13852
Szczegóły |
Tytuł |
13852 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13852 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13852 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13852 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LAWRENCE BLOCK
WŁAMYWACZ, KTÓRY
MALOWAŁ JAK
MONDRIAN
(Przełożyła: Anna Gren)
Zysk i s-ka
2004
Rozdział I
W Barnegat Books czas dłużył się niemiłosiernie - jak to zwykle bywa w
antykwariatach. Ich właściciele nie muszą marzyć o spokojnej emeryturze - zazwyczaj czują
się tak, jakby już na nią przeszli.
Tego dnia wydarzyły się dwie godne uwagi rzeczy. Pewna kobieta przeczytała mi
wiersz i obcy mężczyzna próbował sprzedać mi książkę. Wiersz autorstwa Mary Carolyn
Davies nosił tytuł Umiera Smith, trzeci mężczyzna z Oregon. Nieznajoma była zgrabną
osóbką o rumianej twarzy. Miała brązowe oczy, okolone długimi rzęsami i przechylała głowę
na bok w taki sposób, jakby próbowała naśladować ptaka. Kiedy wzięła do ręki pierwszy
tomik poezji panny Davies Bębny na naszej ulicy, opublikowany w 1918 roku przez
wydawnictwo McMillan, zwróciłem uwagę na jej kształtne, drobne palce. Miała nie
wypielęgnowane paznokcie i nie nosiła pierścionków. Wiersz zaczynał się od słów:
Śni mi się jesień w Oregonie
Lecz wiem, że nie zobaczę nigdy już
Zroszonych deszczem wzgórz, błękitnych cieni
Ani bażanta frunącego tuż nad ziemią...
Ja także jestem leniwą, ufną istotą, ale mimo to nie spuszczałem z oka klienta, który
stanął obok półki w dziale „Filozofia i religia”. Był to dobrze zbudowany mężczyzna w wieku
dwudziestu kilku, najwyżej trzydziestu lat. Miał na sobie niskie buty firmy Frye, lewisy z
rozporkiem na guziki, sztruksową kurtkę koloru brązowego i ciemnobrązową flanelową
koszulę. Na jego nosie widniały okulary w rogowych oprawkach. Miał równo przystrzyżoną
brodę i postrzępione, proste włosy.
Wkrótce ten dziwny sen dobiegnie końca
A moi towarzysze wrócą do rodzinnych stron
Będą się cieszyć blaskiem słońca
Tam, gdzie wciąż kwitną róże i radosny bije dzwon...
Coś sprawiło, że zacząłem mu się przypatrywać. Moją uwagę zwróciła od razu jego
teczka. W księgarniach Brentano i Strand przeszukują torby przy wejściu, ale ja pozwalam
klientom je wnosić. Może dlatego ich torby są cięższe, kiedy opuszczają antykwariat. Handel
starymi książkami to ryzykowna sprawa - towary często znikają ze sklepu na oczach
właściciela.
Już nie zobaczą swych rodzinnych stron
I statku, który wpływa do zatoki
Śmierć mnie ogarnia, niczym sen głęboki
Znów słyszą szum bażancich skrzydeł
I tęsknię do jesieni w Oregon.
Kobieta westchnęła z podziwem i zamknęła książkę, a potem podała mi ją, pytając o
cenę. Sprawdziłem etykietkę na skrzydełku okładki i zerknąłem na tabelę z podatkami, którą
przykleiłem wcześniej do lady. Ostatnio podatki wzrosły o ponad osiem procent. Pewnie
niektórzy potrafią obliczyć takie rzeczy w pamięci, ale za to nie poradzą sobie z otwieraniem
zamków. Bóg obdarzył każdego z nas jakimś talentem i powinniśmy to wykorzystać.
- Dwanaście dolarów - powiedziałem. - Plus dziewięćdziesiąt dziewięć centów
podatku.
Klientka położyła na ladzie banknot dziesięciodolarowy i trzy jednodolarowe.
Włożyłem tomik poezji do papierowej torebki, którą zakleiłem taśmą, i wręczyłem kobiecie
centa. Nasze ręce zetknęły się na chwilę i poczułem przepływ energii. Było to dosłownie
muśnięcie - nic więcej. Nieznajoma przechyliła na bok głowę i spojrzeliśmy sobie w oczy.
Dziewiętnastowieczny pisarz romansów z pewnością stwierdziłby, że w owym momencie
dowiedzieliśmy się o sobie wszystkiego. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu
wydałem klientce resztę.
Tymczasem mężczyzna wziął do ręki mały tomik Matthew Gilligana SJ,
Katogramatyka i Synkogramatyka i zaczął się przyglądać płóciennej okładce. Miałem tę
książkę, odkąd pan Litzauer sprzedał mi antykwariat. Książka schodziła z półki tylko w
momentach, kiedy ją odkurzałem. Jeśli ten facet ma zamiar coś ukraść, pomyślałem, niech
zabierze tę księgę.
Ale nieznajomy odłożył dzieło ojca Gilligana na miejsce, podczas gdy tomik wierszy
Mary Carolyn Davies zniknął za drzwiami razem z moją skromną wielbicielką poezji.
Patrzyłem na nią, dopóki nie przestąpiła progu. Miała na sobie śliwkową marynarkę i beret.
Być może „żurawinowy” byłoby lepszym określeniem, ale nie wiem, jak nazywają ten kolor
w tym roku. W każdym razie śliwkowy strój pasował do niej. Potem przeniosłem wzrok na
mężczyznę, który podszedł do lady i położył na niej rękę.
Na jego zarośniętej twarzy malował się niepokój. Spytał mnie, czy kupuję czasem
książki. Jego głos był zachrypnięty, jakby nie używał go często.
Wyjaśniłem mu, że nabywam książki, które potem mogę łatwo sprzedać. Postawił
swoją skórzaną teczkę na ladzie, rozpiął klamry i wyciągnął ze środka gruby tom. Był to
album o motylach i ćmach zatytułowany Lepidopterae, autorstwa Francoisa Duchardina. W
środku znajdowały się długie opisy (takie odniosłem wrażenie) w języku francuskim i
imponujące ilustracje owadów.
- Na początku brakuje jednej planszy - powiedział, kiedy kartkowałem księgę. -
Pozostałe pięćdziesiąt trzy plansze są w doskonałym stanie.
Skinąłem głową i przyjrzałem się ilustracji motyla rajskiego. W dzieciństwie
uganiałem się z siatką za tymi owadami, zamykałem je w słoikach, a kiedy były martwe,
przyszpilałem do pudełek po cygarach. Do dziś nie rozumiem przyczyny swojego dziwnego
zachowania.
- Handlarze grafikami chętnie przyjmują takie rzeczy - mówił dalej mój klient. - Ale ta
książka jest w idealnym stanie. Pomyślałem, że powinien ją obejrzeć antykwariusz.
Zamknąłem album i spytałem, ile za niego chce.
- Sto dolarów - odparł. - To mniej niż dwa dolary za planszę. Handlarz grafikami
bierze od pięciu do dziesięciu dolarów za planszę. Dekoratorzy wnętrz chętnie tyle zapłacą.
