WILLIAM TENN LUDZKI PUNKT WIDZENIA Przełożył Sławomir Stodulski DOWCIP Stworzenie z innego wymiaru sprzedaje literaturę pornograficzną ze swego świata na Ziemi... WYOBRAŹNIA Polityk szuka absolutnego bezpieczeństwa tylko po to, aby znależć... PIĘKNO Spojrzenie na sztukę współczesną z przyszłości... IRONIA A właściwie to jakim rodzajem zwierzęcia jest człowiek...? "Czar, humor, wyobraźnia, dowcip i ironia cechują twórczość Williama Tenna" San Francisco Call - Bulletin WILLIAM TENN urodził się w 1919 roku. Jest amerykaninem. "Należy do generacji wielkich mistrzów SF - Asimova, Heinleina, Clarke'a. Jest mistrzem sytuacji, które najpierw zadziwiają i intrygują, potem zaczynają budzić ciekawość, trochę nas rozśmieszają, by w końcu zaskoczyć głęboką ironią lub wnikliwą obserwacją i oceną. To ogromna niesprawiedliwość, że nie otrzymał nagrody Nebula do której kandydował i przykład tego, jak bardzo może zawodzić system przynawania nagród w dziedzinie SF. Jego dzieła są doskonałym dowodem na to, że SF jest literaturą przez wielkie L." George Zebrovski SPIS TREŚCI Program "Ani słowa" Jak odkryto Morniela Mathawaya Dziecko Wednesday Problem służby Podział stron w sporze Płaskooki potwór Ludzki punkt widzenia Ojciec rodziny PROGRAM "ANI SŁOWA" Czy byliśmy tajni? Jeśliby nas jeszcze trochę utajnili, przestalibyśmy w ogóle istnieć. Słuchaj, wiesz, jak się oficjalnie nazywaliśmy w dokumentach wojskowych? Program "Ani słowa". Możesz sobie wyobrazic? Jeśli dłużej nad tym pomyśleć, to zdaje mi się, że jednak nie możesz. Oczywiście, wszyscy pamiętają tę straszliwą gorączkę antyszpiegowską, w jaką nasz kraj popadł od koniec lat sześćdziesiątych, kiedy każdy pracownik państwowy, nazwijmy go Tom, miał nad sobą jakiegoś Dicka, który go sprawdzał, a Dick miał kogoś imieniem Harry, który z kolei sprawdzał jego - przy czym Harry nie miał najmniejszego pojęcia, co robi Tom, bo zaufanie nawet do ludzi z kontrwywiadu też miało swoje granice... Ale żeby mieć o tym prawdziwe pojęcie, trzeba było pracować nad programem wojskowym o najwyższym stopniu tajności. Tam zgłaszałeś się parę razy w tygodniu do psychiatry na SS i HA (Sprawozdanie ze Snów i Hipno-Analiza wobec beztroskich cywilów). Tam nawet generał dowodzący ściśle strzeżonym ośrodkiem badawczym, do którego cię wyznaczono, nie mógł pod groźbą sądu wojennego spytać, co ty do cholery robisz, i musiał mieć wyłącznik w głowie, żeby odłączać wyobraźnię za każdym razem, gdy usłyszał jakiś wybuch. Tam nasz program nawet w budżecie armii nie pojawiał się pod swoją nazwą, tylko w rubryce "Badania różne", która to rubryka co roku wzbierała wyższymi sumami, niczym tocząca się kula śniegu. Tam... Właściwie możesz to jeszcze pamiętać. A jak już powiedziałem, nasz program nazywał się "Ani słowa". Celem naszego programu było nie tylko dotarcie na Księżyc i założenie tam stałej stacji obsługiwanej przez dwóch ludzi. To zrobiliśmy już w dniu, który chyba przejdzie do historii, 24 czerwca 1967 roku. W tych czasach szalonych zbrojeń, gdy strach przed bronią wodorową zmienił nasz kraj w gęstą masę kipiącą od histerii, dużo ważniejsze było znaleźć się na Księżycu, nim zrobi to ktokolwiek inny i zanim ktokolwiek się o tym dowie. Wylądowaliśmy na północnym krańcu Mare Nubium, tuż koło pasma Retiomontanus i wbiwszy podczas stosownej, chwytającej za serce ceremonii flagę, zajęliśmy się realizacją naszych zadań, które tam, na Ziemi, ćwiczyliśmy tyle razy w kółko. Major Monroe Gridley przygotował wielką rakietę z maleńką kabiną dla pasażera wracającego na Ziemię, a miał nim być on sam. Podpułkownik Thomas Hawthorne pracowicie sprawdzał, czy lądowanie nie wyrządziło szkód wśród pojemników z zaopatrzeniem przenośnymi pomieszczeniami mieszkalnymi. A ja, pułkownik Benjamin Rice, pierwszy dowódca Bazy Wojskowej Nr 1 na Księżycu, jedna za drugą dźwigałem na swym obolałym grzbiecie naukowca olbrzymie paki i ustawiałem je sto metrów od statku, w miejscu, gdzie miała stanąć plastykowa kopuła. Każdy skończył mniej więcej w tym samym czasie, zgodnie z harmonogramem, i przeszliśmy do Punktu Drugiego. Monroe i ja zaczęliśmy stawiać kopułę. Z prefabrykatami sprawa jest prosta, ale ta budowla była tak wielka, że wymagała długotrwałego składania. Potem, gdy już ją zbudowaliśmy, czekał nas prawdziwy problem: ustawienie i uruchomienie całej skomplikowanej aparatury wewnętrznej. Tymczasem Tom Hawthorne wsadził swoją pulchną osobę do jednomiejscowej rakiety, która równocześnie pełniła rolę szalupy ratunkowej. Harmonogram wymagał, aby zrobić mniej więcej trzygodzinny zwiad wokół naszej kopuły. Uważaliśmy to za niemal pewną stratę czasu, paliwa rakietowego i wysiłku ludzkiego, ale jako zabezpieczenie było niezbędne. Pewnie zwiad miał wypatrywać jakichś potworów podziwiających księżycowe krajobrazy. Ale głównym jego zadaniem było dostarczenie dodatkowego materiału geologicznego i astronomicznego do raportu, który Monroe miał zabrać do sztabu armii na Ziemi. Tom wrócił po czterdziestu minutach. Jego okrągła twarz pod przezroczystą kulą hełmu była blada jak brzuch śledzia. Gdy nam opowiedział, co zobaczył, tak samo zbledliśmy. Zobaczył drugą kopułę. - Po drugiej stronie Mare Nubium - gadał w podnieceniu. - Jest trochę większa od naszej i bardziej płaska u góry. Tak samo jest nieprzezroczysta i ma tu i ówdzie różnokolorowe plamy. I jest ciemnoszara. To wszystko, co udało mi się zobaczyć. - A na kopule nie było żadnych znaków? - spytałem niespokojnie. - Niczyich śladów dookoła? - Nic, pułkowniku. - Spostrzegłem, że po raz pierwszy od rozpoczęcia podróży odezwał się, używając wojskowego stopnia, co znaczyło, że mówił poważnie. - Człowieku, nie zazdroszczę ci podejmowania decyzji! - Hej, Tom - wtrącił się Monroe. - To nie była tylko zaokrąglona wypukłość gruntu, co? - Jestem geologiem, Monroe, i potrafię odróżnić topografię sztuczną od naturalnej. Poza tym... - spojrzał do góry. - Właśnie sobie przypomniałem, że coś opuściłem. Obok kopuły widać mały świeży krater, taki jak od dyszy rakiety. - Dyszy rakiety? - powtórzyłem. - Rakiety, mówisz? Tom uśmiechnął się do mnie z niejakim współczuciem. - Powinienem powiedzieć: dyszy statku kosmicznego. Nie da się określić po kraterze, jakich urządzeń napędowych używają te istoty. Jeśli to w czymś pomoże, to ten krater nie jest taki sam, jakie zostawiają nasze tylne silniki. Oczywiście, że nie był, Weszliśmy więc do naszego statku i odbyliśmy naradę wojenną. Wojenną, co się zowie. I Tom, i Monroe tytułowali mnie "pułkowniku" co drugie zdanie. Kiedy tylko mogłem, mówiłem do nich po imieniu. Jednakże tylko ja mogłem podjąć decyzję. Co robić, rzecz jasna. - Słuchajcie - powiedziałem na koniec - istnieje kilka możliwości. Albo wiedzą, że tu jesteśmy - bo zobaczyli, że lądujemy kilka godzin temu lub spostrzegli Toma podczas patrolu - albo nie wiedzą, że tu jesteśmy. Albo są istotami ludzkimi z Ziemi - wówczas według wszelkiego prawdopodobieństwa należą do wrogiego narodu - albo są z innej planety i wówczas mogą być nastawieni przyjaźnie, wrogo lub tak sobie. Uważam, że zdrowy rozsądek i zwykła procedura wojskowa domagają się, aby traktować ich jako wrogów, chyba że dowiodą czegoś przeciwnego. Tymczasem zachowujmy się z maksymalną ostrożnością, żeby nie rozpętać międzyplanetarnej wojny z być może przyjaznymi nam Marsjanami, czy skąd tam oni pochodzą. Jest nadzwyczaj istotne, aby natychmiast donieść o tym dowództwu armii. Ale ponieważ połączenie radiowe Ziemi z Księżycem jest jeszcze w fazie projektów, jedyny sposób to wysłanie Monroe'a wraz ze statkiem. Jeśli to jednak zrobimy, ryzykujemy, że nasz garnizon tutaj, czyli Tom i ja, zostanie schwytany w tym czasie. W takim przypadku ich strona wejdzie w posiadanie ważnych informacji o naszym personelu i sprzęcie, a nasza strona będzie wiedziała tylko, że ktoś lub coś ma bazę na Księżycu. Tak więc naszym najważniejszym zadaniem jest zdobycie więcej informacji. Dlatego mam propozycję: ja usiądę w kopule połączony linią telefoniczną z Tomem, który będzie siedział na pokładzie statku z ręką na przycisku startu, gotowy do odlotu na Ziemię, gdy tylko otrzyma rozkaz ode mnie. Monroe poleci tam jednomiejscówką i wyląduje tak blisko tamtej kopuły, jak to uzna za bezpieczne. Resztę drogi przejdzie pieszo i zrobi najlepszy zwiad, jaki jest możliwy w kombinezonie kosmicznym. Nie będzie używał radia poza przekazaniem ustalonych bezsensownych sylab, które zrozumiemy jako wylądowanie jednomiejscówki, oraz wysłaniem ostrzeżenia, żebym kazał Tomowi startować. Jeśli go złapią będzie pamiętał, że nadrzędnym celem zwiadowcy jest zdobycie i przekazanie wiadomości o wrogu, więc szybko przełączy radio na maksymalną głośność i przekaże tyle danych, na ile pozwoli czas i refleks wroga. Co o tym sądzicie? Obydwaj kiwnęli głowani. Nie byli tym specjalnie zainteresowani, to nie oni podejmowali decyzje. Ale mnie pokryła pięciocentymetrowa warstwa potu. - Ja mam pytanie - odezwał się Tom. - Dlaczego na zwiad wybrał pan Monroe'a? - Tak myślałem, że o to spytacie - odrzekłem. Wszyscy trzej jesteśmy nadzwyczaj mało wysportowani, a w wojsku przebywamy, od kiedy zrobiliśmy doktoraty. Niewielki miałem wybór. Ale przypomniałem sobie, że Monroe jest pół krwi Indianinem - Arapaho, prawda, Monroe? - i mam nadzieję, że odezwie się w nim duch przodków. - Kłopot w tym, panie pułkowniku - mruknął Monroe, wstając z miejsca - że jestem ćwierć krwi Indianinem, a w ogóle to... Czy nigdy panu nie mówiłem, że mój pradziadek był tym jedynym przewodnikiem Custera pod Little Big Horn? Cały czas był przekonany, że Siedzący Byk jest o dziesięć mil od niego. Mimo to zrobię, co będzie w mojej mocy. A jeśli zginę śmiercią bohatera, czy mógłby pan przekonać oficera bezpieczeństwa naszej sekcji, żeby ujawnili moje nazwisko na użytek podręczników do historii? W tej sytuacji uważam, że to przynajmniej można zrobić. Oczywiście obiecałem, że zrobię, co będzie w mojej mocy. Kiedy wyruszył, zasiadłem w kopule przy telefonie łączącym mnie z Tomem i uczułem nienawiść do siebie za to, że wybrałem Monroe'a do tego zadania. Ale nienawidziłbym siebie dokładnie tak samo, gdybym wybrał Toma. A jeśli coś się zdarzy i będę musiał nakazać Tomowi, żeby odleciał, będę siedzieć w tej kopule sam jak palec i czekać... - Broz negel! - odezwał się przez radio wdzięczny głos Monroe'a. Jednomiejscówka wylądowała. Wolałem nie używać telefonu do pogawędek z Tomem, bojąc się, że uleci mi jakieś ważne słowo lub zdanie od naszego zwiadowcy. Siedziałem więc i natężałem słuch. Po chwili usłyszałem: - Miszgaszu! - co oznaczało, że Monroe jest w pobliżu tej drugiej kopuły i czołga się w jej stronę, korzystając z osłony kamieni. A potem zapadła cisza. W chwilę później zrelacjonowałem Tomowi, co się stało. - Biedny Monroe - szepnął tylko. Wyobrażałem sobie wyraz jego twarzy. - Słuchaj, Tom - zacząłem. - Jeśli teraz odlecisz, dalej nie będziesz mógł przekazać nic ważnego. Sądzę, że po schwytaniu Monroe'a, to coś z tej drugiej kopuły będzie nas szukać. Dopuszczę je na tyle blisko, żebyśmy mogli się dowiedzieć, jak wyglądają, a przynajmniej czy to są istoty ludzkie, czy nie. Każda informacja o nich jest ważna. Krzyknę ci to, a ty wciąż będziesz miał mnóstwo czasu, żeby odlecieć. W porządku? - Pan tu jest szefem, pułkowniku - rzekł żałobnym tonem. - Życzę szczęścia. A potem mogłem już tylko czekać. W kopule nie było jeszcze tlenu, więc musiałem w siebie wcisnąć kanapkę wyciągniętą z kieszeni kombinezonu. Siedziałem tam i myślałem o naszej wyprawie. Dziewięć lat, taka ścisła tajemnica, tyle pieniędzy wydanych na łamigłówki tych badań - i do czego doszło? Że czekam sobie, aż ogień z jakiejś niewyobrażalnie silnej broni zetrze mnie z powierzchni Kiężyca. Rozumiałem ostatnią prośbę Monroe'a. Często mieliśmy uczucie, że nasi bezpośredni przełożeni nie chcą, abyśmy nawet my wiedzieli, nad czym pracujemy. Naukowcy też są ludźmi, pragną uznania dla swoich dzieł. Miałem nadzieję, że ta cała wyprawa zostanie zapisana w podręcznikach do historii, ale teraz nie zanosiło się na to. Dwie godziny później statek zwiadowczy wylądował niedaleko kopuły. Otworzyły się drzwi i ze swojego stanowiska przy wejściu do kopuły ujrzałem, że Monroe wychodzi i zmierza w moim kierunku. Zaalarmowałem Toma i kazałem mu uważnie słuchać. - To może być jakaś sztuczka... mogli go nafaszerować narkotykami... Ale nie wyglądał na takiego - przynajmniej niezupełnie. Odepchnął mnie, wszedł do środka i usiadł na skrzynce, opierając się o ścianę kopuły. Nogi w wysokich butach założył na drugą, mniejszą skrzynkę. - Jak się masz, Ben - zapytał jowialnie. - Co u was słychać? Żachnąłem się. - No i? - Głos mi się lekko łamał z emocji. - No i co? - udał zdumienie. - Aa, o to ci chodzi. Ta druga kopuła, chciałbyś wiedzieć, kto w niej jest. Masz prawo być ciekaw, Ben, niewątpliwie. Przywódca ściśle tajnej wyprawy, jak nasza - nazywają nas Program "Ani słowa", co Ben? - znajduje na Księżycu drugą kopułę. Myśli, że to on pierwszy wylądował tu, więc oczywiście chce... - Majorze Monroe Gridley! - nie wytrzymałem. - Stańcie na baczność i złóżcie raport, natychmiast! - Tak naprawdę, to czułem, jak mi mrówki łażą po grzbiecie. Monroe oparł się o ścianę kopuły. - To tak się to robi w wojsku - cmoknął z podziwem. - Jak to mówią rekruci: można robić dobrze, można robić źle, można i po wojskowemu. Tylko że może być jeszcze inaczej. - Zaśmiał się. - Zupełnie inaczej. - Coś z nim nie tak - usłyszałem szept Toma w słuchawkach. - Ben, coś go tam musiało strasznie wkurzyć. - W tej drugiej kopule nie ma żadnych istot z innej planety - zapewnił mnie Monroe w nagłym przypływie zdrowego rozsądku. - Nie, to są na pewno ludzie, i to z Ziemi. Zgadnij, skąd? - Zabiję cię - ostrzegłem go. - Przysięgam, że cię zabiję, Monroe. Skąd oni są - z Rosji, z Chin, z Argentyny? - A cóż w tym byłoby tajemniczego? - skrzywił się. No, dalej, zgaduj jeszcze raz! Długo wpatrywałem się w niego. - Jedynym innym krajem... - Tak jest - ucieszył się. - Zgadł pan, pułkowniku. Ta druga kopuła została postawiona przez Marynarkę. Tę cholerną marynarkę wojenną Stanów Zjednoczonych. JAK ODKRYTO MORNIELA MATHAWAYA Wszyscy dziwią się zmianom, jakie zaszły w życiu Morniela Mathawaya, od czasu kiedy odkryto jego talent. Wszyscy z wyjątkiem mnie. Pamiętają go jako niedomytego i pozbawionego zdolności pacykarza z Greenwich Village, który co drugie zdanie rozpoczynał od "ja", a co trzecie kończył na "mnie". Narzucał wszystkim to dobre o sobie mniemanie podszyte niepewnością człowieka, który podejrzewa, że w rzeczywistości należy do drugiej albo i niższej kategorii. Każda z nim rozmowa sprawiała, że chciało się zatkać uszy wobec tych wszystkich nieznośnych przechwałek. Rozumiem tę jego przemianę, krytyczne podejście do samego siebie, a także jego nagły, niezwykły sukces. No, ale w końcu byłem przy nim tego dnia, kiedy "odkryto" jego talent, choć może należałoby to inaczej ująć, zważywszy, jak całkiem niemożliwa - tak, powiedziałem "niemożliwa" zamiast "nieprawdopodobna" - jest ta cała sprawa. Wiem tylko, że gdy próbuję coś z tego zrozumieć, to od nadmiaru myślenia dostaję zaparcia, bólu głowy i odkłada mi się kamień w nerkach. Tamtego dnia rozmawialiśmy o jego talencie. Siedziałem, zachowując z trudem równowagę, na drewnianym krześle w jego małym nie dogrzanym mieszkaniu - atelier na Bleecker Street. Wiedziałem już, że nie należy siadać w fotelu. Z pomocą tego fotela Morniel opłacał praktycznie całe komorne. Był on wytartym do cna kłębem przybrudzonej tapicerki, która sterczała wysoko z przodu, a z tyłu głęboko się zapadała. Kiedy się w tym siadało, różne rzeczy zaczynały ci wypadać z kieszeni - drobne, klucze, portfel, wszystko - i ginąć w dżungli zardzewiałych sprężyn i nadpróchniałego drewna. Za każdym razem, kiedy ktoś przychodził po raz pierwszy, Morniel z wielkimi honorami sadzał go na tym "bardzo wygodnym fotelu". A gdy biedak boleśnie skręcał się, próbując znaleźć kawałek miejsca pomiędzy sprężynami, oczy Morniela jaśniały i cały pokój wypełniał się jego uśmiechem. Bo im bardziej ktoś się ruszał, tym więcej rzeczy mu wypadało z kieszeni. Po wyjściu gościa rozkręcał fotel i podliczał dochód, niczym właściciel sklepu sprawdzający kasę po wielkiej wyprzedaży. Kłopot polegał na tym, że siedząc na drewnianym krześle należało bardzo uważać. Krzesło było kulawe. Morniel nic nie tracił - zawsze siadał na łóżku. - Nie mogę się doczekać dnia - zwykł był mawiać - kiedy jakiś kupiec, jaiś krytyk, ktoś z odrobiną oleju w głowie przyjdzie obejrzeć moje prace. Ja mam rację, Dave, wiem, że mam rację; tylko jestem po prostu zbyt dobry. Wiesz, czasem aż się boję, gdy pomyślę sobie, jaki jestem dobry. Chyba zbyt wiele talentu jak na jednego człowieka. - No - próbowałem odpowiedzieć - zawsze jeszcze... - Nie żeby zbyt wiele talentu jak na mnie - ciągnął jakby w obawie, że mogłem go źle zrozumieć. - Na szczęście mam w sobie dość wielkości, żeby to unieść, jestem potężny w duchu. Ale ktoś inny, ktoś mniejszego pokroju nie wytrzymałby takiej pełni percepcji, tego zrozumienia undywidualnej duchowości, jak by to można ująć. Jego mózg po prostu by pękł pod takim ciężarem. Ale nie mój, Dave, nie mój. - To dobrze - ucieszyłem się. - Miło mi to słyszeć. A teraz, jeśli nie masz... - Wiesz, o czym dziś rano myślałem? - Nie - bąknąłem zbity z tropu. - Ale szczerze mówiąc naprawdę... - Myślałem o Picassie, Dave. O Picassie i Roualt. Poszedłem sobie na spacer w stronę targu, żeby zjeść jakieś śniadanie - wiesz, stary chwyt Morniela, ręka szybsza niż oko - i zacząłem rozmyślać o współczesnym malarstwie. Dużo o tym myślę, Dave. Martwi mnie to. - Tak? - spytałem bez zainteresowania. Hm, ja raczej... - Poszedłem ulicą Bleecker, skręciłem do parku przy Washington Square i idąc, tak sobie myślałem: kto naprawdę robi coś istotnego we współczesnym malarstwie, kto jest rzeczywiście i bezapelacyjnie wielki? Mogłem wymienić tylko trzy nazwiska: Picasso, Roulat - i ja. W tej chwili nie ma nikogo więcej, kto by robił coś wartościowego i oryginalnego. Tylko trzy nazwiska spośród całego tłumu ludzi, którzy w tej chwili na świecie pracują pędzlem; tylko trzy nazwiska i koniec. Przez to poczułem się bardzo samotny, Dave. - Rozumiem cię - pocieszyłem go. - Ale w końcu... - I wtedy zadałem sobie pytanie: dlaczego tak się dzieje? Czy geniusz absolutny zawsze był taką rzadkością, czy w każdym okresie czasu jest go statystycznie tyle samo czy też jest inny powód, właściwy tylko naszym czasom? I czemu nieuchronne odkrycie mojego talentu tak się odwleka? Długo nad tym myślałem, Dave. Myślałem nad tym dokładnie i z pokorą, bo to bardzo ważne pytanie. I oto, co wymyśliłem. Poddałem się. Oparłem się tylko wygodnie - oczywiście nie za mocno - i słuchałem, jak rozwija teorię estetyki, którą już z dziesięć razy opowiedziało mi dziesięciu innych malarzy z Village. Różnili się tylko w kwestii odpowiedzi na pytanie, kto konkretnie jest uwieńczeniem i najdoskonalszym żyjącym przykładem tej estetyki. Morniel, jak już się pewnie zorientowaliście, uważał, że to on. Przyjechał do Nowego Jorku z Pittsburga jako wysoki, niezgrabny chłopak, który niechętnie się golił, ale wierzył w swój talent malarski. W tamtych czasach podziwiał Gauguina i próbował kopiować go na płótnie. Z akcentem, który miał być filmowym akcentem z Brooklynu, a w rzeczywistości był czystą mową pittsburską, mógł godzinami dyskutować o "mistyce" ludowej prostoty. Szybko dał sobie spokój z tym Gauguinem, gdy tylko poszedł na parę wykładów do Ligi Studentów Sztuk Pięknych i zapuścił pierwszą niechlujną blond bródkę. Ostatnio wynalazł nową technikę, którą nazywał "plama na plamie". Był kiepskim malarzem, co do tego nie było dwóch zdań. Mówię to, polegając nie tylko na własnej opinii - a mieszkałem w jednym pokoju z dwoma malarzami; z jedną malarką nawet przez rok byłem żonaty - ale na zdaniu obeznanych z tym ludzi, którzy nie mając w tym własnego interesu, dokładnie obejrzeli jego prace. Jedno z tych malowideł Morniel bardzo chciał mi podarować i pomimo protestów, osobiście powiesił mi nad kominkiem. Pewien znany krytyk sztuki współczesnej, któremu opadła szczęka na widok tego dzieła, powiedział: - Nie chodzi o to, że niczego istotnego od strony graficznej to nie przedstawia, ale on nawet nie stawia sobie problemów natury, nazwijmy to, malarskiej. Jak byś to nazywał: biel z bielą, plama na plamie, bezprzedmiotowość, neoabstrakcjonizm, tu po prostu niczego nie ma, niczego! Jeszcze jeden krzykliwy, niechlujny, sfrustrowany dyletant, który tylko zaśmieca Village. Czemu więc spędzałem czas z Mornielem? No cóż, mieszkał, po pierwsze, tuż za rogiem. Miał, na swój pomylony sposób, barwną osobowość. A kiedy całą noc siedziałem nad wierszem, który nijak się nie układał, choćby dla relaksu dobrze było zbłądzić do jego atelier na rozmowę nie mającą nic wspólnego z literaturą. Kłopot w tym - o czym wiecznie zapominałem - że prawie nigdy nie była to rozmowa, lecz monolog, w który ledwie od czasu do czasu udawało mi się coś wtrącić. Widzicie, różnica między nami była taka, że moje wiersze zostały wydane, choćby nawet w kiepsko odbitych magazynach eksperymentalnych, utrzymujących się z subskrypcji. On nigdy nie zrobił wystawy. Nawet jednej. Był jeszcze jeden powód, dla którego utrzymywałem z nim przyjacielskie stosunki. A miało to związek z tym jedynym talentem, który naprawdę posiadał. Ledwie mi starcza na życie, przynajmniej jeśli chodzi o koszty utrzymania. Takie rzeczy, jak dobry papier czy ciekawe książki do mojej biblioteczki są tym, czego zawsze pożądałem, ale co zawsze mocno wykraczało poza moje finansowe możliwości. Kiedy owo pożądanie staje się nie do zniesienia - na przykład z powodu świeżo wydanego tomu Wallace'a Stevensa - zbaczam do Morniela i mówię mu o tym. Potem idziemy do księgarni - wchodząc do niej osobno. Ja zaczynam rozmowę z właścicielem o jakimś bardzo kosztownym albumie dla koneserów, który zamierzam zamówić i gdy tylko zajmę całą jego uwagę, Morniel podprowadza Stevensa - za którego oczywiście zapłacę, gdy tylko trochę stanę na nogach. Jest w tym absolutnie cudowny. Nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek go podejrzewał, nie mówiąc już o złapaniu. Rzecz jasna, muszę odwdzięczyć się za przysługę, robiąc to samo w sklepie z artykułami malarskimi, żeby Morniel mógł odnowić swój zapas płótna, farb i pędzli, ale na dłuższą metę to mi się opłaca. Jedyne minusy tego to nieznośna nuda, jaką muszę ścierpieć, słuchając jego tyrad i wyrzuty sumienia, ponieważ wiem, że jemu do głowy nie przyjdzie za to wszystko zapłacić. Dobra, ale ja zapłącę, gdy tylko będę mógł. - Nie mogę być aż taki wyjątkowy - ciągnął swój monolog. - Muszą się rodzić inni ludzie z zadatkami na tak wielki talent, ale ginie on, zanim osiągną dojrzałość artystyczną. Jak? I dlaczego? No więc, rozważmy rolę społeczeństwa... I właśnie wtedy pierwszy raz to ujrzałem. Kiedy powiedział słowo "społeczeństwa", ujrzałem tę purpurową zmarszczkę na przeciwległej ścianie, lśniący zarys jakiegoś pudła i lśniący zarys siedzącego w środku człowieka. Wisiał jakieś półtora metra nad podłogą i wyglądał, jakby przesłaniały go fale gorącego powietrza. A potem ściana znów była pusta. Było to pod koniec roku, a więc za późno na gorące powietrze. I nigdy przedtem nie miałem omamów wzrokowych. Uznałem, że usiały to być zaczątki nowej szczeliny w ścianie u Morniela. To miejsce trudno było nazwać atelier: zwykłe, pełne przeciągów mieszkanie bez ciepłej wody, z którego jakiś lokator usunął ścianki działowe, żeby mieć jeden długi pokój. Znajdowało się na najwyższym piętrze i dach od czasu do czasu przeciekał, a ściany pokryte były grubymi, falistymi smugami na pamiątkę strumieni wody. Ale skąd ta purpura? I skąd ten zarys człowieka wewnątrz pudła? Trochę za sprytne jak na zwykłe pęknięcie w ścianie. I gdzie nagle się podziało? -... ten odwieczny konflikt z jednostką, która chce utrzymać niezależność - podkreślił Morniel. - Żeby nie wspomnieć... Kilka wysokich tonów zabrzmiało szybko jeden po drugim. I wówczas, tym razem na środku pokoju i zaledwie metr nad ziemią znów pokazały się purpurowe linie - wciąż mgliste, wciąż prześwitujące i wciąż z tym zarysem człowieka pośrodku. Morniel przerzucił nogi przez krawędź łóżka i wpatrzył się w ten obraz. - Co u... - zaczął. I znowu całe urządzenie zniknęło. - C-co... - zająknął się Morniel. - Co się tu dzieje? - Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Ale cokolwiek to jest, sądzę, że próbują trafić w cel. Znów zabrzmiały tamte wysokie dźwięki. A purpurowa skrzynia ukazała się naszym oczom, spoczywając bezpiecznie na podłodze. Cały czas ciemniała i nabierała kształtów. Dźwięki wspinały się po skali, jednocześnie cichnąc, aż gdy skrzynia nie była już przezroczysta, znikły zupełnie. W skrzyni rozsunęły się drzwi. Wyszedł jakiś człowiek ubrany w coś, co zdawało się składać z samych frędzli. Spojrzał najpierw na mnie, a potem na Morniela. - Pan Morniel Mathaway? - spytał grzecznie. - T-tak - wyjąkał Morniel, cofając się w okolice lodówki. - Panie Mornielu Mathaway - rzekł uroczyście człowiek ze skrzyni. - Nazywam się Glescu. I przynoszę panu pozdrowienia z roku 2487. Żaden z nas nie wiedział, o co chodzi, więc pozostawiliśmy to bez odpowiedzi. Podniosłem się z krzesła i stanąłem obok Morniela, czując niejasno, że lepiej trzymać się czegoś znanego. I przez chwilę wszyscy staliśmy bez ruchu. Osobliwa scena. "Rok 2487" - pomyślałem sobie. W życiu nie widziałem kogoś tak ubranego. Co więcej, nigdy nie wyobrażałem sobie, że ktoś może być tak ubrany, a moja wyobraźnia potrafi wywijać koziołki. To ubranie nie było całkiem przezroczyste, a jednak nie całkiem zasłaniało. Można by je nazwać pryzmatycznym, bo wciąż lśniły na nim różne kolory przeskakujące po frędzlach. Musiała w tym być jakaś prawidłowość, ale na pewno nie taka, którą mógłbym dostrzec i rozpoznać. A sam człowiek, ów pan Glescu, był tego samego wzrostu co Morniel i ja, i nie wyglądał na dużo starszego. Ale było w nim coś - nie wiem, można by to nazwać klasą, autentyczną, olbrzymią klasą - co zmusiłoby do posłuchu księcia Wellingtona. Dobrze wychowany, może o to tu chodziło. W takim razie był najlepiej wychowanym człowiekiem, jakiego w życiu widziałem. Zrobił krok naprzód. - A teraz - rzekł głębokim, cudownie brzmiącym głosem - jak każe dwudziestowieczny obyczaj, podamy sobie dłonie. Tak więc, jak każe dwudziestowieczny obyczaj, podaliśmy mu dłonie. Najpierw Morniel, potem ja - obydwaj bardzo ostrożnie. Pan Glescu podawał nam rękę bardzo niezgrabnie, co przywiodło mi na myśl farmera z Iowy, który pierwszy raz w życiu je pałeczkami. Po skończonej ceremonii stanął naprzeciw nas, cały promieniejąc. Choć bardziej w stronę Morniela niż moją. - Co za chwila, prawda? - westchnął. - Co za wspaniała chwila! Morniel nabrał powietrza w płuca i już wiedziałem, że na coś się przydało nagabywanie facetów od reklamy, którzy wyskakiwali ci przed nosem na schodach i proponowali usunięcie wyrostka. Przychodził do siebie, jego umysł znów zaczynał pracować. - Pan powiedział "co za chwila"? - zainteresował się. - A cóż w niej takiego nadzwyczajnego? Czy pan może wy-wynalazł podróże w czasie? Pan Glescu roześmiał się serdecznie. - Ja? Podróż w czasie? Ach, nie. Nie, nie! Podróż w czasie wynalazła Antoinette Ingeborg, ale to jeszcze wasza przyszłość. Nie warto wchodzić w szczegóły, zwłaszcza że mam tylko pół godziny. - Dlaczego pół godziny? - spytałem nie dlatego, że byłem ciekaw; po prostu chciałem się włączyć do rozmowy. - Tylko tak długo można utrzymać skindrom - wyjaśnił. - Skindrom jest to - hm, nazwijmy to urządzeniem transmisyjnym, które umożliwia mi ukazanie się w waszym czasie. Wymaga to takiego wydatku energii, że podróż w przeszłość odbywa się tylko raz na pięćdziesiąt lat. Ten przywilej przyznaje się jako coś w rodzaju Gobla. Chyba dobrze powiedziałem. To jest Gobel, tak? Taka nagroda w waszych czasach. - Nie chodzi panu przypadkiem - błysnęła mi myśl - o Nobla? Nagrodę Nobla? Przytaknął mi entuzjastycznie. - Tak jest! Nagroda Nobla! Taka podróż jest przyznawana wyróżniającym się naukowcom, jako rodzaj nagrody Nobla. Co pięćdziesiąt lat człowiek wybrany przez gardunax jako najwybitniejszy i tak dalej. Do tej pory oczywiście zawsze dostawał ją jakiś historyk, no i marnowali ją na oglądanie oblężenia Troi, pierwszego wybuchu atomowego w Los Alamos, odkrycia Ameryki, takie tam. Ale w tym roku... - Tak? - ponaglił go Morniel drżącym głosem. Nagle obaj przypomnieliśmy sobie, że pan Glescu znał jego nazwisko. - A jaką dziedziną nauki pan się zajmuje? Pan Glescu lekko skłonił głowę. - Jestem krytykiem sztuki. Moja specjalność to historia sztuki. A w dziedzinie historii sztuki zajmuję się... - Czym!? - prawie krzyknął Morniel, a głos mu autentycznie dygotał. - Czym pan się zajmuje? Znów lekkie skinienie głową. - Panem, panie Mathaway. W moich czasach, mogę to bez obawy powiedzieć, jestem największym żyjącym autorytetem w dziedzinie życia i twórczości Morniela Mathawaya. Zajmuję się właśnie panem. Morniel zbladł. Po omacku doszedł do łóżka i usiadł ostrożnie, jakby był z porcelany. Kilka razy otworzył i zamknął usta i wyglądało na to, że nie może wydobyć z siebie ani słowa. Wreszcie przełknął ślinę, zacisnął pięśći i wziął się w garść. - Czy... czy chce pan powiedzieć - udało mu się w końcu wymamrotać - że jestem sławny? Tak sławny? - Sławny? Mój drogi panie, pan jest więcej niż sławny. Jest pan jednym z nieśmiertelnych, których wydł rodzaj ludzki. Jak to ująłem - dość trafnie, jeśli wolno mi tak powiedzieć - w swojej ostatniej książce zatytułowanej "Mathaway - człowiek, który ukształtował przyszłość": "Jakże rzadko zdarzało się pojedynczym ludzkim wysiłkom..." - Aż taki sławny. - Jasna bródka trzęsła mu się jak u dziecka, które gotowe jest rozpłakać się. - Taki sławny! - Taki sławny - potwierdził pan Glescu. - Kto rozpoczął epokę współczesnego malarstwa jaśniejącego w całej swej krasie? Czyje wzory i specyficzne łączenie kolorów zdominowały architekturę na przestrzeni ostatnich pięciu wieków, kto jest odpowiedzialny za układ naszych miast, za kształt każdego dzieła sztuki, za samą tkaninę naszych ubrań! - Czyżbym ja? - spytał słabo Morniel. - Pan! Żaden inny człowiek na przestrzeni wieków nie wywarł tak wielkiego wpływu na wzornictwo ani na żadną inną dziedzinę sztuki przez tak długi okres czasu! Z kimże mam pana porównać? Do którego artysty z przeszłości mógłbym pana porównać? - Rembrandt? - podsunął nieśmiało Morniel. Wyraźnie starał się mu pomóc. - Da Vinci? - Rembrandt i da Vinci w jednym rzędzie z panem? - Pan Glescu zaśmiał się pogardliwie. Ależ to śmieszne! Gdzież im do pańskiej wszechstronności, rozsmakowania w wymiarze kosmicznym, wyczucia wszechogarniania. Nie, żeby znaleźć godne pana porównanie, trzeba by wyjść poza malarstwo, może w stronę literatury. Może Szekspir ze swoim rozmachem, poezją pobrzemiewającą dźwiękiem organów, z jego przeogromnym wpływem na późniejszy język - ale chyba nawet Szekspir, obawiam się, że nawet Szekspir... - Potrząsnął smutnie głową. - Och! - jęknął Morniel Mathaway. - Skoro o Szekspirze mowa - wtrąciłem - czy zna pan przypadkiem poetę nazwiskiem David Dantziger? Czy dużo jego dzieł się ostało? - Czy to pan? - Tak - wpatrzyłem się błagalnie w człowieka z roku 2487. - To ja, David Dantziger. Zmarszczył czoło. - Chyba sobie nie przypominam... Do której ze szkół poetyckich pan należy? - Hm, różnie to nazywają. Najczęściej antyimażyści. Tak, antyimażyści albo postimażyści. - Nie - odrzekł pan Glescu po któtkim namyśle. - Jedynym poetą, jakiego pamiętam z tego czasu i tej części świata, jest Peter Tedd. - A któż to jest Peter Tedd? Nigdy o takim nie słyszałem. - Widocznie jeszcze nie odkryto jego talentu. Ale proszę pamiętać, że jestem krytykiem sztuki, a nie literatury. Jest całkiem możliwe - mówił dalej, aby mnie pocieszyć - że jeśli wspomniałby pan swoje nazwisko specjaliście z dziedziny pomniejszych poetów dwudziestowiecznych, potrafiłby on bezbłędnie umiejscowić pana w czasie. Całkiem możliwe. Spojrzałem na Morniela, który szczerzył do mnie zęby, siedząc na łóżku. Już całkiem ochłonął i zaczynał powoli rozumieć swoją sytuację. Całą tę sytuację. Swoje własne położenie. Moje. Uznałem, że nienawidzę każdego kawałka jego parszywego ciała. Dlaczego to musiał być ktoś taki jak Morniel Mathaway, do którego tak szczęśliwie uśmiechnął się los? Tylu było malarzy, a przy tym przyzwoitych ludzi, a tu masz, ten chełpliwy próżniak. A przez cały czas moje myśli krążyły wokół jednego. To tylko dowodzi, powtarzałem sobie, że potrzebna jest perspektywa historii, aby cokolwiek w sztuce odpowiednio ocenić. Wystarczy pomyśleć o wszystkich, którzy należeli w swoich czasach do grubych ryb, a dziś są zapomniani - na przykład ten współczesny Beethovenowi: dopóki żył, uważano go za wielkiego człowieka, a dziś jego nazwisko jest znane tylko muzykologom. No, ale... Pan Glescu popatrzył na palec wskazujący prawej dłoni, gdzie bezustannie pulsowała mu czarna plamka. - Zostało mi mało czasu - odezwał się. - I choć jest to dla mnie niewypowiedziany zaszczyt stać w pańskiej, panie Mathaway, pracowni i widzieć pana we własnej osobie, pragnę zapytać, cze nie spełniłby pan mojego maleńkiego życzenia? - Jasne - zgodził się Morniel, wstając z łóżka. - Proszę mówić. Dla pana nic nie będzie zbyt szczodre. Czego pan sobie życzy? Pan Glescu przełknął ślinę, jak gdyby miał zapukać do bram raju. - Tak sobie myślę... Z pewnością nie będzie to panu przeszkadzać... Czy pozwoliłby mi pan rzucić okiem na płótno, nad którym pan w tej chwili pracuje? Ta myśl, że ujrzę dzieło Mathawaya w nie ukończonym stanie, jeszcze mokre od farby... - Zamknął oczy, jakby nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Morniel skłonił się dwornie i podszedł do sztalug. Zerwał zasłonę. - Mam zamiar to nazwać... - głos zrobił mu się głęboki, niczym Wielki Kanion - ... "Figurynki w desenie, nr 29". Smakując powoli tę chwilę, pan Glescu otworzył oczy i pochylił się do przodu. - Ależ... - szepnął po dłuższej chwili. - To chyba nie jest pańskie dzieło, panie Mathaway? Morniel obrócił się zdumiony i przyjrzał się malowidłu. - Wszystko w porządku, to mój obraz. "Figurynki w desenie, nr 29". Poznaje pan? - Nie - zaprzeczył markotnie pan Glescu. - Nie poznaję. Ale za to właśnie - ożywił się - jestem panu ogromnie wdzięczny. Czy mógłbym zobaczyć coś jeszcze? Coś z późniejszego okresu? - To namalowałem ostatnio - wyznał Morniel trochę niepewnie. - Cała reszta jest wcześniejsza. O, może to się panu spodoba? - Zdjął jeden obraz ze stojaków. - Nazwałem to "Figurynki w desenie, nr 22". Wydaje mi się, że z mojego wczesnego okresu ten jest najlepszy. Pan Glescu zadrżał. - To wygląda jak plamy farby namazane na innych plamach. - Tak jest! To właśnie nazywam "plama na plamie". Ale pan pewnie wszystko to wie, będąc takim autorytetem w mojej dziedzinie. A oto "Figurynki w desenie, nr..." - Czy nie mógłby pan zostawić w spokoju tych... tych figurynek? - zawołał błagalnie pan Glescu. - Chciałbym ujrzeć któreś z pańskich kolorowych dzieł. Pełnych barw i form! Morniel podrapał się po głowie. - Właściwie to nie malowałem od dawna nic kolorowego. A, zaraz! - Rozjaśnił się i zaczął szukać z tyłu stojaka. Wyciągnął jakieś stare płótno. - Zachowałem je jako jedno z niewielu z okresu "różowych cętek". - Jak to się stało? - wymamrotał raczej do siebie pan Glescu. - To z całą pewnością... - Wzruszył ramionami aż do uszu w sposób znany każdemu, kto widział krytyka sztuki w akcji. Po takim wzruszeniu ramionami nie potrzeba słów. A jeśli to ty namalowałeś obraz, na który akurat patrzy, to nawet nie chciałbyś słów. Morniel zaczął gorączkowo wyciągać obrazy. Pokazywał je panu Glescu, który krztusił się, jakby zbierało mu się na nudności; potem wyciągał następne obrazy. - Nic nie rozumiem - rzekł boleśnie pan Glescu, patrząc na podłogę zasłaną płótnami rozpiętymi na drewnianych ramach. - Najwyraźniej to było przed tym, jak odkrył pan swój talent i swoją prawdziwą technikę. Ale szukam jakiegoś znaku, wzkazówki tego przyszłego geniusza. I widzę... - Pokręcił bezradnie głową. - A ten? - spytał Morniel, ciężko dysząc. Pan Glescu odepchnął go z całej siły. - Proszę, niech pan to zabierze! - Znów spojrzał na swój palec. Zauważyłem, że ta czarna plamka pulsuje znacznie wolniej. - Muszę niedługo wracać - powiedział. - Ale wciąż nic nie rozumiem. Coś panom pokażę. Wszedł do purpurowej skrzyni i przyniósł jakąś książkę. Zaprosił nas ruchem ręki. Morniel i ja stanęliśmy za jego plecami, zaglądając mu przez ramię. Kartki dziwnie dzwoniły przy odwracaniu. Jedno było pewne - nie zrobiono ich z papieru. A na stronie tytułowej... "Malarstwo Morniela Mathawaya (1928-1996)". - Urodziłeś się w roku 1928? - spytałem gwałtownie. Morniel skinął głową. - 23 maja 1928 roku. - I zamilkł. Wiem, o czym myślał i zrobiłem szybkie obliczenia. Sześćdziesiąt osiem lat. Niewielu ludziom dane jest wiedzieć dokładnie, ile jeszcze mają czasu. Sześćdziesiąt osiem lat. Nie najgorzej. Pan Glescu pokazał pierwszą reprodukcję. Nawet teraz, gdy sobie przypomnę, jak to pierwszy raz ujrzałem, kolana mi się uginają. Była to barwna abstrakcja, ale taka, jakiej w życiu sobie nie wyobrażałem. Jak gdyby wszystkie dzieła wszystkich dotychczasowych abstrakcjonistów były tylko próbką na poziomie przedszkola. To się musiało podobać - chyba że ktoś nie miał oczu - niezależnie od tego, czy do tej pory cenio się tylko malarstwo realistyczne; nawet niezależnie od tego, czy w ogóle ktoś się interesował malarstwem jakiejkolwiek szkoły. Nie mam skłonności do rozrzewniania się, ale naprawdę poczułem, że mam łzy w oczach. Każdy, kto choćtrochę był wrażliwy na piękno, musiał zareagować w ten sam sposób. Każdy, ale nie Morniel. - Aa, coś takiego - rzekł, jak gdyby nagle go oświeciło. - Dlaczego pan nie powiedział, że o to panu chodzi? Pan Glescu zacisnął dłoń na brudnej koszuli Morniela. - Chce pan powiedzieć, że i takie obrazy pan ma? - Nie obrazy - obraz. Tylko