13763

Szczegóły
Tytuł 13763
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13763 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13763 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13763 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

iźniejszość obciążona jest przeszłością i brzemienną przyszłością" G W. Leibniz Nasza mała Ojczyzna, której na imię Zabrze, obchodzi swoje 80-te urodziny, jeden organizm miejski. Jej udokumentowane dzieje sięgają jednak czasów owiecza. Są to dzieje niezwykle ciekawe i inspirujące. To tu kiedyś przebiegała a diecezji wrocławskiej i krakowskiej. To tu do niedawna II Rzeczpospolita żyła z Niemcami. Do dziś jest to miasto, którego część należy do archidiecezji ickiej, a reszta to nowa diecezja gliwicka - przed rokiem 1992 opolska, żnorakie granice, to przecież coś o wiele więcej, niż tylko linie na mapie, aprawdę wale nie muszą dzielić. Dzieje tej ziemi - często bardziej skomplikowane - zrodziły jej bogactwo. a pogranicza, tygiel narodów, różnorodność wyznań, kultur i języków sprawiły, Drze jawi się, jako miasto bogate tolerancją i otwartością, a bierze się to przede tkim z wewnętrznego bogactwa jego mieszkańców. Tych mieszkających tu od iń - o korzeniach polskich, niemieckich, czeskich, żydowskich i tych, którzy /li tu całkiem niedawno wnosząc do wspólnej skarbnicy cenny bagaż np. kultur vych, i co niezwykle ważne - mimo tej różnorodności - mówią o Zabrzu: niasto. Świadomość niezwykłego bogactwa tej ziemi skłoniła nas do rozpisania rsu na wspomnienia o Zabrzu - moim mieście, aby nic umknęło to, co zabrzanom :zy gra. Cieszy, że aż 86 autorów pokusiło się o przelanie na papier swych idezeń, tęsknot i nadziei. Szczerze Państwu dziękujemy. Dziękujemy także inicjatorom tego zacnego pomysłu: Miejskiej Bibliotece znej i Muzeum Miejskiemu w Zabrzu. Słowa podziękowania składamy na ręce odniczącego jury konkursu dra Józefa Musioła, Prezesa Towarzystwa Przyjaciół . w Warszawie. Decyzją jurorów publikacja pokłosia konkursu Zabrze - moje zawiera 29 wspomnień, z których pięć prac zostało wyróżnionych w sposób ólny. Mamy nadzieją, że ta ciekawa publikacja stanie sią przyczynkiem pobudzającym wielu do sie_gania do swoich własnych korzeni, abyśmy czerpiąc z nich ożywcze soki, budowali dobrą przyszłość tej ziemi - naszego miasta Zabrze. Przewodniczący Rady Miejskiej Prezydent Miasta Zabrze V Zbigniew Szczurek R°man Urbańczyk Redaktora Zadziwiający a dla organizatorów konkursu Zabrze - moje miasto na pewno o satysfakcjonujący jest układ tekstów, które złożyły siq na tą książką. I, który nie jest wynikiem z góry założonej a mogącej trącić polityczną wnością tezy o Jedności w różnorodności" współczesnych Zabrza, lecz efektem izielnej decyzji jury, pracującego w następującym składzie: Marian Grzegorz ;h, Andrzej Góra, Krzysztof Karwat, Józef Musiał (przewodniczący), Maciej oraz Krystyna Kiryk-Kuncy. Wśród autorów odnajdziemy ludzi w skrajnie różnym wieku (najmłodszy 8 lat, a najstarsza uczestniczka konkursu - 94), różnych profesji (od robotników rofesorów wyższych uczelni), tzw. rodowitych Ślązaków, jak i tych, którzy ii wypędzeni z Kresów Wschodnich bądź repatriowali się z Francji czy Belgii po prostu przyjechali „za chlebem" na Górny Śląsk z rozmaitych zakątków go kraju. Są tacy, którzy mieszkają w Zabrzu od urodzenia i tacy, którzy z rozmaitych dów miasto to musieli opuścić. Są Polacy i Niemcy. Ci, którzy wywodzą się i dzielnic miasta, które już od roku 1922 były polskie, i ci, którzy wychowywali ■ zderzeniu bądź symbiozie z niemiecką większością. Są katolicy i protestanci, mają obywatelstwo polskie, inni - niemieckie, szwajcarskie czy kanadyjskie, w przeszłości mieli inne, a niektórym przed laty odmawiano prawa do cokolwiek. Dla najstarszych uczestników konkursu punktem zwrotnym w ich życiu II wojna światowa, rok 1945 bądź stalinizm, dla młodszych - powstanie iarności" bądź stan wojenny. Jedni z sentymentem wspominają czasy realnego lizmu, inni - nie mogą zapomnieć upokorzeń, jakich wtedy doznawali. Słowem książce tej natrafimy na nieprawdopodobną mieszankę człowieczych losów, udno uwierzyć, że od lat ci wszyscy ludzie - w takim czy innym sensie -;kąją (mieszkali) obok siebie, w niejednym przypadku niewiele o sobie wiedząc, зго tak, to rzec można, iż książka ta z niespodziewaną siłą odsłania nieznane zapomniane oblicza Zabrza, które dla nas wszystkich mogą być źródłem tiujących odkryć i głębokich refleksji. Zabrze - poprzez tę zbiorową pracę - lepiej siebie pozna. Poszczególne teksty były ważną próbą dla autorów, którzy włożyli w icl napisanie - to się czuje! - wiele serca i twórczego wysiłku. Niemniej większośi autorów rzadko, a w niektórych przypadkach - tylko sporadycznie, sięga w swym życii po pióro. Tym większy szacunek należy się tym ludziom. Przecież jednał w trakcie redagowania tej książki wielokrotnie trzeba było w teksty delikatnii ingerować, poprawiać je, adaptować do druku, dość często - skracać. Staraliśmy sii jednak nie naruszyć autonomii żadnego ze wspomnień, którym w paru przypadkacl musieliśmy nadać tytuły. Krzysztof Karwa Zabrze - moje miasto wspomnienia PRACE NAGRODZONE BUZ SOD fire qo ■2 I Edmund Bąk Moje miasto zza płotu Od wschodu miasto Zabrze graniczy z „dużym" obecnie miastem Ruda Śląska, skupie do Pawłowa rozciąga się kręta linia rozgraniczająca miasta. Tutaj przed ;śnia 1939 roku przebiegała zachodnia granica państwa polskiego. W miejscu, Zabrze ostrym klinem wciska się w organizm Rudy Śląskiej, chcę zlokalizować opowieść. Z jednej strony Poręba, a z drugiej Zaborze. Ich nazwy zapewne adają o niegdysiejszej lesistości tego terenu. W okresie, kiedy spoglądałem na te obszary, o jakimkolwiek lesie nie było już . Były tu, owszem, zielone pola, były też łąki bardzo soczyste, na których ały się liczne stada kóz, wszystko to jednak zwieńczone było krajobrazem ysłowym, głównie