i obszarpany, nędznie wyglądający Hans, trzymający w wyciągniętym ręku to absurdalne pudełko zapałek, które w końcu złożył dokładnie na środku ołtarza, o jakieś sześć cali od spuchniętego ciała pierwotnej mieszkanki tego kraju, którą zastrzelił na rzece. W tej ogromnej przestrzeni małe, samotne pudełko zapałek wyglądało tak kuriozalnie, że zaczął mną wstrząsać konwulsyjny śmiech. Trzęsąc się od ledwie wstrzymywanego chichotu, wróciłem na miejsce tak szybko, jak mogłem, ciągnąc za sobą Hansa, gdyż i z nim działo się to samo, choć na szczęście Hotentoci nie mają zwyczaju okazywać otwarcie wesołości. – Co Heu-Heu zrobi z tymi zapałkami, Baas? – spytał Hans. – Przecież tam, gdzie on przebywa, jest na pewno mnóstwo ognia. – Tak, mnóstwo odparłem – ale chyba jest to ogień innego rodzaju. Potem spostrzegłem, że Dacha wskazuje na prawo i że oczy wszystkich obecnych zwracają się w tym kierunku. – Nadchodzi moment złożenia ofiary mruknęła Dramana i zanim skończyła mówić te słowa, pojawiła się wysoka kobieta, okryta białym welonem, prowadzona przez dwóch Kudłatych. Przywiedziono ją pod ołtarz, na którym leżało ciało i zapałki. Stanęła tam zupełnie nieruchomo. – Kto to jest? – spytałem. – Oblubienica boga z ubiegłego roku, z którą skończył najwyższy kapłan i oddaje ją bogu – odparła Dramana z zimnym uśmiechem. – Chcesz powiedzieć, że zamierzają zabić tę biedną istotę? – spytałem wstrząśnięty. – Za chwilę bóg weźmie ją w swe posiadanie – odparła enigmatycznie. W tym momencie jeden z jej dzikich stróżów zerwał z niej welon, ukazując bardzo piękną kobietę w białej, sięgającej od piersi do kolan spódnicy. Wysoka i wyniosła, stała przed nami zupełnie nieruchomo. Na ramiona spływały jej długie, czarne włosy. Wtedy, jak na dany znak, wszystkie kobiety poderwały się i zaczęły krzyczeć: – Zaślubić ją bogu! Zaślubić ją bogu! Wypijmy ten kielich, który przez nią zjednoczy nas z bogiem. Do dziewczyny zbliżyło się dwóch Kudłatych, i stanęło, jak gdyby czekając na sygnał. Obaj trzymali coś w rękach, ale nie mogłem się początkowo zorientować, co to za przedmioty. Nastała dłuższa cisza. Powiodłem wzrokiem po twarzach kobiet, wykrzywionych szalejącą w ich duszach namiętnością. Wszystkie wskazywały wyciągniętymi rękami na ofiarę. Wszystkie, z wyjątkiem Dramany, która – jak zauważyłem z ulgą – nie krzyczała i nie podniosła ręki, wyglądały obrzydliwie i przerażająco. Poczułem do nich nienawiść. Co miałem zobaczyć? Jakieś okropne misterium voodoo w rodzaju tych, które praktykowali Murzyni na Haiti i na Zachodnim Wybrzeżu? Jeśli tak, to nie zniósłbym tego. Bez względu na ryzyko nie mogłem do tego dopuścić, Niemal automatycznie moja dłoń spoczęła na kolbie rewolweru. Dacha wyglądał tak, jakby za chwilę miał coś powiedzieć, może wydać wyrok śmierci. Oceniłem szybko odległość dzielącą mnie od niego, mając zamiar wpakować mu kulę w łeb i złożyć bogu ofiarę, jakiej się nie spodziewał. Gdyby wyrzekł takie słowo, zrobiłbym to bez wątpienia, bo jak wiecie, dobrze strzelam z rewolweru, i w rezultacie prawdopodobnie nie dożyłbym chwili, w której opowiadam wam tę historię. Jednak w tej kluczowej chwili ofiara rozpostarła ramiona i powiedziała donośnym, czystym głosem: – Zgodnie ze starodawnym prawem, domagam się, abym mogła pomodlić się do boga, zanim zostanę mu oddana. – Mów – rzekł Dacha. – Tylko szybko. Obróciła się, skłoniła przed bałwanem, a potem okręciła się ponownie na pięcie i zwróciła się formalnie do niego, ale w rzeczywistości mówiła do zebranych. – O Heu-Heu, potworze powiedziała głosem przepełnionym goryczą i pogardą którego lud mój czci na własną zgubę, ja, skradziona temu ludowi, idę do ciebie, ponieważ dość mam twego najwyższego kapłana i muszę za to zapłacić krwią. Niechaj tak będzie, lecz nim odejdę, mam coś do powiedzenia tobie, Heu-Heu, i twoim kapłanom, którzy porośli w tłuszcz, żyjąc z niegodziwości. Słuchajcie! Zstąpił na mnie duch, który daje moc widzenia przyszłości. Widzę to miejsce jako morze wody! Widzę płomienie buchające przez wodę, obracające twój wstrętny wizerunek w popiół i pył i pożerające twych kapłanów! Nie ocaleje nikt! O wy wszyscy, którzy mnie słyszycie, wspomnijcie na odwieczną przepowiednię, albowiem godzina już wybiła! Stanie się, jako przepowiednia rzecze. Potem popatrzyła na Hansa i na mnie i myślałem, że zwróci się do nas. Jeśli chciała to zrobić, to rozmyśliła się, bo nic już nie uczyniła. Dotąd kapłani i cała reszta słuchali w milczeniu, zaskoczeni, a może przestraszeni, jej słowami. Teraz jednak wybuchła burza złorzeczeń, a kiedy uciszyli się, Dacha krzyknął: – Zabić tę bluźnierczynię! Niechaj dopełni się ofiara! Obaj dzicy postąpili ku niej i wtedy zobaczyłem, że to co cały czas trzymali w rękach, to liny, którymi bez wątpienia miała być związana. Była jednak szybsza od nich, bo jednym skokiem znalazła się na ołtarzu. W następnej sekundzie ujrzałem błysk noża w jej ręku; myślę, że ukryła go w fałdach spódnicy. Zatopiła go w piersi, krzycząc: – Moja krew spada na was, kapłani Heu-Heu! Potem upadła i legła nieruchomo. W zamieszaniu, które potem nastąpiło, usłyszałem głos Hansa: – To była dzielna kobieta, Baas, na pewno spełni się wszystko, co przepowiedziała. Mogę zastrzelić tego kapłana, czy wolisz to zrobić sam, Baas? – Nie – zacząłem, ale nim zdążyłem powiedzieć coś więcej, mój głos zginął w ogólnej wrzawie. – Bóg został pozbawiony swojej ofiary i jest głodny! Złożyć obcych w ofierze? Było więcej takich i podobnych głosów. Dacha patrzył w naszym kierunku, wahając się, więc uznałem, że pora przystąpić do działania. Podniosłem się i krzyknąłem: – Wiedz, Dacha, że zanim ktoś nas choćby dotknie, zrobię z tobą to, co Pan Ognia zrobił z psem! Dacha najwidoczniej uwierzył mi na słowo, bo stał się bardzo pokorny. – Nie obawiaj się, panie – powiedział. – Czyż nie jesteście naszymi honorowymi gośćmi i wysłannikami Wielkiego Czarownika? Idźcie w pokoju. Potem, na jego znak czy polecenie, płonący dotąd żywo ogień został stłumiony i w jaskini zrobiło się zupełnie ciemno, tym bardziej że zgasła też część lamp. – Chodźcie za mną, szybko! – powiedziała Dramana i wziąwszy mnie za rękę poprowadziła przez mrok. Niebawem znaleźliśmy się w korytarzu, choć o ile się mogłem zorientować był to inny korytarz niż ten, którym szliśmy do jaskini. W każdym razie ten też prowadził do sali, w której ucztowaliśmy. Była teraz pusta, ale nadal paliły się lampy. Przeszliśmy przez nią i Dramana zaprowadziła nas z powrotem do domu, który nam przydzielono. Z miejsca sprawdziliśmy strzelby, ale okazało się, że leżały tak, jak je zostawiliśmy – nikt niczego nie ruszał. Widząc, że jesteśmy zupełnie sami, ponieważ wszyscy byli w jaskini, postanowiłem porozmawiać szczerze z Dramaną. – Pani – rzekłem – czy serce mówi mi prawdę, czy też tylko wydaje mi się, że pragniesz uciec od cienia Heu-Heu? Rozejrzała się uważnie, a potem odpowiedziała cicho: – Panie, niczego bardziej nie pragnę... chyba że ucieczka ta oznaczałaby śmierć – dodała z westchnieniem. – Posłuchaj mnie! Siedem lat temu przywiązano mnie do słupa na Skale Ofiar, tam, gdzie jutro stanie moja siostra, bo zostałam wybrana przez boga i poświęcona mu przez mój, żyjący w trwodze lud, co znaczy, że zostałam wybrana przez Dachę i poświęcona Dasze. – Jak to się wobec tego stało, że nadal żyjesz – spytałem – skoro ta, która została wybrana w zeszłym roku musiała być w tym roku złożona w ofierze? – Czyż nie jestem, panie, córką Walloo, władcy ludu żyjącego na lądzie i czyż, dopóki oddycham, nie mój mąż nie ma prawa do tronu? Nie jest to co prawda prawo niezbite, gdyż moja matka była drugą żoną Walloo, a matka Sabili pierwszą. Jednak, w razie potrzeby, i to prawo może wystarczyć. Oto dlaczego nadal żyję. – A zatem jakie są zamiary Dachy? – Wygląda to tak, panie. Dotąd od wielu pokoleń, podobno od czasu gdy wielki pożar spustoszył wyspę i zniszczył miasto, w tym kraju były dwa ośrodki władzy – kapłani Heu-Heu, którzy panują nad umysłami zamieszkującego go ludu, a także nad dzikimi leśnymi ludźmi, i Walloo, którzy panują nad ciałami i są królami na mocy starodawnego prawa. Ale teraz Dacha, który – gdy nie pogrąża się w pijaństwie i rozpuście – jest ambitny i dalekowzroczny, postanowił zapanować nie tylko nad umysłami, lecz i nad ciałami, może po to, by odświeżyć naszą krew przy pomocy ludzi spoza naszego kraju i ponownie stworzyć wielki naród, jakim zgodnie z tradycją – byliśmy na początku, kiedy przybyliśmy tu z północy czy z zachodu. Czeka tylko na to, by poślubić moją siostrę, prawowitą dziedziczkę tronu, i w jej imieniu przechwycić rządy i władzę. Kapłanów, jak widziałeś, jest niewielu i nie mogliby tego sami przeprowadzić, ale panują nad całym dzikim ludem, który nazywają Dziećmi Heu-Heu. Ci dzicy są wściekli, ponieważ kilka dni temu zabito na rzece jedną z ich kobiet, tę, której zwłoki leżały na ołtarzu. Są przekonani, że zrobili to Walowie, nie zdając sobie sprawy, że zabił ją twój sługa. A jeśli nawet zdają sobie z tego sprawę, to myślą, że zrobił on to na rozkaz Isikora, który – jak słyszymy – jest zaręczony z Sabilą. Dlatego pałają żądzą zemsty i chcą wydać, pod przewodnictwem kapłanów Heu-Heu, którego nazywają swoim ojcem, gdyż jest tak podobny do nich, wojnę Wałom. Już teraz ich mężczyźni zbierają się na wyspie, przeprawiając się tu na kłodach drzewa lub wiązkach trzciny, a do jutrzejszej nocy zgromadzą się tu wszyscy. Potem, po tak zwanych Świętych Zaślubinach, kiedy Walowie przywiozą tu w ofierze Sabilę i przywiążą ją do słupa między Wiecznymi Ogniami, Kudłaci zaatakują pod wodzą Dachy, bo sami nie ośmieliliby się tego zrobić, miasto na lądzie. Miasto podda się, a wtedy Dacha zabije mego ojca i Isikora, który jest pierwszym po nim, a także wszystkich, którzy zostaną przy nim, i ogłosi się królem. Potem ma zamiar wytruć Kudłatych, bo doskonale wie, jak to zrobić, i być może – jak już mówiłam – sprowadzić nową krew do tego dużego i bogatego kraju i panować nad nim. – Śmiały plan – powiedziałem, nie bez podziwu, bo szczerze mówiąc, poczułem po wysłuchaniu Dramany pewien szacunek dla tego łotra Dachy, który przynajmniej, w jaskrawym przeciwieństwie do bezwolnych i skrępowanych przesądami mieszkańców lądu, miał jakieś pomysły i plany. – Ale powiedz mi, pani – ciągnąłem dalej – co ma być ze mną i z moim towarzyszem? – Nie wiem, panie, bo od czasu waszego przybycia niewiele rozmawiałam z Dachą i tymi, którym zwierza się ze swych sekretów. Myślę jednak, że boi się was, uważając was za wielkich czarowników, działających w porozumieniu z największym z magów, prorokiem Zikalim, który żyje na południu, a z którym kapłani Heu-Heu kontaktują się od czasu do czasu. Jest także możliwe, iż zatrzyma was, żebyście pomogli stworzyć mu wielki naród i zabije was dopiero wtedy, kiedy spróbujecie stąd uciec. Z drugiej strony, jeśli Kudłaci zorientują się, że faktycznie to wy zabiliście tę kobietę, mogą zażądać waszego życia. W takiej sytuacji, jeśli uzna, że lepiej będzie zaspokoić ich żądanie, możecie zostać złożeni w ofierze podczas wielkiej uczty, która nazywa się Zakończeniem Świętych Zaślubin. Wtedy złożą was związanych na ołtarzu i puszczą wam krew, którą kapłani wypiją przez usta Heu-Heu. Pewnie decyzja w tej sprawie zapadnie jutro, podczas obrad Rady Kapłanów. – Dziękuję – powiedziałem. – Mniejsza o szczegóły. – Na razie jednak – rzekła – jesteście bezpieczni. Ponieważ z racji mojej pozycji jestem Panią Domów, polecono mi okazywać wam wszelkie względy, a jutro, kiedy kapłani będą zajęci przygotowaniami do ceremonii świętych Zaślubin, pokazać wam wszystko, co będziecie chcieli obejrzeć, a także dać wam gałęzi z Drzewa Złudzeń, których potrzebuje Zikali. – Dziękuję powtórzyłem. – Będziemy szczęśliwi mogąc się przejść z tobą, nawet jeśli będzie padało. Widzę, że pragniesz się stąd wydostać i uratować siostrę A zatem mogę ci powiedzieć wprost, pani, że mój towarzysz, który lubi przybierać postać żółtego karła, i ja, który wolę się pokazywać w takiej właśnie postaci, jesteśmy naprawdę wielkimi magami i posiadamy większą moc, niż się wydaje. Dlatego jest zupełnie możliwe, że będziemy ci mogli pomóc i dokonać wielu nadzwyczajnych czynów. Ale możemy też potrzebować twojej pomocy, gdyż na ogół wielkie siły działają przez maluczkich. W związku z tym chcę wiedzieć, czy możemy na ciebie liczyć. – Aż do mej śmierci, panie – odparła. Rozdział XI ŚLUZA Przez całą noc lało. Nie była to zwykła tropikalna ulewa, ale istne oberwanie chmury. Tylko kilka razy w życiu zdarzyło mi się słyszeć taki deszcz, jak ten, który walił już, nawet nie bębnił, o dach naszego domu. Dach musiał być nadzwyczaj solidnie zrobiony, bo w przeciwnym razie powinien puścić. Kiedy rano wstaliśmy i podeszliśmy do drzwi, żeby wyjrzeć, wszystko na dworze pływało a między ziemią i niebem zdawała się wznosić ściana wody. – Myślę, że to się skończy powodzią, Baas – rzekł Hans. Też tak uważam – odparłem – i gdyby nie fakt, że sami tu jesteśmy, chciałbym, żeby ta powódź zmiotła całe życie z wyspy. To niemożliwe, Baas, bo w najgorszym razie mogliby uciec na górę, choć woda mogłaby dostać się do jaskini i sprawić Heu-Heu kąpiel, której zresztą bardzo potrzebuje. – Gdyby dostała się do jaskini, to dostałaby się też do wnętrza góry – zacząłem i natychmiast przerwałem, bo zaświtał mi pewien pomysł. Kiedy byliśmy w jaskini, zauważyłem, że opada ona dość stromo w dół, to znaczy ku środkowi i podstawie góry. Prawdopodobnie była ona w istocie kanałem, przez który uchodziły gazy w okresie szczególnej aktywności wulkanu, i z tego, co wiedziałem, nie została u dołu zablokowana, a jeśli tak, to tylko częściowo. Załóżmy zatem, że do jaskini dostałby się strumień wody i popłynął aż do wnętrza wulkanu. Czy nie było prawdopodobne, że zdarzyłoby się wówczas coś niezwykłego? Wulkan był nadal aktywny – wskazywała na to zarówno wisząca nad nim stale chmura dymu, jak i strumień lawy, który widzieliśmy spływający po jego południowym zboczu – a woda i ogień niezbyt zgadzają się ze sobą. Tworzy się para, a para wytwarza ciśnienie. Ta myśl tak mi utkwiła w głowie, że zacząłem się zastanawiać, czy nie jest to coś w rodzaju proroczego olśnienia. Nie powiedziałem jednak nic Hansowi, bo i tak by tego nie zrozumiał. Trochę później jeden z niższych rangą kapłanów przyniósł nam jedzenie, a z nim wiadomość od Dachy, iż żałuje, że nie może się nami zająć, gdyż ma mnóstwo rzeczy do zrobienia, ale że zastąpi go Dramana i, jeśli deszcz na to pozwoli, pokaże nam wszystko, co będziemy chcieli zobaczyć. Zjawiła się w odpowiednim czasie – sama, na co liczyłem – i od razu zaczęliśmy rozmawiać o nocnej ulewie. Powiedziała, że czegoś takiego nie pamiętano w tym kraju. Dodała też, że rankiem wszyscy kapłani zajęci byli zamykaniem wielkiej kamiennej bramy śluzy, aby wody jeziora nie zalały pól i nie zniszczyły plonów. Rzekłem jej, że bardzo interesują mnie takie sprawy i zacząłem ją wypytywać o śluzę, ale niewiele mogła mi powiedzieć, ponieważ nie bardzo orientowała się, jak działa to urządzenie. Zaproponowała jednak, że mi ją pokaże, żebym sam mógł zbadać system jej działania. Podziękowałem i spytałem, czy jezioro bardzo przybrało. Dowiedziałem się, że na razie nie, ale na pewno przybierze w dzień i podczas nocy, kiedy spłynie woda niesiona przez rzekę z północy. W każdym razie obawiano się tego i postanowiono na wszelki wypadek zamknąć bramę śluzy, co było trudnym zadaniem ze względu na jej wagę. Zresztą świadczy o tym fakt, że kobieta, która z ciekawości poszła z kapłanami, została zmiażdżona dźwignią (domyśliłem się, że chodzi o „Heu-Heu czyli potwór dźwignię). Leżała nadal obok śluzy, gdyż ani kapłanom Heu- Heu, ani ich sługom nie wolno było dotykać trupa w okresie między Świętem Złudzeń, które miało miejsce ostatniej nocy, a Świętem Zaślubin, które miało się odbyć tej nocy, a podczas którego – dodała znacząco – dotykają wielu trupów. – A więc jest to w istocie Święto Krwi? – spytałem. – Tak, panie, Święto Krwi i modlę się, żeby wśród tej krwi nie było również waszej. – O to się nie bój – powiedziałem beztrosko, choć w głębi ducha czułem wielki niepokój. Potem poprosiłem ją, aby opowiedziała mi dokładnie, co będzie się działo, kiedy przywiozą „Świętą Oblubienicę”. – Przed północą, kiedy księżyc stoi w pełni, przypływa łódź z miasta Wałów z narzeczoną. Odbierają ją kapłani i przywiązują do kolumny na Skale Ofiar, między Wiecznymi Ogniami. Potem łódź odpływa na pewną odległość i czeka. Kapłani też odchodzą i zostawiają dziewczynę samą. Znam to dobrze, panie, bo sama byłam taką narzeczoną. Stoi tam, dopóki nie padnie na nią pierwszy promień słońca. Wówczas z jaskini wychodzi najwyższy kapłan, ubrany w skóry, aby wyglądać jak Heu-Heu, a za nim kobiety i paru Kudłatych, wrzeszczących z radości. Kapłan odwiązuje dziewczynę i niosą ją do jaskini, gdzie znika. – Myślisz, że w ogóle ją tu przywiozą? – Na pewno, bo gdyby ojciec czy Isikor sprzeciwili się temu, to zostaliby zabici przez swoich własnych ludzi, którzy wierzą, że w takim przypadku posypałyby się na nich różne plagi. Jeśli nie ocalisz jej, panie, swą tajemną sztuką, to moja siostra Sabila zostanie żoną Heu-Heu, to znaczy żoną Dachy. Przemyślę tę sprawę powiedziałem. Ale załóżmy, że zdecyduję się jej pomóc. Zdaje się, że ty też pragniesz uciec z wyspy? – Panie, raz ci już to powiedziałam. Dodam tylko tyle, że Dacha nienawidzi mnie i kiedy będzie miał już w swych rękach Sabilę, prawowitą następczynię tronu, a ja przestanę być mu potrzebna, to stanę tam, gdzie wczorajszej nocy stała ta kobieta, która wolała się sama zabić, żeby uniknąć gorszych rzeczy. O panie, uratuj mnie, jeśli możesz! – Uratuję cię... jeśli będę mógł – odparłem i miałem zamiar to zrobić, prawie tak samo, jak uratować samego siebie. Potem wymogłem na niej, by przysięgła, że będzie słuchać bez żadnych pytań wszystkich moich poleceń. Spytałem też, czy może postarać się o łódź. – To niemożliwe – odparła. – Dacha jest sprytny. Przyszło mu do głowy, że możecie odpłynąć stąd łodzią. Dlatego wszystkie łodzie zgromadzono z drugiej strony wyspy, gdzie pilnują ich Kudłaci. To właśnie dlatego pozwala wam poruszać się swobodnie po całej wyspie. Wie, że nie możecie jej opuścić, chyba że mielibyście skrzydła, gdyż jezioro jest za szerokie, aby można było je przepłynąć, a nawet gdyby się to komuś udało, to przy drugim brzegu są krokodyle. Jak się zapewne domyślacie, przyjaciele, był to dla mnie prawdziwy cios. Mimo to nie dałem nic po sobie poznać mówiąc, że w takim przypadku trzeba zorganizować coś innego. Spytałem tylko mimochodem, czy przy brzegu wyspy też są krokodyle. Odpowiedziała, że nie ma, prawdopodobnie dlatego, że płoszą je Wieczne Ognie albo zapach dymu wydobywającego się z góry. Potem, jako że przestało lać, przynajmniej na jakiś czas, zaproponowałem, abyśmy wyszli. Nie narzekałem zbytnio na pogodę, gdyż Dramana przyniosła ze sobą trzy najdziwniejsze płaszcze przeciwdeszczowe, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek widzieć. Płaszcz taki składał się z dwu wielkich liści jakiegoś gatunku lilii wodnej, który rósł przy brzegach jeziora, zszytych razem, z dziurą u góry na głowę i dwoma mniejszymi, po bokach, na ręce. Jednak jeśli chodzi o ochronę przed wilgocią, to nie mógł się z nimi równać żaden mackintosh*.