iźniejszość obciążona jest przeszłością i brzemienną przyszłością" G W. Leibniz Nasza mała Ojczyzna, której na imię Zabrze, obchodzi swoje 80-te urodziny, jeden organizm miejski. Jej udokumentowane dzieje sięgają jednak czasów owiecza. Są to dzieje niezwykle ciekawe i inspirujące. To tu kiedyś przebiegała a diecezji wrocławskiej i krakowskiej. To tu do niedawna II Rzeczpospolita żyła z Niemcami. Do dziś jest to miasto, którego część należy do archidiecezji ickiej, a reszta to nowa diecezja gliwicka - przed rokiem 1992 opolska, żnorakie granice, to przecież coś o wiele więcej, niż tylko linie na mapie, aprawdę wale nie muszą dzielić. Dzieje tej ziemi - często bardziej skomplikowane - zrodziły jej bogactwo. a pogranicza, tygiel narodów, różnorodność wyznań, kultur i języków sprawiły, Drze jawi się, jako miasto bogate tolerancją i otwartością, a bierze się to przede tkim z wewnętrznego bogactwa jego mieszkańców. Tych mieszkających tu od iń - o korzeniach polskich, niemieckich, czeskich, żydowskich i tych, którzy /li tu całkiem niedawno wnosząc do wspólnej skarbnicy cenny bagaż np. kultur vych, i co niezwykle ważne - mimo tej różnorodności - mówią o Zabrzu: niasto. Świadomość niezwykłego bogactwa tej ziemi skłoniła nas do rozpisania rsu na wspomnienia o Zabrzu - moim mieście, aby nic umknęło to, co zabrzanom :zy gra. Cieszy, że aż 86 autorów pokusiło się o przelanie na papier swych idezeń, tęsknot i nadziei. Szczerze Państwu dziękujemy. Dziękujemy także inicjatorom tego zacnego pomysłu: Miejskiej Bibliotece znej i Muzeum Miejskiemu w Zabrzu. Słowa podziękowania składamy na ręce odniczącego jury konkursu dra Józefa Musioła, Prezesa Towarzystwa Przyjaciół . w Warszawie. Decyzją jurorów publikacja pokłosia konkursu Zabrze - moje zawiera 29 wspomnień, z których pięć prac zostało wyróżnionych w sposób ólny. Mamy nadzieją, że ta ciekawa publikacja stanie sią przyczynkiem pobudzającym wielu do sie_gania do swoich własnych korzeni, abyśmy czerpiąc z nich ożywcze soki, budowali dobrą przyszłość tej ziemi - naszego miasta Zabrze. Przewodniczący Rady Miejskiej Prezydent Miasta Zabrze V Zbigniew Szczurek R°man Urbańczyk Redaktora Zadziwiający a dla organizatorów konkursu Zabrze - moje miasto na pewno o satysfakcjonujący jest układ tekstów, które złożyły siq na tą książką. I, który nie jest wynikiem z góry założonej a mogącej trącić polityczną wnością tezy o Jedności w różnorodności" współczesnych Zabrza, lecz efektem izielnej decyzji jury, pracującego w następującym składzie: Marian Grzegorz ;h, Andrzej Góra, Krzysztof Karwat, Józef Musiał (przewodniczący), Maciej oraz Krystyna Kiryk-Kuncy. Wśród autorów odnajdziemy ludzi w skrajnie różnym wieku (najmłodszy 8 lat, a najstarsza uczestniczka konkursu - 94), różnych profesji (od robotników rofesorów wyższych uczelni), tzw. rodowitych Ślązaków, jak i tych, którzy ii wypędzeni z Kresów Wschodnich bądź repatriowali się z Francji czy Belgii po prostu przyjechali „za chlebem" na Górny Śląsk z rozmaitych zakątków go kraju. Są tacy, którzy mieszkają w Zabrzu od urodzenia i tacy, którzy z rozmaitych dów miasto to musieli opuścić. Są Polacy i Niemcy. Ci, którzy wywodzą się i dzielnic miasta, które już od roku 1922 były polskie, i ci, którzy wychowywali ■ zderzeniu bądź symbiozie z niemiecką większością. Są katolicy i protestanci, mają obywatelstwo polskie, inni - niemieckie, szwajcarskie czy kanadyjskie, w przeszłości mieli inne, a niektórym przed laty odmawiano prawa do cokolwiek. Dla najstarszych uczestników konkursu punktem zwrotnym w ich życiu II wojna światowa, rok 1945 bądź stalinizm, dla młodszych - powstanie iarności" bądź stan wojenny. Jedni z sentymentem wspominają czasy realnego lizmu, inni - nie mogą zapomnieć upokorzeń, jakich wtedy doznawali. Słowem książce tej natrafimy na nieprawdopodobną mieszankę człowieczych losów, udno uwierzyć, że od lat ci wszyscy ludzie - w takim czy innym sensie -;kąją (mieszkali) obok siebie, w niejednym przypadku niewiele o sobie wiedząc, зго tak, to rzec można, iż książka ta z niespodziewaną siłą odsłania nieznane zapomniane oblicza Zabrza, które dla nas wszystkich mogą być źródłem tiujących odkryć i głębokich refleksji. Zabrze - poprzez tę zbiorową pracę - lepiej siebie pozna. Poszczególne teksty były ważną próbą dla autorów, którzy włożyli w icl napisanie - to się czuje! - wiele serca i twórczego wysiłku. Niemniej większośi autorów rzadko, a w niektórych przypadkach - tylko sporadycznie, sięga w swym życii po pióro. Tym większy szacunek należy się tym ludziom. Przecież jednał w trakcie redagowania tej książki wielokrotnie trzeba było w teksty delikatnii ingerować, poprawiać je, adaptować do druku, dość często - skracać. Staraliśmy sii jednak nie naruszyć autonomii żadnego ze wspomnień, którym w paru przypadkacl musieliśmy nadać tytuły. Krzysztof Karwa Zabrze - moje miasto wspomnienia PRACE NAGRODZONE BUZ SOD fire qo ■2 I Edmund Bąk Moje miasto zza płotu Od wschodu miasto Zabrze graniczy z „dużym" obecnie miastem Ruda Śląska, skupie do Pawłowa rozciąga się kręta linia rozgraniczająca miasta. Tutaj przed ;śnia 1939 roku przebiegała zachodnia granica państwa polskiego. W miejscu, Zabrze ostrym klinem wciska się w organizm Rudy Śląskiej, chcę zlokalizować opowieść. Z jednej strony Poręba, a z drugiej Zaborze. Ich nazwy zapewne adają o niegdysiejszej lesistości tego terenu. W okresie, kiedy spoglądałem na te obszary, o jakimkolwiek lesie nie było już . Były tu, owszem, zielone pola, były też łąki bardzo soczyste, na których ały się liczne stada kóz, wszystko to jednak zwieńczone było krajobrazem ysłowym, głównie kopalń i hut, otoczonych fantazyjnymi kształtami hałd, isk cegielnianych i biedaszybów. W takiej to scenerii latem 1937 roku mój ojciec, który był na „turnusie", po zeniu pracy na działce zabrał mnie na wycieczkę. Mieliśmy dotrzeć do krewnych którzy posiadali skrawek pola, w celu umówienia się na pomoc przy żniwach, oczyliśmy potok zwany przez nas Szarnawką i wzdłuż torów kolejki torowej, obok starej nieczynnej już prochowni, doszliśmy do Poręby. Po prawej i kolejki stał otoczony wysokim drewnianym płotem obszerny dwupiętrowy гк z czerwonej cegły z dużą ilością okien. - To twoja przyszła szkoła - oznajmił mój ojciec - już za rok będziesz się uczył. Teraz jednak masz jeszcze czas, możesz się oglądać wokół, nie musisz /ć się do szkoły. Tuż obok płotu szkolnego pokazał mi kanciasty słupek, mówiąc, że to granica, granicą jest Zaborze. Dla takiego małego bajtla jak ja, było rzeczą całkowicie ią, że ten słupek stanowi jakiś kres, nieprzekraczalną rubież. Nikt oczywiście ;o słupka, ani najbliższej okolicy nie pilnował, granica jawiła mi się zatem jako rdzo abstrakcyjnego. Nie opodal owego słupka, obok szkoły, mieszkali nasi ii bambrzy. Po ustaleniach, jakich dokonała starszyzna, wyszliśmy na pole 9 i znajomy wskazując w kierunku za słupek graniczny, oznajmił ojcu: - Widzisz Wiktor, tym pieronom to musi się coraz lepiej powodzić, bo budują takie wielkie stodoły. Rzeczywiście w pewnej odległości za słupkiem wyrastał zarys konstrukcji ogromnej stodoły, otoczonej wysokim drewnianym płotem. Nic to, puściliśmy jeszcze tylko kilka papierowych okręcików na Szamawce, które popłynęły za granicę i obok świeżo przekopanego beszongu, wróciliśmy na nasz Karlmanuel (to osiedle w Rudzie). Jakoś tak na jesieni tego roku otrzymaliśmy wiadomość o śmierci krewnego z Zaborza. Po bardzo szybkim uzyskaniu w starostwie powiatowym jednodniowej tylko przepustki, poszliśmy z rodziną na pogrzeb, którego nabożeństwo żałobne odbyło się w drewnianym kościółku. Po uroczystościach żałobnych pojechaliśmy z rodziną do miasta. Miejscowy pokazywał nam z dumą swoje miasto: a to młyny, a to huta, a tamto to Admirals Palast. Nie mogło się oczywiście obyć bez zakupów: poszliśmy do Wulworta. Starsi dokonali swoich zakupów, nie zapominając również i o mnie. Dostałem akonto nieodległego pójścia do szkoły „Schiefertafel". Tabliczka była prześliczna, czarniuteńka, z wyrytymi z jednej strony linijkami do równego pisania, obramowana ramką drewnianą jak cudowny obrazek. Na sznurku z jednej strony dyndał rysik, a po drugiej stronie maleńka gąbka do ścierania zapisów. Szczęście moje byłoby pełne, gdybym mógł zacząć od razu zapisywać głębię swojego szczęścia, ale nic z tego, tabliczkę zapakowano - do szkoły pójdziesz dopiero za rok. Cóż było robić, tym bardziej, że należało się śpieszyć, bo termin przepustki upływał nieubłaganie. W domu tabliczka po ogólnym podziwianiu została schowana do schowków rodzicom tylko znanych i udostępniona dopiero w dniu rozpoczęcia nauki szkolnej 1 września 1938 roku. W dniu rozpoczęcia roku szkolnego pierwszoklasiści weszli do budynku szkoły reprezentacyjnym wejściem, przywitali się ze szkołą i z ogromnymi tytami poszli do domu przeżywać swój awans życiowy. W następnych dniach normalnej już nauki, ze wspaniałym tornistrem, zawierającym drogocenną tabliczkę, maszerując do szkoły, zauważamy, że przechodzimy obok biało-czerwonego szlabanu celnicy polskiej, następnie obok żółto-czarnego szlabanu celnicy niemieckiej i dopiero wchodzimy do szkoły. Szkoła jak to szkoła - raz była ciekawa, innym razem mniej, natomiast zawsze ciekawe były przerwy. Wychodziło się na podwórko szkolne już nie wyjściem paradnym, ale bocznym. Tuż obok wyjścia był płot sztachetowy, za którym znajdowało się obszerne podwórze gospodarstwa rolnego. Nasz ogród szkolny, w którym uczniowie obowiązkowo wykonywali różne prace ogrodnicze, znajdował się za owym 10 li ■■'ii órzem wcinając się jeszcze głębiej za żółto-czarny szlaban. Na podwórzu /iał się cały szereg zwierząt, a do ptactwa gospodarze „mówili" tak jak u nas. Czasami wyjeżdżano parokonnymi furmankami lub platformami. Płot był niski ięcał do drażnienia drobiu i psa. Gdy miarka się przebierała, wychodził gospodarz aspodyni i rugała: - Dyć śpiki smarkate dej cie pokój tej gowiedzi, bo wom nic nie 'a. Nas to wcale nie dziwiło, że za granicą godajom tak jak u nas. Czasami cało nas to do jeszcze większych figli, tak że interweniować musiał nauczyciel, lież od strony ogrodu zdarzały się incydenty, gdyż z tamtej strony zwisała ;zą pokaźna gałąź obwieszona jabłkami. Ciekawe, że płot od strony drogi - to у z naszej strony, był solidnym wysokim, szczelnym parkanem, a od „tamtej" f był to zwykły sztachetowy, przeźroczysty płot. Taki sam płot był na cmentarzu parafialnym, na którym w październiku spoczął jciec. Za tym płotem były zabudowania Zabrza. Jakoś tak na wiosnę 1939 roku rozebrano ogromną stodołę wybudowaną za ą, z czego wyłoniło się niewielkie wzgórze, zwieńczone betonową kopułą, lież i po naszej stronie rozebrano kilka takich stodół i powstały na wyniosłościach i pagórki, zwieńczone wielootworowymi kopułami stalowo-betonowymi. Przez szkolny widziano dobrze wzgórek, nie znano jednak jego prawdziwego naczenia. Na wiosnę na zardzewiałych i zablokowanych już teraz potężną szwelą szynach :i wąskotorowej przebiegającej za szkołą miało miejsce wydarzenie, które nawet as, bajtli, było wstrząsające. Na torach kolejki stała grapą osób płaczących yących się uciec bądź w jedną bądź drugą stronę, jednak zapobiegali temu zej strony policjant, a w pewnym oddaleniu widoczni żołnierze, a z drugiej anci w feldgrau, w charakterystycznych czakach. Scena ta rozgrywała się tuż za u szkoły i mogła być obserwowana w czasie przerw lekcyjnych. Wydarzenie to i przez kilka dni. Do końca roku szkolnego przybywało w okolice szkoły coraz j mundurowych, a przerwy lekcyjne coraz częściej odbywały się jedynie sach lub na korytarzu szkolnym. Letnie ferie mijały na pracach polowych i na e, a pod koniec lata rozpoczęto rodzinne przygotowania do drugiego już roku tego. Ale zamiast do szkoły w ostatnich dniach sierpnia ogłoszono ewakuację ;ci z pogranicza i po kilku dniach pieszej wędrówki z dobytkiem na plecach iśmy zatrzymani przez wojska niemieckie w okolicach Jaworzna. Nakazano t do miejsc poprzedniego zamieszkania. I tak oto po dwutygodniowej tułaczce 11 wróciliśmy do swojego osiedla. Starka, która pozostała na miejscu, bo musiała wedłu swoich oświadczeń pilnować zarówno kóz jak i gowiedzi, opowiadała o działaniach wojennych na naszym terenie: myślała, że z tych bunkrów będą wylatywały rozpalone do czerwoności żeleźnioki, a było tylko takie pukanie jak z korkowca. Życie toczyło się prawie normalnie, ale nie chodziło się do szkoły. Gdzieś tak późną jesienią wezwano wszystkich rodziców do wysłania swoich dzieci do szkoły. Wróciliśmy zatem w znajome już progi szkoły, nie napotykając już jednak po drodze biało-czerwonego i żółto-czarnego szlabanu. Rechtorem był Herr Odersky z Zaborza. Ślicznie grał na skrzypcach i uczył nas pisać szwabachą. Mozolnie Zapełnialiśmy tabliczki łupkowe kanciastym pismem. Herr Odersky prowadził nas również do kościoła, choć już na nabożeństwo w języku niemieckim. Na wiosnę Herr Odersky urządził nam wycieczkę, na którą jechaliśmy znanymi już zza płotu platformami konnymi. W następnym roku szkolnym ilość lekcji dla Polaków z kategorią staatenlos (bezpaństwowiec) w znacznym stopniu ograniczono, a w Rudzie zostaliśmy tylko dzięki starce, która miała czterech synów w wieku wehrfahig. Przez płot szkoły widać było, że gospodarstwo sąsiadujące upada, gdyż i tam mieli synów zdolnych do służby wojskowej i w pewnym momencie wywiesili kartkę z napisem: „Wegen Einberufung geschloBen" („Zamknięte z powodu powołania do wojska"). Pewnego zimowego ranka w pobliżu szkoły stanęły dwie ogromne armaty z lufami groźnie skierowanymi na wschód, a zatem wprost w nasze okna. Południem dnia 28 stycznia 1945 r. ze wschodu nadciągnęła potężna kolumna wozów pancernych - armat skierowanych w ich kierunku już dawno nie było. Jedynym strzałem jaki tu padł, był wystrzał na wiwat czerwonoarmisty z Panzerfaustu. Zszarzali i zmarznięci żołnierze frontowi dopytywali się nachalnie: - Куда к Германии ? {Którędy do Niemiec?). Za nimi zaś, w pewnym bezpiecznym już odstępie, podążali na Ziłach i Zisach dobrze odżywieni żołnierze tyłów frontu. Po kilku dniach wracali tymi swoimi ciężarówkami, wypełnionymi wszelakim „trofiejnym" dobrem. Podjąłem dalszą naukę już w gimnazjum - z dala od płotu - i tam też zdobyłem małą maturę. Czasy były takie, że należało pracować, więc i ja podjąłem pracę. Po około roku wezwał mnie dyrektor i przedstawił propozycję nie do odrzucenia: - Miody człowieku należy się uczyć. W ten sposób 1 września 1950 roku po szychcie w kopalni „Wanda-Lech" znalazłem się w pierwszej klasie Liceum Ogólnokształcącego dla Pracujących 12 .dama Mickiewicza w Zabrzu. I znowu zaczynałem oglądać to miasto jedynie zza , gdyż o 6.00 trzeba było iść do roboty, a o 15.00 do szkoły. I tak na okrągło przez lata. W klasie zaczynała nas bardzo liczna grupa z podziałem nieformalnym na irapy" hanysów i goroli. Stosunki wśród uczniów były raczej chłodne - nie było ani siły na szkolne życie towarzyskie. Gdzieś tak pod koniec maja 1952 roku zostaliśmy z pompą absolwentami iturą. Ponieważ nie było ani studniówki, ani żadnego komersu, poszedłem vnym hanysem, któremu też udało się ukończyć naukę, do „Prezydenta", na ego". Na , jednym" oczywiście się nie skończyło - mój kolega jakoś pojechał do i, a ja zaplątałem się na Placu Dworcowym. Usiadłszy na schodach prowadzących . 3-go Maja, miałem prawie naprzeciwko Magazyn Woolworth'a, z którego odzę - tak mi się wtedy wydawało -z czarną, nie draśniętą jeszcze rysikiem, zką łupkową. Mam ją oto przed sobą - na stronie równiutko polinijkowanej ino: Ala ma kota tJlOw bvWAAA лк^йЛЩ Стройм Соцялйсм в Родйне MATURA Delegacja na Lipcowy Zlot Młodzieży w Warszawie Trzęsącymi się ze strachu rękami boję się odwrócić tabliczkę na drugą stronę, st cała czarna, bez jakichkolwiek linijek i kratek - czysta „tabula rasa", może j „tabula obscura", któż to wie? Idę na Plac Wolności, wsiadam do „4" i - jak le - jadę na Karmanuel. 13 Krystyna Jędrzejowska-Nowak Moja druga ojczyzna Do Zabrza przyjechałam jesienią 1947 roku. Nie od razu moi rodzice osiedlili się tu, na Śląsku. Straszną wojnę przeżyliśmy na Wołyniu, za Bugiem. To co zostało, to spalona ziemia i lebioda do wysokości człowieka. Wołyń był przedtem miejscem mego dzieciństwa, miejscem czystych, urokliwych rzek, ogromnych zdrowych lasów, łanów zbóż i bezkresnych łąk. Uciekaliśmy ze Wschodu, gdy jeszcze trwały walki pod Berlinem. Zdołaliśmy dotrzeć do Lublina, następnie do Krakowa. Tam próbowaliśmy znaleźć swoje miejsce w życiu, jednakże dopiero Śląsk stał się dla nas przystanią i drugą ojczyzną. Specyfika krajobrazu Górnego Śląska była dla mnie szokująca, a równocześnie potrafiła zafascynować różnorodnością rozwiązań architektury przemysłowej. Rytmy kominów, ażury szybów kopalnianych, zbiorniki, meandry rur, niezwykłe układy pionów i poziomów, gmatwanina różnych bardzo ważnych i istotnych urządzeń. Tętniło tu życie, przestrzeń pulsowała działaniem, rytmem, dźwiękiem. W tym krajobrazie jawił się człowiek szorstki, twardy, inny - nieufny, ale jakże uczciwy. Była tu inna gwara, inny sposób życia, wychowywania dzieci. Wszystko nowe. Wśród ludzi, którzy tu pozostali, wyczuwało się niepewność w stosunku do nas, napływowych - goroli - ale i zaciekawienie, chęć nawiązania kontaktów. Powoli życie stabilizowało się. Zabrze było dla mnie ciekawym miastem. Pamiętam istniejący jeszcze wówczas wlot do podziemnej sztolni dziedzicznej przy ul. Miarki, czystą Bytomkę, targ na placu Krakowskim, gdzie handlowało się wszystkim: warzywami, końskim mięsem, srebrem, starociami. Pamiętam ogromne topole w parku za kościołem św. Kamila. Parkiem tym zajmował się stary ogrodnik, autochton - pielęgnował róże, rabatki kwiatowe, utrzymywał porządek i estetykę, choć nikt mu za to nie płacił. W szkole na placu Warszawskim spotkałam różne koleżanki: ze Wschodu, tutejsze i z Francji. Szybko nawiązałyśmy serdeczne kontakty, choć były też pewne rozbieżności w widzeniu nowej rzeczywistości, nowego społeczeństwa. Część dziewcząt należała do harcerstwa, inne do ZMP. Na placu Warszawskim odbywały się zgromadzenia związane z kolejnymi uroczystościami państwowymi, były też spotkania 14 "skie. Utkwiła mi w pamięci piosenka: Nasz hufiec Zabrze, nasz (...) całego i cudny kwiat. Życie toczyło się dalej. Dwuletnie Liceum Sztuk Plastycznych w Katowicach, i studia w ASP w Krakowie na Wydziale Grafiki Użytkowej i Artystycznej towicach, które ukończyłam w 1957 roku. W czasie studiów podjęłam pracę mu Kultury w Biskupicach (1954-55), gdzie kierownikiem był kolega ze studiów, k Sokorski (późniejszy dyrektor katowickiego Spodka i kolejno dyrektor listracyjny Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk" w Koszęcinie, długoletni dyrektor listracyjny Filharmonii Śląskiej w Katowicach). W Domu Kultury prowadziłam [ taneczny, do którego należeli młodzi chłopcy, pracownicy kopalni i huty ze". Do „Tańca z szablami" Arama Chaczaturiana (do którego partyturę życzyliśmy na Politechnice Śląskiej w Gliwicach) przygrywała nam orkiestra ;za. Górnicy-muzycy odbywali próby po sąsiedzku, w obszernej sali na szym piętrze Domu Kultury. Szable do tego tańca wykuli sami młodzi tancerze ;ie „Zabrze". Wkrótce do zespołu dołączyły dziewczyny z położonego nie opodal i Kultury kop. „Jadwiga". Po skończonych studiach my, plastycy zabrzańscy, niezależnie od tego, czym z nas się zajmował - przez szereg lat wykonywaliśmy społecznie projekty acji na różne okazje związane z uroczystościami państwowymi, jak np. 1 Maja, зса, rocznica Rewolucji Październikowej. Miało to nam zapewnić podejmowanie Ratyfikowanych następnie przez kopalnie i inne zakłady pracy wyznaczone przez . Członkami partii jednak nie byliśmy. Każda praca wymagająca własnej inicjatywy i pomysłowości może być dla ka satysfakcjonująca. W tym czasie projektowało się i realizowało plansze przy ich ulic, elementy wolno stojące, ściany reklamowe na budynkach, dekoracje Muzyki i Tańca oraz innych sal, gdzie odbywały się aktualne uroczystości. :towałam też, a następnie realizowałam wraz z moim mężem Romualdem kiem wiele zabrzańskich ścian - „Biskupice - najstarsza dzielnica Zabrza", ianki", „Polska rodzina", „Miasto zielone - miasto zdrowe", „Wszystko źnie", „MGW". Realizację takiego przedsięwzięcia można porównać do sportu malnego, ponieważ wymagało to nieraz wręcz akrobatycznych zabiegów, ało się, że ktoś wszedł, ale nie potrafił już zejść z rusztowań o własnych siłach. se zależało mi, aby projektowane przeze mnie ściany były ciekawe i w miarę yjne kolorystycznie. Ich ślady pozostały do dziś. Inne możliwości dawały plastykom obchody „Zabrzańskiego Września", ileżało projektować ulotki, plakaty, foldery, zaproszenia, a także pojazdy do 15 kawalkady. Należałam do grapy pierwszych plastyków projektujących szatę plastyczi tej uroczystości. Z młodzieżą Technikum Górniczego i Technikum Ekonomicznej przygotowałam m.in. takie projekty jak: „Śląskie wesele", „Górnik pracuje, górnik s bawi", „Zespoły amatorskie Domów Kultury". Praca w Technikum Ekonomicznym, gdzie uczyłam reklamy i liternictw dawała mi wiele radości i satysfakcji. Nasze zajęcia nie ograniczały się do leki i pracy w plenerze. Młodzież chętnie przygotowywała rysunki i gazetki oraz dekorac auli na studniówki, komersy i inne uroczystości. Najwięcej radości dawały im jedn wycieczki i rajdy, a zwłaszcza rajd brzegiem Bałtyku. W latach 1965-67 z grupą ty samych 20 dziewcząt i kolejno polonistki E. Mirek i J. Zwolińskiej przeszłyśr brzegiem morza od Świnoujścia do Rozewia, wędrując po dwa tygodnie w okresa wakacyjnych. W ciągu roku szkolnego opracowywałyśmy trasę na podstav dokładnych map terenu wypożyczonych w jednostce wojskowej. W tamtym czasie i było jeszcze możliwości zapewnienia sobie miejsc noclegowych przy współpn instytucji lub ludzi zajmujących się turystyką, tj. nie było turystyki zorganizowanej taką skalę (...). Jazz w Zabrzu Korzenie zabrzańskiego jazzu sięgają roku 1955, kiedy to odbyła się w Do Kultury Huty Zabrze (obecnym Teatrze Nowym) impreza o dużym ciężą gatunkowym - II Ogólnopolskie Jam Session. Do zorganizowania tej impr przyczynił się Jan Kwaśnicki - pianista muzykujący z własnym zespołem w Zab w tymże Domu Kultury, którego kierownikiem był wówczas mgr Jan Piotrów przyjazny młodym gniewnym. Muzyka jazzowa nie była wówczas dot przyjmowana - jazz był uważany za wymysł kapitalizmu amerykańskiego i piętnowany. Największym poparciem władz cieszyła się muzyka ludowa < poważna. „Zaduszki jazzowe", które odbyły się właśnie w Zabrzu, spowodov w konsekwencji lawinę krytyki. Na łamach prasy ukazały się fatalne recenzje, mówiąc już o audycji „Muzyka i aktualności". A przecież w koncercie wzięli uc znakomici przedstawiciele muzyki jazzowej i rockowej: Andrzej Trzaskowski, Anc Kurylewicz, Waldemar Kazanecki, Wanda Warska, no i zabrzanin Adam Jędrzejov uczestnik zespołu Jana Kwaśnickiego i inni. Krzysztof Komeda, który bywał w Za z żoną Zofią, tym razem usprawiedliwił swoją nieobecność telegramem z Pozn: gdzie bronił dyplomu w Akademii Medycznej. 16 Dncert ten został przerwany wczesnym wieczorem, uczestnicy zagrożeni aniem i poważnymi konsekwencjami. Tylko dzięki prowadzącemu ten koncert iwi „Trybuny Robotniczej" Wiktorowi Kryszczukajtisowi, który zamieścił na artykuł w „Trybunie Robotniczej", udało się całą sprawę załagodzić i obronić spotkanie. alszy rozwój jazzu w Zabrzu, Gliwicach, i nie tylko, śledziłam obserwując alentu, popartego wielkimi ambicjami, mojego ówczesnego męża Adama vskiego. Doskonalił się on w zakresie gry na perkusji, współpracował mi indywidualnościami i przemierzał kraj uczestnicząc w koncertach iach jazzowych. Często mu towarzyszyłam. Ale do czasu. Zaczęły się podróże ie i dalsze. Pakowałam walizki. drzejowski, zabrzanin z wyboru (pochodził ze Stryja), mechanik-energetyk, lt Politechniki Śląskiej w Gliwicach, którą ukończył w 1957 roku, swoje inia muzyczne rozwijał już w czasach studenckich. Grywał na kotłach strze Politechniki Śląskiej, potem w Zabrzu z zespołem Kwaśnickiego, : „Spirala" w Gliwicach, bywał na jam session w klubach studenckich, brał ' koncertach w kraju i zagranicą. Chciałabym zaznaczyć, że przyjaźnił się na jazzmanami - Guciem Dylągiem, Michałem Urbaniakiem i Urszulą , Andrzejem Trzaskowskim, Andrzejem Kurylewiczem i Wandą Warską, fem Komedą, Tomaszem Stańko, Zbigniewem Namysłowskim, Jerzym i, Piotrem Figlem, potem z młodym Jackiem Ostaszewskim (założycielem )ssian"). Bywali oni w Zabrzu, spotykali się na koncertach i towarzysko, akcesy zaczęły się w Amsterdamie i innych miastach Holandii w styczniu :u, gdzie z zespołem Kwaśnickiego dali 14 koncertów. Z zespołem Andrzeja oskiego wyjechał potem Jędrzejowski do Stanów Zjednoczonych na zy festiwal jazzowy świata do Newport pod Nowym Jorkiem. Była to prezentacja polskiego jazzu w Ameryce. Kwintet jazzowy Andrzeja /skiego był pierwszym zespołem z krajów socjalistycznych na kontynencie iskim. Nowojorski „Newsweek" 18.04.1962 r. zamieścił obszerny artykuł, i donosił: Stany Zjednoczone w ubiegłym tygodniu miały sposobność poznania %o zespołu jazzowego ze wschodniej części Europy. ' kwintecie Trzaskowskiego grali, będący już wtedy sławami jazzowymi na opejską, Zbigniew Namysłowski, Gucio Dyląg i Adam Jędrzejowski. W tych inieśli już sukcesy na wielu festiwalach europejskich w Bournemouth, e, Norymberdze. Koncertowali w Wielkiej Brytanii, Francji, Włoszech, 17 Szwajcarii, Bułgarii, Jugosławii, Niemczech i, jak wspomniałam, w Holandii 01 w Newport w USA, a także na Jazz Jamboree w Warszawie. Adam Jędrzejowski zdobył wtedy pozycję jednego z najlepszych perkusist< Europy i stał się wirtuozem tego instrumentu. Potwierdzają to różnojęzyczne recenz które od lat gromadzę. Był on nie tylko utalentowany, ale też niezwykle pracowi Napisał Podręcznik współczesnego perkusisty, wydany przez Polskie Wydawnict Muzyczne w Krakowie. Był to pierwszy tego rodzaju podręcznik (barć poszukiwany), wydany w Polsce, który wielu młodym posłużył do zdobycia wiec i umiejętności w tym zakresie (...). Dalsze losy skierowały Adama do Szwecji. Kontrakt był zawarty pr: PAGART z tamtejszą Federacją Jazzową. W latach 1967-68 odwiedziłam go w Urn uniwersyteckim mieście na północy Szwecji. Spotkaliśmy tam Wojciecha Karol; z żoną Krystyną plastyczką. Panowie grywali jednak z innymi zespołami. Niezaleś od losów i okoliczności (Adam nostryfikował dyplom w atomistyce w Sztokholmie} dziś ma sentyment do jazzu, czego potwierdzeniem jest zbudowane przez ni profesjonalne studio nagrań w... Ciechocinku. Grupa 18 - Obsydian Zespół plastyków amatorów przez wiele lat działający pod patronatem kop „Zabrze", a istniejący od 1956 roku, posiada bogate tradycje oraz sukcesy kraj i międzynarodowe. Uczestnicy zespołu otrzymali wiele nagród i wyróżnień bi udział w wystawach, konkursach i plenerach, a prace ich znajdują się w zbiorach muz śląskich, Muzeum Czartoryskich w Krakowie, Muzeum Etnograficznym Wrocławiu oraz w zbiorach prywatnych w kraju i za granicą (...). Przez około 45-letni okres trwania zespołu, który do dziś prowadzę, przewi się bardzo wiele osób w różnym wieku, wykonujących różne zawody: górnicy, hut energetycy, mechanicy, studenci, inżynierowie, młodzież, emeryci, gospoc domowe, lekarze, żołnierze, nauczyciele, ekonomiści, dekoratorzy, kolejarze, stra i inni. Łączyła ich wspólna pasja, tęsknota za pięknem koloru, za harmonią rys lub bryły. Skąd tyle wrażliwości i egzaltacji w ludziach twardego środowiska? Osai w szarym pejzażu, w powietrzu gęstym od dymów, tworzyli obrazy zaskakujące t i fakturą, kompozycje nowe, interesujące, zdumiewające obraną tematyką, rozbraj szczerością wypowiedzi plastycznej. To nie przekora, to wewnętrzna pot 18 w. :iwania barwy, światła, spontaniczności, a także chęć liczenia się w środowisku, locześnie zbliżenia do ludzi o podobnych zamiłowaniach. Jest to też chęć nia się z codziennego rytmu, poszukiwanie emocji, a także koleżeńska zacja i chęć pozostawienia po sobie czegoś trwałego. Obcowanie ze sztuką jest mą wypoczynku (...). Każdy z nich ma swój świat - i nie tylko „prawdziwy". Osobowość twórców < zróżnicowana, że moim nadrzędnym celem było właśnie pielęgnowanie tej ości, swoboda twórcza, pomysłowość, daleko idące poszukiwanie. Rozmowy na compozycji obrazu i dyskusje w gronie kolegów wzbogacały realizowane prace kie, graficzne, rysunki. Tematem powstających prac były nie tylko sceny rodzajowe, historia regionu, ktura przemysłowa, pejzaż romantyczny, motywy sakralne, legendy, sny, baśnie, lia, kompozycje irracjonalne, przenośnie, krytyka środowiska, życie codzienne, istyka, portrety i martwe natury. Były też ilustracje do przeczytanych książek, y, fraszek lub pieśni (...). Ambicją każdego twórcy było zawsze dążenie do pokazania w sposób osobisty 'eh koncepcji. Tu chciałabym podać przykłady. Krzysztof Webs (komendant przemysłowej) - ukazuje światu ze zmysłem humoru i dużą dozą krytyki /isko, w którym się znalazł - np. śląskie rodziny, kompozycje historyczne, czne, sportowe. Maluje też zamki (na szkle w technice olejnej). Romuald ; (geolog, górnik, geodeta, emeryt) - obrał tematykę śląską, tradycje, zwyczaje, y, dowcipy górnicze - wszystko to kompozycje pamięciowe, tworzone sścią i polotem. Maluje na płótnie, szkle, uprawia grafikę. Waldemar Pieczko itor, emeryt) - dokumentalista śląski. Malował też sceny rodzajowe z życia 5w i baśnie śląskie, a także legendy i pejzaże. Ceniony, wielokrotnie zany. Jerzy Koziołek (energetyk, emeryt) - najstarszy uczestnik zespołu )ał sobie portrety Slązaczek, śląskie zwyczaje i pejzaże. Uprawiał też grafikę, . Jan Liszka (górnik, emeryt) - jeden z najstarszych artystów Grupy, ł w węglu, malował, rysował. Portretował z dużą łatwością i swobodą, ymentował w różnych technikach. Obecnie mieszka w Niemczech. Konrad (pracował w Koksowni Walenty-Wawel, emeryt) - znakomity rysownik, malarz, fotografik, eksperymentuje w galwanoplastyce, maluje na jedwabiu sceny dyjskie, ma w swym dorobku także ikony. Mieszka w Essen w Niemczech -przyjeżdża, chodzi na zajęcia, wystawia prace z Grapą. Bronisław Krawczuk ; co., nieżyjący) - stawiał pierwsze kroki w naszej pracowni i przez przeszło 10 :ęszczał z synem Gienkiem (też nieżyjącym już) na zajęcia. Tu zaniechał 19 powielania portretów Lenina, a zachwycony prymitywistycznym (naiwny a śpiewnym) malarstwem Kariny Damę (po mężu Dudy) starał się pójść w ty kierunku, wiedząc, że takie prace podobają się i można je sprzedać. Twórca ciekaw ceniony, obrazy jego są poszukiwane (m.in. kompozycje regionalne i alegorie). Józ Chrubasik (mistrz malarski, emeryt, zmarł 30.04.2002 r.) - w Grupie od 1966 rob Naiwny realista, malował śląskie sceny rodzajowe, kompozycje wielopostaciow pejzaże, „Zaduszki", „Wycieczka", „Na rybach" - w nastrojowej kolorystyc Wyróżniający się w grafice, wielokrotnie nagradzany. Ewald Gawlik - znany artysi amator z Nikiszowca był członkiem honorowym zespołu, naszym przyjacielem. Byv w pracowni w latach 80. Młodsi - stale tworzący uczestnicy zespołu, to: Stefan Brom (technik budo1 maszyn, renowator mebli) - wychowany na Zandce, uwiecznia wspomniei z dzieciństwa - „Świniobicie", „Transport węgla", „Targowisko" oraz moty marynistyczne (był I oficerem na statku „Gwarek"). Zdzisław Ochocki (tokarz w h Zabrze, żeglarz) - rysuje i maluje statki, morza, porty, buduje statki, np. karaw Bartolomea Diaza, „Victorię" Magellana. Wykonuje też modele fasad zabytkowa budynków Zabrza w skali 1:100. Barbara Godula (pracuje w Katedrze Anato Ś1AM) - pejzażystka. W technice olejnej maluje duże, romantyczne obrazy - k wodospady, góry. Andrzej Karpiński (technik budowlany, górnik) - maluje sci rodzajowe, pejzaże, architekturę przemysłową i zabytkową w technice olejnej akwareli. Uprawia też grafikę, linoryt. Znany ilustrator „Głosu Zabrza i R Śląskiej". Helena Kotlarz (mgr geografii, bibliotekarka) - maluje duże obr w technice olejnej - przenośnie, sny, irracjonalne przemyślenia, a także ten katastroficzne „Tym co na morzu", „Sny Hektora", „Motyl ukrzyżowany". Konwei prymitywistyczną, naiwną reprezentują: Karina Duda (ekonomistka, rencistka malarstwo olejne - „Dziwne miasteczka", „Sceny rodzajowe". Barbara Bahs-Kole (gospodyni domowa) - olej lub rysunek tuszem - „Kościoły i pałace". Jan Kasperc (technik-elektryk) - tematy związane z górnictwem w technice olejnej (...). Pora na podsumowanie. W katalogu 40-lecia pracy twórczej „Grupy Obsydian" jest wymienionych 180 dawnych uczestników, 35 obecnie uczęszczając na zajęcia, wiele ważniejszych wystaw krajowych zbiorowych i indywidualnych znaczących wystaw zagranicznych (...). Plastycy amatorzy posiadają prace w zbio muzeów śląskich, a także w Krakowie i Wrocławiu, hutach „Zabrze" i „Łabę bibliotekach, szkołach, Domach Spokojnej Starości w Zabrzu i Rudzie Sląs w kopalniach, na statkach „Kopalnia Zabrze" i „Walka Młodych", w zbio 20 nych w kraju i za granicą: we Francji, Holandii, Szwecji, Niemczech, Austrii, Canadzie i USA. Zespół przekazał prace wielu instytucjom, sanatoriom, szkołom, muzeom, iom, Domowi Spokojnej Starości w Rudzie Sląskiej-Orzegowie, Domom y, Domom Dziecka, a także za granicę, np. do Halle, obdarowywaliśmy również delegacje oraz sponsorów i inwestorów. Na nasz temat w różnych latach odbyło :a audycji radiowych, telewizyjnych i często o nas pisano (...). 