1389
Szczegóły |
Tytuł |
1389 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1389 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1389 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1389 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WILLIAM TENN
LUDZKI PUNKT WIDZENIA
Prze�o�y� S�awomir Stodulski
DOWCIP
Stworzenie z innego wymiaru sprzedaje literatur� pornograficzn� ze swego �wiata na Ziemi...
WYOBRA�NIA
Polityk szuka absolutnego bezpiecze�stwa tylko po to, aby znale��...
PI�KNO
Spojrzenie na sztuk� wsp�czesn� z przysz�o�ci...
IRONIA
A w�a�ciwie to jakim rodzajem zwierz�cia jest cz�owiek...?
"Czar, humor, wyobra�nia, dowcip i ironia cechuj� tw�rczo�� Williama Tenna"
San Francisco Call - Bulletin
WILLIAM TENN urodzi� si� w 1919 roku. Jest amerykaninem.
"Nale�y do generacji wielkich mistrz�w SF - Asimova, Heinleina, Clarke'a.
Jest mistrzem sytuacji, kt�re najpierw zadziwiaj� i intryguj�, potem zaczynaj� budzi� ciekawo��, troch� nas roz�mieszaj�, by w ko�cu zaskoczy� g��bok� ironi� lub wnikliw� obserwacj� i ocen�.
To ogromna niesprawiedliwo��, �e nie otrzyma� nagrody Nebula do kt�rej kandydowa� i przyk�ad tego, jak bardzo mo�e zawodzi� system przynawania nagr�d w dziedzinie SF. Jego dzie�a s� doskona�ym dowodem na to, �e SF jest literatur� przez wielkie L."
George Zebrovski
SPIS TRE�CI
Program "Ani s�owa"
Jak odkryto Morniela Mathawaya
Dziecko Wednesday
Problem s�u�by
Podzia� stron w sporze
P�askooki potw�r
Ludzki punkt widzenia
Ojciec rodziny
PROGRAM "ANI S�OWA"
Czy byli�my tajni? Je�liby nas jeszcze troch� utajnili, przestaliby�my w og�le istnie�. S�uchaj, wiesz, jak si� oficjalnie nazywali�my w dokumentach wojskowych?
Program "Ani s�owa".
Mo�esz sobie wyobrazic? Je�li d�u�ej nad tym pomy�le�, to zdaje mi si�, �e jednak nie mo�esz. Oczywi�cie, wszyscy pami�taj� t� straszliw� gor�czk� antyszpiegowsk�, w jak� nasz kraj popad� od koniec lat sze��dziesi�tych, kiedy ka�dy pracownik pa�stwowy, nazwijmy go Tom, mia� nad sob� jakiego� Dicka, kt�ry go sprawdza�, a Dick mia� kogo� imieniem Harry, kt�ry z kolei sprawdza� jego - przy czym Harry nie mia� najmniejszego poj�cia, co robi Tom, bo zaufanie nawet do ludzi z kontrwywiadu te� mia�o swoje granice...
Ale �eby mie� o tym prawdziwe poj�cie, trzeba by�o pracowa� nad programem wojskowym o najwy�szym stopniu tajno�ci. Tam zg�asza�e� si� par� razy w tygodniu do psychiatry na SS i HA (Sprawozdanie ze Sn�w i Hipno-Analiza wobec beztroskich cywil�w). Tam nawet genera� dowodz�cy �ci�le strze�onym o�rodkiem badawczym, do kt�rego ci� wyznaczono, nie m�g� pod gro�b� s�du wojennego spyta�, co ty do cholery robisz, i musia� mie� wy��cznik w g�owie, �eby od��cza� wyobra�ni� za ka�dym razem, gdy us�ysza� jaki� wybuch. Tam nasz program nawet w bud�ecie armii nie pojawia� si� pod swoj� nazw�, tylko w rubryce "Badania r�ne", kt�ra to rubryka co roku wzbiera�a wy�szymi sumami, niczym tocz�ca si� kula �niegu. Tam...
W�a�ciwie mo�esz to jeszcze pami�ta�. A jak ju� powiedzia�em, nasz program nazywa� si� "Ani s�owa".
Celem naszego programu by�o nie tylko dotarcie na Ksi�yc i za�o�enie tam sta�ej stacji obs�ugiwanej przez dw�ch ludzi. To zrobili�my ju� w dniu, kt�ry chyba przejdzie do historii, 24 czerwca 1967 roku. W tych czasach szalonych zbroje�, gdy strach przed broni� wodorow� zmieni� nasz kraj w g�st� mas� kipi�c� od histerii, du�o wa�niejsze by�o znale�� si� na Ksi�ycu, nim zrobi to ktokolwiek inny i zanim ktokolwiek si� o tym dowie.
Wyl�dowali�my na p�nocnym kra�cu Mare Nubium, tu� ko�o pasma Retiomontanus i wbiwszy podczas stosownej, chwytaj�cej za serce ceremonii flag�, zaj�li�my si� realizacj� naszych zada�, kt�re tam, na Ziemi, �wiczyli�my tyle razy w k�ko.
Major Monroe Gridley przygotowa� wielk� rakiet� z male�k� kabin� dla pasa�era wracaj�cego na Ziemi�, a mia� nim by� on sam.
Podpu�kownik Thomas Hawthorne pracowicie sprawdza�, czy l�dowanie nie wyrz�dzi�o szk�d w�r�d pojemnik�w z zaopatrzeniem przeno�nymi pomieszczeniami mieszkalnymi.
A ja, pu�kownik Benjamin Rice, pierwszy dow�dca Bazy Wojskowej Nr 1 na Ksi�ycu, jedna za drug� d�wiga�em na swym obola�ym grzbiecie naukowca olbrzymie paki i ustawia�em je sto metr�w od statku, w miejscu, gdzie mia�a stan�� plastykowa kopu�a.
Ka�dy sko�czy� mniej wi�cej w tym samym czasie, zgodnie z harmonogramem, i przeszli�my do Punktu Drugiego.
Monroe i ja zacz�li�my stawia� kopu��. Z prefabrykatami sprawa jest prosta, ale ta budowla by�a tak wielka, �e wymaga�a d�ugotrwa�ego sk�adania. Potem, gdy ju� j� zbudowali�my, czeka� nas prawdziwy problem: ustawienie i uruchomienie ca�ej skomplikowanej aparatury wewn�trznej.
Tymczasem Tom Hawthorne wsadzi� swoj� pulchn� osob� do jednomiejscowej rakiety, kt�ra r�wnocze�nie pe�ni�a rol� szalupy ratunkowej.
Harmonogram wymaga�, aby zrobi� mniej wi�cej trzygodzinny zwiad wok� naszej kopu�y. Uwa�ali�my to za niemal pewn� strat� czasu, paliwa rakietowego i wysi�ku ludzkiego, ale jako zabezpieczenie by�o niezb�dne. Pewnie zwiad mia� wypatrywa� jakich� potwor�w podziwiaj�cych ksi�ycowe krajobrazy. Ale g��wnym jego zadaniem by�o dostarczenie dodatkowego materia�u geologicznego i astronomicznego do raportu, kt�ry Monroe mia� zabra� do sztabu armii na Ziemi.
Tom wr�ci� po czterdziestu minutach. Jego okr�g�a twarz pod przezroczyst� kul� he�mu by�a blada jak brzuch �ledzia. Gdy nam opowiedzia�, co zobaczy�, tak samo zbledli�my.
Zobaczy� drug� kopu��.
- Po drugiej stronie Mare Nubium - gada� w podnieceniu. - Jest troch� wi�ksza od naszej i bardziej p�aska u g�ry. Tak samo jest nieprzezroczysta i ma tu i �wdzie r�nokolorowe plamy. I jest ciemnoszara. To wszystko, co uda�o mi si� zobaczy�.
- A na kopule nie by�o �adnych znak�w? - spyta�em niespokojnie. - Niczyich �lad�w dooko�a?
- Nic, pu�kowniku. - Spostrzeg�em, �e po raz pierwszy od rozpocz�cia podr�y odezwa� si�, u�ywaj�c wojskowego stopnia, co znaczy�o, �e m�wi� powa�nie. - Cz�owieku, nie zazdroszcz� ci podejmowania decyzji!
- Hej, Tom - wtr�ci� si� Monroe. - To nie by�a tylko zaokr�glona wypuk�o�� gruntu, co?
- Jestem geologiem, Monroe, i potrafi� odr�ni� topografi� sztuczn� od naturalnej. Poza tym... - spojrza� do g�ry. - W�a�nie sobie przypomnia�em, �e co� opu�ci�em. Obok kopu�y wida� ma�y �wie�y krater, taki jak od dyszy rakiety.
- Dyszy rakiety? - powt�rzy�em. - Rakiety, m�wisz?
Tom u�miechn�� si� do mnie z niejakim wsp�czuciem.
