13885

Szczegóły
Tytuł 13885
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13885 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13885 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13885 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

TED BELL HAWKE Przekład Tomasz Wilusz Tytuł oryginału HAWKE Redaktorzy seni MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna EUGENIUSZ MELECH Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAGDALENA KWIATKOWSKA ELŻBIETA SZELEST Ilustracja na okładce GETTYIMAGES/FLASH PRESS MEDIA Mojej żonie, Page Lee, która pozwoliła mi skraść tak wiele cennych godzin, a przez wszystkie pozostałe dawała mi natchnienie i nadzieję Prolog Siedmioletni chłopiec spał twardo na górnej koi i śnił ostatni szczęśliwy sen w swoim życiu. Widział w nim swojego psa, Łobuza. Urządzili sobie piknik nad brzegiem morza, przy dużym domu dziadka. Łobuz skakał do wody po czerwoną gumową piłkę. Znad morza nadciągały jednak straszne, czarne chmury i jakiś głos kazał chłopcu natychmiast wrócić do domu. Nagle ktoś złapał go za ramię, szepcząc do ucha: „Alex! Alex! Alex!" Tak, ktoś nim trząsł, mówił, żeby się obudził, już, zaraz, choć chłopiec wiedział, że jeszcze jest noc, słyszał fale omywające kadłub jachtu i cichy świst wiatru w takielunku masztu górującego nad pokładem, widział światło księżyca padające przez iluminator na koc. - Wstawaj, Alex, wstawaj! Przewrócił się na bok i otworzył zaspane oczy. W słabym świetle wypełniającym małą kajutę zobaczył ojca, który stał przy koi w starym szarym T-shircie z napisem KRÓLEWSKA MARYNARKA WOJENNA. Na jego ramieniu siedziała czarna papuga Snajper. Ptak, o dziwo, milczał. Ojciec wyglądał tak, jakby czegoś się bał, ale chłopiec pomyślał, że to niemożliwe, bo przecież jego ojciec nie bał się niczego. Był najlepszym, najodważniejszym człowiekiem na świecie. - Już pobudka? - spytał chłopiec. - Niestety tak, mój mały - szepnął ojciec. - Wstawaj, muszę cię gdzieś zaprowadzić. Czekaj, pomogę ci. Ojciec pomógł mu wygrzebać się z pościeli i wejść na drabinkę. Chłopiec w ostatniej chwili chwycił koc, z którym nie rozstawał się prawie od urodzenia, i zszedł na dół. Ojciec jedną ręką podniósł go i wyszedł z nim na ciemny korytarz. Pobiegł w stronę dziobu łodzi. Przez cały czas szeptał mu na ucho: - Wszystko będzie dobrze, musisz tylko schować się na jakiś czas i być bardzo, bardzo cicho. Masz siedzieć jak mysz pod miotłą, dopóki tatuś po ciebie nie przyjdzie, rozumiesz? Ani mru-mru, dobrze? - Dobrze, tato - powiedział chłopiec, choć coraz bardziej się bał. Na końcu długiego korytarza ojciec postawił go na podłodze. - Co się stało? - Nie wiem, ale zaraz sprawdzę - powiedział ojciec, biorąc go za rękę. Chłopiec, ciągle przecierając rąbkiem kocyka zaspane oczy, wszedł za nim do komórki na dziobie. Była mała. Leżały w niej zwoje lin, skrzynki z konserwami i innymi zapasami. W jednej były ciemne butelki „gorzały", jak ojciec nazywał to, co pił na pokładzie co wieczór przed kolacją. W tylnej ścianie znajdowały się drzwi, zawsze zamknięte na klucz. Teraz ojciec otworzył je. - Trzymamy tu zapasowe liny kotwiczne i cumy - szepnął. -I wszystko, co cenne, na przykład srebrną zastawę mamusi. Ale są tu też inne rzeczy, których nie powinien nikt znaleźć. Zaraz pokażę ci jedną z nich. Z małego schowka w kształcie litery V wydobywał się zapach naoliwionego łańcucha i lin. Duża kotwica, wbita w piaszczyste dno małej zatoki, utrzymywała łódź na uwięzi. Znajdowali się w archipelagu wysp Exuma, na południe od Bahamów, i co dzień kotwiczyli w innej zatoce. Ta była najładniejsza ze wszystkich. Ojciec pokazał mu ją na mapie. Kotwicowisko nazywało się Morze Księżycowe. Alex zauważył, że pobliska wyspa ma dziwny kształt. - Wygląda jak stary, zły wilk - powiedział. - Ten, co pożarł trzy świnki. - No to nazwiemy ją Wyspą Złego Wilka - odparł tata. Woda w małej zatoce była ciemnoniebieska; otaczała jąplaża z białym piaskiem. Na końcu plaży rosły palmy, uginające się i szeleszczące na wietrze. Wokół łodzi pływały kolorowe ryby. Alex skoczył do wody, gdy tylko rzucili kotwicę. Ojciec dużo mu opowiadał o rybach. Ostatnio najbardziej podobały się chłopcu takie w czarne i żółte paski i to ich przede wszystkim wypatrywał. Bawili się z ojcem świetnie aż do zmroku; skakali z dziobu, a potem płynęli wokół łodzi do drabinki zwisającej z rufy. Po zachodzie słońca mama wyszła na pokład z dużym, puszystym ręcznikiem i wycierając chłopca poprosiła, żeby wymienił wszystkie ryby, które widział. Było ich tak dużo, że wszystkich nie zapamiętał. Rogatnice. Błazenki. Skalary. Ciekawe, dlaczego tak się nazywały? Kiedy ich dotykał, leciutko kąsały go w palce. Wydawało mu się, że było to bardzo dawno temu. Pochylił się i zajrzał do schowka kotwicznego, teraz zupełnie ciemnego. - Nie boję się, tato - powiedział cicho. - Może wyglądam, jakbym się bał, ale to dlatego, że jestem trochę niewyspany. - Patrzył na ojca z poważną miną. - Wszystko w porządku? Mamusi nic się nie stało? - Nie, skąd - powiedział ojciec. - Widzisz, ona też się schowała, tylko że na rufie. I też siedzi cicho jak mysz pod miotłą. Fajnie, co? - Chyba tak. - No właśnie. Masz w piżamie kieszonkę? Masz, prawda? Doskonale! Ojciec włożył rękę do schowka i zaczął macać po suficie. Wreszcie znalazł, czego szukał, i odwrócił się do syna. - Włóż to do kieszeni i przechowaj dla tatusia, dobrze? Była to mała niebieska koperta ze złożoną kartką w środku. - Co to? - spytał Alex. - Mapa wskazująca miejsce ukrycia pirackiego skarbu! Dlatego dobrze jej pilnuj. A teraz wejdź do schowka i zamknij drzwi na klucz. To taka zabawa. Kiedy wrócę, zapukam trzy razy i wtedy będziesz mógł wyjść. No już, wskakuj. - Będzie fajnie, tatusiu, prawda? - Jeszcze jak. Tu masz klucz. Zamknij drzwi od środka. I nie otwieraj nikomu oprócz tatusia, dobrze? Zapukam trzy