MARCIN WOLSKI WIDEO PANA BOGA I Atak nastąpił nieoczekiwanie. Umberto Galeni pochylał się właśnie, aby sprawdzić na monitorze stan zewnętrznych wysięgników, kiedy ze świstem przeleciał tuż obok niego ciężki trep przyssawkowy i zdruzgotał szafkę z odczynnikami. — Do cholery, stary, co ty wyprawiasz? — Zabiję — zaryczał nie swoim głosem Cliff Robbins, szykując się do zadania następnego ciosu. — Na miłość boską, Cliff. — Drobna dziewczyna w kitlu próbowała stanąć między głównym mechanikiem a profesorem. — Przestań się wygłupiać! — Z drogi, Betty! — Atakujący wydawał się kompletnie zamroczony, jego czoło pokrywały grube krople potu, oczy miał nieprzytomne, a z ust toczyła się piana. — On musi zginąć! Galeni z chyżością, o jaką nikt by go nie posądził, zważywszy na jego wyraźnie rysujący się brzuszek, przesadził biurko. Robbins był jednak szybszy. Chwycił naukowca za nogę i wbił zęby w jego łydkę. Umberto wyswobodził się kopniakiem i odskoczył. Znalazł się jednak w kącie, bez wyjścia. Za nim był jedynie zaśrubowany właz. Tymczasem Cliff stanął na nogi i zataczając się jak pijany, zmierzał w stronę Galeniego. — Wola Pana, wola Pana! — powtarzał chrapliwie. Na szczęście doktor Stone w porę przypomniała sobie o spoczywającym w jej szafce małym pistolecie z ładunkami obezwładniającymi. „To na wypadek, gdyby zaatakowały was małe, zielone ludziki albo gdyby ktoś z załogi zwariował” — przypomniały jej się słowa kapitana Rossnera, gdy po raz pierwszy pokazywał jej laboratorium. Tymczasem profesor próbował, utrzymując wysuniętą gardę, uderzyć szaleńca wyprzedzającym prostym. Cios jednak nie wywarł na będącym w amoku mężczyźnie żadnego wrażenia. Chwycił Galeniego za szyję i przydusił do ziemi… — Cliff, nie! — krzyknęła Betty Stone i nacisnęła spust. Igiełka wbiła się w umięśniony bark Robbinsa. Zignorował ją, nadal przygniatał szamoczącego się niemrawo Umberta. Z ust profesora wydobywały się coraz bardziej zduszone jęki… I kiedy wydawało się, że nikt go już nie uratuje, przez ciało głównego mechanika przebiegł nerwowy dygot, puścił swoją ofiarę, sflaczał i opadł na podłogę. W tym momencie rozsunęły się automatyczne drzwi. — Co tu się dzieje? — zawołał, stając na progu, kapitan Steve Rossner. — Wszystkie czujniki zwariowały! Wy, jak widzę, też. — Będziesz mógł zapytać Cliffa, kiedy się obudzi, Steve — odparła biała jak kreda lekarka. — Wiele wskazuje na to, że nasz przyjaciel znów usłyszał swój głos wewnętrzny. I że tym razem otrzymał polecenie zgładzenia Umberta. Lecieli nad Afryką. W nie osłoniętej chmurami przestrzeni Steve Rossner rozpoznawał wyraźnie charakterystyczny kuper Zielonego Przylądka, ujście Senegalu, plamę Dakaru, a dalej brunatnożółtą płachtę Sahary. „Śmieciarka” posuwała się planowo niczym wielki odkurzacz prowadzony wprawną ręką gosposi, zbaczając z orbity tylko wówczas, gdy pojawiał się następny obiekt do przejęcia. Operacja „Rainbow”, rozpoczęta pół roku temu, składała się z miesięcznych sesji, w trakcie których załoga wahadłowca rozpoznawała i chwytała w elektromagnetyczne sieci złom kosmiczny. W ciągu trwającego czterdzieści lat podboju przestrzeni pozaziemskiej w kosmosie nazbierało się nieprawdopodobnie dużo szmelcu i wreszcie należało coś z nim zrobić. Po udanym połowie dokonywano analiz, po czym wymontowywano co wartościowsze elementy. Następnie obiekt podlegał zdetonowaniu i strąceniu z orbity, tak że szczątki zawsze musiały spłonąć w górnych warstwach atmosfery. Załoga statku składała się ledwie z czterech osób: kapitan Steve Rossner zajmował się nawigacją; profesor Umberto Galeni rozpoznawaniem i oszacowywaniem pochwyconych obiektów; Cliff Robbins doglądał techniki i robotów dokonujących demontażu w otwartej przestrzeni kosmicznej, często w trudniejszych przypadkach włączając się do akcji osobiście. Dla Betty Stone, lekarki i dietetyczki, był to lot debiutancki. Oczywiście poza szczupłą blondyneczką trzej mężczyźni stanowili zespół weteranów kosmosu — doskonale potrafili się nawzajem uzupełniać i zastępować. Atak Cliffa w znacznym stopniu komplikował ich misję. Mieli właśnie rozpocząć demontaż wysłużonego satelity telekomunikacyjnego, pochwyconego przez system elektromagnetycznych wysięgników. Steve czym prędzej połączył się z Centrum w Houston i oględnie przedstawił stan Robbinsa. — Czy stanowi zagrożenie dla lotu? — zapytał generał Greenson, wicedyrektor NASA, szef pionu wojskowego, odpowiedzialny za akcję „Rainbow”. — Nie, został bez trudności zamknięty w kabinie i poddany uspokajającej terapii. — A dacie sobie we trójkę radę z demontażem satelity? — Naturalnie. — Zatem kontynuujcie program, a potem zobaczymy, czy każę wam natychmiast wracać do bazy, czy może Robbinsowi się poprawi na tyle, żeby przynajmniej wam nie przeszkadzał. Poleciłem już zbadać jego medyczne dossier. Dotąd nie mieliśmy z nim żadnych kłopotów, wyglądał na najzdrowszego z ludzi. — Nie musi mi pan tego mówić, znam Cliffa wiele lat, jesteśmy przyjaciółmi. Nigdy nic nie sygnalizowało, żeby miał jakieś psychiczne problemy — rzekł Rossner, doznając nieprzyjemnego uczucia, że jednak kłamie… Kłopoty z Cliffem zaczęły się wkrótce po wejściu „Rainbowa 3” na orbitę. — A to co, magia? — zapytał Robbins, gdy siadający do śniadania Galeni wykonał gest przypominający z grubsza przeżegnanie. Umberto podniósł na mechanika swoje wielkie, głęboko osadzone oczy. — Czy masz coś przeciwko temu, że katolik żegna się przed posiłkiem? .. Cliff nie odpowiedział, dłuższą chwilę wpatrywał się gdzieś w przestrzeń ponad głową Betty, potem mruknął tylko: — Bóg jest blisko. I potrafi oddzielać ziarna od plew! Profesor nie powinien był kontynuować tematu, ale sprowokowany nie rezygnował. — Sugerujesz, Cliff, że moje przeżegnanie jest tylko gestem bez znaczenia, nawykiem wyniesionym z dzieciństwa, nie wynikającym z wiary? — Wiara? Czy w ogóle jest jeszcze coś takiego na świecie, w którym każda prawda wymaga naukowego udowodnienia? — wtrąciła się Betty. Mechanik wstał energicznie. — Przekonacie się, niedługo, bardzo niedługo! — Tu utopił swój wzrok w Galenim. — Zwłaszcza ty! O rozmowie bardzo szybko zapomniano. Było tyle zajęć. Kontakt z kosmosem niektórych skłania do myślenia o sprawach ostatecznych. Steve nie doświadczał dotąd tego uczucia. Z romantycznych marzeń o podboju wszechświata wyleczył się dość dawno. Czasy programu „Apollo” minęły, a lot na Marsa znów przesunięto w bliżej nieokreśloną przyszłość. Doborowa grupa doświadczonych astronautów przerzedziła się. Z roku na rok fundusze NASA stawały się coraz skromniejsze, a program „Rainbow” egzystował tylko dlatego, że sam się finansował. A praca kosmicznego „śmieciarza” miała się do niegdysiejszych marzeń Steve’a tak, jak służba na promie, obsługującym dwa brzegi Hudson River, do przygód żeglarzy ze „Złotej Łani” lub choćby lotniskowca „Enterprise”. Rossner wiedział już, że nie postawi stopy na innej planecie i pogodził się z tym. Życie z wiekiem każdego uczy rezygnacji. Natomiast Bóg… Jak większość ludzi z jego pokolenia pożegnał się z Nim gdzieś na pierwszym roku studiów. Tym dziwniejsza była dla niego przemiana Cliffa. Któregoś razu kapitan zajrzał do kabiny mechanika. Zaskoczył go obrazek Najświętszej Dziewicy przybity w miejscu, gdzie inni astronauci zwykli przyczepiać zdjęcia z holograficznego dodatku do „Playboya”. Steve przyjrzał się półce. Biblia stanowiła element standardowego wyposażenia, ale pozostałe książki musiał skompletować sam Robbins — dzieła świętego Augustyna, Apokryfy Starego Testamentu, Klucz do Apokalipsy jakiegoś polskiego biskupa. Zadziwiające lektury jak na kogoś, kto przez piętnaście lat znajomości nigdy nie zdradził się transcendentalnymi zainteresowaniami. Dotychczas jedyną znaną wszystkim pasją mechanika pokładowego były komputery i samochody. Rossner na całe życie zapamiętał lato, kiedy wspólnie, zdezelowanym pontiakiem, przemierzyli Góry Skaliste, a Robbins potrafił dokonywać niezwykłych cudów z zakresu mechaniki. Równie dobry był w kontaktach z dziewczynami. Steve, z natury nieśmiały i trochę sztywny, nie potrafił nadziwić się łatwości, z jaką Cliff podbijał serca tych wszystkich barmanek i recepcjonistek w hotelach, jak podrywał samotne, spragnione pięciogwiazdkowych przygód seksualnych turystki lub zamężne, ale bardzo znudzone sąsiadki z pól kempingowych. Przy okazji nie był samcem egoistą, zachowywał się wobec Steve’a niesłychanie koleżeńsko i zawsze dbał, żeby znalazło się również towarzystwo dla kolegi. W końcu to dzięki Robbinsowi poznał Patrycję… A drugi znak?… Zbliżali się do sowieckiego satelity typu „Kosmos”. Prom wykonał serię rutynowych manewrów, wysunięto chwytacze. — Nie… Nie! Wstrzymać się! — krzyknął nagle Cliff. Miał nieprzytomną, bladą twarz przypominającą oblicza bohaterów malowideł el Greca. — O co chodzi? — Galeni znad okularów nieprzyjaźnie łypnął na mechanika… — Nie powinniśmy… Nie wolno nam! Wyglądał przy tym dziwnie, żyły mu nabrzmiały. — O co chodzi, zauważyłeś, że coś jest nie w porządku? — zapytał Rossner. — Nie powinniśmy cumować. Wyślijmy roboszperacza, sami zachowując bezpieczny dystans. — Uważasz, że coś może nam grozić ze strony tego grata? Ale na jakiej podstawie? — dopytywał się Umberto. —Przecież demontowaliśmy już wiele satelitów tego typu. Rosjanie dostarczyli nam pełną dokumentację… Czy ten obiekt czymś się różni? Robbins niczym pijak w stanie mocnego upojenia wpatrywał się tępo w konsoletę sterującą. — Pułapka, pułapka — powtarzał. Steve nigdy nie lekceważył intuicji kolegów. Mimo protestów Galeniego, który pomstował na tracenie czasu, wysłał robota zwiadowczego. Gdy ten znalazł się już przy „Kosmosie”, ku zaskoczeniu wszystkich, Cliff nagle ocknął się z zamroczenia, odepchnął kapitana od pulpitu i wykonał manewr przypominający okrętową „całą wstecz”. Nawet nie zdążyli zaprotestować. Ledwie robot dotarł do sowieckiego sputnika, nastąpiła detonacja. — Byłoby po nas — wyszeptała pobladła Betty Stone. — Jak domyśliłeś się tego prezentu z epoki Breżniewa? — Powiedział mi — stwierdził Cliff. — Kto? — Leonid — odparł mechanik, jakby chodziło o rzecz oczywistą i zabrał się za swoje obowiązki. Rossner był zmartwiony. Ostatni incydent w laboratorium wskazywał, że szaleństwo Robbinsa wkroczyło w nową, niebezpieczną fazę. Cliff, nawet wyleczony, nie będzie mógł już nigdy opuścić Matki Ziemi. Jak on to przeżyje? Nie miał przecież ani żony, ani dzieci… Ta praca była dla niego sensem życia. Do sterowni zajrzała Betty. — I co z nim? — zapytał, odrywając wzrok od ekranów. — Na razie jest spokojny. Dostał zastrzyk, będzie spał. — Sądzisz, że atak może się powtórzyć? — Nie wiem, coś się z nim dzieje dziwnego. Jest to dosyć nietypowe, mogę jednak podejrzewać schizofrenię. Steve westchnął, ale nim zdążył coś powiedzieć, odezwał się brzęczyk. Galeni wszedł na linię. — Spójrzcie na to, koniecznie spójrzcie na to! — wołał. Umberto znajdował się w cumowni. Rossner włączył niezwłocznie podgląd. Nie zauważył jednak nic interesującego, również czujniki wokół śluz milczały. — Popatrzcie na zewnątrz! W sieci… — Przecież widzę, jest w niej ten uszkodzony satelita francuski, którego mamy skasować. — Ale za nim! Za nim! Steve wykonał ruch zewnętrzną kamerą. — Niczego za nim nie widzę. — No właśnie, nie dostrzegasz, czujniki nie rejestrują, a ja mam dowody, że znajduje się tam obiekt o połowę mniejszy od „Francuza”, tylko że absolutnie niewidzialny dla naszych urządzeń… — To na jakiej podstawie twierdzisz, że coś tam jest? — Bo przez wizjer dostrzegam go gołym okiem. Przyjdźcie tu do mnie i zobaczcie sami! Generał Greenson lubił pracować nocą. Wówczas ośrodek w Houston pustoszał. Nikt mu nie przeszkadzał, nie zakłócał zapoznawania się ze sprawozdaniami i zawartością sympatycznej piersiówki, z którą jednak nie kontaktował się nazbyt często. W medycznym dossier Cliffa nie znaleziono nawet wzmianki o jakichkolwiek chorobach psychicznych. Nic nie wskazywało na obciążenia dziedziczne; jego przodkowie, twardzi górnicy z Apallachów, nie odznaczali się niczym szczególnym, co mogło zostać odnotowane na kartach amerykańskiej medycyny. Owszem, Emma Robbins urodziła go jako panna, ale Sam, ojciec chłopca, po powrocie z wojny koreańskiej niezwłocznie się z nią ożenił. Greenson wyciągnął raporty na temat produktów spożywanych na promie, porównywał analizy wydzielin przekazane przez pannę Stone. — To najbardziej zdrowy wariat na świecie — orzekł konsultant, doktor Jablonsky. — Zdarza się. Greenson sięgał po piersiówkę, kiedy odezwał się żółty telefon. Zwierzchnik „Rainbowa 3” nie lubił aparatu obsługującego tajną linię z Waszyngtonu. Któż mógł dzwonić o tej porze? Pentagon, CIA, Biały Dom… — Chyba nie obudziłem cię, Roń? — Charakterystyczny ostry, a jednocześnie powolny timbre głosu Mario Mendeza, prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, poznałby nawet w piekle. — Myślałem, że to ty zadzwonisz. — Ja? — zdziwienie Greensona było tak szczere, że Mendez trochę się zawahał. — No, chodzi mi o to nowe kosmiczne znalezisko. Powinieneś nas chyba poinformować? — Znalezisko? Nie mam pojęcia, o czym mówisz. — O odkryciu na „Śmieciarce”. — Znaleźli jakiegoś zdezelowanego „Francuza”, jutro będą go demontować. Zwykła rutynowa procedura. Poza tym jeden z członków załogi dostał ataku szału. Ale to nie powód, żeby absorbować Biały Dom. — Nic więcej się nie zdarzyło? — Nic! — A to przepraszam, że zawracam ci głowę… Cześć! Greenson wzruszył ramionami. Do tej pory z legendarnym Doktorkiem, jak nazywano Mendeza na szczytach władzy, odbył może pięć spotkań, ich kontakty ograniczały się do okresowych sprawozdań. Doradca prezydenta Jima Henseya należał do ludzi, którzy lubią być poinformowani o wszystkim, co dzieje się na niebie lub ziemi. Jednak ten zaskakujący telefon w środku nocy nie miał żadnego logicznego uzasadnienia… — Szefie! Zgłasza się „Rainbow 3” — z zamyślenia wyrwał generała szczebiotliwy głos Lucy Romero z Centrum Kontroli Lotów. — Zdaje się, że mają coś ekstra! Mario Mendez narzucił szlafrok i wszedł do łazienki. Na dobre obudził się, dopiero odkładając słuchawkę po wymianie zdań z Greensonem. Umył zęby i przez moment przypatrywał się swojej bladej twarzy i prawdziwie indiańskim, ciemnym włosom o metalicznym połysku. Wygłupiłem się! Co mnie podkusiło, żeby dzwonić do Houston? Zatraciłem poczucie między snem a jawą. A właściwie co mi się śniło? — Zacisnął powieki, usiłując sobie przypomnieć. Najpierw jak najbardziej realistyczny telefon od Jima, żądającego wyjaśnień, a potem… Dysk, pozaziemski dysk, który pochłania wszelkie promienie… Cóż za głupota! Nigdy nie lubiłem science fiction. Nie znaczyło to jednak, że Mario lekceważył sny. Już dawno wykrył u siebie zdolności antycypacyjne. Czyż nie przyśniła mu się wielka defilada Jima Henseya na Pennsylvania Avenue jeszcze wtedy, gdy dzisiejszy prezydent był prowincjonalnym adwokatem w Phoenix w stanie Arizona. W końcu to on i Sam Bernstein wepchnęli tę „szlachetną miernotę” najpierw do władz stanowych, a potem do Waszyngtonu… Albo ta sprawa z Rosją. Czyż nie przyśniła mu się „rzeź kijowska” i wszystko, co potem nastąpiło? Ale żeby latający spodek? Bądźmy realistami! W sypialni odezwała się linia specjalna. Mendez, podnosząc słuchawkę, miał dziwne uczucie, że wie, kto dzwoni. I rzeczywiście, telefonował generał Greenson, aby poinformować go, że właśnie otrzymał wiadomość z orbity. W elektromagnetyczne sieci „Rainbowa 3” złapał się niezidentyfikowany obiekt kosmiczny, wiszący dotąd nad Morzem Śródziemnym, regularny dysk, którego istnienia nikt nie mógł nawet sobie wyobrazić. Chyba, że we śnie! Skrępowany Robbins leżał spokojnie. Doktor Stone, zaglądająca co jakiś czas do kabiny sanitarnej, mogła być z pacjenta zadowolona. Oczywiście nie miała pojęcia, co kłębiło się pod czaszką śpiącego mężczyzny. A były to dziwne, gorączkowe wizje, pęki świateł, uderzenia muzyki przeplatane momentami ciszy i spokoju. Płaty czerwieni, ciekła lawa, dno piekieł i jęki potępionych, a zaraz potem Arkadia, piękne uduchowione twarze aniołów… I gdzieś niedaleko łomocący dzwon, niosący siłę i pewność, że Pan nadchodzi. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. — Sądzę, że ten obiekt zmieści się w naszej komorze transportowej? — wiszący jak mucha do góry nogami Rossner rozmawiał z Galenim, który kończył wstępne badania dysku. — Zmierzyłem go i muszę przyznać, że to wręcz niewiarygodne, ten satelita ma wielkość jakby specjalnie dostosowaną do rozmiarów naszej ładowni. — Zbieg okoliczności? — Oczywiście! — Czy uważacie, że wciągnięcie go do środka jest posunięciem bezpiecznym? — w głośnikach rozległ się głos doktor Stone. — Choć tak wiele wskazuje na to, że nie jest to obiekt wyprodukowany na Ziemi… — No cóż — odezwał się Umberto. — Satelita nie wykazuje żadnego promieniowania, czujniki informują nas o braku wszelkich śladów substancji organicznych, nie wykryłem wewnątrz mechanizmów zegarowych ani detonacyjnych. — Nie da rady zbadać go poza ładownią? — Nie, robi wrażenie doskonale litej struktury, coś jak orzech kokosowy… — A jakie jest na ten temat zdanie centrali? — Jak znam starego Greensona, najchętniej, kazałby to paskudztwo zdetonować, ale „góra” na to nie pozwoli. I słusznie. Jeśli jest to pierwszy kontakt człowieka z inną cywilizacją, to my, jego odkrywcy, jesteśmy niebywałymi szczęściarzami! — A jeśli to jakaś przynęta? Steve tylko się uśmiechnął: — Aby sprawdzić taką ewentualność, należy tę przynętę połknąć! II Steve biegł wytrwale skrajem piaszczystej plaży otaczającej błękitną lagunę. Drobne fale łamały mu się pod stopami, a szum pobliskich palm sprawiał, że czuł się prawie jak na wakacjach. Zwolnił dopiero w miejscu, gdzie piaszczysty krąg wydm przecinała betonowa bieżnia pasa startowego. Lotnisko, zbudowane w czasach wojny wietnamskiej jako tajne uzupełnienie baz na Guam i Midway, w ostatnich czasach wykorzystywane było wyłącznie w sytuacjach awaryjnych, podobnych do obecnej. Po wielogodzinnych naradach kierownictwo NASA, w porozumieniu z Waszyngtonem, postanowiło sprowadzić z orbity wahadłowiec „Rainbow 3” wraz z jego tajemniczym ładunkiem właśnie do opuszczonej Bazy numer 24, tu na Marianach. W Białym Domu zwyciężyła zasada top secret: do czasu wyjaśnienia pochodzenia i roli schwytanego satelity mass media nie miały prawa otrzymać nawet najdrobniejszej informacji. Nieznana zawartość oraz możliwość obecności w dysku pozaziemskich drobnoustrojów była równie niebezpieczna, jak zainteresowanie ze strony konkurencyjnych wywiadów. Do szczupłej ekipy „Rainbowa 3” dołączono pięcioosobowy zespół Pierre’a Leclerca, najlepszego na świecie konstruktora statków kosmicznych. Ekipę uzupełniał kilkuosobowy personel bazy dowodzony przez pułkownika Barkera i ochrona składająca się z kilkunastu chłopaków z jednostki specjalnej. Udało się również ściągnąć w okolicę bazy grupę okrętów Trzeciej Floty z uniwersalnym niszczycielem klasy „Arleigh Burke” o nieco prowincjonalnej nazwie „Little Rock”. Za parę dni miał do obstawy dołączyć płynący od strony Aleutów lotniskowiec „Falcon”. Sam „Rainbow 3”, niezdolny do samodzielnego startu, czekał w hangarze na lepsze czasy. Oprócz kosmicznego znaleziska, drugim obiektem specjalnej troski na atolu był Cliff Robbins. Odizolowany w pawilonie medycznym, przebywał pod stałą obserwacją doktor Stone. Greenson chciał początkowo wysłać mechanika do specjalistycznego szpitala, napotkał jednak na stanowcze weto Mendeza, który zdecydowany był ingerować w najdrobniejsze nawet szczegóły operacji. — Zanim się sprawa nie wyjaśni, wolę mieć ich wszystkich razem — stwierdził doradca. Rossner zwolnił bieg. Od strony laguny dobiegły go śmiechy. Oczywiście, to Betty i profesor Galeni figlowali na płyciźnie. Cóż, każdy wykorzystywał tę godzinną przerwę, jak lubił. Steve zacisnął zęby i skręcił w stronę zagajnika palmowego, za którym widać było dachy niskich zabudowań bazy. Jeszcze niedawno miał wrażenie, że wyleczył się z Betty Stone na zawsze, że była odstawioną ad acta „ostatnią przygodą czterdziestoletniego mężczyzny”, jak określił podobną sytuację przed wiekami stary francuski nudziarz, Restif de Bretonne. Do momentu poznania Betty życie kapitana, może i nudne, miało jednak wszelkie pozory stabilizacji. Wprawdzie wraz z upływającymi latami jego uczucie do Patrycji mocno osłabło, nadal jednak w kręgach elity Houston uważani byli za idealne małżeństwo. Oczywiście oboje prowadzili życie w miarę niezależne. Patty robiła karierę specjalizującej się w ostrych, kontrowersyjnych reportażach telewizyjnej dziennikarki, on pracował w Centrum Kosmicznym, prowadził również kursy pilotażu dla studentów. Dlaczego wśród plejady długonogich, wesołych adeptek medycyny zwrócił uwagę na Betty? Czy dlatego, że miała naturalne blond włosy, fascynujący przy tak szczupłej sylwetce biust i rozkosznie zaokrąglony tyłeczek? A może tajemnica kryła się w ustach, oryginalnych, pełnych i nieco kapryśnych? Ta jej całkowita odmienność od reszty koleżanek… Nie integrowała się z grupą, nie paliła trawki, nie chodziła do dyskoteki. Najczęściej widywał ją z książką, albo gdy stała na tarasie, patrząc na awionetki manewrujące na płycie lotniska, wtedy odnosił wrażenie, że — zamyślona — chyba nie widzi. Oprócz tego była prymuską i kujonką. Później poznał historię jej życia, ciężkiego życia Elżuni Kamyk z małej, zagubionej gdzieś we wschodniej Polsce wioski. W wieku czternastu lat udało się jej uciec od wiecznie pijanego ojca i zaharowanej matki do dalekiej kuzynki za oceanem, akurat pilnie potrzebującej pomocy domowej. Zrozumiał, ile siły i charakteru znajdowało się w tej małej. Sześć lat wystarczyło, aby wystraszone, chude stworzenie, nie władające obcymi językami, zmieniło się w anglosaskiego łabędzia niezwykłej urody i kultury w sposób daleko doskonalszy niż przewidywał to ten biedny pedał Andersen! Cienia obcego akcentu, żadnego prowincjonalizmu… Na tle innych panienek Betty wydawała się prawdziwą damą. I mogłaby nią być, gdyby Steve się nie pomylił. Gdyby przed pierwszym lotem, siadając wraz z nią w kabinie i układając jej drobne ręce na wolancie, inaczej sklasyfikował dreszcz, który targnął nim całym: „To nie pożądanie, stary, to miłość!” — Steve! Chyba rozszyfrowaliśmy go! — Z zamyślenia wyrwał Rossnera okrzyk Leclerca. Chudy Francuz wybiegł z zagajnika pełen entuzjazmu. — Zdaje się, że wiem, jak otworzyć tę zabawkę. Kapitan zareagował powściągliwie, wiedział, że wszelkie działania, które od trzech dni podejmowała ekipa Leclerca, spełzły na niczym. Dysk okazał się absolutnie odporny na wszelkie próby mechaniczne. Diamentowe ostrza nie potrafiły go nawet zarysować, nie trawiły go kwasy, nawet woda królewska spływała po nim jak po kaczce. Bezradny okazał się laser… A rozmontowanie? Jak rozłożyć przedmiot, który stanowi absolutnie litą strukturę i tylko na samym spodzie zmienia barwę, przechodząc płynnie w coś na kształt soczewki. — Jest metoda, siła odśrodkowa! Zbadałem jeszcze raz powłokę zewnętrzną. Istnieje duża szansa, że wprawiając dysk w ruch wirowy, doprowadzimy do samoczynnego otwarcia. — Rzeczywiście, to interesujący pomysł, gratuluję ci, Pierre. — Niestety, nie ja na to wpadłem. — A kto? — Nasz wariatuńcio Cliff dziś rano, mimo oporu Betty, uparł się, by do mnie zadzwonić… Kiedy nasza ślicznotka mu to umożliwiła, powiedział tylko trzy słowa: „Spróbuj odwirowania, Pierre!” i zachichotał. — Ciekawe. — Ale najbardziej niesamowite jest to, że podobno od chwili odosobnienia w kabinie nikt w ogóle nie informował Robbinsa o znalezionym satelicie, o prowadzonych nad nim badaniach i o tym, że ja znalazłem się na wyspie. — Naprawdę niewiele wiemy o umysłach szaleńców —zadumał się Steve. — W każdym razie postanowiłem spróbować, za kwadrans uruchomimy wirnik. Dysk już został umieszczony na platformie. Jest stosunkowo lekki, waży ledwie dwie tony. Może się uda? Betty przymknęła oczy. Nagi Galeni obrócił się na bok i zachrapał. Zsunęła się do wody i obmyła rozognione ciało. Pożądanie, jakie wzbudzał w niej ten starszawy Włoch, ulotniło się błyskawicznie. Teraz odczuwała jedynie senne znużenie. To nie ma sensu — pomyślała, a już jakiś przekorny głos z jej wnętrza zapytał. — A co w takim razie ma sens? Przez chwilę pomyślała o Stevie. Czy powinna się zgodzić na lot razem z nim i Umberto? Ale tak pragnęła wreszcie wyruszyć w kosmos. Przecież sprawa między nią a Rossnerem skończyła się definitywnie przed sześciu laty. Przez te sześć lat nawet o nim nie pomyślała. Fakt, że polecą razem, też przyjęła bez emocji. A jednak, kiedy znaleźli się obok siebie w kabinie „Śmieciarki”, kiedy ujrzała jego ręce na pulpicie sterowniczym, zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zapoznawał ją z obsługą wolanta, nagle cała przeszłość stanęła jej przed oczami. Od czasu, kiedy po tamtym locie pili chłodną colę na tarasie klubu, po tę okropną rozmowę przy samochodzie, rok później, kiedy blady jak prześcieradło wepchnął jej w rękę garść zielonych i odjechał po wariacku jednokierunkową ulicą pod prąd. Odezwał się pager. Asystent Leclerca zwoływał wszystkich na mający się odbyć eksperyment. Robbins spacerował po pokoju. Od trzech dni był absolutnie spokojny, mógł poruszać się po swojej celi, patrzyć przez zakratowane okno, jak personel pomocniczy grywa w piłkę z ochroną. Oczekiwał na posiłki i kolejne wizyty doktor Stone, która wprawdzie twierdziła, że pacjent jest absolutnie zdrów, ale nie chciała go wypuścić. — Cierpliwości, Cliff — powtarzała. — Gdybym potrafiła ustalić powód twojego ataku, obmyśliłabym tryb dalszego leczenia i wszystkim byłoby łatwiej. Ale do tego ty musisz być bardziej otwarty. — Od trzech dni proponuję szczerość za szczerość, a wy nie chcecie nawet mi powiedzieć, gdzie znajduje się ten rozkoszny atol… Wiem, wiem, wypełniasz polecenia góry, ale właśnie dlatego i ja mam kłopoty ze szczerością. Z tego samego źródła, skąd wiedziałem o dysku, wiem, że musimy być bardzo ostrożni. — Również wobec naszych przełożonych? — Wobec nich przede wszystkim!!! Krążył między oknem a łóżkiem, między łóżkiem a oknem, czuł narastające pulsowanie w skroniach, coraz energiczniejszy łomot w klatce piersiowej. Patrzył na włączoną lampkę nocną… Na ułamek sekundy przygasło światło. Poczuł drżenie we wszystkich mięśniach. Drżenie i nieomal seksualną radość. Posłuchali go, włączyli wirnik. O, nieba! Prawda zbliżyła się! — I co pan może o tym powiedzieć? — Greenson objął ramieniem Leclerca. Satelita, ukryty pod dachem hangaru, przypominał teraz otwartą ostrygę. Od paru godzin penetrowała go ekipa naukowców. Wnętrze dla oka laika nie wyglądało interesująco, nie zawierało żadnych zielonych ludzików, sprzętów, maszyn czy ładunków. — To nie jest ziemski produkt — powiedział z głębokim Przekonaniem Francuz. — Tak — zgodził się Galeni. — Stopu, z którego sporządzono powłokę, nie da się wyprodukować w warunkach ziemskich. — Nie stwierdziłam najmniejszych śladów organicznych — dodała doktor Stone. — Wiele wskazuje, że wnętrze przed zamknięciem zostało wysterylizowane, dlatego nie sposób ustalić, czy montażu dokonano w kosmosie, czy też obiekt dostarczono w stanie zmontowanym. — A orientujecie