13852

Szczegóły
Tytuł 13852
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13852 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13852 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13852 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LAWRENCE BLOCK WŁAMYWACZ, KTÓRY MALOWAŁ JAK MONDRIAN (Przełożyła: Anna Gren) Zysk i s-ka 2004 Rozdział I W Barnegat Books czas dłużył się niemiłosiernie - jak to zwykle bywa w antykwariatach. Ich właściciele nie muszą marzyć o spokojnej emeryturze - zazwyczaj czują się tak, jakby już na nią przeszli. Tego dnia wydarzyły się dwie godne uwagi rzeczy. Pewna kobieta przeczytała mi wiersz i obcy mężczyzna próbował sprzedać mi książkę. Wiersz autorstwa Mary Carolyn Davies nosił tytuł Umiera Smith, trzeci mężczyzna z Oregon. Nieznajoma była zgrabną osóbką o rumianej twarzy. Miała brązowe oczy, okolone długimi rzęsami i przechylała głowę na bok w taki sposób, jakby próbowała naśladować ptaka. Kiedy wzięła do ręki pierwszy tomik poezji panny Davies Bębny na naszej ulicy, opublikowany w 1918 roku przez wydawnictwo McMillan, zwróciłem uwagę na jej kształtne, drobne palce. Miała nie wypielęgnowane paznokcie i nie nosiła pierścionków. Wiersz zaczynał się od słów: Śni mi się jesień w Oregonie Lecz wiem, że nie zobaczę nigdy już Zroszonych deszczem wzgórz, błękitnych cieni Ani bażanta frunącego tuż nad ziemią... Ja także jestem leniwą, ufną istotą, ale mimo to nie spuszczałem z oka klienta, który stanął obok półki w dziale „Filozofia i religia”. Był to dobrze zbudowany mężczyzna w wieku dwudziestu kilku, najwyżej trzydziestu lat. Miał na sobie niskie buty firmy Frye, lewisy z rozporkiem na guziki, sztruksową kurtkę koloru brązowego i ciemnobrązową flanelową koszulę. Na jego nosie widniały okulary w rogowych oprawkach. Miał równo przystrzyżoną brodę i postrzępione, proste włosy. Wkrótce ten dziwny sen dobiegnie końca A moi towarzysze wrócą do rodzinnych stron Będą się cieszyć blaskiem słońca Tam, gdzie wciąż kwitną róże i radosny bije dzwon... Coś sprawiło, że zacząłem mu się przypatrywać. Moją uwagę zwróciła od razu jego teczka. W księgarniach Brentano i Strand przeszukują torby przy wejściu, ale ja pozwalam klientom je wnosić. Może dlatego ich torby są cięższe, kiedy opuszczają antykwariat. Handel starymi książkami to ryzykowna sprawa - towary często znikają ze sklepu na oczach właściciela. Już nie zobaczą swych rodzinnych stron I statku, który wpływa do zatoki Śmierć mnie ogarnia, niczym sen głęboki Znów słyszą szum bażancich skrzydeł I tęsknię do jesieni w Oregon. Kobieta westchnęła z podziwem i zamknęła książkę, a potem podała mi ją, pytając o cenę. Sprawdziłem etykietkę na skrzydełku okładki i zerknąłem na tabelę z podatkami, którą przykleiłem wcześniej do lady. Ostatnio podatki wzrosły o ponad osiem procent. Pewnie niektórzy potrafią obliczyć takie rzeczy w pamięci, ale za to nie poradzą sobie z otwieraniem zamków. Bóg obdarzył każdego z nas jakimś talentem i powinniśmy to wykorzystać. - Dwanaście dolarów - powiedziałem. - Plus dziewięćdziesiąt dziewięć centów podatku. Klientka położyła na ladzie banknot dziesięciodolarowy i trzy jednodolarowe. Włożyłem tomik poezji do papierowej torebki, którą zakleiłem taśmą, i wręczyłem kobiecie centa. Nasze ręce zetknęły się na chwilę i poczułem przepływ energii. Było to dosłownie muśnięcie - nic więcej. Nieznajoma przechyliła na bok głowę i spojrzeliśmy sobie w oczy. Dziewiętnastowieczny pisarz romansów z pewnością stwierdziłby, że w owym momencie dowiedzieliśmy się o sobie wszystkiego. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu wydałem klientce resztę. Tymczasem mężczyzna wziął do ręki mały tomik Matthew Gilligana SJ, Katogramatyka i Synkogramatyka i zaczął się przyglądać płóciennej okładce. Miałem tę książkę, odkąd pan Litzauer sprzedał mi antykwariat. Książka schodziła z półki tylko w momentach, kiedy ją odkurzałem. Jeśli ten facet ma zamiar coś ukraść, pomyślałem, niech zabierze tę księgę. Ale nieznajomy odłożył dzieło ojca Gilligana na miejsce, podczas gdy tomik wierszy Mary Carolyn Davies zniknął za drzwiami razem z moją skromną wielbicielką poezji. Patrzyłem na nią, dopóki nie przestąpiła progu. Miała na sobie śliwkową marynarkę i beret. Być może „żurawinowy” byłoby lepszym określeniem, ale nie wiem, jak nazywają ten kolor w tym roku. W każdym razie śliwkowy strój pasował do niej. Potem przeniosłem wzrok na mężczyznę, który podszedł do lady i położył na niej rękę. Na jego zarośniętej twarzy malował się niepokój. Spytał mnie, czy kupuję czasem książki. Jego głos był zachrypnięty, jakby nie używał go często. Wyjaśniłem mu, że nabywam książki, które potem mogę łatwo sprzedać. Postawił swoją skórzaną teczkę na ladzie, rozpiął klamry i wyciągnął ze środka gruby tom. Był to album o motylach i ćmach zatytułowany Lepidopterae, autorstwa Francoisa Duchardina. W środku znajdowały się długie opisy (takie odniosłem wrażenie) w języku francuskim i imponujące ilustracje owadów. - Na początku brakuje jednej planszy - powiedział, kiedy kartkowałem księgę. - Pozostałe pięćdziesiąt trzy plansze są w doskonałym stanie. Skinąłem głową i przyjrzałem się ilustracji motyla rajskiego. W dzieciństwie uganiałem się z siatką za tymi owadami, zamykałem je w słoikach, a kiedy były martwe, przyszpilałem do pudełek po cygarach. Do dziś nie rozumiem przyczyny swojego dziwnego zachowania. - Handlarze grafikami chętnie przyjmują takie rzeczy - mówił dalej mój klient. - Ale ta książka jest w idealnym stanie. Pomyślałem, że powinien ją obejrzeć antykwariusz. Zamknąłem album i spytałem, ile