kopalń i hut, otoczonych fantazyjnymi kształtami hałd, isk cegielnianych i biedaszybów. W takiej to scenerii latem 1937 roku mój ojciec, który był na „turnusie", po zeniu pracy na działce zabrał mnie na wycieczkę. Mieliśmy dotrzeć do krewnych którzy posiadali skrawek pola, w celu umówienia się na pomoc przy żniwach, oczyliśmy potok zwany przez nas Szarnawką i wzdłuż torów kolejki torowej, obok starej nieczynnej już prochowni, doszliśmy do Poręby. Po prawej i kolejki stał otoczony wysokim drewnianym płotem obszerny dwupiętrowy гк z czerwonej cegły z dużą ilością okien. - To twoja przyszła szkoła - oznajmił mój ojciec - już za rok będziesz się uczył. Teraz jednak masz jeszcze czas, możesz się oglądać wokół, nie musisz /ć się do szkoły. Tuż obok płotu szkolnego pokazał mi kanciasty słupek, mówiąc, że to granica, granicą jest Zaborze. Dla takiego małego bajtla jak ja, było rzeczą całkowicie ią, że ten słupek stanowi jakiś kres, nieprzekraczalną rubież. Nikt oczywiście ;o słupka, ani najbliższej okolicy nie pilnował, granica jawiła mi się zatem jako rdzo abstrakcyjnego. Nie opodal owego słupka, obok szkoły, mieszkali nasi ii bambrzy. Po ustaleniach, jakich dokonała starszyzna, wyszliśmy na pole 9 i znajomy wskazując w kierunku za słupek graniczny, oznajmił ojcu: - Widzisz Wiktor, tym pieronom to musi się coraz lepiej powodzić, bo budują takie wielkie stodoły. Rzeczywiście w pewnej odległości za słupkiem wyrastał zarys konstrukcji ogromnej stodoły, otoczonej wysokim drewnianym płotem. Nic to, puściliśmy jeszcze tylko kilka papierowych okręcików na Szamawce, które popłynęły za granicę i obok świeżo przekopanego beszongu, wróciliśmy na nasz Karlmanuel (to osiedle w Rudzie). Jakoś tak na jesieni tego roku otrzymaliśmy wiadomość o śmierci krewnego z Zaborza. Po bardzo szybkim uzyskaniu w starostwie powiatowym jednodniowej tylko przepustki, poszliśmy z rodziną na pogrzeb, którego nabożeństwo żałobne odbyło się w drewnianym kościółku. Po uroczystościach żałobnych pojechaliśmy z rodziną do miasta. Miejscowy pokazywał nam z dumą swoje miasto: a to młyny, a to huta, a tamto to Admirals Palast. Nie mogło się oczywiście obyć bez zakupów: poszliśmy do Wulworta. Starsi dokonali swoich zakupów, nie zapominając również i o mnie. Dostałem akonto nieodległego pójścia do szkoły „Schiefertafel". Tabliczka była prześliczna, czarniuteńka, z wyrytymi z jednej strony linijkami do równego pisania, obramowana ramką drewnianą jak cudowny obrazek. Na sznurku z jednej strony dyndał rysik, a po drugiej stronie maleńka gąbka do ścierania zapisów. Szczęście moje byłoby pełne, gdybym mógł zacząć od razu zapisywać głębię swojego szczęścia, ale nic z tego, tabliczkę zapakowano - do szkoły pójdziesz dopiero za rok. Cóż było robić, tym bardziej, że należało się śpieszyć, bo termin przepustki upływał nieubłaganie. W domu tabliczka po ogólnym podziwianiu została schowana do schowków rodzicom tylko znanych i udostępniona dopiero w dniu rozpoczęcia nauki szkolnej 1 września 1938 roku. W dniu rozpoczęcia roku szkolnego pierwszoklasiści weszli do budynku szkoły reprezentacyjnym wejściem, przywitali się ze szkołą i z ogromnymi tytami poszli do domu przeżywać swój awans życiowy. W następnych dniach normalnej już nauki, ze wspaniałym tornistrem, zawierającym drogocenną tabliczkę, maszerując do szkoły, zauważamy, że przechodzimy obok biało-czerwonego szlabanu celnicy polskiej, następnie obok żółto-czarnego szlabanu celnicy niemieckiej i dopiero wchodzimy do szkoły. Szkoła jak to szkoła - raz była ciekawa, innym razem mniej, natomiast zawsze ciekawe były przerwy. Wychodziło się na podwórko szkolne już nie wyjściem paradnym, ale bocznym. Tuż obok wyjścia był płot sztachetowy, za którym znajdowało się obszerne podwórze gospodarstwa rolnego. Nasz ogród szkolny, w którym uczniowie obowiązkowo wykonywali różne prace ogrodnicze, znajdował się za owym 10 li ■■'ii órzem wcinając się jeszcze głębiej za żółto-czarny szlaban. Na podwórzu /iał się cały szereg zwierząt, a do ptactwa gospodarze „mówili" tak jak u nas. Czasami wyjeżdżano parokonnymi furmankami lub platformami. Płot był niski ięcał do drażnienia drobiu i psa. Gdy miarka się przebierała, wychodził gospodarz aspodyni i rugała: - Dyć śpiki smarkate dej cie pokój tej gowiedzi, bo wom nic nie 'a. Nas to wcale nie dziwiło, że za granicą godajom tak jak u nas. Czasami cało nas to do jeszcze większych figli, tak że interweniować musiał nauczyciel, lież od strony ogrodu zdarzały się incydenty, gdyż z tamtej strony zwisała ;zą pokaźna gałąź obwieszona jabłkami. Ciekawe, że płot od strony drogi - to у z naszej strony, był solidnym wysokim, szczelnym parkanem, a od „tamtej" f był to zwykły sztachetowy, przeźroczysty płot. Taki sam płot był na cmentarzu parafialnym, na którym w październiku spoczął jciec. Za tym płotem były zabudowania Zabrza. Jakoś tak na wiosnę 1939 roku rozebrano ogromną stodołę wybudowaną za ą, z czego wyłoniło się niewielkie wzgórze, zwieńczone betonową kopułą, lież i po naszej stronie rozebrano kilka takich stodół i powstały na wyniosłościach i pagórki, zwieńczone wielootworowymi kopułami stalowo-betonowymi. Przez szkolny widziano dobrze wzgórek, nie znano jednak jego prawdziwego naczenia. Na wiosnę na zardzewiałych i zablokowanych już teraz potężną szwelą szynach :i wąskotorowej przebiegającej za szkołą miało miejsce wydarzenie, które nawet as, bajtli, było wstrząsające. Na torach kolejki stała grapą osób płaczących yących się uciec bądź w jedną bądź drugą stronę, jednak zapobiegali temu zej strony policjant, a w pewnym oddaleniu widoczni żołnierze, a z drugiej anci w feldgrau, w charakterystycznych czakach. Scena ta rozgrywała się tuż za u szkoły i mogła być obserwowana w czasie przerw lekcyjnych. Wydarzenie to i przez kilka dni. Do końca roku szkolnego przybywało w okolice szkoły coraz j mundurowych, a przerwy lekcyjne coraz