21 Izabela Niedźwiedź Gugoły (fragmenty) Miejscowość, w której przyszłam na świat w latach wojny, urodą mc przyrównać jedynie do Zielonego Wzgórza. Główna droga, która wtedy nazywałć Główna, była po obu stronach porośnięta: w połowie, bo aż do kościoła czereśni: a od kościoła w górę - gruszami. Kiedy nadchodził kwiecień i maj, drzewa jedne drugim wybuchały białym kwieciem i przypominały pannę młodą strojącą się do śli Mały domek przy ul. Szkolnej, dwa kroki od boiska porośniętego mui i grzybami „deszczówkami", z których babcia gotowała najwspanialszą zupę grzyb na świecie, to najpiękniejsze moje wspomnienia z dzieciństwa. I chociaż nie był to rodzinny dom, to właśnie w nim skupiało się całe moje dziecinne życie w Pawło Dom od podwórka posiadał ganeczek i trzy, a może dwa schodki, a po prawej str ganku, pod ścianą, stała ławeczka, na której siadały ciotki, bo babcia nigdy nie n czasu. Babcia Waleska była typową Slązaczką. Jej strój codzienny składał z długiej "do ziemi szerokiej spódnicy, przewiązanej w pasie fartuchem w niebie białe paski. Bluza koszulowa miała pod szyją stójkę i także często była w pi a czasem w drobniutkie kwiatki. Chusty z frędzlami były różne, ale prawdz jedwabne i wełniane: w kratę, w haftowane i malowane kwiaty, hacki, czyli eh służące do noszenia niemowląt, na co dzień i od święta. Włosy miała babcia m< uciągnięte do tyłu, z przedziałkiem przez środek głowy i związane nad karl VI сшку VoczeV. Zawsze s\^ zas\&naw\&\am, czy to me tyto powodem, że та < babci nie było ani jednej zmarszczki. To była święta kobieta. Zawsze uśmiech głaskająca wnuki po gładkich licach, swymi spękanymi od roboty rękami. Dziadka znałam tylko z fotografii: siwe falujące włosy i podkręcone Dziadek: „Złota Rączka". Mało kto dziś pamięta, że to właśnie dziadek W założył w Pawłowie pierwszą bibliotekę, do której książki woził na wózku rę z dyszlem z odległego Chorzowa. Umiał też naprawić organy w kościele i p rzeźbił w drewnie (...). Każdej swojej córce podarował w wianie jakieś dre\ cacko. Mojej mamie przypadła najpiękniejsza w świecie szafka na prz> 22 stwem misternie rzeźbionych szufladek i skrytek. Tata trzymał w niej śrubki, ci i szkiełka do zegarków. Pamiętam jeszcze jedną piękną rzecz, której dzieciom nie wolno było dotykać - urę ołtarza kościelnego, w którym najbardziej kunsztowne było małe akulum z miniaturową monstrancją. Nie wiem, co się potem z tym stało, śmierci ciotki Agnysy, ktoś obcy odziedziczył jej dom w Bujakowie. Szafka mojej mamy znalazła się w końcu w chlewiku, wyparta przez gotową zwaną romą, a która należała do kompletu z białymi meblami kuchennymi: m, stołem, stołkami, ławką i ryczką. Ryczka była najbardziej w kuchni potrzebna. ta do drzemania, strugania kartofli i przykładania węgla do pieca. W wolnej siedział na niej dziadek, a potem kot. A więc w domu przy boisku mieszkała babcia oraz siostra i dwóch braci mamy. i z rodzinami mieszkali na dole, a wysoko po schodach najmłodsza siostra mamy, przypadło opiekowanie się babcią na starość. Wędrówka do babci zaczynała się tek od słów mamy: - Idź do Moskaliczki po żur. Mama długo zwykle na ten żur ła, ponieważ Moskaliczka, która go kisiła, mieszkała naprzeciw domu mojej , na nieszczęście mojej mamy. Na moje zaś szczęście, żur to szybka potrawa ifle były już uwarzone i trzeba było tylko wlać żur), więc zawsze mi się upiekło. Mój rodzinny dom stał przy ulicy Głównej, po wojnie przemianowanej na n. Władysława Sikorskiego. Widok na ulicę przysłaniała olbrzymia stara grusza oki bez, wciskający się zapachem do okna w kuchni. Pozostałe okna porośnięte pnącymi różyczkami i winem, które gdy tylko dojrzało, znikało w fartuchu dyni, która przychodziła do naszego mieszkania z dużymi nożycami i wszystkie jednego obcinała i zbierała. Mama, oczywiście po kryjomu, wykradała je dla.nas: acika i dla mnie. Przed furtką na drodze rosła czereśnia, którą gmina za drobną opłatą jmowała mamie. Czasem było niezłe żniwo: pełna wanna dużych i słodkich mi na górze. Co jednak nie znaczyło, że one same tam urosły i dojrzały na tym de. Bez pilnowania i przeganiania bajtli, które je obsiadały jak wróble, nie byłoby t gugołów. Jakie gromy i pierony leciały przez okno, jak się mama naprzezywała, dło bolało i uszy puchły, a lancykrysty uciekali aż się kurzyło. Wszyscy byliśmy wtedy takie gugoły. Nasza szkoła stała naprzeciw kościoła Gdy była w szkole ogłoszona haja, to dziewczyny czuły się w patriotycznym iązku pomagać chłopcom, zbierać kamienie na kupka, aby przez Szarnawkę niawkę) bić się z zoborzanerami. Ale to była haja! Po obu stronach, na brzegu tej ;znej rzeczki gromadzili się z jednej strony chłopcy z gardłowym „r", łatwo 23 dającymi się przez to rozpoznać jako dzieci niemieckich rodzin pozostałych tu po wojnie, a po drugiej chłopcy z Pawłowa, który należał do Polski (...). Nienawiść między nami trwała aż do ukończenia szkoły. Potem nie wiem, czy inni te haje kontynuowali, ale za naszych czasów była to wojna na „śmierć i życie". Nienawiść ta była tak głęboka, że żadna z dziewcząt nie chciała nawet spojrzeć na chłopaka z Zaborza, a już nigdy nie wyobrażała sobie w przyszłości męża zza tej granicy (...). Tereny wokół Czarniawki, zwane Dołami ze względu na rzeźbę terenu (górki i doliny), dostarczały niezliczonych możliwości do zabaw (...). Tam w dole były dość wąskie miejsca na Czarniawce, gdzie można było przeskoczyć na drugi brzeg i już się było w lesie. Komu się to nie udało i utknął w czarnym mule, musiał lecieć opłukać nogi w „Kawie". Kawa, to leśny staw z tatarakiem i inną roślinnością wodną oraz dużymi łachami piasku. Za lasem znajdowało się Guido - zwane tak chyba od szybu kopalni, a las - to Guidowald. To była następna ostoja rodzin niemieckich, dlatego nigdy jako bajtle nie przekraczaliśmy granicy lasu. Wszystko się jednak odmieniło i wydało zupełnie inne od dziecięcych wyobrażeń, gdy w latach pięćdziesiątych trzeba było opuścić ten kokor zwany Pawłowem i dojeżdżać do szkoły w wielkim mieście Zabrzu (...). Gugoły dojrzały, nabrały kształtu i smaku i był już najwyższy czas, ab) oderwały się od gałęzi macierzystego drzewa. Źródełko Na bosaka biegało się już w kwietniu. Pogoda była wtedy jakaś inna. Wcześnie było ciepło, nawet deszcze były cieplejsze i często pozostawiały po sobie rwące potok w rynsztokach. Dzieci wylęgały z domów boso, aby się potoplać w wodzie. W wielkanocny piątek chodziliśmy boso do źródełka. Kto pamięta dzisić źródełko w Pawłowie? (...). Najpierw trzeba było jednak pójść do kościoła pocałować zmarłego Jezusa n krzyżu, żeby zasłużyć na „zajączka". Tam w trawie, przy źródełku, „zajączek" pochował cukrowe kurki ijajuszk aby bajtle mieli trochę uciechy szukając maszkietów. Woda w źródełku była przedniej jakości. Kiedy wodociągi i plompy na placac były suche, wszyscy ludzie brali kible, kastrole i konewki do ręki, na koło, na wóz< i szli po woda do źródełka. Zrobiła się tam wtedy raja jak na ofiarę w kościele, ale by to też jedna z licznych wtedy okazji do poklachania (...). 24 0 udek Do Szkoludka się chodziło: - Idziesz dzisiaj do Szkoludka? Szkoludek to Dom y, którego właścicielami była kiedyś rodzina Skoludków. Do Szkoludka lało się chodzić od bajtla: do biblioteki po książki dla mamy, potem na występy „Lutnia" lub na przeróżne teatry i operetki w ich wykonaniu. U Szkoludka był dla chłopców i „urodziła się" świetlica dla wszystkich. Po szkole chodziło się do icy na kółko taneczne, na spotkania do czytelni albo na potańcówki na salę. Prężnie działało kółko fotograficzne prowadzone przez pana Staniendę, który irtystyczne zdjęcia czarno-białe. Ciekawe, czy się gdzieś uchowały? Najbardziej : Szkoludek był znany z zabaw i balów maskowych organizowanych przez icę, chór „Lutnia" lub sportowców. Bo Pawłów miał swojego „Piasta"i wiernych w: -„Piast" Pawłów, niechaj żyje nam! Ta! Ta! Ta!" Kiedy przychodziła sobota i niedziela, u Szkoludka grały w muszli orkiestry a w ogrodzie stały beczki z piwem, stoły z kuflami, stoiska z lizakami •nikami od Jaskułki. Orkiestranci byli w górniczych strojach i czapkach Dpuszami. Całe rodziny przychodziły do ogrodu posłuchać orkiestry, wypić piwo, siom kupić coś słodkiego. Naprzeciw Szkoludka był pusty plac, na którym odbywał się targ i na tym /isku raz do roku stawiano karuzelę, czyli kecioki, huśtawki przeróżne, a dla cręciły się wolno drewniane, malowane konie. To znak, że w Pawłowie będzie odpust. st W pawłowski odpust zawsze musiało po południu pokropić, chociaż cały dzień ło słońce. Najważniejsza część odpustu odbywała się przy kościele. Budy, budy i jeszcze idy! Dzieci dostawały parę groszy i leciały pod budy. Nie kupowały takich dnych, plastikowych zabawek jak dzisiaj, ale drewniane ptoszki na kółkach, rzepotały skrzydłami, piszczołki z balonikami oraz pistolety na platzpatrony. W budach sprzedawało się także pierniki, kartofelki kulane w kakale i zozworki cukier z imbirem) w kolorze białym i różowym. Lody się kładło na wafle płaską ianą łyżką, a w strzelnicy synek musiał dziołsze ustrzelić kwiatek z piórek lub wanego papieru, bo to była sprawa męskiego honoru. 25 Dalej odpust przesuwał się na Targowisko, gdzie stały karuzele na ketac i huśtawki w kształcie łódek, którymi można było przelecieć dookoła po sztandze. Wieczorem plac się oświetlał, budy migotały kolorowymi lampkami, ludz spacerowali całymi rodzinami. Istny Prater! 26 HHHH :.-00$^фЩ* Stanisław Pietrek Ostatnie szesnastolecie Działo się to w listopadzie 1928 roku przed niemieckim urzędnikiem stanu nego w Mikulczycach: - Stanisław? Urzędnik, najwyraźniej niezadowolony, izczył wysokie, blade czoło i zabębnił niespokojnie palcami po grubej szybie, nej na długim, czarnym biurku. Pytająco spojrzał na zgłaszającego urodzenie ka, wyczekując niecierpliwie ponownej odpowiedzi. - Tak! Stanisław Jan. -ście wyszukać jakieś inne imię. Syn w przyszłości może na pana narzekać, 'ykając na nieoczekiwane trudności... Nazbyt polskie to imię. Indagowany nie miał jednak najmniejszej ochoty poczynienia jakiejkolwiek іу w podjętym postanowieniu. Był nieustępliwy. W duchu zaś, rozczłonkowując Stanisław na „Stań-i-sław", pragnął nadać poszczególnym członom tryb żujący, stwierdzając, że byłaby to najodpowiedniejsza odpowiedź na anizacyjne namowy. I tak w końcu pozostało przy Stanisławie (...). Ojciec, pochodzący z okolic Koszęcina, usadowił się na stałe w Mikulczycach w pod koniec XIX wieku. Pracą górniczą w miejscowych i okolicznych niach wypełnił niemal 40 lat życia. Na końcu był rębaczem. Matka przybyła do lczyc z powiatu strzeleckiego, była ze swą rodzinna miejscowością - Dolną -o związana (...). Wychowywano mnie od początku w duchu polskim. Ruch społeczno-polski wyrażał się w latach poplebiscytowych poprzez ależność i działalność w Związku Polaków w Niemczech, czołowej organizacji szóści polskiej w Niemczech, Związku Polskich Towarzystw Szkolnych, doi Harcerstwa Polskiego w Niemczech, Zjednoczenia Zawodowego Polskiego, ałalności kół śpiewaczych („Gwiazda" od 1911 roku, „Cecylia" od 1935 roku), snych przedstawieniach amatorskiego zespołu teatralnego, abonamencie polskich pism, w okolicznościowych spotkaniach działaczy polskich. Pamięć najwcześniejszych lat dziecięcych uchwyciła, oprócz najzwyklejszych, eh i niewinnych zabaw z rówieśnikami, fakt już samodzielnego przeglądania go z numerów kolorowego i lubianego „Małego Polaka w Niemczech", pisma Związku Polaków, przeznaczonego dla swoich najmłodszych. To z jego irzyjąłem pierwsze tłumaczenie ojca o znaczeniu znaku rodła. Odtąd skojarzenie 27 Rodło-Odra znalazło w świadomości trwałe miejsce. Obok „Małego Polaka", rodź naszą „odwiedzały" systematycznie zawsze niecierpliwie oczekiwane inne pols czasopisma, a wśród nich „Nowiny", a przedtem „Katolik". Długimi wieczorami ojc czytał na głos wieści ze świata, objaśniając przy tym co ciekawszy artykuł. Niestet wówczas nie siliłem umysłu na zrozumienie niezmiernie powikłanych spi społeczno-politycznych. Wracałem za to często i z ciekawością do barwnych obrazk „Małego Polaka" (...). Niedługo potem, w roku 1935, bez wyraźnej ochoty, prowadzony za racz usiadłem po raz pierwszy na twardej ławie szkolnej. Twardość ta jakby zacz oddziaływać na moje losy. Tymczasem podczas zajęć siedzieliśmy niezwy grzecznie, zwracając więcej uwagi na wygląd klasy i koleżanek, aniżeli na sło nauczyciela. Polska Szkoła Mniejszościowa w Mikulczycach, jako jeden z owoc Związku Polskich Towarzystw Szkolnych w Niemczech, po utworzeniu w r< 1923 rozwijała się pomyślnie. Zanotowano 270 zapisów, najwyższą wówczas lic: w naszym regionie. Ale przeciwnik nie tylko czuwał, lecz także przeszkad: Władze niemieckie coraz częściej wiązały udział dziecka w polskiej szkole z pracą, nawet z dalszym pozostawaniem w pracy ojca, rzec można z wszystkim, co skład się na ogólnie pojętą egzystencję. Radzono rodzicom ponowić rozważania i podjętymi decyzjami, podobnie, jak to w chwili moich urodzin uczynił urzędnik st; cywilnego. Konwencję genewską władze niemieckie gwałciły przez cały ok międzywojenny. Sprawiło to wszakże, że zostałem uczniem znacznie skurczoi nielicznej, koedukacyjnej szkoły, z zaledwie kilkunastoma dziećmi. Faktycznie była to jedna (i jedyna) klasa na poddaszu, nadająca się w najlepszym razie składnicę czy jakiś mały magazyn. Prowadziły do niej kręte, wąziutkie i pisklr skrzypiące schody (...). Pobyt w charakterze „sublokatora" w Schlageterschule, nazywanej przez „szkołą leśną", narażał na szykany ze strony dzieci licznych klas niemieckich. Ró wyzwiska, drwiny, jak też coraz częstsze pobicia - oto arsenał szykan. Aż dziw bie iż mimo tych okoliczności, nasze grono utrzymało się do samego wybuchu wq tj. do chwili likwidacji szkoły. Jedynym nauczycielem był p. Ćmiel, chyba troskliwie „prześwietlo przez odpowiednie władze niemieckie. Dziwiło nas zrazu, że rodzina jego w dc włada wyłącznie językiem niemieckim. W późniejszym czasie słyszałem w pogłosek o jego narodowo-socjalistycznych sympatiach, a następnie o obdarzeniu przez władze okupacyjne poważniejszą funkcją w szkolnictwie - w Polsce - pode 28 ;j wojny światowej. Ta „urzędowa" postawa musiała zaważyć na poziomie anią, rzecz jasna, w sensie ujemnym. Pan Ćmiel był, jeśli nie tchórzem, to z całą pewnością asekurantem, >rliwym ostrożnisiem. Oto dowody. Z uwagi na częste zatargi z uczniami szkoły eckiej zarządził, abyśmy wcześniej niż Niemcy kończyli lekcje. Osiągnął ten cel Iowie, ponieważ klasy niemieckie kończyły lekcje o różnych porach. Zawsze wypadało wychodzić, kiedy towarzyszyły nam pośmiewiska, antypolskie okrzyki zepki, znajdujące nierzadko swój epilog w bójce na pobliskiej ulicy lub anym, rozległym parku. Przed każdorazowym wyjściem z klasy, a zwyczaj ten pielęgnował p. Ćmiel zwykłym pedantyzmem, zostawiał wychodzącego na końcu ucznia, aby z kolei awnie, w najszerszym tego słowa znaczeniu, „zbadać" stan opuszczanego jszczenia. Zaglądano więc, czy okna zamknięte, zbierano papierki, niedopałki rosów, realizowano całą gamę przedsięwzięć porządkowo-przeciwpożarowych. ja" taka trwała co najmniej 30 minut. Dlatego też po ostatnim dzwonku /kano błyskawicznie z klasy przy zastraszająco głośnym skrzypieniu stromych, lianych schodów. W naszej klasie odbywały się w godzinach popołudniowych także kursy języka iego. Pamiętam dobrze, nawet zimą przyjeżdżającego p. Józefa Kwietniewskiego, wspomniane lekcje prowadził. Czas wolny, pozaszkolny spędzałem w towarzystwie „naszych", to znaczy ów szkolnych, na zbiórkach zuchowych, organizowanych przez miejscowych tezy Związku Harcerstwa Polskiego w Niemczech. Przewodził nam druh Aleksander Przybycin. Wspominam do dnia dzisiejszego wesołe chwile zabaw iwych z piosenką zuchów Utoplce pod wodą siedzą i piosenką harcerską Nie to jak na wycieczce, na zielonej trawie spać... (...). Zbiórki odbywały się w salce p. Brauera. W tych zabudowaniach rozkwitało o życie kulturalne, z pasją wiecowano, przeprowadzano zebrania organizacyjne, iziwym przeżyciem estetycznym nacechowane były częste przedstawienia lne. Wtedy długa, wysoka sala, wypełniona po brzegi, żywo oklaskiwała polski >rski zespół teatralny. Jest rzeczą zrozumiałą, że władze ówczesne ruch ten widziły. Notowano częste przerwy w dopływie prądu, padały okrzyki antypolskie, mo tym sposobem zastraszyć licznie garnącą się na widowiska ludność Mikulczyc icy. Służalcy germańscy, ustawieni szpalerem przy wyjściu, lampami jnkowymi świecąc w oczy, czynili pozory rozeznawania widzów, sugerując tym 29 samym możliwość zastosowania niewiadomych, ale zawsze niemiłych konsekw w stosunku do „odważnych". Na tej sali wryła się głęboko w moją pamięć postać popularnego dział Opolszczyzny, Arki Bożka. Przemawiał z niesamowitą pasją, przekonywująco, ż gestykulując. Następnie, śpiewając w towarzystwie ojca i matki hasło Zwi; Polaków w Niemczech: I nie ustaniem w walce, Siłą słuszności mamy, I mocą tej słuszności Wytrwamy i wygramy! uważałem, że dorównuję otaczającej mnie starszyźnie, nie dostrzegając zasadnie: różnic. To była moja propedeutyka polskości. W owym czasie władze niemieckie uznały stan wszystkich zabudo p. Brauera za grożący zawaleniem, burząc je niedługo potem. Ludziom powiedzi że stało się tak w trosce o zachowanie bezpieczeństwa. To zdarzenie miało mie w ramach akcji antysemickiej, wykonywanej z iście hitlerowską zacięte i brutalnością. Osiągnięto przy tym i drugi cel: ograniczono działanie polskiej place społeczno-kulturalnej, której, co świadczy o głęboko zapuszczonych korzeni jednak zbyt szybko nie unicestwiono. Z okazji przypadających uroczystości mniejszość polska, gromadząca w mieszkaniach takich działaczy miejscowych jak Stanisław Gawlik i Antoni Jai dawała wyraz spoistości i wiary w ostateczne zwycięstwo. Podarunki książkc którymi w tych imprezach zostałem kilkakrotnie obdarowany, stanowią wyraz d z tamtych przeżytych chwil. Na przykład doskonale pamiętam, że w Mikulczyi wyświetlono przeźrocza, poświęcone twórczości artystycznej malarza Ai Grottgera. Ojciec miał żyłkę bibliofilską. Ślęczał codziennie nad książkami, ni całymi dniami. Ponieważ organizował, przygotowywał i wystawiał w Mikulczyi polskie sztuki teatralne, zainteresowanie dramaturgią przerosło wszelkie poczynania. Z biegiem lat i ja począłem zaglądać do jego biblioteki, ale ra z zamiarem poszukiwania książek obrazkowych, naruszając często zastały porządek. Z tego też powodu narażałem się na groźne napomnienia. W k( przypadła kazano mi czytać na głos, co dosyć chętnie czyniłem. Rodzice słuc ojciec od czasu do czasu zmuszony był do rzucenia drobnych uwag. Czyt; pisma humorystyczne i satyryczne. Powtarzałem, proszony o to, niek 30 :gólnie wesołe utwory Stanisława Ligonia z cyklu Bery i bojki śląskie, do późnych in nocnych zaczytywałem się w czasopiśmie humorystyczno-satyrycznym Irala". W latach 1937-1939 wyjeżdżałem z kolegami szkolnymi na kolonie zuchowe, :o urozmaicone. Były to krótkie, ale beztroskie chwile, do cna przesiąknięte icią. Zdobywaliśmy także konieczne w czekających nas szeregach harcerskich zdki zuchowe, drogą gier, śpiewu i zabaw. Pierwszą kolonię spędziliśmy na Górze jiny. W 1938 roku natomiast przyjęto nas w Polsce: m.in. nad rzeką Pilicą. Potem my w Gdyni, skąd statkiem przejechaliśmy na Półwysep Helski. Ziściło się tym m pierwsze spotkanie z Polską, która przemawiała do tej pory tylko poprzez :i język. Rok 1939: Wiedeń, Austria. Podróże zagraniczne dziesięciolatków, to już iwdę nie lada przeżycie. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to w Wiedniu lgnęliśmy nocować pod namiotami, na co oczywiście kierownictwo kolonii owej nie zezwoliło (...). Tam też odwiedziliśmy jakiś zabytkowy zamek (...). Jeszcze z początkiem 1939 roku wskutek starań ojca, przyjęty zostałem do Polskiego Gimnazjum w Niemczech z siedzibą w Bytomiu. W murach lnianych zdobywana wiedza krystalizowała poczucie świadomości narodowej jzi społecznej. Wszystkie niemal części Niemiec posiadały tu swych polskich Istawicieli. Zadowoleni z pobytu w gimnazjum, zachłystywaliśmy się w drodze do у і w czasie powrotu zdobytymi już wiadomościami. Na ulicy prowadziliśmy 'ersacje w języku angielskim. Doskonale przypominam sobie brzmienie zdań nej z pierwszych lekcji: - This is a pen. Give me the pen. I give you the pen. у doszliśmy do przekonania, że materiał „na ogół" przyjął się, zaśpiewano: baa, Black Sheep lub London 's burning. Ta radość szybko się jednak skończyła Oto pod koniec sierpnia 1939 roku, po wakacjach, w auli gimnazjalnej mano nas z decyzją dyrekcji o zwolnieniu uczniów ze szkoły w obliczu zbyt wnej atmosfery politycznej. Opuszczaliśmy polubioną uczelnię i bursę ze łzami ;ach. Jeszcze padł wzrok na stary, zabytkowy kościółek mikulczycki, ustawiony rku bytomskim, a będący wyrazem więzi z moimi rodzinnymi Mikulczycami. jego wnętrza zdołano już zohydzić hitlerowskimi flagami. Ostatni uścisk dłoni kolegi z Kolonii. Z jakim zapałem i niezwykłym tresowaniem krzątał się wokół rosnącej kolekcji różnobarwnych motyli, był woim świecie przygód i marzeń. Niejednokrotnie, nie bez entuzjazmu, •zyszyłem mu w tych ciekawych zajęciach. Wreszcie ostatnie spojrzenie na 31 opustoszałą bursę. Tonęła w zielem ciepłego lata. Miałem tu wrócić z ma pod koniec sierpnia 1939 roku po swoje rzeczy osobiste. W drodze do domu, pieszo przez Miechowice i Rokitnicę - myśl pomknęła przyjaciół na Warmii i Mazurach. Kwidzyn. Otwarte niedawno, bo dopiero w rc 1937 gimnazjum polskie, drugie w Niemczech, zapewne tak samo pustoszało, żegna dziesiątki dziatwy szkolnej. Czy na długo? Napotykałem na niemieckie liczne oddziały wojskowe w pełnym ekwipun] Wojna zbliżała się milowymi krokami. Dużo wojska zastałem także w Mikulczyca w domu. Mieszkaliśmy bowiem w budynku, w którym mieściła się restauracja, _ i sala teatralna. Tu spali żołnierze. Tabor wojskowy ulokowano na podwórzu. Kie opuszczali nocą naszą miejscowość, wiedzieliśmy, że są to ostatnie godzi przedwojenne. Z dnia na dzień rosły uzasadnione obawy przed szykanami ze strony wła Wiadomo było, że ojciec nawet publicznie zajmował zawsze jednoznaczne stanowi; w kwestii narodowej i przyszłości Śląska. Niektóre dokumenty zachowały się dzisiaj. Np. raport gestapowski z początku 1939 roku, mówiący o pogardliw; potraktowaniu ojca przez niemieckiego sklepikarza. Raport ten przytoczył owcze; słowa ojca: - Przyjdzie niedługo czas, kiedy my aż po Wrocław należeć będziemy Polski. (Porównaj: Tadeusz Potemski - „Rewolucyjne tradycje Zabrza", str. 4 Znano powiedzenie ojca odnoszące się do zmiany nazwy Mikulczyce na Klausb w 1935 roku. Ojciec mawiał, że Mikulczyce nazywają się po zmianie nie Klausbe a Klauberg, gdyż Niemcy ukradli je Polsce. Zresztą śledzono ojca na każdym krc Po kilkudniowym pobycie w domu, nie nosiłem się z zamiarem dalsze kształcenia. Wpłynęło na to rozczarowanie po ostatnich próbach uczciwego zdoby wiedzy. Niejednokrotnie ojciec zwykł mawiać: - Ty na gruba robić nie pódzit Po zastanowieniu, ojciec zaryzykował i zapisał mnie do miejscowej szkoły średn Rezultat egzaminu wstępnego brzmiał: Nie można przyjąć z uwagi na niedostatec opanowanie języka niemieckiego, A więc znowu fiasko. Po krótkiej przer i załatwieniu nieodzownych formalności, uczęszczałem do 1943 roku do niemiecl szkoły powszechnej w Mikulczycach, Eichendorffschule. Do dnia dzisiejsz pamiętam piękny wiersz tego poety Weihnachten. W tym czasie dowiedziałem się o śmierci kolegi szkolnego z gimnazj bytomskiego, Henryka Bogacza. Uchodził on wraz z rodzicami w tragiczn wrześniu 1939 roku do Polski. W czasie podróży ciężko zachorował, wkrótce poi zmarł. 32 liemiecka szkoła powszechna. Stary, ceglasty budynek przy głównej ulicy, druga szkoła dla dziewcząt. Obie powiązane dużym placem. Po jednej stronie zereg starych drzew, kasztanów. Przeciwległe do nich drugi szereg wnych, nie skanalizowanych ustępów, z których ostry „zapach" obiegał cały ewnątrz, na jego smołowanych ścianach, rysowano niemalże codziennie iry poszczególnych nauczycieli z charakterystycznymi przydomkami, •n i doznałem tutaj dyscypliny pruskiej. Niebawem stawiałem między tym i a trzciną czy batem znak równania. Niczym innym szkoła nie wyróżniała się. bym jednak. Grono nauczycielskie przodowało w antypolskim nastawieniu. ). p. Przybyloka słyszałem co godzinę wyzwiska w rodzaju: - Du polnisches , Du polnische Bestie, Dich hat die Mutter im polnischen Schweinestall Itd., itp. Tym krzepkim słowom towarzyszył nieodmiennie bat. Mogła to być kła trzcina z pobliskiego parku. Kiedy się złamała, to owym cudownym n wychowawczym stawał się bykowiec. Jaukę lekceważono. Nie było w ogóle mowy o zadaniach domowych, ybylok zwracał się często do nas, by „według możliwości" mu pomagać, o o kartki żywnościowe. Przynoszono je, chyba nawet ze współczucia. ił wyjątkowo mizernie, do mieszkania nie wpuszczał absolutnie nikogo. o razu znosiłem mu węgiel. Przeznaczył nań jeden pokój. Garnki chował jalnym parawanem, obok ubrań i bielizny osobistej. Ogólny nieporządek, nieci (...). me zwyczaje zaprowadził w klasie p. Gaweł, osoba wysoka, szczupła, onym końcem nosa, z założonymi u dołu spodniami, na które wciągał ielone, długie pończochy. Chodził z laską. Nazywano go Knochenkasper. іек ten związany był z jego działalnością jako głównego zbieracza kości г. Uczniowie przynosili kości w różnych zawiniątkach, od zwykłego papieru izy, a kończąc na lnianych workach. W wypadkach, kiedy przynoszono )ści, zwykle w zwyczajnej torebce papierowej, brał je do ręki, pozorując , rzucając je następnie przed pulpit z głośnym krzykiem, że on torebek kami nie zbiera. Za większe ilości kości wynagradzał stalówką czy ołówkiem, c przy tym ów fakt w specjalnie w tym celu prowadzonym notesie, który : jego vademecum. Uświadamiał uczniów, że trzeba Trzeciej Rzeszy i, że pomóc mogą w dużym stopniu dzieci szkolne, odstawiając pilnie właśnie zmaty (...). uż po wyzwoleniu, na jednym z posiedzeń komisji weryfikacyjnej p. Gaweł liał swoje polskie pochodzenie, oświadczając, że jest krewnym, oczywiście dalszym, działacza odrodzenia narodowego Józefa Lompy. To kłamliwe oświadc; stało się m.in. przyczynąjego wyjazdu do Niemiec. W 1943 roku opuściłem szkołę powszechną. Zrezygnowany zasiadłem na c furmańskiej, z biczem w ręku. Oficjalnie nazywano mnie uczniem rolnic: Dowoziłem także chleb do obozów jenieckich w Mikulczycach, rosyjsi i angielskiego. Tam byłem świadkiem tak odmiennego traktowania jednych i dru Anglik pozwalał sobie nieraz nawet na głośną krytykę, rzucając niecenzuralne s pod adresem kierownictwa obozu. Natomiast jeńcom rosyjskim nie wolno upomnieć się nawet o należną strawę. Traktowano ich brutalnie. Istniała jednak mi jednymi a drugimi jeńcami widoczna solidarność. Przemycano żywność z o angielskiego do Rosjan. Wiadomości frontowe napawały nadzieją. Szykany jednak nie ustaA Wystrzałem, oddanym na postrach, spowodowano upadek ojca, po którym przez tygodni musiał leżeć w łóżku. W naszej klatce schodowej umieszczano na szkalujące ludność polską, alarmujące, że „w tym domu mieszkają polskie świ Sfanatyzowani Niemcy nie wierzyli w przegraną wojnę, ale wyraźnie zaniepokojeni. Ucieczki wojsk niemieckich nazywali „planmaBiger Ruck; Następowała dobrowolna ewakuacja w głąb Niemiec. Znaczna część mieszkai wówczas wyjechała, sporo mieszkańców wróciło w 1945 roku. W listopadzie 1944 roku stawałem na niemieckiej wojskowej ko poborowej, otrzymałem książeczkę wojskową „WehrpaB" z datą 26 XI 1944 i Nieco wcześniej rozwinięto akcję kopania dołów przeciwczołgowych. Lecz roboc towarzyszyły nerwy. Dogasał mit „Rzeszy Tysiącletniej" (...). W pierwszych dniach stycznia 1945 roku wezwano mnie na spec komisję wojskową, podsuwając deklarację o wyrażeniu zgody na wstąpieni Waffen SS. Odmówiłem stanowczo. Wysłuchałem wiele obelżywych wyz' Sporo moich kolegów deklarację taką podpisało. Niebawem też znaleźli w wojsku. Do naszego mieszkania przychodzili miejscowi Polacy, rozmowy toc wokół zbliżającego się wyzwolenia, rosła nadzieja wolności. Wreszcie nadszedł dzień wyzwolenia. W mroźny dzień, 25 stycznia 1945 na ulicach Mikulczyc pojawił się pierwszy żołnierz Armii Czerwonej, o Wylatujemy z ciekawości na ulicę, boimy się jednak bliżej podejść. Podchód: proszeni o to przez oficera, który pyta o kierunek, konfrontując naszą odpo\ z trzymaną w ręku mapą wojskową. 34 Upragniona Ojczyzna, spóźniona o kilkaset lat, odzyskała należne jej ziemie. się język polski z granicą zachodnią. Nigdy nie wyrażałem zgody na zaliczenie lo „ludzi odzyskanych", bo przecież przez te 16 lat żyłem przede wszystkim ;yzną, chociaż róża młodości dala znać o sobie smakiem kolców. 35 Florian Si Szczęśliwa czterna Każde miejsce, w którym rodzi się człowiek, jest dla niego święte i w czy przychodzi on na świat w sławnej stolicy, prowincjonalnym miasteczku skromnej wsi. Takim miejscem stały się dla mnie Kończyce, zwane także Ku a przez Niemców Kunzendorfem. Moi rodzice, pochodzący z zachodniego ki Górnego Śląska, z wiosek podopolskich, zamienili domek ze sklepem w Zabn podobny w leżącej już za rzeczką Czarnawką wsi, która w wyniku plebiscytu i przypaść Polsce. Wieś położona wśród kopalń, przemysłu żadnego nie posiadała, cegielnię I trochę pól i skrawek lasu. Licząca kilka tysięcy mieszkańców osada, dumm z własnych pieniędzy, dwu banknotów o wartości jednej i dwu marek, z rysur Stanisława Ligonia, przedstawiającym wytyczanie granicy, z adnotacją „Pie namiastkowy" i datą „1 marca 1922 roku". Ważność wygasała 1 października roku. Mizerny kościółek pochodził z czasów pierwszej wojny światowej, do dwu doszła w latach trzydziestych bardzo nowoczesna, duża szkoła, dziś jeszcze ok i respekt budząca, zasługa w dużej mierze dzielnego naczelnika gminy, Konrada S Co rano na swoim rowerze objeżdżał on wieś i natychmiast wysyłał naprawczą. To on przebudował główną ulicę, dodał jej zieleńce i chodniki. Wteć powstał mały, centralnie położony park z pomnikiem poległych powstańców. Kiedyś syn naczelnika Aurek, zaprosił mnie do siebie. Pokazał mi swoją zabawkę, nowiutką wiatrówkę. Braliśmy ją po kolei do rąk. Kiedy podniosłem oka mierząc w jedną z osób, wszedł naczelnik, zdecydowanym ruchem skierowa ku podłodze ze słowami: - Nigdy nie mierzy się w człowieka. We wtorki odbywały się duże targi cieszące się również uzm i popularnością mieszkańców Zabrza, wówczas już Hindenburga, którzy przekr: granicę rano, zaopatrywali się w mięso, polecali je znajomym do przygotowania a szli do lasu na spacer. Wracając spożywali wykwintny, domowy obiad i szli do przez granicę. W odpust Bożego Ciała na tymże placu stały karuzele i stri z łakociami i zabawkami. 36 Granica, oczywiście, stała się ważnym elementem życia. Pilnowali jej strażnicy popularnie zielonkami, a przemytnicy czyli szmuglerzy uczynili źródłem dów. Sprytnie porozumiewali się z obiema stronami. I tak, nosząc z Polski , masło czy bibułki do papierosów, dowiadywali się od polskiego zielonki, gdzie rwał aktualnie niemiecki szupok. Po sprzedaniu polskich towarów miglance ;rywali się w kamienie do zapalniczek, przyprawy do zupy Maggi i owoce owe, które im z kolei niemiecki urzędnik straży granicznej pomagał bezpiecznie eść na polską stronę, informując gdzie stał polski zielonka. Czasami dochodziło zelaniny. Zdarzyło się, że zginął w nie wyjaśnionych okolicznościach polski ik graniczny. Pamiętam uroczysty pogrzeb i zdziwienie, kiedy na jego grobie alonym kamienną płytą umieszczono napis: Niech mu ziemia ojczysta lekką Mieszkańcy Kończyc chodzili pieszo lub jeździli na rowerze do pobliskich r. „Guido", „Makoszów", leżących już po niemieckiej stronie, względnie do :owic czy na Wolfkę do Rudy. Do znamiennych wydarzeń zaliczę wybuch strajku głodowego w kopalni dzie Śląskiej. Kobiety i dzieci z wózkami ręcznymi objeżdżały naszą wieś, jąc datki w naturze dla strajkujących. Poszedłem wraz z bratem na manifestację, dowi naszemu zastąpił drogę kordon policjantów w hełmach i z karabinami jolędziniacy. Okazało się, że nie stanowili żadnej przeszkody dla zawziętych , które ich spokojnie obeszły i pomaszerowały dalej pod budynki dyrekcji. Moi rodzice przez wiele lat prowadzili sklep kolonialny, jak się wtedy o na sklep spożywczy. Już wtedy wierzono w moc reklamy. W kartonikach iłem były obrazki - od czego spryt dzieci właściciela, by te obrazki powyciągać ijgorszym razie, zamienić. A czekoladowe mikołaje i króliki, jakby przypadkowo one, nadawały się jedynie do spożycia przez figlarzy. Pamiętam jak jeszcze kilka lat później, po likwidacji sklepu, w dużej szafie wałem pudełka ze sztywnymi kołnierzykami i ochraniacze uszu. Pozostali też су. Byłym naszym klientom nie przelewało się, brali towar na kredyt. Po cie niektórzy regulowali lub przynajmniej częściowo spłacali dług. Do najmniej :mnych obowiązków, jakie rodzice nakładali na mnie jako na najstarszego syna, obchodzenie sąsiedztwa i próbowanie odzyskania choćby części należnych dzy. Większość jednak przepadła. Naprzeciwko naszego sklepu był zakład fryzjerski. Balwierz nie tylko strzygł i golił brody, ale jeszcze rwał zęby. Bolesny ten proceder osładzała tabliczka 37 czekolady, którą przezorna matka wkładała cyrulikowi do ręki, by starał udobruchać ryczącego z bólu małego pacjenta. W naszych kamienicach czynszowych mieszkało wielu komorników i pami szczęśliwe lata bliskiego współżycia lokatorów, z którymi ojciec organizował doro festyny w pobliskim lesie. Ale z czasem stosunki te się zmieniły. Nie miał o zawsze szczęścia do ludzi. Przygarnął raz wielodzietną rodzinę, przed którą inr bronili, czym nabawił się nie tylko kłopotu i niewdzięczności, ale nawet w cze okupacji, pogróżek. Raz bezrobotnemu ojciec kupił konia i wóz, by furmanie spłacał dług, a on po cichu sprzedał konia i pieniądze przepił. Z końmi zresztą różnie. Jednego z nich trzymano we wsi w pomieszczeniu tak szczupłym, że ■ dotykał jednej ściany a zadem, przeciwnej. Sąsiedzi cięli dla niego nożyczkami sie ze słomy wyciąganej z sienników. Koń był kapryśny, miał własną wolę, jak nie ochoty ciągnąć, stawał,i koniec. Na wszelki wypadek właściciel na widok górl drodze wkładał koniowi na łeb worek, by nic nie miarkował. Inny woźnica w sc dawał swojemu koniowi napić się piwa mówiąc, że mu się należało, bo dał mu zai w czasie tygodnia. Wzrastałem ochoczo w gwarze, fotografie z przedszkola pokazują, że ro< moi wysyłali mnie do szkoły na bosaka, choć wszystkie inne dzieci były w bu Nawet dzieci bezrobotnych. Wtedy już zademonstrowałem swoją bujną fani Pani opiekunce ochronki, jak nazywaliśmy przedszkole, ciągle coś opowiad i tłumaczyłem, a ona widocznie we wszystko wierzyła. Kiedy jej oznajm że w domu w klatce mam bociana, pani chciała go koniecznie zobaczyć. Ponieważ nie kwapiłem się, by ptaka przynieść, posłała do mojego domu kilku mocniej s chłopców. Wtedy mi się nagle przypomniało, że ptaka nie było, że uciekł. Ojciei był zachwycony moim fantazjowaniem i dostałem. Bezrobotnych było w Kończycach sporo. Wiem, że pobierali racje eh tzw. manny z ładnymi odciskami foremki, kostki kawy ziarnistej, którą można jeść jako cukierki i śledzie matiasy. Te ostatnie nie cieszyły się wzięciem, bo n rozwieszano je po płotach. Lubiłem wieczorami chodzić do dzierżawionej przez ojca cegielni i słu opowiadań palacza, mężczyzny utykającego na nogę, który w półmroku pieców i na palenisko miał węglowy wywołując wesołe iskrzenie. Najchętniej opow o duchach i śmiał się z naszego lęku i zdumienia, podczas kiedy złowieszcze c tańczyły po ścianach. A gdy w naszej kamienicy powiesił się lokator w dzień swe ślubu, długo baliśmy się chodzić na strych do gołębnika, gdyż tam znalezion 38 cego na pasku. Nie zapomniałem też widoku wielkiego ciała porzuconej przez lera dziewczyny, wyłowionego z cegielnianej glinianki. W strefie przygranicznej znajomość języka niemieckiego ograniczała się do ;ego pokolenia. Dzieci już go nie znały, o czym świadczą różne gry figlarzy, у wysyłali dzieci do sklepu, by za czeski, czyli dziesięć groszy zakupiły Hau mich (Zbij mnie na kwaśne jabłko) czy Schmeiss mich raus (Wyrzuć mnie na zbity . Choć zdarzało się, że goniec na rowerze ogłaszał zakręcenie wody jako Ludzie, ; dzisiok woda, Wasser nie polojty. Przy przekraczaniu niemieckiej granicy ecki celnik nierzadko pytał Bubę, wie heisst du? Z tym miałem zawsze kłopot, bo ) heiss znałem tylko z zabawy w ciuciubabkę, kiedy ostrzegało się tym słowem i niebezpieczeństwem grożącym chodzącemu po omacku uczestnikowi gry. Rodzice wysłali mnie kiedyś samego pociągiem aż za Opole do starzyka, worcu w Zabrzu polecili mnie konduktorowi, który mnie w Opolu przeprowadził kalnego pociągu. Wiedziałem, że zanim przyjdzie mi wysiąść na stacji Poppelau, ;ę przejechać przez Czarnowantz i Gross Dobern. I tak się stało. Natomiast ast Chrostschutz zastałem nową nazwę Rutenau. To już stronnicy Hitlera brali się liemczania niewygodnych, słowiańskich nazw. W Kończycach przed wojną mieszkał jeden Żyd, krawiec. Większą ich grupę ;zyłem dopiero przed samą wojną kiedy Niemcy Żydów wypędzali przez zieloną cę, a oni siedzieli w trawie czekając na przyjazd pomocy z Katowic. )ominam sobie natomiast wyprawę z matką do kupców żydowskich do Sosnowca. vielu ceregielach, wychodzeniu ze sklepu i powrotach, kupiliśmy płaszcz anim kożuszkiem za 19 złotych, który wpierw miał kosztować 35 złotych. Dziś ze zastanawiam się, ile ten płaszcz właściwie był wart. Jako dziecko czytałem „Gościa Niedzielnego" i „Siedem Groszy", dziennik, wychodził w Katowicach a kosztował osiem groszy. Kibicowałem bezrobotnemu :kowi, który w Abisynii walczył z Włochami. Fascynowały mnie dzieje Jana usza hrabiego Klimczoka, wodza rozbójników śląskich, który pozbawiony tku przez oszusta Lubarta, uciekł w góry. W „Gościu Niedzielnym" znalazłem reportaż o świeżo otwartym internacie irnowskich Górach, tzw. Konwikcie Biskupim. W te pędy napisałem list, że iłbym tam zamieszkać, a dla dodania pismu wagi postemplowałem owalną :ątką Piotr Śmieja, Cegielnia Parowa, Kończyce. I tak wprawiłem w ruch mnizm, który miał mnie zaprowadzić nie tylko do gimnazjum im. księcia Jana skiego, ale dalej jeszcze. 