za niego chce. - Sto dolarów - odparł. - To mniej niż dwa dolary za planszę. Handlarz grafikami bierze od pięciu do dziesięciu dolarów za planszę. Dekoratorzy wnętrz chętnie tyle zapłacą. - Możliwe - przyznałem. Przeciągnąłem palcem po wierzchu okładki, gdzie widniała kwadratowa pieczątka z napisem: „Biblioteka Publiczna Nowego Jorku”. Otworzyłem książkę ponownie, szukając zdania: „Wycofano ze zbiorów bibliotecznych”. Biblioteki pozbywają się czasem książek, podobnie jak muzea swoich zbiorów. Ale najwyraźniej nie dotyczyło to Lepidopterae Francoisa Duchardina. - Kary za przetrzymywanie książek stale rosną - powiedziałem ze współczuciem. - Ale biblioteki organizują specjalne „dni ulgowe”, kiedy można zwracać książki, nie płacąc grzywny. Nie jest to w porządku wobec ludzi, którzy płacą bez protestów, ale dzięki takiej polityce książki wracają do wypożyczalni. A to jest najważniejsze, prawda? Zamknąłem książkę i włożyłem ją zdecydowanym ruchem do jego otwartej teczki. - Nie kupuję książek, które należą do wypożyczalni - wyjaśniłem. - Ktoś inny ją kupi. - Nie wątpię. - Znam handlarza, który posiada pieczątkę z napisem: „Wycofano ze zbiorów bibliotecznych”. - A ja znam stolarza, który wkręca śruby za pomocą młotka - odrzekłem. - W każdym zawodzie znajdzie się spec. - Tej książki nikt nie wypożyczał. Leżała w specjalnym dziale rewersów i można ją było dostać na specjalną prośbę. Nie chcieli jej wypożyczać, ponieważ jest bardzo cenna. Biblioteka powinna udostępniać swoje zbiory czytelnikom, a nie ukrywać je przed nimi. To nie muzeum. - Jednak ten system nie jest doskonały. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Udało się panu wynieść album. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Mogę zdobyć wszystko - stwierdził. - Wszystko. - Naprawdę? - Proszę wymienić tytuł dowolnej książki, a przyniosę ją panu. Jestem w stanie ukraść kamienne lwy, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem. - W tej chwili antykwariat pęka w szwach. - Na pewno nie zrobi pan z tego użytku? - spytał, dotykając palcem Lepidopterae. - Mógłbym trochę opuścić cenę. - Nie kolekcjonuję książek o historii naturalnej, bo słabo się sprzedają. Ale nie o to chodzi. Po prostu nie chcę mieć u siebie albumu, który należy do biblioteki. - Szkoda. Handluję wyłącznie takimi. - Widzę, że jest pan specjalistą. Nieznajomy skinął głową. - Nigdy nie okradłbym handlarza, niezależnego biznesmena, który walczy o przetrwanie na rynku. Nie ograbiłbym prawdziwego kolekcjonera. Ale biblioteki... - Wzruszył ramionami, aż poruszyły się mięśnie jego klatki piersiowej. - W czasach studenckich zajmowałem się dwiema rzeczami: spałem albo przesiadywałem w bibliotekach publicznych i uniwersyteckich. Spędziłem dziesięć miesięcy w Londynie i nie opuszczałem ani na chwilę British Museum. Mam ambiwalentny stosunek do wypożyczalni. To relacja pełna miłości i nienawiści. - Rozumiem. - W bibliotece British Museum mają dwie Biblie Guttenberga - powiedział nieznajomy, zapinając klamry teczki. - Jeśli usłyszy pan kiedyś, że jedna zniknęła, będzie pan wiedział, kto za to odpowiada. - Cokolwiek pan zrobi, proszę nie przynosić jej tutaj. W kilka godzin później sączyłem wodę gazowaną Perriera w knajpie Bum Rap i opowiadałem o całym zdarzeniu Carolyn Kaiser. - Od razu pomyślałem, że to robota dla Hala Johnsona - powiedziałem. - Dla kogo? - Hala Johnsona. Byłego policjanta, zatrudnionego przez bibliotekę, żeby tropił ludzi przetrzymujących książki. - Były policjant zajmuje się takimi rzeczami? - Mówię o bohaterze opowiadań Jamesa Holdinga - wyjaśniłem. - Historia zaczyna się zwykle tak: Johnson szuka kogoś, kto przetrzymuje książkę, i wpada na trop prawdziwej zagadki kryminalnej. - I pewnie ją rozwiązuje? - Jasne. To bystry facet. Ale ten album przywołał wspomnienia. Kiedy byłem mały, kolekcjonowałem motyle. - Już mówiłeś. - Czasem znajdowaliśmy kokony. W książce był rysunek ćmy cekropii i przypomniałem sobie o tym. Obok szkoły, do której chodziłem, rosły wierzby. Cekropia składała larwy na gałęziach. Zdejmowaliśmy je, wkładaliśmy do słoików i czekaliśmy, aż wylęgną się ćmy. - I wylęgały się? - Nie. Z moich kokonów nic się nie wylęgło. Nie każda larwa staje się ćmą. - Nie każda żaba zamienia się w księcia. - Racja. Carolyn dopiła martini i dała znak kelnerce, żeby przyniosła jeszcze. Knajpa Bum Rap była kiczowatą speluną na rogu Wschodniej Jedenastej Ulicy i Broadwayu. Tylko kilkanaście metrów dzieliło ją od Barnegat Books i Salonu Piękności dla Pudli, gdzie Carolyn zarabiała na życie, czesząc psy. W takim zawodzie nie można zaspokoić ambicji, ale poznaje się więcej interesujących ludzi niż w antykwariacie. - Perrier - westchnęła Carolyn. - Lubię Perriera. - Ale to tylko woda gazowana. - Tak. - Masz przed sobą pracowity wieczór? - Zrobię małą rundkę po mieście - wyjaśniłem. - Wpadnę w parę miejsc. Carolyn zaczęła, coś mówić, ale kiedy kelnerka podeszła do naszego stolika z kieliszkiem martini, umilkła. Kelnerka była blondynką z ciemnymi odrostami, ubraną w obcisłe dżinsy i jaskraworóżową bluzkę. Moja znajoma przyglądała jej się, dopóki ta nie zniknęła za barkiem. - Niezła - powiedziała. - Myślałem, że jesteś zakochana. - W kelnerce? - W doradczyni podatkowej. - Ach, Alison... - Doszły mnie słuchy, że zamierzacie opracować wspólnie strategię podatkową. - Spróbowałam już wszystkiego, ale ona za każdym razem odpiera atak. Wczoraj wieczorem poszłyśmy na kolację do Jana Wallmana na ulicy Cornelia. Zjadłyśmy coś, co nazywało się „ryba w sosie”. - Pewnie przeżyłaś niezapomniane chwile. - Nie pamiętam szczegółów. Wypiłyśmy