13878
Szczegóły |
Tytuł |
13878 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13878 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13878 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13878 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HERBERT GEORGE WELLS
SKRADZIONE CIAŁO
WYBÓR NOWEL
PRZEKŁAD WITOLDA KINDLERA
WYDAWNICTWO LUDWIKA FISZERA, WARSZAWA
SKRADZIONE CIAŁO
Pan Bessel był jednym z głównych udziałowców firmy „Bessel, Hard Brown”, z Saint
Paul’s Churchyard i od wielu już lat znany był w kołach, interesujących się
zagadnieniami
psychicznemi, jako badacz sumienny i obdarzony szerokim umysłem. Pan Bessel żył
w
celibacie i, zamiast zamieszkiwać na jednem z przedmieść, jak to czyni każdy
porządny
kupiec z City, miał swą siedzibę na Albany, w pobliżu Piccadilly. Roznamiętniały
go
szczególnie zagadnienia przekazywania myśli na odległość oraz możliwości zjaw
ludzi
żywych; w listopadzie 1896 r. zaczął przeto, pospołu z p. Vinceyem ze Staple
Inn, szereg
doświadczeń nad rzekomą możliwością wywołania, jedynie wysiłkiem własnej woli,
zjawy
samego siebie w przestrzeni.
Doświadczenia swe urządzili w sposób następujący: o godzinie zawczasu ustalonej
p.
Bessel winien był się zamknąć w jednym z pokojów swego mieszkania na Albany, zaś
p.
Vincey w swoim gabinecie na Staple Inn; następnie każdy z nich miał skierować,
(w sposób
możliwie stanowczy, myśl swoją w stronę drugiego. P. Bessel, który doszedł do
mistrzostwa
w sztuce autohypnozy, usiłował początkowo, o ile tylko mógł, najprzód się
zahypnotyzować,
a potem przerzucić się, jako „widmo istoty żywej”, poprzez dwumilową niemal
odległość,
dzielącą go od p. Vinceya. Przez kilka wieczorów próby ich nie doprowadziły do
żadnego
zadawalniającego wyniku. Lecz za piątym czy szóstym razem, p. Vincey ujrzał
naprawdę, czy
też wyobraził sobie, że widział zjawę p. Bessela w pokoju. Oświadczył on, że
zjawa, choć
bardzo krótkotrwała, była nader żywa i wyraźna: zdążył zauważyć, że twarz p.
Bessela była
blada, o niespokojnym wyrazie, oraz, że czupryna jego była w nieładzie. Przez
chwilę p.
Vincey, chociaż oczekiwał tego fenomenu, był zbyt zadziwiony, aby przemówić, czy
poruszyć się, i, niemal natychmiast, wydało mu się, że cień rzucił na niego
przez ramię
ukośne spojrzenie i zniknął niepostrzeżenie.
Było umówione, że wszelkie pojawienia się widma będzie się usiłowało
fotografować; lecz
p. Vinceyowi zabrakło należytej przytomności umysłu, by pochwycić aparat,
przygotowany
na stole. Gdy to uczynił, było już zbyt późno. Jednakże ogromnie podniecony
powodzeniem,
zanotował ściśle godzinę i zatrzymał przejeżdżający ,,cab”, aby niezwłocznie
udać się do
Albany, celem powiadomienia p. Bessela o tym wyniku.
Przybywszy na miejsce, ze zdziwieniem zauważył, że zewnętrzne drzwi były
otwarte, a
oświetlone wnętrze mieszkania znajdowało się w niesłychanym nieładzie. Na
podłodze walała
się rozbita butelka od wina szampańskiego; szyjka jej odpadła prawdopodobnie,
potrącając
kałamarz, stojący na biurku, około którego też pozostała. Ośmiokątny stolik, na
którym stała
zwykle statuetka z bronzu i leżało kilkanaście ulubionych książek, został
gwałtownie
wywrócony. Na obiciu ścian znać było ślady palców, poplamionych atramentem,
które,
zdawało się, dokonały tego po prostu dla przyjemności splamienia niepokalanej
dotąd tapety.
Lekka kotara perska została zerwana siłą i rzucona w ogień, gdzie tliła się,
zatruwając
powietrze. Wszędzie panował najdziwniejszy nieład. P. Vincey, który przybył w
przekonaniu,
że znajdzie swego przyjaciela, oczekującego1 go spokojnie w fotelu, z trudnością
wierzył
swym oczom i stał w osłupieniu, zastanawiając się nad niespodzianym widokiem.
I nagle, w niejasnem przeczuciu nieszczęścia, udał się do odźwiernego.
— Gdzie jest p. Bessel? — zapytał. Wszystkie meble w jego pokoju są połamane.
Odźwierny nie odpowiedział nic, lecz udał się niezwłocznie do mieszkania p.
Bessela, aby
stwierdzić, co się dzieje na miejscu.
— Rozumiem teraz! — rzekł, obrzucając spojrzeniem całe pobojowisko. — Nie
wiedziałem o tem. P. Bessel wyszedł. On oszalał.
I zaczął opowiadać, że przed półgodziną, to znaczy w chwili pojawienia się zjawy
p.
Bessela w gabinecie p. Vinceya, lokator jego wypadł na ulicę bez kapelusza, z
włosem
zjeżonym i stracono go z oczu za rogiem Bondi Street.
— …A kiedy mnie mijał, — ciągnął dalej odźwierny, — śmiał się… jakimś
konwulsyjnym śmiechem, miał otwarte usta i błędne oczy… mówię panu, że mnie
przestraszył… niech pan patrzy, ot, tak… I naśladując śmiech pana Bessela,
odźwierny
wykrzywił się okropnie, co bynamniej nie było uspokajającem.
— …Gestykulował, a palce miał skurczone i zaciśnięte… ot, tak. I powtarzał
głuchym i
zdławionym głosem: życie! życie!.,, tylko to słowo: życie!
— No, no, no! — zaczął p. Vincey, — no, no, no! Z osłupienia nie mógł powiedzieć
nic
więcej.
Od odźwiernego odwracał się ku pokojowi, i od pokoju ku odźwiernemu, bardzo
poważnie
zafrasowany. Rozmowa ich nie posunęła się poza przypuszczenie, że prawdopodobnie
p.
Bessel niedługo powróci i wyjaśni, co się z nim zdarzyło.
— Może to był tylko gwałtowny ból zębów, — rzekł odźwierny, — nagły atak szału,
który
ogarnął go od razu i pozbawił rozumu. Mnie samemu, w podobnych chwilach,
zdarzało się
rozbijać rozmaite rzeczy…
Lecz po chwili namysłu dodał:
— Ale, gdyby to było tylko to, dlaczego w takim razie, przechodząc koło mnie,
miałby
krzyczeć: życie! życie!
