13759

Szczegóły
Tytuł 13759
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13759 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13759 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13759 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

© Copyright by I. W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1968 MIEJSKA t-J . JCZNA - - —¦ i m ! ¦¦¦¦'¦ inp..L> ftJ.OS " « Wanda Dohaczewska \j\ft fobie chłop ubogi, któremu nicgią nie wiodło, pomimo że yg i yr'ACOwitfzeLo na wiele mil bp nie znalazł. Gruntu ó chłop miał niewiele, a i z tego jfcjze w^'ki jeno jrayek N lewo- gęfj ia^ki lotne ^dzw n^wet wrzof jięWieplenił.Tote^ nędzarz był ^ onróo chłopajakicK mało i nazywali go .rąjietdsd Charfakie D7\K ucnn Wyszedł raz Charłak jesienią swoje pólko pod oziminę zaorać. Orze. Konik ch dy, wynędzniały, ledwo się wlecze, pług wyszczerbiony na kamieniach zgrzy Charłakowi pot spływa po czole, choć to dzionek zimny, trochę dżdżysty, mżaw taka w powietrzu wisi, jak to bywa na jesieni. Umęczył się Charłak, rad by już odpocząć, ale nie odpoczywa. Postanowił soi do południa pracować bez wytchnienia, a w samo południe wypocząć i suche chleba okrajec zjeść, co go za pazuchą chował. Dobre postanowienie, kiedy siły po temu. Ubogi Charłak miał sił niewu i głód doskwierał mu bardzo. Na miedzy, pod krzakiem głogu, przytulnie mu zdało i zacisznie. Przystanął, chleb wyjął, obejrzał i medytuje: ,,Zjeść go zaraz czy nie zjeść? Dobry chlebek, choć czerstwy, bo z czyst< żyta. Skórka aż pachnie... Ha! Słonku jeszcze do południa daleko... Zjem teraz nie dociągnę do wieczora. Ech, zaczekam, a chleb tu na miedzy położę, żeby m: nie kusiło". Wziął szmatkę lnianą, kromkę pięknie zawinął, żeby ją mgła wilgotna nie pr: jęła, i ciężko westchnąwszy, znowu konia popędził. Orał i orał, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo, ani na piaski, ani bagno. A za tym bagnem, co do jego gruntu należało, ciągnęła się wielka trzęsawa, b< denna, kożuchem błotnych traw zarosła. Mieszkały w niej różne Licha. Więc żyło tam Licho Zielone, co przejeżdżających niedaleko gościńcem lu rade po moczarach wodziło, żabimi łapami za koła chwytano, że w błocie lgn^ olbrzymią zieloną żabą koniom do pyska skakało, że konie przerażone szarp się, uprząż targały, wozy łamały, a ludzie zdyszani, zmęczeni, udręczeni do samt świtu dobrej ścieżki odnaleźć nie mogli. I żyło tam Sine Licho, co wąskimi strumieniami z moczarów do rzek i jez spływało, zrywało rybakom buczę* i jazy, dziurawiło kosze na ryby, plątało si i niewody. I było jeszcze Licho Rdzawe, co zgniłą gorączkę w bagiennych mszarach hoc wało i na ludzi puszczało, co tam mieszkali w bliskości. Ale najgorsze ze wszystkich było Czarne Licho. Najdokuczliwsze, najprzemy niejsze, najbardziej natrętne. Ono jedno wyłaziło z trzęsawy, po uprawnych pole skakało, pod okna chat podchodziło, a wciąż wypatrywało, komu by coś spsoc komu krzywdę wyrządzić, troski przyczynić. A tak zuchwale sobie poczynało, nie lękało się włóczyć nawet o południu, co ze wszystkich stwór jednym Połi nicom tylko uchodzi. * Objaśnienia trudniejszych wyrazów znajdują się na końcu książki. 6 Otóż właśnie tego południa wylazło Czarne Licho z bagniska, na skraj moczaru się wychyliło i za kretowiskiem przycupnęło, w gęstwie głogowego krzaka. Ślepiami pełga i patrzy dokoła. Zobaczyło, jak chłop Charłak przystanął na miedzy, jak swój kawałek chleba obejrzał, jak nad nim pomedytował, a potem w czystą szmatkę lnianą zawinąwszy, na miedzy położył, a sam dalej orać począł. Gdy tylko Charłak się odwrócił, złośliwa stwora zza krzaka wyskoczyła, okrajec nędzarza porwała i w kępę wikliny zapadła. Czeka, co będzie. Jak też Charłak kląć zacznie, gdy swoją krzywdę zobaczy? Tymczasem słońce zza chmur siwych wyjrzało, cały świat rozjaśniło, a po mokrej ziemi rozpełzły się krótkie cienie drzew i krzewów. Charłak na słońce popatrzył, ręką oczy zasłaniając, westchnął z ulgą, konia do mizernej trawki miedzowej podprowadził, a sam na miejsce szedł, gdzie był chleb zostawił. Podchodzi... patrzy... chleba ani śladu, tylko szmatka rozwinięta leży. Zafrasował się bardzo, w głowę się podrapał i sam do siebie głośno powiada : — Któż to się na mój nędzny posiłek złakomił? Mnie biednego o głodzie do wieczora zostawił? Chyba jeszcze większy nędzarz niż ja szedł tędy. Niechże mu pójdzie na zdrowie. Zdumiało się Czarne Licho. Co za cudak taki? Już chciało nawet chleb znienacka podrzucić, bo skoro poszkodowany nie złorzeczy, nie przeklina, to i uciechy z psoty nie ma żadnej. Ale naprawić krzywdę wyrządzoną — rzecz to niegodna Licha. Zarżało złym śmiechem, zatupało koźlimi kopytami, potrząsnęło koźlimi rogami i w głąb trzęsawy smyrgnęło. Tu na samym środku, w miejscu niezgłębionym, gdzie noga ludzka nigdy nie stanęła, nad brzegiem sennego jeziorka, sitowiem i rzęsą zarośniętego, na kępie łozy siedział Topielec, najstarszy i najważniejszy ze wszystkich stwór, co tę pustość przeklętą zamieszkiwały. Siedział wygodnie rozparty na tronie uplecionym z łoziny, w płaszczu dostatnim, z trzcinowych kit utkanym, w wieńcu z sitowia na łysej głowie, ciemnozielony na gębie, ogromny, brzuchaty, i drzemał w jesiennym słońcu. Czekał, aż Licha, w różne strony rozesłane, powrócą i opowiedzą mu, co i gdzie zdziałały. Gdy Czarne Licho przed nim stanęło, Topielec otworzył jedno oko, wybałuszył je po żabiemu i pyta: — No? Co tam? Więc Czarne Licho skrzeczy: I — Chleb porwałem niedołędze jednemu, żeby go pozłościć, żeby klął i złorzeczył, co nam, Lichom, jak wiadomo, wielką radość sprawia. Topielec zaciekawił się. — No i co? Kogo przeklinał? — Et, nikogo! To jakiś dziwny człowiek. Życzył zdrowia temu, co chleb zjadł. Topielec pokręcił żabią głową, wielką jak dynia. — Zdrowia