13820
Szczegóły |
Tytuł |
13820 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13820 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13820 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13820 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARCIN WOLSKI
WIDEO PANA BOGA
I
Atak nastąpił nieoczekiwanie. Umberto Galeni pochylał się właśnie, aby sprawdzić
na
monitorze stan zewnętrznych wysięgników, kiedy ze świstem przeleciał tuż obok
niego ciężki
trep przyssawkowy i zdruzgotał szafkę z odczynnikami.
— Do cholery, stary, co ty wyprawiasz?
— Zabiję — zaryczał nie swoim głosem Cliff Robbins, szykując się do zadania
następnego
ciosu.
— Na miłość boską, Cliff. — Drobna dziewczyna w kitlu próbowała stanąć między
głównym mechanikiem a profesorem. — Przestań się wygłupiać!
— Z drogi, Betty! — Atakujący wydawał się kompletnie zamroczony, jego czoło
pokrywały grube krople potu, oczy miał nieprzytomne, a z ust toczyła się piana.
— On musi
zginąć!
Galeni z chyżością, o jaką nikt by go nie posądził, zważywszy na jego wyraźnie
rysujący
się brzuszek, przesadził biurko. Robbins był jednak szybszy. Chwycił naukowca za
nogę i
wbił zęby w jego łydkę. Umberto wyswobodził się kopniakiem i odskoczył. Znalazł
się
jednak w kącie, bez wyjścia. Za nim był jedynie zaśrubowany właz. Tymczasem
Cliff stanął
na nogi i zataczając się jak pijany, zmierzał w stronę Galeniego.
— Wola Pana, wola Pana! — powtarzał chrapliwie.
Na szczęście doktor Stone w porę przypomniała sobie o spoczywającym w jej szafce
małym pistolecie z ładunkami obezwładniającymi.
„To na wypadek, gdyby zaatakowały was małe, zielone ludziki albo gdyby ktoś z
załogi
zwariował” — przypomniały jej się słowa kapitana Rossnera, gdy po raz pierwszy
pokazywał
jej laboratorium.
Tymczasem profesor próbował, utrzymując wysuniętą gardę, uderzyć szaleńca
wyprzedzającym prostym. Cios jednak nie wywarł na będącym w amoku mężczyźnie
żadnego wrażenia. Chwycił Galeniego za szyję i przydusił do ziemi…
— Cliff, nie! — krzyknęła Betty Stone i nacisnęła spust.
Igiełka wbiła się w umięśniony bark Robbinsa. Zignorował ją, nadal przygniatał
szamoczącego się niemrawo Umberta. Z ust profesora wydobywały się coraz bardziej
zduszone jęki…
I kiedy wydawało się, że nikt go już nie uratuje, przez ciało głównego mechanika
przebiegł
nerwowy dygot, puścił swoją ofiarę, sflaczał i opadł na podłogę.
W tym momencie rozsunęły się automatyczne drzwi.
— Co tu się dzieje? — zawołał, stając na progu, kapitan Steve Rossner. —
Wszystkie
czujniki zwariowały! Wy, jak widzę, też.
— Będziesz mógł zapytać Cliffa, kiedy się obudzi, Steve — odparła biała jak
kreda
lekarka. — Wiele wskazuje na to, że nasz przyjaciel znów usłyszał swój głos
wewnętrzny. I
że tym razem otrzymał polecenie zgładzenia Umberta.
Lecieli nad Afryką. W nie osłoniętej chmurami przestrzeni Steve Rossner
rozpoznawał
wyraźnie charakterystyczny kuper Zielonego Przylądka, ujście Senegalu, plamę
Dakaru, a
dalej brunatnożółtą płachtę Sahary. „Śmieciarka” posuwała się planowo niczym
wielki
odkurzacz prowadzony wprawną ręką gosposi, zbaczając z orbity tylko wówczas, gdy
pojawiał się następny obiekt do przejęcia.
Operacja „Rainbow”, rozpoczęta pół roku temu, składała się z miesięcznych sesji,
w
trakcie których załoga wahadłowca rozpoznawała i chwytała w elektromagnetyczne
sieci
złom kosmiczny. W ciągu trwającego czterdzieści lat podboju przestrzeni
pozaziemskiej w
kosmosie nazbierało się nieprawdopodobnie dużo szmelcu i wreszcie należało coś z
nim
zrobić. Po udanym połowie dokonywano analiz, po czym wymontowywano co
wartościowsze
elementy. Następnie obiekt podlegał zdetonowaniu i strąceniu z orbity, tak że
szczątki zawsze
musiały spłonąć w górnych warstwach atmosfery.
Załoga statku składała się ledwie z czterech osób: kapitan Steve Rossner
zajmował się
nawigacją; profesor Umberto Galeni rozpoznawaniem i oszacowywaniem pochwyconych
obiektów; Cliff Robbins doglądał techniki i robotów dokonujących demontażu w
otwartej
przestrzeni kosmicznej, często w trudniejszych przypadkach włączając się do
akcji osobiście.
Dla Betty Stone, lekarki i dietetyczki, był to lot debiutancki. Oczywiście poza
szczupłą
blondyneczką trzej mężczyźni stanowili zespół weteranów kosmosu — doskonale
potrafili się
nawzajem uzupełniać i zastępować.
Atak Cliffa w znacznym stopniu komplikował ich misję. Mieli właśnie rozpocząć
demontaż wysłużonego satelity telekomunikacyjnego, pochwyconego przez system
elektromagnetycznych wysięgników. Steve czym prędzej połączył się z Centrum w
Houston i
oględnie przedstawił stan Robbinsa.
— Czy stanowi zagrożenie dla lotu? — zapytał generał Greenson, wicedyrektor
NASA,
szef pionu wojskowego, odpowiedzialny za akcję „Rainbow”.
— Nie, został bez trudności zamknięty w kabinie i poddany uspokajającej terapii.
— A dacie sobie we trójkę radę z demontażem satelity?
— Naturalnie.
— Zatem kontynuujcie program, a potem zobaczymy, czy każę wam natychmiast wracać
do bazy, czy może Robbinsowi się poprawi na tyle, żeby przynajmniej wam nie
przeszkadzał.
Poleciłem już zbadać jego medyczne dossier. Dotąd nie mieliśmy z nim żadnych
kłopotów,
wyglądał na najzdrowszego z ludzi.
— Nie musi mi pan tego mówić, znam Cliffa wiele lat, jesteśmy przyjaciółmi.
Nigdy nic
nie sygnalizowało, żeby miał jakieś psychiczne problemy — rzekł Rossner,
doznając
nieprzyjemnego uczucia, że jednak kłamie…
Kłopoty z Cliffem zaczęły się wkrótce po wejściu „Rainbowa 3” na orbitę.
— A to co, magia? — zapytał Robbins, gdy siadający do śniadania Galeni wykonał
gest
przypominający z grubsza przeżegnanie.
Umberto podniósł na mechanika swoje wielkie, głęboko osadzone oczy.
— Czy masz coś przeciwko temu, że katolik żegna się przed posiłkiem? ..
Cliff nie odpowiedział, dłuższą chwilę wpatrywał się gdzieś w przestrzeń ponad
głową
Betty, potem mruknął tylko:
— Bóg jest blisko. I potrafi oddzielać ziarna od plew! Profesor nie powinien był
kontynuować tematu, ale sprowokowany nie rezygnował.