P. Vincey, podobnie jak on, nie mógł tego wytłumaczyć.
P. Bessel nie powracał; wreszcie, spojrzawszy raz jeszcze zasmuconem okiem na
okropny
nieład, p. Vincey napisał kilka słów na kawałku papieru, pozostawił go w
widocznem miejscu
na biurku i powrócił w bardzo przygnębionym stanie ducha do własnego mieszkania
na Staple
Inn. Sprawa ta wywierała na nim przykre wrażenie; nie wiedział, jak wytłómaczyć
postępowanie p. Bessela. Spróbował czytać, lecz na próżno; wyszedł więc na
miasto z
zamiarem zrobienia krótkiego spaceru, i był tak roztargniony, że o mało nie
wpadł pod
tramwaj na rogu Chancery Lane. W końcu położył się do łóżka przeszło o godzinę
wcześniej,
niż miał we zwyczaju. Przez dłuższy czas nie mógł zasnąć, prześladowany
wspomnieniem
ziejącego niepokojem zamieszania, w jakiem zastał mieszkanie p. Bessela. A kiedy
wreszcie
zasnął nerwowym, nierównym snem, ukazały mu się niemal natychmiast widzenia,
bardzo
wyraźne i wprost zatrważające.
Ujrzał mianowicie p. Bessela, z twarzą bladą i wykrzywioną, gestykulującego na
podobieństwo szaleńca. Niewypowiedziany strach, w pomieszaniu z jakimś błagalnym
wyrazem, malował się na jego twarzy. P. Vinceyowi zdawało się, że słyszy głos
swego
przyjaciela, wzywającego go tonem pełnym rozpaczy, choć wówczas wydało mu się to
złudzeniem. Lecz nawet po obudzeniu zachował bardzo żywe wrażenie tego snu.
Siedział w
ciemnościach, ogarnięty drżeniem, pełen dziwnej, nieokreślonej trwogi przed
nieznanem,
którą sny budzą nawet w najdzielniejszych ludziach, Po dłuższym czasie jednak
otrząsnął się,
obrócił na drugi bok i zasnął, ale ten sam sen powrócił z jeszcze większą
wyrazistością.
Obudził się ponownie już z całkowitą pewnością, że p. Bessel znajduje się w
wielkiem
niebezpieczeństwie i wzywa pomocy. Dalszy sen był już niemożliwym. P. Vincey był
zupełnie przekonanym, że jego przyjacielowi grozi jakieś okropne nieszczęście.
Przez chwilę
usiłował nadaremno zwalczyć to przeczucie, lecz w końcu poddał się jemu. Wbrew
głosowi
rozsądku wstał, zapalił światło, ubrał się i wyszedł na ulice, opustoszałe o tej
porze. Spotkał
jedynie paru policjantów oraz wózki dzienników porannych. Poszedł w kierunku
Vigo Street,
aby się dowiedzieć, czy p. Bessel powrócił.
Nie doszedł tam jednak. Gdy przechodził około Long Acre, jakieś podświadome
wrażenie
skierowało go do Covent Garden, który zaczynał się budzić do swej nocnej
działalności.
Ujrzał przed sobą hale, z dziwacznemi kontrastami żółtego światła oraz czarnego,
ruchliwego
tłumu. Nagle posłyszał krzyki: jakiś osobnik wybiegł z za węgła i zbliżał się
szybko ku
niemu. Poznał natychmiast p. Bessela, lecz p. Bessela zmienionego, z gołą głową,
rozczochranym włosem, zerwanym kołnierzykiem i ściągniętemi ustami, wywijającego
laską,
trzymaną mocno w ręku. Biegł bardzo szybko, zręcznemi krokami i po chwili
znalazł się tuż
obok p. Vinceya.
Bessel! — zakrzyknął Vincey.
Uciekający zdawał się nie poznawać ani swego nazwiska, ani p, Vinceya.
Natomiast,
trzymaną w ręku laską uderzył silnie swego przyjaciela, trafiając go w twarz,
między oczy. P.
Vincey, ogłuszony i zdumiony, zachwiał się, stracił równowagę i zwalił ciężko na
chodnik.
Gdy padał, zdawało mu się, że p. Bessel przeskoczył przez niego i pobiegł dalej.
Kiedy
otworzył oczy, napastnik już zniknął, a w po goni za szaleńcem biegł policjant
oraz kilku
przekupniów i handlarzy.
Przy pomocy kilku przechodniów — gdyż ulica szybko napełniała się ludźmi — p.
Vincey
powstał. W tej chwili otoczyła go grupa ciekawych, oglądając jego ranę.
Kilkanaście głosów
usiłowało go uspokoić co do jego stanu i opowiadało mu o postępkach „szaleńca”,
jak
nazywali p. Bessela. Wpadł om nagle na środek rynku, wyjąc: „życie, życie”,
bijąc na prawo i
na lewo okrwawioną laską, tańcząc i wybuchając śmiechem przy każdem uderzeniu.
Jakiś
młodzieniec i dwie kobiety miały rozbite głowy; poza tem szaleniec złamał rękę
handlarzowi
warzyw i jednem uderzeniem laski zabił jakieś dziecko; postawa jego była tak
groźna i
zdecydowana, że przez pewien czas wszyscy uciekali przed nim w popłochu.
Wreszcie rzucił
się na kramik mleczarski, porwał stamtąd lampę naftową, rzucił ją przez okno do
biura
pocztowego i umknął, śmiejąc się dziko, obaliwszy jednego z policjantów, który
odważył się
stawić mu czoło.
Pierwszym odruchem p. Vinceya było, oczywiście rzucić się również w pogoń za
swoim
przyjacielem, aby, o ile możności, uchronić go przed zemstą rozwścieczonego
tłumu. Ale czuł
się zbyt ociężałym; uderzenie ogłuszyło go napoły i, kiedy wahał się jeszcze,
rozeszła się
wieść, że p. Bessel zdołał ujść przed pościgiem. Początkowo p. Vincey nie chciał
temu
wierzyć; lecz jednogłośność wszystkich opowiadających oraz rychły, uroczysty
powrót
dwóch policjantów z próżnemi rękami, przekonały go. Po kilku pozbawionych
związku
zapytaniach, udał się w stronę Staple Inn, zasłaniając chustką zbolały i
opuchnięty nos.
Był oburzony, zatrwożony i pełen wahania. Wydawało mu się niewątpliwem, że p.
Bessel
dostał nagłego ataku ostrej furji podczas swego doświadczenia nad przekazywaniem
myśli,
lecz ukazanie się jego zjawy, z twarzą pobladłą i smutną, było zagadnieniem
nierozwiązalnem. Męczył się nadaremnie aby znaleźć jakieś wyjaśnienie. Wreszcie
doszedł
do wniosku, że nie tylko umysł p. Bessela, ale i cały porządek rzeczy został
wytrącony z
równowagi. Nie wiedział zupełnie co czynić. Zamknął się starannie w pokoju,
zapalił piecyk
gazowy, i, obawiając się nowych okropnych snów, nie położył się do łóżka, lecz
aż do świtu
siedział, zmieniając kompresy na puchnącym coraz bardziej nosie, lub trzymając
książki
przed oczami i zmuszając się nadaremno do czytania. Przez cały ten czas miał
niezwykłe
wrażenie, że p. Bessel usiłował ciągle do niego przemówić, ale nie chciał się
temu poddawać.
O świcie zmęczenie fizyczne wzięło górę; położył się i nareszcie zasnął, nie
zważając na sny.
Wstał późno, źle wypoczęty, niespokojny i cierpiący poważnie z powodu swej rany.
