LAWRENCE BLOCK WŁAMYWACZ, KTÓRY MALOWAŁ JAK MONDRIAN (Przełożyła: Anna Gren) Zysk i s-ka 2004 Rozdział I W Barnegat Books czas dłużył się niemiłosiernie - jak to zwykle bywa w antykwariatach. Ich właściciele nie muszą marzyć o spokojnej emeryturze - zazwyczaj czują się tak, jakby już na nią przeszli. Tego dnia wydarzyły się dwie godne uwagi rzeczy. Pewna kobieta przeczytała mi wiersz i obcy mężczyzna próbował sprzedać mi książkę. Wiersz autorstwa Mary Carolyn Davies nosił tytuł Umiera Smith, trzeci mężczyzna z Oregon. Nieznajoma była zgrabną osóbką o rumianej twarzy. Miała brązowe oczy, okolone długimi rzęsami i przechylała głowę na bok w taki sposób, jakby próbowała naśladować ptaka. Kiedy wzięła do ręki pierwszy tomik poezji panny Davies Bębny na naszej ulicy, opublikowany w 1918 roku przez wydawnictwo McMillan, zwróciłem uwagę na jej kształtne, drobne palce. Miała nie wypielęgnowane paznokcie i nie nosiła pierścionków. Wiersz zaczynał się od słów: Śni mi się jesień w Oregonie Lecz wiem, że nie zobaczę nigdy już Zroszonych deszczem wzgórz, błękitnych cieni Ani bażanta frunącego tuż nad ziemią... Ja także jestem leniwą, ufną istotą, ale mimo to nie spuszczałem z oka klienta, który stanął obok półki w dziale „Filozofia i religia”. Był to dobrze zbudowany mężczyzna w wieku dwudziestu kilku, najwyżej trzydziestu lat. Miał na sobie niskie buty firmy Frye, lewisy z rozporkiem na guziki, sztruksową kurtkę koloru brązowego i ciemnobrązową flanelową koszulę. Na jego nosie widniały okulary w rogowych oprawkach. Miał równo przystrzyżoną brodę i postrzępione, proste włosy. Wkrótce ten dziwny sen dobiegnie końca A moi towarzysze wrócą do rodzinnych stron Będą się cieszyć blaskiem słońca Tam, gdzie wciąż kwitną róże i radosny bije dzwon... Coś sprawiło, że zacząłem mu się przypatrywać. Moją uwagę zwróciła od razu jego teczka. W księgarniach Brentano i Strand przeszukują torby przy wejściu, ale ja pozwalam klientom je wnosić. Może dlatego ich torby są cięższe, kiedy opuszczają antykwariat. Handel starymi książkami to ryzykowna sprawa - towary często znikają ze sklepu na oczach właściciela. Już nie zobaczą swych rodzinnych stron I statku, który wpływa do zatoki Śmierć mnie ogarnia, niczym sen głęboki Znów słyszą szum bażancich skrzydeł I tęsknię do jesieni w Oregon. Kobieta westchnęła z podziwem i zamknęła książkę, a potem podała mi ją, pytając o cenę. Sprawdziłem etykietkę na skrzydełku okładki i zerknąłem na tabelę z podatkami, którą przykleiłem wcześniej do lady. Ostatnio podatki wzrosły o ponad osiem procent. Pewnie niektórzy potrafią obliczyć takie rzeczy w pamięci, ale za to nie poradzą sobie z otwieraniem zamków. Bóg obdarzył każdego z nas jakimś talentem i powinniśmy to wykorzystać. - Dwanaście dolarów - powiedziałem. - Plus dziewięćdziesiąt dziewięć centów podatku. Klientka położyła na ladzie banknot dziesięciodolarowy i trzy jednodolarowe. Włożyłem tomik poezji do papierowej torebki, którą zakleiłem taśmą, i wręczyłem kobiecie centa. Nasze ręce zetknęły się na chwilę i poczułem przepływ energii. Było to dosłownie muśnięcie - nic więcej. Nieznajoma przechyliła na bok głowę i spojrzeliśmy sobie w oczy. Dziewiętnastowieczny pisarz romansów z pewnością stwierdziłby, że w owym momencie dowiedzieliśmy się o sobie wszystkiego. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu wydałem klientce resztę. Tymczasem mężczyzna wziął do ręki mały tomik Matthew Gilligana SJ, Katogramatyka i Synkogramatyka i zaczął się przyglądać płóciennej okładce. Miałem tę książkę, odkąd pan Litzauer sprzedał mi antykwariat. Książka schodziła z półki tylko w momentach, kiedy ją odkurzałem. Jeśli ten facet ma zamiar coś ukraść, pomyślałem, niech zabierze tę księgę. Ale nieznajomy odłożył dzieło ojca Gilligana na miejsce, podczas gdy tomik wierszy Mary Carolyn Davies zniknął za drzwiami razem z moją skromną wielbicielką poezji. Patrzyłem na nią, dopóki nie przestąpiła progu. Miała na sobie śliwkową marynarkę i beret. Być może „żurawinowy” byłoby lepszym określeniem, ale nie wiem, jak nazywają ten kolor w tym roku. W każdym razie śliwkowy strój pasował do niej. Potem przeniosłem wzrok na mężczyznę, który podszedł do lady i położył na niej rękę. Na jego zarośniętej twarzy malował się niepokój. Spytał mnie, czy kupuję czasem książki. Jego głos był zachrypnięty, jakby nie używał go często. Wyjaśniłem mu, że nabywam książki, które potem mogę łatwo sprzedać. Postawił swoją skórzaną teczkę na ladzie, rozpiął klamry i wyciągnął ze środka gruby tom. Był to album o motylach i ćmach zatytułowany Lepidopterae, autorstwa Francoisa Duchardina. W środku znajdowały się długie opisy (takie odniosłem wrażenie) w języku francuskim i imponujące ilustracje owadów. - Na początku brakuje jednej planszy - powiedział, kiedy kartkowałem księgę. - Pozostałe pięćdziesiąt trzy plansze są w doskonałym stanie. Skinąłem głową i przyjrzałem się ilustracji motyla rajskiego. W dzieciństwie uganiałem się z siatką za tymi owadami, zamykałem je w słoikach, a kiedy były martwe, przyszpilałem do pudełek po cygarach. Do dziś nie rozumiem przyczyny swojego dziwnego zachowania. - Handlarze grafikami chętnie przyjmują takie rzeczy - mówił dalej mój klient. - Ale ta książka jest w idealnym stanie. Pomyślałem, że powinien ją obejrzeć antykwariusz. Zamknąłem album i spytałem, ile za niego chce. - Sto dolarów - odparł. - To mniej niż dwa dolary za planszę. Handlarz grafikami bierze od pięciu do dziesięciu dolarów za planszę. Dekoratorzy wnętrz chętnie tyle zapłacą. - Możliwe - przyznałem. Przeciągnąłem palcem po wierzchu okładki, gdzie widniała kwadratowa pieczątka z napisem: „Biblioteka Publiczna Nowego Jorku”. Otworzyłem książkę ponownie, szukając zdania: „Wycofano ze zbiorów bibliotecznych”. Biblioteki pozbywają się czasem książek, podobnie jak muzea swoich zbiorów. Ale najwyraźniej nie dotyczyło to Lepidopterae Francoisa Duchardina. - Kary za przetrzymywanie książek stale rosną - powiedziałem ze współczuciem. - Ale biblioteki organizują specjalne „dni ulgowe”, kiedy można zwracać książki, nie płacąc grzywny. Nie jest to w porządku wobec ludzi, którzy płacą bez protestów, ale dzięki takiej polityce książki wracają do wypożyczalni. A to jest najważniejsze, prawda? Zamknąłem książkę i włożyłem ją zdecydowanym ruchem do jego otwartej teczki. - Nie kupuję książek, które należą do wypożyczalni - wyjaśniłem. - Ktoś inny ją kupi. - Nie wątpię. - Znam handlarza, który posiada pieczątkę z napisem: „Wycofano ze zbiorów bibliotecznych”. - A ja znam stolarza, który wkręca śruby za pomocą młotka - odrzekłem. - W każdym zawodzie znajdzie się spec. - Tej książki nikt nie wypożyczał. Leżała w specjalnym dziale rewersów i można ją było dostać na specjalną prośbę. Nie chcieli jej wypożyczać, ponieważ jest bardzo cenna. Biblioteka powinna udostępniać swoje zbiory czytelnikom, a nie ukrywać je przed nimi. To nie muzeum. - Jednak ten system nie jest doskonały. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Udało się panu wynieść album. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Mogę zdobyć wszystko - stwierdził. - Wszystko. - Naprawdę? - Proszę wymienić tytuł dowolnej książki, a przyniosę ją panu. Jestem w stanie ukraść kamienne lwy, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem. - W tej chwili antykwariat pęka w szwach. - Na pewno nie zrobi pan z tego użytku? - spytał, dotykając palcem Lepidopterae. - Mógłbym trochę opuścić cenę. - Nie kolekcjonuję książek o historii naturalnej, bo słabo się sprzedają. Ale nie o to chodzi. Po prostu nie chcę mieć u siebie albumu, który należy do biblioteki. - Szkoda. Handluję wyłącznie takimi. - Widzę, że jest pan specjalistą. Nieznajomy skinął głową. - Nigdy nie okradłbym handlarza, niezależnego biznesmena, który walczy o przetrwanie na rynku. Nie ograbiłbym prawdziwego kolekcjonera. Ale biblioteki... - Wzruszył ramionami, aż poruszyły się mięśnie jego klatki piersiowej. - W czasach studenckich zajmowałem się dwiema rzeczami: spałem albo przesiadywałem w bibliotekach publicznych i uniwersyteckich. Spędziłem dziesięć miesięcy w Londynie i nie opuszczałem ani na chwilę British Museum. Mam ambiwalentny stosunek do wypożyczalni. To relacja pełna miłości i nienawiści. - Rozumiem. - W bibliotece British Museum mają dwie Biblie Guttenberga - powiedział nieznajomy, zapinając klamry teczki. - Jeśli usłyszy pan kiedyś, że jedna zniknęła, będzie pan wiedział, kto za to odpowiada. - Cokolwiek pan zrobi, proszę nie przynosić jej tutaj. W kilka godzin później sączyłem wodę gazowaną Perriera w knajpie Bum Rap i opowiadałem o całym zdarzeniu Carolyn Kaiser. - Od razu pomyślałem, że to robota dla Hala Johnsona - powiedziałem. - Dla kogo? - Hala Johnsona. Byłego policjanta, zatrudnionego przez bibliotekę, żeby tropił ludzi przetrzymujących książki. - Były policjant zajmuje się takimi rzeczami? - Mówię o bohaterze opowiadań Jamesa Holdinga - wyjaśniłem. - Historia zaczyna się zwykle tak: Johnson szuka kogoś, kto przetrzymuje książkę, i wpada na trop prawdziwej zagadki kryminalnej. - I pewnie ją rozwiązuje? - Jasne. To bystry facet. Ale ten album przywołał wspomnienia. Kiedy byłem mały, kolekcjonowałem motyle. - Już mówiłeś. - Czasem znajdowaliśmy kokony. W książce był rysunek ćmy cekropii i przypomniałem sobie o tym. Obok szkoły, do której chodziłem, rosły wierzby. Cekropia składała larwy na gałęziach. Zdejmowaliśmy je, wkładaliśmy do słoików i czekaliśmy, aż wylęgną się ćmy. - I wylęgały się? - Nie. Z moich kokonów nic się nie wylęgło. Nie każda larwa staje się ćmą. - Nie każda żaba zamienia się w księcia. - Racja. Carolyn dopiła martini i dała znak kelnerce, żeby przyniosła jeszcze. Knajpa Bum Rap była kiczowatą speluną na rogu Wschodniej Jedenastej Ulicy i Broadwayu. Tylko kilkanaście metrów dzieliło ją od Barnegat Books i Salonu Piękności dla Pudli, gdzie Carolyn zarabiała na życie, czesząc psy. W takim zawodzie nie można zaspokoić ambicji, ale poznaje się więcej interesujących ludzi niż w antykwariacie. - Perrier - westchnęła Carolyn. - Lubię Perriera. - Ale to tylko woda gazowana. - Tak. - Masz przed sobą pracowity wieczór? - Zrobię małą rundkę po mieście - wyjaśniłem. - Wpadnę w parę miejsc. Carolyn zaczęła, coś mówić, ale kiedy kelnerka podeszła do naszego stolika z kieliszkiem martini, umilkła. Kelnerka była blondynką z ciemnymi odrostami, ubraną w obcisłe dżinsy i jaskraworóżową bluzkę. Moja znajoma przyglądała jej się, dopóki ta nie zniknęła za barkiem. - Niezła - powiedziała. - Myślałem, że jesteś zakochana. - W kelnerce? - W doradczyni podatkowej. - Ach, Alison... - Doszły mnie słuchy, że zamierzacie opracować wspólnie strategię podatkową. - Spróbowałam już wszystkiego, ale ona za każdym razem odpiera atak. Wczoraj wieczorem poszłyśmy na kolację do Jana Wallmana na ulicy Cornelia. Zjadłyśmy coś, co nazywało się „ryba w sosie”. - Pewnie przeżyłaś niezapomniane chwile. - Nie pamiętam szczegółów. Wypiłyśmy mnóstwo wina i słuchałyśmy, jak Stephen Pender śpiewa ballady. Potem poszłyśmy do mnie. Włączyłam stację WNCN. Alison, podziwiając mojego Chagalla, pieściła kota. Archie usiadł jej na kolanach i mruczał rozkosznie. Ubi został zignorowany. - Dlaczego? - Alison jest lesbijką w sensie politycznym i ekonomicznym. - Co to znaczy? - Ma specyficzne poglądy polityczne. Uważa, że nie należy utrzymywać stosunków seksualnych z mężczyznami. W pracy Alison umawia się tylko z kobietami, ale nie sypia z nimi, ponieważ nie jest na to gotowa „fizycznie”. - To z kim sypia? Z kurczakami? - Ja w każdym razie cierpię męki. Poiłam ją alkoholem i próbowałam uwieść, ale ona dała mi do zrozumienia, że muszę czekać. - To dobrze, że nie umawia się z mężczyznami. Pewnie by ją wykorzystali. - Tak, oni są okropni pod tym względem. Alison ma za sobą nieudane małżeństwo, co wpłynęło na jej stosunek do mężczyzn. Nosi nazwisko byłego męża: Warren, ponieważ pasuje do jej zawodu i jest łatwe do zapamiętania. Jej prawdziwe, ormiańskie nazwisko nadaje się bardziej dla handlarki dywanami. Poza tym Alison nie opracowuje strategii podatkowych. Raczej stara się uniknąć podatków ustanowionych przez Kongres. - Podobnie jak ja. - I ja. Gdyby była brzydka, dałabym sobie spokój. Ale spróbuję jeszcze raz. Jeśli znowu mi się nie uda, koniec z tym. - Umówiłaś się na dziś wieczór? Carolyn potrząsnęła głową. - Obskoczę knajpy. Kilka drinków, trochę śmiechu... Może mi się poszczęści. To się czasem zdarza. - Bądź ostrożna - powiedziałem. Carolyn spojrzała na mnie. - Ty też. Poszedłem do metra i po paru przesiadkach dotarłem do domu. Postanowiłem pobiegać pół godziny w Riverside Park, więc włożyłem nylonowe szorty i tenisówki. Była połowa września. Za miesiąc miał się odbyć Maraton Nowojorski i w parku roiło się od entuzjastów sportu. Część z nich, podobnie jak ja, przychodziła tu trzy lub cztery razy w tygodniu, żeby przebiec parę mil, powłócząc nogami. Inni ćwiczyli intensywnie przed maratonem, pokonując pięćdziesiąt do siedemdziesięciu mil tygodniowo. Dla nich sport był czymś świętym. Wally Hemphill należał do tej drugiej kategorii. Biegał na krótkie i długie dystanse. Tego wieczoru miał w programie cztery mile, więc dotrzymałem mu towarzystwa. Wallace Riley Hemphill był świeżo rozwiedzionym adwokatem. Miał trzydzieści parę lat, ale nie wyglądał na mężczyznę, który ma za sobą małżeństwo. Dorastał gdzieś we wschodniej części Long Island i mieszkał na Columbus Avenue. Spędzał czas na spotkaniach z modelkami i aktorkami oraz na przygotowaniach do maratonu (uff! uff!). Miał praktykę adwokacką w biurze gdzieś na Zachodniej Trzydziestej Ulicy. Podczas biegu opowiedział mi o kobiecie, która poprosiła go, żeby reprezentował ją w sprawie rozwodowej. - Zdobyłem odpowiednie dokumenty - powiedział. - I nagle okazało się, że ta cwana dziwka nie ma męża. Mieszka sama, bez faceta. Nie pierwszy raz wycięła podobny numer. Co jakiś czas jej odbija. Znajduje wtedy adwokata i wnosi sprawę do sądu. Powiedziałem mu o moim złodzieju, który specjalizował się w okradaniu bibliotek. Wally był zdumiony. - Nie wiedziałem, że tacy ludzie jeszcze istnieją - westchnął. - Są tacy, którzy ukradliby wszystko. Miejsce nie gra roli. - Taki jest ten świat. Pogimnastykowałem się chwilę i ruszyłem w stronę domu, który znajduje się na rogu Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu. W mieszkaniu rozebrałem się, wziąłem prysznic i zrobiłem kilka ćwiczeń na rozciąganie mięśni. Potem położyłem się i zamknąłem oczy. Jakiś czas później znalazłem w notesie dwa numery telefonu i wykręciłem jeden z nich. Nikt nie odpowiadał. Zatelefonowałem pod drugi numer. Po dwóch czy trzech sygnałach w słuchawce rozległ się znajomy głos. Rozmowa trwała tylko chwilę. Potem znów wykręciłem pierwszy numer, doczekałem do dwunastego sygnału i odłożyłem słuchawkę. Trwało to nie dłużej niż sześćdziesiąt sekund, ale wydawało mi się, że upłynęły całe wieki. Normalka. Zacząłem się zastanawiać, czy włożyć brązową marynarkę, czy niebieską. W końcu wybrałem tę drugą. Prawie zawsze ubieram właśnie tę, kiedy idę na miasto. Dzięki temu brązowa nie jest zniszczona i będę mógł ją znowu nosić, kiedy wróci moda na klapy. Włożyłem niebieską koszulę zapinaną na guziki i krawat w prążki. Dla Anglików taki krawat jest sygnałem, że jego właściciel służył w dobrym pułku, natomiast Amerykanie traktują go jedynie jako symbol wysokiego statusu społecznego. Udało mi się od razu zrobić węzeł, co uznałem za dobry znak. Stroju dopełniły granatowe skarpetki i czarne skórzane mokasyny, nie tak wygodne jak tenisówki, ale za to bardziej eleganckie. Mają w środku wkładki ortopedyczne. Wziąłem do ręki teczkę - porządniejszą niż ta, którą miał złodziej książek. Moja teczka była płaska, z zamszu i miała błyszczące, mosiężne klamry. Wypełniłem przegródki drobiazgami, które są niezbędne w moim zawodzie. Były tam: rękawiczki gumowe z odciętymi palcami, stalowe narzędzia, taśma klejąca, latarka wielkości ołówka, przyrząd do przecinania szkła, szeroki pasek celuloidu, kawałek stali i parę innych drobiazgów. Gdyby przeszukali mnie przedstawiciele prawa, spędziłbym wakacje w zakładzie karnym na koszt rządu. Na samą myśl żołądek podszedł mi do gardła i zacząłem się cieszyć, że nie zjadłem tego dnia kolacji. Zrobiło mi się słabo, kiedy wyobraziłem sobie kamienne ściany i zakratowane okna, ale poczułem dreszczyk podniecenia i krew w moich żyłach zaczęła płynąć szybciej. „Panie, pomóż mi pozbyć się tych dziecinnych reakcji, ale jeszcze nie teraz”, pomyślałem. Włożyłem do teczki żółty zeszyt i wetknąłem do wewnętrznej kieszeni na piersi kilka ołówków, długopisów oraz cienki notes w skórzanej okładce. Następnie wyjąłem chusteczkę, którą trzymałem w zewnętrznej kieszeni, złożyłem ją ponownie i wsunąłem na miejsce. Kiedy szedłem do windy, usłyszałem dzwonek telefonu. Nie byłem pewien, czy odgłos dochodzi z mojego mieszkania, ale nie chciało mi się wracać. Kiedy znalazłem się na dole, portier spojrzał na mnie z niekłamanym szacunkiem. Ledwo wyciągnąłem rękę, na ulicy zatrzymała się taksówka. Powiedziałem łysiejącemu kierowcy, żeby zawiózł mnie na Piątą Aleję między Siedemdziesiątą Szóstą i Siedemdziesiątą Siódmą Ulicą. Pojechał Siedemdziesiątą Piątą Ulicą przez Central Park. Mówił przez cały czas o baseballu i arabskich terrorystach, a ja obserwowałem sportowców, którzy biegali alejkami. Spędzali przyjemnie wolny czas, a ja miałem robotę do wykonania. Pomyślałem, że sport to frywolne zajęcie. Kazałem się zatrzymać taksówkarzowi jedną przecznicę od miejsca, gdzie miałem się stawić, wręczyłem mu pieniądze i napiwek, po czym wysiadłem. Resztę drogi pokonałem na piechotę. Przeszedłem na drugą stronę i wmieszałem się w tłum na przystanku. Chciałem się przyjrzeć Niezdobytej Twierdzy. Tak właśnie ją nazywałem. Potężny budynek, który zbudowano w okresie międzywojennym, miał dwadzieścia dwa piętra. Jego okna wychodziły na park. Informacja o mieszkaniach pojawiała się czasem w sekcji „Nieruchomości na sprzedaż” w niedzielnym „Timesie”. Kilka lat wcześniej budynek zmienił właściciela i cena mieszkań znacznie wzrosła. Od czasu do czasu czytałem o różnych ludziach - na przykład kolekcjonerach monet - i zapisywałem sobie informacje na ich temat, które mogły mi się później przydać. Kiedy dowiadywałem się, że kolekcjoner monet mieszkał w Charlemagne, skreślałem go z listy, ponieważ oznaczało to, że trzymał swoje skarby w banku. W budynku bezpieczeństwa pilnowali portier i dozorca. Oprócz tego w windach zamontowano kamery. Obserwowano też główne wejście i schody przeciwpożarowe. Dozorca miał na biurku kilka telewizorów, dzięki którym widział, co się dzieje w całym budynku. Charlemagne przypominał twierdzę warowną. Trudno się dziwić, że właściciel zainstalował wszystkie te zabezpieczenia, ale bynajmniej nie ułatwiało mi to pracy. Nadjechał autobus i większość ludzi stojących na przystanku wsiadła do niego. Kiedy światło zmieniło się z czerwonego na zielone, wziąłem do ręki teczkę wypełnioną narzędziami i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Przy wejściu do Charlemagne stał portier. Strażnik z mojego budynku wyglądał przy nim jak bileter z peep show na Times Square. Miał bujną, złotą czuprynę i tyle pewności siebie, co admirał ekwadorski. Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów, ale najwyraźniej nie zrobiłem na nim wrażenia. - Bernard Rhodenbarr - powiedziałem. - Jestem umówiony z panem Onderdonkiem. Rozdział II Oczywiście portier nie uwierzył mi na słowo. Zaprowadził mnie do dozorcy i stanął obok na wypadek, gdybym zaczął sprawiać kłopoty. Dozorca zadzwonił do Onderdonka, który potwierdził, że mnie oczekuje. Oddano mnie w ręce windziarza i znalazłem się pięćdziesiąt jardów bliżej nieba. W windzie rzeczywiście zainstalowano kamerę. Starałem się w nią nie patrzeć, ale nie chciałem sprawiać wrażenia człowieka, który ma coś do ukrycia. Czułem się jak kelnerka bez stanika podczas swojego pierwszego wieczoru w knajpie. Ściany w windzie pokryte były pluszem i ozdobione drewnem palisandrowym. Na podłodze leżał burgundzki dywan. Wielu ludzi mieszkało w mniej luksusowych wnętrzach, ale wychodząc z windy na szesnastym piętrze, poczułem ulgę. Windziarz wskazał na drzwi w holu i czekał, aż ktoś mnie wpuści. Drzwi otworzyły się na tyle, na ile pozwalał łańcuch. Onderdonk spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - Pan Rhodenbarr - powiedział, zmagając się przez chwilę z łańcuchem. - Cieszę się, że pan przyszedł. Dziękuję, Eduardo - dodał, zwracając się do mężczyzny. Dopiero wtedy winda zamknęła się i zjechała na dół. - Niezdara ze mnie - mówił Onderdonk. - Chwileczkę. - Udało mu się w końcu odblokować łańcuch i otworzył szeroko drzwi. - Proszę wejść, panie Rhodenbarr. Tędy. Czy na zewnątrz jest nadal tak przyjemnie? Ma pan ochotę napić się czegoś mocniejszego? Jest też świeżo zaparzona kawa, jeśli ma pan ochotę. - Chętnie napiję się kawy. - Ze śmietanką i z cukrem? - Czarną, bez cukru. - Już się robi. Onderdonk - mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat - miał srebrne włosy z zaczesanym starannie przedziałkiem i bladą twarz. Był niski i dobrze zbudowany, ale najwyraźniej wstydził się swojego wzrostu. Może dlatego zachowywał się jak wojskowy. Zresztą całkiem możliwe, że służył kiedyś w wojsku. Na pewno nie był portierem ani admirałem ekwadorskim. Wypiliśmy kawę w dużym pokoju, przy stoliku z marmurowym blatem. Na podłodze leżał dywan z Aubusson, większość mebli pochodziła z epoki Ludwika XV. Na ścianach wisiało kilka abstrakcyjnych obrazów z XX wieku w prostych, metalowych ramach, które kontrastowały z antykami. Na jednym z nich widniały beżowe plamy w kształcie ameby na kremowym tle. Zacząłem się zastanawiać, czy to dzieło Hansa Arpa. Nie miałem natomiast wątpliwości, że obraz wiszący nad kominkiem to Mondrian. Nie jestem znawcą sztuki i zdarza się, że nie potrafię odróżnić Rembrandta od Halsa albo Picassa od Braque’a. Ale Mondriana rozpoznam zawsze. Czarna krata na białym tle, kilka kwadratów w barwach podstawowych - facet miał rozpoznawalny styl. Moją uwagę zwróciły półki z książkami wiszące na ścianach po obu stronach kominka. Kilka dni wcześniej Gordon Kyle Onderdonk wszedł do antykwariatu Barnegat Books z taką miną, jakby chciał kupić tomik wierszy Bębny na naszej ulicy lub album Lepidopterae. Przekartkował kilka książek, zadał parę sensownych pytań, kupił powieść Louisa Auchinclossa i wychodząc, spytał, czy byłbym w stanie wycenić księgozbiór. - Nie chcę sprzedawać książek - powiedział. - Przynajmniej na razie. Przeprowadzam się wkrótce na Zachodnie Wybrzeże i być może wygodniej byłoby mi się ich pozbyć, niż zabierać wszystko na statek. Gromadziłem książki całymi latami. Powinienem chyba ubezpieczyć księgozbiór na wypadek pożaru. Poza tym chciałbym wiedzieć, czy moje książki są warte paręset czy parę tysięcy dolarów. Bardzo lubię wyceniać księgozbiory, chociaż nie robię tego często. Nie biorę dużo za godzinę pracy, ale jest to przyjemniejsze niż siedzenie w antykwariacie. Czasem kupuję przy okazji książki do swojego sklepu. - Ile mógłby pan zapłacić za księgozbiór wart tysiąc dolarów? - pytają klienci. - Na pewno nie tysiąc - odpowiadam. - Mogę dać mniej. Przyjemnie jest się targować! Wziąłem do ręki notes i długopis i przez następną godzinę wykonywałem różne obliczenia. Przeglądnąłem wszystkie książki, które stały na półkach z drewna orzechowego obok kominka, a potem poszedłem do gabinetu Onderdonka i obejrzałem zawartość szklanych gablot z mahoniowymi półkami. Księgozbiór wydał mi się interesujący. Onderdonk nie kolekcjonował książek o konkretnej tematyce - kupował zupełnie przypadkowe dzieła. Gromadził je latami, a potem wyrzucał te, które nie miały już żadnej wartości. Na półkach widniały tomy oprawione w skórę - był tam Hawthorne, Defoe i oczywiście Dickens. Znalazłem tuzin książek z serii Limited Editions, które można sprzedać za niezłą sumkę, i kilkadziesiąt książek wydanych przez Heritage Press. Wartość każdej z nich nie przekracza dziesięciu dolarów, ale bardzo łatwo je sprzedać. Onderdonk miał też pierwsze wydania dzieł Evelyna Waugha, J.P. Marquanda, Johna O’Hary i Wallace’a Stevensa. Oprócz tego na półkach stały powieści Faulknera i Hemingwaya i wczesne utwory Sherwooda Andersona. Były tam też książki historyczne - Francja Guizota i siedmiotomowa historia wojny na półwyspie Omana. Nie znalazłem natomiast książek naukowych w stylu Lepidopterae. Onderdonk wydał na swoje hobby sporo pieniędzy, ale jak większość kolekcjonerów- amatorów wyrzucił obwoluty, dzięki którym mógłby sprzedać książki za wyższą cenę. Istnieje wiele książek, które warte są sto dolarów z obwolutą. Bez niej cena spada do dziesięciu, najwyżej piętnastu dolarów. Onderdonk był bardzo zdziwiony, kiedy mu o tym powiedziałem. Większość ludzi tak reaguje. Usiadłem i przyjrzałem się liczbom, które wypisałem na kartce. Onderdonk poczęstował mnie kolejną filiżanką kawy i postawił na stole butelkę Irish Mist. - Doleję sobie odrobinę - powiedział. - Ma pan ochotę? Brzmiało to kusząco, ale mam pewne zasady. Zdecydowałem, że wypiję kawę bez alkoholu, i zająłem się dalszymi obliczeniami. Powiedziałem Onderdonkowi, że jego księgozbiór wart jest pięć tysięcy czterysta dolarów. - Być może nawet więcej - dodałem. - Wyceniłem książki, opierając się na swojej intuicji. Jestem pewien, że sumę można śmiało zaokrąglić do sześciu tysięcy. - W jaki sposób pan to policzył? - Wziąłem pod uwagę sprzedaż detaliczną. Kierowałem się cenami, jakie są na rynku. - A gdyby pan kupował te książki jako antykwariusz, oczywiście pod warunkiem, że uznałby je pan za interesujące... - Jestem jak najbardziej zainteresowany - odparłem. - Zapłaciłbym panu połowę sumy. - Czyli trzy tysiące dolarów? Potrząsnąłem głową. - Połowę sumy, którą wymieniłem najpierw. Mógłbym panu zapłacić dwa tysiące siedemset dolarów. Oczywiście w koszt wliczony będzie transport książek. - Rozumiem. - Onderdonk wypił trochę kawy i założył nogę na nogę. Miał na sobie dobrze skrojone, flanelowe spodnie i marynarkę ze skórzanymi guzikami. Zwróciłem uwagę na jego eleganckie buty ze skóry rekina i pomyślałem, że Onderdonk ma wyjątkowo małe stopy. - Nie chcę sprzedawać ich teraz - powiedział. - Ale jeśli się przeprowadzę, co jest raczej prawdopodobne, rozważę pańską ofertę. - Ceny książek nieustannie się zmieniają. Za parę miesięcy może się okazać, że pańskie zbiory warte są mniej albo więcej. - Rozumiem. Zależy mi przede wszystkim na wygodzie. Cena nie ma większego znaczenia. Wolę przyjąć pańską ofertę, niż chodzić po antykwariatach. Spojrzałem przez ramię na obraz Mondriana i zacząłem się zastanawiać, ile jest wart. „Dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści razy więcej niż wszystkie książki Onderdonka”, pomyślałem. Wyglądało na to, że mieszkanie jest warte trzy lub cztery razy więcej niż Mondrian, nic więc dziwnego, że Onderdonkowi nie zależało na zarobku. - Dziękuję panu - powiedział, wstając. - Umówiliśmy się na dwieście dolarów. Czy ta stawka jest nadal aktualna? - Tak. Onderdonk wyciągnął portfel i zawahał się. - Mam nadzieję, że przyjmie pan gotówkę - rzekł. - Zawsze przyjmuję gotówkę. - Niektórzy ludzie nie lubią nosić ze sobą pieniędzy. To zrozumiałe. Żyjemy w niebezpiecznych czasach. - Wyjął cztery banknoty pięćdziesięciodolarowe i wręczył mi je. Włożyłem pieniądze do portfela, który był dla nich najbezpieczniejszą kryjówką. - Czy mógłbym zadzwonić? - Oczywiście - odparł Onderdonk i skierował mnie do gabinetu. Wykręciłem numer, pod który dzwoniłem wcześniej, i znowu nikt nie odebrał. Po czwartym dzwonku zacząłem udawać, że z kimś rozmawiam. Nie wiem, czy Onderdonk w ogóle mnie słyszał, ale jestem perfekcjonistą i lubię robić rzeczy dobrze. Po co miałbym zwracać jego uwagę, trzymając tak długo słuchawkę przy uchu? Sygnałów było na pewno więcej niż dwanaście, ale - co za różnica? Nikt nie odebrał. Po chwili wróciłem do dużego pokoju. - Dziękuję - powiedziałem, chowając notes do teczki. - Jeśli zdecyduje się pan ubezpieczyć księgozbiór, mogę przedstawić wycenę na piśmie. Oczywiście mogę podać niższą sumę, jeśli pan chce. - Będę o tym pamiętać. - Proszę mnie zawiadomić, jeśli będzie pan chciał się pozbyć książek. - Na pewno to zrobię. Onderdonk odprowadził mnie do drzwi, otworzył je i wyszedł ze mną do holu. Po chwili zorientowałem się, że winda jest na parterze. Dotknąłem palcem guzika, ale nie nacisnąłem go. - Nie chcę pana zatrzymywać - powiedziałem. - Nie ma sprawy. Chyba dzwoni telefon w moim mieszkaniu. Do widzenia, panie Rhodenbarr. Uścisnęliśmy sobie ręce i Onderdonk zniknął w mieszkaniu, zamykając za sobą drzwi. Policzyłem do dziesięciu i ruszyłem w kierunku wyjścia awaryjnego. Otworzyłem drzwi i zbiegłem schodami cztery piętra niżej. Rozdział III Zatrzymałem się na jedenastym piętrze, żeby zaczerpnąć tchu. Pokonanie tych wszystkich pięter zajęło mi dosłownie chwilę - pewnie dlatego, że biegałem często w Riverside Park. Gdybym wiedział, że uprawianie sportu okaże się tak pomocne w mojej karierze, zacząłbym trenować wcześniej. (Zastanawiacie się, w jaki sposób zszedłem z szesnastego piętra na jedenaste, pokonując tylko cztery piętra? W budynku nie ma trzynastego piętra. Ale chyba was to nie dziwi, prawda?) Drzwi prowadzące do holu były zamknięte. Kolejne zabezpieczenie - mieszkańcy (i wszyscy inni) mogli użyć schodów, gdyby wybuchł pożar albo zepsuła się winda, ale musieli zejść na sam dół, żeby wydostać się z budynku. Nie miałem zamiaru się tym przejmować. Wystarczył kawałek giętkiego drutu i po chwili otworzyłem drzwi, upewniając się, czy korytarz jest pusty. Podszedłem do drzwi mieszkania 11-B. W szparze nie było światła. Przyłożyłem ucho do drzwi - w środku panowała absolutna cisza. Właśnie tego się spodziewałem - parę minut wcześniej zadzwoniłem do mieszkania 11-B i doczekałem do dwudziestego sygnału. Włamywanie się do cudzych mieszkań to ryzykowne zajęcie, nawet wtedy, kiedy ma się dokładnie opracowany plan. Kiedy nacisnąłem dzwonek z masy perłowej, w mieszkaniu rozległ się piskliwy dźwięk. Na drzwiach wisiała ozdobna kołatka w kształcie zwiniętej kobry - małe dzieło sztuki w stylu art nouveau. Nie użyłem jej jednak, ponieważ nie chciałem robić hałasu. Zależało mi na tym, żeby jak najszybciej dostać się do środka. Przede wszystkim zamierzałem zająć się alarmem. Pewnie myśleliście, że alarm nie jest potrzebny w takim budynku jak Charlemagne. No cóż, ludzie, którzy nie mają w swojej kolekcji dzieł sztuki i znaczków z królem Farukiem nie znają się na takich sprawach. Właściciele mieszkań bywają równie zapobiegliwi jak włamywacze. Od razu zorientowałem się, że w drzwiach zainstalowano alarm. Mniej więcej na wysokości mojego ramienia znajdował się niklowy zamek bębenkowy z otworem o średnicy pięć ósmych cala. Doświadczenie nauczyło mnie, że każde zabezpieczenie można zlikwidować. Miałem w zestawie narzędzi mały klucz, który pasuje do zamków tego rodzaju. Wsadziłem go do dziurki i zacząłem nim powoli ruszać, a wtedy sprężyny ustąpiły... Ale chyba nie interesują was te wszystkie szczegóły techniczne. Przekręciłem klucz w zamku z nadzieją, że to wystarczy. Systemy alarmowe są bardzo sprytne i przypominają pułapki. Niektóre włączają się, kiedy kabel z prądem zostanie przecięty albo kiedy przekręci się klucz nie w tę stronę, co trzeba. Miałem nadzieję, że nie trafiłem na „cichy” alarm, który słychać tylko na dole albo w biurze agencji ochrony. W drzwiach zainstalowano też zamek typu Poulard. Producent reklamuje ten typ zamka jako „zabezpieczenie nie do pokonania”. Wielokrotnie miałem ochotę pójść do jego biura i udowodnić, że to nieprawda, ale jak dotąd nie zrobiłem tego. Poulard to dobre zabezpieczenie i klucz rzeczywiście bardzo trudno podrobić. Ale przyznam, że więcej kłopotu sprawia mi zamek Rabsona. Znalazłem się w mieszkaniu w ciągu trzech minut. Wynika z tego, że albo otworzyłem Poularda, albo zmniejszyłem się i wśliznąłem do środka przez dziurkę od klucza. Zamknąłem drzwi i zapaliłem latarkę wielkości ołówka. Nawet jeśli właściciel zainstalował „cichy” alarm i agencja dowiedziała się o włamaniu, miałem sporo czasu, żeby wydostać się z mieszkania, zanim ktokolwiek przyjedzie. Przyjrzałem się uważnie zamkowi bębenkowemu. Chciałem sprawdzić, jak działa na wypadek, gdybym musiał opuścić mieszkanie. Zmarszczyłem brwi, podrapałem się w głowę, a potem zacząłem chichotać. Nie było żadnego systemu alarmowego. W drzwiach widniał jedynie niklowany zamek bębenkowy - niczym talizman. Widzieliście kiedyś naklejkę na oknie samochodu z napisem: „Uwaga alarm”? Ludzie kupują takie naklejki za dolara i mają nadzieję, że odstraszy to złodzieja. Być może mają rację. Zwróciliście uwagę, że na niektórych ogrodzeniach wisi tabliczka z napisem: „Zły pies”, chociaż właściciele wcale nie mają psa? Plakietka kosztuje taniej niż szczepionka przeciwko wściekliźnie i nie trzeba wyprowadzać jej na spacer dwa razy dziennie. Po co instalować system alarmowy za tysiąc dolarów, skoro można kupić zamek bębenkowy za kilka dolarów, który wygląda tak samo groźnie? Większość ludzi zapomina o włączaniu i wyłączaniu alarmu, więc imitacja jest idealnym rozwiązaniem. Poczułem podziw dla Johna Charlesa Applinga i pomyślałem, że robienie z nim interesów to prawdziwa przyjemność. Byłem pewien, że nie zastanę go w domu. Appling był w Greenbrier w White Sulphur Springs. Innymi słowy - w zachodniej Wirginii. Grał w golfa, opalał się i brał udział w konferencji zorganizowanej przez Przyjaciół Dzikich Indyków Amerykańskich. Byli to konserwatyści, którzy postawili sobie za cel stworzenie lepszych warunków dla ptaków. „Przyjaciołom” chodziło głównie o to, żeby liczba indyków zwiększyła się, ponieważ zamierzali pojawić się jesienią w pobliskich lasach i polować na ukochane ptaki. Od tego przecież są przyjaciele. Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi na zamek, po czym wyciągnąłem z teczki gumowe rękawiczki. Włożyłem je i wytarłem starannie wszystkie miejsca, gdzie mogłem zostawić odciski palców. Wyczyściłem też dokładnie zamek bębenkowy. Wiedziałem, że moje odciski zostały po zewnętrznej stronie drzwi, ale zamierzałem je usunąć przy wyjściu. Oparłem się o drzwi i zaczekałem chwilę, aż moje oczy przywykną do ciemności. Jak zwykle w takich momentach ogarnął mnie dreszczyk podniecenia. Muszę przyznać, że bardzo to lubię. Tak, to wspaniałe uczucie! Czytałem kiedyś o kobiecie, która spędzała każdą wolną chwilę na Coney Island, jeżdżąc wielką kolejką rollercoaster. Musiała czuć się wtedy tak jak ja, kiedy wchodzę do cudzego mieszkania albo rezydencji. W takich momentach czuję, że każda komórka w moim ciele tętni życiem. Tak było, kiedy jako nastolatek włamałem się po raz pierwszy do domu sąsiada i przez wszystkie kolejne lata. Świadomość, że mógłbym zostać przyłapany, nie jest w stanie mnie powstrzymać. Sprawia, że jestem jeszcze bardziej podekscytowany. Nie mam zamiaru się przechwalać. Jestem dumny ze swoich umiejętności, ale dreszczyk podniecenia nie jest wcale powodem do dumy. Bóg mi świadkiem - jestem urodzonym włamywaczem, mam to we krwi. Nie nadaję się na rehabilitację. Czy można oduczyć rybę pływać albo ptaka latać? Podczas gdy moje oczy przyzwyczajały się do ciemności, uczucie podniecenia zamieniło się w przyjemną pewność siebie. Obszedłem mieszkanie z latarką w ręku. Nawet jeśli Appling i jego żona byli w owej chwili blisko indyków, istniała szansa, że w mieszkaniu przebywa krewny, przyjaciel albo służący, który śpi lub trzęsąc się ze strachu, wykręca numer do lokalnej agencji ochrony. Zajrzałem do wszystkich pomieszczeń, ale jedynymi żywymi istotami, jakie znalazłem, były rośliny doniczkowe. Potem wróciłem do dużego pokoju i zapaliłem lampę. Od razu zorientowałem się, że jest z czego wybierać. Kołatka na drzwiach w kształcie kobry była pierwszym dziełem sztuki, które wpadło mi w oko. Gdybym włączył wszystkie znajdujące się w pokoju lampy Tiffany, na pewno wysiadłyby korki w całym budynku. Były duże i małe lampy. Niektóre stały na podłodze, inne na stole. Właściciel na pewno nie używał ich wszystkich. Mania związana z kolekcjonowaniem przedmiotów ma w sobie coś irracjonalnego. Appling miał w domu tysiące znaczków pocztowych. Jak myślicie, czy często wysyłał listy? W dzisiejszych czasach lampy Tiffany są warte fortunę. Zauważyłem od razu lampę ze wzorem ważki. Wystarczy sprzedać kilka takich cennych przedmiotów w Pake-Bernet i można kupić za nie dom na przedmieściach. Oczywiście człowiek, który opuszcza Charlemagne z torbą wyładowaną drogocennymi lampami, może z łatwością dostać się za kratki. Mieszkanie wyglądało jak muzeum. Przyjrzałem się jeszcze raz lampom, ale nie zabrałem żadnej. Państwo Appling mieli oddzielne sypialnie. Wszedłem do sypialni pani Appling i otworzyłem górną szufladę komody. W środku znajdowała się zamknięta szkatułka na biżuterię w kształcie skorupy żółwia. Kluczyk znajdował się tuż obok. Niektórzy ludzie mnie zdumiewają! Otworzyłem szkatułkę kluczem, chociaż mogłem to zrobić równie szybko bez klucza. Po co się popisywać, skoro w pobliżu nie było nikogo, kto doceniłby moje zdolności? Z początku nie miałem zamiaru zabierać biżuterii, chociaż wyglądała kusząco. Ale po chwili zastanowienia wsunąłem do kieszeni rubinowe kolczyki. Czy pani Appling zauważy, że czegoś brakuje? Pewnie dojdzie do wniosku, że położyła kolczyki gdzieś indziej. Typowy włamywacz zabrałby całą biżuterię ze szkatułki. Wolałem zachować ostrożność. Nikt nie wiedział, że włamałem się do mieszkania w Charlemagne i nie zamierzałem zostawiać śladów. Zabrałem kolczyki - było to silniejsze ode mnie - ale nie tknąłem pliku pięćdziesięcio- i studolarowych banknotów, które J.C. Appling zostawił w szufladzie komody. Przyznam, że kosztowało mnie to sporo wysiłku. Było tam najwyżej dwa tysiące osiemset dolarów, ale pieniądze to kusząca rzecz - zwłaszcza gotówka. Kiedy kradniesz rzeczy, musisz znaleźć kogoś, kto je kupi. Z pieniędzmi jest łatwiej - po prostu je wydajesz. Appling pewnie zauważyłby, że banknoty zniknęły. Być może zajrzałby od razu do szuflady komody i domyśliłby się, że ktoś je zabrał. Miałem ochotę ukraść kilka banknotów, ale ryzyko było zbyt duże. W końcu uznałem, że bezpieczniej będzie zostawić pieniądze w szufladzie. W rogu pokoju stała półka z książkami, ale nie znalazłem żadnych cennych dzieł. Księgozbiór Onderdonka był bez wątpienia ciekawszy. Na półkach znajdowały się prace naukowe, katalogi ze znaczkami, kilka książek o broni i tania kolekcja powieści Zane Gray. W Barnegat Books sprzedawałem je za czterdzieści centów albo trzy za dolara. W oszklonej gablocie leżały dwa pistolety i strzelba. Ich lufy były starannie wypolerowane. Pomyślałem, że służą właścicielowi podczas polowania na indyki, ale z pewnością mogłyby się przydać, gdyby w mieszkaniu pojawił się włamywacz. Odwróciłem szybko wzrok, ponieważ nie lubię broni. Nad biurkiem wisiała grafika Audubona w starej ramie, przedstawiająca amerykańskiego dzikiego indyka, a na półce stał ten sam ptak, tylko wypchany. Miał smutną minę. Widocznie J.C. zastawił na niego pułapkę, a potem zastrzelił biedaka. W ten sposób indyk osiągnął coś w rodzaju nieśmiertelności. Cóż, ludzie, którzy włamują się do cudzych domów, nie powinni krytykować innych. Ale indyki, pistolety i książki tak naprawdę mnie nie interesowały. Na dużym biurku pod grafiką Audubona stało dwanaście tomów oprawionych w zieloną okładkę. Każdy z nich miał parę cali grubości i trochę ponad stopę długości. Były to klasery wydane przez Scott Specialty Stamp Albums - marzenie każdego włamywacza. Zawierały znaczki z brytyjskich kolonii w Azji i Afryce, Wielkiej Brytanii, kolonii brytyjskich w Ameryce i Oceanii, Francji i francuskich kolonii oraz Niemiec i niemieckich kolonii. A także - z Beneluksu, Południowej i Centralnej Ameryki i Skandynawii. W jednym z albumów znalazłem znaczki tylko ze Stanów Zjednoczonych, ale były najmniej interesujące z całej kolekcji. Przejrzałem wszystkie klasery po kolei. Appling nie przyklejał pojedynczo znaczków - na każdej stronie znajdował się przezroczysty plastikowy pasek, za który się je wkładało. (Wklejanie znaczków do albumu jest równie bezsensowne, co usuwanie obwoluty z książki). Mogłem wyjąć znaczki z przegródek, ale pomyślałem, że prościej i szybciej będzie wyrwać strony z klasera. Tak też zrobiłem. Znam się trochę na znaczkach. W wielu kwestiach jestem ignorantem, ale kiedy mam przed sobą klaser, potrafię szybko zdecydować, które znaczki są coś warte. Najpierw zająłem się znaczkami z Beneluksu - to znaczy z Belgii, Holandii i Luxemburga, a także z kolonii belgijskich i duńskich. Zabrałem znaczki przygotowane na sprzedaż i większość okazów z dziewiętnastego wieku. Zostawiłem te, na których widniała pieczątka pocztowa. W klaserze ze znaczkami z imperium brytyjskiego trafiłem na okazy z serii Wiktoria, Edward VII i Jerzy V. Potem zająłem się okazami z Ameryki Łacińskiej, ale wziąłem zaledwie parę stron, ponieważ nie znam się dobrze na tego rodzaju znaczkach. Kiedy skończyłem, moja teczka była wypchana kartkami z klaserów, które stały z powrotem na biurku - tak samo pękate. Nie było wcale widać, że brakuje niektórych stron. Przypuszczam, że wydarłem z każdego albumu jedną stronę na dwadzieścia. Zabrałem tylko te znaczki, na których mi naprawdę zależało. Prawdopodobnie zostawiłem w klaserze najcenniejsze egzemplarze i wziąłem mnóstwo nic nie wartych, ale uważam, że spisałem się całkiem nieźle. Nie miałem pojęcia, ile wart był mój łup. Na jednej z kart, które ukradłem, widniał dwukolorowy znaczek za dwadzieścia cztery centy z samolotem odwróconym do góry nogami. Nie pamiętam, za ile dokładnie sprzedano podobny okaz na jednej z ostatnich aukcji, ale byłem pewien, że jest to liczba pięciocyfrowa. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że będę musiał znaleźć kogoś, kto wie, że znaczek został skradziony. Taki klient domaga się zwykle zniżki. Nie znałem wartości pozostałych amerykańskich znaczków, ale przypuszczałem, że będę mógł je sprzedać po cenie rynkowej. Zacząłem się zastanawiać, ile warte były skarby w mojej teczce. Sto tysięcy? Było to całkiem prawdopodobne. Za ile mógłbym je sprzedać? Trzydzieści, trzydzieści pięć tysięcy? Przyjemna sumka. Ale były to tylko domysły i mogłem się mylić. „Za dwadzieścia cztery godziny będę wiedział więcej na ten temat”, pomyślałem. Do tego czasu znaczki zostaną usunięte ze stron, poukładane według tematyki i włożone do błyszczących kopert. Oczywiście zamierzałem sprawdzić najpierw ich ceny w zeszłorocznym katalogu Scotta, który miałem w antykwariacie (mogłem kupić tegoroczny katalog, ale po co wydawać pieniądze?), a potem spalić strony z klaserów Applinga razem ze znaczkami, które łatwo rozpoznać. Pomyślałem, że następnego dnia włożę do pudełka koperty ze znaczkami, które należały jeszcze niedawno do Johna Charlesa Applinga. Mniej więcej po tygodniu znaczki będą miały nowego właściciela, a ja - pokaźną sumkę w kieszeni. Przypuszczałem, że minie kilka miesięcy, zanim Appling odkryje kradzież. Liczyłem na to, że nie zauważy brakujących stron, nawet jeśli otworzy któryś z klaserów. Zabrałem nie więcej niż jedną dwudziestą jego zbiorów. Jeśli Appling otworzy klaser na konkretnej stronie i dołączy nowy znaczek do kolekcji, może umknie jego uwagi, że coś jest nie w porządku. Tak naprawdę - nie obchodziło mnie to. Byłem pewien, że Appling nie zajrzy do klaserów od razu po przyjeździe, a kiedy w końcu to się stanie, i tak nie domyśli się, kiedy dokonano kradzieży. Być może ubezpieczenie wypłaci mu pewną sumę. Nie obchodził mnie los Applinga, jego życie i śmierć były mi całkiem obojętne. Zależało mi tylko na jednym - chciałem sprzedać kolorowe kwadraciki z papieru i dostać w zamian zielone banknoty. Ani jedna osoba na ziemi nie ucierpiałaby na tym interesie. Wcale nie chcę się usprawiedliwiać. Wiem, że z moralnego punktu widzenia zawód włamywacza zasługuje na potępienie. Ale przecież nie zabrałem pieniędzy ślepcowi ani nie odjąłem dziecku jedzenia od ust. Rzeczy, które ukradłem, nie były pamiątkami rodzinnymi. Powiem wam coś: uwielbiam kolekcjonerów. Kiedy kradnę ich zbiory, właściwie nie mam poczucia winy. Niestety władze stanowe patrzą na to inaczej. Nie ma dla nich różnicy, czy kradnie się znaczki, czy też zabiera pensję samotnej wdowie. Lubię czasem pofilozofować, ale najważniejsze to nie dać się wsadzić za kratki. Dlatego postanowiłem jak najszybciej wyjść z budynku. Zgasiłem światło - wyobraźcie sobie, że w gabinecie była również lampa Tiffany - i podszedłem do drzwi. Nagle zaczęło mi burczeć w brzuchu. Przez chwilę miałem ochotę zajrzeć do lodówki i zrobić sobie kanapkę. Właściciele na pewno nie zauważyliby, że zabrałem kawałek chleba. Ale w więzieniach Sing Sing i Attica roi się od facetów, którzy zjedli o jedną kanapkę za dużo. Wiedziałem, że jeśli uda mi się bezpiecznie wyjść z budynku, będę mógł sobie kupić całą restaurację. Wyjrzałem przez dziurkę od klucza i stwierdziłem, że korytarz jest pusty. Potem przyłożyłem ucho do drzwi - z klatki schodowej nie dochodził żaden dźwięk. Otworzyłem drzwi i przekonałem się na własne oczy, że na korytarzu nikogo nie ma. Następnie wyszedłem. Zamknąłem zamek Poularda i pomyślałem znowu o naiwności producenta. Nie włączyłem fałszywego alarmu, podłubałem tylko trochę w zamku bębenkowym, starłem ślady odcisków palców z drzwi i wziąłem do ręki teczkę. Kiedy otworzyłem drzwi, za którymi znajdowały się schody, odetchnąłem z ulgą. Wszedłem piętro wyżej i zatrzymałem się na chwilę, żeby ściągnąć gumowe rękawiczki. Następnie wsadziłem je do kieszeni marynarki (nie chciałem otwierać teczki, bo znaczki mogłyby się rozsypać na schodach). Wspiąłem się jeszcze trzy piętra w górę, otworzyłem zamek w drzwiach, wszedłem do holu i nacisnąłem guzik przy windzie. Kiedy wjeżdżała, zerknąłem na zegarek. Było za dwadzieścia pięć pierwsza. Kiedy żegnałem się z Onderdonkiem zbliżało się wpół do dwunastej, z tego wynika, że spędziłem w mieszkaniu państwa Appling około godziny. Wyszedłbym stamtąd po półgodzinie, tak jak zamierzałem, ale musiałem przejrzeć dokładnie albumy. Być może niepotrzebnie wszedłem do sypialni i spędziłem zbyt dużo czasu, oglądając lampy... Ale w każdej pracy powinien być element zabawy. Tymczasem wydostałem się bezpiecznie z mieszkania, i to było najważniejsze. Zacząłem żałować, że nie wyszedłem przed północą, kiedy zmieniają się strażnicy w budynku. Za chwilę miałem spotkać nowego windziarza, dozorcę i portiera. Gdybym uporał się szybciej ze wszystkim, miałbym do czynienia ze strażnikami, którzy widzieli mnie wcześniej. Sam nie wiem, co byłoby bardziej ryzykowne. Właściwie nie miało to znaczenia, skoro podałem im swoje nazwisko... Kiedy winda otwierała się, spojrzałem na drzwi mieszkania Onderdonka. - Dobranoc - powiedziałem. - Niedługo będę miał tę wycenę. Wsiadłem do windy i oparłem się o wyłożoną drewnem ścianę, krzyżując nogi. - Długi dzień - odezwałem się. - Dla mnie dopiero się zaczyna - odparł windziarz. Próbowałem nie zwracać uwagi na kamerę, ale czułem się tak, jakbym włożył jedną nogę do wiadra z lodowatą wodą. Wiedziałem, że nie powinienem na nią zerkać, ale trudno było mi się powstrzymać. Zacząłem więc ziewać szeroko. Wydawało mi się, że krótka przejażdżka windą trwa całe wieki. Mijając dozorcę, skinąłem głową. Portier otworzył mi drzwi i wybiegł na ulicę, żeby zatrzymać przejeżdżającą taksówkę. Dałem mu dolara i powiedziałem taksówkarzowi, żeby zawiózł mnie na róg Madison i Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Zapłaciłem mu, przeszedłem piechotą jedną przecznicę i na Piątej Alei złapałem następną taksówkę. Tym razem kazałem się zawieźć do domu. Siedząc w samochodzie, głaskałem teczkę, którą trzymałem na kolanach, i wspominałem pobyt w mieszkaniu 11-B. Najpiękniejszy był moment, kiedy zamek Poularda, połechtany metalowym prętem, otworzył się bez oporu. Pamiętałem też świetnie chwilę, kiedy znalazłem w klaserze znaczek z odwróconym do góry nogami samolotem. Poczułem się wtedy tak, jakby znaczek wyprodukowano specjalnie dla mnie. Dałem kierowcy dolara napiwku. Portier w moim budynku - młodzieniec o mętnym spojrzeniu, który pracował na nocnej zmianie od północy do ósmej rano - nie wybiegł na ulicę, żeby otworzyć przede mną drzwi taksówki. Drzwi budynku były otwarte, więc nie musiał się fatygować, żeby mnie wpuścić. Siedział na swoim miejscu i uśmiechnął się chytrze, kiedy wszedłem. Wyglądał, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że zna moją tajemnicę. Poszedłem na górę i włożyłem klucz do zamka w drzwiach. W moim mieszkaniu paliło się światło. „Jak to miło, że je zostawili”, pomyślałem. Ale po chwili dotarło do mnie, że coś jest nie w porządku. Przecież nikt poza mną nie mógł zostawić zapalonego światła, a ja zawsze gasiłem je, wychodząc. „Co się tu dzieje?”, pomyślałem. Dotknąłem progu podeszwą buta, ale zaraz cofnąłem nogę jak tancerz, który uczy się nowego kroku. Wszedłem na korytarz i ku swojemu zdumieniu zobaczyłem, że na kanapie siedzi Carolyn Kaiser. Carolyn spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. Wyglądała jak zezowata sowa. - Jezu, Bern - odezwała się. - Gdzieś ty się podziewał? Zamknąłem drzwi na zamek i wszedłem do pokoju. - Otworzyłaś mojego Rabsona - odrzekłem. - Nie wiedziałem, że potrafisz robić takie rzeczy. - Nie potrafię. - Nie mów mi, że portier cię wpuścił. Nie ma do tego prawa, a poza tym tylko ja mam klucze. - Ja też. Dałeś mi zapasowe, nie pamiętasz? - Rzeczywiście. - Włożyłam klucz do dziurki i przekręciłam go. Wyobraź sobie, że drzwi się otworzyły. Powinieneś czasem spróbować. Otwieranie drzwi kluczem to prawdziwa przyjemność. - Carolyn... - Masz coś do picia? Wiem, to niegrzecznie prosić o drinka. Powinno się poczekać, aż pan domu sam zaproponuje, ale kto ma tyle cierpliwości? - W lodówce są dwie butelki piwa - wyjaśniłem. - Jedną wypiję po zjedzeniu kanapki, drugą mogę ci oddać. - Mówisz o ciemnym piwie meksykańskim? Dos Equis? - Tak. - Wypiłam obie butelki. Masz coś jeszcze? Zastanowiłem się przez chwilę. - Mam trochę whisky. - Mówisz o whisky zaprawionej słodem? Nazywa się Glen Islay albo coś w tym stylu, prawda? - Już ją wypiłaś? - Obawiam się, że tak, Bern. - Nie mam w domu nic więcej. Jedyne, co mogę ci zaproponować, to spirytus salicylowy. Ma sześćdziesiąt procent alkoholu. - Ty psi synu. - Carolyn... - Wiesz co? Chyba zacznę znowu nazywać cię sukinsynem. To seksistowskie przekleństwo, ale daje więcej satysfakcji niż „psi syn”. Przynajmniej wiadomo wtedy, że człowiek przeklina. - Carolyn, co ty tu robisz? - Umieram z pragnienia. - Jesteś pijana. - Nie żartuj, Bernie. - Jesteś. Wypiłaś dwa piwa i pół kwarty whisky. Jesteś zalana w trupa. Carolyn oparła łokcie na kolanach i spojrzała na mnie. - Po pierwsze, to nie było pół kwarty - powiedziała. - Wypiłam najwyżej sześć uncji, czyli mniej niż ćwierć litra. Równie dobrze mogłam wypić trzy drinki w zwyczajnej knajpie albo dwa - w supereleganckim lokalu. Po drugie, to niegrzecznie mówić swojej przyjaciółce, że jest zalana w trupa. Mógłbyś użyć sformułowania: „lekko odurzona” albo „pod wpływem alkoholu”. Te określenia są do zaakceptowania. Nie mówi się komuś, kogo się kocha, że jest zalany w trupa. Po trzecie... - Jesteś pijana. - Po trzecie, byłam pijana, zanim wypiłam twój alkohol. - Carolyn uśmiechnęła się tryumfalnie, ale po chwili jej twarz wykrzywił grymas. - A może powinnam była powiedzieć: po czwarte. Sama już nie wiem. Trudno jest to wszystko zapamiętać. Po piąte, byłam pijana, kiedy przyszłam do siebie i wypiłam drinka, więc wychodzi na to, że jestem... - Rozkojarzona? - zaproponowałem. - Sama nie wiem. - Machnęła niecierpliwie ręką. - To nie jest ważne. - Nie? A co jest ważne? - Nie wolno mi nikomu o tym mówić. - Carolyn rozejrzała się dookoła. - O czym? - Tu nie ma podsłuchu, prawda? - Słyszą nas tylko karaluchy i złote rybki. O co chodzi, Carolyn? - Porwali mi kiciusia. - Co takiego? - O Boże - powiedziała. - Zabrali mi dziecko. - Zabrali ci... Przecież ty nie masz dzieci. Ile wypiłaś, zanim tu przyszłaś? - Zamknij się, do cholery! - zawołała. - Możesz mnie przez chwilę posłuchać? Chodzi o Archiego! - O Archiego? Carolyn skinęła głową. - Porwali Archiego - powtórzyła. - Archiego Goodwina. Rozdział IV - Masz na myśli kota? - spytałem. - Tak. - Porwali twojego birmańskiego kota - Archiego. Dobrze zrozumiałem? - Tak. Chodzi o mojego kota. - Powiedziałaś, że porwali Archiego Goodwina, i pomyślałem... - Tak nazywa się mój kot. - Wiem. - Nie chodziło mi o bohatera opowiadań Nero Wolfa. Gdyby nawet porwano go w książce, nie przyszłabym tu w środku nocy, żeby ci o tym powiedzieć. Wydaje mi się, że powinieneś wypić drinka. - Chyba masz rację - zgodziłem się. - Zaraz wrócę. Zajęło mi to około pięciu minut. Minąłem mieszkanie pani Hesch, z którą łączyły mnie przyjacielskie stosunki, i stanąłem przed drzwiami mieszkania pani Siedel. Pani Siedel była u rodziny w Shaker Heights, jak poinformowała mnie pani Hesch. Na wszelki wypadek nacisnąłem dzwonek, a potem wszedłem do mieszkania sąsiadki. (Pani Siedel zamknęła drzwi tylko na jeden zamek, więc wystarczyło wetknąć do dziurki od klucza kawałek plastiku. „Ktoś powinien powiedzieć pani Siedel, żeby zamykała drzwi na dwa zamki”, pomyślałem). Wróciłem stamtąd z prawie pełną butelką Canadian Club i nalałem whisky do szklanek. Carolyn opróżniła swoją, zanim zdążyłem zakręcić butelkę. - Już mi lepiej - powiedziała. Kiedy wypiłem whisky, uświadomiłem sobie, że mam pusty żołądek. „Będę pijany, zanim Carolyn wytrzeźwieje”, pomyślałem. Otworzyłem lodówkę i wyjąłem polską szynkę i ser Monterey. Następnie wziąłem dwie kromki żytniego chleba i zrobiłem sobie kanapkę. Ugryzłem kawałek chleba i pomyślałem, że oddałbym życie za butelkę piwa Dos Equis. - Co się stało z Archiem? - On nie pije. - Carolyn... - Przepraszam, że się upiłam, Bern. - Carolyn nalała sobie kolejną porcję whisky. - Kiedy wróciłam do domu, nakarmiłam koty, zjadłam coś, a potem zaczęło mi się nudzić i wyszłam. Szwendałam się po ulicach. To chyba pełnia tak na mnie działa. Widziałeś księżyc? - Nie. - Ja też nie, ale na pewno jest pełnia albo niedługo będzie. Po prostu nie mogłam usiedzieć w miejscu. Dlatego wyszłam z domu, ale niewiele to pomogło. Wstąpiłam do Paula’s, potem do Duchess i Kelly’s West. Odwiedziłam też knajpy na Bleecker Street. Potem wróciłam do Paula’s i grałam w bilard. W końcu trafiłam do jakiejś dziury na Dziewiętnastej Ulicy i wróciłam do Duchess. - Wyobrażam sobie, jak się czułaś. - Po prostu włóczyłam się po ulicach. Kiedy wchodzisz do knajpy, musisz zamówić drinka, a ja byłam w wielu miejscach. - I wypiłaś sporo. - Jasne. Ale wcale nie chciałam się upijać. Myślałam, że spotka mnie coś cudownego. Czy Carolyn Kaiser będzie kiedyś szczęśliwie zakochana? A jeśli nie, to może przynajmniej zaspokoi pożądanie? - Dzisiaj lepiej o tym nie myśl. - Nie mogłam się uspokoić. Zadzwoniłam kilka razy do Alison, chociaż obiecałam sobie, że tego nie zrobię. I tak nie odebrała. Potem wróciłam do domu. Postanowiłam, że wypiję odrobinę whisky i położę się wcześnie spać. Kiedy weszłam do mieszkania, zorientowałam się, że kot zniknął. To znaczy - Archie. Ubi był w domu. Archie Goodwin był birmańskim kotem. Miał lśniące futro i miauczał przeraźliwie głośno. Ubi (pełne imię brzmi Ubiquity albo Ubiquitous - nie jestem pewien) ważył więcej od swojego birmańskiego kumpla i wydawał się łagodniejszy. Archie i Ubi były samcami i zostały poddane chirurgicznemu zabiegowi, po którym mężczyzna śpiewa sopranem. - Pewnie gdzieś się schował - wyraziłem przypuszczenie. - Nie. Przeszukałam wszystkie jego kryjówki. Przetrząsnęłam całe mieszkanie od góry do dołu. Włączyłam nawet elektryczny otwieracz do konserw. Zwierzęta, szczególnie dalmatyńczyki, reagują na ten dźwięk jak na alarm przeciwpożarowy. - Może wymknął się na zewnątrz? - W jaki sposób? Okno było zamknięte, a drzwi zaryglowane. Nawet John Dickson Carr nie wydostałby się z mojego mieszkania. - Drzwi były zamknięte? - Zaryglowane na trzy spusty. Zawsze zamykam drzwi na oba zamki, kiedy wychodzę. To twój wpływ. Zainstalowałam nawet zamek policyjny Foxa. Wiem, że drzwi były zamknięte, bo musiałam otworzyć te wszystkie zamki, kiedy wróciłam do domu. - Musiał wydostać się na zewnątrz, kiedy cię nie było, albo wymknął się w momencie, kiedy otwierałaś drzwi. - Zauważyłabym go. - Sama mówiłaś, że wypiłaś więcej niż zwykle z okazji pełni księżyca. Być może... - Nie było ze mną aż tak źle, Bern. - W porządku. - Archie nigdy nie ucieka. Ubi też nie wychodzi na zewnątrz. Słuchaj, możemy dyskutować o tym bez końca, ale i tak kręcimy się w kółko. Wiem, że mój kot został porwany. Zadzwonili do mnie. - Kiedy? - Nie wiem dokładnie. Nie pamiętam, o której wróciłam do domu. Nie wiem, ile czasu zajęło mi szukanie kota i chodzenie po pokojach z elektrycznym otwieraczem do konserw. Znalazłam butelkę z resztką brandy, nalałam sobie do szklanki i usiadłam, żeby się napić. Właśnie wtedy zadzwonił telefon. Carolyn nalała sobie następnego drinka. Był mniejszy niż poprzednie. Podniosła szklankę do ust i nagle spojrzała na mnie. - Mam nadzieję, że to nie twoja sprawka, Bern. - Co takiego? - Wiem, że mogłeś mi zrobić głupi kawał, ale jeśli tak jest, lepiej się do tego przyznaj. Jeśli powiesz mi teraz, nie będę żywić do ciebie urazy. Później nie okażę litości. - Myślisz, że zabrałem twojego kota? - Nie, wiem, że nie zrobiłbyś czegoś tak idiotycznego. Ale każdemu czasem odbija. Kto poza tobą potrafi otwierać zamki w drzwiach? Chcę, żebyś powiedział: tak, Carolyn, zabrałem twojego kota. Albo: nie, idiotko, nie zrobiłem tego. Przynajmniej to się wyjaśni. - Nie, idiotko, nie zrobiłem tego. - Dzięki Bogu. A swoją drogą - szkoda, bo miałabym wtedy pewność, że kot jest bezpieczny. - Carolyn spojrzała ze zdumieniem na szklankę, którą trzymała w ręku. - Czy to ja nalałam whisky do tej szklanki? - spytała. - Tak. - Wobec tego mogę się napić - stwierdziła, wychylając whisky do dna. - A więc... zadzwonili do mnie. - Opowiedz mi o tym. - Nie byłam pewna, czy to mężczyzna, czy kobieta. Był to mężczyzna, który mówił cienkim głosem, albo kobieta o grubym głosie. Ktokolwiek to był, miał akcent jak Peter Lorre i na pewno udawał. „Mami pani kociaka” - tak powiedział. - „Mami pani kociaka”? - Coś w tym stylu. Jeśli chce pani jeszcze zobaczyć kota to, bla, bla, bla... - Powiedział coś konkretnego? - Nie uwierzysz w to, Bern. - Zażądał pieniędzy? - Mam dać porywaczowi ćwierć miliona dolarów albo już nigdy nie zobaczę kota. - Ćwierć miliona... - Dolarów. Zgadza się. - Dwieście pięćdziesiąt tysięcy... - Dolarów. - On chce tyle za... - Kota. Tak powiedział. - Ale... - Psi syn. Zasługuje na to określenie. - To szaleństwo - stwierdziłem. - Po pierwsze żaden kot nie jest wart takich pieniędzy. Czy to rasowy zwierzak? - Prawdopodobnie. Ale co z tego? I tak nie można go rozmnożyć. - Archie nie jest gwiazdą telewizyjną tak jak Morris. To całkiem zwyczajny kot. - Ale należy do mnie - powiedziała Carolyn. - Kocham go. - Chcesz chusteczkę? - Nie chcę robić z siebie kretynki. Cholera, nie mogę się powstrzymać od płaczu. Daj chusteczkę. Skąd ja wezmę ćwierć miliona dolarów, Bern? - Oddaj wszystkie butelki do sklepu. - Będzie z tego niezła sumka, co? - Grosik do grosika... Oni zwariowali. Dlaczego myślą, że masz tyle pieniędzy? Twoje mieszkanie jest całkiem przytulne, ale Arbor Court numer 25 to nie apartament w Charlemagne. Niewielu ludzi potrafi otworzyć tego typu zamki... Czy włamywacz naprawdę zamknął drzwi na zamek, wychodząc z mieszkania? - Tak. - Kto ma klucze do twojego mieszkania? - Tylko ty. - A Randy Messinger? - Nie zrobiłaby czegoś takiego. Poza tym zainstalowałam zamek Foxa po tym, jak przestała być moją kochanką. Sam zainstalowałeś mi ten zamek, pamiętasz? - Wychodząc z mieszkania, zamknęłaś drzwi, a potem, kiedy wróciłaś, otworzyłaś je kluczem - tak było? - Dokładnie tak. - Przekręciłaś klucz w zamku bębenkowym i drzwi otworzyły się - czy tak było? - Bernie, zaufaj mi. Drzwi były zamknięte i otworzyłam je, żeby dostać się do mieszkania. - Randy tego nie zrobiła. - Oczywiście, że nie. - Ktoś mógł podrobić jej klucze. Sprawdzę, czy mam zapasowe klucze, które mi dałaś. Poszedłem do korytarza i znalazłem klucze. Kiedy wróciłem do pokoju, spojrzałem na teczkę opartą o kanapę. Gdybym sprzedał znaczki, zdobyłbym dwie piąte sumy, której zażądali porywacze nieszczęsnego birmańskiego kota. „No cóż...”, pomyślałem. - Weź dwie aspiryny - zaproponowałem. - Jeśli masz ochotę na następnego drinka, zmieszaj go z gorącą wodą i cukrem. Będziesz lepiej spać. - Spać? - Powinnaś się położyć. Odstąpię ci swoje łóżko, a sam prześpię się na kanapie. - Chyba żartujesz - odparła Carolyn. - Ja będę spać na kanapie. A właściwie - czuwać. Na pewno nie zmrużę oka dzisiejszej nocy. Poza tym nie mogę tu zostać. Powiedzieli, że zadzwonią do mnie rano. - Właśnie dlatego powinnaś pójść spać. Będziesz rano trzeźwiej myśleć. - Posłuchaj, Bernie. Rano na pewno nie będę w stanie trzeźwo myśleć. Będę mieć głowę ciężką jak piłka, którą kopnął Pele. - Ale ja będę w stanie trzeźwo myśleć - powiedziałem. - Co dwie głowy, to nie jedna. Aspiryna jest w apteczce. - Co ty powiesz? Widzę, że jesteś jednym z tych facetów, którzy trzymają mleko w lodówce i mydło w mydelniczce. - Zrobię ci ciepłego drinka z wodą i cukrem. - Nie słyszałeś, co powiedziałam? Muszę być w swoim mieszkaniu, kiedy zadzwonią. - Zadzwonią tutaj. - Dlaczego mieliby to zrobić? - Nie masz dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów - stwierdziłem. - Oni wiedzą, że nie jesteś Davidem Rockefellerem. Chcą dostać okup za Archiego i spodziewają się pewnie, że ukradniesz te pieniądze. A więc wiedzą, że masz znajomości w świecie przestępców. Zadzwonią do mnie. Wypij to, weź aspirynę i idź spać. - Nie przyniosłam piżamy. Dasz mi koszulkę albo coś, w czym mogłabym spać? - Jasne. - Właściwie nie chce mi się spać. Będę pewnie wiercić się na łóżku i przekręcać z boku na bok, ale trudno. Pięć minut później Carolyn leżała w moim łóżku, chrapiąc głośno. Rozdział V Na ladzie stała tabliczka z napisem: „SUGEROWANA OPŁATA: 2.50 $”, poniżej dopisek: „Możesz dać mniej, najważniejsze, żebyś dał cokolwiek”. Młodzieniec stojący przed nami położył na ladzie dziesięć centów. Mężczyzna za ladą wskazał na tabliczkę, ale młodzieniec wzruszył ramionami. - Nie jestem ślepy - powiedział ze złością. - Ile razy mogę to powtarzać tym wszystkim idiotom? Myślicie, że mam worek pieniędzy? Jesteś już członkiem Komisji? - Nie. - Jestem artystą. Oddaję wam ostatni pieniądz. Jeśli nie chcesz dziesięciu centów, będę wam przynosić jednego centa. - Nie może pan tego zrobić, panie Turnquist - odrzekł mężczyzna stojący za ladą, uśmiechając się figlarnie. - Chyba nie chce pan, żebyśmy zbankrutowali. - Widzę, że wiesz, kim jestem. - Wszyscy pana znają - mężczyzna westchnął głośno. - Wszyscy. - Wziął dziesięć centów, które Turnquist położył na ladzie, i dał mu żółty znaczek. Turnquist odwrócił się w naszą stronę i przypiął znaczek do kieszeni marynarki, którą kupił w sklepie z tanią odzieżą. Marynarka była szara i pasowała do spodni, które nabył pewnie w tym samym sklepie. Kiedy się uśmiechnął, zobaczyłem jego krzywe, czarne od nikotyny zęby. Miał brodę, a raczej kozią bródkę koloru czerwonego. Była o ton ciemniejsza niż jego rudawobrązowe włosy, ale zdecydowanie bardziej brudna. Jego twarz pokryta była trzydniowym zarostem. - Blaszane bożki na kółkach - stwierdził, patrząc na nas. - Prawdziwy artysta nie da się zastraszyć. Turnquist ruszył w stronę wyjścia. Położyłem na ladzie banknot pięciodolarowy i dostałem dwa znaczki. - Artysta - powiedział znacząco mężczyzna stojący za ladą i wyjął następną tabliczkę, na której napisane było, że dzieci poniżej szesnastego roku życia nie zostaną wpuszczone nawet w towarzystwie osób dorosłych. - Trzeba zmienić przepisy - dodał. - Nie będziemy wpuszczać dzieci, psów i artystów. Obudziłem się wcześniej niż Carolyn i poszedłem prosto do sklepu z alkoholami na Zachodniej Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Kupiłem tam butelkę whisky Canadian Club, wróciłem do domu i zapukałem do drzwi pani Siedel. Nikt nie otworzył, więc włamałem się do środka. Następnie otworzyłem butelkę, wylałem mniej więcej uncję whisky do zlewu, zamknąłem butelkę i odstawiłem ją na miejsce. Potem wyszedłem z mieszkania. W holu spotkałem panią Hesch, która jak zwykle trzymała w ustach dogasający papieros. Wstąpiłem do niej na filiżankę kawy - moja sąsiadka robi wyśmienitą kawę - i zaczęliśmy rozmawiać o pralkach w piwnicy, które uruchamiało się, wrzucając monetę (rozmawialiśmy już wcześniej na ten temat). Pani Hesch mówiła z oburzeniem o suszarkach, które wciąż się psuły. Ja narzekałem na pralki, które stawały się żarłoczne jak Pac-Man, kiedy wrzucałem do nich skarpetki. Żadne ż nas nie wspomniało o tym, że przed chwilą wyszedłem z mieszkania pani Siedel. Wróciłem do swojego mieszkania i zaparzyłem kawę. Po chwili usłyszałem, jak Carolyn wymiotuje w łazience. Kiedy weszła do pokoju, jej twarz miała kolor zielonkawy. Usiadła na kanapie i objęła rękami głowę. Poszedłem do łazienki wziąć prysznic i ogolić się. Kiedy wróciłem do pokoju, Carolyn wpatrywała się ze smutną miną w filiżankę kawy. Spytałem, czy chciałaby aspirynę, ale Carolyn powiedziała, że pomógłby jej jedynie mocny tylenol. Niestety nie miałem go w domu. Zjadłem śniadanie, a Carolyn wypiła kawę. Nagle zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się kobiecy głos: - Czy rozmawiał pan ze swoją przyjaciółką, panie Rhodenbarr? Miałem ochotę odpowiedzieć kobiecie, że czuję się urażony. Zadała pytanie w taki sposób, jakby myślała, że mam tylko jedną przyjaciółkę i że jestem facetem, z którym nikt nie chce się przyjaźnić, a przyjaciółka i tak robi to z litości. - Tak - odrzekłem. - Zapłacicie okup? Chcemy ćwierć miliona dolarów. - To trochę dużo. Wiem, że inflacja daje wszystkim w kość w dzisiejszych czasach, a cena kotów birmańskich wzrosła na rynku, ale... - Macie pieniądze? - Nie trzymam takiej gotówki w domu. - Zdobędziecie ćwierć miliona? Carolyn podeszła do mnie i położyłem jej rękę na ramieniu. - Dość tych wygłupów - powiedziałem do słuchawki. - Przynieście kota i zapomnimy o całej sprawie. W przeciwnym razie... W przeciwnym razie - co? Chciałem nastraszyć porywaczy, ale nie miałem pojęcia, jakiego użyć argumentu. Carolyn wbiła mi paznokcie w ramię. - Bernie... - jęknęła. - Zzzabijemy kociaka - oznajmiła kobieta bardzo głośno, akcentując w dziwny sposób wyrazy. Jej głos kojarzył mi się z reklamą wiedeńskich ciastek mit schlag i z filmami o II wojnie światowej, w których niemiecki oficer informował bohaterów, że mają krewnych w Niemczech. - Zachowajmy spokój - powiedziałem kobiecie o rozdwojonej jaźni. - Po co od razu mówić o takich okrutnych rzeczach? - Jeśli nie zapłacicie okupu... - Nie mamy takiej sumy, dobrze o tym wiecie. O co wam naprawdę chodzi? - Powiedz psyjaciółce, zęby udała się do domu. - Słucham? - Niech zajzy do sksynki. - Dobrze, pójdę z nią i... - Nie. - Nie? - Zostań na miejscu. Zadzwonimy do ciebie. - Ale... Kobieta rozłączyła się. Przez chwilę patrzyłem na telefon, a potem odłożyłem słuchawkę. Spytałem Carolyn, czy słyszała głos kobiety. - Zrozumiałam tylko pojedyncze słowa - odparła. - Wydaje mi się, że to kobieta, z którą rozmawiałam wczoraj. Mówiła w podobny sposób. - Na początku mówiła normalnie, a potem pewnie przypomniała sobie, że powinna mówić z akcentem. Może chciała mnie w ten sposób przestraszyć. Albo zaczyna akcentować słowa, kiedy jest podekscytowana. Nie chcę, żebyśmy się rozdzielali. Kobieta powiedziała, że masz pójść do swojego mieszkania. Kazała mi zostać w domu, ale ten pomysł mi się nie podoba. - Dlaczego? - Kto wie, co ona knuje? - Muszę i tak jechać do centrum. Ktoś ma przyprowadzić sznaucera do salonu o jedenastej. Cholera, mam mało czasu. Nie mogę czesać sznaucera na takim kacu. Dzięki Bogu, że to szczeniak. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym miała uczesać dorosłego sznaucera. - Może zdążysz po drodze wstąpić do domu. - Spróbuję. Muszę nakarmić Ubi. Chyba nie myślisz... - Co? - Mam nadzieję, że go nie zabrali. Może dlatego chcieli, żebym poszła do domu. - Ta kobieta powiedziała, żebyś zajrzała do skrzynki na listy. - O Boże - westchnęła Carolyn. Kiedy moja przyjaciółka wyszła, wyjąłem znaczki z kolekcji Applinga. Być może nie powinienem był tego robić - przecież życie Archiego wisiało na włosku. Jednak chciałem jak najszybciej przygotować znaczki do sprzedaży. Zapaliłem lampę i usiadłem przy stole w kuchni, trzymając w ręku pincetkę. Położyłem na stole koperty z lśniącego papieru i katalog Scotta. Potem wyjąłem znaczki z przegródek i włożyłem zestawy do kopert. Nie obliczyłem, ile są warte. Zdecydowałem, że zostawię to na później. Zacząłem wkładać do koperty cenne okazy z serii Jerzy V z Trinidadu i Tobago, kiedy zadzwonił telefon. - Co to za bzdura z moją skrzynką pocztową? - spytała Carolyn. - Jest w niej tylko rachunek z Con Ed. - Jak się ma Ubi? - Dobrze. Jest smutny i pewnie serce pęka mu z żalu, ale chyba jakoś to przeżyje. Czy ta nazistka zadzwoniła do ciebie? - Jeszcze nie. Może chodziło jej o skrzynkę pocztową w twojej firmie. - Nie ma tam skrzynki pocztowej. Jest tylko otwór w drzwiach na wsuwanie listów. - Na razie jedź do pracy i umyj tego owczarka. - To nie jest owczarek, tylko sznaucer. Już wiem, jak to będzie wyglądało. Będę pachnieć jak mokry pies. Daj mi znać, jeśli się do ciebie odezwą. - Dobrze - powiedziałem. Piętnaście minut później zadzwoniła do mnie tajemnicza kobieta. Tym razem mówiła bez akcentu. Wysłuchałem jej uważnie. Kiedy skończyła, siedziałem przez jakiś czas, zastanawiając się i drapiąc w głowę. Potem schowałem koperty ze znaczkami i zadzwoniłem do Carolyn. Staliśmy w małej sali na drugim piętrze galerii. Postąpiliśmy zgodnie z instrukcjami tajemniczej kobiety i zatrzymaliśmy się przed obrazem, który od razu wydał mi się znajomy. Pod obrazem tkwiła mała brązowa plakietka z napisem: „Piet Mondrian. 1872-1944. Kolorowa kompozycja, 1942. Farba olejna, 86 x 94 cm. Obraz darowany przez Pana i Panią J. McLendon Barlowów”. Zapisałem w notesie wymiary obrazu. Nie wiem, czy uważaliście na lekcjach matematyki i czy umiecie przeliczać centymetry na cale. Na wszelki wypadek wyjaśnię wam, że wymiary obrazu wynosiły 35 na 39 cali. Na obrazie namalowane były czarne linie tworzące kwadraty i prostokąty na białym, a właściwie szarym tle. Były tam dwie figury pomalowane na czerwono, dwie - na niebiesko i jedna - na żółto. Kiedy przysunąłem się do obrazu, Carolyn położyła mi rękę na ramieniu. - Nie zdejmuj go - powiedziała. - Niech sobie wisi. - Chciałem się tylko lepiej przyjrzeć. - Przy drzwiach stoi strażnik, który też chyba chce nam się lepiej przyjrzeć - odrzekła Carolyn. - W tej galerii roi się od strażników. To szaleństwo, Bern. - Po prostu patrzymy na obraz. - Nic innego nie wskóramy. Nie można tu wprowadzać dzieci ani wynosić z galerii obrazów. - Spokojnie. Tylko patrzymy. Budynek, w którym byliśmy, i obrazy miały kiedyś prywatnego właściciela. Wiele lat temu znajdowała się tu rezydencja Jacoba Hewletta, przedsiębiorcy zajmującego się transportem i przemysłem wydobywczym. Hewlett opuścił swój dom w Murray Hill i zamieszkał na rogu Madison i Trzydziestej Ósmej Ulicy. Założył muzeum, w którym wystawiał głównie dzieła ze swojej kolekcji. Przez te wszystkie lata sprzedawał i kupował obrazy. Ze względu na ulgi podatkowe kolekcjonerzy oddawali do muzeum różne dzieła sztuki. Jednym z nich był niejaki Barlow, który darował galerii obraz olejny Mondriana. - Kiedy wchodziliśmy, sprawdziłam godziny otwarcia muzeum - odezwała się Carolyn. - Galeria jest czynna od wpół do dziesiątej do wpół do szóstej, od wtorku do soboty. W niedzielę otwierają muzeum o dwunastej i zamykając siedemnastej. - W poniedziałek jest zamknięte? - Tak. Otwierają galerię we wtorek o dziewiątej rano. - Większość muzeów ma podobne godziny otwarcia. Tak się składa, że zawsze w poniedziałek nachodzi mnie ochota, żeby pooglądać obrazy. - Jeśli mamy się tu włamać, możemy to zrobić wieczorem albo w poniedziałek. - To niemożliwe. Za dużo tu strażników. Poza tym mają niezawodny system alarmowy. Nie można po prostu przeciąć kabli i pogłaskać strażników po głowie. - Wobec tego, co zrobimy? Zdejmiemy obraz i uciekniemy? - To nie ma sensu. Złapaliby nas, zanim dotarlibyśmy na pierwsze piętro. - Co nam pozostaje? - Modlitwa i post. - Świetnie. Kto to namalował? Van Doesburg? Wobec tego on i Mondrian musieli uczyć się w dwóch różnych szkołach. Po lewej stronie wisiał obraz Theo van Doesburga, na którym widniały kolorowe kwadraty. Jednak łatwo było odróżnić jednego artystę od drugiego. Obraz Doesburga był mniej harmonijny niż dzieło Mondriana. „To ciekawe”, pomyślałem. W ciągu ostatnich dwóch dni obejrzałem dwa obrazy Mondriana - całkiem nieźle jak na faceta, który od wielu miesięcy nie był w muzeum. Najdziwniejsze było to, że obraz z Galerii Hewletta był bardzo podobny do tego, który wisiał nad kominkiem Gordona Onderdonka. Wydawało mi się, że rozmiary obrazów są podobne, i pomyślałem, że być może zostały namalowane w tym samym okresie twórczości artysty. Gdyby powiesić je obok siebie, wyglądałyby zupełnie inaczej, ale wiedziałem, że nie będę miał okazji, by je w ten sposób ze sobą porównać. Gdyby ktoś powiedział mi, że w Galerii Hewletta wisi obraz należący do Onderdonka, pewnie bym w to uwierzył. Obraz z kolekcji Onderdonka był oprawiony, Mondrian wiszący w galerii nie miał ramy i widać było, że artysta namalował na brzegach wzory geometryczne. Na obrazie Onderdonka było dwa razy więcej zamalowanych kwadratów. Być może był dłuższy albo krótszy niż oryginał, węższy albo szerszy, ale... Wiedziałem, że to czysty przypadek. Oczywiście niektóre przypadki są bez znaczenia. Przyjechałem po Carolyn do Salonu Piękności dla Pudli i wzięliśmy taksówkę do Galerii Hewletta. Być może gdybym przeczytał napisane na plakietce nazwisko taksówkarza, okazałoby się, że nazywa się Turnquist. W ten sposób spotkalibyśmy dwóch mężczyzn o nazwisku Turnquist w ciągu pół godziny. I co z tego? Hm... Obeszliśmy salę, zatrzymując się przed kilkoma obrazami, które nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, i stanęliśmy przed obrazem Kandinskiego, którego bardzo lubię. Wisiał tam także Arp. Onderdonk miał obraz tego artysty w mieszkaniu, ale nie zlecono nam, żebyśmy ukradli Arpa, więc ten przypadek był również bez znaczenia, albo... - Bern? Może powinnam zapomnieć o kocie? - Potrafisz to zrobić? - Sama nie wiem. Myślisz, że skrzywdziliby Archiego, gdybyśmy nie ukradli obrazu? - Dlaczego mieliby to zrobić? - Pewnie próbowaliby nam udowodnić, że są profesjonalnymi porywaczami. Tak zachowują się porywacze, prawda? - Nie wiem. Przypuszczam, że zabijają ofiarę, żeby ich później nie zidentyfikowała. Wątpię, czy birmański kot byłby w stanie to zrobić. Ale... - Kto wie, co przyjdzie tym szaleńcom do głowy? Wymagają od nas niemożliwego. - Być może jest to wykonalne - stwierdziłem. - Złodzieje często kradną obrazy z muzeów. We Włoszech kwitnie handel kradzionymi obrazami. Nawet u nas można przeczytać czasem w gazetach o jakiejś kradzieży. Z Muzeum Historii Naturalnej regularnie ginie część zbiorów. - Myślisz, że nam się uda? - Tego nie powiedziałem. - Wobec tego... - Piękny, prawda? - Tuż obok odezwał się męski głos. Odwróciłem się i zobaczyłem artystę w marynarce z lumpeksu, który uśmiechał się do nas, szczerząc żółte zęby. Staliśmy znowu przed Kolorową kompozycją. Turnquist patrzył na obraz lśniącymi z zachwytu oczami. - Nikt nie dorówna staremu Pietowi - powiedział. - Sukinsyn umiał malować. I to nieźle, prawda? - Całkiem nieźle - zgodziłem się. - Większość tych obrazów to bezwartościowe śmiecie. Detrirus. Innymi słowy - gówno. Mam nadzieję, że pani nie obraziłem. - Nie, nie - zapewniła go Carolyn. - To muzeum jest śmietnikiem dzieł sztuki. Brzmi jak cytat, prawda? Ale sam to wymyśliłem. - Bardzo inteligentne powiedzenie. - Anglicy powiedzieliby: pojemnik na śmieci. Większość obrazów nie zasługuje nawet na to, żeby nazywać je śmieciami. To po prostu syf, jak mówi mój przyjaciel. - Hm... - W dwudziestym wieku było dosłownie paru dobrych malarzy: Mondrian i oczywiście Picasso. Mówię o tym krótkim okresie w twórczości Picassa, kiedy poświęcił się sztuce, zamiast pieprzyć się ze wszystkimi dookoła. Ale i tak udało mu się stworzyć wiele wartościowych obrazów. - Mhm. - Kto jeszcze? Pollack. Frank Roth. Trossman. Clyfford Still. Darragh Park. Rothko - zanim odbiło mu i przestał używać kolorów. Było jeszcze paru innych, ale większość... - Ehm - chrząknąłem. - Wiem, co pan chce powiedzieć. Dlaczego ten włóczęga miele jęzorem? Marynarka nie pasuje mu do spodni, a on poucza wszystkich, co to jest prawdziwa sztuka. Tak pan myśli, prawda? - Niezupełnie. - Nie przyzna się pan do tego. Pana towarzyszka jest damą, a pan - dżentelmenem. Ja jestem artystą i mogę mówić, co mi się podoba. Właśnie taką przewagę ma artysta nad dżentelmenem. Wiem, o czym pan myśli. - Tak? - Ma pan prawo tak myśleć. Jestem nikim, taka jest prawda. Maluję obrazy, ale nikt o mnie nie słyszał. Zauważyłem, że patrzycie na ten obraz. Pomyślałem sobie: ci ludzie potrafią odróżnić sałatkę z kurczaka od kurzego gówna. Mam nadzieję, że pani nie uraziłem. - Ależ skąd - powiedziała Carolyn. - Dostaję szału, kiedy widzę, jak ludzie podziwiają bezwartościowe dzieła sztuki. Czasem piszą w gazetach o szaleńcu, który idzie do muzeum z nożem albo butelką kwasu i niszczy słynny obraz. Wszyscy mówią wtedy: „Jak on mógł coś takiego zrobić? To wariat!” W gazetach piszą, że wandal uważa się za wielkiego artystę. Ale wszyscy dobrze wiemy, że taki człowiek ma gówno w mózgu. Proszę mi wybaczyć, panienko. - Nic nie szkodzi. - Powiem jeszcze coś i zostawię was w spokoju, dobrzy ludzie. Jeśli ktoś niszczy zły obraz, który wszyscy podziwiają, należy tego człowieka błogosławić, a nie traktować jak szaleńca. Powiem więcej - niszcząc kiepskie dzieło sztuki, człowiek zostaje wspaniałym artystą. Bakunin powiedział, że chęć niszczenia jest inspiracją do tworzenia. Zniszczyć te wszystkie obrazy... - Turnquist wziął głęboki wdech i po chwili wypuścił powietrze z płuc. - Lubię filozofować, ale nie potrafiłbym niczego zniszczyć. Jestem artystą. Maluję obrazy i wiodę cichy żywot. Zauważyłem, że patrzycie na mój ulubiony obraz i dlatego was zagadałem. Wybaczycie mi? - Nie mamy do pana pretensji. - Jesteście dobrymi ludźmi, szlachetnymi ludźmi. Jeśli to, co powiedziałem, w jakiś sposób was zainspirowało, to znaczy, że warto było porozmawiać. Rozdział VI - Mam pomysł - powiedziała Carolyn. - Zniszczymy obraz. Nie będą wtedy mogli żądać, żebyśmy go ukradli. - A oni zniszczą kota. - Przestań. Czy możemy stąd wyjść? - Dobry pomysł. Na schodach przed Galerią Hewletta siedział młody chłopak w spodniach ze skóry i dziewczyna w drelichowym stroju. Podawali sobie skręta. Strażnicy stojący przy wejściu nie zwracali na nich uwagi, być może dlatego, że młodzi ludzie mieli więcej niż szesnaście lat. Carolyn skrzywiła się, kiedy schodziliśmy po schodach. - Okropność - rzekła. - Dlaczego oni się nie upiją jak cywilizowani ludzie? - Możesz ich o to spytać. - Wiem, co mi odpowiedzą: „O rany, człowieku, no wiesz”. Używają wyłącznie takich zwrotów. Dokąd idziemy? - Do ciebie. - W porządku. Mogę wiedzieć dlaczego? - Ktoś ukradł kota z mieszkania zamkniętego na klucz - odparłem. - Chcę sprawdzić, jak to zrobił. Ruszyliśmy w kierunku zachodnim, potem wsiedliśmy do metra jadącego na przedmieścia i poszliśmy piechotą z placu Sheridana do domu Carolyn. Moja przyjaciółka mieszkała na Arbor Court, jednej z tych uliczek w Village, które mają kształt zawijasa, tak że koniec ulicy łączy się z jej początkiem. Bardzo trudno ją znaleźć, ale przypuszczam, że niewiele osób zapuszcza się w ten zakątek Village. Było leniwe wrześniowe popołudnie. Miałem ochotę wrócić do siebie i włożyć tenisówki. Powiedziałem Carolyn, że to doskonały dzień na bieganie, ale ona nie zgodziła się ze mną. Kiedy doszliśmy do budynku, przyjrzałem się zamkowi w drzwiach prowadzących na klatkę schodową. Było to kiepskie zabezpieczenie. Poza tym to żadna sztuka wejść do niestrzeżonego budynku. Wystarczy nacisnąć guziki domofonu i w końcu otwierają drzwi. Można też poczekać na kogoś, kto mieszka w budynku, i wejść za nim na klatkę schodową. Szansa, że któryś z mieszkańców zaniepokoi się, jest bardzo mała. Włamywacz, który wchodzi do budynku, powinien mieć nonszalancką minę i uśmiechać się arogancko. Nie musiałem robić min, bo Carolyn miała klucze. Otworzyła drzwi i poszliśmy do jej mieszkania, które znajduje się na parterze, z tyłu budynku. Uklęknąłem przed drzwiami i przyjrzałem się dziurkom od klucza. - Jeśli zobaczysz, że ktoś jest w mieszkaniu, nie mów mi o tym - powiedziała Carolyn. - Czego szukasz? - Śladów, które mógł zostawić włamywacz. Nie ma tu żadnej rysy. Masz zapałkę? - Nie palę. Ty też nie. Zapomniałeś? - Chciałbym się lepiej temu przyjrzeć. Zostawiłem w domu latarkę. Nieważne - stwierdziłem, wstając. - Daj mi klucze. Otworzyłem wszystkie zamki i kiedy weszliśmy do środka, przyjrzałem się im uważnie. Szczególnie interesowało mnie zabezpieczenie Foxa. Kiedy stałem przy drzwiach, Carolyn zaczęła wołać Ubiego. W jej głosie brzmiała panika. Kot pojawił się dopiero wtedy, kiedy włączyła elektryczny otwieracz do konserw. - Och, Ubi - powiedziała Carolyn. Wzięła kota na ręce i usiadła na krześle. - Biedny kotku, tęsknisz za swoim przyjacielem, prawda? Podszedłem do małego okna i otworzyłem je. Potem przyjrzałem się żelaznym prętom, z których każdy miał cal grubości. Wystarczyłoby namalować na szybie kilka kolorowych kwadracików i powstałby obraz Mondriana. Chwyciłem za kraty i szarpnąłem gwałtownie. Ani drgnęły. Carolyn spytała mnie, co, u diabła, robię. - Ktoś mógł odpiłować kraty i wsadzić je później na miejsce - odparłem. Szarpnąłem jeszcze raz, ale łatwiej byłoby przewrócić skałę na Gibraltarze, niż otworzyć okno z zewnątrz. - Po co założyłaś kraty? - spytałem. - To nielegalne. Jeśli straż pożarna zrobi tu inspekcję, każą ci je usunąć. - Wiem. - Masz tylko jedno okno w mieszkaniu. Jeśli wybuchnie pożar, nie będziesz mogła się stąd wydostać. - Wiem. Ale tak się składa, że mieszkam na parterze i moje okno wychodzi na szyb wentylacyjny. Roiłoby się tu od złodziei, gdybym nie zamontowała krat. Mogłam kupić kraty, które otwiera się kluczem, ale na pewno bym go zgubiła. Poza tym włamywacze poradziliby sobie z takim zabezpieczeniem. Mam nadzieję, że uda mi się stąd wydostać, jeśli wybuchnie pożar. - Jeśli ktokolwiek wszedł tu przez okno, musiał być bardzo chudy. Ludzie potrafią robić różne niesamowite rzeczy. Kiedy byłem mały, potrafiłem wcisnąć się do rynny. Być może nadal potrafię to zrobić, nie urosłem zbyt dużo od tamtego czasu. Z początku wydawało się to niemożliwe - rynna była szeroka na dziesięć cali i długa na jakieś czternaście. Wystarczy wsunąć głowę do środka, potem idzie już łatwo. - Naprawdę? - Położna powie ci to samo. Oczywiście nie dotyczy to grubasów. - I główek od szpilek. - Masz rację. To ogólna zasada. Nikt nie przecisnął się przez te kraty. Przerwy między nimi wynoszą trzy, najwyżej cztery cale, prawda? - Nie zamykaj okna, Bern. W pokoju jest duszno. A więc twoim zdaniem porywacze nie weszli przez okno i nie otworzyli zamków w drzwiach. Może zastosowali czarną magię? - Tego się nie dowiemy. - Przewód kominowy jest zablokowany, więc Święty Mikołaj nie mógł tamtędy wejść. Co jeszcze mogli zrobić? Może zeszli do piwnicy i wywiercili dziurę w podłodze albo w suficie? - To raczej mało prawdopodobne. Powiedz mi, czy zauważyłaś jakieś ślady ich obecności, kiedy weszłaś do mieszkania? - Wszystko leżało na swoim miejscu. - Nie przeszukali szuflad? - Nie zauważyłabym tego. W każdym razie nie narobili bałaganu. Zaczęłam szukać Archiego i dopiero wtedy zorientowałam się, że ktoś się tu włamał. Właściwie, zdałam sobie z tego sprawę dopiero, kiedy do mnie zadzwonili. Kot nie mógł tak po prostu zniknąć. Zresztą - co za różnica? - Sam nie wiem. - Może ktoś wyjął mi klucze z torebki. To nie jest trudne. Porywacze mogli tu przyjść, kiedy byłam w pracy. Wystarczy, że podrobili klucze u ślusarza i włożyli mi je z powrotem do torebki. - Na pewno byś to zauważyła. - Niekoniecznie. Być może zabrali mi klucze, pytając o ceny usług dla psów, a potem wrócili, żeby umówić się na wizytę, i wsunęli mi klucze do torebki. To jest możliwe, prawda? - Trzymasz torebkę w takim miejscu, że każdy może z niej coś wyjąć? - Nie, ale kto wie, co się stało? A zresztą - co za różnica? Nie ukradziono konia z mojej stodoły. Nie szukamy przecież odcisków palców. - Carolyn zmarszczyła brwi. - Może powinniśmy to byli zrobić. - Poszukać odcisków? W jaki sposób. Przecież nie jesteśmy gliniarzami. - Mógłbyś poprosić Raya