— Sugerujesz, Cliff, że moje przeżegnanie jest tylko gestem bez znaczenia,
nawykiem
wyniesionym z dzieciństwa, nie wynikającym z wiary?
— Wiara? Czy w ogóle jest jeszcze coś takiego na świecie, w którym każda prawda
wymaga naukowego udowodnienia? — wtrąciła się Betty.
Mechanik wstał energicznie.
— Przekonacie się, niedługo, bardzo niedługo! — Tu utopił swój wzrok w Galenim.
—
Zwłaszcza ty!
O rozmowie bardzo szybko zapomniano. Było tyle zajęć. Kontakt z kosmosem
niektórych
skłania do myślenia o sprawach ostatecznych. Steve nie doświadczał dotąd tego
uczucia. Z
romantycznych marzeń o podboju wszechświata wyleczył się dość dawno. Czasy
programu
„Apollo” minęły, a lot na Marsa znów przesunięto w bliżej nieokreśloną
przyszłość.
Doborowa grupa doświadczonych astronautów przerzedziła się. Z roku na rok
fundusze
NASA stawały się coraz skromniejsze, a program „Rainbow” egzystował tylko
dlatego, że
sam się finansował. A praca kosmicznego „śmieciarza” miała się do
niegdysiejszych marzeń
Steve’a tak, jak służba na promie, obsługującym dwa brzegi Hudson River, do
przygód
żeglarzy ze „Złotej Łani” lub choćby lotniskowca „Enterprise”.
Rossner wiedział już, że nie postawi stopy na innej planecie i pogodził się z
tym. Życie z
wiekiem każdego uczy rezygnacji. Natomiast Bóg… Jak większość ludzi z jego
pokolenia
pożegnał się z Nim gdzieś na pierwszym roku studiów.
Tym dziwniejsza była dla niego przemiana Cliffa. Któregoś razu kapitan zajrzał
do kabiny
mechanika. Zaskoczył go obrazek Najświętszej Dziewicy przybity w miejscu, gdzie
inni
astronauci zwykli przyczepiać zdjęcia z holograficznego dodatku do „Playboya”.
Steve
przyjrzał się półce. Biblia stanowiła element standardowego wyposażenia, ale
pozostałe
książki musiał skompletować sam Robbins — dzieła świętego Augustyna, Apokryfy
Starego
Testamentu, Klucz do Apokalipsy jakiegoś polskiego biskupa. Zadziwiające lektury
jak na
kogoś, kto przez piętnaście lat znajomości nigdy nie zdradził się
transcendentalnymi
zainteresowaniami.
Dotychczas jedyną znaną wszystkim pasją mechanika pokładowego były komputery i
samochody. Rossner na całe życie zapamiętał lato, kiedy wspólnie, zdezelowanym
pontiakiem, przemierzyli Góry Skaliste, a Robbins potrafił dokonywać niezwykłych
cudów z
zakresu mechaniki. Równie dobry był w kontaktach z dziewczynami. Steve, z natury
nieśmiały i trochę sztywny, nie potrafił nadziwić się łatwości, z jaką Cliff
podbijał serca tych
wszystkich barmanek i recepcjonistek w hotelach, jak podrywał samotne,
spragnione
pięciogwiazdkowych przygód seksualnych turystki lub zamężne, ale bardzo znudzone
sąsiadki z pól kempingowych. Przy okazji nie był samcem egoistą, zachowywał się
wobec
Steve’a niesłychanie koleżeńsko i zawsze dbał, żeby znalazło się również
towarzystwo dla
kolegi. W końcu to dzięki Robbinsowi poznał Patrycję…
A drugi znak?… Zbliżali się do sowieckiego satelity typu „Kosmos”. Prom wykonał
serię
rutynowych manewrów, wysunięto chwytacze.
— Nie… Nie! Wstrzymać się! — krzyknął nagle Cliff. Miał nieprzytomną, bladą
twarz
przypominającą oblicza bohaterów malowideł el Greca.
— O co chodzi? — Galeni znad okularów nieprzyjaźnie łypnął na mechanika…
— Nie powinniśmy… Nie wolno nam! Wyglądał przy tym dziwnie, żyły mu nabrzmiały.
— O co chodzi, zauważyłeś, że coś jest nie w porządku? — zapytał Rossner.
— Nie powinniśmy cumować. Wyślijmy roboszperacza, sami zachowując bezpieczny
dystans.
— Uważasz, że coś może nam grozić ze strony tego grata? Ale na jakiej podstawie?
—
dopytywał się Umberto. —Przecież demontowaliśmy już wiele satelitów tego typu.
Rosjanie
dostarczyli nam pełną dokumentację… Czy ten obiekt czymś się różni?
Robbins niczym pijak w stanie mocnego upojenia wpatrywał się tępo w konsoletę
sterującą.
— Pułapka, pułapka — powtarzał.
Steve nigdy nie lekceważył intuicji kolegów. Mimo protestów Galeniego, który
pomstował
na tracenie czasu, wysłał robota zwiadowczego. Gdy ten znalazł się już przy
„Kosmosie”, ku
zaskoczeniu wszystkich, Cliff nagle ocknął się z zamroczenia, odepchnął kapitana
od pulpitu i
wykonał manewr przypominający okrętową „całą wstecz”.
Nawet nie zdążyli zaprotestować. Ledwie robot dotarł do sowieckiego sputnika,
nastąpiła
detonacja.
— Byłoby po nas — wyszeptała pobladła Betty Stone. — Jak domyśliłeś się tego
prezentu
z epoki Breżniewa?
— Powiedział mi — stwierdził Cliff.
— Kto?
— Leonid — odparł mechanik, jakby chodziło o rzecz oczywistą i zabrał się za
swoje
obowiązki.
Rossner był zmartwiony. Ostatni incydent w laboratorium wskazywał, że szaleństwo
Robbinsa wkroczyło w nową, niebezpieczną fazę. Cliff, nawet wyleczony, nie
będzie mógł
już nigdy opuścić Matki Ziemi. Jak on to przeżyje? Nie miał przecież ani żony,
ani dzieci…
Ta praca była dla niego sensem życia.
Do sterowni zajrzała Betty.
— I co z nim? — zapytał, odrywając wzrok od ekranów. — Na razie jest spokojny.
Dostał
zastrzyk, będzie spał.
— Sądzisz, że atak może się powtórzyć?
— Nie wiem, coś się z nim dzieje dziwnego. Jest to dosyć nietypowe, mogę jednak
podejrzewać schizofrenię.
Steve westchnął, ale nim zdążył coś powiedzieć, odezwał się brzęczyk. Galeni
wszedł na
linię.
— Spójrzcie na to, koniecznie spójrzcie na to! — wołał. Umberto znajdował się w
cumowni. Rossner włączył niezwłocznie podgląd. Nie zauważył jednak nic
interesującego,
również czujniki wokół śluz milczały.
— Popatrzcie na zewnątrz! W sieci…
— Przecież widzę, jest w niej ten uszkodzony satelita francuski, którego mamy
skasować.
— Ale za nim! Za nim!