39 Po tej cegielni rozebranej po wojnie nie ma już w Kończycach śladu. Pozos mi kilka kopert używanych do wypłaty. Widnieje na nich cała rubryka potrąceń: l Chorych, Ubezpieczenie, Bezrobocie, Fundusz Pracy, Podatek, Zaliczka i Ró Znamienna na końcu adnotacja głosi, że Zawartość przeliczono dwa razy, wobec ci reklamacji nie uwzględnia się. Śpiewało się wtedy często i dużo. Popisywał się chór „Skowronek". W głc pozostały pojedyncze strofki różnych zawadiackich śpiewek, jak: My som chłopcy co się nie bojymy kaj zojdziymy szmary dostaniymy. Mogły się te słowa odnosić do słabej drużyny piłki nożnej w Kończycach, k na swój jubileusz zaprosiła słynny „Ruch" Wielkie Hajduki i przegrała w stosu 10:1. A tę jedyną bramkę Tatuś puścił z dobrego serca. Zresztą padał deszcz i w brai stała wielka kałuża wody. Kiedy piłka poleciała w stronę bramki, Tatuś nie rai wystawić na szwank swojego barwnego swetra i ku radości gospodarzy był Nie zapomnę też pieszej wyprawy do Wielkich Hajduk. Kiedy wydaliśmy wszys pieniądze, trzeba było fortelem przesadzić przez parkan, by dostać się na n i celebrować kolejne zwycięstwo ulubionej drużyny, której skład znał każdy na Ślą: bo śpiewano piosenkę, która wymieniała wszystkie nazwiska zespołu. A o szkole śpiewaliśmy: Hej bracia sokoły, nie chodźcie do szkoły bo szkoła jest chachor a rechtórjest buks. W Kończycach też już poczułem smak edytorstwa i pisania. W piątej ki szkoły powszechnej zacząłem wydawać klasową gazetkę ścienną. Z okładek „Go: Niedzielnego" wycinałem ilustracje, dodawałem podpisy i komentarze, układa krzyżówki, organizowałem konkursy z drobnymi nagrodami. W Tarnowskich Gór; gdzie ukończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej, moje wypracowanie Wakc w hitlerowskich Niemczech powieszono na ścianie na kilka tygodni, a w gimnaz_ dałem kolegom do czytania rękopis opowiadania o Indianach pt. Długa Włócznia, e moich lektur Karola Maya. Pewnego razu na niebie pojawił się pyszny Zeppelin, który leciał wzc granicy. Nieco później zrewanżowała mu się awionetka, która przez pomj przeleciała nad Zabrzem, a potem pośpiesznie wylądowała na łąkach w Kończyc; ku naszej wielkiej uciesze. Po małym odpoczynku pilot z polnej drogi odleciał swojej bazy. Kiedy w sierpniu 1939 roku zaczęły się nocne strzelaniny na granicy, oj< kazał nam się spakować i pojechać do wujostwa do Katowic. O świcie pierwsz 40 śnią spadły bomby na tamtejsze lotnisko. Po południu załadowałem się do pociągu ego do Krakowa. Był przepełniony. Uciekało wielu ludzi z tobołkami. у jechaliśmy przez most na Przemszy, wysoko na pogodnym niebie lśniła eskadra sów wśród pękających pocisków artylerii przeciwlotniczej. Opuszczałem Śląsk, iłem mało świadomy, że skończyła się szczęśliwa czternastka, i że ruszałem iroki świat na zawsze już obciążony pamięcią o ziemi utraconej. 41 f ^^И^НнННнНІ Zabrze - moje miasto wspomnienia PRACE WYRÓŻNIONE ^^f Joanna Adamczyk Moja ukochana parafia Urodziłam się 66 lat temu, wtedy to młodziutkie jeszcze miasto miało na imię lenburg, więc urodziłam się jako niemieckie dziecko. Zostałam ochrzczona vangelickim kościele "Pokoju". Moja matka z dziada, pradziada była wyznania igelickiego. Jestem najstarszą z trzech dziewcząt, mój ojciec był górnikiem, tka zajmowała się domem. Rodzinka nasza była kompletna do stycznia 1945 roku. W tym czasie nadeszła a rzeczywistość, Śląsk został przyłączony do Polski, w tym także moje rodzinne to. Dla wielu rodzin wielki ból, bo tutejsi mężczyźni ze względu na przemysł mictwo - pracowali, nie walczyli na wojnie. Wielu z nich, w tym i moj ojciec, iii wywiezieni do Rosji. Uczęszczałam do Szkoły Powszechnej nr 9 przy ul. Niedziałkowskiego, trzeciej klasy. Dokładnie pamiętam moją pierwszą wychowawczynię panią achowicz. W klasie gromadziłyśmy się wszystkie wokół Pani, mówiła do nas wiście po polsku, lecz my dziewczynki nic nie rozumiałyśmy. Szeroko rzyłam oczy, gdy nasza Pani przemówiła do nas po niemiecku i potrafiłyśmy wiadać na zadane pytania. Nauka zaczęła się od uczenia nas polskiego, howawczyni podnosiła przedmioty i nazywała je, wskazywała okna, ściany, drzwi tak w mig rozmawiałyśmy tylko po polsku. Od września 1945 roku zaczął urzędowanie w moim ewangelickim kościele oju" proboszcz ks. Alfred Hauptmann. Toteż na lekcje religii chodziłyśmy do ły nr 2 przy ul. Cmentarnej. W każdą niedzielę i święta uczęszczałyśmy pilnie na [ki niedzielne dla dzieci - do sali parafialnej, które prowadziła Pani Pastorowa -naszego umiłowanego księdza. Nasz ksiądz wraz z małżonką okazywali nam ; serca i miłości. Miłość była nam bardzo potrzebna, większość dzieci nie miała n, zaś matki pracowały na utrzymanie rodziny. Na szkółkach niedzielnych raliśmy piękne pieśni, które w pamięci zostały do dziś i tak zaczęła się miłość ijemna relacja pomiędzy mną a moim Bogiem w Panu Jezusie Chrystusie. Wiele troski i dobrego serca okazywali mi też nauczyciele w mej kochanej ;awówce. Następna wychowawczyni, która do dziś jest w mej pamięci, to pani 45 Kopeć. W mojej klasie byłyśmy dwie dziewczyny wyznania ewangelickiego i wszyscy o tym wiedzieli. Często sam dyrektor szkoły, pan Kowalski przypominał mi, kiedy mam wolną lekcję, gdy na religię przychodził do klasy ojciec kamilianin. W domu miałam wiele zajęć, więc w taką wolną godzinę zabrałam koleżankę i biegiem do domu, aby móc rozpalić w piecu i zrobić przygotowania do obiadu. W siódmej klasie miałam wychowawczynię zabrzankę, panią Martę Kondzielę, która też doradzała mojej mamie, by mnie wysłała do szkoły gastronomicznej, według jej poglądów - do takiej najbardziej się nadawałam. W maju 1950 roku, mając 14 lat, przystąpiłam w moim umiłowanym kościele do konfirmacji, było nas razem 65 dziewcząt i chłopców. To był nasz wielki dzień. Konfirmacja w kościele ewangelickim to odnowienie chrztu św. Jest też aktem uznania dojrzałości chrześcijańskiej, uprawnia do przyjęcia komunii Św. Przygotowuje do godnego życia chrześcijańskiego, które powinno być świadectwem o Chrystusie. W latach 50. w Zabrzu rozpoczęła się emigracja mieszkańców, może już wcześniej, dokładnie nie pamiętam. W naszym domu też o tym się rozmawiało. Jednak ja już wtedy wiedziałam, że Zabrze i mój kościół wrosły w moje korzenie, nie damy się rozdzielić i dobrowolnie Zabrza nie opuszczę. Mój ukochany ojciec z Rosji już nie powrócił, umarł tam we wrześniu 1947 roku. Dorastałam i czułam jak bardzo mi go brakuje, cichaczem, po kryjomu płakałam, to trwało ponad 10 lat. Zaczęłam później pracować w żywieniu zbiorowym - praca dawała mi wiele radości i satysfakcji. Emigracja mieszkańców naszego miasta nabrała rozmachu. Powoli wyjeżdżali parafianie i przyjaciele, sąsiedzi i znajomi (...). W 1961 roku wyszłam za mąż, urodziła się nam córka i bardzo ją kochamy. Mąż dwa lata wcześniej przyjechał z województwa łódzkiego do Zabrza do pracy. Żyliśmy skromnie, mieszkanie było bez wygód i komfortu. Moje siostry także założyły rodziny. Nasza ukochana matka dopracowała się emerytury. I gdy myślami biegnę wstecz, jestem pewna, że wszyscy byliśmy zadowoleni i szczęśliwi. W Zabrzu tymczasem wyrósł Dom Muzyki i Tańca. Bardzo lubię imprezy -śpiew i muzykę, więc w miarę naszych możliwości finansowych do dziś uczęszczamy na występy w naszym okazałym gmachu. Obserwuję uważnie wszystkie innowacje i remonty, także zabiegi kosmetyczne, które mają miejsce w naszym mieście. Jestem dumna z mojego miasta, które naprawdę kocham. Tu pozwolę sobie przytoczyć werset z Pisma Świętego z Proroka Jeremiasza, gdzie w rozdziale 29 wierszu 7 nakazuje: Starajcie się o pomyślność miasta (...) i módlcie się za nie do Pana, bo od jego pomyślności zależy wasza pomyślność. 46 Widzę też, że prawie wszystkie kościoły w mieście pięknie oświetlone torami i tylko mój ewangelicki nie. Mam wrażenie, że jest traktowany trochę po szemu. Nas jest garstka parafian i nie stać nas na taki koszt. Może gmina mogłaby ютос? Znajdujemy się przecież w śródmieściu. Emigracja trwała w naszym mieście cały czas. Dotknęła i mnie bardzo boleśnie, zech turach wyjeżdżali: moje siostry z rodzinami i matką, także nasza córka dną oraz dalsi krewni. Wypłakałam przez to morze łez. Niespodziewanie moją parafię, także mnie osobiście dotknęło wielkie Dszenie, prawie jak trzęsienie ziemi, kiedy 29 marca 1998 roku Pan nieba i ziemi łał od nas po krótkiej i ciężkiej chorobie drogiego nam duszpasterza, ks. Andrzeja tmanna. Już kilkanaście lat wcześniej w 1985 roku odszedł od nas ks. senior d Hauptmann, co naszą parafię bardzo przygnębiło. Żyliśmy w parafii i tak jest do jak w wielkiej chrześcijańskiej rodzinie. Rodzice, rodzina oraz duszpasterze ks. d i ks. Andrzej Hauptmann z rodzinami służyli mi w życiu pomocą, radą :ałtowali w wierze, naraz wszystkich zabrakło. Tu muszę powiedzieć, że w tych :znych chwilach nasz zbór, parafia i rodziny księży po odejściu do Pana naszych >asterzy, nie zostaliśmy sami. Władze Zabrza, całe duchowieństwo, także sąsiedzi eszkańcy czynnie okazywali współczucie. Służyli potrzebną nam pomocą, itwą i dobrym słowem. Zaś odprowadzenie na miejsce ostatniego spoczynku eh nam duszpasterzy było wielką i godną manifestacją w naszym mieście. W tym miejscu składam gorące i serdeczne podziękowania. Pragnę dodać, że іе miasta wspólnie z duchowieństwem rzymskokatolickim wraz z wiernymi, także tniczą w naszych radosnych uroczystościach. Po tych ciężkich chwilach iasterzem w parafii został wikariusz ks. Michał Walukiewicz z małżonką Elżbietą brzanką, która także ukończyła Chrześcijańską Akademię Teologiczną, nistrował parafię nasz były wikariusz a obecny proboszcz parafii w Gliwicach :rzy Samiec i tak było prawie półtora roku. Jednak czas leczy i goi najcięższe Nadszedł dzień 1 sierpnia 1999 roku, wtedy zabrzańska parafia ewangelicko-lurska w wyborach wybrała na proboszcza ks. Dariusza Dawida. Znów mamy duszpasterza, który naucza, chroni i opiekuje się naszym zborem. v każdej parafii, także w naszej zawsze jest wiele zajęć. Toteż serdecznie ujemy Panu Bogu, że księdzu z pomocą parafian wiele udało się odnowić emontować. W zeszłym roku został wymalowany kościół w Zabrzu i na remont ją organy. Trzeba dodać, że zabrzańska parafia ewangelicka ma więcej obiektów Inych. Kościół w Mikulczycach, kaplicę w Biskupicach, dwa cmentarze - jeden 47 w Biskupicach i Zabrza oraz kościół i plebanię w Kędzierzynie. W roku 2003 cz nas rocznica 130-lecia istnienia parafii oraz powstania kościoła „Pokoju". W międzyczasie lata biegły, jestem emerytką z długoletnim stażem małżeńsb W mężu mam wspaniałego przyjaciela, opiekuna i towarzysza życia, bardzo o n dba i jestem pewna, że oboje jesteśmy szczęśliwi. Mamy też wielu przyjaciół i wk kochającą i szanującą się rodzinę, i za ten wspaniały dar jestem bardzo wdzięcz Mam także nadzieję, póki starczy sił, czynnie uczestniczyć w życiu parafialr i społecznym. Chcę dalej iść przez życie z tymi słowami w sercu: Własnością 1 o Boże, daj bym pozostać mógł. Na błędu niech bezdroże nie zboczę z Twoich di O Panie, daj wytrwanie, stałości użycz mi, a ja podziękowanie na wieki oddam Ci. 48 Piotr Bąk Muzyka i sport abrzaninem zostałem prawie pół wieku temu, czyli od dnia narodzin, co i 19 sierpnia 1953 roku. Jak wiadomo, Śląsk kojarzył się zawsze z kopalniami, зраіпіе, to i orkiestry dęte. Swego czasu p. Halina Kunicka śpiewała, że jest 'rach jakaś siła, i jest to zupełna prawda, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. ierwszy kontakt z orkiestrą miałem w wieku pięciu lat. Tego dnia byłem na :u na trójkołowym rowerku, a ojciec zajmował się domem (mama na parę dni pójść do szpitala). Wiadomo, że kiedyś pogrzeby z kaplicy lub jak to 10 z kostnicy przechodziły ulicami miast. Jedna z takich kaplic mieściła się i czasie niedaleko mego domu, tj. przy ul. Krasińskiego, w miejscu gdzie stoi kiosk z kwiatami. Było to na terenie szpitala. Bawiłem się na podwórku, le usłyszałem orkiestrę. Szybko wyjechałem z podwórka i co zobaczyłem? trąby, czerwone pióra (kolor orkiestry), no i przede wszystkim muzyka, jąc sobie sprawy, że to pogrzeb (najważniejsza była orkiestra) powoli em „maszerowałem" z nimi. o się działo z ojcem, nie będę opisywał, ani tego, co ze mną po powrocie, ie widział na rowerku obok orkiestry i wówczas „pościg" w osobach dwóch ', również na rowerach, „zwinął" mnie na Zaborzu przy kościele :iszka. Był to mój pierwszy, ale nie ostatni kontakt z „dęciakami". ędąc prawie dziewiętnaście lat ministrantem, musiałem prowadzić niejeden większość z orkiestrą, a mając około dziesięciu-jedenastu lat zostałem m orkiestry ówczesnej kop. „Ludwik-Concordia", której dyrygentem był pik, a później p. Mzyk (zacząłem od werbla). ośmioklasową podstawówkę nr 1 ukończyłem w 1968 roku, obecnie jest to )ecjalna, obok Muzeum Miejskiego. ciekawostek warto odnotować, że linia tramwajowa nr 3 nie biegła jak ale z Makoszów prosto ul. 3-go Maja na wiadukt i ul. Wyzwolenia w dół tory). Pamiętam, że chyba za rok, tak mówiła mama, miałem iść do szkoły, doszło do zawalenia się wiaduktu nad koleją, a właściwie to złamał się i. Przypuszczam, że m.in. to zadecydowało o zmianie trasy linii „trójki". 49 Zabrze było miastem kopalń i hut, było, bo oprócz kopalni „Makosz zostały wspomnienia i stare fotografie. Natomiast jeśli chodzi o huty, to moz wszyscy pamiętają, że oprócz Huty „Zabrze" istniała również huta szkła (w m obecnego targowiska przy ul. Piastowskiej). Zabrze przekształcało się na moich oczach, chociaż też mam trać z przypomnieniem sobie, co w danym miejscu było kiedyś. Przypominam : że w miejscu osiedla „Barbary", samo centrum, stały parterowe domki z obejś gdzie hodowano drób. Podobnie osiedle wieżowców przy ul. Tuwima, gdzie prze stały ogródki działkowe. Przykład następny - obecny Mc Donald's to kiedyś jeden ze słynnych w Polsce „PeDe-ciaków", czyli Powszechny Dom Towarowy. Z niezbyt przez wiek mile wspominanych czasów PRL-owskich, co by nie mówić, został w Zabrzu p Dom Muzyki i Tańca (ze wspaniałym dyr. p. TM. Belerem), Teatr I z inicjatywy Zjednoczenia Węglowego - Hala Sportowa przy ul. Matejki. Hala g wiele sław sportu różnych dyscyplin, tu na stałe rozgrywają swe spotkania pięś „Walki" Makoszowy (nie mówi się bokserzy, bo to rasa psów - to wiem od 1 pięściarza). Nie tylko górnictwo, ale sport również rozsławił Zabrze. Wiadomo - „G( Zabrze to FIRMA oraz w tamtych czasach wizytówka całej Polski, sprawiedliwości była jeszcze „Legia". W owych czasach, mając 10-13 lat wch< się na mecz na zasadzie „panie weźcie mnie". Polegało to na tym, że starszy kibic na swój bilet wprowadzić jednego brzdąca, co ja później również praktyków Pucharowe mecze „Górnika" na Stadionie Śląskim gromadziły kibiców z całej ] (od morza do Tatr) i nigdy nie zdarzyło się, żeby musiała interweniować ówc milicja. Pytano się kiedyś 80-letniego dziadka, który przesiadywał tylko telewizorem, kogo lubi z aktorów. Bez namysłu powiedział: Lubańskiego i Szołty W najnowszych czasach oprócz „Górnika" rozsławił nasze miasto p. Religa i chwała mu za to, ale również za to, że w „chudych" latach został i jest ki naszej drużyny. Na koniec chciałem wrócić do tej części „muzycznej". Otóż oprócz że z kolegą byliśmy pionierami gry na gitarach w kościele (za czasów Św. p. 1 Pieraszki), to chałturzyliśmy również na weselach. W kościołach nie tylko w Z ale i w Katowicach, Gliwicach i okolicy na dwie gitary (duet). Na weselach, tradj skład (organy, perkusja, gitary), oprócz „normalnego" repertuaru śpiewało się : piosenki (zapis fonetyczny): 50 „Maja Dunia gawariła, szto nie nada wódkipit a na dwierach napisała bez pał litra nie wchadit ref.: A ja Dunia ma, Dunia diewoczka maja (bis) (...) lent, który pamiętam na melodię Una Paloma blanca: Idiot zima, sonce swieti, uż za pasem nowyj god, eta istnyj raj dla dieti, dla wieselych wstrieczich stron, ref. Una Paloma blanca, katajet sja toże Zdich, biała puszy staj a pianka, miakkaja, liekkajajest, liekkajajest, liekkajajest. eż oczywiście: Andzia, Glory Alleluja, Studzienka i inne. 51 Brunon Bialik Zmieniło się na lepsze Mieszkańcami Zabrza jesteśmy od ponad trzydziestu lat, dokładnie od roku. Oboje z żoną urodziliśmy się w Katowicach. Ona w Józefowcu, a ja w Z; Pochodzimy z rodzin o niemieckich poglądach. Nigdy tego nie kryłem, dl wyzywano mnie od Szwabów, Germanów, pytano, czy mi nie jest wstyd jeść ] chleb? Jo, ten German zostoł w Polsce, a ci, co mnie Szwabem przezywali, ! w Niemcach. Co z tego, że mieszkaliśmy w Katowicach, i że z Katowic zrobili p miasto? Przecież nie myśmy to zrobili. Pytoł się ktoś moich starzyków czy i ojców, czy oni chcą mieszkać w Polsce? Ale przez to, że mieszkali my w Polsc( nie mógł z nos zrobić Poloków. Nasza rodzina od wieków związana jest ze Śląskiem. Mój starzyk w w I wojnie światowej pod Verdun w pruskiej armii. Za walka o swoja ziemia odznaczony. On był bardzo dumny z tego, że mógł w armii praskiej służyć i w; o swoja ojczyzna. On nie uważoł tego za coś złego. Często opowiadoł mi o s wspomnieniach z wojny. O tym jak pomogol ruskim jeńcom przydzielony robienia okopów, że oni myśleli, że on jest Polok, bo godoł do nich po śląsku, a j on to robił nie jako Polok, ale po chrześcijańsku. To była wojna i trzeba było pomogać. Tak tyż nie pozwolą, żeby ktoś powiedzioł, że on był hitlerowiec lub n; Tak było i potem - jak przyszedł rok 1945, to się ino słyszało German, Ge German. To chyba nie było w porządku. Czegoś takiego się nie zapomino. No ni tego nie idzie zapomnieć. To się ciężko godo, ale ta zadra zostanie, to się nie zagc Dlaczego do Zabrza ciągło mnie od dziecka? Moja starka miała tu kole: Pierwszy roz przyjechoł jo z nią do Zabrza tramwajem i bardzo mi się spod Wszyscy godali tu tak, jak my w doma, po niemiecku. Było czysto i inno zabu Często my jeździli do tej koleżanki, ale po wojnie ślad po niej zaginął. I przyjechołech do Zabrza potem dopiero w 1953 roku, jak żech zaczon robić. Wysiod żech z tramwaju i myślołech, żech jest w raju. Wszędzie na ul w tramwaju i w sklepach ludzie godali po niemiecku. To mi się podobało, bo po > w Katowicach nie wolno było mówić po niemiecku, bo za godanie po niemiecku 52 zyjść i zabić. Wszyscy się boli, a w domu przeciyż my dużo godali po niemiecku. ) jo często przyjeżdżoł do Zabrza. Naturalnie tu tyż byli i tacy, co przezywali nos żnych. Ale to tu zamiast w Katowicach rantkowałem z moją żoną. W Zabrzu i my zamieszkać, bo podobała nom sie jego przedwojenna, poniemiecka ektura, której nie było w Katowicach. Tu widać to, co niemieckie, na przykład )ł św. Józefa, św. Kamila, poczta, muzeum. Tu wiele ludzi długo mówiło po ecku. Teraz dużo z nich wyjechało. Życie po wojnie dla Niemców nie było łatwe. Do tych z Kresów miołech ze zaufanie, bo ci ludzie dużo przeszli, tak jak my i oni to rozumią. Jeżeli się zie tam trocha dali za Gliwice, do tych wsi, gdzie ludzi powysiedlali i zasiedlali, ze Wschodu żyją w zgodzie z tymi, jak to się godo autochtonami. Nie ma tam zych nieporozumień. Natomiast z częścią Zagłębiaków nie szło żyć. Oni nic nie lieli z tych naszych śląskich spraw. Do ludzi ze Wschodu mom dużo sympatii, eh nie dom nic złego powiedzieć. Oni nie mogą nic za to, co się stało. Tak jak my logymy nic za to, co się tu stało. Miołech kolegi, on urodził się we Lwowie, :ył się godać po śląsku, z którym jak to się godo „konie szło kraść", a na tych ze :bia inaczej nie powiedzioł jak te pierońskie gorole. Pierwszy raz mogę wyrazić to, co myślę, oficjalnie. Nie mogę tego powiedzieć stkim, gdyż widzę na dworze jeszcze za dużo nienawiści. Co z tego, że sżdżo tu Papież, którego przecież wszyscy bardzo poważamy i bardzo mądrze skoro po ludziach spływo to jak „woda po gęsi". Pojedzie i wszystko jest po nu. Kto godo po niemiecku, nóż mu w plecy, co ten pieron nom tu będzie ził, tu jest Polska, takie i teraz są czasy. Aprzeca jo nie nie nawidza nikogo, by ktoś powiedzieć, że jo nienawidzą Poloków - nieprawda. Każdy człowiek juje na szacunek, a mnie jest jedno, czy on jest Polak, Niemiec, Francuz czy Rus. :im chcesz, ale być człowiekiem. Dej i mnie żyć, jo tyż chcą żyć. Ty chcesz być jo tyż chcą być sobą. Mnie to nie obchodzi, czy ty wierzysz w Boga czy nina. Nie ważne - jo Cie przyjmą takim, jakimś jest. Ale być człowiekiem. e akceptują, akceptuj ty mnie. Ale do dziś nie wiem, co by było gdybym sie spotkoł z tymi ludźmi, co mnie ywali od Szwaba, Germana, a sami wyjechali do Niemiec. Gdyby teraz echali i chcieliby wielkich panów odgrywać. Nie wiem, czy bym „nie wyszedł )ie". Są rzeczy, których nie idzie zapomnieć. Wiem, że jako katolik jo mom /mu przeboczyć. Owszem jo nie mom do tych ludzi nienawiści, ale zostoła vda. Przezywali, potem sami pojechali. Ich rzecz. Jo zostoł, u siebie i na swojej . Teraz już dużo się zmieniło na lepsze. Ale jest jeszcze dużo do zrobienia, 53 dla wszystkich, którzy mieszkają na śląskiej ziemi. My musimy tu razem w zgodzie, to jest po chrześcijańsku. Od 11 lat wspólnie z żoną zaangażowaliśmy się w tworzenie bibliotek mniejszości niemieckiej przy kościele św. Józefa w Zabrzu. Na dzień dzisiejszy n ponad 2.500 książek i religijno prasa. Dla dzieci jest Picco, a dla dorosłych tytułów, w tym „Schlesien in Kirche und Welt". Od 1990 roku są też msze w ję niemieckim i spotkania Zgromadzenia Liturgicznego. Wiele się dla nas zmieni: lepsze, bo przynajmniej tu jesteśmy akceptowani. 54 Adam Daszewski Wspomnienie o Mieczysławie Daszewskim Pamiętam... Stanisławów, Lubaczów, Kraków, Katowice, Zabrze. Dzisiaj, kiedy my na granicach niemal się rozsypały, można tę drogę przebyć w jeden dzień, mu Ojcu zajęła całe życie... Oczywiście były krótkie antrakty, reżyserowanie w Warszawie czy Poznaniu, tk naprawdę WAŻNE było te pięć jakże różnych miast. I podróż Mieczysława swskiego z Kresów i Armii Krajowej przez krakowską Szkołę i katowicki Teatr abrza. Tutaj zrealizował się najpełniej, temu miastu - jakże różnemu od jego iwej Ojczyzny - poświęcił najlepsze lata i oddał swój wielki talent aktora, era i menedżera. Czy Zabrze pamięta swojego dyrektora? Wszak Teatr Nowy w znacznym >iu był jego „dzieckiem". Stworzył w mieście węglowo-stalowym przyczółek ralny, który swego czasu promieniował nie tylko na Śląsk, ale i Polskę. Kierował em w sumie przez siedemnaście sezonów. Odszedł na przedwczesną emeryturę, łni sił twórczych. Odszedł, pełen pomysłów i w wielkiej formie artystycznej, 'ezgranicznie zmęczony latami walki z biurokratami różnych szczebli, o paru diwych" donosicielach nie wspominając. A siła sprawcza donosu była w tamtych wych czasach przepotężna. Wracajmy jednak do pytania o pamięć ... Teatr nie zapomniał. Choć minęło już szesnaście lat od uroczystego pożegnania która, Nowy mówi o Nim ustami przyjaciół tak ze sceny, jak pracowni, zaplecza linistracji, przypomina anegdotami, zdjęciami, afiszami i jeszcze nie pożółkłymi •amami. Nie wszystek umarł - to w odniesieniu do Ojca maksyma niezwykle dziwa. Wszak dziś odbudowuje rangę i znaczenie Teatru Nowego - Andrzej ci, dynamiczny dyrektor, którego talent - co sam chętnie potwierdza - rozkwitł się ;krzydłami Szefa. Tak się tutaj do dziś o Daszewskim mówi. A miasto? Cóż, w mieście spraw wiele, a kłopotów jeszcze więcej. Obraz ze eleganckiego, acz obarczonego potężną skórzaną torbą na ramieniu, ikiego, lekko siwiejącego pana przemierzającego trakt dworzec PKP - Teatr Nowy luch" był używany tylko w ostateczności) rozpłynął się już bez śladu. 55 Kiedy zakochał się w TEATRZE? Nie wiem. Wiem, że była to miłość wi i na całe życie. Jak twierdzą Jego przyjaciele z Lubaczowa już w partyzantce bawi opowiadaniami, facecjami, umiejętnością parodiowania kolegów. Potem przy studia w krakowskiej Szkole i Katowice. Tu narodziło się drugie najważnk uczucie. Krystyna Iłłakowicz została jego partnerką na scenie i w życiu. Byli wspai parą, szczęśliwym małżeństwem, niezawodnie wspierającym się w chwilach tradn Cieniem na dom i pracę kładła się choroba, z którą zmagał się od lat sześćdziesiąt Nie lubił o niej mówić, a Jego wieczna pogoda sprawiała, że wielu znajon bagatelizowało dolegliwości. Ale my, którzy widzieliśmy jak powracał „z ta: strony" ratowany przez wspaniałych lekarzy, ale i dzięki wyjątkowej sile \ wiedzieliśmy, że każdy dzień z Ojcem jest nam darowany... Los sprawił, że uczestniczył w narodzinach Teatru w Zabrzu. . doświadczony już aktor, ale młody jeszcze reżyser przygotował pierwszą pren w Nowym - Czarodzieja z Doliny Księżyca. Był rok 1959, a niżej podpisar a wówczas, co tu się dużo rozwodzić, jeszcze niepiśmienny - w tym wydarz uczestniczył. Po kilku latach miał powrócić do Zabrza już jako dyrektor i stwo scenę, na której debiutowało wielu dramaturgów i gdzie wyrosły aktorskie pokol< nie raz i nie dwa od adeptów hodowane. Pracować z aktorem i rozbudzać jego tć umiał jak mało kto. Umiał też tworzyć niezwykłą atmosferę, która powodov że w Jego czasach był zabrzański zespół - czasem może trochę rozdyskutowaną -zawsze szczęśliwą rodziną. W Zabrzu stworzył swoje najważniejsze inscenizacje w teatrze dramatyczny Ryszarda III, Удіропе, Kupca. Te spektakle są jego trwałym wkładem w hisi polskiego teatru. A Molier? A ukochany Fredro, którego uparcie wysta „po bożemu", przeciwstawiając się dziwacznym eksperymentatorom innych i mimo to (a może właśnie dlatego) udowadniając, że to nie żadna ramota, a py: zabawa? Jego wielką pasją była muzyka. Stąd wspaniałe inscenizacje Fausta i . w Operze Śląskiej, stąd liczne reżyserie w Operetce Śląskiej. Jego prapremier inscenizacja Człowieka z La Manchy w Gliwicach właśnie, jest do dziś najleps wystawieniem tego musicalu na polskich scenach. Wyświechtane nieco powiedzenie, że szczęśliwi godzin nie liczą, w . przypadku czytać należy dosłownie. Spędzał w swoim Teatrze całe dnie, a p premierami także i noce. Nigdy nie był zmęczony, czy zniechęcony. Praca odprę relaksowała, a stres mogły wywołać tylko „czynniki pozaartystyczne". Tych nie: na dyrektorskim stołku nie brakowało. Ale wystarczyło, że poczuł pod sto{ 56 czne deski i zapominał o kłopotach. Swoją pasją zarażał niemal wszystkich, rymi pracował. Aktor z reguły „cały jest na wierzchu", pełen egzaltacji ze szczyptą (żaden d) samouwielbienia. Ojciec był inny. Nie lubił mówić o sobie i - nie do wiary -unie był nieśmiały. Na szczęście ta nieśmiałość znikała bez śladu, gdy zaczynał iyć się z rolą czy kolejną sztuką. xxx Mam wrażenie, że w ostatnich latach gnębiła Cię myśl, że tak niewiele stawisz po kilkudziesięciu latach twórczej pracy. Dziś mogę Ci powiedzieć, że się eś. Żyjesz w pamięci tych, których przekonałeś jak daleki od koturnu i papier-іе jest PRAWDZIWY TEATR. Odcisnąłeś swój ślad w ich umysłach i sercach, iegli się po świecie, ale w każdym pozostała cząstka Twoich marzeń, pragnień Adam RS. Mój Ojciec - Mieczysław Daszewski był dyrektorem i kierownikiem tycznym Państwowego Teatru Nowego w Zabrzu w latach 1964-65 oraz 1971-86. ł w lutym 1990 roku. Miał 63 lata. 57 Wojciech Dobrakowski 40 lat pracy Do Zabrza przyjechałem w 1952 roku, mając 14 lat. Moim miejscem urodzi jest Teklinów - miejscowość zamieszkała w większości przez kolejarzy. Jest to st kolejowa między Częstochową a Radomskiem na trasie warszawskiej. W domu było nas pięcioro, a po wojnie niewiele zostało z tego, co mieliś więc trzeba było szukać lepszych warunków życia gdzieś w Polsce. Większość li wyjeżdżała na zachód, na ziemie odzyskane. Starsza siostra z mężem przeprowac się właśnie do Zabrza. Mój starszy brat również znalazł pracę w Hucie „Zab i właśnie z nim tu przyjechałem, bo po ukończeniu szkoły podstawowej siedzia w domu, a był to już 10 września i rok szkolny się rozpoczął. Zostałem przyjęt} Technikum Budowy Urządzeń Hutniczych przy ul. Park Hutniczy, a zamieszka w internacie przy szkole. Wrażenie z pierwszych dni pobytu w Zabrzu było dla mnie bai przygnębiające. Jako chłopiec 14-letni, wychowany biednie, ale w poczuciu woln wśród lasów, pól i łąk, zostałem wtłoczony w szare miasto i trudne warunki ż w internacie. Na sali piętrowe łóżka i 42 chłopców z pierwszej i drugiej klasy. Mój dobytek to książki i to co miałem na sobie, plus ręcznik i mydło, a szafka metal była dla dwóch osób. Nie było czasu nawet na płacz, chyba że cicho pod ko i to po godzinie 22.00. Rozkład dnia był tak ułożony, że tylko dwie godziny między 14.00-li teoretycznie były czasem wolnym. Właśnie wtedy należało zjeść obiad, posprz salę, podwórko, ewentualnie pocerować dziurawe skarpety. Podsumowaniem każe dnia był codzienny wieczorny apel, prowadzony przez przewodniczącego ZMP z k maturalnej, zahartowanego w partyzantce w czasie wojny. Meldunki każda k składała jak w wojsku. Apel kończył się odśpiewaniem hymnu Naprzód Młodi Świata. Tak w internacie, jak w szkole miałem możliwość obcować i przyjaźnie z rówieśnikami z różnych stron Polski. Nauczycielami i wychowawcami w większości doświadczeni pedagodzy, którzy potrafili tak nas ukierankc 58 f. niędzy nami nie było waśni ani antagonizmów. Nieważne, skąd kto przyjechał, był iem Technikum i wychowankiem internatu - wszyscy byli traktowani jednakowo. vszy raz do miasta wyszliśmy z wychowawcą po dwóch albo trzech tygodniach, ętam, że była to sobota, na ulicach miasta można było jeszcze spotkać patrole ko we i bardzo często słyszało się mowę niemiecką. Głównym i jedynym terenem, : można było się nam poruszać, to ul. Park Hutniczy - była tu szkoła, internat, sala astyczna, pływalnia, plac apelowy. Zajęcia praktyczne odbywały się na terenie „Zabrze" w warsztatach szkolnych. Był również park dziecięcy, do którego nie mieliśmy wstępu. Tak było erwszym roku szkolnym. W następnych latach poznawałem wszystkie wydziały „Zabrze", ponieważ nauczycielami przedmiotów zawodowych byli również jwnicy huty, jak na przykład mgr inż. Józef Pyster. Urozmaiceniem szarej codzienności raz w tygodniu było wyjście do kina na ■any film z wychowawcą, ale dla tych, którzy mieli pieniądze. Wielką atrakcją raz w miesiącu w ramach ostatnich dwóch godzin lekcyjnych :oncert umuzykalniający w pięknym Domu Kultury Huty „Zabrze" (obecnie Teatr y). Nie było również żadnych przeszkód, aby w niedzielę iść na mszę do kościoła Camila, oczywiście zgłaszając swoje wyjście. Przy tej okazji chcę wspomnieć o Parku Powstańców Śląskich przy ul. Dubiela, ' był piękny - mnóstwo kwiatów, trawniki przystrzyżone, można było spokojnie acerować, ale, broń Boże, chodzić po trawniku - groziło to mandatem, j lepszym przypadku ustnym upomnieniem. W kolejnych latach tak w szkole, jak i w internacie zmieniały się warunki na e, chociaż poranne i wieczorne apele szkolne w internacie pozostały. Mieliśmy ę więcej swobody, choć każde wyjście poza teren było rejestrowane. Po czeniu 16 roku życia mieliśmy możliwość zarobkowania, a więc z soboty na :ielę, kto chciał, mógł zgłosić się na zjazd do kopalni „Makoszowy". Ja osobiście n dwa razy na przodku - ładując po odstrzale węgiel na taśmę. Za taką szychtę mywaliśmy 21,00 zł (1 kg końskiej kiełbasy w „Tęczy" kosztował 17,00 zł). W miarę upływu czasu, jeszcze w szkole średniej, miałem możliwość awania miasta i okolicy. Często wychodziłem z kolegami w kierunku Biskupic, po ej stronie Bytomki był staw z piaszczystym brzegiem, gdzie latem kąpaliśmy się. iej teren ten był terenem wyścigów motokrosowych, a obecnie miejskie pisko śmieci. Miasto poznawałem na trasie, idąc do siostry - ul. Londzina, pi. Traugutta, ubielą, ul. Wolności, ul. Armii Ludowej i zaraz za wiaduktem kolejowym przez 59 dziurę w plocie do ogrodu, w którym stał dom - willa byłego właściciela Fabryki i Drutu - wychodziłem na ul. Sobieskiego i Stalingradzką (obecnie Armii Krajov omijając plac targowiska miejskiego z licznymi budami i przebiegającymi szczur; Teraz stoi tu DMiT i dwa wieżowce mieszkalne ZSM. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że w dalszym okresie mego życia na terenie kształtował się będzie mój charakter. Po skończeniu szkoły średniej zaczj nowy etap życia i poznawania nowych ludzi, odmienne charaktery i obyczaje. Ti wpojono nam w szkole, w pracy zaowocowało. Myślę o pracy z ludźmi w Fabryce i Drutu, gdzie uważano, że jest najwięcej ludzi, którzy pamiętają okres przedwoje kiedy właścicielem fabryki był A. Deichsel. Ciekawe było moje przyjęcie do pracy - wtedy pracy nie brakowało, załatwieniu formalności w dziale kadr skierowano nas - całą trójkę - na wyc liniami. Kierownik wydziału, długoletni pracownik tej fabryki, pan Majewski, zar. nas co umiemy. Odpowiedzieliśmy zgodnie, że ukończyliśmy technikum. -No, do „ chopcy " i co jeszcze umiecie? - już chciałem opowiedzieć mu cały przebieg pra z warsztatów szkolnych, gdy kolega wypalił: - Ukończyłem zasadniczą sz zawodową. - No widzisz, „ chopie", to ty jesteś fachowiec i pójdziesz do warsi ślusarskiego, a wy dwaj pójdziecie na „świjaki". (to proste urządzenie, na kto przewija się drut z kręgu na szpule). I tak, począwszy od tego prostego urządzenia przez 23 lata poznawałem tn pracę w Fabryce Lin i Drutu. Jest to jeden z najstarszych zakładów w Polsce, załoi w 1855 roku przez A. Deichsela. Zakład specjalizował się przed wojną w prodi niektórych drutów dla włókiennictwa, drutów liniarskich oraz lin dla górnictwa i kolejek linowych o konstrukcji zamkniętej. Po 1945 roku fabryka była całkov zdewastowana i została dosłownie uruchomiona od podstaw. Pracownicy, kt uruchamiali fabrykę pozostali w niej na stałe, wpisując się w jej historię, jak p.p. Łukowski, Rzepka, Pausz, Majewski, Rożnowski, Zołotajkin, Zawh Krzemiński, Z.Steinger, J.Binder i wielu, wielu innych. W fabryce nie tylko żyliśmy pracą był czas na wypoczynek, sport i zab: Siłami własnej załogi wszystko tworzono od podstaw. Pamiętam, jak z wielką rade oglądaliśmy wyremontowany stary autobus san, odkupiony od PKS Sanok. Do tej na wycieczki jeździło się samochodem ciężarowym star-20, często bez plan< Często urządzano wycieczki do Ojcowa, Krakowa, a potem w Beskid SI; Dla narciarzy wybudowaliśmy wyciąg linowy w Szczyrku, tzw. „wyrwi-rąc2 Z inicjatywy wodniaków powstał ośrodek wodny w Dzierżnie. Wyn; i przeprowadzono remont ośrodka wczasowego w Piwnicznej i Lipowej. Była dra: 60 owa piłki nożnej, drużyna B-klasy piłki siatkowej. Powstało prężnie działające PTTK nr 47, gdzie zorganizowano szereg wycieczek, rajdów turystyki górskiej szej itp. W latach 70. mówiło się o fabryce, że to zakład młodzieży uczącej się idiującej. Wtedy również i ja ukończyłem wieczorowo wyższe studia na echnice Gliwickiej. Gdy w 1979 roku otrzymałem propozycję przeprowadzenia remontu alnego Domu Muzyki i Tańca, nie miałem wątpliwości, co do podjęcia decyzji - ewielka sprawa. Jak bardzo się myliłem, przekonałem się niebawem. Jako p.o. która rozpocząłem przygotowania danych do opracowania dokumentacji i założeń ńczno-ekonomicznych. O ile z ulokowaniem tego zadania w biurze projektów nie problemu, to znalezienie w tych latach generalnego wykonawcy było wręcz lożliwe. Materiały do budowy można było jedynie dostać - kupić z rozdzielnika, specjalnego wyboru. Należało brać to, co przydzielono. Przeważnie nigdy nie było , co zaprojektowano, i tak np. 4-krotnie zmieniano projekt wystroju nętrznego i zewnętrznego Domu Muzyki i Tańca. Ostatecznie bez generalnego onawcy, jedynie przy dobrej współpracy z Zarządem Inwestycji Szkół Wyższych jliwicach (nadzór nad robotami i rozliczanie poszczególnych wykonawców) ągu dwóch lat przeprowadzono zgodnie z planem remont kapitalny DMiT. Przy remoncie pracowała liczna grupa fachowców i rzemieślników z 32 adów. Nie był to łatwy okres szesnastoletniej działalności, a w szczególności ;ątek lat 80. (stan wojenny). Były chwile wspaniałe, zabawne i takie, o których warto pamiętać. Wracając do pierwszych lat działalności DMiT - dobrze pamiętam koncert ino Mariniego (bilet z trudem zdobyty z zamówienia Rady Zakładowej Fabryki, ayłem już pracownikiem), cała sala intonowała wraz z włoskim piosenkarzem płacz kiedy odjadą, jak również koncert i popis Jacques'a Brela z niezapomnianym :rzyczanym Amsterdamem. Przed wizytą prezydenta Ch. de Gaulle'a - 9 września 7 r. DMiT został wyposażony w liczne dywany, które przez długie lata stanowiły trój. Przy tej okazji usunięto wszelkie usterki, które wystąpiły po oddaniu obiektu. Nie miałem żadnej szansy jako młody pracownik być w sali DMiT, gdzie icuski mąż stanu wypowiedział słowa, które wówczas odbiły się światowym echem: ch żyje Zabrze, najbardziej śląskie miasto ze wszystkich śląskich miast, czyli bardziej polskie ze wszystkich polskich miast. Myślę, że takiej wypowiedzi się dziewano - świadczyły o tym przygotowania, w których bezpośrednio sstniczyłem. Stałem w drugim szeregu-szpalerze, jaki utworzono na placu przed ściem z DMiT do czekających na parkingu samochodów. 61 Wcześniej zgromadzono kilka tysięcy ludzi, młodzieży i pracownil zakładów za domami naprzeciw DMiT, w rejonie Zakładów Mięsnych i w boczn ulicach, tak że generał podjechał pod opustoszały plac przed DMiT. Wychodząc, gi tłum jak z podziemi, głowa przy głowie, wiwatował skandując - Vive la France!. Tutaj gościem śląskich górników był prezydent Finlandii - Urho Kekkon Tu zatrzymywali się przywódcy różnych państw, ministrowie i dyplomaci. To, najciekawsze i najznaczniejsze w życiu Zabrza, działo się właśnie w DMiT. Niezwj była różnorodność funkcji pełnionych przez ten obiekt. Po Sali Kongresowej najwięcej przywódców rodzimych i obcych odbierałc hołdy, odznaczenia i wsłuchiwało się w aplauz sali. Przed każdą taką wizytą obiekt dokładnie penetrowany przez odpowiednie służby. W swojej „końcówce" Władysław Gomułka miał przybyć na tradyc) „Barbórkę". Atmosfera w kraju była napięta, więc służby specjalne szczegó wyczulone. Ktoś z ochrony („cicho-ciemny") stwierdził, że ściągi - a jest ich dokłac 1.028 - na których podwieszony jest plafon nad widownią, są luźne. Dyskusji być mogło. Odpowiedni ludzie wraz z pracownikami zabrali się do ich napręża: a czynili to z poczuciem odpowiedzialności tak, że zaczęła powstawać tak zw „ósemka", podnosząc brzegi plafonu o pół metra w górę, stwarzając istol niebezpieczeństwo, że spadnie to wszystko przybyłym na głowy. Szybko zac2 z powrotem popuszczać ściągi, co spowodowało częściowe wyprostowanie plafonu. Właściwe posadzenie plafonu dokonano dopiero, gdy przegląda dokumentację dotarłem do projektanta całej konstrukcji dachowej, pana inż. Je z Pawłowa. Jako emeryt zgodził się jedynie nadzorować wykonywany i zrealizowi projekt naprawy przez „Mostostal - Zabrze". Imprezy polityczne miały to do siebie, że oprócz tych wielkich i tradycyjny wpisanych w kalendarz, odbywały się niespodziewanie z dnia na dzień, j np. towarzysz „pierwszy" wojewódzki czy miejski miał ochotę, bądź mu ktoś podsu pomysł, że warto byłoby się spotkać z aktywem górniczym, hutniczym ... Nieraz trz< było odwoływać wcześniej zapowiedzianą i wpisaną w termin imprezę artystycz Mieliśmy z tym niemało kłopotu. Po prawie dwuletniej mojej działalności w DIS i zakończeniu prac projektowych zamknięto działalność obiektu. Wszystkie urządzę - oświetlenie, nagłośnienie, fotele - zakryte folią, scena rozebrana, wykonano wykop pod fundament podnoszonego orkiestronu, brygady remontowe podgani robotę, gdy odezwał się telefon z województwa: - Pojutrze „pierwszy" chce spotkać w Waszym obiekcie z aktywem młodzieżowym. - Ale ja już rozpocząłem remc roboty. - Jaki remont! Z kim to uzgodniono?! No i formuła: - Chcecie jesz 62 —i——— r iwać? I łagodniejsze: - My do Was jedziemy i pomyślcie, ilu ludzi Wam potrzeba ■zygotowanie obiektu. Strzeliłem: - Stu. - No to będziecie mieli. Po odłożeniu słuchawki zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Po godzinie :ły podjeżdżać samochody z brygadami, materiałami, a pojutrze tak jak zostało зпе „pierwszy" odbył spotkanie z aktywem. Imprezy o charakterze politycznym r to do siebie, że prawie zawsze z rzeczy błahych robiono afery. DMiT stał się jedną z najbardziej reprezentacyjnych estrad w kraju. Oto óre tylko nazwiska największych sław światowej sceny muzycznej: Artur nstein, Leopold Stokowski, Witold Małcużyński, Maja Plisiecka wraz z baletem u Wielkiego w Moskwie, Dawid i Witold Ojstrachowie, Krystian Zimerman, ;rt Becaud, Dalida, Udo Jurgens, Kareł Gott, Chick Corea, Procol Harum, :k i Wacek, Concita Bautista - otrzymała najpiękniejsze bukiety po koncercie, ard Cohen bisował przez 40 minut, a w Warszawie tylko 20. Artyści z Brasil icale prezentowali się na scenie jedynie w skąpych przepaskach na biodrach. Na występ Placido Domingo w koncercie Serce za Serce po raz pierwszy do згоЬу artysty wypożyczono stylowe meble. Jednak okazał się On człowiekiem bez zdorskich manier, prosząc jedynie o bezkofeinową kawę i wodę mineralną, również chwile ogromnego napięcia i zdenerwowania, gdy do ostatniej minuty yło wiadomo, czy wystąpią goście profesora Religi, ci, których podziwia świat na ercie Montserrat Caballe i Jose Carrerasa. W końcu pozostawiono nam dziesięć it na przebudowanie sceny, usuwając instrumenty i muzyków WOSRiT z Katowic iyrekcją Wita. Nie obyło się też bez emocji podczas jednego z występów zespołu „Śląsk", ynła awaria - pękła rura i w dolnych garderobach woda zalała stroje. Przez kilka in cała załoga DMiT pracowała przy osuszaniu zamoczonych strojów i butów tak, nógł odbyć się zaplanowany koncert. Cztery tomy księgi pamiątkowej DMiT - to kronika zabrzańskiego życia iralnego, pamiętnik niezapomnianych artystycznych przeżyć wielu tysięcy zkańców naszego miasta i regionu. Takie były założenia programowe DMiT czas, gdy kierowali nimi kolejno: Karol Ossowski, Józef Stockker, Oskar ilasz, Wojciech Dobrakowski, Władysław Zając, a obecnie Tomasz Maria Beler. Moje szesnaście lat pracy w DMiT są niezapomniane, bo siedemnasty rok, terdziesty w całej mojej pracy był rokiem urlopu bezpłatnego - pracowałem inym zabrzańskim zakładzie. Z tego macierzystego miejsca pracy, jakim był T, odszedłem na emeryturę, nie otrzymując nagrody jubileuszowej za 63 40 przepracowanych lat, nie otrzymując nawet jednego słowa „dziękuję" lub eh zwykłego „Bóg zapłać!". 64 «швняаВНИОШКШ f щшшшшшшшш Roman Nowotarski Brama biała 2001 technika mieszana Roman Starak Kompozycja I 1985 linoryt ШШИГ ^H^OB^HHBB.. w ж ^^■^^^^^^^нк Kazimierz Kandafer Prześwit 1970 linoryt ■ ~ -'■ -і *7-' - £ * • ■■■'■■•: . ■ ■"''.■ ' ,:-> S' і4'* Vі '■ ««— ■ ж І ? *; "•.'..''; - Щ ] 1 щж Norbert Paprotny Druga zmiana 1964 olej ^Ш^^Ш ■ І і ■ ;..-, ' Kazimierz Szołtysek Zabrzańskie zabytki 2000 technika własna S 15 i Marian Oslislo 5" AM.; 9"AM.; 9 AM. 1984 serigrafia MH^^Hi Krzysztof Nitsch cykl Moje miasto 1981 brąz patynowany Stanisław Szczykutowicz Kompozycja 1968 monotypia j^^H^ Antoni Cygan Sto łat samotności 2002 olej ~!.VT, • , <■': !■■ Є Л?<К$*2Ц ■ 7кп ■ / ts • / - ■' ■ і : і Bogdan Król Wspomnienie Zabrza 1988 akwaforta mi ннивошвш^^н^^Ві^^^^НІ^^В ^^P ■■ш Krztsztof Rumin Inicjacja 1995 olej Tadeusz Nowotarski Totemenhir (Postać 2074) 1985 technika mieszana Krystyna Piotrowska Kopie I 1996 technika własna Heinz ToboUa Spotkanie z własnym ja 1998 rzeźba z brązu шшшш^ш Anna Kowalczyk-Klus Odbicie 1988 rysunek ołówkiem Piotr Muszalik 26Ш fotografia ■ніні^ні ■■ 11 ■ і Dulbas Іко teatr esienią 1954 roku na zaproszenie mieszkającej tu rodziny przyjechałem do Z opowieści wiedziałem, że jest to miasto przemysłowo-górnicze, znane Inie z wielu kopalń i różnorakich zakładów przemysłowych. Po przyjeździe łem miasto szare, ponure, pełne dziwnego zapachu (to „aromat" istniejącej v centrum miasta koksowni). Widok - działającej wtedy, a usytuowanej icu dzisiejszego targowiska przy ul. Piastowskiej - huty szkła, dopełniał a. tary dworzec kolejowy oraz drewniany wiadukt biegnący nad torami, utkwił ogólnie w pamięci. W niedługim czasie most pod ciężarem przejeżdżającego u (linia tramwajowa biegła ul. Wyzwolenia) uległ zawaleniu, pociągając za ary w ludziach. V poszukiwaniu pracy trafiłem do huty „Zabrze", a konkretnie do działającego )omu Kultury, który był prężnym ośrodkiem kultury w mieście. Placówka ta ała potrzeby w zakresie kultury załodze zakładu, ale również była torem życia kulturalnego mieszkańców miasta. )biekt wyposażony w scenę i dużą widownię, spełniał rolę głównego torą imprez kulturalno-rozrywkowych. Prowadzona szeroka działalność :zno-wychowawcza wśród dzieci pracowników, poprzez liczne koła ;owań, bibliotekę zakładową i ognisko baletowe cieszyła się wielką lością i zainteresowaniem. Prowadzone przez prof. Mieczysława Śliwskiego -Baletowe przygotowywało do zawodu tancerza młode kadry, zasilające potem >erowe i operetkowe. Vśród licznie działających wtedy w mieście amatorskich zespołów teatralnych, ) wysuwał się zespół teatralny huty „Zabrze", którego zostałem członkiem, jednocześnie pracownikiem Domu Kultury. Dyrekcja huty, doceniając 3Ść tego zespołu, szczodrze wspomagała finansowo jego potrzeby w zakresie >wywania premier i przedstawień. Znany z bezwzględnego przestrzegania w finansowych i gospodarności w zakresie finansów dyrektor naczelny huty Szmal - był zawsze gotowy pomagać i wspierać „artystów". Kierownikiem 65 i opiekunem artystycznym zespołu był E. Sztenszuc - reżyser zasłużony dla r amatorskiego. Pod jego kierownictwem zespół osiągał swoje największe sul artystyczne. Na ogólnopolskich i branżowych festiwalach i konkursach zdobył i nagród i wyróżnień, wystawiając m.in. Sztorm Ławreniewa, Przełom, Woc warszawski Marianowicza, Takie czasy Jurandota. Z zespołem współpracowali znakomici aktorzy-reżyserzy: Jan Piątkoi Danuta Baduszkowa, Mieczysław Daszewski i inni. O działalności zespołu m mówić wiele. Fakt, że w pewnym okresie zaczęto myśleć o przekształceniu zespołu w zawodową instytucję, świadczy o jego poziomie. Ustalono nawet ni instytucji jako Hutniczy Teatr Współczesny. Jak wspomniałem, w prowadzonym przez Jana Piątkowskiego Domu Ku odbywały się liczne imprezy i spektakle teatralne. Stałymi teatrami odwiedzają Zabrze były: Teatr Śląski, Teatr Ziemi Opolskiej, teatry z Wrocławia i Warss Na deskach sceny Domu Kultury oklaskiwano znakomitych aktorów, m.in.: Elż Barszczewską, Jacka Woszczerowicza, Ryszardę Hanin, Gustawa Holoubka. Czę gościem były zespoły Opery i Operetki Śląskiej oraz Wrocławskiej. W trud warunkach technicznych artyści dawali z siebie wszystko, aby nie zawieść za wiernej i stałej publiczności. Wszystkie spektakle cieszyły się ogromnym zapotrzebowaniem publiczr Istniało grono stałych bywalców, składające się ze znanych lekarzy, adwok dyrektorów zakładów, dla których rezerwowano stałe miejsca na wid< Po spektaklach miejscem dyskusji o sztuce (i nie tylko) była kawiarnia „Grono". Wracając na krótko do warunków, w jakich odbywały się spektakle i imp należy wspomnieć fakt, że scena posiadała zbyt małą głębię i slaby oświetleniowy, cztery małe garderoby z trudem mieściły większe zespoły aktorski dodatek płaska sala widowiskowa i skrzypiące krzesła nie sprzyjały odbie spektaklu. Często spektaklowi „towarzyszyły" dziwne dźwięki wydobywając z podpiwniczeń, gdzie mieściła się wytwórnia wody sodowej. Nie można pominąć faktu powstania przy Domu Kultury Śląskiego Y Jazzowego, którego twórcami byli: Jan Piotrowski, Tadeusz Kosiński, Jan Kwasi Tu corocznie w listopadzie odbywały się spotkania jazzowe z udziałem czoło muzyków i solistów. Działający pod kierownictwem Tadeusza Kosińskiego z muzyczny współpracował z takimi muzykami jak: perkusista Ryszard Szur trębacz Piotr Kott, solistki Danuta i Izabela Skrybant (późniejsze członkinie ze Tercet Egzotyczny). 66 Decyzja o przekazaniu budynku dla powołanego do życia teatru zawodowego )dowała rozwiązanie i likwidację działających tam zespołów, a potem szenie działalności Domu Kultury. Tak więc wraz z zawieszeniem działalności, czył się „złoty okres" placówki. Dla mnie osobiście, okres pracy w Domu ry Huty „Zabrze" był okresem zdobywania umiejętności organizacyjnych, które ,vem stały się bardzo przydatne w pracy w Domu Muzyki i Tańca, na stanowisku wnika ds. Organizacji Imprez i Widowni. Obiekt ten, oddany do użytku w 1959 roku, był drugim, co do wielkości :em widowiskowym w Polsce (po Sali Kongresowej w Warszawie). Stał się więc em najważniejszych imprez okolicznościowych o charakterze państwowym stycznym. Wspomnieć należy wizyty przywódców państw: gen. de Gaulle'a, iewa, Olafa Palmę, Gomułki, Gierka. Organizowane przez PAGART liczne występy światowej sławy zespołów stów zarówno z Polski, jak i całego niemal świata, cieszyły się ogromną arnością. Rekordowa ilość imprez w miesiącu sięgała do 30-35; jak widać sala rzystywana była codziennie. Rekordy frekwencji biły występy zespołów „Śląsk", „Mazowsze", „Bieriozka", ;iejew", a z imprez estradowych koncerty gwiazd festiwalu w Sopocie. Często słyszy się opinię, że w tym okresie kulturę „dawano na siłę i za darmo", m nic bardziej błędnego, jak takie stwierdzenie. Fakt, że do biletów dopłacały ki zawodowe zakładów pracy wcale nie świadczy o tym, że nie było odbiorców idualnych. Ten, kto nie widział ustawiających się wcześnie rano kolejek przed em, aby nabyć bilet na imprezę, nie uwierzy, że coś takiego w Zabrzu mogło niejsce. Prowadzona w tym okresie Kronika DMiT najdokładniej obrazowała zenia zaistniałe w tym obiekcie. Warto więc - o ile kogoś to zainteresuje i jeśli e jeszcze wspomniana Kronika oraz ludzie, którzy pamiętają ten okres pracy лТ - opisać historię tego obiektu. Budowany ze składek społeczeństwa Zabrza obiekt na stałe wpisał się orię miasta. Wraz ze wspaniałą załogą DMiT przeżywałem chwile przykre, jak wne. Tu przeżyliśmy chwile grozy, gdy podczas akademii z okazji Dnia Górnika, as przemówienia I Sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki zgasło światło ym obiekcie wskutek przeciążenia linii. Co się wtedy działo, wiedziała tylko :na grupa osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za przygotowanie i przebieg 5У- 67 Drugim, nieco zabawniejszym wydarzeniem był fakt „zniknięcia" poi akademii z okazji Dnia Hutnika ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza, słynął z kawałów robionych ochronie. Trzyletni okres pracy w DMiT wspominarr najwspanialszy okres w moim życiu zawodowym. Przejście do pracy w Urzędzie Miejskim w Zabrzu, na stanowisko kiero\ Wydziału Kultury, postawiło przede mną nowe zadania i wielką odpowiedzią w kierowaniu i koordynacji życia kulturalnego w mieście. Dzięki wi< przychylności władz, w szczególności przewodniczącego Tadeusza Bluszcza i zastępców Teodora Łożyńskiego i Władysława Mazurka dla spraw kultury, pra dawała mi wiele zadowolenia i satysfakcji. Miasto mogło szczycić się działającą \ Śląską Akademią Medyczną, Szkołą Muzyczną I i II stopnia, Filharmonią Gór pod znakomitym kierownictwem artystycznym Emila Gielnika, Zespołem I i Tańca „Zabrze", działającym przy Domu Kultury KWK „Zabrze", Dzieci Zespołem Pieśni i Tańca „Mikulczyce", Muzeum Miejskim, Miejską Bibli Publiczną wraz z filiami i wspomnianymi już instytucjami - DMiT i Teatrem Now Podkreślić należy, że na terenie miasta wszystkie działające plac kulturalno-oświatowe przeżywały swój największy okres rozkwitu. Finansowane branżowe związki zawodowe i zakłady pracy organizowały bogate życie kulturalt swych załóg i ich rodzin. Wspomnę niektóre tylko placówki, które na długo w] się w obraz miasta: Dom Kultury KWK „Zabrze", Dom Kultury KWK „Makosz< Dom Kultury KWK „Pstrowski", Dom Kultury w Rokitnicy, Dom Ki Zabrzańskiej Fabryki Maszyn Górniczych, Dom Kultury Spółdzielni Remom Konserwacyjnej. Jak przysłowiowe „grzyby po deszczu" powstawały świetlice zakładowe, „Ruch". Działające prężnie Towarzystwo Wiedzy Powszechnej organizowało s ciekawych spotkań autorskich i odczytów. Prężnie działały kluby Towarz; Rozwoju Ziem Zachodnich i Towarzystwa Miłośników Zabrza (działające w 1 Muzyki i Tańca). Na terenie miasta działało dziewięć kin państwowych, które i stopniowo zaczęto likwidować. Okres pracy w Wydziale Kultury pozwolił mi na poznanie i ścisłą współ z ludźmi, których zadaniem i powołaniem było szeroko pojęte krzewienie ki Tu miałem okazję współpracować z Rudolfem Kostorzem, Stanisławem Pietr Jerzym Fusieckim, Alojzym Dąbrowskim, Danutą Sobolową, Władysławem Ławi Józefem Stoeckerem, Józefem Pysterem i wieloma innymi, których nazwisk nie s wymienić. To właśnie z tymi ludźmi podejmowaliśmy wspólnie inicjatywy doty prawidłowej działalności w upowszechnianiu kultury w mieście. Z propi 68 adczonych pracowników kultury, jak i działaczy, powstało szereg inicjatyw ;znych w mieście, m.in. impreza kulturalna „Zabrzański Wrzesień". Krótki okres pracy w tzw. „aparacie partyjnym" zachowam w pamięci jako godę z polityką", który to fakt dał mi możliwość realnego spojrzenia na wiele i ówczesną rzeczywistość. Rok 1976 przyniósł nowe zadanie życiowe - objęcie stanowiska Zastępcy :tora ds. Administracyjnych Teatru Nowego w Zabrzu. Od tego czasu do i przejścia na emeryturę byłem związany na dobre i na złe z tą instytucją yczną. Współpraca z niezapomnianym Mieczysławem Daszewskim dała mi І і możliwość poznania teatru jako instytucji. Mieczysław Daszewski, człowiek iego serca, oddany całkowicie teatrowi, był wzorem przyjaciela i prawdziwego y. Za czasów jego dyrekcji zabrzański teatr przeżywał największy swój okres fiości artystycznej. Realizacja takich przedstawień w jego reżyserii jak: Na szkle vane, Niewidzialna kochanka, Mewa, Kupiec, Ryszard III, Dożywocie, Wesele na ym Śląsku spotkały się z uznaniem krytyków i publiczności. Ponad 22-letni okres pracy w teatrze uważam za dobrze spełniony obowiązek c tej instytucji, jej pracowników, a przede wszystkim społeczeństwa miasta :e. Dzisiaj, patrząc z perspektywy minionych lat, mogę stwierdzić z satysfakcją, życiu tego miasta, z którym związałem się do końca swoich dni, jest jakaś mała jczka mojego wkładu w jego kulturalny rozwój. Z dumą mogę powiedzieć, że іе jest moim miastem, z którego losami i historią związany jestem na dobre i złe. 69 Klaus Fr Ojciec nie wi Urodziłem się w 1935 roku, czyli w okresie, kiedy moje miasto rod: nazywało się Hindenburg. Z dzieciństwa niewiele pamiętam, ale wiem, że my, pię dzieci, spędziliśmy wówczas spokojne i beztroskie życie. Mieszkaliśmy w prze budynku przy ul. Floriana 9, która to posiadłość należała do parafii ewangel» Nasz ojciec był pracownikiem socjalnym w parafii ewangelickiej i zgłosił się pó do policji niemieckiej, by nie pójść jako żołnierz do wojska. Byliśmy religijną rod; W styczniu 1945 roku nastąpiło przełomowe wydarzenie. Armia sowi wkroczyła do miasta. Z mieszkania przeprowadziliśmy się do piwnicy, j przetrwaliśmy parę dni lub tygodni. Kiedy w mieście trochę się uspokoiło, wrócił do góry, do mieszkania. Rosjanie przeszukiwali często nasze mieszkanie, byli je bardzo dobrzy dla dzieci, a kiedy zobaczyli, że nas jest pięcioro, darowali często n; matce masło, mięso albo mąkę. By otrzymać coś do jedzenia, sprzedawał żołnierzom rosyjskim przy ich samochodach ciężarowych przy ul. Floriana r rzeczy z naszego gospodarstwa domowego, na przykład bieliznę lub zegarki rę i w zamian dostaliśmy znowu masło albo mąkę. W ciągu następnych tygodni sytuacja w mieście się uspokoiła. Matka dał tacę ze sznurkiem dookoła szyi i wkładała na tę tacę bieliznę osobistą lub pościeli Z tacą tą udałem się na tzw. „wolny handel", który wówczas znajdował się przy p Krakowskim i sprzedawałem niektóre rzeczy. Liczyłem wtedy 10 lati b; najstarszym z rodzeństwa. Ojciec został na początku 1945 roku deportowanj ZSRR. Matka została sama z pięciorgiem dzieci i była w ciąży. W sierpniu 1945 urodziła szóste dziecko. To był chłopak. Do szkoły poszedłem dopiero we wrześniu 1945 roku, po raz pień do szkoły polskiej, zupełnie bez znajomości języka polskiego. Wpadłem „w zi wodę" - jak się mówi. Najpierw chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 24 przy i ul. Floriana i Wolności, i to od razu do czwartej klasy, bo miałem ukończone trzy k za czasów niemieckich. Pamiętam, że każdego dnia przed rozpoczęciem U zbieraliśmy się klasami na podwórku szkolnym do wspólnej modlitwy. Do Sz nr 24 uczęszczałem do roku 1948. Potem chodziłem do Szkoły Podstawowej i 70 діісу 3-go Maja naprzeciw szpitala. Wzrosła znajomość języka polskiego, bo jako ko uczyłem się szybko. Naszym wychowawcą klasowym był prof. Ragankiewicz. styczny człowiek, który mógł być równocześnie bardzo surowy. Znowu byliśmy łasą mieszaną, dziewczęta i chłopcy. Ja byłem w klasie jedynym ewangelikiem i jedna uczennica była żydówką, kole mieliśmy wówczas naukę religii katolickiej, którą prowadził ksiądz ze Vnny. Podczas tych lekcji zawsze zostawałem w klasie, bo nie chciałem całą inę przebywać na podwórku szkolnym. W domu rodzinnym zostałem wychowany :o religijnie i przez to podczas lekcji religii wiedziałem często więcej od uczniów ickich. Ksiądz katolicki przedstawiał mnie, ucznia ewangelickiego, często jako Z tych lat szkolnych pamiętam jedno zdarzenie, które miało wpływ na całe moje :. Wagarowałem przez kilka tygodni. Matka otrzymała list ze szkoły i na drugi i zaprowadziła mnie do klasy. Pierwsze dwie godziny mieliśmy matematykę of. Ragankiewicza. Dotąd matematyka była moim ulubionym przedmiotem dzo dobrze się uczyłem. Teraz, po kilkutygodniowych wagarach, zawołał mnie Ragankiewicz do tablicy i dał mi do rozwiązania pewne zadanie. Stałem jak osioł ł tablicą i niczego nie wiedziałem. Prof. Ragankiewicz powiedział mi, że podczas j przerwy mam się zjawić w gabinecie nauczycielskim. Koleżanki i koledzy asie współczuli mi, bo wszyscy wiedzieliśmy, że prof. Ragankiewicz potrafi bić lub patykiem. Udałem się do gabinetu nauczycielskiego. Prof. Ragankiewicz :iał z szeroko rozłożonymi nogami na biurku i przyciągnął mnie moim pasem od ni do siebie. Zaczął przemawiać do mnie o trudnym życiu, o mojej matce jciorgiem dzieci bez ojca, że jestem jeszcze młody i muszę wkroczyć w życie, mawiał do mnie jak ojciec do swego syna, a ja rozpłakałem się jak małe dziecko, uderzył mnie ani razu. Nie potrafiłem wymówić jednego słowa. Ta rozmowa af. Ragankiewiczem miała wpływ na całe moje życie. Do dziś pamiętam o tej iowie i teraz, przy pisaniu, mam załzawione oczy. We wrześniu albo listopadzie 1945 roku dostaliśmy nowego księdza igelickiego. Był nim Polak o niemieckim imieniu i nazwisku, Alfred Hauptman. nego dnia stanął przed drzwiami naszego mieszkania, bo moja matka posiadała ze do kościoła i parafii. W ciągu następnych lat poznałem ks. Hauptmana jako odusznego człowieka. Pochodził z Łodzi i parę lat przebywał w obozie ;entracyjnym w Dachau. Choć z tego powodu powinien mieć żal do nas, Niemców, robił żadnych różnic między Polakami i Niemcami. Wszyscy byliśmy jego fianami, bez względu na pochodzenie. 71 Pamiętam pewne wydarzenia, które utkwiły mi w głowie. Przez siedem byłem tym, kim w kościele katolickim jest ministrant. Przy pogrzebach szed z krzyżem przed konduktem żałobnym, krok za mną ks. Hauptman, a potem kara z końmi. Przeszliśmy ulicami miasta od kaplicy szpitalnej przy ul. Krasińskiego i domu żałobnego na cmentarz ewangelicki przy ul. Cmentarnej. Przy otwartym gr< stanąłem z krzyżem po lewej stronie, a ks. Hauptman po prawej. Pewnego i zasłabłem nad otwartym grobem i zacząłem się wahać, chyba z niedożywie Ks. Hauptman zmówił akurat modlitwę pańską (Ojcze nasz) i widział jak się wah Podczas modlitwy skierował swoją lewą rękę w moim kierunku i przytrzymał m bym się nie przewrócił albo nie wpadł do otwartego grobu. Straciłem przytonm i obudziłem się dopiero siedząc na ławce przy drodze na cmentarzu. Inne zdarzenie. Pogrzeb miał się odbyć o godzinie 13.00 z domu żałobn przy ul. Pośpiecha. W domu czekała rodzina żałobna, a ja stałem z krzyżem r. otwartej jeszcze trumnie. Ale ks. Hauptman się nie zjawił. Kwadrans po 12 zamknięto trumnę i wynoszono ją do stojącego przy ulicy karawanu. Kondukt żało ruszył ze mną na czele w kierunku cmentarza, kiedy nagle na rogu ul. Pośpie i Floriana zjawił się ks. Hauptman ze swoją teczką, w której znajdowała się te Chyba pomylił godziny. Kondukt żałobny przystanął, ks. Hauptman udał się do s pobliskiego domu, ubierał togę i dołączył do konduktu żałobnego między r z krzyżem a karawanem z końmi. Była to dla niego zupełnie normalna sprawa. Innym razem odbył się pogrzeb z kaplicy szpitalnej przy ul. Krasińskiego cmentarzu katolickim św. Józefa. Parę godzin przed pogrzebem udałem się na n cmentarz ewangelicki, by z kaplicy cmentarnej odebrać krzyż, który był I przechowywany. Na cmentarzu nie zastałem nikogo, kto mógłby otworzyć kap] i wydać mi krzyż. Wróciłem na parafię i ks. Hauptman próbował przedzwonić parafię św. Anny, by nam wypożyczono krzyż, ale przy telefonie nie zastał niko Poszedł ze mną do „sali konfirmacyjnej" (tak się wówczas nazywała s przyparafialna) i podał mi krzyż biurowy wysokości około 25 cm, którym prowadził potem kondukt żałobny z ul. Krasińskiego przez 3-go Maja, Roosevelta, aż cmentarz św. Józefa. Prowadząc ten kondukt z tym małym krzyżem przed pier: przeżyłem jako wtenczas 12-letni chłopak chyba tysiąc udręk. Wydawało mi : że ludzie stojący na chodniku śmieją się ze mnie. W domu parafialnym u ks. Hauptmana czułem się zawsze jak u nas w do rodzinnym. Po pogrzebach dostałem na parafii ciepłe danie lub kakao albo ka słodową i w tym kilkuletnim okresie zostałem włączony do rodziny „pastorskie Również i to miało wpływ na moje dalsze życie. Na parafii byliśmy wtenc: 72 . grupą młodzieżową. Urządzaliśmy zabawy, rozrywki, wycieczki do lasu zanskiego, w okolice Bytomia lub Przezchlebia koło Gliwic, albo też cdzyparafialne zawody sportowe. Do tych zawodów sportowych należał przede 'stkim tenis stołowy. Rozgrywaliśmy zawody ping-pongowe między parafiami igelickimi z Gliwic, Bytomia, Świętochłowic i innymi. Mieliśmy wtenczas ibrzu duży chór kościelny. Lekcje religii (ewangelickiej) nie odbywały się we wszystkich szkołach las ewangelików było w Zabrzu za mało), ale w szkołach na ten cel wydzielonych, lodziłem na lekcje religii ewangelickiej do szkoły podstawowej na skrzyżowaniu 4iedziałkowskiego i Mikulczyckiej. Lekcje odbywały się po południu, po lalnych zajęciach szkolnych i prowadził je ks. Hauptman. Krótko po konfirmacji poznałem „moją dziewczynę". Mieliśmy wtedy po 4 lat. Później oficjalne zaręczyny i w 1958 roku zawarcie związku małżeńskiego. Po szkole podstawowej nastąpiły dwa lata nauki w Technikum Górniczym przy nej ul. de Gaulle'a. Potem mama zabrała mnie z tego technikum uważając, że nie ję się do ciężkiej pracy górniczej. Nastąpił kurs kreślarski w budynku obecnego ;um Górniczego przy ul. 3-go Maja i podjęcie pracy jako kreślarz techniczny urze Projektów „Koksoprojekt" w Gliwicach (1952-1959), a następnie w Biurze ;któw i Dostaw Pieców Tunelowych w Gliwicach, początkowo jako kreślarz liczny, a później jako konstruktor (1959-1965). W latach 1959-65 uczęszczałem 'ydział zaoczny Technikum Budowlanego w Bytomiu. Pamiętam, że w roku byłem delegatem miasta Gliwice (bo tam było moje miejsce pracy) na tioświatowy Zlot Młodzieży w Warszawie, a w latach 1954-55 służyłem w wojsku im, początkowo w Szkole Podoficerskiej w Brzegu, a następnie jako dowódca ny we Wrocławiu. Od roku 1951 do 1965 starałem się o wyjazd do Niemiec, początkowo z matką seństwem, a później z żoną dwojgiem naszych dzieci i teściową. W listopadzie roku otrzymaliśmy zezwolenie na wyjazd w ramach „akcji łączenia rodzin", dzeństwo mojej teściowej, jak i poprzednio mojej matki mieszkało w Niemczech )dnich. W roku 1959 urodził się nasz syn. Ze względu na nasze starania o wyjazd liśmy synowi nadać niemieckie imię. Najpierw chcieliśmy dla syna imię fang, ale akuszerka (poród domowy) mówiła, że z tym imieniem będziemy mieli гту w Urzędzie Stanu Cywilnego. Więc wybraliśmy imię Manfred. Na drugi udałem się do USC i zameldowałem się w sekretariacie. Kiedy sekretarka na ? opuściła biuro, zobaczyłem na biurku książeczkę Spis imion używanych w PRL. 73 Szybciutko przekładałem stronice. Imię Wolfgang nie figurowało w tym spi ale imię Manfred - tak. To mnie utwierdziło w moim postanowieniu. Kiedy zosta dopuszczony do biura Urzędnika Stanu Cywilnego, pana Henryka Glinki, zosta przez niego serdecznie przywitany. Kiedy padło pytanie o imię dla mego s; odpowiedziałem „Wolfgang". Pan Glinka odmówił przyjęcia tego imienia i twierc że imię to jest wynalazkiem Hitlera i dlatego w Polsce jest zakazane. Moja odpowii - Ja myślałem, że Wolfgang Amadeusz Mozart żył przed Hitlerem - odpowiedział Milczenie. Ale wzrok, którym mnie obdarzył, ledwo mnie nie zabił. Zmieniłem zd; i powiedziałem, że wybieram imię „Manfred". Po krótkiej wymianie zdań pan Gli mówi do mnie, że mam się udać do Urzędu Miejskiego do wydziału sp wewnętrznych i tam moje życzenie powtórzyć. Poszedłem więc do Urzędu Miejskiego. W gabinecie szefa wydziału sp wewnętrznych zostałem serdecznie przywitany i usiadłem w skórzanym fol Po następnej wymianie zdań szef tego wydziału nagle powiedział, że mam dla m syna przyjąć imię „Adolf. Uderzyła mi krew do głowy i bez zastanowi* powiedziałem, że dla mojego syna nie chcę imienia Adolf, bo człowiek o tym imii przyniósł tyle nieszczęść nie tylko Europie, ale i całemu światu. I znowu milczę Potem szef wydziału powiedział do mnie, że mam wracać do USC, że on przedzv do pana Glinki, i że dla mojego syna otrzymam imię Manfred. Wracam więc do USC. Natychmiast zostałem przyjęty przez pana Glinkę mówi do mnie: - Zgodził się pan więc na imię Adolf! Moja cierpliwość 1 definitywnie skończona. Powiedziałem: - Nie będę z panem więcej dyskutował. J pojadę do Katowic do Urzędu Wojewódzkiego i tam otrzymam dla mojego syna , Manfred. Jak długo syn mój nie otrzyma tego imienia, zostanie bez imienia. I tak otrzymałem w USC w Zabrzu dla mojego syna imię Manfred. Po wyjeździe w 1965 roku do Niemiec, w rok później zdawałem w В egzamin na tłumacza języka polskiego, zostałem zaprzysiężony przed są w Wiesbaden i do dzisiejszego dnia jest to mój drugi zawód. Pierwszym zawodem konstruktor w dużej firmie materiałów ogniotrwałych w Wiesbaden, naszym no\ miejscu zamieszkania. W latach 1971-81 corocznie przyjeżdżałem do Polski na Międzynarodowe 1 Poznańskie jako przedstawiciel „mojej" firmy i jako tłumacz. Przy tych okaz corocznie spędzałem parę dni w Zabrzu wśród mojej rodziny oraz na pa ewangelickiej, z którą do dzisiejszego dnia utrzymuję kontakty. Udało mi się nawi kontakty partnerskie między moją parafią w Wiesbaden i w Zabrzu, i od gru 74 roku do 1990 roku organizowaliśmy dwa razy w roku transporty z żywnością, ;żą, lekarstwami, pokarmem dla dzieci itp. dla parafii zabrzańskiej. Organizuję razem z moją żoną, począwszy od 1986 roku, co dwa lata spotkania :h parafian zabrzańskich, mieszkających tu w Niemczech. Na spotkaniach tych ny był też ks. Andrzej Hauptman ze swoją żoną, a po jego nagłej śmierci edzie w czerwcu tego roku po raz pierwszy ks. Dariusz Dawid z małżonką trzema parafiankami z Zabrza. 