[* Mackintosh – rodzaj materiału nieprzemakalnego i płaszcz z tego materiału] Jedyną ich wadą było to, że – jak mnie poinformowano – liście trzeba było wymieniać co trzy dni. Przyodziani w te dziwaczne ubiory, wyszliśmy na zewnątrz. Padał deszcz, który tutaj, w Anglii, nazwalibyśmy silną ulewą, ale który w porównaniu z tym, co działo się przedtem, był tylko mżawką. Taka pogoda była dla nas korzystna, bo nawet najbardziej ciekawa kobieta nie wytknęłaby nosa za próg swego domu. Dzięki temu mogliśmy obejrzeć wieś kapłanów zupełnie swobodnie, nie obserwowani przez nikogo. Osada była mała, gdyż kolegium kapłańskie, jeśli mogę to tak nazwać, nigdy nie liczyło więcej niż pięćdziesięciu członków. Do tej liczby trzeba oczywiście dodać ich żony i inne kobiety, których przypadało chyba trzy do czterech na jednego kapłana. Dziwne było to, że nie spotkaliśmy tam w ogóle przez cały czas naszego pobytu ani dzieci, ani starców. Albo dzieci nie pokazywały się, a ludzie na wyspie umierali młodo, albo pozbywano się i jednych, i drugich, być może składając ich w ofierze Heu-Heu. Muszę z żalem stwierdzić, że w obliczu grożącego nam niebezpieczeństwa nie próbowałem dociec przyczyny tego stanu rzeczy albo, jeśli próbowałem, nie pamiętam, co mi odpowiedziano. Dopiero później zacząłem się nad tym zastanawiać. Pozostaje faktem, że na wyspie nie było ani dzieci, ani ludzi w starszym wieku. Nawiasem mówiąc, możliwe jest też inne wyjaśnienie – że i jednych, i drugich przewożono na ląd. Dodam tu, że z wyjątkiem Dramany i kilku innych odrzuconych przez kapłanów żon, które mogły zostać złożone w ofierze, kobiety były większymi bigotkami i okrutniejszymi czcicielkami Heu-Heu niż sami kapłani. Przekonałem się o tym naocznie w jaskini podczas Święta Złudzeń. Co się tyczy reszty, to wszyscy mieszkali w budynkach takich jak ten, który nam przydzielono. Usługiwali im Heuheua. Aczkolwiek bardzo prymitywni i o odrażającym wyglądzie, dzicy ci byli, podobnie jak nasi południowoafrykańscy Buszmeni, na swój sposób sprytni i pojętni i po odpowiednim przeszkoleniu mogli wykonywać różne prace. Byli także posłuszni rozkazom swego boga, a raczej jego kapłanów, mimo iż nienawidzili Wałów, spośród których wywodzili się ci kapłani, i wiedli z nimi ciągłe wojny. Wkrótce zostawiliśmy budynki za sobą i znaleźliśmy się wśród pól uprawnych, które jak poinformowała nas Dramana – uprawiali niewolnicy z plemienia Heuheua. Pracowali tu grupami, każda grupa przez rok, po czym wracali do swoich kobiet w lesie, gdyż nie wolno im było przebywać na wyspie w innym charakterze niż służący. Ziemia tam była nadzwyczaj żyzna. Wskazywały na to rośliny uprawne, które – aczkolwiek bardzo ucierpiały podczas ulewy – były gotowe do zbiorów. Od strony jeziora pola ogrodzone były tamą zbudowaną z bloków lawy i musiały zostać założone na wydartym jezioru terenie, co wyjaśniało, dlaczego były tak żyzne. Wszędzie biegły kanały nawadniające, których używano w czasie suszy, utrzymując odpowiedni poziom wody za pomocą wspomnianej już śluzy. To wszystko, co mam do powiedzenia o tych polach. Mogę tylko jeszcze dodać, że system kanałów nawadniających jest, moim zdaniem, kolejnym dowodem na to, iż Walowie posiadali niegdyś wysoko rozwiniętą cywilizację. Z jednej strony pola ciągnęły się aż do cypla położonego najbliżej zamieszkanego przez Wałów brzegu, jak daleko sięgały z drugiej strony, nie wiem, bo nie byłem tam. Stojąc na tym cyplu, ujrzeliśmy w oddali plamki poruszające się na wodzie. Myślałem, że to hipopotamy, ale Dramana wyprowadziła mnie z błędu. – Nie, panie – powiedziała – to Kudłaci, którzy na rozkaz boga płyną tu na wiązkach trzciny, aby wziąć udział w wojnie z Wałami. Są ich już setki po drugiej stronie góry, a do wieczora zbiorą się tu wszyscy zdolni do walki mężczyźni, zostawiwszy kobiety, starców i dzieci schowanych w głębi lasów. Za trzy dni, prowadzeni przez kapłanów pod wodzą Dachy, uderzą na miasto Wałów. – Przez trzy dni wiele się może wydarzyć – rzekłem i zostawiłem ten temat. Wracaliśmy do wsi ścieżką biegnącą wierzchem tamy, tak że w końcu znaleźliśmy się przy Skale Ofiar, z obu stron której strzelały w górę dwa słupy ognia, podsycane, jak sądzę, stale wydobywającymi się z wulkanu gazami. Ogień nie sięgał wysoko, w każdym razie wtedy, kiedy tam byłem, najwyżej na osiem – dziesięć stóp. Ale płonął bez przerwy, i to – jak powiedziała Dramana – od początku świata. Pomiędzy tymi ognistymi słupami, w pewnej odległości od nich, stała kamienna kolumna z również kamiennymi uchwytami, do których przywiązywano narzeczoną boga. Zauważyłem, że z uchwytów zwisały nowe liny, przygotowane do przywiązania Sabili, którą miano przywieźć tej nocy. Obejrzawszy wszystko, co było do obejrzenia na Skale Ofiar, łącznie ze stopniami, przy których wysadzano z łodzi ofiarę, podeszliśmy do długiej szopy, pokrytej trzcinową strzechą, w której znajdował się mechanizm śluzy. Miała ona ciężkie drewniane wrota, które Dramana otworzyła wyjętym z torby kamiennym kluczem o dziwnym kształcie. Klucz ten dostała od Dachy, który przykazał jej, aby zwróciła go natychmiast po obejrzeniu przez nas tego miejsca, jeśli w ogóle będziemy chcieli je obejrzeć. Tak się akurat składało, że było tam co oglądać. Pod ścianą szopy zwróconą do jeziora przechodził główny kanał nawadniający, szeroki na jakieś dwanaście stóp. Pośrodku szopy kanał przechodził przez dół, niestety nie wiem, jak głęboki, gdyż stojąca w nim woda nie pozwalała mi się w tym zorientować. Po obu stronach tego dołu wyżłobione były w litej skale pionowe, bardzo głębokie szczeliny, w których tkwiła dwoma bokami potężna kamienna płyta, gruba na co najmniej sześć cali. Kiedy płytę tę podnoszono ze skalnego dna kanału, gdzie normalnie spoczywała w odpowiednim wgłębieniu, tworząc jedno z jego korytem, jej górna część odcinała dopływ wody z jeziora. Płyta ta była na tyle wysoka, że – podniesiona – nie przepuszczała wody nawet w czasie powodzi, kiedy poziom jeziora znacznie się podnosił. Spróbuję wyjaśnić to w inny sposób. Kiedy ostatnio byłem z Goodem w Londynie, zwiedziliśmy Gabinet Figur Woskowych Madame Tussaud, gdzie obejrzeliśmy słynną gilotynę używaną podczas Rewolucji Francuskiej. Ostrze gilotyny, jak pamiętasz, przesuwało się wzdłuż dwu pionowych słupków i, wprawione w ruch, spadało z góry, odcinając głowę ofiary. Otóż wyobraźcie sobie, że tymi pionowymi słupkami są skalne ściany dołu a ostrzem wielka płyta kamienna. Kiedy jest uniesiona wzdłuż tych słupków, zamyka całkowicie przestrzeń między nimi, a więc między oboma ścianami, i woda, która normalnie przepływa nad nią, nie może się dalej przedostać. Rozumiecie teraz? – Rozumiem – powiedział Good. – Przypuszczam, że podnoszono ją za pomocą kołowrotu. – A dlaczego nie maszyny parowej, co? Walowie nie znali kołowrotu. Robili to w prostszy i bardziej archaiczny sposób. Podnosili zastawkę za pomocą dźwigni. Tuz pod górną krawędzią tej płyty, a raczej zastawki, była wywiercona dziura. Przez dziurę przechodził kamienny sworzeń, którego oba końce umocowane były w wydrążonej podstawie dźwigni, tworząc coś w rodzaju zawiasu. Sama dźwignia była kamienną belką – widocznie nie ufali drewnu, które mogło zbutwieć – długą na około dwadzieścia stóp, co dawało najlepsze przełożenie. Oczywiście kiedy zastawka znajdowała się w swoim łożu w dnie kanału, drugi koniec dźwigni sterczał wysoko, niemal pod sam dach szopy. Kiedy trzeba, było podnieść zastawkę, żeby zmniejszyć lub w ogóle zamknąć przepływ wody, ten sterczący koniec dźwigni ściągano za pomocą lin na dół – potrzeba było do tego wielu mężczyzn – i wsuwano pod któryś z pół tuzina kamiennych haków wyciętych w ścianie, którą tworzyła tam lita skała. Oczywiście, tkwił tam nieruchomo, dopóki ponownie, siłą wielu ludzi, nie uwolniono go. Wtedy odskakiwał pod dach, a zastawka wsuwała się w swoje łoże, przepuszczając wodę z jeziora. W tamtej chwili, jako że spodziewano się wielkiej powodzi, zastawka była w całości wyciągnięta. Jej górna krawędź znajdowała się pięć czy sześć stóp nad poziomem wody, natomiast drugi koniec dźwigni tkwił pod najniższym hakiem, o stopę od podłogi. Zbadaliśmy z Hansem bardzo dokładnie ten prymitywny, lecz skuteczny mechanizm. Załóżmy, pomyślałem, że ktoś chciałby uwolnić koniec dźwigni, aby opadła zastawka i do kanału po jej drugiej stronie wdarła się woda z jeziora. Jak można by to zrobić? Odpowiedź była jasna: mogło to zrobić tylko kilkudziesięciu mężczyzn, naciskając razem na dźwignię, aby uwolnić jej koniec spod haka. Potem oczywiście zastawka opadłaby pod swoim własnym ciężarem. Można to było zrobić także w inny sposób, mianowicie łamiąc dźwignię. Ale dwóch mężczyzn, to znaczy Hans i ja, nie dałoby rady uwolnić dźwigni spod haka, ani złamać jej na pół. Może gdybyśmy mieli odpowiednie piły, takie jakich używają kamieniarze, i dużo czasu, zdołalibyśmy ją przeciąć, choć zdawała się być zrobiona ze skały twardej jak żelazo. Niestety, nie mieliśmy takiej piły. Zadanie było niewykonalne i dlatego należało porzucić tę myśl. A jednak na ogół większość trudnych problemów daje się rozwiązać, trzeba tylko wpaść na odpowiedni pomysł. Co prawda moje możliwości intelektualne były w danej chwili wyczerpane, ale pozostawał jeszcze Hans. Być może on mógł zaproponować jakieś rozwiązanie. Hans był niezwykłym człowiekiem – często zdarzało się, że wiedziony pierwotnym instynktem czy intuicją szybciej znajdował wyjście z sytuacji niż ja ze swoim mądrym, logicznym rozumowaniem. A zatem, mówiąc swobodnym – nie chciałem, żeby Dramana zauważyła moje napięcie tonem w afrikaans, przedstawiłem Hansowi ten problem: – Załóżmy, Hans, że ty i ja, nie mając do pomocy nikogo, oprócz być może tej kobiety, musielibyśmy złamać tę kamienną belką, żeby opuścić zastawkę i wpuścić wodę z jeziora. Jak, twoim zdaniem, moglibyśmy to zrobić, mając do dyspozycji tylko te środki, które mamy? Hans rozejrzał się, mnąc swym zwyczajem kapelusz, a potem powiedział: – Nie wiem, Baas. – To pomyśl, bo ciekaw jestem, czy dojdziesz do tego samego wniosku, co ja. – Myślę, że jeśli dojdę do tego samego wniosku, co ty, Baas, to nie dojdę do żadnego wniosku – odparł Hans, zadając mi ten precyzyjny cios z miną takiego głupka, że najchętniej bym go kopnął. Potem, nic już nie mówiąc, odsunął się ode mnie i zaczął niby od niechcenia oglądać dźwignię, a szczególnie hak, pod którym tkwi) jej koniec. W końcu powiedział po arabsku, żeby mogła to zrozumieć Dramana, że chce zobaczyć jak głęboki jest dół, w którym umieszczona jest zastawka i ze nie widać tego z podłogi, i natychmiast wdrapał się z małpią zręcznością na dźwignię i usiadł, obejmując ją nogami, tuż nad tym kamiennym zawiasem. Siedział tam chwilę, gapiąc się w ciemny dół po drugiej stronie zastawki, gdzie oczywiście nie było wody. – Za ciemno w tej dziurze, żeby można było coś zobaczyć powiedział i zsunął się na ziemię. Potem zwrócił moją uwagę na ciało kobiety, która zginęła podczas wsuwania dźwigni pod hak. Trup leżał w cieniu, pod murem szopy. Podeszliśmy, aby ją obejrzeć, Była wysoka, ładna – jak wszystkie tamtejsze kobiety – i młoda. Nie było widać żadnych śladów zranienia, gdyż na jej długiej, białej sukni nie było ani jednej plamki krwi. Przypuszczam, że znalazła się między hakiem a dźwignią, kiedy ją tam wsuwano albo dostała nią w głowę. Kiedy oglądaliśmy ciało, Hans powiedział do mnie, ponownie w afrikaans: – Czy Baas pamięta, że mamy w torbie dwie funtowe puszki najlepszego prochu i że zbeształ mnie, kiedy nie chciałem ich zostawić w domu Walloo, mówiąc, że to idiotyzm zabierać je na wyspę, bo się tam na nic nie przydadzą? Odparłem, że przypominam to sobie i że faktycznie niepotrzebnie się nimi obciążyliśmy. Wówczas Hans zaczął, swoim zawsze denerwującym mnie zwyczajem, snuć moralizatorską opowieść w formie zagadki. – Kto według Baasa więcej wie o tym, co ma się zdarzyć – Baas czy czcigodny ojciec Baasa w niebie? – Przypuszczam, że mój ojciec – odparłem niedbale. – Baas ma rację. Ojciec Baasa w niebie wie dużo więcej niż Baas, ale czasami myślę, że Hans wie lepiej od nich obu, w każdym razie tu, na ziemi. Ta bezczelna uwaga odebrała mi mowę, więc tylko patrzyłem na niego, ale łajdak ciągnął dalej zupełnie nie zmieszany: – Nie zostawiłem tego prochu, Baas, ale zabrałem go tutaj, myśląc, że może się przydać, bo prochem można wysadzać w powietrze ludzi i różne rzeczy. Poza tym nie chciałem go zostawiać tam, gdzie moglibyśmy go już nigdy więcej nie zobaczyć. – No i co z tym prochem? – spytałem. – Nic wielkiego, Baas. Tylko tyle, że ci Walowie niezbyt dobrze wiercą dziury w kamieniu. Robią je za duże na to, co ma w nie wejść. Ta w zastawce jest tak duża, że zmieszczą się pod bolcem obie puszki prochu. – A jaki byłby pożytek z wkładania tam dwóch puszek prochu? – spytałem bez zastanowienia, bo myślałem o tej martwej kobiecie. – Żaden, Baas, w ogóle żaden. Tylko, że zdawało mi się, że Baas pytał mnie, jak moglibyśmy wyciągnąć tę kamienną belkę. Gdyby włożyć w tę dziurę dwa funty prochu, zalepić mułem i podpalić, to myślę, że wyleciałby ten kawałek płyty nad dziurą albo złamałby się bolec, albo i jedno, i drugie. Potem ta zastawka opadłaby, bo nic by jej już nie trzymało, wdarłaby się woda z jeziora i podlała pola kapłanów Heu-Heu, jeśli w swej mądrości i dobroci Baas uważa, że przydałoby im się to w porze żniw i po takiej ulewie. Ty łotrze! krzyknąłem. Ty sprytny łotrze! Niech mnie powieszą, jeśli to nie jest genialny pomysł! Tylko że trzeba to będzie starannie obmyślić i przeprowadzić. Tak, Baas, ale lepiej zróbmy to w domu. Chodźmy stąd, Baas, zanim ta dama zacznie coś podejrzewać, tylko jak będziemy wychodzili, rzuć okiem na tę dziurę. Potem Hans, który cały czas patrzył na leżące przed nami ciało kobiety i pozornie mówił o niej, skłonił się głęboko i powiedział po arabsku: – Niechaj Allach chciałem powiedzieć „Heu-Heu” – przyjmie cię na swe łono – i oddalił się z przepełnioną szacunkiem miną. Ruszyliśmy ku wyjściu, ale zostałem trochę z tyłu i obejrzałem uważnie dziurę i sworzeń. Hans miał rację. Było tam dosyć miejsca, aby włożyć dwie puszki prochu. Co więcej, zastawka powyżej dziury miała nie więcej niż trzy cale grubości. Dwa funty prochu z pewnością wystarczyłyby, aby ją rozsadzić, a może w dodatku skruszyć sworzeń. Rozdział XII AKCJA Wyszliśmy z szopy. Dramana starannie zamknęła jej wrota i schowawszy klucz do torby, powiedziała nam, że teraz pokaże nam słynne Drzewo Złudzeń, którego sok i suszone, sproszkowane liście wywołują takie niesamowite halucynacje. Rosło ono pośrodku dużej, ogrodzonej murem przestrzeni, którą nazywano ogrodem Heu-Heu, aczkolwiek, poza tym drzewem, nie było tam żadnych innych roślin. Dramana wyjaśniła nam, że zabija ona wszystko, co rośnie koło niego. Wszedłszy przez furtkę, którą otworzyła innym, wyciągniętym z torby kluczem, znaleźliśmy się przed tym słynnym drzewem, jeśli można je nazwać tym mianem, bo wysokością przypominało raczej krzew. Miało nie więcej niż dwadzieścia stóp. Jednak jego pień miał około trzech stóp grubości, a korona, składająca się z licznych gałęzi, była bardzo rozłożysta. Końce gałęzi leżały na ziemi i zdaje mi się, że były ukorzenione, jak gałęzie dzikich figowców, choć nie jestem tego pewien. Drzewo to było jakimś wybrykiem natury. Nie miało właściwie liści w prawdziwym znaczeniu tego słowa, lecz jakieś ciemnozielone, palcowate wypustki, podobne do tych, jakie ma wilczomlecz. Myślę nawet, że musiała to być jakaś odmiana wilczomleczu. Na końcach tych zielonych wypustek znajdowały się purpurowe kwiaty o bardzo nieprzyjemnym, jakby trupim, zapachu. Z boków wypustek – gdyż, jak drzewo pomarańczowe, kwitło ono i owocowało w tym samym czasie – zwisały żółte owoce wielkości połowy owocu opuncji. Oprócz tego, że pień pokryty był łuszczącą się, szarą korą i że te palcowate niby liście zawierały, jak liście innych gatunków wilczomleczu, żywiczne mleczko, mam niewiele więcej do powiedzenia o tym drzewie. Powinienem jednak dodać, że – jak zapewniła nas Dramana – nie było żadnego innego egzemplarza tej rośliny, ani na wyspie, ani na lądzie, i że próba zasadzenia go gdzie indziej była najwyższą zbrodnią. Krótko mówiąc, kapłani mieli monopol na Drzewo Złudzeń. Hans wziął się do roboty i naciął dużą wiązkę tych liści czy wypustek, a potem związał je sznurkiem, który miał w kieszeni, choć były słabe widoki na to, że kiedykolwiek przekażemy je Zikalemu. Nie było to przyjemne zajęcie, gdyż podczas ścinania liści tryskał z nich biały sok, który – jeśli padł na skórę – palił jak soda kaustyczna. Ucieszyłem się, kiedy Hans wreszcie skończył, bo miałem dość woni tych kwiatów, ale zanim wyszliśmy z ogrodu, skorzystałem z okazji gdy Dramana nie patrzyła i zerwałem kilka najbardziej dojrzałych owoców, i schowałem do kieszeni z zamiarem zasadzenia nasion, gdyby udało się nam wydostać cało z tego kraju. Muszę jednak z żalem powiedzieć, że nic z tego nie wyszło, bo ostre kolce, którymi pokryte były te owoce, przedarły i tak już przetarta podszewkę kieszeni i wypadły nie wiem kiedy. Najwidoczniej Drzewo Złudzeń nie życzyło sobie, by jego sadzonki rosły w innym miejscu. Tak przynajmniej uważał Hans. W drodze do domu musieliśmy okrążyć język zastygłej lawy znajdujący się między szopą śluzy a jeziorem i przejść przez mostek nad kanałem, położony tuż przy schodach, którymi schodzili rybacy do swych łodzi. Obejrzałem uważnie kanał przecinający wał przeciwpowodziowy. Tutaj, na zewnątrz śluzy, mierzył około dwudziestu stóp szerokości. W prawą ścianę kanału wmurowana była kamienna tablica z poziomymi nacięciami wskazującymi niewątpliwie poziom wody. Zauważyłem, że najwyższe z tych nacięć było już prawie pod wodą, a przez ten krótki czas, kiedy stałem na mostku, zniknęło zupełnie. Świadczyło to, że woda gwałtownie przybiera. Widząc, że mnie to interesuje, Dramana powiedziała, że jeszcze nigdy w długiej historii osiedla nie zdarzyło się, nawet po największych deszczach, by woda doszła do najwyższego nacięcia. Dodała też, że stan obecny był skutkiem nadzwyczaj mokrego lata i gwałtownych burz w górnym biegu rzeki, z których ostatniej byliśmy świadkami. – Całe szczęście, że macie taką potężną zastawkę w śluzie – powiedziałem. Tak, panie – odparła – bo gdyby ta przegroda została przerwana, to cała ta strona wyspy znalazłaby się pod wodą. Jeśli się dokładnie przyjrzysz, panie, ta przekonasz się, że już teraz poziom wody w jeziorze sięga wyżej niż pola, a nawet wejście do jaskini Heu-Heu. Tradycja głosi, że kiedy, setki lat temu, tereny te wydarto jezioru i osuszono, plony zależały od opadów. Potem nastąpiło wiele suchych lat, więc kapłani przebili ten kanał do jeziora i wykopali sieć rowów nawadniających pola, a jednocześnie zrobili tę śluzę na wypadek zbyt dużego przyboru wody w jeziorze. Jakiś stary kapłan żyjący w tamtych czasach stwierdził, że to szaleństwo i doprowadzi kiedyś do ich zagłady, ale wyśmieli go i zrobili tę śluzę. Kapłan ten nie miał racji, gdyż po zbudowaniu tego systemu plony podwoiły się, a brama śluzy jest tak solidnie zrobiona, że nie przedrze się przez nią woda nawet w czasie największej powodzi. Jest to zupełnie niemożliwe, bo górna krawędź zastawki sięga na wysokość głowy dziecka ponad tamę oddzielającą pola od jeziora. Woda mogłaby się przelać przez tamę – powiedziałem. – Nie, panie. Możesz sam sprawdzić, że mur jest tak wysoki, iż nie ma mowy, by nawet w czasie największej powodzi poziom jeziora zrównał się z jego wierzchem. – A zatem bezpieczeństwo osady zależy od śluzy? – Tak. Gdyby poziom wody w jeziorze był odpowiednio wysoki, co za ludzkiej pamięci nigdy się nie zdarzyło, to bezpieczeństwo osady zależałoby od śluzy. Bezpieczeństwo jaskini Heu-Heu też. Zanim góra wybuchnęła ogniem i zniszczyła miasto naszych przodków, utworzyło się nowe wejście do jaskini, u podnóża góry, bo przedtem wchodziło się do niej podobno otworem, który był wyżej, w zboczu. Zresztą mieszkańcom nie grozi żadne niebezpieczeństwo, bo nawet gdyby zdarzył się jakiś wypadek i na wyspę wdarłyby się wody jeziora, to wszyscy mogliby schronić się na górze. Tyle tylko, że na jakiś czas zostałyby zniszczone pola uprawne i zabrakłoby żywności, którą trzeba byłoby wtedy sprowadzać z lądu albo korzystać z zapasów znajdujących się w jaskini, a zgromadzonych na wypadek oblężenia. Podziękowałem jej za wyjaśnienie interesujących problemów dotyczących stosunków wodnych. Rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie na płytę, na której zupełnie nie widać już było nacięć, co upewniło mnie, że woda w dalszym ciągu gwałtownie przybiera, poszliśmy do swojej kwatery zjeść coś i wypocząć. Tam Dramana zostawiła nas samych, obiecując wrócić o zachodzie słońca. Powiedziałem jej, że musi to koniecznie zrobić. Chodziło mi o jej dobro, ale nie wspomniałem o tym ani słowem. Osobiście było mi obojętne, czy przyjdzie czy nie, bo dowiedziałem się od niej wszystkiego, co chciałem, ale ponieważ planowałem zagładę wioski, chciałem dać jej możliwość ucieczki z nami. W końcu odnosiła się do nas przyjaźnie, a poza tym nienawidziła Dachy i Heu-Heu, a kochała siostrę. Hans odprowadził ją do drzwi z wielkimi ceregielami i niezgrabnie próbował pomóc jej założyć ów przedziwny płaszcz przeciwdeszczowy, bo nagle deszcz, który podczas naszego spaceru prawie przestał padać, ponownie zmienił się w ulewę. Kiedy podjedliśmy i byliśmy sami, odbyliśmy naradę. – Co trzeba zrobić, Hans? – spytałem, chcąc poznać jego opinię. – Myślę, Baas, że trzeba zrobić