życzył, powiadasz? Bo pewnie chleba ma w bród. Co mu tam jeden okrajec! — Ale gdzie tam! Charłak to nędzny, biedę klepie wraz z całą rodziną. Już on teraz do samego wieczora nic do gęby nie włoży. Gdy to zielonożabi Topielec usłyszał, brwi groźnie nastroszył i jak nie wrzaśnie: — A ty łajdaku zatracony! Nie wiesz o tym, że Biesy i Licha także swój honor mają? Ostatni kęs chleba nędzarzowi porywasz? Pewnie, że to łatwiej niż sięgać do szkatuły bogacza! Wstydź się! Ludziom zostaw proceder taki! Biegnij co tchu i odnieś chleb tam, skąd wziąłeś. Zafrasowało się Czarne Licho. — Jakże odniosę? Już mi się cały rozkruszył i ptaki zdziobały. Pomyślał chwilę Topielec z palcem na nosie i powiada: — Nie możesz odnieść, to odsłużysz. Idź mi zaraz do tego chłopa i zgódź się do niego za parobka. Masz mu służyć wiernie przez trzy lata, a gdy skończysz służbę — możesz do nas powracać. Ano dobrze. Topielec był wszelkim Biesom i Lichom za przełożonego, więc go słuchać musiały. Czarne Licho śmignęło tedy z powrotem, o ziemię się uderzyło, odmieniło się w urodziwego parobka i do Charłaka podchodzi. A właśnie Charłak zjeżdżał już z pola, bo i słońce za dalekim lasem na spoczynek się układało. Idzie Charłak zmęczony, koń jego też ledwie nogi stawia, pług za koniem się wlecze, na grudach ziemi podskakuje, szczerbi się o kamienie... a Charłak nie ma już siły, by go podtrzymać. Aż mu w oczach czarno z głodu i zmęczenia. Wtem podchodzi chłopak nieznajomy. Oko zielone jak woda leśnego jeziora, brew czarna, włosy jak pióra krucze, czarny wąsik sypie się nad wargą malinową, płeć smagła, uroda — krew z mlekiem. Spodobał się Charłakowi, choć mu z tych zielonych oczu niedobrze patrzało. Ale Charłak tego nie zauważył. Ów chłopak nieznajomy chwycił mocno pług za czepigi, do góry poderwał i mówi: — Pomogę wam, gospodarzu. 8 Zaraz też na konia świsnął, a koń, jakby różdżką czarodziejską dotknięty, wyprostował się, parsknął raźno, głowę zadarł, nogi wyprężył i poszedł ku chacie niby młody źrebiec. Zadziwił się Charłak. — Cóżeś za jeden, że mi z pomocą przychodzisz? — Wasz parobek, jeśli tego zechcecie. Zdumiał się Charłak jeszcze bardziej. — A cóż tobie, chłopcze, do głowy przychodzi godzić się ze mną? Biedaczyna jestem, nie stać mnie na parobka. Zaledwie sam się przeżywię z żoną i dziatkami, a tu jeszcze zapłata... Więc znów nieznajomy: — Nie trzeba żadnej zapłaty. Już tak mi się ubrdało, gospodarzu, koniecznie wam służyć. Nie wyganiajcie mnie, a z pewnością zadowoleni będziecie. I tak natrętnie prosił, że aż niemal groźnie. Zląkł się Charłak po trosze. Któż to wie, co za jeden ów przybysz ze świata, z nieznajomej strony? Zbój może jaki, co przed sprawiedliwością ludzką uciekając, bezpiecznego schronu szuka? Ode-gnany, może mścić się będzie? Z takim lepiej żyć w zgodzie. Tak sobie Charłak przemyślał, a głośno mówi: — Niechże tam! Zostawaj, kiedy wola! Przebędziesz tydzień, spodoba ci się, to i na stałe się ugodzimy. I zadomowiło się Czarne Licho u Charłaka. Zaczął nowy parobek służbę od tego, że koniem się zaopiekował. Czyścił go, karmił, poił, a Charłak ani wiedział, skąd tamten paszę znosił. Nie upłynęło tygodnia, a koń był nie do poznania. Krągły jak kluska, sierść na nim lśniąca, grzywa rozczesana, w podrygach chodzi jak dziewucha na weselu. W pracy nie ustaje, w zaprzęgu rwie się, że go utrzymać trudno, aż się sąsiedzi dziwują. Skąd to Charłak takiego konia wziął? Kupić — nie kupił, bo przecie złamanego grosza nie posiada. Wymienić — też nie wymienił, bo to by się bez oszukaństwa nie obeszło, a Charłak — chłop uczciwy. A zresztą i maść końska ta sama, i ta sama blizna na grzbiecie. Dziwy, dziwy albo i zgoła czary! A parobek zabrał się z kolei do krowy. Jak ją zaczął po przydróżkach pasać, ziół jej ulubionych wyszukiwać, tak z wymionami jak cebry powracała do domu. Nie brakło już mleka Charłakowym dzieciom. Pobielały na liczkach, potłuściały, poweselały jak wróble, gdy je słońce wiosenne oświeci. Myśli Charłak: „Dobrze się ten parobek sprawia. Chleba wiele nie zje, a sporo przyczynił dobrego. Niechże zostanie na stałe". Ucieszył się parobek z postanowienia takiego, bo jakżeby przed Topielcem stanął, rozkazu nie spełniwszy? U Biesów subordynacja sroga. Powiada parobek do Charłaka: — Cóż, gospodarzu? Czas uchodzi. Ostatnia pora zaorać pole pod ozimą pszenicę. A Charłak: — Jużem zaorał i żyto wsiałem. Na ziemniaki do sadzenia wiosną też coś miejsca zostawić trzeba. Nie mam wolnego zagonu. — A onże spłacheć ku trzęsawie, to nie wasze ? — Niby moje, ale co z tego? Moczaru orał nie będę. — Pozwólcie mnie spróbować. Ja to uprawię. — I koń nie zdoła. — W moim ręku zdoła. A o ziarno na siew już ja się postaram. Zgodził się Charłak. Niech ten cudaczny parobek robi, jak chce. Jeśli sam si< 0 ziarno postara, straty nie będzie. Zaorał parobek tęgi szmat moczaru, potem nocą poleciał z worem, wszystkin chomikom w okolicy spiżarnie obrabował i do myszy polnych zajrzał, że wrzask si uczynił i jazgot, i lament na pięć mil wokoło. Przydźwigał wór pszenicy jak złoto Zasiał. Sąsiedzi, patrząc na to, za boki się brali ze śmiechu. — To ci wariat! Święte ziarno w błoto ciska! Równie dobrze mógłby wsią żabiego skrzeku albo i lepiej nie, bo żaby rozpleniłyby mu się na pewno. Parobek nie zważał na drwiny sąsiadów, nie zważał na nieme zafrasowani Charłaka i robił swoje. Nadciągnęła zima. Ścisnęły ziemię tęgie mrozy, potem wiosna przyszła ciep) 1 sucha na podziw, a po niej lato tak upalne i znojne, jakiego najstarsi ludzie ni pamiętali. Słońce żywym ogniem paliło z nieba, kanie na darmo dżdżu wołały, kurz z; snuł pola, zżółkła na łąkach trawa, pochyliły się żałośnie zeschłe, skurczon kłosy. Tylko na Charłakowym błocie wyrosła bujna pszenica. Jak mur stała, dorodr kłosy prężyła ku słońcu. Gdy przyszło ją kosić, wysypała plon stokrotny. Miał teraz Charłak dość ziarna na mąkę, dość na siew, a resztę sprzedawał p< maleńku, a choć niesprawiedliwej ceny nie brał, coś niecoś grosza uciułał. Teraz już z większym poważaniem patrzył na swojego parobka. A ten — nr Krząta się koło swojej roboty i pogwizduje. Gdy nadszedł czas siewów, powiada parobek do Charłaka: — W tym roku obsiejemy piaski! 