jeden. Zrobiłem go w ubiegłym tygodniu, jako coś w rodzaju eksperymentu, ale efekt mi się nie całkiem podobał, więc dałem go jednej dziewczynie z dołu. Chce pan rzucić okiem? - O, tak! Bardzo, bardzo! Morniel wziął książkę i rzucił niedbale na łóżko. - Dobrze - powiedział. - Więc chodźmy. Nie zajmie nam to dużo czasu. Kiedy schodziliśmy po schodach, targały mną sprzeczne uczucia. Jednego byłem pewien - jak tego, że William Szekspir żył przed Charlesem Dickensem - nic, co Morniel do tej pory zrobił, ani co zrobiłby kiedykolwiek, nie było w stanie zbliżyć się na odległość miliona lat estetycznych do reprodukcji z tej książki. A mimo całej jego chełpliwości, mimo jego - zdawałoby się - bezgranicznego zadufania, byłem pewien, że on także o tym wiedział. Zatrzymał się przed drzwiami dwa piętra niżej i zapukał do nich. Nikt nie odpowiedział. Poczekał parę chwil i zapukał znowu. Bez skutku. - Do licha - mruknął. - Nie ma jej w domu. A tak chciałem, żeby ten pan zobaczył. - Bardzo chcę to zobaczyć - pan Glescu zapewnił go gorąco. - Chcę ujrzeć cokolwiek, co by przypominało pańskie dojrzałe prace. Ale czas tak szybko ucieka... Morniel strzelił palcami. - Wie pan co? Anita ma parę kotów, które karmię, kiedy jej nie ma, więc dała mi klucz do swojego mieszkania. Może skoczę na górę i przyniosę go? - Świetnie! - zawołał pan Glescu uszczęśliwiony, rzucając okiem na swój palec. - Ale proszę się pospieszyć. - Zaraz wracam. I wówczas, gdy Morniel skręcał w stronę schodów, nasze oczy się spotkały. I dał mi ten sygnał, ten, którego używaliśmy, kiedy szliśmy na "zakupy". Znaczył on: "Rozmawiaj z nim. Zajmij jego uwagę". Zrozumiałem. Książka. Zbyt często widziałem Morniela w akcji, żeby nie wiedzieć, iż niedbały gest rzucenia jej na łóżko był wszystkim, tylko nie niedbałym gestem. Po prostu położył ją tam, gdzie mógł ją szybko znaleźć, gdy będzie mu potrzebna. Poszedł na górę schować ją w jakiejś nieprawdopodobnej skrytce i kiedy pan Glescu będzie musiał wracać do swojego czasu - cóż, będzie nieosiągalna. Proste? Powiedziałbym, że cholernie proste. I w ten sposób Morniel Mathaway stanie się autorem obrazów Morniela Mathawaya. Tylko, że on ich nie namaluje. Skopiuje je. Tymczasem sygnał sprawił, że usta same mi się otworzyły zaczęły automatycznie mówić. - Czy pan też maluje, panie Glescu? - spytałem niewinnie. Wiedziałem, że to będzie dobre otwarcie. - Ależ nie! Chciałem oczywiście zostać artystą, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem - przypuszczam, że każdy krytyk w ten sposób zaczyna - i nawet sam popełniłem kilka bohomazów. Ale były fatalne, naprawdę fatalne! Okazało się, że dużo łatwiej jest pisać o obrazach, niż malowaćje samemu. A gdy tylko przeczytałem życiorys Morniela Mathawaya, wiedziałem, że odkryłem swoje przeznaczenie. Nie tylko wczuwałem się w nastrój jego obrazów, ale zdawało mi się, że jest kimś, kogo mógłbym poznać i polubić. I to właśnie nie daje mi spokoju. Jest taki inny od tego, co sobie o nim wyobrażałem. - Z pewnością - przytaknąłem. - Rzecz jasna historia ma to do siebie, że każdej postaci przydaje pewną otoczkę. I widzę kilka cech w jego osobowości, które kilka wieków ubrązowiania mogło... ale nie powinienem tak mówić przy panu, panie Dantziger. Jest pan jego przyjacielem. - Na ile może on kogoś na tym świecie nazwać swoim przyjacielem - wyjaśniłem mu - czyli nie za bardzo. I cały czas intensywnie myślałem. Ale im więcej myślałem, tym mniej rozumiałem. Co za paradoks. Jak Morniel Mathaway mógł stać się sławny za pięćset lat, skoro malował obrazy, które po raz pierwszy zobaczył w książce wydanej dopiero za pięćset lat? Kto te obrazy namalował? Morniel Mathaway? Tak twierdziła książka, a z jej pomocą na pewno da radę je namalować. Ale będzie kopiować je z tej książki. Więc kto namalował oryginalne obrazy? Pan Glescu spojrzał z niepokojem na swój palec. - Kończy mi się czas - praktycznie nic już nie zostało! Popędził schodami na górę, a ja za nim. Kiedy wpadliśmy do pracowni, nastawiałem się na kłótnię z powodu książki. Nie byłem tym uszczęśliwiony, bo polubiłem tego pana Glescu. Książki rzeczywiście nie było, łóżko było puste. I jeszcze dwóch rzeczy brakowało: wehikułu czasu i Morniela Mathawaya. - Powrócił nim - wydyszał pan Glescu. - Zostawił mnie tutaj! Musiał się zorientować, że gdy się wejdzie do środka i zamknie drzwi, wehikuł sam wraca! - Tak, ma talent do myślenia - rzekłem kwaśno. Tego nie wziąłem pod uwagę. W czymś takim bym mu nie pomógł. - I pewnie wymyśli bardzo sensowną historyjkę, którą opowie ludziom z pańskiego czasu, żeby wyjaśnić, jak to się stało. Po co miał wytężać głowę w dwudziestym wieku, skoro może być wybitną sławą, czczonym bohaterem w wieku dwudziestym piątym? - A co będzie, jeśli poproszą go, żeby namalował choć jeden obraz? - Pewnie im powie, że ukończył swoje dzieła i uważa, że nie jest w stanie dołożyć do nich niczego ważnego. Bez wątpienia skończy na katedrze, gdzie będzie wygłaszał wyłady o samym sobie. Nie martw się, da sobie radę. To o ciebie się martwię. Utknąłeś tutaj. Czy to możliwe, że wyślą ekipę ratowniczą? Pan Glescu potrząsnął żałośnie głową. - Każdy naukowiec, który zdobywa tę nagrodę, musi podpisać oświadczenie, że przyjmuje odpowiedzialność na siebie, na wypadek, gdyby nie wrócił. Wehikułu można użyć tylko raz na pięćdziesiąt lat, a w tym czasie już jakiś inny profesor zwycięży i przydzielą mu prawo ujrzenia na własne oczy sztrumu Bastylii, narodzin Buddy czy czegoś takiego. Nie, ja tu utknąłem, jak to pan określił. Czy bardzo ciężko jest żyć w waszych czasach? Poklepałem go po ramieniu. Miałem wobec niego poczucie winy. - Nie, nie tak strasznie. Oczywiście, będzie panu potrzebna książeczka ubezpieczeniowa, a nie wiem, jak się ją wyrabia w pańskim wieku. I możliwe - choć nie wiem na pewno - że FBI albo urząd imigracyjny będzie chciał pana przesłuchać, bo jest pan jakby nielegalnym imigrantem. - Och!... - przeraził się. - To rzeczywiście fatalnie! I wtedy wpadło mi to do głowy. - Niekoniecznie. Coś panu powiem. Morniel ma książeczkę ubezpieczeniową, kilka lat temu pracował. A w szufladzie biurka trzyma metrykę urodzenia wraz z innymi dokumentami. Czemu nie miałby pan po prostu przyjąć jego nazwiska? Chyba nie poda pana do sądu za przywłaszczenie? - Sądzi pan, że mógłbym? No, ale... a jego znajomi... krewni... - Rodzice nie żyją, o żadnych innych krewnych nie słyszałem. A już mówiłem, że jestem jego najbliższym mniej więcej przyjacielem. - Przyjrzałem się panu Glescu krytycznie. - Ujdzie. Może zapuści pan brodę i ufarbuje na kolor blond. Coś w tym rodzaju. Oczywiście największy problem to zarabianie na życie. Specjalizacja z Mathawaya i pochodzących od niego prądów w sztuce niewiele da w obecnej chwili. Złapał mnie za ramię. - Mógłbym malować! Zawsze marzyłem, że zostanę malarzem! Nie mam zbyt wiele talentu, ale wiem o tylu innowacjach artystycznych i graficznych, które w waszym czasie jeszcze nie istnieją. Z pewnością to wystarczy - nawet bez pomocy talentu - żeby zapewnić mi życie na poziomie artysty trzeciego czy czwartego rzędu! Tak. Na pewno wystarczy. Ale żadnego tam trzeciego czy czwartego rzędu. Dzisiaj pan Glescu - Morniel Mathaway jest najlepszym żyjącym malarzem. I najbardziej nieszczęśliwym. - O co tym ludziom chodzi? - poskarżył mi się podczas ostatniej wystawy. - Tak mnie chwalą! Przecież ja nie mam odrobiny prawdziwego talentu, wszystkie moje dzieła, wszystkie są ściągnięte skądinąd. Próbowałem zrobić coś, cokolwiek, co byłoby moje własne, ale jestem tak zakorzeniony w Mathawayu, że po prostu nie umiem się przebić z moją osobowością. A ci idioci krytycy wysławiają mnie pod niebiosa za dzieła, które nie są moje! - Więc czyje? - spytałem go. - Oczywiście, że Mathawaya - zaśmiał się gorzko. - Myśleliśmy, że nie istnieje paradoks czasu, bo po prostu nie jest możliwy. Szkoda, że nie widziałeś tych wszystkich prac naukowych na ten temat, są całe ich półki. Specjaliści od czsu twierdzą na przykład, że obraz nie może zostać skopiowany z reprodukcji zrobionej w przyszłości w ten sposób nie mieć oryginalnego autora. A ja przecież to właśnie robię! Kopiuję to, co pamiętam z tamtej książki! Szkoda, że nie mogę mu powiedzieć prawdy. Jest takim miłym facetem, zwłaszcza w porównaniu z tamtym fałszywym Mathawayem, a tak musi cierpieć. Ale nie mogę. Widzicie, on świadomie stara się nie kopiować z tamtej książki. Stara się tak bardzo, że nawet nie chce o niej myśleć ani rozmawiać. Ostatnio go wreszcie zmusiłem, rzucił parę zdań i wiecie co? Właściwie nie pamięta, tak jak przez mgłę! Jasne, że nie pamięta, bo to on jest prawdziwym Mathawayem i nie ma w tym żadnego paradoksu. Ale gdybym mu powiedział, że on właśnie maluje te obrazy, a nie tylko kopiuje je z pamięci, straciłby tę resztkę pewności siebie, jaką jeszcze ma. Więc muszę pozwolić mu myśleć o sobie jako o fałszerzu, choć wcale nim nie jest. - Daj spokój - mówię zamiast tego. - Zawsze forsa to forsa. DZIECKO WEDNESDAY Fabian Balik miał bladoniebieskie oczy i nosił okulary bez oprawek. Gdy po raz pierwszy sponad szkieł uważnie przyjrzał się Wednesday Gresham, nic jeszcze nie wiedział o biologicznych sprzecznościach, które w tak niewiarygodny sposób współtworzyły istotę jej ciała. Nawet nie zauważył - na razie - że jest to bardzo piękna dziewczyna o oczach błyszczących jak fiołki po deszczu. Początkowo jego zainteresowanie miało wyłącznie i przede wszystkim charakter zawodowy. Czemu nie należało się tak bardzo dziwić, ponieważ Fabian Balik był całkowicie oddanym swej pracy i szczerze ją lubiącym młodym kierownikiem biura, który po kilku ostrych utarczkach raz na zawsze przekonał swoje hormony, że ich potrzeby nie mają szans wobec potrzeb i interesów firmy SLAUGHTER, STARK & SLINGSBY: Marketing i Reklama. Wednesday należała do najlepszych stenotypistek w bezpośrednio podlegającym mu dziale sekretariatu. Mimo to jej akta świadczyły, że zaniedbuje swoje obowiązki, nieznacznie wprawdzie, ale za to w wielce dziwny sposób. Składały się na to drobiazgi, które mniej ambitny personalny może by i zbagatelizował, ale Fabian, dokładnie przejrzawszy akta jej sześcioletniej kariery w firmie, uznał, że nie może ich z czystym sumieniem pominąć. Z drugiej strony najwyraźniej konieczna była dłuższa dyskusja, a Fabian nie tolerował przerywania pracy przez swe podopieczne. Dlatego pewnego dnia w południe, ku zdziwieniu całego biura i zmieszaniu samej Wednesday, podszedł do niej i całkiem spokojnie oznajmił, że zjedzą razem lunch. - To miłe miejsce - stwierdził, gdy usiedli przy stoliku. -Nie za drogo, a odkryłem tu najlepsze dania w całym mieście, jak na tę cenę. No i leży nieco na uboczu, więc nigdy nie ma tu tłumów. Przychodzą tu tylko ci, którzy wiedzą, czego chcą. Wednesday rzuciła okiem po sali i skinęła głową. - Tak - zgodziła się. - Mnie też się podoba. Często tu jadamy z dziewczętami. Fabian, zaskoczony, dopiero po chwili wziął do ręki menu. - Chyba zgodzi się pani, abym zamówił dla nas obojga? - bardziej stwierdził niż zapytał. - Szef kuchni zna moje gusta. Przygotuje wszystko jak trzeba. Dziewczyna zmarszczyła czoło. - Przykro mi niezmiernie, panie Balik, ale... - Tak? - zachęcił ją, chociaż był dość mocno zdziwiony. Nie spodziewał się, że zaprotestuje. W końcu powinna być zachwycona, że ją zaprosił. - Wolałabym sama zamówić dla siebie - wyjąkała. - Jestem na... na specjalnej diecie. Podniósł wysoko brwi i z satysfakcją patrzył na jej rumieńce. Powoli, z godnością skinął głową, wyrażając niezadowolenie tylko tonem głosu. - Proszę bardzo, jak sobie pani życzy. Ale po paru chwilach ciekawość zwyciężyła i skruszyła lody. - Co to za dieta? - spytał, słysząc jej zamówienie. - Surówka z warzyw, szklanka soku pomidorowego, surówka z kapusty i zapiekane ziemniaki? Jak można stracić na wadze, jeśli sieje ziemniaki? - Nie chcę schudnąć, panie Balik - uśmiechnęła się lekko. - Wszystkie te produkty są bogate w witaminę C. Potrzebuję dużo witaminy C. Fabian przypomniał sobie jej uśmiech. W paru miejscach jej zęby jaśniały nienaturalną bielą. - Kłopoty z zębami? - zainteresował się. - Z zębami i z... - Przygryzła język i chwilę zastanawiała się, co powiedzieć. - Głównie z zębami - dokończyła zagadkowo. - To naprawdę przyjemne miejsce. Koło mnie jest bardzo podobna restauracja. Oczywiście dużo tańsza. - Czy mieszka pani z rodzicami, panno Gresham? - Nie, mieszkam sama. Jestem sierotą. Poczekał, aż kelner postawi pierwsze danie, po czym nabił na widelec krewetkę i ponowił atak. - Od kiedy? Podniosła wzrok znad surówki z warzyw. - Słucham, panie Balik? - Od kiedy? Jak długo jest pani sierotą? - Od urodzenia. Ktoś mnie zostawił na stopniach domu dla podrzutków. Spostrzegł, że odpowiadając równym głosem na jego pytania, wpatruje się dość intensywnie w talerz, a jej rumieniec jeszcze się pogłębił. Czyżby krępowało ją przyznanie się do swojego pochodzenia? Musiała się już przyzwyczaić przez tyle - zaraz, ile ona miała? - dwadzieścia cztery lata. Nonsens, jasne, że się przyzwyczaiła. - Ale na swoim pierwszym podaniu napisała pani, że jej rodzice nazywają się Thomas i Mary Gresham. Wednesday przestała jeść i bawiła się szklanką z wodą. - To takie starsze małżeństwo, które mnie adoptowało -odrzekła bardzo cicho. - Umarli, kiedy miałam piętnaście lat. Nie mam żyjących krewnych. - O których by pani wiedziała - uściślił, podnosząc ostrzegawczo palec. Ku wielkiemu zdziwieniu Fabiana, dziewczyna zachichotała. Zabrzmiało to bardzo dziwnie i Fabian stracił nieco pewności siebie. - Rzeczywiście, panie Balik. Nie mam żyjących krewnych, o których bym wiedziała. - Obejrzała się nieznacznie i powtórnie zachichotała. - O których bym wiedziała - szepnęła sama do siebie. Fabian z rosnącą irytacją czuł, że ta rozmowa wymyka mu się spod kontroli. Nieznacznie podniósł głos. - W takim razie, kim jest doktor Morris Lorington? Znów słuchała go z uwagą. Ale spod słów przebijała wielka ostrożność. - Doktor Morris Lorington? - Tak, człowiek, którego poleciła pani zawiadomić w razie wypadku. Gdyby coś się pani przydarzyło podczas pracy. Uzbroiła się w jeszcze większą ostrożność. Oczy zamieniły się w szparki, przez które przyglądała mu się uważnie: zaczęła trochę szybciej oddychać. - Doktor Lorington to mój stary przyjaciel. Był... był lekarzem w sierocińcu. Po tym, jak adoptowali mnie państwo Gresham, chodziłam do niego, kiedy tylko... - Mówiła coraz ciszej, aż całkiem urwała. - Kiedy potrzebowała pani opieki medycznej? - podpowiedział jej Fabian. - Ta-ak. - Twarz jej się rozjaśniła, jak gdyby wymyślił całkiem nieznany powód chodzenia do lekarza. - Widywałam się z nim, gdy potrzebowałam opieki medycznej. Fabian westchnął. W tym wszystkim coś było nie tak, czuło się tu jakąś dręczącą tajemnicę. Ale przecież odpowiadała na jego pytania. Musiał jej przyznać: odpowiadała na wszystkie pytania. - Czy odwiedzi go pani w październiku? - zapytał. Wednesday już nie była ostrożna; z jej oczu wyzierało przerażenie. - W październiku? - powtórzyła drżącym głosem. Fabian dokończył ostatnią krewetkę i wytarł serwetką usta. Nie spuszczał przy tym z niej oczu. - Tak, w październiku, panno Gresham. Złożyła pani podanie o miesięczny urlop poczynając od piętnastego października. Pięć lat temu po przepracowaniu w firmie Slaughter, Stark i Slingsby trzynastu miesięcy, również poprosiła pani o urlop w październiku. Aż się zdziwił, tak ją to przeraziło. Czuł, że dobrze zrobił, zaglądając do tych akt. Podejrzenia wobec niej to nie zwykła ciekawość, lecz instynkt dobrego kierownika do spraw personalnych. - Przecież nie płacą mi za te dni wolne. Nie proszę o płatny urlop, panie Balik. I tamtym razem też mi nie płacili. Ściskała kurczowo serwetkę blisko twarzy i wyglądało na to, że za chwilę da drapaka tylnymi drzwiami. Jej rumieńce zniknęły dla odmiany tak dokładnie, że jej twarz była biała jak kreda. - To, że nie otrzyma pani wynagrodzenia za urlop, panno Gresham... - zaczął Fabian, ale przerwał mu kelner, podając drugie danie. Kiedy zostali sami, z przykrością zauważył, że Wednesday wykorzystała chwilę wytchnienia, aby odzyskać nieco równowagę. Wciąż była blada, jednak na policzkach pojawiły się różowe plamki i wygodnie się teraz opierała zamiast siedzieć na samym brzeżku krzesła. - To, że nie otrzyma pani wynagrodzenia, jest oczywiste - postanowił mimo tego ciągnąć dalej tę rozmowę. - To zwykła logika. W końcu przecież ma pani co roku dwa tygodnie płatnego urlopu. Co łączy się z punktem drugim. Co roku składa pani dwa dodatkowe podania. Po pierwsze, prosi pani o dodatkowy tydzień urlopu bezpłatnego, co dawało razem trzy tygodnie. A następnie prosiła pani... - Ale brałam urlop wczesną wiosną - przypomniała mu całkiem opanowanym głosem. - Co w tym złego, panie Balik? Dzięki temu nie było kłótni z dziewczętami, a firma miała pewność, że jedna sekretarka będzie na miejscu przez całe lato. - Nie ma w tym per se nic złego. Mówiąc to - wyjaśnił cierpliwie - chciałem zaznaczyć, że jako taki układ ten nie jest niczym złym. Ale prowadzi to do nieporozumień i bałaganu organizacyjnego. A na nieporozumienia, panno Gresham, na nieporozumienia i na bałagan organizacyjny nie ma miejsca w dobrze prowadzonym biurze. Z satysfakcją spostrzegł, że znów jest niespokojna. - Czy to znaczy... czy chce mi pan powiedzieć, że... że możecie mnie zwolnić? - Wszystko jest możliwe - powiedział Fabian, nie uważając za stosowne dodać, że jest to nadzwyczaj mało prawdopodobne w przypadku sekretarki z jednej strony tak pracowitej, a z drugiej tak niewinnej, jak Wednesday Gresham. Dokładnie odkroił pomarańczowy pasek tłuszczu od porcji rostbefu i mówił dalej. - Proszę spojrzeć na to z mojej strony. Co by się działo, gdyby każda pracownica prosiła o dodatkowy tydzień bezpłatnego urlopu - choćby nawet i, z konieczności, bezpłatnego? A potem co parę lat chciała jeszcze nadprogramowo miesiąc urlopu? Co by to było za biuro, panno Gresham? Bo że nie dobrze prowadzone, to jestem pewien. Żując kawałek rostbefu z niezbędną przy tym sumiennością, obserwował rysujące się na jej twarzy wewnętrzne zmagania i gratulował sobie w duchu, że nie musi tego typu argumentów przedstawiać osobie bardziej wygadanej, jak na przykład Arletcie Stein. Dobrze wiedział, co by mu natychmiast odpaliła ta piersiasta, trzydziestoparoletnia wdówka: "Ale nie każda pracownica o to prosi, panie Balik". Dla Stein wyśmianie jego sofistyki to tyle, co pstryknięcie palcami. Ale Wednesday, co bardzo sobie cenił, nie była osobą, która wdawała się w utarczki słowne. W strapieniu zaciskała wargi, próbując znaleźć uprzejmą, godną dobrej pracownicy odpowiedź. Miała tylko jedno wyjście i za chwilę będzie musiała się na to zdecydować. Podjęła decyzję. - Czy w czymś by to pomogło... - zaczęła i zaraz urwała. Nabrała głęboko powietrza. - Czy to by pomogło, gdybym podała przyczyny tych urlopów? - O, tak - przytaknął gorąco. - Z całą pewnością, panno Gresham. W ten sposób ja, jako kierownik biura, mogę działać na podstawie faktów, a nie poszlak. Chętnie wysłucham tych przyczyn, przekonam się, czy są rzeczywiście ważne i zobaczymy, czy potrafią one - wraz z pani przydatnością jako sekretarki - zrównoważyć niewątpliwy bałagan, jaki powodują w codziennym funkcjonowaniu firmy Slaughter, Stark i Slingsby. - M-m-m. - Wyglądała na zmartwioną i niezdecydowaną. - Chciałabym się chwilę zastanowić, jeśli można. Fabian wspaniałomyślnie machnął widelcem z nabitym kawałkiem kalafiora. - Ma pani czas do końca świata! Proszę to dokładnie przemyśleć. Niech mi pani nie mówi nic, o czym nie jest do końca przekonana. Oczywiście cokolwiek pani powie, będzie, o czym powinienem panią od początku stanowczo zapewnić, całkowicie poufne. Będę to traktował jako wypowiedzi oficjalne, panno Gresham, a nie osobiste. Ale myślenie nie powinno pani przeszkadzać w jedzeniu surówki. Bo wystygnie - zażartował z szerokim, typowo dyrektorskim uśmiechem. Odpowiedziała niewyraźnym uśmiechem, który przeszedł w westchnienie, i zaczęła gmerać widelcem w talerzu bez specjalnego apetytu, myśląc zupełnie o czym innym. - Widzi pan - zaczęła nagle, jak gdyby znalazła dobry punkt wyjścia - zdarzają mi się rzeczy, które nie zdarzają się innym ludziom. - To, powiedziałbym, jest dosyć oczywiste. - To nie są złe rzeczy. To znaczy takie, które, hm, w gazetach określono by jako złe. I nie jest to nic niebezpiecznego. To jest... takie bardziej fizyczne. Chodzi o to, co się czasem zdarza z moim ciałem. Fabian skończył jeść, oparł się wygodnie i założył nogę na nogę. - Czy mogłaby pani podać więcej... szczegółów? Chyba że... - nagle straszna myśl przyszła mu do głowy -chyba że są to rzeczy, które określa się jako, ee, jako kobiece przypadłości. W takim razie oczywiście... Tym razem nawet się nie zaczerwieniła. - Och, nie. Wcale nie. W każdym razie w bardzo niewielkim stopniu. To... coś innego. Na przykład mój wyrostek robaczkowy. Co roku muszę się poddawać operacji wyrostka. - Wyrostka? - Jego umysł pracował usilnie. - Co roku? Ależ ludzie mają tylko jeden wyrostek. I nigdy nie odrasta po usunięciu. - Mój jest inny. Co roku dziesiątego kwietnia dostaję zapalenia wyrostka i muszę dać się zoperować. Właśnie dlatego biorę wtedy urlop. No i jeszcze moje zęby. Co pięć lat tracę wszystkie zęby. Zaczynają wypadać mniej więcej w tym czasie co teraz, więc noszę sztuczną szczękę, którą zrobiono mi jeszcze w dzieciństwie. Używam jej, dopóki nie odrosną. Bo właśnie około połowy października wypada mi ostatni ząb i zaczynają wyrzynać się nowe. Kiedy rosną, nie mogę nosić sztucznej szczęki, więc przez pewien czas wyglądam trochę śmiesznie. Dlatego składam podanie o urlop. W połowie listopada nowe zęby już są wystarczająco duże i wracam do pracy. Westchnęła głęboko i nieśmiało podniosła wzrok. Najwyraźniej to było wszystko, co miała do powiedzenia. Chyba, że coś ukrywała. Roztrząsał to, co usłyszał, pochłaniając deser. Nie miał wątpliwości, że powiedziała prawdę. Dziewczyny takie jak Wednesday Gresham nie kłamią. W każdym razie nie w tak fantastyczny sposób. I nie swojemu szefowi. - Hm - powiedział w końcu. - To rzeczywiście niezwykłe. - Tak - zgodziła się. - Nie bardzo zwykłe. - Czy ma pani jeszcze jakieś... To znaczy, czy ma pani inne niezwykłe... Tam, do licha! Czy jest coś jeszcze? Wednesday zastanowiła się. - Jest. Ale jeśli nie ma pan nic przeciwko, to wolałabym... Fabian uznał, że nie może tego tak zostawić. - Niech pani posłucha, panno Gresham - rzekł miękko. -Po co mamy przed sobą udawać? Nie musiała mi pani nic mówić, ale uznała pani, z własnej woli, z sobie tylko znanych powodów, że powinna tak zrobić. Teraz więc muszę nalegać, aby powiedziała mi pani wszystko, niczego nie pomijając. Jakie jeszcze ma pani problemy? Podziałało. Skuliła się nieco, potem znów wyprostowała i zaczęła: - Przepraszam pana, nigdy bym nie śmiała... udawać czegokolwiek przed panem. Jest całe mnóstwo innych rzeczy, ale one mi nie przeszkadzają w pracy, naprawdę. Na przykład rosną mi na paznokciach takie drobniutkie włoski. O, widzi pan? Fabian spojrzał na wyciągniętą na stoliku rękę. Na każdym paznokciu z twardej, błyszczącej warstwy lakieru wystawało kilka niemal mikroskopijnych włosków. - Co jeszcze? - No, mój język. Pod językiem mam parę włosów. Ale nie przeszkadzają mi. Nie łaskoczą mnie ani nic. I jeszcze ten... ten... - Tak? - Nie wytrzymał. Kto by pomyślał, że ta mała, niepozorna Wednesday Gresham... - Pępek. Ja nie mam pępka. - Nie ma pani czego? Ależ to niemożliwe! - wybuchnął. Poczuł, że okulary zsuwają mu się z nosa. - Każdy ma pępek! Każdy, kto żyje... każdy, kto się urodził! Wednesday kiwnęła z rozpaczą głową. Jej wielkie oczy błyszczały nienaturalnie. - Może właśnie... - zaczęła i nagle niespodziewanie wybuchnęła płaczem. Zakryła twarz rękami i szlochała, łkała spazmatycznie, gwałtownie rzucając szczupłymi ramionami. Skonsternowany Fabian przyglądał się temu bezradnie. Nigdy, jeszcze nigdy w życiu nie siedział obok płaczącej dziewczyny w wypełnionej ludźmi restauracji. - No już, panno Gresham... Wednesday - wykrztusił i z niezadowoleniem usłyszał we własnym głosie ton paniki. -Nie ma o co płakać. Prawda, że nie ma o co płakać? No... Wednesday. - Może... - nabrała wreszcie tchu między jednym spazmem a drugim - m-może właśnie to jest odpowiedź. - Jaka odpowiedź? - spytał Fabian głośno, licząc na to, że rozmawiając przestanie płakać. - No, to... że każdy, kto się urodził... Może... może ja się nie urodziłam. M-może mnie ktoś skon-skonstruował!!! I dopiero teraz, jakby wcześniej się tylko rozgrzewała, wpadła w histerię. Fabian Balik w końcu uznał, że pozostało mu tylko jedno. Zapłacił rachunek, objął dziewczynę i na wpół wyniósł, na wpół wyprowadził ją z restauracji. Podziałało. Uspokoiła się, gdy tylko owiało ją świeże powietrze. Oparła się o mur i już bez łez coraz wolniej trzęsła ramionami. W końcu pociągnęła nosem raz, drugi i chwiejnie odwróciła się w jego stronę. Jej twarz wyglądała, jakby ją ktoś dokładnie przetarł terpentyną. - P-przepraszam - wyjąkała. - B-bardzo przepraszam. Już od lat mi się to nie zdarzało. Ale widzi pan, panie Balik, nie rozmawiałam też o sobie całe lata. - Na rogu jest taka miła kafejka - powiedział, odetchnąwszy z ulgą. Przez chwilę myślał, że ona ma zamiar tak beczeć cały dzień! - Wstąpmy tam, napiję się drinka. A pani doprowadzi się do porządku w toalecie. Wziął ją pod rękę i pokierował aż do drzwi toalety. Potem siadł na stołku przy barze i zamówił podwójną brandy. Co za dzień! I cóż za dziwaczna dziewczyna! Oczywiście nie powinien był jej tak mocno naciskać w sprawie, na którą była najwyraźniej mocno uczulona. Ale czy to jego wina, że jest taka wrażliwa? Fabian rozważył całą sprawę dokładnie, bezstronnie i rozstrzygnął ją na swoją korzyść. Nie, zdecydowanie to nie była jego wina. Ale cóż za historia! Dziecko-podrzutek, ten wyrostek, zęby, włosy na paznokciach i pod językiem... No i gwóźdź do wszystkiego: pępek! Musiał to sobie przemyśleć. Może należało kogoś zapytać. Ale jednego był pewien tak jak tego, że nadaje się na kierownicze stanowisko: Wednesday Gresham nie kłamała ani na jotę. Wednesday Gresham po prostu nie należała do osób, które mogłyby zmyślać niestworzone historie na swój temat. Gdy wróciła, namówił ją, aby wypiła drinka. - Pomoże pani wziąć się w garść. Zawahała się. Powiedziała, że rzadko pije alkohol. Ale nalegał, aż w końcu ustąpiła. - Ale tylko słaby. Cokolwiek. Niech pan zamówi, panie Balik. Fabian w głębi ducha radował się jej uległością. Żadnych wymówek, żadnych tam docinków, nie jak inne dziewczęta... Chociaż właściwie, za co miałaby mu robić wymówki? - Ciągle jeszcze nie za dobrze pani wygląda. Jak wrócimy, proszę nie siadać przy biurku. Niech pani idzie prosto do pana Osborne'a i skończy stenografować. Po co mają pani koleżanki mieć temat do plotek? Odbiję za panią zegar. Skinęła posłusznie głową i dalej sączyła płyn z małej szklaneczki. - A co miała znaczyć ta ostatnia uwaga w restauracji -jestem pewien, że już nie ma pani nic przeciwko temu, aby porozmawiać - to, że nie urodziła się pani, tylko została skonstruowana? Dziwacznie to zabrzmiało. Wednesday westchnęła. - To nie ja to wymyśliłam. To doktor Lorington. Przed laty, kiedy mnie badał, powiedział, że wyglądam, jakby mnie skonstruował jakiś amator. Ktoś, kto nie miał wszystkich planów albo się na nich nie znał, albo po prostu zbytnio się nie starał. - Hm. - Przyglądał się jej, rzeczywiście zaintrygowany. Wyglądała dosyć normalnie. Tak naprawdę, to lepiej niż normalnie. Ale jednak... Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do Jima Rudda i umówił się z nim na spotkanie po pracy. Z Jimem Ruddem mieszkał w jednym pokoju w akademiku. Teraz był on wziętym lekarzem i powinien się trochę więcej na tym znać. Ale Jim Rudd nie bardzo umiał mu pomóc. Cierpliwie wysłuchał opowieści o "pewnej dziewczynie, którą niedawno poznałem", pod koniec rozparł się wygodnie w nowiutkim obrotowym fotelu i ściągnąwszy usta, zapatrzył się w pięknie oprawiony dyplom zawieszony na przeciwległej ścianie. - Ty masz szczęście do dziwadeł, Fabe. Na zewnątrz porządny, dobrze ułożony facet z prawdziwym talentem do światowych uciech, a wybierasz sobie najbardziej pokopane babki, o jakich słyszałem. No, ale to twoja sprawa. Może w ten sposób dodajesz sobie szczyptę egzotyki do szarości codziennego młyna. A może to reakcja na monotonię pracy u ojca w sklepiku. - Ta dziewczyna to nie żadne dziwadło - obraził się Fabian. - To zwyczajna sekretarka, no, może ładniejsza od innych, ale to wszystko. - Mów, co chcesz, ale dla mnie to jest dziwadło. Po mojemu, to cholernie mało się różni - sądząc z twojego opjsu -od tej zwariowanej Białorusinki, za którą latałeś na trzecim roku. Wiesz, o którą mi chodzi... jak tam jej było na imię? - Sandra? Jim, co się z tobą dzieje? Sandra to była paczka dynamitu, która zawsze wybuchała w moich rękach. A ten dzieciak mi blednie i umiera ze strachu, gdy tylko podniosę trochę głos. Poza tym w Sandrze bujałem się jak prawdziwy szczeniak, a ta dziewczyna to po prostu przygodna znajoma, już ci mówiłem, i tak czy siak, nic do niej nie czuję. Młody lekarz roześmiał się. -I dlatego przychodzisz do mojego gabinetu i zasięgasz w jej sprawie porady! No cóż, sam sobie napytałeś biedy. Więc co chcesz wiedzieć? - Co może być przyczyną tych... fizycznych osobliwości? Doktor Rudd wstał i usiadł na oparciu fotela. - Po pierwsze - zaczął - czy chcesz to przyznać, czy nie, jest to osoba bardzo niezrównoważona. Wskazuje na to histeryczne zachowanie w restauracji no i te fantastyczne wymysły, które ci naopowiadała o swoim ciele. Już w tym jest coś nienormalnego. Jeśli choć jedna setna tego, co ci powiedziała, jest prawdą - a uznałbym to za wysoki odsetek - to da się to wytłumaczyć w kategoriach braku równowagi psychosomatycznej. Medycyna nie bardzo jeszcze wie, na czym to polega, ale jedno wydaje się pewne: każdy, kto coś tam ma pokręcone w mózgu, przynajmniej do pewnego stopnia będzie też pokręcony na ciele. Fabian rozważał to przez chwilę. - Jim, ty nie wiesz, co to znaczy dla każdej z tych sekretarek skłamać własnemu przełożonemu! Jakiś drobiazg, dlaczego spóźniły się poprzedniego dnia, może tak, ale nie takie historie, jak to! I nie mnie! - Nie wiem, kim ty dla nich jesteś - rzekł lekarz, wzruszając ramionami - nie pracuję u ciebie, Fabe. Ale nic z tego, co mi mówisz, nie byłoby prawdą nawet w przypadku umysłowo chorej. A za taką muszę ją uznać. Posłuchaj, niektóre z tych rzeczy są zwyczajnie niemożliwe, niektóre spotyka się w literaturze medycznej. Istnieją na przykład autentyczne przypadki ludzi, którym w ciągu życia wyrastało kilka kompletów zębów. To są fenomeny biologiczne, jeden na milion ludzi. Ale te pozostałe rzeczy? I to wszystko miałoby się zdarzyć u jednej osoby? Zlitujże się. - Część z tego widziałem. Widziałem włosy na jej paznokciach. - Widziałeś coś na jej paznokciach. Mogło to być równie dobrze dziesięć innych rzeczy. Jednego jestem pewien: to nie mogły być włosy. W tym miejscu zdradziła się, że jest oszustką. Do diabła, człowieku, włosy i paznokcie to w istocie te same tkanki. Jedno nie może rosnąć na drugim! - No, a pępek? Pępek, którego nie ma? Jim Rudd zeskoczył z fotela i szybko obszedł biurko. - Sam nie wiem, czemu tracę dla ciebie tyle czasu - rzeki rozzłoszczony. - Czlowiek bez pępka czy jakikolwiek ssak bez pępka to tak samo, jak owad o temperaturze ciała trzydzieści sześć i sześć. Po prostu go nie ma! Nie istnieje! Podniecał się coraz bardziej, w miarę jak roztrząsał to zagadnienie. Chodził po pokoju, kręcąc przecząco głową. - A gdybym przyprowadził ją do ciebie do gabinetu - Fabianowi przyszła do głowy pewna myśl. -I załóżmy, że zbadasz ją i że ona naprawdę nie ma pępka. No, wyobraź sobie tylko przez chwilę. Co byś wtedy powiedział? - Że to operacja plastyczna - odrzekł lekarz bez namysłu. - Ale jestem przekonany, że nigdy nie zgodzi się poddać takiemu badaniu. Gdyby jednak, i gdyby rzeczywiście nie miała pępka, chirurgia plastyczna byłaby jedynym wytłumaczeniem. - Po co ktoś miałby dokonywać chirurgii plastycznej na pępku? - A bo ja wiem? Nie mam najmniejszego pojęcia. Może miała wypadek. Może miała w tym miejscu jakieś brzydkie znamię. Ale powiem ci, że wówczas byłyby blizny. Na pewno urodziła się z pępkiem. Rudd wrócił za biurko. Wziął do ręki bloczek recept. - Dam ci adres dobrego psychiatry, Fabe. Od czasu tamtej sprawy z Sandrą zawsze uważałem, że masz jakieś kłopoty ze sobą, które pewnego dnia mogą wyjść na jaw. Ten facet to jeden z najlepszych... Fabian wybiegł z pokoju. Gdy wieczorem przyszedł po nią, była cała w skowronkach, czego nie mogła usprawiedliwić nawet niezwykłość randki z własnym szefem. Fabian był zaskoczony, ale pozwolił się jej nacieszyć wspólnym wystawnie spędzonym wieczorem. Dopiero po kolacji i przedstawieniu w teatrze, gdy siedzieli w zacisznym kąciku night clubu popijając drinka, zapytał ją o to. - Nieczęsto chodzisz na randki, prawda Wednesday? - Nie, panie Balik... to znaczy, Fabian. - Uśmiechnęła się z zażenowaniem, przypomniawszy sobie, że na czas randki otrzymała przywilej zwracania się doń po imieniu. - Najczęściej wychodzę do miasta z koleżankami. Zazwyczaj odmawiam, kiedy jakiś mężczyzna proponuje randkę. - Czemu? W ten sposób nie znajdziesz sobie męża. Chcesz przecież wyjść za mąż? Wednesday z namysłem potrząsnęła głową. - Chyba nie. Ja... boję się. Nie tyle małżeństwa. Boję się o dzieci. Sądzę, że ktoś taki jak ja nie powinien mieć dzieci. - Nonsens! Masz jakieś naukowe podstawy ku temu? Czego się boisz? Że to będzie jakiś potwór? - Obawiam się, że... wszystko się może wydarzyć. Wiedząc, że mam takie... takie śmieszne rzeczy, chyba nie powinnam ryzykować zajścia w ciążę. Doktor Lorington też tak uważa. Poza tym jest jeszcze ten wierszyk. Fabian postawił szklankę na stole. - Wierszyk? Jaki wierszyk? - No wiesz, ten o dniach tygodnia. Nauczyłam się go, kiedy jeszcze byłam mała, i już wtedy mnie przerażał. To brzmiało tak: Poniedziałkowe śliczną ma buzię. Wtorkowe dziecię to wdzięku róża, Lecz środy córka od ludzi przeklęta, A przed czwartkową droga tak kręta, Dziecko zaś piątku oddane i czułe... I tak dalej. Kiedy byłam mała i mieszkałam w sierocińcu, powtarzałam sobie: "Moje imię oznacza ŚRODA. Jestem inna od wszystkich dziewcząt, bo mam te różne dziwne rzeczy. A moje dziecko..." - Kto ci dał takie imię? - Ktoś mnie zostawił pod domem dla podrzutków tuż po Nowym Roku, to była środa rano. Więc nie wiedzieli, jak mnie inaczej nazwać, zwłaszcza kiedy odkryli, że nie mam pępka. A potem, już ci o tym mówiłam, kiedy państwo Gresham mnie adoptowali, otrzymałam ich nazwisko. Ujął delikatnie jej rękę. Z jakąś niezrozumiałą satysfakcją upewnił się, że na jej paznokciach naprawdę rosną włosy. - Wednesday Gresham, jesteś po prostu śliczna. Spojrzała na niego badawczo i zobaczyła, że mówi poważnie, spłonęła rumieńcem i wpatrzyła się we wzory na obrusie. -I naprawdę nie masz pępka? - Nie mam. Naprawdę. - Co jeszcze jest u ciebie inne? - zapytał nagle Fabian. -To znaczy poza tym, co mi powiedziałaś. - No, jest jeszcze to moje ciśnienie. - Opowiedz - zachęcił ją. Opowiedziała mu. Po dwóch randkach oznajmiła Fabianowi, że doktor Lorington chciałby z nim porozmawiać. W cztery oczy. Pojechał daleko na peryferie miasta i dotarł do starego domu z piaskowca, gryząc ze zdenerwowania paznokcie. Miał do niego tyle pytań! Doktor Lorington był wysokim, starszym panem o bladej skórze i całkowicie białych włosach. Dostojnym ruchem wskazał gościowi fotel, ale jego oczy bacznie i z niepokojem wpatrywały się w twarz Fabiana. - Wednesday powiedziała mi, że dość często się pan z nią spotyka, panie Balik. Czy mogę spytać, po co? - Podoba mi się - wzruszył ramionami Fabian. - Ciekawi mnie. - Ciekawi! W jaki sposób? Chorobliwie - jak jakiś okaz! - Cóż za podejrzenia, doktorze! To piękna dziewczyna, miła, czemuż miałaby mnie ciekawić jako okaz? Doktor pogładził się po niewidzialnej bródce, wciąż, uważnie przyglądając się Fabianowi. - To piękna dziewczyna - zgodził się - ale jest dużo pięknych dziewczyn. Jest pan młodzieńcem najwyraźniej pnącym się po szczeblach kariery, a także najwyraźniej o kilka stopni wyżej od niej na drabinie społecznej. Z tego, co mi powiedziała - a proszę pamiętać, że były to same pozytywne rzeczy - odniosłem wrażenie, że traktuje ją pan jako okaz, i to taki, wobec którego odczuwa pan specyficzną pasję zbieracza. Skąd się to bierze, nie umiem powiedzieć, bo za mało pana znam. Ale choćby nie wiem jak się rozwodziła nad pana zaletami, ja nadal wyczuwam u pana brak normalnego do niej stosunku, jakiego można by oczekiwać. A przyjrzawszy się panu dokładnie, jestem przekonany, że tak właśnie jest. - Miło mi słyszeć, ze rozwodzi się nad moimi zaletami. -Fabian spróbował się uśmiechnąć. - Nie ma powodu do obaw, doktorze. - Moim zdaniem jest kilka powodów do obaw. Szczerze mówiąc, panie Balik, pański wygląd potwierdził moje wcześniejsze zdanie na pana temat. Jestem pewien, że pan mi nie odpowiada. Co więcej, nie odpowiada mi pański związek z Wednesday. Fabian pomyślał nad tym przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. - To fatalnie. Ale nie sądzę, aby ona pana posłuchała. Zbyt długo obywała się bez męskiego towarzystwa i nazbyt pochlebiają jej względy, jakimi ją darzę. - Niestety, obawiam się, że ma pan rację. Proszę posłuchać, panie Balik. Bardzo lubię Wednesday i wiem, jak jest bezbronna. Proszę pana niemal jak ojciec, niech pan ją zostawi w spokoju. Opiekowałem się nią, od kiedy znalazła się w tym domu dla podrzutków. To dzięki mnie jej przypadek nie trafił do czasopism medycznych, by miała szansę prowadzić w miarę normalne życie. W tej chwili jestem na emeryturze. Wednesday Gresham jest moją jedyną pacjentką. Czy nie mógłby pan mieć odrobiny serca i dać sobie z nią spokój? - Co to za pomysł, że ona się nie urodziła, tylko została skonstruowana? - zareplikował Fabian. - Podobno tak pan powiedział. Starszy pan westchnął i przez dłuższą chwilę kiwał głową nad blatem biurka. - To jedyne sensowne