się, do czego mogło służyć to urządzenie? — zapytał generał. — Działało na zasadach całkowicie odmiennych od ziemskich — rzekł Leclerc. — Niemniej jestem przekonany, że w jakimś stopniu wykorzystywało energię słoneczną. Widzicie państwo ten ruchomy układ w środku, to się jakoś obracało. A co do przeznaczenia… Myślę, że odpowiedzi może dostarczyć ta quasi—soczewka. Moim zdaniem obiekt jest czymś w rodzaju superprecyzyjnego oka zawieszonego na geostacjonarnej orbicie. Błysk zainteresowania pojawił się na twarzy Greensona. — Czyli ni mniej, ni więcej tylko to satelita szpiegowski innej cywilizacji galaktycznej? — Nie znamy celu obserwacji. W latającym spodku nie znaleźliśmy też niczego, co mogłoby być anteną, przekaźnikiem. — A do czego miała służyć ta cała reszta? — generał wskazał na gąbczaste wnętrze „ostrygi”. — Nie potrafię tego rozgryźć. Może to rodzaj substancji myślącej, może magazyn danych… — Nie sugerujesz chyba, że możemy mieć do czynienia z żywym organizmem?! — wykrzyknęła Betty. — Nie, z całą pewnością jest to rodzaj konstrukcji, być może wykonanej „na obraz i podobieństwo”… Nic więcej nie wiem, napotkałem na barierę nie do przebycia. Nie mam pojęcia, co robić. Być może czekają nas całe lata doświadczeń. Odezwał się komórkowiec Betty. Włączyła go, ustawiając głośność na maksimum, tak że wszyscy mogli usłyszeć przerażony głos pielęgniarki: — Panno Stone, Robbins znowu ma atak, on kompletnie zwariował, boję się! Betty i towarzyszący jej Steve przygotowani byli na najgorsze, tymczasem w izolatce mechanika nie zauważyli żadnych zniszczeń, a on, uśmiechnięty, siedział na łóżku i powitał ich uprzejmie: — Miło mi, że nareszcie wpadliście. Zostaw, kochana, tę strzykaweczkę, przecież widzisz, że nic mi nie jest. — Uspokoił się natychmiast po telefonie — bąknęła pielęgniarka — ale przedtem… — Żarty sobie robisz, Cliff? — wybuchnęła lekarka. —Oderwałeś nas od pracy! — Do wariata przybiegliście natychmiast, natomiast normalny człowiek obchodzi was tyle, co zeszłoroczny śnieg. No cóż, mogłem się tego spodziewać — wycedził pacjent. — Cieszę się, że Pierre postąpił zgodnie z moją radą i otworzył skarbonkę. Ale co zrobicie dalej, kochani? Beze mnie ani rusz… Ostryga nie do skonsumowania. I tym razem Steve doznał dziwnego wrażenia kontaktu z nawiedzonym. Od kogo on mógł to wszystko wiedzieć? Od personelu? Przecież personelu pomocniczego nie wpuszczano do hangaru. — Powiedzmy, że otrzymuję potrzebne informacje w moich snach — odparł Robbins na pytanie zadane jedynie w myślach rozmówcy. — Słowo honoru, kochani, ja naprawdę nie przewidziałem siły mojego wybuchu na pokładzie naszej „Śmieciarki”. Na chwilę utraciłem nad sobą kontrolę, ale być może mój stres potęgował fakt, że czułem, że On się zbliża. — Ten dysk? — Dysk jest ramą, poprzez którą przemówi Pan. — Czy możesz wyrażać się jaśniej? — Nie mogę, na razie jeszcze nie mogę. Jeśli jednak załatwicie, że będę się mógł zająć obiektem osobiście… — W twoim stanie, Cliff, nikt się na to nie zgodzi — Rossner rozłożył ręce. — Wiesz, jaki zasadniczy potrafi być Greenson. — A jaki właściwie jest mój stan? Chyba taki, jak ustali doktor Stone. Proszę więc Betty o certyfikat normalności, a zaoszczędzimy sobie mnóstwo czasu. Prędzej czy później wszyscy zrozumieją, że beze mnie nie dadzą rady. Aha, załatwcie mi tu jakiś telewizor do pokoju, bo z nudów rzeczywiście zwariuję! — Co o tym myślisz? — zapytała Betty, gdy opuścili już izolatkę, żegnani szyderczym śmieszkiem mechanika. — Nie mam pojęcia, ale po prostu boję się przekazać jego propozycję Greensonowi. — O, po raz pierwszy usłyszałam, że wielki Steve się czegoś boi. Zmieniłeś się, kapitanie! Chciał odpowiedzieć coś równie złośliwego, ale uderzył go gwałtownie jej zapach — potu, morskiej wody, olejku do opalania. Wspomnienia gwałtownie wróciły. Pamiętne lato. Jakże długo trwało, zanim Betty zdecydowała się zostać jego „półkochanką”. Normalnie zabierał się do dziewczyn, które mu się podobały, już po pierwszych dniach kursu. Ta jedna dziwnie go onieśmielała. Wobec niej stawał się nagle nieporadnym chłopcem nie kontrolującym swoich spojrzeń, gestów, absolutnie bezradnym. Oczywiście, w czasie trwania kursu spotykali się wielokrotnie; oprócz wspólnych lotów chodzili razem do kina, lokali, odwiedzał jej pokój w campusie. Ulegała mu powoli, chyba bez przekonania. Czy sprawiały to jej anachroniczne wschodnioeuropejskie kompleksy związane z dziewictwem? Możliwe. Studentka bardzo często chodziła do kościoła, do spowiedzi. Podczas spotkań wymuszane przez Steve’a pocałunki pozostawały chłodne, a jej słowom brakowało czułości. Dlaczego nie zrezygnował? Łudził się bezpodstawną nadzieją na pełną, wreszcie spełnioną miłość, jakiej w zasadzie nigdy nie przeżył? Między dziesiątkami miłostek a małżeńską instytucją z Patty było ogromne, nie zaorane pole pragnienia! A Betty… W pewnym sensie nie odbierała mu szans, chciała się z nim spotykać, dyskutować, szalenie lubiła słuchać, gdy coś opowiadał i wielokrotnie powtarzała, że bardzo go potrzebuje. Oczywiście na swój sposób. Podczas któregoś spotkania zdesperowany wyznał jej miłość. Zaśmiała się: — Daj spokój, Steve, przecież ty pragniesz tylko mojego ciała! A właściwie tylko niektórych jego części. Był wściekły, bo trafiała w sedno. Wtedy jeszcze jej nie kochał. Jeszcze! Irytowało go, że ta słowiańska gęś go tak traktuje. Jego, sławnego pilota i kosmonautę, Jego, nieomal bohatera narodowego. — A poza tym masz żonę! — dorzuciła. Z tym argumentem spotykał się wielokrotnie, ale zwykle jednodniowe narzeczone nie traktowały jego małżeństwa jako przeszkody uniemożliwiającej jakiekolwiek porozumienie. Betty jednak nie rzucała słów na wiatr. A działała na kapitana jak narkotyk, jak codzienna porcja uczuciowej amfetaminy. Po każdym nie zrealizowanym spotkaniu pragnął jej mocniej. Budziła w nim zgoła nieznane doznania, uczucie przenikało go silniej, niż mogłaby to czynić ambicja nie zrealizowanego samca. Elżunia Kamyk zawładnęła jego myślami bez reszty. Dzień bez spotkania z nią wydawał się stracony, dzień ze spotkaniem zakończonym sprzeczką lub dąsami — pogłębiał smutek. Patrycja, kobieta mądra, musiała zauważać huśtawkę nastrojów męża, ale taktownie nie ingerowała. A on brnął dalej i dalej, wbrew logice i rozsądkowi wynajął domek na przedmieściu. Typowy drewniak o złocistych tapetach i miękkich materacach zamiast łóżek. Miał nadzieję, że wspólnie zmienią go w gniazdko miłości. Ale Betty na dobrą sprawę nie zaakceptowała bungalowu jako prawdziwego domu, mimo że gdy prawie siłą zawiózł ją tam z campusu, zgodziła się w nim trochę pomieszkać. Chyba faktycznie tracił rozum. Obsypywał ją prezentami, rozpieszczał, zamierzając bez reszty uzależnić i wówczas ponowić decydujący szturm. Jednak kiedy kąpiąc ją w ogromnej wannie czy pieszcząc nagą na miękkim dywanie, starał się zbliżać do kulminacji, Betty momentalnie stygła, przytomniała. — Nie! — Czy powodem jest mój wiek? — usiłował wielokrotnie Wybadać jej stanowisko. — Jesteś bardzo młody, Steve, szczególnie duchem, młodszy od wielu moich kolegów z roku. Ale nie mogę. Nie żądaj zbyt wiele, może kiedyś… Żył myślami o tym kiedyś, o chwili, w której napije się ze źródła młodości… Aż pewnego letniego dnia, gdy wiatr niósł parny oddech znad Zatoki Meksykańskiej, studentka po prostu zniknęła. Pozostawiła parę zużytych ciuchów i krótki list: NAPRAWDĘ ZASŁUGUJESZ NA COŚ WIĘCEJ, NIŻ KIEDYKOLWIEK MOGŁABYM CI DAĆ oraz odcisk uszminkowanych warg na lustrze w łazience. Czekał na nią przez tydzień. W końcu od jej koleżanki z campusu dowiedział się, że wyjechała z jakimś saksofonistą, Metysem, do Nowego Orleanu. Musiał przyjąć to do wiadomości… Zabrał Patrycję na wspaniałe wakacje do Europy: Riwiera, Wenecja, Florencja… Miał nadzieję, że zapomni. — Czy ty nie przesadzasz? — zapytał Jim Hensey, gdy jego doradca, Mario Mendez, powiadomił go o zamiarze udania się na Mariany. — Nie masz żadnej pewności, że obiekt jest pozaziemskiego pochodzenia, prace badawcze nad nim utknęły w martwym punkcie, mamy właśnie diablo skomplikowane rokowania z Chińczykami, w Brasilii Brentwood palnął kolejną gafę na miarę wiceprezydenta, którym niestety ciągle jest, szykuje się przewrót w Maroku, a ty chcesz lecieć na jakiś koralowy atol? — Czuję, że powinienem tam lecieć, Jim, a ty wiesz coś przecież o mojej intuicji. — Znam — roześmiał się prezydent. — W takim razie jedź już sobie na tę wycieczkę! Przed odlotem Mendez złożył jeszcze krótką wizytę u generała Harrisa w Pentagonie. Załatwiwszy wszystko, co było do załatwienia, wsiadł do windy i ruszając, machinalnie spojrzał w lustro. Osłupienie! Twarz, którą zobaczył w zwierciadle, nie była jego twarzą. Rudawy mężczyzna przenikliwie się weń wpatrywał. — Do cholery, kim jesteś? — wykrztusił Mendez. Rudzielec zignorował pytanie, wycedził jedynie: „Będziesz musiał umrzeć, skurwielu!” i zniknął. Dopiero w samolocie doradca uświadomił sobie, że zna tę gębę z któregoś faksu nadesłanego przez Greensona. Tak wyglądał ten stuknięty Cliff Robbins, który miał czelność utrzymywać, że potrafi rozwiązać tajemnicę latającego dysku. — Zgodziłeś się?! Dopuścisz Robbinsa do dysku? —wzburzony Mendez spacerował razem z Greensonem po pokładzie niszczyciela „Little Rock”. — Przecież to wariat! — A miałem wybór? — generał splunął przez reling i obserwował, jak kropelka plwociny niknie wśród fal. — Leclerc poddał się, jego ekipa nie robi najmniejszych postępów. — Trzeba było ściągnąć lepszych! — Leclerc jest najlepszy! Robbins będzie cały czas pod kontrolą, ani minuty nie zostanie sam na sam z naszą tajemniczą ostrygą. Zresztą od chwili, gdy znalazł się w hangarze, nawet jej nie dotknął. Prawdę powiedziawszy, bez przerwy coś wylicza. No i zamawia. Tu jest lista zakupów, które musieliśmy zrealizować dla niego w Los Angeles. Najbardziej nieprawdopodobny zestaw sprzętu komputerowego, jaki zdarzyło mi się widzieć. Robbins obiecuje sporządzić z tego translatory i przetworniki. — W celu… — Dotarcia do zawartości gąbczastego wnętrza ostrygi. — Powinienem z nim pogadać. — Odradzałbym ci. Geniusz Cliffa idzie w parze z jego szaleństwem. Nie ma zamiaru dzielić się żadnymi informacjami, zanim sam nie ogarnie całości. Żąda od reszty, aby nie informowali o postępach prac nawet mnie. — Ale ty o wszystkim wiesz. Telepatia? — Powiedzmy, że mam między nimi dobrego, lojalnego informatora, z którym wspólnie doszliśmy do wniosku, że trzeba pozwolić im na tę śmieszną konspirację. — Brawo, Roń! — po raz pierwszy od początku spotkania uśmiech pojawił się na twarzy Mendeza. Greenson milczał, wpatrując się w nieodległy atol, cienką, zieloną kreseczkę na skraju wodnej przestrzeni… III — Zaczynamy — powiedział Cliff uroczystym tonem zawodowego mistrza ceremonii. — Włącz telebim, Pierre, ja wyłączę światło, a wy, kochani, usiądźcie pewniej w fotelach… Przygotujcie się na mocne wrażenia. Nikt z przybyłych tej nocy na konspiracyjne spotkanie do hungaru nie zareagował ani słowem. Galeni nerwowo oblizał usta, Leclerc przełknął ślinę, Rossner odruchowo poszukał papierosa, mimo że palenie rzucił dwa lata temu, zaś Betty Stone mocno zacisnęła pięści. Oprócz nich, nikt nie miał brać udziału w pokazie. Nawet personel pomocniczy. Greenson, nie poinformowany o przełomie w badaniach, odleciał helikopterem na „Little Rocka”, ludzie Leclerca spali, podobnie jak większość żołnierzy z ochrony. Natomiast garstce obecnych Robbins zafundował prawdziwy test na cierpliwość. Dobry kwadrans mówił o nowatorstwie swoich rozwiązań, o barierach niekompatybilności systemów, o pionierskim charakterze swojego pomysłu. Efektem jego działań było przekształcenie systemu impulsatycznego, którym posłużyli się nieznani konstruktorzy satelity, w laserowy zapis obrazu. Z całego tego potoku słów Betty zdołała zrozumieć jedno, że za chwilę zobaczą na ekranie to, co zainteresowało kosmitów wysyłających automatycznego zwiadowcę. — Startujemy, Pierre! Obraz rzucony na szeroki ekran wyglądał swojsko i dla ludzi, którzy niejedną dobę spędzili na orbicie, zdawał się zupełnie normalny. Doskonale widać było krzywiznę Ziemi, a na zarejestrowanym wycinku globu niebywale czytelnie prezentował się basen Morza Śródziemnego i okolic. Od Wysp Zielonego Przylądka po Kornwalię, od Morza Czerwonego po Kaspijskie… — Cóż za jakość zapisu! — pochwalił Steve. Automatycznie na obraz nasunęła się siatka pionowych i poziomych linii dzieląca cały ekran na, jak zapewnił mechanik, trzydzieści sześć modułów. Leclerc, na polecenie Robbinsa, wybrał jeden ze skrajnych, obejmujący Zatokę perską i dolny bieg Eufratu, po czym powiększył go. Nie zdążyli się mu dokładnie przyjrzeć, gdy Cliff już rzucił następne polecenie: — Wykonaj kolejne przybliżenie! Teraz dopiero widzowie mogli zdać sobie sprawę, że nie oglądają wcale fotografii, lecz zarejestrowany, poruszający się film, z ruchomymi chmurami, morzem… — Jezus Maria, co tam się dzieje!? — zawołał naraz Galeni. — Burza piaskowa na pustyni? Przy następnym zbliżeniu każdy mógł zobaczyć dymy licznych pożarów i wybuchy rakiet… Widać było płonące skupiska szybów naftowych i rozlewające się plamy ropy na połyskliwej toni Zatoki Perskiej. Leclerc, kadrując obraz jeszcze bardziej, rzucił na całą rozpiętość telebimu płonący Bagdad. — Niepojęte, jak mogliśmy przegapić wybuch wojny w Zatoce! — wymamrotał Rossner. — Ależ to nie jest kolejna wojna na Bliskim Wschodzie, Steve — zauważył uprzejmie mechanik. — Wystarczy, jeśli popatrzysz na diagramik czasowy widoczny w monitorze pomocniczym, żeby dowiedzieć się, co właściwie obserwujesz w tej chwili. Widzisz? — Widzę, tylko nie wiem, co mają znaczyć te liczby 65918011991… — Przekodowałem ich chronologię na nasz system czasowy. Jak łatwo przeczytać, na przekazie jest szósta pięćdziesiąt dziewięć, 18 stycznia 1991 roku. Pierwszy dzień operacji „Pustynna Burza”. — A więc to znaczy… — zaczęła Betty i urwała. — Tak, to znaczy, że bliżej nie znani nam konstruktorzy dysku minuta po minucie i sekunda po sekundzie nakręcili to, co działo się w przeszłości na obszarze basenu Morza Śródziemnego, a my, dzięki moim przetwornikom, Jesteśmy w stanie to zobaczyć. Jednak to nie koniec, na drugim przykładzie pokażę wam niebywałą doskonałość obrazu… — I co jeszcze? — zapytał Leclerc, najwyraźniej absolutnie zdominowany przez Robbinsa. — Zafundujemy naszym przyjaciołom drobny upominek gwiazdkowy… Włącz, proszę, czwarty wytypowany dato—przestrzennik. — Okay, Cliff. Obraz na moment pociemniał, później wypełniły go gęste chmury, jakimś cudem znalazło się wśród nich okno, przez które mogli spojrzeć na powierzchnię Ziemi. Obserwowana okolica nie sprawiała przyjemnego wrażenia. Dzikie, ośnieżone góry, ponure lasy… Wreszcie uchwycili widok jakiejś bazy z lotu ptaka. Leclerc potęgował zbliżenie coraz bardziej, a mimo to obraz, dzięki nadzwyczajnej rozdzielczości, nie stawał się nawet odrobinę mniej ostry. Jeszcze chwila, a ujrzeli jakiś dziedziniec pełen żołnierzy, szamoczących się skazańców. — Mój Boże, to mężczyzna i kobieta — westchnęła panna Stone, zrywając się na równe nogi. — Chcą ich rozstrzelać! — Zatrzymaj przesuw, Pierre — polecił Cliff — a ja pokażę wam jeszcze jeden prawdziwie czarodziejski trik naszych nie znanych zielonych braci. Obraz można obrócić o dziewięćdziesiąt stopni. Nagle widzowie poczuli się, jak pasażerowie w samolocie wywijającym beczkę, mury dziedzińca stanęły dęba. Przez moment wpatrywali się w ziejące ogniem lufy automatów… — Odwrotnie — syknął Robbins. — Obracamy w prawo! Znów świat wywinął fikołka. Teraz mogli popatrzeć w zatrzymane w kadrze otępiałe twarze ginących. Najpierw mężczyzny, potem starej kobiety… — Elena Ceausescu! — westchnął Galeni. Mimo że oglądali tylko niemy obraz, wydawało się im wręcz, że słyszą strzały i jęki agonii. — Uśmiechnijcie się, jesteście w ukrytej kamerze — powiedział śmiertelnie poważnym tonem główny mechanik. W dolnym rogu monitora pojawiły się symbole świadczące o kodowaniu rozmowy. Jeszcze chwila, a Mario Mendez, nie ruszając się ze swej kabiny na „Little Rocku”, zobaczył vis—?—vis siebie znajomą twarz szefa propagandy Białego Domu, Samuela Bernsteina. Sam Bernstein stanowił ucieleśniony „ekstrakt” ideałów postępowej inteligencji amerykańskiej przełomu wieków. Mulat pochodzenia żydowskiego, z wyboru „kochający inaczej”, z przekonań lewicowy intelektualista, zwolennik bezwarunkowej ochrony zwierząt, niezłomny obrońca praw kobiet i dzieci (z wyjątkiem tych ledwie poczętych), propagator dobrowolnej eutanazji staruszków, twórca teorii finansowej twierdzącej, że zasiłek dla bezrobotnych powinien wynosić 150 procent przeciętnej płacy, honorowy członek Ligi Amerykańskich Lesbijek oraz Wielki Miłośnik Rosji i jej tradycji (która to miłość na szczęście wskutek kretynizmu brunatno—czerwonych elit Wschodu, pozostawała nie odwzajemniona). Tu może zrodzić się pytanie, czy mając tak wielkie serce i tak różnorodne preferencje, mógł Sam nie lubić jakiejkolwiek istoty żyjącej na Ziemi? I owszem. Przy całej swojej tolerancyjności, Bernstein nie przepadał za: ciężko pracującymi, heteroseksualnymi osobnikami rasy białej, wierzącymi w Boga i prawo przyrodzone, którzy nie uznawali za oczywiste, że cywilizację obowiązku już wkrótce musi zastąpić cywilizacja indywidualnej rozkoszy. Nic dziwnego, że „Miękki” Sam, jak nazywano go na salonach, był ulubieńcem amerykańskich elit i najbliższym współpracownikiem Jima Henseya, który, jak sam często mawiał, utrzymywał żonę wyłącznie w celu kokietowania prawicowej mniejszości elektoratu. — Zarejestrowana przeszłość, chłopie, to prawdziwa bomba! Musimy szybko mieć kopie tych nagrań. To będzie znakomity prezent urodzinowy dla Jima — zawołał szef propagandy po wysłuchaniu informacji prezydenckiego doradcy. Mendez nie podzielał entuzjazmu współpracownika. — Trzeba zachować daleko posuniętą ostrożność. Możemy natrafić na rzeczy dziwne. I niebezpieczne. Na przykład mój człowiek oglądał zamach na papieża w osiemdziesiątym pierwszym roku… Ujawnienie zaś obecności Paru osób na placu św. Piotra w tamtej chwili mogłoby nawet dziś być dla wielkich tego świata bardzo niewygodne! — Ależ to stara sprawa i zawsze do przekręcenia na naszą korzyść, Mario! W końcu to my będziemy mieli te taśmy, my będziemy je montować i interpretować… — Ciekawa deklaracja w ustach zwolennika niczym nie ograniczonej wolności. — Niczym nie ograniczonej wolności selektywnej — wyszczerzył swoje olśniewająco białe zęby Bernstein. — Ale oczywiście masz rację, obrazy z przeszłości są skarbem, który nie może w żadnym przypadku trafić w nieodpowiednie ręce. — Poczyniłem pewne czynności zabezpieczające. Bez naszej zgody nic nie wydostanie się poza atol. Sam tego doglądam na miejscu. I w związku z tym mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. — No? — Urób Starego, żeby ze zrozumieniem przyjął wiadomość o tym, że muszę pozostać na Pacyfiku dłużej. — Łatwo się mówi, urób, urób… Te konflikty w Europie Środkowej, na Dalekim Wschodzie… Sam rozumiesz, jak bardzo jesteś potrzebny. I nie wiem, czy zdołam… — Wiem, że masz swoje sposoby, Sam! — Dobra, spróbuję. Ale zaspokój moją ciekawość. Obrazki dotyczą wyłącznie regionu Śródziemnomorza? Tak, nie da rady, na przykład, zobaczyć tragedii w Dallas. — A właśnie, jak dawnych czasów sięga to kosmiczne wideo? — Nie wiem. — Co? — Na razie Robbins opanował sztukę zapoznawania się z materiałem na około dwadzieścia lat wstecz. Głębiej natrafił na jakieś blokady. Twierdzi jednak, że je rozpracuje, choć może mu to zabrać trochę czasu. Informator Greensona domniemywa, że w próbniku mogły zostać zgromadzone obrazy sprzed stu i więcej lat… — Chciałbym to zobaczyć. — Dajmy się na razie pobawić tym naukowym dłubaczom. Cykady szalały. Noc była nadspodziewanie parna. Nie mogąc usnąć, Rossner przewracał się na posłaniu. Może był to skutek długotrwałej bezczynności. W końcu jedynie kibicował pracom Robbinsa i Leclerca. Cóż, coraz częściej w życiu zdarzało mu się być biernym obserwatorem. Po żwirze rozległy się kroki, lekki, taneczny chód, którego nigdy nie pomyliłby z żadnym innym… Skrzypnęła furtka. Steve uniósł głowę znad książki. Nikt nie zapowiadał się z wizytą, ani Peggy, ani Maud, panienki, które osładzały mu czas po rozstaniu z Elisabeth Stone! Sam korzystał z domku jedynie wtedy, gdy odczuwał wzmożoną potrzebę samotności lub chciał tę samotność zabić w miłym, bezproblemowym towarzystwie. Tego wieczora po prostu wpadł podlać kwiaty i przeczytać zaległe artykuły. — Betty?! Jej widok powiedział mu wiele. Zmieniła się w ciągu trzech miesięcy, które upłynąły od jej zniknięcia. Jeszcze bardziej schudła, ufarbowała włosy na jakąś ohydną marchewkę, na twarz narzuciła ostry, wyzywający makijaż. — Mogę wejść? Wpuścił ją do środka. — Kawy, herbaty? — zaproponował. — Masz whisky? Skinął głową i zajrzał do barku. Usiadła na stole i zapaliła papierosa. — Wiesz — rzuciła nagle, nieudolnie siląc się na niefrasobliwość — puściłam się. — Wiem, ten saksofonista… — Nawet nie. Jego kumpel z Meksyku… Taka nagła fascynacja. Mówił, że mnie kocha, że się ze mną ożeni, dał mi tequili, potem trawki, tak że właściwie nie wiedziałam, co robię. Ale było świetnie. Prawie nie bolało. Wiesz, zupełnie nie poznawałam siebie, pozwoliłam mu na wszystko — tu urwała i przyglądała mu się badawczo. Pokiwał tylko głową i gwałtownym ruchem wychylił szklaneczkę Johnny Walkera. — To mi było potrzebne. Teraz wiem, co to znaczy być kretynką. — Rozumiem, że rozstaliście się. — Oczywiście, chciał zrobić ze mnie dziwkę w Nowym Orleanie… Skurwiel! — I co teraz zamierzasz? — Na poważnie biorę się za studia. — Rozumiem i wpadłaś mi o tym powiedzieć… Zrobiła parę kroków po pokoju. — A ten bungalow jest już zajęty? — Nie — odparł. — Ale w jakim charakterze chciałabyś go zająć? — Długo nad tym myślałam. Czy odpowiadałabym ci trochę w roli córki, trochę studentki, trochę kochanki? — Zależy, jakie proporcje byśmy przyjęli? — Co byś powiedział o równym podziale po jednej trzeciej? Dotąd rozmowa przebiegała dla obu stron planowo. Ona grała nonszalancję, on uprzejmą obojętność… Ale kiedy zbliżyła się, kiedy siadła mu na kolanach i przycisnęła rozchylone usta do jego warg, poczuł znajomy, niebezpieczny płomień… Też go poczuła, odsunęła się. — Jutro, dobrze? Daj mi się z tym oswoić. Napiję się chyba herbaty. — Co się stało, Betty? — zapytał Steve, wpuszczając lekarkę do swego apartamentu. — Boję się. Coś dziwnego dzieje się na wyspie. — Nie rozumiem, co masz na myśli — rzekł. — Z tego, co wiem, Cliffowi udało się wreszcie przebić przez wiek dziewiętnasty i dzielnie posuwa się dalej w głąb historii. Wygląda przy tym na najzdrowszego w świecie, chyba że pracoholizm uznamy za psychiczną dewiację. — Nie myślałam o Cliffie. — O co więc chodzi? — Z mojego okna mam doskonały widok na pas startowy. Pół godziny temu wylądował tam samolot transportowy. — I ja go słyszałem, nadal jednak nie rozumiem… — Wysiadło z niego koło czterdziestu ludzi, wszyscy czarni. Nie wyglądało to na normalne wychodzenie, raczej na desant. Błyskawicznie rozbiegli się po całej wyspie. A w kwadrans potem przy samolocie zgromadziła się cała nasza dotychczasowa obsługa. Wszyscy, których poznaliśmy: od szefa kuchni, Dicka, po szefa ochrony, Charleya… W komplecie. Żołnierze, personel pomocniczy, nawet technicy Leclerca. — A generał Greenson też nas opuszcza? — Był obecny, ale rozkazy, zdaje się, wydawał inny oficer. Chyba kiedyś go widziałam. Barker… — Barker jest zastępcą Greensona. — Zachowywał się niezwykle pewnie i cały czas łasił się do jakiegoś cywila. Choć pewne formy zostały zachowane, Ronnie odebrał meldunek od nowo przybyłych, a starzy odlecieli… — Zapewne była rutynowa zmiana obsługi. — W takim trybie? Zresztą to jeszcze nie koniec. Kiedy to się wszystko skończyło, ubrałam się i wyszłam na dwór. Zaraz zaczepił mnie patrol. Masz pojęcie, oni w ogóle nie mówią po angielsku. Co to oznacza? — Mógłbym zaryzykować twierdzenie, że zdecydowali się na wzmożone środki bezpieczeństwa. — Ale przecież nawet nie poinformowaliśmy ich o osiągnięciach Cliffa. — Może przeczuwają wagę odkrycia, a może mają podsłuch. Dziwi mnie tylko, że przestraszona przybiegłaś do mnie, a nie do Umberto. Zlekceważyła tę złośliwość. — Oczywiście zadzwoniłam do Galeniego, ale nikt nie odbierał telefonu. Przez następne dwa dni nic specjalnego się nie działo. Robbins twierdził, że natrafił na ogromny opór materii i choć „ostryga” może kryć zasoby z epok dużo odleglejszych, nie znalazł dotąd sposobu, żeby się do nich dobrać, wobec tego musi dreptać w przeszłość małymi kroczkami, Zrobił się bardzo nerwowy, znów naubliżał Galeniemu, ale profesor, nauczony smutnym doświadczeniem z kosmosu, szybko zszedł mu z drogi. Cliff postawił też twarde warunki Greensonowi: nikt nie ma prawa zbliżać się do hangaru i przeszkadzać jemu oraz Leclercowi w podejmojwanych próbach. — Weźmiesz za niego pełną odpowiedzialność, Pierre? — zwrócił się generał do Francuza. — Bez Robbinsa cały ten mechanizm nie przedstawia dla nas większej wartości. Jeśli chodzi o zmianę personelu, która nastąpiła ku naszemu zaskoczeniu, to chciałbym zauważyć, że my, naukowcy, nie otrzymaliśmy żadnych dodatkowych informacji. — Zakończyli swoją misję — Greenson zbył pytanie Leclerca. — Nawet się z nimi nie pożegnałem, czy musieliście pozbywać się ich tak nagle? — Względy meteorologiczne przemawiały za pośpiechem, w rejonie Hawajów tworzył się potężny cyklon — powiedział generał, odwracając wzrok. Nikogo nie uspokoiły lakoniczne oświadczenia. Jeszcze większy niepokój naukowców wzbudziło odcięcie bezpośredniej linii telefonicznej łączącej atol z Ameryką. — Czuję się jak w więzieniu — zwierzył się Steve’owi Umberto Galeni. — Czego się oni obawiają? Nas? — Może przeceniają rewolucyjne znaczenie zawartych w tych taśmach treści — odparł kapitan. — Wprawdzie wyziera z nich zupełnie nowa historia i osobiście bardzo mnie zasmuciło, że Napoleon nigdy nie walczył na moście Arcole, tylko śledził bitwę z oddali… ale mimo wszystko to jedynie przeszłość. I to bez dźwięku! Sądzę, że kiedy zorientują się, jak wielkim bogactwem dla ludzkości jest wiedza zawarta w zarejestrowanych przez nie znanych podglądaczy obrazach, staną się mniej podejrzliwi. — A co myślisz o stanie Cliffa? — Leclerc mówi, że zachowuje się absolutnie normalnie, przejawia tylko niesamowitą energię. Może w jego chorobie euforia przeplata się z apatią, a inwencja z agresją? Betty twierdzi, że badała go i choć bardzo pobudzony, w obecnej chwili jest zdrów. — Nie podzielam jej opinii. Zanim zakazał nam wchodzenia do hangaru, zauważyłem, jakim obrazom poświęca najwięcej zainteresowania… — No? — Przez kilka godzin oglądał przybliżenia dwóch niedużych miejscowości: dziewiętnastowiecznego Lourdes i Fatimy sprzed pierwszej wojny światowej. — To jego konik! Zauważyłem, że zachowuje się jak katolicki neofita. Być może chce znaleźć potwierdzenie, że rzeczywiście dochodziło tam do cudów. — A ty w nie wątpisz? — Z tego, co dojrzałem na ekranie, Bernadetta i dzieci z Fatimy rzeczywiście coś musiały widzieć, ale co, tego nie zarejestrowali nawet nasi kosmici. Było dobrze po północy, kiedy