HERBERT GEORGE WELLS SKRADZIONE CIAŁO WYBÓR NOWEL PRZEKŁAD WITOLDA KINDLERA WYDAWNICTWO LUDWIKA FISZERA, WARSZAWA SKRADZIONE CIAŁO Pan Bessel był jednym z głównych udziałowców firmy „Bessel, Hard Brown”, z Saint Paul’s Churchyard i od wielu już lat znany był w kołach, interesujących się zagadnieniami psychicznemi, jako badacz sumienny i obdarzony szerokim umysłem. Pan Bessel żył w celibacie i, zamiast zamieszkiwać na jednem z przedmieść, jak to czyni każdy porządny kupiec z City, miał swą siedzibę na Albany, w pobliżu Piccadilly. Roznamiętniały go szczególnie zagadnienia przekazywania myśli na odległość oraz możliwości zjaw ludzi żywych; w listopadzie 1896 r. zaczął przeto, pospołu z p. Vinceyem ze Staple Inn, szereg doświadczeń nad rzekomą możliwością wywołania, jedynie wysiłkiem własnej woli, zjawy samego siebie w przestrzeni. Doświadczenia swe urządzili w sposób następujący: o godzinie zawczasu ustalonej p. Bessel winien był się zamknąć w jednym z pokojów swego mieszkania na Albany, zaś p. Vincey w swoim gabinecie na Staple Inn; następnie każdy z nich miał skierować, (w sposób możliwie stanowczy, myśl swoją w stronę drugiego. P. Bessel, który doszedł do mistrzostwa w sztuce autohypnozy, usiłował początkowo, o ile tylko mógł, najprzód się zahypnotyzować, a potem przerzucić się, jako „widmo istoty żywej”, poprzez dwumilową niemal odległość, dzielącą go od p. Vinceya. Przez kilka wieczorów próby ich nie doprowadziły do żadnego zadawalniającego wyniku. Lecz za piątym czy szóstym razem, p. Vincey ujrzał naprawdę, czy też wyobraził sobie, że widział zjawę p. Bessela w pokoju. Oświadczył on, że zjawa, choć bardzo krótkotrwała, była nader żywa i wyraźna: zdążył zauważyć, że twarz p. Bessela była blada, o niespokojnym wyrazie, oraz, że czupryna jego była w nieładzie. Przez chwilę p. Vincey, chociaż oczekiwał tego fenomenu, był zbyt zadziwiony, aby przemówić, czy poruszyć się, i, niemal natychmiast, wydało mu się, że cień rzucił na niego przez ramię ukośne spojrzenie i zniknął niepostrzeżenie. Było umówione, że wszelkie pojawienia się widma będzie się usiłowało fotografować; lecz p. Vinceyowi zabrakło należytej przytomności umysłu, by pochwycić aparat, przygotowany na stole. Gdy to uczynił, było już zbyt późno. Jednakże ogromnie podniecony powodzeniem, zanotował ściśle godzinę i zatrzymał przejeżdżający ,,cab”, aby niezwłocznie udać się do Albany, celem powiadomienia p. Bessela o tym wyniku. Przybywszy na miejsce, ze zdziwieniem zauważył, że zewnętrzne drzwi były otwarte, a oświetlone wnętrze mieszkania znajdowało się w niesłychanym nieładzie. Na podłodze walała się rozbita butelka od wina szampańskiego; szyjka jej odpadła prawdopodobnie, potrącając kałamarz, stojący na biurku, około którego też pozostała. Ośmiokątny stolik, na którym stała zwykle statuetka z bronzu i leżało kilkanaście ulubionych książek, został gwałtownie wywrócony. Na obiciu ścian znać było ślady palców, poplamionych atramentem, które, zdawało się, dokonały tego po prostu dla przyjemności splamienia niepokalanej dotąd tapety. Lekka kotara perska została zerwana siłą i rzucona w ogień, gdzie tliła się, zatruwając powietrze. Wszędzie panował najdziwniejszy nieład. P. Vincey, który przybył w przekonaniu, że znajdzie swego przyjaciela, oczekującego1 go spokojnie w fotelu, z trudnością wierzył swym oczom i stał w osłupieniu, zastanawiając się nad niespodzianym widokiem. I nagle, w niejasnem przeczuciu nieszczęścia, udał się do odźwiernego. — Gdzie jest p. Bessel? — zapytał. Wszystkie meble w jego pokoju są połamane. Odźwierny nie odpowiedział nic, lecz udał się niezwłocznie do mieszkania p. Bessela, aby stwierdzić, co się dzieje na miejscu. — Rozumiem teraz! — rzekł, obrzucając spojrzeniem całe pobojowisko. — Nie wiedziałem o tem. P. Bessel wyszedł. On oszalał. I zaczął opowiadać, że przed półgodziną, to znaczy w chwili pojawienia się zjawy p. Bessela w gabinecie p. Vinceya, lokator jego wypadł na ulicę bez kapelusza, z włosem zjeżonym i stracono go z oczu za rogiem Bondi Street. — …A kiedy mnie mijał, — ciągnął dalej odźwierny, — śmiał się… jakimś konwulsyjnym śmiechem, miał otwarte usta i błędne oczy… mówię panu, że mnie przestraszył… niech pan patrzy, ot, tak… I naśladując śmiech pana Bessela, odźwierny wykrzywił się okropnie, co bynamniej nie było uspokajającem. — …Gestykulował, a palce miał skurczone i zaciśnięte… ot, tak. I powtarzał głuchym i zdławionym głosem: życie! życie!.,, tylko to słowo: życie! — No, no, no! — zaczął p. Vincey, — no, no, no! Z osłupienia nie mógł powiedzieć nic więcej. Od odźwiernego odwracał się ku pokojowi, i od pokoju ku odźwiernemu, bardzo poważnie zafrasowany. Rozmowa ich nie posunęła się poza przypuszczenie, że prawdopodobnie p. Bessel niedługo powróci i wyjaśni, co się z nim zdarzyło. — Może to był tylko gwałtowny ból zębów, — rzekł odźwierny, — nagły atak szału, który ogarnął go od razu i pozbawił rozumu. Mnie samemu, w podobnych chwilach, zdarzało się rozbijać rozmaite rzeczy… Lecz po chwili namysłu dodał: — Ale, gdyby to było tylko to, dlaczego w takim razie, przechodząc koło mnie, miałby krzyczeć: życie! życie! P. Vincey, podobnie jak on, nie mógł tego wytłumaczyć. P. Bessel nie powracał; wreszcie, spojrzawszy raz jeszcze zasmuconem okiem na okropny nieład, p. Vincey napisał kilka słów na kawałku papieru, pozostawił go w widocznem miejscu na biurku i powrócił w bardzo przygnębionym stanie ducha do własnego mieszkania na Staple Inn. Sprawa ta wywierała na nim przykre wrażenie; nie wiedział, jak wytłómaczyć postępowanie p. Bessela. Spróbował czytać, lecz na próżno; wyszedł więc na miasto z zamiarem zrobienia krótkiego spaceru, i był tak roztargniony, że o mało nie wpadł pod tramwaj na rogu Chancery Lane. W końcu położył się do łóżka przeszło o godzinę wcześniej, niż miał we zwyczaju. Przez dłuższy czas nie mógł zasnąć, prześladowany wspomnieniem ziejącego niepokojem zamieszania, w jakiem zastał mieszkanie p. Bessela. A kiedy wreszcie zasnął nerwowym, nierównym snem, ukazały mu się niemal natychmiast widzenia, bardzo wyraźne i wprost zatrważające. Ujrzał mianowicie p. Bessela, z twarzą bladą i wykrzywioną, gestykulującego na podobieństwo szaleńca. Niewypowiedziany strach, w pomieszaniu z jakimś błagalnym wyrazem, malował się na jego twarzy. P. Vinceyowi zdawało się, że słyszy głos swego przyjaciela, wzywającego go tonem pełnym rozpaczy, choć wówczas wydało mu się to złudzeniem. Lecz nawet po obudzeniu zachował bardzo żywe wrażenie tego snu. Siedział w ciemnościach, ogarnięty drżeniem, pełen dziwnej, nieokreślonej trwogi przed nieznanem, którą sny budzą nawet w najdzielniejszych ludziach, Po dłuższym czasie jednak otrząsnął się, obrócił na drugi bok i zasnął, ale ten sam sen powrócił z jeszcze większą wyrazistością. Obudził się ponownie już z całkowitą pewnością, że p. Bessel znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie i wzywa pomocy. Dalszy sen był już niemożliwym. P. Vincey był zupełnie przekonanym, że jego przyjacielowi grozi jakieś okropne nieszczęście. Przez chwilę usiłował nadaremno zwalczyć to przeczucie, lecz w końcu poddał się jemu. Wbrew głosowi rozsądku wstał, zapalił światło, ubrał się i wyszedł na ulice, opustoszałe o tej porze. Spotkał jedynie paru policjantów oraz wózki dzienników porannych. Poszedł w kierunku Vigo Street, aby się dowiedzieć, czy p. Bessel powrócił. Nie doszedł tam jednak. Gdy przechodził około Long Acre, jakieś podświadome wrażenie skierowało go do Covent Garden, który zaczynał się budzić do swej nocnej działalności. Ujrzał przed sobą hale, z dziwacznemi kontrastami żółtego światła oraz czarnego, ruchliwego tłumu. Nagle posłyszał krzyki: jakiś osobnik wybiegł z za węgła i zbliżał się szybko ku niemu. Poznał natychmiast p. Bessela, lecz p. Bessela zmienionego, z gołą głową, rozczochranym włosem, zerwanym kołnierzykiem i ściągniętemi ustami, wywijającego laską, trzymaną mocno w ręku. Biegł bardzo szybko, zręcznemi krokami i po chwili znalazł się tuż obok p. Vinceya. Bessel! — zakrzyknął Vincey. Uciekający zdawał się nie poznawać ani swego nazwiska, ani p, Vinceya. Natomiast, trzymaną w ręku laską uderzył silnie swego przyjaciela, trafiając go w twarz, między oczy. P. Vincey, ogłuszony i zdumiony, zachwiał się, stracił równowagę i zwalił ciężko na chodnik. Gdy padał, zdawało mu się, że p. Bessel przeskoczył przez niego i pobiegł dalej. Kiedy otworzył oczy, napastnik już zniknął, a w po goni za szaleńcem biegł policjant oraz kilku przekupniów i handlarzy. Przy pomocy kilku przechodniów — gdyż ulica szybko napełniała się ludźmi — p. Vincey powstał. W tej chwili otoczyła go grupa ciekawych, oglądając jego ranę. Kilkanaście głosów usiłowało go uspokoić co do jego stanu i opowiadało mu o postępkach „szaleńca”, jak nazywali p. Bessela. Wpadł om nagle na środek rynku, wyjąc: „życie, życie”, bijąc na prawo i na lewo okrwawioną laską, tańcząc i wybuchając śmiechem przy każdem uderzeniu. Jakiś młodzieniec i dwie kobiety miały rozbite głowy; poza tem szaleniec złamał rękę handlarzowi warzyw i jednem uderzeniem laski zabił jakieś dziecko; postawa jego była tak groźna i zdecydowana, że przez pewien czas wszyscy uciekali przed nim w popłochu. Wreszcie rzucił się na kramik mleczarski, porwał stamtąd lampę naftową, rzucił ją przez okno do biura pocztowego i umknął, śmiejąc się dziko, obaliwszy jednego z policjantów, który odważył się stawić mu czoło. Pierwszym odruchem p. Vinceya było, oczywiście rzucić się również w pogoń za swoim przyjacielem, aby, o ile możności, uchronić go przed zemstą rozwścieczonego tłumu. Ale czuł się zbyt ociężałym; uderzenie ogłuszyło go napoły i, kiedy wahał się jeszcze, rozeszła się wieść, że p. Bessel zdołał ujść przed pościgiem. Początkowo p. Vincey nie chciał temu wierzyć; lecz jednogłośność wszystkich opowiadających oraz rychły, uroczysty powrót dwóch policjantów z próżnemi rękami, przekonały go. Po kilku pozbawionych związku zapytaniach, udał się w stronę Staple Inn, zasłaniając chustką zbolały i opuchnięty nos. Był oburzony, zatrwożony i pełen wahania. Wydawało mu się niewątpliwem, że p. Bessel dostał nagłego ataku ostrej furji podczas swego doświadczenia nad przekazywaniem myśli, lecz ukazanie się jego zjawy, z twarzą pobladłą i smutną, było zagadnieniem nierozwiązalnem. Męczył się nadaremnie aby znaleźć jakieś wyjaśnienie. Wreszcie doszedł do wniosku, że nie tylko umysł p. Bessela, ale i cały porządek rzeczy został wytrącony z równowagi. Nie wiedział zupełnie co czynić. Zamknął się starannie w pokoju, zapalił piecyk gazowy, i, obawiając się nowych okropnych snów, nie położył się do łóżka, lecz aż do świtu siedział, zmieniając kompresy na puchnącym coraz bardziej nosie, lub trzymając książki przed oczami i zmuszając się nadaremno do czytania. Przez cały ten czas miał niezwykłe wrażenie, że p. Bessel usiłował ciągle do niego przemówić, ale nie chciał się temu poddawać. O świcie zmęczenie fizyczne wzięło górę; położył się i nareszcie zasnął, nie zważając na sny. Wstał późno, źle wypoczęty, niespokojny i cierpiący poważnie z powodu swej rany. Dzienniki poranne nie zawierały żadnej wzmianki o szaleństwie p. Bessela; zdarzyło się to już zbyt późno w nocy. Niepokój p. Vinceya, podsycany jeszcze przez, gorączkę, spowodowaną przez ranę, stał się w końcu nie do zniesienia, przeto1, po nowej, bezpożytecznej wizycie na Albany, p, Vincey udał się na Saint–Paul’s Churchyard, aby zobaczyć się z p. Hartem, wspólnikiem p. Bessela i jakoby najlepszym jego przyjacielem. Był bardzo zdziwiony, dowiadując się, że p. Hart, chociaż nic nie wiedział o sprawie, był również pod wrażeniem takiej samej wizyty, jaka jego zatrwożyła — wizyty p. Bessela, bladego, rozczochranego i przy pomocy gestów błagającego o ratunek. Taki przynajmniej sens p. Hart uważał za stosowne przypisywać mimice p. Bessela. — Zamierzałem właśnie wyjść, aby go odwiedzić, kiedy oznajmiono mi pańską wizytę, — rzekł p. Hart. — Byłem zupełnie pewny, że zdarzył mu się jakiś wypadek. W rezultacie narady obaj gentlemani postanowili udać się na Scotland Yard, aby tam zasięgnąć wiadomości o zaginionym przyjacielu. — On w końcu się uspokoi, — zakończył rozmowę p. Hart. — Zbraknie mu sił, aby dłużej biec tak szybko. Ale policja nie zdołała pochwycić p. Bessela ani szalejącego, ani uspokojonego. Potwierdzono tylko wypadki nocy ubiegłej, które p. Vincey już znał, i dodano do nich nowe szczegóły, niektóre nawet o znacznie poważniejszym wybitych witryn sklepowych wzdłuż Tottenham Gourt Road, napad na policjanta na Hampstead Road i ohydny zamach na jakąś kobietę. Wszystko to zostało dokonane między godz, 12.30 a 1.45 rano, w którym to przeciągu czasu policja była jeszcze na śladach szaleńca. Prawdę mówiąc, policja szła wślad za nim już od chwili opuszczenia domu, t. j. od godz. 9.30 wieczorem. W ostatniej godzinie, mniej więcej od godz. 1–ej, szaleniec włóczył się po całym Londynie, wymykając się z zadziwiającą zręcznością wszystkim tym, którzy próbowali go zaaresztować, lub zatrzymać. Lecz po godz. 1.45 gdzieś zniknął. Do tej chwili liczba świadków jego szaleństw była wprost niezliczona. Całe grupy ludzi widziały go, uciekały przed nim, lub ścigały go, a potem, nagle, nie wiedziano już nic więcej. O godz. 1.45 widziano go, biegnącego po Euston Road w kierunku Baker Street i wymachującego bidonem z płonącym olejem rzepakowym; czasami zatrzymywał się, miotając płomienne bryzgi w otwarte okna parterowe. Ale żaden z policjantów, pełniących służbę na Euston Road, poza Muzeum Figur Woskowych, ani żaden a tych, którzy stali na posterunku na przyległych ulicach, przez które musiałby przechodzić, opuszczając Euston Road, nie zauważył go. Niespodziewanie zniknął. Żaden z jego późniejszych kroków i postępków nie został wykryty, pomimo najusilniejszych poszukiwań. Nowy, nieprzewidziany niepokój zwiększał dotychczasowe udręki p. Vinceya. Pocieszył się już bardzo zapewnieniem p. Harta, że ich przyjaciel musi niebawem uśmierzyć swe szaleństwo; zapewnienie to uciszyło wszystkie jego wewnętrzne troski. Lecz każdy nowy fakt zdawał się dorzucać nowe niemożliwości do całości, która i tak już przekraczała granice rzeczy dopuszczalnych. P. Vincey doszedł do tego, że począł się zastanawiać, czy własna świadomość nie wypłatała mu jakiegoś figla i czy najmniej doniosły z tych wypadków mógł się rzeczywiście zdarzyć. Po południu udał się na poszukiwania p. Harta, aby pozbyć się nieznośnego brzemienia, jakie obciążało mu umysł. Znalazł go przy naradzie ze słynnym detektywem, który podejmował się odszukać zaginionego. Przez cały ten dzień i całą noc następną p. Be — sel wymykał się najbardziej energicznym i nieustającym poszukiwaniom. Ze swej strony p. Vincey nie mógł się pozbyć wrażenia, że przyjaciel jego znajdował się poza nim i starał się usilnie zwrócić jego uwagę. W ciągu nocy twarz p. Bessela, zalana łzami i pełna trwogi, prześladowała p. Vinceya we śnie. I przy każdem pojawieniu się jego, widać było dokoła jakieś inne twarze, niewyraźne, lecz złowrogie, które zdawały się go dręczyć. Nazajutrz, w niedzielę, p. Vincey przypomniał sobie zadziwiające rzeczy, jakie opowiadano o Mrs. Bullock, — medjum, które podówczas zwracało na siebie uwagę całego Londynu. Postanowił udać się do niej o poradę. Zamieszkiwała ona w domu dr. Wilsona Pageta, sławnego badacza, i p. Vincey, chociaż nie znał przedtem tego gentlemana, udał się do niego natychmiast, z zamiarem odwołania się do jego pomocy. Lecz zaledwie wspomniał nazwisko p. Bessela, gdy dr. Paget mu przerwał: — Wczoraj wieczorem, już przy końcu seansu, — rzekł, — otrzymaliśmy zawiadomienie. Wyszedł z pokoju i powrócił z tabliczką, na której kilka słów było napisane charakterem wprawdzie niepewnym i drżącym, jednakże niewątpliwie charakterem p. Bessela. — Jak pan to otrzymał? — zapytał p. Vincey. — Czyżby?