mnóstwo wina i słuchałyśmy, jak Stephen Pender śpiewa ballady. Potem poszłyśmy do mnie. Włączyłam stację WNCN. Alison, podziwiając mojego Chagalla, pieściła kota. Archie usiadł jej na kolanach i mruczał rozkosznie. Ubi został zignorowany. - Dlaczego? - Alison jest lesbijką w sensie politycznym i ekonomicznym. - Co to znaczy? - Ma specyficzne poglądy polityczne. Uważa, że nie należy utrzymywać stosunków seksualnych z mężczyznami. W pracy Alison umawia się tylko z kobietami, ale nie sypia z nimi, ponieważ nie jest na to gotowa „fizycznie”. - To z kim sypia? Z kurczakami? - Ja w każdym razie cierpię męki. Poiłam ją alkoholem i próbowałam uwieść, ale ona dała mi do zrozumienia, że muszę czekać. - To dobrze, że nie umawia się z mężczyznami. Pewnie by ją wykorzystali. - Tak, oni są okropni pod tym względem. Alison ma za sobą nieudane małżeństwo, co wpłynęło na jej stosunek do mężczyzn. Nosi nazwisko byłego męża: Warren, ponieważ pasuje do jej zawodu i jest łatwe do zapamiętania. Jej prawdziwe, ormiańskie nazwisko nadaje się bardziej dla handlarki dywanami. Poza tym Alison nie opracowuje strategii podatkowych. Raczej stara się uniknąć podatków ustanowionych przez Kongres. - Podobnie jak ja. - I ja. Gdyby była brzydka, dałabym sobie spokój. Ale spróbuję jeszcze raz. Jeśli znowu mi się nie uda, koniec z tym. - Umówiłaś się na dziś wieczór? Carolyn potrząsnęła głową. - Obskoczę knajpy. Kilka drinków, trochę śmiechu... Może mi się poszczęści. To się czasem zdarza. - Bądź ostrożna - powiedziałem. Carolyn spojrzała na mnie. - Ty też. Poszedłem do metra i po paru przesiadkach dotarłem do domu. Postanowiłem pobiegać pół godziny w Riverside Park, więc włożyłem nylonowe szorty i tenisówki. Była połowa września. Za miesiąc miał się odbyć Maraton Nowojorski i w parku roiło się od entuzjastów sportu. Część z nich, podobnie jak ja, przychodziła tu trzy lub cztery razy w tygodniu, żeby przebiec parę mil, powłócząc nogami. Inni ćwiczyli intensywnie przed maratonem, pokonując pięćdziesiąt do siedemdziesięciu mil tygodniowo. Dla nich sport był czymś świętym. Wally Hemphill należał do tej drugiej kategorii. Biegał na krótkie i długie dystanse. Tego wieczoru miał w programie cztery mile, więc dotrzymałem mu towarzystwa. Wallace Riley Hemphill był świeżo rozwiedzionym adwokatem. Miał trzydzieści parę lat, ale nie wyglądał na mężczyznę, który ma za sobą małżeństwo. Dorastał gdzieś we wschodniej części Long Island i mieszkał na Columbus Avenue. Spędzał czas na spotkaniach z modelkami i aktorkami oraz na przygotowaniach do maratonu (uff! uff!). Miał praktykę adwokacką w biurze gdzieś na Zachodniej Trzydziestej Ulicy. Podczas biegu opowiedział mi o kobiecie, która poprosiła go, żeby reprezentował ją w sprawie rozwodowej. - Zdobyłem odpowiednie dokumenty - powiedział. - I nagle okazało się, że ta cwana dziwka nie ma męża. Mieszka sama, bez faceta. Nie pierwszy raz wycięła podobny numer. Co jakiś czas jej odbija. Znajduje wtedy adwokata i wnosi sprawę do sądu. Powiedziałem mu o moim złodzieju, który specjalizował się w okradaniu bibliotek. Wally był zdumiony. - Nie wiedziałem, że tacy ludzie jeszcze istnieją - westchnął. - Są tacy, którzy ukradliby wszystko. Miejsce nie gra roli. - Taki jest ten świat. Pogimnastykowałem się chwilę i ruszyłem w stronę domu, który znajduje się na rogu Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu. W mieszkaniu rozebrałem się, wziąłem prysznic i zrobiłem kilka ćwiczeń na rozciąganie mięśni. Potem położyłem się i zamknąłem oczy. Jakiś czas później znalazłem w notesie dwa numery telefonu i wykręciłem jeden z nich. Nikt nie odpowiadał. Zatelefonowałem pod drugi numer. Po dwóch czy trzech sygnałach w słuchawce rozległ się znajomy głos. Rozmowa trwała tylko chwilę. Potem znów wykręciłem pierwszy numer, doczekałem do dwunastego sygnału i odłożyłem słuchawkę. Trwało to nie dłużej niż sześćdziesiąt sekund, ale wydawało mi się, że upłynęły całe wieki. Normalka. Zacząłem się zastanawiać, czy włożyć brązową marynarkę, czy niebieską. W końcu wybrałem tę drugą. Prawie zawsze ubieram właśnie tę, kiedy idę na miasto. Dzięki temu brązowa nie jest zniszczona i będę mógł ją znowu nosić, kiedy wróci moda na klapy. Włożyłem niebieską koszulę zapinaną na guziki i krawat w prążki. Dla Anglików taki krawat jest sygnałem, że jego właściciel służył w dobrym pułku, natomiast Amerykanie traktują go jedynie jako symbol wysokiego statusu społecznego. Udało mi się od razu zrobić węzeł, co uznałem za dobry znak. Stroju dopełniły granatowe skarpetki i czarne skórzane mokasyny, nie tak wygodne jak tenisówki, ale za to bardziej eleganckie. Mają w środku wkładki ortopedyczne. Wziąłem do ręki teczkę - porządniejszą niż ta, którą miał złodziej książek. Moja teczka była płaska, z zamszu i miała błyszczące, mosiężne klamry. Wypełniłem przegródki drobiazgami, które są niezbędne w moim zawodzie. Były tam: rękawiczki gumowe z odciętymi palcami, stalowe narzędzia, taśma klejąca, latarka wielkości ołówka, przyrząd do przecinania szkła, szeroki pasek celuloidu, kawałek stali i parę innych drobiazgów. Gdyby przeszukali mnie przedstawiciele prawa, spędziłbym wakacje w zakładzie karnym na koszt rządu. Na samą myśl żołądek podszedł mi do gardła i zacząłem się cieszyć, że nie zjadłem tego dnia kolacji. Zrobiło mi się słabo, kiedy wyobraziłem sobie kamienne ściany i zakratowane okna, ale poczułem dreszczyk podniecenia i krew w moich żyłach zaczęła płynąć szybciej. „Panie, pomóż mi pozbyć się tych dziecinnych reakcji, ale jeszcze nie teraz”, pomyślałem. Włożyłem do teczki żółty zeszyt i