częściej odbywały się jedynie sach lub na korytarzu szkolnym. Letnie ferie mijały na pracach polowych i na e, a pod koniec lata rozpoczęto rodzinne przygotowania do drugiego już roku tego. Ale zamiast do szkoły w ostatnich dniach sierpnia ogłoszono ewakuację ;ci z pogranicza i po kilku dniach pieszej wędrówki z dobytkiem na plecach iśmy zatrzymani przez wojska niemieckie w okolicach Jaworzna. Nakazano t do miejsc poprzedniego zamieszkania. I tak oto po dwutygodniowej tułaczce 11 wróciliśmy do swojego osiedla. Starka, która pozostała na miejscu, bo musiała wedłu swoich oświadczeń pilnować zarówno kóz jak i gowiedzi, opowiadała o działaniach wojennych na naszym terenie: myślała, że z tych bunkrów będą wylatywały rozpalone do czerwoności żeleźnioki, a było tylko takie pukanie jak z korkowca. Życie toczyło się prawie normalnie, ale nie chodziło się do szkoły. Gdzieś tak późną jesienią wezwano wszystkich rodziców do wysłania swoich dzieci do szkoły. Wróciliśmy zatem w znajome już progi szkoły, nie napotykając już jednak po drodze biało-czerwonego i żółto-czarnego szlabanu. Rechtorem był Herr Odersky z Zaborza. Ślicznie grał na skrzypcach i uczył nas pisać szwabachą. Mozolnie Zapełnialiśmy tabliczki łupkowe kanciastym pismem. Herr Odersky prowadził nas również do kościoła, choć już na nabożeństwo w języku niemieckim. Na wiosnę Herr Odersky urządził nam wycieczkę, na którą jechaliśmy znanymi już zza płotu platformami konnymi. W następnym roku szkolnym ilość lekcji dla Polaków z kategorią staatenlos (bezpaństwowiec) w znacznym stopniu ograniczono, a w Rudzie zostaliśmy tylko dzięki starce, która miała czterech synów w wieku wehrfahig. Przez płot szkoły widać było, że gospodarstwo sąsiadujące upada, gdyż i tam mieli synów zdolnych do służby wojskowej i w pewnym momencie wywiesili kartkę z napisem: „Wegen Einberufung geschloBen" („Zamknięte z powodu powołania do wojska"). Pewnego zimowego ranka w pobliżu szkoły stanęły dwie ogromne armaty z lufami groźnie skierowanymi na wschód, a zatem wprost w nasze okna. Południem dnia 28 stycznia 1945 r. ze wschodu nadciągnęła potężna kolumna wozów pancernych - armat skierowanych w ich kierunku już dawno nie było. Jedynym strzałem jaki tu padł, był wystrzał na wiwat czerwonoarmisty z Panzerfaustu. Zszarzali i zmarznięci żołnierze frontowi dopytywali się nachalnie: - Куда к Германии ? {Którędy do Niemiec?). Za nimi zaś, w pewnym bezpiecznym już odstępie, podążali na Ziłach i Zisach dobrze odżywieni żołnierze tyłów frontu. Po kilku dniach wracali tymi swoimi ciężarówkami, wypełnionymi wszelakim „trofiejnym" dobrem. Podjąłem dalszą naukę już w gimnazjum - z dala od płotu - i tam też zdobyłem małą maturę. Czasy były takie, że należało pracować, więc i ja podjąłem pracę. Po około roku wezwał mnie dyrektor i przedstawił propozycję nie do odrzucenia: - Miody człowieku należy się uczyć. W ten sposób 1 września 1950 roku po szychcie w kopalni „Wanda-Lech" znalazłem się w pierwszej klasie Liceum Ogólnokształcącego dla Pracujących 12 .dama Mickiewicza w Zabrzu. I znowu zaczynałem oglądać to miasto jedynie zza , gdyż o 6.00 trzeba było iść do roboty, a o 15.00 do szkoły. I tak na okrągło przez lata. W klasie zaczynała nas bardzo liczna grupa z podziałem nieformalnym na irapy" hanysów i goroli. Stosunki wśród uczniów były raczej chłodne - nie było ani siły na szkolne życie towarzyskie. Gdzieś tak pod koniec maja 1952 roku zostaliśmy z pompą absolwentami iturą. Ponieważ nie było ani studniówki, ani żadnego komersu, poszedłem vnym hanysem, któremu też udało się ukończyć naukę, do „Prezydenta", na ego". Na , jednym" oczywiście się nie skończyło - mój kolega jakoś pojechał do i, a ja zaplątałem się na Placu Dworcowym. Usiadłszy na schodach prowadzących . 3-go Maja, miałem prawie naprzeciwko Magazyn Woolworth'a, z którego odzę - tak mi się wtedy wydawało -z czarną, nie draśniętą jeszcze rysikiem, zką łupkową. Mam ją oto przed sobą - na stronie równiutko polinijkowanej ino: Ala ma kota tJlOw bvWAAA лк^йЛЩ Стройм Соцялйсм в Родйне MATURA Delegacja na Lipcowy Zlot Młodzieży w Warszawie Trzęsącymi się ze strachu rękami boję się odwrócić tabliczkę na drugą stronę, st cała czarna, bez jakichkolwiek linijek i kratek - czysta „tabula rasa", może j „tabula obscura", któż to wie? Idę na Plac Wolności, wsiadam do „4" i - jak le - jadę na Karmanuel. 13 Krystyna Jędrzejowska-Nowak Moja druga ojczyzna Do Zabrza przyjechałam jesienią 1947 roku. Nie od razu moi rodzice osiedlili się tu, na Śląsku. Straszną wojnę przeżyliśmy na Wołyniu, za Bugiem. To co zostało, to spalona ziemia i lebioda do wysokości człowieka. Wołyń był przedtem miejscem mego dzieciństwa, miejscem czystych, urokliwych rzek, ogromnych zdrowych lasów, łanów zbóż i bezkresnych łąk. Uciekaliśmy ze Wschodu, gdy jeszcze trwały walki pod Berlinem. Zdołaliśmy dotrzeć do Lublina, następnie do Krakowa. Tam próbowaliśmy znaleźć swoje miejsce w życiu, jednakże dopiero Śląsk stał się dla nas przystanią i drugą ojczyzną. Specyfika krajobrazu Górnego Śląska była dla mnie szokująca, a równocześnie potrafiła zafascynować różnorodnością rozwiązań architektury przemysłowej. Rytmy kominów, ażury szybów kopalnianych, zbiorniki, meandry rur, niezwykłe układy pionów i poziomów, gmatwanina różnych bardzo ważnych i istotnych urządzeń. Tętniło tu życie, przestrzeń pulsowała działaniem, rytmem, dźwiękiem. W tym krajobrazie jawił się człowiek szorstki, twardy, inny - nieufny, ale jakże uczciwy. Była tu inna gwara, inny sposób życia, wychowywania dzieci. Wszystko nowe. Wśród ludzi, którzy tu pozostali, wyczuwało się niepewność w stosunku do nas, napływowych - goroli - ale i zaciekawienie, chęć nawiązania kontaktów. Powoli życie stabilizowało się. Zabrze było dla mnie ciekawym miastem. Pamiętam istniejący jeszcze wówczas wlot do podziemnej sztolni dziedzicznej przy ul. Miarki, czystą Bytomkę, targ na placu Krakowskim, gdzie handlowało się wszystkim: warzywami, końskim mięsem, srebrem, starociami. Pamiętam ogromne topole w parku za kościołem św. Kamila. Parkiem tym zajmował się stary ogrodnik, autochton - pielęgnował róże, rabatki kwiatowe, utrzymywał porządek i estetykę, choć nikt mu za to nie płacił. W szkole na placu Warszawskim spotkałam różne koleżanki: ze Wschodu, tutejsze i z Francji. Szybko nawiązałyśmy serdeczne kontakty, choć były też pewne rozbieżności w widzeniu nowej rzeczywistości, nowego społeczeństwa. Część dziewcząt należała do harcerstwa, inne do ZMP. Na placu Warszawskim odbywały się zgromadzenia związane z kolejnymi uroczystościami państwowymi, były też spotkania 14 "skie. Utkwiła mi w pamięci piosenka: Nasz hufiec Zabrze, nasz (...) całego i cudny kwiat. Życie toczyło się dalej. Dwuletnie Liceum Sztuk Plastycznych w Katowicach, i studia w ASP w Krakowie na Wydziale Grafiki Użytkowej i Artystycznej towicach, które ukończyłam w 1957 roku. W czasie studiów podjęłam pracę mu Kultury w Biskupicach (1954-55), gdzie kierownikiem był kolega ze studiów, k Sokorski (późniejszy dyrektor katowickiego Spodka i kolejno dyrektor listracyjny Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk" w Koszęcinie, długoletni dyrektor listracyjny Filharmonii Śląskiej w Katowicach). W Domu Kultury prowadziłam [ taneczny, do którego należeli młodzi chłopcy, pracownicy kopalni i huty ze". Do „Tańca z szablami" Arama Chaczaturiana (do którego partyturę życzyliśmy na Politechnice Śląskiej w Gliwicach) przygrywała nam orkiestra ;za. Górnicy-muzycy odbywali próby po sąsiedzku, w obszernej sali na szym piętrze Domu Kultury. Szable do tego tańca wykuli sami młodzi tancerze ;ie „Zabrze". Wkrótce do zespołu dołączyły dziewczyny z położonego nie opodal i Kultury kop. „Jadwiga". Po skończonych studiach my, plastycy zabrzańscy, niezależnie od tego, czym z nas się zajmował - przez szereg lat wykonywaliśmy społecznie projekty acji na różne okazje związane z uroczystościami państwowymi, jak np. 1 Maja, зса, rocznica Rewolucji Październikowej. Miało to nam zapewnić podejmowanie Ratyfikowanych następnie przez kopalnie i inne zakłady pracy wyznaczone przez . Członkami partii jednak nie byliśmy. Każda praca wymagająca własnej inicjatywy i pomysłowości może być dla ka satysfakcjonująca. W tym czasie projektowało się i realizowało plansze przy ich ulic, elementy wolno stojące, ściany reklamowe na budynkach, dekoracje Muzyki i Tańca oraz innych sal, gdzie odbywały się aktualne uroczystości. :towałam też, a następnie realizowałam wraz z moim mężem Romualdem kiem wiele zabrzańskich ścian - „Biskupice - najstarsza dzielnica Zabrza", ianki", „Polska rodzina", „Miasto zielone - miasto zdrowe", „Wszystko źnie", „MGW". Realizację takiego przedsięwzięcia można porównać do sportu malnego, ponieważ wymagało to nieraz wręcz akrobatycznych zabiegów, ało się, że ktoś wszedł, ale nie potrafił już zejść z rusztowań o własnych siłach. se zależało mi, aby projektowane przeze mnie ściany były ciekawe i w miarę yjne kolorystycznie. Ich ślady pozostały do dziś. Inne możliwości dawały plastykom obchody „Zabrzańskiego Września", ileżało projektować ulotki, plakaty, foldery, zaproszenia, a także pojazdy do 15 kawalkady. Należałam do grapy pierwszych plastyków projektujących szatę plastyczi tej uroczystości. Z młodzieżą Technikum Górniczego i Technikum Ekonomicznej przygotowałam m.in. takie projekty jak: „Śląskie wesele", „Górnik pracuje, górnik s bawi", „Zespoły amatorskie Domów Kultury". Praca w Technikum Ekonomicznym, gdzie uczyłam reklamy i liternictw dawała mi wiele radości i satysfakcji. Nasze zajęcia nie ograniczały się do leki i pracy w plenerze. Młodzież chętnie przygotowywała rysunki i gazetki oraz dekorac auli na studniówki, komersy i inne uroczystości. Najwięcej radości dawały im jedn wycieczki i rajdy, a zwłaszcza rajd brzegiem Bałtyku. W latach 1965-67 z grupą ty samych 20 dziewcząt i kolejno polonistki E. Mirek i J. Zwolińskiej przeszłyśr brzegiem morza od Świnoujścia do Rozewia, wędrując po dwa tygodnie w okresa wakacyjnych. W ciągu roku szkolnego opracowywałyśmy trasę na podstav dokładnych map terenu wypożyczonych w jednostce wojskowej. W tamtym czasie i było jeszcze możliwości zapewnienia sobie miejsc noclegowych przy współpn instytucji lub ludzi zajmujących się turystyką, tj. nie było turystyki zorganizowanej taką skalę (...). Jazz w Zabrzu Korzenie zabrzańskiego jazzu sięgają roku 1955, kiedy to odbyła się w Do Kultury Huty Zabrze (obecnym Teatrze Nowym) impreza o dużym ciężą gatunkowym - II Ogólnopolskie Jam Session. Do zorganizowania tej impr przyczynił się Jan Kwaśnicki - pianista muzykujący z własnym zespołem w Zab w tymże Domu Kultury, którego kierownikiem był wówczas mgr Jan Piotrów przyjazny młodym gniewnym. Muzyka jazzowa nie była wówczas dot przyjmowana - jazz był uważany za wymysł kapitalizmu amerykańskiego i piętnowany. Największym poparciem władz cieszyła się muzyka ludowa < poważna. „Zaduszki jazzowe", które odbyły się właśnie w Zabrzu, spowodov w konsekwencji lawinę krytyki. Na łamach prasy ukazały się fatalne recenzje, mówiąc już o audycji „Muzyka i aktualności". A przecież w koncercie wzięli uc znakomici przedstawiciele muzyki jazzowej i rockowej: Andrzej Trzaskowski, Anc Kurylewicz, Waldemar Kazanecki, Wanda Warska, no i zabrzanin Adam Jędrzejov uczestnik zespołu Jana Kwaśnickiego i inni. Krzysztof Komeda, który bywał w Za z żoną Zofią, tym razem usprawiedliwił swoją nieobecność telegramem z Pozn: gdzie bronił dyplomu w Akademii Medycznej. 