… — Otrzymaliśmy to wczoraj wieczorem, — odparł dr. Paget. Częstokrotnie przerywany przez p. Vinceya, dr. Paget opowiedział, w jaki sposób te kilka słów znalazło się w jego posiadaniu. Podczas seansów, jak się zdaje, mrs. Bullock zapada w stan kataleptyczny, w którym oczy jej są dziwnie wywrócone pod powiekami, a ciało sztywnieje; zaczyna wówczas szybko mówić, zwykle nieswoim głosem. W tej samej chwili ręka, albo nawet obie ręce odzyskują swą władzę, i przy pomocy tabliczek i ołówków piszą jednocześnie rzeczy zupełnie niezależne od potoku słów, który nie przestaje płynąć z jej ust. Uważana jest ogólnie za medjum daleko ciekawsze od słynnej mrs. Piper. I oto właśnie tego rodzaju pismo, nakreślone przez lewą rękę medjum, p. Vincey miał przed sobą Składało się ono z ośmiu słów bez związku: „Geor <=17 — 18 => nagle, spostrzegłem, że jestem poza moim ciałem… Widziałem koło siebie mój kształt doczesny, w którym mnie już na pewno nie było, ze zwisającemi ramionami i głową pochyloną ku piersi. Nic nie może wzruszyć jego pewności co do tego oddzielenia się. Opisuje w sposób spokojny i banalny nowe wrażenie, jakie odczuwał. Czuł, że stał się nieuchwytnym, czego się spodziewał, nie przypuszczał jednak, że mieć będzie taki wielkie rozmiary. Tak mu się przynajmniej zdawało, — Byłem wielkim obłokiem, jeśli tak mogę się wyrazić, zaczepionym o własne ciało. Wydało mi się początkowo, że odkryłem jakby większe własne ja, którego świadoma istota mego mózgu była tylko drobną cząstką, Ujrzałem Albany, Piccadilly i Regent Street oraz domy, bardzo małe, bardzo błyszczące, jak niewielkie miasteczko, oglądane z balonu. Od czasu do czasu jakieś kształty nieokreślone, rozciągające się pode mną, jak smugi dymu przesłaniały trochę pole widzenia, ale początkowo zwracałem na to mało uwagi. Co mnie zadziwiło najwięcej i co mnie dziwi dotychczas, to to, że widziałem wyraźnie wnętrza domów, pokoje, mieszkania, równie dokładnie jak ulice. Widziałem ludzi jedzących obiad i rozmawiających, grających w bilard, pijących, w restauracjach, hotelach i innych natłoczonych miejscach rozrywki tego świata. Zdawało mi się, że oglądam wnętrze szklanego ula. Takie są własne słowa p. Bessela, zanotowane kiedy opowiadał mi on swą przygodę. Nie myśląc już o Vinceyu, zajął się przez chwilę obserwacją. Popychany ciekawością, jak mówił, pochylił się i przy pomocy jakoby mglistego ramienia, które posiadał, spróbował dotknąć człowieka, przechodzącego przez Vigo Street. Lecz nie mógł tego dopiąć, chociaż jego palec zdawał się przeszywać tego człowieka. Coś uniemożliwiało zetknięcie; lecz trudno mu opisać ściśle co to było. Porównywał tę przeszkodę do płytki szklanej. — Miałem wrażenie, — mówił — jakie musi mieć mały kociak, kiedy chce A)tknąć swego obrazu w lustrze. Wielokrotnie, za każdym razem, kiedy słyszałem opowiadanie p. Bessela o jego przygodzie, posługiwał się on tem porównaniem do płytki szklanej. Jednakże nie było to porównanie zupełnie ścisłe, gdyż, jak to czytelnik niebawem zobaczy, istniały pewne przerwy w tym oporze na ogół nieprzezwyciężalnym, które umożliwiały ponowne przekroczenie przegrody, oddzielającej od świata materjalnego. Ale, rzecz prosta, jest bardzo trudno wyrazić w języku codziennego życia podobne, nie mające precedensu wrażenia. Jedna okoliczność uderzyła p. Bessela od razu i była dlań nieznośną przez cały czas: była to cisza otaczającego go środowiska; znajdował się w świecie milczącym. Początkowo stan umysłu p. Bessela charakteryzował się pozbawionem wzruszenia zdziwieniem; myśl jego była przede wszystkiem zajęta pytaniem, w jakiem miejscu mógł się wtedy znajdować. Był poza swem ciałem — w każdym razie poza ciałem materjalnem — lecz to nie było wszystko. Sądzi on, a ja również skłonny jestem podzielać jego mniemanie, że znajdował się gdzieś poza przestrzenią taką, jak my ją sobie wyobrażamy. Przez gwałtowny wysiłek woli przeszedł do świata, znajdującego się poza naszym światem, świata niepojętego, a jednak tak bliskiego i tak dziwnie złączonego z naszym, że wszystkie rzeczy tej ziemi są zewnętrznie i wewnętrznie wyraźnie dla tego świata widoczne. Przez dłuższy czas, jak mu się zdaje, myśl ta zaprzątała jego umysł, z wykluczeniem wszelkiej innej. Wreszcie przypomniał sobie, co było umówione z p, Vinceyem i pomyślał, że niezwykły ten eksperyment mógł być tylko początkiem dziwów, mających wyniknąć z ich wzajemnego zobowiązania. Zwrócił tedy swą myśl ku środkom lokomocji, jakiemi mogło rozporządzać jego nowe ciało. Z początku nie był zdolnym całkowicie się oderwać od swej powłoki ziemskiej; jego mglisty kształt, nowy dlań i dziwny, zakołysał się, sprężył, rozciągnął, zwinął, skręcił się w wysiłku, aby się uwolnić, poczem nagle więzy, które go zatrzymywały, zerwały się. Przez chwilę wszystko przesłoniły mu jakoby wirujące sferycznie ciemne opary; potem spowijający go tuman został rozdarty i p. Bessel ujrzał, jak bezwładne jego ciało pochyliło się, głowa zakołysała się z jednego boku na drugi, sam zaś poczuł, iż posuwa się szybko, na podobieństwo wielkiego obłoku, w jakiejś fantastycznej krainie, w której panował niewyraźny mrok i pod którą rozciągała się, oglądana jakby z lotu ptaka, świetlna plama Londynu. Niebawem zauważył, że unoszące się dokoła niego opary były zupełnie czem innem; i zuchwała radość, jaką odczuwał z tej pierwszej próby, zamieniła się w trwogę, ujrzał bowiem, zrazu niewyraźnie, potem coraz dokładniej, że otaczały go ludzkie twarze, że w każdym zwoju, każdem skłębieniu tych rzekomych obłoków widniała twarz, i jaka twarz! Oblicza przezroczyste, utworzone jakby z dymku, oblicza, podobne do tych, które ukazują się śpiącemu i patrzą nań z dziwną a nieznośną stałością w godzinach złych snów. Oczy złe i pożądliwe, pełne ciekawości i pragnienia, zmarszczone złowrogo brwi, wykrzywione wargi… Niewidoczne niemal ręce chwytały przesuwającego się obok p. Bessela, gdy reszta korpusu była tylko ruchomą smugą mroku. Ani jedno słowo, ani jeden dźwięk nie dobywał się z ust, które zdawały się krzyczeć. Widma te tłoczyły się dokoła p. Bessela wśród osłupiającej ciszy; swobodnie przesuwały się poprzez niejasną mgłę, tworzącą jego ciało i w coraz większej liczbie grupowały się dokoła niego. A mglisty p. Bessel, teraz już zdjęty przerażeniem, posuwał się w niepokojącej ciszy wśród mnóstwa ruchliwych rąk i ciekawych oczu. Twarze te były tak nieludzkie, a badawcze spojrzenia i nieokreślone, lecz drapieżne gesty tak złowrogie, że p. Besselowi nie przyszło nawet na myśl nawiązywać jakieś stosunki z temi ruchomemi kształtami. Były to, jak się zdawało, widma idjotów, istoty o daremnych pragnieniach, poronione i pozbawione radości życia; tylko wyrazy ich twarzy i gesty świadczyły o ich gorącej żądzy życia, żądzy, która pozostawała jedyną nicią, łączącą je z istnieniem. Należy oddać sprawiedliwość p. Besselowi: pośród rojowiska tych złych duchów miał jeszcze dość siły, aby pomyśleć o p. Vinceyu. Zrobił gwałtowny wysiłek woli i znalazł się, sam nie wiedząc jak, ponad Staple Inn, gdzie zobaczył swego przyjaciela, siedzącego przy kominku, na fotelu; na jego twarzy malował się wyraz skupienia i baczności. Dokoła p. Vinceya, jak zresztą dokoła wszystkiego co żyje i oddycha, p. Bessel zauważył nowe mnóstwo tych niemych i bezsilnych cieni, dyszących żądzą i pragnieniem, szukających jakiegokolwiek sposobu przeniknięcia do życia. Przez chwilę p, Bessel usiłował nadaremnie zwrócić uwagę przyjaciela. Stawał przed jego oczyma, poruszał różne przedmioty w pokoju i próbował go dotknąć. Ale p. Vincey trwał w nieruchomości i ciągle jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tak bliskiej obecności przyjaciela. Dziwna przeszkoda, którą p. Bessel porównywał do płytki szklanej, dzieliła ich uporczywie. Wreszcie p. Bessel uczynił rozpaczliwą próbę. Wiemy w jak niezwykły sposób mógł on widzieć nie tylko zewnętrzny kształt człowieka tak, jak my go widzimy, lecz także i jego wnętrze. Wyciągnął swą mglistą rękę i przesunął, jak mu się zdawało, nieuchwytne, ciemne palce poprzez nieuważny mózg przyjaciela. Wówczas p. Vincey zadrżał nagle, jak człowiek przywołujący rozproszoną uwagę, a p. Besselowi wydało się, że w mózgu przyjaciela jakieś małe, ciemno–czerwone ciałko zaczęło się rozszerzać i jednocześnie wydawać pewien blask. Po całej tej przygodzie pokazywano mu parokrotnie plansze anatomiczne mózgu; i obecnie już wie, że niewielkie to ciałko jest owym niepotrzebnym, jak utrzymują lekarze, organem, który nosi nazwę oculus pinealis*. Gdyż bez względu na to, jak dziwnem się to wydaje, posiadamy w najgłębszym zakątku mózgu, gdzie nie dochodzi żadne światło ziemskie, rodzaj oka. Fakt ten, jak zresztą i cała anatomja wewnętrzna mózgu, były w tym czasie całkowicie p. Besselowi nieznane. Zauważywszy jednak zmianę wyglądu tego organu, wyciągnął palec i nie zastanawiając się nad możliwemi konsekwencjami, dotknął go. W tej samej chwili p. Vincey zadrżał i p. Bessel zrozumiał, że został spostrzeżony. Jednocześnie niemal p. Bessel odczuł, że z ciałem jego wydarzyło się jakieś nieszczęście. Wrażenie było tak silne, że zapomniał o p, Vinceyu i opuścił go natychmiast. Silny wiatr powiał śród tego świata cieni i wstrząsnął nim: wszystkie niezliczone twarze podążały za p. Besselem, jak liście niesione przez zawieruchę. Ale przybył za późno. Ciało jego, które pozostawił bezwładnem i nieruchomem, jak prawdziwy trup, dźwignęło się obcemi p. Besselowi siłą i wolą i powstało, spoglądając błędnemi oczyma i w sposób nieskoordynowany poruszając członkami. Przez chwilę p. Bessel patrzył na nie z przerażeniem i pochylił się ku niemu; lecz nie pozwoliła na to wspomniana już płytka szklana, poza którą p. Bessel się znajdował. Gorączkowo starał się zwalczyć przeszkodę, podczas gdy złe duchy wykrzywiały się, śmiały się z niego i drwiły. Miotał się podobnie do ptaka, który nieostrożnie wleciał do pokoju i tłukł się o szyby, oddzielające go od swobody, wpadając w coraz większe rozdrażnienie. Nagle ciało, które było jego własnem ciałem, puściło się w taniec radosny. P. Bessel, choć nie słyszał dźwięków, mógł wnosić, że wydaje okrzyki, poczem ujrzał, że gwałtowność jego ruchów wzrosła. Patrząc dalej, widział jak ciało to w radosnym szale istnienia rozbijało najulubieńsze jego meble, rozrywało książki, tłukło butelki, pijąc nierozważnie z poszczerbionych kieliszków, skacząc i burząc wszystko dokoła. Spoglądał na to wszystko z bezsilną rozpaczą. Po raz ostatni jeszcze spróbował zwalczyć nieprzekraczalną przeszkodę, poczem, otoczony tłumem podrwiwających nad nim duchów, zawrócił w okropnem podnieceniu, aby opowiedzieć p. Vinceyowi o wyrządzonej mu krzywdzie. — Ale umysł p. Vinceya był teraz dla zjaw niedostępnym; i p. Bessel, pozbawiony ciała, ścigał go nadaremnie, podczas gdy tamten przebiegał przez Holborn w poszukiwaniu dorożki. Przerażony i niezdecydowany p. Bessel udał się w inną stronę i w pobliżu Burlington Arcade spotkał swój sprofanowany kształt doczesny, biegnący szybko ulicami z okrzykami i gestami szaleńca. Uważny czytelnik może teraz zrozumieć interpretację, jaką p. Bessel nadał pierwszej części tej niezwykłej przygody. Istota, której fantastyczna wycieczka na ulice Londynu spowodowała tyle szkód i nieszczęść, przebywała rzeczywiście w ciele p. Bessela, nie była jednak p. Besselem. Był to zły duch, należący do tego dziwnego zaświata, do którego p. Bessel tak nierozważnie wtargnął. Demon ten pozostawał w ciągu dwudziestu godzin w posiadaniu ciała p. Bessela, a przez te same dwadzieścia godzin pozbawione doczesnej powłoki ciało astralne p. Bessela błądziło bezradnie w tej niezwykłej krainie cieniów, szukając na próżno pomocy. P. Bessel spędził całe godziny na próbach poruszenia mózgów p. Vinceya i p. Harta. Jak nam wiadomo, wysiłki te zdołały ich zaniepokoić. Nie znał on jednakże sposobu, przy pomocy którego mógłby zawiadomić swych przyjaciół o położeniu, w jakiem się znajdował po drugiej stronie otchłani. Jego bezsilne palce macały daremnie i bezpożytecznie ich mózgi. Raz jeden tylko, jak już powiedzieliśmy, zdołał zwrócić p. Vinceya z drogi, aby go skierować na miejsce, którędy przechodziło jego skradzione ciało, ale nie mógł mu wytłumaczyć, co się z nim zdarzyło: z tego spotkania nie uzyskał żadnej pomocy. W ciągu tych długich godzin umysł p. Bessela przygniatała pewność, że ciało jego zostanie niebawem narażone na śmierć przez szalonego intruza i że będzie zmuszony pozostać już na zawsze w krainie cieniów; skutkiem tego cały ten okres czasu wydawał mu się okropną agonją. I kiedy tak bezsilnie czynny błądził od jednego do drugiego z przyjaciół, nieprzeliczone duchy tego nowego świata tłoczyły się dokoła niego i napełniały go trwogą. Obok zaś miotającego się szaleńczo jego ciała, krążyło mnóstwo pożądliwych lemurów, spoglądających z zachwytem i zazdrością na szczęśliwego towarzysza, robiącego tak wspaniałą karjerę. Takiem jest, jak się zdaje, życie tych bezcielesnych istot w tym świecie, który jest cieniem naszego. Czyhają one stale na sposobność osiedlenia się w jakiemś ciele śmiertelnem, które pobudzają wówczas do gwałtów, szaleństw i dzikich namiętności, stają się bodźcem postępków dziwnych i niewytłumaczonych, P. Bessel nie był jedyną duszą ludzką, jaka się wśród nich znalazła. Świadczy o tem fakt, że spotkał jeden, a potem nawet kilka cieniów ludzkich, które, prawdopodobnie tak samo jak on, utraciły swe ciało i snuły się pełne rozpaczy w tym świecie pośrednim, który nie jest ani życiem, ni śmiercią. Nie mogły zwierzyć się ze swej tajemnicy, gdyż ten świat głuchy jest i niemy, a jednak można było rozpoznać w nich łudzi, dzięki ich niewyraźnemu ludzkiemu kształtowi oraz dzięki wyrazowi smutku, malującemu się na ich obliczach, P. Bessel nie umiał powiedzieć w jaki sposób dostali się oni do świata cieniów oraz gdzie się znajdowały utracone przez nich ciała, czy mieli kiedyś powrócić do ludzi, czy też mieli tam pozostać na zawsze, Ani on ani ja nie przypuszczamy, aby miały to być cienie umarłych. Dr, Wilson Paget zaś sądzi, że są to całkowicie świadome dusze tych, których na ziemi ogarnęło szaleństwo, W końcu p. Bessel napotkał przypadkowo niewielką grupę tych niemych larw i, postępując za niemi, ujrzał pod sobą, w sali wspaniale oświetlonej, czterech czy pięciu nieruchomych gentlemanów oraz kobietę dość tęgą, ubraną w jedwabną suknię i siedzącą na krześle w dziwacznej pozycji, z odrzuconą w tył głową. Poznał ją, dzięki widywanym poprzednio portretom, jako słynne medjum mrs. Bullock. W mózgu śpiącego medjum p, Bessel zauważył poszczególne punkty i powierzchnie, które poruszały się i błyszczały, jak gruczoł szyszkowaty w mózgu p, Vinceya, Blask ich był bardzo nieregularny; czasami jaśniał po prostu niewielki, ruchomy punkcik, Medjum mówiło bez ustanku, pisząc jednocześnie obiema rękami. P, Bessel spostrzegł, że otaczające je cienie ludzkie, jak również mnóstwo duchów ze świata pośredniego starało się dotknąć świetlanych części; mózgu. Zależnie od tego, że jeden owładał jej mózgiem, a drugi zostawał odepchnięty, głos medjum i charakter pisma zmieniały się, tak, iż niemal wszystkie słowa wypowiedziane i napisane były poplątane i niejasne: czasami był tam urywek zdania, podyktowanego przez jednego z duchów, przerwany natychmiast przez inny urywek; kiedy indziej znów medjum rozgłaszało szalone fantazje duchów o jałowych pożądaniach. Wówczas p, Bessel zrozumiał, że medjum interpretowało myśli i pragnienia dotykających go duchów i począł rozpaczliwie walczyć aby się doń zbliżyć. Lecz znajdował się w ostatnich szeregach tłumu i tym razem nie zdołał tego osiągnąć; wreszcie, pełen niepokoju, poszedł zobaczyć, co przez ten czas stało się z jego ciałem. Długo błądził we wszystkich kierunkach, szukając go na próżno i drżąc przed możliwością jego śmierci; wreszcie odnalazł je na dnie rowu przy Baker Street, wijące się z bólu i miotające bluźnierstwa. Przy upadku demon złamał nogę, rękę i dwa żebra w ciele p. Bessela, Poza tem ogarniała go wściekłość, iż era jego życia była tak krótka, odczuwając zaś ból, czynił gwałtowne poruszenia i skręcał się na wszystkie strony. Wówczas p. Bessel skierował się ze zdwojonym zapałem do sali, gdzie odbywał się seans spirytystyczny; natychmiast po przybyciu zauważył, że mężczyźni, otaczający medjum, spoglądali na zegarki, tak, jakby posiedzenie miało się ku końcowi. Na ten widok wiele cieniów, których wysiłki pozostały bezowocnemi, odeszło z widomemi gestami rozpaczy. Lecz myśl, że seans ma się zakończyć, dodała tylko p. Besselowi zapału, i wola jego walczyła tak skutecznie przeciwko innym, że zdołał wreszcie owładnąć mózgiem medjum. Przypadek sprawił, że właśnie w tej chwili blask jego był bardzo silny i wówczas udało mu się przesłać pismo, które Dr. Wilson Paget zachował. Tymczasem inne cienie i chmara otaczających medjum lemurów odepchnęły p. Bessela i przed końcem seansu nie mógł już opanować medjum. Powrócił więc by czuwać przez długie jeszcze godziny w zagłębieniu rowu, gdzie ohydny demon leżał że skradzionem i okaleczonem przez siebie ciałem, skręcając się i klnąc, płacząc, jęcząc i zaznajamiając się z cierpieniem. Przed świtem zdarzyło się to, na co oczekiwał p. Bessel: mózg jasno zabłysnął, zły demon go opuścił, a p. Bessel znów stał się władcą ciała, do którego obawiał się, że już nie powróci. Jednocześnie cisza została przerwana; p. Bessel usłyszał odgłosy ruchu ulicznego i głosy ludzkie ponad swoją głową: dziwny świat, będący cieniem naszego — świat ponurych i milczących cieni, bezsilnych żądz i zatraconych widm ludzkich, — zniknął zupełnie. Zanim go odnaleziono, p. Bessel pozostawał na dnie rowu około trzech godzin. I pomimo cierpienia, spowodowanego ranami, bez względu na brudne i wilgotne miejsce, w którem leżał, nie bacząc na łzy, wyciskane przez fizyczne dolegliwości, serce jego było pełne radosnej świadomości, że jednak powrócił raz jeszcze do znajomego świata ludzkiego. WAKACJE PANA LEDBETTERA. Przyjaciel mój, p. Ledbetter, jest niewielkim człowieczkiem o okrągłej twarzy. Naturalna słodycz1 jego spojrzenia jest całkowicie zatracona na skutek refleksu szkieł noszonych przez niego okularów, a głos, głęboki i rozkazujący, drażni ludzi łatwo się irytujących. Jako pamiątkę studjów seminaryjnych przyniósł ze sobą aż na zajmowane obecnie probostwo pełną ścisłości wymowę oraz jakąś nerwową chęć okazywania się stanowczym i poprawnym we wszystkich, mniej czy więcej ważnych, okolicznościach życia. Ma w sobie pewne namaszczenie kapłańskie, grywa chętnie w szachy, wielu zaś posądza go, że oddaje się w tajemnicy czystej matematyce, co jest zajęciem zaszczytnem raczej niż zajmującem. Przemówienia jego, zawsze obszerne, roją się od zbytecznych szczegółów. Prawdę mówiąc, większość jego znajomych twierdzi, że w obcowaniu jest on .”nudziarzem”, nazywając rzeczy po imieniu, niektóre zaś osoby pochlebiały mi nawet dziwiąc się, że mogę znosić jego towarzystwo, lecz z drugiej strony, całe grono ludzi nie pojmuje tego, że mógł on upodobać sobie kompanję tak nieznośnego i antypatycznego jak ja osobnika. W ogóle niewielu jest takich, coby uważali przyjaźń naszą za rzeczywistą i trwałą. Ale to dlatego, że nikt nie wie, jakie węzły nas wiążą i jakie miłe wspomnienia łączą mnie, via Jamajkę, z przeszłością p. Ledbettera, — przeszłością, co do której objawia on pewien lekki niepokój. — Nie wiem, cobym zrobił, gdyby to się rozniosło, — zapewnia, i powtarza tonem, pełnym przekonania. — Doprawdy, nie wiem, cobym zrobił! Mimo to, sądzę, że ograniczyłby się do zaczerwienienia po same uszy. Ale, przekonamy się o tem później. Nie jest to również chwila właściwa do opowiadania o naszem pierwszem spotkaniu, gdyż, według ogólnego prawidła, — które zresztą skłonny jestem naruszać, — koniec jakiejś przygody winien iść raczej po początku, aniżeli przed nim. Zaś początek tej historji wymaga poważnego cofnięcia się wstecz. Mniej więcej dwadzieścia lat temu. Przeznaczenie, przez szereg złożonych i osłupiających manewrów, oddało, że tak powiem, p. Ledbettera w moje ręce. W tym czasie mieszkałem na Jamajce, zaś p. Ledbetter był profesorem teologji w Anglji. Wówczas już można było poznać w nim tego samego człowieka, co dzisiaj, z tą samą okrągłością policzków, temiż lub conajmniej identycznemi okularami, i tym samym wyrazem nieokreślonego zdziwienia na jego spokojnej twarzy. Wprawdzie był on, kiedy go ujrzałem, w stanie nienajlepszym: kołnierzyk jego był zupełnie niepodobnym do tej części ubrania i, być może, te okoliczności &tały się niejako pomostem, który pozwolił nam przekroczyć dzielącą nas naturalną przepaść. Ale do tego, jak obiecałem, powrócimy później. Cała sprawa rozpoczyna się w Hithergate–sur–Mer, w tym samym czasie, co wakacje letnie. Zdecydowany udzielić sobie wypoczynku, którego bardzo potrzebował, p. Ledbetter przybył do tej miejscowości, mając za cały bagaż ciemnobronzową, dobrze wypchaną walizę, oznaczoną literami F. W. L., nowy słomkowy kapelusz i dwie pary flanelowych spodni. Odczuwał zrozumiałą radość, będąc oswobodzonym od lekcyj, gdyż młodzieńcy, których nauczał, nie budzili w nim specjalnych sympatyj. Po obiedzie p. Ledbetter rozpoczął konwersację z jakimś rozmownym panem, zamieszkałym już poprzednio w pensjonacie, w którym p. Ledbetter zainstalował się za radą swej ciotki. Rozmowny ten pan był tam jedynym przedstawicielem płci męskiej W rozmowie obaj panowie ubolewali nad całkowitym niemal zanikiem cudownych przygód w naszej epoce, wspominali o panującej manji ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce, o zniesieniu dystansów dzięki parze i elektryczności, o wulgarności reklamy, o upodleniu ludzi przez cywilizację i o wielu innych, analogicznych sprawach. Rozmowny pan rozprawiał z niezwykłą elokwencją o zaniku odwagi ludzkiej, spowodowanym przez poczucie bezpieczeństwa, — bezpieczeństwa, nad którem p. Ledbetter biadał dość nieopatrznie, wraz z swoim rozmówcą. Z radości nad swą emancypacją i pragnąc też, być może, okazać się dobrym kompanem, p. Ledbetter popijał nieco bardziej obficie, niż miał we zwyczaju, doskonałą whisky, którą poczęstował go rozmowny towarzysz; lecz, jak zapewniał potem z naciskiem, ani przez chwilę nie był podpity. Okazał się po prostu bardziej gadatliwym, niż zawsze, a zwykła żywość jego sądów jakby nieco’ osłabła. Wreszcie, po szeregu panegiryków na cześć dobrych, starych czasów, tych „niegdyś” i tych „dawniej”, co na zawsze minęły, wyszedł sam na ulicę, skąpaną w księżycowej poświacie, i zapuścił się w gęsto zabudowaną willami aleję, ciągnącą się wzdłuż skalistego brzegu morskiego. Postępując opustoszałą aleją, ubolewał jeszcze nad losem, który narzucał mu życie pedagoga, tak słabo obfitujące w przygody. Jakże się wlokło to prozaiczne, bezbarwne, szare istnienie! I w tem spokojnem, metodycznem życiu, od Nowego Roku do świętego Sylwestra, gdzie znaleźć sposobność do wykazania swego bohaterstwa? Z wzrastającą zazdrością myślał o pełnych powabu okresach średniowiecza, tak bliskich, a jednak tak odległych, o ich wojnach i rozejmach, rycerskich zapasach i turniejach miłosnych, z udziałem zawadjaków i kondotjerów, trubadurów i pięknych kasztelanek! Ach! ileż tam było sposobności do rzucania zuchwałych wyzwań, śmiałego kryzowania szpad lub gonienia na ostre przeciwko godnym siebie rycerzom! Lecz nagle jakaś wątpliwość, jakaś dziwna wątpliwość wkradła się do jego umysłu w chwili, gdy pełne brawury wizje przesłonił mu cień pełnych wilgoci wieżyc o ponurych lochach i ciemnicach, gdzie zadawano najsroższe tortury, lub dręczono przez długie lata w niewoli… I wątpliwość ta zburzyła od razu piękny budynek, który p. Ledbetter tak lekkomyślnie wzniósł. Czy bowiem naprawdę był on tak dzielnym, jak usiłował to sobie wmówić? Czy rzeczywiście byłby zachwyconym, gdyby tak koleje i telegraf, gaz i elektryczność, agenci policji i żandarmi, słowem wszystko, co przyczynia się do zapewnienia bezpieczeństwa cywilizowanej jednostki, zniknęło nagle z tego świata? Niedawny jego rozmówca wyrażał się o zbrodniarzach w słowach pełnych rozczulenia. — Ach! włamywacz! — mówił, — oto jedyny prawdziwy poszukiwacz przygód, jaki nam teraz pozostał! Niech pan się zastanowi nad walką, jaką toczy, jeden przeciwko wszystkim, sam jeden przeciwko całej cywilizowanej społeczności? W młodym profesorze zbudziło się echo tych ubolewań. — Oczywiście! — odrzekł, — — włamywacze mają jeszcze trochę przyjemności w życiu. Tak, teraz już oni tylko jedni. Niech pan pomyśli, jakie wrażenie musi sprawiać wyłamanie drzwi. W tem miejscu zaśmiał się cichym, sardonicznym śmiechem. Znalazłszy się później sam na sam ze swemi myślami, starał się porównać jakość swej odwagi z odwagą zatwardziałego zbrodniarza i usiłował przeciwstawić kategoryczne zapewnienia zdradzieckim podejrzeniom, które walczyły z jego wewnętrzną szczerością. — Mógłbym zrobić zupełnie to samo, — wmawiał sobie p. Ledbetter. — Właściwie chodzi tylko o odpowiednią okazję… Tylko ja nie ustąpię tak łatwo moim popędom zbrodniczym. Moja siła moralna się temu sprzeciwia. Jednakże, kiedy chełpił się przed sobą własnemi zaletami, ogarniało go coraz większe zwątpienie. W tej chwili przechodził właśnie przed dużą posesją, w której dom mieszkalny otoczony był ze wszystkich stron cienistym ogrodem. Ponad łatwo dostępnym, niewysokim balkonem widać było ciemne wnętrze otwartego okna. P. Ledbetter nie zwrócił na ten szczegół specjalnej uwagi, niemniej jednak wspomnienie o tem zasiadło w jego umyśle, i uporczywie łączyło się z innemi myślami. Wyobraził sobie, iż wdrapuje się na balkon i po omacku, na czworakach, pogrąża się w mrokach tajemniczego mieszkania. — Phi! Nie odważyłbyś się! — drwił z niego Duch Zwątpienia. — Moje obowiązki wobec bliźniego zakazują mi tego, — odpowiadała miłość własna p. Ledbettera. Było już koło jedenastej. Żaden szmer, prócz szumu morza, nie dochodził od miasteczka, i cały świat zdawał się drzemać śród cichego blasku księżyca. Jedynie mdły promyk, padający z oświetlonego okna na zakręcie alei, świadczył o życiu, jeszcze nie uśpionem. P. Ledbetter zawrócił i podszedł zwolna ku willi z otwartem oknem. Zatrzymawszy się przed drewnianą furtką, stanowiącą wejście do ogrodu, stał się przez kilka chwil niejako polem bitwy, na którem ścierały się przeciwne sobie motywy. — Spróbujemy, — szeptało Zwątpienie. — Aby zakończyć z tem nieznośnem niezdecydowaniem, dowiedź, że jesteś dość odważnym, by wejść do tego domu. Dokonaj włamania bez kradzieży. Wszak w tem nie będzie żadnej zbrodni. P. Ledbetter po cichu pchnął furtkę. Zamknął ją, i wśliznął się w mroczną gęstwinę zarośli. — To, co czynię, jest bezsensowne, — podszeptywała profesorowi ostrożność. — Z góry było wiadomo, że się zlękniesz! — drwiło Zwątpienie. Serce p. Ledbettera waliło, jak młotem, na pewno jednak nie odczuwał strachu! Nie! on nie czuł strachu! Mimo to, pozostał tam bardzo długo, ukryty w mroku, niezdecydowany. Oczywistem było, że należało przedostać się na balkon jednym susem, gdyż z alei widać go było w całości, w pełnym księżycowym blasku. Zresztą sztachety, po których pięły się młode pąki róż, ułatwiały to ogromnie. A tam już, śród gęstych ciemności, obok kamiennych wazonów, przybranych kwiatami, można było się przyczaić, aby przez otwarte okno dokładnie zbadać, co się działo wewnątrz opustoszałego, jak się zdawało, domu. P. Ledbetter pozostawał w nieruchomości, jakby był z kamienia; lecz w pewnej chwili nagła decyzja przeważyła szalę. Skoczył. Porywczemi, konwulsyjnemi ruchami przedostał się przez kratę, wdrapał się na poręcz balkonu i zadyszany, drżący, znalazł się pod osłoną dobroczynnych ciemności. Trząsł się cały, brakło mu tchu, a serce waliło jak młotem; nie posiadał się jednak z radości. Był gotów krzyczeć z uciechy, że nie odczuwał prawie wcale strachu. Przez myśl przemknął mu nagle ustęp z „Mefistofelesa” Willsa: — Zdaje mi się, że kotem jestem gdzieś na dachu! — szepnął. Ależ ta wycieczka była o wiele ciekawsza, niż mógł przypuszczać! Doprawdy, jakże pożałowania godnym byli wszyscy ci biedni ludzie, którym była obcą sztuka włamywacza! Niema się czego obawiać, bezpieczeństwo jest całkowite! A on zachowywał się najodważniej w świecie! A teraz naprzód ku oknu, aby włamanie stało się zupełnem. Ale czy należało posuwać swą śmiałość taki daleko? Sądząc z położenia okna, ponad drzwiami wejściowemi, musiało ono wychodzić na korytarz, czy też na klatkę schodową; w mroku zresztą nie widać było ani luster, ani nic takiego, coby wskazywało, że tam jest sypialnia i nasuwało myśl, że może tam ktoś spać. P. Ledbetter posunął się naprzód na czworakach, przez chwilę nasłuchiwał pod oknem, poczem podniósł głowę i zajrzał do mrocznego wnętrza. Tuż obok, na trójnogu, niepokojący trochę na pierwszy rzut oka, stał posąg bronzowy, naturalnej niemal wielkości. P. Ledbetter pochylił się szybko, lecz po chwili spojrzał ponownie w okno. Zobaczył obszerny, słabo oświetlony przedsionek, oraz dalej, odcinające się wyraźnie na tle przeciwległego okna, ciemne fałdy stor. Dolna część szerokich schodów tonęła w nieprzeniknionym mroku; drugie, węższe schody prowadziły na górne piętro. P, Ledbetter rzucił poza siebie bystre spojrzenie: lecz cisza nocna była niczem niezamącona. — To zbrodnia! — szepnął. — To zbrodnia! I szybko, opierając się o ramę okienną, wskoczył do środka; stopy jego spoczęły bezszelestnie na puszystym dywanie. W tej chwili był prawdziwym włamywaczem! Nieruchomy, ze zgiętemi kolanami i pochylonem naprzód ciałem, zamienił się w słuch i wzrok. Na zewnątrz dała się nagle słyszeć szybka bieganina i stłumione szmery; p. Ledbetter poczynał już żałować swej niewczesnej śmiałości; lecz uspokoiło go kilka żałosnych miauknięć goniących się kotów, które zresztą niebawem zacichły. Poczuł, że odwaga mu powraca i wyprostował się. Wszystko, jak się zdawało, spało. To jednak bardzo łatwo zrobić się włamywaczem, jeśli wyrobić sobie o tem jakie takie pojęcie! Był zachwycony, że zdecydował się tego spróbować. Postanowił unieść z sobą jakieś niewielkie trofeum, jedynie dla stwierdzenia braku jakiejkolwiek niskiej obawy przed prawem; potem odejdzie tą samą drogą, którą przyszedł. Rzucił spojrzeniem dokoła siebie i nagle Duch Krytycyzmu zbudził się w nim na nowo. Złodzieje nie zadawalniają się po prostu tylko wtargnięciem do mieszkania: obchodzą wszystkie pokoje, rozpruwają kasy ogniotrwałe… Ale cóż! On się i tego nie obawiał! Nie włamie się wprawdzie do kasy, co to, to nie! Byłoby to idjotycznym brakiem względów wobec gospodarzy. Lecz zwiedzi wszystkie pokoje; przejdzie po schodach. Zresztą powtarzał sobie ciągle, że jest zupełnie bezpieczny; nawet niezamieszkały dom nie zapewniałby większego spokoju! Niemniej p. Ledbetter musiał zacisnąć pięści i odwołać się do całej swej energji, aby powolutku wyruszyć na tonące w mroku schody, i to zatrzymując się na każdym stopniu. U góry, nad schodami, znajdował się przedsionek, od którego rozchodziło się kilkoro drzwi; jedne z nich były otwarte. Dom zdawał się być pogrążony w ciszy. Przez chwilę p. Ledbetter zastanawiał się, co będzie, jeśli ktokolwiek znagła obudzony, niespodzianie się pojawi. Przez otwarte drzwi widać było pokój sypialny, oświetlony księżycowym blaskiem. W pokoju stało łóżko, pokryte białą kapą. Na wejście do pokoju p. Ledbetter zużył całe trzy minuty, które zdawały się przedłużać w nieskończoność; pochwycił kawałek mydła — swoje trofeum! — poczem zaczął schodzić jeszcze ciszej, niż wszedł. Było to równie łatwem, jak… Lecz nagle… Odgłos kroków po żwirze, w ogrodzie… Dźwięk kluczy… Jakieś drzwi otwarte, potem zamknięte… Trzaski zapalanej zapałki, na dole, przy wejściu!