tak. Tuż przed północą musimy się ukryć gdzieś w pobliżu schodów, tych koło Skały Ofiar, a nie tych mniejszych, przy śluzie. Potem, kiedy przypłynie łódź i wysadzi Sabilę, musimy jak najszybciej do niej dostać się i wrócić do miasta Wałów. – Ale w ten sposób nie uratujemy Sabili, Hans. – Oczywiście, że nie, Baas, ale nie zawracałem sobie głowy Sabilą, która mam nadzieję będzie szczęśliwie żyła z Heu-Heu. Za to ocalimy sami siebie, choć pewnie będziemy musieli tu zostawić trochę naszych rzeczy. Jeśli Isikor i reszta chcą uratować Sabilę, to niech przestaną być tchórzami bojącymi się kamiennego posągu i garstki kapłanów i sami to zrobią. – Posłuchaj, Hans – powiedziałem. – Przybyliśmy tu po to, aby dostać pęk tych śmierdzących liści dla Zikalego i ocalić Sabilę, która ma stać się ofiarą głupoty i nikczemności. Pierwsze zadanie wykonaliśmy, ale pozostaje jeszcze drugie. Chcę ocalić tę nieszczęśliwą dziewczynę, nawet gdyby mi przyszło przy tym zginąć. – No tak, Baas. Spodziewałem się, że tak powiesz. Wszyscy jesteśmy głupcami, choć każdy na inny sposób, bo czy można wyplenić z serca głupotę, którą zasiała tam matka jeszcze przed naszym narodzeniem? A więc skoro Baas jest głupcem albo kocha się w Sabili – trzeba przyznać, że jest bardzo ładna – to musimy o obmyślić inny plan i dać się zabić przy jego wykonywaniu. – Jaki plan? – spytałem, nie zwracając uwagi na jego drwiny. – Nie wiem, Baas – odparł, patrząc w sufit. – Gdybym miał coś do picia, to może bym wymyślił jakiś plan. Bez tego jest mi trudno, bo przez tę wilgoć mam mgłę w głowie i wodę w brzuchu. Mimo to, Baas, spróbuję. Czy mi się zdaje, Baas, czy naprawdę mówiłeś, że gdyby wysadzić w powietrze tę zastawkę, to wdarłyby się tu wody jeziora i zalały pola, a także jaskinię Heu-Heu, gdzie będą zebrani wszyscy kapłani, razem ze swoimi żonami? Tak, Hans, sądzę, że zalałyby, i to bardzo szybko. Jak tylko woda wdarłaby się przez śluzę, zaraz runąłby mur z obu stron śluzy i nastąpiłaby potężna powódź, tym bardziej że znowu leje. – A więc, Baas, musimy się postarać, żeby ta zastawka opadła, a ponieważ nie mamy dosyć siły, żeby to zrobić, musimy poprosić o pomoc tego pana – tu wyciągnął dwie blaszane i zalutowane, jakby prosto z fabryki, puszki prochu. – Skoro jestem Panem Ognia, to kapłani Heu-Heu pomyślą, że to zupełnie naturalne – dodał, szczerząc zęby. – Zgoda, Hans – powiedziałem, kiwając głową. – Pytanie tylko – jak to zrobić? – Musimy włożyć te puszki do dziury, pod sworzeń, resztę wolnego miejsca wypełnić kamykami i oblepić to grubą warstwą mułu, żeby był większy wybuch. Ale najpierw musimy wywiercić dziury w puszkach i włożyć w nie lonty. Tylko skąd wziąć lonty? Rozejrzałem się po izbie. Na półce stały gliniane lampy, które oświetlały ją w nocy, a obok nich leżał długi na wiele stóp zwój knota, który kapłani robili ze splecionego w warkocz i wysuszonego sitowia. To będzie w sam raz! – powiedziałem. Namoczyliśmy knot w mieszance oleju używanego przez tubylców i prochu, który wysypałem z łuski naboju, i po pół godzinie mieliśmy dwa znakomite lonty. Zapaliłem kawałek jednego z nich na próbę i obliczyłem, że minie pięć minut, zanim ogień dotrze do prochu. To było wszystko, co mogliśmy zrobić. – No, Baas – powiedział Hans, kiedy skończyliśmy przygotowania i schowaliśmy lonty, aby wyschły wszystko to bardzo ładnie, ale jak się stąd wydostaniemy, kiedy zastawka opadnie i wyspę zaleje woda? Kiedy zatopimy kapłanów Heu-Heu – choć myślę, że się uratują, uciekając na górę jak króliki – to przy okazji zatopimy też siebie i udamy się w ich towarzystwie do Miejsca Ognia, o którym tak lubił opowiadać twój czcigodny ojciec. Będzie bardzo miło zatopić kapłanów Heu-Heu, ale my wcale nie będziemy w lepszej sytuacji od nich. Tak samo pani Sabila, jeśli zostawimy ją przywiązaną do tego słupa. – Nie zostawimy jej, Hans, jeśli wszystko pójdzie tak, jak zaplanowałem. Zamiast niej zostawimy kogoś innego. Twarz Hansa rozjaśniła się. – Och, Baas, teraz rozumiem! Chcesz przywiązać do tego słupa Dramanę, która jest starsza i nie tak piękna jak Sabila. To dlatego powiedziałeś jej, że musi tu koniecznie przyjść i być z nami cały czas? To całkiem dobry plan, tym bardziej że zaoszczędzi to nam później kłopotów z nią. Tylko że trzeba ją będzie najpierw lekko stuknąć w głowę, żeby przez swój egoizm nie narobiła hałasu i nie zdradziła nas. – Hans, jesteś zwykłe bydlę! Jak możesz mnie podejrzewać o coś takiego? – Oczywiście, Baas, że jestem bydlę, skoro myślę przede wszystkim o tobie i o sobie. Ale kogo wobec tego chcesz zostawić, Baas? Chyba nie mnie przebranego w szaty panny młodej? dodał z niepokojem, który wyglądał na autentyczny. – Jesteś, Hans, nie tylko bydlęciem, ale i durniem do tego! Jak mógłbym żyć bez ciebie? Nie chcę zostawiać żadnej żywej osoby. Chcę tam przywiązać tę martwą kobietę z szopy. Hans spojrzał na mnie z niekłamanym podziwem i powiedział: – Widzę, że Baas bardzo zmądrzał. Chociaż raz wpadł Baas na jakiś pomysł przede mną. To dobry plan – jeśli uda się nam przenieść ją tam tak, aby nikt nic nie zauważył, a Sabila nie wyda nas płacząc i śmiejąc się jednocześnie, jak mają w zwyczaju durne baby. Ale załóżmy, że wszystko się uda. Wtedy będzie nas czworo, i jak dostaniemy się na łódź, jeśli ci tchórze, Walowie, będą w ogóle czekać tak długo? – W prosty sposób. Jeśli Dramana powiedziała prawdę, to po wysadzeniu Sabili na brzeg łódź będzie czekać w niewielkiej odległości aż do świtu. W tym czasie będziesz musiał do nich podpłynąć, trzymając rewolwer nad głową, aby nie zamoczyć naboi. Resztę rzeczy zostawisz na brzegu. Potem wdrapiesz się na łódź i powiesz Walloo, Isikorowi czy komuś innemu, kim jesteś. Tymczasem ja z Dramana przeniesiemy ciało pod słup i przywiążemy je zamiast Sabili. Wtedy ty każesz wioślarzom podpłynąć do schodów, tych mniejszych, koło śluzy. No tych, które – jak mówiła Dramana – używane są przez rybaków, ponieważ nie wolno im postawić stopy na Skale Ofiar. Pamiętasz? – Tak, Baas, chodzi ci o schody na końcu tego małego falochronu, który według słów Dramany zapobiega przedostawaniu się szlamu z jeziora do śluzy. – Kiedy zobaczę, Hans, że podpływasz, zapalę lonty, zbiegnę na falochron i szybko wskoczę do łodzi. Mam nadzieję, że kapłani i ich kobiety, będąc w jaskini, dosyć oddalonej od śluzy, nie usłyszą wybuchu i że kiedy wyjdą stamtąd, zobaczą wodę zalewającą pola i osadę. Będą wtedy mieli co innego do roboty niż ściganie nas. W przeciwnym wypadku puściliby się zaraz za nami, bo jestem pewien, że mają tu gdzieś w pobliżu schowane łodzie, choć Dramana nie zna tej kryjówki. Rozumiesz teraz? – O tak, Baas. Jak już powiedziałem, Baas nagle zmądrzał. Myślę, że to dzięki temu Winu Złudzeń, które Baas pił wczoraj w nocy. Pewno obudziło umysł Baasa. Ale przeoczyłeś jedną rzecz, Baas. Załóżmy, że dostanę się bezpiecznie do łodzi – jak mam przekonać wioślarzy, żeby podpłynęli do schodów i zabrali was? Pewnie będą się bali albo powiedzą, że to wbrew obyczajom, albo że porwie ich Heu-Heu, albo coś w tym stylu. – Porozmawiasz z nimi uprzejmie, a jeśli nie będą chcieli słuchać, to przemówisz za pomocą rewolweru. Jeśli to będzie konieczne, to zastrzelisz jednego czy nawet paru z nich. Myślę, że wtedy reszta cię posłucha. Mam jednak nadzieję, że nie będzie trzeba uciekać się do takich argumentów. Jeśli będzie tam Isikor, to na pewno będzie chciał wyrwać Sabilę z łap Heu-Heu. Skoro wszystko ustalone, to prześpię się trochę i radzę, żebyś zrobił to samo. Mało spaliśmy poprzedniej nocy, a dzisiejszej może w ogóle nie będziemy mieli okazji do snu, więc odpocznijmy trochę, dopóki możemy. Ale najpierw zawiń w matę te śmierdzące gałązki dla Zikalego, którego niech piekło pochłonie za to, że wpakował nas w taką kabałę. „Wszystko ustalone!” mruknąłem sarkastycznie sam do siebie, kiedy położyłem się i zamknąłem oczy. W rzeczywistości nigdy chyba nie było sytuacji tak niepewnej jak ta, w której się znaleźliśmy, gdyż powodzenie całego przedsięwzięcia zależało od łańcucha hipotez, który był tak długi jak stamtąd do Capetown. Nasza sytuacja była znakomitą ilustracją starego przysłowia: Gdyby „jeżeli” i „gdyby” robiły saboty, To by szewcy nie mieli nic do roboty. Jeżeli łódź przypłynie, jeśli będzie czekała w pewnej odległości od skały, jeżeli Hans dopłynie do niej niezauważony i dostanie się na nią, jeśli zdoła przekonać zabobonnych Wałów, aby zabrali nas z wyspy, jeżeli uda nam się umieścić proch w zastawce, jeżeli proch wybuchnie i zgodnie z planem rozsadzi połączenie zastawki z dźwignią, jeżeli uda nam się odwiązać Sabilę od słupa, jeżeli nie zachowa się ona w jakiś idiotyczny sposób, jeżeli jacyś łajdacy nie poderżną nam gardeł podczas tych wszystkich operacji i jeszcze parę innych „jeżeli”, to nasze saboty zostaną dobrze wykonane i być może kapłani Heu-Heu wystarczająco się wystraszą, aby nas nie ścigać, a może nawet się potopią. Na razie jednak wyglądało raczej na to, że – wbrew temu, co powiedziałem Hansowi będziemy nie tylko mieli okazję przespać się tej nocy, ale że zaśniemy na zawsze. Niestety, nie można było na to nic poradzić, więc, jako fatalista z przekonania, zmówiłem pacierz i zasnąłem, co dzięki Bogu udaje mi się zawsze i w każdych okolicznościach. Gdyby nie ten dar zasypiania na zawołanie, od dawna bym już nie żył. Kiedy się obudziłem, było już ciemno. Nade mną stała Dramana. To właśnie jej wejście obudziło mnie. Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem ze zdziwieniem, że było już po dziesiątej. – Dlaczego nie obudziłeś mnie wcześniej? – spytałem Hansa. – A po co, skoro nie było co robić, a strasznie nudno siedzieć bezczynnie, kiedy nie ma nic do wypicia? Faktycznie jednak nie obudził mnie dlatego, że sam też spał. Właściwie dobrze się stało, bo dzięki temu uniknęliśmy wielu godzin męczącego czekania. Nagle zdecydowałem się powiedzieć wszystko Dramanie. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Było w niej coś, co wzbudzało moje zaufanie. Poza tym było oczywiste, że pragnie uciec od Dachy, którego nienawidziła i który jej nienawidził i chciał ją zamordować jak tylko dostanie Sabilę. Wysłuchała mnie i spojrzała na mnie z podziwem, zdumioną śmiałością mego planu. – To wszystko może się skończyć dobrze – powiedziała – choć należy się obawiać czarów kapłanów, dzięki którym mogą się dowiedzieć o tym, czego nie dostrzegą ich oczy. – Ja nie obawiam się ich czarów – odparłem. – Jest jeszcze jedno – powiedziała. – Nie możemy się dostać do szopy, w której znajduje się śluza. Kiedy wróciłam do jaskini, oddałam Daszy – jak mi przykazał – torbę z kluczem od szopy i od Ogrodu Heu-Heu. Nie wiem, gdzie ją schował. Drzwi są bardzo mocne, panie, i nie damy rady ich wyważyć. Gdybym natomiast poprosiła jeszcze raz Dachę o klucz, to domyśliłby się wszystkiego, tym bardziej że woda przybiera tak gwałtownie jak nigdy dotąd i kapłani nawet poszli sprawdzić, czy zastawka dobrze się trzyma. Dodatkowo umocowali dźwignię linami. Siedziałem w milczeniu, nie wiedząc, co robić, bo w swoich pianach zapomniałem o kluczu. Kiedy tak siedziałem, usłyszałem idiotyczny chichot Hansa. – No i z czego się śmiejesz, ośle? – spytałem. – To, że nasze plany biorą w łeb, to okazja do śmiechu? – Nie, Baas, a raczej tak. Widzisz, Baas, przewidziałem, że może się wydarzyć coś takiego, więc na wszelki wypadek wyciągnąłem klucz z torby Dramany i włożyłem na jego miejsce kamień o mniej więcej takiej samej wadze. Oto ten klucz – tu wyciągnął z kieszeni ów ciężki, archaiczny instrument. To było mądre posunięcie. Tylko że Dramana mówi, iż w szopie byli po nas kapłani. Jak tam się dostali bez klucza? – spytałem. – Są dwa klucze, panie. Kapłan, który zwany jest Strażnikiem Śluzy, ma jeden. Na mocy przysięgi, ma go przy sobie w dzień i w nocy. Ten, którym ja otworzyłam wrota, należy do najwyższego kapłana, który używa go, tak jak i innych kluczy, wtedy, kiedy ma ochotę sprawdzić jakieś miejsce, co się zresztą prawie nigdy nie zdarza. – A więc na razie wszystko w porządku. Masz nam jeszcze coś do powiedzenia, Dramano? – Tak, panie. Dobrze zrobicie uciekając z wyspy jeszcze tej nocy, gdyż podczas dzisiejszego zebrania Rady Kapłanów Heu-Heu objawił im życzenie, abyście obydwaj zostali złożeni mu w ofierze podczas ceremonii zaślubin. Ma to być prezent dla Leśnych Ludzi, którzy już wiedzą, że to wy zabiliście ich kobietę na rzece i mówią, że jeśli zostanie wam darowane życie, to nie będą walczyć przeciw Wałom. Zdaje mi się, że mnie mają zamiar złożyć w ofierze razem z wami. – Ach tak? – powiedziałem. Wiadomość ta spowodowała, że jeśli nawet miałem jeszcze jakieś skrupuły, czy potopić tych fanatycznych łotrów, to teraz zniknęły one zupełnie i mogłem z czystym sumieniem zabrać się do dzieła. Nie miałem zamiaru dać się złożyć w ofierze ani teraz, ani w przyszłości, a najlepszym sposobem, żeby temu zapobiec było dać kapłanom posmakować ich własnego leku. Od tej chwili stałem się równie bezlitosny jak Hans. Teraz zrozumiałem dlaczego traktowano nas tak uprzejmie i pozwalano oglądać wszystko, co chcieliśmy. Czy miało jakieś znaczenie to, ile się dowiemy, skoro za kilka godzin mieliśmy się znaleźć w krainie, z której nie moglibyśmy nikomu przekazać naszych spostrzeżeń? Próbowałem wypytać Dramanę dokładniej o okoliczności, w których bóg przekazał swoją wolę, ale nie mogłem nic zrozumieć z tego, co mi mówiła. Dowiedziałem się tylko, że życzenie boga było odpowiedzią na modły Kudłatych, którzy domagali się zadośćuczynienia za śmierć swojej kobiety i grozili buntem, gdyby go nie otrzymali. To wyjaśniało wszystko i szczegóły nie były ważne. Zebrawszy wszystkie informacje, które mogłem uzyskać, usiadłem z Hansem do kolacji. Kiedy jedliśmy, Dramana powiedziała, niejako na marginesie, że postanowiono nam ukraść przed świtem, podczas naszego snu, broń, o której wiedziano, iż „pluje ogniem”, tak abyśmy byli bezbronni, gdy przyjdą nas pojmać. A zatem, jeśli mieliśmy działać, to musieliśmy zacząć od razu. Zjadłem tak dużo, jak mogłem, gdyż jedzenie daje siłę. Tak samo Hans. Prawdę mówiąc, jestem pewien, że spałaszowałby ze smakiem cały posiłek nawet pod szubienicą, na której miałby zawisnąć. „Jedz i pij, bo jutro możesz umrzeć” byłoby „na pewno ulubionym powiedzonkiem Hansa, gdyby je znał. Zresztą myślę, że je znał, a może nawet sam ułożył na swój użytek. Wypiliśmy nawet trochę miejscowego trunku, który przyniosła Dramana, bo uważałem, że umiarkowana ilość alkoholu dobrze zrobi nam obu, szczególnie Hansowi, którego czekała przeprawa przez zimne jezioro. Zaledwie jednak przełknąłem trochę napoju, pożałowałem, że to zrobiłem, gdyż przyszło mi do głowy, że może być zatruty. Na szczęście nie był. Dramana zadbała o to. Kiedy skończyliśmy jeść, zapakowaliśmy nasz skromny dobytek w taki sposób, aby jak najmniej nam przeszkadzał przy wykonywaniu planu. Połowę dałem do niesienia Dramanie – gdyż była silną kobietą, a Hans, który miał popłynąć do łodzi, nie mógł oczywiście wziąć ze sobą nic oprócz rewolweru i wiązki gałązek z Drzewa Złudzeń, które – jak uważał – mogły mu pomóc utrzymać się na wodzie, skrywając go jednocześnie przed wzrokiem ewentualnych obserwatorów. Potem, zarzuciwszy na głowy kozie skóry, które służyły za przykrycie naszych łóżek, i mogły nas nieco osłonić w ciemnościach, wyruszyliśmy. Było koło jedenastej. Rozdział XIII STRASZNA NOC Wyszedłszy cicho z domu, stwierdziliśmy, że ulewa przeszła w coś w rodzaju gęstej mżawki, która ograniczała widoczność, natomiast nad jeziorem i polami wisi gęsta mgła. Były to oczywiście okoliczności bardzo dla nas sprzyjające, gdyż jeśli nawet znalazłby się jakiś strażnik, to nie zauważyłby nas, chyba że wpadlibyśmy na niego. Prawdę mówiąc, myślę, że nie było tam żadnego strażnika czy stróża, bo cała ludność zebrana była na uroczystościach w jaskini. Nikogo nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy, nawet pies nie zaszczekał. Prawdopodobnie zwierzęta te, a było ich kilka na wyspie, schroniły się do domów przed zimnem i deszczem. Ponad warstwą mgieł na jeziorze widać jednak było na czystym niebie księżyc w pełni, co wskazywało, że pogoda się poprawia. Jak się później okazało, było tak faktycznie. Deszcze, które – z krótkimi przerwami – padały od miesięcy, wreszcie ustąpiły miejsca dobrej pogodzie. Kiedy doszliśmy do szopy mieszczącej śluzę, stwierdziliśmy ku naszemu wielkiemu zdumieniu, że wrota do niej nie są zamknięte. Przypuszczając, że kapłani, którzy sprawdzali zastawkę, zapomnieli ich zamknąć, wśliznęliśmy się cicho do szopy i zamknęliśmy drzwi za sobą. Zapaliłem świeczkę i podniosłem ją do góry, żeby się rozejrzeć. W następnej sekundzie zamarłem z wrażenia, bo zobaczyłem siedzącego na szczycie zastawki człowieka z wielką dzidą. Kiedy gorączkowo zastanawiałem się, co robić, patrząc na strażnika, który zdawał się wyrwany ze snu i jeszcze bardziej przestraszony niż ja, Hans skoczył na niego jak lampart. Zdaje mi się, że wyciągnął nóż, ale nie jestem tego pewien. W każdym razie usłyszałem odgłos ciosu a tuż potem w blasku świecy mignęły mi podeszwy stóp i strażnik zniknął w zbiorniku po drugiej stronie zastawki. Co się tam z nim stało, nie wiem. Dla nas zniknął na zawsze. – Co to znaczy? Powiedziałaś nam, że nikogo tu nie będzie – zwróciłem się z wściekłością do Dramany, bo podejrzewałem, że zastawiono na nas pułapkę. Padła na kolana, myśląc chyba, że chcę ją zabić dzidą, którą podniosłem z ziemi i powiedziała: – Nie wiem, panie. Myślę, że kapłani zaczęli was podejrzewać i dlatego zostawili tu kogoś na straży. A może został on tutaj po to, żeby ich zaalarmować, gdyby woda za bardzo przybrała. Uwierzyłem jej i kazałem wstać. Zabraliśmy się do dzieła. Zablokowawszy wrota od środka, Hans wdrapał się na dźwignię i przy świetle świecy, którego nie można było dostrzec z zewnątrz, gdyż szopa nie miała okien, włożył puszki z prochem do otworu w zastawce, pod sworzeń łączący ją z dźwignią. Potem, zgodnie z planem, uszczelniliśmy otwór kamykami, które przynieśliśmy z sobą. Na koniec przyniosłem trochę lepkiej gliny, którą pokryte były ściany szopy. Zeskrobałem ją z miejsca, gdzie ściana przemokła i była wilgotna. Zalepiliśmy otwór warstwą gliny grubą na kilka cali. Zostawiliśmy tylko niewielką dziurkę tuż pod sworzniem, mając nadzieję, że na nim i na wąskim pasku kamiennej płyty między otworem, w którym był osadzony, a jej krawędzią, skupi się cała siła wybuchu. Lonty, które zdążyły już wyschnąć, wetknęliśmy w otworki wywiercone w puszkach i przeciągnęliśmy przez dwie długie łodygi sitowia, wyciągnięte z dachu domu, w którym spaliśmy i osadzone przez nas w warstwie gliny. Powinny uchronić lonty przed zamoknięciem. Końce lontów zwisały około sześciu stóp nad ziemią, gdzie można je było łatwo zapalić, nawet w pośpiechu. Kiedy się z tym uporaliśmy, było kwadrans po jedenastej. Mieliśmy teraz przed sobą najtrudniejszą część zadania. Wyciągnęliśmy we dwójkę z Hansem ciało zabitej kobiety z szopy. Dramana za nic nie chciała go dotknąć, toteż daliśmy jej do niesienia cały nasz bagaż. Nie chcieliśmy go zostawić w szopie, bo mogło się zdarzyć, że odcięto by nam odwrót i wtedy wszystko to byłoby dla nas stracone. Potem, z wielkim trudem, gdyż było bardzo ciężkie, przenieśliśmy ciało na skraj Skały Ofiar, w miejsce, które wybrałem podczas porannych oględzin terenu. Było tam wysokie na około sześć stóp wzniesienie, a w nim wypłukane przez wodę zagłębienie, w którym mogliśmy ukryć się wszyscy troje, razem z ciałem. Na szczęście sąsiednia skała zasłaniała blask bijący od „wiecznych ogni”, które zresztą w tym wilgotnym powietrzu paliły się raczej mdło, wydzielając za to dużo dymu. Bliższy z tych płomieni znajdował się nie dalej niż dwanaście kroków od nas. Słup, do którego miano przywiązać ofiarę, był oddalony o rzut kamieniem. W tej kryjówce byliśmy zupełnie bezpieczni, chyba że któremuś z kapłanów przyszłaby ochota wejść na wzniesienie. Przykucnęliśmy i czekaliśmy. Niedługo potem, tuż przed północą, usłyszeliśmy, zupełnie blisko, rozmowę. Podniosłem głowę i ostrożnie wyjrzałem. Do schodów, które prawie całe znajdowały się teraz pod wodą, przybijała łódź. Od strony skały szło w jej kierunku czterech kapłanów, ubranych na biało, z twarzami zasłoniętymi kapturami z otworami tylko na oczy, co sprawiało, że wyglądali jak mnisi na starej rycinie przedstawiającej Inkwizycję. Doszli do schodów akurat kiedy łódź