razy, nie zapomnisz? Chłopiec wczołgał się do środka, wciągnął za sobą kocyk i wtulił weń brodę. Twarde łańcuchy uciskały go przez cienką piżamę, jego ulubioną, z rysunkami kowbojów i Indian. Nosił ją co noc i nie dawał jej do prania. Teraz to już na pewno się ubrudzi. W schowku było gorąco i niezbyt ładnie pachniało. Żeglowali już prawie dwa tygodnie i chłopiec poznał wszystkie zakamarki łodzi. Dowiedział się, co jak się nazywa. Nowy jacht ojca, „Sea-hawke", odbywał swój dziewiczy rejs na wyspy Exuma. Był prawie tak duży jak stary szkuner dziadka, zacumowany na wyspie Greybeard w Anglii, wspaniała łódź o nazwie „Wędrowiec". - Wszystko gra, mały? - szepnął ojciec przez otwarte drzwi. - Masz jeszcze ten order świętego Jerzego, który mamusia dała ci na urodziny? - Tak jest, kapitanie - powiedział chłopiec, włożył rękę pod piżamę i wyjął order wiszący na złotym łańcuszku. - Oficer dyżurny czeka w schowku kotwicznym na dalsze rozkazy, kapitanie! - Zasalutował. Ojciec uśmiechnął się i pocałował syna w policzek. - Kocham cię, Alex. Nie bój się, tatuś zaraz wróci. Pamiętaj, zapukam trzy razy. - Trzy razy - odparł chłopiec, kiwając głową. - Tak jest, sir! Zauważył, że przed zamknięciem drzwi ojciec wyjął ze schowka coś jeszcze. Pistolet. Ten z czasów wojny, który w domu trzymał w szufladzie szafki nocnej. Pistolet był niebezpieczny i chłopcu nie wolno go było dotykać, choć nieraz ukradkiem go oglądał. - Co się stało, tato? Powiedz mi. - Ze wszystkich sił próbował być dzielny i nie płakać. Pistolet wystraszył go bardziej niż cokolwiek innego. - Snajper usłyszał jakieś dziwne dźwięki na pokładzie, to wszystko. Obudził mnie. Idę to sprawdzić. - Ojciec wytresował Snajpera tak, jak dawniej robili to piraci. Czarna papuga skrzeczała ostrzegawczo, kiedy ktoś się zbliżał. Tata uśmiechnął się i uniósł pistolet. - Patrz, mam broń. Ktokolwiek tam jest, pożałuje, że upatrzył sobie naszą łódź. - Ale kto miałby wejść na naszą łódź w środku nocy? - spytał chłopiec. - Nie wiem - powiedział ojciec z lekkim uśmiechem. I kiedy zamknął drzwi, dodał: - Może to piraci? Alex Hawke otworzył szeroko oczy. - Piraci - powtórzył w ciemnościach. Prawie każdej nocy śnił o nich. -Piraci - szepnął, przekręcając klucz. Schował go do kieszeni piżamy razem z mapą. Piraci bardzo go fascynowali, ale i bał się ich. Przecież byli to źli ludzie, mordercy i rabusie. Jednak lubił wieczorami słuchać opowieści o ich przygodach, przy wtórze wycia wiatru w okapie wielkiego domu nad morzem. Uwielbiał te deszczowe wieczory, kiedy siedział przy trzaskającym ogniu, a dziadek opowiadał mu o krwawych czynach korsarzy. Znał mnóstwo strasznych historii i twierdził, że każda z nich jest prawdziwa. Aleksowi najbardziej podobała się krwawa opowieść o życiu i śmierci ich słynnego przodka, słynnego pirata Blackhawke'a. Usłyszał za drzwiami głośny, metaliczny dźwięk. W drzwiach schowka znajdowały się trzy małe otwory wentylacyjne i Alex przyłożył oko do jednego z nich. Zobaczył ojca, który zarepetował pistolet i zaczął wchodzić po stalowej drabinie prowadzącej do włazu na dziobie jachtu. Po chwili Alex widział już tylko jego bose nogi stojące na środkowym szczeblu. Usłyszał zgrzyt podnoszonego włazu. Światło księżyca wpadło do schowka wraz z chłodnym, nocnym powietrzem. Właz był otwarty. Nogi ojca zniknęły w górze i na chwilę zapadła cisza. Alex odetchnął głęboko i usiadł na kocu. W schowku wciąż było duszno i gorąco; miał nadzieję, że ta zabawa nie potrwa długo. Wymacał jedną z przechowywanych tu kamizelek ratunkowych i położył jąprzy drzwiach, tak, by móc na niej usiąść i wyglądać na zewnątrz. Żadnych piratów. Nic. 10 Jednak Alex miał przeczucie, że zaraz zdarzy się coś złego. Zaczął wyliczać rzeczy, za które powinien dziękować Bogu, tak jak robił co wieczór przed snem. Nauczyła go tego mama. Jego mama była piękna i dobra. A także sławna. Ojciec i dziadek byli emerytowanymi wojskowymi, oficerami wywiadu brytyjskiego. Dziadek odszedł z RAF-u, mając opinię jednego z najlepszych angielskich szpiegów podczas II wojny światowej. Ojciec, po którym Alex otrzymał imię, był komandorem marynarki wojennej, wielkim bohaterem. Chłopcu jednak wydawało się, że jego głównym zajęciem było ściganie bandytów po całym świecie. A teraz bardziej przypominał policjanta. Chyba tropił piratów, bo przecież na pewno wielu wciąż grasowało po morzach. A on sam miał w kieszeni prawdziwą piracką mapę, ukazującą miejsce ukrycia skarbu. To dopiero coś. Nagle z góry dobiegły go jakieś dźwięki - najpierw stłumiony okrzyk w jakimś obcym języku, chyba hiszpańskim, tym, jakim mówiła niania, a potem podniesiony głos ojca. Też mówił po hiszpańsku. Chłopiec z mocno bijącym sercem, przyłożył ucho do drzwi. Znów usłyszał okrzyki po hiszpańsku, a potem głośny łomot na pokładzie nad jego głową, tupot nóg biegnących w stronę dziobu i podniesione głosy tuż za włazem. Przyłożył oko do szpary. Nic. Nagle ojciec wpadł do włazu i runął na podłogę niecałe półtora metra od jego kryjówki. Krew lała się z rany w jego czole! Krzyk uwiązł w gardle chłopca, gdy zobaczył schodzącego po drabinie człowieka. Bose stopy stawiane na kolejnych szczeblach, a potem długie czarne włosy związane w koński ogon. Mężczyzna miał coś na ramieniu... Wytatuowanego robaka? Nie, to pająk, czarny z czerwoną plamą na brzuchu. Alex bał się pająków, od czasu, gdy którejś nocy obudził się i zobaczył pająka idącego mu po twarzy. Jeszcze chwila i wszedłby mu do buzi... Mężczyzna z pająkiem na ramieniu zeskoczył na podłogę i rozejrzał się, oddychając ciężko. Miał długie, ciemne rzęsy, zupełnie jak dziewczyna. - Szukam mapy, senor - powiedział. - Ten skarb należy do mojej rodziny! Każde dziecko na Kubie zna opowieść o tym, jak angielski pirat Blac-khawke ukradł wielki skarb de Herrerasa! I kopnął ojca Aleksa w brzuch, tak mocno, że aż krzyknął on z bólu. - Nie