… P. Ledbetter stał osłupiały, zrozumiawszy od razu całe szaleństwo swego postępku, — Jakże, u djabła, ja się stąd wydostanę? Blask świecy oświetlił przedsionek. Rozległ się stuk stawianego w kącie parasola, a schody zatrzeszczały pod ciężkiemi krokami. Odwrót był odcięty! P. Ledbetter stał przez chwilę, pełen skruchy, godnej największego politowania. — Na miłość boską! Jakże ja byłem głupi! Zawrócił pospiesznie przez mroczny korytarz do opuszczonego przed chwilą pokoju i, drżąc cały, oczekiwał, nasłuchując. Kroki rozbrzmiewały już na pierwszem piętrze. — Cóż za okropna myśl! Gdyby to właśnie był pokój nowoprzybyłego?… niema ani chwili do stracenia! Dzięki Bogu! Szeroka kapa opadała do samej ziemi. P. Ledbetter wpełznął na czworakach pod łóżko… Czas był najwyższy! Przez rzadkie oczka tkaniny ukazał mu się drgający płomień świecy, budzący do tańca ruchliwe cienie które zatrzymały się natychmiast, gdy tylko lichtarz został postawiony. — Boże! Co za dzień! — odezwał się nowoprzybyły, sapiąc głośno. I położył, jak się zdawało, ciężką jakąś paczkę na jednym z mebli, którego p. Ledbetter widział tylko nogi. Nieznajomy zamknął drzwi, poczem podszedł do okien i zapuścił story; następnie zawrócił w strome łóżka i usiadł na jego brzegu. — Cóż za dzień! Boże! Boże! Nieznajomy ciągle jeszcze sapał i, jak się p. Ledbetterowi zdawało, ocierał twarz z potu. Na nogach miał grube, mocne buty. Sądząc z cienia jego łydek na ścianie, nieznajomy musiał być dość tęgim. Po chwili zdjął marynarkę i kamizelkę — tak przynajmniej zdawało się p. Ledbetterowi, — i, powiesiwszy je na krawędzi łóżka, zaczął oddychać nieco swobodniej, Co jakiś czas mówił do siebie półgłosem, a w pewnej chwili nawet wybuchnął śmiechem. P. Ledbetter też do siebie po cichu przemawiał, ale nie śmiał się wcale. — A tom się ładnie urządził! Co teraz począć? Alternatywy były rzeczywiście dość ograniczone. Przez materję kapy przedostawało się wprawdzie trochę światła, ale dla dokładniejszej obserwacji było to niedostatecznem. Co do cieni, to; prócz występującego wyraźnie cienia łydek reszta przedstawiała się zagadkowo i łączyła się z deseniami obicia. Z pod zwisającej kapy widać było jeszcze kawałek dywanu, który, — jak to p. Ledbetter, zniżywszy ostrożnie głowę, zauważył, — zakrywał niemal całą podłogę. Dywan był cenny, a pokój obszerny, i, sądząc z liczby zakończonych kółeczkami nóżek, komfortowo umeblowany. P, Ledbetter był w prawdziwym kłopocie, gdy zastanawiał się, co robić. Zaczekać, aż grubas się położy i, kiedy zaśnie, popełznąć ku drzwiom, otworzyć je i jednym susem rzucić się do ucieczki, — wydawało się jedyną możliwością. Ale czy zdoła pomyślnie zeskoczyć z balkonu na ziemię? Było to bardzo wątpliwem! Wobec tylu trudności p. Ledbetter poczynał wpadać w rozpacz. Niewiele brakowało, a byłby wysunął głowę pomiędzy nogami grubasa; w razie potrzeby chrząknie, aby zwrócić jego uwagę, poczem, z uśmiechem, w kilku słowach odpowiednio dobranych, wyjaśni mu swą niespodziewaną obecność, lecz dobór frazesów był nader kłopotliwy: „Zapewne uzna pan moje zjawienie się tutaj za dziwne”, lub: „Sądzę że zechce pan łaskawie wybaczyć moje niespodziewane pojawienie się u jego stóp”. Oto prawie wszystko, co zdołał wymyślić. Tymczasem w umyśle jego powstały poważne komplikacje. Jeśli słowa jego nie znajdą wiary, to co będzie? Czyż nie posłuży na nic cała reputacja, cała jego przeszłość bez plamy? Teoretycznie był on włamywaczem: wszelkie zaprzeczenia byłyby tu na nic! Idąc dalej za swą myślą, widział się już na ławie oskarżonych i opracowywał świetną obronę: „Winien jestem zbrodni teoretycznej!” Nagle grubas powstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju. P. Ledbetter słyszał, jak otwierał i zamykał szuflady, a przez chwilę zdawało mu się, że zaczął się rozbierać. Lecz nie! Grubas usiadł przy biurku i zaczął pisać; następnie słychać było szelest dartych papierów, poczem do nozdrzy p. Ledbettera szedł zapach palonego papieru, zmieszany z dymem cygara. Później już, opowiadając mi tę przygodę, p. Ledbetter mówił: — Położenie moje było pod każdym względem pożałowania godne. Jakaś deska zmuszała mnie nadmiernego pochylania głowy i utrzymywania na rękach większej części całego mego ciężaru. Po pewnym czasie zacząłem odczuwać coraz ostrzejszy kurcz w karku. Poza tem dręczył mnie nieznośnny ból w rękach, powstały z długotrwałego ucisku o szorstką powierzchnię dywanu. Zbolałe były także i moje kolana, od naprężonego na nich materjału spodni. W tym czasie nosiłem kołnierzyki jeszcze wyższe niż teraz — ściśle 2 1/2 cala wysokości a ten, co miałem na sobie, był w dodatku trochę zniszczony i dotkliwie mnie drapał. Ale co mi dręczyło najwięcej, to rodzaj liszaja, bardzo swędzącego, który miałem na twarzy; gwałtownemi krzywieniami uspakajałem swędzenie, jak mogłem. Spróbowałem podnieść rękę, ale szelest mankietu przestraszył mnie. Niebawem zresztą musiałem zrzec się i poprzednich prób, zauważyłem bowiem, — szczęśliwie zawczasu — że skurcze mej twarzy doprowadzić mogły do spadnięcia binokli, co, oczywiście zdradziłoby moją obecność; binokle jednak zawisły mi skośnie na nosie, w bardziej niż wątpliwej równowadze. Na domiar złego miałem lekki katar i nieustanna skłonność do kichania i pociągania nosem była po prostu okropna. Krótko mówiąc, poza niesłychaną przykrością, wynikającą z mego położenia, odczuwałem niedomagania fizyczne, które niebawem stały się nie do wytrzymania. A mimo wszystko, musiałem trwać w nieruchomości! Po upływie dłuższego czasu dał się słyszeć jakoby brzęk metalowych monet, w pewnego rodzaju regularnym rytmie: raz… dwa… trzy… cztery… — dwadzieścia pięć podobnych dźwięków — potem stuk stawianego na stole rulonu i pomruk zadowolenia tajemniczego mężczyzny… Wydawało się, że były to złote pieniądze. Trwało to już dość długo i p. Ledbetter zaczął odczuwać wzrastającą ciągle nieprzezwyciężoną ciekawość. Zagadkowy osobnik naliczył już całe setki monet. W końcu p. Ledbetter nie wytrzymał; z niesłychaną ostrożnością zaczął się pochylać na rękach, aby zniżyć oczy do poziomu podłogi, w nadziei, że przez ażurowy brzeg kapy zdoła coś zobaczyć. Lecz przy próbie tej poruszył nogą, wywołując lekkie skrzypnięcie. Brzęk złota ucichł nagle. P. Ledbetter zesztywniał. Lecz po chwili brzęk dał się słyszeć znów. Potem znów zamarł i cisza zapanowała wszędzie, z wyjątkiem serca p. Ledbettera, którego uderzenia wydawały się właścicielowi uderzeniami w bęben. Tymczasem jednak nic się nie poruszało. Spróbował raz jeszcze nachylić głowę do podłogi i zdołał ujrzeć obie grube nogi trochę powyżej łydki; lecz te nogi były zupełnie nieruchome! Stopy, cofnięte pod krzesło, opierały się o podłogę niemal pod prostym kątem. W dalszym ciągu nic się nie poruszało; ciągle ta sama cisza. P Ledbetterowi zaświtała szalona nadzieja. Może nieznajomy dostał nagłego ataku?… Może tak i umarł, z głową opartą o biurko?… I ta trwająca ciągle cisza… Cóż to się działo? Pragnienie widzenia stało się nie do przezwyciężenia. Z największą ostrożnością p. Ledbetter wysunął rękę naprzód i zaczął zwolna podnosić palcem zasłonę do wysokości swego oka… Cisza była ciągle niezmącona. Ujrzał teraz wyraźnie kolana, potem tył biurka, i wreszcie… lufę dużego rewolweru, w jego głowę wycelowaną. — Wyłaź stamtąd, łajdaku! — ozwał się głos męski, pełnym stanowczości tonem. — Wyłaź! tędy, natychmiast! Bez żadnych kawałów! No, jazda! P. Ledbetter wyszedł, może nieco wbrew swoim chęciom, lecz „bez kawałów” i „natychmiast”, — tak, jaki mu rozkazano. — Na kolana! Ręce do góry! Kapa opadła z ramion p. Ledbettera, który z postawy na czworakach przeszedł na klęczki i wzniósł do góry ramiona. — I w duchownej szacie, Boże wielki! I drab ten wcale strasznie nie wygląda! Łajdaku! Co za djabli przynieśli cię tu dziś wieczorem? T kto ci kazał włazić pod moje łóżko? Zapytujący zdawał się nie oczekiwać odpowiedzi, lecz przystąpił niezwłocznie do szeregu dość cierpkich uwag o zewnętrznym wyglądzie p. Ledbettera. Nie był to człowiek zbyt tęgi, lecz ofierze swej wydał się bardzo silnym, a szerokie ramiona odpowiadały potężnie zarysowanym łydkom; szeroka bladawa twarz o niewyraźnie zaznaczonych rysach uzupełniała się szeregiem podbródków. Przemawiał tonem groźnym, powstrzymując jednak siłę swego głosu. — Co za djabli przynieśli cię tu pod moje łóżko? P, Ledbetter uczynił wysiłek, aby uśmiechnąć się naiwnie, a zarazem błagalnie. Odkaszlnął, po czem zaczął: — Rozumiem doskonale… — Co? Co takiego?… Ależ to mydło!… Hola! Łajdaku! Żadnych gestów tą ręką! — To jest mydło, — podjął p. Ledbetter, — mydło z pańskiej umywalni. Oczywiście, jeśli pan… — Dość tej gadaniny! Widzę doskonale, że to jest mydło. A cóż, u djabła… — Gdybym mógł panu wyjaśnić… — Żadnych wyjaśnień. I tak nie uwierzę w te i opowiadania, a zresztą brak mi czasu na gadanie, i Co to ja chciałem zapytać? Ach! tak… Czy masz wspólników? — W ciągu paru minut, jeśli pan… — Czy masz! wspólników, durniu przeklęty? Jeśli będziesz mnie drażnił swemi bańkami mydlanemi, strzelę! Czy masz wspólników? — Nie. — Kłamiesz na pewno; lecz jeśli tak, zapłacisz! mi za to! Czemuż, u djabła, nie obezwładniliście mnie, gdy wchodziłem? Teraz, w każdym razie to będzie trudniej. Cóż za pomysł chowania się pod łóżko! Krótko mówiąc, ptaszku, złapałeś się! — Nie wiem doprawdy w jaki sposób mógłbym znaleźć dla siebie alibi, — rzekł p. Ledbetter, usiłując mu dowieść swemi słowy, że był człowiekiem dobrze wychowanym. Nastąpiło milczenie. P. Ledbetter zauważył na krześle dużą czarną torbę, leżącą na stosie pogniecionych papierów, na biurku zaś inne papiery podarte i popalone. Tuż obok ustawione były metodycznie całe stosy niewielkich żółtych rulonów, połyskujące w blaskach dwóch świec, osadzonych w srebrnych lichtarzach. Było tam sto razy więcej złota, niż p. Ledbetter widział kiedykolwiek w życiu. Milczenie przeciągało się. — To jest bardzo męczące trzymać tak ręce do góry, — zauważył p. Ledbetter z przekonywującym uśmiechem. — Nie dla mnie! — odparł grubas. — Doprawdy nie wiem, co robić z tym łajdakiem! — Rozumiem, że moje położenie jest dwuznacznem. — Mój Boże! dwuznaczne? Spaceruje sobie z mydłem i nosi sześciocalowy kołnierzyk! Ach! jak na włamywacza, to nie jesteś mistrzem! — Ściśle mówiąc… — zaczął pan Ledbetter. Binokle jego ześlizgnęły się nagle i spadając zaczepiły o guziki od kamizelki. Zachowanie grubasa zmieniło się nagle: błyskawica okrutnego postanowienia przemknęła w jego spojrzeniu i jednocześnie coś szczęknęło w rewolwerze. Szybkim ruchem zbliżył do niego drugą rękę, poczem spojrzenie jego przeszło na p. Ledbettera, skąd przeniosło się na leżące na ziemi binokle. — Teraz jest już naprawdę nabity! — oświadczył grubas, otrząsając się z przelotnego wzruszenia — lecz mogę ci powiedzieć, że nigdy jeszcze nie byłeś tak bliski śmierci. Mój Boże! Jestem teraz zadowolony, że do tego nie doszło. Gdyby mój rewolwer nie był zabezpieczony, byłbyś w tej chwili już tylko trupem. P. Ledbetter nic nie odpowiedział, lecz na chwilę dostał zawrotu głowy. — No, na szczęście dla nas obu, był zabezpieczony. Mój Boże! Grubas odsapnął głośno. — Z powodu takiej drobnostki nie ma co tak blednąc i zielenieć. — Mogę panu dowieść… — wybełkotał z wysiłkiem p. Ledbetter. — Niema innego wyjścia. Jeśli zawołam policji, to sam wpadnę, razem z całym moim interesem. Zatem nie to… Jeśli go zwiążę i pozostawię tutaj, to może się wykryć już jutro. Jutro jest niedziela, a w poniedziałek święto… Liczyłem zaś na całe trzy dni. Jeśli go zastrzelę, to będzie morderstwo .. i zasłużę na szubienicę. Zresztą to zrobi zbyt wiele hałasu. Niech mnie djabli porwą, jeśli wiem, co mam robić! Niech to djabli!… — Niech mi pan pozwoli… — Ględzisz pan, jakbyś był prawdziwym klechą! Na włamywacza braknie ci zdolności! Nie, nie! Nic nie pozwalam. Nie mamy czasu. A jeśli znów zaczniesz gadać, wsadzę ci kulę w brzuch, słyszysz?