Kirschmanna, żeby nam pomógł. - Ray ma dobre serce, ale nie zrobiłby tego. Policjanci sprawdzają odciski palców, kiedy istnieją inne poszlaki. Tak naprawdę nie wiemy, czy porywacz zostawił odciski palców. Nawet gdyby policjanci coś znaleźli... - Zapomnij, że o tym wspomniałam. - O czym mam zapomnieć? - Sama już nie wiem. Po prostu... cholera! - Carolyn podeszła do telefonu. - Halo? Tak? Proszę poczekać... cholera, odłożyła słuchawkę. - Kto? - Nazistka. Kazali mi zajrzeć do skrzynki. Zrobiłam to, ale w środku był tylko rachunek z supermarketu. To wystarczyło, żeby przygnębić mnie do reszty. Do Salonu Piękności dla Pudli przysłali tylko katalog szczotek dla psów i broszurkę z organizacji walczącej o prawa dla zwierząt. Listonosz już dziś nie przyjdzie, prawda? - Może po prostu wsunęli list do skrzynki, zamiast wysłać go pocztą. To niezgodne z prawem stanu, ale mamy do czynienia z ludźmi, których stać na wszystko. Carolyn spojrzała na mnie i wyszła na klatkę schodową. Wróciła z małą kopertą, która była złożona na pół. - Nie ma nazwiska nadawcy ani znaczka. - Adresu nadawcy też nie ma, prawda? To bardzo dziwne. Otwórz kopertę. Carolyn spojrzała na kopertę pod światło i zmrużyła oczy. - Jest pusta - powiedziała. - Upewnij się. - Po co? Nie rozumiem, dlaczego włożyli pustą kopertę do mojej skrzynki. Czy to naprawdę niezgodne z prawem? - Tak, ale trudno będzie ich pociągnąć do odpowiedzialności. Co się stało? - Spójrz! - Włosy - stwierdziłem, biorąc jeden do ręki. - Co oni... - O Boże, Bernie. Nie rozumiesz? - Carolyn chwyciła mnie za rękę. - To wąsiki kota. - Przysłali też jego piżamę? Przepraszam, to głupi żart. Czy to naprawdę wąsy kota? Dlaczego je przysłali? - Chcą nam udowodnić, że są profesjonalnymi porywaczami. - Już mnie przekonali. Uwierzyłem w to, jak tylko się dowiedziałem, że włamali się tu i wynieśli kota. Ale dlaczego obcięli mu wąsiki? To szaleńcy. - Chcą nam udowodnić, że go mają. - Sam nie wiem. - Wzruszyłem ramionami. - Wszystkie kocie wąsy wyglądają tak samo. Wystarczy się przyjrzeć. Jezu Chryste! - Co się stało? - Nie możemy ukraść obrazu Mondriana z Galerii Hewletta. - Wiem. - Ale istnieje inny obraz Mondriana, który mógłbym ukraść. - Gdzie? W Muzeum Sztuki Nowoczesnej? Mają tam kilka jego obrazów. Można też spróbować w Muzeum Guggenheima. - Obraz, o którym mówię, należy do prywatnej kolekcji. - Dzieła sztuki wystawione w Galerii Hewletta też miały prywatnych właścicieli. Jeśli nie ukradniemy tego obrazu... - Zapomnij o nim. Obraz, o którym mówię, wisi u kogoś w domu. Widziałem go wczoraj w nocy. - Tak, wiem, że byłeś wczoraj na mieście. - Właśnie. - Ale nie powiedziałeś mi, jak spędziłeś czas. - Możesz się domyślić. Najpierw wszedłem do budynku i dokonałem wyceny księgozbioru, którego właścicielem jest sympatyczny facet o nazwisku Onderdonk. Powiedziałem mu, że jego książki są coś warte, i zapłacił mi dwieście dolarów. - Czy te książki są dużo warte? - Niewiele w porównaniu z obrazami, które wiszą w mieszkaniu Onderdonka. Ma obraz Mondriana. - Podobny do tego w Galerii Hewletta? - Kto wie? Rozmiar i kształt jest podobny. Kolory też wydają mi się podobne, ale być może ekspert nie zgodziłby się ze mną. Gdybym wszedł do budynku i ukradł Mondriana... - Porywacze dowiedzą się, że obraz, który chcieli mieć, wciąż wisi w galerii. - Myślę, że im wszystko jedno. Jeśli dostarczę im obraz Mondriana wart, powiedzmy, ćwierć miliona dolarów... - Czy te obrazy są naprawdę tyle warte? - Nie mam pojęcia. Ceny na rynku się zmieniają, ale Mondrian jest tyle wart z całą pewnością. Bez wątpienia chętnie wymienią kota na obraz. Byliby szaleni, gdyby nie przyjęli naszej propozycji. - Już wiemy, że to szaleńcy. - Ale nie są aż tacy głupi, skoro udało im się ukraść kota. - Chwyciłem książkę telefoniczną, znalazłem numer Onderdonka i wykręciłem go. Doczekałem do dwunastego sygnału i odłożyłem słuchawkę. - Nie ma go - powiedziałem. - Miejmy nadzieję, że nieprędko wróci. - Co chcesz zrobić, Bern? - Pójdę do domu, przebiorę się i włożę do kieszeni parę przydatnych drobiazgów... - Mówisz o narzędziach włamywacza? - Potem pojadę do Charlemagne. Powinienem zjawić się tam do czwartej - inaczej portier, dozorca albo windziarz rozpoznają mnie. Ale może tak się nie stanie. Zeszłej nocy miałem na sobie marynarkę. Tym razem ubiorę się całkiem zwyczajnie. Nie wiem, czy uda mi się zdążyć przed czwartą. - W jaki sposób wejdziesz do środka? Ten budynek to prawdziwa forteca. - Słuchaj, nigdy nie mówiłem, że to będzie łatwe. Pojechałem do siebie i przebrałem się. Włożyłem spodnie i koszulę. Na jej zewnętrznej kieszeni widniał miniaturowy ptak z rozwartymi skrzydłami zamiast krokodyla. Miała to być jaskółka - nazwa firmy produkującej koszule brzmiała: Jaskółczy Ogon. Biedny ptak wyglądał tak, jakby wracał do domu po nieudanych wakacjach. Firma Jaskółczy Ogon nigdy nie stała się sławna i wcale mnie to nie dziwi. Stroju dopełniły znoszone tenisówki. Narzędzia włożyłem do kieszeni. Teczka nie pasowałaby do mojego sportowego stroju. Zadzwoniłem do Onderdonka. Nie było go w domu. Znalazłem inny numer i wykręciłem go. Nikt nie odpowiedział. Potem wykręciłem kolejny numer. Po trzecim dzwonku odebrała kobieta. Spytałem, czy pan Pieprz jest w domu. Kobieta powiedziała, że to pomyłka, i nie zamierzałem wyprowadzać jej z błędu. Po drodze wstąpiłem do kwiaciarni na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy i kupiłem bukiet za niecałe pięć dolarów. Po raz kolejny zaskoczył mnie fakt, że cena kwiatów prawie się nie zmieniła w ciągu ostatnich kilku lat. Kwiaty to jedyna rzecz, którą kupuję ze świadomością, że nie płacę za dużo. Poprosiłem sprzedawczynię o karteczkę i małą kopertę, na której napisałem: „Leona Tremaine”. Na karteczce zaś napisałem: „Wyrazy szacunku, Donald Brown”. (Miałem ochotę podpisać się: Howard Pieprz, ale zwyciężył zdrowy rozsądek). Zapłaciłem za kwiaty, włożyłem karteczkę do koperty i wyszedłem na ulicę, żeby złapać taksówkę. Wysiadłem na Madison Avenue, niedaleko Charlemagne. Fakt, że posłaniec z kwiatami przyjeżdża taksówką, mógłby się wydać podejrzany. Wszedłem do budynku, minąłem portiera i zatrzymałem się obok dozorcy. - Mam przesyłkę - powiedziałem, zerkając na kopertę. - Dla pani Leony Tremaine. - Dopilnuję, żeby otrzymała kwiaty. - Dozorca wyciągnął rękę w stronę bukietu. - Mam je doręczyć osobiście - odparłem, cofając się. - Proszę się nie martwić. Zaniesiemy bukiet pani Tremaine. - Być może będzie chciała odpisać. - On chce dostać forsę - wtrącił portier. - Od Tremaine? - Dozorca i portier wymienili uśmiechy. - Jak pan chce. - Dozorca podniósł słuchawkę. - Pani Tremaine? Jest dla pani przesyłka - kwiaty. Chłopak przyniesie je na górę. Tak, proszę pani. - Odłożył słuchawkę i potrząsnął głową. - Proszę wjechać na górę. Winda jest tam. Mieszkanie 9-C. W windzie zerknąłem na zegarek. „Idealnie”, pomyślałem. Było wpół do czwartej. Portier, dozorca i windziarz nie rozpoznali mnie, ponieważ nie było ich, kiedy ostatnim razem wchodziłem do budynku, żeby ukraść znaczki Applinga. Wiedziałem, że za pół godziny zastąpią ich inni pracownicy, którzy nie będą się zastanawiać, co robiłem u pani Tremaine. Nowy portier i dozorca nie dowiedzą się, że przyszedłem z kwiatami. Będą przekonani, że robiłem interesy z mieszkańcem budynku. Strażnicy wychodzą z założenia, że ludzie wychodzący z budynku są niegroźni, skoro zostali wpuszczeni. Chyba, że ktoś wynosi meble na ulicę. Najtrudniej jednak jest wejść. Kiedy winda zatrzymała się na dziewiątym piętrze, windziarz wskazał ręką właściwe drzwi. Podziękowałem mu i poszedłem w tamtą stronę. Miałem nadzieję, że drzwi windy zamkną się, ale tak się nie stało. Nic dziwnego - windziarz zawsze czekał, aż lokator wpuści gościa do środka. Stwierdziłem, że nie ma czym się przejmować, miałem tylko dostarczyć kwiaty. Nacisnąłem dzwonek. Po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta o kasztanowych włosach. Jej twarz była obwisła mimo licznych operacji plastycznych. Ubrana była w podomkę z wzorem orientalnym i miała taką minę, jakby w powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. - Kwiaty - powiedziała. - Jest pan pewien, że to dla mnie? - Pani Leona Tremaine? - Zgadza się. - Wobec tego kwiaty są dla pani. Nasłuchiwałem, czy winda wciąż stoi na dziewiątym piętrze. Powoli docierało do mnie, że nie usłyszę dźwięku zamykanych drzwi. Nic dziwnego. Windziarz tkwił na swoim miejscu. Czekał, aż dostanę napiwek i będzie mógł mnie zwieźć na dół. „Świetnie”, pomyślałem. Udało mi się wejść do budynku, ale teraz musiałem znaleźć sposób, żeby tam zostać. - Nie wiem, kto mógł przysłać mi kwiaty - zastanawiała się pani Tremaine, biorąc ode mnie bukiet. - Może to Lewis, syn mojej siostry. Ale po co miałby zadawać sobie taki trud? To na pewno pomyłka. - Proszę zajrzeć do koperty. - Ach, rzeczywiście - odrzekła. - Proszę chwilę poczekać. Sprawdzę, czy nie zaszła pomyłka. Nie, tu jest napisane Leona Tremaine. Zajrzę do środka. Zacząłem się zastanawiać, czy nikt inny w tym cholernym budynku nie używał windy. Modliłem się w myślach, żeby gamoniowaty windziarz pojechał na inne piętro. - Wyrazy szacunku, Donald Brown - przeczytała pani Tremaine. - Donald Brown. Donald. Brown. Donald Brown. Kto to może być? - Hm... - Są śliczne, prawda? - Pani Tremaine wciągnęła powietrze, tak jakby zamierzała wessać nosem cały bukiet. - I pachną pięknie. Donald Brown... Coś mi to mówi, ale... Hm, na pewno zaszła pomyłka. Mimo wszystko bardzo się cieszę. Wstawię je do wazonu... - Urwała nagle i spojrzała na mnie. - Coś jeszcze, młody człowieku? - Nie, po prostu... - O Boże, zapomniałabym. Chwileczkę, wezmę torebkę. Odłożę tylko kwiaty. To dla pana. Dziękuję bardzo i proszę podziękować Donaldowi Brownowi, kimkolwiek jest. Drzwi zamknęły się. Odwróciłem się i zobaczyłem cholerną windę, którą miałem zjechać na dół. Windziarz patrzył na mnie z ironicznym uśmiechem. Zjechaliśmy na dół i znalazłem się w holu. Portier uśmiechnął się na mój widok. - Jak poszło, kolego? - spytał. - Jak poszło? - Dała ci duży napiwek? - Dwadzieścia pięć centów - odparłem. - Nie martw się. To nieźle jak na Tremaine. Przez cały rok nie daje nam ani grosza, a na święta Bożego Narodzenia wręcza wszystkim pracownikom po pięć dolarów. Czyli daje nam dziesięć centów tygodniowo. Trudno w to uwierzyć, co? - Wprost przeciwnie - powiedziałem. - Wcale mnie to nie dziwi. Rozdział VII Dwadzieścia pięć centów nie gościło długo w moim portfelu. Doszedłem do rogu, minąłem lichą knajpę Big Charlie’s i wszedłem na kawę do kawiarni na Madison Avenue. Zostawiłem dwadzieścia pięć centów jako napiwek i miałem nadzieję, że kelnerka będzie tak samo zachwycona jak ja, gdy pani Tremaine wręczyła mi monetę. Kiedy wypiłem kawę, poszedłem do kwiaciarni. Było po czwartej. Pomyślałem, że portiera i dozorcę zastąpili nowi strażnicy, chyba że któryś się spóźnił. Wolałem pokazać się portierowi, który widział mnie wczorajszej nocy niż przekonywać strażników, którzy widzieli mnie dziś, że mani kolejną przesyłkę dla jednego z mieszkańców. Wszedłem do kwiaciarni i zapłaciłem niecałe osiem dolarów za bukiet, który wyglądał tak samo jak ten kupiony na West Side. „Widocznie właściciel kwiaciarni płaci wyższy czynsz”, pomyślałem. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że pani Tremaine da mi następne dwadzieścia pięć centów. Na kopercie napisałem: „Leona Tremaine”, na karteczce zaś: „Wybaczyłaś mi? Donald Brown”. Kiedy wszedłem do Charlemagne zobaczyłem portiera i dozorcę, którzy strzegli budynku poprzedniej nocy. Na szczęście nie zwrócili na mnie uwagi. Poprzedniego wieczoru pojawiłem się w budynku w marynarce i krawacie, dziś byłem w zwyczajnym podkoszulku z krótkim rękawem i zachowywałem się jak typowy przedstawiciel klasy robotniczej. Liczyłem na to, że strażnicy wpuszczą mnie nawet, jeśli któryś z nich mnie rozpozna. Dozorca zachował się dokładnie jak jego poprzednik - powiedział, że zaniesie bukiet pani Tremaine. Wytłumaczyłem mu, że mam doręczyć kwiaty osobiście, a wtedy portier parsknął śmiechem, przekonany, że chodzi mi o napiwek. Dozorca zadzwonił do pani Tremaine i poinformował ją o moim przyjściu. Eduardo zawiózł mnie windą na dziewiąte piętro. Pani Tremaine czekała już w otwartych drzwiach. - To znowu pan - powiedziała. - Nic z tego nie rozumiem. Czy jest pan pewien, że te kwiaty są dla mnie? - Na kartce jest napisane... - Kartka, kartka, kartka... - mamrotała pani Tremaine, otwierając kopertę. - „Wybaczyłaś mi? Donald Brown”. To dziwne, a właściwie - wzruszające. Kim jest Donald Brown i co miałabym mu wybaczyć? Winda nie odjechała. - Miałem spytać, czy pani chce odpowiedzieć na list. - Odpowiedzieć? Odpowiedzieć? Nawet nie wiem, jaki adres podać na kopercie. Jestem pewna, że zaszła pomyłka, ale jak to się mogło stać? Nie znam drugiej Leony Tremaine i wątpię, czy istnieje dwóch Donaldów Brownów, chyba że znałam go dawno temu. - Pani Tremaine rozpakowała bukiet. Jej paznokcie pomalowane były na śliwkowy kolor. - Śliczne - stwierdziła. - Jeszcze piękniejsze niż poprzednie. Ale wciąż nie rozumiem, dlaczego ktoś mi je przysłał. Nie wiem, o co tu chodzi. - Mogę zadzwonić do sklepu. - Słucham? - Mogę zadzwonić do kwiaciarni. Czy mogę skorzystać z telefonu? Jeśli kwiaty nie są dla pani, będę miał kłopoty. Jeśli nie zaszła pomyłka, może dowie się pani czegoś o mężczyźnie, który przysłał bukiet. - Och - odparła na to pani Tremaine. - Powinienem zadzwonić - nalegałem. - Muszę się upewnić, czy nie zaszła pomyłka. - Hm... - westchnęła pani Tremaine. - Wobec tego proszę dzwonić. Wpuściła mnie do środka i zamknęła drzwi. Miałem nadzieję, że winda odjechała, ale w mieszkaniu nic nie było słychać. Leona Tremaine wprowadziła mnie do dużego pokoju, w którym było o wiele za dużo mebli. Na podłodze leżał gruby dywan... Biało-różowa tkanina pokrywająca krzesła i kanapę była całkiem wyblakła. Na jednym z krzeseł leżał biały kot perski z długimi wąsikami. - Proszę dzwonić. - Pani Tremaine wskazała ręką na złoto-biały telefon w stylu francuskim. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer Onderdonka. Było zajęte. - Zajęte - powiedziałem. - Ludzie zamawiają bukiety. Wie pani, jak to jest. - Po co ja to mówię? - Spróbuję zadzwonić za chwilę. - Hm... Dlaczego numer Onderdonka był zajęty? Kiedy sprawdzałem wcześniej, nie było go w domu. Miałem nadzieję, że przez jakiś czas go nie będzie. Wiedziałem, że nieprędko będę miał okazję wejść znowu do Charlemagne. Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do Carolyn Kaiser. - Panno Kaiser - powiedziałem, kiedy Carolyn odebrała telefon. - Mówi Jimmy. Jestem w mieszkaniu pani Leonory Tremaine w Charlemagne. - To pomyłka - odparła moja bystra przyjaciółka. - Chwileczkę... Powiedział pan... Bernie, czy to ty? - Tak, chodzi o przesyłkę - przytaknąłem. - Tak jak poprzednim razem. Pani Tremaine mówi, że nie zna Donalda Browna. Uważa, że zaszła pomyłka i kwiaty nie sadła niej. Zgadza się. - Dzwonisz z czyjegoś mieszkania? - O to chodzi. - Czy ta kobieta podejrzewa cię o coś? - Nie, po prostu nie wie, kim jest ten facet. - Co ty wyprawiasz, Bern? Nudzisz się czy co? - Jasne. - Chcesz, żebym z nią porozmawiała? Powiem jej, że ten... jak mu tam, zapłacił gotówką i podał jej adres. Jak on się nazywa? - Donald Brown. Kobieta nazywa się Leona Tremaine. - Zapamiętałam. Wręczyłem słuchawkę pani Tremaine, która kręciła się nerwowo po pokoju. - Halo? Z kim mówię? - spytała. - Tak. Rozumiem. Ale ja nie... To takie tajemnicze - powiedziała w końcu i oddała mi słuchawkę. - Pewnego dnia zrozumiem, o co w tym wszystkim chodzi - stwierdziła Carolyn. - Na pewno panno Kaiser. - Życzę panu tego samego, panie Rhodenbarr. Mam nadzieję, że jest pan przy zdrowych zmysłach. - Tak, proszę pani. Kiedy odłożyłem słuchawkę, pani Tremaine spojrzała na mnie. - To staje się coraz bardzie tajemnicze, jak mówiła Alicja z Krainy Czarów. Pański Donald Brown jest wysokim, siwym dżentelmenem. Był elegancko ubrany, miał laskę i zapłacił za oba bukiety, kładąc na ladzie dwa nowe banknoty dwudziestodolarowe. Nie zostawił adresu. - Jej twarz złagodniała. - Być może to ktoś, kogo znałam wiele lat temu - powiedziała cicho. - Mógł mieć wtedy inne nazwisko. Jestem pewna, że znowu do mnie napisze. Odezwie się, prawda? - Jeśli zadał sobie tyle trudu... - Właśnie. Nie mógłby teraz zniknąć. O Boże! - zawołała, poprawiając swoje kasztanowe włosy. - Jestem taka podekscytowana. - Hm... - bąknąłem, cofając się w kierunku drzwi. - Powinienem już iść. - To bardzo miło z pana strony, że zadzwonił pan do kwiaciarni. - Pani Tremaine odprowadziła mnie do drzwi. - Och - powiedziała nagle. - Przyniosę torebkę i dam panu coś w zamian za fatygę. - Nie trzeba - odparłem. - Zeszłym razem dostałem od pani dwadzieścia pięć centów. - Rzeczywiście. To miło z pańskiej strony, że mi pan o tym przypomniał. „Jeśli winda wciąż stoi na dziewiątym piętrze”, poddaję się, pomyślałem. Ale windziarza nie było na korytarzu. Winda zatrzymała się na trzecim piętrze i zaczęła wjeżdżać na czwarte. Miałem nadzieję, że Eduardo zapomniał o mnie. Otworzyłem drzwi, za którymi znajdowały się schody. „I co teraz?”, pomyślałem. Kiedy zadzwoniłem do Onderdonka, było zajęte. Być może pomyliłem numery albo ktoś inny dzwonił do niego w tym samym czasie. Albo był w domu. Nie mogłem się włamać, jeśli Onderdonk był w domu, nie mogłem zapukać do drzwi, nie mogłem też czekać godzinami na schodach. Istniała mała szansa, że dozorca, portier i windziarz zapomnieli o mnie. Ale równie dobrze mogli zadzwonić do pani Tremaine. Jeśli dowiedzieli się, że mnie tam nie ma, doszli pewnie do wniosku, że wyszedłem na ulicę nie zauważony albo wciąż przebywam w budynku. „Być może już zaczęli mnie szukać”, pomyślałem. Tak czy inaczej nie warto było czekać na schodach. Chciałem upewnić się telefonicznie, czy mieszkanie Onderdonka jest puste. Gdybym włamał się do środka, musiałbym poczekać do północy, żeby wynieść obraz. W przeciwnym razie strażnicy dziwiliby się, że wychodzę z budynku godzinę po dostarczeniu kwiatów. Mógłbym popsuć reputację pani Tremaine, dając im do zrozumienia, że spędziliśmy czas na miłosnych igraszkach. Ale co zrobię, jeśli okaże się, że zadzwonili do niej wcześniej? Wszedłem dwa piętra wyżej i otworzyłem drzwi. Na korytarzu było pusto. Potem zrobiłem coś, co wydało mi się oczywiste. Podszedłem do drzwi mieszkania Johna Charlesa Applinga i włamałem się do środka. Nie założyłem nawet rękawiczek, nie nacisnąłem dzwonka i nie zablokowałem sztucznego alarmu. Rozdział VIII Przez chwilę byłem pewien, że się pomyliłem. W ciągu dnia mieszkanie wyglądało inaczej niż podczas mojej ostatniej wizyty. Firanki były zaciągnięte, ale w środku było tak jasno, jakby ktoś zapalił światło. Serce mi zamarło, a potem zaczęło bić jak szalone (serce zawsze zachowuje się dziwnie w takiej sytuacji), ale po chwili uspokoiłem się. Włożyłem gumowe rękawiczki, zamknąłem drzwi i wziąłem głęboki oddech. Czułem się dziwnie. Byłem podekscytowany, ale włamałem się po raz drugi do mieszkania Applinga i dreszczyk podniecenia był mniejszy niż poprzednim razem. Można się kochać z kobietą wiele razy i za setnym razem czerpać z tego taką samą przyjemność jak za pierwszym razem, albo nawet większą. Ale momentu, w którym mężczyzna czuje, że zdobył kobietę, nie da się przeżyć drugi raz. Podobnie jest z tryumfem, który się czuje, otwierając zamek i wchodząc do cudzego mieszkania. Poza tym nie zamierzałem niczego kraść. Szukałem tylko schronienia. „Dziwne”, pomyślałem. Niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej włamałem się do tego mieszkania i uczucie strachu opuściło mnie dopiero, kiedy stamtąd wyszedłem. A teraz znalazłem się tam, ponieważ chciałem poczuć się bezpiecznie. Podszedłem do telefonu i podniosłem słuchawkę. „Po co dzwonić teraz do Onderdonka?”, pomyślałem. Nie zamierzałem wychodzić z budynku przed północą i nie chciałem włamywać się do Onderdonka wcześniej. Oczywiście mogłem tam pójść, zabrać Mondriana i doczekać w mieszkaniu Applinga do północy. Zdecydowałem jednak, że najlepiej nie ruszać się z miejsca. Postanowiłem, że zadzwonię do Onderdonka około północy i jeśli okaże się, że go nie ma, ukradnę obraz. Gdyby odebrał, powiedziałbym: przepraszam, pomyliłem numery. „Pozwolę mu pospać cztery albo pięć godzin i włamię się, kiedy będzie chrapać w swoim łóżku”, pomyślałem. Nie lubię włamywać się do mieszkania, kiedy właściciel jest w domu. Raczej staram się unikać kontaktów z ludźmi podczas pracy, ale ma to też swoje pozytywne strony: jeśli właściciel jest w mieszkaniu, nie trzeba się denerwować, że wróci niespodziewanie do domu. Chciałem ukraść tylko jedną rzecz i wiedziałem, że nie będę musiał jej szukać. Znajdowała się w dużym pokoju, więc nie musiałbym wchodzić do sypialni Onderdonka. Wykręciłem jego numer, doczekałem do szóstego sygnału i odłożyłem słuchawkę. Mogłem poczekać dłużej, ale zdecydowałem, że to nie ma sensu, skoro nie zamierzałem się ruszać z mieszkania Applinga przez najbliższe siedem godzin. Podszedłem do okna, które wychodziło na Piątą Aleję i odsłoniłem firankę. Rozciągał się stąd wspaniały widok na Central Park. Prawdopodobieństwo, że ktoś mógłby mnie zobaczyć, było raczej małe, chyba że obserwator stanąłby w Cental Parku, milę od budynku, z lornetką przytkniętą do oczu. Uznałem, że to raczej niemożliwe. Odsłoniłem firanki i przysunąłem krzesło do okna. Miałem doskonały widok na ogród zoologiczny, jezioro, orkiestrę i inne miejsca. W parku pełno było amatorów sportu. Biegli alejkami i szlakiem, który prowadził dookoła jeziora. Czułem się tak, jakbym obserwował to wszystko z samolotu. „Szkoda, że nie mogę pobiegać z nimi”, pomyślałem. Był idealny dzień na uprawianie sportów. Wkrótce wyglądanie przez okno znudziło mi się i zacząłem chodzić po mieszkaniu. Poszedłem do gabinetu Applinga, wziąłem jeden z klaserów i obejrzałem go. Znalazłem przy okazji kilka znaczków, które jakimś cudem uszły mojej uwagi, kiedy byłem poprzednio w mieszkaniu. Nie zamierzałem ich jednak zabierać. Poprzednio byłem włamywaczem, drapieżnikiem na łowach. Tym razem zjawiłem się u Applinga jako gość - co prawda nieproszony, ale nie chciałem okazywać niewdzięczności właścicielowi. Świadomość, że nie muszę zabierać znaczków, była bardzo przyjemna. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i poczułem się tak, jakbym był właścicielem mieszkania. Wyobraziłem sobie, że kupiłem wszystkie znaczki, a potem umieściłem je w klaserach. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy wydają majątek na znaczki, a później godzinami je układają. Teraz jednak wcieliłem się w prawdziwego kolekcjonera i zacząłem mieć wyrzuty sumienia z powodu kradzieży. Dobrze, że nie przyniosłem ze sobą znaczków - pewnie włożyłbym je z powrotem na miejsce. Czas mijał powoli. Nie chciałem włączać telewizora ani radia ze względu na sąsiadów. Starałem się też nie chodzić zbyt dużo. Wiedziałem, że nie będę mógł się skupić na czytaniu. Trudno jest czytać książkę w gumowych rękawiczkach. Usiadłem znowu na krześle pod oknem i patrzyłem, jak słońce chowa się za budynkami w zachodniej części parku. Przynajmniej miałem za darmo piękny widok. Około dziewiątej poczułem nagły głód i poszedłem do kuchni. Napełniłem miskę orzechami i rodzynkami, a potem wlałem do niej mleko, które wyglądało dość podejrzanie. Pewnie zsiadłoby się, gdybym dodał je do kawy, ale postanowiłem się tym nie przejmować. Po jedzeniu umyłem miskę i łyżeczkę, po czym odstawiłem je na miejsce. Potem wróciłem do dużego pokoju, zdjąłem buty i wyciągnąłem się na dywanie z zamkniętymi oczami. Po chwili zobaczyłem wielką, białą przestrzeń. Wyglądała jak równina pokryta idealnie czystym śniegiem albo milion białych owieczek. Była to niezwykle poetycka wizja. Nagle na białym tle, po lewej i prawej stronie, pojawiły się czarne wstęgi. Wstęgi połączyły się, tworząc czarną kratę. Jeden z kwadracików w środku wypełnił się czerwoną farbą. Inny zrobił się jasnoniebieski, ale po chwili pociemniał. Czerwony kwadracik w prawym dolnym rogu zaczął krwawić i... „O Boże”, pomyślałem. Stworzyłem w wyobraźni obraz Mondriana. Kwadraciki zaczęły przesuwać się na białym tle, układając się w coraz to nowe wzory. Nie wiem, czym jest świadomość, ale mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie byłem w tym czasie całkowicie świadomy tego, co się dzieje. W którymś momencie ocknąłem się, usiadłem i spojrzałem na zegarek. Było siedem lub osiem minut po północy. Rozejrzałem się po mieszkaniu i w ciągu paru minut sprawdziłem, czy nie zostawiłem żadnych śladów. Zasnąłem w gumowych rękawiczkach i miałem spocone palce. Zdjąłem rękawiczki, wytarłem ręce, potem umyłem je i wysuszyłem. Potem znowu włożyłem rękawiczki i usunąłem wszystkie ślady swojej obecności. Zasłoniłem firanki i odstawiłem krzesło na miejsce. Podniosłem słuchawkę, wykręciłem numer Onderdonka i doczekałem do dwunastego sygnału. Zgasiłem światło, wyszedłem na klatkę schodową i zamknąłem drzwi na zamek. Następnie wytarłem klamkę, drzwi i dzwonek. Otworzyłem drzwi, za którymi znajdowały się schody, i wszedłem na szesnaste piętro. Kiedy stanąłem przed drzwiami mieszkania Onderdonka, nacisnąłem dzwonek. Odczekałem chwilę na wszelki wypadek, zmówiłem gorliwą, choć krótką modlitwę i otworzyłem zamek Segala. Zajęło mi to mniej więcej tyle czasu, co wlanie mleka do miski z orzechami. W środku było ciemno. Zamknąłem drzwi, wziąłem głęboki oddech i zaczekałem, aż moje oczy przywykną do ciemności. Włożyłem narzędzia do kieszeni i zacząłem szukać latarki wielkości ołówka. Rękawiczki miałem już na rękach - nie ściągnąłem ich, wychodząc z mieszkania Applinga. Rozejrzałem się w ciemności i skierowałem snop światła w miejsce, gdzie poprzednim razem był kominek. Kominek tkwił wciąż na swoim miejscu. Tuż nad nim znajdowała się biała przestrzeń - dokładnie taka, jaką zobaczyłem w wyobraźni, leżąc na dywanie Applinga - zanim pojawiły się czarne wstęgi. Ale na białej przestrzeni nad kominkiem nie było widać czarnych linii. Zacząłem się zastanawiać, gdzie podziały się niebieskie, czerwone i żółte prostokąty. „Gdzie się podział obraz i metalowa rama?”, pomyślałem. Nad kominkiem widniała pusta, biała ściana. Wyłączyłem latarkę. Teraz oprócz dreszczyku podniecenia poczułem nagłą panikę. Na Boga, czyżbym wszedł do niewłaściwego mieszkania? Czyżbym wszedł o jedno piętro za wysoko albo za nisko? Leona Tremaine mieszkała na dziewiątym piętrze. Wszedłem dwa, znalazłem się na jedenastym i włamałem się do państwa Appling. Żeby dostać się z jedenastego piętra na szesnaste, trzeba było pokonać cztery piętra. Ale być może pomyliłem się i, idąc na górę, policzyłem trzynaste piętro, które nie istniało? Włączyłem latarkę i zacząłem się zastanawiać, czy we wszystkich mieszkaniach z pionu B był kominek. Potem zauważyłem, że obok kominka stoi regał z książkami, które od razu wydały mi się znajome. Były tam dzieła Defoe w skórzanej oprawie oraz dwa tomy prozy i wierszy Stephena Vincenta Beneta. Nad kominkiem, w miejscu, gdzie wisiał Mondrian, widniał prostokąt - bielszy niż cała reszta ściany. Wyglądał jak przeciwieństwo czarnego obrazu Ada Reinhardta. Wokół śladu, jaki został po obrazie Mondriana, ściana była lekko szara - zapewne z powodu zanieczyszczonego powietrza w Nowym Jorku. Skierowałem snop światła na podłogę i wszedłem do pokoju. Obrazu nie było na ścianie. „Coś tu nie gra”, pomyślałem. Miałem takie uczucie, jakbym śnił. Być może wciąż leżałem na dywanie Applinga i tyko wydawało mi się, że wszedłem na górę. Spróbowałem się obudzić, ale nic z tego nie wyszło. Coś było nie tak. Obszedłem pokój, ale nic nie zginęło poza obrazem. Obraz Arpa i inne malowidła wisiały na swoim miejscu. Odwróciłem się i skierowałem snop światła na głowę kobiecą z brązu. Była to rzeźba w stylu cykladzkim na czarnym piedestale. Zauważyłem ją podczas swojej poprzedniej wizyty w mieszkaniu, ale nie wydała mi się interesująca. Przesunąłem latarkę, tak że oświetliła ścianę, i nagle wydało mi się, że słyszę głośny oddech. Po chwili ujrzałem twarz kobiety. Nie był to obraz ani rzeźba, tylko żywa kobieta. Jedną rękę trzymała na biodrze, drugą wyciągnęła, jakby chciała się przed czymś obronić. - O Boże - powiedziała. - Pan jest włamywaczem. Pan mnie zgwałci i zabije. O mój Boże! Zacząłem się modlić w duchu, żeby to był sen, chociaż wiedziałem, że to niemożliwe. Zostałem przyłapany na gorącym uczynku. Włamałem się do cudzego mieszkania i miałem kieszenie pełne wytrychów. Gdyby policja przeszukała moje mieszkanie, znalazłaby tam więcej znaczków niż na poczcie. Kobieta stała przy drzwiach. Pomyślałem, że nawet gdyby udało mi się wydostać z mieszkania, na pewno zawiadomiłaby portiera. Jej usta były szeroko otwarte i byłem pewien, że za chwilę zacznie krzyczeć. Całe to zamieszanie spowodowane było zniknięciem kapryśnego kota o ładnie brzmiącym imieniu. Hycle zaś pracują sześć dni w tygodniu i przekazują nadliczbowe koty do uśpienia, a ja miałem wylądować za kratkami, ponieważ próbowałem uratować życie jednego nieszczęsnego ssaka. Stałem nieruchomo, z latarką skierowaną na twarz kobiety, w nadziei, że światło ją zahipnotyzuje. Wyglądała jak sama, która wpatruje się w światła reflektorów nadjeżdżającego samochodu. Niestety nie udało mi się jej zahipnotyzować. Wyglądała tak, jakby miała zemdleć z przerażenia. Czekałem, aż zacznie krzyczeć i myślałem o kamiennych ścianach. „Można czuć się wolnym nawet w kamiennych murach więzienia”, powiedział sir Richard Lovelace. Nie zgadzam się z nim. Kamienne ściany i kraty w oknach sprawiają, że człowiek czuje się jak w piekle. Byłem w więzieniu i nie chciałem tam wracać. „Boże”, pomyślałem, „jeśli pomożesz mi uciec...” To co wtedy? Znowu się włamię do jakiegoś mieszkania - przecież jestem niepoprawny. „Pomóż mi i zobaczymy”, pomyślałem. - Proszę, niech mnie pan nie krzywdzi - odezwała się nieznajoma. - Nie mam takiego zamiaru. - Proszę mnie nie zabijać. - Nie zabiję pani. Kobieta miała na oko pięć stóp i sześć cali wzrostu, okrągłą twarz i oczy, za które spaniel dostałby pierwszą nagrodę w konkursie piękności rasowych psów. Jej czarne włosy splecione były w dwa warkocze, upięte za uszami. Ubrana była w szare dżinsy i koszulkę z małym aligatorem na piersi. Miała na nogach zamszowe kapcie, jakich nie powstydziłby się żaden hobbit. - Skrzywdzi mnie pan, prawda? - Nikogo nigdy nie skrzywdziłem - odparłem. - Nie potrafiłbym zabić karalucha. Co prawda wysypałem w mieszkaniu kwas borowy, więc z moralnego punktu widzenia jestem mordercą, ale nigdy nie rozgniotłem robaka. Nie tylko dlatego, że byłaby plama na dywanie. Nie stosuję przemocy, a poza tym... „Co ja wygaduję?”, pomyślałem. Byłem zdenerwowany i miałem nadzieję, że zagadam nieznajomą. - O Boże - jęknęła. - Tak się boję. - Nie chciałem pani przestraszyć. - Cała drżę. - Proszę się nie bać. - Nic nie mogę na to poradzić. - Ja też się boję. - Naprawdę? - I to jak! - Ale pan jest włamywaczem, prawda? - spytała, marszcząc brwi. - Hm... - Jest pan włamywaczem. Ma pan rękawiczki. - Zakładam je do mycia naczyń. Kobieta roześmiała się, ale po chwili spojrzała na mnie z przerażeniem. - Boże, dlaczego ja się śmieję? Przecież jestem w niebezpieczeństwie. - Nic podobnego. - Jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Czytałam wiele razy o kobietach zgwałconych i zamordowanych przez włamywacza. Na pewno zadźga mnie pan nożem. - Nie mam przy sobie noża. - Wobec tego - udusi mnie pan. - Mam za słabe ręce. - Ma pan poczucie humoru. - Dziękuję. - Wygląda pan na... sympatycznego mężczyznę. - Właśnie - zgodziłem się. - Jestem zwyczajnym, sympatycznym mężczyzną. - Ale proszę tylko na mnie spojrzeć. To znaczy... proszę na mnie nie patrzeć. Sama już nie wiem, co chcę powiedzieć. - Niech się pani uspokoi. Wszystko będzie dobrze. - Boję się. - Wiem. - Nic na to nie poradzę. Trzęsę się ze strachu. Za chwilę wysiądzie mi serce. - Wszystko będzie dobrze. - Czy mógłby pan... - Co takiego? - To szaleństwo. - Proszę się nie bać. - Pomyśli pan, że zwariowałam. Boję się pana, ale... - Proszę powiedzieć mi, o co chodzi. - Czy mógłby mnie pan objąć? - Objąć? - Tak. - No cóż, jeśli poczuje się pani lepiej... - Chcę, żeby ktoś mnie przytulił. Objąłem kobietę, a ona położyła mi głowę na klatce piersiowej. Nasze podkoszulki i ciała zetknęły się, stając się jednym. Poczułem ciepło jej pełnych piersi pod warstwą materiału. Stałem w ciemności z latarką w kieszeni i przez chwilę obejmowałem nieznajomą, głaszcząc jej jedwabiste włosy. Potem poklepałem ją po plecach i położyłem rękę na jej ramieniu. - Już dobrze, już dobrze - powiedziałem uspokajającym tonem. Kobieta przestała drżeć. Szeptałem jej do ucha kojące słowa, wdychając zapach jej ciała. I nagle... - Och - westchnęła. Podniosła głowę i nasze spojrzenia spotkały się. W pokoju panował półmrok, ale widziałem wyraźnie jej oczy. Można było w nich utonąć. Objąłem ją mocniej i kiedy patrzyliśmy na siebie, wydarzyło się to coś. - To... - Wiem. - Szaleństwo. - Tak. Kiedy wypuściłem ją z objęć, zdjęła bluzkę. Ściągnąłem podkoszulek i przytuliliśmy się do siebie. Po chwili zdałem sobie sprawę, że mam na rękach idiotyczne rękawiczki. Zdjąłem je i poczułem pod palcami ciepłą skórę kobiety. - O Boże - westchnęła. Rozdział IX - O Boże - powtórzyła nieznajoma kilka minut później. Leżeliśmy na podłodze obok ubrań. Oczywiście wolałbym leżeć na wielkim łóżku ze zdalnie sterowanym materacem i tarzać się w pościeli firmy Porthault. Wybraliśmy jednak dywan Aubussona i było całkiem przyjemnie. Mondriana wciąż nie było na ścianie. Miałem wrażenie, że śnię, ale zaczynało mi się to podobać. Pogłaskałem kobietę po policzku. Jej twarz była bosko piękna. Potem wstałem i zacząłem szukać w ciemności lampy. Kiedy zapaliłem światło, nieznajoma zakryła rękami swoją nagość. Spojrzała na mnie i roześmiała się. - Wiedziałam, że mnie zgwałcisz - powiedziała. - Ładny mi gwałt. - Jestem ci wdzięczna, że zdjąłeś rękawiczki. Gdybyś tego nie zrobił, czułabym się jak u kosmetyczki. - A propos, czy po to tu przyszłaś? - Słucham? - Co tu robisz? - To ja powinnam cię o to spytać - odparła, przekrzywiając na bok głowę. - Wiesz już, że włamałem się do tego mieszkania. Chciałem coś ukraść. A ty? - Mieszkam tu. - Onderdonk nie mieszkał z żadną kobietą po śmierci żony. - Wszyscy tak myślą. - Rozumiem, a więc jesteście... - Jesteś zszokowany? Przed chwilą zrobiliśmy to na dywanie, więc chyba wiesz już, że nie jestem dziewicą. Gordon jest moim kochankiem. - Gdzie on jest? - Wyszedł. - Czekałaś na niego? - Tak. - Dlaczego nie odebrałaś telefonu kilka minut temu? - To ty dzwoniłeś? Nigdy nie odbieram telefonów w mieszkaniu Gordona. Oficjalnie nie mieszkam tutaj. Zostaję tylko czasem na noc. - Nie otwierasz drzwi, kiedy ktoś dzwoni? - Gordon ma klucze. - A więc kiedy usłyszałaś zgrzyt klucza w zamku, zgasiłaś światło i zaczaiłaś się przy drzwiach? - Zgasiłam światło dużo wcześniej. - Siedziałaś po ciemku? - Leżałam na kanapie. Czytałam, a potem zasnęłam. - Czytałaś w ciemności? - Poczułam nagłą senność, wyłączyłam światło i zasnęłam. Dzwonek obudził mnie i może dlatego zachowałam się dziwnie. Zadowolony z odpowiedzi? - Tak. Gdzie jest książka? - Jak książka? - Ta, którą czytałaś. - Może spadła na podłogę i wylądowała pod kanapą. A może odstawiłam ją na półkę, kiedy zgasiłam światło. Co za różnica? - Rzeczywiście, to nie ma znaczenia. - Jesteś włamywaczem, prawda? Zachowujesz się jak prokurator okręgowy, który próbuje ze mnie wyciągnąć, co robiłam w nocy dwudziestego trzeciego marca. To ja powinnam zadawać pytania. Jak udało ci się wejść do budynku? To dobre pytanie, prawda? - Świetne - zgodziłem się. - Wylądowałem na dachu helikopterem, spuściłem się na dół po sznurze i wszedłem do apartamentu przez taras. Potem zszedłem schodami na dół i włamałem się tu. - Nie ukradłeś niczego z apartamentu? - Nie znalazłem nic godnego uwagi. Właściciele wydali wszystkie pieniądze na remont i nie mieli gotówki w mieszkaniu. - To typowe. - Właśnie. W jaki sposób dostałaś się do budynku? - Ja? - Tak. Przecież oficjalnie tu nie mieszkasz. Dlaczego cię wpuścili, skoro Onderdonka nie było? - Był tu, kiedy przyszłam. Wyszedł dopiero potem. - I zostawił cię w ciemnym mieszkaniu. - Mówiłam ci już... - Tak. Zgasiłaś światło, kiedy zachciało ci się spać. - Nigdy ci się to nie zdarzyło? - Bardzo rzadko jestem senny. Jaka jest stolica New Jersey? - Stolica New Jersey? - Tak? - Czy to jest podchwytliwe pytanie? Stolica New Jersey... Trenton, prawda? - Zgadza się. - Dlaczego o to spytałeś? - Po prostu chciałem zobaczyć, czy twoja twarz wygląda inaczej, kiedy mówisz prawdę - wyjaśniłem. - Byłaś ze mną szczera jedynie w momencie, kiedy powiedziałaś: o Boże. Wyłączyłaś światło, kiedy usłyszałaś, że otwieram drzwi, i próbowałaś zamienić się w posąg. O mało nie dostałaś zawału na mój widok, ale gdyby to Onderdonk wszedł do mieszkania, też byś się przeraziła. Powiedz mi, co chcesz ukraść, a pomogę ci to znaleźć. Kobieta patrzyła na mnie przez chwilę. Jej twarz zmieniła się. Westchnęła i zaczęła grzebać w stosie ubrań leżących na podłodze. - Powinnam się ubrać. - Skoro musisz... - On niedługo wróci. W każdym razie to możliwe. Czasem nocuje poza domem, ale najprawdopodobniej będzie tu około drugiej. Która godzina? - Zbliża się pierwsza. Zaczęliśmy się ubierać. - Niczego nie ukradłam. Możesz mnie przeszukać, jeśli uważasz, że kłamię. - Dobry pomysł. Rozbierz się. - Ale ja... przez chwilę myślałam, że mówisz poważnie. - Żartowałem. - Nabrałeś mnie. - Nieznajoma zamyśliła się. - Może powinnam ci powiedzieć, dlaczego tu jestem. - Może powinnaś. - Mam męża. - To nie Onderdonk, prawda? - Onderdonk... Powiedzmy, że byłam ostatnio niedyskretna. - Robiliście to na dywanie? - Nie. Dziś zrobiłam to po raz pierwszy na dywanie i w dodatku z włamywaczem - kobieta uśmiechnęła się. - Zawsze miałam fantazje, w których obcy mężczyzna rzucał mnie na podłogę. To nie był gwałt, po prostu ulegałam mu, drżąc z pożądania. - Mam nadzieję, że nie popsułem twoich fantazji. - Au contraire, kochanie. Teraz będą jeszcze bardziej intensywne. - Wróćmy do Onderdonka. Byłaś niedyskretna. - Obawiam się, że tak. Pisałam do niego listy. - Listy miłosne? - Listy pisane pod wpływem pożądania. „Chciałabym cię poczuć w sobie. Chciałabym dotykać twojego...” I tak dalej. - Założę się, że piszesz cudowne listy. - Gordon też tak uważał. Kilka tygodni temu rozstaliśmy się i poprosiłam, żeby oddał mi listy. - Odmówił? - Powiedział, że napisałam listy do niego i są jego własnością. Nie chciał mi ich oddać. - Szantażował cię? Oczy nieznajomej rozszerzyły się ze zdziwienia. - Po co miałby to robić? Gordon jest bogaty, a ja nie mam pieniędzy. - Może chciał czegoś innego? - Myślisz, że chodziło o seks? Mógłby mnie szantażować, ale nie zrobił tego. Oboje zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie się rozstać. Chciał zatrzymać moje listy na pamiątkę. Powiedział kiedyś, że będzie po nie sięgać, kiedy się zestarzeje i nie będzie w stanie nic robić poza czytaniem. - Nawet Louis Auchincloss tak by się nie zachował. - Słucham? - Nieważne. A więc zatrzymał twoje listy. - I zdjęcia. - Zdjęcia? - Zrobił zdjęcia kilka razy. - Rozumiem, że to ty byłaś na zdjęciach. - Na niektórych byliśmy razem. Onderdonk ma polaroid z samowyzwalaczem. - A więc sfotografował cię, kiedy... - Tak. Wyprostowałem się gwałtownie. - Mamy jeszcze kilka minut - powiedziałem. - Znajdywanie i niszczenie rzeczy to moja specjalność. Jeśli te listy i zdjęcia są w mieszkaniu, na pewno je znajdę. - Już je znalazłam. - Naprawdę? - Były w komodzie. Zajrzałam tam od razu po przyjściu. - Co z nimi zrobiłaś? - Spaliłam je. - Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. - Zawsze znajdziesz odpowiednie słowa. - Dziękuję. Misja się powiodła, prawda? Znalazłaś listy i zdjęcia, spaliłaś je i postanowiłaś wyjść z mieszkania. - Zgadza się. - Dlaczego byłaś tu, kiedy się włamałem? - Właśnie zamierzałam wyjść. Stałam przy drzwiach z ręką na klamce, kiedy nacisnąłeś dzwonek. - A gdyby to był Onderdonk? - Byłam pewna, że to on. Oczywiście zdziwiłam się, kiedy usłyszałam dzwonek. Onderdonk nie dzwoniłby do własnego mieszkania. Pomyślałam, że widocznie wie o mojej wizycie. - Jak weszłaś do mieszkania? - Onderdonk nigdy nie zamyka drzwi na podwójny zamek. Posłużyłam się kartą kredytową. - Skąd wiedziałaś, jak to się robi? - Jestem pewna, że wszyscy wiedzą. Wystarczy oglądać telewizję. To bardzo kształcące. - Najwyraźniej. Drzwi były zamknięte na zamek, kiedy przyszedłem. Otworzyłem je wytrychem. - Zamknęłam je, kiedy weszłam do mieszkania. - Dlaczego? - Nie wiem. To było odruchowe. Powinnam była założyć łańcuch. Dzięki temu zorientowałbyś się, że ktoś jest w mieszkaniu, i nie wszedłbyś do środka. - Prawdopodobnie. A ty nie zrealizowałabyś swojej fantazji. - Masz rację. - A gdyby to był Onderdonk, zrobilibyście to na dywanie czy w sypialni? - Nie wiem - westchnęła kobieta. - Powiedziałabym mu, dlaczego przyszłam. Pewnie by się śmiał. Jak już mówiłam, rozstaliśmy się w zgodzie. Onderdonk jest silnym mężczyzną i łatwo traci panowanie nad sobą. Dlatego zaczaiłam się przy drzwiach. Miałam nadzieję, że uda mi się wymknąć, zanim mnie zobaczy. Wiedziałam, że to niemożliwe, ale byłam zupełnie bezradna. - Co się stało z obrazem? - Co takiego? - Zamrugała nieznajoma. - Wisiał nad kominkiem. Kobieta spojrzała w tamtą stronę. - Wisiał tam obraz. Zostało po nim puste miejsce. To był Mondrian. - Oczywiście, zapomniałam. Jego Mondrian. Och... Przyszedłeś tu, żeby ukraść Mondriana! - Chciałem tylko na niego popatrzeć. Muzea zamykają około szóstej. Wieczorem naszła mnie ochota, żeby pooglądać obrazy. - Myślałam, że przyszedłeś tu przypadkiem. Ale chciałeś ukraść Mondriana. - Tego nie powiedziałem. - Nie musisz się tłumaczyć. Onderdonk mówił o tym obrazie jakiś czas temu. Spróbuję sobie przypomnieć. - Nie spiesz się. - Organizują, zdaje się, wystawę obrazów Mondriana, a może chodzi o malarzy abstrakcyjnych ze szkoły De Stijl. Organizatorzy poprosili Onderdonka, żeby pożyczył im swojego Mondriana. - Zabrali obraz właśnie dziś? - Jak widzisz - zostało puste miejsce na ścianie. Jeśli zabrali go dziś, czemu przy szedłeś, go ukraść? - Nie wiedziałem nic o wystawie. Jeszcze wczoraj wieczorem wisiał nad kominkiem. - Skąd wiesz? Nieważne, to nie moja sprawa. Wydaje mi się, że Gordon oddał obraz do oprawienia. Mieli zmienić ramę. Mondrian miał aluminiową ramę, podobnie jak wszystkie inne malowidła, które