- Powinienem powiedzie�: dyszy statku kosmicznego. Nie da si� okre�li� po kraterze, jakich urz�dze� nap�dowych u�ywaj� te istoty. Je�li to w czym� pomo�e, to ten krater nie jest taki sam, jakie zostawiaj� nasze tylne silniki.
Oczywi�cie, �e nie by�, Weszli�my wi�c do naszego statku i odbyli�my narad� wojenn�. Wojenn�, co si� zowie. I Tom, i Monroe tytu�owali mnie "pu�kowniku" co drugie zdanie. Kiedy tylko mog�em, m�wi�em do nich po imieniu.
Jednak�e tylko ja mog�em podj�� decyzj�. Co robi�, rzecz jasna.
- S�uchajcie - powiedzia�em na koniec - istnieje kilka mo�liwo�ci. Albo wiedz�, �e tu jeste�my - bo zobaczyli, �e l�dujemy kilka godzin temu lub spostrzegli Toma podczas patrolu - albo nie wiedz�, �e tu jeste�my. Albo s� istotami ludzkimi z Ziemi - w�wczas wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa nale�� do wrogiego narodu - albo s� z innej planety i w�wczas mog� by� nastawieni przyja�nie, wrogo lub tak sobie. Uwa�am, �e zdrowy rozs�dek i zwyk�a procedura wojskowa domagaj� si�, aby traktowa� ich jako wrog�w, chyba �e dowiod� czego� przeciwnego. Tymczasem zachowujmy si� z maksymaln� ostro�no�ci�, �eby nie rozp�ta� mi�dzyplanetarnej wojny z by� mo�e przyjaznymi nam Marsjanami, czy sk�d tam oni pochodz�. Jest nadzwyczaj istotne, aby natychmiast donie�� o tym dow�dztwu armii. Ale poniewa� po��czenie radiowe Ziemi z Ksi�ycem jest jeszcze w fazie projekt�w, jedyny spos�b to wys�anie Monroe'a wraz ze statkiem. Je�li to jednak zrobimy, ryzykujemy, �e nasz garnizon tutaj, czyli Tom i ja, zostanie schwytany w tym czasie. W takim przypadku ich strona wejdzie w posiadanie wa�nych informacji o naszym personelu i sprz�cie, a nasza strona b�dzie wiedzia�a tylko, �e kto� lub co� ma baz� na Ksi�ycu. Tak wi�c naszym najwa�niejszym zadaniem jest zdobycie wi�cej informacji. Dlatego mam propozycj�: ja usi�d� w kopule po��czony lini� telefoniczn� z Tomem, kt�ry b�dzie siedzia� na pok�adzie statku z r�k� na przycisku startu, gotowy do odlotu na Ziemi�, gdy tylko otrzyma rozkaz ode mnie. Monroe poleci tam jednomiejsc�wk� i wyl�duje tak blisko tamtej kopu�y, jak to uzna za bezpieczne. Reszt� drogi przejdzie pieszo i zrobi najlepszy zwiad, jaki jest mo�liwy w kombinezonie kosmicznym. Nie b�dzie u�ywa� radia poza przekazaniem ustalonych bezsensownych sylab, kt�re zrozumiemy jako wyl�dowanie jednomiejsc�wki, oraz wys�aniem ostrze�enia, �ebym kaza� Tomowi startowa�. Je�li go z�api� b�dzie pami�ta�, �e nadrz�dnym celem zwiadowcy jest zdobycie i przekazanie wiadomo�ci o wrogu, wi�c szybko prze��czy radio na maksymaln� g�o�no�� i przeka�e tyle danych, na ile pozwoli czas i refleks wroga. Co o tym s�dzicie?
Obydwaj kiwn�li g�owani. Nie byli tym specjalnie zainteresowani, to nie oni podejmowali decyzje. Ale mnie pokry�a pi�ciocentymetrowa warstwa potu.
- Ja mam pytanie - odezwa� si� Tom. - Dlaczego na zwiad wybra� pan Monroe'a?
- Tak my�la�em, �e o to spytacie - odrzek�em. Wszyscy trzej jeste�my nadzwyczaj ma�o wysportowani, a w wojsku przebywamy, od kiedy zrobili�my doktoraty. Niewielki mia�em wyb�r. Ale przypomnia�em sobie, �e Monroe jest p� krwi Indianinem - Arapaho, prawda, Monroe? - i mam nadziej�, �e odezwie si� w nim duch przodk�w.
- K�opot w tym, panie pu�kowniku - mrukn�� Monroe, wstaj�c z miejsca - �e jestem �wier� krwi Indianinem, a w og�le to... Czy nigdy panu nie m�wi�em, �e m�j pradziadek by� tym jedynym przewodnikiem Custera pod Little Big Horn? Ca�y czas by� przekonany, �e Siedz�cy Byk jest o dziesi�� mil od niego. Mimo to zrobi�, co b�dzie w mojej mocy. A je�li zgin� �mierci� bohatera, czy m�g�by pan przekona� oficera bezpiecze�stwa naszej sekcji, �eby ujawnili moje nazwisko na u�ytek podr�cznik�w do historii? W tej sytuacji uwa�am, �e to przynajmniej mo�na zrobi�.
Oczywi�cie obieca�em, �e zrobi�, co b�dzie w mojej mocy.
Kiedy wyruszy�, zasiad�em w kopule przy telefonie ��cz�cym mnie z Tomem i uczu�em nienawi�� do siebie za to, �e wybra�em Monroe'a do tego zadania. Ale nienawidzi�bym siebie dok�adnie tak samo, gdybym wybra� Toma. A je�li co� si� zdarzy i b�d� musia� nakaza� Tomowi, �eby odlecia�, b�d� siedzie� w tej kopule sam jak palec i czeka�...
- Broz negel! - odezwa� si� przez radio wdzi�czny g�os Monroe'a.
Jednomiejsc�wka wyl�dowa�a.
Wola�em nie u�ywa� telefonu do pogaw�dek z Tomem, boj�c si�, �e uleci mi jakie� wa�ne s�owo lub zdanie od naszego zwiadowcy. Siedzia�em wi�c i nat�a�em s�uch. Po chwili us�ysza�em:
- Miszgaszu! - co oznacza�o, �e Monroe jest w pobli�u tej drugiej kopu�y i czo�ga si� w jej stron�, korzystaj�c z os�ony kamieni.
A potem zapad�a cisza.
W chwil� p�niej zrelacjonowa�em Tomowi, co si� sta�o.
- Biedny Monroe - szepn�� tylko. Wyobra�a�em sobie wyraz jego twarzy.
- S�uchaj, Tom - zacz��em. - Je�li teraz odlecisz, dalej nie b�dziesz m�g� przekaza� nic wa�nego. S�dz�, �e po schwytaniu Monroe'a, to co� z tej drugiej kopu�y b�dzie nas szuka�. Dopuszcz� je na tyle blisko, �eby�my mogli si� dowiedzie�, jak wygl�daj�, a przynajmniej czy to s� istoty ludzkie, czy nie. Ka�da informacja o nich jest wa�na. Krzykn� ci to, a ty wci�� b�dziesz mia� mn�stwo czasu, �eby odlecie�. W porz�dku?
- Pan tu jest szefem, pu�kowniku - rzek� �a�obnym tonem. - �ycz� szcz�cia.
A potem mog�em ju� tylko czeka�. W kopule nie by�o jeszcze tlenu, wi�c musia�em w siebie wcisn�� kanapk� wyci�gni�t� z kieszeni kombinezonu. Siedzia�em tam i my�la�em o naszej wyprawie. Dziewi�� lat, taka �cis�a tajemnica, tyle pieni�dzy wydanych na �amig��wki tych bada� - i do czego dosz�o? �e czekam sobie, a� ogie� z jakiej� niewyobra�alnie silnej broni zetrze mnie z powierzchni Ki�yca. Rozumia�em ostatni� pro�b� Monroe'a. Cz�sto mieli�my uczucie, �e nasi bezpo�redni prze�o�eni nie chc�, aby�my nawet my wiedzieli, nad czym pracujemy. Naukowcy te� s� lud�mi, pragn� uznania dla swoich dzie�. Mia�em nadziej�, �e ta ca�a wyprawa zostanie zapisana w podr�cznikach do historii, ale teraz nie zanosi�o si� na to.
Dwie godziny p�niej statek zwiadowczy wyl�dowa� niedaleko kopu�y. Otworzy�y si� drzwi i ze swojego stanowiska przy wej�ciu do kopu�y ujrza�em, �e Monroe wychodzi i zmierza w moim kierunku.
Zaalarmowa�em Toma i kaza�em mu uwa�nie s�ucha�.
- To mo�e by� jaka� sztuczka... mogli go nafaszerowa� narkotykami...
Ale nie wygl�da� na takiego - przynajmniej niezupe�nie.
Odepchn�� mnie, wszed� do �rodka i usiad� na skrzynce, opieraj�c si� o �cian� kopu�y. Nogi w wysokich butach za�o�y� na drug�, mniejsz� skrzynk�.