ktoś delikatnie zastukał do drzwi. W pierwszej chwili Rossner nie poznał Cliffa. Najwyraźniej zbliżał się następny atak. Robbins cały dygotał, był purpurowy, żyły na czole mu nabrzmiały, jakby za moment miały eksplodować, oczy płonęły jak dwie latarki… — Och, Steve! — zawołał i zaczął całować Steve’a w policzki. — Och, przyjacielu, nie przejmuj się moim stanem, to tylko wzruszenie. Ach, jakiż jestem niegodny! Jakiż niegodny… — Ale co się stało? Może obudzę Betty? — Nic mi nie jest! Po prostu zwyciężyłem! Doszedłem do samego końca! Muszę ci to pokazać! — Co? Znalazłeś sposób na pokonanie barier? — Żadnych barier nie było! Musiałem coś wymyślić, żebym mógł zajmować się tym sam. Żeby mnie nie szpiegowano. Żeby nie zaglądano mi przez ramię. Przecież gdyby oni wiedzieli, co znajdę, nigdy by do tego nie dopuścili… — Ale co znalazłeś? — Zaraz zobaczysz. Obejrzymy to we dwóch. — We dwóch, a Leclerc… — Nasz zdolny Francuzik? Na początku dużo mi pomógł, ale ostatnio był zbędny, więc od paru dni wieczorami dostawał ode mnie alkohol z odrobiną środka usypiającego. Nie powinienem nikomu tego pokazywać, zanim nie skończę, ale muszę przeżyć to z kimś, bo rzeczywiście pomyślę, że zwariowałem. — Mimo wszystko zupełnie nie rozumiem przyczyny aż takiej konspiracji, Cliff. — Antychryst jest blisko, zbliża się, nie możemy pozwolić się ubiec. O, Panie, daj mi siłę! Posuwając się za mechanikiem, Steve snuł w myślach niewesołe refleksje na temat podobieństwa mózgu geniusza i szaleńca. W hangarze panował półmrok. Telebim był jednak włączony, w kadrze można było dostrzec ciemną, spękaną od gorąca glebę któregoś z południowych krajów. Całe ciało Robbinsa znów zaczęło dygotać, z oczu poczęły mu płynąć łzy… Do cholery, dlaczego ten doświadczony astronauta tak się rozkleił? Kapitan czuł, że lada moment stanie się coś strasznego. Betty, dlaczego cię tu nie ma? Tymczasem Cliff klęknął i jak kapłan podczas ofiary pocałował przetwarzacz, potem go uruchomił. Obraz drgnął. Najpierw w kadrze pojawił się charakterystyczny cień, Steve zadrżał, ale racjonalna część jego mózgu zganiła go. „To przecież niemożliwe!” Przesuwając obraz w lewo mechanik dokonał panoramy po twarzach kilku znudzonych mężczyzn, niewątpliwie żołnierzy, bo uzbrojonych w charakterystyczne krótkie miecze i odzianych w tuniki, potem jakimś transfokatorem swojego pomysłu zaczął rozszerzać widok ku górze… Rossner dostrzegł bose nogi przebite ćwiekami, z kropelkami zakrzepłej krwi, potem gołe, pokryte kurzem łydki mężczyzny, wreszcie ramiona rozciągnięte wzdłuż poprzecznej belki. I nagle wydało się kapitanowi, że umilkły cykady i ścichło morze. Zapanowało Wielkie Milczenie. Czyżby rzeczywiście przeniósł się tam? Ukrzyżowany mężczyzna uniósł z wolna zwieszoną na piersiach głowę… Cliff przybliżył maksymalnie obraz. Rossner znał doskonale tę twarz z niezliczonych wizerunków i Całunu Turyńskiego… Ich oddalone o dwa tysiąclecia spojrzenia spotkały się… Przeszył go porażający impuls. Z ust klęczącego obok Robbinsa wydobył się stłumiony jęk. Steve, choć nie robił tego od dwudziestu lat, osunął się na kolana. Usta umierającego poruszyły się w półkrzyku! Cliff włączył opcję „Reduced view” i poszerzył obraz o parę metrów. Młodzi Żydzi, wiszący na sąsiednich krzyżach, byli już martwi. Jeden z oprawców grających w kości u stóp skazańców wstał i podał mężczyźnie wiszącemu pośrodku gąbkę. Nieszczęśnik próbował z niej pić, ale raptownie targnął nim paroksyzm bólu. Rossner zacisnął powieki. Gdy je otworzył, inny żołnierz, być może pragnąc skrócić cierpienie ukrzyżowanego, przeszył włócznią jego bok. Nagle na ekranie zrobiło się ciemno, kompletnie ciemno. — Co to jest! — zawołał kapitan. — Awaria? — Nie, chmura! — wyszeptał bardzo cicho mechanik, a potem szybko cofnął obraz do poziomu satelitarnego. Cały Bliski Wschód kąpał się w żarze południowego słońca. Tylko centralną Judeę przykrywała chmura, czarna jak śmierć. — Dokonało się — wyszeptał Cliff. A Steve zorientował się, że i on, twardy, cyniczny facet, ma całe policzki we łzach, że drży, nie wie, co zrobić, co powiedzieć… I tylko usta same składały się do słów nauczonych w dzieciństwie, i nieoczekiwanie przypomnianych: „Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie…” Gdy skończył, zorientował się, że obok klęczy Betty. — Skąd się tu wzięłaś? — wykrztusił. — Spałam, a ty kazałeś mi przyjść. — Ja? — Wyraźnie słyszałam twój głos: „Betty, dlaczego cię tu nie ma?” Więc przybiegłam. I widziałam! — Widocznie tak musiało być — powiedział Robbins. — Mieliście szczęście zobaczyć to jako pierwsi ze współczesnych. A ja pokażę wam więcej. — Zmartwychwstanie? — Satelita nie miał noktowizora. Ale jestem pewien, że wspólnie zobaczymy i spotkanie z uczniami idącymi do Emaus, i cuda… I pomyśleć, że przez dwa tysiąclecia ludzie szukali najrozmaitszych dowodów na istnienie Boga, a bezpośredni dowód cały czas wisiał ponad nimi. Nagle do świadomości Rossnera dotarło, że cykady znów drą się jak oszalałe, a Pacyfik uderza o pobliski brzeg odwieczną symfonią. IV Nie liczyli godzin ani oglądanych sekwencji, kąpiel w prawdziwej „rzece czasu” była jak narkotyk. Gdy przerwali wreszcie projekcję, różowiało niebo. Robbins, krańcowo wyczerpany, oparł głowę na klawiaturze komputera i zasnął. — Chodźmy! — zaproponowała Betty kapitanowi, wyłączając telebim. — Już świta, a Cliff mówił, że nikt nie powinien wiedzieć, że tu byliśmy. Rossner czuł się dziwnie. Nie odczuwał w ogóle senności i mimo zmęczenia był lekki jak wąż po świeżej wylince, jak człowiek, który się obudził po długim śnie całkowicie odmieniony. Całym swym jestestwem doświadczał działania nowej, nieznanej mu dotąd, promieniującej siły. Tak, jakby zrodziła się w nim ciepła, przyjazna moc, pozwalająca wierzyć, że wszystko jest możliwe. Czy było to dotknięcie Boga? Wyszli na dwór. Od strony laguny wiał rześki, upajający wietrzyk. Steve popatrzył na niebo, na grzywiaste palmy, wreszcie na uduchowioną twarz Betty, jakby przywołaną z obrazu Madonnę Murilla i nagle zrozumiał, co oznacza banalne słowo — piękno. Lekarka poruszyła ustami, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Zastygł zaskoczony jej spojrzeniem, patrzyła na niego tak, jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu. Oczy miała nieprzytomne, mógłby przysiąc, że ciągle wilgotne od łez. — Steve. — Słucham, Betty?… — Nie, nic… Obróciła się i chwilę trwała nieruchoma, zanim ruszyła dalej. Czyżby czekała na słowo zachęty, gest? Czuł, że powinien teraz objąć ją, przytulić… Nie zrobił tego! Ciągle jeszcze miał w pamięci natłok obrazów z przeszłości: płonący Rzym, krwawe igrzyska w amfiteatrach, a nade wszystko wyraźny, niczym w przekazie CNN, obraz młodego mężczyzny idącego lekko po falach Jeziora Tyberiadzkiego. — Dobranoc, Betty! Patrzyła, jak się oddalał. Nagle poczuła się staro, tak jakby zamieniła się latami ze Steve’em. Westchnęła, a potem ciężko ruszyła do swego bungalowu. Zamyślona omal nie wpadła na śpiącego w kucki strażnika. Cichutko otworzyła drzwi. — Gdzie byłaś? — warknął Galeni, rozwalony na jej posłaniu, nagi, pewny swojej nad nią dominacji. — No…? Pragnęła się cofnąć. W tym momencie Umberto nie wywoływał w niej żadnego pożądania. Ale chciała się z nim podzielić nowiną. Dobrą Nowiną! Nie tak wyobrażał sobie ten dzień Rossner. Wracając z Centrum Kosmicznego zastanawiał się, czy Betty znowu przed nim ucieknie, czy też wymyśli jakiś kolejny wykręt, dlaczego nie może pójść z nim do łóżka. Mimo wszystko kupił dla niej kwiaty. Czekała na niego w sypialni, czesząc swoje długie bujne włosy. Miała na sobie przezroczystą koszulkę nocną, którą kupił jej pół roku wcześniej, ale której za żadne skarby nie chciała dotąd nosić. Wyszła mu na spotkanie z zagadkowym uśmiechem na ustach, rozszerzonymi źrenicami… Pocałował ją na progu. Oddała mu pocałunek. I cały scenariusz zaplanowanego stopniowania nastrojów, kolacji przy świecach i muzyce z kompaktów poszedł w diabły. Steve po prostu porwał dziewczynę w ramiona i zaniósł na wielki materac służący jej za łóżko. Nie stawiała oporu, gdy zerwał jej koszulkę, a gdy zabrał się za majteczki, rzuciła z uśmiechem: — Nie tak nerwowo, sama zdejmę! Pospiesznie zrzucił swoje ubranie, rozrywając suwak w dżinsach. Odsunęła się na moment. — Masz prezerwatywę? Zgłupiał, nawet nie przyszło mu to do głowy. — Nie szkodzi, kupiłam! Wdzierał się w nią powoli, była ciasna, może nazbyt sucha… Lecz nagle wszystko w niej puściło, jej policzki rozpłomieniły się, oczy rozbłysły. Wiedział — chciała tego! Obrócili się. Teraz Betty była górą. Jej długie włosy przysłoniły mu cały świat. I galopowali tak poza granice jawy i snu. — Kocham, kocham cię! — szeptał w rytm każdego ruchu. Nie odpowiadała. Kiedy skończył, odsunęła się i zapaliła papierosa. Bardzo chciał ją spytać, czy jest szczęśliwa, ale nie odważył się. O dziesiątej naukowcy zjawili się w komplecie. Cliff uznał, że czas wtajemniczyć również Leclerca, którego uważał za dobrego fachowca i człowieka w gruncie rzeczy poczciwego. Gdy zjawili się Steve z Betty, skacowany Francuz zdołał kompletnie wytrzeźwieć i obejrzeć już kilka scenek z epoki Nowego Testamentu. Był tak przejęty, że nie zauważył, kiedy nadeszli. W oczach Betty płonął dziwny blask, a Steve też miał trudności z rozpoznaniem siebie. Czy te obrazy miały moc zmieniania ludzi? Czy był to tylko chwilowy szok? Nie mieli czasu na zastanowienie. Chwilę po nich przybiegł również Galeni. — To fascynujące, to absolutnie fascynujące! — wołał. —Naprawdę oglądaliście Chrystusa, musicie mi to natychmiast pokazać… Twarz Robbinsa pociemniała. — Wypaplałaś, kretynko — warknął do Betty. — Z kim o tym jeszcze rozmawiałaś? — Tylko z Umberto! Z nikim innym. Przerwała, ponieważ Robbins nawet nie patrząc na nich, poderwał się jak ukłuty nożem. — Zgaś, zgaś — wrzasnął do Leclerca. Padł na klawiaturę komputera i zaczął szarpać kable. — Gog i Magog nadciągają! — Boże kochany! — krzyknęła panna Stone. — Panowie, powstrzymajcie go, bo gotów wszystko zniszczyć! Galeniemu nie trzeba było dwa razy powtarzać, przygotował się już zawczasu. Błyskawicznie wydobył pistolet gazowy i strzelił w twarz rozszalałego Robbinsa. Ten zaczął krztusić się, tarzać po ziemi, wstrząsany drgawkami. — Głupcy, bezdenni głupcy! Przegraliśmy wszystko! — Wiele nie zniszczył, sądzę, że za parę godzin uruchomię odtwarzacz ponownie — odetchnął z ulgą Leclerc, podnosząc z podłogi roztrzaskaną klawiaturę. — Na razie trzeba zająć się Cliffem, przetransportować go do ambulatorium — powiedział Steve. — Zaraz będą ludzie z noszami — usłyszeli niski głos generała Greensona. Dowódca bazy wszedł do hangaru w asyście łysiejącego Latynosa, dobrze znanego z cotygodniowego programu telewizyjnego „Prosto z Białego Domu” poświęconego osiągnięciom obecnie urzędującego prezydenta i problemom narodowego bezpieczeństwa. Za nimi, zachowując odpowiedni dystans, postępowali ciemnoskórzy, nie odzywający się do nikogo ochroniarze. — A jednak moje przestrogi przed traktowaniem Robbinsa jak kompletnie zdrowego nie były całkowicie bezpodstawne. Mam nadzieję, że zanim znowu pogrążył się w szaleństwie, udało mu się posunąć wasze badania. — Nie tak bardzo, jakbyśmy chcieli — powiedział Galeni i mrugnął porozumiewawczo do pozostałych konspiratorów. — Gorzej, że aparatura została uszkodzona — dorzucił Leclerc. — Bez Cliffa naprawa może zabrać mi sporo czasu. — Postaraj się, żeby trwało to jak najkrócej. Prezydent i cały świat czekają na rezultat waszych prac — powiedział Mendez. „Kieszonkowy” samolot prezydencki „Robin” dostarczył Sama Bernsteina na pokład lotniskowca „Falcon” w ciągu zaledwie siedmiu godzin. Tam spodziewał się przesiadki na helikopter. Plany Mendeza jednak zmieniły się. Do małej floty, która zdążyła się zgromadzić w pobliżu atolu, dołączył właśnie pełniący funkcje inspekcyjne okręt podwodny typu „Nemo” z siedmioosobową załogą. Jednostka podporządkowana była bezpośrednio naczelnemu dowództwu i przystosowana do najbardziej skomplikowanych zadań oraz poufnych misji. Wezwanie do przybycia na Mariany było tak nagłe, a zachowanie Mendeza tak tajemnicze, że prezydencki propagandzista zachodził w głowę, co właściwie mogło się wydarzyć w bazie na Pacyfiku. Wreszcie o zmierzchu znalazł się na wyspie i zakotwiczył w podziemnym doku. Trzech ponurych zairskich najemników, porozumiewających się między sobą niezrozumiałymi, niepokojąco brzmiącymi monosylabami, zaprowadziło go do hangaru. Czekali tam na niego Mario, Roń Greenson i pochylony nad konsoletą aparatury projekcyjnej Umberto Galeni. — Możecie mi powiedzieć, panowie, co jest grane? —rzucił od progu. — Zrezygnowałem dla was z paru wykwintnych przyjęć. — Najpierw popatrz! Leclerc naprawił odtwarzacz w ciągu trzech godzin i obecnie wykorzystywał czas wolny, topiąc swe troski w whisky, w zaimprowizowanym barku dla obsługi, będącym jednocześnie małym burdelikiem. Egzotyczne pracownice były chętne, ciepłe, opiekuńcze, a Francuzowi absolutnie nie przeszkadzały bariery językowe. W hangarze rozbłysnął ekran. Uśmiechnięty ironicznie Bernstein z cygarem w zębach mógł obserwować wszystkie kolejne fazy przybliżania obrazu. Po paru minutach znaleźli się oko w oko z Judeą pierwszego wieku, zobaczyli drogę wiejską wybiegającą z Jeruzalem i grupę ludzi podążających ku wzniesieniu, za którym leżała Betania. Prowadził ich młody jeszcze mężczyzna o długich, rozwiewanych wiatrem włosach. W pewnym momencie grupka wędrowców zatrzymała się. Przypominało to trochę pożegnanie przed daleką podróżą, mistrz ściskał odprowadzających, to oddalał się już od nich, to jeszcze powracał. Obsługujący aparaturę dokonał obrotu obrazu i trójka prominentów mogła obejrzeć twarz odchodzącego — była blada, prawie przezroczysta, z widocznymi śladami przebytego niedawno cierpienia i charakterystycznymi ranami po kolcach ciernistej korony. Obrazu nie przysłaniała najmniejsza nawet chmurka. — Teraz — szepnął operator. Obraz zwolnił, emitor wypluwał na telebim klatkę po klatce. Zobaczyli nagłe, krótkie rozjaśnienie, oglądali apostołów osuwających się na kolana. — Powtórzyć! — syknął Mendez. Polecenie zostało wykonane. Ale, tak jak podczas projekcji zorganizowanej przez Cliffa oprócz niewielkiej poświaty patrzący nie zaobserwowali niczego nadzwyczajnego. Nie podniósł się kurz, nie zafalowały krzaki, nie rozstąpiła się ziemia. Ale Mistrz zniknął. Na jednej klatce był, na drugiej już go nie było. Uczniowie jednak musieli go nadal oglądać. Na ekranie widać było ich twarze proste, ale mocą jakąś naznaczone; twarze rybaków, celników i cieśli. Ich oczy, po pierwszej chwili zdumienia, z wolna kierowały się ku górze, jakby śledziły unoszącego się Umiłowanego. Próżno szukałbyś w nich smutku, rozpaczy. Oprócz zadumy wypełniała je wielka radość, pewność i nadzieja. — O kurwa, ale numer! — mruknął Bernstein i wypluł cygaro. Obsługujący aparaturę Umberto Galeni nie słyszał tych słów, mokry ze strachu klepał w kółko jedną i tę samą modlitwę. Zanim rozpoczął karierę polityczną w orszaku senatora Henseya i budowanie swojego image’u postępowego intelektualisty, Sam Bernstein był przede wszystkim kpiarzem. Wykonawca i producent obscenicznych programów kabaretowych, podrzędny konferansjer i prowincjonalny felietonista znany był głównie ze swych upodobań do szargania świętości. Inteligentny i amoralny dla żartu (i. dodajmy, dla pieniędzy) sprzedałby własną matkę, gdyby znalazł się jakiś idiota gotów ją kupić. Bajecznie inteligentny i diablo złośliwy nie był jednak szanowany przez swoich widzów, choć złe strony jego natury większość z nich bardzo fascynowały. W jego precyzyjnych paradoksach, gdy przy akompaniamencie salw śmiechu kpił z kleru, tradycyjnej moralności, juppich, naukowców, wojska, Ojców Pielgrzymów, Starej Europy, a przede wszystkim z ogólnie przyjętych norm kulturowych, brakowało odrobiny ciepła, szczypty miłości do bliźnich, która sprawia, że inteligentny humor ociera się o genialność. Szef propagandy nienawidził ludzi; silnych bał się, słabymi gardził. Brzydki jak noc kurdupel na pałąkowatych nogach, jako dziecko worek treningowy dla kolegów w szkolnej szatni, całe życie marzył o chwili odwetu. Podobno po wypróbowaniu wszelkich rodzajów seksu ostatnio preferował homoseksualizm, ale stanowiło to raczej ukłon w stronę obowiązującej mody niż patologiczne skrzywienie. Jedyną prawdziwą, obsesyjnie chorą miłością Bernsteina była władza. Jej przedsmak poznał, kiedy Mendez wynajął go do roli konferansjera na rodeo, w czasie którego nastąpić miała promocja Henseya, ubiegającego się o godność senatora. Jednorazowy występ stał się początkiem prawdziwego nałogu. Goebbels z Arizony, jak wkrótce zaczęto go nazywać, nie jadł, nie spał, tylko działał, obliczał szansę, układał strategie. I wygrywał kolejne rundy. Owszem, jeszcze w Arizonie usiłowano go zastopować, oskarżono o stosowanie podczas kampanii chwytów nie fair, wytoczono sprawę. Ale Bernstein odwołał się do Sądu Najwyższego, a ten, stojąc na gruncie zasady wolności słowa, poparł Miękkiego Sama. Konferansjerski Rasputin stał się rychło postrachem uczestników telewizyjnych pojedynków, podczas których roznosił swych przeciwników. Nie było takiego brudu, którego by nie wydobył na światło dzienne, takiego plugawego chwytu, jakiego by nie zastosował. Ale ludziom, o dziwo, ten show się podobał, choć niewielu publicznie by się do tego przyznało. Zwłaszcza że uśmiechnięty, nieco powolny i szalenie wszystkim życzliwy Hensey stanowił przeciwieństwo swego agitatora. Gdy ów przesadził, beształ go publicznie, a Bernstein, grając rolę nieporadnego safanduły, płaszczył się przed patronem, sprowadzał zarzuty do żartobliwych paradoksów. W takiej sytuacji każdy inny byłby wielokrotnie skończony. Ale Ameryka pokochała ten serial. Mówiono, że głosowano na Henseya z obawy przed przerwaniem widowiska i z ciekawości, jakie będą dalsze odcinki. Spotkał ich zawód. W Białym Domu Bernstein spoważniał, do utarczek słownych wypuszczał mniejsze pieski ze swej sfory dyżurnych pismaków. Sam uniósł się ponad to, w krótkim czasie stał się wyniosły, prawie nudny. Tego jednak dnia, po dwóch dobach przeglądania „Serialu wszech czasów”, gdy Greenson pozostawił go sam na sam z Mendezem, nie był ani śmieszny, ani napuszony. Nerwowo kręcił się po pokoju. — Co z tym pieprzonym „Serialem wszech czasów” zrobić? Podczas przerażająco długiego seansu twarz Mendeza przypominała maskę. Nie wygłaszał swoich opinii, niczego nie sugerował. Takiego Sam go dotąd nie znał. Gdy skończyli, Mario zwrócił się do Bernsteina. — Teraz wiesz tyle co ja. Czekam na twoje sugestie i ciekaw jestem, czy potrafiłbyś szybko sporządzić prognozę na okoliczność ewentualnego ujawnienia tych nagrań. — Ujawnienia! — Sam aż podskoczył. — Kto mówi o ujawnieniu? Wybuch bomby atomowej w centrum Manhattanu to w porównaniu z tym ładunkiem kaszka z mlekiem. Na początek mielibyśmy wojnę religijną. — Aż tak? — Zadałem sobie trud obejrzenia scen z początków kariery Mahometa, na ujawnienie choćby rąbka nie odważyłby się nawet super—Rushdie… Można też wyobrazić sobie pogromy Żydów. A co zrobiliby wszyscy protestanci wobec triumfu ortodoksyjnego katolicyzmu? Na kolanach ruszyliby pielgrzymować do Rzymu? — Projekcję mogłaby poprzedzić umiejętnie sterowana kampania wyjaśniająca. Same obrazy też można by dozować… — Mając naszą oszalałą wolną prasę na karku? Po obejrzeniu jednego skrawka wydarliby nam z gardła wszystko do ostatniej klatki… A i tak nie są to największe zagrożenia. Mendez wydawał się lekko zaskoczony. Samuel kontynuował: — Jeśli chcemy pobawić się w koniec świata, to od jutra zapraszajmy CNN na Mariany i rozpoczynajmy transmisję. — Koniec świata? — Tak kochany Mario, koniec naszej cywilizacji! Tej pięknej cywilizacji wolności, indywidualizmu, konsumpcji. Cywilizacji wszechmocnego człowieka i staruszka Pana Boga na rencie. Świata, w którym refleksje zastępuje telewizja, a moralność… pigułka day after. Czy rozumiesz, że jednego dnia walą się podstawy naszej edukacji, w której już sześciolatek dostaje do wyboru trzy równouprawnione orientacje seksualne? Możemy pożegnać się z rozwodami, wymianą partnerów, kontrolą urodzin, inżynierią genetyczną, erotyzmem i pornografią… Owszem, jako miłośnik cyrku i kabaretu chciałbym dożyć dnia, kiedy prezydent, Kongres, a może nawet Sekretarz ONZ, zgodnie wydają oświadczenie: Kochana hołoto, oto mamy niezbywalny dowód, że Bóg jest, Chrystus, jego cuda i męczennicy to nie bajeczki dla grzecznych dzieci. Ergo istnieje również nauka, która nie ma wiele wspólnego z operą mydlaną — są w niej takie prawdy, jak zbawienie i potępienie, Niebo i Piekło. I niestety, albo od dziś zaczynacie przestrzegać przykazań, albo czeka was wieczysty plącz i zgrzytanie zębów. A zatem koniec zabawy w welfare state, cywilizację rozkoszy. Post, pokuta, modlitwa i rączki na kołderce… — Ale czy chciałbyś żyć dalej? Potrafisz wyobrazić sobie nasz świat, w którym zamiast „Playboya” będzie „Osservatore Romano” dla wszystkich? Cały przemysł restrukturyzuje się w celu produkcji włosiennic… A jedyna dozwolona muzyka to standardy orkiestrowe Armii Zbawienia? — Nie przesadzasz z podatnością społeczeństwa na religijne przesłania? Wielu nie uwierzy, wielu to odkrycie zbagatelizuje. — Próbuję przewidzieć konsekwencje. I to w wersji umiarkowanej. Owszem, będą oporni, ale pojawią się i Rycerze Boga, którzy postarają się przełamać ten opór wszelkimi środkami. Oczywiście dla dobra opornych. — A więc mamy zataić to sensacyjne znalezisko? To byłoby wielkie skurwysyństwo zostawić ludzkość w niewiedzy. Widziałeś świętego Jana na Patmos, jego ekstazy, widzenia… — Widzeń nie mogłem zobaczyć, ale znam Apokalipsę. Może rzeczywiście nasz pieprzony światek dobija do kresu swoich dni… — I mamy wiadomość o szansach zbawienia zachować dla siebie? — Czasem lepiej nie wiedzieć. — Ale elementarna uczciwość… Sam zaniósł się gromkim śmiechem. — I ty mówisz mi o uczciwości, Mario, ty, z którego łajdactw można by spisać księgę rozmiarów Biblii. Mógłbyś raczej zapytać, czy ja nie boję się gniewu Pana? — No?… — Odpowiem ci na to z przyjemnością. Takie skurwiele jak my, jeśli Pantokrator jest mściwy, i tak mają przechlapane, a jeśli nieskończenie miłosierny, możemy jeszcze trochę pogrzeszyć, a potem w porę pożałować. — Jesteś wyjątkowym łajdakiem, Sam! — Za pozwoleniem, Mario, jest nas tu co najmniej paru takich! Zgodzisz się jednak, że serial „Dwa tysiące lat wcześniej” nie może się ukazać. — Powinienem skonsultować decyzje z Jimem… — Daj spokój z tym mięczakiem, który wygląda jak Ania z Zielonego Wzgórza, dowiadująca się w sześćdziesiątym roku życia, że zawsze była chłopcem! Musimy to rozstrzygnąć my dwaj. I dobrze o tym wiesz. Nic poza naszą kontrolą nie powinno opuścić tego atolu. — Ale to może oznaczać… — Dużo bardzo nieprzyjemnych, ale koniecznych posunięć. A propos, ufasz Greensonowi? To wprawdzie stary służbista, ale… — Mam pewien sposób na niego. — A więc zgadzasz się z moimi sugestiami? Mendez przymknął oczy. Bał się, ale bardzo nie chciał, żeby Sam zauważył jego wahania; to przecież Mario dotychczas prowadził defiladę. A teraz… Wewnątrz głowy pulsowała mu na zmianę czerń i czerwień. I nagle znów usłyszał ten ciepły, niski głos, który od lat w trudnych chwilach zdarzało mu się słyszeć, jedynie w snach: „Śmiało, macho! Jesteś przeznaczony, by wygrywać. Więc przestań się szczypać, tylko do przodu!” — Okay ukręcimy sprawie łeb! — rzekł głośno. — Uważam, że powinniśmy jednak zachować dla siebie wszystkie materiały. Przynajmniej te najważniejsze. Umberto zaczął już na moje polecenie kopiować wybrane fragmenty. W tydzień skończy, resztę się zasypie lub zatopi i niech leży sobie do sądnego dnia. Ale istnieje jeszcze inny problem. Ludzie, którzy widzieli! — Mam nadzieję, że to też da się stosunkowo łatwo rozwiązać. Betty zajrzała przez szybkę do izolatki Robbinsa. Cliff spał. Strażnik gapił się spode łba w jej dekolt. Poprawiła fartuch i wróciła do ambulatorium. Nowe zasady bezpieczeństwa, wprowadzone po przybyciu na wyspę Mario Mendeza, nie pozwalały na porozumiewanie się z mechanikiem bez świadków. Naukowcom zabroniono zbliżać się do hangaru, co Steve przyjmował z chłodną ironią, a Pierre kwitował entuzjastycznym opilstwem. Umberto w ogóle gdzieś zniknął, a Greenson, gdy go spytała, gdzie podziewa się profesor, odpowiedział opryskliwie, że poleciał na niszczyciel, ale wkrótce wróci. — Coraz mniej mi się to podoba — mruczał Steve, z którym ostatnio spędzała sporo czasu na plaży. Leclerc dużo pił, a jak nie pił, to spał. — Odsunięto nas od znaleziska, nowej grupy specjalistów nie sprowadzili… — Może w Waszyngtonie deliberują, co z tym począć? — Prawdopodobnie, i to właśnie mi się nie podoba, bo wygląda, że politycy będą chcieli coś zachachmęcić… Mendez i Greenson ucięli sobie partyjkę golfa w północnej części atolu. Doradca czuł, że musi jakoś przygotować generała do dalszych etapów akcji. — Wiesz, że pojawiły się nowe elementy w sprawie, Ron? — Tak? — Eksperci z Langley zbadali przesłane próbki. Mają interesujące spostrzeżenia. — Czyżby? — To oczywiście hipoteza, ale wiele wskazuje, że mamy do czynienia z genialną mistyfikacją. Próbnik i jego zawartość mogą być doskonałą bombą psychologiczną podłożoną pod naszą cywilizację… — Mogą, czy są? — Badania trwają. — Gdzie, przecież nie w Houston? — Wybacz Roń, ale im mniej wiemy, tym lepiej. Poza tym, jak ci powiedziałem, sprawa jest dopiero badana. Na obecnym etapie nie wykluczamy ani gości z kosmosu, którzy mogliby spreparować ten falsyfikat, ani naszych rodzimych fundamentalistów. — Żarty, nikt nie jest w stanie przygotować spektaklu, w którym przez dwa tysiące lat biorą jednocześnie udział miliony statystów. — A jeśli mamy do czynienia z nową generacją symulacji komputerowej? W każdym razie podjąłem dalsze kroki zapobiegawcze. W celu zwiększenia bezpieczeństwa zrezygnowaliśmy z połączeń radiowych wyspy z Houston. Porozumiewać się ze światem będziemy tylko za pośrednictwem radiostacji na „Little Rocku”. — Nawet ja? Szef programu! — Nawet ty, Ron! Zresztą to już całkiem inny program. Szczęki generała ledwo dostrzegalnie drgnęły. — A jeśli potwierdzi się wersja planowej mistyfikacji, co wtedy? — Wtedy będziemy musieli zapomnieć o tym, cośmy tu oglądali. Wszyscy. Na zawsze. Drzemki Cliffa stawały się coraz krótsze. Często budził się po kwadransie ciężkiego snu, notował jakieś liczby, wzory, uwagi. Potem zasypiał, przybierając dziwnie wymyślne pozycje. Być może te pozy powodowały, że śnił na żądanie właśnie to, co chciał zobaczyć? Jednocześnie zachowywał dużą czujność i dbał, żeby nikt nie zaskoczył go w trakcie owych krótkich przerw w hibernacji. Ale nikt nie nachodził go w miejscu odosobnienia, nawet ptaki trzymały się z dala od jego bungalowu. Z racji swych obowiązków Betty zaglądała do niego regularnie, pięć razy dziennie, strażnicy dostarczali posiłki, dwukrotnie zajrzał Steve, ale Robbins nawet się nie obudził. — Boję się o Cliffa, zdaje się, że po okresie euforii jego choroba osiągnęła nowe stadium: apatii — stwierdziła po kolejnych oględzinach lekarka. — Diabelnie niepokojąca jest ta śpiączka. — A co może z tego