Dzienniki poranne nie zawierały żadnej wzmianki o szaleństwie p. Bessela;
zdarzyło się to
już zbyt późno w nocy. Niepokój p. Vinceya, podsycany jeszcze przez, gorączkę,
spowodowaną przez ranę, stał się w końcu nie do zniesienia, przeto1, po nowej,
bezpożytecznej wizycie na Albany, p, Vincey udał się na Saint–Paul’s Churchyard,
aby
zobaczyć się z p. Hartem, wspólnikiem p. Bessela i jakoby najlepszym jego
przyjacielem.
Był bardzo zdziwiony, dowiadując się, że p. Hart, chociaż nic nie wiedział o
sprawie, był
również pod wrażeniem takiej samej wizyty, jaka jego zatrwożyła — wizyty p.
Bessela,
bladego, rozczochranego i przy pomocy gestów błagającego o ratunek. Taki
przynajmniej
sens p. Hart uważał za stosowne przypisywać mimice p. Bessela.
— Zamierzałem właśnie wyjść, aby go odwiedzić, kiedy oznajmiono mi pańską
wizytę, —
rzekł p. Hart. — Byłem zupełnie pewny, że zdarzył mu się jakiś wypadek.
W rezultacie narady obaj gentlemani postanowili udać się na Scotland Yard, aby
tam
zasięgnąć wiadomości o zaginionym przyjacielu.
— On w końcu się uspokoi, — zakończył rozmowę p. Hart. — Zbraknie mu sił, aby
dłużej
biec tak szybko.
Ale policja nie zdołała pochwycić p. Bessela ani szalejącego, ani uspokojonego.
Potwierdzono tylko wypadki nocy ubiegłej, które p. Vincey już znał, i dodano do
nich nowe
szczegóły, niektóre nawet o znacznie poważniejszym wybitych witryn sklepowych
wzdłuż
Tottenham Gourt Road, napad na policjanta na Hampstead Road i ohydny zamach na
jakąś
kobietę. Wszystko to zostało dokonane między godz, 12.30 a 1.45 rano, w którym
to
przeciągu czasu policja była jeszcze na śladach szaleńca. Prawdę mówiąc, policja
szła wślad
za nim już od chwili opuszczenia domu, t. j. od godz. 9.30 wieczorem. W
ostatniej godzinie,
mniej więcej od godz. 1–ej, szaleniec włóczył się po całym Londynie, wymykając
się z
zadziwiającą zręcznością wszystkim tym, którzy próbowali go zaaresztować, lub
zatrzymać.
Lecz po godz. 1.45 gdzieś zniknął. Do tej chwili liczba świadków jego szaleństw
była
wprost niezliczona. Całe grupy ludzi widziały go, uciekały przed nim, lub
ścigały go, a
potem, nagle, nie wiedziano już nic więcej. O godz. 1.45 widziano go, biegnącego
po Euston
Road w kierunku Baker Street i wymachującego bidonem z płonącym olejem
rzepakowym;
czasami zatrzymywał się, miotając płomienne bryzgi w otwarte okna parterowe. Ale
żaden z
policjantów, pełniących służbę na Euston Road, poza Muzeum Figur Woskowych, ani
żaden a
tych, którzy stali na posterunku na przyległych ulicach, przez które musiałby
przechodzić,
opuszczając Euston Road, nie zauważył go. Niespodziewanie zniknął. Żaden z jego
późniejszych kroków i postępków nie został wykryty, pomimo najusilniejszych
poszukiwań.
Nowy, nieprzewidziany niepokój zwiększał dotychczasowe udręki p. Vinceya.
Pocieszył
się już bardzo zapewnieniem p. Harta, że ich przyjaciel musi niebawem uśmierzyć
swe
szaleństwo; zapewnienie to uciszyło wszystkie jego wewnętrzne troski.
Lecz każdy nowy fakt zdawał się dorzucać nowe niemożliwości do całości, która i
tak już
przekraczała granice rzeczy dopuszczalnych. P. Vincey doszedł do tego, że począł
się
zastanawiać, czy własna świadomość nie wypłatała mu jakiegoś figla i czy
najmniej doniosły
z tych wypadków mógł się rzeczywiście zdarzyć. Po południu udał się na
poszukiwania p.
Harta, aby pozbyć się nieznośnego brzemienia, jakie obciążało mu umysł. Znalazł
go przy
naradzie ze słynnym detektywem, który podejmował się odszukać zaginionego.
Przez cały ten dzień i całą noc następną p. Be — sel wymykał się najbardziej
energicznym
i nieustającym poszukiwaniom. Ze swej strony p. Vincey nie mógł się pozbyć
wrażenia, że
przyjaciel jego znajdował się poza nim i starał się usilnie zwrócić jego uwagę.
W ciągu nocy
twarz p. Bessela, zalana łzami i pełna trwogi, prześladowała p. Vinceya we śnie.
I przy
każdem pojawieniu się jego, widać było dokoła jakieś inne twarze, niewyraźne,
lecz
złowrogie, które zdawały się go dręczyć.
Nazajutrz, w niedzielę, p. Vincey przypomniał sobie zadziwiające rzeczy, jakie
opowiadano o Mrs. Bullock, — medjum, które podówczas zwracało na siebie uwagę
całego
Londynu. Postanowił udać się do niej o poradę. Zamieszkiwała ona w domu dr.
Wilsona
Pageta, sławnego badacza, i p. Vincey, chociaż nie znał przedtem tego
gentlemana, udał się
do niego natychmiast, z zamiarem odwołania się do jego pomocy. Lecz zaledwie
wspomniał
nazwisko p. Bessela, gdy dr. Paget mu przerwał:
— Wczoraj wieczorem, już przy końcu seansu, — rzekł, — otrzymaliśmy
zawiadomienie.
Wyszedł z pokoju i powrócił z tabliczką, na której kilka słów było napisane
charakterem
wprawdzie niepewnym i drżącym, jednakże niewątpliwie charakterem p. Bessela.
— Jak pan to otrzymał? — zapytał p. Vincey. — Czyżby?…
— Otrzymaliśmy to wczoraj wieczorem, — odparł dr. Paget.
Częstokrotnie przerywany przez p. Vinceya, dr. Paget opowiedział, w jaki sposób
te kilka
słów znalazło się w jego posiadaniu. Podczas seansów, jak się zdaje, mrs.
Bullock zapada w
stan kataleptyczny, w którym oczy jej są dziwnie wywrócone pod powiekami, a
ciało
sztywnieje; zaczyna wówczas szybko mówić, zwykle nieswoim głosem. W tej samej
chwili
ręka, albo nawet obie ręce odzyskują swą władzę, i przy pomocy tabliczek i
ołówków piszą
jednocześnie rzeczy zupełnie niezależne od potoku słów, który nie przestaje
płynąć z jej ust.
Uważana jest ogólnie za medjum daleko ciekawsze od słynnej mrs. Piper. I oto
właśnie tego
rodzaju pismo, nakreślone przez lewą rękę medjum, p. Vincey miał przed sobą
Składało się
ono z ośmiu słów bez związku: „Geor
<=17 — 18 =>
nagle, spostrzegłem, że jestem poza moim ciałem… Widziałem koło siebie mój
kształt
doczesny, w którym mnie już na pewno nie było, ze zwisającemi ramionami i głową
pochyloną ku piersi.