wytłumaczenie - odezwał się w końcu złamanym głosem. - Biorąc pod uwagę nieprawidłowości i ambiwalencje somatyczne. Fabian wsparł podbródek na splecionych dłoniach i w zamyśleniu tarł łokciem o oparcie fotela. - Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że może istnieć inna przyczyna? Może jest mutantem, nowym gatunkiem w ewolucji człowieka albo potomstwem istot z innej planety, które los rzucił na naszą Ziemię. - Wysoce nieprawdopodobne. - Doktor Lorington pokręcił głową. - Żadna z tych modyfikacji nie jest specjalnie przydatna w żadnym możliwym do wyobrażenia środowisku, być może z wyjątkiem stale odrastających zębów. Nie są to też zgubne właściwości. Są one raczej po prostu niewygodne. Jako lekarz, który w życiu przebadał wiele ludzkich istot, powiedziałbym, że Wednesday jest z całą pewnością niezaprzeczalnie człowiekiem. Tylko jest zrobiona trochę - hm, właściwym słowem jest chyba - PO AMATORSKU. - Doktor usiadł prosto. - Jeszcze jedno, panie Balik. Uważam, że absolutnie przeciwwskazane jest, aby osoby w rodzaju Wednesday miały własne dzieci. W oczach Fabiana błysnęło zainteresowanie. - A to dlaczego? Jakie byłyby to dzieci? - Jakie tylko można sobie wyobrazić - lub nie można sobie wyobrazić. Przy takim bałaganie w normalnych funkcjach organizmu zmiany w układzie rozrodczym muszą być również olbrzymie. Dlatego właśnie proszę pana, panie Balik, aby nie widywał się pan więcej z Wednesday, aby nie pobudzał jej do myśli o małżeństwie. Ponieważ jestem przekonany, że nie powinna mieć dzieci! - Zobaczymy. - Fabian wstał i wyciągnął rękę, aby się pożegnać. - Bardzo panu dziękuję, doktorze, za poświęcony mi czas. Doktor Lorington podniósł głowę i popatrzył na niego. Potem nie zwracając uwagi na wyciągniętą dłoń, rzekł cichym, spokojnym głosem: - Nie ma za co. Żegnam, panie Balik. Wednesday naturalnie przygnębił fakt, że ci dwaj ludzie się nie zgadzają. Ale nikt nie miał wątpliwości, komu pozostanie wierna w razie potrzeby. Wszystkie te lata tłumionego głodu uczuć sprawiły, że żarłocznie chłonęła wszystkie nowe przeżycia. Gdy tylko raz pozwoliła sobie na romantyczne westchnienie wobec Fabiana, już było po niej. Wyznała mu, że w pracy - gdzie jak na razie udawało im się ukryć ten romans - wprost omdlewała, myśląc o nim. Fabian przyjmował jej hołdy z zachwytem. U większości kobiet, które znał do tej pory, z czasem pojawiały się w głosie nutki pogardy. Wednesday z dnia na dzień coraz bardziej go podziwiała, stawała się coraz milsza i coraz bardziej ustępliwa. Z pewnością nie mogła nikogo olśnić, ale była, powtarzał to sobie, nadzwyczaj piękna i w związku z tym mógł się z nią pokazać publicznie. Dla pewności postanowił porozmawiać o tym z panem Slaughterem, najstarszym spośród właścicieli firmy, pod pretekstem spraw personalnych. Wspomniał mimochodem, że nieco interesuje go jedna z dziewcząt wśród sekretarek. Czy istnieją jakieś trudności natury formalnej? - Czy istnieje możliwość, że ożenisz się z nią? - spytał pan Slaughter, przyglądając mu się spod ogromnych, krzaczastych brwi. - Może. Niewykluczone, że do tego dojdzie, proszę pana. Jeśli pan nie ma nic prze... - Nie mam, drogi chłopcze, nie mam nic przeciwko temu! W zasadzie nie lubię, żeby kierownicy działów uganiali się za personelem, ale jeśli to odbędzie się spokojnie i skończy się ślubnym kobiercem, może mieć doskonałe efekty dla biura. Przydałoby się, żebyś znalazł sobie kogoś i wreszcie się ustatkował. Może dzięki tobie reszcie tych samotników wpadnie jakaś rozsądna myśl do głowy. Tylko pamiętaj, Balik, bez wygłupów. Żadnego migdalenia się, zwłaszcza podczas pracy. Fabian, w pełni usatysfakcjonowany, poświęcił się teraz odizolowaniu Wednesday od doktora Loringtona. Przypomniał jej, że starszy pan może długo nie pożyć i że potrzebny jej będzie stały lekarz, dość młody, który potrafi pomóc przy ewentualnych komplikacjach, jakie mogą ją czekać przez resztę życia. Ktoś młody, jak na przykład Jim Rudd. Wednesday popłakała się, ale na dłuższą metę nie mogła mu stawić czoła. W końcu zgodziła się pod jednym warunkiem. Że doktor Rudd zachowa tajemnicę - tak jak Loring-ton. Nie chciała być fenomenem dla czasopism medycznych ani wzruszającą bohaterką jakiegoś reportażu. Powód, dla którego Fabian się na to zgodził, miał niewiele wspólnego z wielkodusznością. Po prostu chciał ją mieć wraz ze wszystkimi dziwactwami tylko dla siebie. Sandrę mógł nosić na piersi, niczym lśniący klejnot na łańcuszku. Wednesday wolał trzymać w małym woreczku, do którego mógł od czasu do czasu z radością skąpca zaglądać. A niedługo może będzie miał drugi, mniejszy skarb... Jim Rudd przyjął jego warunki. I nie mógł wyjść ze zdumienia. - W ogóle nie ma pępka!!! - wykrzyknął, kiedy po pierwszym badaniu przyszedł do Fabiana oczekującego w gabinecie. - Szukałem blizn pooperacyjnych, ale nie ma nawet śladu! A to jeszcze nie wszystko. Nie stwierdziłem skurczu ani rozkurczu serca! Człowieku, czy ty wiesz, co to znaczy? - W tej chwili mało mnie to obchodzi - odrzekł beznamiętnie Fabian, - Może później. Myślisz, że dasz sobie radę ze wszystkimi problemami, jakie mogą się u niej pojawić? - O, na pewno. W każdym razie nie gorzej od tamtego staruszka. - A dzieci? Czy może mieć dzieci? Rudd rozłożył ręce. - Nie widzę przeciwwskazań. Poza tymi udziwnieniami jest normalną zdrową kobietą. I nie ma powodu sądzić, że ten stan - jakkolwiek by go nazwać - jest dziedziczny. Oczywiście częściowo może być, coś nienormalnego może się zdarzyć, ale na podstawie badań... Pobrali się w ratuszu tuż przed urlopem Fabiana. Po lunchu wrócili do biura i zakomunikowali to wszystkim. Fabian już wcześniej zatrudnił nową sekretarkę, która miała zastąpić jego żonę. A w dwa miesiące później Fabianowi udało się sprawić, że zaszła w ciążę. Aż się zdziwił, jak ją to zdenerwowało, biorąc pod uwagę jej potulność od początku małżeństwa. Udawał surowego i powiedział, że nie będzie słuchał takich bzdur, że doktor Rudd stwierdził, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa będą mieć normalne dziecko i że nie ma o czym mówić. Ale nic nie skutkowało. Próbował żartów, pochlebstw. W końcu wziął ją w ramiona i wyznał jej, że nazbyt ją kocha, aby nie chcieć takiej jak ona małej dziewczynki. Ale i to nie podziałało. - Fabian, kochanie - zawodziła - czy ty nie rozumiesz? Ja nie powinnam mieć dzieci. Nie jestem jak inne kobiety. W końcu użył czegoś, co zostawił sobie jako ostatnią deskę ratunku. Wziął z półki książkę i energicznie otworzył ją na założonej stronie. - Rozumiem - powiedział. - To robota w połowie doktora Loringtona i jego dziewiętnastowiecznej zabobonnej gadaniny, a w połowie tego głupiego, ludowego wierszyka, który czytałaś w dzieciństwie i który wywarł na tobie takie wstrząsające wrażenie. No cóż, w sprawie doktora Loringtona nic już nie mogę zrobić, ale muszę skończyć z tym wierszydłem. Masz. Czytaj. Przeczytała. B.L. Farjeon - "Dzieci tygodnia" Poniedziałkowe śliczną ma buzię, Wtorkowe dziecię to wdzięku róża, Dziecko zaś środy oddane i czułe, Czwartkowe pracą się tylko zajmuje, Lecz piątku córa od ludzi przeklęta, A przed sobótką droga tak kręta, Bo za to miłe szabatu dziecię Jest najdzielniejsze na całym świecie. Wednesday spojrzała na niego i otarła łzy. - Nic nie rozumiem - wyszeptała zmieszana. - Ten jest zupełnie inny. Przysiadł obok niej i cierpliwie tłumaczył. - Ten, który czytałaś kiedyś, miał przestawione dwie linijki. Dzieci środy i czwartku miały tam słowa, które tu dotyczą piątku i soboty, i na odwrót. No cóż, wiersz pochodzi ze starej poezji z hrabstwa Devon i nikt tak naprawdę nie wie, która z tych wersji jest prawdziwa. Znalazłem ją specjalnie dla ciebie. Chciałem ci tylko pokazać, jak byłaś nierozsądna, opierając filozofię życiową o parę rymów, które można odczytywać tak albo inaczej. Już nie wspominając o tym, że napisano ją parę wieków temu, zanim komukolwiek przyszło do głowy nazwać cię Środą. Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się z całej siły. - Och, Fabian najdroższy! Nie gniewaj się na mnie. Ja się po prostu tak strasznie..boję! Jim Rudd też się nieco przejął. - O, jestem pewien, że wszystko pójdzie dobrze, ale szkoda, że nie poczekałeś, aż się trochę oswoję z tą pacjentką. Jest jedna sprawa, Fabe. Będę musiał zaprosić do pomocy jakiegoś pierwszorzędnego ginekologa. Nigdy bym się nie odważył robić tego sam. Postaram się, żeby zachował tajemnicę, o Wednesday i w ogóle. Ale gdy wejdzie na salę porodową, założenia wezmą w łeb. Przy tych udziwnieniach - na pewno zauważy to przynajmniej położna. - Zrób, co się da - odrzekł nerwowo Fabian. - Nie chcę, żeby moja żona trafiła do jakiegoś brukowca, jeśli można temu zapobiec. Ale jeśli nie można to... cóż, czas, żeby Wednesday zaczęła się uczyć, jak żyć na tym świecie. Wednesday znosiła okres ciąży bardzo dobrze, nie wykraczając poza normalne w tym czasie komplikacje. Specjalista-ginekolog, którego zaproponował Jim Rudd, był jak wszyscy zaintrygowany fenomenem Wednesday, ale oznajmił im, że przebieg ciąży jest normalny do znudzenia i że płód rozwija się odpowiednio do swojego wieku. Wednesday znów stała się radosna. Poza tymi jej obawami, Fabian uświadomił to sobie, była bardzo dobrą żoną. Może nie błyszczała na przyjęciach, gdzie spotykali inne małżeństwa spod znaku Slaughter, Stark i Slingsby, ale i nie popełniała większych faux pas. Tak naprawdę była raczej lubiana, a ponieważ w każdym szczególe spełniała jego życzenia, nie miał żadnych powodów, aby się uskarżać. Dnie spędzał w biurze, radząc sobie z nudą, benedyktyńską pracą papierkową i z zarządzaniem personelem lepiej niż kiedykolwiek, wieczory zaś i weekendy mijały z kobietą, co do której miał wszelkie powody sądzić, że jest najdziwniejsza na świecie. Był z tego życia bardzo zadowolony. Pod koniec ciąży jednak Wednesday błagała o pozwolenie na wizytę u lekarza Loringtona choć raz. Fabian zmuszony był odmówić, z żalem, lecz stanowczo. - Nie, nie mam mu za złe, że nie przysłał okolicznościowego telegramu ani prezentu ślubnego. Naprawdę, Wednesday, zupełnie nie mam mu za złe. Nie jestem z tych, co długo chowają urazę. Ale trzymasz się dobrze. Skończyłaś z tymi swoimi głupimi obawami. Lorington tylko wywołałby je u ciebie z powrotem. I nadal robiła to, co jej kazał. Bez kłótni, bez skargi. Naprawdę była dobrą żoną. Fabian nie mógł się doczekać dziecka. Któregoś dnia w biurze dostał telefon ze szpitala. Wednesday zaczęła rodzić podczas wizyty u ginekologa. Natychmiast zabrano ją do szpitala, gdzie wkrótce urodziła dziewczynkę. Matka i dziecko czują się dobrze. Fabian otworzył paczkę cygar trzymanych na tę okazję. Puścił ją w obieg po biurze i przyjmował gratulacje od wszystkich, z panem Slaughterem, panem Starkiem i obydwoma panami Slingsby włącznie. Wreszcie popędził do szpitala. Gdy tylko wszedł na oddział położniczy, wiedział, że jest coś nie tak. Ludzie spoglądali na niego, po czym szybko odwracali wzrok. Usłyszał za plecami słowa pielęgniarki: "To pewnie jest jej ojciec". Z wysiłkiem przełknął ślinę. Pozwolono mu zobaczyć żonę. Wednesday leżała na boku z kolanami przyciśniętymi do brzucha. Ciężko dyszała, ale chyba była nieprzytomna. Coś w jej pozycji sprawiło, że nabrał dziwnych podejrzeń, ale nie za bardzo wiedział, co to było. - Podobno poród miał się odbywać metodą naturalną - zachrypiał. - Mówiła, że nie będziecie jej usypiać. - Bo i nie usypialiśmy jej - odpowiedział ginekolog. - Chodźmy teraz do pańskiego dziecka, panie Balik. Dał sobie nałożyć na twarz maskę i poszli do oszklonej sali, gdzie w malutkich łóżeczkach leżały noworodki. Szedł powoli, niechętnie, czując, jak w głowie narasta mu niezrozumiałe przeczucie zbliżającej się katastrofy. Pielęgniarka wyjęła dziecko z łóżeczka stojącego w rogu, z dala od pozostałych. Gdy Fabian na chwiejnych nogach podszedł bliżej, z dziką ulgą zauważył, że dziecko wygląda normalnie. Nie było żadnych widocznych znamion ani zniekształceń. Dziecko Wednesday nie będzie potworem. Ale osesek wyciągnął do niego rączki. - Och, Fabian, najdroższy - wyseplenił przez bezzębne wargi głosem, który zbyt dobrze znał, żeby się nie przerazić. - Och, Fabian, kochanie, nawet nie wiesz, co się stało! To niesamowite, wprost niewiarygodne! PROBLEM SŁUŻBY Był to dzień całkowitej kontroli... Garomma, Sługa Wszystkich, Uosobienie Mozołu Ludzkości, Niewolnik Cywilizacji, dotknął czoła delikatnie pachnącymi opuszkami palców, przymknął oczy i z rozkoszą upajał się poczuciem najwyższej władzy, władzy absolutnej, o jakiej do tej pory żaden człowiek nie ośmielił się marzyć. Całkowita kontrola. Całkowita... Nad wszystkimi, z wyjątkiem jednego człowieka. Tego jednego ambitnego i niepokornego. A przy tym bardzo przydatnego. Czy mają go zadusić dzisiaj przy biurku, oto było pytanie, czy też należało dać mu jeszcze parę dni, parę tygodni starannie sprawdzanej przydatności? Jego zdrady, jego spiski nieodwołalnie miały się ku końcowi. Ale o tym Garomma zadecyduje później. W wolnej chwili. Bo teraz nad wszystkimi innymi pod każdym względem sprawował kontrolę. Kontrolę nie tylko nad umysłami ludzi, ale i nad ich hormonami. Jak również nad hormonami i umysłami ich dzieci. A także, jeśli Moddo nie myli się w swoich ocenach, nad dziećmi ich dzieci. - Tak - mruknął Garomma pod nosem, nagle przypomniawszy sobie fragment tradycji mówionej, której nauczył go przed laty jego ojciec. - Tak, aż do siódmego pokolenia. Był ciekaw, z jakiej to starożytnej księgi spalonej wieki temu pochodziły te słowa. Ani ojciec, ani jego przyjaciele i sąsiedzi nie mogli mu już tego powiedzieć. Wszystkich wybito podczas Powstania Chłopskiego w Szóstym Okręgu trzydzieści lat temu. Takie powstanie już się więcej nie wydarzyło i nie wydarzy. On sprawował całkowitą kontrolę. Ktoś delikatnie dotknął jego kolana i umysł zaprzestał bezpłodnych rozważań. Moddo. Sługa Edukacji, siedzący w głębi pojazdu niżej od niego, uniżonym gestem wskazał na przezroczystą kuloodporną kopułę chroniącą wodza. - Ludzie - stwierdził, jak zawsze lekko się zacinając. -Tam. Na zewnątrz. Rzeczywiście. Tłum przelewał się przez bramy Szopy dla Służby i wypełniał ulice miasta. Po obu stronach, gdzie okiem sięgnąć, szumiała rzeka ludzi, czarna, gęsta i niespokojna jak mrówki na dżdżownicy. Garomma, Sługa Wszystkich nie mógł zbytnio obnosić się ze swoim zamyśleniem, musiał pokazać się tym, którym tak łaskawie służył. Skrzyżował ręce na piersi i kłaniał się na prawo i lewo, stojąc wewnątrz świątyńki wyrastającej niczym wieża z podwozia niskiego, czarnego pojazdu. Ukłon w prawo, ukłon w lewo, zawsze z pokorą. W prawo, w lewo, i pamiętaj: z pokorą. Pamiętaj, jesteś Sługą Wszystkich. Wiwaty przybrały na sile i kątem oka zauważył, jak Moddo z aprobatą kiwa głową. Stary, dzielny Moddo. To był dzień również jego triumfu. Osiągnięcie całkowitej kontroli było szczególną i bezsprzeczną zasługą Służby Edukacji. Ale Moddo siedział w głębokim cieniu anonimowości tuż za plecami kierowcy, obok goryli Garommy. Siedział i smakował triumf tylko językiem swego wodza, tak jak to czynił już od dwudziestu pięciu lat. Na szczęście dla Moddo wystarczał mu ten smak. Niestety, byli też inni - przynajmniej jeden inny - którzy domagali się czegoś więcej... Garomma kłaniał się na prawo i lewo, a miedzy ukłonami zaciekawiony spoglądał poprzez ruchomą pajęczynę policjantów na motocyklach otaczających jego pojazd. Patrzył na lud Stolicy, jego lud, tak jak jego było wszystko na tej ziemi. Stłoczeni na chodnikach ludzie rozkładali szeroko ramiona, gdy pojazd znalazł się naprzeciwko nich. - Służ nam, Garommo - zawodzili. - Służ nam! Służ nam! Przyglądał się ich wykrzywionym twarzom, pianie pojawiającej się w kącikach ust, na wpół przymkniętym oczom i ekstatycznym grymasom, kołyszącym się mężczyznom, spazmującym kobietom, od czasu do czasu komuś, kto niezauważony dostawał napadu euforii. I kłaniał się. Krzyżując ręce na piersiach, kłaniał się. Na prawo i na lewo. Z pokorą. Tydzień temu, kiedy Moddo przyszedł, żeby poznać jego opinię na temat ceremoniału i protokołu związanego z dzisiejszą paradą, był bardzo z siebie zadowolony i przewidywał nadzwyczaj częste przypadki zbiorowej histerii na widok twarzy szefa. I wtedy Garomma zapytał o coś, co intrygowało go od bardzo dawna. - Moddo, co się dzieje w ich umysłach, kiedy na mnie patrzą? Wiem, że mnie czczą, że wpadają w entuzjazm i tak dalej. Ale jak wy fachowo nazywacie to uczucie, gdy mówicie o nim w laboratoriach albo w Centrum Edukacji? Wysoki mężczyzna przesunął ręką po czole gestem, który Garomma w ciągu tylu lat dobrze poznał. - Doświadczają efektu naciśnięcia cyngla - odrzekł powoli, patrząc ponad głową Garommy, jakby odczytywał odpowiedź z umieszczonej za jego plecami elektronicznej mapy świata. - Wszystkie napięcia, jakie zbierają się w nich w ciągu dnia, te wszystkie drobne zakazy i ciągłe przymusy, wszystkie frustracje związane z "tego nie rób, tamtego nie rób, rób to". Służba Edukacji zorganizowała tak, aby uwalniały się wybuchowo w chwili, gdy widzą twój obraz lub słyszą twój głos. - Efekt cyngla. Hm! Nigdy o tym nie myślałem w ten sposób. Moddo z powagą podniósł dłoń. - W końcu to twoje życie upływa rzekomo w skrajnym posłuszeństwie, którego nie są w stanie sobie nawet wyobrazić. Jesteś tym, który trzyma pogmatwane losy świata w swoich cierpliwych, niestrudzonych rękach, który najwięcej i najciężej pracuje, jesteś... kozłem ofiarnym dla mas! Garomma uśmiechnął się wtedy, słuchając uczonych wywodów Moddo. Teraz jednak, patrząc na rozkrzyczany lud spod skromnie opuszczonych powiek, uznał, że Sługa Edukacji miał całkowitą rację. Czyż na Wielkiej Pieczęci Państwa Świata nie było napisane: "Każdy musi komuś służyć, ale tylko Garomma jest Sługą Wszystkich"? Wiedzieli, i to nieomylnie, że bez niego oceany przerwałyby tamy i zatopiły ziemię, pojawiłyby się choroby zakaźne i szybko rozwinęły w epidemie dziesiątkujące całe okręgi, że załamałaby się sieć podstawowych usług, tak że całe miasto mogło w ciągu tygodnia umrzeć z pragnienia, i że urzędnicy lokalni uciskaliby ludzi, wzniecając obłąkańcze i krwawe wojny pomiędzy sobą. Tak by się stało, gdyby nie on - Garomma - który dniami i nocami pracuje, aby wszystko toczyło się gładko, aby gigantyczne siły natury i cywilizacji utrzymać w ryzach. Dobrze o tym wiedzieli, ponieważ wszystko to zdarzało się, gdy tylko "Garomma nie wytrzymywał trudów służenia". Czymże było ich marne życie w porównaniu z jego nie mającym końca, ponurym - ale jakże niezbędnym! - znojem? Tu, w tym szczupłym, poważnym mężczyźnie pokornie kłaniającym się na prawo i na lewo, na prawo i na lewo, nie tylko uosobiona była boskość, dzięki której Człowiek mógł wygodnie żyć na tej ziemi, ale też znajdowały w nim swój cel wszystkie gatunki niższe, dzięki którym wyzyskiwany lud widział, że mógł go spotkać gorszy los, że w porównaniu z tymi odpadkami cywilizacji byli, mimo swoich cierpień, niczym panowie i władcy. Nic więc dziwnego, że z zapamiętaniem wyciągali ramiona do niego, do Sługi Wszystkich, Uosobienia Mozołu Ludzkości, Niewolnika Cywilizacji, i jednym tchem wyrzucali z siebie pełne triumfu błagania wraz z bojaźliwą wymówką: "Służ nam, Garommo! Służ nam, służ nam, służ nam!" Czyż łagodne owce, które pasał jako chłopiec w północno-zachodniej części Szóstego Okręgu, czyż te owce również nie uważały go za swego sługę, gdy je prowadził, zapędzał ku lepszym pastwiskom i chłodniejszym strumieniom, gdy strzegł je przed wrogami i wyciągał kamyki spomiędzy racic, a wszystko po to, żeby ich uwędzone mięso lepiej smakowało na ojcowskim stole? Ale te, o ileż bardziej pożyteczne, dwunogie, obdarzone umysłem owce, były tak samo udomowione. W dodatku na bardzo prostej wpojonej im zasadzie, że rząd jest sługą ludu i że najwyższy władca w tym rządzie jest sługą najpodlejszym. Jego owce. Kłaniał się im z uśmiechem ojca i zarazem właściciela, w miarę jak jego pojazd przemierzał długą na kilometr drogę pomiędzy Szopą dla Służby a Centrum Edukacji, wypełnioną morzem wiwatujących głów. Jego owce. A policjanci na motocyklach i policjanci odgradzający go od tłumu łańcuchem własnych rąk to były jego owczarki pasterskie. Jeszcze jeden gatunek udomowionych zwierząt. Właśnie tak wyglądał, gdy trzydzieści trzy lata temu wylądował na tej wyspie świeżo po wiejskiej szkole Służby Bezpieczeństwa, żeby objąć swoją pierwszą rządową posadę jako policjant w Stolicy. Niezgrabny, przejęty swą rolą pies pasterski. Chyba najmniej ważny spośród psów służących poprzedniemu reżimowi. Ale w trzy lata później rewolta chłopska w jego własnym okręgu postawiła go przed szansą. Wiedząc dokładnie, o co w niej chodzi, jak również znając nazwiska prawdziwych przywódców, mógł odegrać ważną rolę w stłumieniu powstania. A potem, gdy już zajął nowe, ważne stanowisko w Służbie Bezpieczeństwa, zetknął się z innymi obiecującymi młodzieńcami - zwłaszcza z Moddo, pierwszym i jak na razie najbardziej przydatnym człowiekiem, którego udomowił. Mając do dyspozycji doskonałe umiejętności administracyjne Moddo, stał się specjalistą we wdzięcznej sztuce politycznego podrzynania gardeł, tak że kiedy jego przełożony zapragnął najwyższego urzędu na świecie, Garomma zajmował na tyle dobrą pozycję, aby móc go wydać i samemu zostać Sługą Bezpieczeństwa. A z tego miejsca, przy pomocy Moddo, który wciąż dotrzymywał mu kroku i ustalał strategię do najdrobniejszych szczegółów, musiał już tylko poczekać parę lat, aby móc święcić własny sukces po rozbiciu w puch poprzednich władców Szopy dla Służby. Ale stwierdził, że nauczki, którą dał mieszkańcom tego zbombardowanego i zrównanego z ziemią pałacu, nigdy nie wolno mu zapomnieć. Nie mógł wiedzieć, ilu Sług Bezpieczeństwa przed nim skorzystało ze swego urzędu, aby osiągnąć drewniany stołek Sługi Wszystkich: wszystkie podręczniki do historii i w ogóle wszystkie książki starannie przeredagowywano na początku każdego nowego reżimu. Tradycja Mówiona zaś, choć zazwyczaj stanowiła dobre źródło, jeśli umiało się przesiać nieistotne fakty, milczała na ten temat. W każdym razie było oczywiste, że to, co jemu się udało, mogło się udać innym, że Sługa Bezpieczeństwa był logicznym następcą Sługi Wszystkich. Kłopot w tym, że nie można było nic na to poradzić, tylko cały czas być czujnym. Pamiętał, jak ojciec zawołał go od dziecięcych zabaw i poprowadził w góry, żeby powierzyć mu owce. Jakże nienawidził tej samotnej, nużącej pracy! Ojciec zauważył to i ten jeden raz zmiękł na tyłe, aby spróbować coś mu wyjaśnić. - Widzisz, synu, na owce mówi się, że są zwierzętami domowymi. Tak samo na psy. No i możemy udomowić sobie owce i możemy udomowić psy, żeby pilnowały owiec, ale żeby mieć mądrego, czujnego pasterza, który będzie wiedział, co robić, gdy coś się nagle przydarzy, i który przyjdzie nam o tym powiedzieć, cóż, do tego potrzebny jest człowiek. - O rany, tato - jęknął wtedy niepocieszony, kopiąc ze złością laskę pasterską, którą dostał - to czemu - jak się to mówi - nie UDOMOWIĆ człowieka? Ojciec się roześmiał, po czym ruszył w dół po zarośniętym zboczu. - Podobno są tacy, którzy tego próbują - zawołał na pożegnanie - i podobno coraz lepiej im to idzie. Kłopot w tym, że jak się człowieka udomowi, to nie wart jest funta kłaków jako pasterz. Gdy go ujarzmisz, traci polot i zacięcie do pracy. Nie zależy mu na niej i staje się bezużyteczny. Na tym pokrótce polegał problem, uświadomił sobie Garomma. Sługa Bezpieczeństwa, aby dobrze spełniał swoje obowiązki, nie mógł być udomowiony. Próbował używać tych owczarków jako szefów Bezpieczeństwa, próbował wciąż na nowo. Ale zawsze okazywało się, że są do niczego i że trzeba ich zastąpić ludźmi. A ludzie - po roku, trzech latach, pięciu latach na stanowisku - wcześniej czy później sięgali po najwyższą władzę i trzeba było ich z żalem zlikwidować. Podobnie jak obecny Sługa Bezpieczeństwa właśnie miał zostać zlikwidowany. Tylko że... ten człowiek był tak cholernie przydatny! Trzeba było idealnie zgrać te sprawy, żeby rzadka, pełna polotu osobowość, jakby stworzona na to stanowisko, służyła jeszcze jak najdłużej, a jednocześnie żeby zniszczyć go w chwili, gdy zagrożenie weźmie górę nad użytecznością. A ponieważ w wypadku właściwego człowieka takie zagrożenie istniało od samego początku, trzeba było bezustannie, uważnie obserwować... Garomma westchnął. Ten problem stanowił właściwie jedyną niedogodność w świecie nastawionym na spełnianie jego zachcianek. Ale był to problem, przed którym nie dało się uciec, nawet w snach. Ostatnia noc była rzeczywiście okropna. Moddo znów dotknął jego kolana, przypominając mu, że jest na widoku. Otrząsnął się ze złych myśli i uśmiechnął z wdzięcznością. W końcu sny to tylko sny, nic więcej. Tłumy zostawili już za sobą. Przed nimi wielkie żelazne wrota Centrum Edukacji rozchyliły się powoli i pojazd wtoczył się do środka. Gdy tylko policjanci jednym sprawnym manewrem odjechali na boki, uzbrojeni strażnicy Centrum Edukacji, ubrani w sztywne białe szaty, stanęli na baczność. Garomma, niezgrabnie podtrzymywany przez Moddo, wspiął się na szczyt pojazdu w chwili, gdy Orkiestra Centrum wspomagana przez Chór buchnęła grzmiącym, wstrząsającym credo Hymnu Ludzkości: Pracuje Garomma za dnia i w nocy, Zastąpić Garommę nie w naszej mocy, Garomma służy ze wszystkich sił, Bym szczęście miał ja, byś szczęście miał ty... Odśpiewawszy pięć linijek, by uczynić zadość protokołowi, orkiestra zaczęła Pieśń Edukacji, a Wice-Sługa Edukacji, prosty jak trzcina, dobrze odżywiony młodzieniec, zszedł po schodach prowadzących do wnętrza budynku. Jego rozpostarcie ramion i zwyczajowe "Służ nam, Garommo", mimo iż niedbałe, były całkiem poprawne. Odsunął się na bok, aby Garomma i Moddo mogli wejść na schody, po czym, sztywno wyprostowany, ruszył za nimi. Chór z czcią zawodził w wysokich tonach. Przeszli pod olbrzymim łukiem z wyrytą sentencją: "Niech wszyscy uczą się od Sługi Wszystkich" i ruszyli długim korytarzem w głąb olbrzymiej budowli. Szare suknie Garommy i Moddo powiewały w takt ich kroków. Wzdłuż ścian tłoczyli się niżsi urzędnicy, wykrzykując: "Służ nam, Garommo! Służ nam! Służ nam! Służ nam!" Może nie były to aż tak szalone podrygi jak tłumów na ulicy, stwierdził Garomma, ale te okrzyki uwielbienia były całkiem zadowalające. Ukłonił się, rzucając szybko okiem na Moddo. Omal się nie roześmiał. Sługa Edukacji jak zwykle kroczył nerwowo i niepewnie. Biedny Moddo! Po prostu nie był stworzony na tak wysokie stanowisko. Wysoki, krzepki mężczyzna, poruszał się z gracją znużonego zbieracza jagód. Przypominał wszystko, tylko nie jednego z najważniejszych urzędników w państwie. I to właśnie był jeden z powodów, dla których był całkowicie niezbędny. Moddo miał po prostu na tyle rozumu, żeby wiedzieć, jak bardzo się na to stanowisko nie nadaje. Gdyby nie Garomma, dalej szukałby jakichś interesujących różnic w statystyce w którymś z pomniejszych wydziałów Służby Edukacji. Wiedział, że nie ma dość siły, aby radzić sobie sam. Nie był też na tyle przyjacielski, by stworzyć jakieś układy. Tylko jemu, spośród wszystkich Sług w całym Gabinecie, Garomma mógł całkowicie zaufać. Pod wpływem nieśmiałego dotyku ręki Moddo skręcił w drzwi olbrzymiej sali wystrojonej z przepychem na jego przybycie i wszedł na pokryty złotogłowiem podest. Usiadł na nie heblowanym drewnianym stołku postawionym na szczycie. W chwilę później Moddo zasiadł na krześle o jeden stopień niżej, a Wice-Sługa Edukacji zajął miejsce znów o jeden stopień pod nim. Kierownicy wydziałów Centrum Edukacji, ubrani w białe fałdziste szaty, powoli weszli do sali i ustawili się rzędem naprzeciw podwyższenia. U jego stóp zajęła miejsce osobista ochrona Garommy. Zaczęła się ceremonia. Ceremonia z okazji osiągnięcia całkowitej kontroli. Najpierw najstarszy urzędnik Służby Edukacji wyrecytował odpowiednie urywki z Tradycji Mówionej. Jak to co roku w każdym reżimie, począwszy niemal od prehistorycznych czasów demokracji, pobierano próbki psychometryczne wśród abiturientów szkół podstawowych na całym świecie, aby dokładnie określić stopień powodzenia politycznej indoktrynacji dzieci. Jak co roku odkrywano, że coraz bardziej przeważająca większość wierzyła, iż aktualny władca jest niezbędnym czynnikiem dobrobytu ludzkości, życiodajną podstawą ich codzienności, a tylko nieliczna mniejszość - pięć procent, siedem procent, trzy procent - z powodzeniem opierała się indoktrynacji i musiała być w dorosłym wieku pilnie strzeżona jako potencjalne źródło zarazy. Jak dwadzieścia pięć lat temu wraz z nastaniem Garommy i jego Sługi Edukacji, Moddo, zaczęła się nowa era intensywnej indoktrynacji mas, oparta na dużo ambitniejszych założeniach. Starzec skończył, skłonił się i wrócił na swoje miejsce. Powstał Wice-Sługa Edukacji i obrócił się z gracją, aby stanąć twarzą do Garommy. Opisał te nowe założenia, które można było streścić w sloganie "całkowita kontrola", w przeciwieństwie do staromodnej 95 lub 97 - procentowej kontroli poprzednich gabinetów. Omówił nowe ekstensywne mechanizmy zastraszania i rozszerzone kontrole psychometryczne w niższych klasach szkolnych, za pomocą których można było osiągnąć całkowitą kontrolę. Owe techniki wypracował Moddo "dzięki nieomylnej inspiracji i bezcennym radom Garommy, Sługi Wszystkich" i w ciągu kilku lat sprawiły, że ilość próbek świadczących o niezależności młodzieńczego umysłu spadła poniżej jednego procenta. Wszyscy inni hołd wobec Garommy uznawali za równie oczywisty jak oddychanie. Potem postępy straciły na szybkości. Nowe metody przemówiły do najzdolniejszych dzieci, ale trafiły na litą skałę u upośledzonych i społecznie nieprzystosowanych, których wewnętrzne wady sprawiały, że nie mogły w żaden sposób zaakceptować przeważającej postawy społeczeństwa, niezależnie od tego, jaka to była postawa. Całymi latami pracowano z mozołem nad techniką indoktrynacji, która umożliwiałaby nawet upośledzonym włączyć się w życie społeczne poprzez kult Garommy i wreszcie, po latach pracy, ilość próbek wskazujących na negatywny stosunek do doktryny zaczęła być bliska zeru: 0,016%, 0,007%, 0,0002%. Aż wreszcie w tym roku. Nareszcie! Wice-Sługa Edukacji przerwał i nabrał powietrza w płuca. Pięć tygodni temu Jednolity System Edukacyjny Ziemi wypuścił następny rocznik młodzieży ze szkół podstawowych. Pobrano zwykłe przy tej okazji próbki na całej planecie, których zestawienie i weryfikacja trwała aż do tej pory. Rezultat: Próbek negatywnych było zero, aż do ostatniego możliwego miejsca po przecinku! Kontrola całkowita. W sali wybuchnął spontaniczny aplauz, do którego przyłączył się nawet Garomma. Pochylił się w przód i po ojcowsku położył dłoń na rozczochranej głowie Moddo. Na widok niespodziewanej łaski, jaka spotkała ich szefa, owacje urzędników jeszcze się wzmogły. Wśród panującego zgiełku Garomma nareszcie miał okazję spytać Moddo: - Co tacy przeciętni ludzie wiedzą o dzisiejszym dniu? Co im właściwie mówisz? Moddo zwrócił ku niemu twarz o nerwowo zaciśniętych szczękach. - Większość wie, że jest jakieś tam święto. Niejasne plotki, że osiągnąłeś całkowitą kontrolę nad środowiskiem człowieka, aby ostatecznie poprawić jego los. Tylko tyle, że to jest coś, co tobie się podoba, a więc mogą się cieszyć razem z tobą. - Na swój niewolniczy sposób. To mi się podoba. - Garomma przez dłuższą chwilę upajał się poczuciem nieograniczonej władzy. Potem tę rozkosz zatruła mu pewna myśl. - Moddo, chcę dzisiaj rozstrzygnąć sprawę Sługi Bezpieczeństwa. Zajmiemy się tym, gdy tylko wrócimy. Sługa Edukacji skinął głową. - Mam parę pomysłów. Wiesz, to nie jest takie proste. Jest problem z następcą. - Tak. Zawsze to samo. No, cóż, może za parę lat, jeśli te próbki się potwierdzą i rozszerzymy nową technikę na nieprzystosowane elementy w dorosłej populacji, będziemy mogli się całkiem obyć bez Bezpieczeństwa. - Może. Chociaż silnie zakorzenione postawy dużo trudniej jest przystosować. A wśród wyższych urzędników zawsze będzie potrzebny system bezpieczeństwa. Ale zrobię, co będę mógł, najlepiej, jak potrafię. Garomma skinął głową i usiadł prosto. Moddo zawsze robił wszystko najlepiej, jak potrafił. I jak na razie wystarczało to do zaprowadzenia porządku. Niedbale podniósł rękę. Owacje i wiwaty ustały. Następny kierownik wydziału wystąpił, aby opisać w szczegółach metodę próbkowania. Ceremonia trwała dalej. Był to dzień całkowitej kontroli... Moddo, Sługa Edukacji, Ubogi Nauczyciel Ludzkości, potarł nabrzmiałe bólem czoło starannie wymanikiurowaną dłonią i z rozkoszą wchłaniał w siebie poczucie najwyższej władzy, władzy absolutnej, o jakiej do tej pory żaden człowiek nie ośmielił się zamarzyć. Całkowita kontrola. Całkowita... Został jeszcze tylko ten problem następcy Sługi Bezpieczeństwa. Garomma będzie domagał się decyzji, gdy tylko wrócą do Szopy dla Służby, a on jeszcze był daleki od jej podjęcia. Każdy z dwóch Wice-Sług Bezpieczeństwa doskonale pasował na to stanowisko, ale nie na tym polegał problem. Zastanawiał się, który z nich będzie w stanie utrzymać Garommę w poczuciu niepewności, jakie wpoił mu Moddo przez ostatnie trzydzieści lat. Dla potrzeb Moddo była to jedyna istotna funkcja Sługi Bezpieczeństwa: służył on jako worek treningowy dla napędzanej strachem podświadomości Garommy do czasu, gdy jego konflikt wewnętrzny nabrzmiewał ponad wytrzymałość. Wtedy usuwając człowieka, wokół którego myśli Sługi Wszystkich stale się obracały, mógł Moddo chwilowo zmniejszyć presję. Przypominało to trochę łowienie ryb. Popuszczałeś trochę linki, mordując Sługę Bezpieczeństwa, a potem spokojnie, bez ustanku kręciłeś kołowrotkiem przez następnych parę lat, ukradkiem podsuwając mu myśli o nadmiernych ambicjach następcy. Tylko że nigdy nie wyciągałeś ryby na brzeg. Wystarczyło, że wzięła haczyk i masz ją stale pod kontrolą. Sługa Edukacji uśmiechnął się wewnętrznym, niewidzialnym uśmiechem, tak jak się nauczył już we wczesnym dzieciństwie. Wyciągać rybkę? Oznaczałoby to, że musiałby sam zostać Sługą Wszystkich. A który inteligentny człowiek zaspokoiłby swoją żądzę władzy tak idiotycznym celem? Nie, niech się o to troszczą jego koledzy, poprzebierane kukły urzędnicze z Szopy dla Służby, wiecznie coś knujące i spiskujące, wchodzące w układy i kontrukłady. Sługa Przemysłu, Sługa Rolnictwa, Sługa Nauki i cala reszta tych mocno nadętych głupców. Być Sługą Wszystkich oznaczało stać się celem spisków, być w centrum uwagi. Każdy rozsądny człowiek w tym społeczeństwie musiał nieuchronnie w końcu dostrzec, że władza - choćby nie wiem jak zawoalowana i ukryta - była jedynym niezmiennym celem w ich życiu. A Sługa Wszystkich - choćby to ukrywać na setki możliwych upokarzających sposobów - to wcielenie władzy. Nie, Lepiej dać się poznać jako nerwowy, niepewny siebie podwładny, którego nogi uginają się pod ciężarem odpowiedzialności nie do udźwignięcia. Czyż nie słyszał tych pogardliwych głosów szepczących za jego plecami? "... marionetka Garommy do specjalnych poruczeń..." "... ten głupi lokaj Garommy..." "... podnóżek pod stopy, trzeba przyznać, że dość wpływowy podnóżek, ale cały czas pod stopą Garommy..." "... głupi, trzęsący się ze strachu cham..." "... kiedy Garomma kicha, Moddo dostaje kataru..." Ale na tym podrzędnym, pogardzanym stanowisku być rzeczywistym źródłem polityki, władcą i panem ludzi, de facto dyktatorem całej ludzkości... Znowu podniósł rękę i potarł czoło. Ból stawał się nie do zniesienia. A oficjalne świętowanie całkowitej kontroli pewnie zajmie jeszcze z godzinę. Powinno mu się udać wykroić z tego dwadzieścia parę minut dla Looba Uzdrowiciela, nie wzbudzając podejrzeń Garommy. W tych dniach kryzysu Sługa Wszystkich musi być traktowany ze szczególną delikatnością. Niepewność, którą w nim wywołał, mogła go doprowadzić do podjęcia rozpaczliwej, samodzielnej decyzji. A taką możliwość, mimo iż nieprawdopodobną, należało zdusić w zarodku. Zbyt była niebezpieczna. Przez chwilę Moddo słuchał, jak jakiś młodzieniec trajkocze o środkach i metodach, ugięciach krzywych i zbieżnych korelacji, cały ten statystyczny żargon, pod którym krył się blask rewolucji w psychologii przeprowadzonej przez niego, przez Moddo. Tak, powinno potrwać jeszcze z godzinę. Trzydzieści pięć lat temu, pisząc pracę magisterską w Centralnej Szkole Pomaturalnej Służby Edukacji, w hałdach statystyk indoktrynacji masowej, nagromadzonych przez kilka wieków, odnalazł cudowny klejnot: koncepcję różnic indywidualnych. Przez dłuższy czas uważał, że trudno się z tą koncepcją pogodzić: skoro cała nauka nastawiona była na kierowanie postawami ludzkimi w kategoriach milionów osób, rozważanie postaw i uczuć pojedynczego człowieka było tematem śliskim niczym węgorz. Świeżo złapany i wijący się w agonii. Ale kiedy skończył pisać pracę i oddał ją - pracę na temat proponowanych technik osiągnięcia całkowitej kontroli, którą poprzednie władze wpisały do katalogu i szybko zapomniały - powrócił do zagadnienia indywidualnej indoktrynacji. I przez następnych parę lat, nudząc się jak mops w Biurze Statystyki Stosowanej Służby Edukacji, zajął się problemem wyizolowania jednostki z grupy, czyli przeszedł od większego do mniejszego. Jedno stało się jasne. Im młodszy materiał, tym łatwiejsze zadanie - dokładnie tak, jak w indoktrynacji masowej. Ale jeśli zaczynałeś od dziecka, potrzeba było lat, żeby zaczęło efektywnie działać podług twoich zamierzeń. Poza tym w przypadku dziecka trzeba było przeciwdziałać balastowi indoktrynacji politycznej, która wypełniała wczesne lata szkolne. Potrzebny był młodzieniec, który już zdobył jakieś miejsce w hierarchii, ale który, z tych czy innych powodów, miał w sobie wielki nie zrealizowany - i niezindoktrynowany -potencjał. Najlepiej jeszcze, żeby to był ktoś z osobowością pełną lęków i żądz w rodzaju tych, które mogły posłużyć za drążki sterownicze. Moddo całymi nocami przeglądał akta swoich kolegów w poszukiwaniu takiego człowieka. Znalazł dwóch czy trzech, którzy pasowali. Ten zdolniacha ze Służby Transportu, przypomniał sobie Moddo, przez jakiś czas wydawał się dość ciekawy. A potem natrafił na akta Garommy. I Garomma