Steve wykonał ruch zewnętrzną kamerą.
— Niczego za nim nie widzę.
— No właśnie, nie dostrzegasz, czujniki nie rejestrują, a ja mam dowody, że
znajduje się
tam obiekt o połowę mniejszy od „Francuza”, tylko że absolutnie niewidzialny dla
naszych
urządzeń…
— To na jakiej podstawie twierdzisz, że coś tam jest?
— Bo przez wizjer dostrzegam go gołym okiem. Przyjdźcie tu do mnie i zobaczcie
sami!
Generał Greenson lubił pracować nocą. Wówczas ośrodek w Houston pustoszał. Nikt
mu
nie przeszkadzał, nie zakłócał zapoznawania się ze sprawozdaniami i zawartością
sympatycznej piersiówki, z którą jednak nie kontaktował się nazbyt często.
W medycznym dossier Cliffa nie znaleziono nawet wzmianki o jakichkolwiek
chorobach
psychicznych. Nic nie wskazywało na obciążenia dziedziczne; jego przodkowie,
twardzi
górnicy z Apallachów, nie odznaczali się niczym szczególnym, co mogło zostać
odnotowane
na kartach amerykańskiej medycyny. Owszem, Emma Robbins urodziła go jako panna,
ale
Sam, ojciec chłopca, po powrocie z wojny koreańskiej niezwłocznie się z nią
ożenił.
Greenson wyciągnął raporty na temat produktów spożywanych na promie, porównywał
analizy wydzielin przekazane przez pannę Stone.
— To najbardziej zdrowy wariat na świecie — orzekł konsultant, doktor Jablonsky.
—
Zdarza się.
Greenson sięgał po piersiówkę, kiedy odezwał się żółty telefon. Zwierzchnik
„Rainbowa
3” nie lubił aparatu obsługującego tajną linię z Waszyngtonu. Któż mógł dzwonić
o tej porze?
Pentagon, CIA, Biały Dom…
— Chyba nie obudziłem cię, Roń? — Charakterystyczny ostry, a jednocześnie
powolny
timbre głosu Mario Mendeza, prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa
narodowego,
poznałby nawet w piekle. — Myślałem, że to ty zadzwonisz.
— Ja? — zdziwienie Greensona było tak szczere, że Mendez trochę się zawahał.
— No, chodzi mi o to nowe kosmiczne znalezisko. Powinieneś nas chyba
poinformować?
— Znalezisko? Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
— O odkryciu na „Śmieciarce”.
— Znaleźli jakiegoś zdezelowanego „Francuza”, jutro będą go demontować. Zwykła
rutynowa procedura. Poza tym jeden z członków załogi dostał ataku szału. Ale to
nie powód,
żeby absorbować Biały Dom.
— Nic więcej się nie zdarzyło?
— Nic!
— A to przepraszam, że zawracam ci głowę… Cześć!
Greenson wzruszył ramionami. Do tej pory z legendarnym Doktorkiem, jak nazywano
Mendeza na szczytach władzy, odbył może pięć spotkań, ich kontakty ograniczały
się do
okresowych sprawozdań. Doradca prezydenta Jima Henseya należał do ludzi, którzy
lubią być
poinformowani o wszystkim, co dzieje się na niebie lub ziemi. Jednak ten
zaskakujący telefon
w środku nocy nie miał żadnego logicznego uzasadnienia…
— Szefie! Zgłasza się „Rainbow 3” — z zamyślenia wyrwał generała szczebiotliwy
głos
Lucy Romero z Centrum Kontroli Lotów. — Zdaje się, że mają coś ekstra!
Mario Mendez narzucił szlafrok i wszedł do łazienki. Na dobre obudził się,
dopiero
odkładając słuchawkę po wymianie zdań z Greensonem. Umył zęby i przez moment
przypatrywał się swojej bladej twarzy i prawdziwie indiańskim, ciemnym włosom o
metalicznym połysku.
Wygłupiłem się! Co mnie podkusiło, żeby dzwonić do Houston? Zatraciłem poczucie
między snem a jawą. A właściwie co mi się śniło? — Zacisnął powieki, usiłując
sobie
przypomnieć. Najpierw jak najbardziej realistyczny telefon od Jima, żądającego
wyjaśnień, a
potem… Dysk, pozaziemski dysk, który pochłania wszelkie promienie… Cóż za
głupota!
Nigdy nie lubiłem science fiction.
Nie znaczyło to jednak, że Mario lekceważył sny. Już dawno wykrył u siebie
zdolności
antycypacyjne. Czyż nie przyśniła mu się wielka defilada Jima Henseya na
Pennsylvania
Avenue jeszcze wtedy, gdy dzisiejszy prezydent był prowincjonalnym adwokatem w
Phoenix
w stanie Arizona. W końcu to on i Sam Bernstein wepchnęli tę „szlachetną
miernotę”
najpierw do władz stanowych, a potem do Waszyngtonu… Albo ta sprawa z Rosją.
Czyż nie
przyśniła mu się „rzeź kijowska” i wszystko, co potem nastąpiło? Ale żeby
latający spodek?
Bądźmy realistami!
W sypialni odezwała się linia specjalna. Mendez, podnosząc słuchawkę, miał
dziwne
uczucie, że wie, kto dzwoni. I rzeczywiście, telefonował generał Greenson, aby
poinformować go, że właśnie otrzymał wiadomość z orbity. W elektromagnetyczne
sieci
„Rainbowa 3” złapał się niezidentyfikowany obiekt kosmiczny, wiszący dotąd nad
Morzem
Śródziemnym, regularny dysk, którego istnienia nikt nie mógł nawet sobie
wyobrazić. Chyba,
że we śnie!
Skrępowany Robbins leżał spokojnie. Doktor Stone, zaglądająca co jakiś czas do
kabiny
sanitarnej, mogła być z pacjenta zadowolona. Oczywiście nie miała pojęcia, co
kłębiło się pod
czaszką śpiącego mężczyzny. A były to dziwne, gorączkowe wizje, pęki świateł,
uderzenia
muzyki przeplatane momentami ciszy i spokoju. Płaty czerwieni, ciekła lawa, dno
piekieł i
jęki potępionych, a zaraz potem
Arkadia, piękne uduchowione twarze aniołów… I gdzieś niedaleko łomocący dzwon,
niosący siłę i pewność, że Pan nadchodzi. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a
uwierzyli.
— Sądzę, że ten obiekt zmieści się w naszej komorze transportowej? — wiszący jak
mucha do góry nogami Rossner rozmawiał z Galenim, który kończył wstępne badania
dysku.
— Zmierzyłem go i muszę przyznać, że to wręcz niewiarygodne, ten satelita ma
wielkość
jakby specjalnie dostosowaną do rozmiarów naszej ładowni.
— Zbieg okoliczności?
— Oczywiście!
— Czy uważacie, że wciągnięcie go do środka jest posunięciem bezpiecznym? — w
głośnikach rozległ się głos doktor Stone. — Choć tak wiele wskazuje na to, że
nie jest to
obiekt wyprodukowany na Ziemi…
— No cóż — odezwał się Umberto. — Satelita nie wykazuje żadnego promieniowania,
czujniki informują nas o braku wszelkich śladów substancji organicznych, nie
wykryłem
wewnątrz mechanizmów zegarowych ani detonacyjnych.