- Jak si� masz, Ben - zapyta� jowialnie. - Co u was s�ycha�?
�achn��em si�.
- No i? - G�os mi si� lekko �ama� z emocji.
- No i co? - uda� zdumienie. - Aa, o to ci chodzi. Ta druga kopu�a, chcia�by� wiedzie�, kto w niej jest. Masz prawo by� ciekaw, Ben, niew�tpliwie. Przyw�dca �ci�le tajnej wyprawy, jak nasza - nazywaj� nas Program "Ani s�owa", co Ben? - znajduje na Ksi�ycu drug� kopu��. My�li, �e to on pierwszy wyl�dowa� tu, wi�c oczywi�cie chce...
- Majorze Monroe Gridley! - nie wytrzyma�em. - Sta�cie na baczno�� i z��cie raport, natychmiast! - Tak naprawd�, to czu�em, jak mi mr�wki �a�� po grzbiecie.
Monroe opar� si� o �cian� kopu�y.
- To tak si� to robi w wojsku - cmokn�� z podziwem. - Jak to m�wi� rekruci: mo�na robi� dobrze, mo�na robi� �le, mo�na i po wojskowemu. Tylko �e mo�e by� jeszcze inaczej. - Za�mia� si�. - Zupe�nie inaczej.
- Co� z nim nie tak - us�ysza�em szept Toma w s�uchawkach. - Ben, co� go tam musia�o strasznie wkurzy�.
- W tej drugiej kopule nie ma �adnych istot z innej planety - zapewni� mnie Monroe w nag�ym przyp�ywie zdrowego rozs�dku. - Nie, to s� na pewno ludzie, i to z Ziemi. Zgadnij, sk�d?
- Zabij� ci� - ostrzeg�em go. - Przysi�gam, �e ci� zabij�, Monroe. Sk�d oni s� - z Rosji, z Chin, z Argentyny?
- A c� w tym by�oby tajemniczego? - skrzywi� si�. No, dalej, zgaduj jeszcze raz!
D�ugo wpatrywa�em si� w niego.
- Jedynym innym krajem...
- Tak jest - ucieszy� si�. - Zgad� pan, pu�kowniku. Ta druga kopu�a zosta�a postawiona przez Marynark�. T� cholern� marynark� wojenn� Stan�w Zjednoczonych.
JAK ODKRYTO MORNIELA MATHAWAYA
Wszyscy dziwi� si� zmianom, jakie zasz�y w �yciu Morniela Mathawaya, od czasu kiedy odkryto jego talent. Wszyscy z wyj�tkiem mnie. Pami�taj� go jako niedomytego i pozbawionego zdolno�ci pacykarza z Greenwich Village, kt�ry co drugie zdanie rozpoczyna� od "ja", a co trzecie ko�czy� na "mnie". Narzuca� wszystkim to dobre o sobie mniemanie podszyte niepewno�ci� cz�owieka, kt�ry podejrzewa, �e w rzeczywisto�ci nale�y do drugiej albo i ni�szej kategorii. Ka�da z nim rozmowa sprawia�a, �e chcia�o si� zatka� uszy wobec tych wszystkich niezno�nych przechwa�ek.
Rozumiem t� jego przemian�, krytyczne podej�cie do samego siebie, a tak�e jego nag�y, niezwyk�y sukces. No, ale w ko�cu by�em przy nim tego dnia, kiedy "odkryto" jego talent, cho� mo�e nale�a�oby to inaczej uj��, zwa�ywszy, jak ca�kiem niemo�liwa - tak, powiedzia�em "niemo�liwa" zamiast "nieprawdopodobna" - jest ta ca�a sprawa. Wiem tylko, �e gdy pr�buj� co� z tego zrozumie�, to od nadmiaru my�lenia dostaj� zaparcia, b�lu g�owy i odk�ada mi si� kamie� w nerkach.
Tamtego dnia rozmawiali�my o jego talencie. Siedzia�em, zachowuj�c z trudem r�wnowag�, na drewnianym krze�le w jego ma�ym nie dogrzanym mieszkaniu - atelier na Bleecker Street. Wiedzia�em ju�, �e nie nale�y siada� w fotelu.
Z pomoc� tego fotela Morniel op�aca� praktycznie ca�e komorne. By� on wytartym do cna k��bem przybrudzonej tapicerki, kt�ra stercza�a wysoko z przodu, a z ty�u g��boko si� zapada�a. Kiedy si� w tym siada�o, r�ne rzeczy zaczyna�y ci wypada� z kieszeni - drobne, klucze, portfel, wszystko - i gin�� w d�ungli zardzewia�ych spr�yn i nadpr�chnia�ego drewna.
Za ka�dym razem, kiedy kto� przychodzi� po raz pierwszy, Morniel z wielkimi honorami sadza� go na tym "bardzo wygodnym fotelu". A gdy biedak bole�nie skr�ca� si�, pr�buj�c znale�� kawa�ek miejsca pomi�dzy spr�ynami, oczy Morniela ja�nia�y i ca�y pok�j wype�nia� si� jego u�miechem. Bo im bardziej kto� si� rusza�, tym wi�cej rzeczy mu wypada�o z kieszeni.
Po wyj�ciu go�cia rozkr�ca� fotel i podlicza� doch�d, niczym w�a�ciciel sklepu sprawdzaj�cy kas� po wielkiej wyprzeda�y.
K�opot polega� na tym, �e siedz�c na drewnianym krze�le nale�a�o bardzo uwa�a�. Krzes�o by�o kulawe.
Morniel nic nie traci� - zawsze siada� na ��ku.
- Nie mog� si� doczeka� dnia - zwyk� by� mawia� - kiedy jaki� kupiec, jai� krytyk, kto� z odrobin� oleju w g�owie przyjdzie obejrze� moje prace. Ja mam racj�, Dave, wiem, �e mam racj�; tylko jestem po prostu zbyt dobry. Wiesz, czasem a� si� boj�, gdy pomy�l� sobie, jaki jestem dobry. Chyba zbyt wiele talentu jak na jednego cz�owieka.
- No - pr�bowa�em odpowiedzie� - zawsze jeszcze...
- Nie �eby zbyt wiele talentu jak na mnie - ci�gn�� jakby w obawie, �e mog�em go �le zrozumie�. - Na szcz�cie mam w sobie do�� wielko�ci, �eby to unie��, jestem pot�ny w duchu. Ale kto� inny, kto� mniejszego pokroju nie wytrzyma�by takiej pe�ni percepcji, tego zrozumienia undywidualnej duchowo�ci, jak by to mo�na uj��. Jego m�zg po prostu by p�k� pod takim ci�arem. Ale nie m�j, Dave, nie m�j.
- To dobrze - ucieszy�em si�. - Mi�o mi to s�ysze�. A teraz, je�li nie masz...
- Wiesz, o czym dzi� rano my�la�em?
- Nie - b�kn��em zbity z tropu. - Ale szczerze m�wi�c naprawd�...
- My�la�em o Picassie, Dave. O Picassie i Roualt. Poszed�em sobie na spacer w stron� targu, �eby zje�� jakie� �niadanie - wiesz, stary chwyt Morniela, r�ka szybsza ni� oko - i zacz��em rozmy�la� o wsp�czesnym malarstwie. Du�o o tym my�l�, Dave. Martwi mnie to.
- Tak? - spyta�em bez zainteresowania. Hm, ja raczej...
- Poszed�em ulic� Bleecker, skr�ci�em do parku przy Washington Square i id�c, tak sobie my�la�em: kto naprawd� robi co� istotnego we wsp�czesnym malarstwie, kto jest rzeczywi�cie i bezapelacyjnie wielki? Mog�em wymieni� tylko trzy nazwiska: Picasso, Roulat - i ja. W tej chwili nie ma nikogo wi�cej, kto by robi� co� warto�ciowego i oryginalnego. Tylko trzy nazwiska spo�r�d ca�ego t�umu ludzi, kt�rzy w tej chwili na �wiecie pracuj� p�dzlem; tylko trzy nazwiska i koniec. Przez to poczu�em si� bardzo samotny, Dave.
- Rozumiem ci� - pocieszy�em go. - Ale w ko�cu...
- I wtedy zada�em sobie pytanie: dlaczego tak si� dzieje? Czy geniusz absolutny zawsze by� tak� rzadko�ci�, czy w ka�dym okresie czasu jest go statystycznie tyle samo czy te� jest inny pow�d, w�a�ciwy tylko naszym czasom? I czemu nieuchronne odkrycie mojego talentu tak si� odwleka? D�ugo nad tym my�la�em, Dave. My�la�em nad tym dok�adnie i z pokor�, bo to bardzo wa�ne pytanie. I oto, co wymy�li�em.