wiem, o czym mówisz, kolego - powiedział, dysząc ciężko. - Zaraz ci wyjaśnię - odparł mężczyzna i kopnął go tak mocno, że Alex usłyszał, jak w piersi taty coś trzasnęło. - Skarb zrabowany przez pirata 11 Blackhawke'a należał do mojego sławnego przodka, admirała Andresa Manso de Herrerasa. W imieniu mojej rodziny żądam jego zwrotu, senor! Intruz stał teraz twarzą do kryjówki chłopca. Był szczupłym, ogorzałym mężczyzną, miał na sobie tylko brudne szorty i złoty kolczyk w uchu. Patrzył ze spokojem na ojca Aleksa i mierzył mu w głowę z pistoletu maszynowego. Tata zgubił gdzieś swój rewolwer. Alex zmusił się, by siedzieć cicho, choć serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. - Donde esta el mapa, tenorHawke? ~ spytał piękniś. ~ Quantos estdn en elbarco? Już miał znów kopnąć ojca, kiedy przez otwarty właz z głośnym skrzekiem wpadł Snajper, rzucił się na niego i szponami rozorał mu policzek. Mężczyzna krzyknął i próbował odpędzić Snajpera, ale ptak nie dawał za wygraną. Ojciec Aleksa przetoczył się w bok, złapał intruza za nogę i szarpnął, przewracając go na podłogę. Wykręcił mu rękę z pistoletem. - Albo rzucisz broń, albo złamię ci nadgarstek, sam zdecyduj, chica -powiedział. Wyglądało na to, że z ojcem wcale nie było tak źle, jak się początkowo wydawało. Z okiem przyciśniętym do szpary, Alex wstrzymał oddech i modlił się tak żarliwie, jak nigdy dotąd. I wtedy pistolet wypalił, nie był to jeden strzał, tylko chyba ze sto, ogłuszające staccato wypełniło ciasne pomieszczenie, kawałki drewna i szkła latały na wszystkie strony. Było tyle dymu, że Alex nawet nie widział, kto właściwie trzyma broń, ale po chwili ojciec zaczął cofać się ku niemu, mierząc do długowłosego mężczyzny, który powoli podnosił się na nogi. Trzymał się za ramię i krew przeciekała mu przez palce, kapiąc na podłogę. Syknął do ojca Aleksa coś po hiszpańsku, ale nie ruszył się z miejsca. Ojciec, w szarym T-shircie przesiąkniętym krwią, oparł się plecami o kryjówkę Aleksa. Oddychał ciężko, głęboko. - Nie ma żadnej cholernej mapy, senor - powiedział, wyciągając rękę, by Snajper mógł na niej usiąść. - Ile razy mam to powtarzać? Nie ma mapy, nie ma skarbu, nic nie ma. Jestem tylko ja, sam na tej starej łodzi, i starałem się dobrze bawić do czasu, aż się zjawiliście. A teraz wynoś się stąd, comprendel Bo rozwalę ci łeb. - Senor, błagam - powiedział napastnik, tym razem dobrym angielskim. - To wszystko wielka pomyłka. Proszę posłuchać. To nie pański jacht był w zeszłym tygodniu na Staniel Cay? Mój brat, Carlitos, mówił, że potomek sławnego pirata Blackhawke'a jest tu, na wyspach Exuma, szuka zaginionego skarbu de Herrerasa i... - Rozumiem. A więc postanowiliście wypalić parę skrętów, wziąć pistolet maszynowy i w środku nocy podpłynąć do łodzi obcego człowieka, w nadziei, że znajdziecie jakąś nieistniejącą mapę, zgadza się? 12 - Ależ nie, senor, ja tylko... - Zamknij się! - Ojciec Aleksa odbezpieczył broń. - Tracisz dużo krwi, kolego. Musisz iść do lekarza. Połóż obie ręce na głowie i odwróć się. Już! Ojciec odsunął się od drzwi i Alex znów zobaczył wnętrze komórki. Przycisnąwszy oko do szpary, poczuł na twarzy coś ciepłego i lepiącego. Krew ojca. Mężczyzna z końskim ogonem szedł w stronę drzwi z rękami na głowie. Nagle zatrzymał się i odwrócił do ojca Aleksa ze złośliwym uśmiechem na twarzy. Snajper zaskrzeczał przeraźliwie i zatrzepotał wielkimi czarnymi skrzydłami. - O Boże, Kitty - powiedział ojciec Aleksa łamiącym się, pełnym bólu głosem. W drzwiach stała matka z dwoma mężczyznami. Pierwszy z nich, wysoki, o łysej głowie błyszczącej od potu, trzymał ją za ramię. Jej długie, blond włosy były posklejane i zmierzwione, jasnoniebieskie oczy pełne łez. Zaciskała porwany szlafrok, a zjej pięknej twarzy wyzierało przerażenie. Drugi mężczyzna, gruby, z wielkim złotym krzyżem na szyi, przyciskał do jej gardła maczetę. Snajper zaskrzeczał i groźnie rozpostarł skrzydła. - Snajper, nie! - powiedział ojciec i ptak uspokoił się. W drugiej ręce grubas trzymał garść migoczących klejnotów. Diamentowe naszyjniki, bransoletki i ozdobę, który mama miała na głowie zeszłego wieczoru. Wyglądała w nim jak królowa elfów. - Witam, senora, piękna lady Hawke - powiedział długowłosy pirat z uśmiechem. Zgiął się w ukłonie. - Chciałbym się przedstawić. Mówią na mnie Arana, ale na imię mam Manso, czyli łagodny. A to moi bracia, Juanito i Carlos. To właśnie mi hermano, Carlitos, podawał pani rum w klubie jachtowym na Staniel Cay. - Si, jestem Carlitos - powiedział gruby młody Kubańczyk do matki Aleksa. - Teraz mnie pamiętasz? Razem świętowaliśmy Nowy Rok! - Mój brat jest tam barmanem, rozumie pani? - powiedział Manso. -Wiele słyszy. Opowiedział mi o pani wspaniałej urodzie. O pani tańcach na kontuarze. No i oczywiście o pani mężu, który szuka zaginionego skarbu Blackhawke'a. Skarbu, senora, który ten angielski pirat ukradł mojemu przodkowi, Andresowi Manso de Herreras, największemu hiszpańskiemu korsarzowi! Opowieść o tym przechodzi w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Podszedł do matki Aleksa i pogładził ją po policzku. - Senora Hawke, będzie pani łaskawa przyłączyć się do naszej małej fiesty? 