— Nie da rady zbadać go poza ładownią?
— Nie, robi wrażenie doskonale litej struktury, coś jak orzech kokosowy…
— A jakie jest na ten temat zdanie centrali?
— Jak znam starego Greensona, najchętniej, kazałby to paskudztwo zdetonować, ale
„góra” na to nie pozwoli.
I słusznie. Jeśli jest to pierwszy kontakt człowieka z inną cywilizacją, to my,
jego
odkrywcy, jesteśmy niebywałymi szczęściarzami!
— A jeśli to jakaś przynęta? Steve tylko się uśmiechnął:
— Aby sprawdzić taką ewentualność, należy tę przynętę połknąć!
II
Steve biegł wytrwale skrajem piaszczystej plaży otaczającej błękitną lagunę.
Drobne fale
łamały mu się pod stopami, a szum pobliskich palm sprawiał, że czuł się prawie
jak na
wakacjach. Zwolnił dopiero w miejscu, gdzie piaszczysty krąg wydm przecinała
betonowa
bieżnia pasa startowego. Lotnisko, zbudowane w czasach wojny wietnamskiej jako
tajne
uzupełnienie baz na Guam i Midway, w ostatnich czasach wykorzystywane było
wyłącznie w
sytuacjach awaryjnych, podobnych do obecnej. Po wielogodzinnych naradach
kierownictwo
NASA, w porozumieniu z Waszyngtonem, postanowiło sprowadzić z orbity wahadłowiec
„Rainbow 3” wraz z jego tajemniczym ładunkiem właśnie do opuszczonej Bazy numer
24, tu
na Marianach.
W Białym Domu zwyciężyła zasada top secret: do czasu wyjaśnienia pochodzenia i
roli
schwytanego satelity mass media nie miały prawa otrzymać nawet najdrobniejszej
informacji.
Nieznana zawartość oraz możliwość obecności w dysku pozaziemskich drobnoustrojów
była
równie niebezpieczna, jak zainteresowanie ze strony konkurencyjnych wywiadów. Do
szczupłej ekipy „Rainbowa 3” dołączono pięcioosobowy zespół Pierre’a Leclerca,
najlepszego na świecie konstruktora statków kosmicznych. Ekipę uzupełniał
kilkuosobowy
personel bazy dowodzony przez pułkownika Barkera i ochrona składająca się z
kilkunastu
chłopaków z jednostki specjalnej. Udało się również ściągnąć w okolicę bazy
grupę okrętów
Trzeciej Floty z uniwersalnym niszczycielem klasy „Arleigh Burke” o nieco
prowincjonalnej
nazwie „Little Rock”. Za parę dni miał do obstawy dołączyć płynący od strony
Aleutów
lotniskowiec „Falcon”.
Sam „Rainbow 3”, niezdolny do samodzielnego startu, czekał w hangarze na lepsze
czasy.
Oprócz kosmicznego znaleziska, drugim obiektem specjalnej troski na atolu był
Cliff
Robbins. Odizolowany w pawilonie medycznym, przebywał pod stałą obserwacją
doktor
Stone. Greenson chciał początkowo wysłać mechanika do specjalistycznego
szpitala, napotkał
jednak na stanowcze weto Mendeza, który zdecydowany był ingerować w
najdrobniejsze
nawet szczegóły operacji.
— Zanim się sprawa nie wyjaśni, wolę mieć ich wszystkich razem — stwierdził
doradca.
Rossner zwolnił bieg. Od strony laguny dobiegły go śmiechy. Oczywiście, to Betty
i
profesor Galeni figlowali na płyciźnie. Cóż, każdy wykorzystywał tę godzinną
przerwę, jak
lubił. Steve zacisnął zęby i skręcił w stronę zagajnika palmowego, za którym
widać było
dachy niskich zabudowań bazy.
Jeszcze niedawno miał wrażenie, że wyleczył się z Betty Stone na zawsze, że była
odstawioną ad acta „ostatnią przygodą czterdziestoletniego mężczyzny”, jak
określił podobną
sytuację przed wiekami stary francuski nudziarz, Restif de Bretonne.
Do momentu poznania Betty życie kapitana, może i nudne, miało jednak wszelkie
pozory
stabilizacji. Wprawdzie wraz z upływającymi latami jego uczucie do Patrycji
mocno osłabło,
nadal jednak w kręgach elity Houston uważani byli za idealne małżeństwo.
Oczywiście oboje
prowadzili życie w miarę niezależne. Patty robiła karierę specjalizującej się w
ostrych,
kontrowersyjnych reportażach telewizyjnej dziennikarki, on pracował w Centrum
Kosmicznym, prowadził również kursy pilotażu dla studentów.
Dlaczego wśród plejady długonogich, wesołych adeptek medycyny zwrócił uwagę na
Betty? Czy dlatego, że miała naturalne blond włosy, fascynujący przy tak
szczupłej sylwetce
biust i rozkosznie zaokrąglony tyłeczek? A może tajemnica kryła się w ustach,
oryginalnych,
pełnych i nieco kapryśnych? Ta jej całkowita odmienność od reszty koleżanek… Nie
integrowała się z grupą, nie paliła trawki, nie chodziła do dyskoteki.
Najczęściej widywał ją z
książką, albo gdy stała na tarasie, patrząc na awionetki manewrujące na płycie
lotniska, wtedy
odnosił wrażenie, że — zamyślona — chyba nie widzi.
Oprócz tego była prymuską i kujonką. Później poznał historię jej życia,
ciężkiego życia
Elżuni Kamyk z małej, zagubionej gdzieś we wschodniej Polsce wioski. W wieku
czternastu
lat udało się jej uciec od wiecznie pijanego ojca i zaharowanej matki do
dalekiej kuzynki za
oceanem, akurat pilnie potrzebującej pomocy domowej. Zrozumiał, ile siły i
charakteru
znajdowało się w tej małej. Sześć lat wystarczyło, aby wystraszone, chude
stworzenie, nie
władające obcymi językami, zmieniło się w anglosaskiego łabędzia niezwykłej
urody i
kultury w sposób daleko doskonalszy niż przewidywał to ten biedny pedał
Andersen! Cienia
obcego akcentu, żadnego prowincjonalizmu… Na tle innych panienek Betty wydawała
się
prawdziwą damą. I mogłaby nią być, gdyby Steve się nie pomylił. Gdyby przed
pierwszym
lotem, siadając wraz z nią w kabinie i układając jej drobne ręce na wolancie,
inaczej
sklasyfikował dreszcz, który targnął nim całym: „To nie pożądanie, stary, to
miłość!”
— Steve! Chyba rozszyfrowaliśmy go! — Z zamyślenia wyrwał Rossnera okrzyk
Leclerca. Chudy Francuz wybiegł z zagajnika pełen entuzjazmu. — Zdaje się, że
wiem, jak
otworzyć tę zabawkę.