16 Dncert ten został przerwany wczesnym wieczorem, uczestnicy zagrożeni aniem i poważnymi konsekwencjami. Tylko dzięki prowadzącemu ten koncert iwi „Trybuny Robotniczej" Wiktorowi Kryszczukajtisowi, który zamieścił na artykuł w „Trybunie Robotniczej", udało się całą sprawę załagodzić i obronić spotkanie. alszy rozwój jazzu w Zabrzu, Gliwicach, i nie tylko, śledziłam obserwując alentu, popartego wielkimi ambicjami, mojego ówczesnego męża Adama vskiego. Doskonalił się on w zakresie gry na perkusji, współpracował mi indywidualnościami i przemierzał kraj uczestnicząc w koncertach iach jazzowych. Często mu towarzyszyłam. Ale do czasu. Zaczęły się podróże ie i dalsze. Pakowałam walizki. drzejowski, zabrzanin z wyboru (pochodził ze Stryja), mechanik-energetyk, lt Politechniki Śląskiej w Gliwicach, którą ukończył w 1957 roku, swoje inia muzyczne rozwijał już w czasach studenckich. Grywał na kotłach strze Politechniki Śląskiej, potem w Zabrzu z zespołem Kwaśnickiego, : „Spirala" w Gliwicach, bywał na jam session w klubach studenckich, brał ' koncertach w kraju i zagranicą. Chciałabym zaznaczyć, że przyjaźnił się na jazzmanami - Guciem Dylągiem, Michałem Urbaniakiem i Urszulą , Andrzejem Trzaskowskim, Andrzejem Kurylewiczem i Wandą Warską, fem Komedą, Tomaszem Stańko, Zbigniewem Namysłowskim, Jerzym i, Piotrem Figlem, potem z młodym Jackiem Ostaszewskim (założycielem )ssian"). Bywali oni w Zabrzu, spotykali się na koncertach i towarzysko, akcesy zaczęły się w Amsterdamie i innych miastach Holandii w styczniu :u, gdzie z zespołem Kwaśnickiego dali 14 koncertów. Z zespołem Andrzeja oskiego wyjechał potem Jędrzejowski do Stanów Zjednoczonych na zy festiwal jazzowy świata do Newport pod Nowym Jorkiem. Była to prezentacja polskiego jazzu w Ameryce. Kwintet jazzowy Andrzeja /skiego był pierwszym zespołem z krajów socjalistycznych na kontynencie iskim. Nowojorski „Newsweek" 18.04.1962 r. zamieścił obszerny artykuł, i donosił: Stany Zjednoczone w ubiegłym tygodniu miały sposobność poznania %o zespołu jazzowego ze wschodniej części Europy. ' kwintecie Trzaskowskiego grali, będący już wtedy sławami jazzowymi na opejską, Zbigniew Namysłowski, Gucio Dyląg i Adam Jędrzejowski. W tych inieśli już sukcesy na wielu festiwalach europejskich w Bournemouth, e, Norymberdze. Koncertowali w Wielkiej Brytanii, Francji, Włoszech, 17 Szwajcarii, Bułgarii, Jugosławii, Niemczech i, jak wspomniałam, w Holandii 01 w Newport w USA, a także na Jazz Jamboree w Warszawie. Adam Jędrzejowski zdobył wtedy pozycję jednego z najlepszych perkusist< Europy i stał się wirtuozem tego instrumentu. Potwierdzają to różnojęzyczne recenz które od lat gromadzę. Był on nie tylko utalentowany, ale też niezwykle pracowi Napisał Podręcznik współczesnego perkusisty, wydany przez Polskie Wydawnict Muzyczne w Krakowie. Był to pierwszy tego rodzaju podręcznik (barć poszukiwany), wydany w Polsce, który wielu młodym posłużył do zdobycia wiec i umiejętności w tym zakresie (...). Dalsze losy skierowały Adama do Szwecji. Kontrakt był zawarty pr: PAGART z tamtejszą Federacją Jazzową. W latach 1967-68 odwiedziłam go w Urn uniwersyteckim mieście na północy Szwecji. Spotkaliśmy tam Wojciecha Karol; z żoną Krystyną plastyczką. Panowie grywali jednak z innymi zespołami. Niezaleś od losów i okoliczności (Adam nostryfikował dyplom w atomistyce w Sztokholmie} dziś ma sentyment do jazzu, czego potwierdzeniem jest zbudowane przez ni profesjonalne studio nagrań w... Ciechocinku. Grupa 18 - Obsydian Zespół plastyków amatorów przez wiele lat działający pod patronatem kop „Zabrze", a istniejący od 1956 roku, posiada bogate tradycje oraz sukcesy kraj i międzynarodowe. Uczestnicy zespołu otrzymali wiele nagród i wyróżnień bi udział w wystawach, konkursach i plenerach, a prace ich znajdują się w zbiorach muz śląskich, Muzeum Czartoryskich w Krakowie, Muzeum Etnograficznym Wrocławiu oraz w zbiorach prywatnych w kraju i za granicą (...). Przez około 45-letni okres trwania zespołu, który do dziś prowadzę, przewi się bardzo wiele osób w różnym wieku, wykonujących różne zawody: górnicy, hut energetycy, mechanicy, studenci, inżynierowie, młodzież, emeryci, gospoc domowe, lekarze, żołnierze, nauczyciele, ekonomiści, dekoratorzy, kolejarze, stra i inni. Łączyła ich wspólna pasja, tęsknota za pięknem koloru, za harmonią rys lub bryły. Skąd tyle wrażliwości i egzaltacji w ludziach twardego środowiska? Osai w szarym pejzażu, w powietrzu gęstym od dymów, tworzyli obrazy zaskakujące t i fakturą, kompozycje nowe, interesujące, zdumiewające obraną tematyką, rozbraj szczerością wypowiedzi plastycznej. To nie przekora, to wewnętrzna pot 18 w. :iwania barwy, światła, spontaniczności, a także chęć liczenia się w środowisku, locześnie zbliżenia do ludzi o podobnych zamiłowaniach. Jest to też chęć nia się z codziennego rytmu, poszukiwanie emocji, a także koleżeńska zacja i chęć pozostawienia po sobie czegoś trwałego. Obcowanie ze sztuką jest mą wypoczynku (...). Każdy z nich ma swój świat - i nie tylko „prawdziwy". Osobowość twórców < zróżnicowana, że moim nadrzędnym celem było właśnie pielęgnowanie tej ości, swoboda twórcza, pomysłowość, daleko idące poszukiwanie. Rozmowy na compozycji obrazu i dyskusje w gronie kolegów wzbogacały realizowane prace kie, graficzne, rysunki. Tematem powstających prac były nie tylko sceny rodzajowe, historia regionu, ktura przemysłowa, pejzaż romantyczny, motywy sakralne, legendy, sny, baśnie, lia, kompozycje irracjonalne, przenośnie, krytyka środowiska, życie codzienne, istyka, portrety i martwe natury. Były też ilustracje do przeczytanych książek, y, fraszek lub pieśni (...). Ambicją każdego twórcy było zawsze dążenie do pokazania w sposób osobisty 'eh koncepcji. Tu chciałabym podać przykłady. Krzysztof Webs (komendant przemysłowej) - ukazuje światu ze zmysłem humoru i dużą dozą krytyki /isko, w którym się znalazł - np. śląskie rodziny, kompozycje historyczne, czne, sportowe. Maluje też zamki (na szkle w technice olejnej). Romuald ; (geolog, górnik, geodeta, emeryt) - obrał tematykę śląską, tradycje, zwyczaje, y, dowcipy górnicze - wszystko to kompozycje pamięciowe, tworzone sścią i polotem. Maluje na