- Możliwe - przyznałem.
Przeciągnąłem palcem po wierzchu okładki, gdzie widniała kwadratowa pieczątka z
napisem: „Biblioteka Publiczna Nowego Jorku”. Otworzyłem książkę ponownie, szukając
zdania: „Wycofano ze zbiorów bibliotecznych”. Biblioteki pozbywają się czasem książek,
podobnie jak muzea swoich zbiorów. Ale najwyraźniej nie dotyczyło to Lepidopterae
Francoisa Duchardina.
- Kary za przetrzymywanie książek stale rosną - powiedziałem ze współczuciem. - Ale
biblioteki organizują specjalne „dni ulgowe”, kiedy można zwracać książki, nie płacąc
grzywny. Nie jest to w porządku wobec ludzi, którzy płacą bez protestów, ale dzięki takiej
polityce książki wracają do wypożyczalni. A to jest najważniejsze, prawda?
Zamknąłem książkę i włożyłem ją zdecydowanym ruchem do jego otwartej teczki.
- Nie kupuję książek, które należą do wypożyczalni - wyjaśniłem.
- Ktoś inny ją kupi.
- Nie wątpię.
- Znam handlarza, który posiada pieczątkę z napisem: „Wycofano ze zbiorów
bibliotecznych”.
- A ja znam stolarza, który wkręca śruby za pomocą młotka - odrzekłem. - W każdym
zawodzie znajdzie się spec.
- Tej książki nikt nie wypożyczał. Leżała w specjalnym dziale rewersów i można ją
było dostać na specjalną prośbę. Nie chcieli jej wypożyczać, ponieważ jest bardzo cenna.
Biblioteka powinna udostępniać swoje zbiory czytelnikom, a nie ukrywać je przed nimi. To
nie muzeum.
- Jednak ten system nie jest doskonały.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Udało się panu wynieść album.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
- Mogę zdobyć wszystko - stwierdził. - Wszystko.
- Naprawdę?
- Proszę wymienić tytuł dowolnej książki, a przyniosę ją panu. Jestem w stanie ukraść
kamienne lwy, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem.
- W tej chwili antykwariat pęka w szwach.
- Na pewno nie zrobi pan z tego użytku? - spytał, dotykając palcem Lepidopterae. -
Mógłbym trochę opuścić cenę.
- Nie kolekcjonuję książek o historii naturalnej, bo słabo się sprzedają. Ale nie o to
chodzi. Po prostu nie chcę mieć u siebie albumu, który należy do biblioteki.
- Szkoda. Handluję wyłącznie takimi.
- Widzę, że jest pan specjalistą.
Nieznajomy skinął głową.
- Nigdy nie okradłbym handlarza, niezależnego biznesmena, który walczy o
przetrwanie na rynku. Nie ograbiłbym prawdziwego kolekcjonera. Ale biblioteki... - Wzruszył
ramionami, aż poruszyły się mięśnie jego klatki piersiowej. - W czasach studenckich
zajmowałem się dwiema rzeczami: spałem albo przesiadywałem w bibliotekach publicznych i
uniwersyteckich. Spędziłem dziesięć miesięcy w Londynie i nie opuszczałem ani na chwilę
British Museum. Mam ambiwalentny stosunek do wypożyczalni. To relacja pełna miłości i
nienawiści.
- Rozumiem.
- W bibliotece British Museum mają dwie Biblie Guttenberga - powiedział
nieznajomy, zapinając klamry teczki. - Jeśli usłyszy pan kiedyś, że jedna zniknęła, będzie pan
wiedział, kto za to odpowiada.
- Cokolwiek pan zrobi, proszę nie przynosić jej tutaj.
W kilka godzin później sączyłem wodę gazowaną Perriera w knajpie Bum Rap i
opowiadałem o całym zdarzeniu Carolyn Kaiser.
- Od razu pomyślałem, że to robota dla Hala Johnsona - powiedziałem.
- Dla kogo?
- Hala Johnsona. Byłego policjanta, zatrudnionego przez bibliotekę, żeby tropił ludzi
przetrzymujących książki.
- Były policjant zajmuje się takimi rzeczami?
- Mówię o bohaterze opowiadań Jamesa Holdinga - wyjaśniłem. - Historia zaczyna się
zwykle tak: Johnson szuka kogoś, kto przetrzymuje książkę, i wpada na trop prawdziwej
zagadki kryminalnej.
- I pewnie ją rozwiązuje?
- Jasne. To bystry facet. Ale ten album przywołał wspomnienia. Kiedy byłem mały,
kolekcjonowałem motyle.
- Już mówiłeś.
- Czasem znajdowaliśmy kokony. W książce był rysunek ćmy cekropii i
przypomniałem sobie o tym. Obok szkoły, do której chodziłem, rosły wierzby. Cekropia
składała larwy na gałęziach. Zdejmowaliśmy je, wkładaliśmy do słoików i czekaliśmy, aż
wylęgną się ćmy.
- I wylęgały się?
- Nie. Z moich kokonów nic się nie wylęgło. Nie każda larwa staje się ćmą.
- Nie każda żaba zamienia się w księcia.
- Racja.
Carolyn dopiła martini i dała znak kelnerce, żeby przyniosła jeszcze. Knajpa Bum Rap
była kiczowatą speluną na rogu Wschodniej Jedenastej Ulicy i Broadwayu. Tylko kilkanaście
metrów dzieliło ją od Barnegat Books i Salonu Piękności dla Pudli, gdzie Carolyn zarabiała
na życie, czesząc psy. W takim zawodzie nie można zaspokoić ambicji, ale poznaje się więcej
interesujących ludzi niż w antykwariacie.
- Perrier - westchnęła Carolyn.
- Lubię Perriera.
- Ale to tylko woda gazowana.
- Tak.
- Masz przed sobą pracowity wieczór?
- Zrobię małą rundkę po mieście - wyjaśniłem. - Wpadnę w parę miejsc.
Carolyn zaczęła, coś mówić, ale kiedy kelnerka podeszła do naszego stolika z
kieliszkiem martini, umilkła. Kelnerka była blondynką z ciemnymi odrostami, ubraną w
obcisłe dżinsy i jaskraworóżową bluzkę. Moja znajoma przyglądała jej się, dopóki ta nie
zniknęła za barkiem.
- Niezła - powiedziała.
- Myślałem, że jesteś zakochana.
- W kelnerce?
- W doradczyni podatkowej.
- Ach, Alison...
- Doszły mnie słuchy, że zamierzacie opracować wspólnie strategię podatkową.
- Spróbowałam już wszystkiego, ale ona za każdym razem odpiera atak. Wczoraj
wieczorem poszłyśmy na kolację do Jana Wallmana na ulicy Cornelia. Zjadłyśmy coś, co
nazywało się „ryba w sosie”.
- Pewnie przeżyłaś niezapomniane chwile.