Podda�em si�. Opar�em si� tylko wygodnie - oczywi�cie nie za mocno - i s�ucha�em, jak rozwija teori� estetyki, kt�r� ju� z dziesi�� razy opowiedzia�o mi dziesi�ciu innych malarzy z Village. R�nili si� tylko w kwestii odpowiedzi na pytanie, kto konkretnie jest uwie�czeniem i najdoskonalszym �yj�cym przyk�adem tej estetyki. Morniel, jak ju� si� pewnie zorientowali�cie, uwa�a�, �e to on.
Przyjecha� do Nowego Jorku z Pittsburga jako wysoki, niezgrabny ch�opak, kt�ry niech�tnie si� goli�, ale wierzy� w sw�j talent malarski. W tamtych czasach podziwia� Gauguina i pr�bowa� kopiowa� go na p��tnie. Z akcentem, kt�ry mia� by� filmowym akcentem z Brooklynu, a w rzeczywisto�ci by� czyst� mow� pittsbursk�, m�g� godzinami dyskutowa� o "mistyce" ludowej prostoty.
Szybko da� sobie spok�j z tym Gauguinem, gdy tylko poszed� na par� wyk�ad�w do Ligi Student�w Sztuk Pi�knych i zapu�ci� pierwsz� niechlujn� blond br�dk�. Ostatnio wynalaz� now� technik�, kt�r� nazywa� "plama na plamie".
By� kiepskim malarzem, co do tego nie by�o dw�ch zda�. M�wi� to, polegaj�c nie tylko na w�asnej opinii - a mieszka�em w jednym pokoju z dwoma malarzami; z jedn� malark� nawet przez rok by�em �onaty - ale na zdaniu obeznanych z tym ludzi, kt�rzy nie maj�c w tym w�asnego interesu, dok�adnie obejrzeli jego prace.
Jedno z tych malowide� Morniel bardzo chcia� mi podarowa� i pomimo protest�w, osobi�cie powiesi� mi nad kominkiem. Pewien znany krytyk sztuki wsp�czesnej, kt�remu opad�a szcz�ka na widok tego dzie�a, powiedzia�:
- Nie chodzi o to, �e niczego istotnego od strony graficznej to nie przedstawia, ale on nawet nie stawia sobie problem�w natury, nazwijmy to, malarskiej. Jak by� to nazywa�: biel z biel�, plama na plamie, bezprzedmiotowo��, neoabstrakcjonizm, tu po prostu niczego nie ma, niczego! Jeszcze jeden krzykliwy, niechlujny, sfrustrowany dyletant, kt�ry tylko za�mieca Village.
Czemu wi�c sp�dza�em czas z Mornielem? No c�, mieszka�, po pierwsze, tu� za rogiem. Mia�, na sw�j pomylony spos�b, barwn� osobowo��. A kiedy ca�� noc siedzia�em nad wierszem, kt�ry nijak si� nie uk�ada�, cho�by dla relaksu dobrze by�o zb��dzi� do jego atelier na rozmow� nie maj�c� nic wsp�lnego z literatur�.
K�opot w tym - o czym wiecznie zapomina�em - �e prawie nigdy nie by�a to rozmowa, lecz monolog, w kt�ry ledwie od czasu do czasu udawa�o mi si� co� wtr�ci�.
Widzicie, r�nica mi�dzy nami by�a taka, �e moje wiersze zosta�y wydane, cho�by nawet w kiepsko odbitych magazynach eksperymentalnych, utrzymuj�cych si� z subskrypcji. On nigdy nie zrobi� wystawy. Nawet jednej.
By� jeszcze jeden pow�d, dla kt�rego utrzymywa�em z nim przyjacielskie stosunki. A mia�o to zwi�zek z tym jedynym talentem, kt�ry naprawd� posiada�.
Ledwie mi starcza na �ycie, przynajmniej je�li chodzi o koszty utrzymania. Takie rzeczy, jak dobry papier czy ciekawe ksi��ki do mojej biblioteczki s� tym, czego zawsze po��da�em, ale co zawsze mocno wykracza�o poza moje finansowe mo�liwo�ci. Kiedy owo po��danie staje si� nie do zniesienia - na przyk�ad z powodu �wie�o wydanego tomu Wallace'a Stevensa - zbaczam do Morniela i m�wi� mu o tym.
Potem idziemy do ksi�garni - wchodz�c do niej osobno. Ja zaczynam rozmow� z w�a�cicielem o jakim� bardzo kosztownym albumie dla koneser�w, kt�ry zamierzam zam�wi� i gdy tylko zajm� ca�� jego uwag�, Morniel podprowadza Stevensa - za kt�rego oczywi�cie zap�ac�, gdy tylko troch� stan� na nogach.
Jest w tym absolutnie cudowny. Nigdy nie widzia�em, �eby ktokolwiek go podejrzewa�, nie m�wi�c ju� o z�apaniu. Rzecz jasna, musz� odwdzi�czy� si� za przys�ug�, robi�c to samo w sklepie z artyku�ami malarskimi, �eby Morniel m�g� odnowi� sw�j zapas p��tna, farb i p�dzli, ale na d�u�sz� met� to mi si� op�aca. Jedyne minusy tego to niezno�na nuda, jak� musz� �cierpie�, s�uchaj�c jego tyrad i wyrzuty sumienia, poniewa� wiem, �e jemu do g�owy nie przyjdzie za to wszystko zap�aci�. Dobra, ale ja zap��c�, gdy tylko b�d� m�g�.
- Nie mog� by� a� taki wyj�tkowy - ci�gn�� sw�j monolog. - Musz� si� rodzi� inni ludzie z zadatkami na tak wielki talent, ale ginie on, zanim osi�gn� dojrza�o�� artystyczn�. Jak? I dlaczego? No wi�c, rozwa�my rol� spo�ecze�stwa...
I w�a�nie wtedy pierwszy raz to ujrza�em. Kiedy powiedzia� s�owo "spo�ecze�stwa", ujrza�em t� purpurow� zmarszczk� na przeciwleg�ej �cianie, l�ni�cy zarys jakiego� pud�a i l�ni�cy zarys siedz�cego w �rodku cz�owieka. Wisia� jakie� p�tora metra nad pod�og� i wygl�da�, jakby przes�ania�y go fale gor�cego powietrza. A potem �ciana zn�w by�a pusta.
By�o to pod koniec roku, a wi�c za p�no na gor�ce powietrze. I nigdy przedtem nie mia�em omam�w wzrokowych. Uzna�em, �e usia�y to by� zacz�tki nowej szczeliny w �cianie u Morniela. To miejsce trudno by�o nazwa� atelier: zwyk�e, pe�ne przeci�g�w mieszkanie bez ciep�ej wody, z kt�rego jaki� lokator usun�� �cianki dzia�owe, �eby mie� jeden d�ugi pok�j. Znajdowa�o si� na najwy�szym pi�trze i dach od czasu do czasu przecieka�, a �ciany pokryte by�y grubymi, falistymi smugami na pami�tk� strumieni wody.
Ale sk�d ta purpura? I sk�d ten zarys cz�owieka wewn�trz pud�a? Troch� za sprytne jak na zwyk�e p�kni�cie w �cianie. I gdzie nagle si� podzia�o?
-... ten odwieczny konflikt z jednostk�, kt�ra chce utrzyma� niezale�no�� - podkre�li� Morniel. - �eby nie wspomnie�...
Kilka wysokich ton�w zabrzmia�o szybko jeden po drugim. I w�wczas, tym razem na �rodku pokoju i zaledwie metr nad ziemi� zn�w pokaza�y si� purpurowe linie - wci�� mgliste, wci�� prze�wituj�ce i wci�� z tym zarysem cz�owieka po�rodku.
Morniel przerzuci� nogi przez kraw�d� ��ka i wpatrzy� si� w ten obraz.
- Co u... - zacz��.
I znowu ca�e urz�dzenie znikn�o.
- C-co... - zaj�kn�� si� Morniel. - Co si� tu dzieje?
- Nie wiem - odpowiedzia�em zgodnie z prawd�. - Ale cokolwiek to jest, s�dz�, �e pr�buj� trafi� w cel.
Zn�w zabrzmia�y tamte wysokie d�wi�ki. A purpurowa skrzynia ukaza�a si� naszym oczom, spoczywaj�c bezpiecznie na pod�odze. Ca�y czas ciemnia�a i nabiera�a kszta�t�w. D�wi�ki wspina�y si� po skali, jednocze�nie cichn�c, a� gdy skrzynia nie by�a ju� przezroczysta, znik�y zupe�nie.
W skrzyni rozsun�y si� drzwi. Wyszed� jaki� cz�owiek ubrany w co�, co zdawa�o si� sk�ada� z samych fr�dzli.
Spojrza� najpierw na mnie, a potem na Morniela.
- Pan Morniel Mathaway? - spyta� grzecznie.
- T-tak - wyj�ka� Morniel, cofaj�c si� w okolice lod�wki.
- Panie Mornielu Mathaway - rzek� uroczy�cie cz�owiek ze skrzyni. - Nazywam si� Glescu. I przynosz� panu pozdrowienia z roku 2487.