płótnie, szkle, uprawia grafikę. Waldemar Pieczko itor, emeryt) - dokumentalista śląski. Malował też sceny rodzajowe z życia 5w i baśnie śląskie, a także legendy i pejzaże. Ceniony, wielokrotnie zany. Jerzy Koziołek (energetyk, emeryt) - najstarszy uczestnik zespołu )ał sobie portrety Slązaczek, śląskie zwyczaje i pejzaże. Uprawiał też grafikę, . Jan Liszka (górnik, emeryt) - jeden z najstarszych artystów Grupy, ł w węglu, malował, rysował. Portretował z dużą łatwością i swobodą, ymentował w różnych technikach. Obecnie mieszka w Niemczech. Konrad (pracował w Koksowni Walenty-Wawel, emeryt) - znakomity rysownik, malarz, fotografik, eksperymentuje w galwanoplastyce, maluje na jedwabiu sceny dyjskie, ma w swym dorobku także ikony. Mieszka w Essen w Niemczech -przyjeżdża, chodzi na zajęcia, wystawia prace z Grapą. Bronisław Krawczuk ; co., nieżyjący) - stawiał pierwsze kroki w naszej pracowni i przez przeszło 10 :ęszczał z synem Gienkiem (też nieżyjącym już) na zajęcia. Tu zaniechał 19 powielania portretów Lenina, a zachwycony prymitywistycznym (naiwny a śpiewnym) malarstwem Kariny Damę (po mężu Dudy) starał się pójść w ty kierunku, wiedząc, że takie prace podobają się i można je sprzedać. Twórca ciekaw ceniony, obrazy jego są poszukiwane (m.in. kompozycje regionalne i alegorie). Józ Chrubasik (mistrz malarski, emeryt, zmarł 30.04.2002 r.) - w Grupie od 1966 rob Naiwny realista, malował śląskie sceny rodzajowe, kompozycje wielopostaciow pejzaże, „Zaduszki", „Wycieczka", „Na rybach" - w nastrojowej kolorystyc Wyróżniający się w grafice, wielokrotnie nagradzany. Ewald Gawlik - znany artysi amator z Nikiszowca był członkiem honorowym zespołu, naszym przyjacielem. Byv w pracowni w latach 80. Młodsi - stale tworzący uczestnicy zespołu, to: Stefan Brom (technik budo1 maszyn, renowator mebli) - wychowany na Zandce, uwiecznia wspomniei z dzieciństwa - „Świniobicie", „Transport węgla", „Targowisko" oraz moty marynistyczne (był I oficerem na statku „Gwarek"). Zdzisław Ochocki (tokarz w h Zabrze, żeglarz) - rysuje i maluje statki, morza, porty, buduje statki, np. karaw Bartolomea Diaza, „Victorię" Magellana. Wykonuje też modele fasad zabytkowa budynków Zabrza w skali 1:100. Barbara Godula (pracuje w Katedrze Anato Ś1AM) - pejzażystka. W technice olejnej maluje duże, romantyczne obrazy - k wodospady, góry. Andrzej Karpiński (technik budowlany, górnik) - maluje sci rodzajowe, pejzaże, architekturę przemysłową i zabytkową w technice olejnej akwareli. Uprawia też grafikę, linoryt. Znany ilustrator „Głosu Zabrza i R Śląskiej". Helena Kotlarz (mgr geografii, bibliotekarka) - maluje duże obr w technice olejnej - przenośnie, sny, irracjonalne przemyślenia, a także ten katastroficzne „Tym co na morzu", „Sny Hektora", „Motyl ukrzyżowany". Konwei prymitywistyczną, naiwną reprezentują: Karina Duda (ekonomistka, rencistka malarstwo olejne - „Dziwne miasteczka", „Sceny rodzajowe". Barbara Bahs-Kole (gospodyni domowa) - olej lub rysunek tuszem - „Kościoły i pałace". Jan Kasperc (technik-elektryk) - tematy związane z górnictwem w technice olejnej (...). Pora na podsumowanie. W katalogu 40-lecia pracy twórczej „Grupy Obsydian" jest wymienionych 180 dawnych uczestników, 35 obecnie uczęszczając na zajęcia, wiele ważniejszych wystaw krajowych zbiorowych i indywidualnych znaczących wystaw zagranicznych (...). Plastycy amatorzy posiadają prace w zbio muzeów śląskich, a także w Krakowie i Wrocławiu, hutach „Zabrze" i „Łabę bibliotekach, szkołach, Domach Spokojnej Starości w Zabrzu i Rudzie Sląs w kopalniach, na statkach „Kopalnia Zabrze" i „Walka Młodych", w zbio 20 nych w kraju i za granicą: we Francji, Holandii, Szwecji, Niemczech, Austrii, Canadzie i USA. Zespół przekazał prace wielu instytucjom, sanatoriom, szkołom, muzeom, iom, Domowi Spokojnej Starości w Rudzie Sląskiej-Orzegowie, Domom y, Domom Dziecka, a także za granicę, np. do Halle, obdarowywaliśmy również delegacje oraz sponsorów i inwestorów. Na nasz temat w różnych latach odbyło :a audycji radiowych, telewizyjnych i często o nas pisano (...). 21 Izabela Niedźwiedź Gugoły (fragmenty) Miejscowość, w której przyszłam na świat w latach wojny, urodą mc przyrównać jedynie do Zielonego Wzgórza. Główna droga, która wtedy nazywałć Główna, była po obu stronach porośnięta: w połowie, bo aż do kościoła czereśni: a od kościoła w górę - gruszami. Kiedy nadchodził kwiecień i maj, drzewa jedne drugim wybuchały białym kwieciem i przypominały pannę młodą strojącą się do śli Mały domek przy ul. Szkolnej, dwa kroki od boiska porośniętego mui i grzybami „deszczówkami", z których babcia gotowała najwspanialszą zupę grzyb na świecie, to najpiękniejsze moje wspomnienia z dzieciństwa. I chociaż nie był to rodzinny dom, to właśnie w nim skupiało się całe moje dziecinne życie w Pawło Dom od podwórka posiadał ganeczek i trzy, a może dwa schodki, a po prawej str ganku, pod ścianą, stała ławeczka, na której siadały ciotki, bo babcia nigdy nie n czasu. Babcia Waleska była typową Slązaczką. Jej strój codzienny składał z długiej "do ziemi szerokiej spódnicy, przewiązanej w pasie fartuchem w niebie białe paski. Bluza koszulowa miała pod szyją stójkę i także często była w pi a czasem w drobniutkie kwiatki. Chusty z frędzlami były różne, ale prawdz jedwabne i wełniane: w kratę, w haftowane i malowane kwiaty, hacki, czyli eh służące do noszenia niemowląt, na co dzień i od święta. Włosy miała babcia m< uciągnięte do tyłu, z przedziałkiem przez środek głowy i związane nad karl VI сшку VoczeV. Zawsze s\^ zas\&naw\&\am, czy to me tyto powodem, że та < babci nie było ani jednej zmarszczki. To była święta kobieta. Zawsze uśmiech głaskająca wnuki po gładkich licach, swymi spękanymi od roboty rękami. Dziadka znałam tylko z fotografii: siwe falujące włosy i podkręcone Dziadek: „Złota Rączka". Mało kto dziś pamięta, że to właśnie dziadek W założył w Pawłowie