okazał się idealny. Od początku. Typ władczy, ale sympatyczny, zdolny... i bardzo podatny na wpływy. - Mógłbym się od ciebie wiele nauczyć - wyznał nieśmiało, gdy spotkał się z Moddo po raz pierwszy. - Ta Stolica to takie wielkie i skomplikowane mrowisko. Tyle się dzieje na raz. Od samego myślenia o tym dostaję zawrotów głowy. AJe ty się tu urodziłeś. Widać, że umiesz się poruszać wśród tych bagien i moczarów pełnych żmij. W wyniku niedbałej pracy Komisarza Indoktrynacji Szóstego Okręgu strony rodzinne Garommy stały się ojczyzną całkiem sporej liczby quasi-niezależnych umysłów na różnych poziomach. Większość z nich dążyła prostą drogą do rewolucji, zwłaszcza po dekadzie rekordowo niskich zbiorów i wygórowanych podatków. Ale Garomma był ambitny, odwrócił się od swego chłopskiego środowiska i wszedł do niższych władz miejscowej Służby Bezpieczeństwa. Dlatego kiedy wybuchło Powstanie Chłopskie w Szóstym Okręgu, jego zasługi dla niemal natychmiastowego stłumienia rebelii sprawiły, że szybko awansował. Co więcej, zwolniono go dzięki temu od inwigilacji i dodatkowej indoktrynacji dla dorosłych, której normalnie by go poddano, jako człowieka o podejrzanym pochodzeniu. Oznaczało to, że gdy tylko Moddo przełamał pierwsze lody i zawarł z nim przyjaźń, miał do dyspozycji nie tylko wschodzącą gwiazdę, ale i niezwykle plastyczną osobowość. Osobowość, na której mógł pracowicie wycisnąć własny obraz. Przede wszystkim Garomma miał to wspaniałe poczucie winy za nieposłuszeństwo wobec ojca, wskutek czego w końcu opuścił farmę, a potem stał się donosicielem na własną rodzinę i jej sąsiadów. To poczucie winy, które stało się przyczyną lęków i nienawiści wobec wszystkiego, co się z nim wiązało, łatwo było skierować na osobę jego przełożonego, Sługi Bezpieczeństwa i zrobić z niego nową postać ojca. Później, kiedy Garomma został Sługą Wszystkich, w dalszym ciągu zachował - przy niestrudzonej pomocy Moddo - to samo poczucie winy i ten sam obezwładniający strach przed karą, skierowany ku każdorazowemu Szefowi Bezpieczeństwa. Co było niezbędne, jeśli miał pozostać w nieświadomości, że prawdziwym jego panem jest zwalisty mężczyzna, który siedzi po jego prawicy i zawsze sprawia wrażenie nerwowego i zagubionego... Potem zaczęła się edukacja. I reedukacja. Od początku Moddo uprzytomnił sobie, że trzeba pobudzać chłopską dumę Garommy i trochę się przed nią upokorzyć. Wywołał w nim przekonanie, że wywrotowe myśli, które mu poddawał, są jego własnym tworem, a nawet, że to on udomawia Moddo - ciekawe, że ten facet nie umiał uciec przed swym chłopskim pochodzeniem nawet w doborze metafor! - a nie odwrotnie. Ponieważ Moddo obmyślał plany na ich wielką przyszłość, nie chciał, żeby przeszkadzały mu w tym drobne urazy mogące powstać w stosunku do pana lub nauczyciela. Natomiast uczucie, jakiego doznaje się na widok psa, którego wierne oddanie stale podbudowuje jego właściciela i stwarza ściślejszą zależność, niż ten właściciel mógłby podejrzewać, było mu jak najbardziej na rękę. A ten szok, jaki Garomma przeżył, kiedy zaczął sobie uświadamiać, że Sługa Wszystkich jest właściwie Dyktatorem Wszystkich! Moddo omal się nie uśmiechnął, kiedy sobie to przypomniał. No cóż, w końcu kiedy jego rodzice podsunęli mu ten pomysł przed laty w czasie wyprawy prywatnym jachtem, do czego ojciec miał prawo jako urzędnik Służby Rybołówstwa i Gospodarki Morskiej, czyż nie zgorszył się tak strasznie, że puścił rumpel i zwymiotował przez burtę? Utrata wiary jest w każdym wieku czymś strasznym, ale trudniej to przeżyć, im jesteś starszy. Z drugiej strony Moddo w wieku sześciu lat stracił nie tylko wiarę, ale i rodziców. Zbyt często pozwalali sobie na luźne rozmowy z różnymi ludźmi, mylnie sądząc, że ówczesny Sługa Wszystkich zawsze będzie ślamazarą. Potarł sobie skronie. Już dawno tak go nie bolała głowa! Musiał przynajmniej na piętnaście minut - na pewno uda się uciec chociaż na kwadrans - pójść do Looba. Uzdrowiciel postawi go na nogi na resztę dnia, który według wszelkich przewidywań będzie bardzo męczący. Musiał też uciec na trochę od Garommy, żeby powziąć jasną, osobistą decyzję, kto ma być następnym Sługą Bezpieczeństwa. Moddo, Sługa Edukacji, Ubogi Nauczyciel Ludzkości, skorzystał z chwili przerwy pomiędzy dwoma wystąpieniami i wychylił się do tyłu, żeby szepnąć Garommie: - Muszę doglądnąć kilku spraw, zanim pojedziemy z powrotem. Czy mógłbym się oddalić? To... nie zajmie więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut. Garomma rzucił mu chmurne spojrzenie. - Nie mogą poczekać? To tak samo twój wielki dzień, jak i mój. Chcę, abyś był przy mnie. - Wiem, Garommo, i jestem ci za to wdzięczny. Ale... -dotknął błagalnie kolana Sługi Wszystkich - proszę, abyś zezwolił mi zająć się nimi. Są niezwykle pilne. A jedna z nich dotyczy... pośrednio dotyczy Sługi Bezpieczeństwa i może pomóc ci podjąć decyzję, czy chcesz pozbyć się go właśnie teraz. Z twarzy Garommy zniknął niechętny wyraz. - Jeśli o to chodzi, to jak najbardziej. Ale wróć, zanim skończy się ceremonia. Chcę, abyśmy wyszli razem. Moddo skinął głową i wstał. Odwrócił się twarzą do wodza. - Służ nam, Garommo - rzekł, rozpościerając ramiona. -Służ nam, służ nam, służ nam. - Wyszedł tyłem z sali, cały czas zwrócony twarzą do Sługi Wszystkich. Na korytarzu szybko przeszedł przez szpaler salutujących strażników Centrum Edukacji w stronę prywatnej windy. Nacisnął guzik trzeciego piętra. I dopiero wtedy, gdy drzwi się zamknęły i winda ruszyła, pozwolił sobie na jeden, lekki, wykrzywiający usta uśmiech. Ileż kłopotów musiał przezwyciężyć, zanim wcisnął tę ideę w tępy łeb Garommy. Naczelną zasadą współczesnego naukowego rządzenia jest uczynienie go tak dyskretnym, że aż pozornie nie istniejącym, używanie iluzji wolności, żeby naoliwić niewidzialne kajdany, a przede wszystkim: rządzenie w imię czegokolwiek, tylko nie rządzenia! Garomma wyraził to na swój wydumany sposób któregoś dnia, kiedy niedługo po ich wielkim przewrocie stali razem - wciąż jeszcze niezbyt dobrze się czując w roli władców - obserwując budowę nowej Szopy dla Służby na pogorzelisku starej, stojącej tu niemal pół wieku. Wielki, kolorowy neon na szczycie nie ukończonej jeszcze budowli rozgłaszał wszem i wobec, że Z TEGO MIEJSCA WSZYSTKIE WASZE POTRZEBY BĘDĄ ZASPOKOJONE, Z TEGO MIEJSCA SŁUŻYĆ WAM BĘDĄ LEPIEJ I GODNIEJ NIŻ KIEDYKOLWIEK. Garomma wpatrzył się w ten neon, który ukazywał się na ekranach wszystkich odbiorników wideo na całym świecie - w domach i w fabrykach, w biurach, szkołach i na obowiązkowych wiecach - systematycznie co godzinę. - Mój ojciec mawiał jakoś tak podobnie - zwrócił się w końcu do Moddo z tym szczególnym chichotem, który oznaczał, że uważa tę myśl za całkowicie oryginalną. - Dobry kupiec, jeśli będzie mówił dość długo i dość przekonująco, wmówi człowiekowi wszystko. Nawet że najostrzejsze ciernie są delikatne jak płatki róż. Musi tylko bez przerwy nazywać je różami, no nie, Moddo? Moddo powoli skinął wtedy głową, udając, że jest uderzony trafnością tego rozumowania i że potrzebuje czasu, aby odkryć wszystkie jego niuanse. A potem jak zawsze rozważając tylko wszelkie możliwości utajone w pomyśle Garommy, przeszedł do udzielenia nowemu Słudze Wszystkich kolejnej lekcji. Podkreślił konieczność unikania wszelkich zewnętrznych pokazów pompy i przepychu, czyli to, o czym zapominali tak niedawno zlikwidowani dygnitarze poprzedniej ekipy. Wykazał, że Słudzy Ludzkości muszą dbać o to, aby takimi właśnie ich widziano - pokornymi narzędziami woli szerokich mas. Wtedy każdy, kto będzie działał przeciw kaprysom Garommy, zostanie ukarany, nie za to, że nie posłuchał władcy, ale za to, że działał przeciw woli zdecydowanej większości ludzkiej rasy. I zaproponował wtedy nowość, nad którą rozmyślał od dłuższego czasu: okresowe wywoływanie klęsk żywiołowych w regionach, które cały czas były lojalne i posłuszne. To miało podkreślić fakt, że Sługa Wszystkich jest rzeczywiście tylko człowiekiem, jego obowiązki są ogromne i czasem nie daje im rady. Wzmacniało to ogólne wrażenie, że zadanie koordynacji dóbr i usług na całym świecie stało się już zbyt skomplikowane, aby je z powodzeniem wykonać. To z kolei dopingowało ludzi do dokonywania cudów fanatycznej lojalności i samodyscypliny, tak żeby przynajmniej zwrócić na siebie uwagę Sługi Wszystkich. - Oczywiście - zgadzał się Garomma. - Właśnie to powiedziałem. Po prostu nie mogę się zorientować, że to ty kierujesz ich życiem i że sami ci pomagają to robić. Widzę, że chwytasz, o co mi chodzi. On chwytał, o co Garommie chodzi! On, Moddo, który od młodości prowadził studia nad koncepcją powstałą przed wiekami, kiedy rodzaj ludzki wynurzał się dopiero z chaosu prymitywnego samowładztwa i decyzji osobistych, aby utworzyć współczesne zorganizowane społeczne uniwersum... on chwytał, o co chodzi! Wówczas jednak uśmiechał się z wdzięcznością za oświecenie. Ale dalej stosował wobec samego Garommy techniki, których uczył Garommę stosowania wobec masy ludzkiej jako całości. Rok po roku, udając, że jest zaabsorbowany zawiłościami projektu podjętego w Służbie Edukacji, w rzeczywistości zostawił jego planowanie w rękach podwładnych - sam koncentrując się na Garommie. A dzisiaj, choć na zewnątrz ogłaszał całkowitą kontrolę nad umysłami całego pokolenia ludzi, sam smakował po raz pierwszy caikowitą kontrolę nad Garommą, Przez ostatnie pięć lat starał się wyrazić swoje panowanie w formie łatwiejszej w użyciu niż skomplikowane mechanizmy potrzeb i wzorów zachowań. Dziś po raz pierwszy znojne godziny delikatnej, potajemnej indoktrynacji zaczęły przynosić wspaniałe owoce. Wyciągnięcie ręki, stymulacja dotykowa, w odpowiedzi na którą zaprogramował umysł Garommy, za każdym razem wywoływała pożądane efekty! Idąc korytarzem trzeciego piętra do niewielkiego gabinetu Looba, szukał właściwego określenia. W końcu uznał, że jest to jak obrócenie wielkiego okrętu za pomocą koła sterowego. Koło wprawiało w ruch silnik sterowy, silnik sterowy napierał na niewiarygodną masę steru i ruchy steru wreszcie zmuszały olbrzymi statek do skrętu i zmiany kursu. Nie, zreflektował się, niech Garommą ma swoje chwile triumfu i niech przyjmuje pochlebstwa, niech ma tajne pałace i setki konkubin. Jemu wystarczy od czasu do czasu jedno dotknięcie... i świadomość całkowitej kontroli. Poczekalnia gabinetu Looba była pusta. Stał tam przez chwilę zniecierpliwiony, po czym zawołał: - Loob! Czy ktoś tu w ogóle pracuje? Mam mało czasu! Niski, pulchny człowieczek ze spiczastą bródką wbiegł do poczekalni. - Moja sekretarka... i w ogóle wszyscy poszli na przywitanie Sługi Wszystkich... taki bałagan... jeszcze nie wróciła. Ale postarałem się - ciągnął, wreszcie odzyskawszy normalny oddech - odwołać wszystkich innych pacjentów na czas twojej obecności w budynku. Proszę, wejdź. Moddo wyciągnął się na kanapce w gabinecie Uzdrowiciela. - Mam wolne tylko jakieś... jakieś piętnaście minut. Muszę podjąć bardzo ważną decyzję, a ten ból rozrywa mi czaszkę. Palce Looba objechały wokół szyi Moddo i zaczęły spokojnie masować tył jego głowy. - Zrobię, co będę mógł. A teraz spóbuj się rozluźnić. Zupełnie na luzie. O tak. Rozluźnij się. Czy czujesz ulgę? - Olbrzymią - odetchnął Moddo. Musi jakoś wciągnąć Looba do swojej osobistej świty, żeby był przy nim, gdziekolwiek pojedzie z Garommą. Ten człowiek był niezastąpiony. Wspaniale byłoby mieć go stale przy sobie. Trzeba tylko oswoić Garommę z tą myślą. A w tej chwili wystarczy już sama sugestia. - Czy mógłbym dziś po prostu mówić? -zapytał. - Jakoś nie mam dziś ochoty na... na wolne skojarzenia. Loob usiadł w grubo wyścielanym fotelu za biurkiem. - Rób, na co masz ochotę. Jeśli chcesz, przytocz jakieś szczegóły twoich obecnych kłopotów. Mam nadzieję, że przez te piętnaście minut zdołasz się zrelaksować. Moddo zaczął mówić. Był to dzień całkowitej kontroli... Loob, Uzdrowiciel Myśli, Asystent Trzeciego Wicesługi Edukacji, przeczesał palcami trójkątną bródkę będącą oznaką jego zawodu i z rozkoszą wchłaniał w siebie poczucie najwyższej władzy, władzy absolutnej, o jakiej do tej pory żaden człowiek nie ośmielił się zamarzyć. Całkowita kontrola. Całkowita... Bardzo by go cieszyło, gdyby mógł bezpośrednio pokierować sprawą Sługi Bezpieczeństwa, ale tego typu przyjemności są tylko kwestią czasu. Jego laboranci z Biura Badań nad Uzdrowieniem już niemal rozwiązali problem, jaki przed nimi postawił. Tymczasem mógł zaplanować zemstę i radować się swoim nieograniczonym panowaniem. Słuchał, jak Moddo ostrożnie, unikając szczegółów, opowiada o swoich kłopotach, i zasłaniał twarz pulchną ręką, żeby ukryć szyderczy uśmiech. Ten człowiek naprawdę wierzył, że po siedmiu latach bezpośredniej terapii może takie szczegóły ukryć przed Loobem! Ależ oczywiście. Musiał w to wierzyć. Loob stracił pierwsze dwa lata na restrukturyzacji całej jego psychiki wokół tej wiary, a potem - dopiero potem - zaczął prowadzić transfer myśli na pełną skalę. Po tym, jak przeniósł na siebie uczucia, które Moddo miał w dzieciństwie wobec rodziców, zaczął zgłębiać teraz już nic nie podejrzewający umysł. Najpierw nie chciał wierzyć temu, co sugerowały odkrycia. Później, gdy już lepiej poznał pacjenta, upewnił się całkowicie i aż mu dech zaparło, taka to była gratka. Od ponad dwudziestu pięciu lat Garomma jako Sługa Wszystkich rządził ludzkością, a jeszcze dłużej Moddo jako ktoś w rodzaju sekretarza osobistego sprawował nad Ga-rommą kontrolę w każdej istotnej dziedzinie. Tak więc od pięciu lat on, Loob, jako psychoterapeuta i niezbędna podpora rozbitej, załamanej jaźni, kierował Moddo, a przez to panował nad światem w sposób niepodważalny, przez nikogo nie kwestionowany i... zupełnie nieznany. Człowiek stojący za człowiekiem stojącym za tronem. Cóż może być bardziej bezpiecznego? Oczywiście pracowałby skuteczniej, gdyby chwycił w terapeutyczne szpony samego Garommę. Ale wtedy wystawiłby się za bardzo na widok publiczny. Będąc osobistym psychiatrą Sługi Wszystkich stałby się celem podejrzliwej zazdrości każdej spiskującej kliki z wyższych sfer. Nie, lepiej być tym, który strzeże strażnika, zwłaszcza że ten strażnik okazuje się najważniejszym człowiekiem w całej hierarchii Szopy dla Służby. A potem, pewnego dnia, kiedy jego laboranci znajdą odpowiedź na jego pytania, pozbędzie się Sługi Edukacji i obejmie bezpośrednią kontrolę nad Garommą za pomocą nowej metody. Przysłuchiwał się z rozbawieniem, jak Moddo rozważa sprawę Sługi Bezpieczeństwa, tak jakby to był hipotetyczny ktoś w jego wydziale, kogo należało zastąpić. Musiał zdecydować, któremu z dwóch doskonale pasujących podwładnych powierzyć tę pracę. Loob zastanawiał się, czy pacjent zdaje sobie sprawę, jak przejrzyste są jego wybiegi. Nie, to się rzadko zdarzało. Ten był człowiekiem, którego potargany umysł był tak zmanipułowany, że jego dalsze funkcjonowanie zależało od dwóch czynników: nieodpartej potrzeby konsultowania się z Loobem, gdy tylko pojawiała się najmniejsza wątpliwość, i wiary, że może to zrobić, nie przedstawiając prawdziwych okoliczności sytuacji. Gdy pacjent na kanapce skończył swe niejasne, mętne wywody, Loob przejął inicjatywę. Gładko, cicho, niemal bez żadnej intonacji, streścił to, co powiedział Moddo. Pozornie zdawać by się mogło, że po prostu powtarza myśli pacjenta w bardziej uporządkowany sposób. W rzeczywistości przeformułował je starannie, tak że rozważając potem swe osobiste problemy i postawy Sługa Edukacji nie będzie miał wyboru. Będzie zmuszony wybrać młodszego spośród dwóch kandydatów, tego, który przedstawiał najmniejsze zagrożenie dla Związku Uzdrawiaczy. Nie żeby była między nimi jakaś wielka różnica. Najważniejsze, iż będzie to dowód całkowitej kontroli. Polegało to na zmuszeniu Moddo, aby przekonał Garommę, że musi pozbyć się Sługi Bezpieczeństwa w czasie, gdy Słudze Wszystkiego nie groził żaden specjalny kryzys. Tak naprawdę, to w czasie, kiedy był w pełni sił. Ale trzeba przyznać, że dodatkową przyjemność sprawiał mu fakt, iż może ostatecznie zniszczyć człowieka, który przed laty, jako Szef Bezpieczeństwa Czterdziestego Siódmego Okręgu, był odpowiedzialny za śmierć jedynego brata Looba. Ten podwójny sukces był rozkoszą równą zjedzeniu dwusmakowej tarty, z których słynęły rodzinne strony Uzdrowiciela. Westchnął głęboko na to wspomnienie. Moddo usiadł na kanapce. Zacisnął wielkie dłonie na obitych tkaniną bokach i przeciągnął się. - Zdziwisz się, Loob, gdy ci powiem, jak bardzo mi pomogła ta krótka sesja. Ból głowy... zniknął; niezdecydowanie... też. Nawet zwykła rozmowa na ten temat zdaje się wyjaśniać wszystko. Teraz dokładnie wiem, co mam zrobić. - To dobrze - odrzekł Loob Uzdrowiciel spokojnym, dokładnie obojętnym głosem. - Spróbuję przyjść jutro na całą godzinę. I myślałem o tym, żeby cię przenieść do mojego osobistego sztabu, żebyś mógł rozplątywać te supły, gdy tylko się pojawią. Ale jeszcze się ostatecznie nie zdecydowałem. Loob wzruszył ramionami i odprowadził pacjenta do drzwi. - To zależy wyłącznie od ciebie. Jeśli tylko uważasz, że tak ci mogę lepiej pomóc. Patrzył, jak wysoki, zwalisty mężczyzna idzie korytarzem w stronę windy. "Jeszcze się ostatecznie nie zdecydowałem". I nie zdecyduje się - przynajmniej dopóki Loob mu nie każe. Loob podrzucił mu ten pomysł sześć miesięcy temu, ale zabronił podejmować jakichkolwiek działań. Nie był pewien, czy taka bliskość Sługi Wszystkich w tej chwili mu się opłaca. A poza tym był ten wspaniały programik w Biurze Badań nad Uzdrawianiem, któremu chciał na razie poświecić maksimum uwagi. Sekretarka weszła i natychmiast wzięła się do pracy przy maszynie. Loob postanowił zejść na dół i sprawdzić dzisiejsze postępy. W tym całym zamęcie wokół przybycia Sługi Wszystkich na celebrację całkowitej kontroli z pewnością praca badawcza została poważnie zakłócona. A przecież rozwiązanie mogło się pojawić w każdej chwili. Poza tym lubił sprawdzać ich sposób dociekania, szukając jakiegoś talentu; normalnie ci laboranci nie mieli za grosz wyobraźni! Schodząc na parter, zastanawiał się, czy Moddo gdzieś w głębinach swojej psyche zdawał sobie sprawę, jak bardzo uzależnił się od Uzdrowiciela, jak bardzo go potrzebował. Ten człowiek był kłębkiem obaw i niepewności. Oczywiście utrata rodziców w dzieciństwie nie miała z tym wiele wspólnego, ale jego liczne zahamowania już wtedy dochodziły do głosu. Nigdy nawet przez chwilę nie podejrzewał, że wybrał Garommę na jawnego wodza, ponieważ bał się wziąć za cokolwiek osobistą odpowiedzialność. Nie domyślał się, że ta fałszywa osobowość, którą z dumą pokazywał światu, jest nim samym, tyle że nauczył się pozytywnie wykorzystywać swoje obawy i wrodzoną nieśmiałość. Ale jedynie do pewnego stopnia. Siedem lat temu, kiedy zajrzał do gabinetu Looba ("szybciutki seans dla zbadania pewnych drobnych kłopotów"), był na skraju kompletnego załamania. Loob do pewnego stopnia naprawił całą poszarpaną konstrukcję i przydał jej nieco inne funkcje. Odtąd funkcjonowała dla Looba. Potem nie mógł uciec od myśli, czy starożytni byliby w stanie zrobić cokolwiek z przypadkiem Moddo. Starożytni, przynajmniej według Tradycji Mówionej, stworzyli tuż przed erą współczesną rodzaj psychoterapii, która czyniła cuda w dziedzinie zmian indywidualnych i reorganizacji osobowej. Ale czym się to skończyło? Żadnej poważnej próby wykorzystania tej metody dla jedynego prawdziwego celu... zdobycia władzy! Loob potrząsnął głową. Ależ ci starożytni byli naiwni! I tyle ich bezcennej wiedzy zginęło bezpowrotnie. Terminy takie jak superego istniały w Tradycji Mówionej Związku Uzdrowicieli, ale jako odrębne słowa. Nikt nie miał zielonego pojęcia, co pierwotnie oznaczały. A właściwie użyte mogły się dziś stać bardzo pożyteczne. Z drugiej strony jednak, czyż członkowie jego własnego współczesnego Związku Uzdrowicieli za oceanem, z ojcem i wujem, obecnym przewodniczącym włącznie, nie byli równie naiwni? Od dnia, kiedy zdał egzamin kwalifikacyjny i zaczął zapuszczać trójkątną brodę mistrza, Loob widział, iż ambicje jego kolegów są tak ograniczone, że aż niepoważne. Nawet tam, w mieście, w którym według legendy powstał Związek Uzdrowicieli Myśli, każdy członek niczego więcej nie wymagał od życia, tylko żeby mieć władzę nad życiem dziesięciu czy piętnastu zamożnych pacjentów. Loob zawsze śmiał się z tych minimalistycznych założeń. Dostrzegał oczywisty cel, który od lat umykał uwadze jego kolegów. Im większą władzę ma jednostka, którą poddajesz transferowi i całkowicie od siebie uzależniasz, tym więcej władzy masz ty, jako jej uzdrowiciel. Centrum światowej władzy leżało na Wyspie Stołecznej, na wschodzie za wielkim oceanem. I właśnie tam Loob postanowił się udać. Nie było to łatwe. Ścisłe przepisy obyczajowe zabraniające zmiany miejsca zamieszkania, chyba że dostało się państwową posadę, przez dziesięć lat stały mu na przeszkodzie. Ale gdy tylko żona Komisarza Komunikacji Czterdziestego Siódmego Okręgu została jego pacjentką, wszystko poszło gładko. Kiedy komisarza awansowano na Drugiego Wice-Sługę Komunikacji i przeniesiono na Wyspę Stołeczną, Loob pojechał z całą rodziną; stał się niezbędny. Dzięki temu znalazł podrzędną pracę w Służbie Edukacji. Dzięki tej pracy, dorabiając na boku jako uzdrowiciel, został na tyle zauważony, że zainteresował się nim sam dostojny Sługa Edukacji. Tak naprawdę to nie oczekiwał, że tak daleko zajdzie. Ale trochę szczęścia, olbrzymi spryt i ciągła, nie znająca spoczynku czujność, razem stworzyły mieszankę, której nic nie mogło się oprzeć. Pół godziny po tym, jak Moddo po raz pierwszy wyciągnął się u niego na kanapce, Loob zorientował się, że mimo swego małego wzrostu, tuszy i braku poważania u innych, to jego przeznaczenie powołało do rządzenia światem. W tej chwili trzeba było tylko zdecydować, co zrobić z tą władzą. Z nieograniczoną potęgą i bogactwem. Hm, na przykład mógł zająć się tym swoim programem badawczym. Był wyjątkowo ciekawy, a gdy tylko przyniesie owoce, stanie się jedynie narzędziem umocnienia i zabezpieczenia jego władzy. Mógł teraz nacieszyć się dziesiątkami innych przyjemności, ale taka radość dawała tym mniej zadowolenia, im więcej się używało. Lecz przynajmniej nareszcie mógł zdobyć wiedzę. Wiedzę. Zwłaszcza wiedzę zabronioną. Mógł teraz bezkarnie ją poznawać. Mógł połączyć różne Tradycje Mówione w jedną logiczną całość i zostać jedynym człowiekiem, który będzie wiedział, co naprawdę zdarzyło się w przeszłości. Już odkrył, przy pomocy kilku zespołów badawczych, tak smaczny kąsek, jak pierwotna nazwa jego miejsca urodzenia, która została przed laty zapomniana, gdy wprowadzono system numeracji mający pozbawić obywateli patriotycznych skojarzeń, niebezpiecznych dla idei państwa światowego. Zanim stało się Piątym Miastem Czterdziestego Siódmego Okręgu, nazywało się Austria i było sławną stolicą dumnego Cesarstwa Wiedeńskiego. A wyspa, na której teraz stoi, nazywała się Hawanakuba, i bez wątpienia była wielkim cesarstwem, które narzuciło innym swoją hegemonię w zamierzchłych, krwawych początkach współczesności. No, ale to odkrył dla czysto osobistej satysfakcji. Mocno wątpił, czy takiego na przykład Garommę zaciekawiłby fakt, że pochodzi nie z Dwudziestego Regionu Rolniczego Szóstego Okręgu, ale z kraju zwanego Kanadą, jednego z czterdziestu ośmiu republik składowych starożytnych Północnych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ale jego, Looba, ciekawił. Każdy następny fragment wiedzy dawał ci dodatkową władzę nad innymi ludźmi, którą kiedyś w jakiś sposób można będzie wykorzystać. Przecież gdyby Moddo wiedział cokolwiek o technikach transferu, których naucza się w wyższych kręgach Związku Uzdrowicieli Myśli, nadal sam by rządził światem! Ale nie. Tak musiało być. Garomma musiał być w rzeczywistości zaledwie narzędziem, rzeczą w rękach Moddo. A Moddo musiał pod wpływem tych dziwacznych nieubłaganych sił przyjść do Looba i oddać się pod jego kontrolę. Tak musiało być, żeby Loob, ze swoją specjalistyczną wiedzą na temat kierowania ludzkim umysłem, stał się dziś jedynym niezależnym człowiekiem na Ziemi. Co było jednocześnie bardzo miłe. Zachichotał cichutko, bardzo z siebie zadowolony; po raz ostatni przeczesał palcami brodę i pchnął drzwi Biura Badań nad Uzdrawianiem. Szef biura z pośpiechem podszedł do niego i skłonił się. - W dniu dzisiejszym nic nowego. - Mówiąc to wskazał na maleńkie pokoiki, w których laboranci siedzieli nad starymi księgami albo wykonywali doświadczenia na zwierzętach i skazanych za przestępstwa ludziach. - Po tym, jak przyjechał Sługa Wszystkich, trochę czasu minęło, zanim wzięli się z powrotem do pracy. Wszyscy mieli rozkaz wyjść na główny korytarz i cieszyć się razem z Garommą. - Wiem - odrzekł Loob. - W taki dzień jak dzisiaj nie spodziewałem się wielkich postępów. Ale niech dalej nad tym pracują. To poważne zagadnienie. Jego rozmówca wzruszył ramionami. - Którego, o ile mi wiadomo, nikt jeszcze nie rozwiązał. A te starożytne manuskrypty, które odkryliśmy, są w okropnym stanie. Jednak wszystkie dotyczące hipnotyzmu są zgodne, że nie może do niego dojść przy żadnym z trzech warunków, których oczekujesz: wbrew woli jednostki, na przekór jej osobistym pragnieniom i własnemu zdaniu oraz utrzymując ją przez dłuższy czas w pierwotnym stanie uległości bez ponownej stymulacji. Nie mówię, że to niemożliwe, ale... - Ale to niezmiernie trudne. Pracowałeś nad tym trzy i pół roku. Masz jeszcze tyle czasu, ile trzeba. Plus sprzęt. Plus ludzi. Wystarczy jedna prośba. A na razie pochodzę sobie i zobaczę, jak im idzie. Nie musisz iść ze mną. Lubię sam zadawać pytania. Szef biura powtórnie się skłonił i wrócił do swego biurka na końcu sali. Loob Uzdrowiciel Myśli, Asystent Trzeciego Wice-Stugi Edukacji, szedł powoli od pokoju do pokoju, obserwując postępy, zadając pytania, ale przede wszystkim zapamiętując cechy osobiste psychologów-laborantów. Był przekonany, że właściwy człowiek był w stanie rozwiązać ten problem. Więc to tylko sprawa znalezienia właściwego człowieka i maksymalnego ułatwienia mu pracy. Właściwy człowiek będzie na tyle zdolny i wytrwały, żeby dobrze przeprowadzić badania, a jednocześnie musi mieć na tyle mało wyobraźni, żeby nie przemówił do niej problem, z którym największe umysły wszechczasów nie dały sobie rady. A gdy rozwiąże ten problem, wtedy podczas jednej rozmowy z Garommą weźmie Sługę Wszystkich pod swoją bezpośrednią, osobistą kontrolę na resztę jego życia i nie będzie musiał komplikować sprawy długimi seansami terapeutycznymi z Moddo, na których musiał ciągle sugerować i okrężnymi drogami dochodzić do celu, zamiast dawać proste, jasne, niedwuznaczne rozkazy. Gdy tylko rozwiąże ten problem... Doszedł do ostatniej klitki. Pryszczaty młodzieniec, który badał podartą i nadgniłą księgę leżącą na prostym, pomalowanym na brązowo stole, nie słyszał, jak wchodził. Loob przyglądał mu się przez chwilę. Ależ ci młodzi laboranci mieli smutny, frustrujący żywot! Widać to było po ich twarzach, wszystkich jednakowo ściągniętych i pomarszczonych. Wzrastając w państwie, które jest jak dotąd najdokładniej sterowane przez władcę, nie mieli ani jednej samodzielnej myśli, nie mogli marzyć o zaznaniu radości nie wyznaczonych im przez urzędnika. Ale ten chłopak był z nich najbystrzejszy. Jeśli ktokolwiek w Biurze Badań na Uzdrawianiem mógł odkryć technikę takiej doskonałej hipnozy, jakiej Loob wymagał, to właśnie on. Loob już od dłuższego czasu obserwował jego postępy ze wzrastającą nadzieją. - Jak idzie, Sidothi? - zapytał w końcu. Sidothi podniósł wzrok znad księgi. - Zamknij drzwi - polecił. Loob posłusznie zamknął drzwi. Był to dzień całkowitej kontroli... Sidothi, Asystent-Laborant, Technik Psychologii Piątej Kategorii, pstryknął palcami na wprost twarzy Looba i z rozkoszą wchłaniał w siebie poczucie najwyższej władzy, władzy absolutnej, o jakiej do tej pory żaden człowiek nie ośmielił się zamarzyć. Całkowita kontrola. Całkowita... Jeszcze raz pstryknął palcami. - Złóż raport - rozkazał. Oczy Looba stały się dziwnie szkliste. Ciało mu zesztywniało. Ramiona bezwładnie opadły w dół. Równym, beznamiętnym głosem zaczął składać raport. Wspaniale. Sługa Bezpieczeństwa zginie za kilka godzin, a człowiek protegowany przez Sidothiego zajmie jego miejsce. Jako sprawdzian całkowitej kontroli zadziałało bezbłędnie. Tylko o to tu chodziło. Chciał wiedzieć, czy stwarzając u Looba pragnienie zemsty za śmierć nie istniejącego brata, może skłonić Uzdrowiciela do działania na poziomie, którego zawsze chciał uniknąć. Żeby skłonił Moddo do zrobienia czegoś, co nie było zupełnie w interesie Sługi Edukacji. A to z kolei miało wciągnąć Garommę do działań przeciwko Słudze Bezpieczeństwa w chwili, kiedy nie było absolutnie powodu do niepokoju. Eksperyment udał się nadspodziewanie. Trzy dni temu popchnął jedną kostkę domina imieniem Loob i cały rządek innych kostek przewrócił się jedna za drugą. Dzisiaj upadnie ostatnia, gdy Sługa Bezpieczeństwa zostanie uduszony w swoim gabinecie. Tak, kontrola była absolutnie całkowita. Oczywiście był jeszcze jeden, mniej ważny powód, dla którego wybrał życie Sługi Bezpieczeństwa jako cel eksperymentu. Nie podobał mu się ten człowiek. Cztery lata temu widział, jak ten człowiek pił publicznie alkohol. Sidothi uważał, że Słudzy Ludzkości nie powinni tak postępować. Powinni prowadzić czyste, proste, wstrzemięźliwe życie, stanowić przykład dla reszty rodzaju ludzkiego. Nigdy nie widział tego Wicesługi Bezpieczeństwa, którego kazał Loobowi awansować, ale słyszał, że ten człowiek żył bardzo skromnie, nie oddając się luksusom nawet w życiu prywatnym. Sidothiemu podobało się to. Tak właśnie powinno być. Loob skończył raport i stał dalej w oczekiwaniu na rozkazy. Sidothi zastanawiał się, czy nie kazać mu zrezygnować z tego głupiego, chełpliwego pomysłu bezpośredniej kontroli nad Garommą. To mu nie pasowało. Nie musiałby wtedy przychodzić codziennie do Biura Badań nad Uzdrowieniem, żeby sprawdzać postępy prac. Wprawdzie wystarczyłoby zwykłe polecenie, żeby zaglądał co dnia, ale Sidothi czuł, że dopóki nie zbada wszystkich aspektów swojej wiedzy i nie zaznajomi się dokładnie ze sposobami jej wykorzystania, mądrzej było zostawić pierwotne mechanizmy osobowości nienaruszone, tak długo jak nie przeszkadzały mu w niczym poważnym. I nagle przypomniał sobie. Rzeczywiście pewne zainteresowania Looba były zwykłą stratą czasu. Teraz, kiedy był już pewien całkowitej kontroli, nadszedł czas, żeby się ich pozbyć. - Zarzucisz te badania faktów historycznych - rozkazał. -Uzyskany w ten sposób czas poświęcisz na dalsze szczegółowe badania słabych stron psychiki Moddo. I będziesz uważał, że jest to ciekawsze od studiów nad przeszłością. To wszystko. Pstryknął palcami przed twarzą Looba, odczekał chwilę i pstryknął jeszcze raz. Uzdrowiciel Myśli wciągnął głęboko powietrze, przeciągnął się i uśmiechnął. - Dobrze, tylko tak dalej - rzucił na odchodne. - Dziękuję panu. Będę się starał - zapewnił Sidothi. Loob otworzył drzwi i dumnie, choć najspokojniej w świecie, wyszedł. Sidothi popatrzył za nim. I ten idiota był przekonany, że gdy tylko technika całkowitej kontroli za pomocą hipnozy zostanie odkryta, to on będzie się nią posługiwał! Sidothi zaczął dochodzić do właściwego rozwiązania trzy lata temu. Natychmiast ukrył wyniki, udając, że jego badania idą zupełnie w innym kierunku. Potem, kiedy udoskonalił tę technikę, wypróbował ją na Loobie. Naturalnie. Z początku był zszokowany, bliski wymiotów, kiedy dowiedział się, jak Loob steruje Moddo, a Moddo steruje Ga-rommą, Sługą Wszystkich. Ale po pewnym czasie nawet się do tego przyzwyczaił. W końcu od pierwszej klasy w szkole on i jego rówieśnicy przyzwyczajali się do szanowania tylko jednej rzeczywistości: władzy. Władza w klasie, w klubie osiedlowym, na każdym zgromadzeniu; tylko o to warto było zabiegać. I wybierałeś zawód nie dlatego, że najlepiej się do tego nadawałeś, ale dlatego, że w przyszłości dawał największą władzę komuś o twoich zainteresowaniach i możliwościach. Ale nigdy nie marzył, nigdy nie śnił o takiej władzy! No to teraz ją miał. Taka była rzeczywistość, a rzeczywistość należy szanować ponad wszystko. Problem teraz w tym, co z tą władzą zrobić. I to było bardzo trudne pytanie. Ale odpowiedź przyjdzie z czasem. A na razie ma wspaniałą okazję przekonać się, czy wszyscy dobrze wykonują swoje obowiązki i czy źli ludzie zostali ukarani. Zamierzał dalej pracować na tym podrzędnym stanowisku, dopóki nie przyjdzie właściwy czas na awans. W tej chwili nie ma co się starać o dumne tytuły. Jeśli tylko Garomma może rządzić jako Sługa Wszystkich, on zadowoli się rządzeniem Garomma za pośrednictwem drugich czy nawet trzecich osób jako prosty Technik Psychologii Piątej Kategorii. Ale jak właściwie chciał rządzić Garommą? Jakie ważne czynności chciał mu narzucić? Rozległ się dzwonek. Z zawieszonego na ścianie głośnika czyjś głos zawołał: - Uwaga! Uwaga! Cały personel! Sługa Wszystkich będzie za pięć minut opuszczał budynek. Wszyscy mają stawić się na głównym korytarzu, żeby prosić o dalszą służbę dla ludzkości. Wszyscy... Sidothi dołączył do tłumu laborantów, przelewającego się przez salę laboratorium. Z obu stron dołączali do nich urzędnicy z biur. Tłum stale powiększający się o ludzi wybiegających z wind i klatek schodowych pociągnął go aż na główny korytarz, gdzie strażnicy Służby Edukacji popędzali ich i ustawiali przy ścianach. Uśmiechnął się. Gdyby tylko wiedzieli, kogo popychają! Swego władcę, który mógł każdego z nich kazać stracić. Jedynego człowieka na świecie, który mógł zrobić, co tylko chciał. Mógł zrobić wszystko! Nagle coś zawirowało w odległym końcu korytarza i dały się słyszeć wiwaty. Wszyscy zaczęli przestępować nerwowo z nogi na nogę, stawać na palcach, żeby lepiej widzieć. Nawet strażnicy zaczęli szybciej oddychać. Nadchodził Sługa Wszystkich. Okrzyki nasiliły się i słychać je było coraz bliżej. Fala ludzka naokoło wznosiła się i opadała. I wtedy Sidothi zobaczył go! Jego ramiona w jednym skurczu mięśni uniosły się w górę i rozpostarły na boki. Jakaś nieodparta, budząca zachwyt siła ściskała mu pierś i nagle z gardła wyrwał się krzyk: - Służ nam, Garommo! Służ nam! Służ nam! Służ nam! Służ nam! Oblała go szalejąca fala miłości, jakiej dotąd nigdy nie odczuwał, miłości do Garommy, miłości do rodziców Garommy, miłości do dzieci Garommy, miłości do wszystkiego, co się łączyło i kojarzyło z Garommą. Jego ciało ogarnął paroksyzm zachwytu, nad którym już nie panował, płomienie rozkoszy lizały mu ciało między udami i pod pachami, kręcił się i obracał, tańczył i podskakiwał, zdawało mu się, że żołądek rozerwie przeponę, pragnąc wyrazić swe uwielbienie. I nie było w tym nic dziwnego. Przecież tych wszystkich objawów wyuczono go już we wczesnym dzieciństwie... - Służ nam, Garommo! - wrzeszczał, aż w kącikach ust pojawiła mu się piana. - Służ nam! Służ nam! Służ nam! Rzucił się na ziemię pomiędzy dwóch strażników i końce jego palców musnęły powiewające poły szat Sługi Wszystkich, który akurat przechodził. Umysł Sidothiego dotarł w jednej chwili do najdalszych, najskrytszych rejonów ekstazy. Zemdlał, bełkocząc resztką świadomości: - Służ nam, o Garommo... Już po wszystkim koledzy laboranci zanieśli go z powrotem do Biura Badań nad Uzdrawianiem. Patrzyli na niego z pełnym szacunku lękiem. Nie co dzień udawało się komuś dotknąć szat Garommy! Patrzcie, jak to działa na człowieka! Sidothi dopiero po godzinie odzyskał przytomność. BYŁ TO DZIEŃ CAŁKOWITEJ KONTROLI... PODZIAŁ STRON W SPORZE GALAKTOGRAM, NADAWCA SIERŻANT GWIEZDNY 0-DIK-YEH, DOWÓDCA BIURA SAMODZIELNEGO PATROLU NR 1001625, ODBIORCA SIERŻANT SZTABOWY HOY-VEH-CHALT SZTAB PATROLU GALAKTYCZNEGO NA PLANECIE WEGA XXI - (UWAGA: PISMO TO JEST NATURY OSOBISTEJ, A NIE URZĘDOWEJ, I ZOSTANIE OPŁACONE WEDŁUG ZWYKŁEJ TARYFY NAD-PRZESTRZENNEJ) Mój drogi Hoy! Strasznie mi przykro, że znów cię kłopoczę, ale, bracie, naprawdę jestem w kropce! Raz jeszcze nie jest to coś, co zrobiłem źle, ale coś, czego nie zrobiłem dobrze - Stary pewnie wysapie, że to "jawne zaniedbanie oczywistego obowiązku". A ponieważ jestem pewien, że będzie równie skołowany jak ja, gdy tylko dotrą więźniowie wysłani transportem podświetlnym (już widzę, jak opada mu co najmniej dziesięć szczęk podczas czytania oficjalnego raportu, który naszkicowałem i wysyłam wraz z nimi), mogę tylko mieć nadzieję, że wcześniejsza znajomość sytuacji pozwoli ci skonsultować się z najtęższymi mózgami prawniczymi w Sztabie Wegańskim i wypracować jakieś sensowne rozwiązanie. Jeśli w ogóle da się znaleźć jakieś rozwiązanie, zanim Stary przeczyta mój raport i wścieknie się, że znów zrzucam na jego barki własne kłopoty. Ale mam nieprzyjemną, dręczącą obawę, że Sztab tak samo się w tym zapłacze jak moje biuro. I wówczas Stary pewnie przypomni sobie, co zdarzyło się w Biurze Samodzielnego Patrolu. Patrol Nr 1001625 ostatnim razem, a wtedy, Hoy, będziesz miał o jednego kuzyna zarodnikowego mniej. To jest brudna sprawa od początku do końca, naprawdę brudna sprawa. Używam tego słowa nie bez powodu. W sensie "obsceniczna", jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Jak już bez wątpienia podejrzewasz, cała sprawa ma coś wspólnego z tą wilgotną i nieprzyjemną trzecią planetą gwiazdy Sol, którą wielu jej mieszkańców nazywa Ziemią. Te przeklęte dwunożne worki flaków bardziej spędzają mi sen z powiek niż wszystkie pozostałe gatunki w moim sektorze razem wzięte. Mimo iż zaawansowanie technologiczne stawia ich niemal na poziomie rozwoju 15 - możliwość podróży międzyplanetarnych - to wciąż brakuje im kilku wieków do zazwyczaj równoczesnego poziomu 15A - przyjaznych kontaktów z cywilizacją galaktyczną. Dlatego w dalszym ciągu podlegają Dyskretnemu Nadzorowi, co oznacza, że muszę na ich planecie utrzymywać zespół około dwustu agentów przebranych w ciężkie i niewygodne stroje z protoplazmy, żeby uchronić ich głupie mózgi od samozniszczenia, dopóki nie osiągną duchowej dojrzałości. Na domiar złego ich Układ Słoneczny ma tylko dziewięć planet, przez co siedziba mojego sztabu nie