13 Spomiędzy drżących warg matki wyrwał się cichy szloch. Alex zobaczył jej gniewne niebieskie oczy i blade policzki w świetle księżyca, wciąż sączącym się przez otwarty właz. Z oczami przyciśniętymi do wąskiej szpary widział, jak rozpaczliwie usiłowała powstrzymać łzy. Wyciągnęła rękę do męża. - Tak bardzo mi przykro, Alexander. Tak bardzo, bardzo. Chłopiec poczuł, że i jego oczy pieką od łez. Chciał uciec od tego wszystkiego, odsunąć się jak najdalej od drzwi. Wpełznąć pod łańcuchy. Zanurzyć się w snach. Zobaczyć małą czerwoną piłkę unoszącą się na grzbiecie fali. Ale nie mógł się odwrócić. Wiedział, że jego ojciec toczy desperacki bój o życie jego i matki. Musiał przy nim być, nawet jeśli nie mógł mu pomóc. Gruby Kubańczyk imieniem Carlitos powiedział po hiszpańsku coś, co sprawiło, że matka Aleksa gwałtownym ruchem odwróciła głowę i plunęła mu w twarz. Wytatuowany pirat o przezwisku Arana złapał grubasa za rękę trzymającą maczetę przy gardle matki chłopca. - Nie, Carlitos - powiedział. - Najpierw niech nam pokaże mapę. On tego nie zrobi. Aleją do tego zmuszę, daję słowo. Ale grubas, którego oplutą twarz wykrzywił gniew, nie posłuchał go i powoli przeciągnął ostrzem po napiętej skórze na gardle matki chłopca, pozostawiając cienką czerwoną rysę, z której natychmiast trysnęła krew. - Carlitos! Idioto! - krzyknął długowłosy mężczyzna. Alex odskoczył od drzwi i przeczołgał się po łańcuchach w najdalszy zakamarek. Zacisnął powieki i wcisnął kocyk do ust, by stłumić szloch narastający mu w gardle. Usłyszał ryk wściekłości ojca, a po chwili dziki wrzask Snajpera i krzyki, po hiszpańsku i angielsku; potem jego ojciec zajęczał przeraźliwie i Alex zatkał uszy, by tego nie słyszeć, by nic nie słyszeć. Ostatnim dźwiękiem był odgłos silnego uderzenia w drzwi schowka, tak silnego, że deski wgięły się do wewnątrz. Rybacy z Bahamów znaleźli „Sea-hawke'a" cztery dni później. Dryfował czterdzieści kilometrów od Nassau. Nie miał masztu, a kotwicę zerwał gwałtowny tropikalny sztorm, który poprzedniego dnia przeszedł na północ cieśniną Exuma. Kiedy stwierdzili, że jacht jest opuszczony, kapitan kutra, Burgess McKay, i dwaj członkowie jego załogi weszli na pokład. Szli od rufy w stronę dziobu, wstrząśnięci widokiem zniszczeń, jakich dokonano na pokładzie tego pięknego jachtu. Nic nie uszło dzikiej furii napastników. 14 W pewnej chwili usłyszeli słaby szmer dochodzący od strony dziobu. Powoli ruszyli zejściówką w tamtym kierunku, patrząc z przerażeniem na zniszczone kajuty po obu stronach. Przeszukali cały martwy, dryfujący jacht. Ktoś porąbał siekierą wszystkie piękne mahoniowe meble i pozostałe elementy wyposażenia. W głównej kabinie znaleźli otwarty, pusty sejf. Rabunek na morzu, piractwo, nie było na tych wodach niczym niezwykłym. Na rufie wisiała brytyjska bandera, co czyniło jacht łakomym kąskiem dla wyspiarzy, potomków niewolników, nienawidzących swoich dawnych panów. Z kabiny na dziobie wciąż dochodził dziwny szmer. Początkowo myśleli, że to pracuje jakiś generator. Kiedy jednak tam doszli, przekonali się, że to tylko mucha, która obija się o drzwij-jakby chciała dostać się do środka. Jeden z rybaków odpędził ją. Nacisnęli klamkę. Drzwi otworzyły się. Najpierw zobaczyli pokrytą zakrzepłą krwią maczetę. Potem ciała. Nie mogąc znieść brzęczenia much, smrodu i widoku zachlapanych krwią ścian, czym prędzej uciekli na pokład i zwymiotowali całe śniadanie do morza. Tylko kapitan został na dole. Zdjął koszulę, zasłonił usta i nos, wziął głęboki oddech i wszedł do kajuty. Dwa nagie, zmasakrowane ciała. Kobieta z poderżniętym gardłem i wieloma innymi ranami. Kapitan szybko odwrócił wzrok. Druga ofiara wyglądała jeszcze gorzej. Był to mężczyzna, przybity dwoma sztyletami za dłonie do grodzi dziobowej. Kapitan patrzył na trupa z niedowierzaniem. Ten człowiek został ukrzyżowany. I wypatroszony. Na podłodze było coś jeszcze. Duży czarny ptak o piórach zlepionych krwią. Kapitan zauważył, że jedno z jego skrzydeł lekko się poruszyło. Podniósł go. Ptak był ranny, ale oddychał. Zaskrzeczał słabo. Cofając się na chwiejnych nogach, McKay przeżegnał się. - Matko Boska - wyszeptał. Wypadł na korytarz i oparł się plecami o ścianę. Z trudem łapał powietrze. W małej kabinie było gorąco jak w piecu. Odwrócił się i poszedł na rufę, by zaczerpnąć powietrza i przygotować się do tego, co musiał zrobić. Po dwóch krokach zatrzymał się jednak i zaczął nasłuchiwać. Z kabiny dochodził inny dźwięk, przebijający się przez brzęczenie niezliczonych much. Krótki, świszczący oddech. Ludzki. Tam był żywy człowiek. McKay nabrał w płuca powietrza i raz jeszcze przeszedł przez drzwi, za którymi krył się koszmar. Wydawało się to niemożliwe, ale oddech zdawał się dobywać z ust mężczyzny przybitego do ściany. Podszedł do trupa. Nie, to niemożliwe, by ten człowiek żył. Mimo to wciąż słychać było ten dźwięk. Szybki, płytki oddech. 15 Kapitan McKay zacisnął zęby i ostrożnie położył ranną papugę na podłodze. Wyciągnął sztylety z rąk martwego mężczyzny. Musiał cofnąć się o krok, kiedy ciało osunęło się na podłogę u jego stóp. W zakrwawionej ścianie, na której umarł mężczyzna, znajdowały się małe drzwi z trzema otworami wentylacyjnymi. Były pęknięte, jakby ofiarę rzucono na nie z dużą siłą. Dźwięk dochodził zza nich. McKay przekręcił gałkę. Zamknięte od środka. Rozglądając się gorączkowo, zauważył zakrwawioną maczetę, opartą o ścianę. Złapał ją i wyważył drzwi jej ostrzem. Pochylił się i zajrzał do środka. Jego oczy szybko oswoiły się z ciemnością. Usłyszał cichy, żałosny jęk. Było tam małe dziecko, wciśnięte w dziób łodzi. Nie ruszało się, ale oddychało. Szybko i płytko. Kapitan wcisnął się do schowka i przygarnął dziecko do piersi. To był chłopiec, powtarzający coś w malignie. Kapitan McKay zbliżył ucho do jego ust: „Zapukam trzy razy, zapukam trzy razy, zapukam trzy razy..." Wynosząc go ze schowka, kapitan nie mógł się nadziwić, że chłopiec żyje. Na pewno nie jadł od wielu dni, był odwodniony. I nagle zrozumiał, że to dziecko musiało przez otwory wentylacyjne widzieć zabójstwo rodziców. Wolną ręką zasłonił chłopcu oczy, by nie zobaczył ciał na podłodze. Domyślał się, jak to się stało. Ukrzyżowany mężczyzna ukrył chłopca w schowku. I umarł, zasłaniając drzwi i schowanego za nimi syna. Kapitan poszedł na rufę jachtu i oddał chłopca jednemu ze swych ludzi czekających na pokładzie kutra. Szybko wrócił po rannego ptaka, zabrał go i zamknął górny właz, zasłaniając potworny widok. Kiedy chłopiec był już na pokładzie kutra, wzięli jacht na