wiszą w mieszkaniu. Onderdonk chciał, żeby było widać brzegi obrazu. Mondrian był jednym z tych artystów, którzy malowali na brzegach. Ale na wystawie pokazują tylko oprawione obrazy. Nie wiem, jak to się skończyło, choć podejrzewam, że Mondrian wisi już w muzeum. Która godzina? - Dziesięć po pierwszej. - Muszę już iść, niezależnie od tego czy on wróci, czy nie. Chcesz ukraść jakiś inny obraz? - Nie. Czemu pytasz? - Z ciekawości. Chcesz wyjść pierwszy? - Nie. - Słucham? - Taką już mam naturę. Uważam, że kobiety mają pierwszeństwo, a poza tym martwiłbym się, że nie udało ci się wydostać z budynku. Jak stąd wyjdziesz? - Nie będę musiała robić numeru z kartą kredytową... Och, chodzi ci o to, jak wyjdę z budynku? Tak samo jak weszłam. Zjadę na dół windą, uśmiechnę się słodko do portiera i zaczekam, aż złapie dla mnie taksówkę. - Gdzie mieszkasz? - Pojadę do domu taksówką. - Ja też, ale pewnie będziemy jechać oddzielnie. Widzę, że nie chcesz zdradzić mi swojego adresu. - Takich rzeczy nie mówi się włamywaczowi. Na pewno ukradłbyś mi srebrne pamiątki rodzinne. - Cena srebra ostatnio spadła, więc kradzież się nie opłaca. A jeśli będę chciał cię jeszcze zobaczyć? - Może kiedyś włamiesz się przypadkiem do mojego mieszkania. Na pewno nigdy nie wiesz, kim jest właściciel. - Święta prawda. Można natknąć się na kobietę albo na tygrysa. - Albo kobietę z tygrysem. - Tak się składa, że masz ostre pazury. - Chyba ci to nie przeszkadzało. - Nie narzekam, poczyniłem tylko pewną obserwację. Nie znam nawet twojego imienia. - Możesz mnie nazywać Córką Smoka. - Nie kojarzysz mi się ze smokiem. Ja mam na imię Bernie. Kobieta przekrzywiła głowę na bok i zastanowiła się przez chwilę. - Włamywacz Bernie - powiedziała. - Chyba mogę ci zdradzić swoje imię. - Nie musisz podawać mi prawdziwego. - A więc ty zmyśliłeś swoje? Ja nie umiem kłamać. - To świetnie. - Też tak uważam. Mam na imię Andrea. - Andrea. Wiesz, na co mam ochotę? Chciałbym pobaraszkować z tobą na dywanie. - To brzmi nieźle, ale nie mamy czasu. W każdym razie - ja nie mam. Muszę już iść. - Byłoby miło, gdybyśmy się jeszcze spotkali. - Mam męża. - Moglibyśmy spotykać się od czasu do czasu. Nikt by się o tym nie dowiedział. - To zbyt ryzykowne. Wiesz chyba, co mam na myśli. Zostaw mi swój telefon, skontaktuję się z tobą. - Hm... - Widzisz? Jesteś włamywaczem i boisz się, że zwycięży mój zdrowy rozsądek i doniosę na ciebie policji. Ja też nie chcę ryzykować. Zostawmy to tak, jak jest, i wyobraźmy sobie, że byliśmy dwoma statkami, które spotkały się w środku nocy. To bardzo romantyczne. I bezpieczne. - Chyba masz rację. Ale być może poczujemy kiedyś nagłą ochotę, żeby się spotkać. I co wtedy? Wiesz, jakie są najsmutniejsze słowa, które można wypowiedzieć albo zapisać? - „To mogło się inaczej skończyć...” Jesteś sprytny, ale John Greenleaf był jeszcze sprytniejszy. - O Boże! Znasz się na poezji, jesteś erudytką i potrafisz torpedować czasownikami. Nie mogę tak łatwo z ciebie zrezygnować. Mam pomysł. - Jaki? - Kupuj co tydzień „Village Voice” i czytaj ogłoszenia w rubryce „Bulletin Board”. Zrobisz to? - Tak. Ty też czytaj ogłoszenia. - Czy włamywacz i kobieta, która zdradza swojego męża, mogą być szczęśliwą parą w dzisiejszym świecie? To się okaże. Możesz zjechać na dół windą. - Nie zjedziesz ze mną? - Chcę tu trochę posprzątać. Zostanę jeszcze parę minut. Powinniśmy opuścić ten budynek oddzielnie. Lepiej, żeby cię ze mną nie widzieli. Mogę mieć kłopoty. - Dlaczego? - Sam nie wiem, niczego przecież nie ukradłem. - Właśnie o to pytałam. To znaczy - jeśli o mnie chodzi, możesz ukraść, co chcesz, nawet dywan, na którym to zrobiliśmy. Bernie, czy mógłbyś mnie przytulić? - Boisz się? - Nie. Po prostu lubię być blisko ciebie. Włożyłem rękawiczki i obserwowałem przez szparę w drzwiach, jak Andrea naciska guzik windy. Potem zamknąłem drzwi na zamek i zajrzałem do wszystkich pokoi. Nie otworzyłem szuflad komody, po prostu sprawdziłem, czy Andrea nie zostawiła po sobie żadnych śladów. Wszystko leżało na swoim miejscu. Nie znalazłem otwartych szafek i poprzewracanych stołów. Nikt nie domyśliłby się, że w mieszkaniu był włamywacz. Nie znalazłem trupów na podłodze ani w łóżku. Wiedziałem, że to raczej mało prawdopodobne, ale kiedyś włamałem się do mieszkania niejakiego Flaxforda, który leżał martwy w swojej sypialni. Policja dowiedziała się o tym przede mną. Przeszukałem wszystkie kąty w nadziei, że znajdę pod ścianą obraz Mondriana zapakowany w brązowy papier. Niestety moje marzenie się nie spełniło, ale tak naprawdę miałem niewiele czasu na szukanie. Zajrzałem w parę miejsc i w końcu wyszedłem z mieszkania. Kiedy znalazłem się na korytarzu, zauważyłem, że winda jedzie na górę. „Ciekawe, czy w środku są chłopcy w niebieskich mundurach”, pomyślałem. „Czyżbym miał podzielić los Samsona i lorda Randalla, których wydała kobieta?” Nie zamierzałem sterczeć na korytarzu. Otworzyłem drzwi, za którymi znajdowały się schody, i czekałem, aż winda zatrzyma się na szesnastym piętrze. Jednak nic takiego się nie stało. Patrzyłem przez szparę w drzwiach, nasłuchując uważnie. Winda pojechała w górę, zatrzymała się i zjechała na dół, mijając szesnaste piętro. Wróciłem na korytarz i zamknąłem zamki w drzwiach Onderdonka. Nagle przypomniałem sobie, że Onderdonk nigdy nie zamykał drzwi na podwójny zamek - tak powiedziała Andrea. Pogrzebałem jeszcze raz w dziurce od klucza, zostawiając drzwi zamknięte tylko na zamek sprężynowy. Westchnąłem ciężko na myśl o tym, ile czasu straciłem niepotrzebnie, a potem zdjąłem gumowe rękawiczki, włożyłem je do kieszeni i nacisnąłem guzik od windy. W windzie nie było gliniarzy. Na dole też nie było widać mężczyzn w mundurach. Windziarz i dozorca patrzyli na mnie obojętnie, a portier tylko wzruszył ramionami, kiedy powiedziałem mu, żeby nie wzywał taksówki. Wyjaśniłem, że mam ochotę pospacerować. Przeszedłem trzy przecznice, a potem zatrzymałem taksówkę. W ten sposób nie musiałem się przesiadać później do innej taksówki. Pojechałem prosto do domu. Miałem ochotę położyć się spać, ale martwiły mnie znaczki J.C. Applinga. W ciągu ostatnich kilku godzin widziało mnie wiele osób i obawiałem się, że ktoś powiadomi policję. Co prawda nie ukradłem niczego z mieszkania Onderdonka, a Applingowi zabrałem tylko znaczki. (I kolczyki. Dobrze, że sobie o nich przypomniałem). Pomyślałem, że lepiej pozbyć się znaczków, zanim gliniarze z nakazem przeszukania zaczną dzwonić do moich drzwi. Spędziłem całą noc, układając cholerne znaczki. Z pieniędzmi jest mniej kłopotu - po prostu się je wydaje. Włożyłem wszystkie znaczki Applinga do kopert, a potem spaliłem strony wyrwane z klasera i umieściłem koperty w skrytce. Nie powinienem wam chyba o niej mówić, ale zaryzykuję. W ścianie znajduje się sztuczne gniazdko. Wygląda jak metalowa skrzynka, z której wystaje kabel. Wystarczy odkręcić parę śrubek i zdjąć boczną ściankę, a wówczas widać otwór wielkości kromki chleba. (Nie chodzi mi o kromkę chleba tostowego, tylko o kromkę chleba gruboziarnistego ze sklepu ze zdrową żywnością). Przechowuję w skrytce kradziony towar, dopóki go nie sprzedam, i narzędzia (poza tymi, które wyglądają niewinnie. Rolkę taśmy klejącej przechowuję w apteczce, a latarkę - w szufladzie, w szafce. Trzymanie wytrychów i przetyczek w widocznym miejscu to ryzykowna sprawa). Mam też skrytkę w radiu, w której przechowuję kradzione pieniądze. Radio działa na baterie, ponieważ kabel został wyrwany. Trzymam tam parę tysięcy dolarów w banknotach pięćdziesięcio- i studolarowych. Tyle pieniędzy wystarczy, żeby przekupić policjanta, zapłacić kaucję albo kupić bilet do Kostaryki w awaryjnej sytuacji. Mam nadzieję, że nie będę musiał tam jechać. Oszalałbym w takim miejscu. Nie znam tam nikogo. Nie wiedziałbym, dokąd pójść, gdyby naszła mnie ochota na bajgla albo kawałek pizzy. Tej nocy nie zmrużyłem oka. Rano wziąłem prysznic i ogoliłem się, a potem poszedłem na śniadanie do greckiej knajpy, która znajduje się przecznicę od mojego domu. Zjadłem bajgla (nie miałem ochoty na pizzę), jajka smażone na bekonie i wypiłem mnóstwo kawy. Byłem zmęczony po wielu godzinach ślęczenia nad małymi kwadracikami kolorowego papieru i czułem, że mój umysł przestaje pracować. Zacząłem myśleć o tym, co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilku godzin. Przypomniałem sobie twarz kobiety, jej ręce, gładką skórę i ciepłe usta. Nie byłem pewien, czy w tym, co mi powiedziała, było choć odrobinę prawdy. Wydarzyło się między nami coś magicznego - zarówno, jeśli chodzi o kontakt fizyczny, jak i duchowy. „Niewiele brakowało, żebym się zakochał”, pomyślałem. Zacząłem się zastanawiać, czy taki romans jest bardzo niebezpieczny. Istniały z pewnością bardziej niebezpieczne czynności - na przykład wspinanie się po skałach z zawiązanymi oczami albo pływanie obok rekina z otwartą raną. Ryzykowałbym bardziej, gdybym bawił się butelką z nitrogliceryną albo zaśpiewał „Niech żyje Brytania” w szmaragdowym holu Carneya w Woodside. Zapłaciłem za śniadanie, zostawiając duży napiwek - tak właśnie zachowują się zakochani mężczyźni. Potem poszedłem w stronę Broadwayu i wsiadłem do pociągu jadącego do centrum. Rozdział X Przesunąłem kratę, otworzyłem drzwi i pozbierałem listy leżące na podłodze. Potem wystawiłem na zewnątrz stół, na którym kładłem przecenione książki, i przekręciłem na drugą stronę tabliczkę z napisem: „Przepraszamy, zamknięte”, tak że widać było napis: „Otwarte, proszę wejść”. Ledwo usiadłem na stołku za ladą, w antykwariacie pojawił się pierwszy klient. Był to barczysty dżentelmen w marynarce firmy Norfolk. Podszedł do regału z literaturą piękną, a ja zacząłem przeglądać pocztę. Dostałem parę rachunków, kilka katalogów, pocztówkę z pytaniem, czy mam biografię Lewisa Carrolla napisaną przez Dereka Hudsona (nie miałem tej książki), i list z pieczątką rządową od jakiegoś idioty, który miał nadzieję, że będzie nadal reprezentować mnie w Kongresie. Rozumiem go. Póki ma pracę, może wysyłać listy na koszt rządu. Podczas gdy mężczyzna w marynarce od Norfolka kartkował powieść Charlesa Reade’a, blada kobieta z zębami jak świstak kupiła kilka książek ze stoiska z przecenami. Potem zadzwonił klient i spytał, czy mam jakiekolwiek książki Jeffreya Farnola. Dzwoni do mnie mnóstwo ludzi, ale nikt jeszcze mnie o to nie spytał. Zerknąłem na regał i poinformowałem klienta, że mam Postępy Peregrine‘a i Dżentelmena-amatora. Mężczyzna szukał powieści Beltane the Smith. - Nie mam tej książki - powiedziałem. - Chyba że położyłem ją pod rozłożystym kasztanem. Zaraz sprawdzę. Obiecałem mu, że odłożę dwie książki, o które pytał, chociaż wiedziałem, że nikt ich nie kupi. Zdjąłem je z półki i położyłem na biurku w pokoju na zapleczu. Tutaj spłynęła na nie aura z wiszącego nad biurkiem obrazu. (Był na nim święty Jan - patron sprzedawców książek). Kiedy podszedłem do lady, zobaczyłem wysokiego mężczyznę z brzuszkiem. Miał na sobie ciemną marynarkę, która wyglądała tak, jakby uszyto ją bardzo starannie na kogoś innego. - Kogo ja widzę? - odezwał się Ray Kirschmann. - Syn pani Rhodenbarr - Bernard. - Wyglądasz na zaskoczonego, Ray - powiedziałem. - To mój antykwariat. Pracuję tu od rana do nocy. - Właśnie dlatego tu przyszedłem. Poszedłeś na zaplecze i zacząłem się niepokoić. Bałem się, że ktoś cię okradnie. Spojrzałem na faceta w marynarce firmy Norfolk. Odłożył książkę Charlesa Reade’a na półkę i wziął następną. Nie mogłem zobaczyć jej tytułu. - Interes się kręci? - Nie mogę narzekać. - Nie jest łatwo, co? Wiążesz jakoś koniec z końcem? - Są lepsze i gorsze tygodnie. - Ale jakoś sobie radzisz. - Tak. - Jesteś uczciwym facetem i tylko czasem zbaczasz na niewłaściwą drogę. To dobry sposób. - Ray... - Masz przynajmniej spokój. A spokój jest bezcenny. - Uhm... Skinąłem w kierunku klienta, który miał taką minę, jakby podsłuchiwał. Ray odwrócił głowę, popatrzył na mężczyznę i podrapał się w brodę. - Rozumiem, Bern. Martwisz się, że ten dżentelmen dozna szoku, kiedy dowie się, że byłeś przestępcą, tak? - Jezu, Ray. - Proszę pana - zaczął Ray. - Pewnie pan nie zdaje sobie sprawy, że właściciel antykwariatu był przestępcą. Bernie włamywał się do różnych mieszkań, a teraz jest chodzącym dowodem na to, że przestępców można rehabilitować. Tak, proszę pana, wszyscy w Nowojorskim Departamencie Policji go uwielbiają. Może pan buszować po antykwariacie, ile pan chce. Nie zamierzam pana ścigać. Ale mój klient zdążył już wyjść z antykwariatu, zamykając za sobą głośno drzwi. - Dzięki - powiedziałem. - Sztywniak. I tak by nie kupił tej książki. Tacy faceci chodzą do biblioteki. Nie zarobisz na bezdomnych. - Ray... - Wyglądał podejrzanie. Pewnie ukradłby tę książkę, gdyby mógł. Jesteś uczciwym facetem. Nawet nie wiesz, ilu kryminalistów szwenda się po ulicach. Nic na to nie odrzekłem. Nie chciałem zachęcać Raya do kontynuowania monologu. - Słuchaj, Bern - powiedział, kładąc swoją mocarną rękę na ladzie. - Przeczytałeś mnóstwo książek i znasz się na nich. Chciałbym ci coś przeczytać. Masz chwilę? - Właśnie... - Jasne, że masz - ciągnął Ray i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Nagle drzwi otworzyły się i do środka wbiegła Carolyn. - Tu jesteś! - zawołała. - Dzwoniłam do ciebie, ale nie odbierałeś. Potem było zajęte, a potem... Cześć, Ray. - Cześć, Ray - zawtórował mój znajomy policjant. - Powiedz to jeszcze raz tak, żeby było widać, że mnie lubisz. Nie jestem psem, którego będziesz kąpać. - Nie zamierzam się z tobą kłócić. - Bogu dzięki - powiedziałem. - Zadzwoniłaś i nie było Berniego, a potem było zajęte, więc przybiegłaś tu. Chyba masz mu coś do powiedzenia. - I co z tego? - Nie krępuj się. - Mogę poczekać. - Wobec tego wracaj do pracy. Na pewno trzeba odkurzyć podłogę, bo leży na niej sierść ogara. - Życzę ci, żebyś też sprzątał z podłogi psią sierść. - Carolyn uśmiechnęła się słodko. - Ale bez odkurzacza. Popracuj trochę, na pewno dostaniesz łapówkę. Muszę porozmawiać z Bernim o pewnej ważnej sprawie. - Ja też, kotku. Potrzebna mi jego opinia. Właściwie nic się nie stanie, jeśli przy tym będziesz. Ray wyciągnął z kieszeni kartkę. - Masz prawo zachować milczenie - przeczytał. - Masz prawo skonsultować się z adwokatem. Masz prawo ubiegać się o adwokata... Było tego więcej. Ray opuścił niektóre słowa, ale nie potrafiłbym zacytować poprawnie całego tekstu. Jeśli chcecie wiedzieć, jak brzmi, wybijcie kamieniem szybę w jakimś oknie. Możecie być pewni, że zjawi się wówczas funkcjonariusz, który przeczyta wam tekst. - Nie rozumiem, dlaczego mi to czytasz - powiedziałem. - O rety, Bern. Mogę zadać ci pewne pytanie? Słyszałeś o budynku, który nazywa się Charlemagne? - Tak. Znajduje się na Piątej Alei pod numerem siedemdziesiątym. Czemu pytasz? - Byłeś kiedyś w środku? - Tak się składa, że byłem tam przedwczoraj wieczór. - Żartujesz! Słyszałeś przypadkiem o facecie, który nazywa się Gordon Onderdonk? Skinąłem głową. - Poznałem go - odparłem. - Był u mnie w sklepie. Przedwczoraj go odwiedziłem. - Byłeś u niego w mieszkaniu, w Charlemagne? - Zgadza się. „O co mu chodzi?”, pomyślałem. Niczego nie ukradłem Onderdonkowi i nie chciało mi się wierzyć, że złożył na mnie skargę w związku ze zniknięciem listów Andrei. Chyba że Ray celowo wygłosił cały monolog, a tak naprawdę chodziło o znaczki J.C. Applinga. Ale państwo Appling nie wrócili jeszcze z urlopu, więc w jaki sposób zawiadomili policję? „Skąd Ray wie, że to ja ukradłem znaczki?”, pomyślałem. - Onderdonk zaprosił mnie do siebie - wyjaśniłem. - Chciał, żebym wycenił jego księgozbiór, chociaż najprawdopodobniej go nie sprzeda. Obejrzałem jego książki i powiedziałem mu, ile są warte. - To miło z twojej strony. - Zapłacił mi za przysługę. - Czekiem? - Nie, gotówką. Dał mi dwieście dolarów. - Doprawdy? Na pewno taki uczciwy obywatel jak ty powiadomi o tym urząd podatkowy. - Skąd ten sarkastyczny ton? - spytała Carolyn. - Bernie nie zrobił nic złego. - Wiem. W więzieniach siedzą niewinni obywatele, którzy padli ofiarą skorumpowanych policjantów. - Skorumpowanych gliniarzy nie brakuje - stwierdziła Carolyn. - Powinni zająć się czymś innym niż zatruwanie życia niewinnym ludziom. - W każdym razie... - zaczął Ray. - Nie płacą za jedzenie w restauracjach - mówiła dalej Carolyn. - Opowiadają sobie kawały na ulicach, a tymczasem staruszki są okradane i gwałcone. Poza tym... - Poza tym wysłuchują obraźliwych komentarzy od lesbijek, które powinny nosić kaganiec i szczepić się przeciwko wściekliźnie. - Powiedz, o co chodzi, Ray. Przeczytałeś mi, że mam prawo nie odpowiadać na pytania, Więc nie musisz ich zadawać. Pozwól, że ja cię o coś spytam. Możesz mi wyjaśnić, dlaczego tak się wściekasz? - Wściekam? A jak myślisz, do cholery? Jesteś aresztowany, Bernie. Inaczej nie czytałbym ci nakazu. - Aresztowany za co? - Jezu, Bern - Ray westchnął i zrobił taką minę, jakby stracił do reszty wiarę w ludzkość. - Chodzi o Onderdonka. Znaleziono go związanego w szafie, w sypialni. Miał zmiażdżoną czaszkę. - Nie żyje? - Czy oddychał, kiedy go wykończyłeś? Szkoda, że sukinsyn wykitował, ale nic na to nie poradzę. Jesteś oskarżony o morderstwo. - Ray wyciągnął kajdanki. - Założą ci je - powiedział. - Takie są przepisy. Możesz najpierw zamknąć sklep. Zrób to dokładnie, bo długo cię tu nie będzie. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Po prostu stałem i patrzyłem na Raya szeroko otwartymi oczami. - Carolyn, czy mogłabyś przytrzymać drzwi? Wniesiemy z Bernim stół do środka. Chyba nie chcesz zostawić go na zewnątrz? W ciągu godziny ukradliby wszystkie książki, a potem ktoś zabrałby stół. Cholera, Bern, co z tobą? Byłeś zawsze miłym facetem. Kradłeś - to prawda, ale po co od razu zabijać? Rozdział XI - Coraz trudniej znaleźć mi czas na bieganie - powiedział Wally Hemphill. - Najlepiej jest mieć klienta, który lubi biegać. Czy wiesz, że niektórzy ludzie omawiają interesy podczas gry w golfa? Mówię klientowi: „Pobiegamy po parku i pogadamy”. Mógłbyś trochę przyspieszyć, Bernie? - Nie wiem. Biegniemy bardzo szybko. - Przebiegnięcie mili zajmuje nam dziewięć minut i dwadzieścia sekund. - To dziwne, byłem pewien, że przekroczyliśmy barierę dźwięku. Wally roześmiał się uprzejmie i przyspieszył kroku. Wziąłem głęboki wdech i pobiegłem za nim. Na pewno myślicie: „Jaki ten Bernie dzielny”, prawda? Był czwartek. Zbliżało się wpół do siódmej, ale nie zdążyłem się jeszcze zdrzemnąć. Zrobiliśmy z Wallym rundkę wokół Central Parku. Na odcinku sześciu mil droga była zamknięta dla samochodów. Entuzjaści sportu rozkoszowali się świeżym powietrzem, wdychając tlen i zamieniając go na dwutlenek węgla. - Zadzwoń do Kleina - poleciłem Carolyn, kiedy Ray wyprowadził mnie w kajdankach z antykwariatu. - Powiedz, żeby po mnie przyjechał. Weź pieniądze z mojego mieszkania i wpłać za mnie kaucję. - Coś jeszcze? - spytała Carolyn. - Przyjemnego dnia. Kiedy Carolyn zostawiła nas, zacząłem myśleć o Norbie Kleinie, który był moim adwokatem w ciągu ostatnich kilku lat. Ten sympatyczny, niski facet wyglądał jak łasica. Miał biuro na Queens Boulevard, ale nigdy nie napisano o nim w gazetach. Mowy, które wygłaszał na sali sądowej, nie były błyskotliwe, ale wiedział, kto pociąga za sznurki i z którym sędzią należy rozmawiać. Nie byłem pewien, kiedy widziałem Norba po raz ostatni. - Słyszałeś, Bernie? Norb Klein nie żyje - odezwał się nagle Ray. - Co takiego? - Zawsze uganiał się za kobietami i chodził tylko do sprawdzonych prostytutek. Posuwał sekretarkę na kanapie w biurze. Pracowała u niego od dziesięciu lat. Wysiadło mu serce. Miał tę... jak jej tam... chorobę wieńcową i umarł na miejscu. Dziewczyna robiła wszystko, żeby go reanimować, ale się jej nie udało. - Jezu! - powiedziałem. - Carolyn! Naradziliśmy się szybko i przypomniałem sobie o Wallym Hemphillu, który żył zdrowiej niż Norb Klein i przygotowywał się do maratonu. Zajmował się głównie rozwodami, testamentami i ugodami między partnerami. Było mało prawdopodobne, że zna się na prawie karnym. Przyjechał jednak po mnie i byłem mu za to niezmiernie wdzięczny. Wyszedłem za kaucją i za radą adwokata przestałem odpowiadać na pytania policji. Wiedziałem, że jeśli uda mi się przetrwać bieg po parku, być może będę żyć wiecznie. - To zabawne - stwierdził Wally, kiedy zaczęliśmy wbiegać na wzgórze. Miał taką minę, jakby myślał, że jest Teddym Rooseveltem. - Spotykaliśmy się często w parku Riverside i przebiegaliśmy razem parę mil. Byłem pewien, że jesteś entuzjastą sportu. - Rzadko przebiegam więcej niż trzy mile i nigdy nie wbiegam na wzgórza. - Daj mi skończyć. Wcale nie uważam, że źle biegasz. Po prostu nigdy nie przypuszczałem, że jesteś włamywaczem. Zachowujesz się jak normalny facet - rozmawiamy najczęściej o skręconych kostkach i przebiegniętych milach. Skąd mogłem wiedzieć, że jesteś włamywaczem? - Myśl o mnie jako o facecie, który sprzedaje książki w antykwariacie. - Właśnie dlatego odwiedziłeś Onderdonka? - Tak. - Zaprosił cię i byłeś u niego przedwczoraj w nocy - to znaczy we wtorek. Wyceniłeś jego księgozbiór. - Zgadza się. - Żył, kiedy wychodziłeś? - Oczywiście. Nigdy nikogo nie zabiłem. - Zostawiłeś go związanego? - Nie. Był w świetnym nastroju i odprowadził mnie do windy. Pamiętam, że nagle w jego mieszkaniu zadzwonił telefon i pożegnał się ze mną szybko. - A więc windziarz nie widział go z tobą, kiedy wsiadłeś do windy? - Nie. - Która mogła być wtedy godzina? Jeśli rozmawiał z kimś przez telefon, można będzie to sprawdzić... - Było koło jedenastej. - Ale windziarz, który zawiózł cię na dół, przyszedł do pracy o północy. Portier i ten... jak mu tam? - Dozorca. - Właśnie. O północy strażnicy zmienili się. Powiedzieli, że wyszedłeś z budynku koło pierwszej. Więc jeśli pożegnałeś się z Onderdonkiem o jedenastej... - Mogło być wpół do dwunastej. - Długo czekałeś na windę. - Z windą jest tak jak z pociągami w metrze. Jeśli nie zdążysz na jeden, czekasz w nieskończoność na następny. - Byłeś w innym mieszkaniu. Pomyślałem, że Norb Klein pewnie nie odgadłby prawdy tak szybko. - Coś w tym rodzaju - powiedziałem. - Wczoraj w nocy znowu pojawiłeś się w budynku. Tym razem dozorca nie zadzwonił do Onderdonka, żeby cię zapowiedzieć. Strażnicy, którzy zaczynają pracę o północy, twierdzą, że opuściłeś budynek bardzo późno zarówno tamtej nocy, jak i poprzedniej. Windziarz powiedział, że zabrał cię dwa razy z piętra, na którym mieszka Onderdonk. Czy to prawda? - Tak. - Inni strażnicy twierdzą, że przyniosłeś kanapki z delikatesów. - Przyniosłem kwiaty z kwiaciarni. Mamy dowód na to, że nie warto polegać na naocznych świadkach. - Rzeczywiście, strażnicy mówili o kwiatach. - Z delikatesów? - Z kwiaciarni. To ja się pomyliłem. A zeznania naocznych świadków na pewno zostaną wzięte pod uwagę. Poza tym przeprowadzono sekcję zwłok i sprawa nie wygląda najlepiej. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Zgodnie z informacjami, które otrzymałem, przyczyną śmierci Onderdonka był cios w głowę. Uderzono go dwa razy ciężkim i twardym przedmiotem. Zmiażdżona czaszka, krwotok mózgu i tak dalej. W każdym razie - umarł. - Udało im się ustalić godzinę zgonu? - Mniej więcej. - Ich zdaniem Onderdonk umarł, kiedy byłeś w budynku - to znaczy między twoim wejściem a wyjściem. - Wyjściem za drugim razem? - Nie. - Nie? - Odwiedziłeś Onderdonka we wtorek w nocy, prawda? Opuściłeś budynek przed pierwszą nad ranem w środę. - Zgadza się. - Właśnie wtedy umarł. Nie potrafią dokładnie ustalić, o której nastąpił zgon, ponieważ ciało znaleziono dopiero po dwudziestu czterech godzinach. Na pewno jednak zmarł tamtej nocy. Bernie? Dokąd idziesz? Zacząłem iść w kierunku skrótu przy Sto Drugiej Ulicy, dzięki któremu można zaoszczędzić milę drogi i ominąć kolejne wzgórze. Wally nie chciał biec skrótem, ale nie zwracałem na niego uwagi. Podreptałem w kierunku skrótu, a Wally biegł obok, próbując mi udowodnić, że to nie ma sensu. - Słuchaj - powiedział. - Za kilka lat będziesz marzyć o tym, żeby biegać po górkach. Podwórko więzienne jest płaskie i jedno okrążenie to nie więcej niż jedna dziesiąta mili. Mam klienta, który siedzi w Green Haven. Przebiega prawie sto mil tygodniowo. Wychodzi na podwórko i biega godzinami. To nudne, ale ma swoje dobre strony. - Nie można się zgubić. - Właśnie. Mój klient przebiega około piętnastu mil dziennie. Wyobrażasz sobie, jaką będzie miał kondycję, kiedy wyjdzie? - A kiedy wyjdzie? - Trudno powiedzieć. Być może dostanie zwolnienie warunkowe za kilka lat. Oczywiście musi się dobrze sprawować do tego czasu. - Co zrobił? - Jego dziewczyna miała kochanka. Dowiedział się o tym i dostał ataku furii. - Pobił ją? - Zadźgał nożem dziewczynę i jej kochanka. Oboje umarli na miejscu. - Och... - Takie rzeczy się zdarzają. - Jasne. Wally, czy mógłbyś trochę zwolnić? Bieg po górkach kompletnie mnie wykończył. - Powinieneś biegać pod górkę, Bernie. Wzmocnisz mięśnie. - I dostanę dusznicy powysiłkowej. Jak to możliwe, że Onderdonk umarł, zanim wyszedłem z budynku? Wally milczał przez chwilę i biegliśmy w ciszy. - Bernie, chyba wiem, co się wydarzyło tamtej nocy - powiedział, nie patrząc na mnie. - Onderdonk był wysokim, silnym mężczyzną. Musiałeś pozbawić go przytomności, żeby go okraść. Uderzyłeś go ciężkim przedmiotem, a potem związałeś. Był wciąż żywy. Dopiero po pewnym czasie dostał krwotoku i umarł, ale nie wiedziałeś o tym. Przecież nie wróciłbyś tam następnego dnia, gdybyś wiedział, że Onderdonk nie żyje. Zaraz, zaraz... Dlaczego wróciłeś, skoro myślałeś, że on żyje? Każdy na twoim miejscu trzymałby się z daleka od tego budynku. - Ale ja postąpiłem inaczej. - Nie zabiłeś go. - Oczywiście, że nie. - Równie dobrze mogłeś wiedzieć, że Onderdonk nie żyje. Ale dlaczego pojawiłeś się znowu w budynku? - Nie okradłem Onderdonka ani go nie zabiłem. Trudno mi odpowiedzieć na twoje pytanie. - Zapomnij na chwilę o Onderdonku. Dlaczego wróciłeś do Charlemagne? Poprzedniej nocy włamałeś się do jednego z mieszkań i okradłeś właściciela, prawda? To było po tym, jak wyszedłeś od Onderdonka. - Zgadza się. - Wobec tego - dlaczego wróciłeś? Chyba niełatwo wejść do tego budynku. - Zgadza się. To prawdziwa forteca. - Zaufaj mi, Bernie. Wszystko, co mi teraz mówisz, pozostanie między nami. - Wiem. - A więc? - Byłem jeszcze raz w mieszkaniu Onderdonka. - W mieszkaniu Onderdonka? - Tak. - Zaprosił cię znowu? Zaraz... przecież zrobiłeś ten numer z kanapkami. - Z kwiatami. - Powiedziałem „kanapki”? Chodziło mi o kwiaty. Poszedłeś tam, chociaż wiedziałeś, że Onderdonk nie żyje? - Wiedziałem, że nie ma go w domu, bo nie odebrał cholernego telefonu. - Zadzwoniłeś do niego? Po co? - Chciałem się upewnić, że wyszedł. - Dlaczego? - Miałem zamiar go okraść. Prawa, lewa, prawa, lewa. - Chciałeś mu ukraść coś, co wpadło ci w oko, kiedy wyceniałeś jego księgozbiór. - Zgadza się. - Pomyślałeś, że wpadniesz do jego mieszkania i okradniesz go. - To trochę bardziej skomplikowane, ale z grubsza tak to wyglądało. - Przywykłem już do tego, że jesteś włamywaczem. Wydaje mi się dziwne, że sprzedajesz książki w antykwariacie. Jesteś nie okazującym skruchy kryminalistą i kleptomanem, który potrafi przewidywać przyszłość. Wróciłeś do mieszkania Onderdonka, chociaż poprzedniej nocy zostawiłeś wszędzie swoje odciski palców? Podałeś nawet swoje prawdziwe nazwisko strażnikom. - To nie był najmądrzejszy ruch. - Właśnie. Sam nie wiem, Bernie. Wynajęcie mnie też nie było najmądrzejszą rzeczą. Jestem adwokatem, ale broniłem niewielu kryminalistów. Zawiodłem klienta, który zadźgał nożem kochanków. Pomyślałem, że bezpieczniej będzie, jeśli będzie biegać po podwórku Green Haven. Potrzebujesz kogoś, kto przekupi sędziego. Nie mam takich możliwości. - Jestem niewinny, Wally. - Nie rozumiem, dlaczego pojawiłeś się wczoraj w budynku. - Wczoraj wydawało mi się, że to dobry pomysł. Słuchaj, jestem po nieprzespanej nocy i nigdy nie biegnę więcej niż cztery mile na raz. Muszę się zatrzymać. - Możemy trochę zwolnić. - Świetnie - powiedziałem, powłócząc nogami. - Co za różnica, czy byłem tam dwa razy, czy raz? Zostawiłem odciski palców. Ustalono mniej więcej, o której nastąpił zgon. Moja druga wizyta w budynku nie ma znaczenia. - Bardzo trudno w takiej sytuacji udowodnić ławie przysięgłych, że nie było cię w budynku. - Och... - Spędziłeś tam wczoraj osiem godzin. To kolejna rzecz, której nie rozumiem. Spędziłeś osiem godzin w mieszkaniu, gdzie leżał martwy Onderdonk, i twierdzisz, że nie wiedziałeś o jego śmierci. Nie zauważyłeś, że był sztywny? - Nie widziałem go. - Uff! Uff! - Ray Kirschmann powiedział, że znaleziono ciało w szafie, w sypialni. Zaglądałem do pokoi, ale nie do szaf. - Zabrałeś coś z mieszkania? - Nie. - Bernie, jestem twoim adwokatem. - Naprawdę? Myślałem, że jesteś moim bagażowym. To bez znaczenia. Nawet gdybyś był moim doradcą duchowym, udzielałbym tych samych odpowiedzi. Nie ukradłem niczego Onderdonkowi. - Ale miałeś taki zamiar. - Zgadza się. - Niczego jednak nie zabrałeś. - Nie. - Dlaczego? - Kiedy przyszedłem do mieszkania, okazało się, że ktoś już zabrał rzecz, którą chciałem ukraść. - Więc odwróciłeś się na pięcie i poszedłeś do domu. - Tak. - Po ośmiu godzinach. Oglądałeś przez ten czas telewizję? A może czytałeś książki Onderdonka? - Czekałem, aż zmienią się strażnicy. Poza tym nie spędziłem ośmiu godzin w mieszkaniu Onderdonka. Włamałem się do innego mieszkania i doczekałem do północy. - Chyba coś przede mną ukrywasz. - Pominąłem parę szczegółów. - W porządku. Ale mam nadzieję, że nie okłamałeś mnie w podstawowej sprawie. - Nie. - Jesteś tego pewien? - Absolutnie. - Nie zabiłeś Onderdonka. - Niech Bóg broni! - I nie wiesz, kto to zrobił. A może jednak wiesz? - Nie. - Podejrzewasz kogoś? - Nie. - Zrobimy jeszcze jedną rundkę? Pobiegniemy skrótem przy Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy i zrobimy cztery mile. - Nie ma mowy. - Hm - westchnął Wally, a potem wziął głęboki oddech i zamachał rękami. - Skontaktuję się z tobą później. Muszę trochę potrenować. Rozdział XII - To ona go zabiła, prawda? - spytała Carolyn. - Masz na myśli Andreę? - Kto inny mógłby to zrobić? Dlatego była taka przerażona, kiedy włamałeś się do mieszkania. Bała się, że znajdziesz kościotrupa w jej szafie. Oczywiście to nie była jej szafa, a Onderdonk nie był jeszcze kościotrupem, ale... - Myślisz, że uderzyła go ciężkim przedmiotem, związała i zabiła? Andrea jest zwyczajną dziewczyną. - To kretyńska uwaga, zdajesz sobie z tego sprawę? - Chodziło mi o to, że nie byłaby w stanie tego zrobić. Może uderzyła go czymś ciężkim i Onderdonk zemdlał. Przypuśćmy, że byłaby w stanie walnąć go tak mocno, że umarłby na miejscu. Może nawet udałoby się jej zaciągnąć go do szafy. Ale jakoś trudno mi w to uwierzyć. Może po prostu szukała listów. - A więc - uwierzyłeś jej. - Prawdę mówiąc - nie. Ale jestem pewien, że czegoś szukała. - Mondriana. - I co z nim zrobiła? Schowała go w swoim ciele i wyniosła z budynku? - Raczej nie, znalazłbyś go. Spojrzałem na Carolyn. Był piątkowy ranek i czułem się świetnie - jak na młodego mężczyznę po przejściach. Po tym, jak rozstałem się z Wallym Hemphillem, poszedłem do domu, wziąłem prysznic i napiłem się gorącego ponczu. Potem zamknąłem drzwi na podwójny zamek, zasłoniłem firanki, odłączyłem kabel od telefonu i przespałem dziesięć godzin. Przyjechałem wcześnie do centrum. Dzwoniłem co dziesięć minut do Salonu Piękności dla Pudli, próbując złapać Carolyn. W końcu odebrała. Powiesiłem na drzwiach antykwariatu tabliczkę z napisem: „Wracam za dziesięć minut”, zamknąłem drzwi i wyszedłem. Na ulicy stało paru podejrzanie wyglądających mężczyzn. Schowali się w bramie na mój widok. Wyglądali jak pijacy, którzy polują na alkohol. Zacząłem się zastanawiać, czy dobrze robię, zostawiając na zewnątrz stolik z przecenionymi książkami, ale co takie typki mogły ukraść? Książki o domowym sposobie produkcji wina leżały bezpiecznie na półkach w antykwariacie. Zostawiłem stół, kupiłem dwa kubki kawy na rogu i zaniosłem je do salonu piękności dla psów, w którym pracowała Carolyn. Moja przyjaciółka strzygła pudla, kiedy wszedłem. Byłem pewien, że jej klientem jest biały wyżeł, ale Carolyn wyprowadziła mnie z błędu. Zaczęła cytować kodeks członków Amerykańskiego Klubu Właścicieli Psów, ale przerwałem jej i przypomniałem, że mamy ważniejsze sprawy na głowie. Porozmawialiśmy o mojej wizycie w Charlemagne, numerze z kwiatami, Onderdonku i Wallym Hemphillu. - Czy to naprawdę wygląda tak kiepsko? - spytała Carolyn. - Toniesz w gównie. - Powiedzmy, że na razie sięga mi do ramion. - To moja wina. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To mój kot, prawda? - Porwali Archiego, ale tak naprawdę chodziło im o to, żeby mnie zaszantażować. Gdybyś nie miała kota, znaleźliby inny sposób. Wszystko po to, żeby zdobyć obraz, który wisi na ścianie w muzeum. Spytałaś, czy Andrea zabiła Onderdonka. Ja też się nad tym zastanawiałem, ale godzina zgonu się nie zgadza, chyba że lekarz, który przeprowadzał sekcję zwłok, jest wariatem. Onderdonk został zamordowany, kiedy kradłem znaczki. - Był sam w mieszkaniu, kiedy się z nim żegnałeś. - Tak mi się wydawało. - Ktoś walnął go ciężkim przedmiotem w głowę, związał i zaciągnął do szafy. A potem ukradł obraz. - Na to wygląda. - Ktoś zabija faceta i kradnie obraz, kiedy zastanawiamy się, w jaki sposób zdobyć dzieło tego samego malarza. Interesujący zbieg okoliczności, prawda? - Też o tym myślałem. - Kupiłeś kawę w budce, gdzie sprzedają falafle? - Tak. Niezbyt dobra, prawda? - To nie ma znaczenia. Ciekawe, co włożyli do środka. - Groszek włoski. - Naprawdę? - Tak myślę. Dodają go do wszystkiego. Spędziłem pierwszych dwadzieścia pięć lat życia, nie zdając sobie sprawy, że coś takiego w ogóle istnieje, a teraz groszek włoski jest we wszystkim. - Kto na to wpadł? - Ci sami ludzie, którzy są odpowiedzialni za próby nuklearne. - Pewnie masz rację. Dlaczego ktoś związał Onderdonka i ukrył go w szafie? Przypuśćmy, że morderca chciał ukraść obraz. - Dziwne, że nie zabrał nic innego. W mieszkaniu było mnóstwo cennych dzieł sztuki, ale złodziej nie zostawił żadnych śladów, tak jakby interesował go tylko obraz. - Widocznie go potrzebował. - Do czego? - Może próbował ocalić swojego kota. - Nie pomyślałem o tym. - Następnym razem kup kawę w kawiarni, dobrze? - Dobrze. - Nie rozumiem, dlaczego związali Onderdonka i zamknęli go w szafie. Bali się, że ktoś znajdzie ciało? To nie ma sensu. - Sam nie wiem. - Czy ona... jak jej tam... Andrea wiedziała, że w szafie jest trup? - Nie mam pojęcia. To możliwe. - Byłaby chyba trochę bardziej zdenerwowana i nie baraszkowałaby z włamywaczem na orientalnym dywanie. - To był Aubusson. - Zapomniałam. Co teraz zrobimy, Bern? - Nie wiem. - Nie powiedziałeś policji o Andrei. Potrząsnąłem głową. - Nic im nie powiedziałem. Ona nie dałaby mi alibi. Mogłem im powiedzieć, że byłem w mieszkaniu Applinga, kiedy ktoś mordował Onderdonka, ale jaki by to miało sens? Przyznałbym się w ten sposób do kradzieży. Mógłbym im nawet pokazać znaczki, ale nie udowodniłbym w ten sposób, że nie zabiłem Onderdonka. Poza tym nie wiem, jak ta kobieta się naprawdę nazywa ani gdzie mieszka. - Myślisz, że Andrea to jej prawdziwe imię? - Wątpię. - Mógłbyś zamieścić ogłoszenie w „Village”. - Mógłbym. - Co się stało? - Nic. Po prostu ta kobieta mi się spodobała. - To dobrze. Chyba nie spółkowałbyś na dywanie z dziewczyną, do której czujesz nienawiść. - Racja. Myślałem, że ją jeszcze zobaczę. Nie warto pakować się w związek z kobietą, która ma męża, ale... - Jesteś romantykiem. - Chyba tak. - To zaleta. - Naprawdę? - Oczywiście. Sama bywam czasem romantyczką. Alison odwiedziła mnie wczoraj wieczorem. Miałyśmy pójść na drinka, ale wytłumaczyłam jej, że czekam na ważny telefon i przyjechała do mnie. Porywcze się nie odezwali. Siedziałyśmy, słuchając muzyki i rozmawiając. - Udało ci się tym razem? - Nawet nie próbowałam. Było spokojnie i przyjemnie, wiesz, co mam na myśli? Ubi potrafi być okropnie zazdrosny. Zrobił się jeszcze gorszy, odkąd porwali Archiego, ale wczoraj usiadł grzecznie na kolanach Alison. Powiedziałam jej o Archiem. - Powiedziałaś jej, że go nie ma? - Powiedziałam, że go porwali. Opowiedziałam jej o wszystkim. Musiałam z kimś porozmawiać. - W porządku. - Miłość... - westchnęła Carolyn. - To ona sprawia, że Ziemia się kręci, prawda? - Tak mówią. - Ty i Andrea. Ja i Alison. - Andrea ma pięć stóp i sześć cali. Jest zgrabna i szczupła. Ma czarne włosy, związane w dwa kucyki. Taką miała fryzurę tamtej nocy. - Alison też jest szczupła, ale nie tak wysoka. Ma około pięciu stóp i czterech cali. Jej włosy są jasnobrązowe i krótkie. Nie używa szminki ani lakieru do paznokci. - Pewnie dlatego, że jest lesbijką w sensie politycznym i ekonomicznym. Andrea miała pomalowane paznokcie, ale nie pamiętam, na jaki kolor. Nie wiem, czy używa szminki. - Ciekawe, dlaczego opisujemy z taką dokładnością kobiety, na których punkcie mamy obsesję. - Przyszedł mi do głowy głupi pomysł i chciałem sprawdzić, czy jest rzeczywiście taki głupi. - Zacząłeś się zastanawiać, czy Andrea i Alison to jedna i ta sama osoba. - To tylko głupi pomysł. - Boisz się, ponieważ w grę wchodzi prawdziwe uczucie. Od dawna nie byłeś tak zaangażowany. - Chyba masz rację. - Kiedyś, kiedy ty i Andrea będziecie starzy i siwi, usiądziecie przy kominku i będziecie wspominać to, co się teraz dzieje. Zaczniecie się śmiać i zrozumiecie się bez słów. - Kiedyś ty i ja będziemy pić razem kawę - powiedziałem. - I jedno z nas się wyrzyga. Przypomnimy sobie wtedy od razu tę rozmowę. - I tę okropną kawę - dodała Carolyn. Rozdział XIII Kiedy wróciłem do antykwariatu, dzwonił telefon, ale nie zdążyłem go odebrać. Byłem przekonany, że wychodząc ze sklepu, zatrzasnąłem drzwi, ale widocznie zamknąłem je na klucz, bo teraz musiałem mocować się z zamkiem i nie zdążyłem dobiec do telefonu. Powiedziałem parę rzeczy, które mówi się zwykle w takiej sytuacji. Przekląłem przodków, nawyki seksualne i dietę tego, kto dzwonił, a potem podniosłem z podłogi banknot dolarowy. Obok leżała kartka z wyjaśnieniem od klienta, który kupił trzy przeceniona książki ze stolika. To się czasem zdarza. Oczywiście nikt nie jest aż tak uczciwy, żeby zostawić parę centów na podatek. Dlatego jestem zmuszony kraść. Schowałem dolara do kieszeni i usiadłem za ladą. Po chwili zadzwonił telefon. - Barnegat Books, dzień dobry - powiedziałem. - Chcę mieć obraz - odezwał się nieprzyjemny, męski głos. - To jest antykwariat. - Nie pora na żarty. Ma pan obraz Mondriana, który jest mi potrzebny. Dobrze zapłacę. - Na pewno. Ma pan głos uczciwego faceta, ale zaszła pomyłka. Nie mam tego obrazu. - Czyżby? Proszę mi wyświadczyć przysługę. Niech pan nie sprzedaje go nikomu, zanim go nie zobaczę. - To brzmi sensownie - powiedziałem. - Ale nie mam pojęcia, jak się z panem skontaktować. Nawet nie wiem, kim pan jest. - Ale ja wiem, kim pan jest. Zadzwonię do pana. „Czy on mi grozi?”, pomyślałem. W tym momencie nieznajomy odłożył słuchawkę. Nie miałem pojęcia, kim był mężczyzna. Zamyśliłem się i kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem kobietę, która stała obok lady. Nie zauważyłem nawet, jak wchodziła do środka. Nieznajoma była zgrabną, drobną osóbką. Miała krótkie, czarne włosy i wydało mi się od razu, że gdzieś ją widziałem. Trzymała w ręku wielką księgę. - Panie Rhodenbarr? „Tylko Euklides poznał piękno doskonałe”. Słyszałem już ten głos, ale nie pamiętałem - gdzie. Zacząłem się zastanawiać, czy nie rozmawialiśmy przez telefon, ale wydawało się to raczej mało prawdopodobne. - Smith z Oregonu - powiedziałem. - To nie jest Mary Carolyn Davies. - To Edna St. Vincent Millay. Przypomniał mi się ten fragment, kiedy to zobaczyłam. Nieznajoma położyła księgę na ladzie. Był to album z malarstwem współczesnym - od impresjonistów do czasów anarchii. Otworzyła go na stronie z abstrakcyjnym obrazem przedstawiającym figury geometryczne. Między przecinającymi się czarnymi liniami widniały prostokąty i kwadraty. Niektóre z nich były kolorowe. - Absolutne piękno czystej geometrii - stwierdziła nieznajoma. - Właściwie powinnam powiedzieć: czyste piękno absolutnej geometrii. Kąty proste i kolory podstawowe. - To Mondrian, prawda? - Piet Mondrian. Zna pan życiorys i obrazy tego artysty, panie Rhodenbarr? - Wiem, że był Duńczykiem. - To prawda. Urodził się w 1872 roku w Amesfoort. Zaczynał jako malarz naturalistycznych krajobrazów. Kiedy znalazł swój styl i zaczął dojrzewać jako artysta, malował abstrakcyjne obrazy. W 1917 roku Mondrian razem z Theo van Doesburgiem, Bartem van der Leckiem i innymi artystami założył grupę De Stijl. Mondrian uważał, że najważniejsze są kąty proste. Przecinające się pionowe i poziome linie na jego obrazach symbolizowały rozważania filozoficzne. Na tym nie koniec. Nieznajoma wygłosiła przemówienie o Mondrianie z taką samą pasją, z jaką kilka dni wcześniej przeczytała mi wiersz o losach biednego Smitha. - Piet Mondrian miał swoją pierwszą wystawę w Ameryce w 1926 roku - powiedziała. - Czternaście lat później zamieszkał tam. W 1939 roku przeniósł się do Anglii ze względu na wojnę. Kiedy Luftwaffe zaczęła bombardować Londyn, przyjechał tu. Nowy Jork fascynował go. Podobało mu się, że ulice łączą się ze sobą pod kątem prostym. To był początek okresu boogie-woogie w jego twórczości. Wygląda pan na zaskoczonego. - Nie wiedziałem, że Mondrian był muzykiem. - Był malarzem. To tylko nazwa jego nowego stylu. Zainspirował go ruch uliczny, tory kolejowe, żółte taksówki, czerwone światła i pulsujący rytm Manhattanu, który kojarzy się z jazzem. Pewnie widział pan obraz Broadway Boogie-Woogie - to jedno z najsłynniejszych dzieł Mondriana. Wisi w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Istnieje też obraz, który nazywa się Victory Boogie-Woogie i kilka innych. „Wiszą pewnie w innych muzeach”, pomyślałem. „I tak już pozostanie”. - Rozumiem - odparłem. Zawsze mówię tak, kiedy nie bardzo wiem, co się dzieje. - Mondrian umarł 1 lutego 1944 roku, sześć tygodni po swoich siedemdziesiątych drugich urodzinach. Podobno zmarł na zapalenie płuc. - Wie pani bardzo dużo na jego temat. Kobieta poprawiła kapelusz, chociaż leżał idealnie równo na jej głowie. Potem utkwiła wzrok w jakimś punkcie na lewo od mojego ramienia. - Kiedy byłam mała, w każdą niedzielę jeździłam z rodzicami na kolację do dziadków - powiedziała. - Mieszkaliśmy w White Plains i przyjeżdżaliśmy do miasta co tydzień. Moi dziadkowie mieli ogromne mieszkanie na Riverside Drive z wielkimi oknami