… Ach, wiem, już wiem! Wiesz co zrobimy? Przede wszystkiem, mój poczciwcze, przejrzymy twoje kieszenie; poszukamy tam broni, którą ukrywasz. I słuchaj uważnie: jeśli ci każę coś zrobić, to bez żadnych ale, rób to natychmiast! I z największemi ostrożnościami, nie przestając w niego celować, grubas kazał p. Ledbetterowi podnieść się i obszukał go od stóp do głów. — Ty włamywaczem? Phi, to chyba z zamiłowania! Nie masz nawet w spodniach kieszeni do rewolweru. Żadnego gadania! Dość tego. Po dokonaniu rewizji polecił p. Ledbetterowi zdjąć surdut i zakasać rękawy koszuli, poczem, trzymając ciągle rewolwer na wysokości jego ucha, polecił mu prowadzić dalej obliczanie i upakowywanie pieniędzy, które zostało przerwane przy wykryciu jego obecności. Było to zapewne, zdaniem grubasa, jedyne możliwe wyjście, gdyż, jeśliby sam zabrał się do pakowania, musiałby odłożyć na bok rewolwer. I tak p. Ledbetter musiał obliczyć wszystko znajdujące się tam złoto. Było tego, jak mi potem mówił, około 18 tysięcy funtów szterlingów, częściowo w torbie, częściowo już na biurku. Poza tem znajdowały się tam liczne pliki pięciofuntowych banknotów. Praca ta, dokonywana w nocy, zdawała się dość dziwną. Gospodarz zamierzał zapewne zachować bilety przy sobie, złoto zaś, którego ciężar był dość znaczny, chciał unieść w bagażu, tak jednak, aby niezwykła waga nie wzbudzała podejrzeń. P. Ledbetter został więc zmuszony do opakowania złotych monet w rulony po 25 sztuk, poczem układał je starannie w pudełkach od cygar, które ułożone zostały w kuferku, w walizce i w pudełku od kapelusza. Około sześciuset funtów szterlingów zmieściło się do pudełka od tytoniu, złożonego również do walizki. Dziesięć funtów w złocie oraz pliki banknotów pięciofuntowych wypełniły kieszenie grubasa, który od czasu do czasu upominał ostro swego pomocnika z powodu okazywanej przez niego niezręczności i bezustannie wzywał go do pośpiechu. Kilkakrotnie nawet spoglądał na zegarek p. Ledbettefa, aby się przekonać, która jest godzina. Wreszcie kuferek i walizka zostały zamknięte i p. Ledbetter doręczył klucze właścicielowi. Brakowało wówczas 10 minut do północy i do pierwszego uderzenia zegara, p. Ledbetter musiał siedzieć na walizie, podczas gdy gospodarz w przyzwoitej odległości, siedział na kuferku, uzbrojony w rewolwer i gotów na wszystko. Usposobienie jego wydawało się teraz mniej agresywnem, i, przyjrzawszy się przez dobrą chwilę p. Ledbetterowi, pozwolił sobie na kilka uwag. — Po twojem zachowaniu sądzę, że otrzymałeś nawet pewną edukację, — rzekł, zapalając cygaro. — O, nie! nie Zaczynaj tylko swych wyjaśnień. Z wyrazu twej twarzy wnoszę, że trwałoby to do nieskończoności, a już zbyt długo sam praktykuję kłamstwo, aby mogły mnie zajmować kłamstwa innych… Mówiłem tedy, że otrzymałeś edukację. Myśl przebierania się za duchownego jest doskonała. Do tego stopnia, że w dobrem towarzystwie mógłbyś za niego uchodzić. — Ależ ja nim jestem naprawdę, a w każdym razie… — Usiłujesz nim być! Jak wiem. Ale nie powinieneś być włamywaczem; nie masz do tego zdolności. Jesteś, że tak powiem… musiano ci już to mówić… zbyt wielkim tchórzem! — Ależ właśnie, — zgodził się p. Ledbetter, widząc w tem sposobność do wyjaśnienia sytuacji — właśnie dlatego… Lecz grubas przerwał mu opryskliwie: — Marnujesz swe zdolności, próbując stać się włamywaczem. Twoją dziedziną może być oszustwo lub nadużycie zaufania: jedno z dwojga. Ja wybrałem nadużycie zaufania. Aby mieć wszystko to złoto, co myślisz, że człowiek mógł zrobić, jeśli nie to? Ach! Słuchaj! Bije północ: dziesięć… jedenaście… dwanaście… Takie powolne wydzwanianie godziny robi na mnie zawsze wielkie wrażenie. Czas… przestrzeń… Ileż w tem tajemnic! Ale czas nam ruszać. Wstawaj! I życzliwie lecz stanowczo wezwał p. Ledbettera do umocowania walizy rzemieniem na plecach; następnie zwalił na jego barki kuferek, i nie bacząc na usiłowania protestu, polecił mu podjąć niezajętą ręką torbę podróżną. Tak obciążony, p. Ledbetter rozpoczął niebezpieczne schodzenie ze schodów, grubas zaś, niosąc palto, pudełko z kapeluszami i rewolwer, szedł za nim krok w krok, nie szczędząc niezbyt uprzejmych uwag o sile swego tragarza, któremu dopomagał po trochu na zakrętach. — Kuchennemi drzwiami, — rozkazał. P. Ledbetter, chwiejąc się na nogach, przeszedł przez cieplarnię, gdzie pozostawił za sobą szereg stłuczonych doniczek. — Nie zwracaj uwagi na stłuczone doniczki, to na szczęście! Poczekamy tutaj kwadransik. Możesz położyć to wszystko na ziemi. Gotowe? P. Ledbetter osunął się zdyszany na walizę. — Ostatniej nocy, — westchnął — spałem spokojnie w moim pokoiku i nie śniło mi się nawet… — Dość tego! Samooskarżenia są tutaj zbyteczne; — doradził grubas, sprawdzając bezpieczniki rewolweru. I zaczął nucić jakąś piosenkę. P. Ledbetter chciał ponownie zabrać głos, alej się powstrzymał. Nagle rozległ się dzwonek. P. Ledbetter został zaprowadzony do drzwi kuchennych, które mu polecono otworzyć. Ukazał się w nich jasnowłosy osobnik, w sportowym, marynarskim kostjumie. Ujrzawszy p. Ledbettera, drgnął i odruchowo sięgnął ręką do tyłu. Lecz w tejże chwili zauważył grubasa. — Bingham! Co to znaczy? — Maleńka fantazja filantropijna! Jest to włamywacz, którego usiłuję nawrócić. Złapałem go pod moim łóżkiem. Niema się czego obawiać! To kompletny osioł! Przyda się nam do przenoszenia pakunków. Obecność p. Ledbettera początkowo wydawała się nowoprzybyłemu kłopotliwą, lecz grubas uspokoił: — Jest zupełnie sam. Nie ma takiej bandy na świecie, coby przyjęła takiego durnia!… — A zwracając się do Ledbettera, dodał: — Ach nie! Na miłość Boską, nie zaczynaj tylko swojej gadaniny! Wszyscy trzej wyszli i pogrążyli się w ciemnościach ogrodu. Marynarz szedł pierwszy, trzymając w jednej ręce torbę, a w drugiej rewolwer; za nim postępował p. Ledbetter, jak nowy Atlas, uginając się pod ciężarem bagażu; p. Bingham zamykał pochód, niosąc palto, pudełko od kapeluszy i rewolwer. Ogród był dość duży i dochodził aż do skał nadmorskich, skąd wąskie, strome schodki prowadziły do maleńkiej, z trudnością dostrzegalnej kabiny kąpielowej na plaży. Nieco dalej stał na kotwicy niewielki statek, strzeżony w milczeniu przez drobnego człowieczka o ciemnej, ogorzałej twarzy. — Jedną chwilkę dla wyjaśnienia! — jęknął błagalnie p. Ledbetter, — mogę panów zapewnić… Silne kopnięcie skłoniło go do milczenia. Musiał z walizą na plecach, po pas w wodzie, podejść do samego statku; wciągnięto go na pokład za ramiona i za włosy, a przez całą noc nie uzyskał żadnej innej zachęty, prócz zwrotów: „kanaljo” i „łajdaku”, na szczęście wypowiadanych niezbyt głośno, co oszczędziło mu publicznego pohańbienia. Wsadzono go tedy na pokład yachtu, którego załoga składała się z ludzi wschodniego pochodzenia, o dziwnem zachowaniu, i zgoła nieprzyjemnych. Tam, na skutek potrącenia, czy też potknięcia, wpadł w jakąś dziurę i znalazł się w ciemnej i cuchnącej komórce; pozostawał tam przez kilka dni, ile dokładnie, nie zdawał sobie sprawy, gdyż choroba morska odebrała mu całkowicie świadomość czasu i miejsca. Karmiono go sucharami i zaspakajano jego pragnienie wodą, na nieszczęście jednak — jego zdaniem — pomieszaną z rumem; towarzyszyły temu niezrozumiałe jakieś słowa. W komórce dniem i nocą królowały karaluchy, poza tem nocami odwiedzały ją szczury. Potomkowie Wschodu opróżnili jego kieszenie i zabrali mu zegarek; lecz gdy p. Bingham dowiedział się o tem, kazał go oddać i zatrzymał siebie. Pięć czy sześć razy pięciu drabów, tworzących załogę, przychodziło po p. Ledbettera, aby go prowadzić do kabiny p. Binghama i jego przyjaciel musiał im wówczas służyć za partnera do ramsa, écarté, lub whista z dziadkiem, lub też wysłuchiwać ich opowiadań i przechwałek. Zacni ci panowie przemawiali do niego, jak do człowieka, mającego za sobą bogatą, zbrodniczą przeszłość. Nie pozwalali mu nigdy na żadne wyjaśnienia, chociaż było jasnem, iż uważali go za najpocieszniejszego złoczyńcę, jakiego kiedykolwiek spotkali. Było to dla nich niewyczerpalnym tematem żartów i drwin. Jasnowłosy był małomównym, lecz bardzo gniewliwym przy grze. P. Bingham zaś, pozbywszy się wszystkich kłopotów, stał się filozofem o idealistycznych skłonnościach. Rozwodził się nad zagadnieniami przestrzeni i czasu, podając cytaty z dzieł Kanta i Hegla — tak przynajmniej twierdził. Parokrotnie p. Ledbetter zdołał wtrącić. — Wie pan, moja obecność pod pańskim łóżkiem… Lecz nie zdołał nigdy posunąć się dalej; trzeba było zbierać karty, nalewać whisky, lub spełniać inne, podobne, pilne polecenia. Po trzeciej czy czwartej próbie tęgi blondyn zdawał się z wielkiem zajęciem czyhać na znane już zdanie wstępne i, przy każdem nowem usiłowaniu p. Ledbettera, wybuchał Śmiechem, i klepiąc go po ramieniu, wykrzykiwał: — Aha! Znów ta sama historja! Ach, ty stary złodzieju! Powtarzało się to przez długi szereg dni, może dwadzieścia, może więcej. Wreszcie, pewnego wieczoru wezwano p. Ledbettera, wydano mu trochę żywności, parę pudełek z konserwami, i wysadzono na skalistej wysepce, na której znajdowało się źródło. P. Bingham odwiózł go na wysepkę łódką; po drodze udzielił mu szeregu zbawczych rad, lecz unikał starannie ostatnich usiłowań swego więźnia w kierunku wyjaśnienia sprawy. — Lecz naprawdę… ja nie jestem włamywaczem! — Nigdy nim pan nie będziesz — odparł p. Bingham. — W tej profesji nie uzyskasz pan nigdy powodzenia. Szczęśliwy jestem, że pan zaczynasz to rozumieć. Przy wyborze zawodu należy się liczyć z własnym temperamentem, w przeciwnym bowiem fazie, prędzej czy później, spotyka człowieka niepowodzenie. Weź pan na przykład mnie; przez całe życie pracowałem w bankach; w bankowości mi się powodziło. Byłem nawet dyrektorem banku. Ale czy byłem szczęśliwym? Nie! A dlaczego nie byłem szczęśliwy? Dlatego, że ten stan nie odpowiadał mojemu temperamentowi: mam zbyt wiele upodobania do przygód; zanadto kocham się w zmianach. Dlatego też porzuciłem to stanowisko. Nie sądzę, abym kiedykolwiek znów miał objąć dyrekcję banku. Odszukanoby mnie niezawodnie nie bez zadowolenia; lecz zrozumiałem nauczkę, której mi udzielił mój temperament, a wreszcie… Nie! Nigdy już nie będę kierował bankiem. Pański zaś temperament nie nadaje się do zbrodni… podobnie, jak mój do zaszczytnych stanowisk. Teraz, kiedy pana poznałem już lepiej, nie radziłbym panu zajmować się nawet oszustwem. Powróć do uczciwych zamiarów, mój chłopcze. Pańska droga, to jest filantropja; tak, to jest jedyne dla pana. Z taką elokwencją, jak pańska, winien pan utworzyć Towarzystwo Doskonalenia Wymowy Dziecięcej, albo coś w tym rodzaju! Niech pan się dobrze namyśli! Wyspa, na której wylądujemy, niema nazwy — w każdym razie nie ma jej na mapie. Może się pan zastanawiać nad nazwą dla niej przez cały czas pobytu, rozważając również to, co panu powiedziałem. Znajduje się na niej woda słodka, wiem o tem. Jest to jedna z wysepek .zwanych Grenadinami, należącemi do grupy Sous–le–Vent. Te, które pan tam spostrzega w sinawej mgle, są to inne Grenadiny, Jest ich bardzo wiele; ale większości stąd nie widać. Częstokroć zastanawiałem się, do czego służą te wyspy… obecnie, widzi pan, zdaję sobie sprawę z ich użyteczności. Ta na przykład, zarezerwowaną jest dla pana. Prędzej czy później jakiś poczciwy krajowiec przybędzie pana oswobodzić. Wówczas będzie pan mógł powiedzieć mu o nas wszystko, co się panu spodoba… nawet najgorsze rzeczy. Mało nas obchodzi jedna bezludna Grenadina! A oto pieniądze, w sumie pół suwerena. Niech pan ich lekkomyślnie nie roztrwoni po powrocie na łono cywilizacji. Dobrze użyte, mogą panu zapewnić nowe stanowisko społeczne. I nie… Wywrócicie łódkę, kanalje! Już wylądowała… Niech pan nie traci na jałowe rozmyślania cennych chwil samotności, które pan ma w perspektywie; wykorzystaj je pan dobrze, a będzie to pięknym etapem pańskiej karjery. Nie trać pan czasu, ani pieniędzy. Umierając będziesz pan bogatym… Z przykrością zmuszony jestem prosić, abyś pan zechciał cały swój dobytek przenieść na ląd na rękach! Nie, tu nie jest głęboko… Jeszcze te przeklęte wyjaśnienia? Nie mam czasu. Nie, nie i nie! Nie będę tego słuchał. No, do widzenia! Za burtę, hop! I zapadająca noc zastała p Ledbettera — tego samego p. Ledbettera, który uskarżał się, że czas przygód już minął — siedzącego pośród pudełek z konserwami, z brodą opartą na zgiętych kolanach, i spoglądającego poprzez okulary posępnem i zrozpaczonem spojrzeniem na mieniącą się, pustynną powierzchnię morza! Po upływie trzech dni wyratował go jakiś rybak murzyński, który odwiózł go do Saint– Vincent, skąd, za ostatnie swe pieniądze dostał się do Kingston na Jamajce. Mógłby był tam pozostać na zawsze, gdyż nie nauczył się jeszcze sam dawać sobie rady w trudniejszych okolicznościach życia, i był wówczas nieszczęsną istotą opuszczoną i do niczego niezdolną. Nie miał najmniejszego pojęcia o środkach, jakich użyć należało dla wydobycia się z kłopotu. Jak się zdaje, ograniczył się jedynie do złożenia wizyt wszystkim duchownym, których zdołał odnaleźć na wyspie, błagając ich przytem o pożyczenie sumy, umożliwiającej mu powrót do kraju. Lecz obszarpany jego wygląd, wymowa bez składu i ładu oraz nieprawdopodobieństwo całego zdarzenia uniemożliwiły mu u nich znalezienie wiary. Znajomość nasza zawarta została zupełnie przypadkowo. Było już późno po południu; przechadzałem się, po drzemce, na drodze de la Batterie, kiedy go spotkałem. Na jego szczęście miałem cały wieczór Wolny i musiałem w jakikolwiek sposób zabić śmiertelną nudę. On błądził smętnie po ulicach. Płaczliwa mina i specjalny krój poplamionych jego łachmanów zwróciły moją uwagę: spojrzenia nasze się spotkały. Na twarzy jego malowało się wahanie: — Panie, — rzekł wreszcie urywanym głosem. — Czy nie zechce pan poświęcić kilku minut, aby wysłuchać mej historji, która, jak się obawiam, wyda się panu nieprawdopodobną? — Nieprawdopodobną? — wykrzyknąłem. — Zupełnie nieprawdopodobną! — powtórzył z naciskiem. — Nikt mi nie chce wierzyć, choć nawet staram się pomijać najbardziej niezwykłe szczegóły. A jednak, panie, mogę pana zapewnić… Tu urwał, przejęty rozpaczą. Ton nieznajomego zaczynał mnie zaciekawiać. Robił na mnie wrażenie dziwnego osobnika. — Jestem — podjął — jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na świecie! — Między innemi, nie jadł pan obiadu, jak sądzę — spytałem, nagłą myślą rażony. — Nie jadłem już od sześciu dni! — odpowiedział uroczyście. — W takim razie łatwiej opowie mi pan swe przygody przy stole. I nie zwlekając dłużej, zaprowadziłem go do jednego z podrzędniejszych zakładów, gdzie obdarte jego ubranie nie mogło zadziwić nikogo. Tam poznałem jego historję — z wyjątkiem paru opuszczonych szczegółów, które uzupełnił później. Początkowo słuchałem z niedowierzaniem, kiedy jednak wino rozgrzało go trochę, pewnego rodzaju upodlenie, jakiem nieszczęścia napiętnowały całą jego osobę, zniknęło, i zacząłem mu wierzyć. W końcu byłem tak przekonany o jego szczerości, że wyszukałem mu schronienie na noc i że nazajutrz, zwróciwszy się do mego bankiera na Jamajce o sprawdzenie istnienia banku, na który się powoływał, zaprowadziłem go do szeregu sklepów, gdzie mógł się należycie ubrać i wyekwipować. Niebawem z banku nadeszło potwierdzenie: referencje były ścisłe i przychylne; zadziwiająca historja p. Ledbettera okazała się prawdziwą. Nie będę się rozwodził nad naszemi ówczesnemi stosunkami. W trzy dni później p. Ledbetter odjeżdżał już do Anglji. „…Nie wiem w jaki sposób — brzmiały słowa listu, napisanego do mnie po powrocie do kraju, — zdołam należycie podziękować panu za całą dobroć, jaką pan okazał człowiekowi, który był mu zupełnie nieznanym…” Dalszy ciąg listu utrzymany był w podobnym tonie. „Jeśliby pan nie był tak szlachetnie nadszedł mi z pomocą, nie zdołałbym z pewnością powrócić na czas celem podjęcia mych funkcyj zawodowych, i te parę nieszczęsnych chwil zbłądzenia na złe drogi stałoby się może przyczyną mej całkowitej ruiny. I tak zresztą zmuszony byłem otoczyć się siecią kłamstw i wykrętów, by wytłumaczyć ogorzałość mej cery, jak również sposób spędzenia wakacyj. Na nieszczęście, podałem do wiadomości znajomych trzy odmienne wersje, nie przewidując kłopotów, jakie to spowoduje. Ale nie śmiem powiedzieć prawdy. Poradniki prawne, które przeglądałem w British Muzeum, nie