hol, a kapitan McKay połączył się przez radio z policją w Nassau. Rybacy ze zgrozą myśleli, ile to dziecko musiało przejść. Chłopiec ledwie żył. Modlili się za niego przez całą drogę do portu w Nassau. Kapitan oddał mu swoją koję. Opiekowali się nim na zmianę. Czarna papuga, która szybko doszła do siebie, nie odstępowała go ani na chwilę. Chłopczyk nie mógł wziąć do ust nic oprócz słabej herbaty. Kiedy na chwilę odzyskiwał przytomność, bez przerwy powtarzał te dziwne słowa: „Zapukam trzy razy, zapukam trzy razy, zapukam trzy razy..." Kuter „Misty II" wprowadził jacht do głównego doku w porcie w Nassau, skąd policyjna karetka zabrała małego Aleksa Hawke'a i ciała jego rodziców do szpitala świętego Jerzego. Skontaktowano się z jego dziadkiem mieszkającym w Anglii, który niezwłocznie zwrócił się do sekretarza marynarki z prośbą o sprowadzenie ich do kraju. Przyleciał do Nassau 16 i każdy dzień spędzał przy łóżku Aleksa. Trzymał go za rękę, opowiadając mu o przygodach jego psa, Łobuza, na wyspie Greybeard. Dopiero po kilku tygodniach Alex nabrał dość sił, by odbyć podróż do Anglii. Przez ten czas prowadzący śledztwo policjanci z Nassau zaglądali do szpitala w nadziei, że dowiedzą się, co zaszło na pokładzie „Seahaw-ke'a". Szybko jednak zrozumieli, że chłopiec nic nie pamięta z tych strasznych wydarzeń. Jeden miły policjant przychodził każdego popołudnia. Uśmiechał się ciepło i o nic nie pytał. Zawsze przynosił jakąś nową zabawkę. Wystruganego w drewnie ptaka czy coś kupionego na pchlim targu. Kiedy Alex miał zostać wypisany ze szpitala, sekretarz marynarki z londyńskiej admiralicji wysłał na Bahamy dwóch wysokich rangą oficerów, by towarzyszyli emerytowanemu admirałowi Hawke'owi i jego wnukowi w podróży do kraju. Duży samolot Królewskiej Marynarki Wojennej poleciał z Nassau na Heathrow, tankując po drodze na Bermudach i Maderze. Alex siedział przy dziadku i przez prawie całą drogę spał albo trzymał go za rękę. Wiedział, że jego rodzice są gdzieś z tyłu samolotu. I że stało się im coś złego. Coś strasznego. Ale nie pamiętał, co. Wreszcie wylądowali w Anglii. Wszystko tonęło w gęstej mgle. Jacyś ludzie zabrali jego rodziców w wąskich metalowych skrzyniach nakrytych flagami, które włożyli do długiego, czarnego samochodu. Następnego dnia inne czarne samochody zawiozły ich wszystkich na cmentarz marynarki wojennej. Było bardzo zimno. Żołnierze strzelali z karabinów w powietrze. Kiedy matka i ojciec zniknęli pod ziemią, chłopiec zobaczył, że jego dziadek salutuje. Zrobił więc to samo. Nie mógł już płakać. Chciał wrócić z dziadkiem do domu. Dom stał na najmniejszej z czterech Wysp Normandzkich na kanale La Manche, niedaleko francuskiego wybrzeża. Greybeard Island - Wyspa Szarej Brody, nazwę zawdzięczała gęstym mgłom, które często spowijały tutejsze góry i doliny. Alexander Hawke przestał śnić o piratach, kiedy miał dziewięć lat. Nocami spał spokojnie, a dni wydawały mu się zbyt krótkie. Każdego ranka wstawał o świcie i zbiegał krętymi schodami na brzeg morza. Łobuz zawsze mu towarzyszył. Razem skakali ze skał do zimnej wody kanału. Później chłopiec przesiadywał całymi godzinami na skalistym zboczu i patrzył na morze, wsłuchany w szum wiatru w drzewach nad jego głową. Spędzał długie tygodnie z dziadkiem na pokładzie „Wędrowca". Często żeglowali na pomoc, ku wybrzeżom Anglii, czasem docierali aż do 17 Portsmouth. Chłopiec nauczył się zwijać i refować żagle, wytyczać kurs według gwiazd. A także wypatrywać charakterystycznego łopotania zbyt słabo wybranego grota. W czasie słonecznych dni Alex prowadził łódź przez rozległe pływające pola czerwonego kryla, podziwiając skaczące delfiny i wieloryby, które tam ucztowały. Każdego dnia dowiadywał się czegoś nowego. Dziadek uczył go nazw gwiazd i muszli, ptaków i ryb. Tego, jak wiązać węzły. Jak zakładać przynętę. Jak patroszyć ryby. Jak pisać wiersze. Jak gotować małże i omułki w wodzie morskiej. Jak szyć żagle. Jak poprawnie pisać. Alex próbował nawet nauczyć się sokolnictwa, ale Snajper nie miał ochoty występować w roli sokoła. Dziadek przedstawił mu drzewo genealogiczne tego ptaka. Jego przodkowie byli w tej rodzinie od pokoleń. Pradziad Snajpera należał do pradziada Aleksa Hawke'a, pirata Blackhawke'a, który zawsze chodził z papugą na ramieniu. Alex dowiedział się, że piraci od wieków tak tresowali te zmyślne ptaki, by ostrzegały ich przed napastnikami. Wszystkie papugi Hawke'ów, łącznie ze Snajperem, były tego uczone. Alex Hawke co wieczór odmawiał pacierz, klęcząc przy łóżku. Zawsze prosił o błogosławieństwo dla dziadka oraz dla matki i ojca, którzy byli w niebie. Potem kładł się do dużego łoża z baldachimem. Przez otwarte okno widział gwiazdy błyszczące nad czarną taflą kanału La Manche. I słyszał fale rozbijające się o skały u podnóża domu dziadka. Nad jego łóżkiem wisiał obraz przedstawiający okręt flagowy Nelsona, „Victory", z wielkimi, wydętymi żaglami i łopoczącymi na wietrze banderami. Admirał lord Nelson był drugim po dziadku bohaterem dzieciństwa Aleksa Hawke'a. Poległ w dniu swojego największego triumfu, odnosząc druzgocące zwycięstwo nad flotą francuską pod Trafalgarem. Na gwoździu pod obrazem wisiała bardzo stara mosiężna luneta należąca do jednego z przodków Aleksa, podkomendnego samego Nelsona, kapitana Alexandra Hawke'a. Alex całymi godzinami przesiadywał w oknie sypialni i obserwował ptaki i statki przez wysłużoną lunetę, wyobrażając sobie, że jego słynny imiennik robił kiedyś to samo. Kiedy skończył dwanaście lat, dostał pierwszą w życiu żaglówkę. Małą łódź rybacką, którą znalazł jego dziadek, rozsychającą się na pobliskiej przystani. Chłopiec nie zmienił jej nazwy, „Gin Fizz", choć nie miał pojęcia, co to znaczy. Z biegiem lat wyspa wydawała mu się coraz mniejsza. Marzył o tym, by pewnego dnia zaciągnąć się do marynarki wojennej, jak ojciec w jego wieku. 