�aden z nas nie wiedzia�, o co chodzi, wi�c pozostawili�my to bez odpowiedzi. Podnios�em si� z krzes�a i stan��em obok Morniela, czuj�c niejasno, �e lepiej trzyma� si� czego� znanego.
I przez chwil� wszyscy stali�my bez ruchu. Osobliwa scena.
"Rok 2487" - pomy�la�em sobie. W �yciu nie widzia�em kogo� tak ubranego. Co wi�cej, nigdy nie wyobra�a�em sobie, �e kto� mo�e by� tak ubrany, a moja wyobra�nia potrafi wywija� kozio�ki. To ubranie nie by�o ca�kiem przezroczyste, a jednak nie ca�kiem zas�ania�o. Mo�na by je nazwa� pryzmatycznym, bo wci�� l�ni�y na nim r�ne kolory przeskakuj�ce po fr�dzlach. Musia�a w tym by� jaka� prawid�owo��, ale na pewno nie taka, kt�r� m�g�bym dostrzec i rozpozna�.
A sam cz�owiek, �w pan Glescu, by� tego samego wzrostu co Morniel i ja, i nie wygl�da� na du�o starszego. Ale by�o w nim co� - nie wiem, mo�na by to nazwa� klas�, autentyczn�, olbrzymi� klas� - co zmusi�oby do pos�uchu ksi�cia Wellingtona. Dobrze wychowany, mo�e o to tu chodzi�o. W takim razie by� najlepiej wychowanym cz�owiekiem, jakiego w �yciu widzia�em.
Zrobi� krok naprz�d.
- A teraz - rzek� g��bokim, cudownie brzmi�cym g�osem - jak ka�e dwudziestowieczny obyczaj, podamy sobie d�onie.
Tak wi�c, jak ka�e dwudziestowieczny obyczaj, podali�my mu d�onie. Najpierw Morniel, potem ja - obydwaj bardzo ostro�nie. Pan Glescu podawa� nam r�k� bardzo niezgrabnie, co przywiod�o mi na my�l farmera z Iowy, kt�ry pierwszy raz w �yciu je pa�eczkami.
Po sko�czonej ceremonii stan�� naprzeciw nas, ca�y promieniej�c. Cho� bardziej w stron� Morniela ni� moj�.
- Co za chwila, prawda? - westchn��. - Co za wspania�a chwila!
Morniel nabra� powietrza w p�uca i ju� wiedzia�em, �e na co� si� przyda�o nagabywanie facet�w od reklamy, kt�rzy wyskakiwali ci przed nosem na schodach i proponowali usuni�cie wyrostka. Przychodzi� do siebie, jego umys� zn�w zaczyna� pracowa�.
- Pan powiedzia� "co za chwila"? - zainteresowa� si�. - A c� w niej takiego nadzwyczajnego? Czy pan mo�e wy-wynalaz� podr�e w czasie?
Pan Glescu roze�mia� si� serdecznie.
- Ja? Podr� w czasie? Ach, nie. Nie, nie! Podr� w czasie wynalaz�a Antoinette Ingeborg, ale to jeszcze wasza przysz�o��. Nie warto wchodzi� w szczeg�y, zw�aszcza �e mam tylko p� godziny.
- Dlaczego p� godziny? - spyta�em nie dlatego, �e by�em ciekaw; po prostu chcia�em si� w��czy� do rozmowy.
- Tylko tak d�ugo mo�na utrzyma� skindrom - wyja�ni�. - Skindrom jest to - hm, nazwijmy to urz�dzeniem transmisyjnym, kt�re umo�liwia mi ukazanie si� w waszym czasie. Wymaga to takiego wydatku energii, �e podr� w przesz�o�� odbywa si� tylko raz na pi��dziesi�t lat. Ten przywilej przyznaje si� jako co� w rodzaju Gobla. Chyba dobrze powiedzia�em. To jest Gobel, tak? Taka nagroda w waszych czasach.
- Nie chodzi panu przypadkiem - b�ysn�a mi my�l - o Nobla? Nagrod� Nobla?
Przytakn�� mi entuzjastycznie.
- Tak jest! Nagroda Nobla! Taka podr� jest przyznawana wyr�niaj�cym si� naukowcom, jako rodzaj nagrody Nobla. Co pi��dziesi�t lat cz�owiek wybrany przez gardunax jako najwybitniejszy i tak dalej. Do tej pory oczywi�cie zawsze dostawa� j� jaki� historyk, no i marnowali j� na ogl�danie obl�enia Troi, pierwszego wybuchu atomowego w Los Alamos, odkrycia Ameryki, takie tam. Ale w tym roku...
- Tak? - ponagli� go Morniel dr��cym g�osem. Nagle obaj przypomnieli�my sobie, �e pan Glescu zna� jego nazwisko. - A jak� dziedzin� nauki pan si� zajmuje?
Pan Glescu lekko sk�oni� g�ow�.
- Jestem krytykiem sztuki. Moja specjalno�� to historia sztuki. A w dziedzinie historii sztuki zajmuj� si�...
- Czym!? - prawie krzykn�� Morniel, a g�os mu autentycznie dygota�. - Czym pan si� zajmuje?
Zn�w lekkie skinienie g�ow�.
- Panem, panie Mathaway. W moich czasach, mog� to bez obawy powiedzie�, jestem najwi�kszym �yj�cym autorytetem w dziedzinie �ycia i tw�rczo�ci Morniela Mathawaya. Zajmuj� si� w�a�nie panem.
Morniel zblad�. Po omacku doszed� do ��ka i usiad� ostro�nie, jakby by� z porcelany. Kilka razy otworzy� i zamkn�� usta i wygl�da�o na to, �e nie mo�e wydoby� z siebie ani s�owa. Wreszcie prze�kn�� �lin�, zacisn�� pi��i i wzi�� si� w gar��.
- Czy... czy chce pan powiedzie� - uda�o mu si� w ko�cu wymamrota� - �e jestem s�awny? Tak s�awny?
- S�awny? M�j drogi panie, pan jest wi�cej ni� s�awny. Jest pan jednym z nie�miertelnych, kt�rych wyd� rodzaj ludzki. Jak to uj��em - do�� trafnie, je�li wolno mi tak powiedzie� - w swojej ostatniej ksi��ce zatytu�owanej "Mathaway - cz�owiek, kt�ry ukszta�towa� przysz�o��": "Jak�e rzadko zdarza�o si� pojedynczym ludzkim wysi�kom..."
- A� taki s�awny. - Jasna br�dka trz�s�a mu si� jak u dziecka, kt�re gotowe jest rozp�aka� si�. - Taki s�awny!
- Taki s�awny - potwierdzi� pan Glescu. - Kto rozpocz�� epok� wsp�czesnego malarstwa ja�niej�cego w ca�ej swej krasie? Czyje wzory i specyficzne ��czenie kolor�w zdominowa�y architektur� na przestrzeni ostatnich pi�ciu wiek�w, kto jest odpowiedzialny za uk�ad naszych miast, za kszta�t ka�dego dzie�a sztuki, za sam� tkanin� naszych ubra�!
- Czy�bym ja? - spyta� s�abo Morniel.
- Pan! �aden inny cz�owiek na przestrzeni wiek�w nie wywar� tak wielkiego wp�ywu na wzornictwo ani na �adn� inn� dziedzin� sztuki przez tak d�ugi okres czasu! Z kim�e mam pana por�wna�? Do kt�rego artysty z przesz�o�ci m�g�bym pana por�wna�?
- Rembrandt? - podsun�� nie�mia�o Morniel. Wyra�nie stara� si� mu pom�c. - Da Vinci?
- Rembrandt i da Vinci w jednym rz�dzie z panem? - Pan Glescu za�mia� si� pogardliwie. Ale� to �mieszne! Gdzie� im do pa�skiej wszechstronno�ci, rozsmakowania w wymiarze kosmicznym, wyczucia wszechogarniania. Nie, �eby znale�� godne pana por�wnanie, trzeba by wyj�� poza malarstwo, mo�e w stron� literatury. Mo�e Szekspir ze swoim rozmachem, poezj� pobrzemiewaj�c� d�wi�kiem organ�w, z jego przeogromnym wp�ywem na p�niejszy j�zyk - ale chyba nawet Szekspir, obawiam si�, �e nawet Szekspir... - Potrz�sn�� smutnie g�ow�.
- Och! - j�kn�� Morniel Mathaway.
- Skoro o Szekspirze mowa - wtr�ci�em - czy zna pan przypadkiem poet� nazwiskiem David Dantziger? Czy du�o jego dzie� si� osta�o?
- Czy to pan?
- Tak - wpatrzy�em si� b�agalnie w cz�owieka z roku 2487. - To ja, David Dantziger.
Zmarszczy� czo�o.
- Chyba sobie nie przypominam... Do kt�rej ze szk� poetyckich pan nale�y?