pozostawiły mi żadnych wątpliwości; byłem rzeczywiście i naprawdę wspólnikiem ohydnej zbrodni; niewątpliwie, sprzyjałem jej i brałem w niej udział. Dowiedziałem się, że ten nędzny Bingham był dyrektorem banku w Hithergate i że tam dokonał szeregu zbrodniczych malwersacyj. Błagam pana, niech pan spali ten list po przeczytaniu, i sądzę, że mi pan nie odmówi. Co najgorsze, że ani moja ciotka, ani jej przyjaciółka, utrzymująca pensjonat, w którym zamieszkałem, zdają się nie wierzyć w oględne i bardzo pobieżne sprawozdanie z tego, co mi się naprawdę zdarzyło. Podejrzewają, że jestem bohaterem jakiejś ubolewania godnej przygody; o jaką jednak przygodę im chodzi, tego nie wiem. Ciotka mówi, że przebaczyłaby mi, gdybym jej wszystko opowiedział. Powiedziałem jej wszystko, bardziej niż szczegółowo, a mimo to nie jest zadowolona. Oczywiście, nie można nawet myśleć o tem, aby im odkryć całą prawdę; oświadczyłem im tedy, że zostałem wciągnięty w pułapkę na plaży, gdzie skrępowano mnie i zakneblowano. Lecz ciotka uporczywie zastanawia się nad tem, co mogło kogo skłonić do zastawiania na mnie pułapek, oraz po co wywieziono mnie na jakimś yachcie. Nie wiem, co na to odpowiedzieć. Może pan mi poda jakie wyjaśnienie? Ja nie znajduję żadnego, co miałoby chociaż pozory prawdopodobieństwa. Kiedy mi pan będzie odpowiadał, zechce pan łaskawie napisać dwa listy: w jednym z nich, który pokażę ciotce, stwierdzi pan wyraźnie, że rzeczywiście tego lata byłem na Jamajce, dokąd przybyłem na yachcie, Odda mi pan w ten sposób wielką przysługę. Będzie to jeszcze jedno zobowiązanie, które wobec pana zaciągnę — i obawiam się, czy kiedykolwiek zdołam spłacić dług tak ogromny. Jednakże, jeśli wdzięczność…” I tak dalej. W zakończeniu błagał mnie ponownie o spalenie listu. Tak się kończy zadziwiająca historja wakacyj p. Ledbettera, Obraza jego ciotki nie trwała zbyt długo: zacna kobieta przebaczyła mu przed śmiercią. PRAWDA O PYECRAFCIE Siedzi opodal i, spoglądając przez ramię, widzę go. Gdy spojrzenia nasze się skrzyżują — co zdarza się często — wzrok jego nabiera takiej wyrazistości! Nade wszystko błagalny, z pewnym jednakże odcieniem podejrzliwości. Do licha z jego podejrzeniami! Gdybym chciał opowiadać, uczyniłbym to już dawno. Nie mówię nic, ust nie otwieram, powinien się więc czuć dobrze… Lecz jakże chcecie, aby istota tak wielka i tłusta mogła czuć się dobrze? Któż zresztą uwierzyłby mi, gdybym przemówił? Biedny stary Pyecraft! Olbrzymia masa trzęsącego się cielska, której wszystko przeszkadza! Najgrubszy klubman Londynu! Siedzi przy małym stoliku klubowym, w obszernej wnęce w pobliżu ognia i obżera się. Czem się obżera? Spoglądam ostrożnie w jego stronę; widzę jak zajada cake gorący i nasmarowany masłem, zaś oczy jego wlepione są we mnie! Niech go djabli wezmą! Zawsze te oczy wlepione we mnie! To rozstrzygnęło, Pyecraft! Ponieważ nie przestajesz być obrzydliwym, ponieważ zachowujesz się, jak gdybym nie był człowiekiem honoru — tu właśnie w twoich oczach opowiem rzecz całą… prawdę istotną o Pyecrafcie, człowieku, któremu dopomogłem, któremu przyszedłem z pomocą, a który w nagrodę uczynił mi mój klub nieznośnym, najzupełniej nieznośnym z powodu swych oczu proszących, z powodu ciągłego „nie mów nic” swych spojrzeń… Poza tem czemóż upiera się jeść bezustannie? Słowo daję, tem gorzej! Powiem prawdę, całą prawdę, nic oprócz prawdy! Właśnie w tej palarni zapoznałem się z Pyecraftem. Byłem świeżo przyjęty do klubu i nieco onieśmielony, co on zauważył. Siedząc samotnie w kącie, myślałem, że byłoby przyjemnie poznać więcej członków klubu, gdy nagle podszedł do mnie — wielki gmach ruchomy, zdobny w obfite policzki, podbródki i brzuch. Z pomrukiem opuścił się na fotel sąsiedni, sapał przez chwilę, pracowicie potarł zapałkę i zapalił cygaro. Poczem przemówił do mnie. Zapomniałem, co powiedział… Coś o zapałkach, które się nigdy nie zapalają; ciągnąc dalej rozmowę, zatrzymywał służących jednego po drugim i piszczącym głosem uskarżał się na zapałki. Oto w jaki sposób rozpoczęła się gawęda. Mówił o różnych rzeczach, zwłaszcza o grach sportowych. Następnie zwrócił uwagę na moją budowę i cerę. — Pan jest zapewne pierwszorzędnym graczem w cricketta, nieprawdaż? — dorzucił. Jestem szczupły, zapewne, szczupły tak dalece, że niektórzy nazwaliby mnie chudym i, niewątpliwie, cerę mam raczej ciemną. Jednakże, chociaż nie wstydzę się faktu, iż jedna z moich prababek była hinduską, nie zależy mi przecie na tem, aby ludzie obcy od jednego rzutu oka odgadywali to pochodzenie. Tak, że z początku byłem dość nieprzychylnie usposobiony względem niego. Lecz on poruszył tę sprawę jedynie w celu łatwiejszego przejścia do własnej osoby. — Prawdopodobnie nie używa pan więcej ruchu ode mnie — rzekł, — i nie jada pan mniej. (Jaki wszyscy ludzie nadmiernie otyli wyobrażał sobie, iż nic nie jada). A jednak — ciągnął dalej z przymuszonym uśmiechem — różnimy się bardzo. Wówczas począł mówić o swej wadze i tylko o swej wadze, opowiadając wszystko, co już czynił i co ma zamiar czynić w celu zmniejszenia tej wagi, co mu w tej sprawie radzono i jakie rezultaty osiągnęli, jak słyszał, ludzie obarczeni wagą podobną. — A priori, — tłumaczył, — zdawałoby się, iż kwestja odżywiania może być rozstrzygnięta dzięki diecie, zaś kwestja asymilacji pokarmów przy pomocy lekarstw. Była to rozmowa ciężka, dusząca. Czułem, że puchnę, słuchając go. W klubie od czasu do czasu trzeba znosić nudzenie tego rodzaju, lecz nadeszła chwila w której uznałem, że zniosłem już dosyć. Zbyt widocznie wyróżniał mnie. Nie mogłem wstąpić do palarni, aby nie podążył w, moją stronę i często zasiadał przy moim stole, by się obżerać, podczas gdy jadłem śniadanie. Niekiedy przyczepiał się do mnie dosłownie. Był to złowrogi nudziarz, tem bardziej, że ograniczał się do jednej ofiary; i od początku coś nieokreślonego w jego zachowaniu dowodziło, że przeczuwał możliwość pomocy, że zdawał się odgadywać niezwykłe, wyjątkowe dane, jakie mogłoby mu zapewnić moje współdziałanie, szansę których nikt inny nie dawał. — Oddałbym nie wiem co, żeby zmniejszyć tę wagę… Doprawdy nie wiem, co! I wpatrywał się we mnie maleńkiemi, zapłyniętemi oczyma, z ponad sapiącego nosa. Biedny, stary Pyecraft! Właśnie dzwoni w tej chwili i zamawia nową porcję cake z masłem! Pewnego dnia zdradził swą myśl prawdziwą. — Farmakopea nasza — rzekł — farmakopea zachodnia nie jest bynajmniej ostatniem słowem wiedzy medycznej. Wspominano mi, że na dalekim wschodzie… — zamilkł i z wytrzeszczonemi oczyma patrzył na mnie, jak gdybym był rządkiem stworzeniem w akwarjum. Nagle zdjęła mię złość. — Słuchaj pan, — rzekłem. — Kto panu powiedział o receptach mojej prababki? — Słowo daję… — wymamrotał. — Przy każdem widzeniu, co od tygodnia zdarza się dość często, nie przestaje pan czynić aluzji do posiadanego przeze mnie sekretu. — Istotnie — rzekł — ponieważ pan to zauważył, przyznaję się. Słyszałem o tem od… — Od Patissona? — Nie bezpośrednio — odpowiedział, co, jak sądzę, było kłamstwem. — Patisson — tłumaczyłem — wypróbował jedną z tych recept na własną odpowiedzialność… Zagryzł wargi i skłonił się. — Recepty mojej prababki — podjąłem — wymagają ostrożności w zastosowaniu. Ojciec miał mi objaśnić… — Czyż nie uczynił tego? — Nie. Ale przestrzegł mnie. On sam kiedyś zaryzykował próbę. — Ach!… Lecz czy pan sądzi, że?.” Przypuśćmy… że znajdzie się jaka… — Są to ciekawe dokumenty i sam ich zapach… nie! Doprowadziwszy mnie do tego punktu, Pyecraft postanowił pójść dalej. Obawiałem się zawsze, aby w razie nadużycia jego cierpliwości, nie rzucił się nagle i nie zadusił mnie. Wyznaję, że byłem słaby. Ale też Pyecraft zanudzał mnie. Wreszcie rozdrażnił mnie tak, że oświadczyłem: — Dobrze więc, niech pan spróbuje szczęścia! Drobne doświadczenie Patissona, o którem wspomniałem, przedstawiało się zgoła inaczej. Mniejsza o jego naturę, lecz bądź co bądź byłem pewien nieszkodliwości, użytej wówczas recepty. O innych nic nie wiedziałem i właściwie poważnie wątpiłem w ich skuteczność. Ale, nawet gdyby Pyecraft się otruł… Trzeba przyznać, że otrucie Pyecrafta wydało mi się wówczas olbrzymiem dziełem. Tegoż wieczora wydobyłem z mej szafy pancernej dziwaczną szkatułkę z drzewa sandałowego, pachnącą niezwykle i począłem przeglądać szeleszczące pergaminy. Osoba, która spisywała recepty mej prababki miała widocznie zamiłowanie do skrawków pergaminu najróżnorodniejszego pochodzenia, pismo jej zaś1 było zawiłe i niezmiernie drobne. Wielu z tych recept nie mogłem zupełnie odcyfrować, a żadna nie jest łatwo czytelna, chociaż w mej rodzinie, złożonej z funkcjonarjuszy rządu Indji, przekazuje się z pokolenia na pokolenie dość pogłębioną znajomość języka hinduskiego. Niebawem wpadło mi w ręce to, czego szukałem. Siedząc na podłodze obok szafy, przez czas pewien wpatrywałem się w pergamin. — Oto jest! — rzekłem nazajutrz do Pyecrafta, ale musiałem spiesznie cofnąć kartkę, którą chciwie starał się pochwycić, — O ile mogę odczytać te bazgroty, jest to recepta dotycząca „straty wagi”. — Ach, — westchnął Pyecraft. — Nie jestem tego bezwzględnie pewny, myślę tylko, że to jest tak i jeśli pan zechce pójść za moją radą, powstrzyma się pan od użytkowania jej, gdyż wie pan, mówiąc otwarcie, moi przodkowie ze strony tej prababki budzą niewiele zaufania. Jak pan widzi, Pyecraft, nie waham się rzucić cień na sławę mego rodu w pańskim interesie. — Pozwól mi pan spróbować — błagał. Zagłębiłem się w fotelu, podczas gdy moja wyobraźnia robiła na próżno szalone wysiłki. — W imię nieba — wykrzyknąłem — do czego, zdaje się panu, że będziesz podobnym z chwilą straty wagi? Nie chciał słuchać żadnych dowodów. Kazałem mu przyrzec, iż nigdy już ust nie otworzy w sprawie swej wstrętnej otyłości, cokolwiek by się mogła zdarzyć; i wreszcie podałem mu kawałek pergaminu. — To obrzydliwa mieszanina — zauważyłem. — Nic nie szkodzi — odparł i wziął receptę. Przebiegł ją oczyma i osłupiał. — Ależ… ależ… — wybełkotał. Spostrzegł, że była napisana dziwnemi literami w języku nieznanym. — O ile moja wiedza mi pozwoli — rzekłem, doń — przetłumaczę to panu. Uczyniłem co mogłem. Następnie nie zamieniliśmy ani słowa w ciągu dni piętnastu. Za każdym razem, gdy usiłował zbliżyć się do mnie, marszczyłem brwi i dawałem mu znak, by się oddalił. Szanował naszą umowę; lecz po upływie dni piętnastu był równie tęgi i tłusty. Wówczas przerwał milczenie. — Trzeba, bym mówił. To niesłuszne. Jest coś nie w porządku. Nie uzyskałem żadnego skutku i winien mi pan pewne wyjaśnienia w imię honoru swej prababki. — Gdzie jest recepta? — zapytałem i zbadałem rozliczne przepisy. — Czy jajko było zgniłe? — zagadnąłem. Nie. Czy powinno być zgniłe? — Rozumie się samo przez się. We wszystkich receptach mej biednej, drogiej prababki jeśli stan lub gatunek nie są określone, należy brać najgorsze. Przynajmniej była energiczna… Poza tem istnieją jedna lub dwie alternatywy możliwe co do niektórych innych przepisów. Czy pan zaopatrzył się w świeży jad grzechotnika? — Nabyłem grzechotnika u Jamracha… kosztował mnie… kosztował mnie… — To pańska sprawa… Ta ostatnia wzmianka?… — Znam człowieka, który… — Tak… dobrze… Teraz przepiszę panu różne alternatywy… Ortografja tej zwłaszcza recepty jest okropna… A propos. Pies w danym wypadku musi być, oczywiście, psem parja. W ciągu następnego miesiąca widywałem stale Pyecrafta w klubie równie tłustego i zaniepokojonego, jak zawsze. Dochowywał naszej umowy, lecz czasem gwałcił jej ducha, wstrząsając głową z wyrazem rozpaczy i zniechęcenia, Pewnego dnia w ubieralni odważył się: — Pańska prababka… — Ani słowa o niej — przerwałem i zamilkł. Zdawało mi się, że wyrzekł się swych prób i któregoś wieczoru słyszałem, jak opowiadał o swej wadze trzem nowym członkom klubu, jak gdyby w poszukiwaniu nowych recept. Wreszcie, najzupełniej niespodzianie, otrzymałem telegram, — Mr. Formalyn! — wrzasnął mi pod nosem młody groom. Wziąłem depeszę i otworzyłem niezwłocznie.. Przeczytałem: „Przybywaj pan, w imię nieba. Pyecraft”. — Hm — mruknąłem i zaiste tak byłem zadowolony z rehabilitacji, jaką to zapowiadało sławie mej prababki, że zjadłem obfite i smaczne śniadanie. W biurze klubu otrzymałem adres Pyecrafta i poszedłem, skoro tylko wypiłem kawę i kieliszek likieru. Nie czekałem nawet, aż wypalę cygaro. Pyercraft zamieszkiwał górną część jednego z domów w Bloomsbury. — Mr. Pyercraft? — spytałem przy drzwiach wejściowych. — Jest chory — odpowiedziano mi — i już dwa dni nie opuszczał domu. — Pan Pyecraft mnie oczekuje, — zapewniłem i wszedłem po schodach. Na pierwszem piętrze zadzwoniłem do drzwi zakratowanych. — Nie powinien był próbować, oto wszystko, — mówiłem sobie. — Istota, która obżera się, jak wieprz, słusznie musi być do wieprza podobną. Kobieta o czcigodnym wyglądzie, z twarzą pełną niepokoju, w czepku niedbale włożonym na głowę, pojawiła się za kratą i obserwowała mnie. Powiedziałem swoje nazwisko, i drzwi uchyliły się, — Co słychać? — zapytałem, znalazłszy się w przedpokoju. — Kazał pana wprowadzić, skoro tylko pani przyjdzie — oświadczyła, patrząc na mnie i nie spiesząc się spełnić rozkazu. Poczem dorzuciła poufnie: — Jest zamknięty na klucz. — Zamknięty na klucz? — Tak, panie; zamknął się wczoraj rano i nikogo nie wpuszcza. I klnie co chwila! Oh, mój Boże! Zwróciłem oczy na drzwi, które wskazywała głową. — W tym pokoju? — zagadnąłem. — Tak, proszę pana. — Co się dzieje? Kobieta smutno potrząsnęła głową. — Bez przerwy żąda pożywienia, proszę pana, I rzeczy ciężkich. Dostarczam mu, co mogę. Dałam mu wieprzowiny, pasztetu, kiełbasy i innego jedzenia w tym rodzaju, bez chleba. „Proszę to zostawić na zewnątrz”, rozkazuje i wtedy muszę się oddalić. Je, proszę pana, że coś strasznego. Usłyszałem z wewnątrz wezwanie piskliwym głosem: — To pan, Formalyn? — To pan, Pyecraft? — spytałem i zacząłem walić pięścią w drzwi. — Niech pan jej powie, żeby odeszła. Usłuchałem. Wtedy dało się słyszeć jakieś dziwne chrobotanie z drugiej strony drzwi, jak gdyby ktoś usiłował po omacku odnaleźć klamkę; jednocześnie poznałem zwykłe pochrząkiwanie Pyecrafta. — Wszystko w porządku — rzekłem — ona odeszła. Lecz drzwi jeszcze długo pozostawały zamknięte. Wreszcie klucz zgrzytnął w zamku i rozległ się głos Pyecrafta: — Wejdź pan prędko. Otworzyłem drzwi i wszedłem. Naturalnie spodziewałem się zobaczyć Pyecrafta. I oto nie było go tam! Nigdy w życiu nie doznałem takiego wstrząsu. Pokój, w którym się znalazłem, był jego gabinetem i panował tam nieład nieopisany. Półmiski i talerze sąsiadowały z książkami i przyborami do pisania; kilka krzeseł było przewróconych… ale Pyecraft?