Kapitan zareagował powściągliwie, wiedział, że wszelkie działania, które od
trzech dni
podejmowała ekipa Leclerca, spełzły na niczym. Dysk okazał się absolutnie
odporny na
wszelkie próby mechaniczne. Diamentowe ostrza nie potrafiły go nawet zarysować,
nie
trawiły go kwasy, nawet woda królewska spływała po nim jak po kaczce. Bezradny
okazał się
laser… A rozmontowanie? Jak rozłożyć przedmiot, który stanowi absolutnie litą
strukturę i
tylko na samym spodzie zmienia barwę, przechodząc płynnie w coś na kształt
soczewki.
— Jest metoda, siła odśrodkowa! Zbadałem jeszcze raz powłokę zewnętrzną.
Istnieje duża
szansa, że wprawiając dysk w ruch wirowy, doprowadzimy do samoczynnego otwarcia.
— Rzeczywiście, to interesujący pomysł, gratuluję ci, Pierre.
— Niestety, nie ja na to wpadłem.
— A kto?
— Nasz wariatuńcio Cliff dziś rano, mimo oporu Betty, uparł się, by do mnie
zadzwonić…
Kiedy nasza ślicznotka mu to umożliwiła, powiedział tylko trzy słowa: „Spróbuj
odwirowania, Pierre!” i zachichotał.
— Ciekawe.
— Ale najbardziej niesamowite jest to, że podobno od chwili odosobnienia w
kabinie nikt
w ogóle nie informował Robbinsa o znalezionym satelicie, o prowadzonych nad nim
badaniach i o tym, że ja znalazłem się na wyspie.
— Naprawdę niewiele wiemy o umysłach szaleńców —zadumał się Steve.
— W każdym razie postanowiłem spróbować, za kwadrans uruchomimy wirnik. Dysk już
został umieszczony na platformie. Jest stosunkowo lekki, waży ledwie dwie tony.
Może się
uda?
Betty przymknęła oczy. Nagi Galeni obrócił się na bok i zachrapał. Zsunęła się
do wody i
obmyła rozognione ciało. Pożądanie, jakie wzbudzał w niej ten starszawy Włoch,
ulotniło się
błyskawicznie. Teraz odczuwała jedynie senne znużenie.
To nie ma sensu — pomyślała, a już jakiś przekorny głos z jej wnętrza zapytał. —
A co w
takim razie ma sens?
Przez chwilę pomyślała o Stevie. Czy powinna się zgodzić na lot razem z nim i
Umberto?
Ale tak pragnęła wreszcie wyruszyć w kosmos. Przecież sprawa między nią a
Rossnerem
skończyła się definitywnie przed sześciu laty. Przez te sześć lat nawet o nim
nie pomyślała.
Fakt, że polecą razem, też przyjęła bez emocji. A jednak, kiedy znaleźli się
obok siebie w
kabinie „Śmieciarki”, kiedy ujrzała jego ręce na pulpicie sterowniczym, zupełnie
jak wtedy,
gdy po raz pierwszy zapoznawał ją z obsługą wolanta, nagle cała przeszłość
stanęła jej przed
oczami. Od czasu, kiedy po tamtym locie pili chłodną colę na tarasie klubu, po
tę okropną
rozmowę przy samochodzie, rok później, kiedy blady jak prześcieradło wepchnął
jej w rękę
garść zielonych i odjechał po wariacku jednokierunkową ulicą pod prąd.
Odezwał się pager. Asystent Leclerca zwoływał wszystkich na mający się odbyć
eksperyment.
Robbins spacerował po pokoju. Od trzech dni był absolutnie spokojny, mógł
poruszać się
po swojej celi, patrzyć przez zakratowane okno, jak personel pomocniczy grywa w
piłkę z
ochroną. Oczekiwał na posiłki i kolejne wizyty doktor Stone, która wprawdzie
twierdziła, że
pacjent jest absolutnie zdrów, ale nie chciała go wypuścić.
— Cierpliwości, Cliff — powtarzała. — Gdybym potrafiła ustalić powód twojego
ataku,
obmyśliłabym tryb dalszego leczenia i wszystkim byłoby łatwiej. Ale do tego ty
musisz być
bardziej otwarty.
— Od trzech dni proponuję szczerość za szczerość, a wy nie chcecie nawet mi
powiedzieć,
gdzie znajduje się ten rozkoszny atol… Wiem, wiem, wypełniasz polecenia góry,
ale właśnie
dlatego i ja mam kłopoty ze szczerością. Z tego samego źródła, skąd wiedziałem o
dysku,
wiem, że musimy być bardzo ostrożni.
— Również wobec naszych przełożonych?
— Wobec nich przede wszystkim!!!
Krążył między oknem a łóżkiem, między łóżkiem a oknem, czuł narastające
pulsowanie w
skroniach, coraz energiczniejszy łomot w klatce piersiowej. Patrzył na włączoną
lampkę
nocną… Na ułamek sekundy przygasło światło. Poczuł drżenie we wszystkich
mięśniach.
Drżenie i nieomal seksualną radość. Posłuchali go, włączyli wirnik. O, nieba!
Prawda zbliżyła
się!
— I co pan może o tym powiedzieć? — Greenson objął ramieniem Leclerca.
Satelita, ukryty pod dachem hangaru, przypominał teraz otwartą ostrygę. Od paru
godzin
penetrowała go ekipa naukowców. Wnętrze dla oka laika nie wyglądało
interesująco, nie
zawierało żadnych zielonych ludzików, sprzętów, maszyn czy ładunków.
— To nie jest ziemski produkt — powiedział z głębokim Przekonaniem Francuz.
— Tak — zgodził się Galeni. — Stopu, z którego sporządzono powłokę, nie da się
wyprodukować w warunkach ziemskich.
— Nie stwierdziłam najmniejszych śladów organicznych — dodała doktor Stone. —
Wiele
wskazuje, że wnętrze przed zamknięciem zostało wysterylizowane, dlatego nie
sposób ustalić,
czy montażu dokonano w kosmosie, czy też obiekt dostarczono w stanie
zmontowanym.
— A orientujecie się, do czego mogło służyć to urządzenie? — zapytał generał.
— Działało na zasadach całkowicie odmiennych od ziemskich — rzekł Leclerc. —
Niemniej jestem przekonany, że w jakimś stopniu wykorzystywało energię
słoneczną.
Widzicie państwo ten ruchomy układ w środku, to się jakoś obracało. A co do
przeznaczenia… Myślę, że odpowiedzi może dostarczyć ta quasi—soczewka. Moim
zdaniem
obiekt jest czymś w rodzaju superprecyzyjnego oka zawieszonego na
geostacjonarnej orbicie.
Błysk zainteresowania pojawił się na twarzy Greensona.
— Czyli ni mniej, ni więcej tylko to satelita szpiegowski innej cywilizacji
galaktycznej?
— Nie znamy celu obserwacji. W latającym spodku nie znaleźliśmy też niczego, co
mogłoby być anteną, przekaźnikiem.
— A do czego miała służyć ta cała reszta? — generał wskazał na gąbczaste wnętrze
„ostrygi”.
— Nie potrafię tego rozgryźć. Może to rodzaj substancji myślącej, może magazyn
danych…
— Nie sugerujesz chyba, że możemy mieć do czynienia z żywym organizmem?! —
wykrzyknęła Betty.
— Nie, z całą pewnością jest to rodzaj konstrukcji, być może wykonanej „na obraz
i
podobieństwo”… Nic więcej nie wiem, napotkałem na barierę nie do przebycia. Nie
mam
pojęcia, co robić. Być może czekają nas całe lata doświadczeń.