18 Został przyjęty do Dartmoum, gdzie kiedyś uczył się jego dziadek. Uwielbiał czytać i miał bardzo dobre oceny. Ponieważ bardzo chciał pływać, dziadek szepnął o nim słówko kilku wysoko postawionym oficerom Królewskiej Marynarki Wojennej Został przyjęty do powietrznego korpusu marynarki wojennej. Wkrótce latał już na harrierach, startujących z lotniskowców. Potem przeszedł na myśliwce. Dostał wiele odznaczeń. Kiedy latanie w czasie pokoju przestało mu wystarczać, Alex zaciągnął się do sił specjalnych, znanych jako SBS, będących brytyjskim odpowiednikiem amerykańskich Navy SEALS. Z czasem został ekspertem w dziedzinie wysadzania różnych obiektów w powietrze i cichego zabijania ludzi nożem lub gołymi rękami. Wiedział, że te umiejętności mu się przydadzą. Bo Alex znów śnił o piratach. W końcu w jego żyłach płynęła piracka krew. Rozdział 1 Anglik spojrzał na swoją ponurą twarz w przydymionym lustrze za kontuarem i opróżnił kufel. Już stracił rachubę, ile piw wypił, odkąd wszedł do tego starego, zaniedbanego pubu. Nazywał się The Grapes i był jednym z lepszych lokali w małej dzielnicy uciech w Mayfair, znanej jako Shepherd's Market. W oknach wąskich budynków, stojących przy krętych uliczkach, paliły się słabe różowe światła. Przy podświetlanych guzikach domofonów w ciemnych bramach widniały ręcznie wypisane imiona: Fanny, Cecily, Vera i Bea. Za szybami pojawiały się blade kobiece twarze i zaraz znikały za pospiesznie zaciąganymi zasłonami. Zanim trafił do tego pubu, snuł się bez celu wąskimi ulicami Mayfair, bo po kolacji w rezydencji ambasadora Niemiec postanowił wrócić do domu pieszo. Wyszedł dość wcześnie. Po wypiciu któregoś z kolei kieliszka szampana stwierdził, że jest tu śmiertelnie nudno. Zamierzał pojechać prosto do domu, ale paskudna pogoda tak idealnie pasowała do stanu jego ducha, że odprawił szofera i poszedł pieszo na Belgrave Sąuare. Wilgoć. Zimno. Mgła. Niskie chmury zapowiadające deszcz, śnieg albo jedno i drugie. Parszywie. W sam raz dla niego. W kominku w pubie płonął sztuczny ogień. Siedząc w zamyśleniu przy kontuarze spojrzał na płaski złoty zegarek Patek. Już dawno powinien położyć się spać. Chociaż mógł tej nocy pospać dłużej. Do pierwszej, kiedy to umówił się na lunch w klubie, nie miał nic do roboty. Próbował sobie przypomnieć, z kim właściwie się umówił, ale jakoś mu się to nie udawało. 21 Dni zlewały się ze sobą i gdyby nie ten nieustający tępy ból w sercu, mógłby przysiąc, że umarł już dawno temu. W pubie zrobiło się trochę luźniej, przy kontuarze został już tylko jeden klient, a w ukrytych w mroku boksach obściskiwało się kilkoro młodych turystów. Tym lepiej. Mniej osób gapiło się na niego. Oczywiście wiedział, że się rzuca w oczy. Miał na sobie frak i czarne lakierki. Na kontuarze leżała jego długa czarna peleryna, cylinder i laska ze złotą gałką. Wiedział, że musi dziwnie wyglądać w takim lokalu, ale już dawno przestał się tym przejmować. Dał barmanowi znak, że chce zapłacić, i zamówił definitywnie ostatnie piwo. Wsunął dwadzieścia funtów pod popielniczkę i wrócił do swoich burzliwych myśli. Po części winna była zwyczajna nuda, to, co ci przeklęci Francuzi nazywali ennui. Gnił tak szybko, że nie zdziwiłby się, gdyby któregoś dnia po przebudzeniu zobaczył pleśń na swoich... - Masz ogień, koleś? - usłyszał nagle. Odwrócił się. Było ich trzech. Skórzane kurtki, ogolone głowy, czarne dżinsy, wciśnięte do ciężkich czarnych buciorów. Patrzyli na niego ze złośliwymi uśmieszkami na bladych twarzach. Wyglądali, jak to się mówi, na nabuzowanych. Nawet nie zauważył, jak weszli. - A owszem - odpowiedział i wyjął z kieszeni kamizelki starą złotą zapalniczkę Dunhilla. Pstryknął nią i zapalił papierosa zwisającego z warg szeroko uśmiechniętego skinheada, który patrzył na niego błyszczącymi oczami. Jakiekolwiek brał prochy, zdecydowanie zaczęły już działać. - Dzięki - powiedział chłopak. Kiedyś miał blond włosy, ale te, które mu odrastały, ufarbował na wściekłą zieleń. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł mężczyzna, schował zapalniczkę i zajął się swoim piwem. - Zastanawialiśmy się z kumplami, kim pan jesteś - powiedział gówniarz. - Serio? Zapewniam, że nieciekawy ze mnie facet. - Tak? No bo pomyśleliśmy, czy pan aby nie jest, no wie pan, tym... no... pedziem. - Pedziem? - spytał, odstawił kufel i zwrócił zimne niebieskie oczy na bladą twarz przeciętą szerokim uśmiechem, obnażającym zepsute zęby. - Właśnie. Zasraną parówą - powiedział chłopak, choć coś w oczach mężczyzny sprawiło, że cofnął się o krok. Dwie wypielęgnowane dłonie mocno złapały go za przekłute kolczykami uszy. 22 - Pędzlem? - powiedział mężczyzna i z uśmiechem wykręcił chłopakowi uszy. - Znaczy takim gościem, co to nosi kolczyki i farbuje włosy? Dwaj posępni kumple chłopaka parsknęli śmiechem, a on sam poczerwieniał ze złości. - Miło było was poznać - powiedział Anglik, puszczając czerwone uszy skinheada. Wstał i narzucił pelerynę na ramiona. Założył cylinder, wziął laskę z kości słoniowej i skierował się do wyjścia. - No co? - powiedział zielonowłosy chłopak, stając mu na drodze. - Co „no co"? - odparł elegancki mężczyzna, idealnie naśladując jego akcent. - Coś ty powiedział? Nazwałeś mnie... - Zejdź mi z drogi. Ale już! - No, zmuś mnie, gościu. Dawaj. No, spróbuj. - Z przyjemnością. - Uderzył go kantem dłoni w prawe ramię tak szybko, że chłopak poczuł ból, zanim zobaczył ruch ręki. - Jezu! -jęknął skinhead i zatoczył się do tyłu. Łopatka zwisała mu pod dziwnym kątem. - Złamałeś mi... ten, no... - Obojczyk - pospieszył z wyjaśnieniem Anglik, kiedy chłopak wpadł na stołek barowy i runął na podłogę. Mężczyzna przestąpił nad nim, kierując się w stronę drzwi. - Do widzenia - powiedział, uchylając cylindra, i wyszedł na pustą ulicę. Ani żywej duszy. Było o wiele później, niż mu się wydawało. Na następnym rogu przystanął pod latarnią