- Nie pamiętam szczegółów. Wypiłyśmy mnóstwo wina i słuchałyśmy, jak Stephen
Pender śpiewa ballady. Potem poszłyśmy do mnie. Włączyłam stację WNCN. Alison,
podziwiając mojego Chagalla, pieściła kota. Archie usiadł jej na kolanach i mruczał
rozkosznie. Ubi został zignorowany.
- Dlaczego?
- Alison jest lesbijką w sensie politycznym i ekonomicznym.
- Co to znaczy?
- Ma specyficzne poglądy polityczne. Uważa, że nie należy utrzymywać stosunków
seksualnych z mężczyznami. W pracy Alison umawia się tylko z kobietami, ale nie sypia z
nimi, ponieważ nie jest na to gotowa „fizycznie”.
- To z kim sypia? Z kurczakami?
- Ja w każdym razie cierpię męki. Poiłam ją alkoholem i próbowałam uwieść, ale ona
dała mi do zrozumienia, że muszę czekać.
- To dobrze, że nie umawia się z mężczyznami. Pewnie by ją wykorzystali.
- Tak, oni są okropni pod tym względem. Alison ma za sobą nieudane małżeństwo, co
wpłynęło na jej stosunek do mężczyzn. Nosi nazwisko byłego męża: Warren, ponieważ
pasuje do jej zawodu i jest łatwe do zapamiętania. Jej prawdziwe, ormiańskie nazwisko
nadaje się bardziej dla handlarki dywanami. Poza tym Alison nie opracowuje strategii
podatkowych. Raczej stara się uniknąć podatków ustanowionych przez Kongres.
- Podobnie jak ja.
- I ja. Gdyby była brzydka, dałabym sobie spokój. Ale spróbuję jeszcze raz. Jeśli
znowu mi się nie uda, koniec z tym.
- Umówiłaś się na dziś wieczór?
Carolyn potrząsnęła głową.
- Obskoczę knajpy. Kilka drinków, trochę śmiechu... Może mi się poszczęści. To się
czasem zdarza.
- Bądź ostrożna - powiedziałem.
Carolyn spojrzała na mnie.
- Ty też.
Poszedłem do metra i po paru przesiadkach dotarłem do domu. Postanowiłem
pobiegać pół godziny w Riverside Park, więc włożyłem nylonowe szorty i tenisówki. Była
połowa września. Za miesiąc miał się odbyć Maraton Nowojorski i w parku roiło się od
entuzjastów sportu. Część z nich, podobnie jak ja, przychodziła tu trzy lub cztery razy w
tygodniu, żeby przebiec parę mil, powłócząc nogami. Inni ćwiczyli intensywnie przed
maratonem, pokonując pięćdziesiąt do siedemdziesięciu mil tygodniowo. Dla nich sport był
czymś świętym.
Wally Hemphill należał do tej drugiej kategorii. Biegał na krótkie i długie dystanse.
Tego wieczoru miał w programie cztery mile, więc dotrzymałem mu towarzystwa. Wallace
Riley Hemphill był świeżo rozwiedzionym adwokatem. Miał trzydzieści parę lat, ale nie
wyglądał na mężczyznę, który ma za sobą małżeństwo. Dorastał gdzieś we wschodniej części
Long Island i mieszkał na Columbus Avenue. Spędzał czas na spotkaniach z modelkami i
aktorkami oraz na przygotowaniach do maratonu (uff! uff!). Miał praktykę adwokacką w
biurze gdzieś na Zachodniej Trzydziestej Ulicy. Podczas biegu opowiedział mi o kobiecie,
która poprosiła go, żeby reprezentował ją w sprawie rozwodowej.
- Zdobyłem odpowiednie dokumenty - powiedział. - I nagle okazało się, że ta cwana
dziwka nie ma męża. Mieszka sama, bez faceta. Nie pierwszy raz wycięła podobny numer. Co
jakiś czas jej odbija. Znajduje wtedy adwokata i wnosi sprawę do sądu.
Powiedziałem mu o moim złodzieju, który specjalizował się w okradaniu bibliotek.
Wally był zdumiony.
- Nie wiedziałem, że tacy ludzie jeszcze istnieją - westchnął.
- Są tacy, którzy ukradliby wszystko. Miejsce nie gra roli.
- Taki jest ten świat.
Pogimnastykowałem się chwilę i ruszyłem w stronę domu, który znajduje się na rogu
Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu. W mieszkaniu rozebrałem się, wziąłem
prysznic i zrobiłem kilka ćwiczeń na rozciąganie mięśni. Potem położyłem się i zamknąłem
oczy.
Jakiś czas później znalazłem w notesie dwa numery telefonu i wykręciłem jeden z
nich. Nikt nie odpowiadał. Zatelefonowałem pod drugi numer. Po dwóch czy trzech
sygnałach w słuchawce rozległ się znajomy głos. Rozmowa trwała tylko chwilę. Potem znów
wykręciłem pierwszy numer, doczekałem do dwunastego sygnału i odłożyłem słuchawkę.
Trwało to nie dłużej niż sześćdziesiąt sekund, ale wydawało mi się, że upłynęły całe wieki.
Normalka.
Zacząłem się zastanawiać, czy włożyć brązową marynarkę, czy niebieską. W końcu
wybrałem tę drugą. Prawie zawsze ubieram właśnie tę, kiedy idę na miasto. Dzięki temu
brązowa nie jest zniszczona i będę mógł ją znowu nosić, kiedy wróci moda na klapy.
Włożyłem niebieską koszulę zapinaną na guziki i krawat w prążki. Dla Anglików taki krawat
jest sygnałem, że jego właściciel służył w dobrym pułku, natomiast Amerykanie traktują go
jedynie jako symbol wysokiego statusu społecznego. Udało mi się od razu zrobić węzeł, co
uznałem za dobry znak.
Stroju dopełniły granatowe skarpetki i czarne skórzane mokasyny, nie tak wygodne
jak tenisówki, ale za to bardziej eleganckie. Mają w środku wkładki ortopedyczne.
Wziąłem do ręki teczkę - porządniejszą niż ta, którą miał złodziej książek. Moja
teczka była płaska, z zamszu i miała błyszczące, mosiężne klamry. Wypełniłem przegródki
drobiazgami, które są niezbędne w moim zawodzie. Były tam: rękawiczki gumowe z
odciętymi palcami, stalowe narzędzia, taśma klejąca, latarka wielkości ołówka, przyrząd do
przecinania szkła, szeroki pasek celuloidu, kawałek stali i parę innych drobiazgów. Gdyby
przeszukali mnie przedstawiciele prawa, spędziłbym wakacje w zakładzie karnym na koszt
rządu.
Na samą myśl żołądek podszedł mi do gardła i zacząłem się cieszyć, że nie zjadłem
tego dnia kolacji. Zrobiło mi się słabo, kiedy wyobraziłem sobie kamienne ściany i
zakratowane okna, ale poczułem dreszczyk podniecenia i krew w moich żyłach zaczęła
płynąć szybciej. „Panie, pomóż mi pozbyć się tych dziecinnych reakcji, ale jeszcze nie teraz”,
pomyślałem.