Odezwał się komórkowiec Betty. Włączyła go, ustawiając głośność na maksimum, tak
że
wszyscy mogli usłyszeć przerażony głos pielęgniarki:
— Panno Stone, Robbins znowu ma atak, on kompletnie zwariował, boję się!
Betty i towarzyszący jej Steve przygotowani byli na najgorsze, tymczasem w
izolatce
mechanika nie zauważyli żadnych zniszczeń, a on, uśmiechnięty, siedział na łóżku
i powitał
ich uprzejmie:
— Miło mi, że nareszcie wpadliście. Zostaw, kochana, tę strzykaweczkę, przecież
widzisz,
że nic mi nie jest.
— Uspokoił się natychmiast po telefonie — bąknęła pielęgniarka — ale przedtem…
— Żarty sobie robisz, Cliff? — wybuchnęła lekarka. —Oderwałeś nas od pracy!
— Do wariata przybiegliście natychmiast, natomiast normalny człowiek obchodzi
was
tyle, co zeszłoroczny śnieg. No cóż, mogłem się tego spodziewać — wycedził
pacjent. —
Cieszę się, że Pierre postąpił zgodnie z moją radą i otworzył skarbonkę. Ale co
zrobicie dalej,
kochani? Beze mnie ani rusz… Ostryga nie do skonsumowania.
I tym razem Steve doznał dziwnego wrażenia kontaktu z nawiedzonym. Od kogo on
mógł
to wszystko wiedzieć? Od personelu? Przecież personelu pomocniczego nie
wpuszczano do
hangaru.
— Powiedzmy, że otrzymuję potrzebne informacje w moich snach — odparł Robbins na
pytanie zadane jedynie w myślach rozmówcy. — Słowo honoru, kochani, ja naprawdę
nie
przewidziałem siły mojego wybuchu na pokładzie naszej „Śmieciarki”. Na chwilę
utraciłem
nad sobą kontrolę, ale być może mój stres potęgował fakt, że czułem, że On się
zbliża.
— Ten dysk?
— Dysk jest ramą, poprzez którą przemówi Pan.
— Czy możesz wyrażać się jaśniej?
— Nie mogę, na razie jeszcze nie mogę. Jeśli jednak załatwicie, że będę się mógł
zająć
obiektem osobiście…
— W twoim stanie, Cliff, nikt się na to nie zgodzi — Rossner rozłożył ręce. —
Wiesz, jaki
zasadniczy potrafi być Greenson.
— A jaki właściwie jest mój stan? Chyba taki, jak ustali doktor Stone. Proszę
więc Betty o
certyfikat normalności, a zaoszczędzimy sobie mnóstwo czasu. Prędzej czy później
wszyscy
zrozumieją, że beze mnie nie dadzą rady. Aha, załatwcie mi tu jakiś telewizor do
pokoju, bo z
nudów rzeczywiście zwariuję!
— Co o tym myślisz? — zapytała Betty, gdy opuścili już izolatkę, żegnani
szyderczym
śmieszkiem mechanika.
— Nie mam pojęcia, ale po prostu boję się przekazać jego propozycję Greensonowi.
— O, po raz pierwszy usłyszałam, że wielki Steve się czegoś boi. Zmieniłeś się,
kapitanie!
Chciał odpowiedzieć coś równie złośliwego, ale uderzył go gwałtownie jej zapach
— potu,
morskiej wody, olejku do opalania. Wspomnienia gwałtownie wróciły.
Pamiętne lato. Jakże długo trwało, zanim Betty zdecydowała się zostać jego
„półkochanką”. Normalnie zabierał się do dziewczyn, które mu się podobały, już
po
pierwszych dniach kursu. Ta jedna dziwnie go onieśmielała. Wobec niej stawał się
nagle
nieporadnym chłopcem nie kontrolującym swoich spojrzeń, gestów, absolutnie
bezradnym.
Oczywiście, w czasie trwania kursu spotykali się wielokrotnie; oprócz wspólnych
lotów
chodzili razem do kina, lokali, odwiedzał jej pokój w campusie. Ulegała mu
powoli, chyba
bez przekonania. Czy sprawiały to jej anachroniczne wschodnioeuropejskie
kompleksy
związane z dziewictwem? Możliwe. Studentka bardzo często chodziła do kościoła,
do
spowiedzi. Podczas spotkań wymuszane przez Steve’a pocałunki pozostawały
chłodne, a jej
słowom brakowało czułości. Dlaczego nie zrezygnował? Łudził się bezpodstawną
nadzieją na
pełną, wreszcie spełnioną miłość, jakiej w zasadzie nigdy nie przeżył? Między
dziesiątkami
miłostek a małżeńską instytucją z Patty było ogromne, nie zaorane pole
pragnienia! A
Betty… W pewnym sensie nie odbierała mu szans, chciała się z nim spotykać,
dyskutować,
szalenie lubiła słuchać, gdy coś opowiadał i wielokrotnie powtarzała, że bardzo
go potrzebuje.
Oczywiście na swój sposób.
Podczas któregoś spotkania zdesperowany wyznał jej miłość. Zaśmiała się:
— Daj spokój, Steve, przecież ty pragniesz tylko mojego ciała! A właściwie tylko
niektórych jego części.
Był wściekły, bo trafiała w sedno. Wtedy jeszcze jej nie kochał. Jeszcze!
Irytowało go, że
ta słowiańska gęś go tak traktuje. Jego, sławnego pilota i kosmonautę, Jego,
nieomal bohatera
narodowego.
— A poza tym masz żonę! — dorzuciła.
Z tym argumentem spotykał się wielokrotnie, ale zwykle jednodniowe narzeczone
nie
traktowały jego małżeństwa jako przeszkody uniemożliwiającej jakiekolwiek
porozumienie.
Betty jednak nie rzucała słów na wiatr. A działała na kapitana jak narkotyk, jak
codzienna
porcja uczuciowej amfetaminy. Po każdym nie zrealizowanym spotkaniu pragnął jej
mocniej.
Budziła w nim zgoła nieznane doznania, uczucie przenikało go silniej, niż
mogłaby to czynić
ambicja nie zrealizowanego samca. Elżunia Kamyk zawładnęła jego myślami bez
reszty.
Dzień bez spotkania z nią wydawał się stracony, dzień ze spotkaniem zakończonym
sprzeczką
lub dąsami — pogłębiał smutek.
Patrycja, kobieta mądra, musiała zauważać huśtawkę nastrojów męża, ale taktownie
nie
ingerowała. A on brnął dalej i dalej, wbrew logice i rozsądkowi wynajął domek na
przedmieściu. Typowy drewniak o złocistych tapetach i miękkich materacach
zamiast łóżek.
Miał nadzieję, że wspólnie zmienią go w gniazdko miłości.
Ale Betty na dobrą sprawę nie zaakceptowała bungalowu jako prawdziwego domu,
mimo
że gdy prawie siłą zawiózł ją tam z campusu, zgodziła się w nim trochę
pomieszkać.