może leżeć dalej od gwiazdy Sol niż planeta zwana przez nich Plutonem. Zimy są tutaj znośne, ale w lecie jest niewypowiedzianie gorąco. Mówię ci, Hoy, życie sierżanta gwiezdnego to nie same gloory i skubbety, jak to często mawiają u was, na tyłach. Gwoli sprawiedliwości jednak powinienem przyznać, że tym razem sprawa nie zaczęła się na planecie Soi Ul. Od czasu, kiedy niespodziewanie i przez nikogo nie proszeni rozszczepili atom, co, jak wiesz, kosztowało mnie awans, podwoiłem liczbę tajnych agentów na tej planecie i dałem im wyraźny rozkaz meldowania natychmiast o najdrobniejszym nawet wynalazku. Nie sądzę, żeby teraz ci ludzie mogli bez mojej wiedzy wynaleźć choćby najzwyklejszy wehikuł czasu. Ale nie, tym razem zaczęło się na planecie Rugh VI, która jej mieszkańcom znana jest pod nazwą Gtet. Jeśli zajrzysz do atlasu, Hoy, zobaczysz, że Rugh jest średnich rozmiarów białym karłem na obrzeżach Galaktyki, a Gtet to nadzwyczaj mało ważna planetka, która dopiero niedawno osiągnęła poziom 19 - warunkowe obywatelstwo międzygwiezdne. Gtetanie są rasą wyższych ameboidów zajmujących się produkcją niezłego gatunku aszkebaku, który eksportują na sąsiednie planety Rugh IX i XII. Są ludem wielkich indywidualistów i wciąż doświadczają wielu trudności życia w scentralizowanym społeczeństwie. Mimo kilku wieków życia w zaawansowanej cywilizacji, większość Gtetan traktuje Prawo jako rozkoszny obiekt do obejścia, a niejako drogowskaz życia. Idealna kombinacja z moimi dwunogami na Ziemi, co? Zdaje się, że niejaki L'payr przysparzał planecie Gtet najwięcej kłopotów. Popełnił chyba każde przestępstwo i złamał chyba każdy przepis. Nawet na planecie, gdzie dokładnie jedna czwarta mieszkańców regularnie przechodzi reedukację w zakładach karnych, L'payr był uważany za pewną osobliwość. Jak się zorientowałem, ujmuje to trafnie nowe przysłowie Gtetan: "Człowieku, jesteś niczym L'payr - nie wiesz, kiedy przestać!" Mimo wszystko L'payr osiągnął punkt, w którym stało się dla niego dosyć ważne, aby przestał. Został aresztowany i oskarżony o popełnienie w sumie 2342 przestępstw, akurat o jedno mniej niż 2343, przy których na planecie Gtet zostaje się uznanym niepoprawnym kryminalistą i w związku z tym skazanym na dożywocie. Mężnie podjął wysiłek, żeby wycofać się z życia publicznego, a poświęcić rozmyślaniom i pełnieniu dobrych uczynków, ale było już za późno. Niemal wbrew własnej woli, jak twierdził podczas przesłuchania w moim biurze, jego umysł obracał się ku podłościom nie dokonanym i czynom nielegalnym, których nie zdążył popełnić. I tak pewnego dnia, całkiem przypadkiem - nawet nie zauważywszy, jak to się stało - popełnił kolejne poważne przestępstwo. Ale tym razem tak niewymownie brzydkie, naruszające zarówno kodeks moralny, jak i prawo cywilne, że całe społeczeństwo obróciło się przeciwko niemu. L'payr został przyłapany na sprzedaży pornografii nieletnim Gtetanom. Pobłażliwość wobec sławnego przestępcy ustąpiła miejsca oburzeniu i głębokiej pogardzie. Nawet Gtetański Związek Pomocy Tysiąckrotnym Recydywistom odmówił zebrania funduszy na kaucję za niego. Im bliżej procesu, tym bardziej oczywiste było dla L'payra, że już się nie wywinie. Jedyną nadzieją była ucieczka. Zdobył się na najbardziej spektakularny czyn w swojej karierze - wydostał się z hermetycznie zapieczętowanej celi strzeżonej okrągłą dobę (jak tego dokonał, uparcie nie chciał mi powiedzieć aż do chwili swego pożałowania godnego zejścia, czy jak to unasz za stosowne nazwać) i zbiegł do portu kosmicznego leżącego w pobliżu więzienia. Tam udało mu się zakraść na pokład dumy gtetańskiej floty handlowej, nowo zbudowany statek międzygwiezdny, wyposażony w dwuzaworowy napęd nadprzestrzenny. Statek świecił pustką w oczekiwaniu na załogę mającą polecieć w próbny rejs. W ciągu kilku godzin, jakie L'payr miał do dyspozycji, zanim odkryto jego ucieczkę, udało mu się jakoś zorientować w obsłudze pojazdu i zdołał umknąć w nadprzestrzeń. Wówczas jeszcze nie miał pojęcia, że ponieważ był to model eksperymentalny, wyposażono go w nadajnik informujący o jego położeniu. Dzięki temu, mimo iż policja gtetańska nie miała środków, aby go ścigać, cały czas dokładnie wiedziała, gdzie się znajduje. Paruset ameboidów na ochotnika wyruszyło za nim na przestrzennych statkach o tradycyjnym napędzie, ale po jakimś miesiącu długiej i męczącej podróży międzygwiezdnej z prędkością sto razy niższą od niego, dali sobie spokój i zawrócili w stronę domu. Żeby się ukryć, L'payr potrzebował prymitywnego i mało uczęszczanego zakątka Galaktyki. Region w pobliżu Sol pasował mu więc idealnie. Zmaterializował się z nadprzestrzeni mniej więcej w połowie drogi między trzecią a czwartą planetą. Ale zrobił to straszliwie nieporadnie (w końcu, Hoy, najtęższe umysły ich rasy dopiero zaczynają pojmować istotę napędu dwuzaworowego) i podczas hamowania stracił cały zapas paliwa. Ledwie zdołał dotrzeć do Ziemi i wylądować. Zrobił to w nocy przy włączonym napędzie, tak że żaden z mieszkańców planety go nie zobaczył. Ze względu na całkowicie odmienne warunki życia na Ziemi w porównaniu z Gtet, L'payr wiedział, że możliwość poruszania się będzie znacznie ograniczona. Jedyne, co mu pozostało, to szukać pomocy u tubylców. Musiał wybrać miejsce, gdzie możliwość kontaktu będzie największa, a jednocześnie przypadkowe odkrycie statku mało prawdopodobne. Usiadł więc wśród pustych parceli na przedmieściach Chicago i szybko okopał statek. Tymczasem policja gtetańska porozumiała się ze mną jako miejscowym dowódcą Patrolu Galaktycznego. Podali dokładne miejsce ukrycia L'payra i zażądali ekstradycji. Zwróciłem im uwagę, że jak na razie brak mi podstaw, ponieważ nie popełnił żadnego przestępstwa natury międzygwiezdnej. Kradzieży statku dokonał na swej rodzinnej planecie, nie zdarzyło się to w głębi Kosmosu. Jednakże jeśli złamie prawo galaktyczne w czasie pobytu na Ziemi, jeśli zakłóci w najmniejszy sposób spokój publiczny... - A co pan powie na to? - gtetański policjant nie ustępował. - Ziemia, o ile nam wiadomo, podlega Dyskretnemu Nadzorowi. Tak więc objawienie istnienia wyższych cywilizacji jest tam nielegalne. Czyż lądowanie L'payra statkiem o dwuzaworowym napędzie hiperkosmicznym nie jest wystarczającym wykroczeniem, żeby móc go aresztować? - Samo w sobie nie - odrzekłem. - Musiałby jakiś mieszkaniec planety zobaczyć statek i zrozumieć, czym on jest. Z tego, co nam wiadomo, nic takiego nie nastąpiło. Jak długo więc pozostaje w ukryciu, nie mówi o nas Ziemianom i nie przyspiesza ich rozwoju technicznego, jego obywatelstwo galaktyczne musi być respektowane. Brak mi podstaw prawnych, aby go aresztować. No cóż, Gtetanie trochę pomstowali, że za co oni płacą podatek gwiezdny, ale rozumieli mój punkt widzenia. Ostrzegali mnie jednak przed L'payrem, przewidując, że wkrótce jego przestępcze nawyki wyjdą na jaw. Twierdzili, że jest w gardłowej sytuacji. Żeby zdobyć paliwo potrzebne mu do wydostania się z Ziemi, zanim skończą się jego zapasy żywności, będzie musiał popełnić takie czy inne przestępstwo, a wówczas, gdy tylko zostanie ujęty, życzą sobie, aby ich prośba o ekstradycję była honorowana. - Wstrętny, złośliwy, stary zboczeniec - usłyszałem, jak szef policji mruczy, odkładając słuchawkę. Nie muszę ci chyba mówić, Hoy, jak się wtedy poczułem. Sprytny, pomysłowy, ameboidalny kryminalista na wolności, na takiej pustyni kulturalnej jak Ziemia! Zawiadomiłem wszystkich agentów w Ameryce Północnej, żeby mieli się na baczności, i usiadłem, żeby to przeczekać, składając modlitewnie macki. L'payr podsłuchał prawie całą naszą rozmowę, korzystając ze swego odbiornika. Naturalnie przede wszystkim usunął nadajnik, który pozwolił policji gtetanskiej go zlokalizować. Potem, gdy tylko znów się ściemniło, przetransportował siebie i swój statek, co musiało stanowić ogromny wysiłek, do innej części miasta. Tego także dokonał nie zauważony. Założył swoją bazę w okolicy podmiejskich slumsów, które przeznaczono pod nową zabudowę i dlatego praktycznie były nie zamieszkane. Potem ukrył się, żeby rozważyć swoją sytuację. Bo i miał co rozważać, Hoy. Nie chciał popadać w konflikt z Patrolem, ale jeśli nie zdołałby szybko położyć swej nibynóżki na dostatecznej ilości paliwa, byłby martwą amebą. Nie tylko musiał mieć paliwo, aby oderwać się od Ziemi, ale bez paliwa również konwertery - które na tym dość prymitywnym gtetańskim statku zmieniały odpadki w użyteczny tlen i pożywienie -wkrótce przestałyby pracować. Czasu miał mało, środków jeszcze mniej. Skafandry, w które wyposażono statek, choć sprytnie skonstruowane i mogące zaspokoić szczególnie potrzeby nieustannie zmieniającej się postaci, nie były przewidziane do noszenia na tak prymitywnej planecie jak Ziemia. Poza statkiem nie mógł z nich korzystać efektywnie przez dłuższy czas. Wiedział, że moje biuro SP zostało powiadomione o lądowaniu i że tylko czekaliśmy na jakieś naruszenie choćby najmniej ważnego przepisu. Wtedy wkroczylibyśmy do akcji i po zwykłych formalnościach dyplomatycznych wróciłby na Gtet, ponieważ nasz dziewięciozaworowy statek patrolowy dogoniłby go bez trudności. Jasne było, że nie może wykonać pierwotnego planu - szybko zaatakować jakiegoś magazynu ludzi i ukraść wszystkie potrzebne materiały. Mógł liczyć tylko na handel. Musiał znaleźć człowieka chętnego do interesów, któremu ofiarowałby coś w zamian za paliwo mogące zabrać statek L'payra ku słabiej strzeżonym zakątkom Kosmosu. Ale prawie wszystko na statku było niezbędne do jego funkcjonowania. A L'payr musiał ubić interes (1) nie zdradzając istnienia ani natury cywilizacji galaktycznej oraz (2) nie stymulując rozwoju myśli technicznej u mieszkańców Ziemi. L'payr powiedział mi później, że zastanawiał się nad tym problemem, aż jego jądro stało się zlepkiem nici. Obszedł statek, od dziobu do rufy, raz i drugi, ale wszystko, co człowiekowi mogło się przydać, było albo zbyt potrzebne, albo zbyt skomplikowane. I właśnie wtedy, gdy już miał się poddać, znalazł. Potrzebował właśnie materiałów, z których pomocą popełnił swe przestępstwo! Widzisz, Hoy, zgodnie z prawem Gtetan, wszelkie dowody danego przestępstwa zachowuje oskarżony aż do czasu procesu. Są tego bardzo skomplikowane przyczyny, między innymi gtetańska koncepcja prawa, mówiąca, że każdy oskarżony jest z założenia winny, chyba że zdoła, za pomocą kłamstw, wykrętów i sprytnej interpretacji prawa, przekonać bezwzględną i cyniczną ławę przysięgłych, iż mimo własnej odmiennej opinii, powinna uznać go za niewinnego. Ponieważ ciężar obrony spada na więźnia, także i dowody pozostają przy nim. A L'payr, przeglądając dowody swojej winy, uznał, że może ubić interes. Teraz potrzebny mu był klient. Nie tylko ktoś, kto chciałby kupić jego towar, ale i człowiek mający dostęp do potrzebnego mu paliwa. A w okolicy, w której teraz miał bazę operacyjną, tego typu klientów spotykało się rzadko. Będąc na poziomie 19 Gtetanie są zdolni do prymitywnych form telepatii - oczywiście o nadzwyczaj krótkim zasięgu i przez względnie niewielki czas. Wiedząc zatem, że moi tajni agenci już go szukają i że gdy go znajdą, swoboda działania zostanie jeszcze bardziej ograniczona, L'payr zaczął rozpaczliwie przeczesywać umysły wszystkich Ziemian, mieszkających o trzy kwartały ulic od jego kryjówki. Mijały dni. Przeskakiwał z mózgu na mózg niczym owad szukający dziury w słoju kolekcjonera. Zmuszony był zmniejszyć przerób konwertera do połowy, potem do jednej trzeciej. Ponieważ proporcjonalnie zmniejszało to ilość jedzenia, zaczął głodować. Z braku ruchu jego kurczliwe wa-kuole zmniejszyły się do rozmiarów główki od szpilki. Nawet endoplazma straciła jędrność zdrowego ciała ameboida i stała się niebezpiecznie cienka i przejrzysta. I wówczas pewnego wieczora, kiedy był bliski decyzji, żeby jednak zaryzykować i ukraść potrzebne paliwo, jego myśli odbiły się od mózgu jakiegoś przechodnia, wróciły nie dowierzając samym sobie, zbadały powtórnie i z zachwytem przekonały się, że mają rację. Był to człowiek, który nie tylko mógł zaspokoić jego potrzeby, ale też, co ważniejsze, mógł się skusić na gtetańską pornografię! Innymi słowy, był to niejaki pan Osbome Blatch. Ten starszy już nauczyciel młodocianych Ziemian podczas rozmowy ze mną utrzymywał, że o ile mu wiadomo, nikt nie wywierał na nim presji psychicznej. Zdaje się, że mieszkał w nowej kamienicy po drugiej stronie przeznaczonej do rozbiórki dzielnicy i zazwyczaj obchodził to gruzowisko szerokim łukiem z powodu gnieżdżących się tam niedorozwiniętych i wojowniczo nastawionych typów ludzkich. W krytyczny wieczór, ponieważ zatrzymało go zebranie rady pedagogicznej i spóźniłby się na kolację, postanowił, jak to już raz uczynił, pójść na skróty. Twierdzi, że decyzja, aby pójść na skróty, pochodziła od niego. Osborne Blatch mówi, że szedł, żwawo wymachując parasolem niczym laską trzcinową, gdy wydało mu się, że słyszy czyjś głos. Mówi, że za pierwszym razem nawet sam w myślach użył słowa "wydało się", ponieważ choć głos ten zdecydowanie był dźwięczny i melodyjny, to całkowicie brakowało mu siły. Głos szeptał: - Hej, kolego! Chodź no tu! Odwrócił się zaciekawiony i zlustrował gruzy po prawej stronie. Z budynku, który tam stał, została tylko część głównego wejścia. Ponieważ naokoło wszystko było płaskie, niemożliwe, aby gdzieś stał człowiek. Ale gdy tak patrzył, znowu usłyszał ten głos. Pobrzmiewał tonem spiskowca i trochę się niecierpliwił. - Chodź no tu, kolego. No, chodźże tu! - O co... hm... o co panu chodzi? - spytał ostrożnie, jak nakazywało dobre wychowanie, i podszedł bliżej, wpatrując się w miejsce, skąd dobiegał głos. Jasno oświetlona ulica za plecami, podobnie jak ciężki, staromodny parasol ściskany w ręku, sprawiły - jak powiedział - że poczuł się pewniej. - Chodź no tu. Coś ci pokażę. No, chodź! Stąpając ostrożnie po ruchomych cegłach przysypanych śmieciami, pan Blatch dotarł do małej dziury obok zrujnowanego wejścia. Wypełniał ją właśnie L'payr, czyli, zgodnie z pierwszym nasuwającym się człowiekowi skojarzeniem, mała, błotnista kałuża szkarłatnego płynu. Winien ci jestem, Hoy, pełne wyjaśnienie - a dokumenty, które wysyłam, w pełni je poprą - mianowicie ani przez chwilę pan Blatch nie wziął tej kleistej szaty za skafander ani nie zauważył statku kosmicznego, który L'payr ukrył w ruinach, w dodatku rozrzedzając go do zwykłej nadprze-strzennej konsystencji. Mimo że człowiek ten, obdarzony niezłą wyobraźnią i prężnym umysłem, natychmiast uświadomił sobie, że napotkana istota pochodzi spoza Ziemi, jednak brakowało mu technicznych środków wyrazu, aby zrozumieć fakt istnienia i naturę naszej cywilizacji. Dlatego przynajmniej w tym punkcie nie nastąpiło zagrożenie karą pogwałcenia Statutów Międzygwiezdnych, paragraf 2607193 wraz z poprawkami od 126 do 509. - Co masz mi do pokazania? - spytał uprzejmie pan Blatch, spoglądając na szkarłatną kałużę. - I skąd jesteś, jeśli można wiedzieć? Z Marsa? Wenus? - Słuchaj, kolego, wiesz, czego ci trzeba, to nie zadawaj głupich pytań. Zobacz, mam coś w sam raz dla ciebie. Pie-przny towar. Naprawdę pieprzny. Umysł pana Blatcha, nie obawiając się już, że jego właściciel zostanie napadnięty i okradziony przez miejscowego bandytę, którego na początku sobie wyobraził, oddał się na chwilę wspomnieniu sprzed paru lat, z wycieczki za granicę. Była taka uliczka w Paryżu i ten niski Francuz o twarzy szczura, w wytartym swetrze... - I cóż by to miało być? - spytał. Nastąpiła przerwa, w czasie której L'payr analizował nowe wrażenia. - Aaaa - odezwał się głos z kałuży. - Pokażę M'sieu coś, co M'sieu się bardzo spodoba. Niech M'sieu podejdzie trochę bliżej. M'sieu, jak wiemy, podszedł trochę bliżej. Wtedy kałuża wzburzyła się pośrodku, wyciągając nibynóżkę, w której tkwiły płaskie, kwadratowe przedmioty, po czym szepnęła chrapliwie: - Phoszę, M'sieu. Osthe obhazki. Choć Blatch był więcej niż trochę zaszokowany, uniósł tylko pytająco brwi i rzekł: - Hm? No, no! Przełożył parasol do lewej ręki i biorąc po jednym podawane mu zdjęcia, oglądał je kilka kroków dalej, gdzie światło latarni było silniejsze. Kiedy dotrą wszystkie dowody, będziesz mógł sam zobaczyć, Hoy, jak wyglądały. Tanie odbitki, obliczone na wzniecanie najniższych instynktów u ameboidów. Gtetanie, jak pewnie słyszałeś, rozmnażają się drogą prostego, bezpłciowego podziału, ale tylko w obecności roztworu soli - a chlorek sodu jest stosunkowo rzadki w ich świecie. Pierwsze zdjęcie pokazywało nagą amebę, grubą i pełną wodniczek pokarmowych, pluskającą się leniwie i bezkształtnie na dnie metalowego zbiornika w stanie całkowitego relaksu, jaki poprzedza rozmnażanie. Drugie było takie samo, z tym że po ścianie zbiornika zaczyna spływać strużka słonej wody i kilka nibynóżek wyciąga się ku niej badawczo. Żeby nie zostawić nic dla wyobraźni, w prawym górnym rogu nadrukowano schemat cząsteczki chlorku sodu. Na trzecim zdjęciu Gtetanin w uniesieniu kąpał się w roztworze solnym, z ciałem nadętym do maksimum, wysunąwszy dziesiątki nibynóżek, po których przechodziły dreszcze. Duża część chromatyny już się zgromadziła w chromosomach wokół równika jądra. Dla ameby było to zdecydowanie najbardziej podniecające zdjęcie z całego zestawu. Czwarte pokazywało, jak jądro dzieli się na zestawy bratnich chromosomów - na piątym natomiast podział na jądra zakończył się, dwa małe jądra rozeszły się ku przeciwległym końcom rozmnażającego się organizmu i cała cytopla-zma zaczęła zwężać się w okolicy środka ciała. Na szóstym dwaj pochodzący z podziału Gtetanie po zaspokojeniu żądzy wynurzali się leniwie ze zbiornika słonej wody. Jako miarę zepsucia L'payra pozwól, że opowiem ci to, co usłyszałem od policji gtetańskiej. Nie tylko handlował tym towarem wśród nieletnich Gtetan, ale wmawiał im jeszcze, że to on sam robił zdjęcia i że modelem był jego rodzony brat - czy też może siostra? W każdym razie chyba jego jedyny krewny? Ten przypadek zawiera wiele, wiele budzących wątpliwości aspektów. Blatch oddał ostatnie zdjęcie L'payrowi i rzekł: - Tak, kupiłbym ten zestaw. Ile? Gtetanin podał swoją cenę w postaci potrzebnych mu związków chemicznych dostępnych w laboratorium chemicznym w szkole, gdzie uczył Blatch. Wyjaśnił szczegółowo, w jakiej postaci są mu potrzebne, jak mają być przygotowane, i ostrzegł Blatcha, aby nikomu nie mówił o spotkaniu z L'payrem. - Inaczej, kiedy M'sieu tu przyjdzie jutho, nie będzie obhazków, nie będzie mnie, a M'sieu nie będzie miał nic za swoje stahania. Comprenez? Wydaje się, że Osborne Blatch nie miał większych kłopotów z dostaniem i przygotowaniem towaru, za który L'payr tak nisko zapłacił. Powiedział, że w kategoriach jego świata były to ilości śladowe, które nie kosztowały go prawie nic. Bo na dodatek, jak to zawsze robił w przypadku używania szkolnych zasobów do własnych eksperymentów, skrupulatnie zwrócił pieniądze do kasy laboratorium. Ale przyznaje, że zdjęcia były tylko małą częścią tego, co spodziewał się wydobyć z ameboida. Oczekiwał, że gdy nawiążą przyjazne stosunki handlowe, dowie się, z jakiej części Układu Słonecznego przybywa ta istota, jak wygląda jej świat i tym podobne sprawy, w zrozumiały sposób interesujące przedstawiciela cywilizacji będącej w ostatniej fazie Dyskretnego Nadzoru. Jednakże gdy tylko transakcja doszła do skutku, L'payr go oszukał. Gtetanin polecił Blatchowi przyjść następnego dnia, kiedy będzie miał więcej czasu, żeby podyskutować o Wszechświecie. I oczywiście, gdy tylko Ziemianin odszedł ze zdjęciami, L'payr załadował paliwo do konwerterów, poczynił konieczne przestawienia w jego strukturze atomowej i mając do dyspozycji pełną moc napędu nadprzestrzenne-go, odleciał jak rilg z Gowkuldady. O ile nam wiadomo, Blatch przyjął to oszukaństwo z filozoficznym spokojem. W końcu przecież miał zdjęcia. Gdy moje biuro SP dostało wiadomość, że L'payr opuścił Ziemię i udał się w kierunku Grupy Herkulesa M13, nie zostawiając po sobie żadnego dostrzegalnego uszczerbku praw ziemskich ani żadnych wyrobów technicznych, wszyscy odetchnęliśmy z wdzięcznością. Sprawę usunięto z teczki PIERWSZORZĘDNEJ WAGI - WYMAGANA OSTROŻNOŚĆ CAŁEGO PERSONELU i umieszczono w kategorii NIE ROZSTRZYGNIĘTE - MOŻLIWE UKRYTE SKUTKI. Jak to jest w zwyczaju, przestałem się sam zajmować tą sprawą i przekazałem wszelkie uprawnienia mojemu zastępcy i przedstawicielowi na Ziemi, kapralowi gwiezdnemu Pah-Chi-Luh. Umieściliśmy promień detektora na błyskawicznie oddalającym się statku L'payra i mogłem swobodnie wrócić do problemu podstawowego - jak odwlec postęp podróży międzyplanetarnych do czasu, gdy społeczeństwa ludzkie dojrzeją do wymaganego poziomu. Dlatego pół roku później, kiedy sprawa przerodziła się w skandal, Pah-Chi-Luh zajmował się nią samodzielnie i nie zawiadamiał mnie, dopóki trudności go nie przerosły. Wiem, że to mnie nie rozgrzesza - ponoszę ostateczną odpowiedzialność za wszystko, co się dzieje w okręgu podlegającym mojemu Samodzielnemu Patrolowi. Ale mówię ci, Hoy, jak brat bratu, wspominam o tym, żeby pokazać, iż nie całkiem zbaraniałem w tej sytuacji i że odrobina pomocy z twojej strony i reszty rodziny, gdy ta sprawa dojdzie do Starego w Sztabie Galaktycznym, nie będzie zwykłą jałmużną wobec jakiegoś jednogłowego niedorozwiniętego kuzyna. W istocie rzeczy i ja, i prawie cale biuro byliśmy zajęci bardzo skomplikowanym problemem. Pewien muzułmański mistyk żyjący w Arabii Saudyjskiej próbował przełamać odwieczną schizmę, jaka rozdziera jego wyznawców pomiędzy sekty szyitów i sunnitów. Chciał tego dokonać, komunikując się z duchami zmarłych: zięcia Mahometa, Alego, patrona pierwszej z nich oraz Abu Bekhra, teścia Proroka i założyciela dynastii sunnickiej. Celem tej mediumistycznej wyprawy było zwołanie czegoś w rodzaju sądu arbitrażowego w Raju nad dwoma wojującymi ze sobą duchami, który rozstrzygnąłby, kto jest prawowitym spadkobiercą Mahometa i pierwszym kalifem Mekki. Nic nie jest proste na Ziemi. W trakcie owego chwalebnego wgłębiania się w życie pozagrobowe młody i gorliwy mistyk nawiązał kontakt telepatyczny z cywilizacją poziomu 9, stworzoną przez bezcielesne istoty rozumne na Gani-medesie, największym satelicie planety Jowisz. No, możesz sobie resztę wyobrazić! Olbrzymie poruszenie na Ganime-desie i w Arabii Saudyjskiej, pielgrzymki w obydwu miejscach, pragnące zobaczyć tego, kto łączy się telepatycznie, nadzwyczajne cuda każdego dnia. Szaleństwo! A moje biuro pracowało gorączkowo po godzinach, żeby tylko utrzymać prosty, religijny charakter zdarzenia, starając się, żeby nie wybuchła z tego świadomość istnienia innych istot rozumnych u obydwu społeczeństw! To jest aksjomat Samodzielnych Patroli, że nic nie może prowadzić do podróży kosmicznych między dwoma zacofanymi ludami bez wcześniejszej świadomości istnienia inteligentnych gwiezdnych sąsiadów. Mówię szczerze, gdyby wtedy Pah-Chi-Luh przyszedł i zaczął ględzić o pornografii Gtetan w ziemskich szkolnych podręcznikach, chyba bym mu odgryzł wszystkie głowy. Odkrył te podręczniki podczas rutynowych badań na polecenie Komisji Kongresu Stanów Zjednoczonych - takie miał zajęcie przez ostatnich parę lat i okazało się to szczególnie cenne w czasie różnych akcji opóźniających postęp, jakie z ukrycia podejmowaliśmy na kontynencie Ameryki Północnej. Była to świeżo wydana książka do biologii, przeznaczona do użytku w szkołach średnich, która została nadzwyczaj przychylnie oceniona przez wybitnych profesorów z różnych uniwersytetów. Naturalnie komisja zamówiła jeden egzemplarz i zaproponowała jednemu z członków, aby ją przejrzał. Kapral Pah-Chi-Luh przerzucił kilka kartek i wzrok jego padł na te same zdjęcia pornograficzne, o których słyszał podczas konferencji pół roku temu - wydrukowane, dostępne każdemu na Ziemi, a zwłaszcza nieletnim! Potem wyznał mi, że w tym momencie myślał tylko o jednym: L'payr bezwstydnie powtórzył zbrodnię, którą popełnił na rodzinnej planecie. Ogłosił alarm na całą Galaktykę w poszukiwaniu Gtetanina. A L'payr rozpoczął nowe życie jako producent aszkebaku na małej, leżącej na uboczu, średnio ucywilizowanej planecie. Ponieważ żył spokojnie i przestrzegał prawa, nawet nieźle mu szło i w chwili aresztowania stał się już tak przykładnym - i przy okazji otyłym - obywatelem, że pomyślał o założeniu rodziny. Nie za wielkiej, nastąpił zaledwie jeden podział. Gdyby wszystko szło dalej pomyślnie, mógł w przyszłości spróbować wielokrotnego rozmnażania. Był oburzony, gdy go aresztowano i przewieziono do celi na Plutonie, gdzie spotkali się z delegacją Gtetan, żądającą ekstradycji. - Jakim prawem przeszkadzacie miłującemu pokój rzemieślnikowi w wykonywaniu jego zawodu? - protestował. -Domagam się natychmiastowego i bezwarunkowego zwolnienia, przeprosin i rekompensaty za stracony dochód, jak również za uszczerbki na ciele i duchu. Wasi przełożeni dowiedzą się o tym! Bezpodstawne przetrzymywanie obywatela galaktycznego to bardzo poważna sprawa! - Bez wątpienia - odrzekł mu kapral gwiezdny Pah-Chi-Luh, cały czas, jak widzisz, zachowując spokój. - Ale publiczne rozsiewanie obrazów uznanych za pornografię to sprawa jeszcze poważniejsza. Jako zbrodnię traktuje się je na równi z... - Jaką pornografię!? Mój zastępca mówi, że patrzył przez dłuższy czas na L'payra przez przezroczystą ścianę celi, dziwiąc się tupetowi tej kreatury. Ale mimo wszystko zaczął odczuwać pewien niepokój. Nigdy dotąd nie widział takiej pewności siebie w obliczu niewątpliwych dowodów przestępstwa. - Dobrze wiesz, jaką pornografię. Masz - sam zobacz. To tylko jeden egzemplarz spośród dwudziestu tysięcy rozsprzedanych po całych Stanach Ameryki Północnej ze szczególnym przeznaczeniem dla ludzkiej młodzieży. Zdematerializował podręcznik do biologii i posłał go więźniowi przez ścianę. L'payr rzucił okiem na zdjęcia. - Kiepskie reprodukcje - skomentował. - Ci ludzie pod wieloma względami muszą się jeszcze długo uczyć. Chociaż pod względem technicznym wykazują przedwczesną dojrzałość. Ale po co mi to pokazujesz? Chyba nie myślisz, że ja mam coś z tym wspólnego? Pah-Chi-Luh mówi, że Gtetanin wyglądał na szczerze zdumionego, choć nadal odpowiadał cierpliwie, jak gdyby chciał coś zrozumieć z histerycznego bełkotu zidiocialego dziecka. - Czy zaprzeczasz temu? - A co tu, na Wszechświat, jest do zaprzeczania? Niech spojrzę. - Otworzył książkę na stronie tytułowej. - Zdaje się, że jest to Wprowadzenie do biologii autorstwa niejakiego Osborne'a Blatcha i niejakiego Nikodema P. Smitha. Chyba nie bierzecie mnie ani za Blatcha, ani tym bardziej za Smitha, prawda? Nazywam się L'payr, nie Osborne L'payr ani nie Nikodem P. L'payr. Zwyczajnie, po prostu, po staremu L'payr. Ni mniej, ni więcej. Pochodzę z Gtet, która jest szóstą planetą... - Dobrze znam położenie astrograficzne planety Gtet -oznajmił mu chłodno Pah-Chi-Luh. - Wiem też, że przebywałeś na Ziemi pół ich ziemskiego roku temu. I wtedy dokonałeś transakcji z Osbomem Blatchem, dzięki której ty dostałeś paliwo potrzebne do opuszczenia planety, a Blatch otrzymał zestaw zdjęć, które później wykorzystano jako ilustracje do tej książki. Jak widzisz, nasza tajna organizacja na Ziemi działa bardzo efektywnie. Nazwaliśmy tę książkę "Dowód Rzeczowy Nr 1". - Genialna nazwa - rzeki Gtetanin z przekąsem. - "Dowód Rzeczowy Nr l"! Nie wiedzieliście, jak to nazwać, więc wybraliście to, co ładnie brzmiało? Moje gratulacje. Rozumiesz, Hoy, L'payr był w swoim żywiole - dyskutował z policjantem na temat zawiłego zagadnienia prawnego. Całe sławne życie kryminalisty na gardzącej prawem planecie przygotowało go na tę chwilę. Natomiast Pah-Chi-Luh był do tej pory ukierunkowany na szpiegostwo i manipulację kulturalną. Był zupełnie nie przygotowany na orgię kruczków prawnych, jaka go czekała. Żeby być wobec niego sprawiedliwym, przyznam ci się, że chyba w tej sytuacji ani ja nie radziłbym sobie lepiej, ani ty, ani nawet sam Stary! L'payr udowadniał kolejne punkty: - Ja jedynie sprzedałem zestaw artystycznych aktów niejakiemu Osborne'owi Blatchowi. Co on z tym potem zrobił, mnie zupełnie nie dotyczy. Jeśli sprzedaję jakiemuś Ziemianinowi broń powszechnie uznaną za zacofaną - na przykład krzemienną siekierkę albo kocioł do wylewania wrzątku na głowy szturmujących mury miasta - i on użyje tej broni do rozczłonkowania jednego ze swoich współplemieńców, czy ja mam być winny? Na pewno nie w opinii obowiązujących praw Federacji Galaktycznej, przyjacielu. A teraz może odpłacisz mi za stracony czas i wsadź mnie na szybki statek lecący do miejsca, gdzie jest mój warsztat. Karuzela zaczęła się kręcić. Dziesiątki razy Pah-Chi-Luh przewracał całą bibliotekę prawniczą Sztabu na Plutonie i znajdował jakąś drobną, a istotną zmianę któregoś zarządzenia tylko po to, żeby od L'payra dowiedzieć się, iż najnowsza interpretacja Rady Najwyższej całkiem oczyszcza go z zarzutów. Mogę osobiście zaręczyć, że Gtetanie chyba znają na pamięć całą historię prawa. - Ale przyznajesz się do tego, że osobiście sprzedałeś pornografię Ziemianinowi, Osborne'owi Blatchowi? - ryknął w końcu zrozpaczony kapral gwiezdny. - Pornografię, pornografię - zadumał się L'payr. - To można zdefiniować jako rozbudzanie lubieżności, fałszywie podniecającą obsceniczność. Czy tak? - Oczywiście! - Hm, pozwolisz, kapralu, że zadam ci pytanie. Widziałeś te zdjęcia. Czy wydały ci się lubieżne albo podniecające? - Jasne, że nie. Ale ja akurat nie jestem gtetańskim ameboidem. - A Osborne Blatch jest? - skontrował spokojnie L'payr. Sądzę, że kapral Pah-Chi-Luh mógł dojść do jakiegoś sensownego rozwiązania tego dylematu, gdyby akurat nie przybyła delegacja z planety Gtet na specjalnie wysianym po nią statku patrolowym. Teraz musiał stawić czoła sześciu następnym niesamowicie wymownym ameboidom, wśród których były też najbystrzejsze umysły prawnicze ich rodzinnej planety. Policja na planecie Rugh VI nie raz miała do czynienia z L'payrem w gtetańskich sądach. Dlatego woleli nie ryzykować i przysłali najlepszych swoich przedstawicieli. L'payr nie mógł przewyższyć ich liczbą, ale pamiętaj, Hoy, że był gotowy na taką ewentualność, od kiedy opuścił Ziemię. A do maksymalnego wysiłku pobudzał jego przebiegły intelekt fakt, że tylko o jego życie tu chodziło. Gdyby pozwolił współameboidom znów położyć na siebie nibynóżkę, byłby już martwym jednokomórkowcem. Kapral Pah-Chi-Luh dopiero teraz zaczął rozumieć, jak ciężki może być los policjanta. Chodził tam i z powrotem, od więźnia do prawników, przedzierając się przez trzęsawisko opinii, wpadając w otchłanie zawiłości. Delegacja uparła się, że nie powróci do domu z pustymi nibynóżkami. Aby osiągnąć sukces, musieli uprawomocnić obecny areszt, co dałoby im prawo - jako stronie uprzednio poszkodowanej - do powtórzenia ich żądań kary dla L'pay-ra. L'payr ze swej strony tak samo uparł się, że udowodni bezprawny charakter ujęcia go przez Patrol, ponieważ wtedy nie tylko postawiłby nasz oddział w niewygodnej sytuacji, ale w dodatku, nie podlegając odtąd ekstradycji, miałby prawo do ochrony ze strony współobywateli. Znużony, zachrypnięty Pah-Chi-Luh w końcu dowlókł się na drżących mackach do pokoju delegacji i niemal ze łzami w oczach poinformował ich, że po starannym rozważeniu wszystkich argumentów, doszedł do przekonania o niewinności L'payra. Jeśli wziąć pod uwagę możliwość przestępstwa w czasie jego pobytu na Ziemi. - Nonsens - usłyszał w odpowiedzi od rzecznika delegacji. - Przestępstwo zostało popełnione. Autentyczna, niekwestionowana pornografia była sprzedawana i rozpowszechniana na tej planecie. Przestępstwo musiało zostać popełnione. Pah-Chi-Luh, mocno nieszczęśliwy, wrócił do L'payra i spytał, co on na to. Czy nie wydaje mu się, błagał go, że wszystkie konieczne składniki przestępstwa w tym przypadku wystąpiły? Jakiegokolwiek przestępstwa? - To prawda - rzekł L'payr w zamyśleniu. - Tu mają rację. Jakieś przestępstwo może i zostało popełnione, ale nie przeze mnie. Natomiast ten Osborne Blatch... Kapral gwiezdny Pah-Chi-Luh kompletnie stracił głowę. Wysłał rozkaz na Ziemię, aby sprowadzić Osborne'a Blatcha. Na szczęście dla nas wszystkich ze Starym włącznie, Pah-Chi-Luh nie zagalopował się i nie kazał Blatcha aresztować. Ziemianin został zwyczajnie zatrzymany jako materiał dowodowy. Kiedy pomyślę, do czego mogło doprowadzić aresztowanie pod fałszywym zarzutem, stworzenia z planety pod Dyskretnym Nadzorem, zwłaszcza w tego typu przypadku, to jeszcze teraz, Hoy, krew w żyłach zmienia mi się w ciecz. Ale Pah-Chi-Luh popełnił jednak błąd, gdyż zamknął Osborne'a Blatcha w celi sąsiadującej z zamknięciem L'payra. Jak więc widzisz, wszystko działało na korzyść tego ameboida, nawet mój młodociany zastępca. Kiedy Pah-Chi-Luh przyszedł do Blatcha, żeby zadać mu parę pytań, ten już został poinstruowany przez sąsiada. Choć wcale tego - na razie - nie okazywał. - Pornografia? - zdziwił się w odpowiedzi na pierwsze pytanie. - Jaka pornografia? Pan Smith i ja od jakiegoś czasu pracowaliśmy nad nowym podręcznikiem do biologii i mieliśmy nadzieję, że uda nam się znaleźć oryginalne ilustracje. Potrzebne nam były duże, ostre zdjęcia, zrozumiałe dla młodzieży, a zwłaszcza chcieliśmy zerwać z tymi zamazanymi rysunkami, które wszyscy autorzy podręczników przedru-kowują bezkrytycznie od czasów Leeuwenhoeka. Zestaw zdjęć pana L'payra, dotyczący cyklu rozrodczego ameboi-dów, spadł nam jak z nieba. W pewnym sensie dzięki nim powstał pierwszy rozdział książki. - Ale nie zaprzeczasz - kapral Pah-Chi-Luh był niewzruszony - że w momencie zakupu wiedziałeś o pornograficznym charakterze tych zdjęć? I że mimo to wykorzystałeś je gwoli uciechy nieletnich przedstawicieli twojej rasy? - Nauczenia - poprawił go leciwy ziemski nauczyciel. -Gwoli nauczenia, nie uciechy. Zapewniam pana, że żaden uczeń oglądający fotografie, o których mowa - a które nawiasem mówiąc w tekście wyglądały jak rysunki - nie został przez to przedwcześnie pobudzony erotycznie. Przyznaję, że w momencie zakupu odniosłem po zachowaniu dżentelmena z sąsiedniej celi wrażenie, iż on i jemu podobni uważają te ilustracje za raczej pikantne... - No właśnie! - Ale to jego sprawa, nie moja. W końcu jeśli kupuję jakieś wyroby od istoty pozaziemskiej - powiedzmy jakąś krzemienną siekierkię albakocioł do wylewania wrzątku na głowy szturmujących miasto - i użyję ich w całkiem pokojowych i pożytecznych zamiarach - tej pierwszej do wygrzebywania z ziemi cebuli, a tego drugiego do ugotowania z tej cebuli zupy - czy robię coś złego? W rzeczy samej podręcznik, o którym mowa, dostał świetne recenzje i poparcie wielu znakomitości wśród autorytetów szkolnych i naukowych w całym kraju. Czy chciałby pan niektórych posłuchać? Zdaje się, że mam jedną czy dwie recenzje w kieszeni. Niech sprawdzę. O, jest, przypadkiem zdarzyło się, że nawet mam całkiem sporo tych wycinków. Proszę, proszę! Nie wiedziałem, że tyle ich wziąłem. Oto, co mam do powiedzenia "Gazetka Licealistów Stanów Południowych": "Istotne i warte odnotowania osiągnięcie. Długo będzie się o tym pamiętać w kronikach naukowych. Autorzy mogą się czuć..." Dopiero wtedy kapral Pah-Chi-Luh wysłał do mnie pełen rozpaczy telefonogram. Na szczęście byłem już wolny i mogłem poświęcić tej sprawie całą swoją uwagę. Problem kontaktów Arabii Saudyjskiej z Ganimedesem minął punkt krytyczny. A gdyby tak nie minął?... Wypróbowawszy wszelkie sposoby odwrócenia uwagi mistyka od telepatii, włącznie z tajnymi agentami przebranymi za tancerki brzucha, w końcu zdołaliśmy wciągnąć go do burzliwej dysputy teologicznej na temat właściwej natury i konsekwencji moralnych jego cudów. Wybitni maho-metańscy przywódcy religijni stanęli po obu stronach i zarzucili się nawzajem cytatami z Koranu i późniejszych ksiąg sunnickich. Mistyk dał się nabrać i tak go zajęła ta kłótnia, że przestał myśleć o swoich pierwotnych celach, przez co nieodwołalnie zerwał kontakt telepatyczny z Ganimedesem. Przez jakiś czas problem istniał na tym księżycu - wyglądało na to, że owe bezcielesne stworzenia mogą dojść do rozwiązania bliskiego prawdzie. Na szczęście dla nas całą sprawę potraktowano jako zjawisko religijne i gdy tylko łączność telepatyczna została zerwana, istota rozmawiająca z człowiekiem i zyskująca przez to wielki szacunek, została całkowicie zdyskredytowana. Ogólnie sądzono, że zmyślił sobie to wszystko złośliwie i na przekór bardziej uduchowionym przedstawicielom swej rasy, aby posiać wśród nich sceptycyzm. Sąd kościelny nakazał, aby nieszczęsnego telepatę żywcem wcielić. Właśnie dlatego mogłem z miłym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku powrócić do sztabu na Plutonie, dokąd rozpaczliwie wzywał mnie Pah-Chi-Luh. Nie muszę dodawać, że moje dobre samopoczucie szybko zmieniło się w najgłębsze przerażenie. Odebrawszy raport od padającego z macek kaprala, najpierw porozmawiałem z delegacją Gtetan. Połączyli się z biurem macierzystym i zagrozili skandalem na całą Galaktykę, jeśli areszt L'payra nie zostanie utrzymany, a on sam nie przekazany pod ich jurysdykcję. - Czyż najświętsze i najbardziej intymne szczegóły naszego życia seksualnego mają być bezwstydnie wystawiane na pokaz publiczny we wszystkich zakątkach Wszechświata? - pytano mnie gniewnie. Pornografia to pornografia -zbrodnia to zbrodnia. Był zamiar, było oczywiste wprowadzenie w czyn. Żądamy wydania nam więźnia. - Jak może istnieć pornografia bez uczucia podniecenia? - chciał wiedzieć L'payr. - Jeśli mieszkaniec Chumblostu sprzeda Gtetanom transport krrgllwss, którego oni używają jako pokarmu, a my jako materiału budowlanego, czy za przesyłkę będzie się płacić według taryfy żywnościowej? Obowiązują taryfy budowlane, jak zresztą doskonale wiecie, sierżancie. Żądam natychmiastowego uwolnienia! Ale najbardziej niemiła niespodzianka czekała mnie u - Blatcha. Ziemianin siedział w celi, gryząc rączkę swojego parasola. - Zgodnie z kodeksem regulującym traktowanie wszystkich ras znajdujących się pod Dyskretnym Nadzorem - zaczął, gdy tylko mnie zobaczył - a chodzi mi tu nie tylko o Konwencję Rigla-Strzelca, ale też o statuty trzeciego cyklu kosmicznego i decyzje Rady Najwyższej w sprawach