Włożyłem do teczki żółty zeszyt i wetknąłem do wewnętrznej kieszeni na piersi kilka
ołówków, długopisów oraz cienki notes w skórzanej okładce. Następnie wyjąłem chusteczkę,
którą trzymałem w zewnętrznej kieszeni, złożyłem ją ponownie i wsunąłem na miejsce.
Kiedy szedłem do windy, usłyszałem dzwonek telefonu. Nie byłem pewien, czy
odgłos dochodzi z mojego mieszkania, ale nie chciało mi się wracać. Kiedy znalazłem się na
dole, portier spojrzał na mnie z niekłamanym szacunkiem. Ledwo wyciągnąłem rękę, na ulicy
zatrzymała się taksówka.
Powiedziałem łysiejącemu kierowcy, żeby zawiózł mnie na Piątą Aleję między
Siedemdziesiątą Szóstą i Siedemdziesiątą Siódmą Ulicą. Pojechał Siedemdziesiątą Piątą Ulicą
przez Central Park. Mówił przez cały czas o baseballu i arabskich terrorystach, a ja
obserwowałem sportowców, którzy biegali alejkami. Spędzali przyjemnie wolny czas, a ja
miałem robotę do wykonania. Pomyślałem, że sport to frywolne zajęcie.
Kazałem się zatrzymać taksówkarzowi jedną przecznicę od miejsca, gdzie miałem się
stawić, wręczyłem mu pieniądze i napiwek, po czym wysiadłem. Resztę drogi pokonałem na
piechotę. Przeszedłem na drugą stronę i wmieszałem się w tłum na przystanku. Chciałem się
przyjrzeć Niezdobytej Twierdzy.
Tak właśnie ją nazywałem. Potężny budynek, który zbudowano w okresie
międzywojennym, miał dwadzieścia dwa piętra. Jego okna wychodziły na park. Informacja o
mieszkaniach pojawiała się czasem w sekcji „Nieruchomości na sprzedaż” w niedzielnym
„Timesie”. Kilka lat wcześniej budynek zmienił właściciela i cena mieszkań znacznie
wzrosła.
Od czasu do czasu czytałem o różnych ludziach - na przykład kolekcjonerach monet -
i zapisywałem sobie informacje na ich temat, które mogły mi się później przydać. Kiedy
dowiadywałem się, że kolekcjoner monet mieszkał w Charlemagne, skreślałem go z listy,
ponieważ oznaczało to, że trzymał swoje skarby w banku. W budynku bezpieczeństwa
pilnowali portier i dozorca. Oprócz tego w windach zamontowano kamery. Obserwowano też
główne wejście i schody przeciwpożarowe. Dozorca miał na biurku kilka telewizorów, dzięki
którym widział, co się dzieje w całym budynku. Charlemagne przypominał twierdzę
warowną. Trudno się dziwić, że właściciel zainstalował wszystkie te zabezpieczenia, ale
bynajmniej nie ułatwiało mi to pracy.
Nadjechał autobus i większość ludzi stojących na przystanku wsiadła do niego. Kiedy
światło zmieniło się z czerwonego na zielone, wziąłem do ręki teczkę wypełnioną
narzędziami i przeszedłem na drugą stronę ulicy.
Przy wejściu do Charlemagne stał portier. Strażnik z mojego budynku wyglądał przy
nim jak bileter z peep show na Times Square. Miał bujną, złotą czuprynę i tyle pewności
siebie, co admirał ekwadorski. Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów, ale najwyraźniej
nie zrobiłem na nim wrażenia.
- Bernard Rhodenbarr - powiedziałem. - Jestem umówiony z panem Onderdonkiem.
Rozdział II
Oczywiście portier nie uwierzył mi na słowo. Zaprowadził mnie do dozorcy i stanął
obok na wypadek, gdybym zaczął sprawiać kłopoty. Dozorca zadzwonił do Onderdonka,
który potwierdził, że mnie oczekuje. Oddano mnie w ręce windziarza i znalazłem się
pięćdziesiąt jardów bliżej nieba. W windzie rzeczywiście zainstalowano kamerę. Starałem się
w nią nie patrzeć, ale nie chciałem sprawiać wrażenia człowieka, który ma coś do ukrycia.
Czułem się jak kelnerka bez stanika podczas swojego pierwszego wieczoru w knajpie. Ściany
w windzie pokryte były pluszem i ozdobione drewnem palisandrowym. Na podłodze leżał
burgundzki dywan. Wielu ludzi mieszkało w mniej luksusowych wnętrzach, ale wychodząc z
windy na szesnastym piętrze, poczułem ulgę.
Windziarz wskazał na drzwi w holu i czekał, aż ktoś mnie wpuści. Drzwi otworzyły
się na tyle, na ile pozwalał łańcuch. Onderdonk spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
- Pan Rhodenbarr - powiedział, zmagając się przez chwilę z łańcuchem. - Cieszę się,
że pan przyszedł. Dziękuję, Eduardo - dodał, zwracając się do mężczyzny.
Dopiero wtedy winda zamknęła się i zjechała na dół.
- Niezdara ze mnie - mówił Onderdonk. - Chwileczkę. - Udało mu się w końcu
odblokować łańcuch i otworzył szeroko drzwi. - Proszę wejść, panie Rhodenbarr. Tędy. Czy
na zewnątrz jest nadal tak przyjemnie? Ma pan ochotę napić się czegoś mocniejszego? Jest
też świeżo zaparzona kawa, jeśli ma pan ochotę.
- Chętnie napiję się kawy.
- Ze śmietanką i z cukrem?
- Czarną, bez cukru.
- Już się robi.
Onderdonk - mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat - miał srebrne włosy z
zaczesanym starannie przedziałkiem i bladą twarz. Był niski i dobrze zbudowany, ale
najwyraźniej wstydził się swojego wzrostu. Może dlatego zachowywał się jak wojskowy.
Zresztą całkiem możliwe, że służył kiedyś w wojsku. Na pewno nie był portierem ani
admirałem ekwadorskim.
Wypiliśmy kawę w dużym pokoju, przy stoliku z marmurowym blatem. Na podłodze
leżał dywan z Aubusson, większość mebli pochodziła z epoki Ludwika XV. Na ścianach
wisiało kilka abstrakcyjnych obrazów z XX wieku w prostych, metalowych ramach, które
kontrastowały z antykami. Na jednym z nich widniały beżowe plamy w kształcie ameby na
kremowym tle. Zacząłem się zastanawiać, czy to dzieło Hansa Arpa. Nie miałem natomiast
wątpliwości, że obraz wiszący nad kominkiem to Mondrian. Nie jestem znawcą sztuki i
zdarza się, że nie potrafię odróżnić Rembrandta od Halsa albo Picassa od Braque’a. Ale
Mondriana rozpoznam zawsze. Czarna krata na białym tle, kilka kwadratów w barwach
podstawowych - facet miał rozpoznawalny styl.