Chyba faktycznie tracił rozum. Obsypywał ją prezentami, rozpieszczał,
zamierzając bez
reszty uzależnić i wówczas ponowić decydujący szturm. Jednak kiedy kąpiąc ją w
ogromnej
wannie czy pieszcząc nagą na miękkim dywanie, starał się zbliżać do kulminacji,
Betty
momentalnie stygła, przytomniała.
— Nie!
— Czy powodem jest mój wiek? — usiłował wielokrotnie Wybadać jej stanowisko.
— Jesteś bardzo młody, Steve, szczególnie duchem, młodszy od wielu moich kolegów
z
roku. Ale nie mogę. Nie żądaj zbyt wiele, może kiedyś…
Żył myślami o tym kiedyś, o chwili, w której napije się ze źródła młodości… Aż
pewnego
letniego dnia, gdy wiatr niósł parny oddech znad Zatoki Meksykańskiej, studentka
po prostu
zniknęła. Pozostawiła parę zużytych ciuchów i krótki list: NAPRAWDĘ ZASŁUGUJESZ
NA
COŚ WIĘCEJ, NIŻ KIEDYKOLWIEK MOGŁABYM CI DAĆ oraz odcisk
uszminkowanych warg na lustrze w łazience.
Czekał na nią przez tydzień. W końcu od jej koleżanki z campusu dowiedział się,
że
wyjechała z jakimś saksofonistą, Metysem, do Nowego Orleanu. Musiał przyjąć to
do
wiadomości…
Zabrał Patrycję na wspaniałe wakacje do Europy: Riwiera, Wenecja, Florencja…
Miał
nadzieję, że zapomni.
— Czy ty nie przesadzasz? — zapytał Jim Hensey, gdy jego doradca, Mario Mendez,
powiadomił go o zamiarze udania się na Mariany. — Nie masz żadnej pewności, że
obiekt
jest pozaziemskiego pochodzenia, prace badawcze nad nim utknęły w martwym
punkcie,
mamy właśnie diablo skomplikowane rokowania z Chińczykami, w Brasilii Brentwood
palnął
kolejną gafę na miarę wiceprezydenta, którym niestety ciągle jest, szykuje się
przewrót w
Maroku, a ty chcesz lecieć na jakiś koralowy atol?
— Czuję, że powinienem tam lecieć, Jim, a ty wiesz coś przecież o mojej
intuicji.
— Znam — roześmiał się prezydent. — W takim razie jedź już sobie na tę
wycieczkę!
Przed odlotem Mendez złożył jeszcze krótką wizytę u generała Harrisa w
Pentagonie.
Załatwiwszy wszystko, co było do załatwienia, wsiadł do windy i ruszając,
machinalnie
spojrzał w lustro. Osłupienie! Twarz, którą zobaczył w zwierciadle, nie była
jego twarzą.
Rudawy mężczyzna przenikliwie się weń wpatrywał.
— Do cholery, kim jesteś? — wykrztusił Mendez. Rudzielec zignorował pytanie,
wycedził
jedynie: „Będziesz musiał umrzeć, skurwielu!” i zniknął. Dopiero w samolocie
doradca
uświadomił sobie, że zna tę gębę z któregoś faksu nadesłanego przez Greensona.
Tak
wyglądał ten stuknięty Cliff Robbins, który miał czelność utrzymywać, że potrafi
rozwiązać
tajemnicę latającego dysku.
— Zgodziłeś się?! Dopuścisz Robbinsa do dysku? —wzburzony Mendez spacerował
razem z Greensonem po pokładzie niszczyciela „Little Rock”. — Przecież to
wariat!
— A miałem wybór? — generał splunął przez reling i obserwował, jak kropelka
plwociny
niknie wśród fal. — Leclerc poddał się, jego ekipa nie robi najmniejszych
postępów.
— Trzeba było ściągnąć lepszych!
— Leclerc jest najlepszy! Robbins będzie cały czas pod kontrolą, ani minuty nie
zostanie
sam na sam z naszą tajemniczą ostrygą. Zresztą od chwili, gdy znalazł się w
hangarze, nawet
jej nie dotknął. Prawdę powiedziawszy, bez przerwy coś wylicza. No i zamawia. Tu
jest lista
zakupów, które musieliśmy zrealizować dla niego w Los Angeles. Najbardziej
nieprawdopodobny zestaw sprzętu komputerowego, jaki zdarzyło mi się widzieć.
Robbins
obiecuje sporządzić z tego translatory i przetworniki.
— W celu…
— Dotarcia do zawartości gąbczastego wnętrza ostrygi.
— Powinienem z nim pogadać.
— Odradzałbym ci. Geniusz Cliffa idzie w parze z jego szaleństwem. Nie ma
zamiaru
dzielić się żadnymi informacjami, zanim sam nie ogarnie całości. Żąda od reszty,
aby nie
informowali o postępach prac nawet mnie.
— Ale ty o wszystkim wiesz. Telepatia?
— Powiedzmy, że mam między nimi dobrego, lojalnego informatora, z którym
wspólnie
doszliśmy do wniosku, że trzeba pozwolić im na tę śmieszną konspirację.
— Brawo, Roń! — po raz pierwszy od początku spotkania uśmiech pojawił się na
twarzy
Mendeza.
Greenson milczał, wpatrując się w nieodległy atol, cienką, zieloną kreseczkę na
skraju
wodnej przestrzeni…
III
— Zaczynamy — powiedział Cliff uroczystym tonem zawodowego mistrza ceremonii. —
Włącz telebim, Pierre, ja wyłączę światło, a wy, kochani, usiądźcie pewniej w
fotelach…
Przygotujcie się na mocne wrażenia.
Nikt z przybyłych tej nocy na konspiracyjne spotkanie do hungaru nie zareagował
ani
słowem. Galeni nerwowo oblizał usta, Leclerc przełknął ślinę, Rossner odruchowo
poszukał
papierosa, mimo że palenie rzucił dwa lata temu, zaś Betty Stone mocno zacisnęła
pięści.
Oprócz nich, nikt nie miał brać udziału w pokazie. Nawet personel pomocniczy.
Greenson,
nie poinformowany o przełomie w badaniach, odleciał helikopterem na „Little
Rocka”, ludzie
Leclerca spali, podobnie jak większość żołnierzy z ochrony. Natomiast garstce
obecnych
Robbins zafundował prawdziwy test na cierpliwość. Dobry kwadrans mówił o
nowatorstwie
swoich rozwiązań, o barierach niekompatybilności systemów, o pionierskim
charakterze
swojego pomysłu. Efektem jego działań było przekształcenie systemu
impulsatycznego,
którym posłużyli się nieznani konstruktorzy satelity, w laserowy zapis obrazu.
Z całego tego potoku słów Betty zdołała zrozumieć jedno, że za chwilę zobaczą na
ekranie
to, co zainteresowało kosmitów wysyłających automatycznego zwiadowcę.
— Startujemy, Pierre!