wychodzącymi na Hudson. Piet Mondrian nocował w tym mieszkaniu, kiedy przyjechał do Nowego Jorku w 1940 roku. Podarował moim dziadkom obraz, który powiesili na ścianie w jadalni. - Rozumiem. - Każdy miał swoje miejsce przy stole. - Nieznajoma przymknęła oczy. - Pamiętam ten stół w jadalni. Mój dziadek siedział z jednej strony, a babcia naprzeciwko niego, blisko drzwi kuchennych. Po jednej stronie siedzieli mój wujek, ciotka i młodsza kuzynka, a po drugiej ja z rodzicami. Wystarczyło, że podniosłam głowę, i widziałam obraz Mondriana. Patrzyłam na niego w każdy niedzielny wieczór, przez całe dzieciństwo. - Rozumiem. - Na pewno myśli pan, że przesadzam. Nie znałam Mondriana osobiście. Umarł, zanim się urodziłam. Nie byłam uzdolniona artystycznie jako dziecko, ale ten obraz miał dla mnie szczególne znaczenie. - Kobieta uśmiechnęła się. - W szkole na lekcjach plastyki malowałam kolorowe figury geometryczne, podczas gdy inne dzieci rysowały konie i drzewa. Na moich obrazkach były czarno - białe linie i kwadraty pomalowane na czerwono, niebiesko i żółto. Moi nauczyciele nie wiedzieli, że naśladowałam Mondriana. - Wydaje się, że łatwo namalować taki obraz. - On zastanawiał się długo, zanim zaczynał malować, panie Rhodenbarr. - Oczywiście, ale... - Prostota, o której pan mówi, to złudzenie. Proporcje na jego obrazach są idealne. - Rozumiem. - Nie byłam uzdolniona artystycznie. Nie potrafiłam nawet naśladować Mondriana. Ale nie miałam takich ambicji. - Nieznajoma spojrzała mi w oczy. - Ten obraz miał być mój. - Naprawdę? - Dziadek obiecał, że mi go da. Nigdy nie był bogaty. Żyli wygodnie razem z babcią, ale nie byli milionerami. Nie wiedział, ile wart jest obraz Mondriana. Doceniał jego walory artystyczne, ale nie potrafiłby odgadnąć, za ile można go sprzedać. Nigdy nie kolekcjonował dzieł sztuki i cieszył się, że dostał taki prezent od przyjaciela. Powiedział mi, że obraz będzie mój, kiedy umrze. - Domyślam się, że tak się nie stało. - Moja babcia umarła pierwsza. Zachorowała na infekcję wirusową i żadne antybiotyki nie pomogły. Po miesiącu przestały pracować nerki i umarła. Rodzice próbowali namówić dziadka, żeby z nimi zamieszkał, ale nie chciał. Zgodził się tylko na gosposię. Ale tak naprawdę nigdy nie doszedł do siebie po śmierci babci. Umarł po roku. - A obraz? - Zniknął. - Gosposia go zabrała? - Przez pewien czas tak myśleliśmy. Mój ojciec podejrzewał, że przywłaszczył go sobie wujek Billy, a wujek był pewien, że to ojciec zabrał Mondriana. Wszyscy podejrzewali służącą. Była nawet mowa o dochodzeniu, ale nic z tego nie wyszło. Rodzina doszła do wniosku, że w mieszkaniu było włamanie. Okazało się, że zniknęły też srebrne pamiątki rodzinne, i łatwiej było zwalić winę na włamywacza, niż szukać podejrzanego wśród siebie. - Na pewno ubezpieczenie zwróciło pieniądze pani rodzinie. - Obraz nie był ubezpieczony. Mój dziadek nigdy o to nie zadbał. Po prostu nie przyszło mu to do głowy. Dostał obraz w prezencie i nie spodziewał się, że zostanie ukradziony. - Pani rodzina nigdy go nie odzyskała? - Nie. - Rozumiem. - Od tamtej pory minęło wiele czasu. Mój ojciec umarł, a matka wyszła powtórnie za mąż i przeprowadziła się do innego miasta. Mondrian pozostał moim ulubionym malarzem. Za każdym razem, kiedy oglądałam jego obrazy w Muzeum Sztuki Nowoczesnej albo w Muzeum Guggenheima, serce biło mi jak szalone. Myślałam wtedy o moim obrazie, o obrazie, który mi obiecano. - Nieznajoma wyprostowała się sztywno. - Dwa lata temu urządzono wystawę Mondriana w galerii Vermillion. Oczywiście poszłam na nią. Oglądałam obrazy - jeden po drugim, panie Rhodenbarr, i cała drżałam, jak zwykle, kiedy patrzę na dzieła Mondriana. Nagle poczułam, że robi mi się słabo. Zobaczyłam swój obraz. - Hm... - Byłam w szoku. Czułam się kompletnie zdezorientowana. To był mój obraz. Rozpoznałabym go wszędzie. - Nie widziała go pani przez dziesięć lat - odpowiedziałem. - Obrazy Mondriana są bardzo podobne. Nie chcę umniejszać jego geniuszu, ale... - To był mój obraz. - Skoro pani tak twierdzi... - W każdą niedzielę siedziałam naprzeciwko tego obrazu, rozgniatając na talerzu groszek i ziemniaki. - Ja też tak robiłem. Wie pani, co jeszcze wyprawiałem przy stole? Robiłem zamek z rozgniecionych ziemniaków i fosę, którą wypełniałem sosem z pieczeni. Z marchewki robiłem armatę, a zielony groszek służył mi za kule armatnie. Za każdym razem miałem ochotę zbombardować mostek cielęcy, ale matka mi nie pozwalała. W jaki sposób pani obraz znalazł się w galerii Vermillion? - Został wypożyczony. - Z muzeum? - Okazało się, że należy do prywatnej kolekcji. Panie Rhodenbarr, nie obchodzi mnie, w jaki sposób mój Mondrian stał się częścią prywatnej kolekcji. Chcę odzyskać obraz. Jest mój i będę o niego walczyć nawet, jeśli się okaże, że według prawa nie należy do mnie. To stało się moją obsesją, odkąd poszłam na wystawę. Muszę go mieć. „Co takiego jest w obrazach Mondriana, że podobają się wariatom?”, pomyślałem. Porywacz kota, facet, który do mnie zadzwonił, Onderdonk, jego zabójca, a teraz ta mała paniusia. „Kim ona właściwie jest?”, pomyślałem. - A propos - powiedziałem. - Kim pani właściwie jest? - Nie słuchał mnie pan? Mój dziadek... - Czy mogę wiedzieć, jak się pani nazywa? - Ach - zawahała się. - Nazywam się Elspeth. Elspeth Peters. - Pewnie myśli pani, że ukradłem obraz pani dziadkowi. Rozumiem, że się pani niepokoi. Kupiła pani książkę w moim antykwariacie i zapamiętała pani moje imię. Potem dowiedziała się pani, że byłem włamywaczem, zanim zająłem się sprzedawaniem książek i zaczęła mnie pani podejrzewać. Trudno się temu dziwić, ale... - Wcale nie myślę, że ukradł pan obraz mojemu dziadkowi. - Nie? - A zrobił to pan? - Nie, ale... - Był pan bardzo młody, kiedy ukradziono obraz. Z początku myślałam, że Mondriana zabrał wujek Billy, ale potem zdałam sobie sprawę, że to wujek miał rację. Myślę, że mój ojciec zabrał obraz. Ktokolwiek go sobie przywłaszczył, musiał go sprzedać. Wie pan, kto go kupił? - Postaram się zgadnąć. - Proszę bardzo. - J. McLendon Barlow. Nieznajoma zrobiła zdziwioną minę. Powtórzyłem nazwisko kolekcjonera, ale najwyraźniej nic jej to nie mówiło. - To mężczyzna, który wypożyczył obraz galerii Vermillion - wyjaśniłem. - Potem darował obraz Galerii Hewletta. Pamięta pani? - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - odrzekła. - Obraz, mój obraz, należał do prywatnej kolekcji pana Gordona Kyle’a Onderdonka. - Och... - Czytałam o tym w gazetach, panie Rhodenbarr. Nie przestał pan być włamywaczem, chociaż sprzedaje pan książki. Dziennikarze twierdzą, że został pan aresztowany za zamordowanie Onderdonka. - Zgadza się. - Wyszedł pan z więzienia za kaucją? - Tak. - Ukradł pan obraz z mieszkania Onderdonka - mój obraz. - Wszyscy tak myślą, ale to nieprawda - odparłem. - Obraz zniknął, ale ja nie mam z tym nic wspólnego. Organizują wystawę i Onderdonk miał pożyczyć obraz właścicielom galerii. Zamówił nową ramę. - To niemożliwe. - Dlaczego? - Sponsorzy wystawy sami by o to zadbali. Jestem pewna, że pan ukradł obraz. - Nie było go w mieszkaniu, kiedy się włamałem. - Bardzo trudno mi w to uwierzyć. - Ja też byłem zdziwiony, panno Peters, ale kto inny zabrał obraz. Widziałem to na własne oczy, to znaczy, widziałem pustą ścianę, na której przedtem wisiał Mondrian. - Onderdonk powiedział panu, że mają oprawić obraz? - Nie pytałem go o to, ponieważ już nie żył. - Zabił go pan, zanim zorientował się pan, że obraz zniknął? - Nie zabiłem go, zrobił to ktoś inny. Nie wiedziałem, że Onderdonk został zamordowany i nie znalazłem jego ciała w szafie. Nie zajrzałem nawet do tej szafy. - A więc to nie pan jest mordercą. - Onderdonk chyba nie popełnił samobójstwa. Jeśli to zrobił, było to najstraszniejsze samobójstwo, o jakim słyszałem. Nieznajoma zamyśliła się i zmarszczyła czoło. - Morderca na pewno zabrał obraz - uznała. - Na to wygląda. - Kto zabił Onderdonka? - Nie wiem. - Policja mówi, że pan jest mordercą. - Tak, oni zazwyczaj mają rację. Szczególnie funkcjonariusz, który mnie aresztował. Zna mnie od wielu lat i wie, że nie byłbym w stanie nikogo skrzywdzić. Niestety mają dowody na to, że byłem w mieszkaniu Onderdonka. Będę więc głównym podejrzanym, dopóki nie znajdą kogoś innego. - Kogo? Zastanawiałem się nad tym już wcześniej. - Jeśli dowiem się, kto to zrobił, poinformuję policję. - Więc szuka pan mordercy na własną rękę. - Próbuję po prostu przeżyć z dnia na dzień. Jednocześnie mam uszy i oczy szeroko otwarte. - Kiedy znajdzie pan mordercę, będzie pan wiedział, gdzie jest obraz. - Nie wiadomo, czy znajdę mordercę. A jeśli nawet tak się stanie, nie wiadomo, czy znajdę też obraz. - Jeśli pan znajdzie obraz, musi mi pan go dać. - Hm... - Jest mój. Mówiłam już panu. Zrobię wszystko, żeby go zdobyć. - Mam tak po prostu wręczyć pani obraz Mondriana? - To najmądrzejsza rzecz, jaką może pan zrobić. Ogarnąłem wzrokiem jej filigranową postać. - Mój Boże! Grozi mi pani? Spojrzała na mnie i jej oczy wydały mi się nagle wielkie. - Byłam gotowa zabić Onderdonka, żeby odzyskać obraz - oznajmiła. - Ma pani obsesję. - Wiem. - Proszę posłuchać, pewnie pomyśli pani, że to zwariowany pomysł, ale powinna pani udać się na terapię. Obsesje sprawiają, że nie potrafimy dostrzec prawdziwej przyczyny naszego problemu. Gdyby pani obsesja znikła... - Zniknie, kiedy zdobędę obraz. - Rozumiem. - Mogę być pana przyjaciółką, panie Rhodenbarr, albo najgorszym wrogiem. - Przypuśćmy, że wiem, gdzie jest obraz - powiedziałem ostrożnie. - Pan go ma? - Nie, ale możliwe, że wpadnie w moje ręce. Jak mam się z panią skontaktować? Nieznajoma zawahała się, otworzyła torebkę i wyjęła z niej długopis kulkowy oraz kopertę. Oderwała kawałek i napisała na nim numer telefonu. Potem znowu się zawahała i dopisała pod numerem: „E. Peters”. - Proszę - powiedziała, kładąc skrawek papieru obok albumu. Nasadziła skuwkę na długopis, włożyła go do torebki i otworzyła usta, żeby coś dodać. W tym momencie zadźwięczał dzwoneczek zawieszony przy drzwiach i ktoś wszedł do antykwariatu. Była to Carolyn. - Hej, Bern, znowu do mnie zadzwonili! - zawołała. - Myślałam... Elspeth Peters odwróciła głowę i kobiety zmierzyły się wzrokiem. Potem Elspeth minęła Carolyn i wyszła z antykwariatu. Rozdział XIV - Nie zakochuj się w niej - powiedziałem, patrząc na Carolyn. - Ona jest niezrównoważona. - O czym ty mówisz? - Widziałem, jak na nią patrzyłaś. Zakochałaś się w niej, a może było to tylko pożądanie. Rozumiem cię doskonale, ale... - Wydawało mi się, że ją znam. - Tak? - Przez chwilę byłam pewna, że to Alison. - Czy to była ona? - spytałem. - Oczywiście, że nie. Przywitałabym się z nią, gdyby tak było. - Jesteś pewna? - Oczywiście. Masz jakieś wątpliwości, Bern? - Powiedziała, że nazywa się Elspeth Peters, ale oczywiście jej nie uwierzyłem. Szuka obrazu Mondriana. - Alison nie jest w to zamieszana. Po prostu przyjaźni się ze mną. - Jasne. - Ta kobieta jest bardzo podobna do Alison, ale tylko z wyglądu. Dlaczego szuka obrazu? - Uważa, że jest jego właścicielką. - Może to ona porwała kota. - Nie chodzi jej o ten obraz. Chce mieć obraz, który należał do Onderdonka. - Och - westchnęła Carolyn. - Zaczynam się gubić w tym wszystkim. - Ja też. Mówiłaś, że zadzwonili do ciebie. To była nazistka? - Tak. - Wobec tego Elspeth Peters nie ma z tym nic wspólnego. Była przez cały czas w antykwariacie. - Rozumiem. - Czego chciała nazistka? - W pewnym sensie uspokoiła mnie - odrzekła Carolyn. - Zapewniła mnie, że kot żyje i nic mu się nie stanie, jeśli będę z nią współpracować. Powiedziała, że nie zamierza odcinać mu ucha ani łapki. Obcięli mu wąsiki, bo chcieli, żebyśmy traktowali ich poważnie. Ale zapewniła mnie, że nie zrobi krzywdy Archiemu. Powiedziała, że zdaje sobie sprawę, jak trudno jest ukraść obraz, ale jest przekonana, że nam się uda, jeśli włożymy w to dostatecznie dużo wysiłku. - Jednym słowem próbowała cię pocieszyć. - Udało jej się, Bern. Jestem o wiele spokojniejsza. Nie wiem, czy zobaczę jeszcze kiedyś swojego kota, ale przestałam się zadręczać. Wczorajsza rozmowa z Alison bardzo mi pomogła, ale dopiero teraz kamień spadł mi z serca. Gdzieś z tyłu rozległ się niewyraźny hałas. Podniosłem głowę i dałem do zrozumienia Carolyn, że nie jesteśmy sami. - O cholera - jęknęła moja przyjaciółka. - Cześć, Ray. - Cieszysz się, że mnie widzisz, co? - odezwał się gliniarz, który zawsze przyjmuje łapówki. - Widzę, że jesteście prawdziwymi przyjaciółmi. Znam was od lat, ale dopiero niedawno zaczęliście szeptać na mój widok „ciszej” i „cholera”. Co się stanie z kotem, Carolyn? - Nic - odparła moja przyjaciółka. Kilka lat wcześniej Carolyn zrozumiała, że jedynym sposobem, żeby się bronić, jest stosowanie chamskich odżywek. - Pytanie brzmi: co się stanie z Bernim, jeśli starzy przyjaciele będą go tak często aresztować? Słyszałeś kiedyś o napastliwych gliniarzach, Ray? - Powinnaś się cieszyć, że nie jestem brutalnym gliniarzem. Mógłbym ci kazać stanąć w rozkroku. - Jeśli będziesz opowiadać głupie kawały, ja zacznę sypać świńskimi kawałami. I co wtedy zrobisz? - Jezu, Bern - jęknął Ray. - Czy nie mógłbyś nauczyć jej dobrych manier? - Pracuję nad tym. O co chodzi, Ray? - Chcę porozmawiać z tobą przez trzy minuty na osobności. Jeśli ona musi tu koniecznie stać, możemy pójść na zaplecze. - Ja pójdę na zaplecze - powiedziała Carolyn. - Muszę skorzystać z toalety. - Ja też. Idź pierwsza, Carolyn. Muszę porozmawiać z Bernim, więc nie spiesz się. Kiedy Carolyn poszła na zaplecze, Ray położył rękę na zamkniętym albumie, który Elspeth Peters zostawiła na ladzie. - Obrazy - stwierdził. - Mam rację? - Brawo, Ray. - Takie jak ten, który ukradłeś z mieszkania Onderdonka? - O czym ty mówisz? - Facet nazywał się Mundrajn. Namalował obraz, który wisiał nad kominkiem w mieszkaniu Onderdonka. Ubezpieczono go na trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. - To kupa forsy. - Właśnie. Była to jedyna rzecz, jaką skradziono. To spory obraz - czarne linie przecinające się na białym tle. Tu i ówdzie - kolorowy kwadrat. - Widziałem ten obraz. - Naprawdę? Żartujesz! - Widziałem go, kiedy wyceniałem księgozbiór Onderdonka. Obraz wisiał nad kominkiem. - Zastanowiłem się przez chwilę. - Wydaje mi się, że Onderdonk wspomniał wtedy o ramie, którą zamówił. - Tak, mieli oprawić obraz jeszcze raz. - Skąd wiesz? - Powiem ci, jak sprawa wygląda, Bernie. Ramę z obrazu Mundrajna znaleziono w szafie razem z trupem. Była połamana na kawałki. Znaleźliśmy też ramę pod płótno malarskie. Ale obrazu nie było. - Naprawdę? - Zniknął. Ktoś oderwał płótno od ramy. Facet z ubezpieczeń od razu wiedział, że chodzi o obraz Mundrajna. Ja bym się nigdy nie domyślił. Z ramy sterczał kawałek płótna z biało-czarnymi wzorami. Wyglądały jak znaki z alfabetu Morse’a. Był tam jeden czerwony kwadracik. Na pewno zwinąłeś płótno i wyniosłeś je z budynku pod ubraniem. - Nie tknąłem tego obrazu. - Musiałeś się bardzo spieszyć, skoro oderwałeś ramę. Wiem, że nie zabiłeś Onderdonka. Przemyślałem to i uważam, że nie jesteś odpowiedzialny za jego śmierć. - Dzięki. - Ale byłeś tamtej nocy w mieszkaniu i ukradłeś obraz. Być może usłyszałeś, że ktoś idzie i dlatego oderwałeś ramę. Może nawet zostawiłeś ją na ścianie i uciekłeś, zostawiając Onderdonka związanego. Potem ktoś inny włamał się do mieszkania, zabił Onderdonka i włożył ramę do szafy. - Dlaczego miałby to zrobić? - Ludzie są zdolni do wszystkiego. Na świecie roi się od wariatów. - Amen. - Wiem, że masz Mundrajna. - Mondriana, nie Mundrajna. - Co za różnica - Mundrajn, czy pieprzony Pablo Picasso. Wiemy, o czym mowa. Nawet jeśli nie masz tego obrazu, na pewno możesz go zdobyć. Dlatego tu przyszedłem, zamiast ślęczeć w domu przed telewizorem. - Nie rozumiem. - Wyznaczyli nagrodę - powiedział Ray. - W ubezpieczeniach pracują sukinsyny. Dlatego nagroda wynosi tylko dziesięć procent z trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Ile to jest? - Trzydzieści pięć tysięcy. - Jeśli zbankrutujesz, możesz zawsze zostać kasjerem. Potrzebujesz gotówki, żeby wydostać się z tej pułapki, prawda? Musisz opłacić adwokata i tak dalej. Do cholery, wszyscy potrzebujemy forsy. Dobrze mówię? Gdybyś ją miał, nie musiałbyś kraść. Przynieś obraz, ja odbiorę nagrodę i podzielimy się. - W jaki sposób? - Czy ja kiedykolwiek byłem zachłanny, Bem? Podzielimy się po połowie i będziemy szczęśliwi. Ty mi umyjesz ręce, ja cię podrapię po plecach, wiesz, co mam na myśli? - Chyba tak. - Każdy z nas dostanie po siedemnaście i pół tysiąca. Coś ci powiem, Bern - i tak nie dostałbyś więcej za obraz. Sprawa została nagłośniona w związku z morderstwem. Trudno byłoby ci sprzedać obraz, a sam nie możesz odebrać nagrody. Te sukinsyny z firmy ubezpieczeniowej zastawiły różne pułapki. A może zrobiłeś to na zamówienie albo masz już klienta, który czeka na obraz? Lepiej przyjmij moją propozycję. Przynajmniej ludzie z firmy ubezpieczeniowej się uspokoją, kiedy Mundrajn się znajdzie. - Widzę, że o wszystkim pomyślałeś. - Tak - zgodził się Ray. - Każdy mężczyzna powinien myśleć o przyszłości. A może już sprzedałeś ten obraz? - Ray zaczął niecierpliwie przestępować z nogi na nogę. - Co ona tam robi, Bern? - To, co zwykle robi się w toalecie. - Może ma zatwardzenie. Już nie mogę. Jeśli sprzedałeś Mundrajna, musisz go ukraść. - Osobie, której go sprzedałem? - Albo osobie, której sprzedał go gość, któremu ty sprzedałeś obraz. Słuchaj, Bernie. Lepiej będzie, jeśli ten obraz się znajdzie. W ten sposób będziesz podejrzany tylko o morderstwo. Może z czasem policja uzna, że kto inny jest za to odpowiedzialny. - A tobie wpadnie do kieszeni trzydzieści pięć tysięcy dolarów. - Nie zapominaj, że połowa będzie twoja. Co się dzieje z Carolyn, do cholery!? Pójdę zobaczyć, czy nie wpadła do kibla. W tym momencie stanęła przed nami moja najdroższa fryzjerka psów. Jedną ręką trzymała spodnie, a drugą podniosła do góry. - Bernie, stało się coś strasznego - powiedziała. - Ray, nie wchodź tam. Wrzuciłam do kibla cholerny tampon. Myślałam, że nic się nie stanie, ale kibel się zatkał. Na podłodze jest pełno gówna i z kibla wciąż cieknie. Próbowałam to posprzątać, ale nic się nie da zrobić. Bernie, pomożesz mi? Boję się, że zaleje cały antykwariat. - Właśnie wychodziłem - rzekł Ray, cofając się w stronę wyjścia. Jego twarz miała kolor zielonkawy. Wyglądał na przestraszonego. - Odezwę się do ciebie, Bern. - Nie pomożesz nam? - Chyba żartujesz! - zawołał. - Jezu! Pobiegłem na zaplecze, a Ray ruszył powoli w kierunku drzwi. Zajrzałem do łazienki, ale na podłodze były jedynie czerwono-białe kafelki tworzące szachownicę. Podłoga była sucha i czysta jak zwykle. Na sedesie siedział mężczyzna. Wyglądał, jakby spadł z nieba. Miał na sobie spodnie ze skóry rekina, szarą marynarkę, brązową koszulę i buty z długimi szpicami koloru czarno- brązowego. Jego rozczochrane, rudawe włosy i czerwona bródka pokryte były warstwą kurzu. Mężczyzna siedział z głową odrzuconą do tyłu i miał rozchylone usta. Jego zęby były czarne od nikotyny - widać rzadko chodził do dentysty. Miał błękitne oczy, które były szeroko otwarte. - A niech mnie - powiedziałem. - Nie wiedziałeś, że on tu jest? - Oczywiście, że nie. - Tak myślałam. Poznajesz go? - To ten artysta. Zapłacił dziesięć centów za wstęp do Galerii Hewletta. Nie pamiętam, jak się nazywał. - Turner. - Nie, to nazwisko innego znanego malarza, ale prawie zgadłaś. Strażnik znał jego nazwisko. Już wiem - Turnquist. - Zgadza się. Dokąd idziesz, Bernie? - Chcę się upewnić, czy nikogo nie ma w antykwariacie - wyjaśniłem. - Zamknę drzwi na zamek i powieszę tabliczkę z napisem: „Zamknięte”. - Co teraz zrobimy? - Jeszcze nie wiem. - Och... Bernie! - Co takiego? - On nie żyje, prawda? - Nie ma co do tego żadnych wątpliwości - powiedziałem. - Nie można być bardziej martwym niż on. - Tak myślałam. Zaraz zwymiotuję. - Jeżeli musisz... Tylko zaczekaj, aż zdejmę go z kibla. Rozdział XV - Można je wynająć za pięćdziesiąt dolarów miesięcznie - powiedziała Carolyn. - Tanio, prawda? Wypada mniej niż dwa dolary dziennie. Co można kupić za niecałe dwa dolary? - Śniadanie - odparłem. - Pod warunkiem, że kupuje się tanie produkty. - Można wypożyczyć wózek minimum na miesiąc. Nawet jeśli zwracasz go po godzinie, płacisz pięćdziesiąt dolców. - Możemy im w ogóle tego nie zwracać. Ile forsy zostawiłaś w sklepie? - Sto dolarów - to znaczy, w sumie sto pięćdziesiąt. Ale sto odzyskam, kiedy zwrócę wózek. Zatrzymaliśmy się na rogu Szóstej Alei i Dwunastej Ulicy, czekając, aż zmieni się światło. Po chwili przeszliśmy na drugą stronę. - Dlaczego nie ma łagodnych zjazdów z krawężnika na ulicę? - spytała Carolyn. - Też się nad tym zastanawiam. - To ma być ułatwienie? Spójrz na ten krawężnik. Można się wywrócić. - Ty popchnij wózek, a ja go podniosę. Zaczynamy. - Cholera. - Spokojnie. - Gówno w czekoladowym sosie. Ledwo sobie radzimy, kiedy mamy wtoczyć wózek na krawężnik, ale co w takiej sytuacji robi niepełnosprawna osoba? - Zadajesz mi to pytanie za każdym razem, kiedy przechodzimy przez ulicę. - Uświadamiam sobie dziś, jak ciężko musi być kalekom. Niepełnosprawni powinni walczyć o swoje prawa. Podpiszę każdą petycję, żeby ich wesprzeć, i zacznę chodzić na demonstracje. Z czego się śmiejesz? - Po prostu wyobraziłem sobie taką demonstrację. - Masz chore poczucie humoru, Bernie. Czy ktoś ci to kiedyś mówił? Jeśli nie pomożesz mi pchać, nasz przyjaciel dostanie wstrząsu mózgu. Oczywiście nasz znajomy - pan Turnquist - nie narzekał. Pchaliśmy wózek inwalidzki wypożyczony ze sklepu ze sprzętem medycznym Pittmana, który znajduje się na Pierwszej Alei, między Piętnastą i Szesnastą Ulicą. Carolyn wypożyczyła wózek i przywiozła go taksówką. Wtoczyliśmy go do antykwariatu i posadziliśmy na nim Turnquista. Kiedy wyszliśmy, okazało się, że artysta wygląda o wiele lepiej na wózku niż na sedesie. Przywiązaliśmy go do wózka skórzanym pasem. Potem przymocowałem mu nadgarstki do poręczy za pomocą starych kabli i przykryłem go pod szyję kocem. Turnquist miał na nosie okulary firmy Foster Grants, a na głowie czapeczkę z daszkiem, która wisiała w moim antykwariacie od marca, czekając na właściciela. Artysta wyglądał teraz jak całkiem zwyczajny facet. Szliśmy w kierunku zachodnim, zastanawiając się, co będzie dalej. Za każdym razem, kiedy mijaliśmy jakąś przecznicę, Carolyn zaczynała narzekać na chodniki. - Wieziemy trupa - odezwała się moja przyjaciółka. - Czy to jest poważne przestępstwo, czy drobne wykroczenie? - Nie pamiętam, ale nie powinno się tego robić. Jest na to pewnie jakiś paragraf. - Na filmach zawsze mówią, że nie powinno się dotykać trupa. - Ale to nie jest film. W takiej sytuacji trzeba natychmiast zawiadomić policję. Mogłaś to zrobić. Mogłaś wyjść z kibla i powiedzieć Rayowi, że na sedesie siedzi trup. Nawet nie musiałabyś dzwonić na policję. Carolyn wzruszyła ramionami. - Zażądaliby wyjaśnień. - Masz rację. - Ale przecież nie jesteśmy w stanie tego wyjaśnić. - Właśnie. - Skąd on się wziął w twoim antykwariacie, Bernie? - Nie mam pojęcia. Kiedy go dotknąłem, wydawał się ciepły, ale nie dotykałem wielu trupów w swoim życiu. Nie wiem, ile czasu trzeba, żeby ciało zrobiło się zimne. Może był tam wczoraj, kiedy zamykałem antykwariat. Spieszyłem się, bo właśnie mnie aresztowali. Byłem trochę nieprzytomny i mogłem nie zauważyć, jak wśliznął się na zaplecze. - Dlaczego miałby to robić? - Nie mam pojęcia. Ale w nocy, albo dziś rano, poszedł do kibla, usiadł na sedesie, nie ściągnąwszy nawet spodni, i umarł. - Myślisz, że dostał zawału, albo coś w tym stylu? - Coś w tym stylu - zgodziłem się. W tym momencie kółko wózka uderzyło o kamień leżący na krawężniku. Nasz przyjaciel podskoczył i okulary zsunęły mu się z nosa. Carolyn prędko je poprawiła. - On nas poda do sądu - powiedziała. - Carolyn, ten facet nie żyje. Nie żartuj w ten sposób. - Nie mogę się powstrzymać. To nerwowe. Myślisz, że umarł z przyczyn naturalnych? - Mieszkamy w Nowym Jorku. Morderstwo jest czymś naturalnym w tym mieście. - Myślisz, że został zamordowany? - Tego nie wiem. - Może morderca był z Turnquistem w antykwariacie. Ale w takim razie - w jaki sposób się wydostał? - Nie mam pojęcia. - Może popełnił samobójstwo. - Właśnie. Był agentem rosyjskim i trzymał cyjanek w zębie. Kiedy sytuacja się skomplikowała, ukrył się w antykwariacie i połknął truciznę. To naturalne, że chciał umrzeć wśród pięknie oprawionych, cennych książek. - Jeśli to nie był zawał ani samobójstwo... - Może umarł na opryszczkę - zasugerowałem. - Można się nią łatwo zarazić. - Wygląda na to, że ktoś go zabił, ale jak? Zamknąłeś wczoraj dwie osoby w antykwariacie? - Nie. - Więc jak to się stało? - Być może Turnquist wśliznął się dziś na zaplecze, a ja tego nie zauważyłem. Kiedy niosłem ci kawę... - Nigdy nie zapomnę tego strasznego smaku. - Turnquist poszedł do kibla i wykitował. Albo został zamordowany przez kogoś, kto był w antykwariacie. Być może przyszedł sam, a potem wpuścił kogoś do antykwariatu i został zamordowany. - Albo morderca pojawił się pierwszy w antykwariacie. Może wszedł tam wczoraj w nocy albo dziś rano i zabił Turnquista. W jaki sposób otworzył drzwi, nie mając klucza? - To żaden problem - powiedziałem. - Wychodząc z antykwariatu, nie zamknąłem drzwi na klucz. Zostawiłem na zewnątrz stolik z przecenionymi książkami i zatrzasnąłem drzwi. Nie pamiętam, żebym zamykał je na podwójny zamek. - Przez chwilę próbowałem przypomnieć sobie tę scenę. - Chyba jednak zamknąłem drzwi na zamek. Kiedy wróciłem, przekręciłem klucz dwa razy, żeby otworzyć zamek sprężynowy. Cholera! - Co się stało? - To wszystko wyjaśnia. Przypuśćmy, że Turnquist wpuścił mordercę - musiał tylko przekręcić klamkę. Potem morderca zostawił martwego artystę w kiblu i wyszedł. Ale w jaki sposób zamknął drzwi na zamek? - Nie trzymasz zapasowych kluczy w antykwariacie? Morderca mógł je znaleźć. - Musiałby długo szukać. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle zadał sobie ten trud, skoro drzwi nie były zamknięte na zamek. - To nie ma sensu. - Trudno się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi. Uważaj, wjeżdżamy na krawężnik. - Gówno! - Naprawdę? Ludzie przestali sprzątać po swoich psach. Każdy spacer to przygoda. Przeszliśmy przez ulicę i wtoczyliśmy wózek na krawężnik. Zmierzaliśmy w kierunku zachodnim. Za placem Abingdona ruch uliczny zmalał - było mniej samochodów i pieszych. Kiedy mijaliśmy Dom Starców na rogu Dwunastej Ulicy i Hudson, zatrzymał nas staruszek w fotelu na kółkach. Spojrzał na Turnquista i podniósł do góry kciuk. - Ci młodzi ludzie na pewno pchają wózek za szybko - powiedział. - Powinieneś sam pchać kółka. Kiedy Turnquist się nie odezwał, staruszek spojrzał na nas i mrugnął. - Stary chłop miał już dość, co? - zapytał. - Na to wygląda. - Dobrze, że nie zostawiliście biednego sukinsyna w domu dla starców - stwierdził gorzko. - Jeśli kiedykolwiek się ocknie, powiedzcie mu, że powinien być dumny z takich wspaniałych dzieci. Poszliśmy ulicą Greenwich i skręciliśmy w Waszyngtona. Przecznicę dalej, między ulicami Bank i Bethune, widniał magazyn, który przerabiano na dom mieszkalny. W pobliżu nie było nikogo, ponieważ robotnicy nie pracowali o tej porze. Zatrzymałem wózek. - Tutaj? - spytała Carolyn. - To miejsce jest równie dobre jak każde inne. Na schodach leży kładka. Będzie nam łatwo wtoczyć tam wózek. - Pomyślałam, że moglibyśmy dojść do końca ulicy Morton i wrzucić go do rzeki Hudson razem z wózkiem. - Carolyn... - Pogrzeb na morzu to stara tradycja. Davy Jones. „Ojca morskie tulą fale...” - Pomożesz mi? - Jasne. Z przyjemnością. „Dobrze, że nie zostawiliście biednego sukinsyna w domu dla starców”. Nie, staruszku. Zostawimy go obok opuszczonego magazynu. Zaopiekują się nim Zielony Szerszeń i Pluto. - Kato. - Wszystko jedno. Zachowujemy się jak Burke i Hare. - Oni kradli ciała i sprzedawali je. My tylko przewieźliśmy ciało z jednego miejsca w drugie. - Wspaniale. - Mówiłem ci, że lepiej będzie, jeśli sam się tym zajmę. - Nie bądź śmieszny. Jesteś moim szefem, prawda? - Na to wygląda. - Siedzimy w tym razem - przez mojego kota. Dlaczego nie możemy zostawić go tu razem z wózkiem? Naprawdę nie zależy mi na tych stu dolarach. - Nie chodzi o pieniądze. - A o co - zasady? - Jeśli zostawimy tu wózek, policja dowie się, skąd go wypożyczyliśmy. - A więc dowiedzą się, że wypożyczyliśmy go ze sklepu ze sprzętem medycznym Pittermana. I co z tego? Zapłaciłam gotówką i podałam im fałszywe nazwisko. - Nie wiem, kim był Turnquist ani jaki miał związek z aferą Mondriana, ale to nie przypadek, że znalazł się w moim antykwariacie. Policja dowie się w sklepie Pittermana, jak wygląda osoba, która wypożyczyła fotel. Zabiorą pracownika sklepu na komisariat i postawią przed nim ciebie razem z czterema kloszardami z Harlemu. Jak myślisz, kogo wybierze? - Zaskakujesz mnie. Myślałam, że tylko Ray opowiada kawały o policjantach. - Próbowałem ci jedynie coś wytłumaczyć. - Wytłumaczyłeś. Pomyślałam tylko, że moglibyśmy go zostawić tu razem z wózkiem. Nic już nie powiem, zgoda? - Zgoda. Odwiązałem kable, którymi przywiązaliśmy ręce i nogi Turnquista do fotela, i zdjąłem mu pas. Udało mi się ułożyć artystę na podłodze. Potem zdjąłem mu czapeczkę z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne i zabrałem koc. - Wskakuj, przewiozę cię - powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się na ulicy. - Słucham? - Dwoje ludzi pchających wózek inwalidzki wygląda bardzo podejrzanie. Wskakuj. - Lepiej, żebym to ja pchała wózek. - Jestem cięższy, a poza tym... - Do diabła z tym... Jesteś wyższy niż ja i jesteś mężczyzną. Będziesz lepiej udawać Turnquista niż ja. Wskakuj na wózek, Bern. Załóż czapeczkę i okulary. - Kiedy Carolyn owinęła mnie kocem, poczułem zapach pleśni. Moja wspólniczka skrzywiła się i odblokowała hamulec. - Przygotuj się - powiedziała. - I zapnij pas. Głupi żart, co? Po drodze mogą być wstrząsy. Rozdział XVI Kiedy wróciłem do antykwariatu, sprawdziłem, czy na zapleczu nie ma trupów, ale nie znalazłem niczego niepokojącego. Wciąż zastanawiałem się, w jaki sposób Turnquist dostał się do środka i dlaczego dołączył do swoich przodków, którzy byli w niebie. Carolyn wtoczyła wózek na zaplecze. Potem złożyliśmy go. - Zawiozę go do sklepu taksówką - powiedziała. - Ale najpierw muszę się napić kawy. - Zaraz przyniosę gorącą kawę. - Tylko nie kupuj jej w budce z falaflami. - Nie martw się. Kiedy wróciłem z kawą, Carolyn powiedziała, że podczas mojej nieobecności dzwonił telefon. - Chciałam odebrać, ale w końcu tego nie zrobiłam. - Słusznie. - Ta kawa jest całkiem niezła. Powinniśmy sprawić sobie elektryczną maszynkę. Taką, która parzy kawę przez cały dzień. - Mógłbym też zamontować płytę grzejną. - Tak, ale wtedy musiałbyś częstować klientów i Ray Kirschmann przesiadywałby tu całymi dniami. Byłby stałym klientem. Na szczęście udało mi się go dzisiaj wykurzyć. - To nie było łatwe. - Wiem. Wiedziałam, że muszę wymyślić coś wyjątkowo obrzydliwego. Siedziałam długo w kiblu i czekałam, aż Ray wyjdzie, ale wyglądało na to, że chce się wysikać... - Ja też miałem ochotę uciec, kiedy powiedziałaś nam o awarii w kiblu. - Nie wiedziałeś, że kłamię? - Oczywiście, że nie. Nie miałem pojęcia, że na sedesie siedzi trup. - Może niepotrzebnie opisałam te wszystkie szczegóły. - Nie przejmuj się - powiedziałem. Po chwili zadzwonił telefon. - Trudno cię złapać, Bernie. - W słuchawce zabrzmiał głos Wally’ego Hemphilla. - Myślałem, że wyjechałeś z kraju. - Nie zrobiłbym tego. Nie znam nikogo w Kostaryce. - Facet taki jak ty na pewno znalazłby od razu przyjaciół. Słuchaj, czy wiesz coś o Mondrianie? - Wiem, że był Duńczykiem - odrzekłem. - Urodził się w 1872 roku w Amberfoot. Nie pamiętam dokładnie, jak brzmi ta nazwa. Zaczął jako malarz naturalistycznych krajobrazów. Kiedy odnalazł swój styl, zaczął dojrzewać i malować abstrakcyjne obrazy. W 1917 roku... - Robisz mi wykład? Z mieszkania Onderdonka ukradziono obraz wart prawie pół miliona dolarów. - Wiem. - Masz go? - Nie. - Szkoda, mielibyśmy forsę na drobne wydatki. - Mogę porozmawiać z sędzią Carterem albo powiedzieć im, że wynalazłem lekarstwo na raka. - Naprawdę nie masz tego obrazu? - Nie. - Kto go ukradł? - Prawdopodobnie osoba, która zamordowała Onderdonka. - Nikogo nie zabiłeś i niczego nie ukradłeś. - Zgadza się. - Zostawiłeś tylko odciski palców. - Tak. - To szaleństwo. Co teraz zrobisz, Bernie? - Będę się kręcić w kółko. Odłożyłem słuchawkę i poszedłem na zaplecze razem z Carolyn. Obok biurka stoi szafka pełna rzeczy, których nie zdążyłem jeszcze wyrzucić. Otworzyłem ją, wyjąłem strój do biegania i zacząłem ściągać koszulę. - Hej - powiedziała Carolyn. - Co robisz? - Rozbieram się - odparłem, rozpinając spodnie. - Chyba widać. - Jezu - jęknęła Carolyn, odwracając się do mnie plecami. - Nie wiem, czy to są subtelne zaloty, ale muszę odmówić. Po pierwsze - jestem lesbijką, po drugie - jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, a po trzecie... - Idę się przebiec, Carolyn. - Och... Z Wallym? - Bez Wally’ego. Zrobię rundkę na placu Waszyngtona. Może rozjaśni mi się w głowie. Na razie mam niezły mętlik. Coraz więcej ludzi pyta mnie o obraz, którego nawet nie tknąłem. Wszyscy chcą, żebym go miał. Kirschmann liczy na nagrodę, a Wally chce dostać w łapę. Nie wiem, czego chcą inni. Może po prostu lubią zapach farby olejnej. Pobiegam trochę. Może przyjdzie mi do głowy jakieś rozwiązanie. - A co ze mną? Co mam robić, kiedy będziesz udawał, że jesteś Albertem Salazarem? - Możesz oddać wózek. - Tak, zrobię to prędzej czy później. Na pewno ci wszyscy ludzie, którzy widzieli cię na wózku inwalidzkim, będą się dziwić, że biegniesz po placu Waszyngtona. - Mam nadzieję, że nie. - Słuchaj, gdyby ktoś się do ciebie przyczepił, powiedz, że byłeś w Lourdes. Obok placu Waszyngtona znajduje się prostokątny skwer. Jedno okrążenie po asfalcie, wzdłuż trawy, wynosi mniej więcej kilometr. Wydaje się, że teren jest płaski, ale wystarczy kawałek przebiec i okazuje się, że jest tam lekkie wzniesienie. Jeśli biegnie się wzdłuż południowego krańca parku w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, można się szybko zmęczyć. Już po pierwszym okrążeniu poczułem ból mięśni - bieg po Central Parku poprzedniego dnia zupełnie mnie wykończył. Na szczęście ból po chwili minął. Miałem na sobie niebieskie krótkie spodenki z nylonu, żółtą koszulkę w paski i buraczkowe tenisówki. Zacząłem się zastanawiać, czy Mondrianowi spodobałby się mój strój, ale doszedłem do wniosku, że lepsze byłyby buty w kolorze szkarłatnym albo jasnoczerwonym. Biegłem powoli i co chwila ktoś mnie wyprzedzał. Nie przejmowałem się kobietami w trampkach, które mnie mijały. Po prostu biegłem w swoich buraczkowych tenisówkach. Po czwartym kółku w moim umyśle zaczęło się przejaśniać. Wydaje mi się, że zrobiłem potem jeszcze trzy okrążenia, ale nie liczyłem dokładnie. Nie myślałem o Mondrianie, jego obrazie i tych wszystkich wariatach, którzy chcieli go mieć. Czułem zupełną pustkę w głowie. Przebiegłem cztery mile i zabrałem plastikową torbę z ubraniami, której pilnował mężczyzna grający w szachy w południowo-zachodniej części parku. Podziękowałem mu, a potem ruszyłem w kierunku ulicy Arbor Court, która znajduje się na zachód od parku. Carolyn nie było w domu, więc użyłem narzędzi, które miałem przy sobie, i dostałem się do budynku, a potem do jej mieszkania. Poradziłem sobie z łatwością z zamkiem przedsionkowym, ale pozostałe okazały się trudniejsze do otworzenia. „Ciekawe, co za spryciarz włamał się do środka i nie zostawił nawet po sobie śladów”, pomyślałem. Ale skoro był tak utalentowany, dlaczego sam nie ukradł Mondriana z Galerii Hewletta? Wszedłem do środka, zamknąłem drzwi na zamek, a potem rozebrałem się i wziąłem prysznic. Właśnie po to przyszedłem na Arbor Court. Wytarłem się ręcznikiem i nałożyłem ubranie, które miałem w torbie. Powiesiłem na poprzeczce nad wanną krótkie spodenki i koszulkę. Zajrzałem do lodówki, ale ku mojemu rozczarowaniu nie było piwa. Zadowoliłem się więc zimną herbatą z proszku. Jej smak pozostawiał wiele do życzenia, ale wcale mnie to nie zdziwiło. Przygotowałem sobie kanapkę, zjadłem ją, a potem zrobiłem następną. Jakiś pajac na ulicy zahamował gwałtownie i nacisnął klakson. Ubi wskoczył na parapet, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wsadził głowę między kraty, muskając wąsikami szybę. Pomyślałem o wąsikach Archiego i zrobiło mi się żal biednego kota. „To dziwne”, pomyślałem. „Jestem oskarżony o zamordowanie dwóch ludzi, ale martwię się o kota”. Zajrzałem do notesu z telefonami i wykręciłem numer. Denise Raphaelson podniosła słuchawkę po trzecim sygnale. - Mówi Bernie - odezwałem się. - Nie mów nikomu, że do ciebie zadzwoniłem. - To zabawne, ale czuję się tak, jakbyśmy rozmawiali wczoraj. - Słyszałaś o artyście, który nazywa się Turnquist? - Zadzwoniłeś do mnie, żeby spytać o artystę, który nazywa się Turnquist? - Tak. Facet zbliża się do sześćdziesiątki, ma rude włosy i bródkę, popsute zęby i kupuje ubrania w sklepie z tanią odzieżą. Jest bardzo pewny siebie. - Gdzie on jest? Chyba wyjdę za niego za mąż. Denise była przez pewien czas moją dziewczyną, a później została dziewczyną Carolyn. Ich związek szybko się skończył. Denise jest malarką. Ma mieszkanie na strychu, w którym urządziła galerię Narrowback. - Obawiam się, że jest za późno. - Co się z nim dzieje? - Lepiej, żebyś nie wiedziała. Słyszałaś o nim? - Raczej nie. Turnquist. Czy on ma jakieś imię? - Chyba tak. Większość ludzi ma jakieś imię. Może ten facet ma na imię Turnquist i nie ma nazwiska. Jest wielu takich osób. Na przykład Hildegarda i Twiggy. - Albo Liberace. - To jest nazwisko. - Racja. - Słyszałaś kiedyś o artyście, który nazywa się Turnquist? - Nie. Jakim on jest malarzem? - Martwym. - Właśnie tego się obawiałam. Przynajmniej ma teraz dobre towarzystwo: Rembrandt, El Greco, Giotto, Bosch - wszyscy oni już nie żyją. - Nie mów nikomu, że do ciebie dzwoniłem. - O co ci chodzi? Odłożyłem słuchawkę i poszukałem nazwiska Turnquist w książce telefonicznej, w części z numerami z Manhattanu. Znalazłem numer Michaela Turnquista, który mieszkał we wschodniej części miasta. Było raczej mało prawdopodobne, żeby mój znajomy artysta mieszkał w tej dzielnicy. Mimo to wykręciłem numer i po chwili usłyszałem w słuchawce głos mężczyzny. - Michael Turnquist? - Przy telefonie. - Przepraszam - powiedziałem. - To chyba pomyłka. „Do diabła z tym”, pomyślałem. Podniosłem znowu słuchawkę i wykręciłem numer 911. Po drugiej stronie zabrzmiał kobiecy głos. - Na budowie przy Washington Street leży nieżywy człowiek - powiedziałem. Podałem kobiecie dokładny adres. Zaczęła mnie o coś pytać, ale przerwałem jej. - Przepraszam, ale nie chcę się w to mieszać - wyjaśniłem. Przez jakiś czas siedziałem zamyślony. Nagle usłyszałem, jak ktoś otwiera zamek w drzwiach. Nie miałem pojęcia, co zrobię, jeśli okaże się, że to nie Carolyn. „Może to ta nazistka”, pomyślałem. „Pewnie przyszła porwać drugiego kota”. Rozejrzałem się po pokoju, ale Ubiego nigdzie nie było widać. Kiedy drzwi otworzyły się, zobaczyłem Carolyn i Elspeth Peters. Po chwili jednak doszedłem do wniosku, że to nie Elspeth Peters. Kobieta była do niej bardzo podobna i zrozumiałem nagle, dlaczego Carolyn przyglądała się Elspeth z takim zdumieniem w antykwariacie. Carolyn przyprowadziła ze sobą Alison - doradczynię podatkową. Wydała mi się ona równie atrakcyjna, co Elspeth Peters, ale od razu pomyślałem, że jest racjonalistką, w przeciwieństwie do Elspeth, która uwielbiała staromodne wiersze. Carolyn przedstawiła nas sobie. - Alison, to jest Bernie Rhodenbarr. Bernie, to jest Alison Warren. Alison uścisnęła mocno moją rękę - zapewne chciała dać mi w ten sposób do zrozumienia, że jest lesbijką w sensie politycznym i ekonomicznym. - Nie wiedziałam, że tu jesteś - stwierdziła Carolyn. - Wpadłem na chwilę wziąć prysznic. - Zapomniałam, że poszedłeś się przebiec. - Często biegasz? - spytała Alison. Ucięliśmy krótką pogawędkę, a w tym czasie Carolyn robiła kawę. Kiedy Alison usiadła na kanapie, Ubi usadowił się na jej kolanach. Podszedłem do kuchenki i stanąłem obok Carolyn. - Jest miła, prawda? - spytała Carolyn szeptem. - Jest wspaniała - szepnąłem. - Powiedz jej, żeby sobie poszła. - Chyba żartujesz. - Nie. - Dlaczego chcesz, żebym ją wyprosiła? - Idziemy do Galerii Hewletta. - Teraz? - Tak. - Słuchaj, przecież dopiero przyszłyśmy. Alison trzyma kota na kolanach. Chcę ją poczęstować kawą. - W porządku - ustąpiłem. - Pryskam stąd. Będę czekał na ciebie przed galerią. Kiedy położyłem na ladzie dwa banknoty dolarowe i dwie monety dwudziestopięciocentowe, pracownik muzeum przypomniał mi uprzejmie, że galeria będzie czynna jeszcze tylko przez niecałą godzinę. Powiedziałem, że to nic nie szkodzi, i wziąłem od niego znaczek. Nagle przypomniałem sobie, jak Turnquist wygłosił w galerii płomienne przemówienie o sztuce. Nie byłem w stanie o tym myśleć, kiedy wiozłem go na wózku, ale teraz artysta stanął mi przed oczami jak żywy. Turnquist był dziwakiem i zachowywał się agresywnie, ale zrobiło mi się przykro, że nie żyje. Miałem poczucie winy, że użyłem go jako pionka w tej makabrycznej farsie. Poczułem, że wpadam w przygnębienie i postanowiłem o tym więcej nie myśleć. Wszedłem po schodach do galerii, w której wisiał Mondrian, i skinąłem głową, widząc strażnika. Byłem pewien, że zamiast Kolorowej kompozycji znajdę pustą ścianę, ale Mondrian wisiał na swoim miejscu. Poczułem nagły przypływ radości na widok obrazu. Pół godziny później nad moim uchem rozległ się znajomy głos. - To całkiem niezłe, Bernie, ale ludzie nie dadzą się nabrać. Szkic ołówkiem to coś innego niż obraz namalowany farbą olejną. Co ty robisz? - To kopia obrazu - odpowiedziałem. - Próbuję odgadnąć, jakie są jego dokładne wymiary. - A te litery? Mają oznaczać kolory? - Tak. - Po co to robisz? - Nie wiem. - Facet na dole nie chciał przyjąć ode mnie pieniędzy. Lada chwila zamkną galerię. Dałam mu dolara. Ukradniemy ten obraz? - Tak. - Teraz? - Oczywiście, że nie. - Wobec tego - kiedy? - Nie mam pojęcia. - I pewnie nie wiesz, jak to zrobić. - Zastanawiam się nad tym. - Dlatego robisz szkic? - Cholera - warknąłem i zamknąłem gwałtownie notes. - Chodźmy stąd. - Przepraszam, Bern. Nie chciałam ci przeszkadzać. - W porządku. Spadajmy stąd. Kilka przecznic od Madison znaleźliśmy knajpę, która nazywała się Gloryosky’s. W środku światło było przyćmione, a na podłodze leżał miękki