75 Johannes Golaw Nauczyciele i sportoy W styczniu 1950 roku powrócił mój ojciec po pięciu latach internowE w Sojuzie na Śląsk. Przez te pięć lat mieszkaliśmy, po naszym wysiedleniu z тг i z siostrą, kątem u rodziny. Nie mieliśmy wtedy uregulowanej przynależne państwowej, byliśmy bezpaństwowi, czekaliśmy na powrót ojca. Nie wiedzieliśmy, ojciec w ogóle żyje i gdzie w Sojuzie przebywa, czy i kiedy powróci, a jak powróci gdzie powróci? Byliśmy zdecydowani dopiero razem z ojcem ustalić, gdzie będziemy wspó żyć. Radość z powrotu ojca do domu była przeogromna. Ojciec znalazł się jed nagle w kompletnie innych warunkach społeczno-politycznych. Te nowe zas i warunki życia pod rządami polskiej i komunistycznej władzy państwo zaszeregowały nie tylko jego, ale i nas do niemieckiej mniejszości, podejrzewając o wrogą postawę polityczną do aktualnych władz. Ojciec zadecydował mimo wszystko, że pozostajemy na Górnym Sląs tu gdzie nasze wiekowe korzenie. W Urzędzie Gminy złożył wniosek o przyznanie tymczasowego dokumentu tożsamości. Następnie pojechał do Zabrza, by podjąć pi na kopalni KWK „Ludwik", gdzie do czasu swego internowania w 1945 roku praco na stanowisku sztygara oddziałowego. Po dwóch tygodniach pracy jako ręb strzałowy wezwano go do komórki partyjnej i dyrekcji, by złożyć wyjaśnię dlaczego nie napisał w podaniu o zatrudnienie, że posiada kwalifikacje sztygars Po dłuższej, burzliwej rozmowie powołano go od następnego dnia na kierowi najgorszego oddziału wydobywczego. Po krótkim czasie jego oddział należał najlepszych w Zjednoczeniu. W nagrodę przydzielono mu rok później mieszki służbowe w tzw. „Steigerhausie" przy ul. Moniuszki 70. Tak więc od 1951 roku by oficjalnie mieszkańcem Zabrza, miasta, które znałem od mego wczesnego dziecińsl ponieważ często przyjeżdżałem tam z moimi rodzicami. Byłem w tym czasie uczniem Liceum Pedagogicznego w Chorzo i mieszkałem w internacie. To nowe, duże mieszkanie, własny pokój, spotęgov moje zamiary przeniesienia się do liceum w Zabrzu. Planu tego nie zrealizował ponieważ w klasie mego rocznika nie było żadnego chłopaka, a sam wśród 76 wcząt, to przekraczało moją odwagę. Zdecydowałem się więc na dalszą naukę ceum Pedagogicznym w Gliwicach w gronie 10 kolegów i wśród 65 dziewcząt. Za namową kolegi Waltra K., wtedy pracownika Wydziału Rolnictwa MRN, sałem się do sekcji pływackiej „Ogniwo Zabrze". Treningi odbywały się na nie Łaźni Miejskiej w każdy wtorek i czwartek od 20.00 do 22.00. Trenerem sekcji jerhard M., ówczesny kierownik Łaźni Miejskiej. Kilka słów o barwnej postaci „trenera". W okresie przedwojennym należał do lej kadry SPD (Jungsozialisten). Za swoją aktywną i zaangażowaną pracę edział kilka lat w hitlerowskim obozie koncentracyjnym. Po wojnie wrócił do •za, wstąpił najpierw do PPS, a później do PZPR. Jako były więzień polityczny, o niewielkiej znajomości języka polskiego, należał do „kadry pewnych ludzi", ewanżu powołano go na stanowisko kierownika Łaźni Miejskiej. Dla chłopaka iednego, zabrzańskiego środowiska robotniczego był to niesamowity awans eczny. Jako były pływak zabrzańskiego Friesen-Schwimnwereinu był inicjatorem o powołanej sekcji pływackiej. Sam objął obowiązki trenera. Po każdym treningu raym tematem rozmów wśród nas, członków sekcji, były wypowiedzi i zwroty :ego trenera. Nie potrafił poprawnie wypowiedzieć prawie żadnego polskiego /a. Mowa, którą on mówił, była jednorazowa. Znając niemiecki można się było ntować, o co mu chodziło. Spróbuję odtworzyć kilka zdań jego wypowiedzi na stawie opisu techniki stylu piersiowego (żabki): - Erst ab i gleicha. Leżam na ich na woda, rencami gestrektymi na przodek, nogi cusamen, gowa miendzy •oma. Potem gowa hoch, rencoma srogi kreis od przodek ku sadek und do kenhalbgleicha, luft chycić. Piente cusamen ciongnąc do dupy, potem nogi krencom srogi kreis na boki i sznel, kreftig, dan streknonć do gleichy, luft raus do wody. elenku kostki kreftig dodać szrauba. Zawsze rytmisz luft rein i raus i to durch ta w zależności od poziomu sportowego klubu i zawodnika. Niektóre przyjaźnie wti nawiązywane, przetrwały do dziś. Po ukończeniu liceum otrzymałem nakaz pracy do Stolarzowic jako nauczyi Szkoły Podstawowej nr 1. Po sześciu tygodniach przeniesiono mnie służbowo Radzionkowa, do nowo zorganizowanej szkoły TPD. Latem 1954 roku byl słuchaczem na WKN II st. w Wiśle. Jedną z wykładowczyń była pani Ola Kwia z Zabrza. Dowiedziawszy się, że mieszkam w Zabrzu, zaproponowała mi pr; kierownika referatu WF i Higieny przy Inspektoracie Oświaty w Zabrzu. I dłuższego zastanowienia zdecydowałem się przyjąć tę ofertę. Pani Ola załatw w sierpniu wszystkie dalsze formalności związane z moim służbowym przeniesieni do Zabrza. Byłem u celu. Mogłem pracować w moim mieście i dla mojego Żabi Na konferencji sierpniowej przedstawiono mnie nauczycielom i kierownik zabrzańskich szkół jako nowego kierownika referatu. Dodatkowo zatrudniony byl w wymiarze 15 godzin tygodniowo w Szkole Podstawowej nr 2 na tzw. „Sandce". Nie zapomnę mojej pierwszej rozmowy z kierownikiem tej szkoły. I Szatkowski był przeuroczym człowiekiem i wyjątkową osobowością. Zresztą tego tj kierowników szkół było wtedy w Zabrzu więcej. Wymienię tylko kilka nazwi p. Seidel w Szkole nr 1, p. Chmielak w Szkole nr 3, p. Koźlicki w Szkole nr p. Biernawski w Szkole nr 8, p. Błaszczyńska w Szkole nr 12, p. Janik w Szkole nr p. Rożankowski w Biskupicach, p. Wojcieszonek w Pawłowie, p.p. Jagieło i Met) w Mikulczycach czy p. Kobus w Makoszowach. Wielka kultura osobista p. Szatkowskiego, jego dystyngowana posta\ serdeczny uśmiech, spokojne mówienie wzbudziły u mnie od pierwszego momei zaufanie do tego człowieka. Po przywitaniu zapytał od razu: - Dlaczego posłano pa do mojej szkoły? Jestem jako przedwojenniak obserwowany?. Zaprzeczyłem tei kategorycznie, że nikt mnie nie przysłał, że tu jestem, to czysty przypadek, bo pe szkoła znajduje się w najmniejszym promieniu od Inspektoratu. Nie słuchał dal wpadł mi w słowo, mówiąc: - Wygląda pan bardzo uczciwie, więc panu wierzą, zres. od tego momentu będę mówił do pana przez ty, bo jesteś taki młody l przypominasz mojego syna. (...). Ówczesny przewodniczący MKKF p. Zygmunt D. powołał mnie z urzędu członka MKKF-u. Dzięki moim pomysłom organizowaliśmy wiele zawodów, festyni i imprez sportowych. Zabrzański sport szkolny był w ciągu kilku miesięcy jedn; z najlepszych w ówczesnym województwie stalinogrodzkim. Zygmunt został późn 78 wnikiem Łaźni, a następnie „wielkim szefem" w „Górniku" Zabrze. Podwaliną iejszych sukcesów „Górnika" w sekcji piłkarskiej i lekkoatletycznej była m.in. aktywna, mądra polityka kadrowa. W końcu za to wszystko dostał kopa, po prostu żo wiedział i umiał, do tego był człowiekiem myślącym. W tych latach tylko dwie szkoły podstawowe w Zabrzu posiadały salę astyczną, tj. Szkoła nr 3 na Sienkiewicza i Szkoła nr 19 w Zaborzu. Pierwszą /ojnie nowo wybudowaną salę gimnastyczną przy Szkole nr 2 zamieniono znanych mi przyczyn na magazyn mebli. Od pierwszego dnia pracy w tej szkole Jem wraz z uczniami wynosić „dobytek" z sali i porządkować jej wnętrze. Po ącu ta mała sala gimnastyczna kipiała od świtu do późnego wieczora sportowym m. W szkole założyłem SKS „Czarni", z sekcją piłki nożnej, ręcznej, gimnastyki vcząt, lekkoatletyki chłopców i dziewcząt oraz koszykówki chłopców (...). Kilku uczniów tej szkoły było później znanymi sportowcami na Śląsku 'olsce, niektórzy wybrali zawód nauczyciela WF. We wszystkich piątych klasach [ śródmieścia Zabrza wprowadziliśmy obowiązkową naukę pływania. W Szkole wspólnie z „Górnikiem" Zabrze utworzyliśmy eksperymentalną klasę sportową, inie z tej pierwszej pływackiej klasy sportowej wyrosło później wiele dobrych aczek, jak np. Dziacka, Rzeźniczek i bodajże najlepsza pływaczka w historii za - Jadzia Szalecka, późniejsza rekordzistka Polski, jedyna polska pływaczka, i uczestniczyła w Igrzyskach Olimpijskich w Melbourne. Pisząc o szkolnym sporcie zabrzańskim zobowiązany jestem wspomnieć dwa riska doskonałych pedagogów w dziedzinie wychowania fizycznego i sportu. Wojnarowski, nauczyciel II Liceum, dystyngowany, poważny pan, rzeczowy >wiec, wzór godny naśladowania oraz prof. Popławski, nauczyciel III Liceum, y, nie wyróżniający się, lecz ogromnie lubiany i ceniony przez wszystkich iów zabrzańskich szkół. Mecze koszykówki pomiędzy obu tymi szkołami należały :czytowych zabrzańskich wydarzeń, a to nie tylko w sporcie szkolnym. Uczniowie szkół tworzyli przez wiele lat trzon dobrej, drugoligowej drużyny koszykówki піка" Zabrze. Chciałem z całą powagą podkreślić, że dumny jestem, iż współpracowałem c wyjątkowymi fachowcami. Dodam, że byłem przez tych wyjątkowych ludzi ptowany, oni byli zawsze otwarci, nie szczędzili mi przychylności. Przekazywali młodym, swoje wieloletnie doświadczenie fachowe i życiowe. To byli wspaniali e! Następnie nastał czas moich studiów na wrocławskiej AWF. Grałem wtedy erwszoligowej drużynie piłki ręcznej AZS-u Wrocław. Sześć do ośmiu drużyn 79 I ligi 11-osobowej piłki ręcznej znajdowało się na Śląsku, m.in.: AKS Chorzów, A i Sparta Katowice, do tego trzy do pięciu zespołów z okolic Opola. Dzięki temu barć często przebywałem w Zabrzu. W czasie tych pobytów byłem zawsze na mec piłkarskim „Górnika". Na jednym z meczów spiker zawodów zapowiedział, że no sezon piłkarski otworzy zastępca MRN w Zabrzu tow. Gerhard M. Jego przemówię graniczyło z występem kabarecisty, nie mówił po śląsku, bo nie umiał. Jego niemie akcent i wymowa przekręcały tak przygotowany polski tekst, że większość kibici obecnych na stadionie zrozumiała jedynie mglisto poniektóre słowa, jak: Gor, Żabce, fusbal, otworzam seson czy coć podobnego jak miszcz Polska. Według klucza politycznego na jednego z wice-przewodniczących MI „musiano" wybrać „towarzysza-autochtona". Z braku odpowiednich kadr i zgodi z zaleceniami ówczesnego I sekretarza KM PZPR tow. Piotra B. akceptowa na stanowiskach w MRN tylko tow. „potakowiczów" i sługusów. Gerhard spełn idealnie wymogi I Sekretarza. Zgodnie z listą FJN „wybrano" więc tow. Gerharda na wiceprzewodniczącego MRN. Po meczu spotkałem się znim, zabrał mnie służbo warszawą do Urzędu na dalszą rozmowę i na kielicha. Będąc w gabinecie, otwór; nagle szufladę swego biurka, pokazując mi szereg ulotek, następnie dodał: - Pa Janus, jak solen my autoritet haben, jak te propagandamitle in der szublade leżo So was ist ino in Polska meglich. Przy innym spotkaniu w czasie letniego słonecznego dnia, pod koniec di pracy zwrócił się do pracownic mówiąc: - Dziołchy przy tej sonie tylko brać fi siadać na kolo i jechać do Rzeźnia (miało być: Dzierżno). W 1957 roku Gerhć powołany został na pełnomocnika rządu PRL do spraw przesiedlenia rodowity zabrzan do Niemiec. Większość rozmów, które przeprowadzał osobiście w swo gabinecie, odbywało się w języku niemieckim. Czasami dochodziło do głośny sprzeczek, wtedy na I piętrze urzędu słyszano nie tylko słowa raus, schnel raus, enc szlusl, W następnej kadencji zastąpiła go inna „wielkość" o podobnym kalibrze, tego mikulczycki kumpel I sekretarza. Gerhard M. wyjechał krótko po tym z żo do Niemiec. Jego dalsze losy są mi nieznane. Jako kierownik referatu WF i Higieny należałem do zespołu pedagogiczne Inspektoratu Oświaty. W czasie tygodniowych narad omawiano sprawy pedagogiczi wychowawcze, personalne, polityczno-ideologiczne oraz dyscyplinarne. Był szczytowy okres stalinizmu i walki ideologicznej. Większość spraw dyscyplinarny dotyczyło kierowników, dyrektorów i nauczycieli szkół, którzy mimo nakazu posył swoje dzieci na naukę religii w celu przygotowania ich do Pierwszej Komunii S 80 l^H^HH iło też o kościelne śluby nauczycieli i ich udział w katolickich pogrzebach (...). ;sny kierownik Inspektoratu pan K. oraz niektórzy towarzysze-podinspektorzy igali się w przedstawieniu absurdalnych „argumentów". Były to wywody iy nie do zniesienia, prowadziły do tego, że wielu wartościowych ludzi :onałych pedagogów opuściło zawód nauczycielski. Miejsca kierownicze )łach zajmowali towarzysze, „potakowicze", ludzie mało wartościowi, potulni, ni, sługusi. W okresie Wielkiego Tygodnia odbywały się jednak w dalszym ciągu ccje w kościołach dla dzieci, lecz już bez udziału nauczycieli. Dyrekcje szkół wycielę zobowiązani byli organizować atrakcyjne zajęcia na terenie szkoły, na id pokazy filmowe, przedstawienia, wycieczki, imprezy sportowe. Należało wszystko, by młodzież odciągnąć od rekolekcji w kościele. Nauczyciele musieli :ałe przedpołudnie przebywać na terenie szkoły bez względu na ilość dzieci, niej przygotowywane plany imprez były kontrolowane przez podinspektorów. lę, w ostatni dzień rekolekcji, około godz. 11.00 do jednej ze szkół rokitnickich ł pan podinspektor rejonowy, który stwierdził, że szkoła była zamknięta. ;astał ani kierownika szkoły, żadnego nauczyciela, nawet woźny był wytny. W Wielki Piątek, w okresie ferii, inspektor szkolny zarządził yczajne posiedzenie dyscyplinarne Inspektoratu Oświaty. Kierownik toratu i podinspektor rejonowy zaatakowali z furią zasłużonego pedagoga, do niesamowitych scen. Oskarżony kierownik szkoły błagał i prosił o litość, ykrością widziałem, jak niektórzy towarzysze- podinspektorzy wyrażali зіепіе, że doprowadzili do takiego upokorzenia i poniżenia tego niewinnego, mego człowieka. Opisuję ten fakt dlatego, bo mam ku temu szczególne powody. Ten właśnie су kierownik szkoły był kiedyś moim nauczycielem i kierownikiem szkoły, do :hodziłem. Moje doświadczenia z nim nie były najlepsze, często byłem przez : błahych powodów bity (wtedy można było bić uczniów, a to mocno i często), ikiego upokorzenia, którego musiałem być świadkiem, jeszcze nie przeżyłem ogłem znieść. W końcu zabrałem głos i prosiłem o przerwanie posiedzenia, bo łożyć ważne oświadczenie. Po wyjściu pana X, zaapelowałem do obecnych wanie tego nierównego przedstawienia (..) Po latach spotkaliśmy się z okazji Zaduszek na wieszowskim cmentarzu. edy już w bardzo podeszłym wieku. Podszedł i powiedział: - Panie Janku, iszam za wszystkie krzywdy, które panu kiedyś zadałem. Pana szlachetne anie wtedy uratowało mój honor jako kierownika szkoły na całe moje życie, 81 a to nie tylko w środowisku wieszowsko-rokitnicko-zabrzańskim, ale co ważnie zachowałem twarz przed żoną, dziećmi i rodziną. Serdeczne dzięki panu ze Szczęść Boże (...). —W——^—^^И ■■ W шшшяшшшш Janina Jacorzyńska Wśród książek i ludzi Ciężkie i jakże niespokojne było nasze życie na Kresach w czasie wojny, "w podczas okupacji sowieckiej, potem niemieckiej i znów sowieckiej. Rodzice yli nauczycielami. Przed wojną ukończyłam Prywatne Żeńskie Seminarium ycielskie im. Juliusza Słowackiego w Poznaniu. Po powtórnym wejściu armii ;kiej do Lwowa zgłosiłam się do pracy w Głównej Bibliotece Miejskiej, lyrektorką była sowietka, która ze szczególną niechęcią traktowała bibliotekarki-zaś jeden bibliotekarz-Rosjanin był konfidentem, o czym wiedzieliśmy wszyscy. Wraz z zakończeniem wojny zorganizowano wyjazd wszystkich rodzin bielskich do Polski i nasza cała rodzina właśnie w takim transporcie się ła. Jechaliśmy długo w zamkniętym wagonie, z całym jakże skromnym :iem i moim ukochanym psem Czangiem do nowej Polski. Celem podróży były odzyskane - Legnica. Czasami pociąg stawał na stacjach lub w polu. nym z postojów dobijali się do naszego wagonu podochoceni nie tylko wódką ze radzieccy i wtedy przez jedną noc ze strachu posiwiały mi włosy. W Legnicy, ze przyjmującym repatriantów, dostaliśmy przydział na zamieszkanie w Zabrzu, ęc od 1945 roku zamieszkaliśmy na stałe w Zabrzu. Bardzo skromne, bez wygód mieszkanie dostaliśmy w bocznej, ciemnej ulicy. :e byli już wtedy emerytami. Na początku było bardzo ciężko. Otaczali nas ni, niezbyt przychylni sąsiedzi. Szczególnie w pamięci utkwił mi sąsiad cki, inżynier, który wygrażał nam na korytarzu. Bardzo baliśmy się jego. Tatko był już wtedy bardzo chory i zmarł w pierwszym roku naszego pobytu rzu. Nie stać nas było nawet na ubranie do trumny. Zostałyśmy same - mamcia aczęłam poszukiwać pracy. Trafiłam do biblioteki, o której usłyszałam, że już Byłam tak bardzo przejęta, że do dzisiaj pamiętam swój skromny ubiór i czarny syk jeszcze ze Lwowa. Drzwi biblioteki otworzyła mi pani Wanda Markiewicz, która skierowała mnie іа dyrektora Jerzego Fusieckiego. I tak 15 października 1946 roku zostałam jkarką. Pani Wanda bardzo się ucieszyła, że przyszłam, gdyż bardzo brakowało 83 jej wykwalifikowanej kadry. Początkowo katalogowałam książki, które dyrektor Fusiecki przywoził z Krakowa oraz które dawały osoby prywatne. Pani Wanda była starszą, dystyngowaną osobą. Jej wiedza i fachc przyciągały ówczesne elity Zabrza. To ona właśnie zajęła się także moją c edukacją i karierą zawodową. W sposób niezmiernie taktowny nauczyła mnie se i właściwego doboru lektury, zwracając uwagę na fakt, że bibliotekarz nie tylk podawać książki. Zarówno ja, jak i inni spragnieni wiedzy, bardzo wiele zawdzięc tej na pierwszy rzut oka niepozornej, filigranowej osobie. Wkrótce pani Wanda przeszła do pracy w nowo otwartej czytelni, która sercem naszej biblioteki, a ja zostałam kierowniczką wypożyczalni. Pracy mnóstwo, gdyż od osób przybyłych do Zabrza dostawaliśmy dużo darów. Księgc nasz systematycznie się wzbogacał. Wypożyczalnia rejestrowała po 30 czytelników dziennie. Wkrótce po przyjęciu dwóch dodatkowych bibliotel otwarto nowy, samodzielny oddział wypożyczalni książek dla dzieci. To nas t odciążyło w pracy. W latach 50. powstawały nowe filie biblioteczne w kolejnych dzielr miasta. Biblioteka rozrastała się. Otwarcie każdej placówki było ważnym wydarzi kulturalnym, na którym zjawiali się miejscowi notable. Po okresie tworzenia sieci placówek, pozyskiwania wykwalifikowanej 1 mogłam podzielić swój czas na pracę i dodatkowe zainteresowania, które wyni z mojego przedwojennego, rodzinnego domu. Właśnie tam wszczepiono mi pa; teatru, baletu i muzyki. Spotkania z artystami, teatrem, muzyką tworzyły atmi mojego dzieciństwa. Toteż samo wypożyczanie książek już zaczęło mi nie wysta Chciałam czegoś innego, wzbogacenia swojej pracy. Miałam głowę pełną porm Zaczęłam pisać scenariusze związane z biblioteką, książkami i posta historycznymi. Pisząc je, wzorowałam się na twórczości Stefanii Grodzie i Juliana Tuwima. Potem pomyślałam, że można by utworzyć zespół artystyczn pracy w zespole wciągnęłam koleżanki pracujące w naszej bibliotece i tak po1 nasza trupa artystyczno-biblioteczna. Wykorzystaliśmy przychylność owcze dyrektora zabrzańskiego teatru, który chętnie udostępniał nam stroje i sale do pró premier. Oprócz Zabrza graliśmy w Bytomiu, Gliwicach i okolicznych wioskach Pyskowic. Do dziś pozostały w mojej pamięci występy, czy to na łąkach wśród gęsi, < na których trzeba było zamykać drzwi, gdyż widownia „trzeszczała w szv Nasz zespół przetrwał około 10 lat. 84 jej wykwalifikowanej kadry. Początkowo katalogowałam książki, które dyrektor . Fusiecki przywoził z Krakowa oraz które dawały osoby prywatne. Pani Wanda była starszą, dystyngowaną osobą. Jej wiedza i facho przyciągały ówczesne elity Zabrza. To ona właśnie zajęła się także moją d edukacją i karierą zawodową. W sposób niezmiernie taktowny nauczyła mnie sel i właściwego doboru lektury, zwracając uwagę na fakt, że bibliotekarz nie tyłki podawać książki. Zarówno ja, jak i inni spragnieni wiedzy, bardzo wiele zawdzięc; tej na pierwszy rzut oka niepozornej, filigranowej osobie. Wkrótce pani Wanda przeszła do pracy w nowo otwartej czytelni, która sercem naszej biblioteki, a ja zostałam kierowniczką wypożyczalni. Pracy mnóstwo, gdyż od osób przybyłych do Zabrza dostawaliśmy dużo darów. Księgo nasz systematycznie się wzbogacał. Wypożyczalnia rejestrowała po 30C czytelników dziennie. Wkrótce po przyjęciu dwóch dodatkowych bibliotek otwarto nowy, samodzielny oddział wypożyczalni książek dla dzieci. To nas ti odciążyło w pracy. W latach 50. powstawały nowe filie biblioteczne w kolejnych dzieln miasta. Biblioteka rozrastała się. Otwarcie każdej placówki było ważnym wydarzę kulturalnym, na którym zjawiali się miejscowi notable. Po okresie tworzenia sieci placówek, pozyskiwania wykwalifikowanej Ь mogłam podzielić swój czas na pracę i dodatkowe zainteresowania, które wynic z mojego przedwojennego, rodzinnego domu. Właśnie tam wszczepiono mi pas teatru, baletu i muzyki. Spotkania z artystami, teatrem, muzyką tworzyły atmc mojego dzieciństwa. Toteż samo wypożyczanie książek już zaczęło mi nie wystat Chciałam czegoś innego, wzbogacenia swojej pracy. Miałam głowę pełną pomy Zaczęłam pisać scenariusze związane z biblioteką, książkami i posta^ historycznymi. Pisząc je, wzorowałam się na twórczości Stefanii Grodziei i Juliana Tuwima. Potem pomyślałam, że można by utworzyć zespół artystyczn; pracy w zespole wciągnęłam koleżanki pracujące w naszej bibliotece i tak pov nasza trupa artystyczno-biblioteczna. Wykorzystaliśmy przychylność owcze; dyrektora zabrzańskiego teatru, który chętnie udostępniał nam stroje i sale do prół premier. Oprócz Zabrza graliśmy w Bytomiu, Gliwicach i okolicznych wioskach \ Pyskowic. Do dziś pozostały w mojej pamięci występy, czy to na łąkach wśród gęsi, c na których trzeba było zamykać drzwi, gdyż widownia „trzeszczała w szw Nasz zespół przetrwał około 10 lat. 84 яш ШЯШШШШ^^ШШЯШ^^^ШЯ^^^^ИЩ Pustkę po nim wypełniłam tworzeniem Koła Przyjaciół Biblioteki. Początkowo з spotkania miłośników książek przy kawie i herbacie. Potem zapraszaliśmy na lanych pisarzy, dziennikarzy i artystów. Naszymi gośćmi byli m.in.: Janusz ner, Jeremi Przybora, Ernest Bryll, Sabina Chromińska i Zygmunt Kiszakiewicz. Pozostało mi dużo wspaniałych wspomnień, gdyż w bibliotece przepracowałam t. Z biegiem czasu moje obowiązki i zamiłowania przejmowały młodsze nki, ale, mimo że ukończyłam już 90 lat, to wciąż aktywnie uczestniczę w życiu łlnym biblioteki. Staram się przychodzić na spotkania Dyskusyjnego Klubu a" oraz na inne imprezy i uroczystości, wiedząc, że jestem mile widziana i cieszą lojego przyjścia. Jestem wśród swoich. Ta niepozorna na pierwszy rzut oka praca bibliotekarza dawała mi bardzo wiele i oraz możliwość bezpośredniego kontaktu z ludźmi, niejednokrotnie tak yymi jak książki, które im polecałam. Mogę więc czuć się spełnionym ynikiem kultury i książki, zaś do tej pory moi czytelnicy rozpoznają mnie scznie witają na ulicy, co sprawia mi satysfakcję z przeżytych pracowicie lat m drugim mieście - Zabrzu. 85 Zygmunt Kiszakiewicz Przez dom do gwiazd Dobrze znane jest łacińskie zawołanie per astram ad astra. Niżej podpisał zdarzyło się natomiast użyć w jednym z tekstów zwrotu, który z czasem posłużyć Domowi Muzyki i Tańca jako swojego rodzaju motto: Zabrze na światowym s: gwiazd!. Wszelako jubileuszowa sposobność daje mi pretekst do innych je; skojarzeń. Uruchomiony w roku mojego przyjazdu do Zabrza (1959) oł odgrywający nadal ważną rolę w życiu kulturalnym miasta, miał stać się dla przysłowiową bramą, przez którą wkroczyłem do zaczarowanego świata gwiazd. Mniemam, iż jeśli nie liczyć niektórych zacnych uczelni, mało który gi w Polsce zdołał wywrzeć podobny wpływ na wybór przez jakiegoś nastc późniejszej drogi życiowej. Jakkolwiek wszystko zaczęło się od nie istniejącego baraczku przy ulicy Piastowskiej (gdzie trafiłem z plikiem wierszy, na ktc publikację nie zdecydowała się rezydująca tam redakcja „Głosu Zabrza", propoi mi w zamian drak „michałków" kulturalnych), o mojej przyszłej specjali dziennikarskiej zadecydował jednak właśnie Dom Muzyki i Tańca. Słysząc o moich zainteresowaniach lingwistycznych szefostwo lokal tygodnika postanowiło rzucić mnie na głęboką wodę, zlecając od ręki wyv z goszczącymi w DMiT gwiazdami z ZSRR, USA, Włoch i Francji. Co pr; z przybyłym zza Oceanu łodzianinem Arturem Rubinsteinem mogłem na рос: porozmawiać swobodnie po polsku, ale już w przypadku mitycznej primabal „Bolszogo" Maji Plisieckiej, Dawida i Igora Ojstrachów czy zamerykanizowanegi reszty Leopolda Stokowskiego języki rzeczywiście się przydały. Podobnie przedwojenna wiedza mojej Mamy, która pamiętała na przykład, że największy i Toscaniniego był ongi narzeczonym Poli Negri alias Apolonii Chałupiec... smaczki niewątpliwie tworzyły klimat. Nic zatem dziwnego, że rozmawiając z odwiedzającym Zabrze wyśmiei krytykiem i felietonistą Jerzym Waldorffem, śmiałem marzyć w skrytości c o pójściu w jego ślady. Zawirowania repertuarowe DMiT, który w pierwszej po] lat sześćdziesiątych zaczął skłaniać się ku mniej pomnikowemu repertuarowi, spra że pośrednio zacząłem terminować raczej u Lucjana Kydryńskiego. Przywoził c 86 :,і*;к-*,**і,.,їШ¥: іо Zabrza a to Marino Mariniego (Me plącz, kiedy odjadę), a to samego Jacąuesa , to znów gwiazdy paryskiej Olympii - Dalidę, Colette Renard czy Gilberta ad. W efekcie Dom Muzyki stał się drugą, po warszawskiej Sali Kongresowej koncertową w Polsce, a ja sam zacząłem się specjalizować w hołubionej przez - i lubianej przez zabrzan - muzyce „lekkiej, łatwej i przyjemnej". Jak wielką ówczas pan Lucjan znakomitością, niech świadczy fakt, że gdy zamiast w Zabrzu darna Marlena wystąpiła we Wrocławiu, tamtejszy zecer złożył na afiszu: śpiewa :na Dietrich, zapowiada LUCJAN KYDRYŃSKI /!/. Doprawdy nie mogłem wówczas przypuszczać, że po latach obaj dostaniemy na lamym jubileuszowym festiwalu sopockim honorowego Bursztynowego Słowika jako długoletni konferansjer i prezenter radiowo-telewizyjny, ja jako „dziekan" isu dziennikarzy. Jednakże już we wczesnych latach 60. Dom Muzyki i Tańca się był śląską filią Sopotu podczas organizowanych tu powtórek koncertów ery Leśnej (dziś ze względu na niebotyczne honoraria, powiedzmy Whitney ton czy Bryana Adamsa, byłoby to nie do pomyślenia). To w ramach takiego /alowego „dublu" wystąpił w Zabrzu po raz pierwszy młodziutki Kareł Gott śnie tu przeprowadziłem z nim pierwszy wywiad. Mimo, że dla niesłowiańskich artystów słowo „Zabrze" wydaje się niemal nie wymówienia, wielu z nich - spotykanych przeze mnie po latach w Cannes, e Carlo czy Londynie - wspominało z niekłamaną sympatią „wytworną salę mienitą publiczność" w mieście na południu Polski. Mówiąc szczerze pamięć tę, |dzę, należy zawdzięczać temu głównie, iż jadąc w swoim mniemaniu „na białe wiedzie", wielcy artyści z zachodniego świata zaskoczeni byli nader swobodnie iwującą się publicznością i widokiem szykownej, europejskiej sali koncertowej, órym sporo do myślenia dały również wpisy Charlesa de Gaulle'a, Artura isteina czy Leonarda Cohena w podsuniętej do podpisu księdze pamiątkowej. W skali krajowej do czasu uruchomienia katowickiego Spodka zabrzański Г był miejscem ogólnopolskich „Barbórek", podejmował pierwszych sekretarzy ranicznych mężów stanu. W wymiarze lokalnym Dom Muzyki gościł wszystkie :ące imprezy - od dorocznych finałów hucznie wówczas obchodzonego rzańskiego Września", po uroczyste święta hutników czy nauczycieli i uczelniane :usze. Zarówno podczas tych uroczystości, jak i w ramach koncertów jak rdziej otwartych, przewijała się przez DMiT plejada najwybitniejszych polskich ów. Kiedy „Panorama" porwała mnie na prawie ćwierć wieku do Katowic -brzu nadal był mój dom i... Dom Muzyki i Tańca, do którego przy każdej okazji 87 zaglądałem. Prowadząc któreś z rzędu „Pożegnanie Lata z Radiem" musiałem pi kilkanaście długich jak wieczność minut „cerować" program, bo główna gwia z importu zawieruszyła się gdzieś w podziemnych labiryntach DMiT (pewnie che pójść zrobić siusiu! - żartowali po fakcie koledzy z Warszawy). Kiedy indziej kon robiącego furorę zespołu brytyjskiego miał zostać odwołany, ponieważ jego li przeziębił się w czasie wcześniejszego o dzień koncertu na stołecznym Torwa Zrozpaczony ówczesny dyrektor przypomniał sobie w ostatniej chwili, że ogk w moim mieszkaniu przywiezione z Targów MIDEM najnowsze płyty tego zespi Na sygnale zawieziono owe krążki do przegrania w katowickim radiu... i jed) najbardziej doświadczeni słuchacze zorientowali się, że uwielbiający granie na ż> angielscy goście zagrali tym razem w Domu Muzyki z playbacku (czyli, jak sc dworowali nieliczni wtajemniczeni - „z płyt Kiszaka!"). Mimo obaw żywionych na początku lat 70., kiedy powstał katowicki Spo „wessał" nie tylko dęte spektakle polityczne, ale również megaimprezy rocko Dom Muzyki całkiem dobrze zniósł konkurencję. Wielkie nazwiska na afi stanowiły tu nadal regułę - z tym uzupełnieniem, że Zabrze wyrobiło sobie раї na artystów z „najwyższej półki", którzy być może nie najlepiej czuliby w gigantycznej hali widowiskowo-sportowej (o przykłady, od Cohena po Zimerrra nie byłoby zbyt trudno). Szczególną cezurą w najnowszych dziejach zabrzańskiego Domu Muz i Tańca stały się przed dziesięciu z górą laty narodziny Oskarów Serca. Impreza którą wymyślili wspólnie prof. Zbigniew Religa i dyrektor DMiT Tomasz Maria Be sprawiła, że nie tylko sam Dom, ale całe Zabrze, znalazło się ponownie na medialn topie. Podczas dorocznych koncertów pod wiele mówiącą nazwą Serce za serce zdą: dotychczas wystąpić m.in.: Placido Domingo, Jose Carreras, Montserrat Caballe, d Metropolitan Opera - June Anderson, śpiewający lord z Irlandii - Chris de Bui legendarny kompozytor Michel Legrand (wcześniej laureat Oskarów hollywoodzki czy ostatnio Małgorzata Walewska, Wojciech Drabowicz, Michał Bajor i świato' sławy wirtuoz fletni Pana, Gheorge Zamhir. Ich występy obrosły mitami, anegdota a nawet skandalami, które ku uciesze dziennikarzy przywołano raz jeszcze w cz; listopadowego jubileuszu. Najważniejsze jednak, że z trzech miliardów star złotych, przekazanych Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii przez krajów i zagranicznych donatorów, większość pochodzi od darczyńców uhonorowań; później zabrzańskimi „Oskarami". Podczas rocznicowej gali honorowymi statuetki obdarowani zostali - za przykładem Sopotu - również prowadząca imprezę od sami początku Grażyna Torbicka i gospodarz całego cyklu, Tomasz Beler. 88 Mówi się, że historia lubi zataczać koło. Po niefortunnym przeniesieniu śląskiej oramy" do stolicy (oby pomysł z przeflancowaniem krakowskiego „Przekroju" do zawy nie skończył się równie fatalnie!) udało mi się powrócić do zabrzańskich sł. Benefis w dniach czterdziestolecia pracy zawodowej obchodziłem już wspólnie łosem Zabrza i Rudy SI." i dzięki przyjaznemu wsparciu Klubu Dyskusyjnego ira", tego od Bonka do Pieronka. Imprezy takie jak Serce za serce tudzież wiele ;h z całorocznego kalendarza Domu Muzyki, sprawiają, że nie brakuje mi w zu aktualnych tematów. Myślę, że w tym sezonie - kiedy całe miasto obchodzić ie swój jubileusz - będzie ich szczególnie wiele. 