przycumowała, Z jej dziobu zepchnięto wysoką kobietę odzianą w biały płaszcz, zakrywający ją całą, razem z głową. Sądząc ze wzrostu, mogła to być Sabila. Kapłani chwycili ją bez słowa – cały ten dramat rozgrywał się w zupełnej ciszy – i pół niosąc ją, pół prowadząc, przywiedli do słupa. Tam, o ile mogłem dojrzeć przez mgłę – tej nocy, tak jak w jednym z psalmów, błogosławiłem mgłę... nie, w psalmie to mgła błogosławi Pana, ale mniejsza z tym – przywiązali ją. Potem, nadal w absolutnym milczeniu, odwrócili się i powoli zeszli zboczem do jaskini, w której zniknęli. Łódź również odpłynęła kilka jardów – niezbyt daleko, sądząc z liczby uderzeń wioseł – i zatrzymała się. Na razie wszystko przebiegało tak, jak powiedziała Dramana. Zapytałem ją szeptem, czy kapłani jeszcze wrócą. Odpowiedziała, że nie, bo nikomu nie wolno zbliżyć się do skały aż do świtu, kiedy to Heu-Heu wyłoni się z jaskini z orszakiem kobiet, aby zabrać oblubienicę. Złamanie tego zakazu było najcięższą zbrodnią. – A zatem im wcześniej zabierzemy się do dzieła, tym lepiej – powiedziałem, zaciskając zęby. Nie spytałem nawet, co miała na myśli, mówiąc o Heu-Heu wyłaniającym się z jaskini, skoro – jak dobrze wiedzieliśmy – nie było takiej osoby. – Dalej, Hans, dopóki jest mgła, bo może się rozwiać w każdej chwili – dodałem. Szybko wdrapaliśmy się na skałę, ciągnąc za sobą ciało. Okrążyliśmy ogień i podeszliśmy do słupa od tyłu. Wydawało mi się, że pokonanie tego krótkiego odcinka trwa wieczność. Opatrzność czuwała nad nami, bo dym zmieszany z mgłą otoczył nas zasłoną, której już z odległości kilkunastu jardów nie można było przeniknąć wzrokiem. Z drugiej strony słupa stała związana Sabila, ze zwieszoną głową, jakby pogrążona w omdleniu. Hans przysiągł, że to właśnie ona, mówiąc, „czuję jej zapach”. Ja nie byłem tego pewien, gdyż natura nie obdarzyła mnie tak znakomitym zmysłem powonienia. Jednakże zaryzykowałem i przemówiłem do niej, choć z pewnym wahaniem, bo nie podobał mi się jej wygląd. Mówiąc prawdę, bałem się, czy nie uciekła się – jak zapowiadała – do ostatecznego środka i nie zażyła trucizny, którą miała schowaną we włosach. – Sabilo, zachowaj spokój. To my Widzący w Nocy i Światło w Ciemności. Przyszliśmy cię uratować – powiedziałem i czekałem niespokojnie, zastanawiając się, czy usłyszę jakąś odpowiedź. Wreszcie odetchnąłem z ulgą, bo poruszyła lekko głową i szepnęła: – To sen! To sen! – Nie – odparłem – to nie sen. A jeśli śpisz, to obudź się, bo inaczej wszyscy zaśniemy snem wiecznym. Potem przesunąłem się na drugą stronę słupa i zapytałem, gdzie jest węzeł przytrzymującej ją liny. Wskazała głową na dół i szepnęła drżącym głosem: – Przy moich stopach, panie. Ukląkłem i odszukałem węzeł. Nie chciałem przecinać liny, bo wówczas nie mielibyśmy czym przywiązać ciała do słupa. Na szczęście nie był zawiązany zbyt mocno. Widocznie uważano, że nie jest to konieczne, gdyż jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby Święta Oblubienica uciekła. Dzięki temu, mimo iż miałem zmarznięte ręce, udało mi się go rozwiązać bez trudu. Chwilę później Sabila była wolna. Przeciąłem sznur krępujący jej ręce. Teraz przyszła kolej na trudniejsze zadanie, bo trzeba było przywiązać na jej miejsce trupa, który albo zsuwał się bezwładnie w dół, albo całym ciężarem napierał na linę. Udało się nam jednak w końcu jakoś z tym uporać. Przedtem jeszcze okryliśmy dokładnie ciało płaszczem Sabili i naciągnęliśmy na twarz zasłonę, aby nie było widać stężałych w śmiertelnym grymasie rysów. – Mam nadzieję, że spodoba się Heu-Heu – szepnął Hans, gdy oceniliśmy krytycznym okiem naszą robotę. Potem wycofaliśmy się, zgięci we dwoje, jako że mgła zaczęła rzednieć i sięgała nie więcej niż trzy stopy nad ziemię, jak jesienna mgła na angielskich bagnach. Doszliśmy tak do naszej kryjówki. Hans popchnął bezceremonialnie Sabilę, która upadła na plecy skurczonej ze strachu Dramany. Nigdy jeszcze, jak myślę, siostry nie spotkały się w dziwniejszych okolicznościach. Ja wśliznąłem się do dziury ostatni, obrzuciwszy jeszcze okolicę spojrzeniem. A oto, co zobaczyłem. Z jaskini wyłoniło się dwóch kapłanów. Wbiegli szybko na skałę i zatrzymali się przy płonących strumieniach gazu, ropy czy co tam było, każdy przy innym. Następnie odwrócili się i przez otwory w kapturach uważnie przyjrzeli się ofierze przywiązanej do słupa. Widocznie uznali, że wszystko w porządku, bo rozejrzawszy się jeszcze raz, pobiegli z powrotem do jaskini nie zdradzając ani śladu zaskoczenia czy zdenerwowania. – Co to znaczy, Dramano? – spytałem. – Mówiłaś, że aż do wschodu słońca nikomu nie wolno nawet spojrzeć na narzeczoną boga, że to wielkie przestępstwo. – Nie wiem, panie – odparła. – Na pewno jest to wbrew prawu. Przypuszczam, że wróżbici poczuli, że coś jest nie w porządku i wysłali tych dwóch, aby to sprawdzili. Mówiłam, panie, że kapłani Heu-Heu są mistrzami czarów. – W takim razie są kiepskimi mistrzami, skoro nie zorientowali się w sytuacji – odparłem obojętnym tonem. Jednak w głębi duszy dziękowałem sam sobie, że uparłem się, by w miejsce Sabili przywiązać do słupa ciało kobiety. Kiedy nieśliśmy ją z szopy i później, kiedy wyciągaliśmy ją z naszej kryjówki, Hans namawiał mnie, żebyśmy dali sobie z tym spokój, skoro Dramana zapewniła nas, że od chwili przywiązania narzeczonej boga do słupa aż do wschodu słońca nikomu nie wolno nawet rzucić na nią okiem. Na szczęście coś mi kazało wytrwać w pierwotnym zamiarze. Gdybym posłuchał Hansa, wszystko by się wydało i byłoby po nas. Prawdopodobnie i tak byśmy wpadli, gdybym w ostatniej chwili nie przypomniał sobie, żeby zabrać spod słupa resztki sznura, którym związano Sabili ręce. Kapłani mogliby je spostrzec i domyślić się podstępu. – No, Hans – powiedziałem – teraz czas na ciebie. Musisz popłynąć do łodzi, i to szybko, bo niedługo mgła zupełnie zniknie i w świetle księżyca wszystko będzie widać jak na dłoni. – Nie ma obawy, Baas, nikt mnie nie zobaczy. Umieszczę na głowie te gałęzie z Drzewa Złudzeń i będzie wyglądało, że to jakiś porwany przez powódź krzak. Ale może sam tam popłyniesz, Baas? Pływasz lepiej niż ja i lepiej znosisz zimno. Poza tym jesteś mądrzejszy ode mnie i ci głupi Walowie chętniej posłuchają ciebie, a jeśli trzeba będzie strzelać, to jesteś lepszym strzelcem. Ja mogę się zająć panią Sabilą i tą drugą damą i też potrafię zapalić lonty. – Nie odpowiedziałem nie będziemy teraz zmieniać planu, chociaż chętnie popłynąłbym zamiast ciebie, bo w łodzi czułbym się lepiej. – Dobrze, Baas. Jak chcesz – odparł z rezygnacją. Potem, zupełnie nie krępując się obecnością kobiet, Hans rozebrał się do naga, wcisnął swoje brudne rzeczy między owinięte matą gałązki z Drzewa Złudzeń, i Heu-Heu czyli potwór bo – jak powiedział – miło będzie włożyć suche ubranie, kiedy znajdzie się na łodzi albo na tamtym świecie. Potem przywiązał na głowie cały majdan za pomocą sznura, który zdjąłem z rąk Sabili, i trzęsąc się z zimna ruszył w stronę wody. Przedtem jeszcze pocałował mnie w rękę i spytał, czy ma coś przekazać ode mnie memu czcigodnemu ojcu w Miejscu Ognia, gdzie – jak zauważył – jest przynajmniej cieplej niż tutaj. Stwierdził też, że Sabila nie jest warta kłopotów, tym bardziej że ma zamiar poślubić innego. Na koniec rzekł z naciskiem, że jeśli uda nam się kiedykolwiek wydostać z tego kraju, to w pierwszym mieście, w którym będzie można dostać gin, będzie pił przez dwa dni bez przerwy. Pamiętam, że dokładnie dotrzymał tego przyrzeczenia. Po tym wszystkim ześliznął się ze skały i trzymając nad głową rewolwer i skórzany woreczek z nabojami, cicho jak wydra zsunął się do wody. Tymczasem, jak już wspomniałem, mgła szybko znikła, być może pod wpływem przepływu powietrza ze wschodu, co – jak zaobserwowałem – często zdarza się w tamtej części Afryki między północą a świtem, i to nawet w bezwietrzne noce. Jednak na powierzchni wody utrzymywała się jeszcze jej cienka warstwa, tak że widziałem tylko niewyraźny zarys łodzi odległej o około sto jardów. Naraz, z bijącym sercem spostrzegłem, że coś się tam dzieje, gdyż obróciła się i zdało mi się, że słyszę zdumione głosy i widzę, jak wioślarze wstają. Potem usłyszałem, już zupełnie wyraźnie, plusk i znowu zapanowała cisza. Najwidoczniej Hans dotarł bezpiecznie do łodzi, chociaż nie byłem w stanie stwierdzić, czy wszedł na nią. Mogłem tylko mieć nadzieję, że tak. Ponieważ „nie było sensu dłużej pozostawać w tej niezbyt bezpiecznej kryjówce, zarządziłem powrót do śluzy, gdzie czekały na załatwienie inne sprawy. Nieśliśmy, tak jak przedtem, cały nasz bagaż, lecz tym razem, dzięki Bogu, nie taszczyliśmy już ze sobą zwłok. Sabila wydawała się nadal oszołomiona rozwojem wydarzeń, więc nie próbowałem zadawać jej żadnych pytań. Dramana wzięła ją pod lewe ramię, ja pod prawe i podtrzymując ją, pobiegliśmy do szopy. Zostawiłem tam je obie i poszedłem na falochron. Przykucnąłem na schodach, wyglądając Hansa i łodzi, gdyż – jak pamiętacie – ustaliliśmy, że nie zapalę lontów, dopóki nie przypłynie łódź. Ale łodzi nie było. Czekałem tak wiele godzin, które wydawały mi się wiecznością, zaglądając od czasu do czasu do szopy, aby się upewnić, czy Dramanie i Sabili nic nie grozi. Za którymś razem dowiedziałem się, że w łodzi są zarówno stary Walloo, ich ojciec, jak i Isikor. W tym świetle fakt, że łódź nie przypływała, był tym bardziej niewytłumaczalny, oczywiście przy założeniu, że Hans do niej dotarł. Jeśli natomiast coś mu się przydarzyło albo został zabity, próbując wejść do łodzi, wyjaśnienie było proste, bowiem w takim przypadku załoga nie miałaby pojęcia, że na nich czekamy. Było też możliwe inne wyjaśnienie – że odmówili przypłynięcia po nas z powodów religijnych. Sytuacja stawała się coraz gorsza. Zbliżał się świt i groziło nam, że zostaniemy odkryci i zabici, może za pomocą wymyślnych tortur. Z drugiej strony, gdybym wysadził zastawkę, usłyszano by odgłos wybuchu i też zostalibyśmy odkryci. Za tym drugim rozwiązaniem przemawiał wszakże jeden argument. Otóż gdyby wszystko poszło dobrze, na wyspę wdarłyby się wody jeziora i kapłani, zamiast nas szukać, mieliby co innego na głowie. Rozejrzałem się. We mgle nie widać było łodzi. Mogła tam tkwić nadal, ale mogła też odpłynąć, tylko że w tym drugim wypadku Hans, jeśli oczywiście jeszcze żył, wypaliłby, jak było umówione, z rewolweru. Naboje były na pewno suche, bo płynąc, trzymał rewolwer nad głową. Byłem pewien, że nie zostawiłby mnie tak i gdyby nie mógł mi pomóc, to raczej wróciłby na wyspę niż odpłynął. Im dłużej myślałem o tym, rozważając różne możliwości, tym bardziej byłem zdezorientowany i zdenerwowany. Najwidoczniej coś się zdarzyło, ale co? Woda stale się podnosiła. Zakryła już najwyższe stopnie schodów i brakowało zaledwie paru cali, aby jej poziom zrównał się z wierzchem falochronu, z którego wyglądałem łodzi. Wydawało się, że lada moment zacznie się przelewać przez tamę i zatopi szopę śluzy. Chyba już wspomniałem, że o parę jardów w prawo, wznosząc się siedem czy osiem stóp nad tamę, sterczała dość duża skała. Prawdopodobnie był to głaz wyrzucony kiedyś przez wulkan. Otóż łatwo się było na nią wdrapać, a było tam dosyć miejsca dla trzech osób. Powódź nie mogła dosięgnąć jej szczytu, gdyż najpierw musiałaby zalać cały rozległy teren za nią. – Patrząc na nią i zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, doznałem nagle olśnienia. Mogłem sprowadzić tam obie kobiety, kazać im się położyć plackiem na skale i przykryć ciemnym płaszczem Dramany, żeby nikt ich nie dostrzegł w jasnym świetle księżyca. Potem mogłem wrócić do szopy, zapalić lonty i dołączyć do nich. Tam moglibyśmy czekać na łódź, choć zwątpiłem już w to, że przypłynie. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Przyprowadziłem siostry, które – myśląc, że nadchodzi ratunek – poszły za mną bez żadnych pytań, kazałem im się wdrapać na skałę i położyć na niej twarzami na dół, a potem przykryłem je i nasze rzeczy płaszczem Dramany. Następnie wróciłem do szopy, zapaliłem lonty i upewniwszy się, że się dobrze palą, zatrzasnąłem ciężkie wrota i sam też schroniłem się na skale. Minęło pięć minut. Kiedy zacząłem już myśleć, że lonty zgasły, usłyszałem głuchy huk. Wybuch nie był głośny – wątpię, czy ktoś usłyszałby go z odległości nawet pięćdziesięciu jardów, gdyby nie wytężał słuchu. Szopa była solidnie zbudowana, więc jej ściany i dach stłumiły odgłos eksplozji. Zresztą nie przypominał on w niczym wystrzału ze strzelby. Zabrzmiało to raczej jak głuche uderzenie, jakby coś ciężkiego spadło na ziemię. Potem przez chwilę nie działo się nic szczególnego. Wkrótce jednak, spoglądając ze skały na kanał przed śluzą zobaczyłem, że woda, która dotąd powstrzymywana przez zastawkę – stała nieruchomo, pędzi jak strumień poruszający koło młyńskie i zrozumiałem, że mi się udało. Zastawka opadła i przez śluzę waliła na wyspę fala powodziowa! Patrzyłem jak urzeczony. W pewnej chwili z obudowania kanału, który był pełen po brzegi, woda wyrwała kamień, za nim posypały się inne i wkrótce cały ten kawałek tamy stopniał jak śnieg. Przez stale poszerzający się otwór runęły spienione fale. Szopa rozsypała się niczym domek z kart, odsłaniając wzburzoną rzekę zalewającą pola. Spojrzałem na wschód. Czarne niebo, które zdawało się jeszcze niedawno stykać na horyzoncie z jeziorem, poszarzało. Zbliżał się świt. Tymczasem wody jeziora wlewały się z rykiem przez coraz większą wyrwę w tamie. Był to przerażający widok. Nasza skała stała się teraz małą wysepką otoczoną ze wszystkich stron przez kotłujące się fale. Akurat na wschodzie ukazał się pierwszy promień niewidocznego jeszcze słońca, który przebił niczym dzida spłukane deszczem niebo. Patrzyłem na ten cudowny spektakl, myśląc, że oglądam go po raz ostatni. Dramana i Sabila płakały, przerażone, że lada moment pochłonie nas jezioro. Ja też byłem o tym przekonany, gdyż czułem, że skała pod nami drży, jakby miała się zaraz przewrócić i osunąć w bezdenny wir. Ponieważ nie mogłem im w żaden sposób pomóc, udawałem, że nie widzę ich rozpaczy i patrzyłem cały czas na wschód. I właśnie wtedy zauważyłem wyłaniającą się z mgły, o parę jardów od nas, łódź. Nie słyszałem odgłosów wioseł, gdyż zagłuszał je ryk pędzącej wody. Z tyłu łodzi, z rewolwerem przyłożonym do głowy sternika, stał Hans. Podniosłem się i wtedy mnie zobaczył. Pokazałem ręką, aby płynęli prosto nad tamą, gdyż woda była tam płytka. Było to niebezpieczne przedsięwzięcie. Cały czas obawiałem się, że łódź wywróci się albo zostanie porwana przez silny prąd, który utworzył się w miejscu, gdzie był kanał prowadzący do śluzy, ale Walowie byli znakomitymi wioślarzami, a rewolwer Hansa dodawał im sił i zapału. Po chwili dziób łodzi zazgrzytał o brzeg skały i Hans, który szybko przeszedł na przód, rzucił mi linę. Przytrzymałem ją jedną ręką a drugą zepchnąłem do łodzi opierające się kobiety. Hans chwycił je i wrzucił do środka jak worki. Potem wrzuciłem nasze rzeczy i wykonałem dziki skok, bo czułem, że skała się przewraca. Wpadłem do wody, ale Hans i ktoś jeszcze chwycili mnie za ręce i wciągnęli do środka. Kiedy się obejrzałem, skała zniknęła w spienionej, żółtej wodzie. Łódź zatrzęsła się i zaczęła kręcić w kółko. Na szczęście, wydłubana z pojedynczego, potężnego pnia, była ciężka i mocna, a jej osada składała się przynajmniej z dwudziestu ludzi. Hans wrzeszczał na całe gardło, wykrzykując polecenia, a wioślarze dawali z siebie wszystko. Przez dobrą chwilę nasze losy ważyły się, gdyż prąd wciągał nas w głąb wyspy i zdawało się, że łódź nie posunęła się nawet o cal do przodu. Jednak w końcu wioślarzom udało się skierować łódź w stronę Skały Ofiar i po sześćdziesięciu sekundach znaleźliśmy się poza groźnym prądem. – Dlaczego nie przypłynęliście wcześniej, Hans? – spytałem. – Dlatego, Baas, że ci głupcy nie chcieli za nic ruszyć, dopóki nie ujrzą pierwszego promienia, a kiedy Walloo i Isikor nalegali, powiedzieli, że ich zabiją. Mówili, że to wbrew prawu boskiemu. – Niech ich szlag trafi! – krzyknąłem, ale zaraz umilkłem, bo czyż można dyskutować z taką zabobonną bandą? Przesąd i zabobon nadal rządzą większą częścią świata, choć często noszą miano religii. Ci Walowie uważali się przecież za bardzo religijnych. Tak oto skończyła się ta straszna noc. Rozdział XIV KONIEC Heu-Heu Naprzeciw Skały Ofiar łódź zatrzymała się. Spytałem o przyczynę tego postoju, na co stary Walloo, który siedział w środku łodzi ubrany w olśniewające przepychem szaty królewskie i czapkę, która przekrzywiła się podczas zmagań z żywiołem i nadawała mu wygląd pijanego, odparł słabym głosem: Takie jest nasze prawo, panie. Nasze prawo wymaga, abyśmy czekali tu aż do wschodu słońca, kiedy Heu-Heu przejdzie w glorii zabrać Świętą Oblubienicę. – Ponieważ Święta Oblubienica – odpowiedziałem – siedzi w łodzi z głową na moim kolanie (była to prawda, gdyż Sabila kurczowo trzymała się mnie, jako jedynej osoby, na której mogła polegać, zresztą Dramana też, bo jej głowa spoczywała na moim drugim kolanie), radziłbym Heu-Heu nie przychodzić tu po nią. Chyba że chce odejść z dziurą wielkości dłoni – dodałem, poklepując swój ekspres, który leżał obok mnie w wodoszczelnym futerale. – Jednak musimy czekać, panie rzekł pokornie Walloo – bo widzę, że Święta Oblubienica jest nadal przywiązana do słupa. Dopóki nie zostanie odwiązana, prawo zabrania nam odpłynąć stąd. – Owszem – wykrzyknąłem – jest to najświętsza z wszystkich oblubienic, bo jest martwa i zimna jak kamień, a wszyscy martwi są święci. No cóż, czekajcie, jeśli chcecie. Ja sam z ciekawością obejrzę, co się będzie działo. Myślę, że tutaj nas nie dostaną. Czekaliśmy więc, oparci na wiosłach, aż w końcu wyjrzał zza horyzontu czerwony brzeg tarczy słonecznej i ukazał naszym oczom niezwykły widok. Wody jeziora wdzierały się niczym niezmierzona armia przez wielką i stale poszerzającą się pod ich naporem wyrwę w tamie – zastanawiam się, czy jest na świecie potężniejszy żywioł niż woda – zalewając coraz szerzej pola. Większa ich część znajdowała się już dobre parę stóp pod wodą. Na razie jednak powódź nie dosięgła domów, które znajdowały się wyżej, u podnóża góry. Nie zalała też Skały Ofiar, która wystawała na wysokość dorosłego mężczyzny nad otaczającą ją równinę, będąc w istocie blokiem zakrzepłej lawy, która przed wiekami wydostała się z krateru i popłynęła niczym język lodowca w stronę jeziora. Co prawda fakt, iż skała opadała jednym zboczem łagodnie aż do położonego niżej wejścia do jaskini, zdaje się przeczyć tej teorii, ale sądzę, że ta jej część osunęła się później pod wpływem ruchów tektonicznych, które często występują w rejonach wulkanicznych. A więc skała nie była jeszcze zalana i w odpowiedniej chwili, jak zapewne odbywało się od setek lat, z jaskini wyłonił się Heu-Heu, aby wziąć w posiadanie swą „Świętą Oblubienicę”. – Jak to możliwe? – spytał Good z tryumfującą miną, myśląc – jak sądzę – że przyłapał Allana na kłamstwie. – Powiedziałeś, że Heu-Heu był posągiem. Jak więc mógł wyjść z jaskini? – Nie przyszło ci do głowy – rzekł Allan – że posąg można przenieść? Jednakże w tym przypadku było inaczej, gdyż z jaskini wyszedł Heu-Heu we własnej osobie, a za nim procesja kobiet i Kudłatych. Kiedy patrzyłem, jak sztywno kroczy ku skale, zrozumiałem dwie rzeczy. Po pierwsze, jak to było możliwe, że – według słów Sabili – wiele osób widziało go na własne oczy, tak jak Isikor, który przysięgał, że widział go „kroczącego sztywno”. Po drugie, dlaczego prawo ustanowione przez kapłanów kazało łodzi, która przywiozła Świętą Oblubienicę, czekać aż do świtu. Chodziło o to, żeby załoga łodzi mogła zobaczyć Heu-Heu i po powrocie na ląd zaświadczyć o jego cielesnym istnieniu, choć nie wolno jej było podawać żadnych szczegółów jego wyglądu, gdyż sprowadziłoby to na nich „przekleństwo”. – Ale przecież nie było żadnego Heu-Heu ponownie zaoponował Good. – Widzę, Good – rzekł Allan – że jak to powiedział Hans w odniesieniu do mnie, bardzo zmądrzałeś. Odkryłeś prawdę z niezwykłą wprost przenikliwością. Nie było żadnego Heu-Heu. Ale jeśli trochę pożyjesz na tym świecie – mówił dalej z lekką drwiną – to przekonasz się, że jest on pełen podstępów i że Drzewo Złudzeń rośnie nie tylko w ogrodzie Heu-Heu. Jak powiedziałeś, nie było żadnego Heu-Heu, ale była jego imitacja, wykonana z wielkim mistrzostwem. Była ona tak znakomita, że z odległości pięćdziesięciu jardów nie można