dywan. Niektórzy klienci pili drinki, a inni wyglądali tak, jakby marzyli o lunchu. Wszyscy dziękowali Bogu, że jest piątek. - Przyjemne miejsce - stwierdziła Carolyn, kiedy usiedliśmy przy stoliku. - Przyćmione światło, radosna atmosfera... Lubię słuchać, jak pobrzękuje lód w szklankach. Mają płytę Peggy Lee w szafie grającej. Byłabym tu szczęśliwa, Bernie. - Kelnerka jest bardzo ładna. - Zauważyłam. To miejsce jest o wiele lepsze niż Bum Rap. Szkoda, że to kawał drogi od mojej pracy. Kelnerka podeszła do naszego stolika i stanęła w taki sposób, że widać było jej obfite kształty. Carolyn obdarzyła ją uśmiechem i zamówiła martini. Zaznaczyła, że powinno być bardzo zimne, i wyraziła nadzieję, że nie będzie długo czekać na drinka. Zamówiłem coca- colę z cytryną. Kelnerka uśmiechnęła się i zniknęła za drzwiami. - Dlaczego? - spytała Carolyn. - Dlaczego - co? - Dlaczego zamówiłeś coca-colę z cytryną? - Dzięki cytrynie nie jest taka słodka. - Ale dlaczego pijesz coca-colę? - Sam nie wiem. Nie mam ochoty na wodę gazowaną. Coca-cola jest słodka i ma kofeinę. - Bern, czy ty specjalnie zgrywasz głupka? - Co takiego? Chodzi ci o to, że nie piję alkoholu? - Tak. Wzruszyłem ramionami. - Nie ma żadnego konkretnego powodu. - Chcesz się włamać do muzeum? To szaleństwo. - Wiem. Nie zamierzam się tam włamywać. Mam przed sobą ciężki wieczór i muszę być w formie. - A ja wypiję parę drinków. Dobrze mi to zrobi. - Skoro tak uważasz... - Poza tym wiem, że nie przeżyję następnych dziesięciu minut, jeśli się nie napiję. O, jak dobrze! - zawołała, kiedy kelnerka postawiła szklanki na naszym stole. - Proszę powiedzieć, żeby przygotowali jeszcze jeden taki drink. Ścigamy się, kto więcej wypije. - Następny drink? - Martini - odparła Carolyn. - Powinieneś pić małymi łyczkami, a nie wielkimi haustami. Mama nigdy ci tego nie mówiła? Wcisnąłem cytrynę do coli, zamieszałem napój łyżeczką i zacząłem go pić małymi łyczkami. - Ta kelnerka pięknie się śmieje - powiedziała Carolyn. - Lubię kobiety z poczuciem humoru. - Ma kształtne ciało. - Zauważyłam. Kobiece kształty powinny być okrągłe, chociaż Mondrian pewnie by się ze mną nie zgodził. On lubił linie proste i kolory podstawowe. Myślisz, że był geniuszem? - Prawdopodobnie. - Cokolwiek to znaczy... Wolę mieć na ścianie reprodukcję Chagalla. - To zabawne. - Dlaczego? - Kiedy byliśmy w galerii, wyobraziłem sobie, że Mondrian wisi w moim mieszkaniu. Wyglądałby świetnie. - W którym miejscu byś go powiesił? - Nad kanapą. - Naprawdę? - Carolyn zamknęła oczy. Najwyraźniej próbowała sobie to wyobrazić. - Mówisz o obrazie z galerii czy o tym, który wisiał w mieszkaniu Onderdonka? - Mówię o obrazie, który widzieliśmy w galerii. Ale obraz Onderdonka był podobny, więc też by się nadał. - Powiesiłbyś go nad kanapą? - Tak. - Rzeczywiście, wyglądałby nieźle w twoim mieszkaniu - przyznała Carolyn. - Pod warunkiem, że posprzątałbyś bałagan. - Dziesięć lat - powiedziałem. - Co takiego? - To zajęłoby mi dziesięć lat. - Och... - Carolyn machnęła ręką. - Mówię poważnie, Bern. Kiedy skończą się twoje kłopoty, możesz namalować obraz w stylu Mondriana i powiesić go sobie nad łóżkiem. - Daj spokój. - Spójrz prawdzie w oczy, Bern. Stary Piet nie włożył w to wiele pracy. Był geniuszem i myślał najpierw o swoich obrazach. Stworzył doskonałe proporcje i jego dzieła reprezentują system filozoficzny, ale co z tego? Jeśli chcesz stworzyć wierną kopię obrazu Mondriana, wystarczy, że użyjesz tych samych kolorów i zachowasz odpowiednie proporcje. Nie musisz malować ludzi ani cieniować. Wystarczy namalować czarne linie na białym tle i pokolorować kilka kwadracików. Chyba nie trzeba studiować malarstwa przez dziesięć lat, żeby to zrobić. - Co za pomysł - powiedziałem. - Ale to trudniejsze niż się wydaje. - Wszystko jest trudniejsze, niż się wydaje. Nie trzeba być geniuszem, żeby nakarmić pekińczyka. Gdzie jest ten szkic, który zrobiłeś? Mógłbyś namalować obraz na jego podstawie. - Potrafię malować ściany. To wszystko. - Dlaczego zrobiłeś szkic? - Jest zbyt wiele obrazów podobnych do siebie - odrzekłem. - Trudno mi je odróżnić. Pomyślałem, że szkic mi się przyda, tym bardziej że istnieje jeszcze inny obraz Mondriana. Ale nie umiałbym tego zrobić. - O czym ty mówisz? - Nie potrafiłbym namalować kopii Mondriana. Nie wiedziałbym, jak się do tego zabrać. Jego linie są proste jak ostrze noża. W jaki sposób miałbym je namalować? - Wystarczy, że ręka nie będzie ci się trzęsła. - To za mało. Nie mam pojęcia, jak się kupuje farby i miesza kolory. - Mógłbyś się tego nauczyć. - Tylko artysta byłby w stanie to zrobić. - Jasne. Ale jeśli ktoś posiada techniczne umiejętności... - Szkoda, że nie skontaktowaliśmy się z Turnquistem, zanim umarł. Był artystą i uwielbiał Mondriana. - W Nowym Jorku jest jeszcze paru malarzy oprócz niego. Jeśli chcesz mieć Mondriana nad kanapą i nie jesteś w stanie sam namalować obrazu, możesz znaleźć kogoś, kto... - Nie powiesiłbym tego obrazu u siebie w domu. - Nie? Och... Chcesz powiedzieć... - Tak. - Gdzie jest kelnerka, do cholery? Umieram z pragnienia. - Już idzie. - Świetnie. Obawiam się, że to nie jest najlepszy pomysł, Bern. Byłam pewna, że chcesz mieć w domu obraz, a ty zamierzasz oszukać znawców sztuki. Musielibyśmy znaleźć artystę, któremu można zaufać. - Właśnie. Kelnerka postawiła przed Carolyn kieliszek martini i spojrzała na moją szklankę, która była do połowy pełna. Albo - pusta, jak powiedziałby pesymista. - Wspaniale - pochwaliła Carolyn. - Założę się, że pracowałaś przedtem jako pielęgniarka. - To jeszcze nic - odparła kelnerka. - Zdradzę ci pewien sekret. Wiem, że potrafisz dochować tajemnicy. Barman pracował jako chirurg. Był specjalistą od mózgu. - Ręce ma nadal bardzo sprawne. Kelnerka roześmiała się i odeszła od stolika. Carolyn patrzyła na nią jak urzeczona. - Ona jest urocza - stwierdziła. - Szkoda, że nie jest artystką. - Jest błyskotliwa, urocza i w dodatku ma piękne ciało. Myślisz, że jest lesbijką? - Nadzieja sprawia, że warto żyć. - Tak mówią. - Potrzebujemy kogoś, kto umie malować - powiedziałem. - Upodobania seksualne tej osoby nie mają znaczenia. Zapadła cisza, tak jakby ktoś wspomniał o E.F. Huttonie. Przy innych stolikach ludzie nadal rozmawiali, ale przez chwilę nie słyszeliśmy ich. Zastygliśmy bez ruchu, a potem spojrzeliśmy sobie w oczy. - Denise - odezwaliśmy się jednocześnie. Rozdział XVII - Chwileczkę - powiedziała Denise Raphaelson. - Nie pamiętam, kiedy ostatnio przyczepiałam płótno do ramy. Nikt tego nie robi w dzisiejszych czasach. W sklepie sprzedają płótno razem z ramą. Moi klienci rzadko podają rozmiary obrazu, który zamawiają. - Żyjemy w świecie, gdzie wszystko jest obliczone. - Wiesz, jakie jest moje ulubione powiedzenie? Poproś o gram, a dadzą ci kilogram. Wymiary to najmniej ważna rzecz. Znawca od razu pozna, że to nie oryginał. Mogę zdobyć płótno o takich wymiarach, być może będzie o parę milimetrów szersze. Pamiętasz reklamę papierosów, które były o milimetr dłuższe niż inne? - Tak. - Ciekawe, co się z nimi stało. - Na pewno ktoś je wypalił. Denise wyjęła z ust papierosa i położyła go na muszli, której używała jako popielniczki. Rozłożyliśmy na podłodze płótno. My - to znaczy ja i Denise. Carolyn nie przyszła tam ze mną. Denise jest zgrabną, długonogą brunetką. Ma kręcone włosy i gładką skórę, upstrzoną piegami. Maluje i utrzymuje się z tego. Mieszka z synem - Jaredem. Czasem jego ojciec przysyła jej czek. Obrazy Denise są abstrakcyjne, żywe i bardzo intensywne. Mogą się nie podobać, ale na pewno zwracają uwagę. To samo można powiedzieć o Denise. Przez parę lat byliśmy parą. Oboje lubimy etniczną kuchnię, wolny jazz i błyskotliwych ludzi. Głównym powodem konfliktów między nami była Carolyn. Denise nienawidziła jej. Któregoś dnia poszły do łóżka i tak zaczął się romans, który nie trwał zbyt długo. Kiedy ich związek się skończył, Carolyn i ja przestaliśmy widywać Denise. Po tym wszystkim stwierdziłem, że nie rozumiem kobiet. Zresztą nie ma w tym nic dziwnego - nikt ich nie rozumie. - To jest gips - wyjaśniła Denise. - Płótno musi być gładkie, więc nałożymy na nie warstwę gipsu. Weź pędzel. Właśnie tak. Tu chodzi o giętki nadgarstek. - Co się z tym stanie? - Wyschnie. To gips akrylowy, który szybko schnie. Potem wygładzisz płótno papierem ściernym. - Papierem ściernym? - Tak - delikatnie. Potem nałożysz drugą warstwę gipsu i znów wygładzisz powierzchnię, a potem - trzecią. - A ty będziesz na drugim brzegu? - Jasne, „zawiadomię mieszkańców farm i miasteczek”. - „Farm i miasteczek w Middlesex” - powiedziałem. Tak właśnie określił to Longfellow. Oboje poczuliśmy się zażenowani, kiedy padła nazwa „Middlesex”. - Nazwa pochodzi od środkowych Anglosasów - wyjaśniłem. - Osiedlili się w różnych miejscach w Anglii. W Essex mieszkali wschodni Anglosasi, w Sussex południowi, a... - Czy możemy zmienić temat? - Dobrze. - „Wszystkich biseksualnych mieszkańców farm i miasteczek w Middlesex”. Czy istniało też miasto o nazwie Bezsex? - Myślałem, że chciałaś zmienić temat. - Nie mogę się powstrzymać. Spróbuję znaleźć album z tym obrazem. Kolorowa kompozycja, 1942. Bóg jeden wie, ile Mondrian namalował obrazów o tym samym tytule. Na Harrison mieszka minimalista, który nazywa wszystkie swoje obrazy Kompozycja 104. Robi to specjalnie. Jeśli stanie się znany, krytycy oszaleją, próbując sklasyfikować jego dzieła. Nakładałem trzecią warstwę gipsu, kiedy Denise przyniosła wielki album zatytułowany Mondrian i artyści z grupy De Stijl. Otworzyła go na jednej z ostatnich stron. Był tam obraz, który widzieliśmy w galerii Hewletta. - O to mi chodziło - powiedziałem. - A kolory? - O co chodzi? Dałem ci przecież szkic. Czy jest za mało dokładny? - Szkic jest świetny. Powinieneś być artystą, a nie włamywaczem. Reprodukcje w albumach zawsze będą się różnić od oryginałów, Bernie. Atrament nigdy nie odda w stu procentach oryginalnych kolorów. Pytałam, czy ta reprodukcja różni się od oryginału z galerii. - Och... - bąknąłem. - No więc? - Nie jestem na tyle spostrzegawczy, Denise. Nie pamiętam takich szczegółów. Wydaje mi się, że ta reprodukcja jest w porządku. - Wziąłem album do ręki i obróciłem go tak, że światło padało na stronę z reprodukcją. - Tło jest ciemniejsze. W rzeczywistości - to znaczy na obrazie z galerii - jest bielsze. Wiesz, o co mi chodzi, prawda? Denise skinęła głową. - Mondrian używał różnych odcieni bieli. Dodawał do białej farby odrobinę niebieskiej, czerwonej lub żółtej. Potrafię chyba uzyskać ten odcień. Mam nadzieję, że eksperci nie odkryją prawdy. - Ja też. - Pokaż, jak sobie poradziłeś z gipsem. Całkiem nieźle. Potrzebujemy teraz warstwy albo dwóch białej farby. Dzięki temu powierzchnia będzie jeszcze gładsza. Potem nałożymy warstwę białej farby zmieszanej z inną, a potem... Szkoda, że nie mam na to dwóch tygodni. - Właśnie. - Użyję farb akrylowych. Mondrian malował farbami olejnymi, ale nie siedział mu na karku narwaniec, który chce mieć obraz gotowy w kilka godzin. Farby akrylowe schną szybko, ale to nie są farby olejne i... - Denise... - Tak? - Nie musimy wypruwać z siebie flaków. Po prostu spróbujmy. - Dobrze. - Mam kilka rzeczy do zrobienia, ale przyjdę do ciebie, kiedy wszystko załatwię. - Poradzę sobie, Bernie. Nie potrzebuję twojej pomocy. - Wpadłem na pewien pomysł, kiedy nakładałem gips. Możemy robić to razem. - Tylko jedna osoba może malować obraz. - Wiem. Powiem ci, co mi przyszło do głowy. Powiedziałem Denise o swoim pomyśle. Wysłuchała mnie i skinęła głową. Kiedy skończyłem, wyciągnęła papierosa i wypaliła go prawie do końca. Dopiero wtedy odezwała się: - To całkiem niezły pomysł. - Też tak sądzę. - Ale trochę skomplikowany. Rozumiem, do czego zmierzasz, ale chyba lepiej będzie, jeśli nie poznam wszystkich szczegółów. Zgoda? - Jasne. - Mam ochotę posłuchać muzyki. - Denise zapaliła następnego papierosa i włączyła jeden z kanałów jazzowych w radiu. Rozległy się dźwięki pianina i po chwili rozpoznałem nagranie Randy’ego Westona. - Mam wiele wspomnień związanych z tą muzyką - powiedziałem. - Ja też. Jared jest u kolegi. Wróci za godzinę i będzie mógł nam pomóc. - Świetnie. - Uwielbiam Galerię Hewletta. Oczywiście Jared nienawidzi tego miejsca. - Dlaczego? - Ponieważ jest dzieckiem. Nie wpuszczają dzieci do galerii. Zapomniałeś? - Rzeczywiście. Nawet jeśli są z dorosłymi? - Nie wpuszczą dziecka, nawet gdyby przyszło z graczami drużyny baseballowej Pittsburgh Steelers. Trzeba mieć szesnaście lat, żeby wejść. Żadnych wyjątków. - Przesada - stwierdziłem. - W jaki sposób dzieciaki w naszym mieście mają wyrobić sobie gust artystyczny? - To skomplikowane, Bem. Młodzi ludzie, którzy mają zakaz wstępu do Metropolitan, Muzeum Sztuki Współczesnej, Muzeum Guggenheima, Whitney, Muzeum Historii Naturalnej i paruset galerii, są naprawdę pozbawieni możliwości obcowania ze sztuką. To straszne. - Gdyby to nie była prawda, pomyślałbym, że przemawia przez ciebie sarkazm. - Co za pomysł! - Denise zaciągnęła się papierosem. - Ale prawdę mówiąc, cieszę się, że w muzeum nie ma ośmiu milionów wrzeszczących dzieciaków. Albo wycieczek szkolnych z debilowatymi nauczycielkami, które próbują wytłumaczyć uczniom, o co chodziło Matissowi, podczas gdy oni stoją obok, nudząc się śmiertelnie. Galeria Hewletta jest dla dorosłych i dlatego uwielbiam to miejsce. - Ale Jared go nie lubi. - Przejdzie mu, kiedy skończy szesnaście lat. Na razie to owoc zakazany. Jared pewnie myśli, że w galerii są obrazy o tematyce erotycznej. Podoba mi się sposób, w jaki wieszają obrazy w muzeum. Jest między nimi duży odstęp. Można się każdemu spokojnie przyjrzeć. - Denise spojrzała na mnie znacząco. - Wiesz, o co mi chodzi. Po prostu lubię tę galerię. - Rozumiem. - Mam nadzieję, że przyświeca nam szlachetny cel. - Pomożesz porwanemu kotu i antykwariuszowi, któremu grozi więzienie. - Mam gdzieś antykwariuszy. Którego kota porwali? Syjamskiego? - Birmańskiego. Porwali Archiego. - Czyli tego milszego. - Oba koty są miłe. Archie lubi się popisywać. - I co z tego? Po Randym Westonie w radiu zabrzmiał głos Chicka Corei, a potem młody mężczyzna o zachrypniętym głosie przeczytał wiadomości. Najpierw powiedział parę słów o dyskusji dotyczącej ograniczenia zbrojeń. Być może było to bardzo ważne, ale słuchałem go piąte przez dziesiąte. Następnie prezenter poinformował nas, że dzięki anonimowemu telefonowi policja znalazła zwłoki Edwina P. Turnquista na budowie w West Village. Turnquist otrzymał cios w serce szpikulcem do lodu. Był artystą i należał do bohemy. Był członkiem grupy wczesnych ekspresjonistów, którzy spotykali się w Cedar Tavern i malowali abstrakcyjne obrazy. Mieszkał przed śmiercią w domu dla ubogich w Chelsea. Prezenter zasypywał słuchaczy informacjami. Wyjaśnił, że głównym podejrzanym jest niejaki Bernard Rhodenbarr, sprzedawca książek z Manhattanu, którego aresztowano kilkakrotnie za włamanie. Rhodenbarr wyszedł z więzienia za kaucją. Został oskarżony o zamordowanie Gordona Kyle’a Onderdonka w ekskluzywnym apartamencie w Charlemagne. Rhodenbarr włamał się do mieszkania Onderdonka, ale policja nie zdążyła jeszcze ustalić, jaki był powód zamordowania Turnquista. Być może, zasugerował głupkowaty prezenter, pan Turnquist wiedział zbyt wiele. Kiedy wyłączyłem radio, zapadła cisza podobna do tej, jaka panuje na rozległych piaskach Sahary. Po chwili Denise wyjęła kolejnego papierosa i rozległo się pstryknięcie zapalniczki. - Turnquist... Znam skądś to nazwisko - powiedziała, wypuszczając ustami kłąb dymu. - Nic dziwnego. - Jak on miał na imię? Edwin? Słyszałam o nim tylko podczas tej rozmowy, o której miałam nikomu nie wspominać... - Hm... - Nie zrobiłeś tego, prawda Bern? - Nie. - Zabiłeś tego drugiego mężczyznę - Onderdonka? - Nie. - Ale wpadłeś po uszy, prawda? - Po sam czubek głowy. - Policja cię szuka. - Na to wygląda. Byłoby kiepsko, gdyby mnie znalazła. Wydałem wszystkie pieniądze na kaucję. Następnym razem żaden sędzia mnie nie wypuści. - Siedzisz w celi na Rickers Island, próbując jednocześnie wytropić mordercę i uratować kota. Czy to ma sens? - Sam nie wiem. - Czy to, co teraz robię, nazywa się „ukrywaniem przestępcy”? - Jesteś niewinna. Nie słuchasz wiadomości w radiu. Jeśli uda mi się z tego wybrnąć, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo, Denise. - A jeśli ci się nie uda? - Cóż... - Nieważne. Jak Carolyn się trzyma? - Nic jej nie będzie. - Dziwne są zrządzenia losu. - Tak. Denise dotknęła ręką płótna. - Obraz, który wisi w Galerii Hewletta, nie został oprawiony? - Nie. Widać wzory na brzegach. - Mondrian malował czasem w ten sposób. To szaleństwo, Bernie. Wiesz o tym, prawda? - Tak. - Ale całkiem możliwe, że się uda - dodała Denise. Rozdział XVIII Wyszedłem z galerii Narrowback około jedenastej. Denise zaproponowała, żebym został na noc i spał na kanapie, ale odmówiłem. Wiedziałem, że szuka mnie policja, i wolałem nie nocować u znajomych. Carolyn była jedyną osobą, która wiedziała, że poszedłem do Denise. Byłem pewien, że nie puści pary z ust, chyba że zaczną jej przypalać palce. „Kto wie - może właśnie to zrobili?”, pomyślałem. Carolyn mogła się podzielić tą wiadomością z Alison, która na pewno od razu zdradziłaby mój sekret policji. Pomyślałem, że gliniarze nie mieliby specjalnych trudności ze znalezieniem mnie. Ray wiedział, że Denise była kiedyś moją dziewczyną. Gdyby przesłuchali wszystkich moich znajomych, prędzej czy później dopadliby mnie. Kiedy wyszedłem na ulicę, poczułem, że trzęsę się z przerażenia. Wiedziałem, że za godzinę we wszystkich kioskach pojawi się gazeta „Daily News”, w której będzie moje zdjęcie. Na razie byłem zwyczajnym facetem, który szedł ulicą. Ale nie czułem się bezpiecznie. Kiedy dotarłem do SoHo, zacząłem iść zacienioną stroną ulicy. Odniosłem wrażenie, że przechodnie gapią się na mnie. Może zresztą nie było to złudzenie. W takim mieście jak Nowy Jork ludzie, którzy chodzą ocienioną stroną chodnika, wzbudzają podejrzenie. Na ulicy Wooster znalazłem budkę telefoniczną. Była prawdziwa i miała drzwi, które same się zamykają. Ucieszyłem się, że nikt nie będzie mógł podsłuchać mojej rozmowy. Budki telefoniczne z drzwiami to rzadkość. Ta, do której wszedłem, posłużyła przedtem komuś jako ubikacja. Ale postanowiłem się tym nie przejmować. Kiedy wszedłem do środka, nad moją głową zapaliła się żarówka. Nie była to wyimaginowana żarówka. Zdjąłem z niej plastikową osłonkę, pokręciłem i przyczepiłem z powrotem osłonkę. We wnętrzu budki zapanował półmrok i poczułem się lepiej. Zadzwoniłem do informacji, a potem wykręciłem numer, który podała mi operatorka. Próbowałem znaleźć Raya w miejscu, gdzie zwykle wiesza swój kapelusz, ale nie udało mi się to. Zadzwoniłem jeszcze raz do informacji i otrzymałem numer jego domu w Sunnyside. Odebrała jego żona i zawołała od razu Raya, nie pytając nawet o moje nazwisko. - Halo? - powiedział Ray. - Ray? - spytałem. - Jezu! Nareszcie się odezwałeś. Przestań mordować ludzi, Bernie. To zły nawyk. Kto wie, jakie będą tego konsekwencje? Rozumiesz, co mam na myśli? - Nie zabiłem Turnquista. - Jasne, nigdy o nim nie słyszałeś. - Tego nie powiedziałem. - To dobrze. Turnquist miał w kieszeni kawałek papieru z twoim nazwiskiem i adresem antykwariatu. „Jak to możliwe?”, pomyślałem. Czyżbym zapomniał o tak ważnym szczególe, jak przeszukanie kieszeni trupowi? Zamknąłem oczy i zacząłem się nad tym zastanawiać. Nagle coś przyszło mi do głowy. - Bernie? Jesteś tam? Nie przeszukałem mu kieszeni. Tak bardzo zależało mi na pozbyciu się Turnquista, że pożałowałem pięciu minut i nie przeszukałem go. - W jego pokoju była twoja wizytówka. Krótko po tym, jak znaleźliśmy ciało Turnquista, ktoś zadzwonił na policję. Właściwie były dwa telefony. Sądzę, że dzwoniła jedna i ta sama osoba. Najpierw uzyskaliśmy informację, gdzie leży trup, a potem ta sama osoba poradziła nam, żebyśmy zwrócili się do faceta nazwiskiem Rhodenbarr, jeśli chcemy wiedzieć, kto zabił Turnquista. Do diabła, Bern, może mi powiesz, kto go zamordował? - Ja tego nie zrobiłem. - Hm... Wypuszczamy cię za kaucją, a ty popełniasz kolejną zbrodnię. Rozumiem, że chciałeś ogłuszyć Onderdonka i przyłożyłeś mu trochę za mocno, ale żeby wbijać takiej chudzinie w serce szpikulec do lodu? - Nie zrobiłem tego. - Pewnie mi powiesz, że nie przeszukałeś jego pokoju? - Nawet nie wiem, gdzie mieszkał. Właśnie chciałem cię o to spytać. - Miał w kieszeni dowód. Mogłeś to sprawdzić. „Cholera!”, pomyślałem. Teraz naprawdę żałowałem, że nie przeszukałem Turnquistowi kieszeni. - Nieważne - powiedział Ray. - Po co ci jego adres? - Pomyślałem, że... - Chcesz przeszukać jego pokój? - Tak - przyznałem. - To by mi pomogło znaleźć prawdziwego mordercę. - Ktoś już tam był i powywracał wszystko do góry nogami. - Nie mam z tym nic wspólnego. Znalazłeś tam moją wizytówkę, prawda? Kiedy przeszukuję pokój kogoś, kto nie żyje, nie zostawiam zwykle swojej wizytówki. - Dlaczego mordujesz ludzi? Może przeżyłeś szok i dlatego stałeś się takim bezdusznym człowiekiem. - Sam nie wierzysz w to, co mówisz, Ray. - Dobra, nie wierzę, ale masz spore kłopoty, Bernie. Wyszedłeś za kaucją. Ujawnij się, inaczej będzie po tobie. Gdzie teraz jesteś? Przyjadę po ciebie. Tylko nie rób żadnych numerów. - Zapomniałeś o nagrodzie. Jeśli wsadzisz mnie za kratki, nie będę mógł ci przynieść obrazu. - Możesz go zdobyć? - Chyba tak. Zapanowało długie milczenie. Pomyślałem, że Ray walczy z chciwością, zastanawiając się, co jest ważniejsze - obowiązek czy siedemnaście i pół tysiąca dolarów. - Nie lubię rozmawiać przez telefon - powiedział. - Powinniśmy się spotkać. Zacząłem coś mówić, ale głos w telefonie oznajmił, że minęły już trzy minuty i połączenie zostało przerwane. Na Czterdziestej Drugiej Ulicy nie grali ani jednego filmu, który byłby wart obejrzenia. Na odcinku między Szóstą i Ósmą Aleją jest osiem lub dziesięć kin, w których leciały filmy pornograficzne albo arcydzieła w rodzaju Teksańska masakra piłą łańcuchową lub Zjedzony żywcem przez lemingi. Nic dziwnego. Czy Times Square byłoby centrum świata bez seksu i przemocy? Wszedłem do kina na Ósmej Alei i kupiłem bilet na film kung-fu. Nigdy przedtem nie widziałem takiego filmu, ale wiedziałem mniej więcej, czego się spodziewać. W prawie zupełnie pustej sali panował półmrok. Postanowiłem spędzić parę godzin w tym bezpiecznym miejscu. Jeśli gliniarze naprawdę mnie szukali, pewnie byli w moim mieszkaniu i sprawdzili wszystkie hotele. Wiedziałem, że lada chwila na mieście pojawią się gazety, gdzie będzie o mnie napisane. Usiadłem z boku i zacząłem gapić się w ekran. W filmie było niewiele dialogów. Natomiast co chwila rozbrzmiewały głośne okrzyki, kiedy któryś z bohaterów otrzymywał cios w klatkę piersiową albo wylatywał przez okno, rozbijając szybę. Widzowie siedzieli w milczeniu, tylko od czasu do czasu wzdychali z podziwem, kiedy któregoś z bohaterów spotykał przykry koniec, co zdarzało się niemal co chwila. Oglądałem film przez jakiś czas, ale w którymś momencie zasnąłem. Kiedy się obudziłem, nie miałem pojęcia, czy leci wciąż ten sam film, czy też zaczął się następny. Patrzyłem na okrutne sceny jak zahipnotyzowany i jednocześnie myślałem o tym, co mi się ostatnio przydarzyło. Wszystko zaczęło się od tego, że pewien dżentelmen wszedł do mojego antykwariatu i poprosił, żebym wycenił jego księgozbiór. „Taki niewinny początek”, pomyślałem. Szkoda, że potem wydarzyło się tyle nieprzyjemnych rzeczy. Zaraz, chwileczkę... Usiadłem prosto i patrzyłem, jak skośnooki mężczyzna o orientalnej urodzie uderzył w twarz kobietę. Po chwili jednak zamiast filmu zobaczyłem Gordona Onderdonka. Przypomniało mi się, jak powitał mnie, stojąc w drzwiach swojego mieszkania. Otworzył wtedy łańcuch i wpuścił mnie do środka. Potem przed moimi oczami pojawiły się inne sceny i miałem wrażenie, że słyszę fragmenty różnych rozmów. Przez kilka minut moje myśli pędziły z prędkością rakiety, tak jakbym wstrzyknął sobie w żyłę kubek espresso. Wydarzenia ostatnich dni ułożyły się nagle w całość. Na ekranie młodzi mężczyźni podskakiwali i wykonywali piruety, kopiąc się nawzajem, zarzynając i siekąc na kawałki. Znowu zapadłem w drzemkę. Kiedy się obudziłem, przypomniałem sobie swoje wcześniejsze rozważania. Doszedłem do wniosku, że moje rozumowanie jest jak najbardziej logiczne, i pomyślałem ze zdumieniem, że nareszcie zaczynam pojmować, o co w tym wszystkim chodzi. Kiedy wychodziłem z kina, wydało mi się nagle, że mój pomysł jest czystą iluzją. Ale nie miało to znaczenia. Najważniejsze było to, że znalazłem rozwiązanie zagadki. Rozdział XIX Stałem w drzwiach na West End Avenue i patrzyłem na ludzi w strojach sportowych, którzy biegli w stronę parku. Kiedy zniknęli mi z oczu, przeniosłem wzrok na wejście do mojego budynku. Po kilku minutach zobaczyłem znajomą postać. Kobieta wyszła na ulicę z papierosem w ustach. Zaczęła iść w kierunku północnym. Potem zawróciła, doszła do przecznicy, przeszła na drugą stronę ulicy i stanęła obok mnie. Była to pani Hesch, sąsiadka, która mieszka naprzeciwko mnie. Posiada nigdy nie kończące się zapasy kawy i bardzo chętnie udziela rad. - Panie Rhodenbarr - powiedziała. - Dobrze, że pan do mnie zadzwonił. Zaczynałam się o pana martwić. Wie pan, co te małpy mówią na pana temat? - Mam nadzieję, że im pani nie uwierzyła. - Niech Bóg broni! Znam pana. To, w jaki sposób zarabia pan na życie, nie jest moją sprawą. Trzeba skądś brać pieniądze. Jest pan młodym, sympatycznym mężczyzną i wzorowym sąsiadem. Jestem pewna, że nie potrafiłby pan nikogo zabić. - Oczywiście, że nie. - Jak mogę panu pomóc? Dałem pani Hesch klucz, wytłumaczyłem, jak się otwiera drzwi i czego potrzebuję. Wróciła piętnaście minut później z torbą na zakupy. - Na klatce stoi mężczyzna - powiedziała. - Ubrany jest całkiem zwyczajnie. Nie ma munduru. Ale wygląda na Irlandczyka. To pewnie gliniarz. - Być może to irlandzki gliniarz. - Jest też dwóch facetów w tamtym ciemnozielonym samochodzie. Wyglądają na gliniarzy. - Zauważyłem ich. - Przyniosłam panu garnitur i czystą koszulę. Udało mi się znaleźć krawat, który do niej pasuje. Przyniosłam też skarpetki i bieliznę. Nie poprosił mnie pan o to, ale pomyślałam sobie, że mogą się przydać. Włożyłam do torby pańskie narzędzia. Oczywiście nie musi mi pan mówić, jak się nazywają. Spodobała mi się pana skrytka za przewodami elektrycznymi. Zrobiłby mi pan taką? - Obiecuję, że zajmę się tym w przyszłym tygodniu, jeśli nie wsadzą mnie do więzienia. - Ostatnio jest coraz więcej włamań. Wiem, że zainstalował mi pan niezawodny zamek, ale boję się mimo wszystko. - Zrobię pani skrytkę, jak tylko będę mógł. - Nie mam w mieszkaniu diamentowego naszyjnika, ale nie chcę ryzykować. Ma pan wszystko, panie Rhodenbarr? - Chyba tak - odpowiedziałem. Przebrałem się w toalecie w kawiarni i wsadziłem do kieszeni narzędzia. Następnie włożyłem brudne ubrania do kosza na śmieci. Anglik powiedziałby „kosz na odpady”. Zdałem sobie nagle sprawę, że Turnquist użył tego określenia w mojej obecności. Ale Turnquist umarł, przebity szpikulcem do lodu. Kupiłem w sklepie maszynkę do golenia, ogoliłem się w toalecie w innej kawiarni i wyrzuciłem maszynkę. W tym samym sklepie nabyłem okulary przeciwsłoneczne podobne do tych, jakie miał na nosie Turnquist, kiedy wieźliśmy go na wózku inwalidzkim. Okulary leżały teraz w antykwariacie na zapleczu. To dziwne. Kupiłem dwie pary identycznych okularów w tak krótkim czasie. W normalnych okolicznościach musiałyby upłynąć lata, żebym sprawił sobie choć jedną parę. Tego dnia niebo było szare. Zacząłem nagle wątpić, czy okulary to dobry pomysł. Dzięki nim moje oczy były niewidoczne, ale szkła przyciągały uwagę. Postanowiłem, że na razie nie będę ich zdejmować. Wsiadłem do metra i pojechałem na Czternastą Ulicę, gdzie na odcinku między Piątą a Siódmą Aleją jest mnóstwo sklepików ze starzyzną. Sprzedawcy rozkładają stragany na chodniku i można tam kupić wszystko za bezcen. Od razu zauważyłem stolik z okularami. Jeśli ktoś żałował pieniędzy na okulistę, mógł zmierzyć wszystkie pary, aż natrafił na odpowiednią. Wybrałem okulary w grubych oprawkach. Miałem nadzieję, że nie będą przyciągać niczyjej uwagi. Okulary, których nie przepisał okulista, wyglądają jak rekwizyt teatralny, ale para, którą wybrałem pasowała idealnie do mojego stroju. Kupiłem okulary i poszedłem do stoiska z kapeluszami. Wybrałem ciemnoszary filcowy kapelusz, który wyglądał całkiem niewinnie. Kupiłem knysza i coca-colę i spróbowałem przekonać sam siebie, że to wyśmienite śniadanie. Potem zadzwoniłem w parę miejsc i poszedłem na róg Trzeciej Alei i Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Po chwili na krawężnik wjechał zniszczony chevrolet. „Człowiek, który bierze tyle łapówek, mógłby sobie pozwolić na lepszy samochód”, pomyślałem. - Spojrzałem na ciebie i wcale cię nie poznałem - stwierdził Ray, kiedy usiadłem obok niego. - Powinieneś częściej nosić garnitur. Wyglądasz w nim świetnie. Ale tenisówki nie pasują do tego stroju. - W dzisiejszych czasach wielu ludzi nosi tenisówki do garnituru - powiedziałem. - Wielu ludzi je groszek nożem, ale to nie znaczy, że inni mają ich naśladować. W tym kapeluszu i okularach wyglądasz jak szpieg ze stajni wyścigowej. Powinienem cię zaaresztować, Bern. Przestałbyś wreszcie sprawiać kłopoty. - Mówiłeś, że zależy ci na nagrodzie. - Jasne, że mi zależy, ale mogą mnie oskarżyć o ukrywanie przestępcy. - Ray westchnął ciężko, dając mi do zrozumienia, że jest rozdarty. - Jesteś szalony. - Wiem. - Miałem już z tobą do czynienia i prawdę mówiąc, skorzystałem na tym. - Ray popatrzył na mój kapelusz, okulary i tenisówki, a potem potrząsnął głową. - Szkoda, że nie wyglądasz jak gliniarz. - Wyglądam jak gliniarz, który się przebrał. - Masz rację. W tym stroju nikt cię nie rozpozna. Ray zostawił samochód w miejscu, gdzie nie wolno było parkować. Potem weszliśmy schodami prowadzącymi do budynku i znaleźliśmy się na korytarzu. Ray pokazał swoją odznakę mężczyźnie, który nas minął. Wsiedliśmy do windy i zjechaliśmy do piwnicy. Ludzie, którzy przychodzą tu zidentyfikować zwłoki, czekają na pierwszym piętrze. Pracownicy kostnicy wiozą ciało windą na górę. Gliniarze zjeżdżają na dół, żeby zaoszczędzić czas. Jeśli chcą zobaczyć zwłoki, dyżurny wysuwa wielką szufladę i pokazuje im trupa. Pracownik kostnicy wyciągnął z teczki kartę. Był to blady mężczyzna, który wyglądał tak, jakby od bardzo dawna nie widział słońca. Zaprowadził nas do wielkiej sali, w której panowała absolutna cisza, i otworzył szufladę. Zerknąłem na ciało i potrząsnąłem głową. - To nie on - powiedziałem. - Co takiego? - zdziwił się pracownik. - Tu jest napisane „Velez, Concepción”. Mężczyzna przyjrzał się plakietce i podrapał się w głowę. - Nie rozumiem - mruknął. - To jest 228-B, a na karcie napisane jest... - Spojrzał na nas z wyrzutem. - 328-B. - No więc? - No cóż... - westchnął pracownik. Zaprowadził nas w inne miejsce i wyciągnął kolejną wielką szufladę. Tym razem na plakietce widniał napis: „Onderdonk, Gordon K.” Przez chwilę patrzyliśmy na ciało w milczeniu. Potem Ray spytał, czy już się napatrzyłem. Kiedy przytaknąłem, Ray poprosił pracownika, żeby zamknął szufladę. - Mógłbyś dowiedzieć się, czy ktoś dał Onderdonkowi lekarstwo przed śmiercią? - spytałem, kiedy wjeżdżaliśmy windą na górę. - Lekarstwo? - Seconal albo coś w tym rodzaju. Można to wykryć podczas sekcji zwłok, prawda? - Tylko jeśli policja podejrzewałaby coś takiego. Do diabła, jeśli facet ma zmiażdżoną czaszkę, nie sprawdza się, czy chorował na cukrzycę. - Powiedz im, żeby sprawdzili, czy brał przed śmiercią jakieś lekarstwo. - Po co? - Mam przeczucie, że tak było. - Przeczucie? Jak tu zaufać facetowi, który wygląda jak szpieg ze stajni wyścigowej. Powiedziałeś - seconal? - Środki uspokajające. - Powiem, żeby to sprawdzili. Dokąd teraz idziemy, Bemie? - Każdy w swoją stronę. Zadzwoniłem do Carolyn i czekałem cierpliwie, aż ustanie potok słów, który z siebie wyrzuciła. Była przerażona. - Potrzebuję twojej pomocy - powiedziałem. - Trzeba zrobić zamieszanie. - To moja specjalność - odparła. - Czego ode mnie oczekujesz? Wytłumaczyłem jej, o co mi chodzi, a potem powtórzyłem to jeszcze raz - dla pewności. Carolyn zapewniła mnie, że da sobie radę. - Dobrze by było, gdyby ktoś ci pomógł - zastanowiłem się. - Na przykład Alison. - Mogę wtajemniczyć ją w tę sprawę? - Nie mów jej wszystkiego. Powiedz, że chcę ukraść obraz z muzeum. - Mogę jej to powiedzieć? - Jeśli musisz. Chyba powinnaś zamknąć salon i pójść do Alison. Gdzie ona mieszka? - W Brooklyn Heights. Dlaczego chcesz, żebym tam poszła? - Nie chcę, żebyś wpadła w ręce policji. Czy Alison jest teraz u ciebie? - Nie. - Jest u siebie? - W biurze. Dlaczego pytasz? - Tak sobie. Znasz jej adres w Brooklyn Heights? - Nie pamiętam dokładnego adresu, ale łatwo jest poznać budynek. Alison mieszka na ulicy Pineapple. - Nie znasz numeru? - Nie jest mi potrzebny... Och, szukasz miejsca, gdzie mógłbyś się ukryć przed policją, prawda? - Jesteś niezwykle bystra. - Alison ma ładne mieszkanie. Byłam tam wczoraj wieczorem. - Aha, więc byłaś u niej. Nie mogłem się do ciebie dodzwonić dziś rano. Chwileczkę, chcesz powiedzieć, że tam nocowałaś? - Co w tym dziwnego? Będziesz mi prawić kazania? - Nie, tylko trochę się zdziwiłem. Nigdy wcześniej tam nie byłaś, prawda? - Nie. - Mówisz, że Alison ma ładne mieszkanie? - Bardzo ładne. Czemu się dziwisz? Doradcy podatkowi nieźle zarabiają. Ich klienci mają forsę. W przeciwnym razie nie musieliby się martwić o podatki. - Chyba każdy musi się o to martwić. Widziałaś całe mieszkanie? Sypialnię też? - O co ci, do diabła, chodzi? Nie ma tam sypialni. Alison mieszka w gigantycznym studio. To jedno pomieszczenie, które ma około ośmiuset stóp kwadratowych. Dlaczego tak się zdziwiłeś? - Sam nie wiem. - Próbujesz wybadać, czy spałyśmy ze sobą? To nie twoja sprawa. - Wiem. - Wobec tego, o co ci chodzi? - Masz rację, to nie moja sprawa - zgodziłem się. - Ale jesteś moją najlepszą przyjaciółką i nie chcę, żeby ktoś cię zranił. - Nie jestem w niej zakochana, Bern. - To dobrze. - Jeśli chcesz wiedzieć, spałyśmy ze sobą. Wiem, że mężczyźni ją wykorzystywali i byli wobec niej brutalni, więc zapewniłam ją, że będę delikatna. - Co to znaczy? - Powiedziałam jej, że poczuje tylko koniuszek mojego języka. - Jesteś teraz w firmie? - Tak. - Alison jest w biurze? - Tak. - A ja tracę czas, martwiąc się o ciebie. - Posłuchaj - odrzekła Carolyn. - Jestem naprawdę wzruszona. Pojechałem taksówką do galerii Narrowback. Miałem na nosie okulary przeciwsłoneczne, żeby taksówkarz nie rozpoznał mnie, zerkając w lusterko. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, założyłem inne okulary, żeby nie rzucać się w oczy przechodniom. Na głowie miałem kapelusz. Jared otworzył mi drzwi. Spojrzał na moje okulary i kapelusz, a potem zerknął na neseser, który trzymałem w ręku. - Nieźle - stwierdził. - Na pewno ludzie myślą, że masz w środku jakieś zwierzę. Co tam schowałeś? Narzędzia? - Nie. - Założę się, że masz tam towar. - Co takiego? - Łupy. Mogę zajrzeć do środka? - Jasne - odrzekłem i odpiąłem klamry. - Tu nic nie ma - powiedział Jared. - Jesteś rozczarowany, co? - Bardzo. Weszliśmy na strych, gdzie Denise malowała płótno. Zrobiła bardzo dużo podczas mojej nieobecności. Powiedziałem jej, że jestem mile zaskoczony. - Mam nadzieję - odparła. - Pracowaliśmy całą noc - oboje. Zdrzemnęliśmy się najwyżej godzinę. A ty co robiłeś w tym czasie? - Ukrywałem się przed policją. - Lepiej, żeby cię nie dopadli. Kiedy to wszystko się skończy, spodziewam się porządnego wynagrodzenia. Obiad na mieście to za mało. - Jasne. - Oczywiście możesz mnie zabrać na obiad. Ale jeśli dadzą ci za to garnek złota, chcę połowę. - W porządku - zapewniłem ją. - Kiedy skończysz obraz? - Za parę godzin. - Dwie wystarczą? - Postaram się. - Świetnie - ucieszyłem się. Potem zawołałem Jareda i wyjaśniłem, czego od niego oczekuję. Chłopiec słuchał mnie, ale trudno było wywnioskować, co o tym wszystkim myśli. - Sam nie wiem - powiedział w końcu. - Mógłbyś się tym zająć, prawda? Poproś o pomoc przyjaciół. - Lionel na pewno w to wejdzie - odezwała się Denise. - Możesz porozmawiać z Pegeen. - Hm... - Jared zastanowił się przez chwilę. - Sam nie wiem. Co dostanę w zamian? - Co chcesz. Możemy się umówić, że oddam ci wszystkie książki naukowe, które pojawią się w moim antykwariacie przez, powiedzmy, najbliższy rok. - Sam nie wiem. - Jared zrobił taką minę, jakbym zaproponował mu dożywotnią, darmową dostawę kalafiora. - Mam nadzieję, że otrzymasz odpowiednie wynagrodzenie - powiedziała Denise. - Czeka cię mnóstwo roboty. Nie zdziwiłabym się, gdyby przyjechała telewizja. Skoro będziesz przywódcą, na pewno przeprowadzą z tobą wywiad. - Naprawdę? - To całkiem logiczne. Jared zamyślił się. Chciałem coś powiedzieć, ale Denise dała mi do zrozumienia, żebym był cicho. - Wystarczy zadzwonić w parę miejsc i przyślą ludzi z kamerą. - Świetny pomysł. - Zadzwonię do Lionela. Potem zawiadomię o wszystkim Jasona Stone’a, Shaneen, Seana Glicka i Adama. Pegeen pojechała na weekend do ojca, ale ściągnę ją tu. - W porządku. - Potrzebujemy transparentów. Która godzina, Bernie? - Wpół do piątej. - Nie załapiemy się na wiadomości o szóstej. - Pokażą was w wiadomościach o jedenastej. - Masz rację. Zresztą niewiele osób ogląda telewizję o szóstej w sobotę. Jared zbiegł po schodach. - To Było niezłe - powiedziałem. - Wiem. Każdy dobry rodzic potrafi manipulować swoim dzieckiem. - Denise podeszła do płótna i skrzywiła się. - Jak ci się to podoba? - Wygląda idealnie. - Niestety nie. Ale przynajmniej nie wygląda kiepsko. Rozdział XX W porze lunchu pojechałem do dzielnicy biurowej. Na wąskich uliczkach kręciło się mnóstwo ludzi. Pracownicy giełdy palili papierosy z dziewczynami z biura, niszcząc swoje kapitalistyczne móżdżki. Starsi mężczyźni w garniturach kręcili krytycznie głowami i znikali w barach, szukając ciszy i spokoju. Zadzwoniłem w jedno miejsce, ale nikt nie podniósł słuchawki. Potem wszedłem do restauracji i stanąłem w kolejce ludzi, którzy zamawiali jedzenie na wynos. Opuściłem restaurację, trzymając w ręku papierową torbę, w której były dwie kanapki i kawa w plastikowym kubku. Potem wszedłem do dziesięciopiętrowego biurowca na Maiden Lane. Miałem na głowie kapelusz, a na nosie - okulary. W ręku trzymałem neseser, który tak zaintrygował Jareda. Na dole w holu wpisałem do księgi: „Donald Brown, pokój 702, godzina: 12.18”. Pojechałem windą na siódme piętro i wszedłem na ósme schodami. Po chwili znalazłem biuro, którego szukałem. Zamek w drzwiach był mniejszym wyzwaniem niż kostka Rubika. Postawiłem na ziemi neseser. W jednej ręce trzymałem torebkę z lunchem, a drugą otworzyłem drzwi. Wszedłem do środka, usiadłem przy metalowym biurku z blatem, który był imitacją drewna, i wyjąłem z torebki lunch. Rozpakowałem jedną kanapkę i wyjąłem ze środka plasterki wołowiny i indyka. Podzieliłem je na małe kawałki i ułożyłem na biurku, tak że tworzyły piramidę. Zjadłem drugą kanapkę, wypiłem kawę i zajrzałem do książki telefonicznej z nazwiskami ludzi mieszkających na Manhattanie. Potem wykręciłem numer. Odebrała kobieta. Jej głos brzmiał znajomo. Kiedy spytałem, czy mogę mówić z Nathanielem, powiedziała, że to pomyłka. Zadzwoniłem jeszcze w parę miejsc, a potem wykręciłem 10. - Mówi oficer Donald Brown, numer odznaki 23094. Proszę znaleźć mi numer, którego nie ma w książce telefonicznej. Podałem jej nazwisko i numer telefonu do pokoju, z którego dzwoniłem. Oddzwoniła niemal natychmiast i podała mi numer, który sobie zapisałem. - Proszę mi jeszcze podać adres. Kobieta podała mi adres, ale nie musiałem go zapisywać. Wykręciłem numer i po chwili w słuchawce zabrzmiał kobiecy głos. - Mówi Bernie. Nie uwierzysz, jak się za tobą stęskniłem. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Kochanie, nie mogę jeść, nie mogę spać... Rozległ się dźwięk odkładanej słuchawki. Westchnąłem i wykręciłem jeszcze jeden numer. Po drugiej stronie zabrzmiał znajomy głos. - Dobra, skąd wiedziałeś? - spytał Ray. - Znaleźli seconal? - Znaleźli wodzian chloralu. Spojrzałeś raz na faceta ze zmiażdżoną czaszką i zgadłeś od razu, że ktoś mu dał środki uspokajające. Jak ty to robisz? Nawet w Quincy robią testy i używają mikroskopów. - Piszę scenariusz nowego serialu Bernie Rhodenbar - patolog z intuicją psychologa. Pogawędziliśmy jeszcze chwilę. Potem zadzwoniłem do kilku osób, przeszukałem szuflady i szafkę z dokumentami. Niczego jednak nie zabrałem. Wrzuciłem do kosza papierową torebkę, kanapki, z których wyjąłem wołowinę, i pusty, plastikowy kubek po kawie. Następnie otworzyłem neseser i po paru minutach zamknąłem go. - Czas spadać - powiedziałem. Jadąc na dół windą, zerknąłem na zegarek. Zanim wyszedłem z budynku, otworzyłem księgę i napisałem: „12.51” w rubryce: „Godzina opuszczenia budynku”. Świeciło słońce, więc włożyłem okulary. Na rogu Broadwayu i John Street złapałem taksówkę i podałem kierowcy adres w West Village. Taksówkarz przyjechał niedawno z Iranu. Słabo mówił po angielsku i nie znał Manhattanu. Udzieliłem mu paru wskazówek i wkrótce zgubiliśmy się. Po pewnym czasie zorientowałem się, gdzie jestem, zapłaciłem taksówkarzowi i wysiadłem. Wszedłem do budynku, w którym nigdy przedtem nie byłem. Wyciągnąłem kartę kredytową i za jej pomocą otworzyłem zamek w drzwiach prowadzących na klatkę schodową. Potem skierowałem się ku drzwiom w głębi korytarza, za którymi znajdowało się małe podwórko. Otworzyłem je z łatwością. Zostawiłem w zamku sprężynowym wykałaczkę, żeby później nie mieć kłopotu z wyjściem. Na podwórku stały pojemniki na śmieci, a obok nich znajdował się zaniedbany ogródek. Wspiąłem się na murek, za którym było inne podwórko, zajrzałem przez okno do wnętrza mieszkania i otworzyłem je. Po chwili zamknąłem okno, przeskoczyłem przez murek i wróciłem do budynku, popychając drzwi, w których tkwiła wykałaczka. Znalazłem się na ulicy. Przeszedłem kilka przecznic i złapałem taksówkę. Kiedy wszedłem do galerii Narrowback, Jared wskazał na neseser, który trzymałem w ręku. - Wciąż go masz - stwierdził. - Tak. - Masz w środku towar? - Sam zobacz. - Jest pusty. - Właśnie. - Co z nim zrobisz? - Nic. - Nic? - Możesz go zatrzymać. Nie chce mi się nosić ze sobą tego cholernego pudła. Podszedłem do Denise, która pochylała się nad płótnem. - Wygląda całkiem nieźle - powiedziałem. - Jasne, że tak. Mamy szczęście, że Mondrian nie używał farb akrylowych. Gdyby ich używał, malowałby pewnie pięćset obrazów rocznie. - Chcesz powiedzieć, że malował mniej? - Tak. Dotknąłem płótna palcem. - Suche - zauważyłem. - Obraz jest gotowy. - Denise westchnęła i wzięła do ręki ostre narzędzie, które wyglądało bardzo groźnie. Był to nóż do rozcinania linoleum. Nie jestem z linoleum, ale bałbym się wejść w konflikt z osobą, która trzyma w ręku taki przedmiot. - To niezgodne z prawem - powiedziała Denise. - Na pewno chcesz to zrobić? - Tak. - Mam przeciąć w tym miejscu? - Dokładnie. Denise zaczęła odrywać płótno od ramy. Był to niepokojący widok. Widziałem, jak Denise malowała obraz. Pomogłem jej trochę, szkicując czarne linie i zrywając taśmę, kiedy farba zaschła. Na razie wiedziałem tylko tyle, że Mondrian i Rembrandt byli mistrzami. Kiedy patrzyłem na Denise, żołądek podszedł mi do gardła. Nóż, który trzymała w ręku, ciął płótno, jakby to było linoleum. Po pewnym czasie poszedłem do pokoju Jareda. Chłopiec leżał na podłodze. Trzymał w ręku flamaster firmy El Marco i malował na tekturze napis: TO NIE FAIR. Kilka podobnych tablic z przyczepionymi kijkami stało obok metalowego stołu. - Dobra robota - powiedziałem. - Będzie je widać. Media już czekają. - Świetnie. - Prawdziwy happening - oświadczyła Denise. - Najpierw malujesz obraz, a potem go niszczysz. Trzeba zapakować płótno w folię aluminiową. A może skonsumujesz je na miejscu? - Mam inne plany - odparłem i zacząłem się rozbierać. Przyjechałem do Galerii Hewletta parę minut po trzeciej. Miałem na sobie garnitur i kapelusz. Czułem się nieswojo w tym stroju, a w dodatku zaczynała mnie boleć głowa od okularów w grubych oprawkach, które miałem na nosie. Położyłem na ladzie dwa dolary i pięćdziesiąt centów, a potem przeszedłem przez barierkę i wspiąłem się schodami do swojej ulubionej galerii. Bałem się, że obraz Mondriana przeniesiono w inne miejsce albo wypożyczono organizatorom wystawy. Na szczęście Kolorowa kompozycja wisiała na swoim miejscu. Od razu zorientowałem się, że obraz nie przypomina dzieła, które stworzyliśmy z Denise na strychu. Proporcje i kolory na naszym obrazie były zupełnie inne. Równie dobrze dziecko mogło namalować kredkami kopię Mona Lizy. Spojrzałem jeszcze raz na Mondriana i pomyślałem: „Piękno jest w oku patrzącego”. Pod Kolorową kompozycją znajdowała się plakietka z tytułem. Przyglądałem się dłuższą chwilę obrazowi, a potem zacząłem się nad czymś zastanawiać. W jakiś czas później zszedłem na parter i znalazłem się w sali, w której wisiały obrazy malarzy francuskich z XVIII wieku. Był tam Boucher i Fragonard. Obrazy przedstawiały wyidealizowane sceny z faunami, nimfami i pasterzami. Na jednym z obrazów widać było bosonogich chłopów, którzy urządzali piknik na leśnej polanie. Pod obrazem stały Carolyn i Alison. - Zauważyłyście, że te niewiniątka mają palec Mortona? - spytałem. - Co to znaczy? - To znaczy, że drugi palec u nogi mają większy niż wszystkie inne. Potrzebowałyby specjalnych implantów ortopedycznych, gdyby chciały wziąć udział w maratonie. - Nie wyglądają na amatorów sportu - powiedziała Carolyn. - Przypominają raczej ropuchy. Gdyby takie stwory wzięły udział w maratonie... - Jared i jego przyjaciele zajęli pozycje na zewnątrz - przerwałem jej. - Dajcie im pięć minut, dobrze? - Jasne. Poszedłem do męskiej toalety. Zdjąłem marynarkę i koszulę, a potem włożyłem je z powrotem. Następnie skierowałem się do galerii, gdzie wisiał Mondrian. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, ponieważ na ulicy przed budynkiem panowało spore zamieszanie. Wszyscy zgromadzili się przy wejściu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Na zewnątrz rozlegały się głośne okrzyki. - Dwa, cztery, sześć, osiem! Chcemy obcować z prawdziwą sztuką! Podszedłem bliżej do Mondriana. Minuty płynęły, a nastolatki wrzeszczały jak opętane. Zerknąłem po raz tysięczny na zegarek i zacząłem się zastanawiać, co się dzieje, kiedy nagle rozległ się huk - tak jakby w pobliżu uderzył piorun albo wybuchła bomba. Gdzieś z tyłu rozległ się krzyk: „Ogień! Ogień! Uciekajcie!” Dookoła było pełno dymu. Ludzie cisnęli się przy wyjściu. A ja... jak myślicie, co zrobiłem? Zdjąłem obraz Mondriana ze ściany i pobiegłem do męskiej toalety. Wpadłem na łysego mężczyznę, który właśnie stamtąd wychodził. - Pali się! - zawołałem. - Niech pan ucieka! Szybko! - O rany - powiedział mężczyzna i zniknął w korytarzu. Po paru minutach opuściłem męską toaletę. Zbiegłem po schodach i poszedłem w kierunku głównego wyjścia. Na ulicy stała straż pożarna, a przed wejściem kręcili się policjanci. Jared i jego koledzy wymachiwali transparentami, uciekali przed gliniarzami i krzyczeli przed kamerami. Strażnicy pilnowali, żeby nikt nie wyniósł z galerii cennego obrazu. Poczułem, że krople potu spływają mi spod kapelusza na okulary. Zacisnąłem zęby i wyszedłem na zewnątrz. O szóstej obejrzałem wiadomości w ponurej, ciemnej knajpie na Trzeciej Ulicy. Pokazali młodego Jareda Raphaelsona, który domagał się wstępu do muzeum w imieniu młodzieży. Jared tłumaczył dziennikarzom, że nie ma nic wspólnego z wybuchem w galerii i kradzieżą Kolorowej kompozycji Pięta Mondriana. - Naszym zdaniem nastolatki nie są odpowiedzialne za to, co się wydarzyło - powiedział dziennikarzowi funkcjonariusz policji. - Jest zbyt wcześnie, żeby cokolwiek stwierdzić, ale wygląda na to, że jakiś sprytny złodziej wyjął obraz z ramy. Znaleźliśmy ramę z przyczepionymi kawałkami płótna w toalecie na drugim piętrze. Naszym zdaniem nastolatki są odpowiedzialne za pożar, chociaż nie chcą się do tego przyznać. Ktoś włożył do pojemnika na śmieci bombę. Tego typu bomb używano podczas obchodów Dnia Niepodległości. Jakiś turysta wrzucił wcześniej do kosza rolkę filmu, dlatego wybuchł pożar, kiedy bomba eksplodowała. Pożar nie spowodował poważnych szkód. Było tylko mnóstwo dymu i ludzie się wystraszyli. W tym czasie złodziej ukradł obraz. „Co za dziwny zbieg okoliczności”, pomyślałem. Wpatrywałem się w ekran, szukając w tłumie ludzi sprytnego złodzieja-oportunisty, ale nie było go widać - w każdym razie nie w tym wydaniu wiadomości. Pracownik muzeum wyraził ubolewanie z powodu kradzieży obrazu. Podkreślił, że ma on wielką wartość artystyczną, i dodał, że jest wart ćwierć miliona dolarów. Prezenter przypomniał telewidzom, że niedawno w budynku Charlemagne dokonano brutalnego morderstwa i ukradziono stamtąd inny obraz Mondriana. Zaczął się głośno zastanawiać, czy miało to związek z kradzieżą w muzeum. Pracownik galerii uważał, że tak. - Złodziej mógł zabrać van Gogha, Turnera albo Rembrandta - powiedział. - Mamy obrazy warte dziesięć razy więcej niż Mondrian. Właśnie dlatego sądzę, że ten, kto ukradł obraz, działał pod wpływem nagłego impulsu. Wiedział, że Mondrian wart jest bardzo wiele, ponieważ słyszał wcześniej o obrazie, który ukradziono z mieszkania Onderdonka. Kiedy nadarzyła się okazja, zadziałał szybko i sprawnie. Na ekranie pojawiła się reklama. Tym czasem w barze Carneya impulsywny mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych i kapeluszu podniósł do ust szklankę z piwem i opróżnił ją szybko i sprawnie - jednym haustem. Rozdział XXI - Co pan tu ma? - spytało dziecko. - Łędkę? - Aadrew, nie przeszkadzaj panu - powiedziała matka chłopca, uśmiechając się szeroko. - To taki wiek. Nauczył się mówić, ale nie wie, kiedy się zamknąć. - Ten pan idzie na ryby - stwierdził Andrew. „Ach, chodziło mu o wędkę”, pomyślałem. Stałem razem z chłopcem, jego matką i kilkoma innymi pasażerami za przezroczystą barierką. Barierki ustawiono na przystankach autobusowych. Trzymałem pod pachą futerał, który miał pięć stóp długości. Powiedziałem chłopcu, że w środku nie ma wędki. - Co tam jest? - dopytywał się. - Przynęta? - Coś w tym rodzaju - odparłem. Nadjechały dwa autobusy. Autobusy są jak gliniarze w niebezpiecznej dzielnicy - zawsze jeżdżą parami. Andrew, jego mama i ludzie, którzy tłoczyli się na przystanku, wsiedli do pierwszego autobusu. Zostałem za barierką, ale nie zwróciło to niczyjej uwagi. Piątą Aleją jeździ kilka autobusów, więc wyglądałem jak typowy obywatel, który czeka na przystanku. Właściwie nie wiedziałem, na co czekam. Marzyłem o boskiej interwencji. Na lewo, po przeciwnej stronie ulicy, widniał potężny budynek Charlemagne - twierdza nie do zdobycia. Wszedłem tam trzy razy - raz na zaproszenie Onderdonka i dwa razy z kwiatami. W bajkach liczba trzy jest szczęśliwa. Teraz musiałem dostać się do budynku po raz czwarty. Wszyscy, którzy tam mieszkali, znali mnie, ale nawet gdyby mnie nie znali, i tak miałbym trudności z wejściem. „Zawsze znajdzie się jakiś sposób”, pomyślałem. Przypomniałem sobie rozmowę z Andreą. Powiedziałem jej, że wylądowałem helikopterem na dachu Charlemagne. Zacząłem się zastanawiać, czy byłoby to możliwe. Istniały przecież wypożyczalnie helikopterów. Wiedziałem, że można przelecieć się nad miastem, jeśli zapłaci się odpowiednią sumę. Wystarczyłoby zapłacić trochę więcej i pilot na pewno zgodziłby się zrzucić mnie na dach. Wiedziałem jednak, że nic z tego nie wyjdzie. Nie miałem pieniędzy, żeby wynająć limuzynę, a helikoptery były droższe. Poza tym na pewno nie znalazłbym pilota, który zgodziłby się polecieć ze mną w środku nocy. Cholera! Do Charlemagne przylegało parę budynków, ale nic z tego nie wynikało. Budynki były niższe od twierdzy co najmniej o cztery piętra. Gdybym trenował wspinanie się w Alpach, może byłbym w stanie wbić haki w cegły Charlemagne i wspiąć się tam z dachu niższego budynku. Równie dobrze mogłem liczyć na to, że uda mi się pokonać siły grawitacji i pofrunąć ku niebu. Byłoby to zresztą prostsze niż wdrapywanie się na dach twierdzy. Wejście do któregokolwiek z budynków przylegających do Charlemagne wydawało się niemożliwe. Na dole stali portierzy i inni strażnicy. Kwiaty też nie były dobrym pomysłem. Nie miałem zamiaru spotykać się po raz kolejny z Leonorą Tremaine. Mieszkańcy budynków mogą zamawiać różne rzeczy: alkohol, lód, pizzę z koreczkami. Pomyślałem jednak, że numer z dostawą jest zbyt ryzykowny. Potem przyszło mi do głowy, że mógłbym się przebrać - na przykład za ślepca. Miałem już ciemne okulary, wystarczyło zdobyć białą laskę. Mógłbym też udawać księdza albo lekarza. Ksiądz i lekarz dostaną się wszędzie. Wystarczy stetoskop albo koloratka i człowiek wchodzi tam, gdzie wytrych na nic się nie zda. Ale w przypadku Charlemagne było inaczej. Strażnicy zadzwoniliby z dołu do któregoś z lokatorów, żeby sprawdzić, czy mówię prawdę. Nagle zauważyłem niebiesko-biały samochód policyjny, który jechał powoli ulicą. Odwróciłem głowę i ukryłem się w cieniu. Samochód przejechał na czerwonym świetle i pomknął dalej. Doszedłem do wniosku, że nie mogę dłużej stać na ulicy. Miałem ochotę usiąść. Wiedziałem, że nie będę pracować tej nocy, i postanowiłem pójść na drinka. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i stanąłem przed wejściem do Big Charlie’s. Był to bardzo elegancki lokal. Na podłodze leżały puszyste dywany, nastrojowe światło, w rogu stało pianino, a stołki przy barze wyściełane były miękkim materiałem. Między stolikami krążyły kelnerki w czarno-białych strojach, a barman ubrany był w garnitur. Cieszyłem się, że mam na sobie marynarkę, ale zacząłem się wstydzić tenisówek i filcowego kapelusza. Zdjąłem go i schowałem pod stołem. Zamówiłem whisky z wodą i skórką cytryny. Po chwili przyniesiono mi drinka w wielkiej, zdobionej szklance. Jeden drink w Big Charlie’s kosztował tyle, ile kwarta whisky w sklepie, więc właściciel mógł zainwestować w kieliszki i talerze. Sączyłem powoli drinka i myślałem, podczas gdy pianista muskał klawiaturę delikatnymi palcami i śpiewał Cole’a Portera głosem słodkim jak miód. Przeniosłem się w wyobraźni na ulicę i stanąłem przed budynkiem Charlemagne. „Musi być jakiś sposób, żeby dostać się do środka”, pomyślałem. Kiedy piłem drugiego drinka, przyszło mi do głowy, żeby powiadomić strażników o bombie w budynku. Ewakuowaliby na pewno wszystkich mieszkańców, a ja wśliznąłbym się do środka. Gdybym miał na sobie piżamę i szlafrok, nikt nie zwróciłby na mnie uwagi. Ale skąd miałem wytrzasnąć piżamę i szlafrok? Można było rozwiązać ten problem na parę sposobów - na przykład włamać się do sklepu Brooks Brothers. Kończyłem właśnie trzeciego drinka, kiedy do mojego stolika podeszła kobieta. - Co się stało? - spytała. - Czujesz się zagubiony i nie wiesz, kim jesteś? - To cytat z A.A. Milnego - odpowiedziałem. - Zgadza, się! - Chodziło o czyjąś matkę. James... James... Morrison... Morrison... - George Dupree - dokończyła nieznajoma. - Intuicja podpowiedziała mi, że znajdziemy wspólny język. Wyglądasz na wrażliwego faceta. I jesteś samotny. „Samotny lgnie do samotnego”. Nie wiem, kto to powiedział, ale na pewno nie Milne. - Raczej nie. Zapadła cisza. Czułem, że powinienem zaprosić kobietę do stolika, ale nie zrobiłem tego. Nieznajoma wcale się tym nie przejęła. Odsunęła krzesło i usiadła obok mnie. Była bardzo pewna siebie. Miała na sobie czarną sukienkę z dekoltem, a na jej szyi połyskiwał sznur pereł. Pachniała drogimi perfumami i drogą whisky. W Big Charlie’s sprzedają tylko taką. - Nazywam się Ewa. Ewa DeGrasse. A ty? Mało brakowało, a przedstawiłbym się jako Adam. - Donald Brown - powiedziałem. - Spod jakiego jesteś znaku, Donaldzie? - Spod znaku Bliźniąt, a ty? - Ja jestem spod różnych znaków - odparła. Potem przejechała palcem wskazującym po mojej dłoni. Paznokcie miała pomalowane na kolor szkarłatny. - Moje ulubione powiedzenia to „Trwaj przy swoim” i „Na wilgotnej powierzchni można się pośliznąć”. - Och... Kelnerka przyniosła nasze drinki. Zacząłem się zastanawiać, ile musiałbym wypić, żeby kobieta mi się spodobała. Nie chodzi o to, że nie miała uroku osobistego. Po prostu była o wiele starsza ode mnie i pewnie nie zaczepiłbym jej na ulicy. Była przystojna i miała ładną fryzurę. Pomyślałem, że na pewno robi sobie lifting i chodzi na masaż mięśni brzucha, ale mogła być młodszą siostrą mojej matki. Moja matka nie ma siostry, ale... - Mieszkasz w pobliżu, Donaldzie? - Nie. - Jesteś z innego miasta, prawda? - Skąd wiedziałaś? - Potrafię wyczuć takie rzeczy. - Położyła rękę na moim udzie i uszczypnęła mnie lekko. - Sam w wielkim mieście. - Tak. - Mieszkasz pewnie w hotelu i czujesz się tam obco. - Owszem, jestem samotny - przytaknąłem i wypiłem whisky. „Jeszcze jeden albo dwa drinki”, pomyślałem, „i nie będzie miało znaczenia, z kim rozmawiam”. Liczyłem na to, że nieznajoma zaprosi mnie do siebie. Wiem, że prawdziwy dżentelmen nie powinien zachowywać się w ten sposób, ale chciałem znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Szukał mnie cały Departament Policji Nowego Jorku. Nie mogłem błąkać się po ulicach. - Nie musisz wracać do swojego hotelu - szepnęła Ewa. - Mieszkasz w pobliżu? - Tak. W Big Charlie’s. - W Big Charlie’s? - Zgadza się. - Tutaj? - spytałem. - W tej knajpie? - Nie, głuptasku. - Ewa uszczypnęła mnie w nogę po raz kolejny. - Mieszkam w budynku, do którego należy Big Charlie’s. W wielkim budynku. Ale ty przecież nie jesteś stąd. Nie wiesz, o czym mówię, prawda? - Obawiam się, że nie. - Charlemagne to właśnie Charles i Big Charlie’s. Właściciele budynku to dwa pedały: Les i Maurie. Mogli nazwać to miejsce More or Less, ale nie zrobili tego. Jesteś z innego miasta, więc pewnie nie wiesz, że na rogu stoi Charlemagne. - Charlemagne - powtórzyłem. - Zgadza się. - Dom mieszkalny. - Tak. - Na rogu. Mieszkasz tam? - Tak, Donaldzie. - Hm - westchnąłem, odstawiając szklankę z resztką whisky. - Wobec tego na co czekamy? Od razu poznałem portiera, dozorcę i miłego windziarza, ale oni nie zwrócili na mnie uwagi. Udawaliby, że mnie nie widzą, nawet gdybym miał na sobie mundur wojskowy. Pani DeGrasse mieszkała w Charlemagne i przypuszczalnie nie byłem pierwszym młodym mężczyzną, którego poderwała w knajpie Big Charlie’s. Strażnicy w budynku dostawali pewnie sute napiwki w zamian za odwracanie wzroku. Pojechaliśmy windą na piętnaste piętro. Kiedy wyszliśmy z restauracji, zrobiłem kilka głębokich wdechów. Zanieczyszczone powietrze Nowego Jorku podziałało na mnie jak kolejna whisky i teraz ledwo trzymałem się na nogach. W świetle żarówki widziałem wyraźnie twarz Ewy i czułem lekkie zażenowanie. Stanęliśmy przed drzwiami i Ewa wyciągnęła klucz. Zaczęła mocować się z zamkiem. Pomyślałem, że otworzenie drzwi wytrychem zajęłoby mi mniej czasu. Oczywiście nie powiedziałem jej tego. - Och, Donaldzie - rzekła Ewa, kiedy znaleźliśmy się w korytarzu. Była prawie mojego wzrostu. Kiedy mnie objęła, poczułem jej muskuły. Nie była gruba, ale biła od niej siła. - Może napijemy się czegoś mocniejszego? - spytałem. Wypiliśmy trzy drinki. Kiedy Ewa opróżniała swój ostatni kieliszek, wylałem zawartość swojego do doniczki z palmą, która wyglądała tak, jakby miała wkrótce umrzeć. Być może roślina czuła się przytłoczona w mieszkaniu, które wyglądało jak wyjęte żywcem z pisma „Architectural Digest”. Było skąpo umeblowane. Na podłodze leżały dywany, a na ścianie wisiał tylko jeden obraz. Był to fresk, na którym widniały kółka i zawijasy. Nie było tam ani jednego kąta prostego. Mondrianowi na pewno by się nie spodobał. Gdybym chciał go ukraść, musiałbym zabrać całą ścianę. - Och, Donaldzie... Miałem nadzieję, że Ewa padnie nieprzytomna na podłogę, ale whisky najwyraźniej na nią nie działała. Natomiast ja ledwo trzymałem się na nogach. „Do diabła!”, pomyślałem, a potem zawołałem: „Ewo!” i padliśmy sobie w ramiona. W pokoju nie było łóżka. Na dywanie znajdował się materac, który bardzo się przydał. Ja też, o dziwo, przydałem się do czegoś. Było to dziwne przeżycie. Z początku próbowałem nie myśleć o młodszej siostrze matki. Nie wiem, dlaczego ta myśl tak mnie prześladowała - przecież moja matka nie ma siostry. Potem wyobraziłem sobie, że jestem napalonym siedemnastolatkiem, a Ewa dojrzałą trzydziestosześcioletnią kobietą. Nie był to jednak najlepszy pomysł, ponieważ natychmiast poczułem się zakłopotany jak nastolatek. W końcu dałem za wygraną i zapomniałem, kim jestem. Nie wiem, czy whisky mi pomogła, ale przestałem myśleć o tym, co się dzieje, i zupełnie się poddałem. To poskutkowało. Sami możecie sprawdzić. Rozdział XXII Czekałem, aż Ewa zapadnie w sen. Była to istna męka. Chwilami odpływałem i moje myśli spowijała senna mgiełka, ale za każdym razem budziłem się i mówiłem sobie, że muszę wytrzymać. Po pewnym czasie Ewa zaczęła oddychać regularnie. Poczekałem jeszcze parę minut i zsunąłem się z materaca na podłogę. Przeszedłem cicho po miękkim dywanie, zabrałem ubranie i nałożyłem je w dużym pokoju. Już miałem wyjść, kiedy nagle przypomniałem sobie o futerale. Wróciłem do sypialni i zabrałem go. - Założę się, że jesteś architektem - powiedziała wcześniej Ewa. - Na pewno trzymasz tam swoje projekty. Spytałem ją, jak na to wpadła. - Poznałam po twoich okularach i kapeluszu - wyjaśniła. - Buty też cię zdradziły. Wyglądasz jak typowy architekt, Donaldzie. Wyjrzałem na korytarz przez wizjer i otworzyłem drzwi. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zamknąć je wytrychem, ale uznałem, że to kiepski pomysł. Wszystko wskazywało na to, że Ewa śpi przy nie zamkniętych drzwiach. Było wielce prawdopodobne, że mężczyźni, których zapraszała na noc, zabierali pieniądze z jej portmonetki, kiedy spała. Ale Ewa na pewno uważała to za całkiem naturalne. „Nic za darmo”, pomyślałem. Wszedłem schodami na jedenaste piętro. Przez chwilę nie byłem pewien, czy stanąłem przed właściwymi drzwiami, ale zauważyłem zamek z fałszywym alarmem, który miał odstraszać włamywaczy. Włożyłem do dziurki od klucza cienki kawałek metalu i zacząłem nim ruszać, czekając, aż zamek Poularda się otworzy. Nagle zdałem sobie sprawę, że w mieszkaniu ktoś jest, i zastygłem bez ruchu. Kiedy przyłożyłem ucho do drzwi, usłyszałem śmiech. W środku ktoś oglądał telewizję. Kucnąłem i ku swojemu zdumieniu zobaczyłem smugę światła w dziurce od klucza. Państwo Appling wrócili do domu. Stałem przed drzwiami i wyobraziłem sobie, że pan Appling przegląda wybrakowaną kolekcję znaczków. Przewraca stronę w klaserze i nagle wydaje okrzyk przerażenia. Jego żona odwraca się od telewizora, zapominając o Mary Tyler Moore. Appling podbiega do drzwi, otwiera je i widzi... pusty korytarz. Po chwili byłem już na schodach. Pokonałem biegiem trzy piętra i znalazłem się na piętnastym, gdzie znajdowało się mieszkanie Ewy DeGrasse. Zawahałem się, a potem wszedłem piętro wyżej i otworzyłem drzwi za pomocą narzędzi. Kiedy znalazłem się na korytarzu, dobiegły mnie odgłosy kłótni. Ale nie dochodziły one z mieszkania Onderdonka. Na jego drzwiach widniała taśma zabezpieczająca, założona przez pracowników Departamentu Policji Nowego Jorku. Oznaczało to, że nie wolno wchodzić do środka. Na szczęście taśmę można by to zerwać jednym szarpnięciem. Jedyną przeszkodą był zamek Segala. Otworzyłem go, kiedy byłem poprzednim razem w budynku, więc teraz też poradziłem sobie bez trudu. Zanim zabrałem się do otwierania drzwi, przyłożyłem do nich ucho. Potem zajrzałem przez dziurkę od klucza i sprawdziłem, czy światło nie sączy się przez szparę pod drzwiami. W mieszkaniu panowała ciemność, nie dochodził stamtąd żaden odgłos. Wszedłem do środka Nie znalazłem żadnych ciał. Sprawdziłem wszędzie - nawet w szafkach kuchennych. Odkręciłem wodę w kranie i kiedy zrobiła się bardzo gorąca, nalałem trochę do szklanki i zaparzyłem sobie kawę rozpuszczalną. Napój był niezbyt dobry, ale sprawił, że trochę oprzytomniałem, i poczułem, że nie runę na podłogę. Wypiłem kawę, krzywiąc się i podszedłem do telefonu. - Bernie? Dzięki Bogu! Zaczynałam się martwić. Mam nadzieję, że nie dzwonisz z więzienia. - Nie. - Gdzie jesteś? - Nie jestem w więzieniu. Wszystko w porządku. Wyszłyście z galerii bez problemu? - Jasne. Ale było zamieszanie! Gdyby Mona Liza tam wisiała, na pewno byśmy ją ukradły. Mam dla ciebie nowinę - kot wrócił. - Archie? - Tak. Poszłyśmy z Alison na drinka, a potem na jeszcze jednego drinka, i kiedy wróciłyśmy do domu, Ubi podbiegł do mnie, domagając się pieszczot. On się nigdy tak nie zachowuje. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że Ubi leży w kącie. Wtedy zorientowałam się, że kot, którego głaszczę, to Archie Goodwin. Porywacze weszli do mojego mieszkania tak jak poprzednio i zostawili drzwi zamknięte na wszystkie zamki. - To niesamowite. Nazistka dotrzymała słowa. - O czym ty mówisz? - Dałem jej obraz, a ona oddała ci kota. - W jaki sposób ją znalazłeś? - To ona mnie znalazła. Nie będę ci teraz wszystkiego tłumaczył, to zbyt skomplikowane. Najważniejsze, że kot wrócił. Jak jego wąsiki? - Są przystrzyżone z jednej strony. Ma zaburzony zmysł równowagi. To widać - szczególnie, kiedy skacze. Zastanawiam się, czy przyciąć mu wąsiki z drugiej strony, czy zaczekać, aż odrosną te ścięte. - Lepiej to przemyśl, zanim cokolwiek zrobisz. Nie musisz podejmować decyzji w tej chwili. - Masz rację. Alison była zdumiona, kiedy zobaczyła Archiego. - Nic dziwnego. - Bernie, czy zamierzasz stać się największym kolekcjonerem obrazów Mundrajna? Mają parę jego prac w Muzeum Guggenheima. Zastanawiam się, czy chcesz je stamtąd ukraść. - Rozmowa z tobą to prawdziwa przyjemność, Ray. - Bardzo mi miło. Czyś ty kompletnie zbzikował? Tylko nie mów mi, że nie masz z tym nic wspólnego. Widziałem cię w telewizji. Skąd wytrzasnąłeś ten żałosny kapelusz? Prawdę mówiąc, poznałem cię właśnie dzięki niemu. - Miałem dobry pomysł z tym strojem, prawda? - Co zrobiłeś z Mundrajnem? - Zwinąłem płótno w malutki rulonik i schowałem do kapelusza. - Tak myślałem. Gdzie teraz jesteś? - W brzuchu potwora. Słuchaj, Ray, mam dla ciebie robotę. - Mam już robotę, zapomniałeś? Jestem funkcjonariuszem policji. - Właściwie, to nie robota, tylko licencja na kradzież. Jak brzmi ten znany cytat z Casablanki? - „Zagraj to jeszcze raz, Sam”. - Właśnie, ale on nigdy nie mówi tego w ten sposób. Mówi: „Zagraj to, Sam” albo „Zagraj tę piosenkę, Sam” czy coś w tym stylu. Nigdy nie mówi: „Zagraj to jeszcze raz, Sam”. - To naprawdę fascynujące, Bern. - Nie chodziło mi o ten cytat. „Zamknij tych samych podejrzanych, co zwykle”. Chodziło mi o to zdanie. Właśnie tego od ciebie oczekuję. - Nie rozumiem. - Zrozumiesz, jak ci wytłumaczę. - Bernie, wszyscy powariowali. Co będzie z moim synem? - Na razie wziął udział w demonstracji. - Zadzwonił jego ojciec. To kompletny idiota. Pytał, jak mogłam dopuścić do czegoś takiego. Powiedział, że jeśli nie zmniejszę alimentów, pozbawi mnie praw rodzicielskich. Jared mówi, że prędzej zamieszka w Galerii Hewletta niż u ojca. Myślisz, że przyznaliby mu prawo do opieki nad Jaredem? - Myślę, że twój były mąż sam w to wątpi. Niestety, nie jestem adwokatem. Jak Jared trzyma się na przesłuchaniu? - Wygłasza mowy polityczne. Nie martw się - nie wspomniał o tobie. - A jego koledzy? - Nie mogliby o tobie wspomnieć nawet, gdyby chcieli. Jedynie Jared wie, że dzisiejszy incydent był czymś więcej niż tylko manifestacją Młodych Panter. - Tak nazywa się ich grupa? - Chyba media to wymyśliły, ale jestem pewna, że ta nazwa się przyjmie. Przyjaciółka Jareda - Shaheen Vladewicz - zaproponowała nazwę Lwiątka, ale ich kolega Adam powiedział, że młode pantery to panterki. Nazwa Panterki została odrzucona, ponieważ brzmi za mało groźnie. Nasz sekret jest bezpieczny. Jared uważa, że to on wszystko wymyślił, a ty wykorzystałeś jego pomysł. - Jestem bystrym złodziejem-oportunistą. - Skoro tak uważasz... Zostawiłeś tu neseser. - Oddaj go komuś, kto ma kota. Nie będzie mi już potrzebny. Kot Carolyn wrócił do domu. - Robisz sobie jaja? - Tylko czasem - na twardo. - Naprawdę oddali jej kota? - Tak mi powiedziała. - A Galeria Hewletta? Czy właściciele dostaną z powrotem Mondriana? - Jakiego Mondriana? - Bernie... - Nie martw się, Denise. Wszystko będzie dobrze. - Wszystko będzie dobrze. - Mam nadzieję, Bernie. Wyszedłem dziś rano pobiegać. Miałem zamiar zrobić piętnaście mil, ale po dziesięciu poczułem, że coś się dzieje z moim prawym kolanem. Nie bolało mnie, ale zaczęło pulsować. Mówią, że kolana mają prawo boleć po intensywnym wysiłku, ale to nie był ból, tylko świadomość, że coś jest nie tak. Zdecydowałem, że zatrzymam się, kiedy ból będzie wyraźny. Kolano pulsowało coraz silniej. Przebiegłem piętnaście mil, a potem zrobiłem jeszcze trzy, czyli w sumie - osiemnaście. Wróciłem do domu, wziąłem prysznic, a teraz kolano drży. - Możesz chodzić? - Myślę, że dałbym radę przebiec kolejne osiemnaście mil. Noga pulsuje, ale nie boli. Chyba oszaleję. - To na pewno minie. Wally, dziś po południu w muzeum zdarzył się kolejny incydent. - Jezu, rzeczywiście. Nawet nie wiem, czy powinienem z tobą rozmawiać. Masz z tym coś wspólnego? - Oczywiście, że nie. Ale przywódcą nastolatków, którzy protestowali, jest syn mojej przyjaciółki i... - Rozumiem. - Czy chciałbyś zdobyć sławę jako adwokat Młodych Panter? Nie będzie procesu, ale dziennikarze przeprowadzają wywiady. Być może powstanie książka albo film o tym, co się wydarzyło. Jared potrzebuje kogoś, kto zadbałby o jego interesy. - Jesteś zainteresowany jego matką? - To moja przyjaciółka. Myślę, że ci się spodoba. Ma na imię Denise. - Tak? - Masz ołówek? Denise Raphaelson. 741-5347. - Jej syn ma na imię Jason? - Jared. - Wszystko jedno. Kiedy mam do niej zadzwonić? - Rano. - Już jest rano, na Boga. Wiesz, która godzina? - Nie zadzwoniłem do ciebie, żeby dowiedzieć się, która jest godzina. Potrzebuję twojej pomocy. - Czego ode mnie oczekujesz? - Już się obawiałem, że mnie o to nie spytasz. - Pani Petrosian? „Śpiewam o smutku/Śpiewam o bólu/ Choć nie znam trosk./ Gdy patrzę w przyszłość...” - Kto mówi? - „Gdy patrzę w przyszłość/ Odczuwam smutek/ Choć nie znam trosk/ Dlatego właśnie/ Śpiewam o bólu...” To Mary Carolyn Davies, pani Petrosian, pani ulubiona poetka. - Nie rozumiem. - Nie ma tu nic do rozumienia. To bardzo prosty wiersz. Poetka wyobraża sobie smutną przyszłość. W ten sposób może pisać o głębi uczuć, której sama nie doświadczyła. - Pan Rhodenbarr? - Zgadza się. Mam pani obraz, pani Petrosian. Może pani po niego przyjechać. - Ma pan... - Mondriana. Oddam go pani za tysiąc dolarów. Wiem, że to śmieszna suma, ale muszę jak najszybciej wyjechać z miasta i potrzebuję pieniędzy. - Mogę pójść do banku dopiero w poniedziałek... - Proszę przynieść gotówkę i czek. Niech pani zapisze sobie adres i godzinę spotkania. Jeśli zależy pani na obrazie, radzę nie przychodzić za wcześnie ani za późno. - W porządku. Panie Rhodenbarr? Jak mnie pan znalazł? - Napisała pani na kartce swoje nazwisko i telefon. Pamięta pani? - Ale telefon był... - Tak, okazało się, że to telefon koreańskiego sklepu z owocami na ulicy Amsterdam. Byłem bardzo rozczarowany, pani Petrosian, ale właściwie wcale mnie to nie zdziwiło. - Ale... - Znalazłem pani numer w książce telefonicznej, na białych stronach, w części dotyczącej Manhattanu. Chyba nie ma w tym nic dziwnego, prawda? - Ale przecież nie podałam panu swojego nazwiska. - Przedstawiła się pani jako Elspeth Peters. - Tak, ale... - Z całym szacunkiem, pani Petrosian, ale nie dałem się zrobić w konia. Domyśliłem się wszystkiego, kiedy zawahała się pani, podając swoje fałszywe nazwisko. A potem odkryłem, że telefon też był fałszywy. - Ale w jaki sposób odkrył pan moje prawdziwe nazwisko? - Wystarczyła odrobina sprytu. Kiedy amatorzy próbują kogoś oszukać, bardzo często podają swoje prawdziwe imię, a nazwisko zmieniają tylko trochę. Jackson, Richards, Johnson albo Peters. Doszedłem do wniosku, że pani prawdziwe nazwisko zaczyna się na literę „p” i brzmi podobnie do Peters. Ma pani egzotyczne rysy twarzy. Domyśliłem się, że jest pani Ormianką z pochodzenia. Zajrzałem do książki telefonicznej i znalazłem egzotycznie brzmiące nazwisko, które zaczynało się na „pet”. - To niesamowite. - Najbardziej niezwykłe jest to, co oczywiste, pani Petrosian. To nie są moje słowa. Miałem w podstawówce nauczycielkę, która często to powtarzała. Nazywała się Isabelle Josephson i jestem pewien, że to było jej prawdziwe imię i nazwisko. - Jestem Ormianką w jednej czwartej. Mówią, że odziedziczyłam urodę po matce. - Wydaje mi się, że ma pani lekko egzotyczne rysy twarzy, ale być może pomogła mi intuicja. To mi się czasem zdarza. Wszystko jedno. Zależy pani na tym obrazie, prawda? - Oczywiście. - Więc proszę wziąć do ręki długopis. - Pan Danforth? Nazywam się Rhodenbarr, Bernard Grimes Rhodenbarr. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale na pewno mi pan wybaczy, kiedy wyjaśnię, o co chodzi. Chciałbym powiedzieć panu o paru rzeczach i zadać parę pytań. Mam też dla pana zaproszenie... Telefony, telefony, telefony... Kiedy wreszcie skończyłem dzwonić, miałem na uszach odciski od słuchawki. Gdyby Gordon Onderdonk wiedział, że dzwonię z jego telefonu, na pewno przekręciłby się w grobie. Kiedy skończyłem, wypiłem następny kubek kawy, a potem wyjąłem z zamrażalnika batonik Milky Way. Znalazłem też chrupki ryżowe w szafce. Był to dość oryginalny posiłek. Kiedy zjadłem chrupki i batonik, wróciłem do dużego pokoju. Przez jakiś czas siedziałem bezczynnie na krześle - nie chciałem jeszcze wychodzić. W końcu zrobiło się bardzo późno i postanowiłem wyjść. Zostawiłem drzwi zamknięte na zamek i zacząłem schodzić po schodach. Kiedy byłem na piętnastym piętrze, uśmiechnąłem się i pomyślałem o pani DeGrasse, która słodko spała. Na jedenastym piętrze pomyślałem o państwu Appling i głośno westchnąłem. Na dziesiątym piętrze przypomniałem sobie o Leonorze Tremaine i pokiwałem głową. Kiedy znalazłem się na piątym piętrze, nie mogłem otworzyć drzwi prowadzących na korytarz. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Pewnie palce zdrętwiały mi od trzymania słuchawki telefonicznej. W końcu mi się udało. Wyszedłem na korytarz i przyłożyłem ucho do drzwi. Następnie otworzyłem je i wszedłem do mieszkania. Starałem się być cicho jak myszka. W środku spali ludzie i nie chciałem ich obudzić. Miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia. Po pewnym czasie opuściłem mieszkanie na palcach, zamknąłem drzwi na zamek i wróciłem na szesnaste piętro. Była to najbardziej męcząca część wieczoru. Wchodzenie po schodach nie należy do moich ulubionych zajęć, ale pokonanie dziesięciu pięter to istna katorga (dzięki Bogu, nie było trzynastego piętra). Członkowie Klubu Szybkobiegaczy z Nowego Jorku wbiegają co roku na osiemdziesiąte szóste piętro wieżowca Empire State Building. I za każdym razem jakiś długonogi, ambitny sportowiec zwycięża wyścig. Dla mnie dziesięć pięter to prawdziwe wyzwanie. Wszedłem po raz drugi do mieszkania Onderdonka, zamknąłem drzwi i wziąłem głęboki oddech. Rozdział XXIII - Świetnie - powiedziałem. - Wszyscy już są. Rzeczywiście, wszyscy goście byli już w mieszkaniu. Ray Kirschmann przyszedł pierwszy z trzema pyzatymi młodzieńcami w niebieskich mundurach. Ray porozmawiał z kimś na dole i strażnicy przynieśli do mieszkania Onderdonka składane krzesła. Potem jeden z policjantów zszedł na dół i czekał na ludzi, których strażnicy mieli wpuścić do budynku, a drugi został na górze. W tym czasie Ray przywiózł parę osób, które były na mojej liście. Ja zaś siedziałem w sypialni z termosem kawy i książką. Była to Historia Pułkownika Jacka Defoe. W ciągu siedemdziesięciu lat swojego życia Defoe nie napisał ani jednego nudnego zdania, ale nie mogłem skupić się na książce. Zerkałem na zegarek i myślałem o przemówieniu, które miałem zamiar za chwilę wygłosić. Chciałem zrobić wrażenie na wszystkich, którzy przyszli. Zacząłem od stwierdzenia: „Świetnie, wszyscy już są”. Kiedy wszedłem, goście odwrócili się w moim kierunku. Usiadłem na skórzanym fotelu i zacząłem się przyglądać ich twarzom, a oni odwzajemniali moje spojrzenia. Po chwili zebrani zaczęli zerkać w stronę kominka. Nie było w tym nic dziwnego. Kolorowa kompozycja Mondriana wisiała teraz tam, gdzie znalazłem ją podczas swojej pierwszej wizyty w Charlemagne. Obraz, na którym przecinały się linie proste, dosłownie lśnił kolorami. - To poważna sprawa - powiedziałem, rozsiadając się wygodnie w fotelu i zakładając nogę na nogę. - Dlatego tu jesteśmy. Wszystkich nas łączy zainteresowanie obrazem Mondriana. Spojrzałem na nich jeszcze raz i odniosłem wrażenie, że widzę każdą twarz z osobna. Ray Kirschmann siedział na najwygodniejszym krześle. Patrzył na gości i jednocześnie zerkał na mnie. W taki sposób można się nabawić zeza rozbieżnego, ale Ray nie miał wyboru. W pobliżu Raya na składanych krzesłach siedziała moja wspólniczka i jej wielka miłość. Carolyn miała na sobie zieloną kurtkę i szare, flanelowe spodnie. Alison była ubrana w płócienne spodnie i koszulę w paski ze sklepu Brooks Brothers. Podwinęła rękawy i rozpięła koszulę, tak że miała duży dekolt. Kobiety tworzyły bardzo atrakcyjną parę. Państwo J. McLendon Barlowowie zajęli kanapę. Pan Barlow - szczupły, drobny mężczyzna o starannie uczesanych siwych włosach - miał na sobie elegancki strój i trzymał się prosto jak żołnierz. Byłoby mu pewnie tak samo wygodnie na składanym krześle. Pani Barlow mogłaby uchodzić za jego córkę. Była to szczupła kobieta średniego wzrostu. Miała wielkie oczy i długie, ciemne włosy upięte w kok. Nie jestem znawcą fryzur kobiecych, ale tak to się chyba nazywa. Nieważne. Na prawo od państwa Barlowów siedział barczysty mężczyzna z twarzą, na której były same kąty proste. Mondrian na pewno chętnie by ją namalował, gdyby interesowały go portrety. Mężczyzna miał wystającą szczękę i opadające powieki. Jego wąsy były szare, a kręcone włosy czarne jak atrament. Był to Mordechaj Danforth. Obok niego zajmował miejsce mężczyzna, który na pierwszy rzut oka wyglądał na osiemnastolatka. Wystarczyło jednak uważnie się mu przyjrzeć, żeby stwierdzić, iż ma on około trzydziestu lat. Był bardzo blady i miał na nosie okulary w cienkich oprawkach. Był ubrany w ciemną marynarkę i czarny, jedwabny krawat. Nazywał się Lloyd Lewes. Kilka stóp na prawo od niego siedziała Elspeth Petrosian. Ręce miała skrzyżowane na kolanach. Zacisnęła usta i przechyliła na bok głowę. Wyglądała tak, jakby miała za chwilę dostać ataku furii. Była ubrana w dżinsy firmy Faded Glory i dżinsową bluzkę. Na nogach miała ekologiczne sandały na płaskim obcasie. Kilka lat wcześniej takie sandały były hitem sezonu. Reklamy sugerowały, że jeśli wszyscy będą je nosić, głód i zanieczyszczenia znikną z powierzchni ziemi. Dziś sandały są niemodne, a głód i zanieczyszczenia nadal istnieją. Na prawo od Elspeth siedział młody mężczyzna w ciemnej marynarce, która wyglądała tak, jakby nosił ją tylko w niedzielę. Tego dnia była niedziela, więc wydawało się to całkiem naturalne. Mężczyzna miał lekko zamglone, brązowe oczy i dziurkę w brodzie. Był to Eduardo Melendez. Na lewo od Eduarda siedział inny młodzieniec. Był ubrany w marynarkę, ale na nogach miał sportowe buty firmy New Balance, w przeciwieństwie do Eduarda, który uznał, że do marynarki najlepiej pasują półbuty. Widziałem szpic jednego buta młodzieńca i podeszwę jego drugiego buta, ponieważ siedział z nogą opartą na składanym krześle. Był to oczywiście Wally Hemphill. Od razu domyśliłem się, że minęła mu „nadwrażliwość” i cierpiał męki z powodu bólu kolana. Denise Raphaelson zajęła miejsce kilka jardów od Wally’ego. Miała na sobie poplamione farbą spodnie na szelkach i koszulę z dziurą na łokciu, ale moim zdaniem wyglądała całkiem atrakcyjnie. Wally też tak uważał, sądząc po spojrzeniach, które posyłał w jej kierunku. Denise wydawała się nim oczarowana. Właściwie dlaczego miałoby być inaczej? W pokoju pojawiło się jeszcze czterech mężczyzn. Pierwszy miał okrągłą twarz i wysokie czoło. Wyglądał jak bankier z małego miasteczka, który pojawia się w reklamie i proponuje ludziom pożyczkę, żeby mogli zbudować dom i wpłynąć na polepszenie warunków życia swojej społeczności. Był to Barnett Reeves. Drugi mężczyzna - brodacz - miał na nogach ciężkie buty. Był brudny, rozczochrany i wyglądał jak ktoś, kto ubiega się w banku o pożyczkę na studia i dostaje odpowiedź odmowną. Nazywał się Richard Jacobi. Trzeci mężczyzna był trupio blady, na dodatek włożył szarą marynarkę, która pasowała do koloru jego twarzy. Nie miał ust, brwi ani rzęs i wyglądał na poważnego bankiera. Był to Orville Widener. Czwarty mężczyzna był gliniarzem w mundurze policyjnym. Wiedziałem, że zabrał ze sobą pistolet, pałkę, notes, kajdanki i inne akcesoria, które policjanci mają zwykle przy sobie. Był to Francis Rockland. Ktoś powiedział mi, że Rockland nie ma jednego palca u nogi, ale nie wiem którego. Patrzyłem na nich, a oni zerkali na mnie. W końcu Ray Kirschmann, który ma dar przejmowania inicjatywy w najbardziej dramatycznych momentach, spojrzał na mnie i odezwał się: - Wytłumacz wszystkim, o co chodzi, Bernie. Zrobiłem to, o co prosił. - Wyglądacie tak, jakbyście się dziwili, że was tu zaprosiłem - powiedziałem. - Ale dobrze wiecie, dlaczego tu jesteście. Skoro zebraliśmy się tu wszyscy... - Przejdź do sedna sprawy - ponaglił Ray. - Dobrze. Chodzi o to, że mężczyzna, który nazywał się Piet Mondrian, namalował obraz. Czterdzieści lat później z tego powodu parę osób zostaje zamordowanych. Gordon Onderdonk został zabity w swoim mieszkaniu. Drugi facet - Edwin Turnquist - został zamordowany w antykwariacie w Village. W moim antykwariacie. Jestem bohaterem tej historii podobnie jak Mondrian. Wyszedłem z tego mieszkania dosłownie parę sekund przedtem, zanim zamordowano Onderdonka. Natomiast Turnquista znalazłem w antykwariacie tuż po tym, jak został zabity. Policja uważa, że jestem odpowiedzialny za oba morderstwa. - Mają powody, żeby tak myśleć - powiedziała Elspeth Petrosian. - Istotnie, ale ja nikogo nie zabiłem. Ktoś mnie wrobił. Sprowadzono mnie do tego mieszkania pod pretekstem. Miałem wycenić księgozbiór właściciela. Spędziłem parę godzin, przeglądając książki, i w końcu powiedziałem właścicielowi, ile są warte. Zapłacił mi za to. Oczywiście w mieszkaniu zostały moje odciski palców, ale nie zrobiłem nic złego. Podałem też dozorcy swoje prawdziwe nazwisko. Później stało się dla mnie jasne, że ściągnięto mnie tu, ponieważ ktoś chciał mnie wrobić w kradzież obrazu i zamordowanie właściciela. Wziąłem głęboki oddech. - Było to dla mnie jasne - powtórzyłem. - Ale nie rozumiałem jednej rzeczy: w jakim celu ściągnął mnie tu właściciel. Wydawało mi się to bez sensu. Dlaczego Onderdonk miałby zmyślać jakąś historię i zapraszać mnie do siebie, żebym zostawił w mieszkaniu odciski palców, skoro potem dał się zamordować? - Może morderca wykorzystał sytuację - odezwała się Denise. - Tak samo jak złodziej, który ukradł wczoraj obraz, działając pod wpływem nagłego impulsu. - Myślałem o tym - odpowiedziałem. - Ale nie rozumiałem, jakie były motywy Onderdonka. Chciał mnie w coś wrobić, ale chyba nie we własne morderstwo. Może chodziło o kradzież obrazu? Wydawało się to prawdopodobne. Być może chciał dostać pieniądze z ubezpieczenia. Może chciał, żeby były włamywacz zostawił wszędzie odciski palców, i zamierzał pokazać je potem policji. Ale to nie miało najmniejszego sensu. Przecież mógłbym udowodnić, że sam mnie zaprosił. Wiem jednak, że ludzie czasem lubią komplikować sobie życie, szczególnie amatorzy, którzy próbują kogoś wrobić. Przypuśćmy, że taki był plan Onderdonka. Niestety nasz bohater został oszukany i zamordowany przez wspólnika albo wspólniczkę, a były włamywacz stał się kozłem ofiarnym. - Były włamywacz! - zawołał Ray. - Gdybyś użył tego określenia raz, nic bym nie powiedział. Ale użyłeś go dwa razy! „Były”! Dobre sobie! Nie zwróciłem na niego uwagi. - W dalszym ciągu wszystko wydawało mi się niejasne - kontynuowałem. - Dlaczego morderca związał Onderdonka i zamknął go w szafie? Dlaczego nie zabił go od razu? Dlaczego wyciął płótno z ramy? Tak robią złodzieje w muzeum, kiedy liczy się każda sekunda. Wydaje się jednak, że ten złodziej nie musiał się wcale spieszyć. Mógł zdjąć ramę, nie niszcząc obrazu. - Powiedziałeś, że morderca był najprawdopodobniej amatorem, a amatorzy zachowują się czasem nielogicznie. - Powiedziałem, że lubią komplikować sobie życie, ale w sumie na jedno wychodzi. Zastanawiam się jednak, do jakiego stopnia można komplikować sobie życie? Wciąż zadawałem sobie to pytanie. Gordon Onderdonk zadał sobie wiele trudu, żeby mnie wrobić, i w zamian za to ktoś go zamordował. Nie byłem w stanie tego zrozumieć, ale - jak mówią - trudno jest zobaczyć cały obraz, kiedy jest się jego częścią. Byłem częścią tego obrazu i nie mogłem zobaczyć go w całości. Stopniowo zacząłem widzieć jego fragmenty i wtedy wszystko stało się