- Hm, r�nie to nazywaj�. Najcz�ciej antyima�y�ci. Tak, antyima�y�ci albo postima�y�ci.
- Nie - odrzek� pan Glescu po kt�tkim namy�le. - Jedynym poet�, jakiego pami�tam z tego czasu i tej cz�ci �wiata, jest Peter Tedd.
- A kt� to jest Peter Tedd? Nigdy o takim nie s�ysza�em.
- Widocznie jeszcze nie odkryto jego talentu. Ale prosz� pami�ta�, �e jestem krytykiem sztuki, a nie literatury. Jest ca�kiem mo�liwe - m�wi� dalej, aby mnie pocieszy� - �e je�li wspomnia�by pan swoje nazwisko specjali�cie z dziedziny pomniejszych poet�w dwudziestowiecznych, potrafi�by on bezb��dnie umiejscowi� pana w czasie. Ca�kiem mo�liwe.
Spojrza�em na Morniela, kt�ry szczerzy� do mnie z�by, siedz�c na ��ku. Ju� ca�kiem och�on�� i zaczyna� powoli rozumie� swoj� sytuacj�. Ca�� t� sytuacj�. Swoje w�asne po�o�enie. Moje.
Uzna�em, �e nienawidz� ka�dego kawa�ka jego parszywego cia�a.
Dlaczego to musia� by� kto� taki jak Morniel Mathaway, do kt�rego tak szcz�liwie u�miechn�� si� los? Tylu by�o malarzy, a przy tym przyzwoitych ludzi, a tu masz, ten che�pliwy pr�niak.
A przez ca�y czas moje my�li kr��y�y wok� jednego. To tylko dowodzi, powtarza�em sobie, �e potrzebna jest perspektywa historii, aby cokolwiek w sztuce odpowiednio oceni�. Wystarczy pomy�le� o wszystkich, kt�rzy nale�eli w swoich czasach do grubych ryb, a dzi� s� zapomniani - na przyk�ad ten wsp�czesny Beethovenowi: dop�ki �y�, uwa�ano go za wielkiego cz�owieka, a dzi� jego nazwisko jest znane tylko muzykologom. No, ale...
Pan Glescu popatrzy� na palec wskazuj�cy prawej d�oni, gdzie bezustannie pulsowa�a mu czarna plamka.
- Zosta�o mi ma�o czasu - odezwa� si�. - I cho� jest to dla mnie niewypowiedziany zaszczyt sta� w pa�skiej, panie Mathaway, pracowni i widzie� pana we w�asnej osobie, pragn� zapyta�, cze nie spe�ni�by pan mojego male�kiego �yczenia?
- Jasne - zgodzi� si� Morniel, wstaj�c z ��ka. - Prosz� m�wi�. Dla pana nic nie b�dzie zbyt szczodre. Czego pan sobie �yczy?
Pan Glescu prze�kn�� �lin�, jak gdyby mia� zapuka� do bram raju.
- Tak sobie my�l�... Z pewno�ci� nie b�dzie to panu przeszkadza�... Czy pozwoli�by mi pan rzuci� okiem na p��tno, nad kt�rym pan w tej chwili pracuje? Ta my�l, �e ujrz� dzie�o Mathawaya w nie uko�czonym stanie, jeszcze mokre od farby... - Zamkn�� oczy, jakby nie m�g� uwierzy�, �e to si� dzieje naprawd�.
Morniel sk�oni� si� dwornie i podszed� do sztalug. Zerwa� zas�on�.
- Mam zamiar to nazwa�... - g�os zrobi� mu si� g��boki, niczym Wielki Kanion - ... "Figurynki w desenie, nr 29".
Smakuj�c powoli t� chwil�, pan Glescu otworzy� oczy i pochyli� si� do przodu.
- Ale�... - szepn�� po d�u�szej chwili. - To chyba nie jest pa�skie dzie�o, panie Mathaway?
Morniel obr�ci� si� zdumiony i przyjrza� si� malowid�u.
- Wszystko w porz�dku, to m�j obraz. "Figurynki w desenie, nr 29". Poznaje pan?
- Nie - zaprzeczy� markotnie pan Glescu. - Nie poznaj�. Ale za to w�a�nie - o�ywi� si� - jestem panu ogromnie wdzi�czny. Czy m�g�bym zobaczy� co� jeszcze? Co� z p�niejszego okresu?
- To namalowa�em ostatnio - wyzna� Morniel troch� niepewnie. - Ca�a reszta jest wcze�niejsza. O, mo�e to si� panu spodoba? - Zdj�� jeden obraz ze stojak�w. - Nazwa�em to "Figurynki w desenie, nr 22". Wydaje mi si�, �e z mojego wczesnego okresu ten jest najlepszy.
Pan Glescu zadr�a�.
- To wygl�da jak plamy farby namazane na innych plamach.
- Tak jest! To w�a�nie nazywam "plama na plamie". Ale pan pewnie wszystko to wie, b�d�c takim autorytetem w mojej dziedzinie. A oto "Figurynki w desenie, nr..."
- Czy nie m�g�by pan zostawi� w spokoju tych... tych figurynek? - zawo�a� b�agalnie pan Glescu. - Chcia�bym ujrze� kt�re� z pa�skich kolorowych dzie�. Pe�nych barw i form!
Morniel podrapa� si� po g�owie.
- W�a�ciwie to nie malowa�em od dawna nic kolorowego. A, zaraz! - Rozja�ni� si� i zacz�� szuka� z ty�u stojaka. Wyci�gn�� jakie� stare p��tno. - Zachowa�em je jako jedno z niewielu z okresu "r�owych c�tek".
- Jak to si� sta�o? - wymamrota� raczej do siebie pan Glescu. - To z ca�� pewno�ci�... - Wzruszy� ramionami a� do uszu w spos�b znany ka�demu, kto widzia� krytyka sztuki w akcji. Po takim wzruszeniu ramionami nie potrzeba s��w. A je�li to ty namalowa�e� obraz, na kt�ry akurat patrzy, to nawet nie chcia�by� s��w.
Morniel zacz�� gor�czkowo wyci�ga� obrazy. Pokazywa� je panu Glescu, kt�ry krztusi� si�, jakby zbiera�o mu si� na nudno�ci; potem wyci�ga� nast�pne obrazy.
- Nic nie rozumiem - rzek� bole�nie pan Glescu, patrz�c na pod�og� zas�an� p��tnami rozpi�tymi na drewnianych ramach. - Najwyra�niej to by�o przed tym, jak odkry� pan sw�j talent i swoj� prawdziw� technik�. Ale szukam jakiego� znaku, wzkaz�wki tego przysz�ego geniusza. I widz�... - Pokr�ci� bezradnie g�ow�.
- A ten? - spyta� Morniel, ci�ko dysz�c.
Pan Glescu odepchn�� go z ca�ej si�y.
- Prosz�, niech pan to zabierze! - Zn�w spojrza� na sw�j palec. Zauwa�y�em, �e ta czarna plamka pulsuje znacznie wolniej.
- Musz� nied�ugo wraca� - powiedzia�. - Ale wci�� nic nie rozumiem. Co� panom poka��.
Wszed� do purpurowej skrzyni i przyni�s� jak�� ksi��k�. Zaprosi� nas ruchem r�ki. Morniel i ja stan�li�my za jego plecami, zagl�daj�c mu przez rami�. Kartki dziwnie dzwoni�y przy odwracaniu. Jedno by�o pewne - nie zrobiono ich z papieru. A na stronie tytu�owej...
"Malarstwo Morniela Mathawaya (1928-1996)".
- Urodzi�e� si� w roku 1928? - spyta�em gwa�townie.
Morniel skin�� g�ow�.
- 23 maja 1928 roku. - I zamilk�. Wiem, o czym my�la� i zrobi�em szybkie obliczenia. Sze��dziesi�t osiem lat. Niewielu ludziom dane jest wiedzie� dok�adnie, ile jeszcze maj� czasu. Sze��dziesi�t osiem lat. Nie najgorzej.
Pan Glescu pokaza� pierwsz� reprodukcj�.
Nawet teraz, gdy sobie przypomn�, jak to pierwszy raz ujrza�em, kolana mi si� uginaj�. By�a to barwna abstrakcja, ale taka, jakiej w �yciu sobie nie wyobra�a�em. Jak gdyby wszystkie dzie�a wszystkich dotychczasowych abstrakcjonist�w by�y tylko pr�bk� na poziomie przedszkola.
To si� musia�o podoba� - chyba �e kto� nie mia� oczu - niezale�nie od tego, czy do tej pory cenio si� tylko malarstwo realistyczne; nawet niezale�nie od tego, czy w og�le kto� si� interesowa� malarstwem jakiejkolwiek szko�y.
Nie mam sk�onno�ci do rozrzewniania si�, ale naprawd� poczu�em, �e mam �zy w oczach. Ka�dy, kto cho�troch� by� wra�liwy na pi�kno, musia� zareagowa� w ten sam spos�b.