wyniknąć? — zaniepokoił się Steve. — Nie mam pojęcia, nie jestem specjalistką od chorób umysłowych. Próbowałam przekonać Greensona, że jeśli nawet z jakichś bzdurnych powodów przetransportowanie Robbinsa do szpitala nie jest możliwe, to przynajmniej trzeba ściągnąć specjalistów tutaj, na miejsce. — Odmówił? — Dał mi do zrozumienia, że to nie leży w jego gestii. Biedny Cliff, nie możemy mu pomóc! — Betty zamknęła drzwi izolatki i wycofała się, nie widząc, jak na moment otworzyło się zielone oko rudzielca, a twarz wykrzywił mu szelmowski uśmiech. W tym samym czasie Umberto skończył „wizytę” w następnej epoce. Trzy dni mijały od chwili, gdy zabrał się do przegrywania historycznych materiałów, a im dłużej obcował z fantastycznym wziernikiem w przeszłość, tym coraz gorsze miał samopoczucie. Czuł się jak automobilista, który wie już, że sunie jednokierunkową śliską drogą w stronę katastrofy, bez możliwości odwrotu. Romans z tajnymi służbami Galeni nawiązał jeszcze podczas studiów w Mediolanie. Potrzebował pieniędzy, pochodził z proletariackiej niezamożnej rodziny, a bardzo lubił się bawić. Kochał kobiety, a te, choć fascynowały je męskie walory Umberta i jego nieprawdopodobna witalność, mimo wszystko nie przepadały za biedakami. Toteż zostając, zgodnie z tradycją rodzinną, członkiem Włoskiej Partii Komunistycznej, rozpoczął jednocześnie pracę na rzecz drugiej strony. Po paru latach, kiedy osiągnął sukces i wyjechał do Ameryki, gdzie zaczął pracować na Uniwersytecie w Houston, miał nadzieję, że rolę kapusia ma już za sobą. Niestety, Amerykanie posiadali jego akta, a w czasach Reagana i Busha niechętnie patrzono na imigrantów, którzy otarli się o Włoską Partię Komunistyczną (nawet służbowo). Stawką było dostanie się do Centrum, udział w Programie Kosmicznym i Umberto uznał, że gra warta jest ceny. Został ponownie informatorem tajnych służb, tym razem FBI, przy czym przez długi czas mógł ten fakt traktować jako czczą formalność — czasem poufne rozmowy, kiedy indziej zwięzłe notatki. I dopiero w pięćdziesiątej pierwszej wiośnie życia musiała mu się przydarzyć ta afera z „Rainbowem”… Teraz oglądał powstanie „Nika”, bezprzykładną rzeź w Bizancjum rozpoczętą zamieszkami na hipodromie. Ileż w tym wszystkim było krwi, ile łajdactwa, choć oczywiście w gigantycznym filmie, aby trafić na „momenty”, należało przelatywać kilometry życiowej szarzyzny. Miły Boże, pomyślał o tych wszystkich historykach i archeologach, którzy przeczytali dziesiątki kronik, przegrzebali stosy inskrypcji i pokleili nieprzebraną liczbę skorup, aby żmudnie odtworzyć przybliżony obraz życia codziennego w Rzymie, Bizancjum, w Galii… A on miał tu wszystko na odległość wyciągniętej ręki. Jak w akwarium. W odciętym od rozszalałej ulicy patio zakrwawiony setnik gwałcił młodą dziewczynę. Galeni widział już tysiące Podobnych scen, teraz patrzył jak urzeczony. Nawet nie dlatego, że młoda Greczynka dziwnie przypominała mu Betty. Patrzył na zaimprowizowane łoże, które tworzyły rzucone na kupę rulony, zwoje i manuskrypty z bezcenną wiedzą o antyku… Za chwilę miecz zatopi się w piersi dziewczyny, a ogień pochłonie zapiski. On mógł to tylko oglądać, niemy świadek z przyszłości, może daleki prawnuk mordercy. Owszem, mógł cofnąć film, zobaczyć wydarzenia z dnia poprzedniego, gdy dziewczyna spotyka się z jakimś młodym arystokratą, a ten czyta jej swoje wiersze pod czujnym okiem rodziców. Mógł też polecieć w przyszłość i zobaczyć, jak w ogródku klasztornym podczas modlitwy śmierć zabierze pokutującego setnika. I mógł tę czynność powtarzać wielokrotnie. Ale tylko to był w stanie zrobić — żadnych szans, by namówić dziewczynę na wyjazd dzień wcześniej z matką do wiejskiej posiadłości… Na moment zamyślił się, czy gdzieś wysoko nad nim nie ma kolejnego obserwatora, dla którego jest on tylko pewną liczbą klatek filmu wideo… Przeszedł go dreszcz. Nie miał dotąd specjalnych skrupułów, nawet wtedy, gdy donosił na kolegów; był to rodzaj służby, kontraktu, ale obrazy z przeszłości poruszyły go do głębi. Na swój sposób nigdy nie przestał wierzyć w Boga. Pozostawał katolikiem może nie tyle z głębokiego przekonania, co na wszelki wypadek. Wizja kary za grzechy poraziła go z całą mocą. Oczywiście bardzo prędko wytłumaczył sobie, że nie ponosi odpowiedzialności za poczynania góry, a współpracując dla dobra państwa, działa dla dobra powszechnego (włączając w to również i dobro kolegów). Pojawił się jednak inny strach. Zimna determinacja, którą widział w oczach Bernsteina i Mendeza, nie wróżyła niczego dobrego. Na razie był im potrzebny, dokonywał przegrań, poinformował na czas o odkryciu Cliffa… Co będzie, gdy zakończy pracę, gdy stanie się już tylko jeszcze jednym niebezpiecznym świadkiem? Gdybym tak potrafił przekonać ich, że jestem nadal bardzo przydatny? — pomyślał Umberto. Martwiła go również możliwość zniszczenia materiałów. Zdawał sobie sprawę, że dla historii człowieka te nagrania stanowiły bezcenny skarb, przy którym grobowiec Tutenchamona to dziurawa portmonetka żebraka. Ale co mógł zrobić? Skopiować jak najwięcej? Czasami zastanawiał się, czy nie powinien ostrzec kolegów. Ale co by to dało, ich los zależał od decyzji zwierzchników. Poinformowani o zagrożeniu mogliby tylko narobić głupstw, jeszcze bardziej pogorszyć swoją sytuację. A Betty… Ze stopklatki patrzyły na niego nieprzytomne oczy przerażonej Greczynki. Cóż, w dalszym życiu Galeniego nie było miejsca na młodą lekarkę. Zdawał sobie sprawę, że ich dotychczasowy układ właśnie wygasał. Każdy wziął z niego tyle, ile mógł. Ona potrzebowała go, aby dostać się na „Śmieciarkę”, i to jej załatwił, a on dzięki niej czerpał satysfakcję z maleńkiego odwetu na kapitanie Rossnerze, któremu zawsze zazdrościł pozycji i sławy. Oczywiście, poza przyjemnością zemsty (ból, który pierwszego dnia ich wspólnego spotkania, zobaczył na twarzy Steve’a, sprawił mu zaiste boską rozkosz) ciało Betty dawało wiele zabawy. On też przykładał się nieźle w czasie ich długotrwałych igraszek, ale przecież takich dupeczek jak Elisabeth Stone były tysiące… Westchnął, opuścił Konstantynopol i zabrał się za przegrywanie następnej partii historii na dysk CD—ROM laserowego zapisu obrazu. Postanowił pracować najwyżej do północy. Był zmęczony, a mimo to za dnia demonstrował Mendezowi pośpiech, wieczorami spowalniał rytm. Podświadomie czuł, że nie należy się spieszyć. Profesor nie wracał już trzecią noc. Nie dawał też żadnego znaku życia. Doktor Stone zaczynała odczuwać niepokój. Coś mu się musiało stać? Ale co? Nigdy nie miała specjalnych kłopotów z zaśnięciem, tej nocy jednak, po czterech godzinach przewracania się na prześcieradle, postanowiła zajrzeć do apteczki i wziąć coś na sen. Zarzuciła szlafrok i boso wyszła ze swego pawilonu. Noc była ciemna. Nów! Od strony „burdelowu” (jak określano potocznie bungalow rozrywkowy) dolatywały pijackie śpiewy Leclerca: „Mariolaine, dziewczyno ma…” Zastanowiła się, jak na migi przekona strażnika, aby wpuścił ją do ambulatorium. Jednakże strażnika przy wejściu nie było. Zdziwiona otworzyła drzwi swoim kluczem. Zairski najemnik rozwalony na fotelu chrapał pod drzwiami izolatki. Zajrzała do apteczki! Już w pierwszej chwili zauważyła pootwierane szafki, porozsypywane lekarstwa. Tknięta przeczuciem, pobiegła do pokoju Cliffa. Drzwi zastała zamknięte, ale pacjenta ani śladu. Obiegła pawilon i od zewnątrz sprawdziła okno, było uchylone, a kłódka zamykająca kratę — zdjęta. Znalazła też kilka śladów bosych stóp Robbinsa, ale kończyły się one przy betonowym trotuarze. Pomyślała o alarmie, ale odrzuciła tę myśl. Nie, najpierw skontaktuję się ze Steve’em! V Swoją drogą dobrze, że satelita nie zarejestrował dźwięku. Obrazy krzyczały wystarczająco donośnie. Galeni śledził pogrzeb tego, którego zwano Biczem Bożym — Attylli. „Gdzie stąpnął jego koń, trawa nie porosła” — przemknęło profesorowi zdanie zapamiętane ze szkolnej czytanki. Widział rytualne mordowanie ludzi i zwierząt, a potem ukrywanie grobu i skarbca. Kibicował zacieraniu śladów i likwidowaniu świadków. Tego epizodu nie miał w zleceniu Bernsteina — oglądał go na własny rachunek. Dokładnie odnotował współrzędne terenowe i uśmiechnął się. — Jesteś bogaty, Umbi! Wiesz, gdzie znajduje się bajeczny skarb, którego ludzie szukają bezskutecznie przez półtora tysiąca lat… — rzekł do siebie półgłosem. — To wszystko będzie twoje. — Pod warunkiem, że opuścisz ten atol żywy — zabrzmiał cichy głos Robbinsa. Galeni zadrżał i rozejrzał się za jakąś bronią, ale w tej samej chwili pistolet magnum, stanowiący na wyspie wyposażenie czarnoskórych strażników, znalazł się na wysokości jego oczu. — Żadnych gwałtownych ruchów, profesorze, całkiem niechrześcijańsko byłoby wysłać cię do piekła, nie umożliwiając wpierw odbycia szczerej spowiedzi i wyrażenia skruchy — ironizował mechanik. — Wprawdzie podczas ostatnich seansów mogłeś napatrzyć się na piekło na Ziemi, ale daję ci słowo, właściwe inferno jest niewyobrażalnie gorsze. Widziałem je we śnie. Umberto nie stracił rezonu, usiłował się nawet uśmiechnąć. — Ależ Cliff, niepotrzebnie wywijasz tą spluwą, głęboko się mylisz co do mojej osoby. Właściwie to ja mógłbym się bać podniesienia alarmu. Przecież w tajemnicy przed szefostwem kopiuję dla nas najcenniejsze fragmenty, aby nie uległy wandalskiemu zniszczeniu… — Doprawdy? Wielki bohater z ciebie, profesorku! A przepustkę dostałeś od Mendeza in blanco? Do cholery! Przestań zaprzeczać, Umberto, wiem o tobie wszystko. Od dawna orientowałem się, jakie zagrożenie stanowisz dla naszej grupy, i zamiast wpadać w szał, powinienem cię na zimno załatwić jeszcze w kosmosie. Na przykład wypchnąć w zimną przestrzeń… Naukowiec zacisnął zęby. Rozmyślał, co stało się z trzyosobową strażą wokół hangaru. I w jaki sposób Robbinsowi udało się opuścić izolatkę. — Myślisz o tych łapserdakach z ochrony? Nie, nie martw się, nie zabiłem dziś jeszcze nikogo. Od pewnego czasu prowadzę ćwiczenia nad swoją falą bioenergetyczną. Jak zwykle, o jej istnieniu dowiedziałem się ze snów. Przyśniło mi się jakieś pół roku temu, że dzięki maksymalnej koncentracji zapalam wzrokiem papierosa. Wiesz, jaka to praktyczna umiejętność, kiedy dama prosi cię o ogień, a ty nie masz zapalniczki? Sen podsunął mi też sposoby treningu. Oczywiście, zanim pojawiły się pierwsze efekty, musiałem nieźle popracować. Największym sukcesem było stopienie kawałka masła, aż pewnego dnia przypaliłem gaz w kuchence, omal nie wysadzając w powietrze mieszkania. Rzecz jasna, początkowo nie miałem pełnej kontroli nad tymi działaniami i bywało, że rykoszetem godziły we mnie. Sam byłeś świadkiem, na „Śmieciarce” chciałem walnąć skoncentrowaną mocą w ciebie, a wszystko poszło do wewnątrz i rzeczywiście o mały włos nie postradałem zmysłów. Wydaje mi się, że obecnie mogę już panować nad moimi paranormalnymi zdolnościami; to, że strażnicy zapadli w słodki sen, jest tego najlepszym dowodem. Naturalnie, energia powala ich tylko na chwilę, potem wracam do metod tradycyjnych. Ty też dostaniesz odpowiedni zastrzyk… Galeni cofnął się, ale wzrok Robbinsa przykuł go do miejsca. — Spokojnie, stary, powiedziałem, jeszcze pożyjesz. — Jesteś szalony, Cliff. Być może masz szlachetne intencje, ale to wszystko na nic. Nie zdołasz przecież opuścić wyspy, a jeśli nawet, dopadną cię, zanim oddalisz się choćby o milę. — Mówisz, że nie zdołam? Jednak spróbuję. — Jak? Jedyny helikopter jest dziś na niszczycielu. — Nie przepadam za lataniem w nocy. Wolę łódź. Przez moment profesor wydawał się być zdziwiony wzmianką o łodzi. — Nie słyszałeś o łodzi podwodnej typu „Nemo”, przypłynął nią tu ten kurdupel Bernstein, i obecnie leniwie okrąża ona atol, czekając na dalsze zadania. Załoga nudzi się, toteż na zmianę, pontonem, dwójkami zawija do naszego burdelowu. Sądzę, że uda mi się zastąpić zmęczonych seksem marynarzy i wrócić zamiast nich na pokład… Jest to bardzo zmyślny okręcik, mały, praktycznie niewykrywalny i niedostępny dla bomb głębinowych. Jak przypłynę do Kalifornii, wyślę ci pocztówkę. A teraz wybacz, ktoś musi zasnąć, aby nie spał ktoś, to są zwyczajne dzieje. Galeni odczuł niewidzialne uderzenie, jak nagłe wyszarpnięcie ziemi spod stóp, zapadł w niebyt. Robbins doskoczył do niego i wbił mu w ramię strzykawkę. Miał jeszcze sporo roboty do wykonania przed opuszczeniem wyspy. Wprawdzie CD—ROM—umieszczono w szafie pancernej, której szyfr znali wyłącznie Mendez i Bernstein, ale Cliff wyśnił ten kod jeszcze poprzedniej nocy. Spokojnie powybierał najważniejsze nagrania. Nie upłynął kwadrans, a już go nie było. Rossner mylił się głęboko, sądząc, że po nocy, podczas której po raz pierwszy kochali się z Betty, ich romans stanie się normalnym, choć nie uświęconym żadnym prawem związkiem dwojga zafascynowanych sobą ludzi; że z czasem, choć część uczucia, którym darzył młodą studentkę, zakiełkuje w niej podobnym afektem, choćby przez wdzięczność. Przez następne dwa miesiące Ela Kamyk bywała jego nieregularną kochanką. Nie była, bywała! Z większymi lub mniejszymi oporami oddawała się kapitanowi, ale nigdy nie działo się to w radosnym upojeniu. Owszem, materac świadkiem, w trakcie było jej nawet dobrze, przeżywała fizyczne uniesienia, ale zaraz potem chłodła szybciej niż aluminiowy kaloryfer, ogarniały ją jakieś skrupuły, wątpliwości. Stawała się milcząca, niemiła. Może poświęcam jej za mało czasu? — myślał Steve. —Proponuję seks bez długotrwałego przygotowania, snack bar miłości zamiast całodobowej uczty? Jednak zajęcia w Centrum, loty, wykłady, wreszcie Patrycja nie pozwalały na więcej. A tolerancja pani Rossner też miała swoje granice. Kobiecą intuicją wyczuła, że romans jej męża, którego oczywiście domyślała się, wkroczył w niebezpieczną fazę. Zażądała wyjaśnień. Steve początkowo unikał otwartego konfliktu. Kłamał, udzielał wykrętnych odpowiedzi, wymyślał rozmaite „wyjazdy służbowe”. A potem przyszło mu do głowy, że wszystkie problemy z Betty mogą wynikać z jej uczciwości, z jej dążeń do ułożenia sobie normalnego życia, którego, jak zapewne myślała, żonaty mężczyzna nie był jej w stanie zapewnić. Chciał widzieć w niej kochankę, może należało, mimo różnicy wieku, zobaczyć żonę? W Nowy Rok, na balu w Centrum, doszło do wielkiej awantury z Patty. Po krótkiej wymianie zdań na jakiś absolutnie błahy temat, mocno pijana spoliczkowała publicznie męża. Ten bez słowa opuścił przyjęcie. Pojechał do wynajętego domku, Betty jednak tam nie zastał. Nie zrezygnował, odszukał ją w jej dawnym pokoju w campusie, świętowała Nowy Rok razem z koleżankami w towarzystwie koszykarzy z akademickiej drużyny. — Muszę z tobą natychmiast porozmawiać — rzucił, gdy zaprosiła go, aby wszedł. — Jesteśmy całym towarzystwem! — Idziemy, mała — powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Posłuchała go. Był przecież jej panem instruktorem! Jeden z koszykarzy (wzrostu na oko metr dziewięćdziesiąt sześć) ruszył za nimi z ponurym wyrazem twarzy. — Daj spokój, Bob! — powiedziała dziewczyna. Po drodze kupili butelkę szampana i kurczaki. W domku Betty zachowywała się biernie. Kochał się z nią ostro, zadając ból i nie czekając, aż sama dojrzeje do rozkoszy, a potem przebrał ją w szałową sukienkę, którą kupił jej na Boże Narodzenie i zawiózł z powrotem do Down Town. Na przyjęciu nie było już Patty, ale zastali całą ferajnę z Centrum: pułkownika Greensona, doktora Galeniego, Cliffa Robbinsa. Betty czuła się okropnie zażenowana rolą, którą jej wyznaczył, ale zarazem była piękniejsza niż kiedykolwiek —przedtem czy potem. Tym razem Rossner, który dotąd utrzymywał ich związek w tajemnicy, nie krył swej sympatii do dziewczyny. Traktując ją jako swoją panią, tworzył fakty dokonane, przedstawiał Betty znajomym, przełożonym… — Co ty robisz, Steve? — szeptała coraz bardziej przestraszona studentka. Koło czwartej wrócili do domu. Znów poszli do łóżka i Steve, choć zmęczony, ponownie dopiął swego. A gdy leżała obok niego bez słowa, z otwartymi szeroko oczami, wykonał w swoim mniemaniu rozstrzygający gest, mówiąc: — Rozwodzę się, Bet! — Co? — poderwała się i cofnęła, opierając mocno o ścianę. Z potarganymi włosami przypominała dzikie zwierzątko zapędzone w róg klatki. — Opowiedziałem Patrycji o nas. Powiedziałem, że cię kocham i nigdy z ciebie nie zrezygnuję. Nie przypuszczam, żeby robiła mi trudności z rozwodem… Betty milczała chwilę, a potem zaczęła go prosić: — Nie rób tego, Steve, nie rób, bo będziesz bardzo nieszczęśliwy. Idiota, brał te słowa za przejaw nieśmiałości, a gdy zobaczył, że płacze, uznał, że są to łzy szczęścia. Później, gdy wtuliła się w niego ciepła, pachnąca, młoda i usnęła, ogarnęła go bluźniercza pewność wygranej. Następnego dnia wyjeżdżał do Europy przekonany, że wszystko jest na dobrej drodze. Owszem, dziewczyna miała wątpliwości, ładnie to nawet o niej świadczyło. Dotąd metoda faktów dokonanych stosowana wobec Betty zawsze przynosiła efekt. Sądził, że i teraz patent zadziała. Przez półtora miesiąca bawił poza Houston, pisał romantyczne listy do panny Stone, telefonował. Nie zrażał się, że tylko raz udało mu się chwilę z nią porozmawiać. Prosiła, żeby pogodził się z Patty, a potem połączenie się urwało. W tym czasie prawnicy przeprowadzili rozwód. Zraniona duma Patrycji sprawiła, że nie stawiała żadnych warunków. Tym bardziej, że otwierały się przed nią nowe możliwości. Z Los Angeles otrzymała bardzo intratną propozycję z miejscowej stacji telewizyjnej. Dla ambitnej dziennikarki była to wielka szansa. Gdy Steve wreszcie wrócił do Houston, nie zastał Betty w mieszkaniu. Wszechobecny kurz świadczył o tym, że nie zaglądała tam od ich ostatniej nocy. Telefonował wszędzie, znalazł ją na uczelni. Nalegała, aby spotkali się w mieście. Ustąpił, kupił nawet kwiaty. Gdy zobaczył ją z samochodu, jak stała po przeciwnej stronie ulicy, z pośpiechu zaparkował nieprzepisowo i przebiegł jezdnię mimo czerwonego światła, wśród pisku opon hamujących wozów i złorzeczeń kierowców. W ostatniej chwili zwolnił krok. Betty wydała mu się odmieniona. Poważna, surowa, zmieniła uczesanie i ubrała się w marynarkę w męskim stylu. Do pocałunku podsunęła jedynie policzek. — Źle zrobiłeś z tym rozwodem — zaczęła pierwsza. — Prosiłam cię, żebyś tego nie robił, ale postawiłeś na swoim. — Moje małżeństwo od dłuższego czasu i tak było fikcją, a poza tym chciałem być wobec ciebie uczciwy. Spuściła wzrok. — Ale ja nie byłam wobec ciebie uczciwa, Steve — powiedziała cicho. — Gdy mieszkaliśmy razem, miałam paru chłopaków… — Teraz to nie ma żadnego znaczenia! — Przeciwnie, teraz ma to bardzo duże znaczenie. Wszystko przemyślałam. Nie będę z tobą, Steve. Przyjaźń, moja wdzięczność za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, czego mnie nauczyłeś, to nie miłość. — Miłość przyjdzie z czasem, kochanie. Dotąd nasz związek był nerwowy, pospieszny, zmienimy to… — Nie dostrzegasz, że nasz czas już się skończył, Steve? Zdumiewał go ten jej spokój, ta powaga, ta niezależność. — Na Boga, dziecko, czy coś się zmieniło, czy możesz wymienić chociaż jeden powód tego steku bredni? — Tak, jestem w ciąży. — Ze mną? — wykrztusił wstrząśnięty. — To nie ma znaczenia. Bierzemy ślub z Bobem… — Teraz dopiero dostrzegł koszykarza (metr dziewięćdziesiąt sześć) spacerującego przed kawiarnią. — A ja? A my… — wyjąkał. — Wróć do Patrycji! Mimo wszystko. Opanował się, choć dusza w nim wyła. — Rozumiem, czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? — Gdybyś mógł pożyczyć mi parę groszy, jest u nas bardzo cienko… Stała w progu jego pokoju drobna i rozdygotana. — Cliff uciekł, jakimś cudem uśpił strażników i dał nogę przez okno — powiedziała. — Zupełnie nie wiem, co mam teraz robić? — Widział cię ktoś? — Nie! — W takim razie najlepiej udawaj, że cię tam nigdy nie było. — Sądzisz, że Cliffowi się uda? Przecież wszyscy siedzimy tu jak mysz w pułapce. Przygładził zmierzwione podczas snu włosy. — Gdyby chodziło tu o kogokolwiek innego, nie dawałbym mu najmniejszej szansy, ale w Robbinsie budzą się coraz to nowe fantastyczne możliwości… — A my, co powinniśmy zrobić? Ciągle nie mam kontaktu z Umbertem, Leclerc jest bez przerwy zalany. Jestem przerażona, Steve. — Tak, my dwoje zostaliśmy skazani na siebie! Ale wierz mi, to nie jest najwyższy wymiar kary. Opowiedz mi, kiedy zauważyłaś tę ucieczkę, a ja zrobię ci kawy. Ani się obejrzeli, jak niebo zaczęło jaśnieć. — Powinnam lecieć — rzekła. — Ponieważ nie mogę już powiedzieć: dobranoc, życzę ci miłego dnia. Skierowała się ku drzwiom, ale w tym momencie z piskiem opon przeleciał pobliską drogą wóz patrolowy. Wartownicy śpiący w dyżurce między bungalowami poderwali się na równe nogi… — Obawiam się, że będziesz musiała spędzić resztkę nocy tutaj, Betty, obowiązuje „generalska godzina policyjna”. Czekaj, przyszykuję ci posłanie na kanapce w salonie. Trudno opisać gniew Sama Bernsteina, gdy dotarła do niego wiadomość o tym, co zdarzyło się tej nocy na wyspie. Wpadł do hangaru, kopniakami próbował dobudzić Galeniego, a od Greensona zażądał rozstrzelania profesora. — Przed czy po obudzeniu? — zapytał sucho generał. Mendez zachowywał się powściągliwie, choć nim również targało wzburzenie. Wina Umberta nie była pewna, a uśpionych ludzi, łącznie ze znalezionymi w krzakach splecionych w braterskim uścisku dwóch marynarzach z załogi „Nemo 2”, było tak wielu, że należało przyjąć, że na atol dokonał desantu niewidzialny batalion wroga lub, że rzeczywiście Robbins dysponował ogromnymi paranormalnymi zdolnościami. — Ma nad nami około pięciu godzin przewagi — podsumował Mario. — Wiemy, że ten czas pozwolił mu na dotarcie pontonem na pokład „Nemo 2”, na obezwładnienie załogi… — Chciałem zwrócić uwagę, że mógł ich pozabijać, ale nie uczynił tego — wtrącił generał. — Tracąc sporo czasu,! załadował uśpionych na tratwy ratunkowe i dopiero potem przystąpił do zanurzenia jednostki. — Mniejsza o szczegóły — przerwał prezydencki doradca. — Czy w obecnej chwili możemy zlokalizować tę łódź? — Najprawdopodobniej wzięła pełne zanurzenie. — A impuls kontrolny? — Cliff musiał go wyłączyć. — Czy chce pan powiedzieć, generale — wybuchnął Bernstein — że nie mamy pojęcia, gdzie się podziewa ten drań, i że nie ma sposobu, aby przeszkodzić mu w ucieczce z tymi dyskami? — Tak, to mniej więcej chciałem powiedzieć. — Nie wierzę, że nie ma na to metody! Greenson wydawał się być rozbawiony wściekłością propagandzisty. — Jest! Należy tylko spuścić wodę z Pacyfiku! Mendez nie mieszał się do ich rozmowy i najwyraźniej, sądząc po zmarszczonym czole, nad czymś intensywnie myślał. — Sposób by się i znalazł — mruknął wreszcie na wpół do siebie, na wpół do pozostałej dwójki. — Harris wyrazi zgodę, ale Jim… — Nad czym myślisz, Mario? — Nad wykorzystaniem „Sigmy”. — ”Sigma”, a cóż to takiego? — generał wydawał się być zaskoczony. — Nigdy o tym nie słyszałem. — Bo nie musiałeś. „Sigma” to dość złożony i ściśle tajny program ostatecznego zabezpieczenia jednostek specjalnych. Z przyczyn wiadomych ograniczę się do wariantu „Nemo”. Konstruktorzy przewidywali różne ewentualności, włącznie z możliwością zawładnięcia łodzią, która może przecież pełnić funkcje rezerwowego centrum decyzyjnego, przez terrorystów. Wyobraźcie sobie, że jakimś draniom z „Czarnego Września” czy „Czerwonego Listopada” wpada w ręce prezydent, jego teczka kodów… — Sytuacja zbliżona do naszej!? — Właśnie. Ale nikt nie wie, że wewnątrz pancerza „Nemo” zatopiony jest ładunek reagujący na określony, kodowany impuls. W zasięgu ręki prezydenta znajduje się jeden dodatkowy guzik, który z prędkością światła może wywołać eksplozję, gdziekolwiek łódź by się znajdowała. Jeśli uda mi się namówić prezydenta do naciśnięcia tego guzika, wszystkie problemy związane z dyskami, Cliffem Robbinsem i naszą własną nieudolnością automatycznie się rozwiążą. Zapadła cisza i dopiero po chwili Bernstein nachylił się i pocałował Mendeza w ucho. — Wiesz, kocham cię, ty diable! VI Galeni budził się powoli. Upływ czasu i kopniaki Bernsteina zrobiły swoje. W półśnie słuchał rozmowy prezydenckich prominentów. Nim jednak rozmowa dobiegła końca, był już całkowicie przytomny. I to przytomny do tego stopnia, żeby konsekwentnie udawać nieprzytomnego. Wkrótce zabrali się za niego czarnoskórzy ochroniarze, zaaplikowali końską dawkę kofeiny, polali wodą i dali mu parę razy po pysku. Otworzył oczy. Przesłuchiwali go Greenson i Bernstein. Mendez odleciał już helikopterem poza wyspę, obiecując wrócić, kiedy to tylko będzie możliwe. Zeznania profesora nie wniosły jednak wiele nowego. Potwierdził, że tak on, jak i wartownicy byli bezradni wobec parapsychicznych zdolności mechanika. Relacja z rozmowy, jaką profesor odbył z Robbinsem, zgadzała się z tym, co prezydenccy doradcy wydedukowali sami wcześniej. — Czy przypuszcza pan, że mógłby poradzić sobie z nami wszystkimi? — pytał sekretarz prasowy. — Nierównocześnie. Ładunki bioenergetyczne, którymi dysponuje Cliff, są dość słabe i ograniczone w działaniu. Mogą oszołomić jednostkę, jednak nikogo nie zabijają. Sądzę., że w starciu z paroma uzbrojonymi ludźmi Robbins nie miałby nic do powiedzenia. Po przesłuchaniu polecili mu ponownie zająć się kopiowaniem materiałów zabranych przez Cliffa. — Jestem zmęczony, nie widziałem się parę dni z moją dziewczyną — zamruczał. — Pozwólcie mi odpocząć. — Dobrze — nieoczekiwanie zgodził się Bernstein. —Wróć dziś do swoich kolegów, zorientuj się, jak komentują ostatnie wydarzenia i w ogóle miej na wszystko oczy szeroko otwarte. Galeni spojrzał na Greensona, ale generał tylko przyzwalająco skinął głową. Mimo że prezydencka maszyna specjalna „Tomcat—lux” przemierzała drogę z zawrotną prędkością 2000 kilometrów na godzinę, i tak Mendez, zanim doleciał do Waszyngtonu, miał sporo czasu na rozmyślania. Nie przypuszczał, że pojawią się aż takie komplikacje. Użyć „Sigmy”! Do diabła! Lojalności Harrisa był pewien. Od paru lat robili wspólne interesy i generał nie miał prawa mu podskoczyć, ale jak miał przekonać prezydenta. Parokrotnie usiłował wyobrazić sobie rozmowę z Henseyem. W niektórych sprawach prezydent bywał przerażająco niezdecydowany. Co innego Brentwood. Wiceprezydent był prawdziwym człowiekiem czynu, przypominającym osobowością Nixona lub Reagana. Aż dziw, że został wybrany jako zastępca Jima. Taki człowiek przydałby się dziś Ameryce… Oczywiście obstawiony właściwymi ludźmi, jak Mario, , Bernstein, Harris… Ile dzieli każdego wiceprezydenta od stanowiska prezydenta USA? Dwie i pół uncji ołowiu — przypomniała mu się stara zagadka. I zląkł się własnej myśli. Od początku całej tej akcji z coraz większą siłą odczuwał, że walczy w nim dwóch ludzi — dawny, normalny Mendez, oczywiście kawał sukinsyna, ale jednak z pewnymi skrupułami, oraz ten drugi, okrutny i bezkompromisowy… Co ciekawsze, to alter ego, dotąd znane mu jedynie z ciepłego wewnętrznego głosu, wydawało się z godziny na godzinę coraz lepiej sadowić w jego psychice. Tak, jakby budziło się z długiego letargu. Nagle poczuł gwałtowne swędzenie lewej dłoni. Uniósł ją. Z pozoru nic się nie zmieniła, ale kiedy lekko przymrużył oczy, wydało mu się, że widzi wokół niej siną poświatę, w której jego szczupłe palce przypominały szpony drapieżnego