Khwomo kontra Khwomo i Farziplok kontra Antares XII, żądam powrotu do mojego normalnego środowiska na Ziemi i wypłaty odszkodowań według taryfy opracowanej przez Komisję Nobri w niedawnym sporze o Vivadin. Żądam również satysfakcji, a mianowicie... - Zdaje się, że zdobyłeś nielichą wiedzę na temat prawa gwiezdnego. - Powoli otrząsnąłem się z szoku. - A, tak, sierżancie, nielichą. Pan L'payr bardzo mi pomógł, zapoznając mnie z przysługującymi mi prawami. Wygląda na to, że mogę otrzymać różnego rodzaju rekompensaty albo przynajmniej mogę sobie rościć do nich tytuł. Wasza kultura galaktyczna, sierżancie, jest bardzo interesująca. Wielu, naprawdę wielu ludzi na Ziemi byłoby tym zafascynowanych. Ale gotów jestem oszczędzić panu kłopotów, jakie mogłaby spowodować taka popularność. Jestem pewien, że dwie inteligentne osoby, takie jak my, łatwo dojdą do porozumienia. Kiedy oskarżyłem L'payra o pogwałcenie tajemnic galaktycznych, ten zafalował cytoplazmą i wzruszył nią z wyszukaną uprzejmością. - Sierżancie, na Ziemi nic mu nie powiedziałem. Wszelkie informacje, jakie ten Ziemianin otrzymał - a przyznaję, że jest to szkodliwe i wysoce nielegalne - zdobył pod jurysdykcją waszego biura. Poza tym, będąc niesłusznie oskarżony o potworną, niewyobrażalną zbrodnię, z całą pewnością miałem prawo przygotować się do obrony, omawiając tę sprawę z jedynym świadkiem mego czynu. Powiem więcej, ponieważ pan Blatch i ja jesteśmy w pewnym sensie współoskarżonymi i współobrońcami, nie może być nielegalna zwykła wymiana naszej wiedzy prawniczej. Wróciwszy do biura, zapoznałem kaprala Pah-Chi-Luh z najnowszymi faktami. - To zupełne bagno -jęknął. - Im bardziej starasz się wydostać, tym głębiej w nie wpadasz! A ten Ziemianin! Plu-tońscy autochtoni, którzy go strzegą, mówią, że zwariują. Pyta się o wszystko - a co to, a co tamto, a jak to działa. Albo mu nie dość ciepło, albo powietrze pachnie tak, a to jedzenie nieciekawe. Coś go drapie w gardle, musi mieć płyn do płukania, potrzeba mu... - Dajcie mu wszystko, czego chce, ale w rozsądnych granicach - zdecydowałem. - Jeśli ta kreatura nam zemrze, to będziemy mieć szczęście, jeśli wyślą nas tylko w podróż karną do czarnej dziury w gwiazdozbiorze Łabędzia. Ale co do reszty... posłuchajcie, kapralu. Zgadzam się z opinią delegacji Gtetan. Przestępstwo musiało być popełnione. Kapral gwiezdny Pah-Chi-Luh spojrzał na mnie uważnie. - To... to znaczy... - To znaczy, że jeśli przestępstwo zostało popełnione, L'payr był legalnie zatrzymany i można go zabrać na Gtet. Wtedy więcej o nim nie usłyszymy, a przy okazji pozbędziemy się tej bandy klekoczących nibynóżkami gtetań-skich kanciarzy. Zostanie nam tylko jeden problem: Osbor-ne Blatch. Ale gdy nie będzie tu L'payra i zajmiemy się tym Ziemianinem sami, to myślę, że damy sobie radę w ten czy inny sposób. Ale najpierw i przede wszystkim, kapralu Pah-Chi-Luh, trzeba znaleźć przestępstwo - które L'payr popełnił w czasie, kiedy bawił na Ziemi. Rozłóżcie sobie łóżko w bibliotece prawniczej. Wkrótce potem Pah-Chi-Luh wyruszył na Ziemię. Teraz proszę cię, Hoy, tylko bez morałów! Wiesz równie dobrze jak ja, że takie rzeczy się robi tu i ówdzie na Samodzielnych Patrolach. Tak samo mi się to nie podoba, ale stałem w obliczu poważnego niebezpieczeństwa. Poza tym nie ma wątpliwości, że ten L'payr, ten ameboidalny król przestępców, już zbyt długo wymykał się karze. Tak naprawdę, to można powiedzieć, że z punktu widzenia moralności byłem całkowicie i bezapelacyjnie po stronie prawa. Pah-Chi-Luh, jak już powiedziałem, wrócił na Ziemię, tym razem przebrany za pomocnika redaktora. Dostał pracę w wydawnictwie, w którym ukazał się ten podręcznik do biologii. Oryginalne fotografie wciąż jeszcze były w archiwum. Kapral gwiezdny wybrał właściwego człowieka i tak długo podrzucał mu różne pomysły, aż ten redaktor techniczny przyjrzał się fotografiom i oddał do badania materiał, na którym je wykonano. Ten materiał to był fahrtuch, włókno syntetyczne często używane na planecie Gtet, do którego ludzkość nie miała dojść jeszcze przynajmniej przez trzysta łat. W krótkim czasie prawie każda kobieta w Ameryce nosiła bieliznę zrobioną z fahrtucha, który stał się sensacją roku. A ponieważ L'payr był ostatecznie odpowiedzialny za ten nielegalny rozwój techniki, nareszcie mieliśmy go w ręku! Przyjął to z godnością, Hoy. - Koniec mojej długiej drogi, sierżancie. Gratuluję. Zbrodnia nie popłaca. Przestępcy zawsze przegrywają. Przedstawiciele prawa jak zwykle zwyciężyli. Poszedłem wypełnić formularz do ekstradycji, nie martwiąc się już o nic. Był jeszcze Blatch, rzecz jasna, ale to tylko człowiek. A teraz, kiedy już sam byłem wplątany w różne podejrzane interesy, byłem zdecydowany szybko się z nim załatwić. Ostatecznie każdemu może się zdarzyć, że rozerwie go skreek podczas launtu! Ale gdy wróciłem, aby oddać Gtetanina jego wspólame-boidom, omal nie przebiłem powierzchni Plutona! Tam gdzie przedtem był L'payr, teraz było dwóch! oczywiście małych L'payrów - a dokładnie o połowę mniejszych od oryginału - ale niewątpliwie L'payrów! Podczas tej krótkiej przerwy rozmnożył się! Ale jak? Hoy, to był ten płyn do płukania gardła, którego domagał się Ziemianin. To był pomysł L'payra od początku do końca, jego ostatnie zabezpieczenie. Gdy Ziemianin dostał płyn, przeszmuglował go do L'payra, a ten ukrył go w celi, zamierzając użyć w ostateczności. Ten płyn, Hoy, to była woda z solą! No i miałem za swoje. Gtetanie oznajmili mi, że ich prawo przewiduje takie przypadki, ale co mi tam po ich prawie. - Popełniono przestępstwo, sprzedano pornografię - nalegał rzecznik delegacji. - Żądamy naszego więźnia. Obydwu jego części! - Stosownie do Statutów Galaktycznych, paragrafy od 6009371 do 6106514 - odezwał się Obsborne Blatch - żądam natychmiastowego uwolnienia i rekompensaty w wysokości nie mniejszej niż dwa miliardy megawarów oraz kompletnej, pisemnej... A co na to L'payr? - Całkiem niewyklucone, ze nasz psodek, L'payl, popełnił jakieś nielozwazne cyny - zasepleniły dwa młode ame-boidy, siedzące w celi obok Osbome'a Blatcha - ale co to ma wspólnego z nami? L'payl zapłacił za swoje zblednie, umielając psy polodzie. A my jesteśmy mali i baldzo, baldzo niewinni. Psecies stalą pocciwa Galaktyka chyba nie będzie kalać dzieci za gzechy ich lodziców! No, i co ty byś zrobił? Wysłałem cały ten kram do Sztabu Patroli - i delegację Gtetan z ich prawniczymi wybiegami, i Osborne'a Blatcha z jego parasolem, i zawiniątko z oryginałami tych zdjęć pornograficznych i w końcu dwa (słownie: dwa!) pokryte rosą młode ameboidy. Możesz je nazwać L'payr junior pierwszy i L'payr junior drugi. Zrób z nimi, co ci się żywnie podoba, tylko błagam, nic mi o tym nie mów! A jeśli dasz radę znaleźć jakieś rozwiązanie z pomocą starszych i mądrzejszych głów w sztabie i zdążysz to zrobić, zanim Stary nabawi się glokcystomorfy, to Pah-Chi-Luh i ja będziemy ci dozgonnie wdzięczni. A jeśli nie - cóż, siedzimy tu na walizkach w biurze Samodzielnego Patrolu Nr 1001625. Podobno czarna dziura w Łabędziu jest przepiękna. Osobiście, Hoy, uważam, że nie byłoby kłopotu, gdyby nie te stworzenia, którym zachciewa się dziwacznych i barwnych sposobów przedłużania gatunku, zamiast robić to zdrowo i przyzwoicie za pomocą rozsadzania strączka z zarodnikami! PŁASKOOKI POTWÓR Przez kilka pierwszych chwil Clyde Manship - który do tej pory był profesorem nadzwyczajnym Wydziału Literatu-roznawstwa na Uniwersytecie Kelly - przez kilka pierwszych chwil Manhip bohatersko usiłował wmówić sobie, że to, co widzi, to tylko zły sen. Zamknął oczy i strofującym tonem, z pobłażliwym uśmiechem błąkającym się na ustach tłumaczył sam sobie, że takie rzeczy po prostu nie zdarzają się w normalnym życiu. Nie. To musi być sen. Już prawie w to uwierzył, kiedy nagle kichnął. Było to zbyt głośne i zbyt wilgotne kichnięcie, żeby nie zwrócić na niego uwagi. Tak się we śnie nie kicha -jeśli w ogóle kiedyś kichałeś przez sen. Poddał się. Musiał otworzyć oczy i spojrzał jeszcze raz. Na samą myśl o tym dostał skurczu w mięśniach szyi. Jeszcze przed chwilą zasypiał, czytając artykuł napisany dla czasopisma naukowego. Zasnął we własnym łóżku i we własnym mieszkaniu w Callahan Hall ("urocze i niedrogie mieszkanko dla pracowników wydziału będących kawalerami i chcących mieszkać blisko uniwersytetu"). Obudziło go nieco bolesne uczucie mrowienia na całym ciele. Czuł się, jakby coś go ciągnęło, rozciągało bez końca, a... a on się temu poddawał! Potem gwałtownie uniósł się nad łóżkiem i wypłynął przez otwarte okno jak obłoczek dymu wciągany przez wentylator. Poleciał prosto w obsypane gwiazdami nocne niebo, kurcząc się cały czas, aż wreszcie stracił przytomność. I znalazł się na tym olbrzymim, białym blacie stołu, nad którym wznosiło się łukowate sklepienie, ledwo mogąc oddychać w dojmująco wilgotnym powietrzu. Z sufitu zwisały ogromne ilości czegoś, co niewątpliwie było sprzętem elektronicznym, ale takim, o którym chłopaki z Wydziału Fizyki mogli sobie pomarzyć, gdyby fundusze rządowe dopiero co otrzymane na badania nad laserami były milion razy większe i gdyby szef wydziału, profesor Bowles upierał się, aby każde urządzenie było tak skonstruowane, żeby nie przypominało żadnego zrobionego do tej pory. Urządzenia ponad nim stukały i bulgotały, syczały i świeciły, mrugały i skrzyły się. Potem nagle wszystko ustało, jak gdyby ktoś, zadowolony z efektów, odłączył prąd. Więc Ciyde Manship usiadł, żeby zobaczyć, kto to wyłączył. No i zobaczył. Może nie tyle kto, ile co wyłączyło. I to nie było wcale takie miłe coś. Tak naprawdę, to żadne z tych cosiów, które ujrzał za pierwszym razem, nie wyglądało aż tak sympatycznie. Więc mocno zacisnął powieki i spróbował w myślach znaleźć jakieś inne wyjście z sytuacji. Ale teraz musiał spojrzeć jeszcze raz. Może za drugim razem to nie będzie takie straszne. "Zawsze najciemniej -tłumaczył sobie z wymuszonym spokojem - jest przed samym świtem". Po czym podświadomie dodał: "Z wyjątkiem dni, kiedy przypada zaćmienie". Ale w końcu otworzył oczy, krzywiąc się niemiłosiernie, jak dziecko przed kolejną łyżką oleju rycynowego. Tak, było wszystko tak, jak zapamiętał. Co za ohyda. Blat stołu miał dosyć nieregularne kształty, a wokół niego w odległości kilkunastu centymetrów sterczały okrągłe pagórki. Na dwóch z nich zasiadały dwie istoty wyglądające jak czarne skórzane walizki. Jednak zamiast uchwytów czy pasów miały na sobie cały las czarnych macek, dziesiątki, setki macek, z których co druga lub trzecia kończyła się łzawym, turkusowym okiem, zaopatrzonym w parę tak zamaszystych rzęs, że podobnych Manship nie widział nawet na reklamie tuszu. Na powierzchni właściwej walizki, jakby dla spotęgowania efektu, mrugało mrowie błękitnych oczu, z tym że te, pozbawione rzęs, podzielone były na mnóstwo drobniutkich kryształków, niczym wielkie klejnoty. Nie było śladu uszu, nosa czy ust na całym ciele, które na dodatek pokrywało coś w rodzaju szlamu, tłustego szarawego szlamu spływającego po czarnych bokach i spadającego w monotonnym kap-kap-kap na podłogę. Po lewej stronie, jakieś pięć metrów dalej, gdzie blat przechodził w niewielki półwysep, było jeszcze jedno takie stworzenie. Jego macki obejmowały owalny przedmiot, po którego powierzchni przebiegały błyski światła. Na ile Manship mógł stwierdzić, wszystkie oczy całej trójki były wpatrzone w niego. Zadrżał i starał się choć trochę wtulić głowę w ramiona. - No i cóż, profesorze - zapytał ktoś niespodziewanie - co pan na to? - Śmiem twierdzić, że diablo mi się nie podoba ten sposób budzenia - Manship wybuchnął potokiem słów. Już miał mówić dalej i rozwinąć ten temat, dorzucając kilka barwnych epitetów, gdy nagle uświadomił sobie dwie rzeczy, które go powstrzymały. Pierwszą był problem, kto zadał to pytanie. Nie widział żadnego innego człowieka - właściwie to żadnej istoty żyjącej; poza tymi trzema pełnymi masek walizkami nie było nikogo w tej ogromnej, wilgotnej sali. Drugim powodem, dla którego przerwał, było to, że ktoś inny zaczął w tej chwili odpowiadać, wchodząc Manshipo-wi w słowo i ignorując go zupełnie. - Hm - mówił ten ktoś - eksperyment najzupełniej się udał. W zupełności usprawiedliwia on koszta i długie lata badań, które nań poświęcono. Sam pan widzi, radco Glomg, że jednostronna teleportacja jest faktem dokonanym. Manship zauważył, że głosy dobiegają doń z prawej strony. Szersza z dwóch walizek - widocznie "profesor", do którego było zaadresowane to pytanie - mówiła do węższej, której większość badylowatych oczu przesunęła się od Manshipa i spoglądała na swego towarzysza. Tylko skąd, u licha, wydobywały się te głosy? Gdzieś z wnętrza ich ciał? Nigdzie nie było śladu żadnego aparatu głosowego. I DLACZEGO - nagle coś aż krzyknęło w mózgu Manshipa - MÓWIĄ W MOIM JĘZYKU!? - To widzę - przyznał radca Glomg z uczciwością podszytą tępotą, która doń pasowała. - Może to i jest fakt dokonany, profesorze Lirld. Tylko czego on właściwie dokonał? Lirld uniósł jakieś trzydzieści do czterdziestu macek w górę gestem, który zafascynowany Manship rozpoznał jako uprzejme, choć niecierpliwe wzruszenie ramion. - Teleportacji żywego organizmu z obiektu astronomicznego 649-301-3 bez użycia aparatu transmisyjnego na planecie pochodzenia. Radca przesunął wzrok dziesiątek oczu na Manshipa. - Pan mówi, że to jest żywe? - spytał z powątpiewaniem. - Ależ panie radco - zaprotestował profesor Lirld. - Tylko bez flefnomorfizmów. Z pewnością czuje, z pewnością się rusza, po odpowiednich... - No, dobrze. To jest żywe, przyznaję. Ale że czuje? Jeśli dobrze stąd widzę, nie wydaje mi się, aby pmbffowało. I te okropne, rzadkie oczy! Tylko dwoje - i takie płaskie! I ta zupełnie sucha skóra bez śladów błota. Przyznaję, że... - Sam też nie przypominasz zgrabnej ślicznotki, wiesz? -nie wytrzymał Manship, głęboko urażony. -... w mojej ocenie obcych form życia popadam we flefnomorfizmy - tamten ciągnął, jakby nie słyszał. - No cóż, flefnob to brzmi dumnie. Ale, drogi profesorze Lirld, widziałem różne niewydarzone kreatury z sąsiednich planet, które sprowadził mój syn i inni badacze Kosmosu. Najdziwniejszy, najbardziej prymitywny z nich może przynajmniej pmbffować. Ale to... to coś? Nie widzę u niego nawet najmniejszego, najdrobniejszego śladu pmb! To jest niesamowite, oto, co myślę. Niesamowite! - Wcale nie - zapewnił Lirld. - To tylko biologiczna anomalia. Być może w zewnętrznych rejonach Galaktyki, gdzie tego typu zwierzęta występują w większej ilości, może warunki życia czynią pmbffowanie niepotrzebnym. Wkrótce dowiemy się tego po dokładnym zbadaniu. A tymczasem dowiedliśmy, że życie rozwija się w innych obszarach Galaktyki, nie tylko w gęstym centrum. A gdy będziemy mogli rozpocząć wyprawy badawcze w tamte strony, nieustraszeni poszukiwacze przygód - tacy, jak pański syn - polecą wyposażeni w wiarygodne dane. Będą wiedzieli, czego się spodziewać. - Do licha! - zrozpaczony Manship zaczął krzyczeć. -Czy wy mnie słyszycie, czy nie? - Srin, możesz wyłączyć zasilanie - zreflektował się profesor Lirld. - Nie ma sensu marnować energii. Sądzę, że dotarła już cała niezbędna część tej istoty. Jeśli jeszcze ma się coś zmaterializować, wystarczy promień szczątkowy. Flefnob po lewej ręce Manshipa szybko obrócił dziwny owalny przedmiot trzymany w mackach. Niski szum, który rozlegał się w pomieszczeniu i na który Manship właściwie nie zwracał uwagi, ucichł w oddali. Gdy Srin wpatrywał się w tańczące na powierzchni instrumentu plamki światła, Manship nagle odgadł, że są to wskazania woltomierza. Tak jest, cóż by innego, wskazania woltomierza. "Dobrze, ale skąd ja o tym wiem?" - pomyślał. No jasne. Była tylko jedna odpowiedź. Skoro nie słyszeli go, choćby nie wiadomo jak krzyczał, skoro nawet nie reagowali na dźwięk jego głosu i skoro jednocześnie pozwalali sobie na mało prawdopodobną sztukę mówienia w jego rodzimym języku - najwyraźniej byli telepatami. Bez narządów przypominających usta czy uszy. Poczekał, aż Srin zada swemu przełożonemu pytanie. W jego uszach brzmiało to w formie słów wypowiedzianych ludzkim, dźwięcznym głosem. Ale jednak dostrzegał różnicę. Brakowało tego czegoś, tego smaczku, jaki ma świeże jabłko, a którego brakuje sztucznie aromatyzowanym sokom. A za zasłoną słów Srina kryły się nisko mruczane inne słowa, nie uporządkowane, fragmenty zdań, które od czasu do czasu stawały się "słyszalne", żeby wyjaśnić coś, o czym nie wspomniano w "konwersacji". Manship uświadomił sobie, że właśnie w ten sposób dowiedział się, do czego służą plamy światła biegnące po powierzchni tej kuli. Równie oczywiste było, że gdy tylko wspominali o czymś, co nie miało odpowiednika w ludzkim języku, jego umysł wstawiał w to miejsce bezsensowny dźwięk. Nieźle jak na razie. Jakaś telepatyzująca walizka o dziwacznym imieniu Lirld, wyposażona w mnóstwo oczu i macek, brutalnie wyrwała go z ciepłego łóżka w Callahan Hall. Zassało go na jakąś planetę w zupełnie innym systemie słonecznym blisko centrum Galaktyki, ubranego wyłącznie w groszkową piżamę. Znalazł się na planecie telepatów, którzy nie mogli go usłyszeć, ale których on z łatwością mógł podsłuchiwać, bo widocznie jego mózg był dostatecznie czułą anteną. Wkrótce miano go poddać "dokładnemu badaniu", która to perspektywa wcale mu się nie uśmiechała, zważywszy, że najwyraźniej traktowano go jak monstrualnego laboratoryjnego zwierza. Wreszcie pogardzano nim, głównie dlatego, że za cholerę nie mógł pmbffować. Przemyślawszy to, Clyde Manship uznał, że czas już dać im odczuć swą obecność. Dać im do zrozumienia, że zdecydowanie nie jest niższą formą życia, ale, jak to się mówi, jest swój chłop. Że on też należy do klubu władców materii i że pochodzi z rodziny o bogatych tradycjach IQ. Tylko jak? Z zakamarków pamięci wypłynęły wspomnienia powieści przygodowych czytanych w dzieciństwie. Odkrywcy lądują na nieznanej wyspie. Tubylcy, uzbrojeni w najróżniejsze włócznie, maczugi i kamienie, wybiegają na ich widok z dżungli, wyjąc bez wątpienia coś o palu tortur. Odkrywcy, których oblał dość chłodny pot, ponieważ nie znają miejscowego języka, muszą szybko coś zrobić. Więc naturalnie uciekają się do... do czego?... do uniwersalnego języka znaków! Język znaków. Wszyscy go znają! Wciąż siedząc Clyde Manship uniósł ramiona nad głową. - Ja przyjaciel - zaczął. - Ja przybywać w pokoju. - Nie oczekiwał, że te słowa do nich dotrą, ale możliwe, że samo ich wypowiadanie wesprze go psychicznie i nada jego gestom więcej autentyczności. -... może też wyłączyć aparat zapisujący - profesor Lirld instruował swego asystenta. - Od tej chwili wszystko pójdzie na podwójny wymiar pamięci. Srin znów odwrócił swoją kulę. - Może zmienić wilgotność, panie profesorze? Sądząc po wysuszeniu skóry, ta istota chyba pochodzi z klimatu pustynnego. - Niekoniecznie. Podejrzewam, że jest to jedna z tych form prymitywnych, które mogą przeżyć w każdym środowisku. Ten gatunek nawet świetnie sobie radzi. Trzeba przyznać, Srin, że jak na razie możemy być zadowoleni z wyników eksperymentu. - Ja przyjaciel - ciągnął rozpaczliwie Manship, podnosząc i opuszczając ręce. - Ja istota myśląca. Ja mieć IQ 140 w skali Wechslera-Bellevue. - To pan może być zadowolony - odezwał się Glomg, gdy profesor lekko zeskoczył ze stołu i popłynął, niczym prze-rośnięty trzmiel, w stronę lasu urządzeń na suficie - ale nie ja. Wcale mi się to wszystko nie podoba. - Ja przyjaciel i istota myś... - zaczął Manship i nagle znowu kichnął - Do licha z tą wilgocią - mruknął posępnie. - Co to było? - przeraził się Glomg. - Nic specjalnego, panie radco - uspokoił go Srin. - To stworzenie już tak robiło. Najpewniej jest to reakcja fizjologiczna przebiegająca okresowo, może prymitywny sposób wchłaniania grlnku. Trudno sobie wyobrazić, aby była to próba nawiązania kontaktu. - Nie o tym myślałem - obruszył się Glomg. - Wydaje mi się, że jest to wstęp do działań agresywnych. Profesor ześlizgnął się z powrotem na podłogę, dźwigając kłąb lśniących przewodów. - Niemożliwe - odrzekł. - Czymże to stworzenie mogłoby nas zaatakować? Obawiam się, że przesadza pan z tą nieufnością wobec nieznanego, radco Glomg. Manship zamilkł bezsilnie i podparł brodę łokciami. Najwyraźniej poza telepatią nie było innej drogi porozumienia. Ciekawe, jak tu się nauczyć transmisji telepatycznej? Czego się w takim przypadku używa? Gdyby chociaż pisał pracę doktorską z biologii czy fizjologii, pomyślał tęsknie, a nie na temat "Użycia drugiego aorystu w pierwszych trzech księgach Iliady". No, trudno. Dom został daleko stąd. Zawsze można spróbować. Zamknął oczy, upewniwszy się najpierw, że profesor Lirld nie zamierza przytknąć mu do ciała tych przewodów. Zmarszczył czoło i pochylił się do przodu, usilnie starając się skupić myśli. Próba kontaktu - myślał najintensywniej, jak potrafił -próba kontaktu. Raz, dwa, trzy, cztery - próba kontaktu. Czy mnie słyszycie? - Po prostu mi się to nie podoba - rozległ się znów głos Glomga. - Nie podoba mi się ten eksperyment. Można to nazwać uprzedzeniem czy jak się komu żywnie podoba, ale czuję, że wtrącamy się w dziedzinę nieskończoności, a nie powinniśmy. Próba kontaktu - Manship natężał szare komórki.- Wlazł kotek na płotek. Próba kontaktu. Jestem przybyszem z obcej planety i chcę się z wami porozumieć. Proszę, zgłoście się. - Ależ, panie radco - zaprotestował Lirld z oburzeniem. -Nie bawmy się w filozofię. To jest naukowy eksperyment. -I niech takim pozostanie. Ale moim zdaniem są tajemnice, których poznanie nigdy nie będzie dane flefnobowi. Tak obrzydliwe potwory, bez śladu mułu na skórze, z dwoma jedynie oczami i to na dodatek płaskimi, które nie chcą lub nie mogą pmbffować i niemal zupełnie pozbawione są macek - tego rodzaju stworzenie należało zostawić w spokoju na tej jego diabelskiej planecie. Nauka ma swoje granice, mój uczony przyjacielu - a przynajmniej powinna mieć. Niepoznawalne niech zostanie nie znane! Słyszycie mnie? - błagał w myślach Manship - Przybysz do Srina, Lirlda i Glomga. To jest próba połączenia telepatycznego. Proszę, niech ktoś się zgłosi. Ktokolwiek. - Zastanowił się chwilę i dodał - Bez odbioru. - Tego typu ograniczenia nie istnieją dla mnie, radco. Moja ciekawość jest tak wielka jak Wszechświat. - Całkiem możliwe - odrzekł złowrogo Glomg. - Ale jest więcej rzeczy na Tiz i na Tetzbah, profesorze Lirld, niż się śniło waszym filozofom. - Moja filozofia... - zaczął Lirld, lecz przerwał. - Ale oto pański syn. Proszę spytać jego. Bez pomocy kilku odkryć naukowych, które podobni panu nie raz starali się storpedować, jego bohaterskie dokonania w dziedzinie podboju Kosmosu nie byłyby możliwe. Kompletnie załamany, lecz ciągle ciekawy świata Mans-hip otworzył oczy w samą porę, żeby ujrzeć nadzwyczaj chudą czarną walizkę, która wspinała się na blat stołu otoczona mackami niczym spaghetti. - A cóż to takiego? - zdumiał się nowo przybyły, pogardliwie skupiając nad Manshipem kępkę badylastych oczu. -To wygląda jak yurd z ciężkim przypadkiem hipplestacza. -Pomyślał chwilę i uzupełnił: - Postępującego hipplestacza. - To istota z obiektu astronomicznego 649-301-3, którą właśnie udało mi się teleportować na naszą planetę - wyjaśnił z dumą Lirld. - Zauważ, Rabd, że po drugiej stronie nie było transmitera! Przyznaję, że nie wiem, czemu akurat tym razem się udało, ale to problem dla późniejszych badań. Piękny okaz, prawda Rabd? I na ile mogliśmy się zorientować, w doskonałym stanie. Możesz go już odłożyć, Srin. - Ani mi się waż, Srin... - Manship ledwie zdążył zawołać, gdy wielki prostokąt jakiegoś gęstego materiału opadł z sufitu i przykrył go. W chwilę później blat stołu, na którym siedział, opadł nieco, brzegi materiału zawinęły się pod nim i ktoś, prawdopodobnie asystent, z trzaskiem ją zapiął. Zanim Manship zdążył ruszyć palcem, blat podskoczył do góry z gwałtownością tyleż bolesną, co deprymującą. No i stało się. Zapakowali go jak prezent pod choinkę. Ogólnie jego sytuacja wcale się nie polepszyła. Tyle, że chyba na razie dadzą mu spokój. Nie mieli raczej zamiaru rzucić go na półkę w laboratorium wśród zakurzonych słojów z zakonserwowanymi flefnobami. Fakt, że prawdopodobnie jest pierwszym w historii człowiekiem, który nawiązał kontakt z istotami pozaziemskimi, w najmniejszym stopniu nie ucieszył Clyde'a Manshipa. Po pierwsze, uświadomił sobie, kontakt został nawiązany w mało triumfalny sposób - bardziej to wyglądało na wetknięcie wspaniale ubarwionego motyla do butelki zbieracza, a nie na doniosłe spotkanie dumnych przedstawicieli dwóch odmiennych cywilizacji. Po drugie, i dużo bardziej istotne, tego rodzaju kosmiczne tete a tete mogło wzbudzić entuzjazm u astronoma, socjologa czy nawet fizyka, ale nie u profesora nadzwyczajnego Wydziału Literaturoznawstwa. Marzeń w życiu miał bez liku. Ale pragnął w nich, żeby znaleźć się na próbie generalnej "Makbeta" na przykład, i zobaczyć, jak spocony Szekspir błaga Burbage'a, żeby w ostatnim akcie nie wykrzykiwał monologu "Ciągle to jutro, jutro i znów jutro": "Na litość boską, Dick, twoja żona przed chwilą oddała ducha, ty niedługo stracisz królestwo i życie - niech to nie brzmi jak wołanie pijaka o kufel piwa. F i l o z o f i c z n i e, Dick, w tym cały sęk, powoli, z żałością w głosie i filozoficznie. I z lekkim oszołomieniem". Albo wyobrażał sobie, że należy do grona słuchaczy -wtedy, około roku 700 przed Chrystusem - gdy ślepy poeta wstał i pierwszy raz powiedział: "Gniew Achilla, bogini, głoś, obfity w szkody..." Albo że jest gościem domu w Jasnej Polanie, do którego wraca z ogródka Tołstoj i patrząc nań nieobecnym wzrokiem, mruczy: "Przyszła mi do głowy świetna historyjka o ataku Napoleona na Rosję. A co za tytuł! Wojna i pokój. Nieskomplikowany, mało pretensjonalny. Tak zwyczajnie -Wojna i pokój. Mówię ci, w Petersburgu padną z wrażenia. Oczywiście na razie to dopiero nowela, ale może wymyślę parę wydarzeń, żeby ją rozciągnąć". A podróże na Księżyc czy do innych planet Układu Słonecznego, nie mówiąc już o wyprawie do centrum Galaktyki - do tego w samej piżamie? Nie, na myśl o tym Clyde Manship zdecydowanie nie przeżywał mąk rozkoszy. Jeśli chodzi o podróże, to nigdy nie wykroczył w marzeniach poza, powiedzmy, zwiedzanie balkonu Wiktora Hugo w Saint Germain de Prefs albo tych wysp greckich, na których płonąca Safona uprawiała miłość, a od czasu do czasu, kiedy jej przyszła ochota, śpiewała. Za to profesor Bowles, tak, Bowles - i każdy inny probówkarz z Wydziału Fizyki - wszystko by oddali, żeby znaleźć się na jego miejscu! Stać się przedmiotem autentycznego eksperymentu, o którym nie śnił na Ziemi żaden teoretyk, stanąć wobec techniki, która z pewnością była bardziej zaawansowana od ziemskiej! W zamian za to wszystko pewnie uznaliby swoją wiwisekcję za wspaniałą okazję i wymarzony zaszczyt. Bo z faktem, że wiwisekcją skończą się niespodzianki dzisiejszej nocy, Manship już się pogodził. Ach, ten Wydział Fizyki... Manship nagle przypomniał sobie tę dziwaczną, skomplikowaną wieżę, nabitą szarymi dipolami anten, którą Wydział Fizyki wznosił na polu Murphy'ego. Z okna swego pokoju w Callahan Hall widział, jak rośnie owoc rządowego programu badań nad promieniowaniem. Wczoraj, kiedy osiągnęła wysokość jego okna, pomyślał sobie, że zamiast współczesnego cudu telekomunikacji przypomina średniowieczną wieżę oblężniczą do burzenia murów. Ale teraz, po tym jak Lirld wspomniał, iż jednostronna teleportacja nigdy dotąd się nie udała, zastanawiał się, czy ta nie ukończona wieża celująca elektronicznymi konstrukcjami prosto w okno jego sypialni nie była przypadkiem współodpowiedzialna za to koszmarne grzęzawisko snu na jawie, przez które się przedzierał. Czy była jakimś niezbędnym ogniwem dla maszyny Lirlda, czymś w rodzaju anteny czy uziemienia, czy czego tam jeszcze? Gdyby tak choć trochę się znał na fizyce! Osiem lat w szkole nie wystarczało, żeby odpowiedzieć na najprostsze pytania. Zgrzytnął zębami ze złości, trochę przesadził, bo przygryzł sobie język i musiał przerwać myślenie, póki nie minął ból i nie wyschły łzy. A nawet gdyby wiedział na pewno, że ta wieża odegrała kluczową, choć bierną rolę w przeniesieniu go w Kosmos? Gdyby nawet wiedział, jaką odegrała rolę pod względem ilości megawoltów, amperów i tak dalej - czy ta wiedza byłaby do czegoś przydatna w jego niesamowitym położeniu? Nie! Nadal byłby odrażającym, płaskookim, bezrozumnym potworem ściągniętym przypadkowo z najdalszych zakątków Wszechświata, otoczonym istotami, którym jego dogłębna znajomość mnóstwa literatur obiektu astronomicznego 649-301-3 wydałaby się najpewniej, założywszy, że nastąpiłby cud porozumienia, zwykłą paplaniną schizofrenika. Z rozpaczy szarpnął, nie licząc na wiele, materiał, w który był zawinięty. W palcach zostały mu dwa małe kawałki. Było zbyt ciemno, żeby je zobaczyć dokładnie, ale dotyk nie kłamał. Papier? Był zawinięty w olbrzymią płachtę czegoś, co bardzo przypominało papier. "Logiczne" - pomyślał. Na swój dziwaczny sposób to było nawet logiczne. Ponieważ kończyny widzianych dotąd flefnobów składały się wyłącznie z cienkich macek zakończonych oczami albo miękkimi stożkami i ponieważ potrzebowały czegoś w rodzaju pagórków na stole laboratoryjnym, żeby móc się przy nim usadowić, papierowa klatka z ich punktu widzenia rzeczywiście stanowiła barierę nie do przebycia. Mackami nie mogły niczego chwycić, a widocznie nie miały dość silnych mięśni, żeby wybić dziurę w papierze. No, ale on miał. Nigdy nie uchodził za osiłka, ale wierzył, że w sytuacji stresowej uda mu się wydostać z papierowego worka. Była to pocieszająca myśl, choć w tej chwili równie mało użyteczna, co wspomnienie o wieży na polu Murphy'ego. Gdyby mógł w jakiś sposób przekazać tę wiedzę grupce Lirlda. Może znaleźliby w tym swoim "Bezmyślnym Potworze z Kosmosu" jakieś przebłyski rozumu i wypracowaliby sposób odesłania go z powrotem. Gdyby tylko chcieli. Ale nic nie mógł przekazać. Dla jakichś powodów, właściwych odległym drogom ewolucji człowieka i flefnoba, mógł być tylko odbiorcą. Więc były profesor nadzwyczajny Clyde Manship westchnął ciężko, po raz kolejny zwiesił markotnie ramiona i nastawił się na bierny odbiór. Wygładził też z czułością fałdy piżamy, nie dlatego, że miał ukryte zapędy krawieckie, ale z powodu gryzącej tęsknoty. Nagle uświadomił sobie, że tania zielonkawa tkanina, skrojona według standardowego wzoru, była jedynym przedmiotem, który wziął ze swojej planety. Była to, można powiedzieć, jedyna pamiątka po cywilizacji, która wydała i okrutnego Tamerlana, i cudowną tercynę. Ta piżama stanowiła, poza jego własnym ciałem, ostatnie ogniwo łączące go z Ziemią. - Jeśli o mnie chodzi - Glomgowy syn-podróżnik wywodził; najwyraźniej kłótnia trwała cały czas, a warstwa papieru w niczym nie przeszkadzała "słuchowi" Manshipa - to albo te potwory zabieram, albo zostawiam w spokoju. Ale oczywiście, kiedy są tak beznadziejnie ohydne jak ten, raczej zostawiam je w spokoju. Ale co to ja chciałem... nie to, że boję się wchodzić w dziedziny nieskończoności, jak mój tato, ale z drugiej strony, nie chce mi się wierzyć, profesorze Lirld, że to, co pan robi, przyniesie jakieś poważne efekty. - Zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Ufam, że nie uraziło to pana, ale szczerze jestem o tym przekonany. Jestem flefnobem praktycznym i wierzę w rzeczy o zastosowaniu praktycznym. - Jak możesz mówić: niepoważne efekty? - Mimo usprawiedliwień Rabda, telepatyczny "głos" profesora rejestrowany w mózgu Manshipa, wezbrał oburzeniem. - Jak to, przecież w tej chwili najważniejszym celem nauki flefno-bów jest umożliwienie podróży do zewnętrznych rejonów Galaktyki, gdzie odległości międzygwiezdne są kolosalne w porównaniu do gęstości gwiazd tutaj, w centrum. Możemy do woli podróżować między pięćdziesięcioma czterema planetami naszego układu, a ostatnio udały się loty do kilku sąsiednich gwiazd, ale dotarcie chociaż do średnio odległych rejonów Galaktyki, skąd pochodzi ten okaz, pozostaje dziś zamierzeniem równie fantastycznym, co przed rozpoczęciem lotów pozaatmosferycznych dwa wieki temu. - Zgadza się! - przerwał mu Rabd ostro. - A dlaczego? Dlatego, że nie mamy statków mogących pokonać tę odległość? Na pański semble-swol, profesorze, nie! Przecież od momentu wynalezienia napędu Bulvonna każdy statek floty wojennej czy handlowej, z moim trzysilnikowym mikrusem włącznie, może skoczyć do tego obiektu 649-301-3 na przykład i przylecieć z powrotem, nawet nie przegrzewając sobie silników. Ale nie lecimy. Z bardzo prostego powodu. Clyde Manship w tej chwili słuchał - czy raczej odbierał - tak intensywnie, że jego półkule mózgowe zdawały się trzeć jedna o drugą. Bardzo, ale to bardzo interesował go obiekt astronomiczny 649-301-3 i wszystko, co ułatwiało lub utrudniało podróż do niego, choćby zastosowany środek transportu był według ziemskich ocen nie wiadomo jak egzotyczny. - A ten powód jest oczywiście - ciągnął młody podróżnik - wyłącznie praktyczny. Zwyrodnienie umysłu. Stare, poczciwe zwyrodnienie umysłu. Przez dwieście lat rozwiązywania problemów podróży kosmicznych tego jednego nikt, nawet powierzchownie, nie pmbffnął. Wystarczy polecieć nędzne dwadzieścia lat świetlnych od naszej rodzinnej planety, a zwyrodnienie umysłu rozwija się gwałtownie. Najbardziej inteligentna załoga zaczyna zachowywać się jak grupa niedorozwiniętych dzieci i jeśli natychmiast nie zawrócą, ich umysły gasną jak u tylu już znakomitości podróżniczych, którym mózgi skurczyły się niemal do zera. "Nic dziwnego - stwierdził podniecony Manship - nic dziwnego". Gatunek telepatów w rodzaju flefnobów... ależ oczywiście! Od wczesnego dzieciństwa przyzwyczajone do ciągłego odbierania aury myśli wszystkich przedstawicieli gatunku, całkowicie uzależnione od telepatii jako środka komunikacji, bo przecież nigdy nie było potrzeby rozwijania innych środków. Jakąż samotność, samotność do której potęgi musiały odczuwać, gdy tylko ich statki oddaliły się od rodzinnej planety na tyle, że kontakt został zerwany! A ich obecna edukacja... Manship mógł jedynie zgadywać, jak wyglądał system oświaty u tak różnych od siebie istot, ale na pewno musiało to być coś w rodzaju intensywnej i nieustannej myślowej osmozy, wzajemnego przekazywania myśli. Niezależnie od metod ich system edukacyjny widocznie podkreślał zaangażowanie jednostek w wysiłek grupy. Gdy tylko poczucie wspólnoty zmniejszało się w wyniku jakiejś przeszkody lub wszechogarniającej przestrzeni kosmicznej, psychiczne załamanie flefnoba było nieuniknione. Ale to wszystko było nieistotne. Istniały kosmiczne statki międzygwiezdne! Są pojazdy, które mogą zawieźć Cly-de'a Manshipa z powrotem na Ziemię, na Uniwersytet Kelly, do nie ukończonej pracy, która, miał nadzieję, zapewni mu profesurę zwyczajną w dziedzinie literaturoznawstwa. Praca nosiła tytuł: Styl a treść w piętnastu typowych sprawozdaniach korporacji dla posiadaczy małych pakietów akcji w okresie 1919-1931. Po raz pierwszy nadzieja raźno wkroczyła do jego serca. W chwilę później leżała jak długa i rozcierała skręconą kostkę. No bo załóżmy, tylko załóżmy teoretycznie - odezwał się jego własny zdrowy rozsądek - że zdoła się jakoś stąd wydostać i utorować sobie drogę przez planetę najpewniej niepodobną do niczego innego, aż dotrze do statków, o których wspominał Rabd. Czy ktoś, nawet z dziką lub rozgorączkowaną wyobraźnią - ciągnął jeszcze zdrowy rozsądek -uwierzy, że on, Clyde Manship, który miał dwie lewe ręce, a w każdej z nich same kciuki, z którego zdolności manualnych uśmiałby się do rozpuku Człowiek ze Swanscombe i sinantropus, czy ktoś uwierzy - pytał zdrowy rozsądek z szyderczym uśmiechem - że on byłby w stanie zrozumieć zawiłości nowoczesnego statku kosmicznego, nie mówiąc już o udziwnieniach, jakie nietypowe istoty w rodzaju flef-nobów zamontowały na swoich pojazdach? Clyde Manship musiał ze smutkiem przyznać, że cały plan był trochę mało prawdopodobny. Ale mimo to kazał zdrowemu rozsądkowi iść do wszystkich diabłów. Bo przecież jest Rabd. Rabd mógł go zawieźć z powrotem na Ziemię, jeśli (a) Rabd uzna to za warte zachodu i (b) uda mu się z Rabdem porozumieć. Hm, co mogło interesować Rabda? Najwyraźniej to Zwyrodnienie Umysłowe mocno się liczyło. - Gdyby znalazł pan na to odpowiedź, profesorze - obiekt jego rozmyślań odezwał się akurat z wymówką - cieszyłbym się tak, że chyba wysadziłbym moją glrnk na ląd. Właśnie przez to siedzimy tyle lat jak w puszce w samym centrum Galaktyki. Oto ma pan praktyczny problem. Ale gdy wlecze pan jakiś wyklęty od Qrma kawałek protoplazmy przez pół Wszechświata i pyta mnie pan, co o tym myślę, to muszę powiedzieć, że cała ta sprawa mnie nie wzrusza. Dla mnie to nie jest praktyczny eksperyment. Manship pochwycił fale mózgowe oznaczające kiwnięcia głową ojca Rabda. - Zmuszony jestem zgodzić się z tobą, mój synu. Niepraktyczne i niebezpieczne. I myślę, że uda mi się przekonać resztę rady. Już za dużo funduszu wydano na ten program badawczy. Ponieważ brzmienie ich myśli nieco ucichło, Manship wywnioskował, że wychodzą z laboratorium. Usłyszał, jak Lirld jąka rozpaczliwie - Ale... ale... Potem, już nieco dalej, radca Glomg, najwidoczniej pożegnawszy się z naukowcem, zapytał syna: - A gdzie jest mała Tekt? Myślałem, że przyjdzie z tobą. - A, jest na lądowisku - odpowiedział Rabd. - Dogląda ostatnich dostaw na statek. Przecież wyruszamy dziś w nasz ślubny lot. - Cudowna kobieta... - Glomg rozmarzył się "głosem" ledwo słyszalnym z oddali. - Szczęśliwy z ciebie flefnob. - Wiem, tato - zapewnił go Rabd. - Myślisz, że nie wiem? Największy kłębuszek macek ocznych po tej stronie Gansi-bokklu i wszystkie należą do mnie, do mnie! - Tekt jest miłą i wysoce inteligentną flefnobką - stwierdził chłodno jego ojciec. - Ma wiele pozytywnych cech. Nie lubię, kiedy mówisz o małżeństwie, jakby to była sprawa ilości macek ocznych posiadanych przez kobietę. - Ależ nie, tato - zaprotestował Rabd. - Wcale tak nie uważam. Małżeństwo to dla mnie sprawa ważna i ee... doniosła. To jest odpowiedzialność, ee... poważna odpowiedzialność. Tak, tato. Olbrzymia odpowiedzialność. Ale