Ka�dy, ale nie Morniel.
- Aa, co� takiego - rzek�, jak gdyby nagle go o�wieci�o. - Dlaczego pan nie powiedzia�, �e o to panu chodzi?
Pan Glescu zacisn�� d�o� na brudnej koszuli Morniela.
- Chce pan powiedzie�, �e i takie obrazy pan ma?
- Nie obrazy - obraz. Tylko jeden. Zrobi�em go w ubieg�ym tygodniu, jako co� w rodzaju eksperymentu, ale efekt mi si� nie ca�kiem podoba�, wi�c da�em go jednej dziewczynie z do�u. Chce pan rzuci� okiem?
- O, tak! Bardzo, bardzo!
Morniel wzi�� ksi��k� i rzuci� niedbale na ��ko.
- Dobrze - powiedzia�. - Wi�c chod�my. Nie zajmie nam to du�o czasu.
Kiedy schodzili�my po schodach, targa�y mn� sprzeczne uczucia. Jednego by�em pewien - jak tego, �e William Szekspir �y� przed Charlesem Dickensem - nic, co Morniel do tej pory zrobi�, ani co zrobi�by kiedykolwiek, nie by�o w stanie zbli�y� si� na odleg�o�� miliona lat estetycznych do reprodukcji z tej ksi��ki. A mimo ca�ej jego che�pliwo�ci, mimo jego - zdawa�oby si� - bezgranicznego zadufania, by�em pewien, �e on tak�e o tym wiedzia�.
Zatrzyma� si� przed drzwiami dwa pi�tra ni�ej i zapuka� do nich. Nikt nie odpowiedzia�. Poczeka� par� chwil i zapuka� znowu. Bez skutku.
- Do licha - mrukn��. - Nie ma jej w domu. A tak chcia�em, �eby ten pan zobaczy�.
- Bardzo chc� to zobaczy� - pan Glescu zapewni� go gor�co. - Chc� ujrze� cokolwiek, co by przypomina�o pa�skie dojrza�e prace. Ale czas tak szybko ucieka...
Morniel strzeli� palcami.
- Wie pan co? Anita ma par� kot�w, kt�re karmi�, kiedy jej nie ma, wi�c da�a mi klucz do swojego mieszkania. Mo�e skocz� na g�r� i przynios� go?
- �wietnie! - zawo�a� pan Glescu uszcz�liwiony, rzucaj�c okiem na sw�j palec. - Ale prosz� si� pospieszy�.
- Zaraz wracam.
I w�wczas, gdy Morniel skr�ca� w stron� schod�w, nasze oczy si� spotka�y. I da� mi ten sygna�, ten, kt�rego u�ywali�my, kiedy szli�my na "zakupy". Znaczy� on: "Rozmawiaj z nim. Zajmij jego uwag�".
Zrozumia�em. Ksi��ka. Zbyt cz�sto widzia�em Morniela w akcji, �eby nie wiedzie�, i� niedba�y gest rzucenia jej na ��ko by� wszystkim, tylko nie niedba�ym gestem. Po prostu po�o�y� j� tam, gdzie m�g� j� szybko znale��, gdy b�dzie mu potrzebna. Poszed� na g�r� schowa� j� w jakiej� nieprawdopodobnej skrytce i kiedy pan Glescu b�dzie musia� wraca� do swojego czasu - c�, b�dzie nieosi�galna.
Proste? Powiedzia�bym, �e cholernie proste. I w ten spos�b Morniel Mathaway stanie si� autorem obraz�w Morniela Mathawaya. Tylko, �e on ich nie namaluje.
Skopiuje je.
Tymczasem sygna� sprawi�, �e usta same mi si� otworzy�y zacz�y automatycznie m�wi�.
- Czy pan te� maluje, panie Glescu? - spyta�em niewinnie. Wiedzia�em, �e to b�dzie dobre otwarcie.
- Ale� nie! Chcia�em oczywi�cie zosta� artyst�, kiedy by�em jeszcze ma�ym ch�opcem - przypuszczam, �e ka�dy krytyk w ten spos�b zaczyna - i nawet sam pope�ni�em kilka bohomaz�w. Ale by�y fatalne, naprawd� fatalne! Okaza�o si�, �e du�o �atwiej jest pisa� o obrazach, ni� malowa�je samemu. A gdy tylko przeczyta�em �yciorys Morniela Mathawaya, wiedzia�em, �e odkry�em swoje przeznaczenie. Nie tylko wczuwa�em si� w nastr�j jego obraz�w, ale zdawa�o mi si�, �e jest kim�, kogo m�g�bym pozna� i polubi�. I to w�a�nie nie daje mi spokoju. Jest taki inny od tego, co sobie o nim wyobra�a�em.
- Z pewno�ci� - przytakn��em.
- Rzecz jasna historia ma to do siebie, �e ka�dej postaci przydaje pewn� otoczk�. I widz� kilka cech w jego osobowo�ci, kt�re kilka wiek�w ubr�zowiania mog�o... ale nie powinienem tak m�wi� przy panu, panie Dantziger. Jest pan jego przyjacielem.
- Na ile mo�e on kogo� na tym �wiecie nazwa� swoim przyjacielem - wyja�ni�em mu - czyli nie za bardzo.
I ca�y czas intensywnie my�la�em. Ale im wi�cej my�la�em, tym mniej rozumia�em. Co za paradoks. Jak Morniel Mathaway m�g� sta� si� s�awny za pi��set lat, skoro malowa� obrazy, kt�re po raz pierwszy zobaczy� w ksi��ce wydanej dopiero za pi��set lat? Kto te obrazy namalowa�? Morniel Mathaway? Tak twierdzi�a ksi��ka, a z jej pomoc� na pewno da rad� je namalowa�. Ale b�dzie kopiowa� je z tej ksi��ki. Wi�c kto namalowa� oryginalne obrazy?
Pan Glescu spojrza� z niepokojem na sw�j palec.
- Ko�czy mi si� czas - praktycznie nic ju� nie zosta�o!
Pop�dzi� schodami na g�r�, a ja za nim. Kiedy wpadli�my do pracowni, nastawia�em si� na k��tni� z powodu ksi��ki. Nie by�em tym uszcz�liwiony, bo polubi�em tego pana Glescu.
Ksi��ki rzeczywi�cie nie by�o, ��ko by�o puste. I jeszcze dw�ch rzeczy brakowa�o: wehiku�u czasu i Morniela Mathawaya.
- Powr�ci� nim - wydysza� pan Glescu. - Zostawi� mnie tutaj! Musia� si� zorientowa�, �e gdy si� wejdzie do �rodka i zamknie drzwi, wehiku� sam wraca!
- Tak, ma talent do my�lenia - rzek�em kwa�no. Tego nie wzi��em pod uwag�. W czym� takim bym mu nie pom�g�. - I pewnie wymy�li bardzo sensown� historyjk�, kt�r� opowie ludziom z pa�skiego czasu, �eby wyja�ni�, jak to si� sta�o. Po co mia� wyt�a� g�ow� w dwudziestym wieku, skoro mo�e by� wybitn� s�aw�, czczonym bohaterem w wieku dwudziestym pi�tym?
- A co b�dzie, je�li poprosz� go, �eby namalowa� cho� jeden obraz?
- Pewnie im powie, �e uko�czy� swoje dzie�a i uwa�a, �e nie jest w stanie do�o�y� do nich niczego wa�nego. Bez w�tpienia sko�czy na katedrze, gdzie b�dzie wyg�asza� wy�ady o samym sobie. Nie martw si�, da sobie rad�. To o ciebie si� martwi�. Utkn��e� tutaj. Czy to mo�liwe, �e wy�l� ekip� ratownicz�?
Pan Glescu potrz�sn�� �a�o�nie g�ow�.
- Ka�dy naukowiec, kt�ry zdobywa t� nagrod�, musi podpisa� o�wiadczenie, �e przyjmuje odpowiedzialno�� na siebie, na wypadek, gdyby nie wr�ci�. Wehiku�u mo�na u�y� tylko raz na pi��dziesi�t lat, a w tym czasie ju� jaki� inny profesor zwyci�y i przydziel� mu prawo ujrzenia na w�asne oczy sztrumu Bastylii, narodzin Buddy czy czego� takiego. Nie, ja tu utkn��em, jak to pan okre�li�. Czy bardzo ci�ko jest �y� w waszych czasach?
Poklepa�em go po ramieniu. Mia�em wobec niego poczucie winy.
- Nie, nie tak strasznie. Oczywi�cie, b�dzie panu potrzebna ksi��eczka ubezpieczeniowa, a nie wiem, jak si� j� wyrabia w pa�skim wieku. I mo�liwe - cho� nie wiem na pewno - �e FBI albo urz�d imigracyjny b�dzie chcia� pana przes�ucha�, bo jest pan jakby nielegalnym imigrantem.
- Och!... - przerazi� si�. - To rzeczywi�cie fatalnie!