wetknąłem do wewnętrznej kieszeni na piersi kilka ołówków, długopisów oraz cienki notes w skórzanej okładce. Następnie wyjąłem chusteczkę, którą trzymałem w zewnętrznej kieszeni, złożyłem ją ponownie i wsunąłem na miejsce. Kiedy szedłem do windy, usłyszałem dzwonek telefonu. Nie byłem pewien, czy odgłos dochodzi z mojego mieszkania, ale nie chciało mi się wracać. Kiedy znalazłem się na dole, portier spojrzał na mnie z niekłamanym szacunkiem. Ledwo wyciągnąłem rękę, na ulicy zatrzymała się taksówka. Powiedziałem łysiejącemu kierowcy, żeby zawiózł mnie na Piątą Aleję między Siedemdziesiątą Szóstą i Siedemdziesiątą Siódmą Ulicą. Pojechał Siedemdziesiątą Piątą Ulicą przez Central Park. Mówił przez cały czas o baseballu i arabskich terrorystach, a ja obserwowałem sportowców, którzy biegali alejkami. Spędzali przyjemnie wolny czas, a ja miałem robotę do wykonania. Pomyślałem, że sport to frywolne zajęcie. Kazałem się zatrzymać taksówkarzowi jedną przecznicę od miejsca, gdzie miałem się stawić, wręczyłem mu pieniądze i napiwek, po czym wysiadłem. Resztę drogi pokonałem na piechotę. Przeszedłem na drugą stronę i wmieszałem się w tłum na przystanku. Chciałem się przyjrzeć Niezdobytej Twierdzy. Tak właśnie ją nazywałem. Potężny budynek, który zbudowano w okresie międzywojennym, miał dwadzieścia dwa piętra. Jego okna wychodziły na park. Informacja o mieszkaniach pojawiała się czasem w sekcji „Nieruchomości na sprzedaż” w niedzielnym „Timesie”. Kilka lat wcześniej budynek zmienił właściciela i cena mieszkań znacznie wzrosła. Od czasu do czasu czytałem o różnych ludziach - na przykład kolekcjonerach monet - i zapisywałem sobie informacje na ich temat, które mogły mi się później przydać. Kiedy dowiadywałem się, że kolekcjoner monet mieszkał w Charlemagne, skreślałem go z listy, ponieważ oznaczało to, że trzymał swoje skarby w banku. W budynku bezpieczeństwa pilnowali portier i dozorca. Oprócz tego w windach zamontowano kamery. Obserwowano też główne wejście i schody przeciwpożarowe. Dozorca miał na biurku kilka telewizorów, dzięki którym widział, co się dzieje w całym budynku. Charlemagne przypominał twierdzę warowną. Trudno się dziwić, że właściciel zainstalował wszystkie te zabezpieczenia, ale bynajmniej nie ułatwiało mi to pracy. Nadjechał autobus i większość ludzi stojących na przystanku wsiadła do niego. Kiedy światło zmieniło się z czerwonego na zielone, wziąłem do ręki teczkę wypełnioną narzędziami i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Przy wejściu do Charlemagne stał portier. Strażnik z mojego budynku wyglądał przy nim jak bileter z peep show na Times Square. Miał bujną, złotą czuprynę i tyle pewności siebie, co admirał ekwadorski. Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów, ale najwyraźniej nie zrobiłem na nim wrażenia. - Bernard Rhodenbarr - powiedziałem. - Jestem umówiony z panem Onderdonkiem. Rozdział II Oczywiście portier nie uwierzył mi na słowo. Zaprowadził mnie do dozorcy i stanął obok na wypadek, gdybym zaczął sprawiać kłopoty. Dozorca zadzwonił do Onderdonka, który potwierdził, że mnie oczekuje. Oddano mnie w ręce windziarza i znalazłem się pięćdziesiąt jardów bliżej nieba. W windzie rzeczywiście zainstalowano kamerę. Starałem się w nią nie patrzeć, ale nie chciałem sprawiać wrażenia człowieka, który ma coś do ukrycia. Czułem się jak kelnerka bez stanika podczas swojego pierwszego wieczoru w knajpie. Ściany w windzie pokryte były pluszem i ozdobione drewnem palisandrowym. Na podłodze leżał burgundzki dywan. Wielu ludzi mieszkało w mniej luksusowych wnętrzach, ale wychodząc z windy na szesnastym piętrze, poczułem ulgę. Windziarz wskazał na drzwi w holu i czekał, aż ktoś mnie wpuści. Drzwi otworzyły się na tyle, na ile pozwalał łańcuch. Onderdonk spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - Pan Rhodenbarr - powiedział, zmagając się przez chwilę z łańcuchem. - Cieszę się, że pan przyszedł. Dziękuję, Eduardo - dodał, zwracając się do mężczyzny. Dopiero wtedy winda zamknęła się i zjechała na dół. - Niezdara ze mnie - mówił Onderdonk. - Chwileczkę. - Udało mu się w końcu odblokować łańcuch i otworzył szeroko drzwi. - Proszę wejść, panie Rhodenbarr. Tędy. Czy na zewnątrz jest nadal tak przyjemnie? Ma pan ochotę napić się czegoś mocniejszego? Jest też świeżo zaparzona kawa, jeśli ma pan ochotę. - Chętnie napiję się kawy. - Ze śmietanką i z cukrem? - Czarną, bez cukru. - Już się robi. Onderdonk - mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat - miał srebrne włosy z zaczesanym starannie przedziałkiem i bladą twarz. Był niski i dobrze zbudowany, ale najwyraźniej wstydził się swojego wzrostu. Może dlatego zachowywał się jak wojskowy. Zresztą całkiem możliwe, że służył kiedyś w wojsku. Na pewno nie był portierem ani admirałem ekwadorskim. Wypiliśmy kawę w dużym pokoju, przy stoliku z marmurowym blatem. Na podłodze leżał dywan z Aubusson, większość mebli pochodziła z epoki Ludwika XV. Na ścianach wisiało kilka abstrakcyjnych obrazów z XX wieku w prostych, metalowych ramach, które kontrastowały z antykami. Na jednym z nich widniały beżowe plamy w kształcie ameby na kremowym tle. Zacząłem się zastanawiać, czy to dzieło Hansa Arpa. Nie miałem natomiast wątpliwości, że obraz wiszący nad kominkiem to Mondrian. Nie jestem znawcą sztuki i zdarza się, że nie potrafię odróżnić Rembrandta od Halsa albo Picassa od Braque’a. Ale Mondriana rozpoznam zawsze. Czarna krata na białym tle, kilka kwadratów w barwach podstawowych - facet miał rozpoznawalny styl. Moją uwagę zwróciły półki z książkami wiszące na ścianach po obu stronach