Nic nie może wzruszyć jego pewności co do tego oddzielenia się. Opisuje w sposób
spokojny i banalny nowe wrażenie, jakie odczuwał. Czuł, że stał się
nieuchwytnym, czego się
spodziewał, nie przypuszczał jednak, że mieć będzie taki wielkie rozmiary. Tak
mu się
przynajmniej zdawało,
— Byłem wielkim obłokiem, jeśli tak mogę się wyrazić, zaczepionym o własne
ciało.
Wydało mi się początkowo, że odkryłem jakby większe własne ja, którego świadoma
istota
mego mózgu była tylko drobną cząstką, Ujrzałem Albany, Piccadilly i Regent
Street oraz
domy, bardzo małe, bardzo błyszczące, jak niewielkie miasteczko, oglądane z
balonu. Od
czasu do czasu jakieś kształty nieokreślone, rozciągające się pode mną, jak
smugi dymu
przesłaniały trochę pole widzenia, ale początkowo zwracałem na to mało uwagi. Co
mnie
zadziwiło najwięcej i co mnie dziwi dotychczas, to to, że widziałem wyraźnie
wnętrza
domów, pokoje, mieszkania, równie dokładnie jak ulice. Widziałem ludzi jedzących
obiad i
rozmawiających, grających w bilard, pijących, w restauracjach, hotelach i innych
natłoczonych miejscach rozrywki tego świata. Zdawało mi się, że oglądam wnętrze
szklanego
ula.
Takie są własne słowa p. Bessela, zanotowane kiedy opowiadał mi on swą przygodę.
Nie myśląc już o Vinceyu, zajął się przez chwilę obserwacją. Popychany
ciekawością, jak
mówił, pochylił się i przy pomocy jakoby mglistego ramienia, które posiadał,
spróbował
dotknąć człowieka, przechodzącego przez Vigo Street. Lecz nie mógł tego dopiąć,
chociaż
jego palec zdawał się przeszywać tego człowieka. Coś uniemożliwiało zetknięcie;
lecz trudno
mu opisać ściśle co to było. Porównywał tę przeszkodę do płytki szklanej.
— Miałem wrażenie, — mówił — jakie musi mieć mały kociak, kiedy chce A)tknąć
swego
obrazu w lustrze.
Wielokrotnie, za każdym razem, kiedy słyszałem opowiadanie p. Bessela o jego
przygodzie, posługiwał się on tem porównaniem do płytki szklanej. Jednakże nie
było to
porównanie zupełnie ścisłe, gdyż, jak to czytelnik niebawem zobaczy, istniały
pewne przerwy
w tym oporze na ogół nieprzezwyciężalnym, które umożliwiały ponowne
przekroczenie
przegrody, oddzielającej od świata materjalnego. Ale, rzecz prosta, jest bardzo
trudno wyrazić
w języku codziennego życia podobne, nie mające precedensu wrażenia.
Jedna okoliczność uderzyła p. Bessela od razu i była dlań nieznośną przez cały
czas: była
to cisza otaczającego go środowiska; znajdował się w świecie milczącym.
Początkowo stan umysłu p. Bessela charakteryzował się pozbawionem wzruszenia
zdziwieniem; myśl jego była przede wszystkiem zajęta pytaniem, w jakiem miejscu
mógł się
wtedy znajdować. Był poza swem ciałem — w każdym razie poza ciałem materjalnem —
lecz
to nie było wszystko. Sądzi on, a ja również skłonny jestem podzielać jego
mniemanie, że
znajdował się gdzieś poza przestrzenią taką, jak my ją sobie wyobrażamy. Przez
gwałtowny
wysiłek woli przeszedł do świata, znajdującego się poza naszym światem, świata
niepojętego,
a jednak tak bliskiego i tak dziwnie złączonego z naszym, że wszystkie rzeczy
tej ziemi są
zewnętrznie i wewnętrznie wyraźnie dla tego świata widoczne. Przez dłuższy czas,
jak mu się
zdaje, myśl ta zaprzątała jego umysł, z wykluczeniem wszelkiej innej. Wreszcie
przypomniał
sobie, co było umówione z p, Vinceyem i pomyślał, że niezwykły ten eksperyment
mógł być
tylko początkiem dziwów, mających wyniknąć z ich wzajemnego zobowiązania.
Zwrócił tedy swą myśl ku środkom lokomocji, jakiemi mogło rozporządzać jego nowe
ciało. Z początku nie był zdolnym całkowicie się oderwać od swej powłoki
ziemskiej; jego
mglisty kształt, nowy dlań i dziwny, zakołysał się, sprężył, rozciągnął, zwinął,
skręcił się w
wysiłku, aby się uwolnić, poczem nagle więzy, które go zatrzymywały, zerwały
się. Przez
chwilę wszystko przesłoniły mu jakoby wirujące sferycznie ciemne opary; potem
spowijający
go tuman został rozdarty i p. Bessel ujrzał, jak bezwładne jego ciało pochyliło
się, głowa
zakołysała się z jednego boku na drugi, sam zaś poczuł, iż posuwa się szybko, na
podobieństwo wielkiego obłoku, w jakiejś fantastycznej krainie, w której panował
niewyraźny mrok i pod którą rozciągała się, oglądana jakby z lotu ptaka,
świetlna plama
Londynu.
Niebawem zauważył, że unoszące się dokoła niego opary były zupełnie czem innem;
i
zuchwała radość, jaką odczuwał z tej pierwszej próby, zamieniła się w trwogę,
ujrzał bowiem,
zrazu niewyraźnie, potem coraz dokładniej, że otaczały go ludzkie twarze, że w
każdym
zwoju, każdem skłębieniu tych rzekomych obłoków widniała twarz, i jaka twarz!
Oblicza
przezroczyste, utworzone jakby z dymku, oblicza, podobne do tych, które ukazują
się
śpiącemu i patrzą nań z dziwną a nieznośną stałością w godzinach złych snów.
Oczy złe i
pożądliwe, pełne ciekawości i pragnienia, zmarszczone złowrogo brwi, wykrzywione
wargi…
Niewidoczne niemal ręce chwytały przesuwającego się obok p. Bessela, gdy reszta
korpusu
była tylko ruchomą smugą mroku. Ani jedno słowo, ani jeden dźwięk nie dobywał
się z ust,
które zdawały się krzyczeć. Widma te tłoczyły się dokoła p. Bessela wśród
osłupiającej ciszy;
swobodnie przesuwały się poprzez niejasną mgłę, tworzącą jego ciało i w coraz
większej
liczbie grupowały się dokoła niego. A mglisty p. Bessel, teraz już zdjęty
przerażeniem,
posuwał się w niepokojącej ciszy wśród mnóstwa ruchliwych rąk i ciekawych oczu.