… — Miewa się pan dobrze, drogi panie? Zamknij pan drzwi — rzekł i wówczas odnalazłem go. Przebywał w powietrzu w kącie bliskim wejścia i zdawał się być przylepionym do sufitu. Twarz jego wyrażała przerażenie i gniew. Oddychał ciężko i gestykulował. — Zamknij pan drzwi, — powtórzył. — Jeśli ta kobieta spostrzeże, co się dzieje… Zamknąłem i przypatrywałem mu się z przeciwległego kąta. — Jeśli coś pęknie, — rzekłem — spadniesz pan i skręcisz kark. — Pragnąłbym bardzo, — odparł sapiąc. — W pańskim wieku i z pańską wagą nie wyprawia się sztuk akrobatycznych… — Ach! przestań pan — poprosił głosem zamierającym. — Opowiem to panu. — Jakim, u djabła, sposobem trzyma się pani tam w górze? — zapytałem. I nagle zrozumiałem, że nie utrzymywał się pod sufitem żadnym ze środków zwykłych, lecz że unosił się na kształt nadętego! pęcherza. Czynił wysiłki, aby wzdłuż muru opuścić się do mnie. — To… recepta! — wykrztusił z trudem, — pańska prabab… Mówiąc to, źle uchwycił ramę obrazu, który spadł. Jednym susem wzniósł się w górę, zaś obraz rozbił się o oparcie kanapy. Pyecraft uderzył o sufit z głuchym łoskotem i zrozumiałem wówczas dlaczego był poplamiony na biało na najbardziej wydatnych wypukłościach swej osoby. Powtórzył te manewr z większą ostrożnością, posługując piecem. Był to rzeczywiście niezwykły widok tego grubasa o apoplektycznym wyglądzie, gdy starał się zejść głową na dół od sufitu do podłogi, — Ta recepta… nadmiernie skuteczna — wybełkotał. — Jak to? — Utrata wagi… prawie zupełna… Wówczas, oczywiście, pojąłem. — Sapristi, Pyecraft! — wykrzyknąłem — pan pragnął środka przeciw otyłości! Ależ pan zawsze mówił tylko o wadze! Nie wiedząc czemu, byłem zachwycony. W chwili odczuwałem naprawdę bezgraniczną sympatję do Pyecrafta. — Pozwoli pan, że mu pomogę — rzekłem i biorąc go za rękę, ściągnąłem na dół. Wymachiwał nogami na wszystkie strony, usiłując gdziekolwiek postawić stopę. Przypominało to chorągiew podczas silnego wiatru. — Ten stół — przemówił, wskazując mebel palcem — jest z masywnego mahoniu i bardzo ciężki Gdyby pan mógł wepchnąć mnie pod spód… Umieściłem go tam. Chwiał się, jak przywiązany balon, podczas gdy rozmawiałem z nim, oparłszy się o kominek. — Niech mi pan opowie, co się stało, — rzekłem zapalając cygaro, — Zażyłem mieszaninę. — Jakiż smak? — Okropny. — Wszystkie środki, przygotowane wedle recept mojej prababki, były jednego rodzaju. Po zastanowieniu się nad czynnikami składowemi, uzyskaną całością i możliwemi rezultatami, wszystkie te leki wydały mi się mało zachęcające. Co do mnie. — Zażyłem najpierw niewielki łyk… a ponieważ po upływie godziny uczułem się lżejszym, postanowiłem przełknąć resztę… — Mój biedny Pyecrafcie! — Zatkałem sobie nos — tłumaczył — i potem czułem się lżejszy z każdą chwilą i mimo woli, wie Pan… Nagle dostał napadu złości. — Do wszystkich djabłów! Cóż ja teraz pocznę. — Jest rzecz pewna, której oczywiście nie powinieneś pan robić — zauważyłem. — Jeśli pan wyjdzie na ulicę, zacznie się pan wznosić, wznosić… — I wyciągnąłem ręce ku niemu, — Trzebaby posyłać Santos Dumonta po pana, — Mam nadzieję, że skutek mikstury zniknie jednak. Potrząsnąłem przecząco głową, — Nie sądzę, by można na to liczyć. Wówczas znowu złość go porwała: kopał meble pobliskie i uderzał obcasem o podłogę. Zachowywał się bardzo niegrzecznie, jak należało się spodziewać ze strony człowieka grubego i tłustego, niewstrzemięźliwego. Wyrażał się o mnie i o mojej prababce w słowach, najzupełniej pozbawionych oględności. — Ależ nigdy pana nie prosiłem, abyś zażywał ten dekokt — rzekłem. Lekceważąc szlachetnie obelgi, któremi mnie obrzucał, zasiadłem w jego fotelu i jąłem do niego mówić tonem spokojnym i przyjaznym. Wyjaśniłem mu, iż sam na siebie ściągnął tę przykrość, która miała pewne cechy wyrównawczej sprawiedliwości. Jadał przecie o wiele za dużo… Zaprzeczył temu i przez chwilę żywo spierał się ze mną. Stał się nawet hałaśliwym i gwałtownym: to też wyrzekłem się tłumaczenia mu morału jego wypadku. — Poza tem — dorzuciłem — popełnił pan błąd eufemizmu. Nazywałeś pan swą dolegliwość nie „otyłością”, co jest dokładne i niezaszczytne, ale „wielką wagą”… Pan… Przerwał mi, zgadzając się na to wszystko. Ale co miał teraz począć? Wypowiedziałem pogląd, że powinien się zastosować do zmienionych warunków. Tak przeszliśmy do strony praktycznej tej sprawy. Wyraziłem nadzieję, że bez trudu zdoła się nauczyć chodzenia na rękach po suficie… — Nie mogę spać — oświadczył. To nie była trudność poważna. Wskazałem, iż było najzupełniej możliwe przygotować łóżko pod siatką drucianą, umocować materace szerokiemi rzemieniami i przypinać z boku kołdrę, prześcieradła i t. p. Trzebaby tylko wtajemniczyć gospodynię w tę sprawę. Po chwili oporu zgodził się ze mną. (W następstwie przyjemnie było widzieć w jaki wspaniale naturalny sposób zacna dama przyjęła do wiadomości to zadziwiające odwrócenie porządku rzeczy). Będzie mógł posiadać w swoim pokoju wysoki stołek, zaś wszelkie posiłki będą podawane na szczytowych półkach bibljoteki. Wynaleźliśmy też prosty sposób, któryby mu pozwalał dowolnie opuszczać się na podłogę; osiągnęliśmy to, umieszczając w górze bibljoteki wielotomową Encyklopedję Brytańską. Wystarczyło wziąć jeden z tomów pod pachę, aby dosięgnąć ziemi. Postanowiliśmy też wbić klamry żelazne w posadzkę, aby mógł się niemi posługiwać w razie potrzeby czegokolwiek z dolnej części pokoju. W miarę urządzania tego wszystkiego, zainteresowywałem się coraz bardziej. Ja to zawołałem gospodynię i zawiadomiłem ją o wszystkiem, ja też prawie bez pomocy urządziłem odwrócone łóżko. Całe dwa dni spędziłem w jego mieszkaniu. Umiem doskonale obchodzić się z odkrętką i poczyniłem szereg udoskonaleń do jego użytku, założyłem drut dodatkowy, aby mu ułatwić dzwonienie, odwróciłem ku górze lampy elektryczne i t. p. Roboty te bawiły mnie niesłychanie i z rozkoszą wyobrażałem go sobie w postaci wielkiej muchy mięsnej, łażącego po suficie i czepiającego się odrzwi, by przejść z pokoju do pokoju… i nigdy już, nigdy nie przychodzącego do klubu!!!… Lecz oto fatalna moja pomysłowość uniosła mnie za daleko. Siedziałem właśnie przy kominku, popijając whisky, on zaś znajdował się w swym ulubionym kącie, w pobliżu gzymsu i przybijał gruby dywan na suficie, gdy uderzyła mnie myśl nagła. — Sapristi Pyecraft! To wszystko jest zupełnie niepotrzebne! I zanim zdołałem obliczyć konsekwencje tego, co miałem powiedzieć, wygadałem wszystko. — Spodnie ubranie z ołowiu! — wykrzyknąłem. Złe się już stało!… Pyecraft nieomal ze łzami uchwycił się tej myśli. — Odzyskam właściwą równowagę — wyszlochał. Objaśniłem mu rzecz całą, nie przewidując do czego to doprowadzi. — Niech pan zakupi blachy ołowianej — rzekłem — pokraje ją na kawałki i każe sobie powszywać w spodnie odzienie w dostatecznej ilości. Niech pan używa obuwia na ołowianych podeszwach, nosi ręczną walizkę pełną ołowiu i sprawa załatwiona. Zamiast być więźniem w swojem mieszkaniu, będzie pan mógł przechadzać się, a nawet podróżować… Błysnęła mi myśl jeszcze szczęśliwsza. — Nie potrzebuje pan też obawiać się zatonięcia.. Wystarczy, jeśli pan zrzuci część, lub nawet całe ubranie i zachowa w ręku tylko niezbędny bagaż i będzie pan unosił się nad falami… Ze wzruszenia upuścił swój młotek, który przeleciał tuż koło mego nosa. — Sapristi — wrzasnął — i będę mógł powrócić do klubu! Ten okrzyk zniszczył natychmiast mój entuzjazm. — Sapristi! — powtórzyłem. — Tak oczywiście… będzie pan mógł powrócić. Powrócił. I powraca ciągle. Siedzi w tej chwili poza mną, zajadając co najmniej trzecią porcję cake z masłem. I nikt na świecie, oprócz jego gospodyni i mnie, nie wie, że nie waży on w rzeczywistości nic, że jest po prostu odzianym obłokiem, niente, nihil, najbardziej nieważkim z ludzi. Pozostanie na miejscu, szpiegując mnie, dopóki nie skończę pisać. Wtedy, jeśli mu się uda, przyczepi się do mnie w przejściu, zbliżając się rozkołysanym krokiem… Po raz setny powtórzy mi całą historję, opowie wrażenia, jakie to wywołuje i jakich nie wywołuje, jak czasem mu się zdaje, że działanie mikstury słabnie trochę. I zawsze w którymś miejscu tej rozwlekłej gadaniny to zastrzeżenie: — Pan zachowuje tajemnicę, nieprawdaż? Gdyby ktokolwiek się dowiedział… Wstydziłbym się niezmiernie… To tak głupio wygląda, pojmuje pan… Chodzić po suficie na czworakach i cała reszta. — A teraz chodzi o uniknięcie Pyecrafta, który zajmuje znakomitą pozycję strategiczną pomiędzy mną a drzwiami. DOLINA PAJĄKÓW Około południa trzej łowcy dotarli do zakrętu potoku i ujrzeli przed sobą obszerną dolinę. Skalisty i kręty wąwóz, którym tak długo i uparcie dążyli śladami zbiegów, wychodził na rozległą równinę. Pod wpływem jednej myśli trzej mężczyźni zboczyli z tropu i pokłusowali na wzgórek, uwieńczony ciemno zielonemi drzewami; tam przystanęli, — jeździec, mający uzdę przetykaną srebrem na czele, zaś dwaj inni nieco z tyłu, jak należało. Przez czas pewien chciwym wzrokiem badali niezmierną dolinę, biegnącą wdał przed nimi. Beznadziejny obszar pożółkłej trawy przerywały gdzieniegdzie rzadkie kępy kolczastych i suchych krzaków, lub niejasne zarysy łożyska wyschniętego potoku. Miedziana powierzchnia ginęła u stoków błękitnych, dalszych wzgórzy, pokrytych żywszą pozornie zielonością, nad któremi panowały śnieżne szczyty gór o niewidocznej podstawie, jakby zawieszonych w niebiosach, i wznoszących się coraz potężniej i zuchwałej ku północo– zachodowi, gdzie dolina się zamykała. Na zachód równina rozpościerała się aż do krańców horyzontu, poznaczona w oddali ciemnemi plamami lasów. Trzej ludzie uparcie wpatrywali się w dolinę. Chudy jeździec z blizną na wardze przerwał milczenie. — Nic! — westchnął zniechęcony. — Co prawda wyprzedzili nas o dzień drogi, — Ale nie wiedzą, że my ich ścigamy — rzekł mały człowiek, dosiadający białego konia. — Ona musi się tego spodziewać, — zauważył przywódca kwaśno i jakby mimo woli. — Nawet w takim razie nie mogą jechać prędko; mają tylko jednego muła i przez, cały dzień dziewczynie krwawiła noga… Jeździec z uzdą przetykaną srebrem rzucił mu spojrzenie przesycone złością. — Czy sądzisz, że tego nie dostrzegłem? — zapytałem drwiąco. — Bądź co bądź może nam to pomóc — mruknął pod nosem człowieczek. Chudy z blizną na wardze, niewzruszony, rozglądał się dokoła. — Niewątpliwie nie zdążyli jeszcze przebyć doliny — zapewnił. — Jeśli ostro pokłusujemy… Lecz, spojrzawszy na białego konia, nie dokończył, — Niech djabli porwą białe konie! — burknął jeździec ze srebrną uzdą i odwróciwszy się, zmierzył oczyma przedmiot swego przekleństwa. Mały człowieczek spuszczając oczy, popatrzał między uszami swego melancholijnego wierzchowca. — Uczyniłem, co mogłem — wyrzekł. Dwaj inni znowu przeszukiwali wzrokiem dolinę. Chudy przeciągnął dłonią po skaleczonej wardze. — W drogę! — rozkazał nagle przywódca. Mały człowieczek drgnął, ściągnął cugle i trzej łowcy odnaleźli trop wśród zeschłej trawy, szeleszczącej z cicha pod kopytami koni… Zjechali ostrożnie z bezpłodnej pochyłości i poprzez krzewy skręcone i kolczaste, poprzez korzenie wrośnięte wśród skał, dotarli do doliny. Tutaj ślad stawał się niepewnym, gdyż gruba — warstwa zeschłych traw skrywała ziemię. Jednakże dzięki usilnemu wpatrywaniu się, z szyjami na karkach końskich, dzięki zatrzymywaniu się na każdym kroku, te blade twarze ścigały dalej swą zdobycz. Dostrzegali ślady, źdźbła trawy połamane i pomięte, niekiedy zaś dawał się odgadnąć odcisk stopy. Raz nawet przywódca ujrzał krwawą plamę, zdradzającą przejście młodej metyski i wtedy przez zęby nazwał ją głupią. Chudy sprawdzał spostrzeżenia przywódcy, mały człowieczek na białym koniu podążał za nim, pogrążony w marzeniach. Jechali gęsiego, jeździec ze srebrną uzdą na czele, i zachowywali zupełne milczenie. Po chwili: mały człowieczek doznał wrażenia, że świat stał się dziwnie cichy, co wyrwało go nagle z rozmyślań. Oprócz lekkiego brzęku ich uzbrojenia oraz uprzęży końskiej, na całej ogromnej równinie rozpościerał się smętny spokój umarłej natury. Pan jego i jego towarzysz, poprzedzali go, obaj schyleni na lewą stronę nad karkami swych wierzchowców, kołysząc się miarowo. Cienie ich sunęły przodem, sylwetki wydłużone, spokojne i milczące towarzyszki. Bliżej, ten kształt pełzający i zimny, był to jego cień własny. Rozejrzał się po okolicy. Co się właściwie stało? Pomyślał wówczas o promieniowaniu skał i nieustannym trzeszczeniu potrącanych kamieni. Cóż jeszcze?… Brak najlżejszego powiewu! Właśnie to. Jakiś obszar niezmierzony i cichy, zatopiony w senności popołudniowej. Niebiosa zwisały złowróżbne i puste, tylko w górnej części doliny utworzyła się zasłona z gęstych mgieł. Wyprostował się, potrząsnął cuglami, zaokrąglił wargi, jak do gwizdania i zdołał zaledwie westchnąć. Odwrócił się na siodle i wpatrzył się w szczelinę wąwozu, którędy przybyli. Nic! Z obu stron stoki ponure, lecz ani śladu drzewa, jakiegokolwiek zwierzęcia, a tem mniej istoty ludzkiej. Co za kraj, co za pustynia! Powrócił do poprzedniej pozycji. Na chwilę ucieszył się widokiem skręconego, czarno– purpurowego kija, który zabłysnął nagle i przepadł w brunatnym dywanie trawy. Była to żmija. Pomimo wszystko więc w piekielnej dolinie istniało życie. Następnie, co go rozradowało więcej jeszcze, lekki wietrzyk musnął mu twarz, szmer jakiś dał się słyszeć i ucichł; krzaki na wzgórku nieznacznie pochylił czarne i sztywne ramiona: pierwsze oznaki możliwego wiatru. Niedbale poślinił palec i wzniósł go do góry. Nagłym ruchem ściągnął cugle, aby uniknąć zderzenia się z chudym, który zatrzymał się, niepewny tropu. W tym właśnie momencie nieuwagi poczuł wzrok dowódcy, skierowany na siebie. Potem przez czas pewien usiłował interesować się pościgiem. Następnie, kiedy ruszyli dalej, spojrzał na cień swego przywódcy, jego kapelusza i ramienia, które ukazywały się i niknęły poza sylwetką jadącego bliżej chudego. Od czterech dni, kiedy przekroczyli granicę świata zamieszkałego, jechali naprzód — znajdując zaledwie dość wody dla zaspokojenia pragnienia, zaopatrzeni tylko w tabliczkę suszonego mięsa pod siodłem, jechali przez; góry i skały tej pustyni, gdzie nikt nie zapuszczał się na pewno przed zbiegami. I po co? Wszystko to dla dziewczyny, zwykłego kapryśnego dzieciaka! I człowiek ten miał na usługi, dla zadośćuczynienia swym pożądaniom, całą kobiecą ludność okoliczną! Dlaczego jego szalona namiętność wybrała ją z pośród wszystkich? Zapytywał się z oburzeniem mały człowieczek, oblizując zeschnięte wargi językiem poczerniałym z pragnienia. To wyglądało na jego pana! Nie ma innego wyjaśnienia: po prostu dlatego, że usiłowała mu uciec. Wzrok jego zatrzymał się na szeregu wysokich, ozdobionych kitami łodyg, pochylających się zgodnie; spostrzegł też, że końce jedwabnego szala, otaczającego mu szyję, furkotały w powietrzu. Wiatr stawał się coraz silniejszy i zdzierał zasłonę nieruchomości, łączącą wszystkie rzeczy — tem lepiej. — Hop, hop — wykrzyknął chudy. Trzej ludzie zatrzymali się nagle. — Co nowego? — zapytał przywódca. — Tam! — odparł chudy, wskazując w głąb doliny. — Co? — Coś, co zbliża się do nas. Podczas gdy mówił, jakiś płowy zwierz ukazał się na grzbiecie wzgórza i pędził ku nim. Był to wielki pies dziki: biegł z wiatrem, wywiesiwszy język prosto przed siebie, tak czemś przejęty, że zdawał się nie widzieć jeźdźców, do których się zbliżał. Pysk wzniósł ku górze i było oczywiste, że nie biegnie za tropem, ani za zdobyczą. Gdy był już blisko, mały człowieczek chwycił za szpadę. — Ten pies jest wściekły — rzekł chudy. — Krzyczmy głośno — poradził mały i zaczął krzyczeć. Pies zbliżał się ciągle; mały człowieczek