kominka. Kilka dni wcześniej Gordon Kyle Onderdonk wszedł do antykwariatu Barnegat Books z taką miną, jakby chciał kupić tomik wierszy Bębny na naszej ulicy lub album Lepidopterae. Przekartkował kilka książek, zadał parę sensownych pytań, kupił powieść Louisa Auchinclossa i wychodząc, spytał, czy byłbym w stanie wycenić księgozbiór. - Nie chcę sprzedawać książek - powiedział. - Przynajmniej na razie. Przeprowadzam się wkrótce na Zachodnie Wybrzeże i być może wygodniej byłoby mi się ich pozbyć, niż zabierać wszystko na statek. Gromadziłem książki całymi latami. Powinienem chyba ubezpieczyć księgozbiór na wypadek pożaru. Poza tym chciałbym wiedzieć, czy moje książki są warte paręset czy parę tysięcy dolarów. Bardzo lubię wyceniać księgozbiory, chociaż nie robię tego często. Nie biorę dużo za godzinę pracy, ale jest to przyjemniejsze niż siedzenie w antykwariacie. Czasem kupuję przy okazji książki do swojego sklepu. - Ile mógłby pan zapłacić za księgozbiór wart tysiąc dolarów? - pytają klienci. - Na pewno nie tysiąc - odpowiadam. - Mogę dać mniej. Przyjemnie jest się targować! Wziąłem do ręki notes i długopis i przez następną godzinę wykonywałem różne obliczenia. Przeglądnąłem wszystkie książki, które stały na półkach z drewna orzechowego obok kominka, a potem poszedłem do gabinetu Onderdonka i obejrzałem zawartość szklanych gablot z mahoniowymi półkami. Księgozbiór wydał mi się interesujący. Onderdonk nie kolekcjonował książek o konkretnej tematyce - kupował zupełnie przypadkowe dzieła. Gromadził je latami, a potem wyrzucał te, które nie miały już żadnej wartości. Na półkach widniały tomy oprawione w skórę - był tam Hawthorne, Defoe i oczywiście Dickens. Znalazłem tuzin książek z serii Limited Editions, które można sprzedać za niezłą sumkę, i kilkadziesiąt książek wydanych przez Heritage Press. Wartość każdej z nich nie przekracza dziesięciu dolarów, ale bardzo łatwo je sprzedać. Onderdonk miał też pierwsze wydania dzieł Evelyna Waugha, J.P. Marquanda, Johna O’Hary i Wallace’a Stevensa. Oprócz tego na półkach stały powieści Faulknera i Hemingwaya i wczesne utwory Sherwooda Andersona. Były tam też książki historyczne - Francja Guizota i siedmiotomowa historia wojny na półwyspie Omana. Nie znalazłem natomiast książek naukowych w stylu Lepidopterae. Onderdonk wydał na swoje hobby sporo pieniędzy, ale jak większość kolekcjonerów- amatorów wyrzucił obwoluty, dzięki którym mógłby sprzedać książki za wyższą cenę. Istnieje wiele książek, które warte są sto dolarów z obwolutą. Bez niej cena spada do dziesięciu, najwyżej piętnastu dolarów. Onderdonk był bardzo zdziwiony, kiedy mu o tym powiedziałem. Większość ludzi tak reaguje. Usiadłem i przyjrzałem się liczbom, które wypisałem na kartce. Onderdonk poczęstował mnie kolejną filiżanką kawy i postawił na stole butelkę Irish Mist. - Doleję sobie odrobinę - powiedział. - Ma pan ochotę? Brzmiało to kusząco, ale mam pewne zasady. Zdecydowałem, że wypiję kawę bez alkoholu, i zająłem się dalszymi obliczeniami. Powiedziałem Onderdonkowi, że jego księgozbiór wart jest pięć tysięcy czterysta dolarów. - Być może nawet więcej - dodałem. - Wyceniłem książki, opierając się na swojej intuicji. Jestem pewien, że sumę można śmiało zaokrąglić do sześciu tysięcy. - W jaki sposób pan to policzył? - Wziąłem pod uwagę sprzedaż detaliczną. Kierowałem się cenami, jakie są na rynku. - A gdyby pan kupował te książki jako antykwariusz, oczywiście pod warunkiem, że uznałby je pan za interesujące... - Jestem jak najbardziej zainteresowany - odparłem. - Zapłaciłbym panu połowę sumy. - Czyli trzy tysiące dolarów? Potrząsnąłem głową. - Połowę sumy, którą wymieniłem najpierw. Mógłbym panu zapłacić dwa tysiące siedemset dolarów. Oczywiście w koszt wliczony będzie transport książek. - Rozumiem. - Onderdonk wypił trochę kawy i założył nogę na nogę. Miał na sobie dobrze skrojone, flanelowe spodnie i marynarkę ze skórzanymi guzikami. Zwróciłem uwagę na jego eleganckie buty ze skóry rekina i pomyślałem, że Onderdonk ma wyjątkowo małe stopy. - Nie chcę sprzedawać ich teraz - powiedział. - Ale jeśli się przeprowadzę, co jest raczej prawdopodobne, rozważę pańską ofertę. - Ceny książek nieustannie się zmieniają. Za parę miesięcy może się okazać, że pańskie zbiory warte są mniej albo więcej. - Rozumiem. Zależy mi przede wszystkim na wygodzie. Cena nie ma większego znaczenia. Wolę przyjąć pańską ofertę, niż chodzić po antykwariatach. Spojrzałem przez ramię na obraz Mondriana i zacząłem się zastanawiać, ile jest wart. „Dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści razy więcej niż wszystkie książki Onderdonka”, pomyślałem. Wyglądało na to, że mieszkanie jest warte trzy lub cztery razy więcej niż Mondrian, nic więc dziwnego, że Onderdonkowi nie zależało na zarobku. - Dziękuję panu - powiedział, wstając. - Umówiliśmy się na dwieście dolarów. Czy ta stawka jest nadal aktualna? - Tak. Onderdonk wyciągnął portfel i zawahał się. - Mam nadzieję, że przyjmie pan gotówkę - rzekł. - Zawsze przyjmuję gotówkę. - Niektórzy ludzie nie lubią nosić ze sobą pieniędzy. To zrozumiałe. Żyjemy w niebezpiecznych czasach. - Wyjął cztery banknoty pięćdziesięciodolarowe i wręczył mi je. Włożyłem pieniądze do portfela, który był dla nich najbezpieczniejszą kryjówką. - Czy mógłbym zadzwonić? - Oczywiście - odparł Onderdonk i skierował mnie do gabinetu. Wykręciłem numer, pod który dzwoniłem wcześniej, i znowu nikt nie odebrał. Po czwartym dzwonku zacząłem udawać, że z kimś rozmawiam. Nie wiem, czy Onderdonk w ogóle mnie słyszał, ale jestem perfekcjonistą i lubię robić rzeczy