ptaka… — Cóż za bzdura! Jestem rzeczywiście okropnie przemęczony. Na wysokości Hawajów zmogła go drzemka. Wydało mu się, że idzie korytarzem pierwszego piętra w stronę Owalnego Pokoju, a personel ustępuje mu z drogi, z przestrachem malującym się na twarzach. Dlaczego? Czyżby się zmienił? Z zaskoczeniem skonstatował, że ze ścian poznikały wszystkie lustra. W przedpokoju drogę zagrodził mu szef ochrony, Malinsky. — Stary jest zajęty! — Muszę się z nim zobaczyć! — Nie ma czasu. — A kiedy będzie miał? — Nigdy! Oddaj legitymację i identyfikator, Mario! Przerwa, przeskok w zwidach. Nagle znalazł się w łazience na parterze Białego Domu. Intensywnie wpatrywał się w lustro. Ale zamiast własnej twarzy widział tam oblicze Jima Henseya! Wpił się wzrokiem w jego oczy aż do bólu… — Przepraszam, panowie — pobladły nagle prezydent oparł się o blat biurka. — Czy coś się stało? — zapytał zaniepokojony sekretarz skarbu, przerywając referowanie zagadnień budżetowych. Hensey nie odpowiedział, jego twarz w okamgnieniu zrobiła się kredowobiała, a z łapiących gorączkowo oddech ust wypłynął strumyczek krwi. Uderzenie w twarz rzuciło ją o ścianę. — Kurwiłaś się, suko! — ryknął Umberto i zamierzył się Powtórnie. Tym razem Betty wykonała unik i wyprowadzając cios stopą trafiła Galeniego w podbrzusze. Zawył. — Wiem wszystko — wycharczał, gdy odzyskał oddech. — Spędziłaś dzisiejszą noc ze Steve’em! Wystarczyło, żebym na parę dni stracił cię z oczu! — To moja sprawa — odpowiedziała. Jej oczy płonęły. Profesor nigdy dotąd nie widział lekarki w podobnym stanie. — To moja sprawa! — powtórzyła. — Ale gwoli formalności mogę ci powiedzieć, że nie spałam dzisiejszej nocy z Rossnerem, natomiast mogę cię zapewnić, iż zrobię to przy najbliższej nadarzającej się okazji! Galeni ciężko usiadł na łóżku. — Wybacz, mała, uniosłem się, ale masz pojęcie, co ja przeszedłem przez te ostatnie dni. — Gdzie byłeś? — Na „Little Rocku”, musiałem dokonać paru ekspertyz dla Centrali. — Wiesz już o Cliffie? — Pilot śmigłowca coś mi o tym mówił, podobno zwiał. — Tak, koło północy. Nie mamy jednak pojęcia, gdzie mógł się ukryć, a ponieważ od paru godzin patrole zaniechały przeczesywania wyspy, sądzimy, że udało mu się opuścić atol. — Podobno uciekł pontonem na morze — rzekł Umberto. — No, to nie ma żadnych szans! — Całym sercem pragnę, żeby mu się udało! — Kątem oka dostrzegł, że rysy Betty Stone złagodniały. Podszedł do niej i z maksymalnym wdziękiem pocałował ją w rękę. — Jeszcze raz cię przepraszam, kochanie. Po dramatycznej rozmowie w kawiarni Rossner wyrzucił z pamięci obraz Betty, wyszarpnął go, jak dziewiętnastowieczny chirurg wyrywał z rany kulę, nie przejmując się zbytnio, że uszkadza sąsiednie tkanki. Po tym zabiegu pozostała najpierw głęboka dziura, później długo nie gojąca się blizna, a potem już nic. Dyskretnie omijany zakątek pamięci. Na stałe zachował jedynie głęboką nieufność do kobiet lęk przed ponownym zaangażowaniem się. Duma nie pozwoliła mu powrócić do Patrycji, choć od wspólnych znajomych wiedział, że była żona oczekuje na taki krok; poświęcił się wyłącznie pracy. Kobiety traktował odtąd jak towar. Najchętniej wyjmował coś przypadkowego na jedną noc, na krótki weekend, stroniąc od jakichkolwiek flirtów z koleżankami w pracy. Z radością wykorzystał propozycje z Ośrodka na Cap Canaveral i przeniósł się na Florydę. Tam z zapałem włączył się w program testowania nowej generacji wahadłowców. Znów zaczął latać w kosmos. Rychło stał się jednym z najlepszych dowódców, podejmujących się najniebezpieczniejszych nawet misji. Miał doświadczenie, maksymalny poziom inteligencji i nie posiadał rodziny. Wymarzony kamikadze. Naturalnie Steve nie przejawiał skłonności samobójczych właściwych Japończykom. Lubił się tylko sprawdzać. Zresztą od dawna postanowił, że po ukończeniu pięćdziesiątki wycofa się ze wszystkiego i osiądzie gdzieś na prowincji, aby zająć się tym, co najbardziej lubił, to znaczy fotografowaniem ptaków i czytaniem książek historycznych. Do ponownego spotkania z byłą kochanką doszło zupełnie nieoczekiwanie. Do apartamentu Steve’a w Port Lauderdale wpadł któregoś dnia Galeni, towarzysz pracy na „Śmieciarce”. — Słyszałeś pewnie, że doktor Malone zrezygnował z następnego lotu, będziemy mieli nową koleżankę, lekarza. — Kobietę? — skrzywił się Rossner. — Znakomitego fachowca! Wprawdzie bardzo niedawno skończyła studia, ale za to z pierwszą lokatą, błyskawicznie zrobiła specjalizację. Rywalizowało o nią parę firm. Wybrała jednak nas. Ma licencję pilota… Rossner słuchał potoku słów jednym uchem. Nie będę stawiał weta tylko dlatego, że lekarz jest babą! — powiedział. Galeni wyglądał na bardzo ucieszonego. Wyszli z apartamentu ku samochodom. Poznał ją natychmiast. Stała pod palmą odwrócona profilem. Cała skąpana w popołudniowym słońcu. Piękna, dorodna, dojrzała. Betty przyjechała! Do mnie? Chciał coś powiedzieć, gdy Elisabeth odwróciła głowę i wydała radosny okrzyk. Pod Rossnerem nieomal ugięły się nogi, postąpił krok naprzód. Dziewczyna jednak minęła go, nie zauważając i padła w ramiona Umberta Galeniego. — To jest właśnie nasza nowa koleżanka, Betty Stone — powiedział profesor. — Ale, co ja was będę sobie przedstawiać, znaliście się przecież przed laty. — Steve, tutaj? — Betty wydawała się zaskoczona. —Znakomicie się trzymasz, stary! — Ty też! — Do cholery, sprzyja nam szczęście — wykrzyknął Bernstein do Greensona. — Gdybym wierzył w magię, powiedziałbym, że Mario rzucił na Jima zły urok. Obaj mężczyźni oglądali właśnie kanał CNN, gdy przerwano program, aby podać nadzwyczajną wiadomość z Waszyngtonu: Prezydent Jim Hensey doznał poważnego porażenia nerwowego, połączonego z krwotokiem i w stanie śmierci klinicznej znajduje się w szpitalu. Przebywający w Kongresie wiceprezydent Brentwood natychmiast udał się do Białego Domu w celu przejęcia obowiązków głowy państwa. Oświadczył, że w każdej chwili gotów jest do złożenia przysięgi. Cała struktura USA działa bez zakłóceń. Apeluje się o spokój! Cliff Robbins znowu śnił. Otaczał go intensywny błękit. Ale czy było to niebo, czy woda, nie potrafił odgadnąć. Jednocześnie czuł narastanie niepokoju. Jakiś pęcherz grozy rósł w jego mózgu, pęczniał, bulgotał. I naraz błękit zniknął. Otoczyła go lepka, nieprzenikniona czerń. Nie żyję? Wykluczone. Przecież myślę! Próbował po omacku biec, chociaż racjonalna część jego podświadomości przekonywała go, iż bieganie we śnie nie ma wielkiego sensu. Gdzieś w przodzie zamajaczyło światełko. Zrazu słabe, z każdym jednak krokiem mocniejsze. Nieziemskie. Po chwili zorientował się, że biegnie wąskim i ciasnym tunelem. Prosto ku światłu… Z tyłu narastał hurkot. Czyżby pościg? Któż jednak mógł gonić go w prywatnym śnie? Odwrócił się i zobaczył, jak zrównuje się z nim pędzące z trzepotem pościeli łóżko. Normalne szpitalne łóżko, na jakim wozi się pacjentów na salę operacyjną. Łóżko z rozkołysaną kroplówką i mężczyzną przykrytym prześcieradłem. Pacjent umierał. Na pędzącym obok monitorze zanikał elektrokardiogram. Nagle Cliff zdał sobie sprawę, że wie, kim jest ten mężczyzna. Biegnąc równo z posłaniem, patrzył na charakterystyczny owal twarzy prezydenta. Zdawało mu się, że z oddali dolatuje go demoniczny chichot… — Nie, nie uda się wam, diabły! — wycedził przez zarastające usta. Wyprzedził łóżko, odwrócił się, zaparł nogami, chwycił je za oparcie… Przez moment wydawało mu się, że najechał na niego tramwaj. Łóżko jednak zatrzymało się. Mobilizując w sobie całą energię, spróbował pchnąć je wstecz. Co za ból! Ogarnęła go ciemność. — Świetnie, że jesteś — powiedział Harris, gdy Mendez znalazł się w bunkrze operacyjnym pod Białym Domem. — Co z Brentwoodem? — rzucił doradca. — Nie powinno być żadnych kłopotów. Przekazałem mu twój szyfrogram o kłopotach z Robbinsem, jest za wykorzystaniem „Sigmy”. Swoją drogą, co za niesamowicie korzystny zbieg okoliczności. Mendez uczuł mrowienie w rękach i schował je za plecami. — Któż nie byłby za „Sigmą”, słysząc od nas, że obłąkany naukowiec zamierza sprzedać Chińczykom nasze najtajniejsze plany strategiczne. — Nie pytał, skąd Robbins mógł je zdobyć? — Pytał. Obiecałem dostarczyć pełny raport. Oczywiście, za jakiś czas. Poświęcimy kogoś, z kim Robbins miał kontakty, a kto dysponował dostępem do materiałów strategicznych… W okamgnieniu Mendez zobaczył w wyobraźni czerstwą twarz Greensona. Zobaczył też nagłówek komunikatu wypichconego przez Bernsteina: „Wybitny dowódca, jeden z szefów militarnego komitetu NASA, podejrzewany o współpracę z obcym wywiadem, wybiera samobójstwo!” Nie uważał jednak za celowe wprowadzać Harrisa w szczegóły zagadnienia. Generałowie są od wykonywania poleceń cywilów! — A zatem nic nie przeszkodzi nam w naciśnięciu guzika? — Za pięć minut będzie po wszystkim! Steve Rossner siedział przed monitorem swego komputera. Aby zabić czymś przygnębiającą bezczynność, wybrał jedną z gier losowo—strategicznych. Wodząc myszką po pulpicie, nie zauważył nawet wejścia lekarki. Dopiero, gdy delikatnie oparła się o niego… — Betty? Chciała chyba powiedzieć mu coś bardzo ważnego, ale właśnie w tym momencie ekran pociemniał, a potem eksplodował spadającymi gwiazdami. Przez moment patrzyli jak urzeczeni. Po sekundzie pojawił się napis: ŁÓDŹ „NEMO 2” PRZESTAŁA ISTNIEĆ, ŁÓDŹ „NEMO 2” PRZESTAŁA ISTNIEĆ. — Mój Boże, skąd tu się to wzięło? Ekran zaczernił się szeregami równych literek: KOCHANI, TO JA, CLIFF. PRZEKAZ DLA WAS NAGRAŁEM PRZED WYRUSZENIEM NA ŁÓDŹ. EMISJA ZOSTANIE URUCHOMIONA SAMOCZYNNIE W MOMENCIE, W KTÓRYM MENDEZ ZDECYDUJE SIĘ URUCHOMIĆ PROGRAM „SIGMA” I ZATOPIĆ ŁÓDŹ. ZAPYTACIE, SKORO WE ŚNIE ZOBACZYŁEM SCHEMAT MOŻLIWEJ DETONACJI ŁODZI NA ODLEGŁOŚĆ, DLACZEGO DECYDUJĘ SIĘ NA TAKIE RYZYKO! JEST 50 PROCENT SZANS, ŻE PREZYDENT HENSEY NIE ULEGNIE ARGUMENTACJI MENDEZA I NIE ZGODZI SIĘ NA MOJĄ LIKWIDACJĘ. TO WYSTARCZAJĄCO DUŻO, ABY SPRÓBOWAĆ. FAKT ŻE CZYTACIE MÓJ LIST Z ZAŚWIATÓW, DOWODZI, ŻE SIĘ NIE UDAŁO. CO JEDNAK NIE OZNACZA, ŻE WSZYSTKO JEST STRACONE. WIĘKSZOŚĆ DYSKÓW Z NAGRANIAMI ZOSTAŁA PRZEZE MNIE ZAKOPANA POD POJEMNIKAMI NA ŚMIECI, ZA SPALARNIĄ. TRZECI BĘBEN OD LEWEJ DAJE SIĘ ODSUNĄĆ. KOPCIE POD NIM. A POTEM NAŁÓŻCIE TO NA SIEBIE JAK KAMIZELKI. TY I BETTY. TAM TEŻ ZNAJDZIECIE POLECENIE, CO CZYNIĆ DALEJ. ŻYCZĘ WAM POWODZENIA. C. Popatrzyli na siebie przejęci i bardzo zasmuceni. A więc mechanik nie żyje. — Pomogę wam w kopaniu! — Tuż za ich plecami rozległ się głos Galeniego. Profesor musiał wejść bezszelestnie do wnętrza i teraz przez ramię czytał list Robbinsa! — Strażnicy nie patrolują terenu zbyt dokładnie w trakcie sjesty. Bez trudu wypełnimy testament Cliffa. Rzeczywiście, nie zatrzymywani przez nikogo dotarli na miejsce, odsunęli wskazany pojemnik, rozkopali ziemię. Celofanowe worki znajdowały się dość płytko. Steve otworzył pierwszy z nich i obok dysków natrafił na kartkę, na której Robbins zapisał kod, pozwalający znaleźć w pamięci komputera następne polecenia. Pojemniki foliowe z dyskami rzeczywiście przypominały kamizelki ratunkowe, miały otwór na głowę i można było założyć je pod ubranie i mocno przepasać. — To jest dosyć ciężkie, powinni założyć to mężczyźni — upierał się Galeni. — W poleceniu Cliffa była mowa o Stevie i o mnie —odpaliła Betty. Zawrócili do bungalowu Rossnera, aby dowiedzieć się, co mają czynić dalej. — Przepraszam, ale na chwilę będę musiał was opuścić — Powiedział nagle Galeni. — Wśród tych wszystkich wydarzeń zapomniałem, że nadeszła pora wzięcia paru pigułek. Nie czuję się ostatnio najlepiej. Ale zaraz do was dołączę. Za pięć minut! Niebywale zadowolony z siebie Sam Bernstein z przymkniętymi oczyma poddawał się łagodnym katuszom zadawanym mu przez rosłego masażystę. Wszystko znajdowało się na dobrej drodze. Cliff Robbins nie żyje. Galeni służył im aż nadto gorliwie i powinien już wkrótce odtworzyć podstawowy zasób nagrań. A potem? Ostateczne rozwiązanie kwestii. Likwidacja bazy i wszystkich świadków. Pozostawał jeden szkopuł — Greenson. Ale według Mendeza i ta sprawa miała zostać rozwiązana w ciągu doby. Z Waszyngtonu wyruszył już pułkownik Delhorse, z poleceniem przejęcia dowództwa bazy w imieniu Harrisa. Resztę zrobią jego najemnicy. Ręce masażysty przesunęły się z ramion Sama ku pośladkom. Przyjemność rosła… W takim momencie brzęczyk telefonu może jedynie zdenerwować. Murzyn przerwał zabieg i sięgnął po słuchawkę. — To dzwonić profesor Galeni — powiedział łamaną angielszczyzną. — Niech zadzwoni później — krzyknął Bernstein. Kiedy jednak Zairczyk odłożył już słuchawkę, do świadomości Sama dotarło, że Umberto miał dzwonić pod ten numer wyłącznie w sytuacjach awaryjnych. Czyżby… Zeskoczył ze stołu. — Połącz mnie z nim natychmiast! — Być zajęte! — odparł po chwili masażysta. Kiedy Galeni został zbyty przez Bernsteina, ogarnął go strach. Zdawał sobie sprawę, że za chwilę będzie musiał wrócić do kolegów. Nie mógł jednak nie złożyć meldunku o znalezieniu dysków. Doszedł do wniosku, że mniejszym złem będzie zadzwonienie do generała Greensona. W końcu był jego informatorem. — Szefie, mam wiadomość — powiedział po uzyskaniu połączenia. — Nowe, bardzo ważne informacje: Rossner i Stone są w zmowie z Robbinsem, odkopali te CD—ROM—y. — Spokojnie, Umberto! Cieszę się z tych informacji. Sądzę, że powinniśmy o tym pogadać osobiście. — U pana w biurze!? — O tej porze zwykle biegam. Co byś powiedział o lasku za starymi hangarami. — Ale ja powinienem wrócić i sprawdzić, co Steve i Betty tam knują… — Za kwadrans w lasku! To było polecenie, a Galeni znany był ze swej gorliwości. Na wszelki wypadek jeszcze raz próbował połączyć się z gabinetem biologicznej odnowy Bernsteina. Tym razem numer był zajęty. Greenson wolno naciągał dres. Dwa razy złapał się na machinalnym sięganiu do kieszeni. Cóż za nawyk. Przecież palenie rzucił przed ponad pół rokiem. Z trudem panował nad nerwami. Po raz pierwszy w życiu, on, weteran wojny wietnamskiej, szef Tajnych Operacji NASA znajdował się w tak nieprzyjemnej sytuacji. Wiedział już, że może spodziewać się odwołania. Z lotniskowca otrzymał poufną wiadomość od starego przyjaciela, komandora Cookinghama, że jego następca wyleciał już z Waszyngtonu. Czy jednak miało skończyć się tylko na odwołaniu? Znał Harrisa, zdołał przyjrzeć się Mendezowi… Na wyspie pozostało zaledwie kilku jego ludzi, którzy nie mieliby żadnych szans w ewentualnym starciu z bandą czarnych najemników Mendeza. A Delhorse to nie był ktoś, kto nadawałby się na administratora obiektu, to był morderca. Z szafki wyciągnął swoją starą, poczciwą berettę. Przeładował. Komputer po wprowadzeniu hasła wyrzucił następną porcję informacji od Robbinsa: CIESZĘ SIĘ, ŻE POSIADACIE JUŻ DYSKI. KOLEJNY ETAP TO SKONTAKTOWANIE SIĘ Z LECLERKIEM… — Ależ on ma permanentą delirkę — jęknęła Betty. JEGO PERMANENTNY STAN UPOJENIA ALKOHOLOWEGO JEST W DUŻEJ MIERZE SYMULACJĄ. — Cliff wydawał się odgadywać ich wątpliwości. — PRZEWIDUJĄC TAKI ROZWÓJ WYPADKÓW, OBSADZIŁEM PIERRE’A W ROLI SFRUSTROWANEGO PIJACZKA. MUSICIE GO ODSZUKAĆ, PONIEWAŻ TYLKO ON WIE, JAK WYKORZYSTAĆ MODUŁ X… — A cóż to takiego? — I JESZCZE JEDNO, WŁAŚCIWIE POWINIENEM OD TEGO ZACZĄĆ. UWAŻAJCIE NA GALENIEGO, UWAŻAJCIE NA ZDRAJCĘ… — Umberto? — wykrztusiła Betty i aż usiadła. — Profesor zdrajcą, to przecież niemożliwe! Steve popatrzył na zegarek. — Miał wrócić po pięciu minutach, a upłynęło już pół godziny. Jak myślisz, gdzie on teraz przebywa? I jaki zestaw lekarstw nam przygotowuje? Spuściła głowę, milczała. Na żwirze zachrzęściły buty zairskich najemników. VII Mario Mendez uważał się za człowieka rozsądnego i wypranego z emocji. Całe swoje życie poświęcił karierze i wiedział, że najważniejsze to zachowanie w każdej sytuacji zimnej krwi. Wierzył, że sukcesem polityka jest doprowadzenie do sytuacji, w której interesy osobiste i interesy kraju będą tożsame. Dotąd mu się to udawało. Stanom Zjednoczonym również. Ale sprawa „Serialu wszech czasów”, jak ochrzcił ją w duchu, zachwiała ustalonymi schematami. Na samą myśl o możliwych komplikacjach dostawał zawrotu głowy. Jedne posunięcia wymagały następnych. Skala trudności stale rosła. Zanim zdecydował się uśmiercić Robbinsa, miał jeszcze pewne pole manewru. Ale teraz? Co gorsza, przy całej swojej bezwzględności nie był przekonany, czy podjął tę decyzję samodzielnie. Kim był ten drugi, panoszący się w nim coraz pewniej? Daleki od snucia fantastycznych hipotez, swoje zwidy, sny traktował jako przejaw pewnych uzdolnień parapsychologicznych, a głos jako element podświadomości. Uważał ciągle, że ze wszech miar korzystna dla nich choroba prezydenta była tylko szczęśliwym (choć nieszczęśliwym) zbiegiem okoliczności. Chociaż… Nigdy nie prowadził takich doświadczeń. Usiadł wygodnie w fotelu, przymknął oczy i usiłował przypomnieć sobie charakterystyczną postać Malinsky’ego. Prezydenckiego ochroniarza nie znosił od dawna i kiedy w wyobraźni zobaczył potężną klatę piersiową, zadygotał ze złości. „Chłopak z Chicago” szedł swoim charakterystycznym kołyszącym się krokiem marynarza po korytarzu drugiego piętra w kierunku stromych schodów. Z każdą chwilą widział go coraz bardziej wyraziście. Pierwszy schodek… Potknij się, sukinsynu! Malinsky niósł przed sobą cały stos akt i nie dostrzegł na schodach gumowej kostki pozostawionej przez jednego z prezydenckich buldogów. Poślizgnął się, poleciał twarzą w dół… Na barierkę! — koncentrował się Mario. — Wyłamie ją, na ba… Zabrzęczał telefon! W mgnieniu oka stan koncentracji prysł. Wściekły, chwycił słuchawkę. Nikt się jednak nie odezwał. Po wysiłku odczuwał okropny ból głowy. Nawet nie mógł marzyć o powrocie w myślach na klatkę schodową. Skorzystał z interkomu. — Jest u was Stan? — zapytał w biurze ochrony. — Za trzy minuty, panie doktorze — odpowiedział któryś z „goryli”. — Bandażują mu właśnie stopę. — Stało się coś? — Skręcił nogę na schodach! Oprócz głowy rozbolały go również nogi. Korzystając, że nikt go nie widzi, zrzucił lakierki. Potem podkusiło go, by zdjąć również skarpetki. Do licha! Dlaczego jego kończyny wyglądały tak dziwnie? Zawsze silnie owłosione, teraz zdawały się być kosmate w czwórnasób, jednocześnie Podeszwa stała się zaskakująco nieelastyczna i chłodna… Mam halucynacje — pomyślał. — Powinienem wziąć jakieś proszki i się położyć. Chciał wezwać sekretarkę, ale odezwał się telefon, Dzwonił generał Harris. — Świetnie, że telefonujesz — ucieszył się Mario. — Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze przed zaprzysiężeniem Brentwooda. — Dzwonię właśnie w tej sprawie! Wyobraź sobie, Jim Hensey… — Nie żyje!? — Wręcz przeciwnie, nagle odzyskał przytomność. Zdziwił się, że jest w szpitalu i zapytał, co z raportem ministra skarbu? Nie miał pojęcia, co z nim się działo przez tyle godzin. Był głodny… — Przecież lekarze mówili o śmierci klinicznej. — Telefonuję z sali obok. Jim wygląda na najzdrowszego w świecie. Zażądał, żeby natychmiast przewieziono go do Białego Domu. — Zaraz przyjadę do szpitala! — To już możesz nas tu nie zastać. Jim, mimo protestów lekarzy, wstał z łóżka i włożył ubranie. — Cholera! Mendez odłożył słuchawkę i przymknął oczy. Usiłował przywołać w wyobraźni twarz prezydenta. Nie mógł! Tym bardziej, że za każdym silniejszym zmrużeniem powiek w jego mózgu pojawiała się gęba rudowłosego, piegowatego mężczyzny powtarzającego z naciskiem: — Umrzesz, Mario, niestety nie ma dla ciebie ratunku! — Zobaczymy, marchewo! Co możesz mi zrobić? Przecież ty już nie żyjesz! Jak ci tam w piekle? Co? Robbins zaczął się bezgłośnie śmiać. Mendez usiłował mu w tym przeszkodzić, pochwycił jego spojrzenie i zakleszczywszy się mentalnie, zwarł się z Cliffem tak silnie, że aż słychać było nieomal skwierczenie szarych komórek. Doradca nie wytrzymał pierwszy. Krzyknął i otworzył oczy. Zetknął się ze wzrokiem młodej sekretarki, która wbiegła do gabinetu i zobaczyła szefa siedzącego na biurku, bez butów i skarpetek. — Nic się nie stało, Sue, nic się nie stało! — powtórzył parę razy, zastanawiając się, czy pracownica zauważyła, że ze strachu szczękają mu zęby. Patrol minął bungalow nie wchodząc do środka. Steve i Betty popatrzyli na swoje przerażone miny i wybuchnęli śmiechem. — Przeraziłam się jak dziecko! — powiedziała lekarka. Podeszła do Rossnera i objęła go. Przytulił ją po ojcowsku. Jej ciepło ogarnęło go całego. — Ach, Steve, jaka jestem kretynka! — szepnęła. Przez grzeczność nie zaprzeczył. Poczuł niesamowitą ochotę zagłębić dłonie w jej włosach, obrócić twarz, napotkać gorące, pełne usta… Opanował się jednak. — Może nie wszystko jeszcze stracone — tłumaczył. —Jeśli Umberto z jakiegoś powodu nie doniósł na nas, jeśli uda się odnaleźć Leclerca… Jednakże Francuza nie było ani w barze, ani w baraku zajmowanym przedtem przez jego asystentów. Pukali wielokrotnie do drzwi apartamentu. Bezskutecznie. Wreszcie panna Stone, kobieta samodzielna, z Europy Środkowej w dodatku, otworzyła drzwi agrafką. Uderzył ich mocny odór alkoholu, moczu, brudu. Ale Leclerca w środku nie znaleźli. Zauważyli za to, że ktoś zerwał deski podłogowe w kącie pokoju. Najwyraźniej ten ktoś, kto wpadł tu przed nimi, bardzo się spieszył. W dziurze pod podłogą znaleźli trochę wydruków komputerowych z hangaru, tu spełniających z pewnością rolę opakowania. Ale to, co było w nich zawinięte, zniknęło. — Zabrali Leclerca i moduł — jęknęła Betty. — Teraz już na pewno jesteśmy zgubieni! Troszeczkę pospieszyłeś się z przejmowaniem władzy, Glenn — głos prezydenta był spokojny, ale Brentwood wyczuwał w tym spokoju nieznaną dotąd determinację. Lekarze mówili, że twój stan jest bardzo ciężki, chodziło o bezpieczeństwo państwa… — wymamrotał. — I wykorzystałeś swoje uprawnienia tylko do jednego, do zniszczenia za pomocą „Sigmy” prototypowej łodzi… — Mendez mówił… — A właśnie, nie wiesz przypadkiem, gdzie znajduje się nasz kochany doradca do spraw bezpieczeństwa? Generał zobaczył profesora Galeniego, gdy ten siedział na dachu niskiego, na wpół zasypanego piaskiem bunkra. Podbiegł, dysząc. Krótki marszobieg zmęczył go jak nigdy. — I co powiedział Bernstein na temat moich informacji? — zapytał Umberto. — Myślałem, że sam mu o tym powiesz. — A droga służbowa, panie generale? Znam panujące zasady. Dziwi mnie jednak, że pan jeszcze tego nie przekazał. — Chciałbym znać więcej szczegółów… — Jest spisek, są dyski! — Nie przesadzałbym z tym spiskiem. — Generale, zadziwia mnie pan swoją beztroską, przecież wykrycie tego spisku to nasza jedyna szansa! — Szansa na co? — Na zachowanie cało swojej bezcennej skóry. Jeśli Mario i Sam będą przekonani o naszej lojalności i naszej dla nich przydatności, to nic nam nie grozi… — A jeśli nie będą przekonani!? Jeśli gotowi są zlikwidować tę bazę, wszystkich świadków? Nie dopuścić, aby ludzie nawet zbliżyli się do prawdy! Jaki mamy wybór? — Generale, zaczyna pan mówić jak Cliff. — Słuchaj, Umberto, byłeś zawsze rozsądnym człowiekiem, mam dla ciebie kontrpropozycję. Przestań na chwilę się bać! — Co? — Pomóż nam wszystkim wydostać się stąd, twojej dziewczynie, kolegom. W Stanach mam przyjaciół, ochronią cię. Galeni zsunął się z bunkra i stanął przy generale. — I pan mi to proponuje? Pan? Cóż, jest to nęcące, ale zbyt ryzykowne. W jego twarzy pojawiło się coś, co zaniepokoiło Rona Greensona, chciał wymacać berettę ukrytą z tyłu za paskiem. Galeni był jednak szybszy, uprzedzając ruch generała, uderzył go sierpowym w twarz. Greenson padł, ale zdołał jeszcze wyszarpnąć broń. Umberto przydepnął mu rękę. — Tak oto zdemaskował się sam przywódca spisku! — wykrzyknął. — A to się prezydenccy doradcy ucieszą! Wstawaj, generale, idziemy. — Będziesz mnie musiał zabić, Umberto — wycedził Greenson. — Nie zaprowadzisz mnie do Bernsteina! — Z miłą chęcią — zaśmiał się profesor. — Ale bez hałasu.