było zauważyć żadnej różnicy między nią a oryginałem znajdującym się w jaskini. A zatem, „krocząc sztywno”, szedł ku Skale Ofiar Heu-Heu we własnej, przerażającej, wysokiej na jedenaście czy dwanaście stóp, osobie. Oczywiście był to Dacha na szczudłach, umiejętnie przebrany w odpowiednio spreparowane skóry pawianów, z konstrukcją zrobioną z gałęzi, łyka i płótna, pomalowaną tak, aby przypominała rysy ich sympatycznego boga, na głowie. Nasi bogobojni wioślarze pochylili głowy z czcią należną bóstwu. Zrobił to nawet Isikor. Widząc to, Dramana i Sabila obrzuciły go spojrzeniami, w których oburzenie mieszało się z pogardą. Dramana doskonale znała kulisy całej sprawy, natomiast Sabila mogły powodować inne uczucia. Być może nadal wierzyła w istnienie Heu-Heu, ale mimo to wolała, aby Isikor mniej gorliwie wypełniał nakazy wiary i nie godził się tak potulnie na wydanie jej chutliwemu bogu. Chyba wszyscy zauważyliście, że nawet najbardziej religijne kobiety zaczynają myśleć trzeźwo i praktycznie, kiedy religia za bardzo wkracza w ich sprawy osobiste. Tymczasem Heu-Heu zbliżał się do Skały Ofiar tym swoim sztywnym, dosłownie koturnowym krokiem, a za nim posuwał się orszak ubranych na biało kobiet, które najwyraźniej śpiewały pieśń weselną, i ich kudłatych pomocników. Widziałem jednak przez lornetkę, że przynajmniej niektórym damom przestaje się podobać ta zabawa. Spoglądały na stale przybierającą wodę, a w pewnym momencie jedna z nich odwróciła się i zaczęła uciekać, ale została zatrzymana przez towarzyszki. Prawdopodobnie nieuczestniczenie w tej podniosłej ceremonii było wielką zbrodnią. Tak więc procesja szła dalej, aż doszła do słupa, do którego przywiązaliśmy zwłoki. Druhny podbiegły, aby odwiązać pannę młodą, a Kudłaci ustawili się rzędem za nimi. Nagle jedna z druhen stanęła jak wryta, gapiąc się na słup. Potem wydała krzyk tak przeraźliwy, że poniósł się jak dźwięk syreny echem po całym jeziorze. Wkrótce zawtórowały jej inne. Wtedy podszedł do słupa sam Heu-Heu, aby zobaczyć, co je tak przeraziło. Akurat ktoś zdarł zasłonę z twarzy trupa, więc mógł się dobrze przyjrzeć swej wybrance. Nie przyglądał się jednak długo, gdyż niebawem ujrzałem, że zmyka co sił w nogach, a właściwie w szczudłach, do jaskini. Tego było dla mnie już za wiele. Obok mnie leżał mój ekspres, załadowany kulami ekspansywnymi. Wyjąłem go z futerału, przyłożyłem do oka i umieściłem muszkę tuż nad miejscem, gdzie prawdopodobnie znajdowała się głowa człowieka ukrytego we wnętrzu potwora, gdyż nie chciałem go zabić, a tylko solidnie nastraszyć. Światło było już dobre, strzał też, bo sekundę później kula uderzyła tam, gdzie celowałem, rozbijając w drzazgi misterną konstrukcję z wikliny i skór pawianów, czy z czego tam się ona składała. Chyba nigdy jeszcze żaden kościelny dostojnik nie został tak nagle rozebrany ze swych szat pontyfikalnych. Wydawało się, że wszystko spadło z Dachy od razu, tak jak on ze swych szczudeł. Runął na twarz z takim impetem, że chyba rozpłaszczył na skale swój orli nos. Leżał tak przez chwilę, a potem pozbierał się i, zostawiając szczudła, puścił się biegiem za wrzeszczącymi wniebogłosy kobietami i ich kudłatą świtą do jaskini. Teraz powiedziałem natchnionym głosem do Walloo i wioślarzy, którzy skulili się z przerażenia słysząc huk wystrzału – widzicie, jak naprawdę wygląda wasz bóg. Walloo nic nie odrzekł. Widocznie był zbyt zdumiony a jak wiecie, prawda jest często bolesna. Za to jeden z jego ludzi, który był pewnie kimś w rodzaju mistrza ceremonii, powiedział, że skoro słońce jest już wysoko, a zaślubiny odbyły się, choć w dziwny sposób, to zgodnie z prawem mogą wracać do domu. – Nic z tego – powiedziałem. – Przedtem ja czekałem na was, i to dosyć długo, więc teraz wy poczekacie na mnie. Chcę zobaczyć, co będzie dalej. Jednak mistrz ceremonii, formalista i człowiek, któremu była najwidoczniej obca ciekawość, zanurzył wiosło w wodzie, dając tym samym znak pozostałym wioślarzom, że pora odpływać. Na to Hans rąbnął go z całej siły po palcach kolbą rewolweru i przyłożył lufę do głowy. Ten argument przekonał go, że najlepiej będzie mnie posłuchać. Wyciągnął wiosło z wody, przepraszając Hansa, a za jego przykładem poszli inni. Zostaliśmy więc na miejscu i obserwowaliśmy wyspę, a było co oglądać, bo woda zaczęła już zalewać Skałę Ofiar. Doszła do „Wiecznych Ogni”, które przestały być wiecznymi, gdyż zgasły, wydzielając obłoki dymu i pary.. Trzy minuty później popłynęła wodospadem ku wejściu do jaskini. Zanim zdążyłem doliczyć do stu, z jaskini zaczęli się wysypywać, niczym osy z gniazda, które trąci się kijem, ludzie. Rozpoznałem wśród nich Dachę, który najwidoczniej wpadł na świetny pomysł ratowania swej skóry. Brodząc przez wodę, Dacha i paru innych, którzy biegli na czele, dotarli do miejsca, gdzie było jeszcze sucho i zaczęli się wdrapywać na górę. Inni nie mieli takiego szczęścia, gdyż strumień miał już parę stóp głębokości i nie mogli go sforsować. Przez chwilę walczyli jeszcze z prądem, który jednak w końcu zmył ich z powrotem do jaskini i zaniósł na łono Heu-Heu. Potem, jak na sygnał, zawaliły się wszystkie budynki, łącznie z tym, w którym spaliśmy. Po prostu rozpadły się i zniknęły. Wydawało się, że wszystko skończone i zacząłem się zastanawiać, czy nie posłać kuli Dasze, który stał na występie skalnym i załamywał ręce, widząc zagładę swej świątyni, boga, wioski, kobiet i sług. W końcu zdecydowałem się oszczędzić go, gdyż coś kazało mi zostawić tego łajdaka jego losowi, i miałem już dać rozkaz odpłynięcia, gdy Hans krzyknął, abym spojrzał na szczyt góry. Spojrzałem i zobaczyłem, że wydobywa się z niego wielki kłąb pary, taki jak z komina stojącej lokomotywy, gdy jest zbyt duży żar pod jej kotłem, tylko że milion razy większy, i tak jak z komina lokomotywy dochodzi w takich razach potężny świst, tak też okropny świst, a raczej ryk, wydobywał się z Wnętrza góry. Strach było słuchać. – Co tam się dzieje, Hans? – krzyknąłem. Nie wiem, Baas. Pewnie woda i ogień kłócą się w środku góry, mówiąc sobie, że się nienawidzą, zupełnie jak niedobrana para, która sprzecza się w małej chacie i nie może stamtąd wyjść. Kobieta syczy, pluje, a mężczyzna lu, lu... – tu przerwał te idiotyczne wywody i bacznie przyjrzał się górze, a potem powiedział wolno: – Tak, mężczyzna, lu, lu! Popatrz sam, Baas! W tym momencie rozległ się potężny huk, jakby zwielokrotniony odgłos gromu, i szczyt góry rozdarł się na dwoje, wyrzucając masę kamieni. – Baas – powiedział Hans – jestem Panem Ognia, prawda? Ale na pewno nie tego ognia. Myślę, że im prędzej stąd odpłyniemy, tym lepiej dla nas. Allemaghter! Popatrz tam! wskazał na masę płonącej lawy, która wyłoniła się spośród chmur i wpadła do jeziora, wzbijając w górę, jak rozrywająca się torpeda, słup pary i piany. Szybciej, jeśli wam życie miłe! – krzyknąłem do Wałów, którzy zaczęli gorączkowo wiosłować, obracając łódź dziobem w stronę lądu. Kiedy wreszcie łódź się odwróciła, co wydawało się trwać wieki całe, zobaczyłem niesamowity i w pewnym sensie przerażający widok. Oto Dacha zeskoczył ze skały i biegł w stronę jeziora, a za nim sunął strumień rozżarzonej lawy. Biegnąc, Dacha podskakiwał z bólu, prawdopodobnie dlatego, że parzyła go gorąca para. Wskoczył do wody i akurat w tej chwili powstała wielka fala, bez wątpienia pod wpływem podziemnego wybuchu. Popędziła ku nam, a na jej grzbiecie sunął Dacha. – Zdaje mi się, Baas, że chciałbyś, żeby mu rzucić linę – powiedział Hans. Ma dość swej szczęśliwej wyspy i chce wrócić na ląd. – Tak? odparłem. Niestety nie ma wolnego miejsca w łodzi – i wyciągnąłem rewolwer. Fala przyniosła Dachę blisko nas. Unosił się na wodzie albo, co bardziej prawdopodobne, podtrzymywało go ciśnienie od spodu, tak że wyglądało jakby stał na fali. Zobaczył nas i zaczął miotać przekleństwa, wygrażając pięściami Sabili i Isikorowi. Był to straszny widok. Hansa jednak nie poruszyło to w najmniejszym stopniu, gdyż w odpowiedzi na jego złorzeczenia wskazał najpierw na mnie, potem na Sabilę i wreszcie na siebie, a potem – jak uczniak w szkole – zagrał mu na nosie. Fala zapadła się i Dacha zniknął, „aby poszukać Heu-Heu”, jak zauważył Hans. Taki był koniec tego okrutnego, lecz utalentowanego człowieka. – Cieszę się – stwierdził Hans po namyśle – że zanim Dacha poszedł do Heu-Heu, dowiedział się kto go tam posłał. Na pewno się zorientował komu to zawdzięcza, bo nie byłby taki zmartwiony. Pomyślałeś kiedy, Baas, jacy z nas mądrzy ludzie? Cały nasz plan powiódł się gładko, choć w pewnej chwili zdawało mi się, że wszystko bierze w łeb. Było to wtedy, kiedy wygramoliłem się na tę łódź, a ci durnie powiedzieli, że się nie ruszą z miejsca, bo to wbrew ich prawu. Wkładałem ubranie, które było zupełnie suche, bo płynąłem ostrożnie, żeby go nie zamoczyć, i zastanawiałem się, czy nie zastrzelić któregoś z nich, aby ich przekonać, że lepiej popłynąć po ciebie i te kobiety. Ale pomyślałem, Baas, że lepiej będzie, gdy trochę zaczekam i zobaczę, co będzie dalej, bo gdybym zastrzelił jednego, to reszta mogłaby jeszcze bardziej zgłupieć i zabić mnie, a potem odpłynąć, A więc czekałem i przyznasz, Baas, że to było najlepsze, co mogłem zrobić i że wszystko ostatecznie dobrze się skończyło. Na pewno postarał się o to twój czcigodny ojciec, który patrzy na nas z nieba. – Owszem, Hans, wszystko dobrze się skończyło, ale powiedz mi kogo byś zastrzelił, gdybyś postanowił inaczej? – spytałem. – Króla? – Nie, Baas, bo on jest stary i głupi jak zdechła sowa. Zastrzeliłbym Isikora, bo działa mi na nerwy i w ten sposób zaoszczędziłbym pani Sabili wielu lat zmartwień. Co za pożytek z mężczyzny, który – kiedy jego dziewczynę chcą oddać diabłu – siedzi w łodzi, jęczy i gada, że nie można złamać odwiecznego prawa, bo na wszystkich spadnie przekleństwo? A on właśnie tak powiedział, Baas, kiedy go poprosiłem, żeby kazał wioślarzom podpłynąć do schodów. – Nie wiem, Hans. To sprawa, którą muszą załatwić między sobą, prawda? Tak, Baas. Ale kiedy pani Sabila dojdzie do siebie, to nie chciałbym być w skórze Isikora. Myślę, że nie będzie wyglądał tak przystojnie, kiedy skończy z nim rozmawiać. Myślę, Baas, że kiedy, on powie „Pocałuj mnie”, to tak go palnie w łeb i poprawi z drugiej strony, że mu świeczki staną w oczach. O, już się odwróciła do niego tyłem. No, ale ciekawe kto będzie miał do czynienia z panią Dramaną, Baas. Ona nie odwraca się tyłem, ona pożera cię wzrokiem i mówi sobie w głębi serca, że wreszcie znalazła jakiegoś Heu-Heu, który jest coś wart, chociaż ten Heu- Heu jest mały, zwiędły i brzydki i ma sterczące włosy. Ale nie przejmuj się, Baas, ważne jest nie to, jak człowiek wygląda, ale jaki jest w środku. Dużo kobiet mi to mówiło, kiedy byłem młody. W tym momencie, ze słowami, których nie będę tu przytaczał, bo nikt z nas nie lubi, kiedy przyjaciel dzieli się z nami szczerze uwagami na temat naszej urody, uniosłem kolbę strzelby, mając zamiar opuścić ją delikatnie na stopę Hansa. Nie zrobiłem tego jednak, gdyż moją uwagę odwrócił rozpalony do białości głaz, który wpadł do wody tuż koło łodzi. Zaraz potem nastąpił ostateczny rozpad wulkanu. Nie wiem dokładnie, co się stało, ale w powietrze wzbiła się ściana ognia i potężne obłoki pary. Towarzyszyły temu grzmoty i eksplozje, od których trzęsła się ziemia. Po każdym wybuchu strzelały w górę snopy rozżarzonych kamieni i strumienie lawy, które z sykiem wpadały do jeziora. Potem podniosły się potężne fale, które o mało nie wywróciły łodzi i spadła chmura popiołu, a później gorącego deszczu. Zrobiło się tak ciemno, że nie było nic widać nawet na jard. Ten straszliwy pokaz potęgi sił natury przywiódł mi na myśl dzień Sądu Ostatecznego. – Heu-Heu mści się na nas za to, że zabraliśmy mu narzeczoną – jęknął stary Walloo. Na tym skończyła się jego przemowa, gdyż uderzył go w głowę spory głaz, który – jak wyjaśnił mi to Hans, gdyż przez zasłonę popiołów nic nie widziałem – rozgniótł go jak chrząszcza. Kiedy z krzyków siedzących obok wioślarzy Sabila zorientowała się, że jej ojciec nie żyje, doszła wreszcie do siebie, jak gdyby poczuła na barkach brzemię władzy i odpowiedzialności. – Wyrzucić ten rozpalony kamień z łodzi, bo przepali dno i potopimy się! – powiedziała. Isikor podważył go piórem wiosła i wypchnął za burtę. Ciało Walloo okryto płaszczem i wioślarze, co sił w ramionach, wzięli się do pracy. Na szczęście wkrótce zaczął wiać od strony lądu wiatr, który zepchnął ku wyspie popiół i gorący deszcz. Teraz zagrażały nam już tylko kamienie, takie jak ten, który zabił Walloo, padające ze wszystkich stron i wzbijające w górę fontanny wody. Czułem, się jak podczas ciężkiego bombardowania, ale na szczęście żaden więcej nie ugodził w łódź, a kiedy oddaliliśmy się od wyspy, niebezpieczeństwo znacznie się zmniejszyło. Jak się jednak potem okazało, kamienie padały nawet na ląd. Pojawiło się jednak nowe niebezpieczeństwo, gdyż nagle wpłynęliśmy w sam środek floty, składającej się z bardzo prymitywnych łodzi, a właściwie tratw z trzciny i gałęzi oraz opalonych z obu stron, aby miały cieńsze końce, pni drzew. Na każdej z tych „łodzi” siedzieli Kudłaci, kierując – nimi za pomocą wioseł o dwu piórach. Przypuszczam, że był to oddział dzikich zdążający na wezwanie Heu-Heu na wyspę, gdzie – jak wspomniałem – duża ich liczba przygotowywała się już do ataku na miasto Wałów. A może byli to właśnie ci dzicy, którzy zebrali się na wyspie, a teraz z niej uciekli? Naprawdę nie wiem. Jedno było jednak pewne. Otóż bez względu na to, jak niskie miejsce zajmowali na drabinie rozwoju rodzaju ludzkiego, byli na tyle inteligentni, że natychmiast skojarzyli sobie nasz widok z tą straszną katastrofą, bo wyjąc jak stado pawianów, wskazywali to na nas, to na obraz piekła na wyspie. Potem, z okropnym wrzaskiem „Heu-Heu!” Heu-Heu!” na ustach, rzucili się na nas. Mogliśmy zrobić tylko jedno – otworzyć do nich ogień i starać się umknąć, wykorzystując fakt, że nasza łódź była szybsza. Muszę przyznać, że te wstrętne istoty wykazały wielką odwagę, gdyż nie zważając na śmierć towarzyszy, których dosięgły nasze kule, za wszelką cenę starały się do nas zbliżyć, zapewne po to, aby wywrócić łódź i potopić nas. Strzelaliśmy z Hansem tak szybko, jak potrafiliśmy, ale było ich tak wielu, że całą nadzieję pokładaliśmy w szybkości łodzi i umiejętnym manewrowaniu sternika. Sabila, stojąc, kierowała wioślarzami, a my z Hansem dawaliśmy ognia, najpierw ze strzelb, a potem z rewolwerów. Mimo to jeden z Kudłatych, potężny, podobny do goryla osobnik o czaszce porośniętej gęstym włosem aż po same brwi, złapał za burtę i zaczął kołować łodzią. Nie mogliśmy nic zrobić, gdyż magazynki w strzelbach i rewolwerach były już puste, a nasze ciosy wydawały się nie robić na nich żadnego wrażenia. Łódź zaczęła nabierać wody. Kiedy już myślałem, że nadchodzi nasz koniec, gdyż inni Kudłaci byli tuż, tuż, uratowała nas Sabila. Obok niej leżała dzida o szerokim ostrzu, którą Hans zabrał kapłanowi zabitemu w szopie śluzy. Chwyciła ją i z zadziwiającą siłą pchnęła Kudłatego, który naciskał całym ciałem na burtę, chcąc ją zanurzyć pod wodą. Puścił ją natychmiast i zatonął. Dzięki zręcznemu manewrowaniu wyśliznęliśmy się pozostałym i po trzech minutach zostawiliśmy ich za sobą, gdyż na swoich prymitywnych łodziach nie mogli równać się z nami. – Mieliśmy sporo roboty tej nocy, Baas rzekł Hans, ocierając czoło. – Jeśli nie połknie nas krokodyl albo ci głupcy nie złożą nas w ofierze duchowi Heu-Heu, albo nie zabije nas piorun, to mam nadzieję, że Baas pozwoli mi się napić trochę tego ich piwa, kiedy już znajdziemy się w mieście. Przez ten ogień mam zupełnie sucho w gardle. W końcu dobiliśmy do brzegu. Wydawało mi się, że upłynęło parę lat od chwili, kiedy odpłynęliśmy od pomostu, przy którym zgromadziła się teraz cała, przerażona, ludność miasta. Odebrali od nas ciało Walloo w pełnym szacunku milczeniu, ale – jak mi się wydawało – bez specjalnego smutku. Naprawdę ludzie ci wydawali się pozbawieni głębszych ludzkich uczuć. Myślę, że był to skutek stuleci panowania okrutnej religii. W każdym razie bardziej niż ludzi przypominali ładne automaty wytężające cały czas uszy, aby usłyszeć głos boga i doszukujące się go w każdym naturalnym dźwięku. Prawdę mówiąc, bez względu na to, jak interesujące było ich pochodzenie, ich psychiczny i moralny upadek budził we mnie pogardę. Powrót Sabili bardzo ich zdziwił, ale bynajmniej nie ucieszył. Usłyszałem, jak ktoś ze zgromadzonych mówi: – To żona boga. Te wszystkie nieszczęścia wzięły się stąd, że od niego uciekła. Sabila też to usłyszała i doszedłszy już zupełnie do siebie, czego nie można było powiedzieć o Isikorze, który zamiast radować się, był przygnębiony i milczący, zareagowała gwałtownie. – Jakie nieszczęście? – spytała. Mój ojciec nie żyje, to prawda, i płaczę po jego stracie. Był już jednak stary, a więc i tak musiałby wkrótce odejść. Ale czy to nieszczęście, że dzięki odwadze i waleczności tych oto przybyszów z dalekich stron ja, jego córka i dziedziczka, zostałam wydarta ze szponów Dachy? Powiadam wam – to Dacha był naszym bogiem, Heu-Heu zaś, którego czcicie, malowaną kukłą. Jeśli mi nie wierzycie, to spytajcie Białego Pana, spytajcie moją siostrę, Dramanę, którą – zdaje się – już zapomnieliście, a którą parę lat temu oddaliście mu jako Świętą Oblubienicę. Czy to nieszczęście, że zginął Dacha i jego kapłani, a razem z nimi większość Kudłatych, naszych odwiecznych wrogów? Czy to nieszczęście, że ta znienawidzona dymiąca góra spłonęła w ogniu? Czy to nieszczęście, że razem z nią rozpadła się jaskinia tajemnic, z której wnętrza docierało do nas tyle strasznych wyroków, i że w ten sposób spełniła się przepowiednia, mówiąca, że od naszych ciężarów wyzwoli nas Biały Pan z Południa? Na te słowa wszyscy umilkli i zwiesili głowy. Sabila patrzyła jeszcze przez chwilę na przestraszony, tłum, a potem rzekła: – Wystąp, Isikorze, i powiedz ludowi, że cieszysz się, iż stało się to, co się stało. Na mą prośbę udałeś się w daleką podróż, do Wielkiego Czarownika z Południa, błagać go, aby ocalił mnie przed Heu-Heu. I stało się – Czarownik przysłał wybawiciela i zostałam ocalona. Mimo to byłeś jednym z wioślarzy w łodzi, która wiozła mnie jako ofiarę dla Heu-Heu. No cóż, nie winie cię za to. Będąc kim jesteś, musiałeś to zrobić albo – na mocy starożytnego prawa – zostać wyklęty. Teraz jednak stoję tu, ocalona, choć nie przez ciebie. Myśląc, że Biały Pan zginął na Świętej Wyspie, zgodziłeś się oddać mnie bogu. Lecz prawo, które cię do tego zmuszało, przestało istnieć wraz z zagładą Heu-Heu i jego kapłanów, zagładą, która spotkała ich z ręki potężnego Białego Pana i jego sługi. Powiedz im zatem, jak bardzo się cieszysz, że twoja podróż nie poszła na marne, że wysłuchali twojej prośby, że stoję przed nimi wolna i nieskalana, że odtąd kraj ten wolny jest od przekleństwa Heu-Heu. Powiedz to ludowi i podziękuj tym szlachetnym przybyszom, że ocalili mnie i moją siostrę, Dramanę. Choć byłem bardzo zmęczony, patrzyłem na Isikora z napięciem, gdyż byłem ciekaw, co powie. Jakoż po chwili wystąpił i powiedział niepewnym głosem: – Cieszę się, ukochana, że wróciłaś cało i zdrowo, choć kiedy sprowadziłem do nas Białego Pana z Południa, miałem nadzieję, że uratuje cię w inny sposób, nie popełniając świętokradztwa. Nie przypuszczałem, że zniszczy ogniem i wodą kapłanów boga, ludzi świętych. Powiadasz, pani, że Heu-Heu nie żyje. A skąd to wiesz? On jest duchem, a czy duch może zginąć? Czy bóg, który rzucił kamień na głowę Walloo i zabił go, nie żyje? Czy nie może rzucić innych kamieni, które zabiją i nas, a przede wszystkim ciebie, która stałaś na Skale Ofiar w szatach Świętej Oblubienicy? – Baas – rzekł Hans w ciszy, kora nastąpiła po tych pełnych trwogi słowach – jak myślisz: czy Isikor jest mężczyzną, czy raczej drewnianą kukłą pomalowaną na podobieństwo człowieka jak Dacha na podobieństwo Heu-Heu? – W Czarnym Wąwozie myślałem, że jest mężczyzną – odparłem – ale to było daleko od Heu-Heu. Teraz nie jestem pewien. Może Jest tylko bardzo przestraszony i powoli dojdzie do siebie. Tymczasem Sabila zmierzyła swego przystojnego narzeczonego od stóp do głów, ale nic nie powiedziała – przynajmniej do niego. Zaraz jednak zwróciła się władczym głosem do tłumu: – Ponieważ mój ojciec nie żyje, ja teraz jestem Walloo i musicie mnie słuchać. Wracajcie do swoich