i zapalił cygaro, uważnie nasłuchując ich kroków. Nie musiał długo czekać. Pozwolił, by zbliżyli się na dwa metry, po czym odwrócił się do nich. Zielonowłosy, z twarzą wykrzywioną gniewem, trzymał się za złamany obojczyk. - A, moi nowi znajomi - powiedział Anglik z uprzejmym uśmiechem. -Czekałem na was. No dobrze. Kto pierwszy? Ty? Ty? A może wszyscy naraz? Zaczekał, aż któryś z nich zrobi jakiś ruch, i dopiero wtedy zaatakował. Jego zmysły wyostrzyły się i, jak zwierzę, rozkoszował się tym uczuciem. Najpierw złamał nosy dwóm chłopakom, po czym zajął się trzecim; jego prawa noga przecięła powietrze i rozległ się cichy trzask pękającej kości strzałkowej, a potem głośniejszy, gdy pękła piszczel. Niestety, zniechęciło to oprychów do dalszej walki, więc mężczyzna odwrócił się i poszedł. Zdjął cylinder i wystawił twarz na uderzenia lodowatych kropel deszczu. Mieszkał na Belgrave Sąuare. Pelham otworzył drzwi, po czym wziął od niego kapelusz i laskę. - Wielkie nieba! - wykrzyknął stary sługa, kiedy jego pan zdjął pelerynę, odsłaniając pochlapaną krwią koszulę. - Co się stało, milordzie? 23 - Rozbity nos - odparł, wchodząc szerokimi schodami na górę. - A właściwie dwa. Po dziesięciu minutach leżał już w łóżku, marząc o Amerykance Victo-rii Sweet, w której zakochał się po uszy. Kilka godzin później obudził go dzwoniący telefon. Z niedowierzaniem spojrzał na zegar na stoliku nocnym. - Cholerny świat - mruknął pod nosem. Podniósł słuchawkę. - Tak? - powiedział, nie siląc się na uprzejmości. Jezu, dopiero za piętnaście piąta. - Cześć - usłyszał gardłowy kobiecy głos, zdecydowanie zbyt wesoły jak na tak wczesną porę. - Dobry Boże - powiedział, ziewając. Głęboko spał i, o ile pamiętał, miał bardzo przyjemny sen. Vicky właśnie rozpinała... - Nie, to nie Bóg. Ale prawie. Nowa sekretarz stanu. To mój pierwszy dzień w pracy! - Wiesz, która tu jest godzina? - Jesteś nie w humorze. - Mogę szczerze powiedzieć, co o tym sądzę? - No, nie gniewaj się. Miałam cudowny dzień. I nie dzwonię, żeby po-flirtować. To poważna sprawa. Anglik, już w pełni przytomny, usiadł i oparł się o duże poduszki u wezgłowia łóżka. Śnieg z deszczem walił w wysokie okna sypialni. Ogień w kominku dogasał i w przestronnej komnacie panował chłód. Podciągnął koc pod brodę, przyciskając słuchawkę policzkiem do ramienia. W Londynie budził się kolejny słotny styczniowy dzień. A on czuł, że całe ciało, wszystkie komórki ma jakieś słabe, zwiotczałe. Wszystko przez tę potworną nudę. Mała szamotanina na ulicy stanowiła miłą rozrywkę, ale było tego za mało. Już zbyt długo czekał na „następne zadanie", jak to eufemistycznie określano. Dlatego słowa „poważna sprawa" sprawiły, że leniwie dotąd płynąca krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. - Poważna sprawa? - Jesteś zawiedziony? Powiedz prawdę. Miałeś nadzieję na seks przez telefon? Słyszałam to w twoim głosie. - Twój głos rzeczywiście brzmi dość... zmysłowo. Jak po papierosach. Myślałem, że rzuciłaś palenie. - Próbuję. Stosuję alternatywną metodę. - To znaczy? - Pierwszego zapalam zaraz po przebudzeniu, a potem przez cały dzień palę tyle, ile się da. 24 - Można i tak. Wspomniałaś o „poważnej sprawie". Słucham. - Z góry uprzedzam, że to nie mój pomysł. Twój kumpel, prezydent, zażądał, żebyśmy się zwrócili do ciebie. Mówię ci o tym na wypadek, gdybyś miał za dużo roboty. - W porządku. - Nie ja cię o to proszę, tylko on. - Nieważne. Roboty mam tyle, co kot napłakał. - Nawet nie wiesz, jak się ucieszą, kiedy usłyszą to w Casa Blanca. - No dobrze. Już się nie gniewam. Jestem rozbudzony. Zwarty i gotowy. Mów. - Wiadomość pochodzi od waszego MI-6. CIA sprawdziła to, sprawa jest poważna. Uzyskali potwierdzenie od schwytanego przywódcy al-Ka-idy, Abu Zubaidy. - Odźwiernego. - Tak. Słyszałeś o czymś takim, jak projekt „Bumerang"? - Hm... Coś kojarzę. Chodzi o jakiś eksperymentalny okręt podwodny. Sowieci budowali prototyp w stoczni w Komsomolsku. Pod koniec zimnej wojny. O ile pamiętam, nie zdążyli go zwodować. Zgadza się? - Tak. Rosjanie nazwali go „Borzoj". Korzystali z wykradzionych nam informacji o technologii Stealth. Sami też to i owo wymyślili. Do tego trzeba dodać metrową powłokę z materiału pochłaniającego fale sonaro-we i radarowe, zaawansowaną technologię ogniw paliwowych i niemal bezszelestny układ napędowy. Okręt wyposażony jest w czterdzieści rakiet SS-N-20. To pociski balistyczne dalekiego zasięgu typu Sturgeon. - Jest wyposażony? W tej chwili? - Tak. - Jezu! - To cholerstwo jest ogromne. Ma kształt bumerangu, stąd ta nazwa. Dwa wyprofilowane kadłuby schodzą się w dziobie, tworząc literę V; w każdym mieści się dwadzieścia silosów. Okręt jest praktycznie niewykrywalny. Kiedy płynie w zanurzeniu, kiosk wciągany jest do kadłuba. - Podwodne latające skrzydło. - Tak. Niewidzialne podwodne latające skrzydło. Przynajmniej trzy razy szybsze od wszystkiego, co mamy my i co mają oni. - Cholerny świat! Naprawdę udało im się ukończyć budowę takiego okrętu? - Dwóch okrętów. - No i co? - Namierzyć możemy tylko jeden. - A co na to nasi nowi najlepsi przyjaciele? 