— Wydobył nóż, zamierzył się… Rozległo się krótkie świśnięcie. Na twarzy Umberta najpierw odmalowało się zdumienie. Z niedowierzaniem wpatrywał się w cienką strzałkę, która utkwiła w jego piersi. Generał był zaskoczony nie mniej od profesora. — To świństwo zostało zatrute! — wycharczał Galeni. Wypuścił nóż, usiłował złapać powietrze. Wodząc wzrokiem dookoła, starał się dostrzec, skąd dopadła go śmierć. Z krzaków na wprost wyszedł rudowłosy mężczyzna. Przez chwilę patrzył chłodno na agonię profesora. — W pewnych sytuacjach dmuchawka z zatrutą strzałą jest naprawdę nieoceniona — powiedział. Rossner nie poddał się panice. Jeszcze raz starannie zbadał norę Leclerca. Obejrzał nawet brudne naczynia piętrzące się na stole. Dobrze zrobił, na jednym z nich zobaczył wyskrobany napis: „A—7”. — Popatrz, Betty, zostawił nam wskazówkę. — Ale co może oznaczać „A—7”? Typ samolotu, pozycję szachową? — Przed wielu laty mieliśmy z Cliffem najprostszy szyfr świata. Stosowałem go z obawy przed żoną. Na przykład notując twój numer na uczelnię, pisałem nie B.S 457 itd., lecz C.T. 568… — Jedną cyfrę i literę dalej? Czy mielibyśmy B—8. Tylko nadal nie wiem, co to może oznaczać? Na przykład jeden ze starych bunkrów w lesie za lotniskiem. Inna sprawa, skąd Pierre Leclerc mógłby znać zasady naszej męskiej zabawy? — Gdzie się pan podziewał, generale? — z aparatu dobiegł mocny głos Bernsteina. — Już zaczynałem się o pana martwić. — Jak pan wie, o tej porze zwykle biegam… — Rozmawiał pan już z Galenim? — Tak, za pół godziny przyjdzie do mojego biura. Ma ciekawe informacje. — Świetnie, ja również przyjdę. Greenson wyłączył komórkowca. — Mamy pół godziny na przygotowanie. Musimy się pospieszyć — rzekł do otaczających go naukowców. Od dobrego kwadransa Rossner czuł się, jakby grał w zwariowanym filmie. Dochodząc do starego bunkra, najpierw dostrzegł Cliffa Robbinsa, który powinien był przecież spoczywać na dnie Pacyfiku. Obok niego siedział generał Greenson i sądząc po jego zachowaniu, wyraźnie sprzyjał planom mechanika. Mało tego, rozmowie przysłuchiwał się cały i zdrowy, choć trochę przepity Pierre Leclerc. Tak więc byli w komplecie. Zwłaszcza jeśli doliczyć sztywne zwłoki Umberta. Przechodząc obok nich, Betty odczuła więcej zdziwienia i obojętności niż żalu. Steve z Leclerkiem zawlekli je do wnętrza bunkra. — Ciągle nie może dojść do mnie, że żyjesz, Cliff — powtarzał Rossner. — Powinieneś się tego spodziewać! Jeśli mógł mi przyśnić się cały system pozaziemskiego satelity, to również odszyfrowałem, że „Nemo 2” posiada detonator w postaci „Sigmy”. Samobójcą nie jestem, więc kiedy dotarłem na pokład łodzi, uśpiłem i wyprawiłem na morze załogę, a potem wystarczyło wyłączyć radiostację i otworzyć komory balastowe „Nemo 2” i samemu… — Wrócić na atol? — Oczywiście. Wcześniej już zrobiłem sobie zapasy w tym starym bunkrze. Namówiłem też Pierre’a na symulowanie alkoholowego ciągu… — Niezupełnie symulowałem — skrzywił się blady Leclerc. — Mam kaca jak sto tysięcy diabłów. Tymi zabiegami miałem zamiar uśpić czujność tych sług szatana, a was posprawdzać. Musiałem również upewnić się, jak w krytycznej sytuacji zachowa się pan, generale, i ty, Betty… — Cliff, jak mogłeś, ja miałabym zdradzić was dla tego łajdaka? — Postanowiłem, że wydostaniemy się stąd wszyscy. Razem. To ja wyciągnąłem z kwatery Pierre’a i wziąłem przechowywane przez niego urządzenie. Teraz każdy z nas ma w tym zadaniu swoją rolę do spełnienia. Szczególnie liczę na pomoc pańskiego przyjaciela komandora, generale. — Najpierw musimy dotrzeć na lotniskowiec, ale nie widzę możliwości — zmarszczył brwi Greenson. — Czarna gwardia podlega wprawdzie tak Bernsteinowi, jak i mnie, ale w krytycznym momencie na pewno pójdzie za nim. — Nie myślę o organizowaniu na atolu scen batalistycznych. Wkrótce, jak co wieczór, przybędzie helikopter, aby zabrać Bernsteina na niszczyciel. Spróbujemy przekonać Sama, aby pozwolił nam sobie towarzyszyć. — Potrafisz powalić go swoją energią? — spytał Steve. — Spróbuję, w razie czego są inne środki. Najważniejsze, jeśli plan ma się udać, nie wolno nam podnieść najmniejszego nawet alarmu. — Prędzej czy później zostanie podniesiony i nim dotrzemy gdziekolwiek, prezydent Brentwood… — Jaki prezydent? Naszym prezydentem jest Jim Hensey. — Nie słyszałeś? — zawołała Betty. — Miał wylew, walczy ze śmiercią… — Już nie! Zbliżyli się do zabudowań bazy. Pozajmowali stanowiska według rozdanych ról. Generał skierował się do budynku komendantury, Cliff natomiast obszedł go od drugiej strony… Wcześniej rozdał kolegom broń zabraną marynarzom z „Nemo 2”. I wkrótce na ciemniejącym niebie ukazał się potężny śmigłowiec z „Little Rocka”. Wielkie łopaty rozgarniały powietrze. Usiadł na ziemi nadspodziewanie lekko. Otworzyły się drzwiczki. Steve’owi serce podeszło do gardła, mógł spodziewać się przybycia zastępy generała — tępego Burta Barkera, może jeszcze paru ochroniarzy. Tymczasem ze srebrzystej ważki wysypało się około dziesiątki doborowych komandosów. Za nimi wyskoczył wysoki mężczyzna, którego bali się wszyscy przeciwnicy po obu stronach Atlantyku. Allan Delhorse, zwany Allanem „Mordercą”. — Witam, generale. — Bernstein czekał już na Greensona w jego własnym gabinecie i zdołał zawrzeć znajomość z barkiem. — Zaczynałem się już o pana martwić. Wszyscy gdzieś się poukrywali. A gdzie nasz wierny Galeni? — Wkrótce powinien nadejść — mruknął Greenson, zastanawiając się, kiedy Cliff znajdzie się przy awaryjnym wejściu. — Odnalazł nasze dyski. Robbins, nie mogąc zabrać wszystkiego z sobą, ukrył część na lądzie. — Bardzo dobrze, to oszczędzi nam sporo czasu. Likwidujemy tę bazę. Ostatecznie! Mam wrażenie, że rozumie pan, co to oznacza? — Nie do końca. — Szkoda! — „Miękki” Sam podszedł do okna. — No i jak ładnie wylądowali. Niestety, muszę poinformować pana, że nie jest pan już dowódcą bazy. Generał spojrzał przez okno i poczuł na plecach strumyczek potu. „Szwadron czyścicieli” Delhorse’a przystępował do akcji. Przez moment Greenson zastanawiał się, co powinien zrobić. Zastrzelić doradcę? Problem rozwiązał Cliff. Otworzył drzwi i jak duch Banka stanął na progu. Oczy Bernsteina nieomal wyszły z orbit… — Ty, ty… — wykrztusił. Greenson po raz pierwszy zobaczył żywą błyskawicę. Nagle postać Sama otoczyła się słabą fioletową poświatą, w pokoju rozszedł się lekki zapach spalenizny i w mgnieniu oka zwiędły wszystkie kwiaty. Doradca bez słowa osunął się na fotel. Wyładowanie musiało bardzo wiele kosztować Cliffa; poszarzały na twarzy, spocony, oparł się o ścianę… Tymczasem na werandzie rozległ się łomot ciężkich buciorów Delhorse’a i dwóch jego goryli. Greenson wepchnął Cliffa do szafy pancernej i szybko klęknął przy Bernsteinie. — Co tu się dzieje? — warknął Delhorse na widok bezwładnego Samuela. — Nagły atak, chyba serce — powiedział generał. — Zajmiemy się tym, Rick — Allan „Morderca” zwrócił się do jednego z towarzyszących mu osiłków. — Zawołaj tego konowała, Snarka! — Okay, szefie! — A ty, Ron, oddaj broń, jesteś aresztowany. — Z czyjego polecenia? — Generała Harrisa działającego na mocy specjalnych upoważnień prezydenta Brentwooda. — Pięknie, ale jest mały problem. Brentwood nigdy nie był i chyba raczej nie będzie prezydentem. — Przestań bredzić! — Nie słuchasz najświeższych wiadomości, Allan? Jim Hensey nieoczekiwanie wrócił do zdrowia… — To i tak nie zmienia wydanych decyzji — rzekł Delhorse, spuszczając trochę z tonu. — Baza ma być zlikwidowana, a ciebie mamy przewieźć na „Little Rocka”. — Chętnie ci pomogę w wykonywaniu poleceń pana prezydenta… Wrócił osiłek z lekarzem. Przez chwilę oglądali Bernsteina. — To jakiś rodzaj porażenia. Żyje, ale jest w szoku, powinniśmy zabrać go do bazy — brzmiała wstępna diagnoza. — Róbcie, co do was należy. No cóż, powinienem porozumieć się z panem Mendezem… Jak się obsługuje waszą linię? — Mogą być kłopoty. Ze względów bezpieczeństwa Mario polecił wyłączyć bezpośrednie łącza, możemy najwyżej załatwić połączenie via niszczyciel, ale nigdy nie będziemy wiedzieli, kto tam tego będzie słuchał… Delhorse w zamyśleniu tarł niskie czoło. — Co proponujesz? — Ewakuację, przenieść naukowców, to jest Rossnera, Galeniego, Leclerca i pannę Stone na lotniskowiec. — Były inne polecenia. W przypadku zorganizowanego oporu… — Ale jak widzisz, żadnego oporu nie ma. Dyski zostały odzyskane, naukowcy gotowi są współpracować… Co chcecie robić? — Po skopiowaniu nagrań zdetonować ten tajemniczy obiekt w hangarze, resztki zatopić… I wykonam to. — Zauważ jednak, że Sam jest nieprzytomny, Brentwood nie zaprzysiężony… Czy w zmienionej sytuacji weźmiesz całą odpowiedzialność na swoją głowę? — No!… Zatem mam polecić moim ludziom, aby wyłapali całe bractwo. — Nie ma potrzeby nikogo zatrzymywać. Wystarczy ich przywołać. — Uruchomił intercom. — Uwaga, mówi generał Greenson: Betty Stone, Steve Rossner, Umberto Galeni, Pierre Leclerc proszeni są o natychmiastowe stawienie się w gabinecie komendanta. — A my, póki co, może byśmy się czegoś napili, Allan. Pierwszy, na zgiętych nogach, lekko zataczając się, przybył Leclerc, wzbudzając złośliwe komentarze kilku żołnierzy, którzy zasiedli na werandzie. Do piersi przyciskał spore zawiniątko. Ludzie Delhorse’a zrewidowali go i chcieli wyrwać mu pakunek… — Co to jest? — Mo… moduł — zabełkotał po pijacku. — Na polecenie władz miałem strzec go jak źrenicy oka. — Kto ci kazał? — spytał pułkownik. — Bernstein — błyskawicznie rzucił Greenson. — To urządzenie wymontowano z latającego talerza, musi być zbadane przez naszych fachowców na kontynencie. Delhorse z mądrą miną oglądał detal przypominający bardziej ultranowoczesną rzeźbę niż jakiekolwiek urządzenie mechaniczne. — Dobrze, zanieście to do śmigłowca, jego skujcie i też wrzućcie do środka. Trzy minuty później zjawił się Steve. Właściwie został przyprowadzony, przeszedł przez cały dziedziniec z rękami podniesionymi do góry, a za nim z automatem w garści postępowała Betty Stone, wzbudzając wielką wesołość zawodowych morderców. W milczeniu weszli do gabinetu. — Ten gnój zastrzelił Umberta — wrzasnęła od progu doktor Stone, popychając lufą Rossnera. — Powinnam była rozwalić go na miejscu! — Zdradliwa suka — warczał pod nosem kapitan. — Wszyscy zostaną przesłuchani na pokładzie „Little Rocka” — powiedział generał. — Dziękuję ci, Betty, za wzorową postawę. Oddaj mi swoją broń. Widzi pan — zwrócił się do Delhorse’a — jakich różnych ludzi tu mamy. Idziemy do śmigłowca. Ilu jest tam ludzi, Allan? — Pilot i dwóch komandosów. Oczywiście polecę z wami. Skujcie ich, Rick. — Kobietę też? — spytał ironicznie Greenson, a Betty wyciągnęła przed siebie szczupłe, opalone dłonie. — Szkoda byłoby wsadzać w żelaza łapki tak miłej i lojalnej ślicznotki — mruknął Delhorse. — No, idziemy! Przeszli przez placyk między zabudowaniami administracyjnymi. Wirujące skrzydło helikoptera podnosiło coraz większe tumany kurzu. Wsiadł skuty Rossner, za nim Betty, Delhorse. Generał z automatem zamykał grupę. Dopiero kiedy znalazł się na pokładzie maszyny, przypomniał sobie, że zapomniał otworzyć szafę pancerną, w której zatrzasnął Robbinsa. VIII Cliff dusił się. Z każdą minutą stalowe pudło zawierało coraz mniej tlenu. Początkowo kryjówka we wnętrzu szafy pancernej mogła się nawet wydawać zabawna. Nigdy nie odczuwał klaustrofobii, uwielbiał spać szczelnie okryty kołdrą, a będąc dzieckiem przepadał za ciasnymi, intymnymi kryjówkami, które, podobnie jak kąpiel w ciepłej wodzie, stanowiły prawdopodobnie instynktowną, atawistyczną tęsknotę za łonem matki. Słyszał przebieg całej rozmowy, potem dobiegło do niego trzaśniecie drzwiami. Spróbował otworzyć szafę… Ani drgnęła. Zrobiło mu się nieprzyjemnie. Najwidoczniej w zamku znajdował się jakiś automatyczny zatrzask, a nikt z jej projektantów nie przewidział, że ktoś będzie chciał otworzyć kasę od wewnątrz. Oczywiście, mógł próbować załomotać pięściami. Ktoś na pewno kręcił się w pobliżu, więc usłyszeliby go. Oznaczałoby to jednak dekonspirację nie tylko jego ale całej reszty, która teraz prawdopodobnie przystępowała do walki. Z rozmowy wynikało, że Betty i generał nie zostali skuci. Greenson miał broń… Robbins zastanawiał się, co spróbuje zrobić generał? Gdy helikopter ruszy, zaatakuje Delhorse’a, ale potem, jeśli nawet wygra, bez niego nie dadzą sobie rady, nie podłączą modułu zabranego z latającego talerza, zresztą nie wiedzą nawet, po co mieliby go użyć… Zatem innej szansy nie miał. Musiał się ujawnić! Uderzył pięścią w ścianę, raz, drugi… Daremnie! Nawet jeśli któryś z żołnierzy znajdował się w pobliżu, wszelkie odgłosy tłumił warkot rozgrzewanych silników helikoptera. Osunął się na dno szafy. Usiłując zwalczyć narastającą panikę, jeszcze raz dokonał analizy szans. A gdyby tak… ! Nie próbował dotąd sprawdzać swoich umiejętności parapsychologicznych na przedmiotach martwych. Nie zdarzyło mu się nigdy zgiąć nawet łyżeczki. Teraz nie miał wyboru. W ciemności wymacał zamek. To musiała być prosta zapadka i gdyby ją trochę przesunąć… Nic z tego! Próżno koncentrował się, napinał, płuca coraz bardziej krztusiły się zepsutym powietrzem… Wreszcie poczuł, że traci przytomność, zapada się ni to w stan omdlenia, ni snu. Może we śnie — kombinował na wpół przytomnie — mógłby poruszyć od zewnątrz zamkiem? To się musi udać! Ja jestem na zewnątrz, ja jestem na zewnątrz, wyciągani rękę… — myślał uporczywie. Wtem poczuł nagły ból, paraliżującą jasność, uderzenie. Otworzył oczy. Czyżby nadal trwał sen? Kompletnie goły leżał z głową opartą o kant pancernej szafy. Z rozciętego czoła spływała krew. Pomieszczenie wypełniało łagodne światło późnego popołudnia. Mój Boże! Był na zewnątrz! Przez dłuższą chwilę głęboko oddychał, usiłując uspokoić oszalałe bicie serca (czy tak czuł się Łazarz po swoim zmartwychwstaniu?), potem delikatnie otworzył kasę. W środku znajdowało się jego ubranie, buty, a nawet kapsułka pełna bezcennych mikroprocesorów, którą — ze względów bezpieczeństwa — przechowywał wewnątrz kiszki stolcowej. Odzież była niesłychanie gorąca i mokra od potu. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad fenomenem przenikania. Warkot za oknem wzmógł się. Startowali! Nie zastanawiając się ani sekundy chwycił jedynie mikroprocesory i goły, jak go Pan Bóg stworzył, wypadł z gmachu komendantury, aby pognać w stronę podrywającego się śmigłowca. Czuł się potwornie zmęczony, ale zarazem nieprawdopodobnie lekki (później miał sprawdzić, że w trakcie przenikania stalowej ściany stracił ponad dziesięć kilogramów) i to powodowało, że pędził nieomal nie dotykając ziemi. Pluton Delhorse’a właściwie nie zdążył zareagować; zaprawieni w walkach komandosi z osłupieniem wpatrywali się w nagusa, który pędził na złamanie karku w stronę maszyny. Zajęty manewrami pilot wcale go nie zauważył, wystartował, śmigłowiec zakręcił i znalazł się jakieś trzy, cztery metry ponad głową golasa. I wtedy Cliff skoczył… Sierżant Rick Martinson przysięgał potem, że widział na własne oczy, jak ciało biegnącego wystrzeliło pionowo w górę i w momencie, w którym powinno zacząć spadać, włączyło się jakieś niewidoczne „dopalanie”, które sprawiło, że Robbins poszybował jeszcze dwa metry wyżej i zdołał uchwycić się płozy. — A cóż to, kaskader? — zdziwił się Delhorse, gdy szarpnięcie targnęło śmigłowcem jak ostroga koniem. Wyciągając pistolet, rzucił do pilota: — Leć dalej, ja go załatwię… Otworzył drzwi maszyny i trzymając się jedną ręką obudowy, wycelował ze swojego magnum do kurczowo trzymającego się płozy Cliffa. Betty i Steve znajdowali się w głębi, w towarzystwie dwóch marines, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się właściwie dzieje. Generał wydawał się kompletnie sparaliżowany. Nie stracił natomiast zimnej krwi Leclerc. Wprawdzie skuty kajdankami, poderwał się i uderzył od tył pułkownika bykiem. Ten wyfrunął na zewnątrz jak pisklę z gniazda. To zmobilizowało pozostałych. Steve zarzucił skute ręce na gardło jednego z komandosów i szarpnął gwałtownie. Betty ciosem karate unieszkodliwiła drugiego. Również generał ocknął się z oszołomienia i przytknął automat do głowy pilota. — Nad morze, jeśli ci życie miłe! Leć w kierunku lotniskowca „Falcon”. I nie próbuj włączać radia! — Udało się — zawołał triumfalnie Pierre Leclerc. — Jakie to było proste. I w tym momencie padł strzał. Grymas bólu przeleciał przez twarz Francuza, usiłował pochwycić skutymi rękami wspornik, ale nie udało mu się to, przechylił się i runął w dół ku spienionym falom. — To tylko ostrzeżenie, szanowni państwo! — odezwał się z końca maszyny Bernstein, który ocknąwszy się, postanowił przystąpić do akcji. — Lindsay, zawracaj! A ty, Greenson, rzuć broń albo będzie po tobie! — Nie mam zamiaru! — odparł spokojnie generał. — Natomiast proponuję, żebyś ty to zrobił, Sam. — Co? — Jeśli strzelisz do mnie, zawsze zdążę pociągnąć za spust, a jak widzisz, oparłem lufę na karku pilota. Zginiemy wszyscy. — Ale ja nie mam zamiaru strzelać do ciebie. Mogę zacząć egzekucję od pięknej pani doktor. — To proszę, ani mnie ona grzeje, ani ziębi. Na moment zapadła cisza. Po chwili jednak Bernstein zachichotał: — Oczywiście możemy się policytować, Ron, ale to wy nie macie szans. Nie udało się wam uciec z atolu niepostrzeżenie, ludzie Delhorse’a na pewno podnieśli już alarm i przekazali flocie informacje o waszym pirackim wyczynie. Zgrywając Jamesa Bonda, odwlekasz jedynie swój koniec… Zawracający helikopter leciał ciągle na wysokości około dwudziestu metrów nad wodą, do atolu pozostał jeszcze spory kawałek. Uczepiony płozy śmigłowca Cliff mógł jedynie przypuszczać, co dzieje się na górze. Ktoś, kto zabił Leclerca, z pewnością nie był sojusznikiem. Robbins postanowił jeszcze raz spróbować i odwołać się do resztek posiadanej energii. Najpierw skoncentrował się, chcąc rozpoznać wroga. Bernsteina wyczuł bardzo łatwo, potem obliczył z grubsza miejsce, w którym przeciwnik mógł się znajdować. Zmobilizował się maksymalnie, przymknął oczy i wysłał ogromny ładunek bioenergii. Nie dobiegł go już nawet jęk i łomot padającego ciała Bernsteina. Kompletnie nieprzytomny, puścił płozę i runął w fale oceanu! Helikopter pozbawiony dodatkowego ciężaru poderwał się gwałtownie, pasażerowie widzieli przez okno koziołkujące bezwładne ciało Cliffa. — Rozkujcie mnie — wrzasnął Steve. Betty wysupłała kluczyk z kieszeni komandosa, któremu dopiero przed chwilą złamała podstawę czaszki. Generał chyba pojął intencje Rossnera, bo polecił Lindsayowi maksymalnie zniżyć lot. Jeszcze sekunda, a Steve, mimo protestów panny Stone, wyskoczył ze śmigłowca wiszącego nad miejscem, gdzie wśród fal wynurzyły się rude włosy Robbinsa. Betty skuła swoimi kajdankami przytomniejącego i nie przestającego rzucać obelg Bernsteina. — Będziecie żałować, żeście się w ogóle urodzili, skubańcy — ryczał. — Strasznie będziecie żałować. Na „Little Rocku” odezwały się syreny ogłaszające alarm. Najwyraźniej z wyspy dotarły już do niszczyciela informacje o ich ucieczce. Nawet przebywającemu w wodzie Rossnerowi musiało zrobić się gorąco. — Co, powtórz jeszcze raz, Barker! Jak to, nie macie łączności z maszyną? Tak. Rozumiem, spróbujcie jeszcze raz. Dobrze. Wyślijcie zwiad. A rakiety niech będą gotowe do odpalenia. Nie szkodzi, że może być tam Bernstein! O, szatani! Generał Harris z pewnym rozbawieniem obserwował prezydenckiego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, jak ten biega wokół stolika z wideofonem, słuchając meldunku z pokładu „Little Rocka”. Od dziesięciu minut mieli całkiem nową sytuację. Z wiadomości, jakie napływały z Pacyfiku, wynikało, że podczas próby ewakuacji naukowców z bazy doszło do incydentu. — („Jaka próba ewakuacji, Delhorse miał ich po prostu rozwalić!” — wrzeszczał Mendez). Śmigłowiec znalazł się w rękach zrewoltowanej grupki, która musiała sterroryzować lub skaptować Greensona. As „czyścicieli” już nie żył, jego dwóch ludzi na pokładzie prawdopodobnie też. Z helikoptera wypadło, jak mówili naoczni świadkowie z brzegu, jeszcze kilka osób, nie wiadomo, żywych czy martwych. Największą jednak sensacją było nagłe pojawienie się rudego, gołego chudzielca, który wypadł z kompletnie pustego pokoju komendanta, pobił rekord świata w skoku wzwyż i przy okazji o tyczce, choć bez tyczki, po czym odleciał, trzymając się płozy helikoptera. — Robbins? — syczał doradca. — Jak może ten sukinkot jeszcze żyć! Jak wydostał się z zatopionej łodzi podwodnej? Następne meldunki mówiły o wysłaniu z niszczyciela dwóch helikopterów zwiadowczych, w tym jednego wyposażonego w rakiety powietrze—powietrze, gotowe w każdej chwili do odpalenia. — A co z Bernsteinem? — zapytał Harris. — Podobno nieprzytomnego dostarczono na pokład śmigłowca. Najprawdopodobniej jest ich zakładnikiem. — Jeśli przypuszczają, że powstrzymałaby mnie zakładniczka w postaci First Lady, to się grubo mylą! Jeśli będzie trzeba, wyprawimy mu wspaniały pogrzeb na cmentarzu w Arlington. Wiceszef Pentagonu udał, że tego nie słyszy. — Za ile minut helikoptery będą mogły przystąpić do działania? — Mendez zwrócił się bezpośrednio do Barkera. — Mniej więcej za kwadrans znajdą się koło celu. Najpierw zażądają od helikoptera włączenia radia. — Chcę mieć cały czas nasłuch wszystkich możliwych rozmów, tu w Pentagonie! — Okay, doktorze, będzie pan miał bezpośrednią transmisję z całej akcji. Steve Rossner, lecąc na spotkanie z powierzchnią Pacyfiku, zastanawiał się, w jaki sposób poradzi sobie z pół—martwym Robbinsem. Tymczasem po chwili to on sam był prawie trupem. Lata minęły od chwili, gdy trenował skoki z wieży. Wszedł w wodę źle, stracił oddech, ogłuchł. Przez moment wydawało mu się, że nie wypłynie. Gdy otworzył oczy, lustro powierzchni było wysoko nad nim — urzekające swoją groźną urodą sklepienie gotyckiego kościoła. Dopłynął nadludzkim wysiłkiem, zaczerpnął powietrza, krztusząc się i łykając przy tym wodę, i znów nakryła go fala. No to koniec — pomyślał, ale w tym momencie poczuł czyjeś silne ramię. — Cliff? Do cholery, ten człowiek musi mieć cechy Anteusza! Robbins również nie miał pojęcia, w jaki sposób tak błyskawicznie zregenerował się. W każdym razie pośpieszył z pomocą swemu ratownikowi. Tymczasem Betty zrzuciła ze śmigłowca linę. Cliff opasał nią ich obu. Lekarka uruchomiła mały kabestan. Pierwsze pytanie, jakie zadał Cliff, gdy znalazł się w kabinie helikoptera, to pytanie o moduł. Betty, która spodziewała się, że mechanik poprosi raczej o ręcznik, wskazała pakunek w kącie śmigłowca i pomogła wejść Rossnerowi. Kapitan był półżywy. Nie potrafił nawet odpowiedzieć na pocałunki i komplementy, jakimi obsypywała go panna Stone. — Odwróć się, Betty — rzekł Cliff, gdy oględziny modułu wypadły najwyraźniej korzystnie.. — Przyzwyczaiłam się już do widoku nagich mężczyzn. — Nie o to chodzi, ale muszę zajrzeć do mego „magazynu” z mikroprocesorami. — Co ty kombinujesz!? — zainteresował się Steve. — Zaraz spróbuję połączyć moduł kosmitów z elektrycznym zasilaniem helikoptera. Nie jest to specjalnie bezpieczne… Na dwie długie sekundy trzeba będzie wyłączyć silniki. — Spadniemy jak kamień — jęknął milczący dotąd pilot, który przyzwyczaił się już chyba do lufy Greensona na swym karku. — Dlatego najpierw zwiększymy wysokość. — Łatwiej nas wypatrzą — zawołał generał. — Już nas wypatrzyli. Na horyzoncie, za ogonem śmigłowca ujrzeli dwie szybko zbliżające się sylwetki maszyn pościgowych. — Co teraz? — Potrzebuję kilkunastu minut. W tym momencie oczy Steve’a i Betty wyrażały to samo pytanie: — Na co? — Mamy ich — zameldował dowódca śmigłowca rakietowego, major Achil Glazos. — Pozostała jeszcze niecała mila! Dochodzimy! — No, to po herbacie — Harris zatarł ręce. Mendez nauczony dotychczasowymi niepowodzeniami nie podzielał jego entuzjazmu. Prawdopodobnie gdyby podano mu teraz Robbinsa w formie risotta, też przed wyrażeniem zadowolenia zażądałby naukowej ekspertyzy. — Co robią? — zapytał Harris Glazosa. — Uciekają! — Są uzbrojeni? — Jedynie w ciężkie karabiny pokładowe. — Nie podchodźcie za blisko. A co z ich radiem? — Mimo wezwań nie zgłasza się! — Co teraz zrobimy? — zapytał Greenson. Ścigające maszyny podeszły tak blisko, że widać było nawet sylwetki członków załogi. — Nadają sygnał żądający nawiązania kontaktu, inaczej odpalą rakietę. A jest to najnowszy typ, którego ten transportowy muł nie jest w stanie przechytrzyć. — Zatem porozmawiajcie z nimi, potrzebuję jeszcze około trzech minut. — Słucham, mówi Greenson — rozległo się nagle blisko i całkiem wyraźnie. — Przełączcie mnie, będę z nimi rozmawiać — zawołał Mendez, podrywając się z fotela. — Yes, sir! — Ron, tu Mario, słyszysz mnie? — Słyszę doskonale i zastanawiam się, jaką tam macie pogodę w Waszyngtonie, bo u nas piękny słoneczny wyż. — Nie wygłupiaj się, generale. Będziesz odpowiadał za dezercję. — Od wymierzania sprawiedliwości są u nas, o ile dobrze pamiętam, sądy i podlegamy im wszyscy. — Ron! Dość tych bzdur, doskonale widzisz rakiety wymierzone w helikopter. — Widzę, ale czy to wypowiedzenie wojny amerykańsko—amerykańskiej? — Pożartujemy w odpowiedniejszej chwili. Nie masz żadnych szans ucieczki, niemniej gotów jestem zaproponować ci ocalenie życia, tobie i im wszystkim. — Nasze życie zależy od Pana Boga, którego, jak mi się wydaje, pan doktor jest osobistym wrogiem — doleciał głos Rossnera. — Nie interesuje cię, co dzieje się z twoim i pana prezydenta czułym przyjacielem? A on wprost rwie się do pogawędki. Oddaję mu głos. W słuchawkach rozległ się timbre rozdeptanej ropuchy. — Zaklinam cię na wszystko, pertraktuj z nim, Mario, prędzej czy później, będą musieli gdzieś wylądować, zaklinam cię na wszystko, nie strzelaj, nie strzelaj! Umilkł, a może tylko odebrano mu słuchawki, w każdym razie z dalszego planu doleciały ich siarczyste przekleństwa. — Zdaje się, że „Miękki Sam” zesrał się ze strachu —skomentował lakonicznie generał Harris. — Do licha, co panu? Pan zasłabł? Słyszy mnie pan? Ale to nie było zasłabnięcie, gdzieś w najgłębszym zakamarku jaźni Mendeza znów odezwało się coś, co przewidywało następne zdarzenia. To coś było przestraszone. — Natychmiast odpalaj, Glazos! — zawołał chrapliwie doradca. — Ależ, panie doktorze… — Wydaj mu rozkaz, Harris. Generał na moment zawahał się. Mendez w tym momencie nie wyglądał na w pełni poczytalnego. Krzyknął histerycznie: — Za chwilę będzie za późno! Ten Robbins chce… Energia Mendeza zalała generała dziwnym chłodem. Poczuł się nagle kompletnie od niego uzależniony. — Dobrze, odpalajcie! — Dziesięć, dziewięć, osiem… — Już! — zawołał Cliff. — Trzymajcie się wszyscy! Niestety, na parę sekund śmigłowiec straci całą moc. Zgasła tablica kontrolna, stanął silnik. — Spadają — wrzasnął Glazos. — Wysiadły im silniki. Harris otworzył usta, żeby powiedzieć, że to może być tylko ostatni rozpaczliwy trik, ale uprzedził go zduszony okrzyk majora: — Nie ma ich, nie ma! — Co? — krzyknął Harris. — Rakieta zaraz ich znajdzie. Niewielki pocisk poszybował w przestrzeń, minął miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się helikopter. Jego komputerowy system, niczym ogłuszony człowiek, musiał również być zaskoczony zniknięciem wroga. Ale już po chwili połapał się i grzmotnął w drugi ze śmigłowców z „Little Rocka”, przemieniając go w burzę ognia. — Trafiliście ich! — zawołał Harris, słysząc detonację. Glazos chwilę milczał, a potem powiedział głucho. — Melduję, że strąciliśmy własną jednostkę. Nie wiem, jak to mogło się stać. — A buntownicy? — Zniknęli. Nie ma ich na radarze, nie ma w zasięgu wzroku. — Może wpadli do morza? — To wykluczone. Mendez otworzył oczy. — Przewidziałem, że tak będzie. Znowu wygrali. — Chce pan powiedzieć, że wie, jak mogli tego dokonać? — W jednym z meldunków była mowa o jakimś dziwnym przedmiocie, który Greenson polecił wnieść na pokład helikoptera. Rick Martinson mówił, że wyglądało to na fragment urządzenia ze statku kosmitów… — Myśli pan, że co to było? — Obiekt znaleziony przez „Rainbowa 3” na orbicie posiadał pewien ochronny system fal, który czynił go niewidzialnym dla naszych radarów i urządzeń optycznych. Gołym okiem dawało się go zauważyć dopiero z dystansu paru metrów, gdy obserwator znajdował się w obrębie jego działania. — I sądzi pan, że oni…? — Harris z niedowierzaniem patrzył na Mendeza. — Innego racjonalnego wytłumaczenia nie ma. Przeklęty Robbins znalazł sposób, aby uczynić nasz własny helikopter niewidzialnym. — Ale nawet i to nie wystarczy, aby dotarł w cywilizowane strony. Bak śmigłowca ma ściśle określoną pojemność. Ogranicza to możliwości lądowania buntowników do jednej z okolicznych wysp. Wszystkie poddamy więc troskliwej obserwacji… — A statki? — Zgromadziliśmy tam naszą flotę. Wyślemy ostrzeżenia do wszystkich przebywających w okolicy jednostek turystycznych i handlowych. Zresztą nie wylądują na żadnym okręcie, zanim nie nawiążą z nim łączności radiowej, a my kontrolujemy cały eter. Przyznaję, w ładnym stylu wygrali partię. Następna jednak należy do nas. Komandor Cookingham zamierzał właśnie udać się do mesy oficerskiej na kolację (ogłoszony alarm bojowy z powodu uprowadzenia helikoptera, przez grupkę terrorystów, według zapewnień dowództwa nie był powodem do zmiany godzin posiłków), kiedy z mostka otrzymał wiadomość: — Człowiek za burtą, sto stóp z prawej. Ma kamizelkę ratunkową z naszej floty! Wybiegł na pokład! Rzeczywiście, stosunkowo niedaleko od burty lotniskowca zobaczył unoszącego się na powierzchni oceanu mężczyznę. Było to niesamowite, że nie dostrzeżono go wcześniej, tak jak gdyby wypłynął znikąd… — Spuszczamy szalupę — zakomenderował pierwszy oficer. — Wsiądę do niej — powiedział Cookingham. — Ależ komandorze! — I Bob, pamiętaj, chwilowo nie dzielimy się tą informacją z nikim, to jest nasza akcja! — Yes, sir! W parę minut później szpakowaty pływak znalazł się w łódce i Cookingham mógł uściskać osobiście swego starego przyjaciela z delty Mekongu, generała Greensona. Pół godziny potem, po wywieszeniu kilku kolorowych chorągiewek sygnalizacyjnych, gdy cała załoga znajdowała się na kolacji, na pokładzie lotniskowca „Falcon”, tuż obok samolotu F—24 „Robin”, wylądował najbardziej poszukiwany na całym zachodnim Pacyfiku śmigłowiec. IX Obraz powtarzał się w różnych wersjach, choć wszystkie miały identyczną wymowę. Ten jednak powracał najczęściej. Widział tłumy ludzi dążące ku wzgórzom San Bernardino prowadzone przez proroka o płomiennorudych włosach. Obserwował wielomilionowy pochód mieszkańców Los Angeles uciekających pieszo (autostrady dawno zostały zakorkowane) z „Miasta Aniołów” na otwarte przestrzenie. A przecież w tej ucieczce trudno zauważyć było przejawy chaosu, paniki czy przemocy. Ludzie posuwali się z niewielkimi