zajęć i pozbądźcie się trwogi, bowiem nie ma już Heu-Heu, a większość Kudłatych zginęła. Ja udam się teraz na spoczynek, zabierając ze sobą moich gości i wybawców – tu wskazała na mnie i na Hansa. – Potem pomówię z wami i z tobą, Isikorze. Zanieście ciało Walloo, mego ojca, na cmentarz. Potem odwróciła się i poszła do domu. Za nią my i jej służba. Tam pożegnała się na razie z nami, ponieważ wszyscy byliśmy półżywi ze zmęczenia i bardzo potrzebowaliśmy odpoczynku. Zanim odeszła, pocałowała mnie w rękę, dziękując ze łzami w oczach za wszystko, co zrobiliśmy. Za jej przykładem poszła Dramana. – Jak to jest, Baas – powiedział Hans, kiedy zjedliśmy przygotowany dla nas posiłek i napiliśmy się piwa – że te panie nie pocałowały mnie w rękę, skoro dobrze wiedzą, że i ja coś zrobiłem, aby im pomóc? – Pewnie były za bardzo zmęczone, Hans, i dały jeden pocałunek dla nas obydwu. – Rozumiem, Baas, ale coś mi się wydaje, że jutro też będą za bardzo zmęczone, żeby pocałować biednego, starego Hansa. Potem nalał sobie resztę piwa z dzbana i wychylił je duszkiem. No, Baas – powiedział – umówmy się. Możesz sobie wziąć wszystkie pocałunki, a ja za to wezmę piwo. – Mimo że byłem zupełnie wyczerpany, nie mogłem powstrzymać śmiechu, choć, prawdę mówiąc, sam bym się napił jeszcze szklaneczkę. Potem zwaliłem się na tapczan i natychmiast zasnąłem. Spaliśmy przez całą resztę dnia i przez całą noc i obudziliśmy się dopiero kiedy przez okno wpadły pierwsze promienie słońca. Przynajmniej ja spałem tak długo, bo kiedy otworzyłem oczy, czując się jak nowo narodzony i dziękując niebu za wspaniały dar, jakim jest dla człowieka sen, Hans był już na nogach, zajęty czyszczeniem naszej broni. Popatrzyłem na tego niewielkiego, brzydkiego Hotentota, myśląc z podziwem ile odwagi, sprytu i wierności kryje się w jego kędzierzawej, o wystających, pokrytych żółtą skórą, kościach policzkowych, głowie. Gdyby nie Hans, i ja, i obie kobiety bylibyśmy już od dawna martwi. To on wpadł na pomysł wysadzenia prochem dźwigni przytrzymującej zastawkę w śluzie. Łamałem sobie głowę, usiłując wpaść na jakiś fortel, ale o tym jedynym w naszej sytuacji wyjściu nawet nie pomyślałem. A i potem nie spodziewałem się, że realizacja tego pomysłu będzie miała tak ogromne skutki. Chociaż przypuszczałem, że otwarcie śluzy narobi sporo zamieszania, to nie liczyłem na nic więcej niż zalanie pól i może także jaskini, co odwróciłoby od nas uwagę kapłanów i pomogło nam uciec. Tymczasem wyzwoliliśmy siły natury, które dokonały straszliwego zniszczenia. Woda przedostała się podziemnymi tunelami „wiecznych ogni” do wnętrza wulkanu i zamieniła się w masę skondensowanej pary, której ciśnienie było tak wielkie, że rozerwało górę niczym sparciały worek, niszcząc na zawsze siedzibę Heu-Heu i jego czcicieli. Wydawało mi się, że widzę w tym rękę” Opatrzności działającą poprzez Hansa. Tak, moce niebieskie wykorzystały spryt Hansa, aby zmieść z powierzchni ziemi okrutną tyranię i zniszczyć krwiożerczego bożka i jego kapłanów. Bez wątpienia, tak mi się przynajmniej w prostocie ducha wydaje, było to przesądzone od samego początku. Było to postanowione już wtedy, kiedy – prawdopodobnie setki lat temu jakiś zbiegły wyznawca Heu-Heu namalował jego portret na ścianie jaskini. Podobnie pragnienie Zikalego, by uzyskać pewien środek magiczny, czy jego nienasycona żądza wiedzy, czy coś jeszcze innego, co kierowało nim, kiedy namawiał mnie do podjęcia tej podróży, i cała reszta tej historii wszystko to zostało już dawno przesądzone. Jednak nawet jeśli było to nam pisane, to i tak Hans wykazał się niezwykłą przenikliwością i bystrością, kiedy znalazł się już w łodzi. Gdyby, jak mu kazałem, starał się siłą zmusić tych tchórzy, aby natychmiast popłynęli nam na ratunek, to najprawdopodobniej, bojąc się złamać nakazy wiary, odpłynęliby, dawszy mu przedtem wiosłem po głowie. Hans czekał jednak cierpliwie, chociaż – jak mi później powiedział – z rozdartym sercem, gdyż drżał z trwogi o nas. Zważył wszystko w swej sprytnej, doświadczonej głowie i zdobył się na tyle cierpliwości, by czekać aż nakazom wiary stanie się zadość i popłyną do nas bez zbytniego oporu. Potem moje myśli zwróciły się ku Isikorowi. Jak to się stało, że zmienił się tak radykalnie, kiedy znalazł się na powrót w ojczystym kraju? Kilkaset mil samotnej wędrówki przez nieznany kraj świadczyło o wielkiej odwadze i zdecydowaniu. Również i potem, kiedy prowadził nas do swej ojczyzny, wykazał się hartem ciała i duszy. Zaledwie jednak przybyliśmy na miejsce, zmienił się nie do poznania. Z największym trudem udało się go namówić, aby zawiózł nas na Świętą Wyspę, skąd zresztą umknął na pierwszy sygnał niebezpieczeństwa. Potem pokornie pomagał w ofiarowaniu Sabili, którą jeszcze niedawno, w Czarnym Wąwozie, kochał do szaleństwa. Wiedział, co ją czeka, a jednak nie kiwnął palcem, by odwrócić od niej okropny los. Na koniec,. ledwie parę godzin temu, wygłosił tchórzliwą, budzącą pogardę przemowę, która – jak dobrze widziałem wstrząsnęła jego narzeczoną i napełniła ją wstrętem. Teraz, po niespodziewanym ocaleniu i po śmierci ojca, ona zdawała się mieć tę odwagę, którą przedtem miał on. Było to dziwne i przynajmniej dla mnie zupełnie niewytłumaczalne, więc przedstawiłem dręczący mnie problem Hansowi. Wysłuchał mnie uważnie, a potem powiedział: – Baas patrzy i nic nie widzi, przynajmniej w dzień, kiedy mu się zdaje, że nic nie grozi. Gdyby Baas miał oczy otwarte, to by zrozumiał dlaczego Isikor zrobił się miękki jak wosk. Co powoduje, że z człowieka robi się mięczak? – Miłość – zaryzykowałem. – Zgoda. Czasami miłość robi z człowieka mięczaka... To znaczy z takiego człowieka, jak Baas. A co jeszcze? – Picie – odparłem ze złością, bo chciałem się mu zrewanżować. – Zgoda, czasami picie. Z takiego człowieka jak ja, z człowieka, który wie, że od czasu do czasu mądrze jest przestać być mądrym, żeby niebo nie zaczęło mu zazdrościć i nie zechciało skorzystać z jego mądrości. Ale co robi mięczaka z każdego człowieka? – Nie wiem. – Wobec tego kolejny raz muszę udzielić Baasowi lekcji, tak jak prosił mnie o to czcigodny ojciec Baasa. Powiedział mi przed śmiercią „Hans, jeśli zobaczysz, że mój syn, Allan, który często nie patrzy, gdzie idzie, wejdzie do zbyt głębokiej wody, to wyciągnij go stamtąd”. Ty łgarzu! – krzyknąłem, ale Hans nie zwrócił na to uwagi i mówił dalej. – Strach, Baas. Strach z każdego zrobi mięczaka, isikor gnie się jak rozgrzany drut, bo w środku pali go ogień strachu. – Przed czym? – Mówiłem już, że gdyby Baas miał otwarte oczy, to by wiedział. Nie widziałeś, Baas, wysokiego kapłana o ciemnej twarzy, który podszedł do Isikora, kiedy tu przypłynęliśmy? – Tak, widziałem. Skłonił się grzecznie i wydawało mi się, że wita Isikora i daje mu jakiś prezent. – A zauważyłeś, Baas, jaki to był prezent? Słyszałeś to powitanie? Potrząsasz głową, Baas. A ja widziałem i słyszałem. Ten prezent to była mała ludzka czaszka wyrzeźbiona z czarnej kości słoniowej, muszli, a może z lawy. A słowa powitania były takie: „Oto dar Heu-Heu dla Isikora, dar, który Heu-Heu posyła wszystkim, którzy ośmielają się łamać prawo i opuszczać kraj Wałów”. Stałem blisko, więc dokładnie słyszałem, ale nic nie powiedziałem, Baas, bo czekałem, co będzie dalej. Potem kapłan odszedł i nie wiem, co Isikor zrobił z tą czaszką. Pewnie nosi ją na szyi, tak jak Baas różne rzeczy, które dostaje od pań, albo ich obrazki w małej srebrnej flaszce. – Ale co znaczy ta czaszka? Spytałem o to jednego starego w łodzi, z którym zacząłem gadać, żeby jakoś zabić czas. Isikor był na drugim końcu łodzi. Czaszka znaczy śmierć, Baas. Pamiętasz, Baas, jak nam mówiono w Czarnym Wąwozie, że każdy, kto ośmieli się opuścić kraj Heu-Heu, zapada na jakąś chorobę i umiera? Isikor przybył tam zupełnie zdrowy pewnie dlatego, że kapłani nie wiedzieli, iż wybiera się w podróż. Ale Isikor popełnił błąd, wracając tam. Przyciągnęła go miłość do Sabili, zupełnie jak przynęta na haczyku przyciąga rybę. I teraz haczyk jest w jego ustach, bo kapłani wiedzieli dobrze o jego powrocie i czekali na niego. – O czym ty mówisz, Hans? W jaki sposób mogli mu zaszkodzić kapłani, szczególnie teraz, kiedy wszyscy zginęli? – Tak, Baas, oni wszyscy zginęli i nie mogą już nikomu zaszkodzić, ale Isikor ma rację, mówiąc, że Heu-Heu nie zginął. Diabeł nigdy nie umiera, Baas. Jego kapłani nie żyją, ale mimo to zabił starego Walloo i może zabić Isikora. W tej diabelskiej religii, Baas, jest dużo spraw, których tacy dobrzy chrześcijanie, jak ty i ja, zupełnie nie rozumieją. Ona nie działa na chrześcijan, Baas, i dlatego Heu-Heu nie może nas zabić, ale tych, którzy wierzą w Czarnego, w końcu łapie za gardło. Pomyślałem sobie, że Hans, nawet nie wiedząc o tym, odkrył jedną z najbardziej podstawowych prawd, bo ci, którzy klękają przed Baalem są jego sługami aż do śmierci, a czym on jest jeśli nie Heu-Heu czy Szatanem? Owoc jest zawsze ten sam, bez względu na to, jak nazwać drzewo, które go wydaje. Nie wdawałem się jednak z Hansem w dyskusję na ten temat, bo pewnie zamieszałbym mu w głowie, lecz tylko spytałem, co jego zdaniem, będzie z Isikorem. Odparł na to: – Dokładnie to, co mówiłem. Umrze. Ten stary w lodzi powiedział mi, że jeśli ktoś „dostanie Czarną Czaszkę”, to umiera najpóźniej po miesiącu. Sądząc z jego wyglądu, Isikor nie ma przed sobą więcej życia niż tydzień. Chociaż jest taki przystojny, Baas, to jest bardzo głupi, więc nie ma to wielkiego znaczenia, tym bardziej, że pani Sabila szybko przeboleje jego stratę. To dlatego Isikor zmienił się, dlatego, że lęka się śmierci, i dlatego zmieniła się Sabila, że przeszedł jej lęk przed śmiercią, a może nawet przed czymś gorszym. – Brednie! – powiedziałem, ale w głębi ducha nie byłem taki pewien. Wiedziałem trochę o fetyszyzmie i choć uważam tę religię za potworny stek bzdur, to jestem pewien, że są to wyjątkowo groźne bzdury. Ukryta dusza człowieka, szczególnie dzikiego czy ciemnego i prymitywnego chłopa, podświadomość, czy jak tam jeszcze to nazwać, staje się czymś strasznym, kiedy zostanie pobudzona przesądami, do których wszyscy jesteśmy skłonni. Jeśli ofierze takich przesądów powie się, przy zachowaniu odpowiedniego rytuału, że wyrokiem boskim czy diabelskim ma umrzeć, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć, rzeczywiście umiera. Nic jej nie zabija, ale popełnia ona coś w rodzaju psychicznego samobójstwa. Jak to ujął Hans – strach czyni z takiego człowieka mięczaka. Strach niszczy jego system nerwowy i o oznaczonej godzinie odbiera mu siły. Ofiara umiera. Taki też koniec jak się miało wkrótce okazać – czekał nieszczęsnego Isikora. Rozdział XV POŻEGNANIE SABILI Zostało już niewiele do opowiedzenia, a ponieważ zrobiło się bardzo późno i widzę, że ziewacie (nie było to prawdą, bo ta historia, a szczególnie duchowa czy psychiczna degrengolada Isikora, bardzo nas interesowała), postaram się streszczać. Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć się z Sabila. Była bardzo poruszona i zdenerwowana. Uważałem, że to naturalne, bo po tych wszystkich wstrząsach, które przeszła, musiał nastąpić kryzys nerwowy. Okazało się jednak, że przyczyna była inna. Otóż Isikor ciężko zaniemógł. Nikt nie wiedział, co mu się stało, ale Sabila podejrzewała, że został otruty. Błagała mnie, abym go odwiedził i wyleczył. Sprzeciwiłem się temu, mówiąc, że nie znam się na miejscowych truciznach i że jedynym lekiem z mojej skąpej apteczki, który ma coś wspólnego z odtrutkami, jest środek przeciw ukąszeniu żmii. Jednak w końcu, na jej usilne prośby, zgodziłem się zobaczyć, czy mogę mu jakoś pomóc. Jeden z doradców Walloo, w rodzaju tych, którzy u Zulusów nazywają się Induna, zaprowadził nas do domu Isikora. Był to dość okazały budynek na drugim końcu miasta. Prowadziła do niego droga wzdłuż brzegu jeziora, mieliśmy więc okazję przyjrzeć się wyspie, a raczej temu, co z niej zostało. Tam gdzie była wyspa, widać teraz było niską, ciemną i niekształtną masę, nad którą unosiła się gęsta chmura dymu i pary. Kiedy wiatr przesunął nieco tę chmurę, ujrzałem czerwone strumienie lawy płynące do jeziora. Wybuchy ustały i w ogóle wydawało się, że wulkan zupełnie zniknął, ale popiół nadal opadał. Pokrywał grubą, szarą warstwą drogę, drzewa i pozostałe rośliny. Poza tym kataklizm nie wyrządził żadnych poważniejszych szkód na lądzie. Tu i tam leżały co prawda wyrzucone wybuchem głazy, a część niżej leżących pól została zalana wielką falą, ale woda powoli cofała się. Doszliśmy do domu Isikora i wprowadzono nas do komnaty, w której leżał na posłaniu ze skór. Krzątały się koło niego jakieś kobiety, jak zrozumiałem jego krewne. Kiedy weszliśmy tam z Hansem, skłoniły się i wyszły, zostawiając nas samych z chorym. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby przekonać się, że jest umierający. Patrzył pustym wzrokiem w przestrzeń, oddech miał urywany, jego palce to zaciskały się, to prostowały, a całym ciałem wstrząsał od czasu do czasu konwulsyjny dreszcz. Sądziłem początkowo, że są to objawy jakiegoś rodzaju febry, ale kiedy zmierzyłem mu temperaturę, okazało się, że jest o dwie kreski niższa od normalnej. Zapytałem więc, co mu dolega, na co odparł, że nic go nie boli, tylko jest bardzo osłabiony i kręci mu się w głowie. Kiedy zapytałem, co jego zdaniem jest przyczyną jego złego stanu, powiedział: – Przekleństwo Heu-Heu, panie. Heu-Heu mnie zabija. Wiedziałem, że jakakolwiek próba przekonania go, że są to tylko idiotyczne przesądy, byłaby daremnym trudem, poprosiłem więc tylko, aby wyjaśnił mi dlaczego Heu-Heu mści się na nim. – Z dwóch powodów, panie – odparł. – Po pierwsze dlatego, że opuściłem kraj bez jego pozwolenia, po drugie, że zawiozłem ciebie i tego żółtego człowieka, którego nazywają Światłem w Ciemności, na Świętą Wyspę. Popłynąć tam bez jego wezwania jest najcięższą zbrodnią. Dlatego musze umrzeć, choć jestem jeszcze młody. Ale i tak spotkałby mnie taki los, bo opuściłem kraj, żeby szukać ratunku dla Sabili. Oto dowód – mówiąc wyjął skądś małą czarną czaszkę, którą opisał mi Hans. Potem, nie pozwoliwszy mi nawet dotknąć tego wstrętnego przedmiotu, schował go na powrót. Zacząłem się śmiać, mówiąc, że to brednie, ale tylko uśmiechnął się smutno i powiedział: – Wiem, panie, że z powodu mojego zachowania się od chwili, kiedy przybyliśmy do naszego miasta, uważasz mnie za tchórza, ale to przekleństwo Heu-Heu odebrało mi ducha. Błagam cię, panie, wyjaśnij to Sabili. Kocham ją, lecz ona też uważa mnie za tchórza, bo wczoraj wyczytałem to w jej oczach. Teraz, dopóki mam jeszcze trochę siły, chcę porozmawiać z tobą. Przede wszystkim dziękuję, panie, tobie i Światłu w Ciemności, za to, że dzięki swej odwadze czy dzięki czarom uratowaliście Sabilę przed Heu-Heu i że zniszczyliście jego siedzibę, kapłanów, a nawet jego posąg. Heu-Heu nadal żyje, gdyż nie można go zabić, ale teraz, kiedy nie ma ani domu, ani formy cielesnej, ani kapłanów, jego władza nad duszami i ciałami ludzi skończyła się, a jego kult powoli zanika. Może już nikt z mego ludu nie zginie zabity przekleństwem Heu-Heu. – Ale dlaczego ty masz umrzeć, Isikorze? – Ponieważ jego przekleństwo spadło na mnie, kiedy jeszcze władał Wałami, tak jak na początku, gdy był naszym ziemskim królem. Zacząłem tłumaczyć mu, że to nonsens, ale machnął tylko dłonią i mówił dalej: – Panie, zostało mi już niewiele czasu, a chcę ci coś jeszcze powiedzieć. Wkrótce nie będzie mnie już i wszyscy o mnie zapomną, nawet Sabila, której mężem miałem nadzieję zostać. Dlatego proszę cię, panie, abyś ją poślubił. Aż mnie zatkało, ale pozwoliłem mu skończyć. – Już ją powiadomiłem, że takie jest moje ostatnie życzenie. Powiadomiłem też Radę Starszych. Dziś rano zdecydowali, że jest to najmądrzejsze rozstrzygnięcie i przysłali do mnie posłańca z żądaniem, abym umarł jak najszybciej, żeby można było natychmiast dać wam ślub. – Wielkie Nieba! – wykrzyknąłem, ale znowu dał znak, żebym umilkł i ciągnął dalej. – Panie, wiem, że Sabila nie należy do twojej rasy, ale jest bardzo piękna i mądra. Jeśli zostaniesz jej mężem, to może zdoła odbudować wielkość tego ludu. Może staniemy się znowu tacy, jacy byliśmy dawniej, zanim spadło na nas przekleństwo Heu-Heu, które wreszcie przestało na nas ciążyć. Jesteś, panie, dzielny i mądry, znasz wiele rzeczy, o których my nic nie wie my, więc lud będzie ci służył jak bogu, a może nawet zacznie cię czcić, jak do niedawna czcił Heu- Heu. Będziesz mógł założyć potężną dynastię. Teraz ten pomysł wydaje ci się dziwaczny, ale wkrótce dojdziesz do wniosku, że nie jest zły. Poza tym, nawet jeśli się nie zgodzisz na to, wszystko musi ułożyć się tak, jak powiedziałem. – Dlaczego? – spytałem, bo nie mogłem już dłużej wytrzymać tego gadania. – Dlatego, panie, że musisz w tym kraju spędzić resztę życia. Jesteś tu teraz więźniem i przy całej swej odwadze i sprycie nie zdołasz stąd uciec, gdyż nikt nie odwiezie cię w dół rzeki, a sam tego nie zrobisz, bo będziesz śledzony. Co więcej, kiedy wrócisz do pałacu Walloo, przekonasz się, że zabrano wam naboje, tak że oprócz tych kilku, które masz przy sobie, jesteś bezbronny. A skoro musisz już tu pozostać, to lepiej ci będzie z Sabila niż z jakąkolwiek inną kobietą, gdyż ona jest najładniejsza i najmądrzejsza.. Poza tym, z racji pochodzenia, jest ona władczynią i poślubiwszy ją, zostaniesz Walioo. W tym miejscu zamknął oczy i przez chwilę wydawało mu się, że już nie oddycha. Wkrótce jednak uniósł na powrót powieki i patrząc na mnie, podniósł słabe ręce i krzyknął: – Bądź pozdrowiony, o Walloo! Obyś żył długo w szczęściu i sławie! Nie koniec na tym, gdyż ku mojemu przerażeniu usłyszałem zza ściany przedzielającej komnatę głosy kobiet, które wyszły w chwili naszego przybycia, powtarzające niczym echo: – Bądź pozdrowiony, o Walloo! Obyś żył w szczęściu i sławie! Potem Isikor znowu stracił przytomność. W każdym razie wydawało się, że nie rozumie nic z tego, co do niego mówię. A więc, poczekawszy jeszcze chwilę, wyszliśmy z Hansem, myśląc, że jest już po nim. Umarł jednak dopiero wieczorem i, jak mi powiedziano, na parę godzin przed śmiercią odzyskał jeszcze przytomność. Odwiedziła go wtedy Sabila w towarzystwie kilku członków Rady Starszych. To wtedy, jak przypuszczam, nieszczęsny, lecz wyjątkowo bezinteresowny Isikor, najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziałem, załatwił – jeśli nie ku memu, to swemu zadowoleniu – to wszystko, co wydawało mu się najlepsze dla jego kraju i ukochanej. – No, Baas – powiedział Hans, kiedy wyszliśmy od Isikora – myślę, że najlepiej zrobimy, jeśli wrócimy do domu. To teraz twój dom, Baas, prawda? Nie, Baas, nie ma sensu spoglądać na rzekę, bo – jak widzisz – ci Walowie są tak uprzejmi, że dali ci eskortę należną królowi. Rozejrzałem się. Hans mówił prawdę. Zamiast jednego człowieka, który przyprowadził nas do Isikora, stało teraz koło mnie dwudziestu potężnych facetów z dzidami. Skłonili się z najwyższym szacunkiem i starali się trzymać jak najbliżej mnie, pewnie na wypadek, gdybym spróbował uciec. Poszliśmy więc do domu Walloo, z eskortą depczącą nam po piętach. Hans natomiast perorował całą drogę. – Tego właśnie się spodziewałem, Baas. No bo jeśli ktoś tak lubi kobiety, jak ty, Baas, to one zaraz się zorientują i też zaczynają czuć do niego miętę – nie trzeba im nawet nic mówić, i tak się poznają na człowieku, Od chwili kiedy pani Sabila cię zobaczyła, Isikor, chociaż jest taki przystojny i przebył taki szmat drogi dla niej, obchodził ją tyle, co szczypta tabaki albo jeszcze mniej. Zobaczyła w tobie coś, czego nie mogła znaleźć nawet w dwóch i pół jardach Isikora. W końcu Isikor był jak bęben, Baas. Pusty w środku i wydawał dźwięki tylko kiedy się w niego uderzyło. Poza tym i tak już po nim, więc nie ma sensu dłużej o nim gadać. Teraz, kiedy większość z tych Heuheua nie żyje – zobacz, na brzegu jeszcze leżą ich ciała! – nie jest to taki zły kraj. Da się tu żyć. Na pewno można się postarać, żeby piwo było mocniejsze, jest tytoń, to czego jeszcze trzeba? Pomieszkamy tu trochę, Baas, a jak się nam sprzykrzy, to spróbujemy uciec. Ale cieszę się, Baas, że żadna z nich nie chce mnie za męża, bo nie uśmiecha mi się tyrać jak cały zaprzęg wołów. Plótł takie bzdury przez całą drogę, a ja byłem tak przybity, że nie mogłem mu odpowiedzieć nawet jednym słowem. To szczera prawda, że zawsze zdarza się to, czego się