25 - Moskwa twierdzi, że ktoś go ukradł. - Zawsze mieli słabe zabezpieczenia. - Podobno nie wiedzą, gdzie jest. W Departamencie Obrony i u nas uważa się, że jeden z okrętów został sprzedany. Prezydent chce, żebyś dowiedział się, kto go przehandlował. I, co ważniejsze, komu. - Robi się - powiedział Anglik, zerwał się z łóżka i chwycił szlafrok przewieszony przez oparcie krzesła. - Teraz możemy uprawiać seks przez telefon, jeśli chcesz - powiedziała kobieta. - Gdzieżbym śmiał wykorzystywać cię w takiej chwili, skarbie. - Rozumiem, że odmawiasz. Wracaj do łóżka. Dobranoc, kochanie. - Dobranoc. - Kocham cię, Alex. Jednak serce Anglika należało do kogoś innego i nie wiedział, co odpowiedzieć. - Dobranoc - powtórzył cicho i odłożył słuchawkę. Tłumaczył jej, że ich związek się skończył. Że kocha inną. Cokolwiek jednak mówił i bez względu na to, ile razy to powtarzał, jego słowa nie docierały do niej. Wstał, przeciągnął się i powiadomił Pelhama, że dziś zje śniadanie wcześniej niż zwykle. Potem padł na podłogę przy łóżku, zrobił jak co dzień trzydzieści pompek, a następnie resztę ćwiczeń. Z przyjemnie rozgrzanymi mięśniami poszedł wziąć prysznic. Stojąc w strugach gorącej wody, ku swojemu zaskoczeniu zaczął śpiewać na cały głos starą piosenkę Beatlesów Herę Comes the Sun - Nadchodzi słońce. Rozdział 2 Słońce wciąż prażyło jak diabli, kiedy smukła biała motorówka przypłynęła na Staniel Cay. Była dokładnie trzecia po południu. Mężczyzna w nienagannie białym mundurze włączył wsteczny bieg i woda wokół rufy zakotłowała się. Łódź zwolniła i zatrzymała się przy pomoście. Mimo odpływu, zwisająca z pomostu długa drabina sięgała lewej burty. Motorówka lśniła mosiądzem i mocno polakierowanym mahoniem. Wyglądała aż za dobrze, jak na ten odległy zakątek wysp Exuma. Dwaj członkowie załogi, ubrani w identyczne, wykrochmalone białe koszule i szorty, szybko weszli po drabinie na pomost i przywiązali cumy 26 dziobowe, rufowe i szpringowe. Jeden z nich stanął przy drabinie, by pomóc wysiadającym pasażerom motorówki. Drugi, z bronią schowaną tak, by nie zwracała niczyjej uwagi, obrzucił czujnym okiem opuszczone nabrzeże. Upewniwszy się, że wszystko gra, dał znak sternikowi. Sternik zgasił oba silniki i w sennym porcie znów zapanowała cisza. Jedynym dźwiękiem, nie licząc krzyków wirujących na niebie mew i rybitw, był łopot brytyjskiej bandery na rufie motorówki. Na pokładzie byli tylko dwaj pasażerowie, Anglicy. Stali na rufie łodzi i prowadzili przyjacielskąpogawędkę, osłaniając oczy od silnego, karaibskiego słońca. Młodszy z nich, trzydziestokilkuletni mężczyzna, nazywał się Alexander Hawke. Mierzył nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ale był tak szczupły, że wydawał się wyższy. Miał gęste czarne włosy, przenikliwe niebieskie oczy, długi cienki nos i wydatny kanciasty podbródek, który nadawał mu hardy wygląd. Nie minął jeszcze miesiąc od tego ranka, kiedy Hawke dostał telefon z Waszyngtonu. Teraz, w upalne lutowe popołudnie, rozglądał się bacznie po małej przystani. Zwrócił się z uśmiechem do swojego towarzysza, Ambrose'a Congreve'a. - Kręcili tu Operacją Piorun. - Wiedziałeś o tym? - A co to takiego? - Prawda, zapomniałem, że od śmierci Johna Wayne'a bojkotujesz kino. Operacja Piorun to film z serii o Jamesie Bondzie, z Seanem Connerym w roli głównej. Moim zdaniem, najlepszy z wszystkich. Towarzysz Hawke'a był niskim, tęgim mężczyzną po pięćdziesiątce. Miał zwodniczo sentymentalne niebieskie oczy, osadzone w twarzy dziecka, ozdobionej sumiastym wąsem. Odetchnął głęboko i otarł czoło lnianą chusteczką z monogramem. Tylko takie nosił. - Wolę Johna Wayne'a, bo mniej gadał i więcej strzelał. - No tak, ale Bond... - Wybacz, Alex, ale po kiego grzyba smażymy się na słońcu, rozmawiając o bohaterach starych filmów? Ci twoi agenci na pewno już czekają na brzegu. - Przedstawiam lokalny koloryt, to wszystko, inspektorze -powiedział Hawke z uśmiechem. - Zamiast kolorytu wolałbym coś orzeźwiającego do picia. Załatwmy to i już, dobra? - Coś ty taki marudny? Przydałaby ci się drzemka i tyle. - A tam, gadanie! Przydałby mi się - powiedział Congreve - ogromny drink z rumu i owoców albo cysterna bardzo zimnego piwa. - Inspektorze, jak można pić na służbie? 27 - Nie nazwałbym służbą spotkania z dwoma facetami z agencji nieruchomości. - Mówiłem, że sąz agencji nieruchomości? Chyba się przejęzyczyłem. Ambrose tylko pokręcił głową i powiedział: - Ty nigdy się nie przejęzyczasz, Alex. Ambrose Congreve, najstarszy i najbliższy przyjaciel Hawke'a, ku rozpaczy rodziców zaczął karierę w policji od patrolowania ulic Londynu. Studiował łacinę i grekę w Cambridge, a i z językami współczesnymi radził sobie doskonale. Jednak nade wszystko uwielbiał czytać opowieści o rzutkim detektywie, lordzie Peterze Wimseyu, no i oczywiście o błyskotliwym Holmesie. Nie zamierzał uczyć greki. Chciał dokonywać bohaterskich czynów. Nie chciał mieć palców umazanych kredą; wolał być gliną. Wkrótce po podjęciu pracy w policji wykazał się wrodzoną zdolnością do pracy śledczej. Jego niesamowita wręcz umiejętność łączenia ze sobą wydawałoby się nieistotnych szczegółów pomagała mu w rozwiązywaniu kolejnych głośnych spraw. W końcu awansował na stanowisko dyrektora wydziału śledczego New Scotland Yardu. Choć był już na nieoficjalnej emeryturze, wciąż utrzymywał bliskie kontakty ze swoimi byłymi współpracownikami. Mimo to nie znosił, jak się do niego zwracano per „inspektorze" i dlatego właśnie Hawke tak często to robił. - Jedynym powodem, dla którego zgodziłem się towarzyszyć ci na tej wycieczce - powiedział Congreve -jest wizja schłodzonego napoju wyskokowego czekającego na mnie w jakiejś podrzędnej spelunie. Może nawet zamówię jedyny dobry wynalazek twojego wielkiego bohatera - dobrze zmiksowane martini. - Gdybyś miał choć trochę oleju w głowie, Ambrose, to przestałbyś tyle pić i rzuciłbyś tę przeklętą fajkę. Wiesz, Wayne nie zginął od kuli. Nawdy-chał się za dużo niefiltrowanego dymu. Congreve westchnął ciężko i zdjął z głowy starą tweedową czapkę. Przeczesał palcami mocno przerzedzoną strzechę kasztanowych włosów. Cholerny świat, pomyślał, przynajmniej jedna zagadka rozwiązana. Poznał długość i szerokość geograficzną miejsca, w którym zrodziło się powiedzenie „tylko wściekłe psy i Anglicy w południe wychodzą na dwór". Musiało mu zupełnie odbić, skoro przystał na plan Hawke'a. Na tych przeklętych wyspach było gorąco jak w Hadesie. Najprostsze rozwiązanie, jakim byłoby zdjęcie wełnianej muszki czy tweedowej marynarki i kamizelki, nie przyszło mu do głowy. Znany z braku dbałości o swoją garderobę, Ambrose na ogół nie zaprz