Twarze te były tak nieludzkie, a badawcze spojrzenia i nieokreślone, lecz
drapieżne gesty
tak złowrogie, że p. Besselowi nie przyszło nawet na myśl nawiązywać jakieś
stosunki z temi
ruchomemi kształtami. Były to, jak się zdawało, widma idjotów, istoty o
daremnych
pragnieniach, poronione i pozbawione radości życia; tylko wyrazy ich twarzy i
gesty
świadczyły o ich gorącej żądzy życia, żądzy, która pozostawała jedyną nicią,
łączącą je z
istnieniem.
Należy oddać sprawiedliwość p. Besselowi: pośród rojowiska tych złych duchów
miał
jeszcze dość siły, aby pomyśleć o p. Vinceyu. Zrobił gwałtowny wysiłek woli i
znalazł się,
sam nie wiedząc jak, ponad Staple Inn, gdzie zobaczył swego przyjaciela,
siedzącego przy
kominku, na fotelu; na jego twarzy malował się wyraz skupienia i baczności.
Dokoła p. Vinceya, jak zresztą dokoła wszystkiego co żyje i oddycha, p. Bessel
zauważył
nowe mnóstwo tych niemych i bezsilnych cieni, dyszących żądzą i pragnieniem,
szukających
jakiegokolwiek sposobu przeniknięcia do życia.
Przez chwilę p, Bessel usiłował nadaremnie zwrócić uwagę przyjaciela. Stawał
przed jego
oczyma, poruszał różne przedmioty w pokoju i próbował go dotknąć. Ale p. Vincey
trwał w
nieruchomości i ciągle jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tak bliskiej obecności
przyjaciela.
Dziwna przeszkoda, którą p. Bessel porównywał do płytki szklanej, dzieliła ich
uporczywie.
Wreszcie p. Bessel uczynił rozpaczliwą próbę. Wiemy w jak niezwykły sposób mógł
on
widzieć nie tylko zewnętrzny kształt człowieka tak, jak my go widzimy, lecz
także i jego
wnętrze. Wyciągnął swą mglistą rękę i przesunął, jak mu się zdawało,
nieuchwytne, ciemne
palce poprzez nieuważny mózg przyjaciela.
Wówczas p. Vincey zadrżał nagle, jak człowiek przywołujący rozproszoną uwagę, a
p.
Besselowi wydało się, że w mózgu przyjaciela jakieś małe, ciemno–czerwone ciałko
zaczęło
się rozszerzać i jednocześnie wydawać pewien blask. Po całej tej przygodzie
pokazywano mu
parokrotnie plansze anatomiczne mózgu; i obecnie już wie, że niewielkie to
ciałko jest owym
niepotrzebnym, jak utrzymują lekarze, organem, który nosi nazwę oculus
pinealis*. Gdyż bez
względu na to, jak dziwnem się to wydaje, posiadamy w najgłębszym zakątku mózgu,
gdzie
nie dochodzi żadne światło ziemskie, rodzaj oka. Fakt ten, jak zresztą i cała
anatomja
wewnętrzna mózgu, były w tym czasie całkowicie p. Besselowi nieznane.
Zauważywszy
jednak zmianę wyglądu tego organu, wyciągnął palec i nie zastanawiając się nad
możliwemi
konsekwencjami, dotknął go. W tej samej chwili p. Vincey zadrżał i p. Bessel
zrozumiał, że
został spostrzeżony.
Jednocześnie niemal p. Bessel odczuł, że z ciałem jego wydarzyło się jakieś
nieszczęście.
Wrażenie było tak silne, że zapomniał o p, Vinceyu i opuścił go natychmiast.
Silny wiatr
powiał śród tego świata cieni i wstrząsnął nim: wszystkie niezliczone twarze
podążały za p.
Besselem, jak liście niesione przez zawieruchę. Ale przybył za późno. Ciało
jego, które
pozostawił bezwładnem i nieruchomem, jak prawdziwy trup, dźwignęło się obcemi p.
Besselowi siłą i wolą i powstało, spoglądając błędnemi oczyma i w sposób
nieskoordynowany
poruszając członkami. Przez chwilę p. Bessel patrzył na nie z przerażeniem i
pochylił się ku
niemu; lecz nie pozwoliła na to wspomniana już płytka szklana, poza którą p.
Bessel się
znajdował. Gorączkowo starał się zwalczyć przeszkodę, podczas gdy złe duchy
wykrzywiały
się, śmiały się z niego i drwiły. Miotał się podobnie do ptaka, który
nieostrożnie wleciał do
pokoju i tłukł się o szyby, oddzielające go od swobody, wpadając w coraz większe
rozdrażnienie.
Nagle ciało, które było jego własnem ciałem, puściło się w taniec radosny. P.
Bessel, choć
nie słyszał dźwięków, mógł wnosić, że wydaje okrzyki, poczem ujrzał, że
gwałtowność jego
ruchów wzrosła. Patrząc dalej, widział jak ciało to w radosnym szale istnienia
rozbijało
najulubieńsze jego meble, rozrywało książki, tłukło butelki, pijąc nierozważnie
z
poszczerbionych kieliszków, skacząc i burząc wszystko dokoła. Spoglądał na to
wszystko z
bezsilną rozpaczą. Po raz ostatni jeszcze spróbował zwalczyć nieprzekraczalną
przeszkodę,
poczem, otoczony tłumem podrwiwających nad nim duchów, zawrócił w okropnem
podnieceniu, aby opowiedzieć p. Vinceyowi o wyrządzonej mu krzywdzie.
— Ale umysł p. Vinceya był teraz dla zjaw niedostępnym; i p. Bessel, pozbawiony
ciała,
ścigał go nadaremnie, podczas gdy tamten przebiegał przez Holborn w poszukiwaniu
dorożki.
Przerażony i niezdecydowany p. Bessel udał się w inną stronę i w pobliżu
Burlington Arcade
spotkał swój sprofanowany kształt doczesny, biegnący szybko ulicami z okrzykami
i gestami
szaleńca.
Uważny czytelnik może teraz zrozumieć interpretację, jaką p. Bessel nadał
pierwszej
części tej niezwykłej przygody. Istota, której fantastyczna wycieczka na ulice
Londynu
spowodowała tyle szkód i nieszczęść, przebywała rzeczywiście w ciele p. Bessela,
nie była
jednak p. Besselem. Był to zły duch, należący do tego dziwnego zaświata, do
którego p.
Bessel tak nierozważnie wtargnął. Demon ten pozostawał w ciągu dwudziestu godzin
w
posiadaniu ciała p. Bessela, a przez te same dwadzieścia godzin pozbawione
doczesnej
powłoki ciało astralne p. Bessela błądziło bezradnie w tej niezwykłej krainie
cieniów,
szukając na próżno pomocy.
P. Bessel spędził całe godziny na próbach poruszenia mózgów p. Vinceya i p.
Harta. Jak
nam wiadomo, wysiłki te zdołały ich zaniepokoić. Nie znał on jednakże sposobu,
przy
pomocy którego mógłby zawiadomić swych przyjaciół o położeniu, w jakiem się
znajdował
po drugiej stronie otchłani. Jego bezsilne palce macały daremnie i
bezpożytecznie ich mózgi.
Raz jeden tylko, jak już powiedzieliśmy, zdołał zwrócić p. Vinceya z drogi, aby
go skierować
na miejsce, którędy przechodziło jego skradzione ciało, ale nie mógł mu
wytłumaczyć, co się
z nim zdarzyło: z tego spotkania nie uzyskał żadnej pomocy.