Moją uwagę zwróciły półki z książkami wiszące na ścianach po obu stronach
kominka. Kilka dni wcześniej Gordon Kyle Onderdonk wszedł do antykwariatu Barnegat
Books z taką miną, jakby chciał kupić tomik wierszy Bębny na naszej ulicy lub album
Lepidopterae. Przekartkował kilka książek, zadał parę sensownych pytań, kupił powieść
Louisa Auchinclossa i wychodząc, spytał, czy byłbym w stanie wycenić księgozbiór.
- Nie chcę sprzedawać książek - powiedział. - Przynajmniej na razie. Przeprowadzam
się wkrótce na Zachodnie Wybrzeże i być może wygodniej byłoby mi się ich pozbyć, niż
zabierać wszystko na statek. Gromadziłem książki całymi latami. Powinienem chyba
ubezpieczyć księgozbiór na wypadek pożaru. Poza tym chciałbym wiedzieć, czy moje książki
są warte paręset czy parę tysięcy dolarów.
Bardzo lubię wyceniać księgozbiory, chociaż nie robię tego często. Nie biorę dużo za
godzinę pracy, ale jest to przyjemniejsze niż siedzenie w antykwariacie. Czasem kupuję przy
okazji książki do swojego sklepu.
- Ile mógłby pan zapłacić za księgozbiór wart tysiąc dolarów? - pytają klienci.
- Na pewno nie tysiąc - odpowiadam. - Mogę dać mniej.
Przyjemnie jest się targować!
Wziąłem do ręki notes i długopis i przez następną godzinę wykonywałem różne
obliczenia. Przeglądnąłem wszystkie książki, które stały na półkach z drewna orzechowego
obok kominka, a potem poszedłem do gabinetu Onderdonka i obejrzałem zawartość
szklanych gablot z mahoniowymi półkami.
Księgozbiór wydał mi się interesujący. Onderdonk nie kolekcjonował książek o
konkretnej tematyce - kupował zupełnie przypadkowe dzieła. Gromadził je latami, a potem
wyrzucał te, które nie miały już żadnej wartości. Na półkach widniały tomy oprawione w
skórę - był tam Hawthorne, Defoe i oczywiście Dickens. Znalazłem tuzin książek z serii
Limited Editions, które można sprzedać za niezłą sumkę, i kilkadziesiąt książek wydanych
przez Heritage Press. Wartość każdej z nich nie przekracza dziesięciu dolarów, ale bardzo
łatwo je sprzedać. Onderdonk miał też pierwsze wydania dzieł Evelyna Waugha, J.P.
Marquanda, Johna O’Hary i Wallace’a Stevensa. Oprócz tego na półkach stały powieści
Faulknera i Hemingwaya i wczesne utwory Sherwooda Andersona. Były tam też książki
historyczne - Francja Guizota i siedmiotomowa historia wojny na półwyspie Omana. Nie
znalazłem natomiast książek naukowych w stylu Lepidopterae.
Onderdonk wydał na swoje hobby sporo pieniędzy, ale jak większość kolekcjonerów-
amatorów wyrzucił obwoluty, dzięki którym mógłby sprzedać książki za wyższą cenę.
Istnieje wiele książek, które warte są sto dolarów z obwolutą. Bez niej cena spada do
dziesięciu, najwyżej piętnastu dolarów. Onderdonk był bardzo zdziwiony, kiedy mu o tym
powiedziałem. Większość ludzi tak reaguje.
Usiadłem i przyjrzałem się liczbom, które wypisałem na kartce. Onderdonk
poczęstował mnie kolejną filiżanką kawy i postawił na stole butelkę Irish Mist.
- Doleję sobie odrobinę - powiedział. - Ma pan ochotę?
Brzmiało to kusząco, ale mam pewne zasady. Zdecydowałem, że wypiję kawę bez
alkoholu, i zająłem się dalszymi obliczeniami. Powiedziałem Onderdonkowi, że jego
księgozbiór wart jest pięć tysięcy czterysta dolarów.
- Być może nawet więcej - dodałem. - Wyceniłem książki, opierając się na swojej
intuicji. Jestem pewien, że sumę można śmiało zaokrąglić do sześciu tysięcy.
- W jaki sposób pan to policzył?
- Wziąłem pod uwagę sprzedaż detaliczną. Kierowałem się cenami, jakie są na rynku.
- A gdyby pan kupował te książki jako antykwariusz, oczywiście pod warunkiem, że
uznałby je pan za interesujące...
- Jestem jak najbardziej zainteresowany - odparłem. - Zapłaciłbym panu połowę sumy.
- Czyli trzy tysiące dolarów?
Potrząsnąłem głową.
- Połowę sumy, którą wymieniłem najpierw. Mógłbym panu zapłacić dwa tysiące
siedemset dolarów. Oczywiście w koszt wliczony będzie transport książek.
- Rozumiem. - Onderdonk wypił trochę kawy i założył nogę na nogę.
Miał na sobie dobrze skrojone, flanelowe spodnie i marynarkę ze skórzanymi
guzikami. Zwróciłem uwagę na jego eleganckie buty ze skóry rekina i pomyślałem, że
Onderdonk ma wyjątkowo małe stopy.
- Nie chcę sprzedawać ich teraz - powiedział. - Ale jeśli się przeprowadzę, co jest
raczej prawdopodobne, rozważę pańską ofertę.
- Ceny książek nieustannie się zmieniają. Za parę miesięcy może się okazać, że
pańskie zbiory warte są mniej albo więcej.
- Rozumiem. Zależy mi przede wszystkim na wygodzie. Cena nie ma większego
znaczenia. Wolę przyjąć pańską ofertę, niż chodzić po antykwariatach.
Spojrzałem przez ramię na obraz Mondriana i zacząłem się zastanawiać, ile jest wart.
„Dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści razy więcej niż wszystkie książki Onderdonka”,
pomyślałem. Wyglądało na to, że mieszkanie jest warte trzy lub cztery razy więcej niż
Mondrian, nic więc dziwnego, że Onderdonkowi nie zależało na zarobku.
- Dziękuję panu - powiedział, wstając. - Umówiliśmy się na dwieście dolarów. Czy ta
stawka jest nadal aktualna?
- Tak.
Onderdonk wyciągnął portfel i zawahał się.
- Mam nadzieję, że przyjmie pan gotówkę - rzekł.
- Zawsze przyjmuję gotówkę.
- Niektórzy ludzie nie lubią nosić ze sobą pieniędzy. To zrozumiałe. Żyjemy w
niebezpiecznych czasach. - Wyjął cztery banknoty pięćdziesięciodolarowe i wręczył mi je.
Włożyłem pieniądze do portfela, który był dla nich najbezpieczniejszą kryjówką.
- Czy mógłbym zadzwonić?
- Oczywiście - odparł Onderdonk i skierował mnie do gabinetu.
Wykręciłem numer, pod który dzwoniłem wcześniej, i znowu nikt nie odebrał. Po
czwartym dzwonku zacząłem udawać, że z kimś rozmawiam. Nie wiem, czy Onderdonk w
ogóle mnie słyszał, ale jestem perfekcjonistą i lubię robić rzeczy dobrze. Po co miałbym
zwracać jego uwagę, trzymając tak długo słuchawkę przy uchu?