10 — Bój się Boga, chłopcze! Te piaski! A toż tam jak świat światem nic nigdy nie wyrosło. — Nie lękajcie się, gospodarzu! U mnie wyrośnie. Nie sprzeczał się Charłak, bo już się przekonał, że jego parobek ma tęgi łeb na karku, ale sąsiedzi kpili na potęgę, gdy Charłak z parobkiem wyjechali we dwa pługi na to wywieisko. Zaorali. Zasiali. Dobrze. Tego lata deszcz padał nieustannie. Błękitnego nieba nie dojrzał ani skrawka, słonecznego promienia nie uświadczył. Szare strugi pluskały bez przerwy o kałuże, bębniły w dachy domów, ściekały po płotach i pędziły rozmytym gościńcem, po którym wóz by nie przejechał. Charłakowe bagno wraz z całą wielką trzęsawą zmieniło się w jezioro, zboże na polu wygniło, tylko na piaskach obrodziło pięknie. Znowu zebrał Charłak sto ziaren za jedno. Dziwowali się sąsiedzi. — Skądże twój parobek wie, jaka latoś będzie pogoda? Ano wiedział. I to, i dużo różnych rzeczy. Na trzeci rok zakrzątnął się parobek i pewnej burzliwej nocy poprzenosił błoto z moczaru na piaski, a piasek na moczar. Niezły pas gruntu użyźnił, niezły pas gruntu osuszył, całą ojcowiznę Charłakową zdatną pod uprawę uczynił. Pewnie, że taka robota nie na człowieczą była miarę i kiedy Charłak, rano wstawszy, jej skutki zobaczył, już o nic swego parobka nie pytał, nic mu nie nakazywał, tylko obchodził go ostrożnie z daleka, spluwając od uroku i żegnając się nabożnie. A parobek swoje robił. Uprawił wszystkie morgi Charłakowe, pszenicy nasiał, jęczmienia, żyta, ziemniaków nasadził. Starczyło miejsca na groch i na kapustę... Urodzaj przyszedł wspaniały. Jak rzadko. Miał Charłak pełny spichlerz i stodołę i już nie był właściwie Charłakiem, choć jeszcze go tak ludzie z przyzwyczajenia nazywali. Ubrany chodził dostatnio, syty, nic nie brakowało ani jemu, ani żonie i dzieciom jego. Tymczasem skończyły się trzy lata służby Czarnego Licha. Nastała noc księżycowa, pierwsza noc po pełni wrześniowej, kiedy księżyc już ubywać zaczął. Wisiał wysoko na niebie i ziemię całą zalewał potokami błękitnego światła, tak jasnego, że szpilkę by znalazł na drodze, a tak zwodnego, że prawdziwych kształtów by nie rozeznał, choćby najbardziej były znajome. Wyszedł parobek Charłakowy za próg chaty, o ziemię się uderzył, prawdziwą swoją postać na się wziął i ku rodzinnej trzęsawie śmignął. A tam, między krzakami iwy i wikliny, między błotnym zielem rozrosłym jak krzaki, nad brzegiem czarnego jeziorka zarosłego sitowiem i rzęsą, tańczyły wszela- 11 kie stwory: Wiły, Boginki, Nocnice, Leśne Dziady i Biesy przeróżne. Plątały się we mgle księżycowej w długie korowody, zwijały się w koła, kręciły się, wirowały, wyskakiwały w górę, a błędne ogniki płonęły im nad głowami jak ogniste wianki. Topielec wylazł z wody, usiadł na krzywym pniu starej wierzby-czarownicy, z gałązki wierzbowej piszczałeczkę sobie ukręcił i przygrywał do tańca, żabimi palcami po dziurkach piszczałki przebierając, w srebrną tarczę księżyca zapatrzony. Stanęło Czarne Licho przed Topielcem, pokłon mu należny oddało. — Jestem — powiada. — Skończona moja służba. Topielec niespiesznie wzrok od księżyca odwrócił. — Jesteś? No, dobrze. Możesz zostać z nami. Idźże i tańcz, póki srebrny miesiączek nie zblednie, póki świt nieba na wschodzie nie rozpali. Ale Czarne Licho w głowę się drapie, z kopyta na kopyto przestępuje wielce frasobliwie. Pyta Topielec. — Czego chcesz jeszcze? — Panie nasz władny! Dałem temu człowiekowi dobrobyt. Skradziony kawałek chleba po tysiąckroć mu zwróciłem. Ma to tak zostać? — Czegóż chciałbyś więcej ? — Figla mu spłatać na pożegnanie! Takiego małego, niewinnego figielka, w jakich Biesy się lubują! — Byłeś nie zepsuł własnej pracy. — Nie zepsuję. Klasnął Topielec w zielone dłonie. — Pójdźcie tu, wszystkie Biesy! Od razu przerwały taniec. Zbiegły się do pnia krzywej wierzby Boginki i Wiły, Nocnice i Strzygi, wyciągają szyje, pochylają głowy... Powiada im Topielec: — Tak i tak. Dopieroż cały tłum pocznie rżeć, piszczeć. — Pozwól mu! Pozwól! Pozwól! Klasnął się Topielec po zielonym udzie. — Dobra nasza! Zła Psota psocić musi, inaczej by sobą nie była. Spłatajże swemu gospodarzowi na pożegnanie figla, ale sprytnego, żebyśmy się ciebie wstydzić nie potrzebowali. A Czarnemu Lichu oczy pełgają niby dwie jarzące świece. — Nie bójcie się! Już ja jemu coś dobrego obmyślę! Pozostał Odmieniec do świtu ze swoimi. Tańczył, aż się zasapał, przyśpiewywał, aż zachrypł. Dopiero kiedy obłoki na wschodzie różowieć zaczęły, uderzył w ziemię 12 s kie stwory: Wiły, Boginki, Nocnice, Leśne Dziady i Biesy przeróżne. Plątały się we mgle księżycowej w długie korowody, zwijały się w koła, kręciły się, wirowały, wyskakiwały w górę, a błędne ogniki płonęły im nad głowami jak ogniste wianki. Topielec wylazł z wody, usiadł na krzywym pniu starej wierzby-czarownicy, z gałązki wierzbowej piszczałeczkę sobie ukręcił i przygrywał do tańca, żabimi palcami po dziurkach piszczałki przebierając, w srebrną tarczę księżyca zapatrzony. Stanęło Czarne Licho przed Topielcem, pokłon mu należny oddało. — Jestem — powiada. — Skończona moja służba. Topielec niespiesznie wzrok od księżyca odwrócił. — Jesteś? No, dobrze. Możesz zostać z nami. Idźże i tańcz, póki srebrny miesiączek nie zblednie, póki świt nieba na wschodzie nie rozpali. Ale Czarne Licho w głowę się drapie, z kopyta na kopyto przestępuje wielce