89 Wilhelm Kowolik Nasz heimat Urodziłem się 12 km od Zabrza - wówczas Hindenburg - w małej ' Ackerfelde, teraz Ziemięcice. Kiedy w roku 1935 ujrzałem ten piękny świat, nad; mi imię Wilhelm-Helmut, gdyż w Prusach było to popularne imię. Moje dzieciństwc pełna sielanka, lecz kiedy rozpocząłem szkołę w 1941 roku, świat był zupełnie in postawiony nogami do góry, bo była wojna. Ojcowie zabrani, matki zrozpaczo a my, dzieci, nie mogliśmy sobie znaleźć miejsca na ziemi. Styczeń 1945 roku, front przeszedł przez nasze tereny, przybyli ludzie wschodu. W lutym zabrano z Górnego Śląska wszystkich pozostałych mężcz; w wieku 15-55 lat na śmierć głodową do Rosji. Co dziesiąty tylko powrócił. Ja też zostałem bez ojca. Po zakończeniu wojny zrobiono z nas Polaków, 1 z językiem niemieckim. Kto nie uciekł lub nie został wypędzony, został wpisany szkoły, aby nauczyć się języka polskiego. Nasza wieś Ackerfelde została wio przepisana na Ziemięcice, lecz miasto Hindenburg oficjalnie przepisano na Zab dopiero w grudniu 1945 roku na podstawie zarządzenia wojewody gen. Zawadzkie W różnych już istniejących urzędach pisano nieoficjalnie Zabrze (...). Moja przygoda z Zabrzem rozpoczęła się w roku 1949, kiedy złożył dokumenty w szkole zawodowej. Tu moje pierwsze rozczarowanie, przez cztery 1 uczyłem się języka polskiego, podobno byłem niezłym uczniem, lecz moja polszczy: była nieco inna, „po naszymu". Przy wstępnym egzaminie wyśmiewano mi chłopaka ze wsi. Obawy moje - jak to będzie - skończyły się już po trzech dnia kiedy dyrektor szkoły, warszawiak, dał mi ultimatum, powiedział: „ U nas nie Wilhelma, albo się nazywasz Władek, albo szukaj sobie innej szkoły ". Ja się cieszyłem, że będę chodził do szkoły w pięknym mieście, w Żabi a tu nic z tego. I tak wróciłem z powrotem na wieś, do PGR-u. Jednak po pół n pojechałem po moje dokumenty, oświadczono mi, że jestem przyjęty, gdyż był nowy dyrektor, któremu nie przeszkadzało imię Wilhelm. Rozpocząłem jednak nowego roku szkolnego. Znalazłem w Zabrzu nowych kolegów, którzy ku moje zdziwieniu rozmawiali pełną polszczyzną oraz podczas przerwy tylko po niemiec 90 iki to sposób wrócił do mnie język niemiecki. Młodzi ludzie nadal mówili, lieszkają „in Hindenburg", a nie w Zabrzu. Po szkole zawodowej zacząłem pracować jako tokarz w Zabrzańskiej Fabryce zyn Górniczych, która stała się moim dragim domem - pracowałem tam aż do ;j emerytury w roku 1995. Takich, którzy pracują całe życie w jednym zakładzie jednak bardzo mało, po naszej szkole z ponad 300 absolwentów zostało do końca kładzie 15 osób. Już od młodych lat ciekawiła mnie historia Zabrza, ale nie ta pisana, lecz ta dziwa. Nie sięgam do roku 1300, kiedy to pierwsza grupka ludzi osiadła na gu strumyka, obecnej Bytomki. Mnie zaciekawiła teraźniejszość, sprawy, które na razem przeżyć, dotknąć i zobaczyć. Miasto Zabrze nie ucierpiało przez wojnę, mogę zrozumieć tego, że kilkanaście kamienic uszkodzonych, zamiast staurować zostało rozebranych, a w to miejsce nic nie zbudowano. Lata 50. koncentrowały się na rozbiórkach, nawet jedyne miejsce, gdzie można wypić piwo na placu Wolności, zburzono. Postawiono „Supersam" i dobudowano ciwny róg ulicy, to jedyne miejsce gdzie zrobiono coś nowego. Centrum miasta to ety tylko dwie ulice: Wolności i 3-go Maja, reszta to peryferie, nadal największa w środku Europy. Moje porównanie to Gliwice czy Bytom, tam jest rynek, ratusz ważny punkt komunikacyjny - dworzec kolejowy. Tego wszystkiego Zabrzu uje, myślę, że dlatego m.in. Zabrze walczyło około stu lat o prawa miejskie. teraz temu wszystkiemu zapobiec przyłączono w 1951 roku siedem przyległych scowości do centrum i tak powstało sztucznie duże miasto ku niezadowoleniu aści tych dzielnic. Zaczęto rozbudowywać dzielnice, śródmieście, dopiero mcu lat 50. zbudowano osiedle „Barbary", a w latach 1959-60 budowano Dom yki i Tańca. A stara architektura, kamienice z płaskorzeźbami, tylko trochę odzone - zamiast remontować, pozostawiono naturalnemu rozpadowi. Okres tych 10 lat został mi jednak w pamięci także z lepszej strony. Dwa razy w malowano i ozdabiano miasto - 1 maja i 22 lipca - szczególnie trasę pochodów, yło widać, że te 100-150-letnie kamienice należy już remontować. Są to moje spostrzeżenia do roku 1960, w tym roku zostałem mieszkańcem za, w styczniu ożeniłem się w Mikulczycach i gdybym nie pracował już prawie 10 / Zabrzu, nie zostałbym zameldowany. To było miasto zamknięte, takie były czas przepisy. Skończyła się moja tułaczka z Ziemięcic - pociągiem, tramwajem - do Zabrza, iycia tych 10 lat są tak ogromne, że mógłbym napisać co najmniej 100 stron, :da byłaby ciekawa. Wiele razy pociąg wypadł, szczególnie w zimie i trzeba było 91 maszerować pieszo z Mikulczyc do Ziemięcic. Mały przykład. W tych lat; dojeżdżało do Zabrza do pracy tysiące ludzi pociągiem z okolic Pyskowic, Paczy Toszka, nawet jeszcze dalej oraz od strony Brynka, linia Fossowskie. Pun rozładunku ludzi to dworce Mikulczyce oraz Biskupice, rano o godzinie 5 w Mikulczycach wysiadło co najmniej tysiąc ludzi, wszyscy chcą się dostać do pr: na kopalni „Abwehra" i „Ludwik", naturalnie także do centrum Zabrza, do fab i hut, a do dworca przyjeżdża tramwaj - cztery wozy, zabrać można najwyżej poło1 Następny rzut za 20 minut, do tego jeszcze przystanki na trasie, to był „horror", di ludzi, aby nie spóźnić się do pracy maszerowało pieszo (dziś to niemożliwe). Wówc za 5 minut spóźnienia do pracy traciło się premię, a to była duża część zarób Rekompensata była za to po szychcie, pociągi odjeżdżały o godz. 15.30, było w dużo czasu na dworcu, gdzie było piwo, wino, zakąski, zupy. Proszę sobie wyobra: jak szybko biegło się do kolejki po piwo, ten, który przyjechał późniejsz tramwajem, nie zawsze miał szansę w tym tłoku wypić piwo do czasu odjazdu pocią Ten gwar, te towarzyskie opowiadania i dowcipy, codziennie inne, nie można c powtórzyć w żadnym miejscu na tym małym świecie; ta atmosfera nie wróci już nigi To wszystko zaczęło znikać w latach 70., kiedy to zakłady pracy wprowad; przewozy zakładowe, a w latach 80. zaczęto likwidować po kolei kopalnie i ii zakłady pracy. Z tego powodu zlikwidowano już w latach 80. pociągi, przestała isto linia kolejowa Bytom-Pyskowice oraz Bytom-Brynek, a szyny rozebrano na złom -jest nasza tragedia. Dwa zdania o sportowcach „Górnika" Zabrze - to była potęga. Większa cz sportowców, nie tylko piłkarze, ale i lekkoatleci, gimnastycy, nawet olimpijc: z Melbourne, wszyscy pracowali w ZFMG. Myśmy nie wiedzieli, czy „Górnik" nał do fabryki, czy fabryka należy do „Górnika", lecz naszych współpracownikc sportowców widzieliśmy tylko kiedy zwyciężali, wtedy przychodzili na warszt; żeby się chwalić. A że „Górnik" był zawsze w przodzie, była więc częsta okazja spotkań, przez to parę dni w miesiącu pracowali. Nadeszły lata 60., kopalnie zaczęły bardzo dobrze płacić, odeszła więc cz naszej załogi, „Górnik" Zabrze przeniósł się na kopalnie. Jak to wyglądało, dziś nie warto pisać! Lata 1960-1979. Dla mnie życie stało się spokojniejsze, zamieszkałem miejscu, jest już żona i córka, więc większość czasu spędzam z rodziną. Każdego r< jest możliwość wyjazdu na wczasy, mój szlak zwiedzania to Dolny Śląsk - Sud tam można jeszcze coś ciekawego zobaczyć. Już w latach 60., kiedy wracaliś z urlopu z okolic Kotliny Kłodzkiej czy Jeleniej Góry, zbliżając się do Zabrza 92 ędzierzynie zauważyłem, że wjeżdżamy w rejon, gdzie nie powinni mieszkać ie. Za oknem pociągu rozciąga się gęsta mgła - to smog, dym z kominów hut palń, który gryzie w gardle. Wysiadając na dworcu w Zabrzu miałem chęć siąść się i wrócić skąd przyjechałem. Po każdym urlopie parę dni chorobowego dla tieracji organizmu i przyzwyczajenia do noszenia na plecach tego ciężkiego ietrza. A jednak mi się Zabrze podoba! W pracy ubywa kolegów, ci jeszcze pozostali Niemcy nie wytrzymują presji, ma łączności z rodzinami na zachodzie, więc kto tylko może, wyjeżdża -ważnie nielegalnie na zachód, kierownictwo w zakładach nie przebiera iosobach utrudnienia łączności. Jak się oddaje wniosek na paszport, który należy derdzić w zakładzie, to już jesteś na czarnej liście. Nawet nie można jechać na dwa dnie na urlop, już jest powód do pozbawienia premii oraz na gorszą, mniej płatną 'tę. Nie będę pisał o innych, podam mój przypadek. W 1967 roku, kiedy chciałem iziną wyjechać na urlop do NRD, przy odbiorze paszportu byłem trzy dni słuchiwany, w jakiej sprawie udaję się do NRD - nie mogli zrozumieć, że chcę izić z rodziną urlop. Po krótkim czasie ci kierownicy, rodem z Zagłębia, zabrali ;iny i uciekli na zachód. A myśmy w Zabrzu zostali, gdyż tu jest nasza mała yzna - nasz Heimat! Ale wróćmy na ziemię, czekaliśmy 10 lat, aż tu nagle rozbudowa naszych lnic. Dla załogi naszej fabryki błogosławieństwem była rozbudowa Helenki, gdyż i część pracowników tam zamieszkała. W niedługim czasie zbudowano tam dół. Powstały osiedla: Marii Curie-Skłodowskiej, Matejki i Reymonta. A szlak swski pod nazwą Następcy tronu - KronprinzenstraBe - obecna ul. Wolności oraz jtheenstraBe - ul. 3-go Maja - (czuwa nad nią Pstrowski) nadal się rozpadają, ba ktoś czuwa nad tym, żeby nie remontować. Jeżeli wyremontowano pewne lokale usługowe, np. centralę rybną, bank, PK, ' gazetach pisano pochwalne artykuły „że zostało zbudowane i oddane do użytku". i kłamcom podać dowody, można kupić album Zabrze na dawnej pocztówce, na i 100-letnich widokówkach widzimy właśnie te „nowo zbudowane obiekty"! lal twierdzę, gdyż są na to dowody, jeżeli czegoś nie zburzono, to na pewno nie dowano. Dawno, dawno temu rozpoczęto budowę szpitala na polach mikulczyckich dla rza i Gliwic, wnet będzie jubileusz 50 lat tej budowy (...). Rozpoczęto likwidację lądów pracy, na pierwszy ogień poszła huta szkła, dziura po niej jeszcze nie udowana. Następnie kopalnie „Concordia", „Ludwik", „Mikulczyce". Aby nie 93 buntować ludzi, którzy tracą pracę, powstał plan łączenia dwóch, trzech zakładów p jedną nazwą - aby po krótkim czasie dwie z tego zlikwidować. To jest właśnie pi urbanistyczny miasta Zabrze. Coraz mniej zachwytu stwarzają pochody 1-majowe i 22 lipca, do tego doszły obchody „Zabrzańskiego Września" (...). Lata 1980-82 nie będę opisywał, najpierw chęć naprawy życia narodu - co s częściowo udało, potem skłócenie wszystkich, aż do rodzinnych tragedii włączn Dalsze lata to walka o przeżycie, zakłady upadają, zaczyna się prywatyzacja, jedni s bogacą, a większość przymiera głodem. Setki, może nie przesadzę, jak napiszę tysią zabrzan wyjeżdża na stałe za granicę, lecz ciekawe historyczne zjawisko - n wyjeżdżają Niemcy (może bardzo mała część), tylko Polacy, szukając taniego chlet lecz na chleb trzeba wszędzie ciężko pracować. Niemcy, nie tylko w Zabrzu, jednoczą się i piszą petycje do rządu o zezwoleń na utworzenie mniejszości pod nazwą Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Niemce na Śląsku. Pięć lat odmowne pisma rządowe, sytuacja jeszcze nie dojrzała, aż w roi 1990 rejestracja TSKN. W Zabrzu w pierwszym roku wpisuje się trzy tysiące osó z udokumentowanymi danymi osobistymi, liczba rośnie nadal. Od stycznia 1990 roku mamy nową Polskę - RP. W niedługim czasie w polski Sejmie zasiadają posłowie mniejszości niemieckiej, społeczność zrozumiała, że nale: współżyć z sąsiadami - to jedyna droga ku przyszłości (...). Lata 1986-91. Budowa osiedla Kopernika na polach dworu w Mikulczycac dzielnice ożywają, a centrum nadal stare, nieciekawe dla turysty. Nadeszły lata 9( inflacja rośnie tak szybko, że dogoniła lata 20., ludzie coraz biedniejsi, w Zabr: największe bezrobocie w skali kraju. Nagle przyszła kreska - od 1995 roku zmiai waluty, wszyscy mamy grosze, ale w Zabrzu ruszyła budowa, raczej przebudów Na pierwszy plan poszły banki, powstało tyle banków, że turyści opisują nas jal miasto milionerów. Każda niewielka grupa ludzi ma swój bank, w tym dzieci, stare bezrobotni, parę pracujących, tyle ich narosło, lecz co ci ludzie do tych banko składają, nie umiem powiedzieć. Plan drugi - przez 40 lat w Zabrzu były trzy stacje benzynowe, dziś jest ich 3 a dalsze są w planie, na odcinku kilometra są cztery, zachodnia Europa nam już n dorówna. Może to dobrze, gdyż samochodów nam przybywa, ale co gorsze n przybywa nam dróg, dochodzi do takiej sytuacji, że trasę Zabrze - Mikulczyce szybci pokonasz pieszo, aniżeli samochodem (...). Okazało się, że można odrestaurować kamienicę, patrz jak pięknie wygląi Urząd Miasta przy ul. Wolności 286. Tak właśnie powinno wyglądać centrum Zabrz w dodatku wielobarwne! 94 Dosyć narzekania - wczoraj miałem sen. Spaceruję w centrum Zabrza, spokój, іа tramwajów. W oknach pięknych kamienic kwiaty, niemalże w raju. Słońce ko, mocniej przygrzewa, więc siadam na piwko, aż tu widzę z drugiej strony kiej drogi, naprzeciwko, przechodzi kolega, mówi do mnie: - Wiluś, nie siedź za , idziemy na ulicą 3-go Maja, tam stawiam „rundą drugą". Po chwili hodzimy, jak pięknie, aż dech zapiera, na rogu ulicy z luksusowego lokalu rka drzwi otwiera, przyciszona muzyka, między innymi piwo zabrzańskie króluje, ga uprzejma, piękno lokalu aż w oczy nasze kłuje. Wychodzimy na dalsze Izanie naszego miasta, które przybrało odświętny wystrój, jak młoda niewiasta. Oby się ten sen spełnił. 95 Stanisława Kozioł Moja Rokitnica Zabrze 4 czerwca 1947 roku - dworzec, brud, ludzie patrzą na nas z ukosa i szybko się odwracają. My, dzieci już wiemy - nie lubimy tego Zabrza! To nie jest „u nas", gdzie znaliśmy się wszyscy. Wiemy, że TAM było pięknie.. TAM - to Francja, kraj, gdzie się urodziłam i żyłam 13 lat. Zastanawiamy się, my dzieci, czemu dorośli tak się cieszą? Całowali na granicy tę ziemię. Mówią, że tu, w Zabrzu, będzie nasz dom! Wracają do tej Polski, która 30 lat temu nie miała dla nich pracy i wyjechali za chlebem do Francji, ale ten kraj prosił ich o powrót, aby odbudować tę Polskę dla siebie i swoich rodzin. I tak wszystko zostawili i wrócili do domu - do Polski. My, dzieci w 85% nie mówiliśmy po polsku - ja też. Z ciekawością jedziemy ciężarówką i lądujemy w Rokitnicy. Nie wiemy, gdzie są pozostałe rodziny. Ponad dwa miesiące dorośli się szukali po całym Zabrzu. Rokitnica to było ładne, zielone osiedle, las dookoła, ogrody. Wyszliśmy z siostrą na podwórko i nic tych dzieci nie rozumiemy! Ciągle słyszymy słowo „kaj", a to po francusku znaczy maciora! Ślązacy to przyjazny naród, pracowity, może nie wylewny, to nie Włosi!, ale nas zaakceptowali i pomagali. Kiedy 1 września poszłam do szkoły, po polsku jeszcze nie mówiłam, ale gwarą bardzo dobrze! I tę gwarę szanuję do dziś, jest piękna, szkoda, że młodzi Ślązacy wyparli się jej. Po roku byłam w szkole średniej, a po dwóch latach w szkole pielęgniarskiej „u Kamilusów" przy ul. Dubiela. Pozwoliło mi dokładniej poznać Zabrze, ale zdania nie zmieniłam, jest szare, brudne, takie jakieś surowe, jakby zapomniane miasto przez Boga i władzę. Dlatego zaczęłam coraz bardziej przywiązywać się do swojej dzielnicy - do Rokitnicy. U nas wokół lasy, które się łączą, tworząc opiekuńczą barierę od pyłów koksowni, kopalni i innych zakładów. Ta dzielnica tętniła życiem! Na starym boisku, gdzie w tygodniu pasły się kozy, były mecze pełne pasji. A mecze bokserskie? To były walki! Powoli utworzono Śląską Akademię Medyczną, to nie było takie ważne, ważniejsze były plotki, że będą budować Dom Kultury! I będzie drugie kino. I tak się stało. W niedzielę chodziło się zadbanymi drogami leśnymi, od Gajdzikowych Górek 96 .... ■;;'..■■.... ■■ у Stawy, a tam w lesie restauracja, festyny, zabawy dla dużych i małych. Festyny ' parku koło kąpieliska. Zaczęto budować nowe osiedle pod lasem, zasypując i porządkując ogromne trzy ul. Findera, i był park. Rośnie, rośnie nasza dzielnica. „31", „32", „33" łają na spokojny dojazd do Bytomia, Stolarzowic, Wieszowej, do Mikulczyc do Zabrza, „do miasta" - jak się mówiło. A to miasto też miało swoje atrakcje -isko Leśne, Dom Muzyki i Tańca, trzy kina, takie zakłady jak Mera-Elzab. lica budowała drugie nowe osiedle mieszkaniowe z ulicami Kosmowskiej, ra itd. Mamy dwie nowe szkoły podstawowe i szkołę średnią. W 1972 roku lowano jeszcze jeden ośrodek zdrowia. I tak większość dzielnic Zabrza pięknieją ijają się, i jak tu nie pokochać swojego kawałeczka świata, miejsce na ziemi? Zabrze to również „Górnik" Zabrze - drużyna znana i w Polsce, i w świecie! ■ie już czas grać jak za Lubańskiego, a nie pchać się w tabeli przegrywających -:ie się! I tak przepracowałam 40 lat dla swojego miasta, władze podziękowały, dając „Zasłużona dla miasta Zabrza". Przyszły nowe czasy, nowe nadzieje łnione. Zapanowało wszechobecne hasło „nie ma pieniędzy". Ale w mojej icy od ponad 40 lat zawsze była biblioteka, zawsze byli czytelnicy i zawsze była iobra załoga, zawsze były i są książki, książki, które pomagają żyć, które koją, Dawią. Zawsze mi się wydawało, że do biblioteki zło nie ma odwagi wkroczyć ciwie szkoda, że władze miasta może nie zawsze widzą wysiłek i serce Pań, ;zy to w czasie ferii opiekują się dziećmi, odciągając je z ulic, poją herbatkami, żują gry, zabawy, konkursy, i jest tak ciasno! Ale wesoło i gwarno! Dzięki im za it to w tej chwili jedyna rozrywka kulturalna w dzielnicy, nie ma kin, Domu y, park zarósł chwastami i proszę władze, aby pamiętały, że dla starszych, :h, dzieci, młodych ludzi, ludzi o małych możliwościach finansowych, to nam zostało to. To nieprawda, że Polacy nie chcą czytać, chcą, ale nie mają pieniędzy up książek i dlatego pozostaje biblioteka. Bardzo nieśmiało wracamy do koncepcji „małych ojczyzn", tak popularnych chodzie. Wiem, że w tym świecie, który żyje tak szybko, nie wróci klimat loty dzielnicowej, tak jak nie wróci moja młodość. Od 55 lat jestem zabrzanką it moje miasto, i jestem z tego dumna. Wierzę głęboko, choć to graniczy z bajką, )je wnuki zobaczą Zabrze pełne zieleni, uporządkowane architektonicznie, itami, z dobrym zapleczem, jakim są dzielnice, z dobrą komunikacją z centrum, szkańcami, którzy z dumą mówić będą: „mieszkam w Zabrzu". 97 Jacek Łuków Jaki tam ze mnie „Ru Jadąc z Wilna przez Mińsk, Brześć, Terespol (28 marca 1958 roku), Bi Podlaską, gdzie otrzymałem Kartę Repatriacyjną i 200 zł zapomogi bezzwrotr Warszawę, Gdańsk, w którym zagościłem ponad miesiąc u znajomych, Łódź, w któ zatrzymałem się u kolegów na kilka dni, w słoneczne popołudnie, w drugiej poło\ pierwszej dekady maja, w wieku 23 lat dotarłem do Zabrza. Przyjechałem, rozejrzałem się i zamieszkałem. Może nie od razu. Osc samotne były grupowane według płci i przydzielano im odpowiednią il< pomieszczeń. Ja ubiegałem się o samodzielne mieszkanie, ponieważ miała przyjęci do mnie z Wilna moja mama chrzestna, siostra mojej nieżyjącej mamy. Dzi wyrozumiałości i przychylności kierownika MZBM, repatrianta z Belgii, otrzymał takie mieszkanie. Skierowano mnie do Administracji Budynków Mieszkalnych chyba tak to się nazywało, przy ul. Wolności - w pobliżu ul. Świerczewskiego. P w administracji poinformowała mnie, że otrzymuję pokój z kuchnią na parterze p ul. Świerczewskiego 9. Klucze otrzymam u gospodyni pod wskazanym adrese Bardzo groźnie wyglądająca pani gospodyni oświadczyła, że klucza nie da, bo nie i Tak zrozumiałem. Właściwie to niewiele zrozumiałem z tego co mówiła, bo był to ja dziwny język. Wreszcie pani z administracji pomogła mi i otrzymałem upragnk klucz. Pani gospodyni, kiedyś właścicielka dwupiętrowej kamienicy, zajmow pierwsze piętro, ale nie była administratorką mieszkań na parterze i na drugim pięti Pozostawiono jej jednak prawo na akceptowanie lub też nie lokatorów przysyłan; przez administrację. Z czasem, po bliższym poznaniu się, szczególnie, kiedy oswoi! się na tyle z językiem śląskim, że zacząłem go rozumieć, a przez to rozumieć ni panią gospodynię, przekonałem się, iż jest to bardzo szlachetna kobieta. Ona z ki przyznała się, że się mnie bała. Po przeciwległej stronie ulicy mieszkała już kilkunastu miesięcy rodzina repatriantów, tzw. „Rusów". Tato z mamą i dwie có Tato często przychodził na gazie, wyrzucał z domu matkę z młodszą córką, a stra 19-letnią, brzydką jak noc, gwałcił. Puszczalska dziewiętnastolatka, która mieszl wraz z matką w sąsiedniej kamienicy, również należała do rodziny „Rusów". 98 иииі Kolejny „Rus", znany pod pseudonimem Wańka, nigdzie nie pracujący, jeździł зтасЬ Górnika i Hutnika, oczywiście po wypłacie i ogrywał chłopaków w o". Wańka miał matkę i siostrę. Ja, samotny kawaler, to dopiero będzie tiar". I dlatego gospodyni tak broniła się przed tym cholernym „Rusem". Mnie dziej złościł ten „Rus", bo jaki ze mnie „Rus", w najgorszym wypadku -in". W Zabrzu znalazłem się dzięki mojemu koledze Albertowi Wierszyło. Urodził : Francji o dwa lata wcześniej ode mnie. Do szkół chodził we Francji i w Wilnie, ilski przyjechał w drugiej połowie 1957 roku. Ciekaw świata i ludzi, mając trochę i w kieszeni, ruszył w Polskę. Rozkładał mapę Polski na stole, zamykał oczy :lał palcem w mapę. Wyruszał zwiedzać miejscowość, w którą trafił. Tak dotarł ibrza, gdzie odkrył, że ma portfel prawie pusty. Na Śląsku, na szczęście, ze deniem mieszkania i pracy nie było najmniejszego problemu. Wszystko to dzięki że bardzo dużo ludzi wyjeżdżało do NRF-u. Albert przekonywał mnie do enia się na Śląsku. Większość kolegów osiedliła się w Łodzi. Namawiali mnie, iołączył do nich, obiecywali pomoc. Albert obstawał przy Zabrzu, przekonując że tu się usamodzielnię bardzo prędko i bez niczyjej pomocy. Przekonał. Miał Przeglądając oferty w Pośrednictwie Biura Pracy zainteresowało mnie trzebowanie" na elektryka. W Wilnie pracowałem jako elektryk w łączności kich napięciach: 110-220 V. W Zakładach Gazownictwa Okręgu Zabrzańskiego m na 6000 V. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, czym to może grozić. Inżynier lny przyjmujący mnie do pracy, od razu skierował mnie na przeszkolenie, łem pracować w warsztacie elektrycznym, który znajdował się przy przetłoczni >rzy ul. Mikulczyckięj. Załoga składająca się ze Ślązaków, przyjęła mnie dość życzliwie, ponieważ n z brygadzistów był też „Rus", lwowiak - Adolf Winiarski - dobry organizator, nały fachowiec i świetny kolega. Imię „źle" mu się kojarzyło i dlatego 'aliśmy go Dołek. Kiedyś byliśmy z Dołkiem na przetłoczni gazu w szowach i musieliśmy zmienić silnik pompy. Nie mieliśmy potrzebnego irążka. Zadzwoniłem do mistrza, który był Ślązakiem i poprosiłem, aby przysłał .schlafenzug" zamiast „flaschenzug". Uciechy było co nie miara. Byłem młody, з prędko przyswajałem nazwy narzędzi, używane przez moich kolegów ców. Zdarzało się więc, że całkiem nieświadomie niejednokrotnie potrafiłem ich lnie rozbawić. 99 wstępu na wszystkie uczelnie bez egzaminu. WWiinie pracowałem i chodziłen Liceum Ogólnokształcącego dla Pracujących. Na początku lat 50. wieczorówki tylko w języku litewskim i rosyjskim. Bliższy był mi rosyjski. Z XI klasy powo mnie do wojska, do Armii Radzieckiej. Wojsko nie honorowało szkoły wieczoro Niemniej, skoro zabrali mnie z ostatniej klasy, to skierowali do szkoły podoficers gdzie było wymagane wykształcenie średnie. O wyjazd do Polski zacząłem starać się, będąc w wojsku. Koledzy mobilizo mnie do wyjazdu, oni już byli w Polsce. Proponowali, bym zdał jeszcze w W maturę i wówczas drzwi wszystkich uczelni w Polsce będą stały przede mną otwo: Z wojska wychodziłem w styczniu i w ciągu dwóch miesięcy musiałem opi Związek Radziecki. Z matury nici. Złośliwy urzędnik w Biurze Paszportom „pocieszał" mnie, że w Polsce też są szkoły. W Zabrzu w Liceum Ogólnokształcącym dla Pracujących, do którego zost; przyjęty, poinformowano mnie, że w ciągu roku szkolnego będę musiał uzupełnić b a więc: geografia Polski, historia Polski, język polski (z wszystkimi lektu z zakresu szkoły średniej). Z trudem dobrnąłem do końca pierwszego półr i rzuciłem szkołę. Uznałem, że jest to ponad moje siły. W lecie na przystanku tramwajowym przy pi. Wolności spotkałem dyrel mojej szkoły p. Paszka. Ale mi się dostało... 1 września chce widzieć mnie w szl Nie miałem wyjścia. Było wielu wspaniałych profesorów. Pani Batorowa „od języka polskie która cała sobą chciała wtłoczyć nam jak najwięcej wiedzy i wciąż się denerwo i przeżywała wszystko za nas. Pani Sawicka „od matematyki" była dla nas jak m Niejednokrotnie patrząc na któregoś z nas - było to zawsze na ostatniej lek< mówiła: - Widzę, że pan jest taki zmęczony. Niech pan już idzie i się wyśpi. Miel wspaniałego rusycystę, doskonałego fizyka i świetnego historyka. Dzięki wspaniałym ludziom, przy drugim podejściu dobrnąłem do końca roku szkolr przystąpiłem do matury i zdałem. Po zdobyciu świadectwa dojrzałości postanowiłem zostać Scherloc Holmsem. Przyjęcie do pracy w MO ułatwił mi Dołek, który „dobrze żył" z sąsia będącym pracownikiem SB w Komendzie Miejskiej MO w Zabrzu. O sprawd; mnie, a przede wszystkim moich kontaktów z osobami w kraju i za gr; dowiedziałem się dopiero pracując w szeregach MO. Sprawdzano mnie trzy miesią Na początku trafiłem do Sekcji Zabójstw. Kierownik, Staszek, mój rówi< i ja. Zabójstw na szczęście nie było, więc wspomagaliśmy kolegów z Sekcji Kradzi Włamań. Brałem udział w akcjach. Na przykład akcja pt. Nauka języka polsk 100 ШШШШШШЯ^^ШБМШМШВШ^Я^ШЯЖ lwóch, trzech pracowników w godzinach wieczornych obchodziliśmy bary luracje na obrzeżach miasta. Naszym zadaniem było przysłuchiwanie się, w jakim u goście rozmawiają ze sobą. Jeżeli była to gwara śląska, zwracaliśmy uwagę, leży mówić po polsku. Trzeba przyznać, że piwosze byli bardzo zdyscyplinowani i razy nie trzeba było powtarzać. Raz tylko Staszek napytał sobie biedy, зкітісу w restauracji, na Helence, goście byli już dobrze podchmieleni i było ;o głośno. Staszek upominał chłopów, że tu jest Polska i należy mówić po polsku, ardzo to nie skutkowało, a miało wręcz odwrotny skutek. Chłopcy ruszyli na ka. Ten się wycofał, wyciągnął pistolet i oddał strzał ostrzegawczy w górę. szcze bardziej rozsierdziło ich. Zdecydowanie ruszyli na kolegę. Ten wystraszony t strzał pod nogi. Dopadli go. Odebrali pistolet. Na szczęście znajdujący się bliżu mundurowi przybyli z odsieczą. Pistolet zginął. Staszek miał bardzo dużo zyjemności. Akcja - Cygan. Raz, może dwa w roku odbywał się z jakiejś okazji wielki Cyganów. Do naszych, zabrzańskich przyjeżdżali Cyganie z całego kraju, cjonariusze MO już o 5 rano zaczynali dobijać się do mieszkań Cyganów. ■ byli legitymowani i spisywani. Nie posiadający dowodu tożsamości byli zabierani K.omendę, tam pobierano im odciski palców, fotografowano, spisywano ■puszczano. Trafiały się osoby poszukiwane listami gończymi. Siedzieliśmy ijkę w pokoju, oczekując na odwołanie akcji. Przyszła młoda Cyganka i prosiła : najszybsze zwolnienie, bo jest karmiącą matką. Cyganka sama wyglądała na ko, może już takie trochę wyrośnięte. Kazaliśmy cierpliwie czekać. Po chwili nka znowu swoje. I chyba kiedy przyszła po raz trzeci, Zbyszek się uniósł: -vczyno, nie bierz nas na litość, przecież ty nie masz czym karmić. W mgnieniu oka nka sięgnęła pod bluzkę, wyjęła pierś i strzyknęła Zbyszkowi prosto w oko. zek spąsowiał. Nas zamurowało. W pokoju zaległa cisza. „Przepchnęliśmy" nkę przez te wszystkie procedury poza kolejnością i wysłaliśmy do domu. Akcja - Kosmonauta. Zabezpieczaliśmy spotkanie Jurija Gagarina z delegacją lni „Pstrowski" w Biskupicach, gdzie wręczano gościowi kilof i lampkę górniczą, durowi musieli tkwić na posterunku, bo byli widoczni. My, służba kryminalna, liśmy się znaleźć jak najbliżej kosmonauty ze zwykłej ludzkiej ciekawości. Nam, młodym, nie odpowiadały metody przesłuchania stosowane przez „starą l", która nadal hołdowała „prawu pięści". My, rozmawiając z przestępcami olitymi, potrafiliśmy zapędzić ich w kozi róg i sami przyznawali się do swoich izków. 101 Wiosną 1962 roku wysłali mnie do szkoły podoficerskiej w Pile. Po tygodniach przyjechała do mnie ówczesna moja żona z płaczem, że nie bidzie siedzieć w Zabrzu, gdzie nikogo nie ma, bo także była wilnianką. Napisałem r; o zwolnienie ze szkoły i wróciłem do domu. Kadrowy z Komendy Wojewód postawił sprawę prosto: natychmiast wracam do szkoły lub piszę raport o zwolni Wybrałem to drugie. Następną pracę, także w administracji państwowej, podjąłem wKatowii To najprawdopodobniej zapoczątkowało moje oddalanie się od Zabrza. Jak postrzegałem Ślązaków? Jest to naród pracowity, gospodarny, oszcz< Ceni sobie dobrą kuchnię, a w niedzielę obiad jest celebrowany i obowiązl o godzinie 12.00. Chłopi lubią piwo. Jest to naród wesoły, lubiący organizować fe; i wszelkiego rodzaju gry i zabawy na świeżym powietrzu. Kocha piłkę n< Najbardziej uroczyście jest obchodzona Barbórka. Zabrze - moje miasto? Tak. Pierwsze samodzielne mieszkanie w moim ż pierwsza praca w Polsce, matura, pierwsze małżeństwo, pierwsze i jedyne dziec córka Marzena, ale wnuków już trzech. Wiele wspaniałych ludzi, których nie sposi wymienić, a którym tak wiele zawdzięczam. To jest właśnie Zabrze. 102 ІННВННИ у Markowski S-go Maja Zabrze jest moim miastem. Nie mam żadnych wątpliwości. Zastanawiałem się /, co oprócz urodzenia, mieszkania tu przez 30 lat, powoduje, iż uważam to miasto woje. Teraz już wiem - w Zabrzu, obojętnie co bym robił, sprawia mi to jemność. Najbardziej spacerowanie po moich ulicach, a zwłaszcza po 3-go Maja, 5 się urodziłem i mieszkałem 25 lat oraz po Gogolińskiej w Mikulczycach, gdzie zkałem pięć następnych. Te spacery budzą refleksje, „ładują akumulatory", ilizują, opamiętują, potęgują lojalność wobec korzeni, a nade wszystko wracają pamięć. Najwcześniej zapamiętałem podwórko. Zwyczajny plac schowany za blokami ! 3-go Maja nr 35-37, częściowo zajmowany przez nie istniejące już ogródki, było miejsce szczególne. Tam graliśmy w piłkę z nieżyjącym już Jankiem rankiem czy liderami podwórka, jakimi byli Karol Dzierżok, Janek Szaflik, Kazik dzio Mazurowie, zawodowiec piłkarski Kazik Filiśniak i wielu innych. Nie było wczyn, aż przyprowadziła się Basia Filipowska - dziś pani doktor - wzór taktu broci oraz Renia Rybarek - bliska, chociażby przez fakt, że mieszkała o piętro sj і do nocy grała na fortepianie. Dom był kosmopolityczny. Byli Niemcy, tak jak przemiła pani Weinhold, która mierci swojej córki Basi wyjechała z mężem do Niemiec i nic więcej o nich nie n - pamiętam jednak, że oni pierwsi mieli telewizor i dlatego zawsze w czwartki Iziłem do nich na Myszkę Mickey. Byli Ślązacy, tak jak Państwo Labiszowie, no i my. Jednym z naszych sąsiadów przedwojenny mistrz w zapasach, z którego mieszkania od czasu do czasu lodził tępy łoskot. Jedni mówili, że podnosił żonę, inni, że gwałtownie opuszczał -за і jedni, i drudzy mieli rację. Nieco potem do budynku wprowadzili się Polacy z Czech - państwo gulowie i Rybarkowie, ludzie przemili, kulturalni i jakże życzliwi, co okazali mi iszczą po śmierci mojej matki, co przeżyłem w dzieciństwie. Bardzo bolało mnie, kiedyś, jak już byłem ministrem, zwątpili w moją uczciwość! 103 Najbliższymi sąsiadami byli państwo Buchejczukowie - przyjechali z W byli świadkami Jehowy, co wyróżniało ich w naszym katolickim bloku, ale nie w lecz dobrocią. Wcześnie zmarła im córka, była moją rówieśniczką ich syn Zdzi jest lekarzem i uczył mnie gry w tenisa. Pięknie rysował i malował. Pan Buchej nauczył mnie zbierać znaczki, a pani Buchejczuk uszyła mojej przyszłej żonie ] pierwszą „dorosłą" sukienkę - to się pamięta. Mój dom był prosty, czysty, ale smutny. Matka zachorowała na raka i zm Ojciec przez całe życie pracował w kopalni „Zabrze", najpierw „Zachód", a pc „Wschód" - był sztygarem i ratownikiem. Z tego powodu na drzwiach mieli tabliczkę ze znaczkiem ratownika na tle krzyża maltańskiego. To po to, aby pod akcji w kopalni łatwiej było znaleźć mieszkanie ratownika. Telefonów jeszcze nie ł ale potem i to mieliśmy. Z telefonami to zupełnie inna historia. Dano nam numer 3 - to taki sam jak zajezdnia tramwajowa w Gliwicach - co skutkowało tym, że co 1 godzin delikwent nie wiedzący o tym, że do Gliwic trzeba dzwonić przez zawiadamiał nas po nocach o różnych problemach tramwajów i co gorsza nie d: sobie powiedzieć, że nic nas to nie obchodzi. Dzięki Ojcu dom był górniczy i nic też dziwnego, że i ja zostałem górnik Chodziłem jako bajtel po ojca pod bramę kopalni „Zabrze - Zachód". Byłem i w c kiedy urwała się tam klatka w szybie! Na szczęście ojca w niej nie było, co wcale przeszkodziło zawiadowcy kopalni powiadomić mojej mamy, że ojciec nie żyje -szczęście, to była tylko zbieżność nazwisk - po prostu Steuer'ów było kilku. Chodziłem też z matką pod bramę kopalni „Makoszowy", gdzie po stras tragedii, w której zginęli górnicy, trwała akcja ratunkowa, w której brał udział ojc Ojciec wiedział, że matka bardzo boi się o niego, kiedy jeździ do akcji ratunków A wtedy w kopalniach paliło i waliło się stale. Dlatego kiedy był na pogotc górniczym na „Guido" wozem bojowym przejeżdżali obok naszego domu -wyłączali syrenę, a i tak wszyscy wiedzieli, że jadą, tylko nikt nie wiedział gc czasem przez kilka dni. Tak można by wspominać wszystko i wszystkich, budząc pamięć o fak i uczuciach do ludzi, ale jest wspomnienie, do którego autentycznie tęsknię -ówczesnej niedzieli. Niedziele były szczególne. Matka wstawała pierwsza i chodził; kościoła św. Anny na 7.00, żeby zdążyć potem ugotować. My z ojcem chodziliśm; „szkolną" lub na sumę o 11.00. „Szkolna" była krótsza, ale suma bardziej uroczj zwłaszcza kiedy trafiło się kazanie wielkiego Ślązaka - księdza proboszcza Francis Pieruszki. Nie gorsi byli również księża Czekański i Strzydula, ale on mówił gwarą było szczególne. 