W ciągu tych długich godzin umysł p. Bessela przygniatała pewność, że ciało jego
zostanie
niebawem narażone na śmierć przez szalonego intruza i że będzie zmuszony
pozostać już na
zawsze w krainie cieniów; skutkiem tego cały ten okres czasu wydawał mu się
okropną
agonją. I kiedy tak bezsilnie czynny błądził od jednego do drugiego z
przyjaciół,
nieprzeliczone duchy tego nowego świata tłoczyły się dokoła niego i napełniały
go trwogą.
Obok zaś miotającego się szaleńczo jego ciała, krążyło mnóstwo pożądliwych
lemurów,
spoglądających z zachwytem i zazdrością na szczęśliwego towarzysza, robiącego
tak
wspaniałą karjerę.
Takiem jest, jak się zdaje, życie tych bezcielesnych istot w tym świecie, który
jest cieniem
naszego. Czyhają one stale na sposobność osiedlenia się w jakiemś ciele
śmiertelnem, które
pobudzają wówczas do gwałtów, szaleństw i dzikich namiętności, stają się bodźcem
postępków dziwnych i niewytłumaczonych, P. Bessel nie był jedyną duszą ludzką,
jaka się
wśród nich znalazła. Świadczy o tem fakt, że spotkał jeden, a potem nawet kilka
cieniów
ludzkich, które, prawdopodobnie tak samo jak on, utraciły swe ciało i snuły się
pełne
rozpaczy w tym świecie pośrednim, który nie jest ani życiem, ni śmiercią. Nie
mogły
zwierzyć się ze swej tajemnicy, gdyż ten świat głuchy jest i niemy, a jednak
można było
rozpoznać w nich łudzi, dzięki ich niewyraźnemu ludzkiemu kształtowi oraz dzięki
wyrazowi
smutku, malującemu się na ich obliczach,
P. Bessel nie umiał powiedzieć w jaki sposób dostali się oni do świata cieniów
oraz gdzie
się znajdowały utracone przez nich ciała, czy mieli kiedyś powrócić do ludzi,
czy też mieli
tam pozostać na zawsze, Ani on ani ja nie przypuszczamy, aby miały to być cienie
umarłych.
Dr, Wilson Paget zaś sądzi, że są to całkowicie świadome dusze tych, których na
ziemi
ogarnęło szaleństwo,
W końcu p. Bessel napotkał przypadkowo niewielką grupę tych niemych larw i,
postępując
za niemi, ujrzał pod sobą, w sali wspaniale oświetlonej, czterech czy pięciu
nieruchomych
gentlemanów oraz kobietę dość tęgą, ubraną w jedwabną suknię i siedzącą na
krześle w
dziwacznej pozycji, z odrzuconą w tył głową. Poznał ją, dzięki widywanym
poprzednio
portretom, jako słynne medjum mrs. Bullock. W mózgu śpiącego medjum p, Bessel
zauważył
poszczególne punkty i powierzchnie, które poruszały się i błyszczały, jak
gruczoł
szyszkowaty w mózgu p, Vinceya, Blask ich był bardzo nieregularny; czasami
jaśniał po
prostu niewielki, ruchomy punkcik, Medjum mówiło bez ustanku, pisząc
jednocześnie obiema
rękami. P, Bessel spostrzegł, że otaczające je cienie ludzkie, jak również
mnóstwo duchów ze
świata pośredniego starało się dotknąć świetlanych części; mózgu. Zależnie od
tego, że jeden
owładał jej mózgiem, a drugi zostawał odepchnięty, głos medjum i charakter pisma
zmieniały
się, tak, iż niemal wszystkie słowa wypowiedziane i napisane były poplątane i
niejasne:
czasami był tam urywek zdania, podyktowanego przez jednego z duchów, przerwany
natychmiast przez inny urywek; kiedy indziej znów medjum rozgłaszało szalone
fantazje
duchów o jałowych pożądaniach. Wówczas p, Bessel zrozumiał, że medjum
interpretowało
myśli i pragnienia dotykających go duchów i począł rozpaczliwie walczyć aby się
doń
zbliżyć. Lecz znajdował się w ostatnich szeregach tłumu i tym razem nie zdołał
tego
osiągnąć; wreszcie, pełen niepokoju, poszedł zobaczyć, co przez ten czas stało
się z jego
ciałem.
Długo błądził we wszystkich kierunkach, szukając go na próżno i drżąc przed
możliwością
jego śmierci; wreszcie odnalazł je na dnie rowu przy Baker Street, wijące się z
bólu i
miotające bluźnierstwa. Przy upadku demon złamał nogę, rękę i dwa żebra w ciele
p. Bessela,
Poza tem ogarniała go wściekłość, iż era jego życia była tak krótka, odczuwając
zaś ból,
czynił gwałtowne poruszenia i skręcał się na wszystkie strony.
Wówczas p. Bessel skierował się ze zdwojonym zapałem do sali, gdzie odbywał się
seans
spirytystyczny; natychmiast po przybyciu zauważył, że mężczyźni, otaczający
medjum,
spoglądali na zegarki, tak, jakby posiedzenie miało się ku końcowi. Na ten widok
wiele
cieniów, których wysiłki pozostały bezowocnemi, odeszło z widomemi gestami
rozpaczy.
Lecz myśl, że seans ma się zakończyć, dodała tylko p. Besselowi zapału, i wola
jego walczyła
tak skutecznie przeciwko innym, że zdołał wreszcie owładnąć mózgiem medjum.
Przypadek
sprawił, że właśnie w tej chwili blask jego był bardzo silny i wówczas udało mu
się przesłać
pismo, które Dr. Wilson Paget zachował. Tymczasem inne cienie i chmara
otaczających
medjum lemurów odepchnęły p. Bessela i przed końcem seansu nie mógł już opanować
medjum.
Powrócił więc by czuwać przez długie jeszcze godziny w zagłębieniu rowu, gdzie
ohydny
demon leżał że skradzionem i okaleczonem przez siebie ciałem, skręcając się i
klnąc, płacząc,
jęcząc i zaznajamiając się z cierpieniem. Przed świtem zdarzyło się to, na co
oczekiwał p.
Bessel: mózg jasno zabłysnął, zły demon go opuścił, a p. Bessel znów stał się
władcą ciała, do
którego obawiał się, że już nie powróci. Jednocześnie cisza została przerwana;
p. Bessel
usłyszał odgłosy ruchu ulicznego i głosy ludzkie ponad swoją głową: dziwny
świat, będący
cieniem naszego — świat ponurych i milczących cieni, bezsilnych żądz i
zatraconych widm
ludzkich, — zniknął zupełnie.
Zanim go odnaleziono, p. Bessel pozostawał na dnie rowu około trzech godzin. I
pomimo
cierpienia, spowodowanego ranami, bez względu na brudne i wilgotne miejsce, w
którem
leżał, nie bacząc na łzy, wyciskane przez fizyczne dolegliwości, serce jego było
pełne
radosnej świadomości, że jednak powrócił raz jeszcze do znajomego świata
ludzkiego.