jasne. Mężczyzna, który mnie wrobił, i morderca to dwaj różni ludzie. - Chwileczkę, Bern - przerwała mi Carolyn. - Facet, który cię tu zaprosił, i facet, któremu zmiażdżyli czaszkę nie byli... - Jedną i tą samą osobą. - Chcesz powiedzieć, że to nie Onderdonk leży w kostnicy? - spytał Ray Kirschmann. - Zidentyfikowały go trzy osoby. To musi być Gordon Kyle Onderdonk. - Zgadza się. Ale kto inny przyszedł do mojego antykwariatu, przedstawił się jako Onderdonk i zaprosił mnie tu. Ten facet otworzył mi drzwi, kiedy przyszedłem, zapłacił mi dwieście dolarów za dokonanie wyceny księgozbioru i zmiażdżył czaszkę Onderdonkowi, ledwo zamknęły się za mną drzwi. - Onderdonk był cały czas w mieszkaniu? - spytał pyzaty bankowiec Barnett Reeves. - Tak - odparłem. - Był w szafie, związany jak kurczak. Dostał potężną dawkę wodzianu chloralu i spał jak suseł. Morderca ukrył Onderdonka w szafie, żebym się na niego nie natknął, gdybym przypadkiem pomylił drogę do łazienki. Nie zabił wcześniej Onderdonka, ponieważ chciał zwalić winę na mnie. Zamierzał go zamordować tuż po moim wyjściu z mieszkania. Patolodzy nie potrafią dokładnie ustalić, kiedy nastąpił zgon, ale morderca miał perfekcyjnie opracowany plan. - Wymyślił pan to na poczekaniu? - spytał Lloyd Lewes. Mówił drżącym, niepewnym głosem, który pasował do jego bladej twarzy i wąskiego krawata. - Stworzył pan tę teorię, żeby się bronić. Ma pan coś jeszcze do dodania? - Chcę jeszcze wspomnieć o dwóch rzeczach - powiedziałem. - Mają one znaczenie jedynie dla mnie. Po pierwsze byłem w kostnicy i okazało się, że człowiek, który leży w lodówce z numerem 328-B, nie jest mężczyzną, który przyszedł do mojego antykwariatu tamtego dnia. Po drugie mężczyzna, który przedstawił mi się jako Gordon Onderdonk, jest teraz w tym pokoju. Wszyscy wzięli głęboki oddech w tym samym momencie i rozległo się przeciągłe „psss”. Pierwszy odezwał się Orville Widener: - Nie ma pan na to dowodów. Może pan jedynie dać nam słowo, że to prawda. - Istotnie. Już to zrobiłem. Właściwie powinienem był się domyślić wcześniej, że mężczyzna, który mnie tu zaprosił, nie był Gordonem Onderdonkiem. Wszystko za tym przemawiało. Mężczyzna - będę nazywać go mordercą - zrobił małą szparę w drzwiach, zanim mnie wpuścił. Drzwi były zamknięte na łańcuch i otworzył je dopiero, kiedy windziarz powiedział, że wszystko w porządku. Morderca długo zmagał się z zamkiem i wpuścił mnie dopiero, kiedy winda odjechała. - To prawda - stwierdził Eduardo Melendez. - Pan Onderdork zawsze wychodził na korytarz, żeby przywitać się z gośćmi. Tym razem został w mieszkaniu. Nie zwróciłem wtedy na to uwagi, ale tak właśnie było. - Ja też nie zwróciłem uwagi na ten szczegół - mówiłem dalej. - Ale zacząłem się potem zastanawiać, dlaczego Onderdonk założył w drzwiach tylko jeden zamek Segala, skoro zachowuje tyle środków ostrożności, kiedy przychodzi do niego zapowiedziany gość. Potem morderca odprowadził mnie do windy, ale wrócił niemal od razu do mieszkania, twierdząc, że słyszy dzwonek telefonu. Było to dość zastanawiające, szczególnie że nie słyszałem żadnego dzwonka. Nie zwróciło to wówczas mojej uwagi, ponieważ modliłem się, żeby zostawiono mnie samego na korytarzu. Kiedy morderca zniknął w mieszkaniu, mogłem spokojnie otworzyć drzwi, za którymi znajdowały się schody. Pominąłem jednak ten drobny szczegół. - Jeszcze jedna rzecz umknęła mojej uwagi - ciągnąłem. - Ray, mówiłeś wielokrotnie, że Onderdonk był barczystym olbrzymem. Powiedziałeś, że morderca musiał być bardzo silny, skoro jednym ciosem zmiażdżył mu czaszkę. Mężczyzna, który przedstawił mi się jako Onderdonk, był drobnym facetem. Określenie „olbrzym” zupełnie do niego nie pasowało. Ale wówczas nie zwróciłem na to uwagi. Pamiętajcie, że usłyszałem po raz pierwszy nazwisko Onderdonk z ust mordercy, który przyszedł do mojego antykwariatu i przedstawił mi się w ten sposób. Byłem pewien, że mówi prawdę. Dopiero później zacząłem w to wątpić. - Proszę zdradzić nam tajemnicę - odezwał się Richard Jacobi, drapiąc się w brodę. - Jeśli morderca znajduje się w tym pokoju, proszę powiedzieć, kto to jest. - Zanim to zrobię, chciałbym odpowiedzieć na bardziej interesujące pytanie. - Jakie? - Dlaczego morderca wyciął Kolorową kompozycję z ramy? - Bardzo mnie to interesuje - powiedział Mordechaj Danforth. - Zwłaszcza że obraz został cudem uratowany. Wisi teraz na ścianie jako przykład dojrzałego stylu Mondriana. Nikt by się nie domyślił, że jakiś złodziej wyciął go z ramy. - Też tak sądzę. - Proszę nam powiedzieć, dlaczego morderca to zrobił? - Dzięki temu wszyscy byli pewni, że obraz został ukradziony. - Nie rozumiem. Ludzie zgromadzeni w pokoju patrzyli na mnie z niedowierzaniem. - Mordercy tak naprawdę nie chodziło o obraz - wyjaśniłem. - Chciał, żeby ludzie dowiedzieli się o kradzieży. Gdyby po prostu zabrał obraz, nikt by się o tym nie dowiedział. Onderdonk mieszkał sam. Być może napisał wcześniej testament, ale... - Spadkobiercą majątku Onderdonka ma być jego kuzyn z Alberty w Calgary - wtrącił Orville Widener. - Poruszyliśmy właśnie temat, który mnie bardzo interesuje. Onderdonk ubezpieczył obraz w naszej firmie, a teraz mamy zapłacić trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ponieważ został ukradziony. Rozumiem, że złodziejowi zależało na pieniądzach, ale w tej sytuacji narzuca się pytanie: cui bono? Państwo znają ten termin, prawda? - Kui Bono - podchwyciła Carolyn. - Tak nazywała się pierwsza żona Sonny’ego. Potem ożenił się z Cher. Dobrze mówię? Widener nie zwrócił na nią uwagi. Pokazał w ten sposób, że ma silny charakter. - Dla czyjego dobra? - powiedział, tłumacząc łaciński termin. - Innymi słowy - kto miał na tym skorzystać? Firma ubezpieczeniowa miała zwrócić pieniądze Onderdonkowi, ale teraz cały majątek stanie się własnością kuzyna zmarłego, który mieszka w zachodniej Kanadzie. - Widener zmarszczył brwi i spojrzał na Richarda Jacobiego. - Czy ten pan jest tu obecny? - Został w Kanadzie - odparł Wally Hemphill. - Rozmawiałem z nim w nocy. Jestem tu w jego imieniu. - Rozumiem - powiedział Widener. - Kuzyn był przez cały czas w Calgary - wyjaśniłem. - Złodziej nie ukradł obrazu po to, żeby dostać pieniądze z ubezpieczenia. Ukradł obraz z tego samego powodu, dla którego zamordował Onderdonka. Chciał w ten sposób odwrócić uwagę policji od innej zbrodni. - Co to znaczy? - To długa historia - powiedziałem. - Usiądźmy wygodnie i napijmy się kawy. Kto ma ochotę na śmietankę i cukier? Kto pije tylko ze śmietanką? A kto tylko z cukrem? Pozostali państwo piją czarną kawę? W porządku. Myślę, że tak naprawdę nikt nie miał ochoty na kawę, ale potrzebowałem chwili, żeby odetchnąć. Carolyn i Alison zaczęły roznosić po pokoju filiżanki z mętną lurą. Wypiłem parę łyków kawy, skrzywiłem się i poczułem, że jestem gotowy. - Dawno temu mężczyzna, który nazywał się Haig Petrosian, miał w swojej jadalni obraz - powiedziałem. - Później będę używać nazwy Kolorowa kompozycja. Petrosian prawdopodobnie używał określenia „obraz mojego przyjaciela Pieta”. Kiedy Petrosian umarł, obraz zniknął. Być może zabiał go członek rodziny albo służąca, która była przekonana, że Petrosian oddałby jej obraz. - Być może zrobił to syn Haiga Petrosiana, William - dodała Elspeth, rzucając groźne spojrzenie w stronę osób siedzących po prawej stronie. Potem przeniosła wzrok na mnie. - To całkiem prawdopodobne - zgodziłem się. - W każdym razie obraz stał się własnością człowieka, który znalazł doskonały sposób na zarabianie pieniędzy. Mężczyzna, o którym mowa, kupował obrazy, a potem oddawał je. - To ma być dobry sposób na zarabianie pieniędzy? - spytała Carolyn. - Mężczyzna kupował cenny obraz znanego malarza, a potem pożyczał go właścicielom galerii albo organizatorom wystaw. Jednocześnie wynajmował ekscentrycznego artystę, który malował kopię obrazu. Właściciel oddawał muzeum kopię, a wszyscy myśleli, że to oryginał. Po pewnym czasie wybierał muzeum w innej części kraju i przekazywał właścicielom kolejną kopię tego samego obrazu. Czasem sprzedawał kopię kolekcjonerowi sztuki, ale musiał mieć pewność, że nie pokaże on obrazu znawcom sztuki. W ciągu dziesięciu lat sprzedał lub oddał pięć lub sześć kopii tego samego obrazu. Oszust miał swojego malarza, który kopiował obrazy artystów takich jak Mondrian. Był pewien, że nikt nie odkryje jego tajemnicy. W takiej sytuacji najlepiej jest mieć dużo pieniędzy na wejściu. Jeśli oddaje się do muzeum obraz wart ćwierć miliona dolarów, dostaje się sto tysięcy ze zwrotów podatkowych. Wystarczy zrobić to parę razy i dostanie się więcej pieniędzy, niż wart jest obraz. Oczywiście oszust zatrzymywał oryginał. Był tylko jeden problem. - Jaki? - Ktoś odkrył jego tajemnicę. Morderca dowiedział się, że pan Danforth organizuje wystawę obrazów Pieta Mondriana. Fakt, że organizowano wystawę, nie był niczym szczególnym, ale pan Danforth wiedział, że ktoś kopiuje obrazy Mondriana. Pamiętam, jak ktoś powiedział podobną rzecz o obrazach Rembrandta. Artysta namalował dwieście portretów. Trzysta jest w Europie, a pięćset w Ameryce. - Nie było aż tylu kopii Mondriana - rzekł Danforth. - Ale w ciągu ostatnich paru lat zaczęły krążyć dziwne plotki. Postanowiłem urządzić wystawę i przy tej okazji sprawdzić, ile obrazów podrobiono. - Dlatego zwrócił się pan do pana Lewesa. - Tak - powiedział Danforth, a Lewes skinął głową. - Morderca dowiedział się o tym - mówiłem dalej. - Był przerażony. Wiedział, że Onderdonk pożyczy swój obraz organizatorom wystawy i nie był w stanie go powstrzymać. Oczywiście nie mógł powiedzieć Onderdonkowi, że obraz jest podrobiony. Myślę, że Onderdonk zaczął coś podejrzewać. Morderca postanowił go zabić i ukraść obraz. Wpadł na pomysł, żeby mnie w to wrobić. Właściwie nie miał nic do stracenia. Podejrzenie i tak padłoby na mnie. Policja podejrzewała, że Onderdonk został zabity przez złodzieja, który ukradł obraz - tak jak przewidział morderca. Uznała, że jestem winny, chociaż nie było dostatecznych dowodów. - To znaczy, że zapłacilibyśmy kuzynowi z Calgary trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów za podrobiony obraz - powiedział Orville Widener. - Mordercy to nie obchodziło. Działał we własnym interesie. Oto odpowiedź na pytanie: cui bono? - Kto to zrobił? - spytał Ray. - Słucham? - Kto sprzedawał kopie obrazów i zamordował Onderdonka? - Tylko jedna osoba mogła to zrobić - powiedziałem i odwróciłem głowę w stronę kanapy. - Pan jest mordercą, panie Barlow, prawda? Znowu wszyscy wstrzymali oddech. J. McLendon Barlow, który przez cały czas siedział sztywno wyprostowany, wyprostował się jeszcze bardziej. - Nonsens - odparł. - Wiedziałem, że pan zaprzeczy. - Zupełny nonsens. Spotkałem dziś pana po raz pierwszy w życiu, panie Rhodenbarr. Nigdy nie sprzedałem obrazu Gordonowi Onderdonkowi. Był moim przyjacielem i wiadomość o jego tragicznej śmierci bardzo mnie zasmuciła. Nigdy nie sprzedałem mu obrazu i przypuszczam, że nie ma pan na to żadnego dowodu. - Hm... - westchnąłem. - Nie byłem nigdy w pańskim antykwariacie i nie przedstawiłem się panu jako Gordon Onderdonk. Podarowałem obraz Mondriana Galerii Hewletta, ale wyciągnął pan niewłaściwe wnioski. Zresztą wcale nie ukrywałem tego faktu, obok obrazu Mondriana w galerii wisi tabliczka z moim nazwiskiem. - Niestety obraz został ukradziony z Galerii Hewletta. - Pan to wszystko ukartował. Nie miałem z tym nic wspólnego. Mam alibi na wczorajszy dzień. Poza tym to dla mnie wielka strata - obraz był bardzo cenny. - Obawiam się, że to była kopia. - Chwileczkę! - zawołał Barnett Reeves, pyzaty mężczyzna o wyglądzie bankiera. Miał taką minę, jakbym zaproponował mu zdechłego szczura w ramach gwarancji spłacenia długu. - Mogę panu zagwarantować, że mieliśmy oryginał. - To jest pański Mondrian - powiedziałem, patrząc w stronę kominka. - Ten obraz nie wisiał nigdy w Galerii Hewletta. - Owszem. - Niech pan da spokój. Mondrian, który wisiał w naszej galerii, został zniszczony przez wandala. To nie była kopia. - Była - zaprotestowałem. - Mężczyzna, który ukradł wczoraj Mondriana i którego nazwiska nie będę podawać, nie jest wandalem. Za nic w świecie nie zniszczyłby obrazu, nawet gdyby wiedział, że ma do czynienia z kopią. Przyniósł do Galerii Hewletta złamaną ramę z kawałkiem płótna. Specjalnie zostawił ślady i wszyscy myśleli, że wyciął płótno. - A więc obraz nad kominkiem... - To pański obraz, panie Reeves. Panie Lewes, czy mógłby pan mu się przyjrzeć? Lewes podszedł do kominka, zanim zdążyłem skończyć zdanie. Wyciągnął szkło powiększające, przysunął twarz do obrazu, a potem cofnął się gwałtownie. - To płótno zostało namalowane farbami akrylowymi - stwierdził z taką miną, jakby dostał na talerzu mysią kupę. - Mondrian używał farb olejnych, nigdy nie malował farbami akrylowymi. - Oczywiście - przytaknął Reeves. - Mówiłem, że to nie jest nasz obraz. - Panie Reeves, czy zechciałby pan przyjrzeć się obrazowi z bliska? Reeves podszedł do kominka i spojrzał na obraz. - Oczywiście, że nie! - zawołał w końcu. - To nie jest nasz obraz. Miałem rację. - Panie Reeves, proszę zdjąć obraz ze ściany i przyjrzeć mu się jeszcze raz. Reeves zrobił to, o co prosiłem. Jego twarz była napięta od emocji. Wyglądał jak bankier, który kupił posiadłość na bagnisku. - Mój Boże - westchnął. - Właśnie. - To nasza rama - powiedział. - Na drewnie jest nasza pieczątka. Ten obraz wisiał w Galerii Hewletta. Tysiące ludzi patrzyło na niego codziennie i nikt nie wiedział, że to pieprzona kopia. - Reeves odwrócił się i spojrzał z nienawiścią na Barlowa. - Ty cholerny oszuście! Ty parszywy draniu! Ty pieprzony zdrajco! - On kłamie - zaprotestował Barlow. - Ten włamywacz potrafi wyciągnąć sztucznego królika z kapelusza, a wy dajecie się nabrać. Co się z tobą dzieję, Reeves? Dałeś się nabrać. - To ty mnie nabrałeś! - zawołał Reeves. - Ty sukinsynu! Reeves zrobił krok w stronę Barlowa. Ray Kirschmann zastąpił mu drogę, położył rękę na ramieniu i rzekł: - Spokojnie, panie Reeves. - Kiedy to wszystko się skończy - powiedział Barlow - wniosę sprawę do sądu. Odpowiesz za to, Rhodenbarr. - Umieram ze strachu - odrzekłem. - Zwłaszcza że już mnie oskarżono o popełnienie dwóch morderstw. Będę o tym pamiętał. Ale nie wniesie pan oskarżenia, panie Barlow. Już niedługo dołączy pan do więźniów produkujących tablice samochodowe. - Nie ma pan żadnych dowodów. - Mógł pan wejść z łatwością do mieszkania Onderdonka. Mieszka pan z żoną na piątym piętrze. Strażnicy nie byli dla pana przeszkodą. - Wielu ludzi mieszka w tym budynku. Czy to znaczy, że są mordercami? - Nie. Ale dzięki temu łatwo mi było przeszukać pańskie mieszkanie. - Skinąłem na Raya, który dał znak swojemu podwładnemu, Rocklandowi. Ten podszedł do drzwi i otworzył je. Po chwili do środka weszło dwóch policjantów z obrazem Mondriana. Obraz wyglądał tak samo jak ten, który Reeves przed chwilą zdjął ze ściany. - Oto cenny oryginał - powiedziałem. - Istnieje subtelna różnica między nim a kopią. Zniszczył pan obraz należący do Onderdonka, ale o ten pan zadbał. To jest obraz, który Haig Petrosian dostał od swojego przyjaciela Pieta Mondriana. - Mieliśmy nakaz przeszukania - wyjaśnił Ray. - Wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Gdzie znaleźliście obraz, chłopcy? - W szafie, w mieszkaniu na piątym piętrze - powiedział jeden z policjantów. Lloyd Lewes zbliżył się do obrazu ze szkłem powiększającym. - Wygląda na oryginał - stwierdził. - To farby olejne, a nie akrylowe. - To jakaś pomyłka! - zawołał Barlow. - Proszę mnie wysłuchać. To pomyłka. - Znaleźliśmy również to - dodał policjant. - W szafce z lekarstwami. Nie było etykietki z nazwą. Sam skosztowałem tego proszku i jestem pewien, że to wodzian chloralu. - To niemożliwe - zaprotestował Barlow. - Niemożliwe! Myślałem, że zacznie się bronić. Miał chyba zamiar powiedzieć, że wyrzucił cały zapas wodzianu chloralu do kibla, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. - Ma pan prawo nic nie mówić - odezwał się Ray Kirschmann. Nie zamierzam jednak przytaczać dalszej części jego wypowiedzi. Tekst brzmi zwyczajnie albo strasznie - w zależności od tego, czy jest się policjantem, czy oskarżonym. Ale pewnie was to nie ciekawi. Rozdział XXIV J. McLendon Barlow odbył krótką rozmowę z żoną. Powiedział jej, że ma zadzwonić do adwokata, a potem dwóch policjantów założyło mu kajdanki i wyprowadziło z pokoju. Francis Rockland i Ray Kirschmann zostali z nami. Zapadło pełne powagi milczenie, które po chwili przerwała Carolyn. - Barlow na pewno zabił Turnquista - powiedziała. - To on robił kopie obrazów. Barlow bał się, że Turnquist go wyda, prawda? Potrząsnąłem głową. - Turnquist był artystą. Barlow zabiłby go na pewno, gdyby uznał, że to konieczne, ale nie zrobiłby tego w moim antykwariacie. Jak już wspomniałem, Barlow przedstawił mi się jako Onderdonk. Nie mógł pokazać się cały i zdrowy w moim sklepie - ryzyko było zbyt duże. Jestem pewien, że Barlow nie wyszedł ze swojego mieszkania od czasu, kiedy popełnił morderstwo. Czekał, aż mnie zaaresztują i wsadzą do więzienia. Wtedy na pewno nie mógłbym go rozpoznać. Czy tak było, pani Barlow? Wszyscy obecni odwrócili głowy w stronę kobiety, która siedziała na kanapie. Pani Barlow wyprostowała się i zaczęła coś mówić, a potem po prostu skinęła głową. - Edwin P. Turnquist był artystą i wielbicielem Mondriana - kontynuowałem. - Nie uważał się za oszusta. Nie mam pojęcia, w jaki sposób Barlow go spotkał. Turnquist zaczepiał obcych ludzi w muzeach i galeriach. Może właśnie w ten sposób się poznali. W każdym razie Barlow zatrudnił Turnquista. Nasz artysta robił kopie obrazów i był dumny, że jego prace wiszą w znanych muzeach. Przychodził często do Galerii Hewletta, panie Reeves. Znali go wszyscy strażnicy. - Ach - bąknął Reeves. - Płacił tylko dziesięć centów za wstęp. - Nie ma w tym nic dziwnego - powiedział Reeves. - Najważniejsze, żeby odwiedzający płacili cokolwiek. Nie mamy ustalonej stawki. Takie są przepisy. - Nastolatki nie mają wstępu do galerii. Ale zostawmy tę kwestię. Barlow przestraszył się na wieść o wystawie zorganizowanej przez pana, panie Danforth, i zadzwonił do Turnquista. Pewnie poradził mu, żeby chwilowo zniknął. Treść ich rozmowy jest bez znaczenia. Turnquist musiał sobie wtedy uświadomić, że Barlow miał inny cel, niż tylko zakpić ze znawców sztuki. Tym celem były pieniądze. Turnquist był idealistą i poczuł się głęboko urażony. Dostawał niewielkie wynagrodzenie za wykonywanie kopii, ale wpadł w furię, kiedy uświadomił sobie, że Barlow robił na tym interesie miliony. Spojrzałem na brodatego mężczyznę o brązowych włosach. - Właśnie wtedy postanowił pan pomóc Turnquistowi, prawda, panie Jacobi? - Niezupełnie. - Był pan jego przyjacielem? - Znałem go. - Mieszkaliście w pokojach na tym samym piętrze w Chelsea. - Tak, rozmawialiśmy czasem. - Turnquist namówił pana do współpracy. Któryś z was śledził Barlowa tego dnia, kiedy przyszedł do mojego antykwariatu. Kilka godzin przedtem, zanim poszedłem do niego dokonać wyceny księgozbioru, przyszedł pan do mojego antykwariatu i próbował mi pan sprzedać książkę ukradzioną z biblioteki publicznej. Był pan pewien, że ją kupię i w ten sposób będzie pan miał na mnie haczyk. Nie przyjąłem książki, a pan był zakłopotany. - Nie miałem złych zamiarów - powiedział Jacobi. - Nie wiedzieliśmy z Eddim, jaką rolę spełnia pan w tej historii. Chciałem pana wybadać, dlatego zaproponowałem panu tę książkę. Ale niczego się nie dowiedziałem. - I zrezygnował pan. - Odniosłem wtedy wrażenie, że jest pan uczciwym człowiekiem. Pomyślałem, że sprzedawca książek, który odrzuca taką ofertę, na pewno nie bierze udziału w sprzedawaniu podrobionych obrazów. - Jednak zmienił pan zdanie. W piątek rano pojawił się pan w moim antykwariacie z Edwinem Turnquistem zaraz po tym, jak mnie aresztowano. Zresztą niemal natychmiast wyszedłem za kaucją. Turnquist chciał mi powiedzieć, co Barlow zamierza zrobić. Widocznie domyślił się, że byłem kozłem ofiarnym. Wypiłem trochę kawy i mówiłem dalej: - Otworzyłem antykwariat i odwiedziłem swoją znajomą, która pracuje na tej samej ulicy. Przypuszczam, że weszliście wtedy do mojego sklepu. Wychodząc, zauważyłem, że w pobliżu kręcą się jacyś podejrzanie wyglądający faceci. Pewnie specjalnie zaczailiście się na ulicy, czekając, aż wyjdę z antykwariatu. Nie zamknąłem drzwi na zamek, po prostu zatrzasnąłem je. Przypuszczam, że ktoś, kto kradnie ilustrowane książki z bibliotek, wie, jak poradzić sobie z takim problemem. - Do diabła, tak naprawdę nie jestem złodziejem - zaprotestował Jacobi. - Chcieliśmy po prostu pana wybadać. Postanowiłem tego nie komentować. - Kiedy weszliście, zamknął pan drzwi na zamek, żeby nikt was nie zaskoczył. Następnie zaprowadził pan swojego przyjaciela Turnquista na zaplecze, gdzie nikt nie mógł was zobaczyć. Wbił mu pan w serce szpikulec do lodu, a potem posadził go pan na sedesie i wyszedł. - Dlaczego miałbym to zrobić? - Ponieważ wiedział pan, że można zarobić duże pieniądze, a Turnquist zamierzał wszystko popsuć. Turnquist miał w swoim pokoju kopie obrazów, które chciał zniszczyć. Doszedł pan do wniosku, że można je drogo sprzedać, i było to słuszne rozumowanie. Poza tym wiedział pan, że Turnquist pracował dla Barlowa. Zamierzał pan to wykorzystać. Gdyby Turnquist powiedział całą prawdę mi albo komukolwiek innemu, pański plan ległby w gruzach. Zabił go pan w moim sklepie. Wiedział pan, że podejrzenie padnie na mnie i że zostanę aresztowany. Chciał pan zaszantażować Barlowa. - Według pana zabiłem Turnquista w antykwariacie? - Tak. - A potem po prostu wyszedłem? - Nie od razu. Był pan na zapleczu, kiedy wróciłem. Zorientowałem się, że drzwi są zamknięte na zamek, chociaż je zatrzasnąłem. Wymknął się pan, kiedy otworzyłem antykwariat. W chwilę potem do sklepu weszła klientka. - Zerknąłem znacząco na Elspeth Petrosian. - Właściwie nie zauważyłem, jak wchodziła do środka. Zacząłem podejrzewać, że ta kobieta ukryła się wcześniej na zapleczu i zamordowała Turnquista, ale było to raczej mało prawdopodobne. Musiał się pan wymknąć, kiedy wchodziła, albo w czasie, kiedy rozmawialiśmy. To była długa i bardzo zajmująca pogawędka - pewnie dlatego żadne z nas pana nie zauważyło. Kiedy Jacobi wstał, Ray Kirschmann natychmiast zerwał się z krzesła. Francis Rockland podszedł do Jacobiego i stanął tuż obok niego. - Nie ma pan dowodów - stwierdził Jacobi. - Przeszukaliśmy pański pokój - wyjaśnił Ray uprzejmie. - Ma pan tyle ukradzionych książek, że mógłby pan założyć bibliotekę. - Co z tego? To nie jest poważne przestępstwo. - Znaleźliśmy około ośmiuset książek. Gdyby odpowiadał pan w sądzie za wszystkie te kradzieże, na pewno otrzymałby pan stosowny wyrok. - Kleptomania - odparł Jacobi. - To silniejsze ode mnie - muszę kraść książki z biblioteki. Zawsze je zwracam, nie jestem groźnym przestępcą. Nie potrafiłbym nikogo zabić. - W pańskim pokoju były też obrazy - mówił dalej Ray. - Przypuszczam, że to kopie, ale pan Lewes jest ekspertem w tej sprawie. To obrazy bez ram. Zdaje się, że namalował je pański przyjaciel Turnquist. - Dał mi je w dowód przyjaźni. Taka jest prawda. - Przesłuchaliśmy pańskiego sąsiada. Ktoś widział, jak pan wynosił obrazy z pokoju Turnquista. Pański przyjaciel już wtedy nie żył, ale nie znaleziono jeszcze jego ciała. Ciekawe, w jaki sposób pan to wytłumaczy? Poza tym znaleźliśmy w pokoju Turnquista kartkę z adresem i numerem telefonu Berniego. Taką samą kartkę znaleźliśmy w kieszeni Turnquista. Wygląda na to, że pan napisał obie kartki. - I co z tego? Po prostu zostawiłem mu te informacje. - Zadzwonił pan na policję. Poinformował nas pan, że Bernie Rhodenbarr wie, kto zabił Turnquista. - Być może ktoś do was dzwonił, ale to nie byłem ja. - Nagrywamy wszystkie rozmowy. To był pański głos, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Jacobi zamilkł. - Znaleźliśmy jeszcze jedną rzecz - powiedział Ray. - Pokaż mu, Francis. Rockland sięgnął do kieszeni i wyjął szpikulec do lodu. Jacobi wpatrywał się w niego przez chwilę - podobnie jak wszyscy obecni. Wyglądał tak, jakby miał zemdleć. - Podrzuciliście mi go - wymamrotał. - Na szpikulcu są ślady krwi Turnquista. - Musiałbym zostawić go w antykwariacie - bąknął Jacobi. - Ale przecież to niemożliwe. Wyrzuciłem szpikulec do pojemnika na śmieci. Na pewno nie zostawiłem go w pańskim sklepie. Pamiętam, że miałem go ze sobą, kiedy wychodziłem. - Gdybym pana zaskoczył, na pewno otrzymałbym cios w serce. - Nie wiedział pan przecież, że ukryłem się na zapleczu - nie śledził mnie pan. Nikt mnie nie widział - nawet wtedy, kiedy wyszedłem z antykwariatu ze szpikulcem ukrytym pod kurtką. Wrzuciłem go do kosza na Broadwayu. Nie mogliście go przecież stamtąd wyciągnąć. - Jacobi wyprostował się z tryumfalną miną. - To wszystko zostało ukartowane - powiedział, patrząc na Raya. - To nie są ślady krwi Eddiego. Ktoś podrzucił szpikulec do mojego pokoju. To nie jest narzędzie zbrodni. - Tak, znaleźliśmy go w pańskim pokoju - odrzekł Ray. - Teraz już wiemy, gdzie szukać narzędzia zbrodni. Będzie to łatwiejsze niż znalezienie igły w stogu siana. Czy ma pan coś jeszcze do powiedzenia? - Niczego nie muszę wam mówić. - Racja - zgodził się Ray. - Ma pan prawo zachować milczenie i... Bla, bla, bla... Kiedy Rockland wyprowadził z pokoju Jacobiego, Ray Kirschmann chrząknął. - A teraz przechodzimy do głównej części programu - powiedział. Poszedł do kuchni i wrócił z moim futerałem. Otworzył go i wyjął zwinięte płótno. A potem rozwinął je i oczom wszystkich ukazał się znajomy widok. - Co to jest? - spytał Barnett Reeves. - Obraz - odparł Ray. - Kolejny Mondrian. To kopia. Turnquist namalował ją dla Barlowa, a Barlow sprzedał ją Onderdonkowi. Kiedy go zabił, ukradł kopię. Na płótnie są ślady po ramie, której kawałki znaleźliśmy w szafie, obok ciała Onderdonka. - To nie do wiary - odezwała się pani Barlow. - Chce pan powiedzieć, że mój mąż schował gdzieś to płótno, zamiast je zniszczyć? - W jaki sposób miałby zniszczyć kopię? Wrzucić ją do pojemnika na śmieci? Policja mogłaby ją znaleźć. Pani mąż schował płótno w bezpiecznym miejscu i zamierzał je zniszczyć później. Znaleźliśmy je, stosując typową procedurę. „O Boże”, pomyślałem. - Oto obraz - powiedział Ray i wręczył płótno Orville’owi Widenerowi. - Proszę. Widener skrzywił się. Pomyślałem, że pewnie robi taką minę, kiedy jego pies przynosi do domu padlinę. - Co to jest? - spytał. - Dlaczego pan mi to daje? - Wszystko panu wyjaśniłem - stwierdził Ray. - Chodzi o nagrodę. - Jaką nagrodę? - Trzydzieści pięć tysięcy dolarów, które pańska firma obiecała temu, kto znajdzie obraz. Wręczam go panu w obecności świadków i spodziewani się nagrody. - Pan chyba oszalał! - zawołał Widener. - Myśli pan, że zapłacimy taką sumę pieniędzy za kopię? - Ta kopia wcale nie jest bezwartościowa. Powinien mi pan zapłacić trzydzieści pięć tysięcy i podziękować za to, co zrobiłem. W przeciwnym razie pańska firma będzie musiała zapłacić dziesięć razy tyle kuzynowi z Calgary. - Nonsens - zaprotestował Widener. - Nie musimy nikomu płacić. To nie jest oryginał. - Nic nie szkodzi - powiedział Wally Hemphill, kładąc rękę na bolącym kolanie. - Onderdonk podpisał umowę z pańską firmą i płacił ubezpieczenie. Fakt, że to jest kopia, nie zwalnia was od odpowiedzialności. Onderdonk był przekonany, że ma oryginał. Macie zwrócić oryginał mojemu klientowi z Calgary albo wypłacić mu odszkodowanie w wysokości trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - Skonsultuję się z naszymi prawnikami. - Powiedzą panu to samo co ja - mówił dalej Wally. - I tak ma pan szczęście. Gdyby nie detektyw Kirschmann, musiałby pan zapłacić całą sumę. - Czy detektyw Kirschmann nie może oddać obrazu pańskiemu klientowi? - Nie - powiedział Wally. - Potrzebujemy kopii, ponieważ jest to dowód w sprawie przeciwko panu Barlowowi. Barlow ma pieniądze. Otrzymał część z nich od nieżyjącego już wujka mojego klienta. Będziemy próbowali odzyskać pieniądze zapłacone za kopię. Reprezentuję też detektywa Kirschmanna. Nie wywinie się pan od wypłacenia pieniędzy. - Pracuję w poważanej firmie. Proszę nie mówić do mnie w ten sposób. - Niech pan nie będzie taki przewrażliwiony - odciął się Wally. - Pracownicy pańskiej firmy często mówią tak do klientów. Barnett Reeves chrząknął. - Mam pytanie - powiedział. - Co się stanie z prawdziwym obrazem? - Właśnie - szepnął ktoś z obecnych, a może parę osób powiedziało to jednocześnie. - Co się z nim stanie? - Reeves wskazał na obraz, który obejrzał wcześniej Lloyd Lewis. - Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu, zabiorę go do Galerii Hewletta. Tam jest jego miejsce. - Chwileczkę! - zawołał Widener. - Jeśli moja firma zapłaci trzydzieści pięć tysięcy dolarów... - Zapłacicie za kopię - powiedział Reeves. - Chcę zabrać oryginał do galerii. - Dostanie go pan - odparłem, wskazując na obraz wiszący nad kominkiem. - Oryginał wisiał w pańskiej galerii, panie Reeves, i zabierze go pan z powrotem. - Nie powinniśmy się byli na to zgadzać. Pan Barlow dał nam oryginał... - Nie - zaprotestowałem. - Dał wam kopię, ale właściwie was nie oszukał. Nie kosztowało was to ani centa. Po prostu wystrychnął was na dudka. Podobnie jak nastolatki wczoraj po południu. Obraz nie należy do was. - Kto jest jego prawowitym właścicielem? - Ja - stwierdziła pani Barlow. - Policja zabrała obraz z naszego mieszkania, ale to nie znaczy, że przestał być naszą własnością. - Nieprawda! - zaprotestował Wally. - Obraz należy do mojego klienta z Calgary. Przedtem należał do Onderdonka, a teraz jego krewni są spadkobiercami majątku. - Nonsens! - zawołała Elspeth Petrosian. - Ten złodziej Barlow przywłaszczył sobie obraz. Mondrian należy do mnie. Obiecał mi go mój dziadek - Haig Petrosian. Nie obchodzi mnie, ile Barlow za niego zapłacił ani komu go sprzedał. Nigdy nie spytano o zdanie prawowitego właściciela. Obraz należy do mnie. - Chciałem pokazać oryginał na wystawie - powiedział Mordechaj Danforth. - Ale w tej sytuacji nie będzie to chyba możliwe. Ray Kirschmann podszedł do obrazu i dotknął płótna palcem. - To jest ważny dowód w naszej sprawie - oświadczył. - Zabieram obraz na komisariat. Możecie dyskutować i kłócić się o to, kto jest prawowitym właścicielem. Zamierzam przechować oryginał w bezpiecznym miejscu. Myślę, że upłynie trochę czasu, zanim ta sprawa się wyjaśni. Na pańskim miejscu - Ray zwrócił się do Reevesa - zabrałbym kopię do galerii. Kiedy napiszą o tym w gazetach, wszyscy będą chcieli zobaczyć Mondriana. Nieważne, czy to oryginał, czy kopia. Niech pan przestanie się awanturować i pomyśli o tym, że wkrótce na ulicach przed muzeum będą stały kilometrowe kolejki. O to właśnie chodzi, prawda? Rozdział XXV - Całkiem przyjemny lokal - powiedziała Carolyn. - Robią tu dobre drinki, chociaż ceny są dwa razy wyższe niż w przeciętnej knajpie. Big Charlie’s. Podoba mi się tu. - Dlatego cię tu przyprowadziłem. - Dziewczyna, która gra na pianinie, ma ciekawą twarz. Może jest lesbijką. - O Boże! - Tylko się zastanawiam. - Carolyn wypiła trochę alkoholu i odstawiła kieliszek. - Przecież nie ma w tym nic złego. Na spotkaniu wszystkiego nie wyjaśniłeś. - Cała historia była dość skomplikowana. Nie chciałem zanudzać ich wszystkich. - To miło z twojej strony. Nie powiedziałeś im o porwaniu kota. - Daj spokój. Zamordowano dwóch facetów i ukradziono kilka obrazów. Nikogo nie obchodzi, co stało się z kotem. Poza tym - odzyskałaś go, więc nie ma sensu już o tym mówić. - Alison była drugą wnuczką Haiga Petrosiana, prawda? Siedziała przy stole w jadalni na Riverside Drive razem ze swoją kuzynką Elspeth. Jej ojciec, Billy, był wujkiem Elspeth. - Podobieństwo między kuzynkami jest uderzające. Pamiętasz, jak przyglądałaś się Elspeth w moim antykwariacie? To zabawne. Najpierw myślałem, że Andrea jest kuzynką Elspeth. Obie przekrzywiają głowę w ten sam sposób, ale to zbieg okoliczności. Kiedy zobaczyłem Alison po raz pierwszy, wiedziałem, że to ona jest kuzynką Elspeth, a nie Andrea. - Andrea Barlow. - Zgadza się. - Podczas spotkania nie wspomniałeś o tym, że baraszkowałeś z nią na dywanie w mieszkaniu Onderdonka. - Niektóre rzeczy lepiej zachować w tajemnicy. To, co powiedziała o swoim związku z Onderdonkiem, było prawdą. Mieli romans. Jej mąż dowiedział się o tym. Był to kolejny powód, dla którego Barlow zabił Onderdonka. Powiedział o tym żonie. Andrea przestraszyła się, że policja znajdzie w mieszkaniu Onderdonka zdjęcia, na których była z kochankiem. Nie wiem, czy znalazła zdjęcia, ale to nie ma znaczenia. W każdym razie włamałem się do mieszkania Onderdonka, kiedy Andrea tam była. Nic dziwnego, że o mało nie zemdlała ze strachu. Wiedziała, że ciało kochanka jest w szafie, i nie miała pojęcia, kim jestem. Z początku była pewna, że jestem gliniarzem i będę ją przesłuchiwać. Potem pomyślała, że to mąż, który chce ją zamordować i zostawić w mieszkaniu razem z kochankiem. Była przerażona. - Ale kiedy cię zobaczyła, kamień spadł jej z serca i zaproponowała pójście do łóżka. - Może myślała, że w ten sposób będzie bezpieczna? Udowodnię jej, że się nie myliła. Nie widzę powodu, żeby mówić o tym wszystkim policji. - Chyba masz ochotę znowu z nią pogawędzić. - Cóż... - Czemu nie? Sam mówiłeś, że jest niezwykle błyskotliwa. Zamówię jeszcze jednego drinka. Zauważyłeś, jakie śliczne fartuszki noszą kelnerki? Zamówmy jeszcze jedną kolejkę i opowiesz mi o obrazach. - Ach, więc to cię interesuje. - Tak. Jeden obraz został skradziony, inny wyjęty z ramy... Jak można się w tym wszystkim połapać? Wiem, że mówiłeś prawdę, ale chcę znać wszystkie szczegóły. Najpierw muszę się napić. Czy mogłem jej odmówić? Carolyn zamówiła drinka, a potem wszystko jej wyjaśniłem: - Obraz, który Ray oddał facetowi od ubezpieczeń - Orville’owi Widenerowi - namalowaliśmy z Denise. Oczywiście Barlow zniszczył płótno, które ukradł Onderdonkowi. Wystarczyło pociąć je na kawałki i spalić. Jestem pewien, że tak właśnie zrobił. Płótno, które wyjąłem z ramy w Galerii Hewletta, dałem Rayowi. Nie pasuje ono do kawałków ramy, którą znaleziono w szafie obok ciała Onderdonka, ale nie ma to żadnego znaczenia. Rama wkrótce zniknie - Ray tego dopilnuje. - A obraz, który zabrał Reeves? To ten, który ukradłeś z Galerii Hewletta? To znaczy, że wisiała tam kopia namalowana farbami akrylowymi? - Oczywiście, że nie. Turnąuist był artystą i nie spieszył się. Nie używał farb akrylowych tylko olejne, tak jak Mondrian. Namalował kopię, która wisiała w Galerii Hewletta. - Wobec tego Reeves dostał... - Drugą kopię, którą namalowałem z Denise. Przyczepiłem płótno do ramy z Galerii Hewletta. Pieczątka na ramie przekonała Reevesa. Najpierw wyniosłem płótno z muzeum, a potem przyczepiłem ramę z Galerii Hewletta do kopii namalowanej farbami akrylowymi. - Reeves myśli, że ten obraz wisiał w jego galerii. - Tak, ale co za różnica? Wszystkie kopie są tyle samo warte. - Nie wiedziałem, że Denise namalowała więcej niż jedną kopię. - Namalowała trzy. Jedna została pocięta. Fragmenty płótna zostały w Galerii Hewletta, a reszta wróciła do Orville’a Widenera. Drugą kopię otrzymał Reeves. - Co się stało z trzecią? - Wisi na ścianie w galerii Narrowback. Różni się trochę od pozostałych kopii. Na płótnie widnieją inicjały „DR”, a nie „PM”. Denise jest dumna z tego obrazu. Ja i Jared pomogliśmy jej go namalować. - Denise namalowała trzy kopie, a Turnquist dwie. Powiedziałeś, że Barlow zniszczył jedną z kopii Turnquista. Co się stało z drugą? Z tą, którą wyniosłeś z Galerii Hewletta? - Ach... - powiedziałem - Zaginęła. - Jezu, Bern, przecież to oryginał zaginął. Wszyscy go szukają. Będą się procesować w sądzie latami i... Uśmiechnąłem się. - Nie zrobiłeś tego, Bern. - Dlaczego miałbym tego nie robić? Słyszałaś, co powiedział Lloyd Lewes. Spojrzał na płótno, które przynieśli gliniarze, i stwierdził, że obraz został namalowany farbami olejnymi. Płótno wisiało całymi latami w Galerii Hewletta i nikt niczego nie podejrzewał. Równie dobrze mogą trzymać obraz w schowku na komisariacie przez następnych kilka lat. Wyniosłem wczoraj płótno z mieszkania Barlowa i przyczepiłem do niego ramę. Zostawiłem je w widocznym miejscu i gliniarze je znaleźli. - A prawdziwy Mondrian? - Był w mieszkaniu Barlowa, kiedy tam przyjechałem. Zdjąłem płótno z ramy i przyczepiłem do niej kopię Turnquista. Potrzebowałem ramy na kopię Turnquista. - Do ramy z Galerii Hewletta przyczepiłeś kopię, którą namalowała Denise. - Właśnie. - Wiesz, na czym polega problem, Bern? Jest zbyt wiele obrazów Mondriana. Ta sytuacja przypomina powieść Nero Wolfa, prawda? Za dużo kucharek, za dużo klientów, za dużo detektywów, za dużo kobiet. Za dużo obrazów Mondriana. - Dokładnie. - Denise namalowała farbami akrylowymi trzy kopie. Turnquist namalował dwie kopie farbami olejnymi, a Mondrian namalował oryginał. Czy długo jeszcze będziesz trzymał mnie w napięciu? Co się stało z oryginałem? - Wróci do prawowitego właściciela. - Do Elspeth Peters czy do Alison? Ona ma takie samo prawo do obrazu jak kuzynka. - Właśnie, skoro mówimy o Alison... - Tak - westchnęła Carolyn. - Odkryłeś, że Elspeth i Alison są kuzynkami i domyśliłeś się, że Elspeth jest Ormianką. Wtedy zajrzałeś do książki telefonicznej... - Niezupełnie. Najpierw sprawdziłem dokumenty, które Alison trzyma w biurze. Dowiedziałem się, jak brzmi jej panieńskie nazwisko. To trochę prostsze niż czytanie całej książki telefonicznej. - I wtedy domyśliłeś się, że zabrała mojego kota. - Carolyn dotknęła mojej ręki. - Ja bym się nie domyśliła. To ona go zabrała, prawda? Kiedy ze mną rozmawiała, mówiła z niemieckim akcentem, bo bała się, że ją poznam. Z tobą rozmawiała normalnie, ponieważ jej nie znałeś. Kiedy zastałyśmy cię w moim mieszkaniu, Alison przestraszyła się, że rozpoznasz jej głos. Czy tak było? - Niezupełnie. Natomiast uderzyło mnie, jak bardzo jest podobna do swojej kuzynki Elspeth. - Nie mam do niej pretensji - powiedziała Carolyn po chwili namysłu. - Nie zraniła Archiego, obcięła mu tylko wąsiki. Mogła go przecież poważnie okaleczyć. Im bardziej zbliżałyśmy się do siebie, tym milsza była nazistka. Tak mnie pocieszała, że w końcu przestałam się martwić o kota. Wiesz co? Kiedy przyszłyśmy do mnie i okazało się, że Archie wrócił, Alison wyglądała tak, jakby kamień spadł jej z serca. - Nic dziwnego. - Bernie, w jaki sposób ona włamała się do mojego mieszkania? - spytała Carolyn. - Nie musiała się włamywać. - Co takiego? - Twoje koty ją lubią - szczególnie Archie. Alison weszła do sąsiedniego budynku i przedostała się na podwórko, które widać z twojego okna. A potem zwabiła czymś Archiego. Człowiek nie przeciśnie się przez kraty w twoim oknie, ale dla kota to błahostka. Dlatego właśnie nie było żadnych śladów włamania. Alison nie musiała nawet wchodzić do twojego mieszkania. Stanęła na podwórku, a kot przecisnął się przez kraty, kiedy go zawołała. - Jak na to wpadłeś? - Widziałem, jak Ubi wkłada łeb między kraty. Pomyślałem, że na pewno bez trudu przecisnąłby się na zewnątrz. Wtedy dotarło do mnie, że Archie musiał wyjść przez okno. Mówiłaś mi, że Archie uwielbia Alison. Uświadomiłem sobie, że to ona go zawołała. - Tak, koty mają niezwykła intuicję, jeśli chodzi o ludzi. Zamierzałeś mi o tym powiedzieć? - Cóż... - Bądź szczery. - Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Wiedziałem, że zależy ci na Alison, i pomyślałem, że nie będę nic mówić, dopóki jesteście razem. - Już nie jesteśmy. - Carolyn dopiła drinka i westchnęła ciężko. - Kot wrócił. Cała ta przygoda była dość zabawna. Alison pomogła mi w Galerii Hewletta. Nie wiem, czy poradziłabym sobie bez niej. Poza tym - poszłyśmy do łóżka, więc nie powinnam narzekać. - To samo mówię sobie, kiedy myślę o Andrei. - Mam ochotę ją znowu zobaczyć. - Ja też mam ochotę spotkać się z Andreą. - Czyli wszystko w porządku. - Nie zapomnij o nagrodzie. - Co takiego? - Mówię o pieniądzach z firmy ubezpieczeniowej. Mają zapłacić trzydzieści pięć tysięcy dolarów. Wally dostanie część pieniędzy, Ray weźmie połowę z tego, co zostanie. Reszta jest dla ciebie i Denise. - Dlaczego? - Zasłużyłyście na nagrodę. Denise pracowała jak Michał Anioł przy Kaplicy Sykstyńskiej, a ty pomogłaś mi w Galerii Hewletta, chociaż wiedziałaś, że mogą nas zaaresztować. - A co z tobą, Bern? - Ja mam znaczki Applinga i rubinowe kolczyki jego żony. Zaczynam podejrzewać, że to sztuczne kamienie, a nie rubiny. To zabawne, mam wyrzuty sumienia, że je zabrałem. Ale przecież nie mogę ich teraz zwrócić, prawda? Jednego jestem pewien - już nigdy nie włamię się do mieszkania w Charlemagne. - Zapomniałam, że masz znaczki. - Sprzedam je - powiedziałem. - I zapomnę o ich istnieniu. - Dobry pomysł. - Carolyn zaczęła bębnić palcami w stół. - Ukradłeś te znaczki, zanim to wszystko się wydarzyło. No, może niezupełnie. Kiedy włamywałeś się do mieszkania Applinga, Barlow mordował Onderdonka. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl. - Mnie też. - Ale wszystkie inne rzeczy wydarzyły się po tym, jak ukradłeś znaczki. Nic na tym nie skorzystałeś. Wydałeś mnóstwo forsy. - Wally weźmie niewielkie honorarium - dzięki mnie ma pracę. Wydałem trochę forsy na taksówki i kupiłem szpikulec do lodu, który podrzuciłem Jacobiemu. - A skąd wziąłeś wodzian chloralu, który zostawiłeś w mieszkaniu Onderdonka? - To nie był wodzian chloralu, tylko puder. - Ten gliniarz mówił, że proszek smakował jak wodzian chloralu. - A Ray powiedział, że nagrano rozmowę Jacobiego z policją, i zapewnił go, że na szpikulcu były ślady krwi. Pewnie jesteś zszokowana, ale policjanci czasem kłamią. - Tak, jestem wstrząśnięta. Miałeś różne wydatki, ale jesteś wolny. - I co z tego? - Dlaczego nie chcesz nagrody? Jeśli Wally weźmie małą część z trzydziestu pięciu tysięcy, zostanie pokaźna sumka. Coś koło trzydziestu tysięcy. - Nie wiem, czy weźmie aż tyle, ale adwokaci są nieprzewidywalni. - Ray zabierze połowę, czyli piętnaście tysięcy. Resztę możemy podzielić na trzy, tak żebyś dostał część pieniędzy. Potrząsnąłem głową. - Mam znaczki - odrzekłem. - To kupa forsy. Ale mam coś jeszcze. - Mówisz o kolejnym spotkaniu z Andreą albo Ewą DeGrasse? Też mi coś! - Nie o to mi chodziło. - A o co? - Spróbuj zgadnąć - powiedziałem. - Chodzi mi o kąty proste i kolory podstawowe. Ta rzecz będzie wisieć nad moją kanapą. To dla niej najlepsze miejsce. - Bernie! - Powiedziałem ci przecież, że Mondrian wrócił do prawowitego właściciela. Kto ma większe prawo do tego obrazu niż ja? Coś wam powiem - Mondrian wygląda wspaniale nad moją kanapą.