fakt, że Tekt ma ponad sto siedemdziesiąt sześć skąpanych w szlamie macek, z których każda kończy się ślicznym kryształowym okiem, nie wpłynie negatywnie na naszą znajomość. Wręcz przeciwnie, tato, wręcz przeciwnie. - Stary, podejrzliwy bzik i zuchwały cymbał - skomentował gorzko profesor Lirld. - Ale jak się uwezmą, zamkną mi kredyty, Srin. Mogą przerwać mi prace. Właśnie teraz, kiedy przynosi korzystne rezultaty. Musimy temu przeciwdziałać! Ale Manshipa nie interesowała ta nazbyt dobrze znana akademicka rozpacz. Usilnie starał się nadążyć za znikającymi umysłami Glomga i Rabda. Nie to, żeby specjalnie go zainteresowały rady ojca, jak mimo małżeństwa prowadzić zdrowe i szczęśliwe życie seksualne. Ogromnie natomiast interesujący był projekt uboczny wcześniejszej wzmianki. Gdy Rabd wspominał o załadowaniu statku, inna część mózgu flefnoba, jak gdyby pobudzona tym skojarzeniem, przez chwilę zajmowała się konstrukcją statku, jego naprawą i - co najważniejsze - obsługą. Przez kilka sekund błysnęła deska rozdzielcza, na której zapalały się i gasły różnokolorowe światła oraz początek ongiś wielokrotnie powtarzanej instrukcji: " W celu rozgrzania silników napędu Bolvonna, najpierw powoli obrócić trzy górne cylindry... Tylko powoli!" Manship podniecony zorientował się, że był to rodzaj podświadomego obrazu, podobny do wysłanego niedawno przez Srina, dzięki któremu odgadł wtedy przeznaczenie przyrządu trzymanego w rękach przez asystenta. Najwyraźniej jego wrażliwość na mózgi flefnobów dotyczyla warstw głębszych niż świadomie wysyłane stwierdzenia i mógł penetrować jeśli nie podświadomość, to przynajmniej mniej ukryte obszary indywidualnej wiedzy i pamięci. A to znaczyło... to znaczyło... mimo niewygodnej pozycji ta myśl zdołała nim wstrząsnąć. Nieco praktyki, więcej wprawy i będzie niewątpliwie mógł przejrzeć mózg każdego flefnoba na tej planecie. Rozsiadł się i zaczął rozważać tę myśl. Oto jego umysł, który nigdy nie był specjalnie krzepki, wytrzymał przez ostatnie pół godziny okropne bombardowanie pogardliwych spojrzeń setki turkusowych oczu i wszystkie telepatyczne szyderstwa. Jego osobowość, pozbawiona jakiejkolwiek władzy przez całe dorosłe życie, nagle odkryła, że za pomocą samego mózgu może decydować o losach całej planety. Tak, rzeczywiście dzięki temu poczuł się dużo lepiej. Każdą najdrobniejszą informację, jaką posiadały te flefno-by, miał przed sobą jak na dłoni. Czego na przykład chciałby się dowiedzieć? Na początek, rzecz jasna. Manship przypomniał sobie. Jego euforia zgasła jak przydeptana zapałka. Tylko jednej informacji pragnął, jednego chciał się dowiedzieć. Jak wrócić do domu! Jedna z niewielu istot na tej planecie, być może jedyna, której myśli mogły mu pomóc, właśnie zmierzała wraz z ojcem w stronę miejscowego odpowiednika Mc Donalda. Sądząc po braku wiadomości na ten temat, Rabd właśnie przekroczył granicę skutecznego zasięgu telepatii. Z chrapliwym, bolesnym, tęsknym jękiem, podobnym do ryku byka, który zaczepiwszy ofiarę rogami i przeleciawszy z rozpędu całą długość areny, odwraca się tylko po to, żeby zobaczyć, jak posługacze ściągają z piasku rannego matadora... z dokładnie takim, pełnym goryczy jękiem, Clyde Manship rozdarł oblepiający go materiał jednym silnym ruchem rąk i zeskoczył na powykręcany blat stołu. -... siedem albo osiem planszy w jaskrawych kolorach, obrazujących historię teleportacji przed naszym eksperymentem. - Lirld właśnie dawał instrukcje swemu asystentowi. - Tak naprawdę Srin, gdybyś znalazł czas na zrobienie plansz trójwymiarowych, na Rabdzie wywarlibyśmy większe wrażenie. To jest wojna, Srin, i musimy używać wszelkich... Myśli mu się urwały, bo jego badylaste oko zakręciło się do tyłu i spostrzegło Manshipa. W chwilę później komplet macek i profesora, i asystenta ze świstem przeciął powietrze i zastygł, drżąc lekko, skierowany na stojącego, uwolnionego z więzów człowieka. - Święty, stężony Qrm! - Umysł profesora ledwie przekazał tę drżącą myśl. - Płaskooki potwór. Wydostał się na wolność! - Z klatki z prawdziwego papieru! - dodał Srin z nabożnym podziwem. Lirld otrząsnął się pierwszy. - Miotacz - rzucił stanowczo. - Podaj mi miotacz, Srin. Kredyty kredytami, ale nie można ryzykować z tym stworzeniem. Jesteśmy w środku miasta. Jeśli raz się zacznie miotać... - Zadrżał na całej długości swej czarnej walizki. Szybko przełączył coś w pokrętnym instrumencie podanym mu przez Srina. Wycelował do Manshipa. Wydostawszy się z papierowego worka, Manship przystanął niezdecydowany na blacie stołu. Nie będąc ani trochę człowiekiem czynu, stwierdził, że stoi przed poważnym problemem, mianowicie - w którą stronę się udać. Nie miał pojęcia, którędy poszli tatko i syn Glomg; co więcej, poczuł się zagubiony, nie widząc dokoła niczego podobnego do drzwi. Żałował, że nie zwrócił uwagi, przez jaki to otwór wszedł Rabd, gdy dołączył do ich wesołej gromadki. Już prawie zdecydował się skierować w stronę zygzakowatych wcięć w przeciwległej ścianie, gdy kątem oka spostrzegł, jak Lirld celuje do niego z miotacza, choć drżenie macek zdradzało niefachowca. Umysł, który rejestrował ostatnią wymianę zdań gdzieś w zakątkach pamięci, nagle oświecił go, że za chwilę stanie się pierwszą, choć prawdopodobnie nie odnotowaną w kronikach ofiarą Wojny Światów. - Hej! - wrzasnął, zapominając o znikomych możliwościach wzajemnej komunikacji. - Ja tylko chcę poszukać Rabda! Nie będę się nigdzie miotał... Lirld zrobił ze swoim narzędziem coś, co przypominało nakręcanie zegara, ale prawdopodobnie odpowiadało naciskaniu spustu. Jednocześnie zamknął wszystkie oczy - wca-łe niebagatelna sztuka. Temu właśnie, co Clyde Manship uświadomił sobie później, gdy czas i miejsce bardziej sprzyjały rozmyślaniom, zawdzięczał życie. Temu i fantastycznemu susowi w bok w chwili, gdy miriady czerwonych kropek z trzaskiem pruły w jego stronę. Czerwone punkciki musnęły jego bluzę od piżamy i uderzyły w niższy łuk podtrzymujący sufit. Bez jednego dźwięku pojawiła się w murze metrowej szerokości dziura. Była na tyle głęboka, że dojrzał nocne, gwiaździste niebo. Gęsty tuman białego pyłu opadł, jak z dawno nie trzepanego dywanu. Gapiąc się na ten tuman, Manship poczuł, jak mikroskopijne lodowce spływają mu do serca. Żołądek rozpłaszczył się na ścianie jamy brzusznej i próbował ukradkiem skoczyć między żebra. W życiu jeszcze nie czuł takiego obezwładniającego strachu. - He-e-e-ej... - zaczął. - Trochę za dużo mocy, profesorze - rozsądnie zauważył Srin z miejsca, gdzie spoczął z mackami przyciśniętymi do ściany. - Trochę za dużo mocy, a za mało glrnk. Proszę wziąć więcej glrnk, a zobaczymy, co się stanie. - Dzięki - odetchnął Lirld. - To znaczy, tak jak teraz? Jeszcze raz podniósł i wycelował urządzenie. - Hej-j-j! - kontynuował Manship tym samym tonem, nie dlatego, że uznał efekty tego stwierdzenia za szczególnie korzystne, ale po prostu zabrakło mu zdolności twórczych do wymyślenia bardziej skomplikowanej wypowiedzi. -Hej-j-j! - powtórzył, szczękając zębami i wytrzeszczając na Lirlda wcale nie tak płaskie oczy. Podniósł drżącą rękę w ostrzegawczym geście. Trwoga krążyła po jego ciele, jak zła wiadomość po stadzie małp. Widział, jak flefnob znów w szczególny sposób nakręca spust. Myśli umknęły mu z głowy, a każdy mięsień naprężał się do ostatnich granic. Nagle Lirld zatrząsł się. Ześlizgnął się po błacie stołu. Broń wysunęła się z jego zesztywniałych macek i rozpadła się na podłodze w mnóstwo poskręcanych drutów. - Srin! - zaskowyczał jego mózg - Srin! Ten potwór...Wi... widzisz to, co wychodzi z jego oczu? On jest... on jest... Jego ciało pękło i bladobłękitna masa wylała się na zewnątrz. Macki odpadły od tułowia jak liście gnane jesiennym wichrem. Oczy pokrywające korpus zmieniły barwę z błękitnej na brunatną. - Srin! - błagał nikłymi resztkami świadomości. - Pomocy... ten płaskooki potwór jest... pomocy... pomocy! Po chwili rozpuścił się. W jego miejscu został tylko ciemny płyn z pasemkami błękitu, który bulgocząc skapy-wał z brzegu stołu. Manship gapił się na niego, nic nie rozumiejąc, świadomy tylko jednego - że jeszcze żyje. Fala dzikiego, panicznego strachu dosięgła go z mózgu Srina. Asystent odskoczył od ściany, pod którą się kurczył, ze świstem macek przemknął po stole, zwolnił na chwilę przy gałkach na jego obrzeżach, żeby zmienić kierunek, i olbrzymim łukiem rzucił się pod przeciwległą ścianę. Zygzakowate wcięcia poszerzyły się na podobieństwo błyskawicy i przepuściły jego ciało. Więc to jednak były drzwi. Manship poczuł zadowolenie, że prawidłowo odgadł. Nie mając wiele danych - nieźle, całkiem nieźle. W tym momencie do różnych części jego mózgu dotarło wreszcie, co się stało, i zaczął trząść się od szoku. Byłby już martwy. Kawałek pokrwawionego mięsa i sproszkowanej kości. Co się stało? Lirld za pierwszym razem wystrzelił do niego i chybił. I kiedy już miał strzelić powtórnie, coś poraziło flefnoba, zupełnie jak Asyryjczyków w tamtych czasach, kiedy spadali na Izrael niczym wilki na trzodę. Ale co? Manship nie miał żadnej broni. Na ile się orientował, nie miał tu żadnych sojuszników. Rozglądał się po wielkiej, łukowato zwieńczonej sali. Cisza. Nic się nie ruszało, nie było tu nikogo poza nim. Zaraz, co to profesor telepatycznie krzyczał, zanim się rozgotował? Coś o oczach Manshipa? Że coś wychodzi z oczu Ziemianina? Łamiąc sobie nad tym głowę, mimo ogromnej ulgi, że udało mu się przeżyć, nie mógł nie żałować śmierci Lirlda. Może w wyniku solidarności zawodowej ten flefnob był jedynym przedstawicielem swego gatunku, do którego Mans-hip czuł odrobinę sympatii. Czuł się teraz bardziej samotny i w jakiś niejasny sposób trochę winny. Różne myśli tłukące mu się po głowie gwałtownie ustąpiły miejsca bardzo ważnemu spostrzeżeniu. Te zygzakowate drzwi, którymi uciekł Srin, zamykały się, zamkną się za chwilę! A jeśli się nie myli, było to jedyne wyjście! Manship jednym susem zeskoczył z olbrzymiego stołu, czym po raz drugi w ciągu dziesięciu minut przyniósł zaszczyt zajęciom z gimnastyki, na które z rzadka uczęszczał sześć lat temu. Wyciągnął ręce w stronę zwężającej się szpary, gotów, jeśli zajdzie potrzeba, paznokciami drzeć gołe kamienie. Stanowczo nie chciał być uwięziony w tym miejscu, gdy przybędzie policja flefnobów z tym, co tu się używa zamiast gazów łzawiących i karabinów maszynowych. Nie zapomniał też, że musi dogonić Rabda i wziąć parę następnych lekcji prowadzenia statku. Ku jego ogromnej uldze, szpara zaczęła się poszerzać, kiedy już miał uderzyć w nią barkiem. Jakaś fotokomórka, a może po prostu reagowała na zbliżenie czyjegoś ciała? Przecisnął się na drugą stronę i po raz pierwszy stanął na powierzchni tej planety, pod obcym, nocnym niebem. Zatkało go na ten widok i przez krótką chwilę zapomniał o dziwacznym mieście flefnobów rozciągającym się naokoło. Ileż tam było gwiazd! Zupełnie jakby to były cukierki do ozdabiania tortów i ktoś rozsypał całą ich torbę na niebie. Ich blask równy był chyba zachodzącemu słońcu. Nie widział księżyca, ale nie odczuwało się jego braku. Przeciwnie, mogło się wydawać, że dziesięć księżyców roztłuczono na tryliony srebrzystych kropeczek. Wśród tego mnóstwa niemożliwością musiało być wyśledzenie jakiejkolwiek konstelacji. Manship zgadywał, że zamiast tego istnieją tu pojęcia trzeciego pasma albo piątego najgęstszego sektora. Naprawdę tutaj, w centrum Galaktyki, nie tyle widziało się gwiazdy, ale po prostu żyło się pośród nich! Poczuł, że ma mokro pod nogami. Spostrzegł, że stoi pośrodku bardzo płytkiego strumyka jakiejś czerwonej cieczy, która przepływała pomiędzy okrągłymi budynkami flefno-bów. Rynsztok? Wodociąg? Pewnie ani jedno, ani drugie, raczej coś wykraczającego poza wyobrażenia człowieka. Bo - Manship właśnie zauważył - równolegle do niego płynęły kolorowe strumyki: zielony, fioletowy, jasnoróżowy. Parę metrów dalej, na skrzyżowaniu ulic, czerwonawy strumyk skręcał i płynął dalej sam czymś w rodzaju alejki, natomiast do głównego nurtu dołączały nitki w innych kolorach. Dobrze, ale nie przybył tu, żeby zajmować się socjologią pozaziemską. Katar i ból głowy nieomylnie wskazywały, że jest bliski przeziębienia. Nie tylko nogi miał mokre w tej nasiąkniętej wodą atmosferze; piżama kleiła mu się do skóry, a co jakiś czas oczy zachodziły parą i musiał przecierać je wierzchem dłoni. Co więcej, choć jeszcze nie był głodny, jednak od swego przybycia nie tylko nie widział nic, co by przypominało ludzkie wiktuały, ale na dodatek nic nie świadczyło, jakoby flefnoby miały usta, a co dopiero żołądki. Może odżywiały się przez skórę, można powiedzieć: nasiąkały jedzeniem z tych różnokolorowych strumieni obiegających całe miasto. Czerwone to było mięso, zielone -jarzyny, a na deser... Zacisnął pięści i otrząsnął się z marzeń. - "Nie ma czasu na filozoficzne gierki - rzekł do siebie wściekle. - Za kilka zaledwie godzin będzie ci się chciało jeść i pić. Poza tym wszyscy będą cię szukać. Trzeba się wziąć do roboty, coś wymyślić!" Tylko co? Na szczęście ulica obok laboratorium Lirlda była pusta. Może flefnoby bały się ciemności? Może wszystkie były poczciwymi, godnymi szacunku domatorami i bez wyjątku wtaczały się wieczorem do łóżek, żeby przespać okres mroku? Może... Rabd. Musi znaleźć Rabda. To był początek i koniec jednego sensownego rozwiązania, do jakiego doszedł od momentu, gdy zmaterializował się na stole profesora Lirlda. Rabd. Spróbował "posłuchać" umysłem. Różnorodne, błędne myśli okolicznych mieszkańców zaczęły przelewać się przez jego głowę. - Dobrze kochanie, już dobrze. Jak nie chcesz gadlować, to nie musisz gadlować. Zrobimy coś innego... - Ten nadęty Bohrg! Ale ja mu jutro pokażę... - Nie masz trzech zamszkinów do pletu? Muszę przesłać międzymiastową... - Bohrg się jutro wtoczy, niczego się nie będzie spodziewał. Ale się zdziwi... - Podobasz mi się, Nernt, bardzo mi się podobasz. I właśnie dlatego uważam, że powinnam ci powiedzieć, ale tak jak przyjacielowi, rozumiesz... - Nie, kochanie, nie chciałem przez to powiedzieć, że nie chcę gadlować. Myślałem, że to ty nie chcesz. Chciałem być wyrozumiały, przecież zawsze mówisz, że mam być wyrozumiały. Jasne, że chcę gadlować. No, proszę, nie patrz tak na mnie... - Słuchaj no. Dam radę każdemu flefnobowi... - Prawdę mówiąc, Nernt, chyba jeszcze tylko ty nie wiesz. Bo już wszyscy... -I co, strach cię obleciał? Dobra, walczymy jeden na jednego. Chodź, no chodź, mówię... Ani śladu Rabda. Manship zaczął iść ostrożnie wykładaną kamieniami ulicą brodząc wśród strumyków. Przeszedł zbyt blisko ściany mrocznego budynku. Natychmiast zygzakowate drzwi rozwarły się zapraszająco. Zawahał się przez chwilę, po czym przekroczył próg. Tu też nie było nikogo. Czyżby flefnoby spały w jakiejś centralnej budowli, czymś w rodzaju internatu? Czy w ogóle spały? Trzeba się dostroić do czyjegoś mózgu i zbadać sprawę. To może być potrzebne. Ten budynek wyglądał na magazyn, był pełen półek. Jednak ściany były puste; flefnoby chyba miały jakieś uprzedzenie, żeby nie stawiać nic pod ścianą. Półki ustawiono jedna na drugiej aż pod sufit i znów wszystkie miały kształty nieregularne. Manship podszedł do jednej, która sięgała mu do ramion. Dziesiątki pękatych, zielonych kulek leżały w białych porcelanowych filiżankach. Jedzenie? Niewykluczone. Wyglądały na jadalne, niczym małe melony. Wziął jedną kulkę do ręki. Natychmiast rozłożyła skrzydła i pofrunęła pod sufit. Wszystkie pozostałe zielone kulki na wszystkich półkach rozłożyły takie same liczne skrzydełka i pofrunęły, niczym ptaki, którym zniszczono gniazda. Gdy dotarły do kopulastego stropu, wszystkie gdzieś zniknęły. Manship pospiesznie wycofał się z tego miejsca przez poszarpany otwór. Wyglądało na to, że gdziekolwiek się pojawi, uruchamia jakiś alarm! Na ulicy uderzyło go nowe wrażenie. Wszędzie wyczuwał narastające zdenerwowanie, pełne napięcia oczekiwanie. Bardzo mało indywidualnych myśli docierało do niego. Nagle cały ten niepokój zlał się w jeden telepatyczny okrzyk, który niemal całkiem go ogłuszył. - Dobry wieczór, państwu! - wołał czyjś głos. - Zapraszamy do wysłuchania nadzwyczajnego serwisu informacyjnego. Mówi Pukr, syn Kimpa, wasz korespondent ogól-noplanetarnej sieci międzyumysłowej. Oto najnowsze wiadomości na temat płaskookiego potwora. Dziś w nocy, czterdzieści trzy skimy po bebbleworcie, stwór ten został przez profesora Lirlda zmaterializowany z obiektu astronomicznego 649-301-3 w ramach eksperymentu jednostronnej teleportacji. Radca Glomg, wypełniając swe obowiązki, był świadkiem tego eksperymentu i zauważywszy agresywne zachowanie potwora, natychmiast ostrzegł Lirlda o niebezpieczeństwie pozostawienia go przy życiu. Lirld zlekceważył ostrzeżenie, lecz gdy tylko radca Glomg odszedł wraz ze swoim synem Rabdem - znanym podróżnikiem międzyplanetarnym i miejscowym dandysem - potwór wpadł w szał. Wyrwawszy się z klatki z czystego papieru, zaatakował profesora bliżej nieznanym promieniowaniem wysokiej częstotliwości, które wydobywa się z jego niewiarygodnie płaskich oczu. Promieniowanie to w skutkach przypomina efekt wybuchu wszystkich zapalników u prymitywnych grepsas. Nasi najlepsi psychofizycy w tej chwili gorączkowo pracują nad tym zagadnieniem. Profesor Lirld jednak zapłacił życiem za swą naukową ciekawość i za zlekceważenie przestróg doświadczonego radcy Glomga. Mimo starań asystenta Lirlda, pana Srina, który, aby uratować naukowca, rozpaczliwie i bohatersko starał się odwrócić uwagą potwora, Lirld poniósł straszliwą śmierć w wyniku zajadłej napaści potwora. W obliczu śmierci swego przełożonego, Srin, walcząc nieprzerwanie, wycofał się macka za macką i ledwie zdołał ujść z życiem. Nieznany potwór o niewiarygodnej sile przebywa w naszym mieście na wolności! Wszystkich obywateli uprasza się, aby zachowali spokój i nie popadali w panikę. Z pewnością gdy tylko władze będą wiedziały, co zrobić, zrobią to. Proszę pamiętać: przede wszystkim - spokój! Tymczasem Rabd, syn Glomga, odłożył swój ślubny lot, który miał się rozpocząć dzisiejszej nocy. Jak wszyscy wiemy, ma on poślubić Tekt, córkę Hil-pa, znaną gwiazdę fneszu i blelgu z kontynentu południowego. Rabd poprowadzi oddział ochotników do dzielnicy naukowej, gdzie widziano po raz ostatni potwora, aby spróbować zabić go dostępną w tej chwili bronią konwencjonalną, zanim stwór zacznie się rozmnażać. Świeże wiadomości będziemy przekazywać zaraz po ich otrzymaniu. To wszystko na razie. Manship czuł, że już to mu wystarczy. Nie było teraz żadnej nadziei na spokojną rozmowę z tymi istotami i wypracowanie jakiegoś sposobu, żeby wysłać go do domu, czego zdaje się wszyscy gorąco pragnęli. Od tej chwili hasło dnia brzmiało: "Huzia na Manshipa!" Wcale, ale to wcale mu się to nie podobało. Z drugiej strony, nie będzie musiał szukać Rabda. Jeśli Manship nie dotrze do flefnoba, to flefnob przyjdzie do Manshipa. Z tym, że uzbrojony po zęby i z wrogimi zamiarami... Uznał, że lepiej się schować. Podszedł do ściany jakiegoś budynku i szedł wzdłuż niej, dopóki nie otwarły się drzwi. Wszedł do środka, poczekał, aż drzwi się zamkną i rozejrzał się po wnętrzu. Z ułgą zauważył, że jest to wymarzone miejsce na kryjówkę. Pośrodku stały w dużej ilości, pokaźnych rozmiarów, ciężkie przedmioty, z których żaden, według jego oceny, nie był żywy, a wszystkie mogły go wystarczająco zasłonić. Wsunął się pomiędzy dwa z nich, wyglądające jak dwa wstawione do magazynu blaty stołowe i tylko miał nadzieję, że poza tymi, które znał do tej pory, flefnoby nie posiadają żadnych innych mechanizmów czuciowych, dzięki którym mogliby go wykryć. Czegóż by nie oddał za to, aby znowu być profesorem Uniwersytetu Kelly, a nie płaskookim potworem grasującym, cały czas wbrew własnej woli, po metropolii obcych istot! Zaczął się zastanawiać nad tą dziwaczną bronią, którą rzekomo posiadał. Co oznaczały te wszystkie bzdury o promieniach wysokiej częstotliwości strzelających z jego oczu? Nie zauważył, żeby czymkolwiek strzelał, a czuł, że jeśli wszyscy to widzieli, to i on powinien. A jednak Lirld właśnie coś takiego mówił, zanim się rozgotował. Czy to możliwe, że mózg ludzki wysyła jakiś produkt uboczny, widziany tylko przez flefnobów i w dodatku wysoce dla nich szkodliwy? W końcu przecież on potrafił się dostroić do umysłów flefnobów, a oni do jego nie mogli. Niewykluczone, że swoją umysłową obecność mógł zaznaczyć tylko za pomocą jakiegoś gwałtownego strumienia myśli, który dosłownie rozrywał ich ciała. Ale najwyraźniej nie mógł go do woli włączać i wyłączać, bo przecież nie zrobił najmniejszej krzywdy Lirldowi, kiedy ten wystrzelił po raz pierwszy. Nagle dotarły do niego nowe fale drżących z podniecenia myśli. Dochodziły gdzieś z ulicy. Przybywał Rabd ze swoim oddziałem. - Wy trzej tędy - rozkazywał młody flefnob. - Patrole złożone z dwóch flefnobów sprawdzą obie strony tej ulicy. Nie traćcie czasu na szukanie w budynkach. Ten potwór na pewno będzie czyhał gdzieś w ciemnej ulicy, czekając na nowe ofiary... Tanj, Zogt i Lewv - pójdziecie ze mną. Tylko na czubkach macek - to coś w szale może być niebezpieczne. I pamiętajcie, że musimy go rozwalić, zanim się rozmnoży. Pomyślcie, jak wyglądalaby ta planeta, gdyby kilkaset takich potworów zaczęło na niej grasować! Manship w duchu odetchnął z ulgą. Jeśli chcą go szukać na ulicy, to ma trochę czasu. Skupił swoje myśli na Rabdzie. Nie było to specjalnie trudne; wystarczy odrobina koncentracji i już rysowałeś sobie obraz myśli drugiej osoby. "Skup się na mózgu Rabda. Myśli Rabda. Teraz schemat świadomych myśli. O, tak. Warstwa podświadoma, wzory pamięci. Nie, nie o flefnob-ce z zeszłego miesiąca, same oczka i mięciutkie macki, do licha! Miały być wzory pamięci, te dawniejsze. Kiedy lądowaliśmy na planecie typu C-12... Nie, nie to. Dalej. O, tutaj! Po przedmuchaniu silnika przedniego, delikatnie nacisnąć..." Manship przejrzał sobie instrukcję obsługi statku kosmicznego w mózgu Rabda, zatrzymując się co chwila, żeby wyjaśnić pojęcie właściwe terminologii flefnobów, tu i ówdzie niecierpliwiąc się, gdy roześmiana myśl o Tekt wchodziła mu w paradę i rozmywała obraz. Zauważył, że każda informacja przyswojona w ten sposób zdawała się wpisywać na trwałe do pamięci. Nie musiał wracać do raz przerobionych rzeczy. Uznał, że widocznie pozostawiają trwały ślad w jego mózgu. Miał już wszystko zapisane, a przynajmniej wszystko o obsłudze statku, na ile był w stanie to zrozumieć. Pod koniec czuł się, jakby już kiedyś prowadził statek - i to nie raz! -przynajmniej we wspomnieniach Rabda. Po raz pierwszy Manship nabrał nieco wiary we własne siły. Ale jak miał znaleźć ten stateczek pośród zaułków zupełnie nieznanego miasta? Spocony z wysiłku załamał ręce wobec tej nowej przeszkody. Po wszystkich tych... Zaraz, zaraz, Może się tego dowiedzieć z mózgu Rabda! No jasne. Stara, poczciwa encyklopedia! Kto jak kto, ale on powinien pamiętać, gdzie zaparkował swój pojazd. I rzeczywiście pamiętał. Z dziką zręcznością, jakby od lat nic innego nie robił, Clyde Manship przerzucał myśli flef-noba, tę odrzucając, tamtą zapamiętując - ...strumyk koloru indygo przez pięć skrzyżowali. Potem pierwszy czerwony i... - póki nie zapamiętał drogi do trzysilnikowego stateczku Rabda równie trwale i szczegółowo, jak gdyby uczył się tego w szkole średniej przez pół roku. Całkiem nieźle jak na pękatego profesorka literaturoznawstwa, który do tej pory wiedział o telepatii tyle, co o polowaniu na lwy afrykańskie! Ale może... może cała sprawa polegała na braku świadomości; może umysł ludzki jest od dzieciństwa zdolny do czegoś w rodzaju ukrytej, nieświadomej telepatii i gdy napotkał istoty w rodzaju flefno-bów, wychodziły na jaw jego utajone możliwości? To by tłumaczyło szybkie nabycie tej umiejętności przypominającej nagłe odkrycie, że można napisać całe wyrazy i zdania po miesiącach ćwiczenia wyłącznie bezsensownych kombinacji liter według ustalonej kolejności alfabetycznej. Rzeczywiście ciekawe, ale te akurat rozmyślania to nie była jego specjalność, ani jego zmartwienie. W każdym razie nie dzisiaj. W tej chwili musiał jakoś wymknąć się z tego budynku i nie zauważony przez tłum flefnobów-ochotników szybko dotrzeć, gdzie trzeba. Niedługo pewnie wezwą wojsko, żeby zajęło się takim złośliwym draniem jak on... Wysunął się ze swej kryjówki i ruszył w stronę ściany. Zygzakowate drzwi otworzyły się. Przestąpił próg i... padł jak długi, zaczepiwszy nogą o czarną, pełną macek walizkę, która widocznie chciała wejść do środka. Flefnob szybko oprzytomniał. Jeszcze leżąc, wycelował ze swej spiralnej broni do Manshipa i zaczął ją nakręcać. Znów Ziemianin zesztywniał ze strachu; już raz widział, co takie niby nic potrafi. Dać się zabić teraz, po tylu trudach... I znów flefnob zadrżał i wydał w myślach bolesny jęk: - Płaskooki potwór... znalazłem go... jego oczy... oczy. Zogt, Rabd, pomocy! JEGO OCZY... Nic nie zostało, tylko jedna czy dwie skręcone macki i kałuża cieczy bulgocząca w zagłębieniu pod ścianą. Mans-hip dał drapaka, nie oglądając się za siebie. Potok czerwonych kropek terkocząc przeleciał nad jego ramieniem i usunął kopułę z budynku przed nim. Manship skręcił za róg i przyspieszył kroku. Słysząc za plecami cichnące telepatyczne krzyki, z ulgą stwierdził, że nogi biegną szybciej od macek. Odnalazł właściwe kolory strumyków i zaczął pędzić w stronę statku Rabda. Tylko raz. czy drugi natknął się na flefnoba. W dodatku żaden nie był uzbrojony. Na jego widok owi przechodnie owijali macki wokół tułowia, wciskali się w najbliższą ścianę i wyglądało na to, że po paru żałosnych westchnieniach w stylu "Qrm ratuj, Qrm ratuj" umierali ze strachu. Wprawdzie brak ruchu ulicznego był mu na rękę, ale zastanawiał się, czemu tak jest, zwłaszcza że obecnie przemierzał dzielnicę mieszkalną, sądząc po wyciągniętej od Rabda mapie. Kolejny ogłuszający ryk w jego mózgu wyjaśnił mu tę kwestię. - Tu ponownie Pukr, syn Kimpa, z nowymi wiadomościami o płaskookim potworze. Przede wszystkim, Rada życzy sobie, abym powiadomił tych, którzy jeszcze nie skorzystali z serwisu blelg, że w mieście ogłoszono stan wojenny! Powtarzam: w mieście ogłoszono stan wojenny! Wszyscy obywatele mają pozostać w domach aż do odwołania. Jednostki wojska i floty kosmicznej, jak również ciężkie maizeltoovery pospiesznie wchodzą do miasta. Uprasza się o nietarasowanie im drogi! Nie toczyć się po ulicach! Pła-skooki potwór znów zaatakował. Zaledwie dziesięć skim temu zabił Lewva, syna Yifga, w błyskawicznej potyczce pod Wyższą Szkołą Turkaslergi i omal nie stratował Rabda, syna Glomga, który odważnie wtoczył mu się pod nogi w bohaterskiej próbie zapobieżenia ucieczce potwora. Niemniej jednak, Rabd twierdzi, że potwór jest poważnie ranny wskutek celnego strzału z jego blastera. Bronią potwora był znów promień wysokiej częstotliwości wystrzelony z oczu... Tuż przed bitwą płaskookie straszydło ze śmietniska Galaktyki najwidoczniej zbłądziło do muzeum, gdzie całkowicie zniszczyło bezcenną kolekcję zielonych fermfnaków. Zostały znalezione w stanie uskrzydlonym, czyli nie nadającym się do użytku. Dlaczego to zrobił? Czysta złośliwość? Naukowcy twierdzą, że czyn ten wskazuje na inteligencję wyższego rzędu i że ta inteligencja, wraz z ujawnioną już straszliwą mocą, może bardzo utrudnić miejscowym władzom zabicie tego potwora. Profesor Wuvb jest jednym z tych ekspertów. Uważa on, że jedynie poprzez właściwą psychosocjologicz-ną ocenę postępowania potwora w kontekście szczególnego środowiska kulturalnego, z jakiego najwyraźniej się wywodzi, można będzie wypracować odpowiednie kontrśrodki dla uratowania planety. Dlatego w interesie uratowania flef-nobości zaprosiliśmy dziś profesora, aby przedstawił nam swoje poglądy. Oddaję myśli profesorowi Wuvbowi. W chwili gdy nowy głos zaczął złowieszczo: - "Aby zrozumieć dane środowisko kulturalne, musimy najpierw zadać sobie pytanie, co rozumiemy przez kulturę. Czy chodzi nam na przykład o..." - Manship dotarł do lądowiska. Wyszedł na jego płaszczyznę w pobliżu narożnika, gdzie Rabd zaparkował swego trójsilnikowca pomiędzy olbrzymim frachtowcem międzyplanetarnym, na którym właśnie odbywał się załadunek, a czymś, co Manship z pewnością wziąłby za dom towarowy, gdyby nie wiedział, jak mylne są jego wyobrażenia o tutejszych odpowiednikach obiektów ziemskich. Nie dostrzegł żadnych strażników, lądowisko nie było szczególnie jasno oświetlone, a wszyscy w pobliżu byli zajęci załadunkiem frachtowca. Nabrał tchu i popędził w stronę stosunkowo niewielkiego, owalnego stateczku, który miał na szczycie i u spodu wgłębienia, przez co przypominał olbrzymie metalowe jabłko. Dopadł go, obiegł z prawej strony, dopóki nie znalazł zygzakowatej linii oznaczającej wejście, po czym wcisnął się do środka. Raczej chyba nikt go nie spostrzegł. Poza cichymi poleceniami kierujących załadunkiem wielkiego statku obok, słyszał tylko głośne myśli profesora Wuvba, który snuł pajęczynę zawiłych wywodów socjologicznych. - "Dochodzimy więc do wniosku, że przynajmniej pod tym względem płaskooki potwór nie jest typowym przykładem wzorcowej osobowości analfabety. Jednak, jeśli podejmiemy próbę powiązania cech charakterystycznych kultury miejskiej z okresu przed wynalezieniem pisma... Manship poczekał, aż zamkną się drzwi wejściowe, po czym wspiął się po stromych, podobnych do drabiny, lecz spiralnych schodach do sterowni. Usadowił się dość niewygodnie przed główną tablicą rozdzielczą i zabrał się do pracy. Wciskanie palcami przycisków zaprojektowanych dla macek sprawiało pewne trudności, ale nie miał wyboru. "W celu rozgrzania silników napędu Bulvonna..." Ostrożnie, bardzo ostrożnie obrócił trzy górne cylindry o trzysta sześćdziesiąt stopni. Potem, gdy na prostokątnym ekranie po lewej zaczęły się pojawiać czerwono-białe pasy, szarpnął dużą gałką wystającą z podłogi. Na zewnątrz z wyciem odpaliły silniki. Pracował niemal bez udziału świadomości, pozwalając pamięci przejąć kontrolę nad rękami. Zupełnie jak gdyby to sam Rabd uruchamiał statek. Kilka sekund później oderwał się od planety i poleciał w Kosmos. Przełączył się na napęd międzygwiezdny, nastawił automatycznego pilota na obiekt astronomiczny 649-301-3 i rozsiadł się na podłodze. Nie było nic do roboty do chwili lądowania. W tym względzie miał pewne obawy, ale jak na razie wszystko tak dobrze szło, że czuł się niemal gwiazdowym wygą. "Manship Złota Rączka" - uśmiechnął się w duchu z zadowoleniem. Zgodnie z obliczeniami znalezionymi w podświadomości Rabda, powinien dotrzeć do Ziemi - przy maksymalnym ciągu napędu Bulvonna - za jakieś dziesięć do dwunastu godzin. Będzie więcej niż trochę głodny do tego czasu, ale... Jaką zrobi sensację! Chyba nawet większą niż na planecie flefnobów. Płaskooki potwór strzelający promieniem wysokiej częstotliwości... Co to był ten promień? Wszystko, co czuł za każdym razem, gdy flefnob rozpuszczał się pod jego spojrzeniem, to był zwykły strach. Był śmiertelnie przerażony, że miotacz rozerwie go na kawałki i w wyniku tego strachu najwyraźniej coś z siebie wyrzucał, i to coś zabójczego, jeśli sądzić po rezultatach. Możliwe, że to adrenalina, wydzielana w chwili stresu przez organizm ludzki, źle wpływała na ciała flefnobów. A może w umyśle Człowieka przebiegała w takich chwilach całkowicie psychiczna reakcja, której promieniowanie sprawiało, że flefnoby dosłownie się rozpadały. To by się nawet zgadzało. Jeśli on był uwrażliwiony na ich myśli, to i oni w jakiś sposób powinni być na jego. I najwidoczniej wtedy, gdy bardzo się bał, ta wrażliwość objawiała się w tragiczny sposób. Rozparł się z rękoma pod głową i rzucił okiem na mierniki. Wszystko działało jak należy. Brązowe kręgi pulsowały na tablicy sekkel dokładnie tak, jak według mózgu Rabda powinny; niewielkie ząbki na krawędzi tablicy rozdzielczej jednostajnym ruchem przesuwały się z lewej strony na prawą, wizjoekran pokazywał... WIZJOEKRAN!!! Manship skoczył na równe nogi. Wizjoekran pokazywał chyba wszystkie pojazdy armii i floty kosmicznej flefno-bów - nie mówiąc już o ciężkich maizeltooverach - ścigające go z wielką szybkością. I były coraz bliżej! Jeden olbrzymi statek już prawie go dogonił i wysyłał jasne promienie, które, jak Manship pamiętał ze wspomnień Rabda, oznaczały haki abordażowe. Co było powodem tego poruszenia - kradzież jednego stateczku? Obawa, że wykradnie tajemnice techniki flefno-bów? Przecież powinni się cieszyć, że nareszcie mają z nim spokój, zwłaszcza że nie zaczął się rozmnażać i nie zostawił im setek swoich wcieleń na całej planecie! I wtedy dokuczliwa fala mózgowa dobiegająca z wnętrza jego statku - fala, na którą nie zwracał uwagi zajęty problemami nawigacji kosmicznej - podsunęła mu rozwiązanie. Wystartował, mając jeszcze kogoś - lub coś - na pokładzie! Zbiegł po krętej drabinie do kabiny głównej. Im bliżej, tym myśli stawały się coraz jaśniejsze i jeszcze zanim przecisnął się przez otwór w ścianie, już wiedział, kogo znajdzie. Tekt. Popularna gwiazda fneszu i blelgu z kontynentu południowego i przyszła połowica Rabda kuliła się w najdalszym zakątku kabiny. Wszystkie macki - wraz ze stu siedemdziesięciu sześcioma, które miały na końcu kryształowe oczy - oplatały jej niewielkie, czarne ciało najbardziej poplątanymi węzłami, jakie Manship kiedykolwiek widział. - Oo-ooch! - zawodził jej mózg. - Qrm! Qrm! To się musiało tak skończyć! To straszydło, ta szkarada! Zabije mnie! Podchodzi coraz bliżej... - Proszę pani, naprawdę wcale mi o panią nie chodzi -zaczął Manship, ale przypomniał sobie, że jeszcze nie udało mu się porozumieć z żadnym flefnobem, a co dopiero z rozhisteryzowaną przedstawicielką ich płci żeńskiej. Poczuł wstrząs poszycia, gdy haki zaczepiły o jego statek. "No, to znowu się zaczyna" - pomyślał. Za chwilę zjawią się napastnicy i będzie musiał ich zamienić w niebieskawą zupę. Najwidoczniej Tekt spała na statku, kiedy wystartował. Czekała, aż wróci Rabd i będą mogli wyruszyć w ślubny lot. Rzecz jasna, była na tyle ważną osobistością, że podjęto wszelkie środki dla jej uratowania. Jego mózg poczuł, że ktoś wszedł na pokład statku. Rabd. Chyba był sam, tylko z niezawodnym miotaczem, gotów zginąć w boju. No, cóż, chyba mu w tym dopomoże. Clyde Manship nie był specjalnie okrutny i szczerze żałował, że musi rozpuścić pana młodego podczas planowanego miodowego miesiąca. Ale ponieważ nikt nie chciał zrozumieć jego pokojowych zamiarów, nie miał innego wyboru. - Tekt!