Sygnałów było na pewno więcej niż dwanaście, ale - co za różnica? Nikt nie odebrał.
Po chwili wróciłem do dużego pokoju.
- Dziękuję - powiedziałem, chowając notes do teczki. - Jeśli zdecyduje się pan
ubezpieczyć księgozbiór, mogę przedstawić wycenę na piśmie. Oczywiście mogę podać
niższą sumę, jeśli pan chce.
- Będę o tym pamiętać.
- Proszę mnie zawiadomić, jeśli będzie pan chciał się pozbyć książek.
- Na pewno to zrobię.
Onderdonk odprowadził mnie do drzwi, otworzył je i wyszedł ze mną do holu. Po
chwili zorientowałem się, że winda jest na parterze. Dotknąłem palcem guzika, ale nie
nacisnąłem go.
- Nie chcę pana zatrzymywać - powiedziałem.
- Nie ma sprawy. Chyba dzwoni telefon w moim mieszkaniu. Do widzenia, panie
Rhodenbarr.
Uścisnęliśmy sobie ręce i Onderdonk zniknął w mieszkaniu, zamykając za sobą drzwi.
Policzyłem do dziesięciu i ruszyłem w kierunku wyjścia awaryjnego. Otworzyłem drzwi i
zbiegłem schodami cztery piętra niżej.
Rozdział III
Zatrzymałem się na jedenastym piętrze, żeby zaczerpnąć tchu. Pokonanie tych
wszystkich pięter zajęło mi dosłownie chwilę - pewnie dlatego, że biegałem często w
Riverside Park. Gdybym wiedział, że uprawianie sportu okaże się tak pomocne w mojej
karierze, zacząłbym trenować wcześniej.
(Zastanawiacie się, w jaki sposób zszedłem z szesnastego piętra na jedenaste,
pokonując tylko cztery piętra? W budynku nie ma trzynastego piętra. Ale chyba was to nie
dziwi, prawda?)
Drzwi prowadzące do holu były zamknięte. Kolejne zabezpieczenie - mieszkańcy (i
wszyscy inni) mogli użyć schodów, gdyby wybuchł pożar albo zepsuła się winda, ale musieli
zejść na sam dół, żeby wydostać się z budynku.
Nie miałem zamiaru się tym przejmować. Wystarczył kawałek giętkiego drutu i po
chwili otworzyłem drzwi, upewniając się, czy korytarz jest pusty.
Podszedłem do drzwi mieszkania 11-B. W szparze nie było światła. Przyłożyłem ucho
do drzwi - w środku panowała absolutna cisza. Właśnie tego się spodziewałem - parę minut
wcześniej zadzwoniłem do mieszkania 11-B i doczekałem do dwudziestego sygnału.
Włamywanie się do cudzych mieszkań to ryzykowne zajęcie, nawet wtedy, kiedy ma się
dokładnie opracowany plan. Kiedy nacisnąłem dzwonek z masy perłowej, w mieszkaniu
rozległ się piskliwy dźwięk. Na drzwiach wisiała ozdobna kołatka w kształcie zwiniętej kobry
- małe dzieło sztuki w stylu art nouveau. Nie użyłem jej jednak, ponieważ nie chciałem robić
hałasu. Zależało mi na tym, żeby jak najszybciej dostać się do środka.
Przede wszystkim zamierzałem zająć się alarmem. Pewnie myśleliście, że alarm nie
jest potrzebny w takim budynku jak Charlemagne. No cóż, ludzie, którzy nie mają w swojej
kolekcji dzieł sztuki i znaczków z królem Farukiem nie znają się na takich sprawach.
Właściciele mieszkań bywają równie zapobiegliwi jak włamywacze.
Od razu zorientowałem się, że w drzwiach zainstalowano alarm. Mniej więcej na
wysokości mojego ramienia znajdował się niklowy zamek bębenkowy z otworem o średnicy
pięć ósmych cala. Doświadczenie nauczyło mnie, że każde zabezpieczenie można
zlikwidować. Miałem w zestawie narzędzi mały klucz, który pasuje do zamków tego rodzaju.
Wsadziłem go do dziurki i zacząłem nim powoli ruszać, a wtedy sprężyny ustąpiły... Ale
chyba nie interesują was te wszystkie szczegóły techniczne.
Przekręciłem klucz w zamku z nadzieją, że to wystarczy. Systemy alarmowe są bardzo
sprytne i przypominają pułapki. Niektóre włączają się, kiedy kabel z prądem zostanie
przecięty albo kiedy przekręci się klucz nie w tę stronę, co trzeba. Miałem nadzieję, że nie
trafiłem na „cichy” alarm, który słychać tylko na dole albo w biurze agencji ochrony.
W drzwiach zainstalowano też zamek typu Poulard. Producent reklamuje ten typ
zamka jako „zabezpieczenie nie do pokonania”. Wielokrotnie miałem ochotę pójść do jego
biura i udowodnić, że to nieprawda, ale jak dotąd nie zrobiłem tego. Poulard to dobre
zabezpieczenie i klucz rzeczywiście bardzo trudno podrobić. Ale przyznam, że więcej kłopotu
sprawia mi zamek Rabsona.
Znalazłem się w mieszkaniu w ciągu trzech minut. Wynika z tego, że albo otworzyłem
Poularda, albo zmniejszyłem się i wśliznąłem do środka przez dziurkę od klucza.
Zamknąłem drzwi i zapaliłem latarkę wielkości ołówka. Nawet jeśli właściciel
zainstalował „cichy” alarm i agencja dowiedziała się o włamaniu, miałem sporo czasu, żeby
wydostać się z mieszkania, zanim ktokolwiek przyjedzie. Przyjrzałem się uważnie zamkowi
bębenkowemu. Chciałem sprawdzić, jak działa na wypadek, gdybym musiał opuścić
mieszkanie. Zmarszczyłem brwi, podrapałem się w głowę, a potem zacząłem chichotać.
Nie było żadnego systemu alarmowego. W drzwiach widniał jedynie niklowany
zamek bębenkowy - niczym talizman. Widzieliście kiedyś naklejkę na oknie samochodu z
napisem: „Uwaga alarm”? Ludzie kupują takie naklejki za dolara i mają nadzieję, że
odstraszy to złodzieja. Być może mają rację. Zwróciliście uwagę, że na niektórych
ogrodzeniach wisi tabliczka z napisem: „Zły pies”, chociaż właściciele wcale nie mają psa?
Plakietka kosztuje taniej niż szczepionka przeciwko wściekliźnie i nie trzeba wyprowadzać jej
na spacer dwa razy dziennie.
Po co instalować system alarmowy za tysiąc dolarów, skoro można kupić zamek
bębenkowy za kilka dolarów, który wygląda tak samo groźnie? Większość ludzi zapomina o
włączaniu i wyłączaniu alarmu, więc imitacja jest idealnym rozwiązaniem.