frasobliwie. Pyta Topielec. — Czego chcesz jeszcze? — Panie nasz władny! Dałem temu człowiekowi dobrobyt. Skradziony kawałek chleba po tysiąckroć mu zwróciłem. Ma to tak zostać? — Czegóż chciałbyś więcej ? — Figla mu spłatać na pożegnanie! Takiego małego, niewinnego figielka, w jakich Biesy się lubują! — Byłeś nie zepsuł własnej pracy. — Nie zepsuję. Klasnął Topielec w zielone dłonie. — Pójdźcie tu, wszystkie Biesy! Od razu przerwały taniec. Zbiegły się do pnia krzywej wierzby Boginki i Wiły, Nocnice i Strzygi, wyciągają szyje, pochylają głowy... Powiada im Topielec: — Tak i tak. Dopieroż cały tłum pocznie rżeć, piszczeć. — Pozwól mu! Pozwól! Pozwól! Klasnął się Topielec po zielonym udzie. — Dobra nasza! Zła Psota psocić musi, inaczej by sobą nie była. Spłatajże swemu gospodarzowi na pożegnanie figla, ale sprytnego, żebyśmy się ciebie wstydzić nie potrzebowali. A Czarnemu Lichu oczy pełgają niby dwie jarzące świece. — Nie bójcie się! Już ja jemu coś dobrego obmyślę! Pozostał Odmieniec do świtu ze swoimi. Tańczył, aż się zasapał, przyśpiewywał, aż zachrypł. Dopiero kiedy obłoki na wschodzie różowieć zaczęły, uderzył w ziemię 12 koźlim kopytem, w powietrze się uniósł i prosto do Charłakowej zagrody poleciał. A Charłak spał spokojnie i nic o niczym nie wiedział. Nazajutrz z rana mówi parobek do Charłaka: — Gospodarzu! Służyłem wam wiernie i nic za swoją pracę nie brałem. Ale na pożegnanie prosiłbym o zapłatę, bo już teraz w świat powędruję. Choć ten parobek bogactwo mu przyniósł, wolał go Charłak nie zatrzymywać. Rad był w głębi duszy, że tamten pójdzie sobie. Ale wynagrodzić go pragnął tym bardziej. Powiada tedy: — Słuszna sprawa. Przysporzyłeś mi dobra, chętnie ci z niego udzielę. Ile chcesz? — Niedużo — niemało. Korzec żyta. Zdumiał się Charłak. — Cóż ci przyjdzie z ziarna? We świat ze sobą korca żyta na plecach nie poniesiesz. Zaśmiał się parobek. — Ależ nie! Tu mi nasypcie, w tej izbie, koło komina. Kocioł też co największy pozwólcie. Będę warzył. — Z tego żyta? I cóż to będzie? — Zobaczycie. Zabrał się parobek do roboty. Żyto zalał wodą źródlaną z takiego źródła, co nigdy nie słyszało piania koguta, potem w kotle warzył i prażył, cedził, dolewał, przelewał, a nikomu przez ramię zajrzeć nie pozwolił. W tajemnicy sprawę chował. Po niejakim czasie Charłaka zaprosił i na stole przed nim flaszkę płynu dziwnego postawił. Przezroczyste to było jak woda, a ostro pachnące. Pyta Charłak: — Cóż to takiego? A parobek białe zęby szczerzy w uśmiechu. — Napój taki. — Toż nie kwas chlebny ni miód, ani piwo. — Pewnie, że nie! Coś o wiele lepszego. Z przyglądania się nie posmakujemy. Skosztujcie. Przyniósł parobek dwa kieliszki i ów płyn przezroczysty leje. Wziął Charłak kroplę na język. — Gorzkie. Pali. — Łyknijcie więcej. Łyknął Charłak. Splunął. 13 — Tfu! Paskudztwo! Zmartwił się parobek. — A ja myślałem, że coś dobrego warzę! Czyżby się nie udało? Zróbcie łaskę, gospodarzu, łyknijcie jeszcze. Może wyda się lepsze. Łyknął Charłak drugi kieliszek. — Wypijmy jeszcze. Łyknął Charłak po raz trzeci i dziwnie mu się zrobiło. W uszach zaszumiało, w skroniach załopotało. Wyciągnął rękę przed siebie. — Oj, chłopcze! Co się dzieje? — A bo co? — Chata się kręci! W kółko wiruje! — Nie kręci się! Stoi, jak stała. — Ależ kręci się, mówię tobie! Podeprzyj ściany, bo jeszcze runą i nas przywalą! — Nie kręci się. To tylko tak się wydaje. Mnie też się wydaje. — Cóż takiego? — Że jestem w mojej rodzinnej trzęsawie i wodzę ciebie po niej razem z koniem i wozem! Hu, ha! Oprzytomniał trochę Charłak ze strachu, bo zrozumiał, z kim ma do czynienia. A ów Odmieniec chichocze i powiada: — Żeby nas zwidy nie męczyły, wypijmy jeszcze po jednym. Wypił Charłak i zwalił się pod stół. A Czarne Licho popatrzyło na niego, zaśmiało się urągliwie, swój przeklęty napój z kotła we flaszki porozlewało, flaszki na stole rządkiem ustawiło, a samo przez okno śmignęło i tyle go widzieli. Charłak zasię spał pod stołem do wieczora, gdy zbudził się — obrzydliwie mu było w żołądku i ciężko na sercu. Taki był dar pożegnalny Czarnego Licha. Wanda Dobaczewfka dwa /aó dreptała y chatka maieńte na^krąju wsi stoją ca, w ziemię U k^ochtrlona^ra dachu mł^torta uboga wdowa. ola i oóródek chwastem zarosty. eS maleńkim tuż^y »m. dssiafo WŁ'totc-eza Wdowa słaba, chorowita, jakoś sobie poradzić nie mogłaś Dopiero kiedy Marysia podrosła i do roboty się wzięła — odmieniło się wszystko na dobre. Uwijała się po zagrodzie od świtu do nocy, a czego dotknęła — rosło jej pod ręką. Ogródek z chwastów opełła, grządki warzyw nasiała, nasadziła, nawet z pomocą dobrych ludzi pszenicy i ziemniakom dała rady. — Już też się nie bój, mateńko moja! Na jesień będziemy miały w bród wszystkiego. Ale nie dzieje się tak na świecie, jak człowiek sobie postanowi. Przyszła jesień i rozchorowała się matka na dobre. Leży bezsilna, ani ręką, ani nogą ruszyć nie poradzi. Trzeba ratować. Ale jak, kiedy nie ma w chacie ani grosika? Poszła Marysia do sąsiadki. A ta sąsiadka także wdowa była, ale bogata. Gospodarstwo miała niemałe, inwentarza dostatek i sporo grosza w malowanej skrzyni. Przecie za darmo nic nikomu nie pomogła. Popatrzyła surowo na Marysię. — Dawaniu jałmużny nie sprzyjam i ty chybabyś się żebrać wstydziła. Pomogę chętnie, czemu nie, ale mi w zastaw dasz wasze dwa zagonki pola i chatkę z ogródkiem. Wyzdrowieje matka — to sobie wykupisz, bo robotna jesteś, jakich mało. Zgodziła się Marysia. Cóż począć miała? Za pieniądze od sąsiadki pożyczone sprowadziła uczonego lekarza, lekarstwa wykupiła, dobrych, posilnych rzeczy do jedzenia, ciepłej odzieży... Cóż, kiedy nic to nie pomogło i matka Marysina umarła. Została Marysia sierotą na białym świecie, samotna z krówką łaciatą. Powiada sąsiadka do Marysi: — Twój dom teraz mój, a nie twój, i takoż zagonki pola. Wpuszczę tu obcych ludzi, by gospodarowali i czynsz płacili, a ty chodź do mnie na służbę. Pomocnicy potrzebuję, żeby moje córeczki rączek sobie nie urobiły. A miała ta gospodyni córek dwie. Ładne nawet były, ale okrutnie leniwe, a kłótliwe i wrzaskliwe jak sroki. Gospodyni za nimi świata nie widziała, ale chłopcy we wsi odwracali się od nich niechętnie. Któż by tam takie za żony brał? Obie gospodarskie dziewuchy znielubiły od razu Marysię, że od nich ładniejsza, wdzięczniejsza. Matkę na sierotkę podjudzały i co mogły, to z najcięższej roboty na nią waliły, aż sierota wieczorem bez ducha na swój barłóg padała. A gospodyni i jej córkom wciąż było źle, wciąż mało. Pobladła biedna Marysia, wychudła, ochotę do śpiewu straciła, przyodziewek na nic stargała, a że jej gospodyni nowego nie sprawiła, pozostawała tak dziewczy- 16 nina obdarta, choć czysta, zsiniała z zimna i drżąca. Tej zimy nikt w niej nie poznawał dawnej, ślicznej i wesołej Marysi. Jedyną pociechą była krówka Łaciata. Gospodyni i krówkę wprawdzie za swoją własność uważała, na równi ze swoimi krowami doiła, ale przynajmniej dostępu do niej Marysi nie broniła. O każdej porze mogła sierotka swoją krówkę widywać. Więc kiedy zdjęła Marysię tak wielka tęsknota, że już nie mogła wytrzymać, biegła do obórki, obejmowała Łaciatą za szyję i wypłakiwała wszystkie łzy gorące, co jej się w ciągu złych dni nazbierały. A Łaciata, mycząc z cicha, ciepłym, szorstkim jęzorem lizała Marysię po czole, po zapłakanych oczach... I dobrze im było razem. Mało wiele czasu upłynęło, a nadeszła wiosna. Zaszemrały w parowach strumienie, zaszczebiotały jaskółki pod strzechą, zakwitły w sadzie jabłonie. Wyszła gospodyni na próg, ręką od słońca oczy przesłoniła, rozejrzała się po zieleniejących polach i Marysię do siebie zawołała: — Trawa się już na łąkach puściła. Wygnaj, Marysiu, krowy na pastewną łąkę, tę suchą, co pod lasem. A żeby ci się przy pasionce nie nudziło — masz tu kądziel. Żebyś mi do wieczora tę tu wełnę sprzędła, nic nie zostawiła, bo jak nie zrobisz, w świat wygonię w jedne) koszuli, a krowa Łaciata u mnie zostanie. Patrzy Marysia na kłąb wełny... Gdzie! Ani w trzy dni temu nie poradzi! A tu jeszcze na krowy zważać trzeba. Nie na jej siły robota taka... Ale nie śmiała nic powiedzieć na sprzeciw. Bała się gospodyni, jej złych oczu i gniewnego głosu... A i świata szerokiego się bała. Dokąd pójdzie? Gdzie się obróci, gdy ją wygonią? Zabrała wełnę i pognała krowy. Zaszła z nimi na łąkę podleśną, na skraju, pod pierwszymi drzewami usiadła, głowę wychudłymi rączynami objęła i płacze cichuteńko. Nic innego, tylko nazajutrz od rana zbierać się przyjdzie, by iść, gdzie oczy poniosą, w daleki świat, na nieznaną dolę. A prząść nawet nie próbuje. I tak nie podoła. Aż tu o samym południu jakiś szum lasem przeleciał, jakieś cienie niby obłoków prześliznęły się po łące, słońce zaraz potem jaskrawiej błysnęło, żywszymi barwami zagrały kwiaty łąkowe, zatrzepotały się nad nimi motyle. Coś zaszeleściło dziwnie w wysokiej trawie, coś wyjrzało ciekawie zza krzaków, a krówka Łaciata przemówiła ludzkim głosem: — Nie płacz, Marysiu. Daj wełnę, ja ci dopomogę. Zlękła się Marysia, aż się zatrzęsła cała, ale krówka tak poczciwie na nią patrzy, że uspokoiła się zaraz. Kłąb wełny w obie ręce bierze i do Łaciatej podchodzi posłusznie . A krówka głowę pochyliła. — Daj mi tę wełnę na rogi. 2 — „U złotego źródła" 17 nina obdarta, choć czysta, zsiniała z zimna i drżąca. Tej zimy nikt w niej nie poznawał dawnej, ślicznej i wesołej Marysi. Jedyną pociechą była krówka Łaciata. Gospodyni i krówkę wprawdzie za swoją własność uważała, na równi ze swoimi krowami doiła, ale przynajmniej dostępu do niej Marysi nie broniła. O każdej porze mogła sierotka swoją krówkę widywać. Więc kiedy zdjęła Marysię tak wielka tęsknota, że już nie mogła wytrzymać, biegła do obórki, obejmowała Łaciatą za szyję i wypłakiwała wszystkie łzy gorące, co jej się w ciągu złych dni nazbierały. A Łaciata, mycząc z cicha, ciepłym, szorstkim jęzorem lizała Marysię po czole, po zapłakanych oczach... I dobrze im było razem. Mało wiele czasu upłynęło, a nadeszła wiosna. Zaszemrały w parowach strumienie, zaszczebiotały jaskółki pod strzechą, zakwitły w sadzie jabłonie. Wyszła gospodyni na próg, ręką od słońca oczy przesłoniła, rozejrzała się po zieleniejących polach i Marysię do siebie zawołała: — Trawa się już na łąkach puściła. Wygnaj, Marysiu, krowy na pastewną łąkę, tę suchą, co pod lasem. A żeby ci się przy pasionce nie nudziło — masz tu kądziel. Żebyś mi do wieczora tę tu wełnę sprzędła, nic nie zostawiła, bo jak nie zrobisz, w świat wygonię w jednej koszuli, a krowa Łaciata u mnie zostanie. Patrzy Marysia na kłąb wełny... Gdzie! Ani w trzy dni temu nie poradzi! A tu jeszcze na krowy zważać trzeba. Nie na jej siły robota taka... Ale nie śmiała nic powiedzieć na sprzeciw. Bała się gospodyni, jej złych oczu i gniewnego głosu... A i świata szerokiego się bała. Dokąd pójdzie? Gdzie się obróci, gdy ją wygonią? Zabrała wełnę i pognała krowy. Zaszła z nimi na łąkę podleśną, na skraju, pod pierwszymi drzewami usiadła, głowę wychudłymi rączy nami objęła i płacze cichuteńko. Nic innego, tylko nazajutrz od rana zbierać się przyjdzie, by iść, gdzie oczy poniosą, w daleki świat, na nieznaną dolę. A prząść nawet nie próbuje. I tak nie podoła. Aż tu o samym południu jakiś szum lasem przeleciał, jakieś cienie niby obłoków prześliznęły się po łące, słońce zaraz potem jaskrawiej błysnęło,-żywszymi barwami zagrały kwiaty łąkowe, zatrzepotały się nad nimi motyle. Coś zaszeleściło dziwnie w wysokiej trawie, coś wyjrzało ciekawie zza krzaków, a krówka Łaciata przemówiła ludzkim głosem: — Nie