Obraz rzucony na szeroki ekran wyglądał swojsko i dla ludzi, którzy niejedną
dobę
spędzili na orbicie, zdawał się zupełnie normalny. Doskonale widać było
krzywiznę Ziemi, a
na zarejestrowanym wycinku globu niebywale czytelnie prezentował się basen Morza
Śródziemnego i okolic. Od Wysp Zielonego Przylądka po Kornwalię, od Morza
Czerwonego
po Kaspijskie…
— Cóż za jakość zapisu! — pochwalił Steve. Automatycznie na obraz nasunęła się
siatka
pionowych i poziomych linii dzieląca cały ekran na, jak zapewnił mechanik,
trzydzieści sześć
modułów. Leclerc, na polecenie Robbinsa, wybrał jeden ze skrajnych, obejmujący
Zatokę
perską i dolny bieg Eufratu, po czym powiększył go. Nie zdążyli się mu dokładnie
przyjrzeć,
gdy Cliff już rzucił następne polecenie:
— Wykonaj kolejne przybliżenie!
Teraz dopiero widzowie mogli zdać sobie sprawę, że nie oglądają wcale
fotografii, lecz
zarejestrowany, poruszający się film, z ruchomymi chmurami, morzem…
— Jezus Maria, co tam się dzieje!? — zawołał naraz Galeni. — Burza piaskowa na
pustyni?
Przy następnym zbliżeniu każdy mógł zobaczyć dymy licznych pożarów i wybuchy
rakiet… Widać było płonące skupiska szybów naftowych i rozlewające się plamy
ropy na
połyskliwej toni Zatoki Perskiej. Leclerc, kadrując obraz jeszcze bardziej,
rzucił na całą
rozpiętość telebimu płonący Bagdad.
— Niepojęte, jak mogliśmy przegapić wybuch wojny w Zatoce! — wymamrotał Rossner.
— Ależ to nie jest kolejna wojna na Bliskim Wschodzie, Steve — zauważył
uprzejmie
mechanik. — Wystarczy, jeśli popatrzysz na diagramik czasowy widoczny w
monitorze
pomocniczym, żeby dowiedzieć się, co właściwie obserwujesz w tej chwili.
Widzisz?
— Widzę, tylko nie wiem, co mają znaczyć te liczby 65918011991…
— Przekodowałem ich chronologię na nasz system czasowy. Jak łatwo przeczytać, na
przekazie jest szósta pięćdziesiąt dziewięć, 18 stycznia 1991 roku. Pierwszy
dzień operacji
„Pustynna Burza”.
— A więc to znaczy… — zaczęła Betty i urwała.
— Tak, to znaczy, że bliżej nie znani nam konstruktorzy dysku minuta po minucie
i
sekunda po sekundzie nakręcili to, co działo się w przeszłości na obszarze
basenu Morza
Śródziemnego, a my, dzięki moim przetwornikom, Jesteśmy w stanie to zobaczyć.
Jednak to
nie koniec, na drugim przykładzie pokażę wam niebywałą doskonałość obrazu…
— I co jeszcze? — zapytał Leclerc, najwyraźniej absolutnie zdominowany przez
Robbinsa.
— Zafundujemy naszym przyjaciołom drobny upominek gwiazdkowy… Włącz, proszę,
czwarty wytypowany dato—przestrzennik.
— Okay, Cliff.
Obraz na moment pociemniał, później wypełniły go gęste chmury, jakimś cudem
znalazło
się wśród nich okno, przez które mogli spojrzeć na powierzchnię Ziemi.
Obserwowana
okolica nie sprawiała przyjemnego wrażenia. Dzikie, ośnieżone góry, ponure lasy…
Wreszcie
uchwycili widok jakiejś bazy z lotu ptaka. Leclerc potęgował zbliżenie coraz
bardziej, a mimo
to obraz, dzięki nadzwyczajnej rozdzielczości, nie stawał się nawet odrobinę
mniej ostry.
Jeszcze chwila, a ujrzeli jakiś dziedziniec pełen żołnierzy, szamoczących się
skazańców.
— Mój Boże, to mężczyzna i kobieta — westchnęła panna Stone, zrywając się na
równe
nogi. — Chcą ich rozstrzelać!
— Zatrzymaj przesuw, Pierre — polecił Cliff — a ja pokażę wam jeszcze jeden
prawdziwie czarodziejski trik naszych nie znanych zielonych braci. Obraz można
obrócić o
dziewięćdziesiąt stopni.
Nagle widzowie poczuli się, jak pasażerowie w samolocie wywijającym beczkę, mury
dziedzińca stanęły dęba. Przez moment wpatrywali się w ziejące ogniem lufy
automatów…
— Odwrotnie — syknął Robbins. — Obracamy w prawo! Znów świat wywinął fikołka.
Teraz mogli popatrzeć w zatrzymane w kadrze otępiałe twarze ginących. Najpierw
mężczyzny, potem starej kobiety…
— Elena Ceausescu! — westchnął Galeni.
Mimo że oglądali tylko niemy obraz, wydawało się im wręcz, że słyszą strzały i
jęki
agonii.
— Uśmiechnijcie się, jesteście w ukrytej kamerze — powiedział śmiertelnie
poważnym
tonem główny mechanik.
W dolnym rogu monitora pojawiły się symbole świadczące o kodowaniu rozmowy.
Jeszcze chwila, a Mario Mendez, nie ruszając się ze swej kabiny na „Little
Rocku”, zobaczył
vis—?—vis siebie znajomą twarz szefa propagandy Białego Domu, Samuela
Bernsteina.
Sam Bernstein stanowił ucieleśniony „ekstrakt” ideałów postępowej inteligencji
amerykańskiej przełomu wieków. Mulat pochodzenia żydowskiego, z wyboru
„kochający
inaczej”, z przekonań lewicowy intelektualista, zwolennik bezwarunkowej ochrony
zwierząt,
niezłomny obrońca praw kobiet i dzieci (z wyjątkiem tych ledwie poczętych),
propagator
dobrowolnej eutanazji staruszków, twórca teorii finansowej twierdzącej, że
zasiłek dla
bezrobotnych powinien wynosić 150 procent przeciętnej płacy, honorowy członek
Ligi
Amerykańskich Lesbijek oraz Wielki Miłośnik Rosji i jej tradycji (która to
miłość na
szczęście wskutek kretynizmu brunatno—czerwonych elit Wschodu, pozostawała nie
odwzajemniona).
Tu może zrodzić się pytanie, czy mając tak wielkie serce i tak różnorodne
preferencje,
mógł Sam nie lubić jakiejkolwiek istoty żyjącej na Ziemi?
I owszem. Przy całej swojej tolerancyjności, Bernstein nie przepadał za: ciężko
pracującymi, heteroseksualnymi osobnikami rasy białej, wierzącymi w Boga i prawo
przyrodzone, którzy nie uznawali za oczywiste, że cywilizację obowiązku już
wkrótce musi
zastąpić cywilizacja indywidualnej rozkoszy.
Nic dziwnego, że „Miękki” Sam, jak nazywano go na salonach, był ulubieńcem
amerykańskich elit i najbliższym współpracownikiem Jima Henseya, który, jak sam
często
mawiał, utrzymywał żonę wyłącznie w celu kokietowania prawicowej mniejszości
elektoratu.
— Zarejestrowana przeszłość, chłopie, to prawdziwa bomba! Musimy szybko mieć
kopie
tych nagrań. To będzie znakomity prezent urodzinowy dla Jima — zawołał szef
propagandy
po wysłuchaniu informacji prezydenckiego doradcy.
Mendez nie podzielał entuzjazmu współpracownika.
— Trzeba zachow