Poczułem podziw dla Johna Charlesa Applinga i pomyślałem, że robienie z nim
interesów to prawdziwa przyjemność.
Byłem pewien, że nie zastanę go w domu. Appling był w Greenbrier w White Sulphur
Springs. Innymi słowy - w zachodniej Wirginii. Grał w golfa, opalał się i brał udział w
konferencji zorganizowanej przez Przyjaciół Dzikich Indyków Amerykańskich. Byli to
konserwatyści, którzy postawili sobie za cel stworzenie lepszych warunków dla ptaków.
„Przyjaciołom” chodziło głównie o to, żeby liczba indyków zwiększyła się, ponieważ
zamierzali pojawić się jesienią w pobliskich lasach i polować na ukochane ptaki. Od tego
przecież są przyjaciele.
Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi na zamek, po czym wyciągnąłem z teczki
gumowe rękawiczki. Włożyłem je i wytarłem starannie wszystkie miejsca, gdzie mogłem
zostawić odciski palców. Wyczyściłem też dokładnie zamek bębenkowy. Wiedziałem, że
moje odciski zostały po zewnętrznej stronie drzwi, ale zamierzałem je usunąć przy wyjściu.
Oparłem się o drzwi i zaczekałem chwilę, aż moje oczy przywykną do ciemności. Jak zwykle
w takich momentach ogarnął mnie dreszczyk podniecenia. Muszę przyznać, że bardzo to
lubię.
Tak, to wspaniałe uczucie! Czytałem kiedyś o kobiecie, która spędzała każdą wolną
chwilę na Coney Island, jeżdżąc wielką kolejką rollercoaster. Musiała czuć się wtedy tak jak
ja, kiedy wchodzę do cudzego mieszkania albo rezydencji. W takich momentach czuję, że
każda komórka w moim ciele tętni życiem. Tak było, kiedy jako nastolatek włamałem się po
raz pierwszy do domu sąsiada i przez wszystkie kolejne lata. Świadomość, że mógłbym
zostać przyłapany, nie jest w stanie mnie powstrzymać. Sprawia, że jestem jeszcze bardziej
podekscytowany.
Nie mam zamiaru się przechwalać. Jestem dumny ze swoich umiejętności, ale
dreszczyk podniecenia nie jest wcale powodem do dumy. Bóg mi świadkiem - jestem
urodzonym włamywaczem, mam to we krwi. Nie nadaję się na rehabilitację. Czy można
oduczyć rybę pływać albo ptaka latać?
Podczas gdy moje oczy przyzwyczajały się do ciemności, uczucie podniecenia
zamieniło się w przyjemną pewność siebie. Obszedłem mieszkanie z latarką w ręku. Nawet
jeśli Appling i jego żona byli w owej chwili blisko indyków, istniała szansa, że w mieszkaniu
przebywa krewny, przyjaciel albo służący, który śpi lub trzęsąc się ze strachu, wykręca numer
do lokalnej agencji ochrony. Zajrzałem do wszystkich pomieszczeń, ale jedynymi żywymi
istotami, jakie znalazłem, były rośliny doniczkowe. Potem wróciłem do dużego pokoju i
zapaliłem lampę.
Od razu zorientowałem się, że jest z czego wybierać. Kołatka na drzwiach w kształcie
kobry była pierwszym dziełem sztuki, które wpadło mi w oko. Gdybym włączył wszystkie
znajdujące się w pokoju lampy Tiffany, na pewno wysiadłyby korki w całym budynku. Były
duże i małe lampy. Niektóre stały na podłodze, inne na stole. Właściciel na pewno nie używał
ich wszystkich. Mania związana z kolekcjonowaniem przedmiotów ma w sobie coś
irracjonalnego. Appling miał w domu tysiące znaczków pocztowych. Jak myślicie, czy często
wysyłał listy?
W dzisiejszych czasach lampy Tiffany są warte fortunę. Zauważyłem od razu lampę
ze wzorem ważki. Wystarczy sprzedać kilka takich cennych przedmiotów w Pake-Bernet i
można kupić za nie dom na przedmieściach. Oczywiście człowiek, który opuszcza
Charlemagne z torbą wyładowaną drogocennymi lampami, może z łatwością dostać się za
kratki. Mieszkanie wyglądało jak muzeum. Przyjrzałem się jeszcze raz lampom, ale nie
zabrałem żadnej.
Państwo Appling mieli oddzielne sypialnie. Wszedłem do sypialni pani Appling i
otworzyłem górną szufladę komody. W środku znajdowała się zamknięta szkatułka na
biżuterię w kształcie skorupy żółwia. Kluczyk znajdował się tuż obok. Niektórzy ludzie mnie
zdumiewają! Otworzyłem szkatułkę kluczem, chociaż mogłem to zrobić równie szybko bez
klucza. Po co się popisywać, skoro w pobliżu nie było nikogo, kto doceniłby moje zdolności?
Z początku nie miałem zamiaru zabierać biżuterii, chociaż wyglądała kusząco. Ale po chwili
zastanowienia wsunąłem do kieszeni rubinowe kolczyki. Czy pani Appling zauważy, że
czegoś brakuje? Pewnie dojdzie do wniosku, że położyła kolczyki gdzieś indziej. Typowy
włamywacz zabrałby całą biżuterię ze szkatułki.
Wolałem zachować ostrożność. Nikt nie wiedział, że włamałem się do mieszkania w
Charlemagne i nie zamierzałem zostawiać śladów. Zabrałem kolczyki - było to silniejsze ode
mnie - ale nie tknąłem pliku pięćdziesięcio- i studolarowych banknotów, które J.C. Appling
zostawił w szufladzie komody.
Przyznam, że kosztowało mnie to sporo wysiłku. Było tam najwyżej dwa tysiące
osiemset dolarów, ale pieniądze to kusząca rzecz - zwłaszcza gotówka. Kiedy kradniesz
rzeczy, musisz znaleźć kogoś, kto je kupi. Z pieniędzmi jest łatwiej - po prostu je wydajesz.
Appling pewnie zauważyłby, że banknoty zniknęły. Być może zajrzałby od razu do
szuflady komody i domyśliłby się, że ktoś je zabrał.
Miałem ochotę ukraść kilka banknotów, ale ryzyko było zbyt duże. W końcu uznałem,
że bezpieczniej będzie zostawić pieniądze w szufladzie.
W rogu pokoju stała półka z książkami, ale nie znalazłem żadnych cennych dzieł.
Księgozbiór Onderdonka był bez wątpienia ciekawszy. Na półkach znajdowały się prace
naukowe, katalogi ze znaczkami, kilka książek o broni i tania kolekcja powieści Zane Gray.
W Barnegat Books sprzedawałem je za czterdzieści centów albo trzy za dolara.
W oszklonej gablocie leżały dwa pistolety i strzelba. Ich lufy były starannie
wypolerowane. Pomyślałem, że służą właścicielowi podczas polowania na indyki, ale z
pewnością mogłyby się przydać, gdyby w mieszkaniu pojawił się włamywacz. Odwróciłem
szybko wzrok, ponieważ nie lubię broni.