104 Я^^В^ВВВШ^ШВШШ^^^^Ґ Po mszy zawsze kupowaliśmy „Wieczór" albo „Dziennik Zachodni". Ten ostatni względu na dowcipy Miklaszewskiego oraz ogłoszenia o samochodach. Potem był i - w niedziele, z kompotem. Zaś po nim przyjeżdżała do nas z Rudy babcia w swej dętnej zopasce i piejcie, jadąc za 75 groszy banką nr 4 z Chebzia przez lańskie, Porębę, aż do Floriana - i tak co niedzielę. My z ojcem szliśmy w tłumie kibiców co drugą niedzielę na mecz „Górnika" ze. Ulica Roosevelta była pełna ludzi! Najlepiej trzeba było być na dwie godziny i meczem - było lepsze miejsce, nie pod słońce. A mecze były wielkie. W bramce marczyk lub Szołtysek, potem Kostka. W obronie Hajduk, Franosz i Oślizło. зтосу Gawlik, Sołtysik i Kowalski. W ataku Pohl, Kowol, Lentner, Banaś, Wilim, lecki, potem Lubański. To były wielkie mecze - prawie zawsze zwycięskie. Kiedy : się kończył, ludzie opuszczali stadion, na trybuny wbiegali chłopcy z „necami" ггаїі flaszki - setki flaszek. I jak to było możliwe, setki flaszek i żadnych burd -ś? Mało ludzi, dużo awantur - żeby jeszcze „Górnik" grał, teraz stało się to moją cją. Wracając do domu już pod oknem czuć było - mieszkaliśmy na parterze -;h bohnkawy i zisty - to był przedsmak luksusu - dopełnionego zapachem yskiego cygara - to była kulminacja niedzieli. Po podwieczorku pozostawało odprowadzić babcię i starzyka do Młyna, na kę" i wracać do domu. Dzień się kończył o 21.00 - kolacją wspólną, myciem i do :, po to, żeby rano o 5.00 wstał ojciec i matka, a potem ja, i tak przez wiele :śliwych lat, o których się nie da zapomnieć. Do szkoły podstawowej miałem blisko - bo ,jedynka" była na 3-go Maja, a, jak wybudowali „tysiąclatkę" na osiedlu „Matejki", to było trochę dalej! technikum Górniczego też miałem blisko, bo na de Gaulle'a, wtedy Armii wej. Szczęście mi dopisywało, bo na zolyty też miałem blisko. Moja, do dziś, Ewa ikała nad Lisoniem, na rogu 3-go Maja i Sieczka. Ale najbliżej to już miałem do przewozu, którym codziennie przez dziewięć lat iłem do kopalni „Szczygłowice". Przystanek był pod domem, pod kinem llo", tyle że autobus odjeżdżał o 4.40. Do dziś nie wiem po co, chyba po to, n przed szychtą posiedział w badehauzie - zimą było ciepło, latem gorzej. :em to już było inaczej, zupełnie inaczej, aż do dziś, kiedy jest tak, jak sobie nigdy yobrażałem, tam na placu, że może być. Na mojej ulicy 3-go Maja nie ma Rolanda, Lisonia, Kafe-gesheftu, czerwonych )w, lodów w dwóch waflach, akacji, bruku, dzwoniącej „3", fury z węglem, 105 starzyka siedzącego na ryćce, ale jest ulica. Tylko ludzie jakby smutniejsi, lecz żeby tylko mogli być szczęśliwsi. Ale to już moja rola, mój dług wobec korzeni. 106 ШШГ шшяшаяшші^шв^шш^шшші w i н^нн ШШШЯ^^ШШШЯ^^^^^ШІ^^^^^^ sander Odowski ік dzieciństwa Miałem sześć lat, gdy wyprowadzaliśmy się z Zabrza. Pamiętam, że- a była to va sierpnia 1990 roku - było jeszcze ciepło i słonecznie, zupełnie nieadekwatnie go, co miało nastąpić. To nie była łatwa przeprowadzka - byliśmy bardzo związani /chczasowym miejscem zamieszkania. Zostaliśmy wystawieni na próbę. Smutni i już stęsknieni za spokojnym, ustabilizowanym trybem życia rwaliśmy się na przystanek tramwajowy. Ja - świadomy obecnej chwili jako iy przeżyłem ją tak emocjonalnie - nie chciałem odchodzić, nie chciałem wiać mojego świata. Pamiętam moje łzy i kurczowo trzymającą mnie rękę ka. Obraz dotychczasowego świata oddalał się. I choć wizualnie zniknął, do dziś аса wspomnieniami. To właśnie w Zabrzu spędziłem najpiękniejsze chwile mojego życia - moje iństwo. Wszyscy byliśmy młodzi i szczęśliwi, niczym rodzinka Ingallrów mku па prerii, gdzieś na skraju miasta, tyle, że w Mikulczycach. Zupełnie nie iwało się odgłosów cywilizacji, wokół zarośnięte łąki, boisko, szkoła, prawie nie kało się ludzi (nawet nie pamiętam, bym widział uczniów czy nauczycieli, zresztą i jeszcze mały i głównie przebywałem w mieszkaniu). Dla mnie i mojego ństwa był to raj na ziemi; zwłaszcza gdy przyjeżdżał dziadek (z Rumii) i zabierał a spacery. Ile myśmy przeżywali z nim przygód, aż się w głowie nie mieści, f tym można pęknąć ze śmiechu, nawet po tylu latach. Pamiętam również rodzinne rajdy rowerowe do Maciejowa i Gliwic. vlaciejowa na kąpielisko - rodzice pływali kajakami, my pluskaliśmy się zawce, ale to i tak była frajda. Smak dzieciństwa? Na pewno gofrów z bitą śmietaną i lodów włoskich iszynki) na jednej z ulic Mikulczyc. Przyznam, że od czasu przeprowadzki nie n tych przysmaków. Być może przeprowadzka zniszczyła moje dzieciństwo, moje icie bezpieczeństwa i dlatego moja tęsknota za Zabrzem jest wciąż tak samo silna, tedy... Zabrze przywołuje we mnie też inne, nieodłączne skojarzenia, jak czerwone raje, kominy i dymy (zwłaszcza z pobliskiej kotłowni) i związane z nimi - 107 dosłownie - kolorowe zachody słońca. Uwielbiałem ten widok, wieczorami siadałen schodach i podziwiałem, zupełnie tracąc poczucie czasu. O ile pamiętam, nigdy się nie nudziliśmy, rzadko oglądaliśmy telew i niemal zawsze spędzaliśmy czas na dworze. Przy pobliskich garażach, do któr przylatywały gołębie, założyliśmy Klub Juliusza Verne'a (lecz do dziś nie wiem, jć było jego przeznaczenie), organizowaliśmy zabawy (w „zwiady" i „bazy") z koleg, braci i sąsiadami, biegaliśmy z Bisem - owczarkiem podhalańskim (on rówr przyjechał z nami do Rumii, dożył 12 lat) po łąkach i pastwiskach, wokół ki i wodopojów, a gdy spotykaliśmy pastucha wracającego z krowami, wołaliśmy: M kapelut - ze względu na jego śmieszny kapelusz. Oczywiście pewnego razu przyłapał i doniósł rodzicom. Wokół szkoły rosło mnóstwo drzew (szczególnie zapamiętałem jarzębi znajdowało się sporo klombów i kilka kolorowych ławek. Często korzystali; z tego, że mieszkając, pilnowaliśmy szkoły. Mama wpuszczała nas do różnych Najbardziej interesująca była sala biologiczna - przepełniona roślinami, z akwar i... kościotrupem. Miałem trochę „cykora", dlatego nie przechodziłem obok nk Moim magicznym miejscem był kominek otoczony paprotkami, stojący w głębi i Jednak naszym najczęstszym miejscem zabaw była świetlica i dzieląca ją od kinowej ciemna, ciężka kotara. Tam, wokół krzeseł, filarów i podestu bawiliśmy w chowanego. Tata kiedyś wściekł się, bo nie mógł nas znaleźć. Ale nie zawsze było tak śmiesznie i różowo. Wichury zrywały okna w ł (chowaliśmy się potem w zacisznej sali fizycznej), a na pewnej dysko zorganizowanej w naszej szkole jakiś pijak wybił szybę, a jedno ze szkieł wpć młodej dziewczynie do oka. Mama schowała nas w kuchni. Bardzo się baliśmy. Gdy zacząłem uczęszczać do przedszkola „mój świat" powiększył się o m miejsca. Jednym z nich był pegeer. Pamiętam go śmierdzącego i błotnistego, dool człapały kaczki, gęsi i kury, ale była to jedyna droga do szkoły. Z przedszl pamiętam natomiast wychowawczynię p. Reginę i Anię Szymalę - jedyną dziewcz; jaką do tej pory pocałowałem. Podobno wyjechała z rodzicami do Niemiec. K miesięcy później ja również wyjechałem - tyle, że do Rumii. Rumia jest niemal całkowitym „zaprzeczeniem" Zabrza - na północy, bl morza, czystsze powietrze, lasy (42% powierzchni miasta), aczkolwiek mniejsza względem ludności (pięciokrotnie) i powierzchni (trzykrotnie). Nie czuję się jednak trochę Kaszubem, powiedziałbym: „Jestem sercem Ślązakiem, a nogą Kaszubem". 108 Dlatego czuję nieodpartą potrzebę powrotu i zamieszkania w Zabrzu, mimo stko - jak repatriant. Wiem, kieruję się tylko wspomnieniami z dzieciństwa, ale to ;panialsza rzecz, jaka mi została. Zabrze - moje miasto. Zabrze - mój świat. Zabrze... moje życie. sfapisałem również wiersz, który dokładnie ukazuje to, co czuję. Minęły już lata jak TAMTE zachody słońca... Uwięziony w przeszłości z widokiem na TERAZ rozpaczam, choć tak mi tu - dobrze... io komisji: •azie publikacji wyrażam zgodę na adiustację, jeśli będzie ona konieczna, lominięcie informacji w nawiasach - dzielnica Zabrza - przyp. autora. Przepraszam smo jeśli jest nieczytelne (nie mam dostępu do maszyny). 109 Norbert Jan Paproi Wspomnienia z mojego mia< Określenie „moje miasto" to nie chęć przywłaszczenia sobie Zabrza, miai z którym jestem związany od dzieciństwa. Tylko rzeczy przeżyte określają ist świadomej egzystencji. Okresy z życia, z których nie mamy wspomnień, są pu i prawdopodobnie nieważne. Ja opowiem o tych chwilach i wydarzeniach, któr) nigdy nie zapomnę. Mówiono mi i zapisano, że urodziłem się 6 maja 1928 roku w Pawłowie, pow Katowice. Naturalnie tych wydarzeń nie pamiętam. Natomiast pamiętam, że g miałem cztery lata, ojciec mój, Edmund Paprotny, górnik kopalni „Walenty Waw w Rudzie Śląskiej został bezrobotnym. Przez rok chodziłem do gminy z menażką flaps (była to gęsta zupa z różnych pozostałości gotowana, niesmaczna, ale wypełni głodny żołądek) i mannę. Manna to był chleb gliniasty, który rzucony o ścianę, odbi się jak piłka. W 1933 roku rodzice, nie mogąc opłacić mieszkania, a był to dom bard skromny, w którym zajmowali pokój z kuchnią zostali osadzeni wraz z meblami ulicę. Po jednej przespanej nocy na chodniku, zabrała mnie moja mama wózki< dziecięcym do swej matki, a mojej babci do Bujakowa pod Mikołowem. Matka, Agnieszka Musioł, wyszła za mąż za wdowca Edmunda Paprotne z dwojgiem dzieci w 1926 roku. Mój przyrodni brat Alfons, którego matka zma: przy porodzie, miał wtedy siedem miesięcy, a siostra jego Wanda - dwa lata. B: z siostrą zamieszkali u matki ojca w Pawłowie. Z mieszkania mojej babci z Pawło1 obserwowałem wieczorami przemytników, którzy przeskakując Czarnawkę, przemyć do Niemiec, do Hindenburga masło, ser i jajka. Były to wieczory pełne napięcia i p tym względem dostarczały więcej emocji niż dzisiejsze filmy telewizyjne. Nie miałt j ednak poj ęcia j ak ten taj emniczy Hindenburg wyglądał. W Bujakowie rozpocząłem moją szkołę podstawową w 1935 roku. Pamiętam datę dokładnie, bo w tym roku w maju zmarł nasz wódz marszałek Piłsudski, a odniosłem mój pierwszy sukces artystyczny, rysując jego portret ze zdjęć Ale i rozczarowanie pamiętam jak dziś, gdyż nauczycielka i nikt nie chciał mi uwierz) 110 i udany rysunek wykonałem sam, bez żadnej pomocy. Z odległości czasu widzę i zdarzeniu znak mojego przeznaczenia. Do szkoły w Bujakowie chodziłem dwa lata. Po śmierci mojego wujka, który był górnikiem kopalni „Walenty Wawel" idzie Śląskiej, ojciec mój zajął jego miejsce. Rodzice wynajęli mieszkanie ińczycach i nasza rodzina, która nie istniała przez cztery moje lata dziecięce, ła znowu być razem. W Kończycach rozpocząłem mój trzeci rok szkolny '37 roku w starej szkole. W roku następnym przeniesiono nas do nowo dowanej szkoły, najpiękniejszej, moim zdaniem, szkoły w naszych okolicach. Kończyce były wioską, a raczej wzorcowym osiedlem robotniczym. Nigdzie li osiedlach nie było zieleńców między drogą a chodnikiem. Zieleńców :conych. Z mojej szkoły podstawowej jestem do tej pory dumny, gdyż tam -jak iduję się od mojego kolegi, Kazika Szołtyska - powstała w ostatnich latach Szkoła : Plastycznych. Z Kończyc wywodzi się wiele osób, które - moim zdaniem - liczą kulturze śląskiego regionu. Pozwolę sobie przytoczyć kilka nazwisk: rówieśnik Jan Jargoń - prof. Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie, organista mpozytor, Norbert Górczyk - waltornista w orkiestrze filharmonicznej akowie, Kazimierz Szołtysek - znany grafik, Florian Śmieja - prof. romanistyki madzie. A w czasie mojej nieobecności na Śląsku wyrosło nowe pokolenie ów kultury, by przywołać Mariana Oslislo - dziekan'a ASP w Katowicach. Pamiętnym dniem w moim życiu był dzień wybuchu drugiej wojny światowej oczenie Niemców na nasze tereny. 1 września 1939 roku o piątej rano zerwałem tóżka po gwałtownej eksplozji i wysadzeniu mostu kolejowego linii Makoszowy -rowice. Potem zobaczyłem uzbrojone mundury. Twarzy tych ludzi nie pamiętam, lko ich niezrozumiałe okrzyki. Naszą szkołę przekształcono na niemiecką z kierownikiem, który dumnie nosił odznakę NSDAP, a nas Polaków nazywał „verfluchte Schweinepole". Ojciec mój, jako powstaniec śląski otrzymał wraz z całą rodziną piątą grapę syfikacji tak zwanej „Volksliste", co oznaczało „staatenlos" albo bezpaństwowiec - bez 20 proc. mniej zarobków, kartek żywnościowych i kartek na ubiór. Mnie nie wolno się cształcić. Po skończeniu ósmej klasy szkoły podstawowej, w 1943 roku droga dalszego cenią została dla mnie zamknięta. Ponieważ zamiłowania moje od dzieciństwa szły w lku malarstwa, a najmilszym zapachem dla mnie był zapach farby, wyraziłem chęć ia się rzemiosła. Lecz zabroniono mi jakiegokolwiek kształcenia się. Ojciec mój, ująć się różnych ludzi, znalazł nadmistrza malarskiego, malarza dekoracyjnego Маха ra, mieszkającego przy Gartenstrasse w Hindenburgu. Człowiek ten, Niemiec nie 111 znający słowa polskiego, okazał się antyhitlerowcem i z narażeniem własnej egzystencji podpisał z ojcem umowę rzemieślniczą i przyjął mnie w poczet swoich uczniów. Ponieważ wachlarz prac był bardzo obszerny, od malowania reklam kinowych, sal restauracyjnych, dekoracji klatek schodowych, po malowanie sufitów i mieszkań ludzi zamożnych, ^ń, **? ^ «A *** °ЬСЄ' ^ ****** Z tóeCm"d P°makm | ЗДбю *ск& едапшт czeladniczym, po wkroczeniu armn radz\ec^ cróima, mepeNN^ośfc "\ V>ezptasN\u. Sftrasta przed TacaAasm, x-nYuszc,xu. woca^. "u«a&>j, sznkmswscj ^зсчйгаоа •cyikl V&L\a ■sasęsa т.'аххйл тййзіаОйа^, чг^чтеіяіс} dxx«\ ussr&w i rabowały całe domostwa. Ludność broniła się przed tymi rabunkami, otwierając okna i hałasując pokrywkami. W tym czasie mistrz mój, nie znając języka polskiego, chciał przepisać swój warsztat na moje nazwisko. Było to jednak niemożliwe prawnie, gdyż liczyłem w tym czasie niespełna 17 lat. Ten wspaniały warsztat został rozkradziony, a ja pracowałem z Mullerem z wdzięczności za lata poprzednie, prowadząc mu między innymi korespondencję i rachunki w języku polskim. Po wykradzeniu jego mieszkania człowiek, który narażał swoją egzystencję dla Polaków. Szkołę zawodową ukończyłem w Zabrzu, a egzamin czeladniczy zdałem w Izb Rzemieślniczej w Katowicach, pracując w firmie pana Fulczyka z Pawłowa. Po oficjalnym zakończeniu wojny w maju 1945 roku, w ówczesnym już Zabrz zaczęło się nowe życie. Był to okres wędrówki ludów. Przyjeżdżali ludzie z zie straconych na ziemie odzyskane. Inni, dawniejsi emigranci z Francji i Belgii, wracj stamtąd jako repatrianci. Niemcy wyjeżdżali dobrowolnie albo zostali wysiedlet Na ulicy mieszały się języki: francuski, polski z akcentem lwowskim, gwara śląsl i coraz rzadziej język niemiecki. Na ulicach spotykało się ludzi w mundurai angielskich, mówiących gwarą śląską. Byli to żołnierze-Ślązacy, którzy z arm Andersa, przez Afrykę, Włochy i Niemcy doszli do Anglii, a stamtąd powracali do str< rodzinnych. Wśród nich było wielu moich starszych kolegów z Kończ; i Pawłowa. A między innymi mój wujek, najmłodszy brat mojego ojca. Powstały nowe prywatne sklepy, kawiarnie, restauracje, sale zabawowe. Czu się chęć nadrobienia straconych lat. Wracał powoli porządek i po stosunkowo krótki czasie już niewiele przypominało mi dawny Hindenburg. Był to radosny rozwi który wykorzystywaliśmy chodząc z kolegami kilkakrotnie w tygodniu z Kończyc < Zabrza na zabawy taneczne. Droga z Kończyc przez park w kierunku Guido bj w tym czasie w dalszym ciągu niebezpieczna. Na tym odcinku zdarzały się częs 112 4^ Л :owe napady. Wracając nocą do domu, zdejmowaliśmy na tym odcinku naszerowaliśmy w skarpetkach, żeby nas słychać nie było. Pracowałem wtedy w Zabrzu w firmie malarskiej artysty malarza Mariana kiego spod Krakowa. Od 1948 roku zaczęły się likwidacje firm prywatnych >czął się okres tak zwanego upaństwowienia zakładów. Naszą firmę przydzielono elni malarskiej w Katowicach. Była to firma-moloch, skupiająca ponad 300 malarzy z Śląska. Zaczął się okres dyktatury i wykonywania wygórowanych norm zin przodowników pracy. Powstawało zobojętnienie i niechęć pracy. To z tego okresu ło powiedzenie: „Czy się stoi czy się leży, dwa tysiące się należy". W 1950 roku zgłosiłem się do egzaminu wstępnego na Akademię Sztuk Plastycznych :owie, lecz nie zostałem dopuszczony, gdyż nie miałem matury. Zasiadłem mocno na i zdałem maturę w Wieczorowym Gimnazjum dla dorosłych w Katowicach jako ista w 1952 roku, a na Akademię Sztuk Plastycznych zdałem egzamin wstępny ! roku, mając już 25 lat. Przez następne sześć lat studiów dojeżdżałem sporadycznie irza i do rodziców. Przed dyplomem, a byłem już wtedy żonaty i żona oczekiwała i, wniosłem podanie o przydział mieszkania w Zabrzu, bo chciałem wrócić do ;o miasta". I tu doznałem rozczarowania. Ówczesny kierownik do spraw mieszkań czył i pouczył mnie, że mieszkania nie dostanę, bo Zabrze jest miastem robotniczym, gencja jest mu niepotrzebna. Człowiekiem pozostałem takim samym, wywodzącym się z rodziny górniczej, yłem długie lata rzemieślnikiem. W oczach tego pana, a wtedy „obywatela", ł się mój status i już nie pasował do tego miasta. Po rocznych perypetiach, interwencji Polskiego Związku Artystów Plastyków miu audycji na ten temat w Polskim Radiu w Katowicach, dostałem przydział anią i pozwolono mi wrócić do „mojego miasta". Po studiach, mając już mieszkanie, żonę, córkę i 31 lat, musiałem zacząć zarabiać na Zaangażowałem się w MHD w Zabrzu jako kierownik dekoratorni, gdzie icowałem ponad rok do otrzymania pierwszej pracy zleconej. Specjalnością moją lalarstwem sztalugowym, było malarstwo ścienne. W związku z tym otrzymywałem ieceń w kościołach na Śląsku i w województwie kieleckim. W Zabrzu wykonałem wo ścienne w kościele św. Anny i mozaikę Matki Boskiej Częstochowskiej :iele św. Józefa. Z większych zleceń świeckich na terenie Zabrza wykonałem wo na płytach ceramicznych w połączeniu z mozaiką - ścianę w holu Teatru Nowego •zu. Ściana ta ma 14 m długości i 4,5 m wysokości. Następnym zleceniem było uiie trzech ścian mozaiki, każda licząca 9 m2, w Domu Handlowym MHD zu przy ul. Wolności. 113 Będąc trzy lata temu w Zabrzu z kolegą Szwajcarem, chcąc mu pokazać niekl moje prace, musiałem z przykrością stwierdzić, że ściany mozaikowe już nie istni a w miejscu domu handlowego znajduje się oddział banku. Prace te moim zdaniem t wartościowe i zadaje, sobie pytanie, co się z nimi stało? Rozumiem odmiany czasu, rozumiem pogardy dla czyjejś pracy. Czyżby przedstawicieli banku raził te handlowy dzieła sztuki? Na szczęście uratowane zostały przez mojego przyjąć Henryka Bartosza niektóre inne moje projekty. Między innymi i te trzy ściany. Inac zaniknąłby jeszcze jeden ślad mojej twórczości na Śląsku. Kościół św. Anny został „odnowiony" tak, że z poważnego malarstwa ścienn zrobiła się słodka dekoracja. Chociaż kompozycja pozostała taka sama. Prywć pozostałością mojego istnienia w Zabrzu jest nagrobek mojej mamy przy alei głów cmentarza św. Anny w Zabrzu. Wykonałem ten nagrobek własnoręc; z czterech płyt marmurowych z napisem „Agnieszka Paprotny" oraz datami urodź* i śmierci. Wycinałem te napisy z miedzi. Pomnik ten jest podziękowaniem za poniesione trudy. Ojciec mój, z którym nie pożegnałem się, bo nie mógł wiedz że opuszczam kraj bezpowrotnie, zmarł trzy lata później, w 1975 roku. Poza malarstwem zleceniowym uprawiałem w dalszym ciągu malars sztalugowe. Brałem udział w wielu wystawach oddziałowych, okręgów i ogólnopolskich. Między innymi na wystawach XV- i XX-lecia PRL w Warsza1 W 1962 roku otrzymałem specjalne wyróżnienie jury na międzynarodowej wysta malarstwa w Monte Carlo. Przez parę lat byłem wiceprzewodniczącym ZPAP oddz Gliwice-Zabrze. Jako hobbysta byłem również wiceprzewodniczącym Żarz Głównego Polskiego Związku Akwarystów. W latach 1962-1971 najbardziej znanym mi budynkiem od wewm zwłaszcza, gdy chodzi o czwarte piętro, był budynek komendy głównej MO w Zab w którym spędziłem niezliczoną ilość godzin na przesłuchaniach w UB. Z biegien przesłuchiwania i szykany władz UB wzmogły się do tego stopnia, że zdecydowa się opuścić mój kraj. To był rok 1972, miałem 43 lata i znajdowałem się w najleps: okresie natężenia twórczego. Od tej pory mieszkam i pracuję w Szwajcarii. Na zakończenie tych wspomnień, chciałbym stanowczo zaznaczyć, że opuściłem mojego kraju i Zabrza z powodów materialnych, jak przypuszczało w ludzi, między innymi niektórzy z moich kolegów. Na dobrowolne wygn zdecydowałem się, bo chciałem uniknąć dalszych prześladowań i móc spoko przespać noce. Nie czuję żalu do nikogo, bo nie nasza to wina, że w takich cza: dane nam było żyć. 114 яяяш^шшшя^^^шяш Andrzej Sylwester Pogorzelec Wspomnienia z ośrodka internowania w Zabrzu-Zaborzu Noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku pozostanie w wielu rodzinach na zawsze nieci. Różnie się to wszystko odbywało. Nieraz wśród płaczu i krzyku dzieci . Wtórowały przy tym wielokrotnie łomy wywalające drzwi mieszkań zabieranych u osób. U mnie odbyło się to spokojnie. O godz. 1.30 dzwonek do drzwi wejściowych, z żoną przebudziliśmy się raptownie. Otwieram drzwi. Na progu funkcjonariusz i mundurze w towarzystwie jeszcze dwóch ubranych po cywilnemu. Ubieram się. tej czynności asystuje mi funkcjonariusz. Twierdzi, że trzeba wyjaśnić pewną ę, gdyż w zakładzie wydarzyła się tragedia. Po wyjściu z mieszkania na korytarz >no mi kajdanki. A więc to nieprawda, co mówiono w mieszkaniu. A ja nawet nie nałem się z żoną. Przed domem stoi samochód osobowy z kierowcą. Siadamy do hodu. Ja skuty kajdankami w asyście „smutnych panów". Skręcamy w prawo bliższą uliczkę i jesteśmy przed bramą zakładu karnego przy ulicy Janika. Iżamy do środka. Tutaj okazuje się, że z całego Śląska i województwa częstochowskiego zwożeni zie (mężczyźni i kobiety). Niektórzy nie ubrani. Widać, że nawet nie pozwolono ę ubrać. Następuje teraz przekazanie służbie więziennej. Obszukiwanie, ranie do naga. Później długie czekanie. Po rozdzieleniu kobiet od mężczyzn owadzeni zostajemy grupkami na świetlicę. Tam robimy pierwszą naszą listę lości". Jest nas ponad 200 mężczyzn. Co dalej z nami zrobią? Rano zostajemy zakwaterowani w bloku V zakładu karnego, który dzyczasie opuścili więźniowie. Widać było, że musieli szybko opróżnić ten blok, pozostawili wiele rzeczy wykonywanych przez siebie wwiezieniu. Do nowego terowania przeprowadzani byliśmy grupkami, przechodząc przez szpaler w pełni onych ZOMO-wców (tarcze, pały, karabiny) i szczekających psów. Blok V od i bloków w tym zakładzie karnym odgrodzony jest dodatkową siatką z drutu stego. Przy siatce cały czas warczą psy. O godzinie 8.00 włączono nam więzienny radiowęzeł. Dowiadujemy się ;ie dlaczego tutaj się znaleźliśmy. Jesteśmy internowani. W kraju wprowadzono 115 stan wojenny. Co to znaczy? Dlaczego? Ale na te pytania długo jeszcze me będzie znali odpowiedzi. Staramy jakoś się urządzić na salach. Dobrze chociaż, że sale nie są zamyka W oknach parterowego bloku kraty. Korytarz również zamknięty kratą. Ale wewn; bloku można się swobodnie poruszać. Na naszej sali nr 7 jest nas 21. Są wśród górnicy z kopalni „Szczygłowice", „Knurów", „Sośnica", „Gliwice", pracownicy W i transportu handlowego oraz PKP. Wśród nas jest też kolega z Częstochowy. Już w niedzielę 13 grudnia rozpoczynają się pierwsze przesłuchania prowadzi przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Bardzo poniżające jest zbiera odcisków palców i wykonywanie nam zdjęć z tablicami numeracyjnymi na piersic Numer mojej tabliczki - 135. Będzie się to ciągnęło przez wiele, wiele dni nasz< internowania, gdyż przesłuchiwano nas po kilka razy. Podobnie poniżające zakładanie nam przez służbę więzienną kart więźnia. W niedzielę odbył się pierwszy nasz apel na korytarzu. Apele te weszły stałego naszego zwyczaju. Nasze apele internowanych odbywały się zawsze r i wieczorem. W programie było zawsze omówienie pilnych spraw związanych z nas2 tutaj przebywaniem, a więc ogłaszaniem decyzji wystąpień do władz, spn organizacyjno-porządkowe itp. oraz odśpiewanie pieśni patriotycznej, łryr narodowego i Boże coś Polskę. W poniedziałek 14 grudnia zawiązuje się Rada Internowanych, do kt( wchodzą przedstawiciele z poszczególnych sal, tzw. komisarze. Skład Rady zmienia co tydzień - zmieniają się kolejno przedstawiciele z poszczególnych sal że każdy z nas po kolei znajduje się w składzie Rady. Zadanie Rady to występowe w imieniu wszystkich internowanych do władz obozu, jak i SB z różnymi sprawa bądź to związanymi z warunkami przebywania w obozie, odpowiedniego traktowania czy innymi sprawami poszczególnych internowanych. Spraw jest bar dużo, gdyż wielu posiada przy sobie kartki żywnościowe rodzin, rolnicy pozostawili bez opieki gospodarstwa rolne z inwentarzem. Są różne sprawy rodzinne (wielodzis rodzina, a żona akurat znajduje się w szpitalu), zdrowotne (chorzy powinni codzie: pobierać lekarstwa, np. insulinę). Nasza sytuacja zaś jest nadal niewyjaśniona, wiemy jak będzie z naszym stosunkiem pracy. Rodziny nie wiedzą, gdzie jesteśmy z nami się dzieje. Tak więc już tego dnia rozpoczynają się pierwsze rozmowy Rad; służbą więzienną, które nie przynoszą żadnego efektu. Służba więzienna twierdzi nie ma żadnych instrukcji w stosunku do nas, i że to nie oni są dysponent internowanych. Rozpoczynają się więc już pierwszego dnia przepychanki, które b trwały przez cały czas naszego internowania. 116 шШШ^ШШШШшШШШШ^ЯЯЯШШЯШШШШШІ^ЯШ^ШШШ^^^Ш W poniedziałek rozpoczynamy również nasze stałe wspólne modlitwy trzy razy nie - rano, w południe i wieczorem. Początkowo na sali 11, gdzie utworzono mały yk z obrazkiem Matki Bożej, a od środy 16 grudnia, kiedy sporządziliśmy letrowy krzyż z koroną cierniową i datami robotniczych protestów w Polsce jennej i utworzyliśmy ołtarz na jednym ze skrzydeł korytarza, modlitwy zostały iesione do tej naszej więziennej kaplicy. W trakcie naszych modlitw zawsze wiany był różaniec z intencjami wygłaszanymi przez współmodlących się, twa za Ojczyznę, rodziny, a później poległych w stanie wojennym. Od poniedziałku 14 grudnia wypuszczani jesteśmy na spacery poza budynek, ir 30-minutowy w grupach po 30 osób obok naszego bloku, przy wtórze kających psów i wśród ustawionych dokoła strażników więziennych. Można k powdychać trochę mroźnego zimowego powietrza po całodobowym 'ywaniu w ciasnych pomieszczeniach. Jedzenie dostarczane jest nam w kotłach do bloku przez więźniów. Wydawanie :ów odbywa się przy kracie wejściowej, gdzie również stoją sterty misek i talerzy niowych. Nieprzyjemnie się je z tych powyginanych i brudnych misek i talerzy, mujemy tylko łyżki. Brak widelców i noży. Jedzenie beznadziejne. Nieraz nie można w tego jeść. Na śniadanie - gorzka, czarna kawa zbożowa. Przydział chleba mywany raz na całą dobę. Sądni, w których jem suchy chleb, popijając zimną, gorzką zbożową. Aby tylko zaspokoić głód. Nie jestem w tym osamotniony. Najgorzej jest z papierosami. Nikt przecież nie był przygotowany na takie coś. nam ze sobą nawet pieniędzy. Rada Internowanych załatwia ze służbą więzienną, co mają pieniądze mogli zakupić w więziennej kantynie papierosy również tych, co nie posiadają pieniędzy. Tym sposobem jakoś przez pierwsze dni mamy lić. Zbieramy jednak „pety", gdyż nie wiadomo jak dalej będzie. Zaczyna doskwierać brak możliwości umycia zębów i golenia. Otrzymaliśmy od władzy po kawałeczku szarego mydła (kostka 1x5 cm) i więzienny ręcznik i ścierka). Trochę więc można się obmyć, ale są kłopoty z wodą, z zimną wodą, ciepłej nawet nie ma co marzyć. Jeżeli w nocy nie nabierzemy wody do beczek, tez cały dzień nie ma w czym się umyć czy też spłukać w ubikacji. Ubikacje zaś / takie jak kiedyś wyglądały ubikacje na podrzędnych stacjach PKP - tylko otwory idłodze. Musimy więc organizować nasze służby porządkowe, które dbałyby stość i o gromadzenie nocą wody. Organizujemy również 24-godzinną służbę przy :h wejściowych, tak by bezpieka nas nie zaskoczyła (szczególnie nocą). Służba ta również za zadanie zapisywanie osób, które wychodzą na przesłuchania wdzają czy powracają Boimy się, by kogoś nie zabrano bezpowrotnie i gdzieś nie 117 zakatowano. Służba jest rotacyjna. Każdego dnia obejmuje ją inna sala. Pełniący sł dla odróżnienia się mają na rękawach opaski z napisem „Solidarność" (nasza wl wewnętrzna produkcja). 16 grudnia (środa) - rocznica wydarzeń roku 1970 na Wybrzeżu. W tym urządzamy na korytarzu własną tablicę ogłoszeń. Są na niej umieszczone z ol rocznic rysunki, artykuły, wiersze. Tablica ta od tego momentu stanie się naszą tryb na której każdy może się wypowiedzieć wierszem, rysunkiem czy artykułem. Tał powstaje obozowa twórczość internowanych, w tym i piosenki śpiewane do dzisiejszego. Ciągle przybywają nowi internowani. W następnym bloku IV również są umieszczani. Kontaktujemy się z nimi przez zakratowane okna pomimo wyrazi zakazu służby więziennej. Z tych dni grudniowych roku 1981 jeszcze najbardziej pozostaje w mojej par przybycie do nas na blok w dniu 17 grudnia internowanego księdza z Częstochowy, któi nie zezwolono na odprawianie mszy nawet w niedzielę. Nie zapomniane były chwile E Krzyżowej prowadzonej przez tego księdza. Droga Krzyżowa prowadzona była poj nasz więzienny korytarz. Na drzwiach sal umieszczone były wyrysowane stacje. Przy s upamiętniającej spotkanie Matki Bożej z Jezusem słowa tego ksk że gdyby nasze matki wiedziały, gdzie jesteśmy, to na klęczkach by tutaj przyszły, pobui nas wszystkich do płaczu. Szlochało wtedy 250 mężczyzn. W niedzielę 20 grudnia na przygotowanym przez nas ołtarzu pod nas krzyżem internowany ksiądz odprawił częściową mszę świętą. Tylko liturgia sl z kazaniem, gdyż nie było ani kielicha, ani też hostii. Na dostarczenie z pobliskiego kościoła nie zezwoliła ani służba więzienna, ani Służba Bezpieczeńst\ Wigilia - moje pierwsze widzenie 30-minutowe z żoną w asyście słi więziennej. Łzy. Później wieczorem wspólna wieczerza internowanych na salach ] więziennych stołach. Wspólne modlitwy. Władze więzienne zgodziły się puścić o północy przez radiowęzeł pasterkę. Wspólnie śpiewamy kolędy. Łamiemy opłatkiem. Nie ma osoby, która nie miałaby łez w oczach. Boże Narodzenie - пі obecnie ciężko jest to wspominać, pomimo że to już minęło 20 lat od tego raomt Przecież to rodzinne święta. My tutaj upodleni, daleko od naszych rodzin, t dlatego, że pragnęliśmy godnie żyć w naszym kraju. Nowy Rok 1982 był dla nas łaskawszy. O godz. 11.00 mogliśmy uczestnii w pierwszej naszej prawdziwej mszy świętej, którą celebrował ks. bp Janusz Ziem w intencji Ojczyzny. Udzielił nam wszystkim absolucji generalnej (Słi Bezpieczeństwa nie wyraziła zgody na to, byśmy mogli się wyspowiadać) i korr 118 имншш ej. W czasie komunii każdy z nas do kielicha z komunią wrzucał karteczką snym nazwiskiem tak, by Kościół mógł wiedzieć, kto został internowany. Widziały wszystko znajdujące się na sali w czasie mszy służby więzienne pieczeństwa, ale nie reagowały. Ta msza i kazanie były dla nas otuchą tak bardzo у nam potrzebną. Obozowe życie przechodziło nam wśród różnych odczytów, nauki języka dskiego, konkursów itp., które sobie organizowaliśmy. Najgorsze było to, że nikt viedział, jak długo tu będziemy i co dalej z nami zrobią władze. Takie życie iłym napięciu zaczęło wpływać negatywnie na nasze zdrowie. Ludzie zaczynali : częściej narzekać na różne dolegliwości - szczególnie sercowe. Władze też starały się o dodatkowe „atrakcje" dla nas. W dniu 22 grudnia na blok weszli ZOMO-wcy w pełnym oporządzeniu, tj. z tarczami, przyłbicami 'omnymi pałami. Skupiliśmy się w gromadzie na jednym ze skrzydeł korytarza, życie okropne. Wąskie pomieszczenie zamknięte, bezbronni ludzie a przeciwko uzbrojona horda tłukąca pałami w tarcze. My śpiewamy i trzymamy się za ręce, i idą na nas. W ten sposób wybrano część internowanych do wywózki do zakładu sgo w Nysie. 22 stycznia moje serce nie wytrzymało. Ostre bóle, zmiana rytmiki serca, ności. Lekarz więzienny decyduje się na wezwanie karetki pogotowia. Przyjeżdża tka, lecz służba więzienna i SB nie chcą wypuścić mnie do szpitala. Lekarz itowia ratunkowego rozmawia telefonicznie z generałem (?). Po dwóch godzinach przyjazdu karetki zostaję zabrany z obozu do Wojewódzkiego Ośrodka liologicznego w Zabrzu. W karetce towarzyszy mi funkcjonariusz więzienny ■abinem i granatami. Po leczeniu szpitalnym powrót do obozu. 16 lutego następny duszności i omdlenie. Ląduję w Klinice Chorób Wewnętrznych Śląskiej Akademii ycznej w Zabrzu. W Klinice przebywam do 4 marca i znowu powrót do obozu. W szpitalach zadziwiająca postawa ludzi (chorych i personelu szpitalnego). :zony byłem naprawdę bardzo troskliwą opieką. Mogłem widzieć się z żoną eckiem. Przychodzili też koledzy i koleżanki - współpracownicy z pracy. Człowiek ko wracał do zdrowia i do równowagi psychicznej. Wreszcie w szpitalu można pierwszy raz od tak dawna używać widelca i noża oraz normalne talerze. Niespodziewanie 8 marca po powrocie z Kliniki zostaję zwolniony ernowania. Tego dnia zwolnionych jest nas ośmiu. Załatwianie formalności. cze trzeba odsiedzieć na kabarynie, czyli osobnej małej celi więziennej. Rewizja lista z rozbieraniem i wreszcie otwiera się brama więzienna. Jesteśmy na Iności". W kraju jednak nadal stan wojenny. 