płacz, Marysiu. Daj wełnę, ja ci dopomogę. Zlękła się Marysia, aż się zatrzęsła cała, ale krówka tak poczciwie na nią patrzy, że uspokoiła się zaraz. Kłąb wełny w obie ręce bierze i do Łaciatej podchodzi posłusznie. A krówka głowę pochyliła. — Daj mi tę wełnę na rogi. 2 — „U złotego źródła" 17 I jak zaczęła głową trząść — dopieroż się ślicznie przędło! Cieniutka, siwiuteńka nić nawijała się na motowidło. A lśniła się w słońcu by srebro, by to nitki babiego lata, co to je późną jesienią pajączki po ścierniskach snują. Marysia w obie ręce klasnęła, na nogi się porwała, krówkę za szyję objęła i w szerokie czoło ucałowała z wielkiej radości. A krówka myczy: — Nie mów nikooomuuu, że to ja. Gospodyni wielkie oczy otworzyła na widok tej przędzy, ale o nic nie pytała, tylko po izbie się ciskała. Już myślała, że się Marysi pozbędzie, a dobrą mleczną krowę sobie zatrzyma, i córeczkom swoim za jednym razem dogodzi. Tak bez wszelkiej przyczyny sieroty wyganiać nie chciała, żeby sąsiedzi brzydko nie gadali. Na drugi dzień dwakroć większy kłąb wełny Marysi daje. — Uprzędłaś tamto — uprzędziesz pewnie i to, skoroś taka zawołana robotnica. Marysia już się nie zlękła, bo swojej krówce ufała. Aż tu, gdy mijała wrota, dogoniła ją starsza córka gospodyni, Józia. — Poczekaj no! Idę z tobą! Matka mnie wysyła, żebym na własne oczy przyjrzała się, jak to ty przędziesz. Ścierpła Marysia z okrutnego lęku. Udaje wesolutką, a łzy ją w gardle dławią. Przysunęła się nieznacznie do swojej krówki, niby po pysku gładzi, a w samo ucho pyta: — Co teraz poczniemy, Łaciatko? A krówka na to: — Nic się nie bój. W samo południe zaśpiewaj kołysankę, którą ci matka twoja niegdyś śpiewała. Józia nie zrozumiała słów Łaciatej. Wydawały się jej zwykłym krowim porykiem. I tak przyszły na pastwisko. A kiedy nadeszło znojne południe i świat zaczaj się znowu czarodziejsko odmieniać, przywołała Marysia córkę gospodyni, zajętą zbieraniem kwiatów pod lasem. — Skwar taki, aż dech zapiera. Połóżmy się tu w gęstej trawie, odpoczniemy nieco. Józi w to graj. Na mięciutką trawę się rzuciła, ręce pod głowę zaplotła i w niebo się zapatrzyła. A po modrym niebie suną białe obłoki, suną i kołyszą się z wolna, zmieniają kształty co chwila... A w bujnej trawie rumianki gwiaździstymi głowami chwieją, koniczynki jak różowe kulki po listkach się toczą, liliowe dzwoneczki podzwaniają cichuteńko szeleszczącym dzwonieniem. Skowronki nad sąsiednim polem śpiewają zapamiętale, wtórują im z lasu wy wilgi i kosy, drozdy wyciągają nieomal słowiczą 18 nutę, a pszczoły i osy brzęczą... brzęczą... a Marysia śpiewa... rzewna piosenka między ptasimi głosami tęczową nicią się przewija... I coraz senniej... senniej... Józia zamknęła oczy... Jeszcze jej coś w uszach dzwoni... coraz ciszej... ciszej... Usnęła. A Marysia na to czekała. Porwała się z miejsca, do krówki podbiegła i kłąb wełny na rogi jej podaje. Uprzędło się gładziutko, równiutko, jak za pierwszym razem, a kiedy Józia się zbudziła, nici już były na motowidle. Wieczorem gospodyni pyta Józię: — No? Cóżeś widziała? A Józia jąka się nieporządnie: — Gorąco było... Na chwilę się tylko zdrzemnęłam, a gdy się zbudziłam, wszystko już było uprzędzione. Nie mam pojęcia, jak to ona robi. Gospodyni skrzyczała Józię, a nazajutrz drugą córkę, Fruzię, z Marysią posyła. — Idźże ty na łąkę. A patrz dobrze. Oczy szeroko otwieraj. Poszła Fruzia, ale i ona nic nie wskórała. Jak zaczęły ptaki śpiewać, owady brzęczeć, dzwonki łąkowe dzwonić na wyścigi, jak im do wtóru zaczęła Marysia nucić swoją kołysankę, tak Fruzia ani się obejrzała, kiedy zasnęła. A gdy się zbudziła, chłodny wietrzyk przeciągał łąką, na zachodzie czerwieniły się zorze, blady sierp księżyca tkwił w bezchmurnym niebie, a obok Marysi leżał wielki zwój nici, co się prawie na motowidle nie mieścił. Rada nierada musiała matce wyznać, że i ona spała. Trzeciego dnia gospodyni powiada: — Wodziłaś za nos głupie dziewuchy, teraz basta! Ja z tobą pójdę na pastwisko. Marysia nie zlękła się jakoś. Myśli sobie: „Zasnęły twoje córki — zaśniesz i ty. Tobie jeszcze piękniej do snu zaśpiewam". A tu jak na zawołanie skwar jeszcze bardziej niż dni poprzednich dopieka. Południe ledwie dyszy, kwiatom zwisły omdlałe głowy, ptaki pomilkły i tylko owady brzęczą, huczą, a jaszczurki śmigają między kamieniami niby zielone błyskawice. Ale choć południe nadeszło i nad światem królowało, świat się tym razem czarodziejsko nie odmienił. Nie dopełnił się czar południa, bo czarowi stanęła na przeszkodzie złość starej kobiety, złość zatwardziała, zjadliwa, mocna, stokroć potężniejsza niż złośliwość młodych dziewcząt. Próżno Marysia śpiewa, jak może najładniej. Gospodyni nie usnęła. Sen przewrotnie udaje. Głowę w miękką trawę wtuliła, oczy ręką zakryła, a przez palce na Marysię spogląda. Popatrzyła na nią Marysia raz i drugi, nieruchomością złej baby zwiedziona do krówki cichutko podchodzi, kłąb wełny na rogi jej podaje. 