Nad biurkiem wisiała grafika Audubona w starej ramie, przedstawiająca
amerykańskiego dzikiego indyka, a na półce stał ten sam ptak, tylko wypchany. Miał smutną
minę. Widocznie J.C. zastawił na niego pułapkę, a potem zastrzelił biedaka. W ten sposób
indyk osiągnął coś w rodzaju nieśmiertelności. Cóż, ludzie, którzy włamują się do cudzych
domów, nie powinni krytykować innych.
Ale indyki, pistolety i książki tak naprawdę mnie nie interesowały. Na dużym biurku
pod grafiką Audubona stało dwanaście tomów oprawionych w zieloną okładkę. Każdy z nich
miał parę cali grubości i trochę ponad stopę długości. Były to klasery wydane przez Scott
Specialty Stamp Albums - marzenie każdego włamywacza. Zawierały znaczki z brytyjskich
kolonii w Azji i Afryce, Wielkiej Brytanii, kolonii brytyjskich w Ameryce i Oceanii, Francji i
francuskich kolonii oraz Niemiec i niemieckich kolonii. A także - z Beneluksu, Południowej i
Centralnej Ameryki i Skandynawii. W jednym z albumów znalazłem znaczki tylko ze Stanów
Zjednoczonych, ale były najmniej interesujące z całej kolekcji.
Przejrzałem wszystkie klasery po kolei. Appling nie przyklejał pojedynczo znaczków -
na każdej stronie znajdował się przezroczysty plastikowy pasek, za który się je wkładało.
(Wklejanie znaczków do albumu jest równie bezsensowne, co usuwanie obwoluty z książki).
Mogłem wyjąć znaczki z przegródek, ale pomyślałem, że prościej i szybciej będzie wyrwać
strony z klasera. Tak też zrobiłem.
Znam się trochę na znaczkach. W wielu kwestiach jestem ignorantem, ale kiedy mam
przed sobą klaser, potrafię szybko zdecydować, które znaczki są coś warte. Najpierw zająłem
się znaczkami z Beneluksu - to znaczy z Belgii, Holandii i Luxemburga, a także z kolonii
belgijskich i duńskich. Zabrałem znaczki przygotowane na sprzedaż i większość okazów z
dziewiętnastego wieku. Zostawiłem te, na których widniała pieczątka pocztowa. W klaserze
ze znaczkami z imperium brytyjskiego trafiłem na okazy z serii Wiktoria, Edward VII i Jerzy
V. Potem zająłem się okazami z Ameryki Łacińskiej, ale wziąłem zaledwie parę stron,
ponieważ nie znam się dobrze na tego rodzaju znaczkach.
Kiedy skończyłem, moja teczka była wypchana kartkami z klaserów, które stały z
powrotem na biurku - tak samo pękate. Nie było wcale widać, że brakuje niektórych stron.
Przypuszczam, że wydarłem z każdego albumu jedną stronę na dwadzieścia. Zabrałem tylko
te znaczki, na których mi naprawdę zależało. Prawdopodobnie zostawiłem w klaserze
najcenniejsze egzemplarze i wziąłem mnóstwo nic nie wartych, ale uważam, że spisałem się
całkiem nieźle.
Nie miałem pojęcia, ile wart był mój łup. Na jednej z kart, które ukradłem, widniał
dwukolorowy znaczek za dwadzieścia cztery centy z samolotem odwróconym do góry
nogami. Nie pamiętam, za ile dokładnie sprzedano podobny okaz na jednej z ostatnich aukcji,
ale byłem pewien, że jest to liczba pięciocyfrowa. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że
będę musiał znaleźć kogoś, kto wie, że znaczek został skradziony. Taki klient domaga się
zwykle zniżki. Nie znałem wartości pozostałych amerykańskich znaczków, ale
przypuszczałem, że będę mógł je sprzedać po cenie rynkowej.
Zacząłem się zastanawiać, ile warte były skarby w mojej teczce. Sto tysięcy? Było to
całkiem prawdopodobne. Za ile mógłbym je sprzedać? Trzydzieści, trzydzieści pięć tysięcy?
Przyjemna sumka. Ale były to tylko domysły i mogłem się mylić. „Za dwadzieścia
cztery godziny będę wiedział więcej na ten temat”, pomyślałem. Do tego czasu znaczki
zostaną usunięte ze stron, poukładane według tematyki i włożone do błyszczących kopert.
Oczywiście zamierzałem sprawdzić najpierw ich ceny w zeszłorocznym katalogu Scotta,
który miałem w antykwariacie (mogłem kupić tegoroczny katalog, ale po co wydawać
pieniądze?), a potem spalić strony z klaserów Applinga razem ze znaczkami, które łatwo
rozpoznać. Pomyślałem, że następnego dnia włożę do pudełka koperty ze znaczkami, które
należały jeszcze niedawno do Johna Charlesa Applinga. Mniej więcej po tygodniu znaczki
będą miały nowego właściciela, a ja - pokaźną sumkę w kieszeni.
Przypuszczałem, że minie kilka miesięcy, zanim Appling odkryje kradzież. Liczyłem
na to, że nie zauważy brakujących stron, nawet jeśli otworzy któryś z klaserów. Zabrałem nie
więcej niż jedną dwudziestą jego zbiorów. Jeśli Appling otworzy klaser na konkretnej stronie
i dołączy nowy znaczek do kolekcji, może umknie jego uwagi, że coś jest nie w porządku.
Tak naprawdę - nie obchodziło mnie to. Byłem pewien, że Appling nie zajrzy do
klaserów od razu po przyjeździe, a kiedy w końcu to się stanie, i tak nie domyśli się, kiedy
dokonano kradzieży. Być może ubezpieczenie wypłaci mu pewną sumę. Nie obchodził mnie
los Applinga, jego życie i śmierć były mi całkiem obojętne. Zależało mi tylko na jednym -
chciałem sprzedać kolorowe kwadraciki z papieru i dostać w zamian zielone banknoty. Ani
jedna osoba na ziemi nie ucierpiałaby na tym interesie.
Wcale nie chcę się usprawiedliwiać. Wiem, że z moralnego punktu widzenia zawód
włamywacza zasługuje na potępienie. Ale przecież nie zabrałem pieniędzy ślepcowi ani nie
odjąłem dziecku jedzenia od ust. Rzeczy, które ukradłem, nie były pamiątkami rodzinnymi.
Powiem wam coś: uwielbiam kolekcjonerów. Kiedy kradnę ich zbiory, właściwie nie mam
poczucia winy.
Niestety władze stanowe patrzą na to inaczej. Nie ma dla nich różnicy, czy kradnie się
znaczki, czy też zabiera pensję samotnej wdowie. Lubię czasem pofilozofować, ale
najważniejsze to nie dać się wsadzić za kratki.
Dlatego postanowiłem jak najszybciej wyjść z budynku. Zgasiłem światło -
wyobraźcie sobie, że w gabinecie była również lampa