119 Horst Herbert P} Moji siostrze Ma kero do dzisiok miyszko w Zob Kaj indzi waży się tyż ino na wod; W naszym antryju wisi staro fotografia z roku 1942, na keryj piynć poko pozuje we Foto-Atelier „Maron" w Zoborzu. W pójszczodku siedzi Josefa, starka m mamy. Po lewy stoji jyj cera Marcellina, oma moji mamy z jyj cerom Agnysom, moji omom, mamom moji mamy. Po prawy moja mama, kero trzimje mje na rynkach, aku trzi tydnie na świecie. Wszyske moje przodki trefiyli do Kończyc z rostomajtych stron. Mój opa Fn z czeskyj strony a staroszek moji mamy spod Opola. Jego przodki byli Hugonotai Downi żodyn niy pytoł: Polok, Czech abo Niymiec? Żyło sie z tego, co dała ziyn a niskorzy z roboty na grubach. Bolo ciynżko, ale swojsko, bo wszyscy wgryźli w ta ziymia miyndzy Czarnawkóm i Kanarym, w swoje, w Heimat-ojcowizna. Wiyr że bogaty żyje z biydnego a biydny z roboty. Tat bóło zawdy, tak jest i tak bydzie d; Mój opa Johann, łojciec mojego papy szporowol tak dugo, aż wybudov jednosztokowy, ajnfachowy dóm, kery stoji do dzisiok przy ul. Sitki 5. Nó a potym wielko polityka zaczła przewracać ludziom w gowach, wszysko frojdzie tych w Warszawie i tych w Berlinie. Piyrszo wojna, powstania, w kerych b strzyloł do brata, bo dali im gywery do rónk. Alianty podzielyli swojich na p Wto pytoł ło recht? Granica szła przez rodziny i sómsiadów. Niy bóło ajnfach, ale ż trzeba dali. Każdy drugi bół elwrym, biyda i głód. Szmugel przez Czarnawka ł normalny, jak amen w kościele. Z czegoś musioł czowiek żyć. Tak szło, aż niyjaki Adolf w Berlinie padół: to wezna se nazot. Po jedny i dn stronie łoblykli zas chopów w uniformy i zaczła sie drugo wojna. Krew, lagry i milio zabitych. Nasze mamy płakały ło łojców i bratów, ciotki ło ujków a dziołchy ło ji karlusów. Jak sie ta wojna skończyła, prziszli Rusy i ludowo władza. Tyc co zostali przi życiu, wywiyźli do lagrów. No ja, sztrafa musi być. Wiela z nich prziss nazot? Wiela przeżyło? W lagrach po okupancie bóło dużo miejsca na ta reszta, tonio siyła do łodbudowy. Wto niy uciyk na czas, tego wygnano. Na nasze prziśli ink 120 ■■^■■■^^■■^^^^■■^^■^^■ІИИ iz wszysko bóło „łod wieków polskę". Hanysowo tragikomedyjo zaczła sie na 3. Ci, co przeżyli, prziszli z lagrów nazot do dóm - sómsiedzi, krewni a niyskorzy j papa. Z dalekiego Magdeburga przyjechali opa Franz i oma Agnysa. Wszyscy zli nazot, do Kończyc, na swoje. „Na swoje" niy istniało. Co bóło nasze, bóło /miecke - pech, kosa. Cało rodzina, jedynoście ludzi musiała miyszkać „komorom", jak sie to downi ło - kuchnia i izba u Bochynka. My wszyscy byli bez praw łobywatelskich. Wto »ł przeżyć, musioł iść na szaber. Wodziónka, knobłoch, cebula, kartofle ukerriby syrop - mały luksus. MO i UB robióło swoje, a głód swoje. Bele kędy, ło psinco szło sie „za szwedzke gardiny", a gumiknypel przipominoł, wto teraz mioł )dki. Życie szło dali. Dowano zaś listy do podpisanio: Polok, abo Niymiec? Mój papa loł „Slónzok". Na tym szpasie niy znali sie, ale ci z wiyrchu. Trzi tydnie siedzioł za ni. Jak prziszoł z milicji nazot, pedzioł: - Dej mi spokój z tóm pierónskóm ykóm. Zdziebko niyskorzy opa Franz i papa dostali robota na dole, na )szowski grubie, a ciotka mamy, moja tanta Truda na hołdzie w Bielszowicach. limy żyć - starczóło na omasta, chlyb, kartofle, śledzie i to, co bóło na kartki -zy dobrobyt. Potym z przidziału dostalimy miyszkania: na Beskidzkiej opa i oma, starka, oma itka mamy tyż, a my na Oświęcimskiej, u Kwałka. Jak opa Johann umarł, dudziylimy sie „na swoje", ale za płat, bo dóm należoł downo do państwa, bół :a poniymiecki. Kuchnia, izba i mało komora. Haźle bóły na zadku w placu, woda ni. Lepszy pimpel w rynce, niż briwa na dachu, myśloł downi papa. Wto urodziół іа Adolf-Hitler-StraBe 5 a teroz musioł miyszkać na Oświęcimskiej 5 mioł wanego pecha. Joch mioł siedym lot, jak musiołżech ściyrpieć wołanie w szkole tak, loma tak. Dekretym gen. Aleksandra Zawadzkiego zamiyniyli nóm nasze miona na e i to „na własną prośbę". Tyn dokumynt móm do dzisiok. Z Schafera zrobiyli ska, z Palmera Paprotnego, z Wernera Antoniego a z Horsta Józefa. Szpas musi pedzioł papa. Zamiast godać, musielimy mówić. Konopnicka, Prus, Sienkiewicz, acki, Mickiewicz - literatura obowiónzkowo zrobióła swoje. Trzi lata niyskorzy Iziółżech sie już za Annela i Vichtora, mojich rodziców. Nasza rechtórka ywała nos łod gupich krowów, abo hitlerowskich synów. Za bele co bióło sie nos ici, abo po rynkach. Czasym wołała mje pani Genowefa do tabuli „konina", bo iła, że moje miano pochodzi łod „Horse", angelske konserwy. Jak żech niy stanół, 121 to w dziynniku napisała dwója ze sprawowanio. Wiela gorzi bóło z tymi, co nazywa sie kędyś Hermann, Adolf abo Kurt. Papa i mama godali w doma cicho po niymieci a gośni po naszymu. Tako inkszo godka niy sieci przeca naroz komu z nieba, abo? Tyż w tym czasie ujek Emmanuel napisoł nóm z Niymiec list, w kerym bóło co czego do dzisiok niy umia spokopić. Szło zaś ło polityka i kończycki dóm. Potym uje Willibald i ciotka Erna dololi łoleju do łognia i wszyscy wadziyli sie ło jakejś papióry swada w cały familyji. Papa klon a mama beczała po nocach. W roku 1951 szołżech do piyrszy komuniyji św. Tanta Truda podarowała r różaniec, św. Antonika i Droga do nieba. Opa i oma kupiyli mi świyczka i taszyntuc papa kupiół kajś na lewo czeske, czorne szczewiki, a mama usztrikowała mi bio kniesztrymfy. Pożyczony komuniónanzug bół dwa numery za srogi. Dwa dni przedtym: - Vichtór, weź koło i jedź za bana do Olbricha po łobiecano gyńś - pedziała mama. Za kwilą z dworu papa nazot: - Annela, kery pień chachnół mi ta nowo luftpumpa? Mama: - Niy snokwiej, gibej sie trocha, bo muszyn iść jeszcze do Kuczery z kołoczym. Jak pojedziesz nazot, weź tyż łod omy te krępi W doma pucowało sie łod tydnia, a w sobota łod połednio chodzióło sie po delówkai ino po wyłożonych gazetach. W lufcie czuć bóło na lepsze mydło i wanilja. Po połedn szołżech z papom jeszcze do golacza Korszewskego, na ul. Paderewskiego, ke zrobiół mi fajny szajtel. Na wieczór wycióngła mama z komory cynkowo wanna, i kery wloła srogi kastrol wrzóncy wody i dwie konewki zimny. Joch musioł sie w t> czympnóć tak dugo, aż bółżech „richtig czysty". No a potym bół fajer - kościół, procesyjo, skrziwiono łod słońca świycz i fleki na cudzym ancugu. Łobiod ważóła nóm Wichtora Bonczka. Bóła nudelsur biołe kioski, modro kapusta, a we srogi bratfanie gyńś i tusto sółza. Joch dostoł ca kitka. Prziszła cało rodzina, moja potka Anna z jyj chopym i mój potek Jorg, kery gi na swojym banjo rostomajte stare szlagry. Chopy grali w szkata, baby klachały, a jo j< po kryjomu szokolada. Do kołocza i krepli bóła bónkawa. Moja potka zrobióła piyrs szluk, łotwarła gymba, jakby wypióła liter zoftu z citrony, jyj łoczy wylazły na wiyrc a potym wystynkała: - Vichtór, pieronie, skónd mosz ta kawa? To bół szpas. Przedt) mielyli w młynku korzynie i razym z kawom wciepli wszysko do gornka. Bóło rich fajnie, pedzieli na wieczór moja starka Marcellina, joch umiałaby z radości ter płakać. Szoł rok za rokym - szkoła, kościół, gruba i robota w doma. Łod maja aż podzim chodziylimy do szkoły boso. Na placu gralimy we fusbal, a na wieczór szukanie. Czasym jakoś baba wrzeszczała z łokna: - Wy gizdy, wy beskurcyje, najduchy, niy róbcie tela larma, mój Alois то па noc i musi sie wyspać. Stary Hein: 122 iół sie gośno z jego babom, aż Lota, ich pies, szczekała jak fyrtniynto. A jak 'ni bóła ło coś swada, to pieróniyło sie, abo leciały rostomajte ausdruki: - Ty to, ty lebrze, ty ciarachu, ty hekso, ty soróniu, ty afo, ty... A potem wszysko grało a sto dwa. Do starego Rojka przyjyżdżoł na kole roz w miesióncu skórkorz po łod królików. Erich gwizdoł na swoje briwy, baby klachały w siyni, a chopy grali bie przed domym w karty. Niykedy przyjyżdżoł tyż z wózkym haderlok po stare ty, abo szlajfiyrz, ketry wołoł gośno: - Noże, nożyczki, siykyry do bruszynio. Kury ły w gnojoku za chrobokami, a z pilyntami szło sie na szachta. W chlywie bół tyż wieprzek, kerego futrowalimy z rostomajtymi abfalami po jedzyniu. Jak bóło tak o i prziszoł masorz, to każdy czekoł na trocha wursztzupy, na krupniok i żymlok. n zaprawiało sie w krauzach leberwurszt, miynso, z kerego robióło sie tyż :auer" i tajlowało dlo rodziny i sómsiadów. My mieli tyż „nasza" żebroczka, niyjako Klara Foltin z Rokitnicy, kero hodzióła do nos roz na miesiónc, ale ino w pióntki. Przinosióła nom rostomajte na tyj. Za to mogła być u nos na łobiod. Chwolóła sie zawsze nasze buchetki rawiane jagody, abo pelkartofle i śledzie. Na droga dała jyj mama jeszcze żymła skyjzóm i łobnoszone rzeczy po nos. Czasym dostała coś z łogrodu abo z forantu лпісу. Latym szlimy sie kómpać na szachta, na pioski, na Wera do Makoszów, abo na •, tam kaj dzisioj jest hołdą. Całe rodziny siedziały na dekach, dzieci pluskały sie odzie, bóło wesoło i fajnie. W „zagrodzonym" wele gruby i koksów (las) gralimy ianerów, a na bażołach prziglóndalimy sie salamandrom i małym, zielonym żabom ciach. Każdy z nos mioł swój szlojder, z kerych strzylalimy kizlokami do flaszek. iy, jagody i łostrynżyny zbiyrało sie w lasach za banom. Każdy mioł swój chlywik, zimoł wóngel i drzewo. Bergmany przinosiyli pod pażóm z gruby po szychcie do klocek. W zima chodzióło sie do Pawłowa na bergownia na sónki abo na szije, robiylimy z beczek po śledziach. Czasym jechalimy na szlynzuchach do Halemby udać betlyjka. Po dobry chlyb szło sie do Webera, do Bielszowic, a do kina do jwa. Do tego kina „Świt" musielimy tyż iść ze szkoły na propagandowe, ruskę , a potym w doma chwolółżech sie, jak gieroj Aljosza bez nogów i z jednóm im pokozoł faszystom z pepechy wto jest lepszy. Papa pedzioł ino: - W rzici bół, o widzioł. Jak bół w Kończycach łodpust, to ciślimy karyzol abo na zusce próbowali cosik ić. Jak bóła fajno pogoda szlimy tyż na rómel do Pawłowa, do Makoszów, abo do wek. Wiela z nos chodzióło na hołdą, aby zbiyrać wóngel, co niy bóło take :howe, jak przewrócali te wagony. Na Wilijo stoło sie w raji za karpiym abo po 123 apfluziny. Na podzim polylimy nać na polach, a we foj erkach piykło sie kartofle. V\ bół chory, szoł do dochtora, do Żyda Weinluisa, kery mioł swoja przichodnia wi kościoła. Łon pojechoł potym do Izraela. Roz na rok wylywoł papa z haźli gnojówka na pole. Papiór toaletowy znało ino z kina. Gazeta, kero sie przedtym czytało trzeba bóło potargać na kónski Joch zawsze zaczytany zapómnioł przi wyłażyniu, że ta klapa bóła łotwarto (przedt; pedzioł mi jeszcze papa, bych doł pozór) i prask aż po pympek. Śmierdziało, j pieron. Po zopociu, przez pole na szachta do wody. Trzi godziny myli mje z rubi byrsztóm. Roz jechalimy z Bytómio bankom nr 5 nazot do dóm. To bóło na wiecz Bóła srogo ciśba tak, że szafnerka musiała żduchać nos na bok, by umieć kasow Naroz przed Biskupicami rukło jak diobli i dwa wagony wyskoczóły ze szynów. P tym manewrze wiela praskło flach na ziymia. Retunku, zaczón wtoś wrzeszc; a wszyscy byli łomazani ze krwióm. Retunku, o Jezuuu, jezderkusie pryntko pogotowie... Jak my sie niyco spamiyntali i postowali na nogi, i spokopiyli, że przi żodnymu nic sie niy stało, pedzioł wtoś: - Łod kogo jest ta blachówka? Na ziymi b wylóno krew, przynajmi pora litrów. Na pewno wtoś wióz ze świniobicio, aby w do zrobić krupnioki. Żodyn niy prziznoł sie do tego. Pora tydni niyskorzy na grabie pr: cufal dowiedzioł sie papa, że ta blachówka ze krwióm należała do niyjakiego Reinho Gebauera z Maciejowa. 5 marca 1953 roku w geburtstag mojego papy fajerowalimy ino cicho - ur Stalin. - To bół mój nojlepszy gyszynk - pedzioł papa i wypiół cało halba sóm. Ma niy pedziała ani słowa. We szkole bóła minuta ciszy za tego wielkego woi i „naszego dziadka Józefa", jak z wielkóm powagom godała ło niym nasza p Genowefa. Opa Franz i papa suchali po kryjomu RIAS Berlin abo „Wolno Europ Łobydwa zyndry bóły szterowane przez srogo antyna w Rudzie SI. Na geburstagu o Agnysy pedzioł naroz papa: - Wiyncy tego niy ściyrpia, jo móm tego dość, jadymy Niymiec. To bóły te czasy, kaj całe familie wyjyżdżały do „Reichu". Oma zaczła śłirr i dyrgotać, bo jyj młodszy syn, mój ujek Ernst bół zacióngniónty do (Służba Polsce), coś jak wojsko, a po prawdzie tonie robotniki w uniformach. Ji starszy brat Josel, niy prziszoł z wojny nazot. - Vichtór, niy rób gupot - pedziała o: a starka Marcelina: - Kaj indzi waży sie tyż ino na wodzie. Nasz heimat jest tu. w Kończycach. Prziszła wiosna, Wielkanoc i lato. Na podzim rómbało sie drzewo na zi zaprawiało kompot, kisiyło kapusta i łogórki. Baby chodziyły tyż na szkubki. Czas szło sie kajś dali na klachy: do Wałachów, „na finske" do Bielszo wic, na Rymera 124 ;a, abo do Schygullow powróżyć z kartów. Tam wszyndzie godało sie cicho ło 'ce, abo gośno ło inkszych duperelach. Wszyndzie bóło ajnfachowo, tak jak ma. Wszyndzie jedli to samo: żur, ajntopf, kiszka i sztampfkartofle, melka, a łod leli kónsek miynsa i kioski. Biyda, ale porzóndek musioł być. W sobota pucowało yń, zamiatało plac i myło łokna. Mama biglowała, a na wieczór wynosióło sie nory zaś cynkowo wanna... Ja, ja, niy dej Boże, jak wtoś przepasowoł abo nniol, że bóła jego raja na pucowanie - łostuda wisiała w lufcie. Niy wiym, czy bóła to ludzko zowiść abo normalno gupota, ale cosik zaczło sie i przestało być normalne. Wtoś zaczón kraść z łogrodu, deptali nóm po idkach, łomali sztachety w plocie, a z pola kradli kapusta i kartofle. Papa klon, i bóła richtig choro, a jyj nerwy, jak sie to godo „blank". Skuli tego i nóm ióm niy bóło lekko. Moja łoziym lot młodszo siostra i jo musieli patrzeć na ta ;ota. Czasym dostalimy szmary za nic - życie. Na Janku zaczłi budować nowe osiedle. - Annela, co powiysz, jakbych wynajón iby taki mały dóm - spytoł roz papa naszo mama. - Ach Yichtór, to bółoby richtig i - pedziała nazot mama. I stało sie. W roku 1958 zaczlimy jeszcze roz wszysko owa. Kuchnia, badyzimer, trzi izby na dole i dwie na wiyrchu, pywnica i łogród -i na sto dwa! Papa malowoł ściany, łokna i delówka. Cało przekludzka z Kończyc na furze łod jednego znajomego kóniorza. Joch dostoł na wiyrchu jedna izba. Trzi /one i jedna czorno ściana chciolech mieć, na co papa: - A może chcesz na 'есеpora ruskich gwiozdów, co? Bół kompromis - bordo. Na ajnwajung prziszli wszyscy. Łod rana schodzióła sie cało rodzina - oma, opa, i, ciotka Truda, kamraty i kumple papy z gruby. Prziszoł tyż jedyn woj ok, niyjaki ek Pawlak rodym z Gdańska, kery robiół z papom na dole. Kuzynka papy Hilda z chopym, Fróhlich, Polczyk, i... Mój potek Jorg przyniós zaś swoje banjo i staro ikordyjon marki „Honer" - żyć niy umiyrać. Ważoła zaś Wichtora Bonczka. Wele Inio zaklupoł wtoś do drzwiyrzy - z Ostropy przyjechała Maria, kuzynka mamy chopym i nojstarszóm cerom Gerdom. - Wichtora, wlyj liter ciepły wody do zupy, aczy niy styknie - pedziała cicho mama. Lecioł wic za wicym, rostomajte kunsztiki, j potek groł ło weta. Szakety wisiały downo na stołkach, bindry bóły loker, bo >s zaczón robić swoje. Baby pióły ajerliker. Łod śmiychu leciały im płaczki zów, a co kwila pedziała keroś: - Walter, przestóń, jo już móm mokre szlipfry łod %upot, wiyncy tego niy smoga. Dwie torty, miska krepli i kołocz z makym bóły na Tym razym dali pozór, jak parzyli bónkawa. Moja siostra Maria próbowała :zkóm, w kerym kreplu jest nojwiyncy marmelady, a jo pocióngoł po kryjomu 125 czyjś sztómel z aszynbechra, co widziol papa w żdżadle. Jo niy kurza, ale jego rynkć czuja na rzici do dzisiok. Przi wieczerzy kuzynka papy naroz zbladła i pedziała: - Pieronie, joch zfyklc moja złoto korona. Na co Richard Dressler: - No to teraz Hilda musisz zamiast do hażlc iść do łogrodu za krzoki, tak dugo, aż ci tyn zlociok wylezie. - Anna, Anna, Anna, jo cit zowizół dostana. Choćbyś wlazła aż pod stół, jo cie chyca zowizół ... - śpiywoł mój potek. Tak szło aż do niydzieli rana. Po śniodaniu szli wszyscy na „wielke" do kościoła. Na wiosna kwitły w łogrodzie piyrsze tulpy, potym gladiole i astry. Bóła tyi pietruszka, ołberiba, sznitloch i markew. Na podzim w pywnicy bół mały forant: w grudzy piynć cetnorów kartofli, beczka kapusty i sześdziesiónt krauzów z kómpotym. W komorze gerowało swojskie wino - żyć niy umiyrać. Piyrszy Г02 w życiu pojechoł tyż papa z mamom i mojóm siostrom na urlop, do Gdańska, na zaproszynie to tego wojoka, z kerym skamraciół sie papa na makoszowski grabie Ta mało frojda trwała jyno krótko. Joch robiół już jako dekorator w glywickym MHD. - Panie Pyka, proszą natychmiast pojechać do domu - pedziała mi sekretarka. To bół tyn momynt, kedych wiedzioł, iże wszysko bóło podarymnie, że, że, że... Papa zół ino cztyrdziyści łoziyrr lot: 26 sierpnia 1960 roku zabióło go na grabie. Bół srogi pogrzyb - cało familijo, kamraty, kumple, sómsiady i fana z Barbórkom. Mje zaczło gnać w świat, ale to jest już całkym inkszo gyszichta. Teroz tu nad Renem i Moselóm warzymy z mojóm familjóm dwadziyścia dziewiynć lot nasza zupa. tyż ino na wodzie. 126 i Radkowska ogarnęło nas w niedoli Moim miastem jest Warszawa. Zawierucha wojenna rzuciła nas do śląskiego a Zabrze na osiem lat, od 1945 do 1953 roku. Krótki ten okres pozwolił na serwowanie ówczesnych warunków życiowych, gospodarczych, społecznych skańców Zabrza i jego okolic. Mam 94 lata, moje „szare komórki" działają /nie, więc chyba wolno mi uczestniczyć w tym konkursie? W 1945 roku - nam, wypędzonym z ruin Warszawy - Zabrze wydało się rajem! ! czyste, bez gruzów, światło elektryczne, woda w kranie, łazienka. To wszystko, iłaczce w prymitywnych wiejskich zagrodach, zachwyciło nas i radowało. Uroku lącił nawet wysoki komin jednej z hut, wybuchający jak wulkan kłębami sadzy, wającej środowisko czarnym deszczem. Jak wiadomo, w 1945 roku Zabrze obejmował chaos administracyjny, jfywanie się wojsk niemieckich, ucieczka dużych grup niemieckiej ludności stawiającej w popłochu mieszkania z pełnym wyposażeniem, napływ uchodźców schodnich krańców Polski. Wkrótce wolnych mieszkań zabrakło. Stali mieszkańcy іа byli rozgoryczeni nakazem władz Polski Ludowej, przymusowego kwaterunku spólnych mieszkań. To było zmorą dla spokojnych ludzi. A wśród tej „zmory" yła się groteskowa scenka. Pewna rodzinka uchodźców wprowadziła się do [zielonego mieszkania w budynku w centrum Zabrza, przy pi. Wolności wraz... lakiem. Jałówka rosła i zanieczyszczała pomieszczenie. Zacieki i odór obory rmował sąsiadów. Służba porządkowa krówkę wyeksmitowała. Mieszkanki przydzielonego nam lokalu były Niemkami. Jednak dla odzyskania i do całości swego mieszkania, zadeklarowały się jako „narodowość śląska". Taką rodowość uznawały władze miasta Zabrze. W okresie wspólnego zamieszkiwania siły się do nas przychylnie - to były kulturalne, spokojne osoby. Nie dawały k wiary moim relacjom o bestialstwach niemieckiego gestapo, o obozach zagłady ych okropnościach. Albo udawały nieświadomość, albo prawda tak perfidnie vana była przez hitlerowskie władze. Pracowałam w Zabrskiej Spółdzielni Spożywców „Społem". Mówiąc i pisząc wnie po polsku, przerzucana byłam, mimo że bezpartyjna, na różne stanowiska do 127 różnych resortów tej placówki, co dało możność obserwacji administracyji galimatiasu. Poszczególne kopalnie w Zabrzu i jego okolicach, jak Makoszowy Biskupice, miały własne spółdzielnie spożywcze. Przyszła kolej na reorgani2 i upaństwowienie przedsiębiorstw, nawet drobnych zakładów rzemieślnic2 Wszystkie spółdzielnie połączone zostały w jedną całość pod zarządem „Społem" to był za bałagan! Zdezorientowani pracownicy, gdzie, kto i w jakim charakterze pracować. To już drugi powód do rozgoryczenia. A po roku, gdy już jaki-taki zapanował, podzielono zjednoczone spółdzielnie na resorty branżowe. A potem r udręka - deglomeracja. Wielką krzywdą dla Ślązaków było upaństwowi prywatnych, nawet najmniejszych zakładów czy warsztatów rzemieślniczych, przykład pewien zdun - szef pięciu pracowników, zdegradowany do roli państwo\ robotnika - nie przeżył porażki. Godny pożałowania był los właścicieli prywat: sklepów, przejmowanych przez „Społem" wraz z towarem i sprzętem za „symboli złotówki". Akty przejęcia opracowywałam w referacie prawno-ubezpieczeniowym. Warte wzmianki nazwisko Jana Gruszczyńskiego - inż. chemika z genew: dyplomem - przedwojennego dyrektora Centralnego Okręgu Przemyslo\ w Dębicy. Wywieziony przez Niemców wraz z żoną na „roboty" do Zabr: ówczesnego Hindenburga, zamiatał miotłą fabryczne podwórze. Po zajęciu Za przez wojska sowieckie, inż. Gruszczyński, znając dobrze język rosyjski, zgłosił s: tłumacza. Otrzymał poniemieckie mieszkanie i zlecenie uruchomienia nieczj gazowni. Pełnił tam funkcję dyrektora fachowo i z dużym nakładem pracy lat k Jednakże władze ludowe uznały, że jest zbyt tolerancyjny i Jan Gruszczyński z usunięty ze stanowiska. Przypłacił to zawałem serca. Zmarł w 1953 i Odprowadzony rjrzez liczną rzeszę_ pracowników gazowni, pochowany zosta cmentarzu w Zabrzu. Żona jego - Irena - pedagog, dyrektorka liceum w Zabrzu, 2 w Domu Opieki Zasłużonego Nauczyciela w Bielsku-Białej. Byli bezdzietni, 1 rodzina rozproszona po świecie. Może kiedyś w Dzień Zaduszny litościwa dusza światełko na opuszczonym grobie zacnego człowieka? Trzeba przyznać, że w owym czasie bezrobocia nie było, a jeśli by w znikomym zakresie. Przyjmowano pracowników z „awansu społecznego' kwalifikacji wymaganych od pracowników umysłowych, po kilka osób na jedei Błędy były rażące. Na przykład szef działu prawnego wypłacił dłużnikowi kwot długu, zamiast tę kwotę od niego wyegzekwować. Bardzo uciążliwe, szczególnie dla kobiet, były liczne zebrania, narady, od - obecność obowiązkowa - podejmowanie przez pracowników, jakoby samor; 128 zań oszczędnościowych, na przykład w produkcji ciastek czy lodów. Odbywało poza godzinami pracy, „na głodnego", bez wynagrodzenia. Remanenty ich spisywano i obliczano w nocy. ^abrscy Ślązacy zachowali mowę polską w specyficznej gwarze. Czuli się ii. Mój kolega, włączony do niemieckiego wojska, ranny w stopę, rozdrapywał :tem od miotły, aby odwlec gojenie się rany i ponownego wysłania na front lia do rodaków. Udało mu się - uniknął gangreny i frontu. Lozpisuję się o udrękach, ale był to ciężki, trudny powojenny czas. Jednak życie się dalej, przeplatane złym i dobrym. Były rozrywki, kino, koncerty, bal zentacyjnej sali hotelu „Prezydent", była młodzież, która nigdy nie da się tosunki miejscowej ludności z przybyszami były rozmaite. Istniały niuanse jwane odmiennością zwyczajów, tradycji, sposobów bycia, a nawet lościąjadłospisu. Ślązakom nie smakowały nasze popularne kopytka czy leniwe nie gotowali barszczu czerwonego z uszkami - nam nie odpowiadało jne śląskie menu. tosunki towarzyskie, choć przyjazne, były raczej powściągliwe. Ale nasi 'scy znajomi i przyjaciele, którzy w Zabrzu pozostali na stałe, wychowali apuścili w Zabrzu korzenie - mogą śmiało twierdzić: „Zabrze - moje miasto", owracając do udręk - czy pamiętacie o tragedii, która ugodziła w ludność kv 1951 roku? Straszna, bezlitosna choroba Heine-Medina zbierała dziecięce Szczepień zabezpieczających jeszcze nie wynaleziono. Szalejąca epidemia lam 6-letniego jedynaka. rzetrwaliśmy w Zabrzu jeszcze 2 lata. Opuściliśmy to miasto bez żalu, lecz nentem i wdzięcznością. Zabrze przygarnęło nas w niedoli, dało szansę na jcie życia na nowo. yczę Zabrzu dalszego rozwoju, a jego opiekunom owocnej pracy dla dobra iwości jego mieszkańców. 129 Kazimierz Szołty! Synek z Kończ W roku 1939 Zabrze obchodziło 17 rocznicą nadania praw miejskich. W tyn roku przyszedłem na świat. Polska i Śląsk znalazły się pod okupacją hitlerows Nadszedł czas niepokoju i zniewolenia. Moje wspomnienia chciałem związać z m małą ojczyzną, jaką są Kończyce. Kończyce dopiero w 1951 roku znalazły się w granicach Zabrza. Patr z perspektywy 63 lat na źródła moich doświadczeń życiowych, widzę je jak bi węgla, w której piony i poziomy miały swoje znaczenie i wymiar. Przemierza utartych szlaków: dom-szkoła, dom-kościół, dom-drużyny, dom-szachta, dom-bag dom-krze, wzbogaciły mnie jako dziecko, a później jako młodzieńca. Na zi< kończyckiej, między Kanarem a Czarnawką, działy się rzeczy podobne do tych, opisuje je w książce Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny znakomity pisarz H< Eckert, znany jako Janosch, pochodzący z zabrzańskiej Poręby. Urodziłem się w starej szkole, dzisiaj już stuletniej. Tutaj chodziłem przedszkola i pierwszej klasy. Budynek odsunięty od drogi przy ul. Paderewskiego tętni już dzisiaj gwarem szkolnym, jak za mojego dzieciństwa. Budynek pozostał dzisiaj w tej samej formie, jedynie znikły ustępy i ogromny chlewik na węgiel. Dzi plac szkolny został zmniejszony o połowę. Nie ma już najstarszego budynku, zwanej „starej szkoły" z 1875 roku, który stał bliżej drogi, niedaleko krzyża licząc dzisiaj 112 lat. W 1939 roku, kiedy hitlerowcy zajęli Polskę, tym samym i Kończyce, ira zabrała najmłodsze dzieci i uciekła do swojej matki i ojca, którzy miesz w Panewnikach, licząc na to, że tam nam będzie bezpieczniej. Ja będąc jeszcze w łc matki, byłem dobrze „schowany", nie widziałem tego okrutnego nadchodzącego świ Ojciec wraz z czterema moimi braćmi, młodzieńcami 20-letnimi, pozos w szkole, by chronić ten budynek w poczuciu odpowiedzialności. Rodzina ш mieszkała w tej szkole do 1942 roku, gdzie ojciec nadal był woźnym, wted) zostaliśmy „wyproszeni" ze szkoły, a funkcję ojca objął bardziej uległy wła człowiek. 130 W 1946 roku rozpocząłem naukę w tej szkole. Pamiętam moich pierwszych cieli, którzy wdarli się do mojego wnętrza i do dzisiaj ich wspominam. A była to migielówna, Wojnarowskai wielu innych. Szczególnie utkwił mi w pamięci pan który był postawnym i przystojnym, wysokim mężczyzną. Budził szacunek kt, ubrany w letni mundur żołnierza armii gen. Andersa. Dzisiaj zostały tylko mienia, ogromny sentyment i radość, że ten budynek stoi i służy następnym niom. Ja odejdę, przyjdą nowe pokolenia, które będą może miały inny stosunek ;o miejsca. A może budynek wyburzą pod budowę stacji benzynowej lub larketu? Oby moje wizje nie spełniły się nigdy i budynek służył, służył i jeszcze Ukształtował mnie: Dom - Kościół - Szkoła, trzy bardzo istotne Ipracujące kiedyś instytucje, które kształtowały nasze charaktery. To było dobre ;iwe. Dzisiaj ta solidarność jest zachwiana i efekty odczuwamy wszyscy. Mój nanował miłością i ciepłem. Motorem byli matka i ojciec, którzy w 15-osobowej ie zgodnie współdziałali, określali nasze miejsce. To był prawdziwy dom - dom miłości i nadziei. Dzięki tym trzem znakom-symbolom mogę w tych trudnych h znaleźć swoje miejsce. W domu, w rodzinie kształtowała się wiara. Była to wa poranna i wieczorna, był to znak krzyża przed i po posiłku. Z tym związany 1 malutki, niepozorny, ale dla mnie do dzisiaj piękny. Obecnie rysuje się forma o kościoła, który wejdzie w nową erę kończyckiej parafii. Od 1942 roku zamieszkaliśmy u pana Piotra Śmieji, ojca Floriana Śmieji -profesora, poety, tłumacza, iberysty mieszkającego w Kanadzie. Dom owy" zamknięty w czworobok, gdzie upłynęło moje dalsze dzieciństwo i lata eńcze, to była studnia problemów międzyludzkich. Tu obserwowałem prawdziwe to życie, z którym się teraz borykam, chociaż tamto było bardziej szczere, :iwe. W tym skupisku ludzkim przeplatały się różne postacie, o różnym lżeniu. Był pan Krupa - Niemiec, członek NSDAP, który mnie włożył do aej beczki z kapusty. Strach zatrzepotał moim sercem - szukałem jak zawsze która stojąc w oknie widziała moje przerażone oczy i ogromny krzyk rozpaczy, tekarz, także Niemiec, który bez względu na pochodzenie wydawał leki, czasami :chę" i darmowo, bo bieda w tym czasie i z nią związane choroby były ogromne. Kiedy front zbliżał się do granic Śląska rodzina aptekarza, opuszczona przez kich, uciekała ze „Śmiejowego ogrodu". Miałem sześć lat i przypominam sobie ;t, widzę jak na dłoni dwa ogromne konie, tzw. belgijoki. Fura była wypełniona możliwości końskich sił, kierowała się na zachód. W oknach zobaczyłem twarze iw ukryte za firankami. Nikt ich nie żegnał, nikt nie dawał im nadziei na dotarcie 131 &o mety „TbawKema!'. O&0uo4l\\& Y$n& kulura, uciekł także pan 1 z rodziną. Przyszli nowi „zbawiciele", okraszeni gwiazdami, mówiący mezrozur językiem. Zaciął się śląsko-kończycki zamek, znikła szczerość, dobroduszno potrzebne w owych trudnych latach. Oczy ludzkie nabrały innego spojrzenia. Zima w 1945 roku dawała się wszystkim we znaki, tym pokonanyn zwycięzcom. A my cieszyliśmy się z przeżycia okrutnej wojny. W placu „Śmiej stacjonowała jedna z kompanii marszałka Koniewa. Tym samym rozlokow kuchnia polowa, a jej kucharz Rosjanin miał dobre serce, karmiąc szczególnie resztkami jedzenia. Matka i ojciec oczekiwali na własnych czterech synów, a starszych braci, którzy byli w Wehrmachcie. Każdy z żołnierzy rosyjskich w momencie był nam bratem, bo moi bracia też nosili mundury, co prawda inne Ból i niepokój o powrót braci był tym większy, że wielu Ślązaków nie po z frontu. Bracia wrócili, lecz nie cała czwórka. Pierwszy odnalazł się najstarszy brat, który kiedy padł Stalingr: w okolicach Charkowa. Postanowili razem z kolegą z Wirka, także Ślą zdezerterować z armii niemieckiej. Groziło to utratą życia i ogi niebezpieczeństwem dla całej rodziny. Front cofał się na zachód, hitlerowcy z dzień ponosili klęskę. Brat wraz z kolegą szli za frontem, ukrywając się gdzie s da. Ostatecznie ukryli się w okolicach Augustowa u Białorusinki pi pochodzenia. Gdy nastało wyzwolenie brat z kolegą wrócił z Augustowa piesze ale szczęśliwy. Będąc parę dni w domu - w niedzielne piękne, słoneczne poj przed obiadem pojawił się u nas sąsiad z opaską na rękawie „PPR" і ш w karabin. Prosił, by brat poszedł z nim na milicję, gdzie znajdowała się także 1< rosyjska. Sąsiad twierdził, że będzie to tylko kontrola osobista i zaraz wróci godziny i dni, brat nie wracał. Dowiedzieliśmy się, że jako dezerter jes niebezpieczną i podejrzaną. Osobą, która doniosła milicji był pewien „kochany Pieszo, z innymi „szczęśliwymi wermachtowcami", którzy przeżyli i z wojny, podążali w kierunku Mysłowic. Tam był pierwszy obóz-więzienie. r> coraz większą kolumnę kierowali do Jaworzna. Ojciec widząc beznadziejną poszedł do krewnego kuzyna, który także wrócił z frontu, ale w stopniu kapitan polskiego spod Lenino. Pojechali razem do Jaworzna i dzięki jego interwencj kilku dniach wrócił do Kończyc. Wrócił także następny brat c nn muu&urze &rav\\ щал. Nn.o.exs>u. YJvewał jako „biuralista" do 1939 roku. W sierpniu 1939 roku został zmobilizowany rojska i jako żołnierz 75. pułku piechoty brał udział w walkach z Niemcami olicy Pszczyny w pierwszych dniach września 1939 roku. 21 września przekroczył cę węgierską, skąd przez Jugosławię i Grecję dotarł w maju 1940 roku do miasta з w Syrii. Zostaje przyjęty w szeregi Brygady Strzelców Karpackich. Bierze udział ronie Tobruku i w bitwie pod Ghazalą. Za okazane męstwo i odwagę odznaczony żem Walecznych i awansem na starszego strzelca. Dnia 3 maja 1940 roku zostaje powołana w Palestynie 3. Dywizja Strzelców ackich. Jej główny trzon dowódczy to oficerowie i podoficerowie Samodzielnej idy Strzelców Karpackich. Ryszard Szkubacz jako sprawdzony i doświadczony jach żołnierz zostaje oddelegowany na kurs podoficerski. Po ukończeniu kursu 155 otrzymuje awans na kaprala i skierowanie do 2. baonu 3. DSK. Doświadczenie nab; w kampanii afrykańskiej, zdobyty tam Krzyż Walecznych, piękna opinia do wódo i kolegów uważających go za wspaniałego żołnierza i prawego człowiek zaowocowały skierowaniem go na instruktora do szkoły podoficerskiej. W grudi 1943 roku wraca do swojej kompanii 2. baonu 3. DSK i razem z nią. zost przetransportowany do Włoch. Zaczęła się kampania włoska 2. Korpusu. Rysz; Szkubacz bierze udział w walkach pozycyjnych 2. baonu nad rzeką Sangro. W kor kwietnia 1944 roku 2. Korpus Wojska Polskiego zajął pozycje pod Monte Cassi; Miał uczestniczyć w czwartym natarciu aliantów na klasztor i otwarciu drogi na Rz> Nie dane było kpr. Ryszardowi Szkubaczowi długo walczyć. Zginął już w pierwsz dniu natarcia - 12 maja 1944 roku, gdy jego batalion nacierał na wzgórze 5' rozpoczynając o godz. 1.00 polską bitwę o Monte Cassino (...). W 1945 roku ci Ryszarda Szkubacza zostało przeniesione z cmentarza tymczasowego w Aąuafond i pochowane na wybudowanym polskim cmentarzu wojskowym pod klasztorem Mo Cassino (...). Rodzinę Ryszarda Szkubacza też odnalazłem. Informacje o bohatersl zabrzaninie, zamieszczane w prasie śląskiej - „Dzienniku Zachodnim", „Głosie Zab i Rudy Śląskiej" oraz w „Naszym Zabrzu" odniosły skutek. Odnalazł mnie siostrzen Ryszarda Szkubacza, zamieszkały w Chorzowie pan Szromek. Wiele już wied: o swoim wuju, ale nie wszystko (...). Planowałem zaproponowanie Radzie Miejskiej Zabrza nazwanie jednej z i naszego miasta imieniem Ryszarda Szkubacza. W moim mniemaniu wart był te Akcja ta powiodła się. Na posiedzeniu Rady w dniu 14 lutego 2000 roku propozy moja poparta przez Komisję Nazewnictwa Rady została jednomyślnie przez Ri Miejską przyjęta (...). Nadanie nazwy nowej ulicy zlokalizowanej w centrum handlowym Zabrza (p Ml), połączone z odsłonięciem pięknie wykonanej tablicy z namalowaną odzn; 3. DSK i napisami: „Ulica Plutonowego Ryszarda Szkubacza", „Tobruk - Mo Cassino" odbyło się bardzo uroczyście 29 maja 2000 roku (...). I?; -,- 156 Spis treści str Prace nagrodzone Krystyna Jędrzejowska-Nowak Izabela Niedźwiedź Stanisław Pietrek Florian Śmieja >Ло'5Є m\as\o т.і.а p\o\u Moja druga ojczyzna Gugoły Ostatnie szesnastolecie Szczęśliwa czternastka Prace wyróżnione Joanna Adamczyk Piotr Bąk Brunon Bialik Adam Daszewski Wojciech Dobrakowski Ryszard Dulbas Klaus Fromm Johannes Golawski Janina Jacorzyńska Zygmunt Kiszakiewicz Wilhelm Kowolik Stanisława Kozioł Jacek Łukowicz Jerzy Markowski Aleksander Odowski Norbert Jan Paprotny Moja ukochana parafia Muzyka i sport Zmieniło się na lepsze Wspomnienie o Mieczysławie Daszewskim 40 lat pracy Nie tylko teatr Ojciec nie wrócił Nauczyciele i sportowcy Wśród książek i ludzi Przez dom do gwiazd Nasz heimat Moja Rokitnica Jaki tam ze mnie „Rus" Na 3-go Maja Smak dzieciństwa Wspomnienia z mojego miasta Spis treści str Prace nagrodzone Edmund Bąk Krystyna Jędrzej owska-Nowak Izabela Niedźwiedź Stanisław Pietrek Florian Śmieja Moje miasto zza płotu Moja druga ojczyzna Gugoły Ostatnie szesnastolecie Szczęśliwa czternastka Prace wyróżnione Joanna Adamczyk Piotr Bąk Brunon Bialik Adam Daszewski Wojciech Dobrakowski Ryszard Dulbas Klaus Fromm Johannes Golawski Janina Jacorzyńska Zygmunt Kiszakiewicz Wilhelm Kowolik Stanisława Kozioł Jacek Łukowicz Jerzy Markowski Aleksander Odowski Norbert Jan Paprotny Moja ukochana parafia Muzyka i sport Zmieniło się na lepsze Wspomnienie o Mieczysławie Daszewskim 40 lat pracy Nie tylko teatr Ojciec nie wrócił Nauczyciele i sportowcy Wśród książek i ludzi Przez dom do gwiazd Nasz heimat Moja Rokitnica Jaki tam ze mnie „Rus" Na 3-go Maja Smak dzieciństwa Wspomnienia z mojego miasta rej Sylwester Pogorzelec Herbert Pyka Radkowska lierz Szołtysek yn A. Wisłocki /na Wysoka isz Zapart i Zdanowicz Wspomnienia z ośrodka internowania w Zabrzu -Zaborzu 115 Kaj indzi waży się tyż ino na wodzie 120 Przygarnęło nas w niedoli 127 Synek z Kończyc 130 Burzliwy czas nadziei 135 Z uśmiechem na twarzy 142 Moje kino 145 Spod Monte Casino na Śląsk 148 'T'f^ * Ч'---'У ...■•' V4V4 ^cFl**®* І -j,Z-9£P18-£8 №Sl 3x"tezpo43°^ «иорг * ^ГЦ'^яаия?»»:*££afa^coifla* ^•£^?v ««г^^ чф^ ńSSSV Książka została wydana ze środków finansowych UM w Zabrzu Reprodukcje prac zamieszczonych w książce oraz eksponaty umieszczone na okładce pochodzą ze zbiorów Muzeum Miejskiego w Zabrzu Opracowanie redakcyjne KRZYSZTOF KARWAT ISBN 83-87436-26-7 Wydawca ППВР MBP w Zabrzu uiiiiiir MUZEUM MIEJSKIE WZABRZU llllll MM w Zabrzu Skład i łamanie QS DESIGN www.qsdesign.pl Projekt okładki QS DESIGN www.qsdesign.pl Druk Drukarnia GREG Gliwice