najmniej spodziewamy. W ciągu ostatnich paru dni przewidziałem wiele różnych niebezpieczeństw i z paroma udało mi się poradzić, ale coś takiego nawet nie przyszło mi do głowy. Co za los! Być trzymanym w czymś w rodzaju złotej klatki i zarabiać na życie jak wykonująca wyuczone sztuczki małpa! No nie – albo znajdę wyjście między prętami tej klatki, albo nie nazywam się Allan Quatermain. Tylko jakie wyjście? W tym czasie nie widziałem żadnego. Pręty zdawały się grube i mocne. Poza tym miałem ze sobą tych gentlemanów z dzidami. W końcu dotarliśmy bez przygód do pałacu Walloo. Poszliśmy prosto do naszego pokoju. Hans, zajrzawszy w kąt, gdzie trzymaliśmy swoje rzeczy, powiedział: – Isikor mówił prawdę, Baas. Nie ma ani amunicji, ani strzelb. Zostały nam tylko rewolwery i dwadzieścia pięć nabojów. A więc to tak! – pomyślałem. Potem wyjrzałem przez okno i co powiecie? Nasza eskorta właśnie zabierała się do stawiania w ogrodzie czegoś w rodzaju wartowni. – Widzę, że chcą być pod ręką na wypadek, gdyby Baas ich potrzebował... albo oni Baasa – powiedział Hans znacząco, po czym dodał: – Coś mi się zdaje, że Walloo nie może się nigdzie ruszyć bez eskorty w sile dwudziestu ludzi. Przez następnych kilka dni nie widziałem ani Sabhi, ani Dramany, gdyż obydwie były zajęte uroczystościami pogrzebowymi, najpierw Walloo, a potem Isikora, na które z jakichś religijnych powodów nie zostałem zaproszony. Zawsze jednak kręciło się koło mnie paru tych starców, Indunów. Gdy tylko wytknąłem nos za drzwi, zaraz pojawiali się, cali w ukłonach i korzystając z okazji, wprowadzali mnie w tajniki historii – i obyczajów Wałów, tak że w końcu wydało mi się, że wróciłem do czasów chłopięcych i ponownie czytam „Sandforda i Mertona”*[* podręcznik dobrych manier] oraz zdobywam wiedzę dzięki sztuce konwersacji. Ci starsi gentlemani omal nie zanudzili mnie na śmierć. Próbowałem się uwolnić od ich towarzystwa, robiąc długie spacery szybkim krokiem, ale biegli obok mnie, dopóki nie opadli z sił, i cały czas gadali gadali, gadali. Poza tym, nawet gdyby udało mi się uwolnić od tych paplających starców, to cały czas towarzyszył im chór w osobach mojej gwardii przybocznej, która nie odstępowała mnie na krok i ani razu nie zawróciła z drogi. Przeciwnie, czasami zawracali mnie, kiedy uważali, że idę nie tam, gdzie powinienem, gdyż w takim przypadku połowa mojej gwardii wybiegała szybko do przodu i, kłaniając się uniżenie, blokowała drogę. W końcu, po dwóch czy trzech dniach, uroczystości dobiegły końca i wezwano mnie przed oblicze Sabili. Jak później opowiadał Hans, wyglądało to bardzo wspaniale. Prawdę mówiąc, uważałem, że jest coś patetycznego w tym nieco jarmarcznym ceremoniale będącym dalekim echem dawnej, wysokiej kultury osuwającej się teraz w mroki ciemnoty i barbarzyństwa. Sabila, na którą przyjemnie było popatrzeć, jako że będąc piękną kobietą miała na sobie wspaniałe, aczkolwiek nieco barbarzyńskie szaty, grała rolę królowej z dostojeństwem odziedziczonym po swych przodkiniach, które jednak przed tysiącami lat robiły to zapewne nieco naturalniej i z większą finezją. Koło niej stali siwowłosi Indunowie, ci sami, którzy zanudzali mnie w czasie spacerów, grając rolę doradców i wysokich rangą dygnitarzy z zamierzchłych czasów. Jednak ta królowa nie była już królową w pełnym znaczeniu tego słowa; przypominała raczej kacyka rządzącego dzikim plemieniem, tak jak jej doradcy przypominali paplający tłumek starców otaczający takich kacyków w tysiącach wiosek afrykańskich. Cała ceremonia trwała niemiłosiernie długo, gdyż każdy z doradców musiał wygłosić przemówienie, w którym powtarzał wszystko, co powiedzieli już jego poprzednicy, opowiadając, z pewnymi zmianami, o wszystkich wydarzeniach, które rozegrały się w tym kraju od chwili gdy postawiłem tam po raz pierwszy nogę, włącznie z fantastycznymi opisami czynów, których ja i Hans dokonaliśmy na wyspie. Z tych przemów dowiedziałem się wszakże jednego, że mianowicie większość z Kudłatych zginęła podczas kataklizmu i że została ich tylko garstka, z czego większość stanowili starcy, kobiety i dzieci. Dlatego też, jak uważali doradcy, Wałom nie zagraża już nic z ich strony, przynajmniej przez najbliższych kilka pokoleń. W istocie sam słyszałem w nocy dochodzące z głębi lasu zawodzenia, wyrażające okropny, niemal zwierzęcy, żal i smutek. Dawało to, dowodzili dalej owi bezlitośni mędrcy, okazję Wałom do ostatecznego rozprawienia się z dzikimi i wymordowania ich do nogi, bez oszczędzania nawet dzieci i kobiet. Oczywiście to ja miałem wykonać to miłe zadanie! Kiedy wszyscy powiedzieli już wreszcie, co chcieli powiedzieć, przyszła kolej na Sabilę. Podniosła się z tronu i zwróciła się do nas z prawdziwą elokwencją. Najpierw wyznała, że spotkało ją podwójne nieszczęście – śmierć ojca i człowieka z którym była zaręczona, co kładzie się wielkim smutkiem na jej sercu. Potem, w bardzo wzruszających słowach, podziękowała mnie i Hansowi za wszystko, co zrobiliśmy dla jej ocalenia. Powiedziała, że gdyby nie my, byłaby teraz albo trupem, albo niewolnicą w domu Heu-Heu, który zniszczyliśmy razem z jego panem, uwalniając tym samym i ją, i jej kraj spod władzy krwawego potwora. Następnie w słowach, które najwyraźniej zostały wcześniej przygotowane, stwierdziła, że nie pora teraz opłakiwać martwych, gdyż trzeba myśleć o przyszłości kraju. Dla człowieka takiego jak ja była teraz jedna stosowna nagroda – tron tego kraju, a z nim jej ręka. Dlatego też, idąc za życzeniem swych doradców, ogłasza, że czwartego dnia, licząc od tej chwili, odbędzie się nasz ślub, po czym zostanę ukoronowany na króla. Tymczasem prosi, abym zajął miejsce obok niej (gdzie przygotowano na tę okazję puste krzesło) i złożył pocałunek zaręczynowy. W tym momencie, jak sobie łatwo możecie wyobrazić, przywarłem tak kurczowo do krzesła, że nie ruszyłaby mnie stamtąd żadna siła. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Język przylepił mi się do gardła. Siedziałem nieruchomo jak słup, a te stare osły wpatrywały się we mnie. Sabila patrzyła na mnie kątem oka i czekała. Milczenie zaczynało już wszystkim ciążyć i wtedy Hans, kaszlnąwszy ochryple swym zwyczajem, szepnął mi: – Wstawaj, Baas, i załatw to. Nie jest to takie straszne, jak się wydaje. Pewnie wielu chciałoby się z tobą zamienić. W końcu lepiej pocałować piękną pannę niż dać sobie poderżnąć gardło, a myślę, że tak się skończy, jeśli nie zrobisz tego, czego chcą, bo kobieta, której publicznie odmówiłeś całusa, zmienia się w straszną cholerę. Czułem, że ma rację, więc podszedłem do tego krzesła i zrobiłem to, czego się domagali. O Boże, czułem się tak głupio, że trudno opisać, a tymczasem ci kretyni zaczęli się drzeć z radości jak stado pawianów. Hans szczerzył ironicznie zęby. Była to jednak tylko formalność – zaledwie musnąłem ustami jej czoło. Potem ona złożyła taki sam pocałunek na moim czole. Siedzieliśmy jeszcze przez pewien czas obok siebie, słuchając jakiejś absurdalnej pieśni śpiewanej przez doradców, która opowiadała o zaślubinach bohatera z boginią. Przypuszczam, że została skomponowana specjalnie na tę okazję. Korzystając z tego, że robili wiele hałasu, gdyż płuca mieli bardzo dobre, Sabila powiedziała do mnie cicho, nie odwracając do mnie twarzy, ani nawet nie patrząc na mnie: – Panie, postaraj się wyglądać mniej nieszczęśliwie, bo inaczej zaczną coś podejrzewać i przysłuchiwać się naszej rozmowie. Prawo zabrania nam spotykać się aż do dnia ślubu, ale muszę się z tobą zobaczyć jeszcze tej nocy. Nie obawiaj się – dodała z drwiącym uśmiechem – bo choć ja muszę być sama, ty możesz przyprowadzić swego towarzysza, tym bardziej że to, co chcę ci powiedzieć, dotyczy was obu. Spotkamy się w korytarzu, który prowadzi z tej sali do twego pokoju, o północy, kiedy wszyscy będą już spali. Nie ma tam okien, a mury są grube, więc nikt nas nie zobaczy ani nie podsłucha naszej rozmowy. Tylko nie zapomnij zaryglować za sobą drzwi. Ja zarygluję drzwi prowadzące z tej sali. Rozumiesz? Klaszcząc energicznie w dłonie, aby pokazać, jak mi się podobał występ tego chóru, odpowiedziałem szeptem, że zrozumiałem. – Dobrze. Kiedy zakończą się te śpiewy, oznajmij, że chcesz mnie o coś prosić. Poproś, abym na jutro przygotowała ci łódź i wioślarzy, gdyż chcesz popłynąć na wyspę, żeby przekonać się, czy nie ocaleli tam jacyś Kudłaci. Powiedz, że jeśli okaże się, iż jacyś przeżyli, to trzeba będzie podjąć odpowiednie kroki, aby skończyć z nimi, zanim uciekną. Teraz nic już nie mów. Wreszcie pieśń skończyła się, a z nią cała ceremonia. Sabila wstała z tronu i złożyła mi ukłon, na co ja powstałem i skłoniłem się najlepiej, jak potrafiłem. Potem pożegnaliśmy się publicznie aż do dnia ślubu. Jednak zanim się rozeszliśmy, poprosiłem głośno, żeby pozwolono mi popłynąć na wyspę, a przynajmniej opłynąć ją wokół, podając powody, które mi podsunęła. Odparła na to: – Niech będzie, jak mój pan sobie życzy – i zanim ktokolwiek zdążył zgłosić sprzeciw, wyszła, a z nią służące i Dramana, która – jak mi się wydawało – nie była zadowolona, że sprawy przybrały taki obrót. Przejdę teraz do tego spotkania o północy. O oznaczonym czasie, a właściwie nieco wcześniej, wszedłem do korytarza w towarzystwie Hansa, który wzbraniał się przed tym, mówiąc że: „Gdzie dwoje się bawi, tam we troje nudno”. Staliśmy w ciemnościach i czekaliśmy. Parę minut później otworzyły się drzwi po drugiej stronie korytarza – był bardzo długi – i ukazała się w nich ubrana na biało Sabila, z lampą w dłoni. W tym stroju i w tym otoczeniu wyglądała jeszcze piękniej niż zawsze, zupełnie jak jakaś nieziemska zjawa. Kiedy podeszła do nas, powiedziała bez żadnych wstępów: – Panie, cieszę się, że zgodnie z moją prośbą, czekałeś na mnie. Może prośba ta wydała ci się dziwna, ale zaraz wyjaśnię, co mnie do tego skłoniło. Nie sądzę, abyś przypuszczał, że pragnę małżeństwa z tobą, tym bardziej, że wiem, iż sama myśl o tym jest ci nienawistna. Nie należę do twojej rasy i uważasz mnie za półdzikuskę, którą zrządzeniem losu uratowałeś przed hańbą lub śmiercią. Nie, proszę cię, nie zaprzeczaj. Są chwile, kiedy najlepiej jest mówić prawdę, i dlatego też szczerze wyznaję, że ja także nie chcę tego małżeństwa. Nie chcę, gdyż kochałam Isikora, który w dzieciństwie był towarzyszem mych zabaw, a potem stał się dla mnie kimś więcej. – Rozumiem – przerwałem. – Wiem też, że on kochał ciebie. Dlaczego zatem, będąc na łożu śmierci, tak nalegał, abyśmy się pobrali? – Ponieważ, panie, miał on szlachetne serce. Uważał ciebie za największego człowieka, jakiego kiedykolwiek spotkał, nawet za półboga. Wiem to, bo sam mi mówił. Wierzył, że uczynisz mnie szczęśliwą i będziesz dobrze rządził tym krajem, podnosząc go z długiego snu. A poza tym wiedział, że jeśli mnie nie poślubisz, to zostaniesz zamordowany, razem ze swym towarzyszem. Jeśli pomylił się w tych sprawach, to trzeba pamiętać, że jego umysł był zamroczony działaniem trucizny, bo jestem pewna, że strach nie był jedyną przyczyną jego śmierci. – Rozumiem. Chwała mu – powiedziałem. – Dziękuję, panie. Chcę też, żebyś wiedział, iż choć jestem nieoświecona, to wierzę w istnienie życia po drugiej stronie Bramy Śmierci. Może odziedziczyłam tę wiarę po moich przodkach, którzy czcili innych bogów oprócz tego diabła Heu-Heu... W każdym razie ja w to wierzę. Dlatego mam nadzieję, że kiedy przejdę przez tę bramę, co może nastąpić już niedługo, to po drugiej stronie znowu znajdę Isikora – takiego, jakim był, zanim spadła na niego klątwa Heu-Heu i wypił truciznę podaną mu przez kapłanów, i to jest przyczyna, dla której nie chcę poślubić innego. – Chwała też tobie, pani – mruknąłem. – Raz jeszcze dziękuję, panie. Przejdźmy teraz do innych spraw. Łódź będzie gotowa jutro po południu. Znajdziecie w niej skradzioną wam broń i wszystkie inne wasze rzeczy. Będzie w niej czterech wioślarzy: Ci ludzie znani tu byli jako szpiedzy kapłanów Heu- Heu. W odpowiednim czasie sami mieli zostać kapłanami. Teraz, kiedy Heu-Heu upadł, czeka ich tu śmierć, nie od razu, ale po jakimś czasie. Będzie to pewnie choroba albo nieszczęśliwy wypadek, bo dopóki oni żyją, doradcy Walloo będą obawiać się powrotu władzy Heu-Heu. Ci ludzie dobrze o tym wiedzą i dlatego niczego tak nie pragną, jak uciec stąd jak najszybciej. – Widziałaś się z nimi, Sabilo? Ja nie, ale rozmawiała z nimi Dramana. Powiem ci, panie, jeszcze jedno, jeśli sam się tego nie domyśliłeś. Choć – wyznam – trochę się wstydzę. Dramana też nie chce naszego ślubu, panie. Uratowałeś nie tylko mnie, lecz także Dramanę. Ona, jak Isikor, widzi w tobie półboga. Czyż muszę mówić coś więcej? Chyba tylko to, że z tego powodu woli ona, abyś stąd uciekł i był stracony dla nas obu, niż żebyś został tu i poślubił mnie. Czy dosyć powiedziałam? Dosyć odparłem, gdyż wiedziałem, że mówi prawdę. – Cóż więc tu jeszcze dodać, oprócz tego, że ufam, iż wszystko pójdzie dobrze i następnego dnia, przed świtem, ty i twój sługa będziecie już poza tym przeklętym krajem? A jeśli powiedzie się wam, o czym jestem przekonana, bo kiedy zapadnie zmrok, wasi wioślarze wprowadzą łódź do ujścia rzeki, to pomyśl, proszę czasami o Sabili, nieszczęsnej władczyni przeklętego ludu. Ona codziennie, wstając z łóżka i kładąc się spać, będzie myśleć o tobie, który ocaliłeś ją i cały jej lud od zagłady. Żegnam cię, panie, żegnam cię Światło w Ciemności. Potem ujęła i pocałowała moją dłoń i wyszła. Wtedy po raz ostatni widziałem piękną Sabilę. Nigdy też już o niej nie słyszałem. Ciekaw jestem, czy długo jeszcze żyła. Wydaje mi się, że nie, bo owej nocy widziałem w jej oczach piętno śmierci. Rozdział XVI WYŚCIG ZE ŚMIERCIĄ Tak oto, jak szkocki kaznodzieja, doszedłem wreszcie do ostatniego słowa kazania, na dźwięk którego budzą się nawet najmocniej śpiący wierni. Następny ranek po tym dziwnym nocnym spotkaniu spędziliśmy z Hansem w naszym pokoju, gdyż okazało się, że starodawny zwyczaj Wałów zabrania przyszłemu małżonkowi opuszczać bez specjalnego zezwolenia dom aż do dnia ślubu. Myślę, że zwyczaj ten wziął się z obawy, aby uczucia kandydata na małżonka nie zwróciły się gdzie indziej. W południe zjedliśmy obiad, z tym że jeśli chodzi o mnie, to tylko udawałem, że jem, bo napięcie odebrało mi apetyt. Chwilę potem, ku mojej wielkiej uldze, zjawił się dowódca pilnujących nas strażników, bo taka była w rzeczywistości rola mojej gwardii przybocznej i powiedział, że polecono mu zaprowadzić nas do łodzi, która ma nas zawieźć na to, co pozostało z wyspy. Odparłem, że łaskawie zgadzamy się z nim pójść. Zabrawszy nasz skromny dobytek, łącznie z pakunkiem zawierającym zapasowe ubranie i gałęzie z Drzewa Złudzeń, poszliśmy z dowódcą. Nasi strażnicy, na których twarze nie mogłem już patrzeć, odstawili nas na nabrzeże. Czekała tam mała łódź z czterema wioślarzami o tajemniczych minach, którzy pozdrowili nas, wznosząc w górę wiosła. Najwidoczniej oczyszczono dokładnie teren z łazików i gapiów, gdyż była tam tylko jedna osoba, kobieta w długim płaszczu, którego kaptur zasłaniał jej twarz. Kiedy już mieliśmy wejść do łodzi, kobieta ta podeszła do nas i odrzuciła kaptur z głowy. Była to Dramana. – Panie – powiedziała – przysłała mnie tu siostra, nowa Walloo, abym ci powiedziała, że pod matą w dziobie lodzi znajdziecie te metalowe rury, które plują ogniem, i wszystkie przybory do nich. Kazała mi także powiedzieć, że życzy wam szczęśliwej podróży na wyspę nazywaną dawniej Świętą, na wyspę, której nie chce już nigdy oglądać. Podziękowałem i kazałem pozdrowić Walloo, moją przyszłą żonę, dodając specjalnie głośno, że mam nadzieję, iż niebawem, kiedy „opadnie jej welon”, będę mógł to zrobić osobiście. Potem odwróciłem się, aby wsiąść do łodzi. – Panie zatrzymała mnie Drantana, wyciągając gwałtownie rękę – mam prośbę. Zabierz mnie ze sobą, żebym mogła, teraz kiedy jestem wolna, rzucić ostatnie spojrzenie na wyspę, na której przez tak długi czas byłam niewolnicą. Wyczułem instynktownie, że nadszedł kryzys, który trzeba stanowczo, a nawet brutalnie, zdusić. – Nie, Dramano odparłem szorstko. Zbiegły więzień nie powinien odwiedzać więzienia, w którym go trzymano, zęby jego bramy nie zatrzasnęły się za nim ponownie. – Panie – rzekła na to – niekiedy uwolniony więzień jest tak oszołomiony odzyskaną wolnością, że jego serce zaczyna tęsknić za więzieniem. Jestem posłuszną i kochającą niewolnicą, panie. Błagam, zabierz mnie ze sobą. – Nie, Dramano – powiedziałem raz jeszcze, wskakując do łodzi. – Brak tu miejsca dla jeszcze jednej osoby. Ani tobie, ani mnie nie wyszłoby to na dobre. Żegnaj! Przyglądała mi się ze smutkiem, ale stopniowo smutek ten zaczął przeradzać się w gniew, a potem, mrucząc coś o tym, że została odepchnięta, wybuchnęła płaczem i odwróciła się. Czując się jak złodziej i zdrajca, poleciłem wioślarzom odbić od brzegu. Trudno jednak mnie winić, bo co innego mogłem zrobić? To prawda, że Dramana okazała się dobrą przyjaciółką. Poza tym lubiłem ją. Ale zrewanżowaliśmy się jej za pomoc, uwalniając ją od Heu-Heu, a jeśli chodzi o resztę, to w pewnym momencie trzeba było powiedzieć „koniec”. Gdyby raz weszła do tej łodzi, to – mówiąc metaforycznie – nigdy by już z niej nie wyszła. Niebawem znaleźliśmy się na otwartej wodzie. Świeciło jasno słońce i byłem szczęśliwy, że mam wreszcie za sobą te wszystkie przykre komplikacje i jestem na powrót w czystym, naturalnym otoczeniu. Skierowaliśmy się w stronę wyspy i podpłynęliśmy do miejsca, gdzie znajdowało się starożytne miasto, w którym znaleźliśmy skamieniałych ludzi i zwierzęta. Nie zeszliśmy jednak na brzeg, gdyż wszędzie widać było strużki rozpalonej lawy wpadające do jeziora, a ruiny zniknęły pod grubą warstwą popiołu. Nie sądzę, zęby kiedykolwiek udało się jeszcze komuś zobaczyć te niesamowite pamiątki odległej przeszłości. Opływaliśmy powoli wyspę, aż wreszcie znaleźliśmy się w miejscu, gdzie jeszcze niedawno wznosiła się Skała Ofiar. Teraz zniknęła bez śladu, a z nią wejście do jaskini, ogród Heu-Heu, Drzewo Złudzeń i pola uprawne. Mętne, parujące wody jeziora biły teraz o niskie skały – wszystko, co pozostało ze Świętej Wyspy. Wulkan skurczył się do rozmiarów pagórka krzepnącej z wcina lawy, z którego gasnącego środka wybiegały jeszcze rozżarzone strumyki. Ciekaw jestem, czy jeszcze kiedyś wybuchnie. Z tego, co wiem, jego ogień mógł już znaleźć inne ujście, gdzieś na lądzie. Kiedy skończyliśmy inspekcję wyspy, na której nie ostała się żadna żywa istota, choć parę razy widzieliśmy martwe ciała Heu-Heu unoszące się na wodzie, zachodziło już słońce, a nim znaleźliśmy się z powrotem na wysokości miasta Wałów, nastał zmierzch. Dopóki jednak nie zrobiło się zupełnie ciemno, kierowaliśmy się wprost ku miejscu, z którego wyruszyliśmy na inspekcję. Potem wszakże nasi wioślarze, niedoszli kapłani Heu-Heu, porozumieli się szeptem i zamiast płynąć w stronę lądu, skierowali łódź równolegle do brzegu. Po pewnym czasie dotarliśmy do rzeki. Prawdę mówiąc, było już tak ciemno, że nie zauważyłem nawet, kiedy na nią wpłynęliśmy. Dopiero silny prąd, który poniósł łódź, uświadomił mi, że jesteśmy już na rzece. Po powodzi rzeka płynęła tak wartko, że zacząłem się obawiać, byśmy przy takiej szybkości nie roztrzaskali się o skalisty brzeg albo nie wpadli na jakiś pień, ale nasi wioślarze zdawali się znać każdy jard rzeki i starali trzymać się środka, prawdopodobnie dlatego, że prąd był tam najsilniejszy. Staraliśmy się jednak nie płynąć zbyt szybko, dopóki nie wzejdzie księżyc, który – jako że było zaledwie parę dni po pełni – dawał dosyć światła. Toteż kiedy tylko pokazała się jego tarcza, nasza załoga całą parą wzięła się do wioseł i pomknęliśmy jak strzała. – Myślę, Baas, że jesteśmy już bezpieczni – powiedział Hans – bo mamy takie wyprzedzenie, że ci Walowie nie dogonią nas, choćby nie wiem jak się starali. Masz szczęście, Baas, bo jak te dwie damy zaczęłyby cię ciągnąć, każda w swoją stronę, to rozerwałyby cię na strzępy. Ja też się cieszę, że wreszcie się stamtąd wyrwałem, bo ci idioci, którzy tam mieszkają, tak już mnie zmęczyli, że niedługo wyciągnąłbym kopyta. Przerwał na chwilę, a potem krzyknął z rozpaczą: – Allemaghter! Nie ma się z czego cieszyć, bo zapomnieliśmy o czymś. – O czym? – spytałem z ciekawością. – No jak to, o czym, Baas? O tych czerwonych i białych kamykach, po które się tu wybraliśmy. Ten stary kraansick (to znaczy wariat) Walloo obiecał dać nam, ile