wyciągnął już szpadę, gdy zwierzę nagle rzuciło się w bok i minęło ich, ciężko dysząc. Mały spoglądał przez chwilę za nim, pomykającym dalej. — Nie miał piany u pyska, — zauważył. W ciągu paru minut jeździec ze srebrną uzdą wpatrywał się w głąb doliny. — W drogę! — wykrzyknął wreszcie. — Co nam to szkodzi! I poruszywszy cuglami, ruszył naprzód. Mały człowieczek, porzucając nierozwiązaną tajemnicę psa, który nie uciekał przed niczem innem, jak tylko przed wiatrem, pogrążył się w głębokie rozmyślania nad naturą człowieka. — W drogę! — szeptał do siebie. — Dlaczego jakiemuś człowiekowi danem jest krzyczeć „w drogę!” z tą niesłychaną potęgą rozkazu? Zawsze, przez całe swoje życie, człowiek ten przemawiał w ten sposób. A gdybym ja wyrzekł te słowa… — mruknął po cichu. Lecz myśl niesłuchania wodza, nawet w jego najfantastyczniejszych zamysłach, przekraczała jego pojęcie. Dla niego, dla wszystkich, ta dziewczyna była szaloną, niemal świętokradczynią. Myśl jego dla porównania przeniosła się na człowieka ze szramą na wardze; równie silny, jak wódz, równie odważny, może nawet odważniejszy, a jednakże udziałem jego było słuchać, słuchać zawsze, ślepo i bezwzględnie. Lecz pewne niezwykłe poruszenia wierzchowca przywołały go do rzeczywistości. Przyjrzał się bacznie zwierzęciu i posunął się w stronę swego chudego towarzysza. — Czy zauważyliście, jak konie się niepokoją? — zapytał półgłosem. Chuda twarz przybrała wyraz pytający. — Ten wiatr nie wróży im widać nic dobrego, — dodał mały, lecz, widząc, że dowódca spogląda na niego, zajął znowu swoje miejsce z tyłu. — Bah! to nic nie szkodzi, — odparł chudy. Jechali jakiś czas w milczeniu; dwaj pierwsi schyleni byli nad niknącym co chwilę tropem, ostatni zaś przyglądał się tumanowi, który ogarniał szeroką dolinę, czołgając się coraz bliżej. Wiatr z każdą chwilą zyskiwał na sile. W oddali na lewo widać było plamy ciemnych ciał, zapewne dzików, przebiegających galopem przez dolinę. Mały jednak powstrzymał się od zwrócenia na to ogólnej uwagi, jakby w obawie zwiększenia ogarniającego go niepokoju. Zauważył wielką kulę, białą i błyszczącą, następnie dwie i trzy, podobne do puchu olbrzymich dmuchawców, które płynęły niesione wiatrem w poprzek ścieżki. Kule te unosiły się bardzo wysoko w powietrzu, spadały nagle, znów szły w górę i chwiały się przez chwilę, poczem znikały, zdwajając szybkość. Widok ich powiększał podniecenie koni. Natychmiast potem spostrzegł, że wiele z tych błądzących kul, których liczba szybko wzrastała, spływając doliną, spiesznie dążyło ku nim. Rozległ się wrzask przenikliwy. Olbrzymi dzik samotnik przebiegał pędem ścieżkę; przelotnie zwrócił łeb ku jeźdźcom, śledził ich chwilę i pędził dalej w głąb doliny. Widząc to, trzej ludzie zatrzymali się i stanęli w siodłach, wytężając wzrok w stronę wciąż gęstniejącej mgły, która ciągnęła ku nim. — Bez tego puchu dmuchawca… — zaczął przywódca. Lecz oto wielka kula lotna pojawiła się o dwadzieścia kroków od nich. W rzeczywistości nie była to sfera regularna, lecz coś niepojętego, puszystego, bezkształtnego, skręconego z włókien, niby kawał płótna związany za rogi, rzecby można meduza powietrzna, która posuwała się naprzód, kręcąc się w kółko i pozostawiając poza sobą długą smugę nici pajęczych. — To nie są puchy dmuchawca, — zauważył mały człowieczek. — To mi jeszcze nic nie mówi, — odpowiedział chudy. I spojrzeli po sobie. — Przekleństwo! — wykrzyknął dowódca. — Tam wyżej jest pełno ich w powietrzu! Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy zmuszeni niebawem się zatrzymać. Instynktownie, podobnie jak stado jeleni przy zbliżaniu się czegoś niepokojącego, zwrócili konie pod wiatr, posunęli się o kilka kroków, przyglądając się unoszącym się w powietrzu i zbliżającym niezliczonym masom. Nadchodziły, popychane przez wiatr, szybko i bez wstrząśnień, wznosząc się i opadając bez szmeru, dotykając ziemi, odskakując wysoko i krążąc — wszystko to ruchem jednostajnym, spokojnym i pewnym. Na prawo i na lewo od jeźdźców przeciągali wywiadowcy tej dziwnej armji, a gdy jeden z nich upadł na ziemię i rozpadł się w masę bezkształtną, znacząc za sobą smugę długich wstęg i czepiających się nici, — konie zaczęły się niepokoić i wierzgać. Nagła niepojęta niecierpliwość opanowała przywódcę, który ze wszystkich sił przeklinał latające kule. — Naprzód! — wykrzyknął. — Naprzód! Co nas obchodzą te sztuki? To nie ma dla nas znaczenia. Powrócimy na trop! I począł przeklinać swego konia, piłując mu pysk wędzidłem. Wybuchnął hałaśliwą wściekłością, krzycząc: — Chcę iść za tropem, słyszycie? Gdzie jest trop? Chwycił za uzdę rwącego się konia i jął szukać w trawie. Długa, lepiąca się nić spadła mu na twarz, szarawe pasmo okręciło się wokół trzymającego uzdę ramienia, coś dużego, ruchliwego, wielonożnego zsunęło mu się z tyłu głowy. Wzniósł oczy i dostrzegł szarą masę, jakby przytwierdzoną na kotwicy ponad nim, za pomocą tych włókien, falującą na powierzchni, jak żagiel bezszumnie manewrującego statku. Wydało mu się, że widzi mnóstwo oczu, liczną załogę skulonych ciał o wydłużonych, powyginanych kończynach, ciągnącą za nimi, aby przyholować ku niemu ten przedmiot. Kilka chwil patrzył w górę, instynktownie kierując swym koniem z wprawą doświadczonego jeźdźca. Wtem otrzymał uderzenie płazem szabli w plecy, stal błysnęła nad jego głową, przecinając łączność z latającą kulą, która wznosząc się, nieco zboczyła i odleciała. — Pająki! — rozległ się okrzyk chudego. — Te rzeczy są pełne wielkich pająków! Spójrzcie, panie! Przywódca zapatrzył się na coś czerwonego, rozgniecionego na ziemi, na wpół zmiażdżonego, lecz mimo to poruszającego licznemi odroślami; lecz gdy chudy wskazał pędzącą ku nim nową kulę, szybko wyciągnął szpadę. W głębi doliny widać było teraz jakby mur mgieł podartych i powystrzyganych. Spróbował zdać sobie sprawę z położenia. — Uderzmy na nie! — wrzeszczał mały człowieczek, — biegnijmy! Powstał wówczas zamęt podobny do zgiełku bitwy. Przywódca ujrzał, jak mały przegalopował obok niego, rąbiąc wściekle urojone sieci pajęcze; ujrzał, jak na kształt armatniego pocisku, upadł na chudego, przewracając konia i jeźdźca. Jego własny wierzchowiec dał jeszcze kilkanaście skoków, zanim zdołał go pohamować. Rozglądał się w obawie niebezpieczeństwa, a odwróciwszy się zobaczył przewróconego konia, który się tarzał po ziemi, zaś nad nim stojącego chudego, siekącego jakąś masę dwóch ciał. A ogromne siecie pajęcze napływały gęste i szybkie, popychane wiatrem lipcowym, niby puchy ostów na ugorze. Mały zsiadł z konia, nie odważając się jednak puścić uzdy. Jedną ręką starał się utrzymać krnąbrnego konia, drugą zaś wymachiwał szablą na oślep. Lepkie włókna drugiej kuli uczepiły się chudego oraz zwierzęcia, leżącego na ziemi i zwolna cała masa opadła na tę zdobycz. Przywódca zazgrzytał, ściągnął cugle i pochylając głowę, uderzeniami ostróg rzucił naprzód swego wierzchowca. Koń tarzający się po ziemi, odwrócił się: podbrzusze jego było zakrwawione i pokryte ruchliwemi kształtami; chudy naraz odstąpił od niego i biegł do swego pana. Przebiegł niewielką przestrzeń, ale miał nogi skrępowane i oplatane włóknami; wykonał kilka bezskutecznych ruchów swą szablą. Szarawe skręty zwisały z jego członków, cienka, szara zasłona pokrywała twarz, Lewą ręką uderzył coś na sobie, poczem nagle zachwiał się i naraz zaczął okropnie ryczeć: oh, oh, oh, ohooh!!… Przywódca ujrzał nieszczęśnika, znikającego pod kłębowiskiem wielkich pająków, podczas gdy wciąż nowe spływały ku ziemi. Gdy usiłował skierować swego konia w stronę szarego kształtu, który miotał się i ryczał, upadając i powstając, usłyszał odgłos kopyt: mały człowieczek, ze szpadą w pochwie, leżąc w poprzek białego konia, starał się go dosiąść; uczepiony u grzywy przeleciał jak huragan. Znowu lekkie włókno szarego muślinu dotknęło twarzy przywódcy. Unosząca się bezszumnie nad nim i wokoło niego chmura pająków zdawała się chcieć go otoczyć i zamknąć. Aż do ostatniego dnia życia nie wiedział dokładne, co zdarzyło się w owej chwili. Czy zawrócił konia, czy też koń sam rzucił się w ślady towarzysza? Tak czy owak w sekundę później pędził galopem poprzez dolinę, wykonywując wściekłe młyńce szablą. A niesione wciąż wzmagającym się wiatrem, otaczające go balony pajęcze, straszliwe statki powietrzne zdawały się dążyć do określonego celu. Klip klap, klip klap… Jeździec ze srebrną uzdą galopował bez troski o kierunek, z przerażeniem w twarzy spoglądając na prawo i lewo, z szablą w pogotowiu. O kilkaset metrów naprzód, z uczepionemi doń szczątkami pajęczej kuli, mały człowieczek pędził na białym swym koniu, nie zdoławszy dosiąść go należycie. Trzciny uchylały się przed nimi, wiał wiatr gwałtowny i chłodny, i, odwracając się, przywódca mógł widzieć pająki, przyśpieszające lot by ich dosięgnąć… Zajęty jedynie myślą o ucieczce przed potworami, dopiero w chwili gdy koń sprężył się do skoku, zauważył przepaść przed sobą i to tylko po to, aby uczynić ruch fałszywy. Ponieważ leżał pochylony na karku wierzchowca, wyprostował się i rzucił w tył, lecz zbyt późno. Jeśli jednak, wzburzony, nie zdołał pokierować skokiem, nie zapomniał przynajmniej, jak trzeba spadać. Wyrzucony w powietrze, pozostał znakomitym jeźdźcem i znalazł się na ziemi, tylko ze z lekka nadwerężonem ramieniem; koń przekoziołkował, bijąc konwulsyjnie nogami, poczem rozciągnął się bez ruchu; szpada wbiła się w stwardniałą ziemię i pękła na dwoje, jak gdyby Fortuna nie chciała go już za rycerza, przyczem jeden z odłamków przeleciał tuż koło jego twarzy. W jednej chwili podniósł się, badając z trwogą nadpływające sieci pajęcze. Na razie zamierzał uciekać, lecz przypomniawszy sobie parów, skręcił w tę stronę. Raz musiał gwałtownie odskoczyć, by uniknąć jednej z tych latających okropności; poczem zbiegł zręcznie po stromem zboczu w głąb, gdzie nie dochodził wiatr. Tam, ukryty wśród spiętrzonych głazów łożyska wyschłego potoku, mógł się przyczaić i bezpiecznie obserwować przelot tych dziwnych mas szarych, zanim wiatr ucichnie i pozwoli mu się wymknąć. Długo tak siedział skulony, wpatrując się w przelatujące, postrzępione kule na tle wąskiego skrawka nieba nad jego głową. Tuż koło niego spadł zbłąkany pająk; odległość między łapami owada wynosiła przeszło stopę, ciało zaś było wielkie, jak pół męskiej dłoni. Spojrzał nań: przerażająco ruchliwy pająk poszukiwał sposobu ucieczki i poruszył nawet odłamek szpady; człowiek z przekleństwem wzniósł nogę i zmiażdżył go podkutym obcasem, poczem rozejrzał się, czy nie ma ich więcej. Lecz niebawem, przekonawszy się, że te roje pająków nie mogą dosięgnąć wąwozu, wyszukał miejsce wygodne, usiadł i ogryzając według zwyczaju paznokcie, popadł w głęboką zadumę, z której został wyrwany przybyciem człowieka na białym koniu. Zanim cośkolwiek zobaczył, usłyszał odgłos kopyt, szmer kroków i pocieszający głos. Ukazał się człeczyna — żałosny kształt, odziany w szmat kilka. Zbliżyli się do siebie bez słowa, bez powitania. Sługa zatrzymał się wreszcie przed panem, który drgnął z lekka pod spojrzeniem podwładnego. — No cóż? — zapytał na koniec głosem pozbawionym wszelkiej pewności. — Pan go opuścił? — Mój koń poniósł… — Wiem, mój także. Śmiał się szyderczo, lecz wesoło. — Powtarzam ci, że mój koń poniósł, — rzekł były posiadacz przetykanej srebrem uzdy. — Obaj jesteśmy tchórze, — oświadczył mały. Tamten rozmyślał czas jakiś gryząc palce i nic spuszczając z oczu swego podwładnego. — Nie nazywaj mnie tchórzem, — podjął wreszcie. — Jest pan tchórzem, tak samo, jak ja. — Tchórzem, niech będzie, gdyż istnieje granica ludzkiej odwagi i dzisiaj poznałem tę granicę… ale inaczej, niż ty i w tem cała różnica. — Nie potrafiłbym nigdy wyobrazić sobie, że pan go opuści; ocalił panu życie na dwie minuty przedtem… Dlaczego jesteś naszym panem?… Przywódca znów gryzł palce, a twarz jego spochmurniała. — Nikt bezkarnie nie nazwie mnie tchórzem, — wyrzekł, — nie!… Złamana szpada zawsze lepsza niż nic… Biały ochwacony koń w żadnym razie nie poniesie dwóch ludzi przez dni cztery… Nie cierpię białych koni, lecz tym razem nie ma wyboru. Zaczynasz pojmować?… Przeczuwam, że na podstawie tego, coś widział i co ci się przyśniło, masa zamiar mnie oczerniać. Zdarzało się, że królowie tracili trony przez osobistości w twoim rodzaju. Zresztą nigdy nie mogłem cię znosić. — Wasza dostojność! — jęknął błagalnie mały. — Nie, nie, nie! — powtórzył przywódca i zauważywszy ruch małego, powstał nagie. Przez jaką minutę patrzyli sobie w oczy. Nad nimi przepływały błądząc bez celu przejrzyste balony pajęcze. W kamienistem łożysku rozległ się zgiełk walki, tupanie nóg, następnie okrzyk rozpaczy, rzężenie i odgłos upadku… Pod koniec dnia wiatr się uspokoił; słońce zaszło w ciszy pogodnego1 wieczoru; człowiek, który przedtem dosiadał pełnej krwi wierzchowca i miał srebrem przetykaną uzdę, wreszcie z wielką ostrożnością opuścił wąwóz. Prowadząc obecnie białego konia wybierał stoki łagodne. Miał chęć powrócić do swego martwego konia, by zabrać uzdę, lecz obawiał się, aby noc i silniejszy wiatr nie zastały go jeszcze w dolinie. Przytem przejmował go wstręt na myśl o biednem zwierzęciu, oplątanem całkowicie sieciami pająków i ohydnie obgryzionem. Na wspomnienie tych sieci i wszystkich niebezpieczeństw, których uniknął w tak nadzwyczajny sposób, odszukał mały relikwiarzyk, zawieszony na szyi i przycisnął go do przepełnionego wdzięcznością serca. Jednocześnie wzrokiem przebiegał dolinę. — Byłem zaślepiony namiętnością — szepnął — a teraz ją dosięgła kara… Pająki, niewątpliwie, napadły ich też… Lecz oto po drugiej stronie doliny, za stokami zalesionenii, w przezroczem powietrzu wieczornem ujrzał wyraźnie, bez możliwości złudzenia, niewielką smugę dymu. Na ten widok pełna zdumienia wściekłość zastąpiła pogodzenie się z losem. Dym? — Zwrócił łeb białego konia, który zadrżał, gdyż w tej chwili lekki pęd powietrza zaszumiał w trawie; w oddali, na krzakach, zwisało postrzępione szare pasmo. Przyjrzał się pajęczynom i jeszcze raz dymowi. — Być może zresztą, że to nie oni, — wyrzekł na koniec. Wiedział jednak co o tem sądzić. — Jeszcze czas jakiś wpatrywał się w dym, poczem skoczył na siodło. Jadąc, znaczył swą drogę wśród szczątków latających pajęczyn. Okazało się, że wiele pająków, z nieznanego powodu, leżało martwych na ziemi, zaś pozostałe przy życiu nasycały się zbrodniczo trupami towarzyszy, uciekając jednak na odgłos kopyt końskich. Godzina ich przeminęła. Na ziemi, bez wiatru, któryby je unosił, pozbawione swego białego całunu, potwory te, pomimo całego jadu, nie mogły tu szkodzić. Uderzał paskiem te, które zbliżały się zanadto. Raz, gdy kilkanaście przebywało miejsce ogołocone z trawy, porwała go chętka zsiąść z konia i pomiażdżyć je obcasem… Lecz oparł się pokusie. Co chwila odwracał się na siodle i patrzył na kolumnę dymu, — Pająki! — powtarzał nieustannie. — Pająki! Dobrze… dobrze… Następnym razem ja także uprzędę sieci. * Oculus pinealis — dosłownie: oko szyszkowate, zwane po polsku gruczołem szyszkowatym, który, według wszelkiego prawdopodobieństwa, jest szczątkiem trzeciego oka. (przyp. tłumacza).