- szepnął w myślach Rabd. - Nic ci się nie stało? - Morderca - pisnęła Tekt. - Pomocy, pomocy, pomocy... - Jej myśli nagle się urwały; zemdlała. Zygzakowaty otwór poszerzył się nieco i Rabd wpadł do kabiny, wyglądając w swym skafandrze niczym zwój podłużnych baloników. Spojrzał na leżącą Tekt i z determinacją wycelował do Manshipa ze spiralnego miotacza. "Biedny facet - pomyślał Manship. - Biedny, głupi, nic nie rozumiejący bohater. Za chwilę zostanie z ciebie miazga". I czekał, ufny w swoją moc. I był przy tym tak zadufany, że nie bał się ani trochę. Nic więc nie wystrzeliło z jego oczu, nic, poza pełnym politowania współczuciem. Więc Rabd wystrzelił z miotacza do tej wstrętnej, ohydnej, strach budzącej, płaskookiej istoty i zabił ją na miejscu. I czule objął mackami swoją narzeczoną. I wrócił do domu, gdzie czekała nań sława bohatera. LUDZKI PUNKT WIDZENIA Co za droga! Co za ohydny, ponury, przesłaniający wszystko deszcz! I, na świętą pamięć Horacego Greeleya, co za idiotyczne, niewykonalne zadanie! John Shellinger już nie raz przeklął zaparowaną przednią szybę, z której wycieraczka monotonnie zbierała krople deszczu. Wpatrywał się w ten ociekający wodą trójkąt szkła, próbując odgadnąć, gdzie kończy się wyboista wiejska droga, a gdzie zaczynają brunatne od jesiennych słot chaszcze. Może już minął sunącą powoli tyralierę żądnych krwi wieśniaków, którzy przetrząsali okolicę po obu stronach drogi. Może skręcił w jakąś boczną dróżkę i jechał przez odciętą od świata głuszę. Ale chyba raczej nie. No, bo też dostał zadanie! - Opisz to polowanie na wampira z ludzkiego punktu widzenia - polecił mu Randall. - Wszystkie inne agencje będą się rozpisywać o wieśniakach, o średniowiecznych zabobonach w epoce atomu. Niech sobie, tępe głupki, piszą! Ty zrobisz inaczej. Znajdziesz kogoś, kto będzie rozpaczał z powodu rozlewu krwi, i niech ci wyszlocha jakieś trzy tysiące słów. I nie szafuj forsą na prawo i lewo, z tej pipidówki nie zrobisz szlagieru na pierwszą stronę. "No i trzeba było osiodłać swoją limuzynę - pomyślał Shellinger ponuro - i jechać na tę prowincję, gdzie w ogóle nikt nie chce rozmawiać z obcymi, zwłaszcza teraz, kiedy wampir rzucił się na trzech dzieciaków". I każdy bał się powiedzieć, jak się te dzieci nazywały i czy któreś może przeżyło; Randall telegraficznie ponaglał go, żeby przysłał jakiś tekst; a on wciąż nie mógł znaleźć w całej okolicy nikogo chętnego do rozmowy. Nawet by nie wiedział o tej dzisiejszej wyprawie, gdyby go nie zastanowiło, gdzie się wybrali wszyscy mężczyźni z całej wioski w tak nieprzyjemny, deszczowy wieczór. Samochodem rzucało na dwójce, ale nie mógł tędy jechać na innym biegu. Wyboje z kolei nie dawały chwili wytchnienia resorom. Shellinger starł chusteczką parę z szyby i zaczął żałować, że nie ma dodatkowych reflektorów. Prawie nic nie widział. Na przykład ta ciemna plama z przodu. Może to któryś z polujących na wampira? Może jakieś zwierzę wyrwane ze snu przez nagonkę? Równie dobrze mogła to być mała dziewczynka. Wcisnął gwałtownie hamulec. To była dziewczynka! Małe dziecko z ciemnymi włosami i w niebieskich spodniach ogrodniczkach. Odkręcił boczną szybę i wystawił głowę pod lejący deszcz. - Hej, mała! Podwieźć cię? Już trochę wyraźniej widział ją na tle mrocznego, deszczowego krajobrazu. Otaksowała wzrokiem samochód, po czym uważnie przyjrzała się jego twarzy. Dzieciak pewnie jeszcze w życiu nie widział takiego pięknego, chromowanego samochodu. Na pewno nie przypuszczała, że dane jej będzie czymś takim się przejechać. Ale będzie się puszyć wobec innych dzieci podczas kopania ziemniaków. Kiwnęła głową, najwidoczniej uznawszy, że to nie przed takimi obcymi ostrzegała ją mama i że w samochodzie będzie jej dużo wygodniej niż na błotnistej drodze. Powoli przeszła przed maską samochodu i usiadła po prawej stronie. - Dziękuję panu - szepnęła. Shellinger nacisnął gaz i szybko rzucił na nią okiem. Spodnie miała podarte i mokre. Musiała być przemarznięta do szpiku kości, ale nie miała ochoty się skarżyć. Znosiła to z właściwym miejscowym góralom stoicyzmem. Chociaż wyraźnie się bała. Siedziała skulona, z rączkami sztywno na kolanach i przyciśnięta do prawych drzwi jak najdalej od niego. Czego ten dzieciak tak się bał? No jasne, wampira! - Daleko mieszkasz? - spytał ostrożnie. - Jakieś trzy kilometry stąd. Ale w drugą stronę. - Pokazała za siebie pulchnym paluszkiem. W ogóle dobrze wyglądała, nie jak te kościste, chłopskie dzieci. Wyrośnie z niej piękna dziewczyna, o ile jakiś, pożal się Boże, analfabeta nie zawlecze jej do ołtarza i nie zapędzi do harówki w kurnej chacie. Zrezygnowany, wykręcił na wąskiej drodze i pojechał z powrotem. Nie znajdzie nagonki, ale przecież nie będzie wciągał Bogu ducha winnego dziecka w to ponure szaleństwo. Może przecież najpierw zawieźć ją do domu. Poza tym i tak nic by nie wyciągnął od tych małomównych chłopów, którzy myślą tylko o zaostrzonych kołkach i srebrnych kulach wystrzelonych z dubeltówki. - Co twoi rodzice uprawiają, tytoń czy bawełnę? - Jeszcze nic. Dopiero co się sprowadziliśmy. - Aha. - Kiwnął głową. To by się nawet zgadzało: nie zaciągała gwarą. Tak właściwie to miała w sobie trochę więcej godności niż okoliczne dzieci. - Nie za późno na przechadzkę? Twoi rodzice nie boją się puszczać cię, kiedy wokół grasuje wampir? Zadrżała. Po chwili szepnęła: - Ja... ja jestem ostrożna. Hej! - przyszło mu nagle do głowy. Masz swój ludzki punkt widzenia. To o tym marudził Randall. Mała wystraszona dziewczynka, na tyle ciekawa świata, żeby przełamać strach i chodzić sama po nocy. Jeszcze nie wiedział, do czego to dopasować, ale jego dziennikarski nos węszył niezły materiał. To się nadawało na artykuł; ludzki, osobisty punkt widzenia kulił się na brzeżku siedzenia w jego samochodzie. - Wiesz, co to jest wampir? Spojrzała na niego z lękiem, spuściła wzrok i szukała właściwego słowa. - To... to jest ktoś, komu są potrzebni ludzie zamiast jedzenia. - Zawahała się przez chwilę. - Prawda? - Tak - potwierdził. Niezłe. Kiedy potrzebne ci świeże spojrzenie, nie zepsute szkolnymi podręcznikami, zapytaj dziecko. To trzeba wykorzystać: "Ludzie zamiast jedzenia". "Ludzie wierzą, że wampir jest nieśmiertelny, to jest żyje, dopóki wysysa krew i siłę z żywych ludzi. Jedyny sposób na zabicie wampira to..." - Niech pan tu skręci. Skierował samochód w wąskie odgałęzienie bocznej drogi. Było wściekle wąskie; mokre gałęzie tłukły o przednią szybę i tarły zeschłymi liśćmi o brezentowy dach. Co jakiś czas z drzew ulewą spływała nagromadzona pośród liści woda. Shellinger przycisnął twarz do przedniej szyby i próbował w nikłym świetle reflektorów odróżnić brunatne błoto drogi od chwastów po bokach. - Ale droga! Twoi rodzice wybrali sobie dziewiczy teren. No więc wampira można zabić tylko srebrną kulą. Chyba że uda ci się przebić mu serce kołkiem i pochować o północy na rozdrożu. Ci ludzie tak zrobią, jeśli go dzisiaj złapią. -Odwrócił się, słysząc jej przerażone westchnienie. - O co chodzi, nie lubisz takich historii? - To wstrętne - powiedziała z naciskiem. - Dlaczego? A co ty byś chciała; żyj i daj innym żyć? Zastanowiła się przez chwilę, kiwnęła głową i uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Tak. Żyj i daj innym żyć. Żyj i daj żyć innym. Przecież... - Znów nie mogła dobrać właściwych słów. - Przecież to nie wina ludzi, że są tacy, jacy są. To znaczy - zaczęła mówić z wielkim namysłem. - jak na przkład ktoś jest wampirem, to co on może na to poradzić? - Tu akurat masz rację, mała - przytaknął J znów zaczął wypatrywać drogi. - Kłopot tylko w tym, że gdy ludzie wierzą w coś takiego jak wampiry, to dla nich one nie są łagodne, lecz niebezpieczne. Jeśli ci ludzie we wsi mówią, że troje dzieci zabił wampir, to go nienawidzą i chcą zabić. Jeśli istnieją wampiry - a pamiętaj, że mówię "jeśli" - to z natury muszą robić tak straszne rzeczy, że każdy sposób pozbycia się ich jest dobry. Rozumiesz? - Nie. Nie wolno nikomu przebijać serca kołkiem. - Pewnie, że nie - zaśmiał się Shellinger. - Sam bym nigdy tego nie zrobił. Ale gdyby to mnie albo moją rodzinę napadł wampir, to chyba bym przełamał wrodzony wstręt i zrobił takie coś punktualnie o północy. Urwał, bo przyszło mu do głowy, że to dziecko jest trochę za inteligentne jak na chłopską córkę. Wyglądało na to, że jeszcze nikt jej nie napchał głowy przesądami, a on ją karmi Poglądami Pana Shellingera na Czarną Magię. Nieładnie. Ciągnął więc bardziej rzeczowo. - Kłopot z tymi przesądami taki, że przez nie banda dorosłych ludzi włóczy się dziś po okolicy, bo myślą, że grasuje tu wampir. Pewnie postrzelą jakiegoś biednego włóczęgę i wykończą go w okrutny sposób tylko dlatego, że nie będzie się mógł dostatecznie wytłumaczyć, co robi na polu w taką noc jak dzisiaj. Cisza. Pewnie rozważała to, co powiedział. Shellingero-wi podobał się jej zamyślony wyraz twarzy. Zauważył, że poczuła się trochę swobodniej i siedziała bliżej niego. Zabawne, jak takie dziecko potrafi wyczuć, że nie chcesz zrobić mu krzywdy. Nawet wiejskie dziecko. Można by powiedzieć, że zwłaszcza wiejskie dziecko, bo żyje bliżej natury. Ale wyraźnie zdobył sobie jej zaufanie, przez co i on poczuł się pewniej. Po tygodniu przebywania wśród niechętnych do rozmów nieuków, którzy tak byli nieufni, że nawet nie okazywali swej wobec niego pogardy, stracił zwykłą pewność siebie. Teraz czuł się znacznie lepiej. I w końcu znalazł temat na niezły artykuł. Tylko musi trochę go ubarwić. Ona będzie zwykłym wiejskim dzieckiem, dużo bardziej wychudzonym i nieufnym, a wszystkie cytaty przerobi na tutejszą gwarę. Tak, nareszcie miał to ludzkie coś tam. Znów przysunęła się bliżej niego, już prawie dotykała jego boku. Biedny dzieciak! Ciepło jego ciała trochę rozgrzewało zmarznięte w mokrym ubranku dziecko. Żałował, że nie ma w samochodzie ogrzewania. Droga urwała się przed ścianą z poplątanych krzaków i sękatych drzew. Zgasił silnik i zaciągnął ręczny hamulec. - Chyba nie mieszkasz tutaj? Wygląda, jakby stopa ludzka tu od lat nie postała. - Wskazał ręką na niegościnne pustkowie. - Ależ mieszkam tu, proszę pana - jej dźwięczny głos odezwał się tuż za uchem. - W tym domku, o tam. - Gdzie? - Przetarł szybę i wytężył wzrok, próbując przebić ciemność. - Nie widzę żadnego domu. Gdzie on jest? - Tam. - Pulchna rączka wskazała przed siebie. - Niedaleko. - Nic nie widzę... Kątem oka spostrzegł, że jej dłoń była porośnięta małymi, ciemnymi włoskami. Trochę dziwne. MAŁYMI CIEMNYMI WŁOSKAMI? Jej dłoń! "Pamiętasz, jak się dziwiłeś, że ma takie ostre zęby?" -coś krzyknęło ostrzegawczo w jego mózgu. Chciał odwrócić głowę, żeby raz jeszcze spojrzeć w jej zęby. Ale nie mógł. Bo one już wpiły mu się w gardło. OJCIEC RODZINY Gdy Stewart Raley dotarł na swoje miejsce w strato-odrzutowcu - pojeździe linii specjalnej, którym codziennie wracał z Centrum Biznesu Metropolii Nowojorskiej do podmiejskiego domku w stanie New Hampshire - prawie nie czuł nóg i dosłownie, autentycznie nic przed sobą nie widział. Z czystego przyzwyczajenia, którego nabrał przez wieloletnie powtarzanie tych samych czynności, znalazł swoje normalne miejsce przy oknie obok Eda Greene'a; z przyzwyczajenia wcisnął guzik na oparciu siedzenia przed sobą i z przyzwyczajenia wreszcie spoglądał na maleńki ekran telewizyjny, gdzie nadawano popołudniowe wiadomości, choć żadnym zmysłem nie odbierał pospiesznie i z podnieceniem przekazywanych serwisów. Wprawdzie słyszał jak przez mgłę ryk silników podczas startu, ale znów tylko z przyzwyczajenia zaparł się nogami o podłogę i napiął mięśnie brzucha w odpowiedzi na zaci-. skający się pas bezpieczeństwa. A to oznaczało, pomyślał, że coraz bardziej zbliżał się do chwili, gdy nie pomoże mu nawet rutyna, gdy w ogóle nic nie będzie w stanie mu pomóc. Przynajmniej nie w najgorszej tragedii, jaka może się przydarzyć człowiekowi żyjącemu w roku 2080. - - Miałeś ciężki dzień, Stew? - przywitał go nieco podchmielony Ed Greene. - Wyglądasz, jakbyś padał z nóg. Raley poczuł, że jego usta poruszają się, ale dopiero po chwili z gardła wydobył się dźwięk. - Tak - wykrztusił w końcu. - To był ciężki dzień. - No bo kto ci kazał harować w tym Solar Minerals? -wsiadł na niego Ed, zupełnie jakby Stewart na coś mu się uskarżał. - Te korporacje międzyplanetarne to w kółko tylko jedno: pracuj, pracuj i pracuj. Masz wystawić fakturę zaraz, w tej chwili, bo inaczej statek dostawczy z Neptuna odleci, a następny będzie za pół roku; masz za chwilę przepisać korespondencję z Merkurego, bo jak nie... Myślisz, że tego nie znam? Piętnaście lat temu robilem dla Outer Planet Pharmaceuticals i miałem tego, do diabła, po dziurki w nosie. Nie to, co teraz. Naciąganie klientów i księgowość w Centrum Biznesu Metropolii Nowojorskiej. Cicho. Czysto. Przyjemnie. Raley kiwnął z wysiłkiem głową i roztarł sobie czoło. Nie bolała go głowa, choć bardzo chciał mieć jakąś migrenę. Wszystko jedno co, byle nie myśleć. - Nie ma tu, rzecz jasna, wielkich kokosów - Ed roztrząsał na głos inny aspekt zagadnienia. - Nie ma wielkiej forsy, ale i nie dorobię się wrzodów. Pewnie do końca życia utknę w przedziale dwojga dzieci, ale żył będę długo i szczęśliwie. W moim biurze nikt się specjalnie nie przemęcza. Wiadomo, że Nowy Jork stoi tu od wieków i jeszcze długo będzie stał. - Tak - odrzekł Raley wpatrzony w niewidzialny punkt na wprost siebie. - Na pewno. Nowy Jork jeszcze długo będzie stał. - Człowieku, a coś ty dzisiaj taki znów ponury! Ganime-des też jeszcze trochę pobędzie! Nikt ci tego Ganimedesa nie ukradnie! Frank Tyler, który siedział za nimi, wychylił się nad oparciem fotela. - A może tak małego pokerka, panowie? - zaproponował. - Trzeba jakoś zabić te pół godziny. Raley zupełnie nie miał ochoty na grę, ale rozumiał intencje Franka i nie mógł odmówić. Kolega z Solar Minerals słyszał, co mówił Greene - podobnie zresztą jak cały samolot - a tylko on wiedział, jaki ból handlarz nieruchomościami bezwiednie sprawiał Raleyowi. Na pewno robiło mu się coraz bardziej przykro i uznał, że trzeba za wszelką cenę zmienić temat. "Nawet miło z jego strony" - pomyślał Raley, gdy wraz z Edem odwracali fotele, aby siąść twarzą do kolegów. W końcu dostał awans na stanowisko szefa Ganimedesa, na które Frank ostrzył sobie zęby. Ktoś inny na jego miejscu nawet by się cieszył, słysząc, jak Ed na niego wygaduje. Ale Frank nie był okrutny. Grali jak zwykle we czterech. Bruce Robertson, ilustrator książek, który siedział obok Franka, podniósł swoją olbrzymią teczkę i położył jako stół na środku. Frank rozpakował świeżą talię i pociągnęli karty, kto ma rozdawać. Padło na Eda Greene'a. - Stawki jak zawsze? - upewnił się, tasując karty. - Dycha, dwie, trzy? Kiwnęli głowami i Ed zaczął rozdawać. Ale wcale nie przestał mówić. - Tłumaczyłem temu biedakowi - wyjaśnił im głosem, który chyba słyszał pilot w hermetycznej kabinie - że z handlu nieruchomościami masz przynajmniej jeden pożytek: nie dostaniesz zawału. Żona cały czas mnie zanudza, żebym znalazł sobie lepszą pracę. "Tak mi wstyd - mówi -że w moim wieku mam tylko dwójkę dzieci. Stewart Raley jest dziesięć lat od ciebie młodszy, a Marion niedawno urodziła już czwarte. Gdybyś choć w połowie był mężczyzną, też byś się wstydził. Gdybyś był mężczyzną, to byś coś z tym zrobił". I wiecie, co ja jej na to? "Sheila - mówię - powiedz od razu, że masz ochotę na 36A". Bruce Robertson spojrzał na niego zdumiony. - 36A? - Prawda, ty jesteś szczęśliwym kawalerem! - parsknął śmiechem Ed Greene. - Poczekaj, aż się ożenisz. Wtedy zobaczysz, co to znaczy 36A. Będziesz myślał o tym przy jedzeniu, przy piciu i w czasie snu. - Druczek 36A - wyjaśnił Bruce'owi Frank Tyler, zgarniając jednocześnie pulę - wypełnia się, kiedy składasz do BPR podanie o następne dziecko. - Aha, rozumiem. Po prostu nie wiedziałem, że to ma taki numer. Ale czekaj, Ed. Przecież sytuacja finansowa to tylko jeden z czynników. Biuro Planowania Rodziny bierze jeszcze pod uwagę zdrowie rodziców, obciążenia dziedziczne, środowisko domowe... - A nie mówiłem! - szydził Ed. - Kawaler! Kompletnie zielony, bezdzietny kawaler! Bruce Robertson posiniał. - Niedługo się ożenię, panie Ed Greene - rzekł przez zaciśnięte zęby. - A wtedy będę miał więcej dzieci niż ty kiedykolwiek... - Masz rację, że sytuacja finansowa to tylko jeden z czynników - pospiesznie wtrącił Frank Tyler, chcąc załagodzić sprawę. - Ale za to najważniejszy, a jeśli w rodzinie już jest kilkoro dzieci, właśnie na to BPR zwraca uwagę przede wszystkim, zanim podejmie decyzję. - Zgadza się! - Ed przycisnął ręką karty zjeżdżające z rozchybotanej teczki. - Taki na przykład mój szwagier, Paul. Moja żona potrafi dniami i nocami: "Paul to, Paul tamto"; nic dziwnego, że o nim więcej słyszę niż o sobie. Paul jest współwłaścicielem Zjednoczenia Transportu Mars-Zie-mia, więc mieści się w przedziale osiemnaściorga dzieci. Jego żona jest raczej leniwa, nie dba, co ludzie mówią, więc mają tylko dziesięcioro, ale... - Mieszkają w New Hampshire? - spytał Frank. Stewart Raley przed chwilą zauważył, że Frank spogląda na niego z troską. Najwidoczniej chciał zmienić temat, uznawszy, że rozmowa toczy się w niewłaściwym kierunku i mogła jeszcze bardziej dobić Raleya. Pewnie wszystko miał wypisane na twarzy. Z tą twarzą trzeba coś zrobić, za kilka minut spotka się z Marion. Jeśli nie zachowa ostrożności, Marion natychmiast zgadnie. - W New Hampshire? - powtórzył Ed z pogardą. - Mój szwagier Paul? Przy jego zarobkach? Nie, moi drodzy! Nie dla niego jakieś tam przedmieścia. Ma dom w prawdziwej wsi, na zachód od Zatoki Hudsona w Kanadzie. Lecz jak mówiłem, nie idzie mu z żoną najlepiej, wiecie, atmosfera w domu nie jest najlepsza dla dzieci. Ale myślicie, że mają jakiś kłopot z 36A? Nigdy w życiu! Po prostu wypełniają i wraca następnego dnia z wielkim niebieskim napisem "Wyrażono zgodę" na całą stronę. Rozumiecie, jak sobie w tym BPR pomyślą, na co u diabła ich stać, te wszystkie pierwszorzędne piastunki i specjaliści od psychologii, a jak dzieciak ma kłopoty z dorastaniem, to załatwiają najlepszego psychiatrę za największe pieniądze. Bruce Robertson potrząsnął z dezaprobatą głową. - Jakoś to do mnie nie przemawia. Przecież często się słyszy o potencjalnych rodzicach, którym odmówiono na podstawie badań genetycznych. - Geny to jedna sprawa - zgodził się Ed. - Otoczenie druga. Pierwszego nie można zmienić, drugie tak. Ale pozwól sobie przypomnieć, że największe zmiany w środowisku powodują pieniądze. P-I-E-N-I-Ą-D-Z-E: pieniądze, forsa, das Geld, szmal, wampum czy stary spondulix. Jak masz dosyć pieniędzy, to nawet BPR uwierzy, że twoje dziecko będzie miało dobry start, zwłaszcza że na początku nieustannie sprawuje kontrolę. Wchodzisz, Stew. Hej, Stew! Jeszcze nie możesz przeboleć tamtej puli? Nic nie mówisz już od pół godziny. Coś nie tak? Chyba cię nie wylali z pracy, co? Raley spróbował wziąć się w garść. Podjął ze stołu karty. - Nie -odrzekł ochrypłym głosem. - Nie wylali mnie. Marion czekała na lądowisku z ich rodzinnym samolotem. Na szczęście miała do opowiedzenia tyle plotek, że nie w głowie jej było przyglądanie się mężowi. Tylko raz zabłysło w jej oczach zdziwienie, gdy całował ją w policzek. - Mój biedaku, taki jesteś zmęczony - ulitowała się nad nim. - Chociaż przedtem czulej mnie całowałeś. Zagryzł boleśnie wargi, ale udawał rozkapryszonego męża. - Przedtem nie byłem zmęczonym biedakiem. Miałem dzisiaj ciężki dzień w biurze. Więc bądź, kochanie, dobra i wyrozumiała, nie oczekuj ode mnie zbyt wiele. Skinęła współczująco głową i oboje wspięli się na stopnie małego samolotu. Na tylnym fotelu siedziała ich najstarsza córka, dwunastoletnia Liza, i najmłodsza latorośl, Mike. Liza cmoknęła ojca w policzek i wzięła na ręce braciszka, żeby zrobił to samo. Raley zmusił się i pocałował syna. Wystrzelili w powietrze. Wszędzie naokoło samoloty odrywały się od płaszczyzny lądowiska. Stewart Raley spoglądał na przemykające pod nimi dachy podmiejskich domów i zastanawiał się, kiedy jej o tym powiedzieć. Po kolacji, wtedy będzie odpowiednia pora. Albo nie, lepiej poczeka, aż dzieci pójdą spać. Wtedy zostaną na dole sami... Poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, dokładnie tak, jak dziś po lunchu. Czy w ogóle da radę się zmusić, żeby jej o tym powiedzieć? Musi. Co do tego nie miał wątpliwości. Musi, i to jeszcze dziś. -... tak jakbym w ogóle wierzyła w to, co mówi Sheila. -Marion plotkowała bez przerwy. - Więc jej powiedziałam, że Connie Tyler nie jest taka i że nie ma o czym mówić. Pamiętasz, kochanie, jak w ubiegłym miesiącu Connie odwiedziła mnie w szpitalu? No, oczywiście, wiedziałam, co sobie myśli. Patrzyła na naszego Mike'a i w duchu powtarzała sobie, że gdyby to Frank, a nie ty, został szefem wydziału Ganimedesa i dostał dwutysięczną podwyżkę, to ona miałaby czwarte dziecko, a ja bym ją odwiedzała. Wiedziałam, co sobie myśli, bo na jej miejscu robiłabym dokładnie to samo. Ale kiedy powiedziała, że Mike to najśliczniejszy i najzdrowszy bobas, jakiego w życiu widziała, mówiła szczerze. I kiedy życzyła mi pięknego dziecka w przyszłym roku, nie mówiła wyłącznie przez grzeczność: naprawdę tak myślała! "Piąte dziecko - pomyślał gorzko Stewart Raley. - Piąte!" -... w takim razie sam zdecyduj. Co mam zrobić z Sheilą, jeśli jutro przyjdzie z powrotem i znowu zacznie? - Sheilą? - spytał z głupia frant. - Jaka Sheilą? Marion zniecierpliwiona potrząsnęła głową znad sterów. - Sheilą Greene. Żona Eda, nie pamiętasz? Stewart, czy ty w ogóle słyszysz, co do ciebie mówię? - Jasne, słonko. Mówiłaś o mm... o szpitalu i o Connie. I o Mike'u. Wszystko słyszałem. A co mówiłaś o Sheili? Teraz całkiem się odwróciła i spojrzała na niego. Wielkie, zielone oczy, na których widok kiedyś przepychał się wśród tańczących par w stronę zupełnie nieznanej dziewczyny, przyglądały się bacznie. Potem pstryknęła przełącznik automatycznego pilota, żeby utrzymywał ich na kursie. - Coś się stało, Stewart. I tu nie chodzi o ciężki dzień w biurze. To coś poważnego. O co chodzi? - Potem. - Odwrócił wzrok. - Później ci powiem. - Nie. Powiesz mi teraz. Nie pozwolę, żebyś się dłużej męczył. Wypuścił całe powietrze z płuc i dalej gapił się na domki migające w dole. - Jovian Chemicals wykupiły dzisiaj kopalnię Keohula. - No i dobrze. Co to ma wspólnego z tobą? - Kopalnia Keohula - z bólem serca wyjaśnił -jest jedyną czynną kopalnią na Ganimedesie. - Ale ja... ja chyba nadal nic nie rozumiem. Stewart, proszę cię, powiedz mi jaśniej, i to szybko. O co chodzi? Podniósł na chwilę wzrok i dostrzegł przerażenie w jej oczach. Nie miała pojęcia, o czym mówi, ale zawsze miała niewiarygodną intuicję. Zupełna telapatia. - Po sprzedaniu, i to po dobrej cenie, kopalni Keohula, firma Solar Minerals uważa, że dalsza jej obecność na Ganimedesie jest ekonomicznie nieuzasadniona. Dlatego likwidują swoje instalacje, praktycznie od zaraz. Przerażona Marion podniosła rękę do ust. -I to znaczy... to znaczy... - To znaczy, że już nie potrzebują Wydziału Ganimedesa. Ani szefa tegoż wydziału. - Ale przecież nie odeślą cię na poprzednie stanowisko! - krzyknęła. - To zbyt okrutne! Nie mogą ci obniżyć stopnia służbowego. Stewart, nie teraz, kiedy dzięki podwyżce pozwoliliśmy sobie na następne dziecko! Musi być jakiś inny wydział, jakiś inny... - Nie ma - odrzekł, czując się, jakby miał gardło z tektury. - Przerywają działalność na wszystkich satelitach Jowisza. Nie tylko ja przez to ucierpiałem. Jest Cartwright z działu Europy i McKenzie z Io. Obydwaj są starsi ode mnie stopniem. Od dziś Solar Minerals będzie utrzymywać głównie swe inwestycje na Uranie, Neptunie i Plutonie i w ogóle wszędzie indziej. - No, a co z tymi planetami? Będą im potrzebni szefowie wydziałów, prawda? - Już ich mają - westchnął Raley bezradnie. - Razem z zastępcami. Dobrzy ludzie znający się na robocie, którzy zajmują się tym od lat. A co do twojego następnego pytania, to już rozmawiałem z Jowian Chemicals na temat transferu. Nic z tego. Mają już swój Wydział Ganimedesa, a jego kierownik pracuje dostatecznie dobrze. Cały dzień próbowałem wszystkich możliwości. Ale jutro będę już z powrotem w Dziale Surowców. -I na poprzedniej pensji? - wyszeptała. - Siedem tysięcy terrytów rocznie? - Tak. O dwa tysiące mniej niż teraz. Dwa tysiące poniżej minimum na czwórkę dzieci. Dłoń Marion powędrowała wyżej, ku oczom, które nagle wypełniły się łzami. - Nie zrobię tego! - załkała. - Nie! Nigdy! - Słonko - rzekł miękko. - Kochanie, takie jest prawo. Cóż możemy poradzić? - Absolutnie... absolutnie nie podejmę się zdecydować, które... które dziecko o... oddamy! - Jeszcze mnie awansują. Niedługo znowu będę dostawał dziewięć tysięcy terrytów. Nawet więcej. Zobaczysz. Przestała płakać i spojrzała na niego posępnie. - Ale gdy raz odda się dziecko do adopcji, rodzice nie mogą go odzyskać. Nawet jeśli wzrośnie ich dochód. Wiesz o tym, Stewart, równie dobrze jak ja. Mogą mieć następne dzieci, ale nigdy nie odzyskają tamtego. Jasne, że wiedział. BPR wprowadziło ten przepis, aby chronić przybranych rodziców i zachęcać do adopcji rodziny z wyższych przedziałów. - Trzeba było poczekać - zdenerwował się. - Mogliśmy, do diabła, poczekać! - Przecież czekaliśmy - przypomniała mu. - Czekaliśmy pół roku, żebyś umocnił swoją pozycję w firmie. Pamiętasz ten dzień, kiedy zaprosiliśmy na kolację pana Halseya i powiedział, że świetnie sobie radzisz i że zdecydowanie robisz postępy? "Jeszcze będzie pani miała dziesiątkę dzieci, pani Raley - powiedział - i szczerze radzę, żeby już się zaczęła pani o nie starać". To są jego własne słowa. - Biedny Halsey. Dzisiaj przez całą konferencję wstydził się spojrzeć mi w oczy. Zanim wyszedłem z biura, zjawił się i powiedział, że strasznie mu przykro, że pomyśli o mnie przy pierwszej liście awansów. Ale mówił, że praktycznie wszyscy teraz obcinają wydatki, to był zły rok dla wyrobów pozaziemskich. A kiedy wrócę do poprzedniej pracy w Dziale Surowców, to wypchnę tego, który zajął moje miejsce. On pójdzie niżej i wypchnie kogoś innego. Jedno wielkie bagno. Marion włączyła wentylator na desce rozdzielczej i osuszyła sobie oczy. - Ja mam dość naszych problemów, Stewart. Nikt inny mnie teraz nie obchodzi. Co możemy zrobić? Usiadł głębiej w fotelu i skrzywił się. - Jedyne, co mogłem wymyślić... zadzwoniłem do mojego adwokata. Cleve powiedział, że zajrzy dziś po kolacji, aby omówić z nami całą sprawę, jeśli jest jakaś furtka, to Cleve ją znajdzie. Prowadził już wiele odwołali od decyzji BPR. Skinęła głową, doceniając jego troskę. - Na początek wystarczy. Ile mamy czasu? - No, jutro rano muszę wypełnić zawiadomienie. Mamy dwa tygodnie, żeby zdecydować, które... które oddamy. Marion znów skinęła głową. Siedzieli bez ruchu, a automatyczny pilot wiózł ich do wyznaczonego celu. Po chwili Stewart Raley wyciągnął rękę i ujął dłoń żony. Jej palce zacisnęły się kurczowo. - A ja wiem, które dziecko - rzekł głos za ich plecami. Oboje gwałtownie odwrócili głowy. - Liza! - Marion na chwilę straciła glos. - Zapomniałam, że tu jesteś! Wszystko słyszałaś! Okrągłe policzki Lizy błyszczały od łez. - Słyszałam - przyznała. -I wiem, które to będzie dziecko. Ja. Bo jestem najstarsza. To mnie powinno się oddać do adopcji. Nie Penny, nie Susie i nie Mike'a, tylko mnie. - Droga panno Raley, proszę teraz o spokój. Twój ojciec i ja sami zdecydujemy. Wcale niewykluczone, że nic takiego się nie zdarzy. Zupełnie nic. - Ja jestem najstarsza i to mnie się powinno oddać do adopcji. Tak mówi moja pani w szkole. Pani mówi, że małe dzieci przeżywają to mo-mocniej niż starsze. I pani jeszcze powiedziała, że to nawet dobrze, bo na pewno mnie adoptuje bardzo bogata rodzina i dostanę więcej zabawek, pójdę do lepszej szkoły i... i w ogóle. Pani mówi, że może z początku to jest trochę s-smutno, ale tyle się dzieje ciekawych rzeczy, że... że można wy-wytrzymać. A poza tym pani mówi, że tak właśnie musi być, bo takie jest prawo. Stewart Raley uderzył pięścią w oparcie fotela. - Dość tego! Twoja matka powiedziała, że sami zadecydujemy! - A poza tym - ciągnęła Liza niewzruszona, ocierając jedną ręką twarz. - Poza tym, to ja nie chcę mieć rodziny z trójką dzieci. Wszystkie moje przyjaciółki są z rodzin z czwórką dzieci. Musiałabym wracać do tych ubogich koleżanek, które miałam przedtem, i... - Liza! - wrzasnął Raley. - Jeszcze jestem twoim ojcem! Mam ci to udowodnić? Cisza. Marion przełączyła pojazd na ręczne sterowanie, żeby wylądować. Odebrała dziecko z rąk dwunastolatki i wszyscy wysiedli z samolotu, unikając swego wzroku. Zanim weszli do domu, Raley zatrzymał się, aby przestawić robota z funkcji "Ogród" na "Obsługę Stołu". Potem ruszył w ślad za furkoczącym żelastwem. Kłopot w tym, że Liza miała rację. Jeśłi nie było innych czynników, do adopcji zazwyczaj wybierało się najstarsze dziecko. Dla niej mogło to być najmniej stresujące przeżycie. A Biuro Planowania Rodziny wybierze starannie nowych rodziców spośród rzeszy składających podania i dopilnuje, aby przeniesiono ją tak gładko i bezstresowo, jak tylko możliwe. Specjaliści od psychologii dziecięcej będą odwiedzać ją co dwa tygodnie przez kilka pierwszych lat, aby mieć pewność, że odnalazła się w nowej sytuacji. Jacy będą ci nowi rodzice? Pewnie ktoś taki jak szwagier Eda Greene'a, Paul, którego dochody daleko przekraczały dopuszczalne minimum. Różne bywały przyczyny, że nie mieli własnych dzieci: leniwa albo nieszablonowa żona, ukryta niepłodność jednego z partnerów, konieczność operowania narządów rodnych. W każdym razie coś, co nie pozwalało im zdobyć jedynego liczącego się świadectwa prestiżu. Mogłeś mieć naprawdę elegancki samolot, ale to kupowało się na kredyt i pracowało na niego przez następne dziesięć lat. Mogłeś mieć olbrzymi dom w ekskluzywnej dzielnicy w Manitobie, gdzie dyrektorzy z Centrum Biznesu Nowego Jorku sąsiadowali ze swoją konkurencją z Chicago czy Los Angeles, dom ze ścianami wyłożonymi rzadkim drewnem marsjańskim, wyposażony w roboty wszelkich specjalności, ale nikogo nie przekonasz, że nie masz zastawionej hipoteki, przez co powoli zmierzasz ku finansowej zależności. Za to dzieci, dzieci to była pewna sprawa. Nie mogłeś mieć dzieci na kredyt, nie mogłeś mieć dziecka dlatego, że spodziewałeś się poprawy w interesach. Dziecko mogłeś mieć dopiero, gdy BPR zaakceptowało cechy dziedziczne oraz otoczenie twoje i twojej żony, a następnie uznało, że twoje dochody są na tyle wysokie, aby zapewnić dziecku wszystko, na co zasługuje. Przy każdym dziecku otrzymywało się licencję, którą BPR wydawało tylko po bardzo szczegółowym wywiadzie. I dopiero to było wyznacznikiem twojej pozycji. Dlatego przy kupowaniu czegoś na raty nie musiałeś się legitymować stałą pracą ani poręczycielami, wystarczyło wyciągnąć licencję na szóste dziecko. Ekspedient tylko spisywał nazwisko, adres i numer seryjny licencji - i już. Wychodziłeś ze sklepu z nowym nabytkiem. Raley myślał o tym przez całą kolację. Czuł się nawet podwójnie winny z powodu utraty dobrego stanowiska w Solar Minerals, gdy przypomniał sobie swoją pierwszą myśl na widok licencji Mike'a. Było to radosne: "możemy wstąpić do miejscowego klubu, teraz dostaniemy zaproszenie". Oczywiście cieszył się z pozwolenia na następne dziecko - oboje z Marion kochali dzieci i chcieli ich mieć jak najwięcej - ale już mieli trójkę. Jednak dopiero czwarte to był prawdziwy skok w drabinie społecznej. "No to co?" - usprawiedliwiał się w duchu. A który ojciec nie czułby się podobnie? Nawet Marion, kiedy urodził się Mike, nazywała go "nasz klubowy synek". Ach, te szczęśliwe dni, pełne rodzicielskiej dumy. Chodzili z Marion niczym młodzi monarchowie tuż przed koronacją. A teraz... Cleveland Boettiger, adwokat Raleya, przyjechał akurat w chwili, kiedy Marion krzykiem zapędzała Lizę do łóżka. Mężczyźni poszli do saloniku i wzięli od robota gotowe drinki. - Nie mam zamiaru niczego ukrywać, Stew - rzekł prawnik, rozkładając zawartość swej teczki na antycznym stoliku sprytnie przerobionym przez Marion z wojskowej szafki nocnej z początków dwudziestego wieku. - Dobrze to nie wygląda. Przejrzałem najnowsze zarządzenia BPR i w twojej sytuacji mam złe przeczucia. - Czy nie ma najmniejszej szansy? Żadnych kruczków prawnych? - No, właśnie nad tym się dzisiaj zastanowimy. Weszła Marion i padła na sofę obok męża. - Ach, ta Liza! - wykrzyknęła. - Omal jej nie sprałam. Już patrzy na mnie jak na obcą, która nie ma wobec niej żadnych praw. Do szału mnie to doprowadza. - Liza twierdzi, że to ją oddamy do adopcji - wyjaśnił gościowi Raley. - Słyszała, jak o tym rozmawialiśmy. Boettiger wziął do ręki pokryty notatkami arkusz papieru i rozprostował go. - Liza oczywiście ma rację. Jest najstarsza. No, a teraz rozejrzyjmy się w sytuacji. Pobraliście się, mając dochody trzy tysiące terrytów rocznie, czyli minimum dla jednego dziecka. To była Liza. Trzy lata później kolejne podwyżki podniosły wasze dochody o dwa tysiące. I to była Penelopa. Następne półtora roku, następne dwa tysiące. Susan. W ubiegłym roku w lutym przejąłeś dział Ganimedesa wraz z pensją dziewięć tysięcy rocznie. Mike. Dzisiaj obniżono ci stopień służbowy i wróciłeś do siedmiu tysięcy, co stanowi przedział maksymalnie trójki dzieci. Czy dobrze nakreśliłem sytuację? - Dobrze - odezwał się gospodarz. "Historia mego dorosłego życia - pomyślał - w kilku zdaniach. Nie obejmuje poronienia, którego Marion o mało co nie miała przy Penny ani tego, jak robot do opieki nad dziećmi miał zwarcie i trzeba było założyć Susie sześć szwów na główce. Ani tego, jak..." - Więc dobrze, Stew, najpierw zbadajmy możliwości podniesienia twojej pensji. Czy któreś z was oczekuje w krótkim czasie znacznego doplywu gotówki, powiedzmy -jakiś spadek czy nieruchomość, która nagle przybierze na wartości? Spojrzeli na siebie. - I moja rodzina, i Stewarta - powoli odrzekła Marion -należy do przedziału trójki-czwórki dzieci. Nie mamy żadnych posiadłości. Poza domem i meblami, i samolotem, mamy tylko trochę rządowych obligacji i mały pakiet akcji So-lar Minerals, które od czasu zakupu niewiele zyskały na wartości. - No, to załatwiliśmy sprawę dochodów. Pozwólcie więc, że zapytam... - Chwileczkę - wybuchnął Raley. - Co to znaczy: załatwiliśmy? Przecież mogę wziąć dodatkową pracę, robić coś w weekendy albo wieczorami na miejscu, w New Hampshire. - Załatwiliśmy, ponieważ licencja na posiadanie dziecka przewiduje dochód z normalnego, trzydziestogodzinnego tygodnia pracy - wyjaśnił cierpliwie prawnik. - Jeśli ojciec musi dodatkowo pracować, aby osiągnąć czy też utrzymać dochody na tym poziomie, dziecko o tyleż mniej go widuje i - posługując się terminologią prawną - "pozbawione jest naturalnego prawa do normalnego dzieciństwa". Pamiętaj, że prawa dziecka są niepodważalne zgodnie z obowiązującym kodeksem. Nie można ich w żaden sposób obejść. Stewart Raley wpatrzył się w niewidoczny punkt. - Możemy emigrować - szepnął cicho. - Na Wenus i na innych koloniach nie ma kontroli urodzeń. - Ty masz trzydzieści osiem lat, Marion trzydzieści dwa. Na Marsie i na Wenus wolą młodszych od was. Nie wspominając o tym, że jesteś pracownikiem umysłowym, a nie technikiem, mechanikiem czy rolnikiem. Mocno wątpię, aby udzielono wam pozaziemskiej wizy pobytowej. Nie, wyczerpaliśmy możliwości wzrostu wynagrodzeń. Zostaje nam Przypadek Specjalny. Czy macie coś, co by się mieściło w tych ramach? Marion dostrzegła deskę ratunku i uczepiła się jej kurczowo. - Chyba jest coś. Kiedy rodziłam Mike'a, musiałam mieć cesarkę. - Hm. - Cleveland Boettiger wyciągnął inny dokument i czytał go przez chwilę. - Według twojej karty zdrowia powodem było ułożenie dziecka w macicy. Nie przeszkodzi to w żadnym razie podczas następnych porodów. Coś jeszcze? Jakieś badania psychiczne Lizy, na przykład, które uniemożliwiają przeniesienie jej w tej chwili do innej rodziny? Pomyślcie. Pomyśleli. Westchnęli. Nic nie było. - Więc dokładnie tak, jak myślałem, Stew. Zdecydowanie kiepsko to wygląda. No cóż, może przynajmniej podpisz to i dołącz do zawiadomienia jutro rano. Jest już wypełnione. - Co to jest? - spytała Marion, spoglądając z niepokojem na podaną im kartkę papieru. - Prośba o odłożenie decyzji. Na podstawie tego, że do tej pory szło ci w pracy wyjątkowo dobrze i dlatego obniżenie pensji jest być może tylko okresowe. Nic to nie da, gdy BPR wyśle do twego biura detektywa, ale zajmie im to trochę czasu. Będziecie mieć dodatkowy miesiąc, żeby postanowić, które dziecko... a kto wie? - może do tego czasu coś się zmieni? Może dostaniesz lepszą pracę na innym wydziale, może awans? - Teraz nie dostanę już pracy gdzie indziej - rzekł ponuro Raley. - Mam szczęście, że tę dostałem, w obecnej sytuacji. A awans nie wchodzi w grę co najmniej przez rok. Na zewnątrz dal się słyszeć zgrzyt lądującego przed ich domem jakiegoś samolotu. - Goście? - zdziwiła się Marion. - Nie spodziewamy się nikogo. Jej mąż pokręcił z dezaprobatą głową. - Goście! Tylko tego nam jeszcze dzisiaj brakowało. Marion, zobacz, kto to jest, i poproś ich, żeby dali nam spokój. Wyszła z saloniku, polecając robotowi, żeby napełnił pustą szklankę Boettigera. Twarz miała wykrzywioną cierpieniem. - Nie rozumiem - wykrzyknął Stewart Raley - dlaczego BPR jest takie sztywne i drobiazgowe przy interpretacji statutów kontroli urodzeń! Nie mogą dać człowiekowi choć trochę swobody? - Dają - przypomniał mu adwokat, starannie układając papiery w teczce. - Przecież ci dają. Po otrzymaniu zezwolenia i poczęciu dziecka wolno ci obniżyć dochód o maksimum dziewięćset terrytów. Każdemu może się zdarzyć. Ale dwa tysiące? Całe dwa tysiące... - To i tak nieuczciwe, do diabła! Żeby mieć dziecko i wychowywać, a tu zabiera ci je jakieś głupie biuro rządu światowego i... - Dobra, Raley, nie udawaj głupka - przerwał mu Boetti-ger ostro. - Jestem twoim adwokatem i będę ci pomagał, na ile mi pozwolą umiejętności zawodowe, ale nie będę tu wysłuchiwał bzdur, w które z pewnością sam nie wierzysz. Albo planowanie rodziny na skalę ogólnoświatową ma sens, albo nie. Albo mamy pewność, że każde dziecko jest chciane, cenione i ma pewne szansę na uczciwe, szczęśliwe życie, albo wracamy do nieodpowiedzialnej wolnoamery-kanki metod kontroli urodzeń z poprzednich stuleci. Obaj wiemy, że rozumne planowanie rodziny znacznie poprawiło warunki życia na ziemi. Druk 36A jest symbolem planowania rodziny, natomiast zawiadomienie o zmniejszeniu dochodów to druga strona tego samego medalu. Nikt rozsądny nie może chcieć jednego, a odrzucać drugie. Raley pochylił głowę i bezradnie rozłożył ręce. - Ja tego nie odrzucam, Cleve. Ja tylko... tylko... - Tylko dla ciebie w tej chwili to jest mało wygodne. Przykro mi z tego powodu, naprawdę mi przykro. Ale z mojej strony wygląda to tak: jeśli klient przychodzi i mówi mi, że niechcący przeleciał samolotem nad obszarem chronionym, to korzystam z całej mojej wiedzy prawniczej i wszystkich zakamarków mego cynicznego umysłu, żeby pomóc mu wywinąć się z jak najmniejszą grzywną. Ale kiedy idzie dalej i zaczyna mi mówić, że przepisy ruchu są do niczego - wtedy tracę cierpliwość i mówię mu, żeby się zamknął. A czymże więcej są ustawy o kontroli urodzeń: serią przepisów, które mają bezkolizyjnie regulować ruch demograficzny ludzkości. Głosy z przedpokoju nagle urwały dotychczas ożywioną rozmowę. Usłyszeli, jak Marion wydaje dziwny dźwięk, coś między jękiem a krzykiem. Jednocześnie zerwali się na równe nogi i pobiegli w tamtą stronę. Znaleźli ją w holu, w towarzystwie Bruce'a Robertsona. Z zamkniętymi oczami wspierała się jedną ręką o ścianę, jakby tylko dzięki temu mogła prosto ustać. - Przepraszam, Stew, że tak ją zedenerwowałem - wyjaśnił szybko ilustrator książek. Twarz miał niezwykle bladą. -Widzisz, chciałbym adoptować Lizę. Frank Tyler powiedział mi, co się dzisiaj stało. - Ty? Ty chcesz... Ale przecież jesteś kawalerem! - Tak, ale za to w przedziale pięciorga dzieci. Mogę zaadoptować Lizę, jeśli dowiodę, że zapewnię jej takie same warunki jak małżeństwo. No i zapewniłbym. Chcę jedynie, aby jej nazwisko prawnie zmieniono na Robertson - nie obchodzi mnie, jakiego będzie używać w szkole czy wśród koleżanek - i zostanie u was, a ja będę płacił na jej utrzymanie. Chyba BPR uzna wasz dom za najlepszy z możliwych. Raley spojrzał pytająco na Boettigera. Prawnik skinął głową. - Tak. Gdy rodzice naturalni proponują polubowne wyjście z sytuacji, działanie administracji sprowadza się do popierania ich. Ale co pan będzie z tego miał, młody człowieku? - Będę miał dziecko - oczywiście oficjalnie - stwierdził Robertson. - Będę mógł o nim opowiadać, chwalić się nim, kiedy inni chwalą się swoimi dziećmi. Już mi obrzydło życie bezdzietnego kawalera. Chcę być KIMŚ. - Ale może kiedyś zechcesz się ożenić - powątpiewał Raley, objąwszy swoją żonę, która odzyskała panowanie nad sobą i tuliła się do niego. - Będziesz chciał się ożenić i mieć własne dzieci. - Niestety, nie - rzekł cicho Bruce Robertson. - Proszę, nie rozpowiadajcie o tym, ale badania wykazały w moich genach skłonności do debilizmu w wyniku porażenia nerwu wzrokowego. Mógłbym poślubić jedynie kobietę niepłodną. Wątpię, żebym kiedykolwiek się ożenił, a już na pewno nie będę miał dzieci. To... to moja jedyna szansa. - Och, kochanie... - Marion zaszlochała ze szczęścia w ramionach Raleya. - Więc wszystko będzie dobrze. Naprawdę będzie dobrze! - Proszę tylko - rysownik ciągnął trochę niepewnie - o przywilej przychodzenia tu od czasu do czasu, żeby, hm, zobaczyć Lizę, zobaczyć, co u niej słychać. - Od czasu do czasu! - ryknął Raley uszczęśliwiony. -Możesz przychodzić co wieczór. W końcu będziesz jakby członkiem rodziny. Co ja mówię, jakby! Ty będziesz członkiem rodziny: człowieku, będziesz należał do rodziny! KONIEC TOMU 13