WAKACJE PANA LEDBETTERA.
Przyjaciel mój, p. Ledbetter, jest niewielkim człowieczkiem o okrągłej twarzy.
Naturalna
słodycz1 jego spojrzenia jest całkowicie zatracona na skutek refleksu szkieł
noszonych przez
niego okularów, a głos, głęboki i rozkazujący, drażni ludzi łatwo się
irytujących. Jako
pamiątkę studjów seminaryjnych przyniósł ze sobą aż na zajmowane obecnie
probostwo pełną
ścisłości wymowę oraz jakąś nerwową chęć okazywania się stanowczym i poprawnym
we
wszystkich, mniej czy więcej ważnych, okolicznościach życia. Ma w sobie pewne
namaszczenie kapłańskie, grywa chętnie w szachy, wielu zaś posądza go, że oddaje
się w
tajemnicy czystej matematyce, co jest zajęciem zaszczytnem raczej niż
zajmującem.
Przemówienia jego, zawsze obszerne, roją się od zbytecznych szczegółów. Prawdę
mówiąc,
większość jego znajomych twierdzi, że w obcowaniu jest on .”nudziarzem”,
nazywając rzeczy
po imieniu, niektóre zaś osoby pochlebiały mi nawet dziwiąc się, że mogę znosić
jego
towarzystwo, lecz z drugiej strony, całe grono ludzi nie pojmuje tego, że mógł
on upodobać
sobie kompanję tak nieznośnego i antypatycznego jak ja osobnika. W ogóle
niewielu jest
takich, coby uważali przyjaźń naszą za rzeczywistą i trwałą. Ale to dlatego, że
nikt nie wie,
jakie węzły nas wiążą i jakie miłe wspomnienia łączą mnie, via Jamajkę, z
przeszłością p.
Ledbettera, — przeszłością, co do której objawia on pewien lekki niepokój.
— Nie wiem, cobym zrobił, gdyby to się rozniosło, — zapewnia, i powtarza tonem,
pełnym przekonania. — Doprawdy, nie wiem, cobym zrobił!
Mimo to, sądzę, że ograniczyłby się do zaczerwienienia po same uszy. Ale,
przekonamy
się o tem później. Nie jest to również chwila właściwa do opowiadania o naszem
pierwszem
spotkaniu, gdyż, według ogólnego prawidła, — które zresztą skłonny jestem
naruszać, —
koniec jakiejś przygody winien iść raczej po początku, aniżeli przed nim. Zaś
początek tej
historji wymaga poważnego cofnięcia się wstecz. Mniej więcej dwadzieścia lat
temu.
Przeznaczenie, przez szereg złożonych i osłupiających manewrów, oddało, że tak
powiem, p.
Ledbettera w moje ręce.
W tym czasie mieszkałem na Jamajce, zaś p. Ledbetter był profesorem teologji w
Anglji.
Wówczas już można było poznać w nim tego samego człowieka, co dzisiaj, z tą samą
okrągłością policzków, temiż lub conajmniej identycznemi okularami, i tym samym
wyrazem
nieokreślonego zdziwienia na jego spokojnej twarzy. Wprawdzie był on, kiedy go
ujrzałem, w
stanie nienajlepszym: kołnierzyk jego był zupełnie niepodobnym do tej części
ubrania i, być
może, te okoliczności &tały się niejako pomostem, który pozwolił nam przekroczyć
dzielącą
nas naturalną przepaść. Ale do tego, jak obiecałem, powrócimy później.
Cała sprawa rozpoczyna się w Hithergate–sur–Mer, w tym samym czasie, co wakacje
letnie. Zdecydowany udzielić sobie wypoczynku, którego bardzo potrzebował, p.
Ledbetter
przybył do tej miejscowości, mając za cały bagaż ciemnobronzową, dobrze wypchaną
walizę,
oznaczoną literami F. W. L., nowy słomkowy kapelusz i dwie pary flanelowych
spodni.
Odczuwał zrozumiałą radość, będąc oswobodzonym od lekcyj, gdyż młodzieńcy,
których
nauczał, nie budzili w nim specjalnych sympatyj.
Po obiedzie p. Ledbetter rozpoczął konwersację z jakimś rozmownym panem,
zamieszkałym już poprzednio w pensjonacie, w którym p. Ledbetter zainstalował
się za radą
swej ciotki. Rozmowny ten pan był tam jedynym przedstawicielem płci męskiej W
rozmowie
obaj panowie ubolewali nad całkowitym niemal zanikiem cudownych przygód w naszej
epoce, wspominali o panującej manji ciągłego przenoszenia się z miejsca na
miejsce, o
zniesieniu dystansów dzięki parze i elektryczności, o wulgarności reklamy, o
upodleniu ludzi
przez cywilizację i o wielu innych, analogicznych sprawach.
Rozmowny pan rozprawiał z niezwykłą elokwencją o zaniku odwagi ludzkiej,
spowodowanym przez poczucie bezpieczeństwa, — bezpieczeństwa, nad którem p.
Ledbetter
biadał dość nieopatrznie, wraz z swoim rozmówcą. Z radości nad swą emancypacją i
pragnąc
też, być może, okazać się dobrym kompanem, p. Ledbetter popijał nieco bardziej
obficie, niż
miał we zwyczaju, doskonałą whisky, którą poczęstował go rozmowny towarzysz;
lecz, jak
zapewniał potem z naciskiem, ani przez chwilę nie był podpity.
Okazał się po prostu bardziej gadatliwym, niż zawsze, a zwykła żywość jego sądów
jakby
nieco’ osłabła. Wreszcie, po szeregu panegiryków na cześć dobrych, starych
czasów, tych
„niegdyś” i tych „dawniej”, co na zawsze minęły, wyszedł sam na ulicę, skąpaną w
księżycowej poświacie, i zapuścił się w gęsto zabudowaną willami aleję, ciągnącą
się wzdłuż
skalistego brzegu morskiego.
Postępując opustoszałą aleją, ubolewał jeszcze nad losem, który narzucał mu
życie
pedagoga, tak słabo obfitujące w przygody. Jakże się wlokło to prozaiczne,
bezbarwne, szare
istnienie! I w tem spokojnem, metodycznem życiu, od Nowego Roku do świętego
Sylwestra,
gdzie znaleźć sposobność do wykazania swego bohaterstwa? Z wzrastającą
zazdrością myślał
o pełnych powabu okresach średniowiecza, tak bliskich, a jednak tak odległych, o
ich
wojnach i rozejmach, rycerskich zapasach i turniejach miłosnych, z udziałem
zawadjaków i
kondotjerów, trubadurów i pięknych kasztelanek! Ach! ileż tam było sposobności
do rzucania
zuchwałych wyzwań, śmiałego kryzowania szpad lub gonienia na ostre przeciwko
godnym
siebie rycerzom!
Lecz nagle jakaś wątpliwość, jakaś dziwna wątpliwość wkradła się do jego umysłu
w
chwili, gdy pełne brawury wizje przesłonił mu cień pełnych wilgoci wieżyc o
ponurych
lochach i ciemnicach, gdzie zadawano najsroższe tortury, lub dręczono przez
długie lata w
niewoli… I wątpliwość ta zburzyła od razu piękny budynek, który p. Ledbetter tak
lekkomyślnie wzniósł.