zechcemy, zanim Heu-Heu przyłożył mu w łeb kamieniem. Sabila nasypałaby nam ich całą łódź, gdybyśmy ją o to poprosili, i do końca życia nie musielibyśmy już pracować. Siedzielibyśmy sobie w ładnych domach i od rana do wieczora pili najlepszy gin. Z wrażenia zrobiło mi się słabo. Hans miał rację. Zajęty sprawami najpierw życia lub śmierci, a potem wolności lub małżeństwa, zupełnie zapomniałem o diamentach i złocie. Kiedy się jednak, ochłonąwszy nieco, zastanowiłem, to doszedłem do wniosku, że nie potrafiłbym o to poprosić Sabili. Hans pewnie tak, ale ja nie. Zostałby jej po tym jakiś niesmak. Czy mężczyznę, który po tym nocnym pożegnaniu zawołałby ją i przypomniał, że są jeszcze do załatwienia pewne sprawy finansowe, zapłata za wyświadczone usługi, mogłaby nadal uważać za... hm... kogoś nieprzeciętnego? Poza tym, taszcząc wory z bogactwami, moglibyśmy wzbudzić podejrzenia, chyba ze Sabila postarałaby się, żeby umieszczono je w łodzi, tak jak strzelby. Poza tym byłoby nam ciężko i niewygodnie nieść je przez pustynię. Powiedziałem to Hansowi, co wcale nie znaczy, żeby ta sprawa przestała mnie dręczyć, bo jeszcze raz rozwiały się moje nadzieje na bogactwo, a w każdym razie na dostatnie życie. – Życie jest ważniejsze niż złoto – rzekłem sentencjonalnie do Hansa – a honor niż jedno i drugie. Zabrzmiało to jak cytat z Księgi Przysłów, ale miałem wrażenie, że cytuję coś niezbyt dokładnie. Pomyślałem, że na szczęście Hans się w tym nie zorientuje. Okazało się jednak, że wie więcej, niż myślałem, gdyż odpowiedział: Tak, Baas, tak zwykł mawiać twój czcigodny ojciec. Pamiętam też, jak mówił, że lepiej jest w spokoju jeść zielsko, choćby się przeciw temu buntował żołądek, niż mieszkać w wielkim domu z parą złych bab, co by cię na pewno czekało, Baas, gdybyś został u Wałów. No a poza tym jesteśmy teraz bezpieczni, chociaż nie mamy złota i diamentów, które – jak sam mówisz byłoby ciężko nieść. Czuję się tak bezpiecznie, Baas, że się chyba zdrzemnę. Allemaghter! Baas, a to co? – To tylko te nieszczęśliwe kobiety w lesie opłakują swoich zabitych mężów – odparłem niefrasobliwie, bo w uszach nadal rozbrzmiewały mi ich wycie i zawodzenia, poza tym cały czas myślałem o straconych diamentach. – Chciałbym, żeby tak było, Baas. Mogą sobie wyć, aż im głowy odpadną. Wcale mi to nie przeszkadza. Ale to co innego, Baas. To wiosła. Walowie nas gonią. Posłuchaj, Baas! Wytężyłem słuch i rzeczywiście, z przerażeniem usłyszałem regularne odgłosy wioseł bijących o wodę. Wioślarzy musiało być wielu, myślę że z pół setki. Płynęła za nami któraś z ich wielkich łodzi. – To znowu twoja wina, Baas – powiedział Hans. – Dramana tak cię kocha, że nie mogła się pogodzić z myślą, że będzie musiała żyć bez ciebie i wysłała łódź, żeby cię z powrotem przywiozła. Chyba że – dodał z nadzieją w głosie – Sabila przysyła nam w podarunku diamenty, żebyśmy nie zapomnieli o niej. – Ci przeklęci Walowie wiozą nam w podarunku dzidy powiedziałem ponuro. Przygotuj strzelby, Hans, bo nie mam zamiaru dać się wziąć żywcem. Bez względu na to kto wysłał tę łódź, nie było absolutnie żadnych wątpliwości, że jesteśmy ścigani. Zastanawiałem się w duchu, czy rzeczywiście Dramana miała z tym coś wspólnego. Na pewno obszedłem się z nią nieładnie – ale inaczej nie mogłem postąpić – a kobiety są czasami bardzo mściwe. Poza tym Dramana przeszła niezłe przeszkolenie wśród tych łotrów – kapłanów. Mimo to miałem nadzieję, i mam ją nadal, że to nie ona nas zdradziła. Jak było naprawdę, nie dowiedziałem się nigdy. Nasza załoga również usłyszała odgłos wioseł, gdyż niedoszli kapłani wymienili między sobą przestraszone spojrzenia i zaczęli się zwijać jak w ukropie. Dobry Boże, jakżeż oni wiosłowali! Doskonale wiedzieli, że od tego, czy zdołamy ujść pogoni, zależy ich życie. Mijała godzina za godziną i choć łódź była szybka, pogoń zbliżała się coraz bardziej. Czy mogliśmy liczyć na to, że mając tylko czterech wioślarzy, ujdziemy łodzi z pięćdziesięcioosobową załogą? Ścigającą nas łódź dostrzegłem, kiedy mijaliśmy miejsce, gdzie nocowaliśmy w drodze do tego kraju. Poznałem je, gdyż kończył się tam las, a zaczynały wysokie skały. Nasi prześladowcy znajdowali się jakieś pół mili od nas, a ich łódź była jedną z największych, jakimi dysponowali Walowie. Potem nie widziałem ich przez parę godzin, gdyż księżyc znajdował się w takiej pozycji, że jego światło nie docierało do dna kanionu. Słyszałem ich jednak cały czas. Łódź zbliżała się nieubłaganie, jak posokowiec idący tropem zbiegłego niewolnika. Nasi wioślarze zaczęli słabnąć. Zastąpiliśmy z Hansem dwóch z nich, aby trochę odpoczęli i posilili się, a potem daliśmy odpocząć drugiej parze. Straciliśmy jednak przez to trochę dystansu, gdyż nie mieliśmy zbytniej wprawy w wiosłowaniu. Z drugiej jednak strony nurt był tam tak wartki, że to, jak wiosłujemy, nie robiło wielkiej różnicy. W końcu niebo zaczęło szarzeć i po pewnym czasie rozwidniło się nieco także na, dole. Mimo iż światło było nadal słabe i przyćmione, dostrzegłem ścigającą nas łódź. Była nie dalej niż sto jardów od nas. – Doganiają nas, Baas, a mamy przed sobą jeszcze kawał drogi – rzekł Hans. – Niedługo nas złapią. – Wobec tego musimy ich zatrzymać – odparłem ponuro. – Podaj mi ekspres, a sam weź winchester. Potem położyliśmy się na dnie, oparliśmy strzelby o ster i czekaliśmy na okazję. Wkrótce znaleźliśmy się w miejscu, gdzie musiały się osunąć skały, gdyż rumowisko zatarasowało część koryta rzeki, zmieniając ją, teraz, gdy miała tak wiele wody, w rwący strumień. Osunięcie się skał spowodowało też poszerzenie się wąwozu, dzięki czemu wpadało tam więcej światła. Mogliśmy wreszcie ujrzeć naszych prześladowców, co prawda niezbyt wyraźnie, ale w stopniu wystarczającym dla naszych celów. – Mierz nisko, Hans, i wal w nich – powiedziałem i wypaliłem z obu luf w pierwszą parę wioślarzy. Hans poszedł za moim przykładem, ale ponieważ w magazynku winchestera mieści się pięć naboi, strzelał jeszcze, kiedy ja już skończyłem. Skutek był natychmiastowy. Kilku nie wiedziałem dokładnie ilu wioślarzy osunęło się na dno łodzi i podniósł się wielki wrzask. Najwidoczniej wśród trafionych znalazł się sternik lub dowódca, gdyż łódź okręciła się i stanęła w poprzek rzeki, przechylając się, jakby za moment miała się wywrócić. Na chwilę pokazało się jej dno. Posłałem w nie zaraz dwa pociski ekspansywne, licząc na to, że zrobię w mm dziury, choć nie byłem pewien, czy mi się uda, jako że te wydłubane z pni łodzie mają bardzo grube dna. Myślę jednak, że mi się poszczęściło, gdyż kiedy łódź wróciła na kurs, posuwała się już wolniej i raz wydawało mi się, że widzę, jak wylewają z niej wodę. Korzystając z tego, popłynęliśmy dalej. Niestety nasi wioślarze byli już bardzo zmęczeni, a ich dłonie pokryły się pęcherzami. Tylko strach przed pewną śmiercią zmuszał ich do dalszego wysiłku. Jednak i tak posuwaliśmy się coraz wolniej, i to raczej dzięki silnemu prądowi niż wiosłowaniu. Dlatego też pościg znowu zaczął nas doganiać. Prawdopodobnie w tak dużej łodzi znajdowali się, zwyczajem Wałów, zapasowi wioślarze. Rzeka wiła się tam między skałami, tak że widzieliśmy ich tylko od czasu do czasu. Kiedy tylko pojawiali się, brałem winchester i strzelałem, wyrządzając bez wątpienia pewne szkody i opóźniając tym pościg. Wreszcie zakola skończyły się i wpłynęliśmy na ostatni, prosty kawałek, długości około mili, kończący się bagnem, które już opisałem. Płynęliśmy teraz, zarówno ścigani jak i ścigający, bardzo wolno, raczej unosząc się z prądem niż wiosłując, gdyż załogi obu łodzi były skrajnie wyczerpane. Kiedy tylko pozwalała na to widoczność, strzelałem, ale napastnicy zbliżali się do nas uparcie, z ponurą determinacją i w milczeniu, aż w końcu dzieliło ich od nas nie więcej niż dwadzieścia kroków. Wtedy zaczęli rzucać w nas dzidami, z których jedna wbiła się w dno naszej łodzi, tuż obok mojej stopy. Ściany wąwozu zbliżały się tu tak bliska do siebie, że musiałem przestać strzelać, gdyż nie widziałem celu. Poza tym zostało nam niewiele amunicji i chciałem ją zachować dla odparcia ich ostatecznego ataku. Tak zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie rzeka kończyła bieg i po chwili dobiliśmy do mulistego brzegu. Ci z Wałów, którzy nie odnieśli żadnych ran od naszych kul, podjęli ostatnią próbę schwytania nas. W silnym świetle dochodzącym z otwartej przestrzeni przed nami widziałem ich groźne spojrzenia i wywieszone z wysiłku języki. Ryknąłem: – Łapcie rzeczy i szybko na brzeg! Sam złapałem strzelbę i parę przedmiotów, które koło mnie leżały, w tym pozostałe naboje. Reszta zrobiła to samo. Myślę, że w łodzi nie zostało nic, oprócz wioseł. Potem skoczyłem na brzeg i puściłem się skrajem bagna w prawo. Za mną biegli Hans i wioślarze. Pięćdziesiąt, może trochę więcej, jardów dalej, nogi odmówiły mi posłuszeństwa i osunąłem się na ziemię. Byłem tak wyczerpany, że wolałem zginąć niż uciekać dalej. Reszta zwaliła się koło mnie i czekaliśmy na napastników, bo byłem pewien, że zaraz nas zaatakują. Jednak myliłem się. Walowie dali za wygraną. Przez chwilę siedzieli ze zwieszonymi głowami, łapiąc oddech, a potem po raz pierwszy od początku pościgu dal: głośno upust swojej złości, miotając na nas przekleństwa. Szczególnie wściekli byli na niedoszłych kapłanów Heu- Heu. Krzyczeli, że chociaż prawo nie pozwala im ścigać ich dalej, to za to, że opuścili kraj, czeka ich taki sam koniec, jak Isikora. Jeden z alumnów Heu-Heu, dotknięty do żywego, odkrzyknął, żeby lepiej policzyli ilu zostało, to się przekonają, że na razie taki koniec spotkał tych, którzy próbowali przeszkodzić nam w opuszczeniu kraju. Słysząc tak oczywistą prawdę, ścigający zamilkli. Nie powiedzieli też kto ich wysłał w pościg za nami. Złożyli w naszej łodzi ciała paru towarzyszy, którzy zginęli od kul Hansa i moich, i ciągnąc ją za sobą, odpłynęli powoli z powrotem. Wtedy po raz ostatni widziałem tych przystojnych fanatyków i ich przeklęty kraj, gdzie znalazłem się o krok od śmierci albo uwięzienia na całe życie, co byłoby może jeszcze gorsze. – Baas – powiedział Hans, zapalając fajkę – to była niezwykła przygoda. Miło będzie powspominać to kiedyś, choć żałuję, że nie zabiłem więcej tych porywaczy. – Ja nie żałuję. Nie chciałem tego. Strzelałem, bo nie miałem innego wyjścia, i nie chcę nigdy więcej nawet myśleć o tych ludziach. Jeśli mi się kiedyś przyśnią, na co nie mam wpływu, to będzie to koszmarny sen. – Nie chcesz, Baas? Teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, przyjemnie jest pomyśleć, że żyjemy, choć moglibyśmy być już martwi, a za to ci, co żyli, nie żyją i opowiadają o tym Heu- Heu. – To rzecz gustu – mruknąłem. – Ja mam inny niż ty. Hans przez chwilę pykał fajkę w milczeniu, a potem podjął na nowo: – To dziwne, Baas, że nie wysiedli z łodzi i nie próbowali zadźgać nas tymi swoimi dzidami. Chyba bali się strzelb. – Mylisz się, Hans – odparłem. – To odważni ludzie i wcale nie przestraszyli się naszych kul. Oni bali się czegoś gorszego. Bali się klątwy grożącej nie tylko śmiercią, ale też wiecznym potępieniem każdemu, kto opuszcza ten kraj. Tutaj Heu-Heu oddał nam przysługę. – Pewnie w Miejscu Ognia stał się chrześcijaninem i odpłaca dobrem za zło, nadstawiając drugi policzek. W obliczu śmierci źli ludzie stają się często świętoszkami, Baas. Sam się tak czułem, kiedy ci Walowie siedzieli nam na karku, ale teraz czuję się zupełnie inaczej. Pamiętasz, Baas, jak twój czcigodny ojciec mówił, że jeśli kochasz Niebo, to Niebo troszczy się o ciebie i wyciągnie cię z każdego bagna? Właśnie dlatego siedzę tu i palę fajkę zamiast leżeć w brzuchu krokodyla. Gdybyśmy nie zapomnieli o tych kamieniach, to pewnie niebo tak by się o nas nie troszczyło. Ale jest ich tam tyle, że może niebo też o nich zapomniało. – Nie, Hans – odparłem. – Niebo dobrze wiedziało, że gdybyśmy chcieli zabrać z łodzi worki z kamieniami, gałęzie dla Zikalego i całą resztę, to Walowie dopadliby nas, zanim byśmy wyskoczyli na brzeg. Byli przecież zupełnie blisko. – Chyba masz rację, Baas. To było bardzo miło ze strony Nieba. Ale lepiej ruszajmy dalej. Walowie mogą na moment zapomnieć o klątwie i wrócić tu. Niebo to dziwna rzecz, Baas. Czasami nagle zmienia twarz i zaczyna się złościć – zupełnie jak Dramana, kiedy jej powiedziałeś, że nie weźmiesz jej ze sobą. Allan przerwał i pociągnął łyk whisky, a potem powiedział: – No i to koniec tej historii. Cieszę się, że wreszcie do tego dobrnąłem, bo od gadania zupełnie zaschło mi w gardle. Po wielu trudach dotarliśmy z powrotem do wozu, a był już najwyższy czas, ponieważ zostały nam tylko trzy naboje. Tyle musieliśmy wystrzelać, najpierw do Heuheua, kiedy zaatakowali nas na jeziorze, a potem do Wałów na rzece. Zostawiłem na szczęście jeszcze amunicję w wozie i w drodze do domu strzeliłem cztery słonie. Miały potężne ciosy, tak że kiedy je sprzedałem, to prawie zwróciły mi się koszta tej wyprawy. – A czy Zikali zażądał zapłaty za te woły? – spytałem. – Nie, bo powiedziałem mu, że w takim wypadku nie dostanie gałązek z Drzewa Złudzeń. Tak mu zależało na tym magicznym środku, że dał mi woły za darmo. Przez czas naszej nieobecności moje woły już wydobrzały i przybrały na wadze. Dziwna rzecz, ale ten stary łotr wiedział dużo o tym, co się nam przydarzyło, zanim powiedziałem mu choć słowo. Pewnie dowiedział się od tych akolitów Heu-Heu, którzy uciekli z nami. Zapomniałem wam powiedzieć, że po drodze gdzieś zniknęli. Po prostu pewnego dnia stwierdziłem, że ich nie ma. Przypuszczam, że znaleźli sobie gdzieś miejsce jako czarownicy. W takim przypadku zupełnie możliwe, że skontaktowali się z Zikalim, który był szefem tego interesu w tamtej części Afryki, zanim dotarłem do Czarnego Wąwozu. Pierwsze pytanie, które mi zadał, brzmiało: „Dlaczego nie przywiozłeś złota ani diamentów? Gdybyś przywiózł, to byłbyś teraz bogaty, Macumazahnie, a tak dalej będziesz klepał biedę”. – Bo zapomniałem o nie poprosić – odparłem. – Tak, wiem o tym. Było ci tak przykro powiedzieć „Żegnam” pewnej pięknej pani, której imienia nie zdołałem się dowiedzieć, że zapomniałeś o nie poprosić. To jesteś cały ty, Macumazahnie. Ha! Ha! Ha! To cały ty. Potem patrzył przez chwilę w ognisko, przy którym – jak zwykle – siedział i dodał: – Ale myślę, że pewnego dnia, kiedy nie będzie żadnej kobiety, z którą musiałbyś się pożegnać, znajdziesz jeszcze diamenty i zostaniesz bogaty. Tutaj Zikali dobrze trafił, bo jak pamiętacie, stało się tak faktycznie w Kopalniach Króla Salomona, kiedy „nie było żadnej kobiety, z którą musiałbym się pożegnać”. W tym momencie Good odwrócił twarz i Allan pospiesznie wrócił do tematu, bo – zdaje mi się – przypomniał sobie Foulatę i uświadomił sobie, że jego nieopatrzna uwaga sprawiła ból Goodowi. Zikalego bardzo zainteresowała ta historia i zatrzymał mnie parę dni w Czarnym Wąwozie, żebym opowiedział mu wszystko ze szczegółami. Ja wiedziałem, że Heu-Heu jest tylko kukłą – powiedział – ale chciałem, żebyś sam się o tym przekonał i dlatego nic nie powiedziałem. Tak, jak wiedziałem też, że ten przystojny mężczyzna, Isikor, umrze. Ale też nie powiedziałem mu o tym, bo gdybym to zrobił, to mógłby umrzeć, zanim zdążyłby pokazać wam drogę do swojego kraju, i skąd wtedy wziąłbym te gałązki, bez których nie potrafię pokazywać obrazów w płomieniach? No a tak przywieźliście mi sporą wiązkę. Wystarczy do końca moich dni, a skoro Drzewo Złudzeń spaliło się i nie ma takiego drugiego na świecie, to nikt już nie będzie mógł robić takich sztuczek. Cieszę się, że się spaliło, bo nie chcę, żeby się tu pojawił inny czarownik, który byłby tak potężny, jak ja. Dopóki to drzewo rosło, wielki kapłan Heu-Heu był tak potężny, jak ja, ale teraz nie ma ani jego, ani tego drzewa i ja, Zikali, jestem jedynym władcą. Tego właśnie pragnąłem, Macumazahnie, i dlatego posłałem cię do kraju Heu-Heu. – Ty sprytny łajdaku! – krzyknąłem. – Tak, Macumazahnie, jestem tak samo sprytny, jak ty prostoduszny, a moje serce tak czarne, jak moja skóra. Właśnie dlatego jestem potężny, mam władzę nad tysiącami ludzi i zawsze zdobywam to, co chcę, podczas gdy ty nic nie znaczysz, nie masz nad nikim władzy i umrzesz, nie zdobywszy nic z tego, czego pragniesz. Ale w końcu... kto wie, kto wie? Może w innym świecie będzie inaczej. Heu-Heu też był potężny, a gdzie jest teraz? – Nigdy nie było żadnego Heu-Heu. – Zgoda, Macumazahnie, nigdy nie było Heu-Heu, ale byli kapłani Heu-Heu. Czy nie tak samo jest z wieloma innymi bogami? Nie ma ich i nigdy nie było, ale są ich kapłani, którzy potrząsają oszczepem władzy i porażają serca ludzi strachem. Jakie więc to ma znaczenie, że nie ma bogów, skoro jest kapłan, który potrząsa oszczepem władzy i poraża serca wiernych strachem? Bóg jest kapłanem albo kapłan bogiem – wybierz sobie z tego, co chcesz, Macumazahnie. – Nie zawsze, Zikali. Potem, nie chcąc się wdawać z nim w dyskusje na taki temat, spytałem: – Kto wykonał posąg Heu-Heu w Jaskini Złudzeń? Walowie tego nie wiedzieli. – Ja też nie wiem, Macumazahnie. Świat jest bardzo stary i żyły na nich ludy, o których nie wiemy nic. Tak przynajmniej mówi mi mój Duch. Na pewno wykonał go któryś z tych ludów. Lud, który został wyparty ze swoich siedzib i podążył na południe, gdzie ostatni ocaleli jego członkowie ukryli się przed wrogami w tajemniczym miejscu, zamieszkanym przez tak okropnie wyglądających dzikich, że uważano ich za demony. Tam, w jaskini na wyspie pośród jeziora wyrzeźbili obraz swego boga, a może boga tych dzikusów, do których – zdaje się – był podobny. Może ci dzicy wzięli imię od swego boga, a może ich bóg od nich? Kto to wie? W każdym razie, Macumazahnie, kiedy ludzie szukają boga, to czynią go na swoje podobieństwo, tylko większego, brzydszego i gorszego. Tak jest przynajmniej w tym kraju. Jak jest w innych – nie wiem. Często także mówią, że ten bóg był kiedyś ich królem, ponieważ w głębi duszy czczą przodków, którzy dali im życie, jeśli w ogóle coś czczą. Uważają też, że skoro przodkowie dali im życie, to musieli być źli. Pierwszymi bogami, Macumazahnie, byli wielcy przodkowie, a gdyby nie byli źli, to nigdy nie byliby wielkimi. Pomyśl o Lwie Zulusów, kroki Czaka. Nazywają go wielkim, ponieważ był zły i okrutny. Tak samo jest i było z innymi, jeśli się im powiodło, bo jeśli upadli, to ludzie mówią o nich zupełnie inaczej. – Nie jest to piękna wiara, Zikali. – odparłem. – Nie jest, Macumazahnie, ale mało co na świecie jest piękne, z wyjątkiem samego świata. Heuheua nie są piękni, a raczej nie byli, bo myślę, że większość ich zabiłeś, wysadzając w powietrze tę górę. I dobrze zrobiłeś. Nie był piękny Heu-Heu ani jego kapłani. Tylko Walowie, a szczególnie ich kobiety, są piękni, bo w ich żyłach płynie stara krew, stara szlachetna krew, którą wysysał Heu-Heu. – Heu-Heu już nie ma, Zikali. Co się teraz stanie z Wałami? – Nie potrafię powiedzieć, Macumazahnie, ale myślę, że pójdą za Heu-Heu, który zapanował nad ich duszami i ciągnie ich za sobą. Jeśli tak się stanie, to nie ma czego żałować, bo są oni jak spróchniały szczątek drzewa, które kiedyś było wielkie i wspaniałe. Kurz Czasu skrył już wiele takich szczątków. No i co z tego? Rosną inne wspaniałe drzewa, z których w swoim czasie też zostaną tylko szczątki, i tak bez końca. Tak mniej więcej mówił Zikali, choć dużo z tego już zapomniałem. Przypuszczam, że miał rację, ale pamiętam, że jego melancholia i pesymizm tak bardzo mnie przygnębiły, że szybko mu przerwałem. Poza tym, prawdę mówiąc, ta jego przemowa niczego nie wyjaśniła, bo nie dowiedziałem się ani kim byli Walowie i Kudłaci, ani dlaczego czcili Heu-Heu, ani jakie były ich początki, ani jaki będzie ich koniec. Wszystko to pozostało tajemnicą, bo już nigdy o nich nie usłyszałem. Jeśli jacyś podróżnicy odwiedzili później ten rejon, co jest nieprawdopodobne, to raczej nie udało im się popłynąć w górę rzeki, a jeśli tak, to nigdy stamtąd nie wrócili. Tak więc, jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, to musicie się tam sami udać i poszukać. Tylko że, jak – zdaje się – już powiedziałem, ja z wami nie pojadę. – No – powiedział Good – to jest faktycznie znakomita opowieść. Niech mnie powieszą, jeśli potrafiłbym wymyślić lepszą! Tak, Good – odparł Allan, zapalając lampkę nocną – jestem pewien, że nie potrafiłbyś, bo – widzisz – fakty i to, co nazywasz „opowieścią” to dwie zupełnie różne rzeczy. Dobranoc wszystkim.