pierwszą bibliotekę, do której książki woził na wózku rę z dyszlem z odległego Chorzowa. Umiał też naprawić organy w kościele i p rzeźbił w drewnie (...). Każdej swojej córce podarował w wianie jakieś dre\ cacko. Mojej mamie przypadła najpiękniejsza w świecie szafka na prz> 22 stwem misternie rzeźbionych szufladek i skrytek. Tata trzymał w niej śrubki, ci i szkiełka do zegarków. Pamiętam jeszcze jedną piękną rzecz, której dzieciom nie wolno było dotykać - urę ołtarza kościelnego, w którym najbardziej kunsztowne było małe akulum z miniaturową monstrancją. Nie wiem, co się potem z tym stało, śmierci ciotki Agnysy, ktoś obcy odziedziczył jej dom w Bujakowie. Szafka mojej mamy znalazła się w końcu w chlewiku, wyparta przez gotową zwaną romą, a która należała do kompletu z białymi meblami kuchennymi: m, stołem, stołkami, ławką i ryczką. Ryczka była najbardziej w kuchni potrzebna. ta do drzemania, strugania kartofli i przykładania węgla do pieca. W wolnej siedział na niej dziadek, a potem kot. A więc w domu przy boisku mieszkała babcia oraz siostra i dwóch braci mamy. i z rodzinami mieszkali na dole, a wysoko po schodach najmłodsza siostra mamy, przypadło opiekowanie się babcią na starość. Wędrówka do babci zaczynała się tek od słów mamy: - Idź do Moskaliczki po żur. Mama długo zwykle na ten żur ła, ponieważ Moskaliczka, która go kisiła, mieszkała naprzeciw domu mojej , na nieszczęście mojej mamy. Na moje zaś szczęście, żur to szybka potrawa ifle były już uwarzone i trzeba było tylko wlać żur), więc zawsze mi się upiekło. Mój rodzinny dom stał przy ulicy Głównej, po wojnie przemianowanej na n. Władysława Sikorskiego. Widok na ulicę przysłaniała olbrzymia stara grusza oki bez, wciskający się zapachem do okna w kuchni. Pozostałe okna porośnięte pnącymi różyczkami i winem, które gdy tylko dojrzało, znikało w fartuchu dyni, która przychodziła do naszego mieszkania z dużymi nożycami i wszystkie jednego obcinała i zbierała. Mama, oczywiście po kryjomu, wykradała je dla.nas: acika i dla mnie. Przed furtką na drodze rosła czereśnia, którą gmina za drobną opłatą jmowała mamie. Czasem było niezłe żniwo: pełna wanna dużych i słodkich mi na górze. Co jednak nie znaczyło, że one same tam urosły i dojrzały na tym de. Bez pilnowania i przeganiania bajtli, które je obsiadały jak wróble, nie byłoby t gugołów. Jakie gromy i pierony leciały przez okno, jak się mama naprzezywała, dło bolało i uszy puchły, a lancykrysty uciekali aż się kurzyło. Wszyscy byliśmy wtedy takie gugoły. Nasza szkoła stała naprzeciw kościoła Gdy była w szkole ogłoszona haja, to dziewczyny czuły się w patriotycznym iązku pomagać chłopcom, zbierać kamienie na kupka, aby przez Szarnawkę niawkę) bić się z zoborzanerami. Ale to była haja! Po obu stronach, na brzegu tej ;znej rzeczki gromadzili się z jednej strony chłopcy z gardłowym „r", łatwo 23 dającymi się przez to rozpoznać jako dzieci niemieckich rodzin pozostałych tu po wojnie, a po drugiej chłopcy z Pawłowa, który należał do Polski (...). Nienawiść między nami trwała aż do ukończenia szkoły. Potem nie wiem, czy inni te haje kontynuowali, ale za naszych czasów była to wojna na „śmierć i życie". Nienawiść ta była tak głęboka, że żadna z dziewcząt nie chciała nawet spojrzeć na chłopaka z Zaborza, a już nigdy nie wyobrażała sobie w przyszłości męża zza tej granicy (...). Tereny wokół Czarniawki, zwane Dołami ze względu na rzeźbę terenu (górki i doliny), dostarczały niezliczonych możliwości do zabaw (...). Tam w dole były dość wąskie miejsca na Czarniawce, gdzie można było przeskoczyć na drugi brzeg i już się było w lesie. Komu się to nie udało i utknął w czarnym mule, musiał lecieć opłukać nogi w „Kawie". Kawa, to leśny staw z tatarakiem i inną roślinnością wodną oraz dużymi łachami piasku. Za lasem znajdowało się Guido - zwane tak chyba od szybu kopalni, a las - to Guidowald. To była następna ostoja rodzin niemieckich, dlatego nigdy jako bajtle nie przekraczaliśmy granicy lasu. Wszystko się jednak odmieniło i wydało zupełnie inne od dziecięcych wyobrażeń, gdy w latach pięćdziesiątych trzeba było opuścić ten kokor zwany Pawłowem i dojeżdżać do szkoły w wielkim mieście Zabrzu (...). Gugoły dojrzały, nabrały kształtu i smaku i był już najwyższy czas, ab) oderwały się od gałęzi macierzystego drzewa. Źródełko Na bosaka biegało się już w kwietniu. Pogoda była wtedy jakaś inna. Wcześnie było ciepło, nawet deszcze były cieplejsze i często pozostawiały po sobie rwące potok w rynsztokach. Dzieci wylęgały z domów boso, aby się potoplać w wodzie. W wielkanocny piątek chodziliśmy boso do źródełka. Kto pamięta dzisić źródełko w Pawłowie? (...). Najpierw trzeba było jednak pójść do kościoła pocałować zmarłego Jezusa n krzyżu, żeby zasłużyć na „zajączka". Tam w trawie, przy źródełku, „zajączek" pochował cukrowe kurki ijajuszk aby bajtle mieli trochę uciechy szukając maszkietów. Woda w źródełku była przedniej jakości. Kiedy wodociągi i plompy na placac były suche, wszyscy ludzie brali kible, kastrole i konewki do ręki, na koło, na wóz< i szli po woda do źródełka. Zrobiła się tam wtedy raja jak na ofiarę w kościele, ale by to też jedna z licznych wtedy okazji do poklachania (...). 