dobrze. Po co miałbym zwracać jego uwagę, trzymając tak długo słuchawkę przy uchu? Sygnałów było na pewno więcej niż dwanaście, ale - co za różnica? Nikt nie odebrał. Po chwili wróciłem do dużego pokoju. - Dziękuję - powiedziałem, chowając notes do teczki. - Jeśli zdecyduje się pan ubezpieczyć księgozbiór, mogę przedstawić wycenę na piśmie. Oczywiście mogę podać niższą sumę, jeśli pan chce. - Będę o tym pamiętać. - Proszę mnie zawiadomić, jeśli będzie pan chciał się pozbyć książek. - Na pewno to zrobię. Onderdonk odprowadził mnie do drzwi, otworzył je i wyszedł ze mną do holu. Po chwili zorientowałem się, że winda jest na parterze. Dotknąłem palcem guzika, ale nie nacisnąłem go. - Nie chcę pana zatrzymywać - powiedziałem. - Nie ma sprawy. Chyba dzwoni telefon w moim mieszkaniu. Do widzenia, panie Rhodenbarr. Uścisnęliśmy sobie ręce i Onderdonk zniknął w mieszkaniu, zamykając za sobą drzwi. Policzyłem do dziesięciu i ruszyłem w kierunku wyjścia awaryjnego. Otworzyłem drzwi i zbiegłem schodami cztery piętra niżej. Rozdział III Zatrzymałem się na jedenastym piętrze, żeby zaczerpnąć tchu. Pokonanie tych wszystkich pięter zajęło mi dosłownie chwilę - pewnie dlatego, że biegałem często w Riverside Park. Gdybym wiedział, że uprawianie sportu okaże się tak pomocne w mojej karierze, zacząłbym trenować wcześniej. (Zastanawiacie się, w jaki sposób zszedłem z szesnastego piętra na jedenaste, pokonując tylko cztery piętra? W budynku nie ma trzynastego piętra. Ale chyba was to nie dziwi, prawda?) Drzwi prowadzące do holu były zamknięte. Kolejne zabezpieczenie - mieszkańcy (i wszyscy inni) mogli użyć schodów, gdyby wybuchł pożar albo zepsuła się winda, ale musieli zejść na sam dół, żeby wydostać się z budynku. Nie miałem zamiaru się tym przejmować. Wystarczył kawałek giętkiego drutu i po chwili otworzyłem drzwi, upewniając się, czy korytarz jest pusty. Podszedłem do drzwi mieszkania 11-B. W szparze nie było światła. Przyłożyłem ucho do drzwi - w środku panowała absolutna cisza. Właśnie tego się spodziewałem - parę minut wcześniej zadzwoniłem do mieszkania 11-B i doczekałem do dwudziestego sygnału. Włamywanie się do cudzych mieszkań to ryzykowne zajęcie, nawet wtedy, kiedy ma się dokładnie opracowany plan. Kiedy nacisnąłem dzwonek z masy perłowej, w mieszkaniu rozległ się piskliwy dźwięk. Na drzwiach wisiała ozdobna kołatka w kształcie zwiniętej kobry - małe dzieło sztuki w stylu art nouveau. Nie użyłem jej jednak, ponieważ nie chciałem robić hałasu. Zależało mi na tym, żeby jak najszybciej dostać się do środka. Przede wszystkim zamierzałem zająć się alarmem. Pewnie myśleliście, że alarm nie jest potrzebny w takim budynku jak Charlemagne. No cóż, ludzie, którzy nie mają w swojej kolekcji dzieł sztuki i znaczków z królem Farukiem nie znają się na takich sprawach. Właściciele mieszkań bywają równie zapobiegliwi jak włamywacze. Od razu zorientowałem się, że w drzwiach zainstalowano alarm. Mniej więcej na wysokości mojego ramienia znajdował się niklowy zamek bębenkowy z otworem o średnicy pięć ósmych cala. Doświadczenie nauczyło mnie, że każde zabezpieczenie można zlikwidować. Miałem w zestawie narzędzi mały klucz, który pasuje do zamków tego rodzaju. Wsadziłem go do dziurki i zacząłem nim powoli ruszać, a wtedy sprężyny ustąpiły... Ale chyba nie interesują was te wszystkie szczegóły techniczne. Przekręciłem klucz w zamku z nadzieją, że to wystarczy. Systemy alarmowe są bardzo sprytne i przypominają pułapki. Niektóre włączają się, kiedy kabel z prądem zostanie przecięty albo kiedy przekręci się klucz nie w tę stronę, co trzeba. Miałem nadzieję, że nie trafiłem na „cichy” alarm, który słychać tylko na dole albo w biurze agencji ochrony. W drzwiach zainstalowano też zamek typu Poulard. Producent reklamuje ten typ zamka jako „zabezpieczenie nie do pokonania”. Wielokrotnie miałem ochotę pójść do jego biura i udowodnić, że to nieprawda, ale jak dotąd nie zrobiłem tego. Poulard to dobre zabezpieczenie i klucz rzeczywiście bardzo trudno podrobić. Ale przyznam, że więcej kłopotu sprawia mi zamek Rabsona. Znalazłem się w mieszkaniu w ciągu trzech minut. Wynika z tego, że albo otworzyłem Poularda, albo zmniejszyłem się i wśliznąłem do środka przez dziurkę od klucza. Zamknąłem drzwi i zapaliłem latarkę wielkości ołówka. Nawet jeśli właściciel zainstalował „cichy” alarm i agencja dowiedziała się o włamaniu, miałem sporo czasu, żeby wydostać się z mieszkania, zanim ktokolwiek przyjedzie. Przyjrzałem się uważnie zamkowi bębenkowemu. Chciałem sprawdzić, jak działa na wypadek, gdybym musiał opuścić mieszkanie. Zmarszczyłem brwi, podrapałem się w głowę, a potem zacząłem chichotać. Nie było żadnego systemu alarmowego. W drzwiach widniał jedynie niklowany zamek bębenkowy - niczym talizman. Widzieliście kiedyś naklejkę na oknie samochodu z napisem: „Uwaga alarm”? Ludzie kupują takie naklejki za dolara i mają nadzieję, że odstraszy to złodzieja. Być może mają rację. Zwróciliście uwagę, że na niektórych ogrodzeniach wisi tabliczka z napisem: „Zły pies”, chociaż właściciele wcale nie mają psa? Plakietka kosztuje taniej niż szczepionka przeciwko wściekliźnie i nie trzeba wyprowadzać jej na spacer dwa razy dziennie. Po co instalować system alarmowy za tysiąc dolarów, skoro można kupić zamek bębenkowy za kilka dolarów, który wygląda tak samo groźnie? Większość ludzi zapomina o włączaniu i wyłączaniu alarmu, więc imitacja jest idealnym rozwiązaniem. Poczułem podziw dla Johna Charlesa Applinga i pomyślałem, że robienie z nim interesów to prawdziwa przyjemność. Byłem pewien, że nie zastanę go w domu. Appling był w Greenbrier w White Sulphur Springs. Innymi słowy - w zachodniej Wirginii. Grał w golfa, opalał się i brał udział w konferencji zorganizowanej przez Przyjaciół Dzikich Indyków Amerykańskich. Byli to konserwatyści, którzy postawili sobie za cel stworzenie lepszych warunków dla ptaków. „Przyjaciołom” chodziło głównie o to, żeby liczba indyków zwiększyła się, ponieważ zamierzali pojawić się jesienią w pobliskich lasach i polować na ukochane ptaki. Od tego przecież są przyjaciele. Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi na zamek, po czym wyciągnąłem z teczki gumowe rękawiczki. Włożyłem je i wytarłem starannie wszystkie miejsca, gdzie mogłem zostawić odciski palców. Wyczyściłem też dokładnie zamek bębenkowy. Wiedziałem, że moje odciski zostały po zewnętrznej stronie drzwi, ale zamierzałem je usunąć przy wyjściu. Oparłem się o drzwi i zaczekałem chwilę, aż moje oczy przywykną do ciemności. Jak zwykle w takich momentach ogarnął mnie dreszczyk podniecenia. Muszę przyznać, że bardzo to lubię. Tak, to wspaniałe uczucie! Czytałem kiedyś o kobiecie, która spędzała każdą wolną chwilę na Coney Island, jeżdżąc wielką kolejką rollercoaster. Musiała czuć się wtedy tak jak ja, kiedy wchodzę do cudzego mieszkania albo rezydencji. W takich momentach czuję, że każda komórka w moim ciele tętni życiem. Tak było, kiedy jako nastolatek włamałem się po raz pierwszy do domu sąsiada i przez wszystkie kolejne lata. Świadomość, że mógłbym zostać przyłapany, nie jest w stanie mnie powstrzymać. Sprawia, że jestem jeszcze bardziej podekscytowany. Nie mam zamiaru się przechwalać. Jestem dumny ze swoich umiejętności, ale dreszczyk podniecenia nie jest wcale powodem do dumy. Bóg mi świadkiem - jestem urodzonym włamywaczem, mam to we krwi. Nie nadaję się na rehabilitację. Czy można oduczyć rybę pływać albo ptaka latać? Podczas gdy moje oczy przyzwyczajały się do ciemności, uczucie podniecenia zamieniło się w przyjemną pewność siebie. Obszedłem mieszkanie z latarką w ręku. Nawet jeśli Appling i jego żona byli w owej chwili blisko indyków, istniała szansa, że w mieszkaniu przebywa krewny, przyjaciel albo służący, który śpi lub trzęsąc się ze strachu, wykręca numer do lokalnej agencji ochrony. Zajrzałem do wszystkich pomieszczeń, ale jedynymi żywymi istotami, jakie znalazłem, były rośliny doniczkowe. Potem wróciłem do dużego pokoju i zapaliłem lampę. Od razu zorientowałem się, że jest z czego wybierać. Kołatka na drzwiach w kształcie kobry była pierwszym dziełem sztuki, które wpadło mi w oko. Gdybym włączył wszystkie znajdujące się w pokoju lampy Tiffany, na pewno wysiadłyby korki w całym budynku. Były duże i małe lampy. Niektóre stały na podłodze, inne na stole. Właściciel na pewno nie używał ich wszystkich. Mania związana z kolekcjonowaniem przedmiotów ma w sobie coś irracjonalnego. Appling miał w domu tysiące znaczków pocztowych. Jak myślicie, czy często wysyłał listy? W dzisiejszych czasach lampy Tiffany są warte fortunę. Zauważyłem od razu lampę ze wzorem ważki. Wystarczy sprzedać kilka takich cennych przedmiotów w Pake-Bernet i można kupić za nie dom na przedmieściach. Oczywiście człowiek, który opuszcza Charlemagne z torbą wyładowaną drogocennymi lampami, może z łatwością dostać się za kratki. Mieszkanie wyglądało jak muzeum. Przyjrzałem się jeszcze raz lampom, ale nie zabrałem żadnej. Państwo Appling mieli oddzielne sypialnie. Wszedłem do sypialni pani Appling i otworzyłem górną szufladę komody. W środku znajdowała się zamknięta szkatułka na biżuterię w kształcie skorupy żółwia. Kluczyk znajdował się tuż obok. Niektórzy ludzie mnie zdumiewają! Otworzyłem szkatułkę kluczem, chociaż mogłem to zrobić równie szybko bez klucza. Po co się popisywać, skoro w pobliżu nie było nikogo, kto doceniłby moje zdolności? Z początku nie miałem zamiaru zabierać biżuterii, chociaż wyglądała kusząco. Ale po chwili zastanowienia wsunąłem do kieszeni rubinowe kolczyki. Czy pani Appling zauważy, że czegoś brakuje? Pewnie dojdzie do wniosku, że położyła kolczyki gdzieś indziej. Typowy włamywacz zabrałby całą biżuterię ze szkatułki. Wolałem zachować ostrożność. Nikt nie wiedział, że włamałem się do mieszkania w Charlemagne i nie zamierzałem zostawiać śladów. Zabrałem kolczyki - było to silniejsze ode mnie - ale nie tknąłem pliku pięćdziesięcio- i studolarowych banknotów, które J.C. Appling zostawił w szufladzie komody. Przyznam, że kosztowało mnie to sporo wysiłku. Było tam najwyżej dwa tysiące osiemset dolarów, ale pieniądze to kusząca rzecz - zwłaszcza gotówka. Kiedy kradniesz rzeczy, musisz znaleźć kogoś, kto je kupi. Z pieniędzmi jest łatwiej - po prostu je wydajesz. Appling pewnie zauważyłby, że banknoty zniknęły. Być może zajrzałby od razu do szuflady komody i domyśliłby się, że ktoś je zabrał. Miałem ochotę ukraść kilka banknotów, ale ryzyko było zbyt duże. W końcu uznałem, że bezpieczniej będzie zostawić pieniądze w szufladzie. W rogu pokoju stała półka z książkami, ale nie znalazłem żadnych cennych dzieł. Księgozbiór Onderdonka był bez wątpienia ciekawszy. Na półkach znajdowały się prace naukowe, katalogi ze znaczkami, kilka książek o broni i tania kolekcja powieści Zane Gray. W Barnegat Books sprzedawałem je za czterdzieści centów albo trzy za dolara. W oszklonej gablocie leżały dwa pistolety i strzelba. Ich lufy były starannie wypolerowane. Pomyślałem, że służą właścicielowi podczas polowania na indyki, ale z pewnością mogłyby się przydać, gdyby w mieszkaniu pojawił się włamywacz. Odwróciłem szybko wzrok, ponieważ nie lubię broni. Nad biurkiem wisiała grafika Audubona w starej