19 I Łaciata, niespokojna jakaś i trwożna, rozejrzała się dokoła, westchnęła krowim westchnieniem, przecie wełnę na rogi przyjęła i swoje robi. Patrzy gospodyni, a tu krowa Łaciata kłębem wełny na rogach potrząsa, nić wysnuwa się sama i na motowidło się mota. „Aha! — myśli gospodyni. — Taka z ciebie, Marysiu, robotnica!" Na razie nic nie powiedziała, bo się tej niezwykłej krowy zlękła. Dopiero w domu, wieczorem, przywołała Marysię. — W twojej krowie złe licho siedzi. Nie chcę trzymać takiego odmieńca. Jutro rano zarżniemy ją na mięso. Struchlała Marysia. Popatrzyła gospodyni w oczy i zrozumiała, że wszelkie prośby na nic. Czarny chleb, co go dziewczynie wydzielono, stanął jej kością w gardle, kwaśnym mlekiem zachłysnęła się tylko, upić go nie zdołała. Zaraz po wieczerzy wyśliznęła się do obórki, krówkę swoją za szyję objęła i gorzko płacze. A krówka powiada: — Wiem ja, co się święci. Nie wystarcza złej kobiecie twoja praca i twoje poniżenie. Chce cię zgubić, bo jej serce z tego bogactwa skamieniało i nienawidzi ciebie za to, że cię skrzywdziła. Że tobie i twojej matce w chorobie z podstępną pomocą przyszła, by twoją ojcowiznę za dług zagarnąć. Dlatego mnie zabić umyśliła, bo wie, że póki ja żyję, opieki ci nie zabraknie. Nie poradzimy, w tej chwili ona mocniejsza, ale uspokój się. Złe moce nie panują długo. Nie płacz i słuchaj, co powiem. Kiedy mnie zarżną i mięso dzielić będą, proś gospodynię, by ci oddała moje rogi. Zgodzi się pewno, bo nic jej po nich. Wtedy zakop je w ogrodzie pod płotem, tam gdzie słońce świeci w samo południe, i czekaj cierpliwie, co z tego wyniknie. Nazajutrz o samym świtaniu gospodyni Marysię z krowami na pastwisko wygnała, a Łaciatą zatrzymała w oborze i nawet zbliżyć się do niej Marysi nie pozwoliła z ostatnim pożegnaniem. Marysia już nie śpiewała. Cały dzień przepłakała żałośnie. A cały świat dookolny połączył się z nią w żalu. Kwiaty przybladły, spłowiały, owady ukryły się pod listkami, milczały ptaki. Tylko czarna wrona nie wiadomo skąd przyleciała, na samotnej sośnie przysiadła i krakała: — Marrrtw się! Marrrtw się! Marrrtw się! A na widnokręgu zebrały się ciężkie, sine chmury i trwały tam w pogotowiu, czekając swojej godziny. Wieczorem miedziana zorza paliła się złowrogo i posępnie nad lasem, wiatr porywał się, niósł tumany kurzu wzdłuż drogi, bydło ryczało żałośnie, a ludzie oglądali się niespokojnie i wróżyli burzę. W zagrodzie skóra krówki Łaciatej suszyła się już na płocie, gospodyni z córkam 20 i dziewczętami służącymi wkładała mięso w kadzie, a rogi walały się pobok. Marysia, tłumiąc łkanie, zbliżyła się i zagarnęła je do fartuszka. — Czy mogę je sobie zabrać? — pyta nieśmiało. Gospodyni spojrzała, przez ramię. — A bierz! Jedyna to twoja korzyść z tej krowiny, bo mięsa jej, choćbym ci dała, jeść pewnie nie zechcesz. Wypatrzyła Marysia za dnia miejsce pod płotem, gdzie słońce w samo południe świeci najmocniej, najmocniej dogrzewa. A późną nocą, gdy wszyscy w chacie spali, wyszła pochować krowie rogi. Księżyc w pełni srebrzył się na niebie, gwiazdy otoczyły go z daleka świetlistym, migotliwym kołem, cisza zalegała świat tak wielka, że kołatanie Marysinego serca huczało niby dzwon. Białe ćmy latały dokoła jej głowy, szare ćmy muskały ją w locie skrzydełkami, a ćmy kolorowe dotykały kosmatymi łapkami twarzy. Nietoperze zygzakiem śmigały tu i tam, sowa kwiliła na wysokiej lipie u wrót, a na ciemnym niebie, gdzieś na krańcu świata, rozpalały się suche błyskawice. Marysia bała się bardzo sowy i nietoperzy, i księżycowej nocy, i jej zwodniczych cieni, ale prośbę swojej krówki musiała spełnić. Ostrożnie prześliznęła się między krzakami agrestu do małej szopy, gdzie złożone były ogrodnicze narzędzia. Wyciągnęła łopatę i pod płotem wykopała dół głęboki, miękką trawą go wysłała, na miękkiej trawie ułożyła rogi Łaciatej, ucałowawszy je wpierw serdecznie, czarną ziemią przysypała i do chaty wróciła. Rankiem spadł deszcz ciepły, obfity, potem słońce wyjrzało zza chmur i zalało cały ogród gorącymi promieniami. Przez trzy dni na ziemię deszcz padał i słońce świeciło, a czwartego dnia, w samo południe, dziw się stał nad dziwy. Z czarnej ziemi pod płotem, spomiędzy pokrzyw i jaskółczego ziela, wychyliła się złota studzienka. Cembrowina lśniła w słońcu, żuraw gorzał cały, sznur mienił się wszystkimi kolorami tęczy, a na końcu sznura wisiało wiadro kryształowe. Nadbiegła gospodyni, w obie ręce klasnęła ze zdumionej uciechy. — A toż cud nie widziany 1 A to bogactwo nieprzebrane! A toż my teraz paniami całą gębą będziemy! Józia z Fruzią wtórują matce, tańcząc radośnie dokoła studzienki, a ludzie, co szli ścieżką za płotem, zatrzymują się, przez płot zaglądają i z nowiną do wsi biegną. Podeszła i Marysia, którą dnia tego gospodyni dla jakiejś pilnej roboty w obejściu zatrzymała. Podeszła, patrzy i oczy jej się zaśmiały. Toż ani chybi krówka Łaciata w ten sposób po śmierci się objawiła! A gospodyni z góry na Marysię: — Czegóż tu? Czego nos wtykasz w nie swoje sprawy? Idź mi zaraz chlew świński uprzątać! 21 Oburzyła się Marysia w sobie. Toż ta studzienka z rogów jej krówki wyrosła, więc do niej należy! Ale nie śmiała powiedzieć tego głośno. Skuliła się pod agrestowym krzakiem i czeka, co dalej będzie. A gospodyni do studni zajrzała i woła: — Nie woda tam, w głębi, a szczere wino! Będę winko rozsprzedawać po duka-ciku duża czarka, po srebrnym talarze mała czareczka. Migiem posag moim córkom uzbieram! Ludzi za płotem zbiera się coraz więcej, wyciągają szyje, poszturchują się łokciami, wymieniają ciche szepty. Gospodyni pod boki się ujęła. — Hej, ludzie, ludzie! Kto chce wina czarkę? Cudowne to wino! Od wszelakiej słabości leczy! Złe uroki odczynia! Dobre myśli nawiewa! Stokrotne siły do pracy daje! Hej, ludzie, ludzie! Kto da złotego dukata — dużą czarkę dostanie! Kto da srebrnego talara — temu mała czareczka! A kto grosz miedziany przyniesie — temu w studnię zajrzeć pozwolę! Niech chociaż winnym oparem odetchnie. Hej, ludzie! ludzie! Spojrzeli zebrani za płotem po sobie. Złotego dukata nikt tam nie miał, bo i skądże by na wsi? Ale srebrnego talara wysupłał najzamożniejszy gospodarz. Jeżeli to prawda, że wino owo siły ustokratnia, wszelkie słabości leczy, to i zapłacić warto. Ano, zobaczymy. Gospodyni Fruzię po czarkę posłała, sama sznur tęczowy oburącz chwyta, smukłą głowę żurawia do studzienki chyli... ale próżno kryształowym wiadrem toń winną goni. Opadła nisko, w ziemię wsiąkła, a rozgniewana kobieta tylko nieco mułu na wierzch wyciągnęła. Śmieją się ludzie. — To ci wino dopiero! Wtedy inny z kolei talara podaje — ta sama sprawa. Wino tylko co tuż u cembrowiny połyskiwało, a już go nie ma! Gospodyni ręce się trzęsą, gdy po raz trzeci szczęścia próbuje... I znowu nic. Ludzie zaczynają pogadywać między sobą. — Nie wyciągnie nasza sąsiadka pełnego wiadra wina. Coś nieczystego jest w tej sprawie na dnie. Krzywda czyjaś albo co? A stał między ludźmi młodzieniec jeden, śmigły jak sosna, urodziwszy nad innych. Jaśko młynarz to był. Od dawna już on Józi i Fruzi wpadł w oko, a i sam rad na śliczne dziewczyny spoglądał, prawdziwego ich charakteru nie znając. Ten zawołał nagle: — Ej, ludzie! Wiecie, co ja myślę? Nie chce być to wino sprzedawane. Inne ma ta czarodziejska studzienka przeznaczenie. Tak mi się zdaje, że nie bogactwo ze sobą niesie, a szczęście, jeśli komu sądzone. 