Czy bowiem naprawdę był on tak dzielnym, jak usiłował to sobie wmówić? Czy
rzeczywiście byłby zachwyconym, gdyby tak koleje i telegraf, gaz i
elektryczność, agenci
policji i żandarmi, słowem wszystko, co przyczynia się do zapewnienia
bezpieczeństwa
cywilizowanej jednostki, zniknęło nagle z tego świata?
Niedawny jego rozmówca wyrażał się o zbrodniarzach w słowach pełnych
rozczulenia.
— Ach! włamywacz! — mówił, — oto jedyny prawdziwy poszukiwacz przygód, jaki nam
teraz pozostał! Niech pan się zastanowi nad walką, jaką toczy, jeden przeciwko
wszystkim,
sam jeden przeciwko całej cywilizowanej społeczności?
W młodym profesorze zbudziło się echo tych ubolewań.
— Oczywiście! — odrzekł, — — włamywacze mają jeszcze trochę przyjemności w
życiu.
Tak, teraz już oni tylko jedni. Niech pan pomyśli, jakie wrażenie musi sprawiać
wyłamanie
drzwi.
W tem miejscu zaśmiał się cichym, sardonicznym śmiechem. Znalazłszy się później
sam
na sam ze swemi myślami, starał się porównać jakość swej odwagi z odwagą
zatwardziałego
zbrodniarza i usiłował przeciwstawić kategoryczne zapewnienia zdradzieckim
podejrzeniom,
które walczyły z jego wewnętrzną szczerością.
— Mógłbym zrobić zupełnie to samo, — wmawiał sobie p. Ledbetter. — Właściwie
chodzi tylko o odpowiednią okazję… Tylko ja nie ustąpię tak łatwo moim popędom
zbrodniczym. Moja siła moralna się temu sprzeciwia.
Jednakże, kiedy chełpił się przed sobą własnemi zaletami, ogarniało go coraz
większe
zwątpienie. W tej chwili przechodził właśnie przed dużą posesją, w której dom
mieszkalny
otoczony był ze wszystkich stron cienistym ogrodem. Ponad łatwo dostępnym,
niewysokim
balkonem widać było ciemne wnętrze otwartego okna. P. Ledbetter nie zwrócił na
ten
szczegół specjalnej uwagi, niemniej jednak wspomnienie o tem zasiadło w jego
umyśle, i
uporczywie łączyło się z innemi myślami. Wyobraził sobie, iż wdrapuje się na
balkon i po
omacku, na czworakach, pogrąża się w mrokach tajemniczego mieszkania.
— Phi! Nie odważyłbyś się! — drwił z niego Duch Zwątpienia.
— Moje obowiązki wobec bliźniego zakazują mi tego, — odpowiadała miłość własna
p.
Ledbettera.
Było już koło jedenastej. Żaden szmer, prócz szumu morza, nie dochodził od
miasteczka, i
cały świat zdawał się drzemać śród cichego blasku księżyca. Jedynie mdły promyk,
padający
z oświetlonego okna na zakręcie alei, świadczył o życiu, jeszcze nie uśpionem.
P. Ledbetter zawrócił i podszedł zwolna ku willi z otwartem oknem. Zatrzymawszy
się
przed drewnianą furtką, stanowiącą wejście do ogrodu, stał się przez kilka chwil
niejako
polem bitwy, na którem ścierały się przeciwne sobie motywy.
— Spróbujemy, — szeptało Zwątpienie. — Aby zakończyć z tem nieznośnem
niezdecydowaniem, dowiedź, że jesteś dość odważnym, by wejść do tego domu.
Dokonaj
włamania bez kradzieży. Wszak w tem nie będzie żadnej zbrodni.
P. Ledbetter po cichu pchnął furtkę. Zamknął ją, i wśliznął się w mroczną
gęstwinę zarośli.
— To, co czynię, jest bezsensowne, — podszeptywała profesorowi ostrożność.
— Z góry było wiadomo, że się zlękniesz! — drwiło Zwątpienie.
Serce p. Ledbettera waliło, jak młotem, na pewno jednak nie odczuwał strachu!
Nie! on nie
czuł strachu! Mimo to, pozostał tam bardzo długo, ukryty w mroku,
niezdecydowany.
Oczywistem było, że należało przedostać się na balkon jednym susem, gdyż z alei
widać
go było w całości, w pełnym księżycowym blasku. Zresztą sztachety, po których
pięły się
młode pąki róż, ułatwiały to ogromnie. A tam już, śród gęstych ciemności, obok
kamiennych
wazonów, przybranych kwiatami, można było się przyczaić, aby przez otwarte okno
dokładnie zbadać, co się działo wewnątrz opustoszałego, jak się zdawało, domu.
P. Ledbetter pozostawał w nieruchomości, jakby był z kamienia; lecz w pewnej
chwili
nagła decyzja przeważyła szalę. Skoczył. Porywczemi, konwulsyjnemi ruchami
przedostał się
przez kratę, wdrapał się na poręcz balkonu i zadyszany, drżący, znalazł się pod
osłoną
dobroczynnych ciemności.
Trząsł się cały, brakło mu tchu, a serce waliło jak młotem; nie posiadał się
jednak z
radości. Był gotów krzyczeć z uciechy, że nie odczuwał prawie wcale strachu.
Przez myśl przemknął mu nagle ustęp z „Mefistofelesa” Willsa:
— Zdaje mi się, że kotem jestem gdzieś na dachu! — szepnął.
Ależ ta wycieczka była o wiele ciekawsza, niż mógł przypuszczać! Doprawdy, jakże
pożałowania godnym byli wszyscy ci biedni ludzie, którym była obcą sztuka
włamywacza!
Niema się czego obawiać, bezpieczeństwo jest całkowite! A on zachowywał się
najodważniej
w świecie!
A teraz naprzód ku oknu, aby włamanie stało się zupełnem. Ale czy należało
posuwać swą
śmiałość taki daleko? Sądząc z położenia okna, ponad drzwiami wejściowemi,
musiało ono
wychodzić na korytarz, czy też na klatkę schodową; w mroku zresztą nie widać
było ani
luster, ani nic takiego, coby wskazywało, że tam jest sypialnia i nasuwało myśl,
że może tam
ktoś spać.
P. Ledbetter posunął się naprzód na czworakach, przez chwilę nasłuchiwał pod
oknem,
poczem podniósł głowę i zajrzał do mrocznego wnętrza.
Tuż obok, na trójnogu, niepokojący trochę na pierwszy rzut oka, stał posąg
bronzowy,
naturalnej niemal wielkości. P. Ledbetter pochylił się szybko, lecz po chwili
spojrzał
ponownie w okno. Zobaczył obszerny, słabo oświetlony przedsionek, oraz dalej,
odcinające
się wyraźnie na tle przeciwległego okna, ciemne fałdy stor. Dolna część
szerokich schodów
tonęła w nieprzeniknionym mroku; drugie, węższe schody prowadziły na górne
piętro.
P, Ledbetter rzucił poza siebie bystre spojrzenie: lecz cisza nocna była niczem
niezamącona.