24 0 udek Do Szkoludka się chodziło: - Idziesz dzisiaj do Szkoludka? Szkoludek to Dom y, którego właścicielami była kiedyś rodzina Skoludków. Do Szkoludka lało się chodzić od bajtla: do biblioteki po książki dla mamy, potem na występy „Lutnia" lub na przeróżne teatry i operetki w ich wykonaniu. U Szkoludka był dla chłopców i „urodziła się" świetlica dla wszystkich. Po szkole chodziło się do icy na kółko taneczne, na spotkania do czytelni albo na potańcówki na salę. Prężnie działało kółko fotograficzne prowadzone przez pana Staniendę, który irtystyczne zdjęcia czarno-białe. Ciekawe, czy się gdzieś uchowały? Najbardziej : Szkoludek był znany z zabaw i balów maskowych organizowanych przez icę, chór „Lutnia" lub sportowców. Bo Pawłów miał swojego „Piasta"i wiernych w: -„Piast" Pawłów, niechaj żyje nam! Ta! Ta! Ta!" Kiedy przychodziła sobota i niedziela, u Szkoludka grały w muszli orkiestry a w ogrodzie stały beczki z piwem, stoły z kuflami, stoiska z lizakami •nikami od Jaskułki. Orkiestranci byli w górniczych strojach i czapkach Dpuszami. Całe rodziny przychodziły do ogrodu posłuchać orkiestry, wypić piwo, siom kupić coś słodkiego. Naprzeciw Szkoludka był pusty plac, na którym odbywał się targ i na tym /isku raz do roku stawiano karuzelę, czyli kecioki, huśtawki przeróżne, a dla cręciły się wolno drewniane, malowane konie. To znak, że w Pawłowie będzie odpust. st W pawłowski odpust zawsze musiało po południu pokropić, chociaż cały dzień ło słońce. Najważniejsza część odpustu odbywała się przy kościele. Budy, budy i jeszcze idy! Dzieci dostawały parę groszy i leciały pod budy. Nie kupowały takich dnych, plastikowych zabawek jak dzisiaj, ale drewniane ptoszki na kółkach, rzepotały skrzydłami, piszczołki z balonikami oraz pistolety na platzpatrony. W budach sprzedawało się także pierniki, kartofelki kulane w kakale i zozworki cukier z imbirem) w kolorze białym i różowym. Lody się kładło na wafle płaską ianą łyżką, a w strzelnicy synek musiał dziołsze ustrzelić kwiatek z piórek lub wanego papieru, bo to była sprawa męskiego honoru. 25 Dalej odpust przesuwał się na Targowisko, gdzie stały karuzele na ketac i huśtawki w kształcie łódek, którymi można było przelecieć dookoła po sztandze. Wieczorem plac się oświetlał, budy migotały kolorowymi lampkami, ludz spacerowali całymi rodzinami. Istny Prater! 26 HHHH :.-00$^фЩ* Stanisław Pietrek Ostatnie szesnastolecie Działo się to w listopadzie 1928 roku przed niemieckim urzędnikiem stanu nego w Mikulczycach: - Stanisław? Urzędnik, najwyraźniej niezadowolony, izczył wysokie, blade czoło i zabębnił niespokojnie palcami po grubej szybie, nej na długim, czarnym biurku. Pytająco spojrzał na zgłaszającego urodzenie ka, wyczekując niecierpliwie ponownej odpowiedzi. - Tak! Stanisław Jan. -ście wyszukać jakieś inne imię. Syn w przyszłości może na pana narzekać, 'ykając na nieoczekiwane trudności... Nazbyt polskie to imię. Indagowany nie miał jednak najmniejszej ochoty poczynienia jakiejkolwiek іу w podjętym postanowieniu. Był nieustępliwy. W duchu zaś, rozczłonkowując Stanisław na „Stań-i-sław", pragnął nadać poszczególnym członom tryb żujący, stwierdzając, że byłaby to najodpowiedniejsza odpowiedź na anizacyjne namowy. I tak w końcu pozostało przy Stanisławie (...). Ojciec, pochodzący z okolic Koszęcina, usadowił się na stałe w Mikulczycach w pod koniec XIX wieku. Pracą górniczą w miejscowych i okolicznych niach wypełnił niemal 40 lat życia. Na końcu był rębaczem. Matka przybyła do lczyc z powiatu strzeleckiego, była ze swą rodzinna miejscowością - Dolną -o związana (...). Wychowywano mnie od początku w duchu polskim. Ruch społeczno-polski wyrażał się w latach poplebiscytowych poprzez ależność i działalność w Związku Polaków w Niemczech, czołowej organizacji szóści polskiej w Niemczech, Związku Polskich Towarzystw Szkolnych, doi Harcerstwa Polskiego w Niemczech, Zjednoczenia Zawodowego Polskiego, ałalności kół śpiewaczych („Gwiazda" od 1911 roku, „Cecylia" od 1935 roku), snych przedstawieniach amatorskiego zespołu teatralnego, abonamencie polskich pism, w okolicznościowych spotkaniach działaczy polskich. Pamięć najwcześniejszych lat dziecięcych uchwyciła, oprócz najzwyklejszych, eh i niewinnych zabaw z rówieśnikami, fakt już samodzielnego przeglądania go z numerów kolorowego i lubianego „Małego Polaka w Niemczech", pisma Związku Polaków, przeznaczonego dla swoich najmłodszych. To z jego irzyjąłem pierwsze tłumaczenie ojca o znaczeniu znaku rodła. Odtąd skojarzenie 27 Rodło-Odra znalazło w świadomości trwałe miejsce. Obok „Małego Polaka", rodź naszą „odwiedzały" systematycznie zawsze niecierpliwie oczekiwane inne pols czasopisma, a wśród nich „Nowiny", a przedtem „Katolik". Długimi wieczorami ojc czytał na głos wieści ze świata, objaśniając przy tym co ciekawszy artykuł. Niestet wówczas nie siliłem umysłu na zrozumienie niezmiernie powikłanych spi społeczno-politycznych. Wracałem za to często i z ciekawością do barwnych obrazk „Małego Polaka" (...). Niedługo potem, w roku 1935, bez wyraźnej ochoty, prowadzony za racz usiadłem po raz pierwszy na twardej ławie szkolnej. Twardość ta jakby zacz oddziaływać na moje losy. Tymczasem podczas zajęć siedzieliśmy niezwy grzecznie, zwracając więcej uwagi na wygląd klasy i koleżanek, aniżeli na sło nauczyciela. Polska Szkoła Mniejszościowa w Mikulczycach, jako jeden z owoc Związku Polskich Towarzystw Szkolnych w Niemczech, po utworzeniu w r< 1923 rozwijała się pomyślnie. Zanotowano 270 zapisów, najwyższą wówczas lic: w naszym regionie. Ale przeciwnik nie tylko czuwał, lecz także przeszkad: Władze niemieckie coraz częściej wiązały udział dziecka w polskiej szkole z pracą, nawet z dalszym pozostawaniem w pracy ojca, rzec można z wszystkim, co skład się na ogólnie pojętą egzystencję. Radzono rodzicom ponowić rozważania i podjętymi decyzjami, podobnie, jak to w chwili moich urodzin uczynił urzędnik st; cywilnego. Konwencję genewską władze niemieckie gwałciły przez cały ok międzywojenny. Sprawiło to wszakże, że zostałem uczniem znacznie skurczoi nielicznej, koedukacyjnej szkoły, z zaledwie kilkunastoma dziećmi. Faktycznie była to jedna (i jedyna) klasa na poddaszu, nadająca się w najlepszym razie składnicę czy jakiś mały magazyn. Prowadziły do niej kręte, wąziutkie i pisklr skrzypiące schody (...). Pobyt w charakterze „sublokatora" w Schlageterschule, nazywanej przez „szkołą leśną", narażał na szykany ze strony dzieci licznych klas niemieckich. Ró wyzwiska, drwiny, jak też coraz częstsze pobicia - oto arsenał szykan. Aż dziw bie iż mimo tych okoliczno