węzełkami, zawierającymi częściej niezbędną porcję żywności i pamiątki niż „dorobek życia”. Całkowicie przemieszani, biali, czarni i brązowi, wczorajsi potentaci pospołu z bezrobotną biedotą. Zdumiewająco życzliwi dla siebie, solidarni. Zespoleni w wędrówce i w oczekiwaniu. Mężczyźni pomagali kobietom, starsze dzieci niosły młodsze. Byle dalej od miasta i nadbrzeżnej doliny, byle dalej od uskoku San Andreas. Nad tłumem niósł się cichy, rytmiczny pogłos śpiewanych psalmów. Właściwie była to bardziej pielgrzymka niż ucieczka. Pochód ku Nowemu. Tłum pozostawiał za sobą wielkie miasto, w którym grasowały przekonane o swej bezkarności bandy. Tu i ówdzie na ślady ich działalności wskazywał słup dymu z wielkiego pożaru — uwertura Apokalipsy! I nie sprawiły tego ani prognozy sejsmologów, ani reklama telewizyjna, lecz zapewnienie Cliffa Robbinsa —zapowiedź zagłady Babilonu Zachodu… A ŻYWIOŁEM JEJ MIAŁA BYĆ ZIEMIA! Mimo zapadającego zmierzchu, w powietrzu pozbawionym smrodu benzyny, pełnym żywicznych olejków nie czuło się chłodu, a zamiast rozpaczy czy rozpamiętywania, nad maszerującymi unosiła się świadomość celowego trudu wędrówki, zespolenia człowieka z naturą, ożywiona gorącą wiarą, która kazała porzucić wszystko… A może był to efekt doniesień z Moskwy? Tam przecież wielu nie uwierzyło… Betty Stone i grupa rosyjskich kobiet stała na schodach dawnego Mauzoleum Lenina i przez gigantofon przemawiała do mieszkańców rosyjskiej stolicy zgromadzonych na placu Czerwonym. A ŻYWIOŁEM BĘDZIE OGIEŃ! Parę tygodni upłynęło od emisji w Ostankinie ostatniego odcinka „Serialu wszech czasów”. Jedni uważali materiał za autentyk, wiele autorytetów twierdziło, że to zachodni falsyfikat, mający na celu zniewolenie rosyjskiej duszy. Cerkiew ostatecznie nie zajęła stanowiska… Wszystko było wynikiem wizji Cliffa — wizji, która skłoniła jego współpracowników do wyjazdu: Betty do Moskwy, Steve’a do Londynu, a generała Greensona do Sao Paulo. Moskwa miała zginąć pierwsza. Ambitny, nieokiełznany „Trzeci Rzym”. Tu ewakuacja była przedsięwzięciem najtrudniejszym, ponieważ w nieuchronność zagłady uwierzyła tylko znikoma mniejszość. Wnioski z proroctw wyciągnęła natomiast miejscowa mafia, obstawiając wszystkie drogi wylotowe i żądając haraczu za wypuszczenie z miasta. Wybuchła panika i dopiero pomoc dywizji tamańskiej sprawiła, że miasto zostało odblokowane i Dzień Trwogi, kiedy to bez żadnego istotnego powodu wybuchły tajne magazyny nuklearne, ulokowane z karygodną beztroską w bezpośredniej bliskości miasta, zastał w nim ledwie jedną trzecią dotychczasowej populacji… Potem był Londyn. Stolicy imperium wyrosłego na potędze morza, jako sprawca zagłady wyznaczony został ocean. A ŻYWIOŁEM ZAGŁADY BĘDZIE WODA! — wołał Steve Rossner z wysokości kolumny Nelsona na Trafalgar Square. Ewakuację przeprowadzono bardzo sprawnie, z angielską skrupulatnością — Czwórka Kierownicza, w skład której weszli młody król William IV, premier, arcybiskup Canterbury (od chwili powrotu na łono Kościoła Rzymskiego — kardynał) oraz Steve Rossner, nie miała większych trudności z kierowaniem zdyscyplinowanymi dziećmi Albionu. Gdy nastała Noc Wielkiej Wody i stumetrowej wysokości wał spiętrzonych wód Morza Północnego poprzez wrota Tamizy runął na angielską metropolię, ta już całkowicie opustoszała. Nie było mieszkańców z wyjątkiem pary reporterów telewizji, którzy ze szczytu kopuły katedry św. Pawła i znad zegara Big Bena na żywo relacjonowali kataklizm, aż do chwili, kiedy podmyte wodą mury pogrążyły się wraz z nimi w oszalałych odmętach… Z mylnym odzewem spotkała się przepowiednia w Sao Paulo. Przestroga: A WASZYM ŻYWIOŁEM BĘDZIE POWIETRZE — została błędnie zinterpretowana jako zapowiedź wielkiej zarazy. Miasto przygotowało się do masowych szczepień, wprowadzono kwarantannę dla przybyszów z zewnątrz. Długo nie przyjmowano ponagleń ewakuacyjnych, jakie z Los Angeles słał ogarnięty coraz bardziej przerażającymi wizjami Cliff. Exodus zarządzono dopiero, gdy zdjęcia satelitarne poczęły informować o nieprawdopodobnych przesunięciach mas powietrza z rejonu centralnego Atlantyku w stronę południowoamerykańskiego kontynentu. Trąba powietrzna „Apokalipsa” miała moc wszystkich cyklonów ostatniej dekady razem wziętych. Spadła na miasto pogrążone w gorączce paniki jak drapieżny ptak. Pierwszym śmiercionośnym oddechem zdmuchnęła miliony bieda—domków, w następnym zdruzgotała wieżowce śródmieścia. Ale zamiast ruszyć dalej w głąb lądu lub przynieść zagładę pobliskiemu Rio de Janeiro, wycofała się w głąb Atlantyku i tam ścichła… — Ale dlaczego, dlaczego miłosierny Bóg gotuje nam taki los? — zawołała w którejś z audycji „Na wszystkie tematy” dawno przygasła gwiazda filmowa. — Potrzebny jest bardziej przekonujący znak dla ludzkości. Gdy nawet transmisja z Golgoty nie wystarczyła, żeby gatunek człowieczy zszedł z drogi wiodącej ku samozagładzie, trzeba mocniejszych środków — odpowiedział jej w wieczornych „Wiadomościach” Robbins. Pierwszy wstrząs… Tłum Kalifornijczyków przypada, zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami, do gruntu. Każdy tuli się do Matki Ziemi, starsi przykrywają swymi ciałami dzieci… Rośnie pulsowanie skorupy, wzmagają się głuche pomruki… Wiadomo, co będzie dalej. Cliff Robbins opisał to w swoich proroctwach: Powiększająca się szczelina uskoku San Andreas i jej odnogi o głębokości dochodzącej do 500 metrów pochłoną Perłę Zachodu, a nawet tak odległa od Pacyfiku Dolina Śmierci stanie się jego zatoką… Ale ludzie na wzgórzach ocaleją, aby zbudować Królestwo Boże… — Nieee! — wrzeszczy Mendez i budzi się… Z bladą twarzą i rozczochranymi włosami wygląda jak upiór. Drżącą ręką nalewa sobie drinka. — Przecież tak może być, tak wcale nie musi być — słyszy znajomy, niski, uspokajający głos. — Nie będzie taśm jako przestrogi, czwórka apostołów nie doleci żywa, scenariusz historii ulegnie zmianie, nie będzie żadnej Apokalipsy. Doradca uspokaja się, wzywa sekretarza. Pyta o kolejne doniesienia z Pacyfiku. W miarę słuchania zmarszczka na jego czole pogłębia się. Dzwoni do Harrisa. To nie jest miła rozmowa. Harris, widać, zaczął się już bać o własną skórę. — Samolot jest dla ciebie załatwiony, „Tomcat—lux”, jak chciałeś — informuje wspólnika — ale na więcej z mojej strony nie możesz liczyć. Faktycznie. Prezydent Hensey już urzęduje. Odbył krótką, chłodną rozmowę telefoniczną ze swym doradcą. Żąda dokładnego raportu o wydarzeniach w bazie na Pacyfiku… Mendez próbował parokrotnie swojej siły woli, usiłował wyobrazić sobie prezydenta i wpłynąć na tok jego myślenia, ale ten zdawał się absolutnie uodporniony. — Musisz załatwić wszystko w ciągu doby — podkreśla z naciskiem Harris, a głos jego drży niespokojnie. — Po jutrzejszej naradzie w Białym Domu możemy już nie mieć swoich stanowisk. Pogadam prywatnie z Jimem albo lepiej z Lucy! Ona mnie uwielbia! — myśli Mario i wybiera odpowiedni numer. Niestety sekretarz Henseya powtarza jak automat, że pan prezydent jest zajęty, a First Lady niedysponowana. — Cholera! — syczy Mendez. Tymczasem otrzymuje informację, że samolot bojowy czeka gotowy do startu. Mario nie ma wyboru. Musi lecieć sam na spotkanie swych przeciwników, niosących niesamowite taśmy w prezencie niczego nie podejrzewającemu kontynentowi. Intuicja podpowiada doradcy, że miejscem, w którym przetną się ich drogi musi być „Miasto—Aniołów”. Miasto, które za półtora miesiąca stanie się dnem zatoki. — Sądzę, że będziecie musieli zabrać ze sobą pasażera — powiedział komandor Cookingham, gdy pasażerowie śmigłowca przesiedli się do samolotu F—24 „Robin”, a Cliff ze Steve’em przenieśli na jego pokład i zainstalowali moduł „operacyjnej niewidzialności”. — O kim mówisz, Burt? — zaniepokoił się Greenson. — O sobie! — mruknął siwy komandor. — Nie mam zamiaru pozostawać na „Falconie”, gdy rozpęta się tu pełne piekło. Natomiast, kiedy już opublikujecie swoje rewelacje, skontaktuję was z odpowiednimi ludźmi w Pentagonie, którzy umożliwią spotkanie z prezydentem i wyjaśnienie całej afery. Gra to wprawdzie ryzykowna, ale możliwa do wygrania. Mendez jest powszechnie znienawidzony… — A co zrobimy z Bernsteinem? — pyta Betty. — Bierzemy go ze sobą — zdecydował Cliff. — Wolę mieć tego łachudrę na oku! Parę minut po starcie z waszyngtońskiego lotniska dotarł do Mendeza komunikat z „Little Rocka”: Przeciwnik po wylądowaniu na lotniskowcu „Falcon” przesiadł się na F—24, który minutę po starcie znikł z pola widzenia radarów Hawkeya E—2C, patrolującego przestrzeń powietrzną nad Marianami… Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na pokładzie znajduje się komandor Cookingham. — Odpowie za to przed sądem wojennym — powiedział Mario Harrisowi. Równocześnie wydał polecenie pełnego nasłuchu radiowego na obszarze między Marianami a Ameryką. Statkom polecono zatrzymanie silników, skierowano w ten rejon anteny samolotów wczesnego ostrzegania. Cała flota Północnego Pacyfiku zmieniła się w jedno wielkie ucho, próbujące ustalić akustycznie miejsce pobytu porwanej maszyny. Rossner przewidział taką sytuację, toteż posuwał się nieregularnymi zakosami. Jeśli nawet ktokolwiek usłyszał silniki maszyny, już za chwilę nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. — Prawdopodobnie nie zdołamy go powstrzymać przed dotarciem do brzegów Kalifornii — prorokował Harris, pozostający cały czas w łączności z Mendezem. — Ale nie martw się, Mario. Gdzieś będą musieli wylądować, ten samolot nie może tego zrobić na byle oślej łączce. Po mniej więcej godzinie lotu Rossner oddał stery generałowi. Maszyna zresztą posuwała się na autopilocie, co pewien czas należało tylko korygować kurs. — Prześpię się z godzinę, padam ze zmęczenia — rzekł kapitan. Greenson kiwnął głową ze zrozumieniem. W niewielkiej kabinie pasażerskiej drzemali na rozłożonych fotelach komandor z Robbinsem, skuty Bernstein i Betty Stone. Steve znalazł dla siebie wyborne miejsce w magazynku, w którym między innymi przechowywano spadochrony. Sen ściął go w zaledwie parę sekund. Zapadł się w otchłań bez zwidów i majaków. Nie odpoczywał jednak długo. Z głębin snu począł wypływać na powierzchnię, może wolniej niż podczas swojego bohaterskiego nurkowania, co nie znaczy, żeby doznanie nie było mniej interesujące. Oto nagle zmiarkował, że w swym wypływaniu nie jest sam, że przytulone jest do niego jakieś stworzenie ciepłe i miłe, oddychające pospiesznie… — Betty? Odpowiedzią był ni to szept, ni westchnienie. Obudził się, wracając do rzeczywistości. Realny był otaczający go mrok, wibracja silników, również realna była osoba obok. Rękami dotknął twarzy lekarki, natrafił na rozchylone usta. — Steve, czy możemy to wszystko naprawić? Nie odpowiedział, zaskoczenie odebrało mu mowę. Zanurzyła dłoń w jego włosy, zdążyły się mocno przerzedzić przez te sześć lat, posiwieć. — Byłam głupia — stwierdziła. — Właściwie nie wiem, czego chciałam. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Jej ręka rozpięła mu koszulę, błądziła delikatnie po piersi. Poddał się tej pieszczocie. A potem pocałowała go, jej usta cudowne, pełne, wilgotne, pachnące tic—takiem (który zawiera tylko dwie kalorie) rozpieczętowały jego wargi, język przeniknął do wnętrza, musnął zęby kapitana, cofnął się i znów zanurzył… Fala pożądania nadciągnęła jak przypływ na Biskajach! Przygarnął Betty do siebie. Nie uczyniła najmniejszego gestu oporu, przeciwnie, cała wybiegła mu naprzeciw, trąc o niego swym ciałem, piersiami, które zwiększyły się w ciągu minionych lat może o numer, brzuchem płaskim, jędrnym… Dłoń kapitana przemierzyła jej plecy, ogarnęła rozkosznie wydatną pupkę, dotknęła atłasowo gładkich opalonych nóg, zawróciła w górę… — Nie mam majtek — uprzedziła go szeptem lekarka. Nigdy dotąd panna Stone nie opowiadała o latach, które minęły od ich rozstania. Życie dało jej w kość chyba bardziej, niż na to zasłużyła, czuły i wielki Bob okazał się na co dzień prymitywnym mięśniakiem. Kazał jej przerwać studia, pracować, sam prowadził dosyć beztroski, zabawowy tryb życia… Pracowała więc jako sprzątaczka, pielęgniarka łudząc się, że urodziny dziecka otworzą w ich życiu nowy, wspaniały etap. Ale pomimo jej wysiłków związek przetrwał zaledwie kilka lat. Gdy okazało się, że mały Ralf cierpi na porażenie mózgowe, Bob po prostu odszedł, uciekł… Przeklęła go. Skutecznie! Pół roku później samochód, który mu kupiła, zderzył się na autostradzie z wielkim trakiem. Nie potrafiła nawet na pogrzebie zapłakać, była wewnętrznie pusta. Całą swoją energię poświęciła studiom na uniwersytecie w San Antonio, różnym doraźnym zajęciom pozwalającym przeżyć i zdobywać pieniądze na prywatną klinikę w pobliżu słynnego fortu Alamo, w której lekarze łudzili ją, twierdząc, że mały Ralf robi postępy: chodzi, spełnia najprostsze polecenia. Mężczyźni w jej życiu nie istnieli. Owszem, jeden z facetów, któremu doglądała umierającego ojca, zainteresował się piękną pielęgniarką, robił jej nawet matrymonialne propozycje, ale kiedy na wspólny weekend zabrała Ralfa, którego niedorozwój szedł w parze z nieruchomą, wykrzywioną twarzą człowieka— wampira, konkurent zmył się, a przez pośrednika wymówił jej pracę od najbliższego poniedziałku. Czasami, gdy nie mogła zasnąć, przypominał się jej trzcinowy domek na przedmieściu Houston, luksusowy żywot księżniczki, ale nawet wówczas nie tęskniła za Steve’em. Nie wierzyła w jego miłość, uważała, że chciał jej jedynie jako zabawki. Jako witaminy na młodość. Tragiczne wyzwolenie nadeszło parę dni po otrzymaniu przez Betty dyplomu. Jeden z pielęgniarzy kliniki dla dzieci, niezrównoważony psychicznie dewiant, podpalił nocą pawilon małych chłopców. Było osiemnaście ofiar. Do końca życia miały prześladować Betty wizje przerażonych kalek, błąkających się wśród dymu, czołgających po podłogach, absolutnie bezradnych wobec ściany ognia. Ralf umiał powiedzieć tylko jedno słowo: „Mama”. Czy tamtej strasznej nocy ją wzywał? Mój Boże! — opowieść przerywa szloch. Betty wtula załzawioną twarz w spoconą pierś Steve’a. Nie widzi go, może to lepiej. Kapitan słucha jej uważnie, ale nie potrafi współczuć. Dlaczego? Sam się sobie dziwi. Czy też jest kompletnie wypalony? Teraz, kiedy kochali się, kiedy zaznał z jej strony pełnego oddania, maksimum pieszczot, jakie kobieta może dać mężczyźnie, czuje się trochę smutno… Pusto! Przed laty połowa tych pieszczot przyprawiłaby go o szaleństwo, teraz smakuje jak odgrzany obiad. Dlaczego? Czy zbyt długo marzył, aby teraz się cieszyć? Czy realność przegrywa z wyobraźnią? Czy dlatego, że są już zupełnie innymi ludźmi? — Po śmierci Ralfa została mi tylko pasja zawodowa! Nauczyłeś mnie kochać niebo, loty… Toteż gdy dowiedziałam się o możliwości specjalizacji w dziedzinie medycyny kosmicznej i szansie uczestniczenia w programie „Rainbow”, gdzie potrzebowali młodych, zdrowych, niezamężnych absolwentek medycyny, wyjechałam na Florydę. Wiedziałam, że ubiegających są setki. Postanowiłam działać rozsądnie. Wręcz cynicznie. Dowiedziałam się o Galenim, o jego zainteresowaniach młodymi, ładnymi dziewczynami. Podłożyłam się mu. Tak, możesz nazwać to prostytucją. Nie przewidziałam jednego. Galeni był dobry w te klocki. Może za dobry. Kochając się z nim poznałam rozkosz, jaką może dawać czysty, nie obciążony uczuciem seks. A ja miłości nie potrzebowałam… A może zresztą tylko mi się wydawało, że jej nie potrzebuję, że wszystko to, co dostałam od ciebie, oddałam Bobowi? Ach, Steve, czy możemy odzyskać te sześć straconych lat? Powiedz! Czemu milczysz? Rossner słyszy swój głos: — Tak, oczywiście, możemy, kochana… I dopiero teraz odczuwa cały ból i gorycz! — Za godzinę będziemy nad wybrzeżem Kalifornii — mówi generał Greenson. — Paliwa starczy nam potem jeszcze najwyżej na pół godziny lotu. — Kalifornia. To jak najbardziej nam odpowiada — uśmiecha się Cliff. Wszyscy wyspani z ożywieniem roztrząsają dalsze plany. — W Los Angeles mamy najwięcej stacji telewizyjnych — mówi Steve. — W jednej z największych pracuje moja była żona. To wspaniała kobieta i niezależnie od wszystkiego, co zdarzyło się między nami w przeszłości, na pewno nam pomoże. Wystarczy, jeśli skontaktuje nas z odpowiednimi ludźmi — odzywa się Cliff. — Jak zamierzacie wylądować? — pyta Cookingham. — Nigdzie nie wylądujecie — rży z tyłu Bernstein. — Na wszystkich lotniskach trwa na pewno pogotowie bojowe i czekają plutony powitalne. To nie musi być lotnisko — odpowiada zagadkowo uśmiechnięty Cliff. — Nie mów, że śniło ci się rozwiązanie? — woła Betty, podniecona i różowa jak jabłuszko grzechu pierworodnego. — A w jakim innym celu spałbym aż tak długo. Posłuchajcie… — Mario… — w słuchawce odzywa się suchy głos Harrisa. — Słyszysz mnie? — Jestem nad Colorado — pada odpowiedź. — W Górach Skalistych panuje doskonała pogoda. — Prezydent chce cię widzieć natychmiast. — Powiedz, że nie możesz mnie odnaleźć, że upiłem się albo zniknąłem z jakąś dupą… — Żąda dokładnych informacji o okolicznościach użycia „Sigmy”, lada moment dowie się o stanie gotowości na Zachodnim Wybrzeżu… — Dwie godziny stary, daj mi jeszcze dwie godziny! Potem wszystko załatwię osobiście. — A jak nie? — To i tak przyjdzie koniec świata. Harris odczuwa narastającą rezygnację. — Związałem się z wariatem — mruczy do siebie i nalewa porządną porcję szkockiej, bez lodu i bez wody! Mendez tymczasem nie traci zimnej krwi. Łączy się z burmistrzem Los Angeles. Potem przez kwadrans rozmawia z miejscowym przełożonym CIA. — Gdziekolwiek pojawi się załoga „Rainbowa 3”, zostanie schwytana, zanim zdąży podjąć próbę ujawnienia nagrań — odpowiada Harrisowi. To niezwykłe uczucie lecieć na stosunkowo niskim pułapie, nad kalifornijskim megalopolis, nie będąc przez nikogo widzianym. Mocno wytłumione silniki samolotu również są niesłyszalne na tle tętniącej życiem metropolii. Pod nimi przesuwają się dzielnice przedzielone łańcuchami wzgórz, kępy wieżowców… — I co teraz zrobimy? — pyta siedzący przy sterach Greenson. Na ekranie telewizora Cliff wywołał właśnie miejscową telegazetę. Szuka potrzebnej informacji. — Jest! — woła ucieszony. — Wszystko się zgadza. Od kwadransa nad Disneylandem trwa impreza pod tytułem „Desant Gumisiów”. Pokazy spadochronowe… — Potrafisz skakać, Betty? — Oczywiście. Ukończyłam odpowiednie kursy z pierwszą lokatą, mój nauczyciel może zaświadczyć — odpowiada lekarka. — Zatem wszyscy wyskoczymy przy następnym nawrocie, nad Santa Anna. Samolot zostanie skierowany nad morze, do którego spadnie po wyczerpaniu się zapasów paliwa. — Nie — protestuje naraz Cookingham. — Nie można poświęcić tak wspaniałej maszyny. A moduł kosmitów? Ma też ulec zniszczeniu? Przecież jest to wynalazek, który mógłby przynieść przełom we wszystkich technikach wojennych. — Tak — wspiera przyjaciela Greenson. — Wy skaczcie, my skierujemy się ku bazie Norton. Wyjdziemy z niewidzialności i poprosimy o zgodę na lądowanie. Po pewnych targach obiecamy kapitulację. To odwróci uwagę od was, będziecie mogli ukryć się w mieście, dotrzeć do stacji telewizyjnych. — Ryzykujecie spotkanie z oszalałym Mendezem. Ten drań nie cofnie się przed niczym. — Nie przesadzaj, Cliff — ripostuje generał. — Mendez musi teraz myśleć przede wszystkim o własnej dupie i o tym, co w przypadku niepowodzenia będzie musiał powiedzieć prezydentowi. — Boję się o was! — powtarza Robbins. — Bardzo się boję! — Nie ma najmniejszego powodu, ustalcie lepiej, co zrobicie po znalezieniu się na ziemi. No, zakładajcie spadochrony. Wykonuję nawrót i za chwilę powinniście skakać! Ty też, „Cooki”! — Pozwolisz, że zostanę jednak z tobą, Roń — odpowiada z uśmiechem komandor. X — Zbliżamy się do Los Angeles, panie doktorze — zameldował pilot. — Gdzie mam się skierować? Mendez wydawał się nie słyszeć tych słów, zatopiony bez reszty w swoich myślach. Chociaż, czy to były jego myśli? Głos wewnętrzny, przymilny ciepły bas coraz częściej zdawał się być zjednoczonym chórem wielu, bardzo wielu głosów. — Oszalałem? — Nie kochany, ty jesteś normalny, jeden naprawdę normalny — powtarzał zapamiętale chór. Do rzeczywistości doradca wrócił dopiero po powtórzeniu pytania. Nie zdołał jednak otworzyć ust, ponieważ nagle odezwała się baza Air Force Norton w San Bernardino. — Mówi generał John Rogers. Poszukiwany obiekt niespodziewanie pojawił się na naszym radarze. „Robin” leci od południowego zachodu w kierunku lotniska. Dwie minuty temu nawiązał łączność z wieżą. Generał Greenson poprosił o zgodę na lądowanie… Co mamy im odpowiedzieć? — Czy wasze patrioty są gotowe? — Ależ panie doktorze, pan chyba mnie nie zrozumiał, oni gotowi są oddać się w nasze ręce. To nie są żadni terroryści, znam Greensona i Cookinghama… — Generale, działam na podstawie osobistego upoważnienia prezydenta! Czy odmawia pan wykonania rozkazu? John Rogers nie należał do ludzi skłonnych ustąpić przed byle pogróżką. — Wykonam rozkaz, jeśli Jim Hensey wyda mi go osobiście — powiedział. — Czy może pan umożliwić mi połączenie z Białym Domem? Mendez zaklął w duchu. Tylko tego mu brakowało. — Okay, generale. Niech lądują. Do tematu jeszcze wrócimy. Proszę informować mnie o współrzędnych jednostki. — Znajduje się o dziesięć minut lotu od lotniska… — To prawie jak my! Dobrze. Na jakim pasie zamierzacie go przyjąć? — Na pasie „D”. A może chcielibyście wylądować pierwsi? — Nie! A teraz proszę o dokładne współrzędne „Robina”. Chwilę później doradca odwrócił się do pilota. — Byłeś na prawdziwej wojnie, Mike? — Yes, sir! Brałem udział w „Pustynnej Burzy” i latałem nad Bośnią… Mam cztery zaliczone zestrzelenia. — Najwyższy czas, żeby mieć piąte. Greenson, wyraźnie rozluźniony, uśmiechnął się do komandora. — Kierują nas na pas „D”. — A lądowałeś już kiedyś takim cackiem, Ron? — Nie, ale jego komputer robił to setkę razy. Gdyby umiał jeszcze popić i podupczyć, powiedziałbym, że jest to najlepszy materiał na kumpla—pilota, jaki może się człowiekowi przytrafić. — Ciekawe, czy naszym udało się już pomyślnie wylądować? — Jestem pewien. Komuś z nich na pewno się uda. Każdy wymyślił inny sposób na dotarcie do studia telewizyjnego. A wystarczy, żeby jednemu się powiodło. — Dziwne, że dotąd nie odezwał się Mendez. — Prawdopodobnie śpi w Waszyngtonie. — Jesteście idioci! — odezwał się nagle milczący do tej pory jak zaklęty Bernstein. — Powinniście lądować na dziko i dopiero w ostatniej chwili pozbyć się niewidzialności… — Kiedy nam właśnie chodzi, żeby wiedzieli, gdzie jesteśmy — odparł Cookingham! — Pieprzeni bohaterowie! Mario z pewnością każe was zestrzelić. A ja zdechnę razem z wami. — Przecież doktor Mendez wie, że pan leci z nami. — Choćby wiedział, że leci papież, Dalaj Lama, królowa angielska i Kim Basinger, nie zawahałby się też ani przez sekundę. Przerażające, że wy nie zdajecie sobie sprawy z wysokości stawki. — Nie rozumiem, dlaczego zabraniacie ludzkości poznania jej historii… — Mario uważa, że opublikowanie tych obrazów przyspieszy koniec świata! — Chce pan łyka na odwagę? — Cookingham wyciągnął do niego piersiówkę, ale gest pojednania zakłócił Greenson pytając komandora: — Słuchaj stary, nie wiesz przypadkiem, co to za cyferki? — Chyba komendant Rogers nadaje do nas zaszyfrowaną depeszę… Ciekawe. — Cookingham skupił się na tekście… — SPIEPRZAJCIE STĄD NATYCHMIAST! Co oni chcą nam przez to powiedzieć? — Być może pragną nas ostrzec przed delegacją powitalną, na skład której nie mają wpływu. — Mendez? Możesz powrócić w niewidzialność. Zrezygnować z lądowania w Norton. — Niestety, nie mamy specjalnego wyboru, paliwo się kończy. — Macie spadochrony! — zawył Bernstein. — Natychmiast dajcie mi spadochron. Ratujmy się. Ja nie chcę umierać, nie chcę, nie chcę!… Obie jednostki zbliżały się błyskawicznie do lotniska. Rogers z rosnącym niepokojem śledził manewry maszyny prezydenckiego doradcy. — Skurwiel chce odpalić rakietę… Powinienem mu przeszkodzić, ale przecież go nie zestrzelę. Greenson dość późno zauważył samolot, który zbliżał się do nich pod kątem. Intuicja podpowiadała mu, że nie będzie to spotkanie towarzyskie. Obniżył pułap i wypuścił podwozie. Zaledwie mila dzieliła go od końca pasa startowego „D”. Równocześnie palce generała zastygły na przełączniku zasilacza. Jeśli maszyna pościgowa zaatakuje, jeśli wystrzeli rakietę, wówczas ich maszyna otuli się woalem niewidzialności. Jednakże wystrzału nie było. A może siódmy zmysł przeciwnika podpowiedział mu, że pole niewidzialności nie działa na powierzchni ziemi i wystarczy poczekać. Generał wylądował po kawaleryjsku. Sypnęły iskry, zazgrzytały przeciążone amortyzatory. — Dzięki Bogu! — wyszeptał Bernstein, który w tym czasie zdołał dwukrotnie zsikać się w spodnie. I w tym momencie Mikę na polecenie Mendeza odpalił. „Robin” nie miał szans na zwrot czy ucieczkę. Rakieta trafiła jednostkę w dysze odrzutowe. Natychmiast eksplodowały zbiorniki paliwa, a detonacja rozniosła strzępy samolotu w promieniu paruset metrów. Cookingham zginął na miejscu. Potężny wybuch wyrzucił fotel z Greensonem wysoko w górę. Zadziałała katapulta i otworzył się spadochron. Ekipa straży dziesięć minut później znalazła nieprzytomnego generała, jak wisiał wśród splątanych linek w koronie kalifornijskiej sosny, tuż za płotem lotniska. Zadzwonił telefon. Patrycja wyszła z łazienki. Była przekonana, że telefonuje Lionel. — Hej, o co chodzi? — Dlaczego jeszcze nie wyszłaś z domu? — zachrypiał reżyser jej talk—showu. — Przecież za siedemdziesiąt minut wchodzimy na antenę… — Od czterech lat robimy ten program, Lal, a ty ciągle nie wierzysz, że zdążę na czas i musisz mnie sprawdzać. Czy spóźniłam się choć raz? — Ty w ogóle nie dbasz o moje nerwy. Cztery lata temu nasz program śledziło ledwo paru staruszków w Pasadenie. A wiesz, jaka była oglądalność w zeszłym tygodniu? — Wiem, dwadzieścia pięć milionów w Stanach… — I drugie tyle w Meksyku. — W takim razie pozwól dokończyć mi toaletę, wychodzę za kwadrans… — Rozmawiając dokonywała różnych rutynowych czynności poprzedzających zazwyczaj opuszczenie mieszkania. Zamknęła okno na taras, wyłączyła telewizor. — A jeśli będą w mieście korki? — Mam w bagażniku rower! Buźka, Lal! Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się. Poczciwy, stary Lal Hardy. Traktował ją jak córkę, przynajmniej od czasu, kiedy przekonał się, że nie zostanie jego kochanką. Przejrzała się w lustrze. Mimo swych trzydziestu pięciu lat wyglądała całkiem interesująco. Bulwarówki dość często rozpisywały się o jej romansach. Było w tym co najmniej dziewięćdziesiąt procent przesady. Po rozwodzie z Steve’em wybrała status kobiety samotnej i niezależnej. Jeśli zdarzali się jej jacyś partnerzy, były to wyłącznie przelotne ptaki, którym nigdy nie pozwalała uwić gniazda. Małżeństwo ma sens, kiedy są dzieci. I mąż — pomyślała ironicznie… Zabrzęczała szyba. Zadrżała i odwróciła się gwałtownie, widząc długi cień, który padł na podłogę livingu. Do licha! Na tarasie wewnętrznego ogródka stał Steve Rossner. — Hej, Patty. Mam nadzieję, że mnie wpuścisz! Przez te wszystkie lata po rozwodzie nie spotykali się często. Była na pogrzebie jego matki, on zjawił się, gdy chowała ojca. Śledziła wiadomości o jego lotach, a on też chyba interesował się jej dokonaniami. Kiedy pokłóciła się z Kanałem 5 i na parę miesięcy wylądowała na bruku, przyjechał do Kalifornii i bez słowa wręczył jej czek na pokaźną kwotę. A dziś? — Do licha, z nieba spadłeś, Steve? — Zgadłaś, Pat, spadochron, który leży na dachu garażu, jest twój. Czy gra pani dalej? — Mogłeś przynajmniej zadzwonić, że wpadniesz. Teraz bardzo się śpieszę, za godzinę zaczynamy kolejny odcinek „Popołudnia z Kalifornią”. — Przybywam poniekąd w tej sprawie… Cliff miał trochę mniej szczęścia niż Steve Rossner, którego wiatr zniósł nie tylko nad dzielnicę willową, ale pozwolił bez wpadnięcia w oko ciekawskim zjawić się dokładnie na posesji swojej byłej żony. Robbins natomiast wylądował na zatłoczonym parkingu, gdzie oczekiwała go grupka gapiów, a co gorsza jakiś policjant. — Dlaczego ląduje pan tak daleko od miejsca pokazów? — zainteresował się funkcjonariusz. — Bo jestem chińskim szpiegiem — zeznał Cliff, pokornie wsiadając do samochodu gliny. Tam swoją koncentracją psychiczną ogłuszył stróża prawa, przebrał się w jego mundur i najspokojniej w świecie ruszył w stronę studia Kanału 7. — Znaleźli jeszcze jednego — powiedział Rogers do wysiadającego z samolotu Mendeza. Był gotów do współpracy z doradcą, ale wiedział dobrze, że odpowiedni raport trafi do rąk prezydenckich bez żadnego pośrednictwa. — Żyje? — Jeszcze. Właśnie go wiozą. Mendez zatrzymał pędzący po płycie lotniska ambulans i wskoczył do środka. Zwęglony strzęp człowieka z wypalonymi oczodołami w niczym nie przypominał zawsze eleganckiego i wyczulonego na punkcie własnej powierzchowności doradcy. Dla niego piekło zaczęło się już na ziemi. Wył z bólu, mimo zaaplikowania mu końskiej dawki narkotyku. — Sam, Sammy, wygraliśmy! — zawołał Mario. — Trzymaj się, stary! Bernstein poznał jego głos. Na moment przestał jęczeć, zmobilizował siły. — Są w mieście… Spadochrony… żona Rossnera… —wyrzucił z siebie te słowa tak, jakby wypluwał duszę, a potem skręcił się w ostatnim paroksyzmie i umarł. — Dajcie mi helikopter — zawołał Mendez do Rogersa. — Natychmiast, jeśli nie chcecie wyglądać tak jak ten wielorasowy pedał! — Mam uwierzyć w twoją niesamowitą opowieść i zaryzykować puszczenie na żywo jakiegoś zwariowanego filmu, Steve? Chcesz, abym zburzyła wszystko, co tak mozolnie zbudowałam przez lata, Steve! I to w momencie, gdy twoim przeciwnikiem jest sam Biały Dom? Jeszcze nie zwariowałam! — Patrycja prowadziła swój wóz pewnie i precyzyjnie, choć nie mogła ukryć silnego poruszenia. Stanęli na czerwonym świetle. — Nie błagałbym cię, gdyby nie było to takie ważne —rzekł z naciskiem Rossner. — Z drugiej strony rozumiem, że chcesz się upewnić, czy nie fantazjuję. Proszę bardzo. Akurat stoimy przed sklepem ze sprzętem elektronicznym. Na pewno mają laserowy odtwarzacz. — Bardzo się śpieszę, Steve!… — Proszę o trzy minuty, Patty! — To rzeczywiście niewiele od kogoś, kto kiedyś chciał ode mnie całe życie. Wjechała samochodem w zatoczkę. Nagły podmuch wiatru zapędził Betty nad jakieś stare budynki i sprawił, że zaczepiła spadochronem na balkonie trzeciego piętra. Nożem udało się jej odciąć linki i wejść do środka dość nędznie urządzonego mieszkania… Z łazienki dobiegał śpiew jakiejś kobiety pluskającej się w wannie. Kształt łóżka, różowe tapety i lustro na suficie powiedziały pannie Stone więcej o zainteresowaniach lokatorki, niż mógłby to zrobić długotrwały wywiad środowiskowy. Postanowiła działać szybko. Znalazła leżącą na stole torebkę z dokumentami, z szafy wzięła modny, choć dosyć wyzywający strój, wybrała perukę i ciemne okulary. Bez wahania sięgnęła po firmowe kluczyki do lincolna. Cóż, nie wyglądała w tym wszystkim zbyt subtelnie, ale liczył się cel… Na schodach omal nie zderzyła się z zażywnym biznesmenem śpieszącym do mieszkania kąpiącej się. — Pan następny? Siostra czeka na pana — powiedziała i co rychlej pomknęła do zaparkowanego przed domem samochodu. — Nadal żadnych nowych wiadomości od Maria? — zapytał prezydent. — Generał Harris obiecał go znaleźć — odparł sekretarz. — Także Brentwood, choć jest ciągle w szoku, obiecuje udostępnić nam taśmy ze wszystkich rozmów przeprowadzonych w trakcie pańskiej choroby. Wiceprezydent nie potrafi zrozumieć tego, co się stało, i bardzo pragnie się zrehabilitować. Na okrągłej twarzy Jima Henseya odbiło się zniecierpliwienie. Od godziny otrzymywał coraz to nowe informacje na temat działalności tandemu Mendez—Bernstein, które upewniały go w mniemaniu, że dwaj jego zaufani ludzie po prostu zwariowali. Zatopili łódź wartości miliarda dolarów, postawili w stan gotowości flotę Pacyfiku… Robiąc to, za każdym razem powoływali się na jego rzekome pełnomocnictwa. — Wiele wskazuje na to, że Mendez znajduje się obecnie w drodze do Kalifornii — powiedział sekretarz O’Donell. — Ale zdaje się, że mam na linii Pentagon. Powinny być najświeższe wiadomości. Dzwonił Harris. Rezygnacja w jego głosie była niesłychanie wymowna. Nie miał zamiaru kryć dłużej Mendeza. W urywanych zdaniach przekazał wiadomość otrzymaną od Rogersa. — Co takiego!? — wykrzyknął Hensey. — Twierdzi pan, że mój doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego osobiście rąbnął rakietą na pasie startowym w Norton maszynę z wiceszefem NASA i komandorem z dowództwa Trzeciej Floty na pokładzie?! Helikopter Mendeza sunął nad skąpanym w popołudniowym słońcu mieście. Jego załoga cały czas miała bezpośredni kontakt radiowy z policją. W całym Los Angeles trwała bezskuteczna, jak na razie, obława za „chorymi psychicznie spadochroniarzami”, jak oficjalnie określono poszukiwanych. Dokładnie minutę po tym, jak samochód Patrycji Rossner z jej eks—małżonkiem w bagażniku wjechał do podziemnego garażu Siódemki, specjalny oddział otoczył gmach popularnej stacji telewizyjnej. Kilkudziesięciu policjantów z oddziału antyterrorystycznego gotowych było do szturmu. — Jesteś, jesteś nareszcie — zdenerwowany Lionel czekał na dziennikarkę przy windzie. — Bałem się, że spóźnisz się przez tę obławę na mieście za jakimiś szaleńcami. Mamy osiem minut do wejścia na wizję… A pan dokąd? —zagrodził drogę kapitanowi. — Steve jest ze mną! Lal, poznaj mojego byłego męża. Aha, tu masz CD—ROM z filmem, od którego zaczniemy Program, pilnuj tego jak oka w głowie! — Zwariowałaś, mamy przecież wspaniały hit o młodych fokach. — Poczeka! Dziś, mój stary, pokażemy hit wszech czasów. Hardy popatrzył z lekkim niedowierzaniem na Patrycję. Rzeczowa i opanowana dziennikarka (dla milionów widzów symbol kobiety XX wieku) nie zwykła była wyrażać się tak emocjonalnie. Ale tego dnia w ogóle wyglądała na inną osobę — źrenice miała rozszerzone jak po atropinie, nieskoordynowane ruchy rąk. Czyżby spotkanie z eksmałżonkiem sprawiło, że sięgnęła po prochy? Hardy nie zamierzał jednak ingerować w ich sprawy. — No dobra, dobra… — mruknął biorąc kompaktową kasetę. — Jak mamy zatytułować ten twój hit? — Powiedzmy: „Na żywo z Golgoty — sąd, biczowanie, droga krzyżowa, Wniebowstąpienie!” Kilometr od studia policyjny patrol nakazał Betty zjechać z drogi. Oblała ją fala gorąca. Zamierzała dodać gazu i spróbować ucieczki, kiedy raptownie wyprzedził ją inny wóz policyjny. — Ja się zajmę tą paniusią, koleś — zawołał rudzielec w mundurze policjanta i równocześnie mrugnął porozumiewawczo do doktor Stone. — Muszę natychmiast dowieźć ją do studia Siódemki. To narastało, rosło! Cholera! Wypełniało go całego. Mendez czuł, jakby nabrzmiewał w nim wielki pęcherz nienawiści, rozumiał, co to znaczy. Zbliżał się do Robbinsa. Rozstrzygnięcie wreszcie będzie musiało nastąpić… Z trudem panował nad sobą, wydając polecenia szefowi kalifornijskiej policji, który osobiście przejął nadzór nad operacją. — Jak to, są w studio!? Zdążyli dotrzeć przed blokadą… To dlaczego jeszcze nie są aresztowani, komisarzu? Ja mam pana uczyć?! Nic mnie nie obchodzi transmisja. Rossner i jego żona mają być zdjęci przed audycją. To niech puszczą jakieś wideoklipy. Jak to, pańscy ludzie nie będą walczyć z cywilami? To niech odłączą zasilanie stacji! Odpowiada pan za to osobiście, komisarzu. Nie może dojść do emisji programu… — Mario! Tu Jimmy. Nakazuję ci przerwać tę awanturę — w rozmowę z komendantem włączył się charakterystyczny głos prezydenta. — Musisz mi sporo rzeczy wytłumaczyć, Mario! — Przerwał połączenie — zawołał ktoś z centrali. Osłupiały prezydent na moment zaniemówił. — Połączcie mnie z gubernatorem Kalifornii — wykrztusił po dobrej chwili. Na pięć minut przed emisją charakteryzatorka dokończyła makijaż Patrycji. Na dole narastał tumult. Trzęsły się jej ręce. — Czy będą strzelać, proszę pani? — Policja chce sforsować wejście. Grozi użyciem broni — emocjonował się jakiś młody redaktor. — Rezygnujemy z programu, szefie? — odezwał się głos realizatora. — W żadnym wypadku — zawołał Hardy. — Zabić może nas zabiją, ale wiecie, jak to nam podniesie oglądalność? Z pokładu helikoptera widać było już gmachy studia wytwórni i pobliskiego wielopiętrowego parkingu. Mendez przełączył radio na częstotliwość policyjną. Oczywiście nie miał zamiaru z nikim rozmawiać. — Mówi gubernator stanu Kalifornia — skrzeczał głosik. — Do wszystkich jednostek w rejonie studia Siódemki. Nakazuję zaprzestać jakiejkolwiek akcji przeciwko Rossnerowi i jego grupie. Z rozkazu prezydenta USA nie wolno dopuścić do studia Mario Mendeza, do niedawna doradcy Białego Domu. Uwaga, może być uzbrojony. Mendez zaśmiał się. Dużo mogli mu zrobić! Był u celu. Śmigłowiec osiadł miękko na dachu parkingu. Mario wyciągnął bazookę najnowszej generacji i dotargał ją aż na krawędź dachu. Jak na dłoni miał przed sobą oszklony taras głównego studia, a na nim podium, na którym Patty Rossner zwykła przyjmować swoich gości. Na moment popatrzył w dół. Jak zwykle w dniu emisji przed gmachem popularnej stacji zgromadziło się sporo gapiów chętnych oglądać na wielkim, zajmującym trzy piętra ekranie kolejny odcinek „Popołudnia z Kalifornią”. Zaśmiał się bezgłośnie. — Ostatni odcinek! XI Jim Hensey osobiście przerzucił kanał na odbiorniku podarowanym mu przed pół rokiem przez cesarza Japonii… Ekran wypełniła piękna trikowa czołówka — tańczący most Golden Gate, maszerujące betonowe odciski dłoni przed Chińskim Teatrem. Potem wyprysnęła strzelista sekwoja, przeistaczająca się w startującą rakietę kosmiczną. — Czy Harris mówił ci, co może być na tych niezwykłych nagraniach? — prezydent zwrócił się do sekretarza. — Mario przysyłał mi w tej sprawie bardzo lakoniczne raporty. W ostatnich donosił, że dotarli bardzo daleko w głąb dziejów i że znalezione zdjęcia mogą być niebezpieczne dla samych podstaw naszej cywilizacji. Ale w jaki konkretnie sposób, nie wyjaśnił. — Harris w ogóle nie był wprowadzany przez Mendeza w szczegóły — odparł O’Donell. — Wiedział tylko, że zawartość kosmicznego dysku stanowi materiał autentyczny i przez to cholernie niebezpieczny. — Ale cóż tak niebezpiecznego może kryć się w prawdzie? — Izwiestija — zażartował sekretarz, który długi czas specjalizował się w zagadnieniach Europy Wschodniej. Akrobatycznym wręcz zwrotem Cliff zjechał z jezdni, wyłamał zabezpieczający szlaban i skierował wóz pod prąd na serpentynę piętrowego parkingu. — Co robisz? — jęknęła Betty, którą pasy ledwo uchroniły od roztrzaskania się o szybę. — Zabijesz nas! — Jadę — odpowiedział lakonicznie, prowadząc samochód z opanowaniem i zręcznością godną kaskadera. — Mieliśmy przecież jechać do studia. — Mieliśmy, ale na razie jest pilna sprawa do załatwienia, tutaj. — Z piskiem opon minął kolejny zakręt, unikając zderzenia z ogromnym pontiakiem. — Och, Cliff, zdaje się, że jedziemy pod prąd! — Wszystkie reguły są po to, aby je zmieniać! — zawołał, omal nie taranując następnego samochodu. — Ciekawe, czy ten łotr czuje, że go zaraz dopadnę? Ścisk na korytarzach wokół głównego studia i na sąsiednich tarasach panował nie mniejszy niż przed ekranem na ulicy. Rozniosło się, że w programie ma być pokazana nieprzewidziana sensacja. Niedawni napastnicy przemieszani z niedoszłymi obrońcami wpatrywali się w rozstawione wszędzie monitory. Przerwano nagrywanie programów w sąsiednich studiach, przykucnęli obok siebie ksiądz i rabin, seksbomba z oper mydlanych i lider Ruchu Gejów. Skończyła się czołówka. Ekran wypełniła twarz Patrycji Rossner. Obserwujący kątem oka jej profil Steve zdał sobie naraz sprawę, jak wspaniała jest to kobieta. Jak dojrzała, jaką ma klasę. Jej oryginalna uroda, nie tracąc nic z młodzieńczego blasku, z wiekiem nabrała mocy i zupełnie innej wyrazistości. W tym momencie Steve uświadomił sobie, że nie patrzył tak na nią od wielu lat. — Przyjaciele! Amerykanie i Amerykanki. Jak co tydzień z kawiarnianego tarasu Siódemki wita was Patty Rossner w dwieście drugim odcinku programu „Popołudnie z Kalifornią”. — Mikrofony zainstalowane na ulicy przekazały radosną wrzawę tłumu. — W dniu dzisiejszym postanowiliśmy wyjątkowo zmienić dotychczasowy układ programu i przedstawić jedno tylko wydarzenie: sensację wieku, a właściwie ostatnich dwóch tysiącleci… Laserowy celownik bazooki wyłowił precyzyjnie stół mikserski za szybą w głębi, nieomal za plecami bohaterów programu. Jeden strzał powinien nie tylko załatwić małżeństwo Rossnerów, ale i zniszczyć całą aparaturę, a zwłaszcza CD—ROM umieszczony już w odtwarzaczu… Palec Mendeza wolniutko dotknął spustu… Lionel Hardy nigdy nie oglądał dokładnie swoich programów. Śledził je jednym okiem. Cała jego uwaga skupiona była na wszystkim, co działo się dookoła. Siódmy zmysł kazał mu nagle spojrzeć na dach pobliskiego parkingu. Cholera! — Trójka na dach — wrzasnął do miksera. Ekipa zadziałała jak automaty. W sekundę później na ekranach wszystkich telewizorów pojawiła się lufa bazooki i blada twarz snajpera! — Mój Boże — zawołał Jim Hensey i chwycił telewizyjnego pilota w naiwnym, podświadomym ruchu. Przecież tego nawet on nie mógł wyłączyć. — Jest ze mną — kontynuowała swą konferansjerkę Patrycja — mój były mąż, kapitan Steve Rossner, komendant kosmicznego wahadłowca „Rainbow 3”. Powiedz Steve… Steve, co ty? Kiedy na monitorze pojawił się Mendez z wycelowaną bronią, kapitan nie wahał się ani sekundy, jednym susem pokonał odległość dzielącą go od prezenterki, przewrócił ją na podłogę i nakrył własnym ciałem. — To pokażemy na replayu, teraz trzymajcie dach — zawołał Hardy. — Czy ktoś z was, kochane gliny, ma karabin snajperski? — Policjanci rozkładali ręce… Mendez pociągnął za spust. Ale w tym momencie jakaś niewidzialna siła podbiła lufę bazooki tak, że ładunek eksplodował dwa piętra wyżej, niszcząc jeden z magazynów kostiumów. Doradca prezydenta, zaskoczony, zaklął i odwrócił głowę. W drzwiach wychodzących na dach stał rudowłosy mężczyzna w mundurze policyjnym i przenikliwie się w niego wpatrywał. — Nie udało się, doktorku — powiedział donośnie. — Mikrofony kierunkowe na dach! — wrzasnął w tym samym momencie Lionel. — Nie szkodzi, nareszcie spotykamy się — odpowiedział Mario. Nie miał czasu ładować bazooki, toteż sięgnął po pistolet. — Chcesz pojedynku rewolwerowców, nie jestem uzbrojony, ale nic nie szkodzi… — odparł Cliff i wysłał silny ładunek bioenergii. Betty, która zdążyła już wbiec na dach, spodziewała się, że Mendez padnie jak rażony gromem. Ale doradca nawet się nie zachwiał, natomiast Robbins, ciśnięty na mur, omal nie stracił przytomności. — Odbiło się, odbiło się od tego diabła jak od lustra — wybełkotał Cliff. W głuchej ciszy rozległ się chichot Maria. — Trafiła kosa na kamień. Na nic psychotroniczne sztuczki, załatwimy sprawę po amerykańsku! Na oczach milionów telewidzów coś niezwykłego działo się z eleganckim, gładkim Latynosem. Jego twarz zwęziła się, w ustach pojawiły kły, a między włosami wyłoniły rogowe wypustki. Jim Hensey nie odrywał oczu od ekranu. O’Donell machinalnie mieszał prezydenckie ziółka łyżeczką, którą zapomniał włożyć do szklanki. Tymczasem Robbins, lekko się zataczając, ruszył w stronę przeciwnika. Ten, nie przestając się śmiać, uniósł broń. — Nie, nie! — krzyknęła Betty. — Nie — powtórzył Rossner, pomagając byłej żonie się podnieść. — Byłeś wspaniały, Steve — w oczach Patty lśnił szczery podziw. — Szefie, dzwonią z CNN, błagając o prawo retransmisji! — Do Lionela podbiegła kierowniczka produkcji. — Mówią, że cena nie gra roli, dajemy im? Kiedy ledwie trzy metry dzieliły Cliffa od doradcy, ten strzelił po raz pierwszy. Kula ugodziła Robbinsa w pierś. Szedł jednak dalej, Mario strzelił raz jeszcze, i jeszcze raz… Ale mechanik w ogóle nie reagował na te strzały, dotarł do Mendeza, porwał go i uniósł jak piórko. — Zostaw mnie — zaskowyczał doradca, ponownie usiłując zgromadzić w sobie psychiczną siłę, która pozwoliła mu przed chwilą odbić wyemitowany przez Robbinsa ładunek. Daremnie. Cliff potrząsnął nim, a następnie cisnął, niczym zdechłego szczura, poza krawędź dachu. Kamery z zewnątrz studia, zajmujące się dotąd przebitkami tłumu, błyskawicznie przejęły lecące roztrzepotane ciało i prowadziły je aż do momentu upadku na asfalt. — Zbliżenie, stopklatka, wytrzymanie! — krzyczał do realizatorów purpurowy z emocji Lionel. Cliff usiadł ciężko na krawędzi dachu. Betty Stone dobiegła do niego. — Jesteś poważnie ranny? — pytała rozpinając podziurawioną koszulę. — Chyba nie — wybąkał. — Przecież widziałam, władował w ciebie prawie cały magazynek! — Nasze dyski… Ciągle mam na sobie parę warstw… Spełniły rolę kamizelki kuloodpornej. W studio technicy szybko ustawili przewrócony stół. Patrycja poprawiła włosy. Była już gotowa wrócić do prowadzenia przerwanego programu, ale nagle do stojącego z nimi Hardy’ego odezwał się jeden z techników. — Szefie, to jakiś szajs. Tutaj nic nie ma… — O czym mówicie? — Cała trójka zwróciła się w stronę reżyserki. — O tym kompakcie, który mieliśmy odtwarzać jako pierwszy, tam nic nie ma. — Jak to nie ma? — zdenerwował się Lionel, sam przed pięcioma minutami sprawdzałem wejście, zaczynało się od szerokiej panoramy Golgoty… — Ale ja próbowałem na paru odtwarzaczach, dysk jest pusty! — Wykluczone — zawołał Rossner. — Spróbujcie odtworzyć inne. — Komputer wskazuje, że na nich też nic nie ma. — Wydaje się, że ten wybuch uszkodził wam całą technikę — powiedziała Patrycja. — Wszystko działa, aparatura jest w porządku — zawołał drugi technik. — Sprawdziliśmy, chce pani zobaczyć te młode foczki… Steve poczuł ogromny niepokój. Zwiększył się on jeszcze bardziej, gdy dowodzący otaczającym wieżowiec Siódemki kordonem oficer policji zadzwonił z dołu ze zdumiewającą informacją. Nie było ciała doradcy! O ziemię gruchnęły jedynie buty, ciuchy i pasek Mendeza. Sam Mario zniknął. — Jak to zniknął? Ktoś ukradł ciało? — Lionel zdenerwował się jeszcze bardziej. — Wygląda to tak, jakby w momencie upadku wewnątrz ubrania nie było już ciała. — Rozumiesz coś z tego, Steve? — zapytała Patty. — Chyba nie mamy hitu wszech czasów. Jak ja się teraz pokażę telewidzom? — Z tym akurat najmniejszy kłopot — wtrącił się Hardy. — Nikt już nie pamięta, co miało być tematem programu. Są natomiast dziesiątki telefonów z żądaniem powtórki sekwencji z dachu i pytaniami, kiedy damy następny odcinek? Obejrzeli bardzo dokładnie zapis lotu Mendeza. Przez pierwsze dwa piętra spadał normalnie, na wysokości drugiego nastąpiło dziwne elektromagnetyczne zakłócenie nagrania, a ostatnie klatki stanowiły rejestrację upadku pustego już tylko ubrania. — Cud? Telekineza? — zastanawiali się fachowcy. — A może ci, którzy go wysłali, uznali, że pora Maria odwołać? — zauważył Cliff, który zjawił się w reżyserce. Robbins wyglądał źle. Odmówił wywiadu na żywo. W wyniku ostatnich przejść stracił chyba z dziesięć kilogramów, wyglądał jak łagiernik, dygotał z zimna, mimo że nakrył się dwoma kocami. — O kim mówisz? — spytała Betty. — Sądzisz, że Mendez nie był normalnym człowiekiem? — Licho wie, co w nim tkwiło. Ja czułem skondensowane Zło, ale nie potrafię go zdefiniować. Może kiedy zasnę, uda mi się to zobaczyć. Może ujawnią się przede mną ci, którzy dwa tysiące lat temu zawiesili nad nami tego satelitę, a teraz są wśród nas, kontrolują i nie dopuszczają do zmian idących nie po ich myśli. A mają spore możliwości, jeśli udało się im zdematerializować faceta i skasować laserowe nagrania. Może zresztą Mendez był jednym z nich i odmeldował się po wykonaniu zadania? Chyba nie usłyszała zdziwienia w jego głosie. Przytuliła się do niego. Poczuł narastające drżenie w jej opalonym, tak atrakcyjnym młodym ciele. I zdumiał go własny chłód. — Kocham cię, Steve! Milczał. Ale ona nie zwracała na to uwagi. — Wiesz, teraz myślę, że przez te wszystkie lata kochałam cię, że tylko broniłam się przed tą miłością. Niepotrzebnie! Ty i ja zawsze byliśmy dla siebie stworzeni. Teraz wszystko zrozumiałam. Dojrzałam. Odsunął ją delikatnie. Zastanawiał się, jak jej to powiedzieć. Jak wytłumaczyć, że nie jest już dawnym Steve’em z kursu pilotażu. Zakochanym po uszy, nieśmiałym, naiwnym… Że to, co między nimi się zdarzyło, o ile się zdarzyło, miało miejsce w zupełnie innej galaktyce, w innej czasoprzestrzeni. Żałował, że choć przez chwilę nie potrafi być tamtym mężczyzną, który odszedł bezpowrotnie i nawet nie może cieszyć się spóźnioną satysfakcją. I właśnie w tym momencie weszła Patrycja… — Zaczniemy od przyszłego tygodnia. Lionel boi się zmiany formuły, ale go przekonałam, zaczniemy od wielkiej dyskusji… — urwała i spoglądała to na Steve’a, to na Betty. — Oczywiście — powiedział Steve — pomogę ci. I jeśli propozycja mieszkaniowa jest aktualna, to ją przyjmuję. Betty pobladła. Nie rozumiała niczego. Patrzyła na uśmiech, który ogarniał twarz Patty Rossner. — Dlaczego Steve? Dlaczego? — wybąkała. Co miał jej powiedzieć? Że za bardzo kochał ją kiedyś, żeby teraz pozwolić sobie na letniość uczuć. Że w ciągu ostatnich tygodni stał się zupełnie innym człowiekiem, dla którego fizyczna rozkosz jest czymś absolutnie drugorzędnym, i że ciągle powraca w jego pamięci obraz godów w Kanie Galilejskiej, na który nakłada się wspomnienie jego własnego ślubu, przysięgi przed ołtarzem, wówczas jedynie czczej formalności. A dziś, mimo rozwodu, brzmiącej niesłychanie odpowiedzialnie. — Bo tak musi być — rzekł tylko. EPILOG Cykl audycji Patrycji Rossner ze Steve’em na temat kosmicznego znaleziska nie zmienił ani Ameryki, ani świata. Po prostu niewielu im uwierzyło. „Humbug, afera, mitomania!” — określiły ich misjonarskie wystąpienia konkurencyjne mass media. Za wsteczny konserwatyzm rodem z Ciemnogrodu potępiły ich stowarzyszenia praw człowieka, od niekonwencjonalnej formuły ewangelizacji zdystansowały się Kościoły. Prasa, szczególnie ta uważająca się za postępową, nie pozostawiła na Rossnerach suchej nitki. Popołudniówki robiły śmiałe porównania ich akcji z działalnością sekty Jonesa w Gujanie, samobójczym Mesjaszem, Davidem Koreshem czy wreszcie z gangiem Mansona. W poważnym artykule wstępnym komentator „Washington Post” zdemaskował historię kosmicznego spodka jako z gruntu nienaukową, a świat obiegła karykatura lecącego w kosmos pojemnika na śmieci, z którego wystają rogi, kopyta i aureola z podpisem: „Ewangelia według Śmieciarza”. Najdotkliwszy cios zadały nowej wersji „Popołudnia z Kalifornią” wielkie konsorcja przemysłowe, wycofując się z reklam i sponsoringu. Po pięciu odcinkach i wielkiej sprzeczce z Lionelem Patrycja zrezygnowała z prowadzenia „Popołudnia z Kalifornią”. Mogła sobie na to pozwolić, byli ze Steve’em wystarczająco bogaci, zwłaszcza że wydawnictwo Harpia zamówiło u Rossnera opowieść pod roboczym tytułem „Wideo Pana Boga” — druk w czasopismach, twarda oprawa, później paperback, wydanie bibliofilskie, od razu w pięciu wersjach językowych. Lee Braseiro nazywany Spielbergiem nr 2 zaproponował ekranizację w Hollywood i dla zachęty wysłał czek na pięć milionów dolarów. Rossnerowie przekazali go na teksańską klinikę dla dzieci z porażeniem mózgowym. W ciągu dwóch tygodni udało im się nabyć niewielką posiadłość w Wyoming. I oboje postanowili spróbować żyć inaczej, odmiennym rytmem. Zresztą dotychczasowy rytm i tak musiałby ulec zmianie, wkrótce okazało się, że Patrycja spodziewa się dziecka… Z doradzania prezydentowi nic nie wyszło. Tydzień po wydarzeniach w Los Angeles, podczas wysłuchiwania raportu sekretarza skarbu, Jim Hensey zmarł na wylew krwi do mózgu. Inna sprawa, że Brentwood do ostatniej chwili przed swym zaprzysiężeniem obawiał się zobaczyć go w pierwszych rzędach publiczności. Koniec świata nie nastąpił, choć, jak wiadomo, nadal nie znamy dnia ani nawet godziny. Pewnego poranka do domu u stóp Gór Skalistych zapukał drobny, starszy mężczyzna, który na parę godzin urwał się obstawie i towarzyszącym mu purpuratom. Ani papież, ani Rossner nie zdradzili tematu rozmowy. W momencie zniknięcia Mendeza i kataklizmu, który zniszczył atol, parapsychiczna moc opuściła również Cliffa Robbinsa. Skończyły się jego wizjonerskie sny, a także emisje mocy. Przed popadnięciem w głęboką depresję uratowała go doktor Stone. Parokrotnie odwiedzała go w jego teksańskiej samotni. W końcu została na stałe, odkrywając w sobie ogromne talenty kury domowej. W rok później cała piątka (dołączył do nich generał Greenson, przeniesiony przez Brentwooda w stan spoczynku) spotkała się na chrzcinach Julii Rossner. Wieczór był uroczy. Steve, który otrzymał pierwsze egzemplarze swojej książki, promieniał szczęściem. Z Hollywoodu dotarł scenopis i wstępny projekt obsady — Julia Roberts, Harrison Ford, Patrick Swayze, Kevin Costner, Antonio Banderas w roli Mendeza i mało znany Polak, Daniel Olbrychski, jako Cliff Robbins… Patrycja z satysfakcją opowiadała o tysiącach listów, które otrzymała po zaprzestaniu przez Siódemkę emitowania jej cyklu. Choć miliony go odrzuciły, a show business wypluł, wielu ludzi, mimo że nie widziało „Serialu wszech czasów”, uwierzyło. Pytali o sens egzystencji, o sposób życia w harmonii, o drogę do Boga. — A ja, choć mam ciągle takie wrażenie, że to nam się nigdy nie zdarzyło — powiedział generał Greenson — uważam jednak, że żyć powinniśmy tak, jakbyśmy przeżyli to naprawdę. Betty Robbins już otwierała usta, aby coś powiedzieć, ale powstrzymało ją wymowne spojrzenie męża. Nie był jeszcze gotowy. Długo trzymał rzecz w tajemnicy nawet przed żoną, ale Betty podejrzała go, jak robił doświadczenia w komórce. Materiału do eksperymentu miał niewiele, ledwie pięć kul rewolwerowych, które wystrzelone przez Mendeza uderzyły w chroniące jego pierś CD—ROM—y. Autorytety naukowe z pewnością wyśmiałyby jego zamiary, ale Cliff postanowił sprawdzić, czy elektroniczny zapis, który wyparował z kompaktów, nie odbił się przypadkiem na ołowianych pociskach? I co ważniejsze, czy pozostał na nich nadal? Badania pochłonęły mu osiem trudnych miesięcy. Pełnych nadziei i zwątpień. Nie miał wsparcia ani instruktażu w postaci sennych wizji, ale nadeszła w końcu ta noc, w której na ekranie domowego komputera, wśród mrugnięć i zniekształceń, ujrzeli z Betty kamienne, pałacowe schody, tłum ludzi o orientalnych rysach i skazańca wyprowadzonego przez żołdaków. Mężczyzna w szkarłatnym płaszczu poruszał ustami. Cliff cofnął obraz i włączył najnowsze elektroniczne cudo, które wyciekło jakimś sposobem z magazynów CIA — automatyczny czytnik dźwięku z ruchu warg. Puścił odzyskane nagranie jeszcze raz. I usłyszeli razem z Betty nieco niewyraźne, ale czytelne: — Ecce homo!