ramie, przedstawiająca amerykańskiego dzikiego indyka, a na półce stał ten sam ptak, tylko wypchany. Miał smutną minę. Widocznie J.C. zastawił na niego pułapkę, a potem zastrzelił biedaka. W ten sposób indyk osiągnął coś w rodzaju nieśmiertelności. Cóż, ludzie, którzy włamują się do cudzych domów, nie powinni krytykować innych. Ale indyki, pistolety i książki tak naprawdę mnie nie interesowały. Na dużym biurku pod grafiką Audubona stało dwanaście tomów oprawionych w zieloną okładkę. Każdy z nich miał parę cali grubości i trochę ponad stopę długości. Były to klasery wydane przez Scott Specialty Stamp Albums - marzenie każdego włamywacza. Zawierały znaczki z brytyjskich kolonii w Azji i Afryce, Wielkiej Brytanii, kolonii brytyjskich w Ameryce i Oceanii, Francji i francuskich kolonii oraz Niemiec i niemieckich kolonii. A także - z Beneluksu, Południowej i Centralnej Ameryki i Skandynawii. W jednym z albumów znalazłem znaczki tylko ze Stanów Zjednoczonych, ale były najmniej interesujące z całej kolekcji. Przejrzałem wszystkie klasery po kolei. Appling nie przyklejał pojedynczo znaczków - na każdej stronie znajdował się przezroczysty plastikowy pasek, za który się je wkładało. (Wklejanie znaczków do albumu jest równie bezsensowne, co usuwanie obwoluty z książki). Mogłem wyjąć znaczki z przegródek, ale pomyślałem, że prościej i szybciej będzie wyrwać strony z klasera. Tak też zrobiłem. Znam się trochę na znaczkach. W wielu kwestiach jestem ignorantem, ale kiedy mam przed sobą klaser, potrafię szybko zdecydować, które znaczki są coś warte. Najpierw zająłem się znaczkami z Beneluksu - to znaczy z Belgii, Holandii i Luxemburga, a także z kolonii belgijskich i duńskich. Zabrałem znaczki przygotowane na sprzedaż i większość okazów z dziewiętnastego wieku. Zostawiłem te, na których widniała pieczątka pocztowa. W klaserze ze znaczkami z imperium brytyjskiego trafiłem na okazy z serii Wiktoria, Edward VII i Jerzy V. Potem zająłem się okazami z Ameryki Łacińskiej, ale wziąłem zaledwie parę stron, ponieważ nie znam się dobrze na tego rodzaju znaczkach. Kiedy skończyłem, moja teczka była wypchana kartkami z klaserów, które stały z powrotem na biurku - tak samo pękate. Nie było wcale widać, że brakuje niektórych stron. Przypuszczam, że wydarłem z każdego albumu jedną stronę na dwadzieścia. Zabrałem tylko te znaczki, na których mi naprawdę zależało. Prawdopodobnie zostawiłem w klaserze najcenniejsze egzemplarze i wziąłem mnóstwo nic nie wartych, ale uważam, że spisałem się całkiem nieźle. Nie miałem pojęcia, ile wart był mój łup. Na jednej z kart, które ukradłem, widniał dwukolorowy znaczek za dwadzieścia cztery centy z samolotem odwróconym do góry nogami. Nie pamiętam, za ile dokładnie sprzedano podobny okaz na jednej z ostatnich aukcji, ale byłem pewien, że jest to liczba pięciocyfrowa. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że będę musiał znaleźć kogoś, kto wie, że znaczek został skradziony. Taki klient domaga się zwykle zniżki. Nie znałem wartości pozostałych amerykańskich znaczków, ale przypuszczałem, że będę mógł je sprzedać po cenie rynkowej. Zacząłem się zastanawiać, ile warte były skarby w mojej teczce. Sto tysięcy? Było to całkiem prawdopodobne. Za ile mógłbym je sprzedać? Trzydzieści, trzydzieści pięć tysięcy? Przyjemna sumka. Ale były to tylko domysły i mogłem się mylić. „Za dwadzieścia cztery godziny będę wiedział więcej na ten temat”, pomyślałem. Do tego czasu znaczki zostaną usunięte ze stron, poukładane według tematyki i włożone do błyszczących kopert. Oczywiście zamierzałem sprawdzić najpierw ich ceny w zeszłorocznym katalogu Scotta, który miałem w antykwariacie (mogłem kupić tegoroczny katalog, ale po co wydawać pieniądze?), a potem spalić strony z klaserów Applinga razem ze znaczkami, które łatwo rozpoznać. Pomyślałem, że następnego dnia włożę do pudełka koperty ze znaczkami, które należały jeszcze niedawno do Johna Charlesa Applinga. Mniej więcej po tygodniu znaczki będą miały nowego właściciela, a ja - pokaźną sumkę w kieszeni. Przypuszczałem, że minie kilka miesięcy, zanim Appling odkryje kradzież. Liczyłem na to, że nie zauważy brakujących stron, nawet jeśli otworzy któryś z klaserów. Zabrałem nie więcej niż jedną dwudziestą jego zbiorów. Jeśli Appling otworzy klaser na konkretnej stronie i dołączy nowy znaczek do kolekcji, może umknie jego uwagi, że coś jest nie w porządku. Tak naprawdę - nie obchodziło mnie to. Byłem pewien, że Appling nie zajrzy do klaserów od razu po przyjeździe, a kiedy w końcu to się stanie, i tak nie domyśli się, kiedy dokonano kradzieży. Być może ubezpieczenie wypłaci mu pewną sumę. Nie obchodził mnie los Applinga, jego życie i śmierć były mi całkiem obojętne. Zależało mi tylko na jednym - chciałem sprzedać kolorowe kwadraciki z papieru i dostać w zamian zielone banknoty. Ani jedna osoba na ziemi nie ucierpiałaby na tym interesie. Wcale nie chcę się usprawiedliwiać. Wiem, że z moralnego punktu widzenia zawód włamywacza zasługuje na potępienie. Ale przecież nie zabrałem pieniędzy ślepcowi ani nie odjąłem dziecku jedzenia od ust. Rzeczy, które ukradłem, nie były pamiątkami rodzinnymi. Powiem wam coś: uwielbiam kolekcjonerów. Kiedy kradnę ich zbiory, właściwie nie mam poczucia winy. Niestety władze stanowe patrzą na to inaczej. Nie ma dla nich różnicy, czy kradnie się znaczki, czy też zabiera pensję samotnej wdowie. Lubię czasem pofilozofować, ale najważniejsze to nie dać się wsadzić za kratki. Dlatego postanowiłem jak najszybciej wyjść z budynku. Zgasiłem światło - wyobraźcie sobie, że w gabinecie była również lampa