I wtedy wpad�o mi to do g�owy.
- Niekoniecznie. Co� panu powiem. Morniel ma ksi��eczk� ubezpieczeniow�, kilka lat temu pracowa�. A w szufladzie biurka trzyma metryk� urodzenia wraz z innymi dokumentami. Czemu nie mia�by pan po prostu przyj�� jego nazwiska? Chyba nie poda pana do s�du za przyw�aszczenie?
- S�dzi pan, �e m�g�bym? No, ale... a jego znajomi... krewni...
- Rodzice nie �yj�, o �adnych innych krewnych nie s�ysza�em. A ju� m�wi�em, �e jestem jego najbli�szym mniej wi�cej przyjacielem. - Przyjrza�em si� panu Glescu krytycznie. - Ujdzie. Mo�e zapu�ci pan brod� i ufarbuje na kolor blond. Co� w tym rodzaju. Oczywi�cie najwi�kszy problem to zarabianie na �ycie. Specjalizacja z Mathawaya i pochodz�cych od niego pr�d�w w sztuce niewiele da w obecnej chwili.
Z�apa� mnie za rami�.
- M�g�bym malowa�! Zawsze marzy�em, �e zostan� malarzem! Nie mam zbyt wiele talentu, ale wiem o tylu innowacjach artystycznych i graficznych, kt�re w waszym czasie jeszcze nie istniej�. Z pewno�ci� to wystarczy - nawet bez pomocy talentu - �eby zapewni� mi �ycie na poziomie artysty trzeciego czy czwartego rz�du!
Tak. Na pewno wystarczy. Ale �adnego tam trzeciego czy czwartego rz�du. Dzisiaj pan Glescu - Morniel Mathaway jest najlepszym �yj�cym malarzem. I najbardziej nieszcz�liwym.
- O co tym ludziom chodzi? - poskar�y� mi si� podczas ostatniej wystawy. - Tak mnie chwal�! Przecie� ja nie mam odrobiny prawdziwego talentu, wszystkie moje dzie�a, wszystkie s� �ci�gni�te sk�din�d. Pr�bowa�em zrobi� co�, cokolwiek, co by�oby moje w�asne, ale jestem tak zakorzeniony w Mathawayu, �e po prostu nie umiem si� przebi� z moj� osobowo�ci�. A ci idioci krytycy wys�awiaj� mnie pod niebiosa za dzie�a, kt�re nie s� moje!
- Wi�c czyje? - spyta�em go.
- Oczywi�cie, �e Mathawaya - za�mia� si� gorzko. - My�leli�my, �e nie istnieje paradoks czasu, bo po prostu nie jest mo�liwy. Szkoda, �e nie widzia�e� tych wszystkich prac naukowych na ten temat, s� ca�e ich p�ki. Specjali�ci od czsu twierdz� na przyk�ad, �e obraz nie mo�e zosta� skopiowany z reprodukcji zrobionej w przysz�o�ci w ten spos�b nie mie� oryginalnego autora. A ja przecie� to w�a�nie robi�! Kopiuj� to, co pami�tam z tamtej ksi��ki!
Szkoda, �e nie mog� mu powiedzie� prawdy. Jest takim mi�ym facetem, zw�aszcza w por�wnaniu z tamtym fa�szywym Mathawayem, a tak musi cierpie�.
Ale nie mog�.
Widzicie, on �wiadomie stara si� nie kopiowa� z tamtej ksi��ki. Stara si� tak bardzo, �e nawet nie chce o niej my�le� ani rozmawia�. Ostatnio go wreszcie zmusi�em, rzuci� par� zda� i wiecie co? W�a�ciwie nie pami�ta, tak jak przez mg��!
Jasne, �e nie pami�ta, bo to on jest prawdziwym Mathawayem i nie ma w tym �adnego paradoksu. Ale gdybym mu powiedzia�, �e on w�a�nie maluje te obrazy, a nie tylko kopiuje je z pami�ci, straci�by t� resztk� pewno�ci siebie, jak� jeszcze ma. Wi�c musz� pozwoli� mu my�le� o sobie jako o fa�szerzu, cho� wcale nim nie jest.
- Daj spok�j - m�wi� zamiast tego. - Zawsze forsa to forsa.
DZIECKO WEDNESDAY
Fabian Balik mia� bladoniebieskie oczy i nosi� okulary bez oprawek. Gdy po raz pierwszy sponad szkie� uwa�nie przyjrza� si� Wednesday Gresham, nic jeszcze nie wiedzia� o biologicznych sprzeczno�ciach, kt�re w tak niewiarygodny spos�b wsp�tworzy�y istot� jej cia�a. Nawet nie zauwa�y� - na razie - �e jest to bardzo pi�kna dziewczyna o oczach b�yszcz�cych jak fio�ki po deszczu. Pocz�tkowo jego zainteresowanie mia�o wy��cznie i przede wszystkim charakter zawodowy.
Czemu nie nale�a�o si� tak bardzo dziwi�, poniewa� Fabian Balik by� ca�kowicie oddanym swej pracy i szczerze j� lubi�cym m�odym kierownikiem biura, kt�ry po kilku ostrych utarczkach raz na zawsze przekona� swoje hormony, �e ich potrzeby nie maj� szans wobec potrzeb i interes�w firmy SLAUGHTER, STARK & SLINGSBY: Marketing i Reklama.
Wednesday nale�a�a do najlepszych stenotypistek w bezpo�rednio podlegaj�cym mu dziale sekretariatu. Mimo to jej akta �wiadczy�y, �e zaniedbuje swoje obowi�zki, nieznacznie wprawdzie, ale za to w wielce dziwny spos�b. Sk�ada�y si� na to drobiazgi, kt�re mniej ambitny personalny mo�e by i zbagatelizowa�, ale Fabian, dok�adnie przejrzawszy akta jej sze�cioletniej kariery w firmie, uzna�, �e nie mo�e ich z czystym sumieniem pomin��. Z drugiej strony najwyra�niej konieczna by�a d�u�sza dyskusja, a Fabian nie tolerowa� przerywania pracy przez swe podopieczne.
Dlatego pewnego dnia w po�udnie, ku zdziwieniu ca�ego biura i zmieszaniu samej Wednesday, podszed� do niej i ca�kiem spokojnie oznajmi�, �e zjedz� razem lunch.
- To mi�e miejsce - stwierdzi�, gdy usiedli przy stoliku. -Nie za drogo, a odkry�em tu najlepsze dania w ca�ym mie�cie, jak na t� cen�. No i le�y nieco na uboczu, wi�c nigdy nie ma tu t�um�w. Przychodz� tu tylko ci, kt�rzy wiedz�, czego chc�.
Wednesday rzuci�a okiem po sali i skin�a g�ow�.
- Tak - zgodzi�a si�. - Mnie te� si� podoba. Cz�sto tu jadamy z dziewcz�tami.
Fabian, zaskoczony, dopiero po chwili wzi�� do r�ki menu.
- Chyba zgodzi si� pani, abym zam�wi� dla nas obojga?
- bardziej stwierdzi� ni� zapyta�. - Szef kuchni zna moje gusta. Przygotuje wszystko jak trzeba. Dziewczyna zmarszczy�a czo�o.
- Przykro mi niezmiernie, panie Balik, ale...
- Tak? - zach�ci� j�, chocia� by� do�� mocno zdziwiony. Nie spodziewa� si�, �e zaprotestuje. W ko�cu powinna by� zachwycona, �e j� zaprosi�.
- Wola�abym sama zam�wi� dla siebie - wyj�ka�a. - Jestem na... na specjalnej diecie.
Podni�s� wysoko brwi i z satysfakcj� patrzy� na jej rumie�ce. Powoli, z godno�ci� skin�� g�ow�, wyra�aj�c niezadowolenie tylko tonem g�osu.
- Prosz� bardzo, jak sobie pani �yczy. Ale po paru chwilach ciekawo�� zwyci�y�a i skruszy�a lody.
- Co to za dieta? - spyta�, s�ysz�c jej zam�wienie. - Sur�wka z warzyw, szklanka soku pomidorowego, sur�wka z kapusty i zapiekane ziemniaki? Jak mo�na straci� na wadze, je�li sieje ziemniaki?
- Nie chc� schudn��, panie Balik - u�miechn�a si� lekko.
- Wszystkie te produkty s� bogate w witamin� C. Potrzebuj� du�o witaminy C.
Fabian przypomnia� sobie jej u�miech. W paru miejscach jej z�by ja�nia�y nienaturaln� biel�.
- K�opoty z z�bami? - zainteresowa� si�.
- Z z�bami i z... - Przygryz�a j�zyk i chwil� zastanawia�a si�, co powiedzie�. - G��wnie z z�bami - doko�czy�a zagadkowo. - To naprawd� przyjemne miejsce. Ko�o mnie jest bardzo podobna restauracja. Oczywi�cie du�o ta�sza.
- Czy mieszka pani z r