22 Tak mówiąc, płot lekko, zwinnie przeskoczył, przy studni stanął, pani matce--gospodyni w pas się pokłonił. — Pani matko! Młyn mój burczy nad stawem, moje żarna białą mąkę mielą. Płaczące wierzby nad stawem się kłonią, złote witki w zielonej wodzie maczają. Do boku młyna jabłonny sad się tuli, gęsi jak rozrzucone chusty na wygonie bieleją, krowy myczą, wracając o zachodzie słońca z pastwiska. Ładnie u mnie i dostatnio, ale smutno i samotnie. Szukam żony i tę dziewczynę pojąć umyśliłem, która mi czarkę wina z tego wiadra kryształowego poda. Pozwólcie spróbować swoim córkom. Uśmiechnęła się na to wdzięcznie Józia, uśmiechnęła się rozkosznie Fruzia. Jaśko młynarz najpiękniejszym, najrobotniejszym, najdzielniejszym chłopcem był we wsi, wszystkie dziewczyny marzyły o swatach od niego. Powiada Józia do matki: — Pozwólcież, ściągnę żurawia. Zobaczycie, że mnie wino nie ucieknie. Ustąpiła matka Józi miejsca przy żurawiu, dziewczyna oburącz ciągnie, przez cembrowinę złotą się przechyla, patrzy. ...Gdzie tam! Pozłociście lśniące zwierciadełko osunęło się głęboko, głęboko, ani go wiadro sięgnie, ani dojrzy oko. Roześmiał się Jaśko, ujął się pod boki. — Hejże, hej! Nie tyś mnie sądzona! Podbiegła Fruzia, zmartwioną Józię odepchnęła. — Jak nie mężem ci będzie, to dziewierzem. Teraz mnie ustąp. Ciągnie Fruzia, ciągnie ile siły; pozłociście lśniące zwierciadełko wiadrem goni... Gdzie tam! Zapadło głęboko! Ani go wiadrem sięgnie, ani dojrzy oko! A Jaśko mówi: — Pani matko! Nie udało się waszym córkom, pozwólcie spróbować innym dziewczętom. Bo tak czuję: której złota studzienka usłucha, ta nad inne dobrą i mądrą być musi, z tą mężowi dobrze będzie. Nie była gospodyni tej prośbie rada, ale się nie sprzeciwiała, bo ludzie zza płotu zgodnie wołać zaczęli: — Pozwólcie innym! Pozwólcie! Juści nie dla was tylko studzienka spod ziemi wychynęła! Ze wszystkich dziewcząt wsiowych znajdzie się jedna na pewno onego czaru godna. Sypnęły się dziewuchy jak te kwiaty, co z wiosną przez jedną noc na łące rozkwitną. Zamigotało w ogrodzie od roziskrzonych oczu, zafurkotało od warkoczy na wiatr puszczonych, od spódnic fałdzistych, kwiecistych. Każda do żurawia przypada, tęczowy sznur oburącz chwyta, każda ciągnie ile siły... żadnej się nie udało. Cóż to za dziw taki? Na kogo zaczarowana studzienka czeka? 23 Tak mówiąc, płot lekko, zwinnie przeskoczył, przy studni stanął, pani matce--gospodyni w pas się pokłonił. — Pani matko! Młyn mój burczy nad stawem, moje żarna białą mąkę mielą. Płaczące wierzby nad stawem się kłonią, złote witki w zielonej wodzie maczają. Do boku młyna jabłonny sad się tuli, gęsi jak rozrzucone chusty na wygonie bieleją, krowy myczą, wracając o zachodzie słońca z pastwiska. Ładnie u mnie i dostatnio, ale smutno i samotnie. Szukam żony i tę dziewczynę pojąć umyśliłem, która mi czarkę wina z tego wiadra kryształowego poda. Pozwólcie spróbować swoim córkom. Uśmiechnęła się na to wdzięcznie Józia, uśmiechnęła się rozkosznie Fruzia. Jaśko młynarz najpiękniejszym, najrobotniejszym, najdzielniejszym chłopcem był we wsi, wszystkie dziewczyny marzyły o swatach od niego. Powiada Józia do matki: — Pozwólcież, ściągnę żurawia. Zobaczycie, że mnie wino nie ucieknie. Ustąpiła matka Józi miejsca przy żurawiu, dziewczyna oburącz ciągnie, przez cembrowinę złotą się przechyla, patrzy. ...Gdzie tam! Pozłociście lśniące zwierciadełko osunęło się głęboko, głęboko, ani go wiadro sięgnie, ani dojrzy oko. Roześmiał się Jaśko, ujął się pod boki. — Hejże, hej! Nie tyś mnie sądzona! Podbiegła Fruzia, zmartwioną Józię odepchnęła. — Jak nie mężem ci będzie, to dziewierzem. Teraz mnie ustąp. Ciągnie Fruzia, ciągnie ile siły; pozłociście lśniące zwierciadełko wiadrem goni... Gdzie tam! Zapadło głęboko! Ani go wiadrem sięgnie, ani dojrzy oko! A Jaśko mówi: — Pani matko! Nie udało się waszym córkom, pozwólcie spróbować innym dziewczętom. Bo tak czuję: której złota studzienka usłucha, ta nad inne dobrą i mądrą być musi, z tą mężowi dobrze będzie. Nie była gospodyni tej prośbie rada, ale się nie sprzeciwiała, bo ludzie zza płotu zgodnie wołać zaczęli: — Pozwólcie innym! Pozwólcie! Juści nie dla was tylko studzienka spod ziemi wychynęła! Ze wszystkich dziewcząt wsiowych znajdzie się jedna na pewno onego czaru godna. Sypnęły się dziewuchy jak te kwiaty, co z wiosną przez jedną noc na łące rozkwitną. Zamigotało w ogrodzie od roziskrzonych oczu, zafurkotało od warkoczy na wiatr puszczonych, od spódnic fałdzistych, kwiecistych. Każda do żurawia przypada, tęczowy sznur oburącz chwyta, każda ciągnie ile siły... żadnej się nie udało. Cóż to za dziw taki? Na kogo zaczarowana studzienka czeka? 23 A Jaśko już się nie śmieje, już się pod boki nie bierze. Ręce mu bezradnie opadły. — Jak to? Żadnej z was zaczarowana studzienka znać nie chce? Uciszyło się za płotem. Ludzie milczą zafrasowani. Dziewczyny, jedna na drugą, z opuszczonymi głowami wymykają się z ogrodu, a Jaśko pyta: — Wszystkie już tu by