© Copyright by I. W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1968 MIEJSKA t-J . JCZNA - - —¦ i m ! ¦¦¦¦'¦ inp..L> ftJ.OS " « Wanda Dohaczewska \j\ft fobie chłop ubogi, któremu nicgią nie wiodło, pomimo że yg i yr'ACOwitfzeLo na wiele mil bp nie znalazł. Gruntu ó chłop miał niewiele, a i z tego jfcjze w^'ki jeno jrayek N lewo- gęfj ia^ki lotne ^dzw n^wet wrzof jięWieplenił.Tote^ nędzarz był ^ onróo chłopajakicK mało i nazywali go .rąjietdsd Charfakie D7\K ucnn Wyszedł raz Charłak jesienią swoje pólko pod oziminę zaorać. Orze. Konik ch dy, wynędzniały, ledwo się wlecze, pług wyszczerbiony na kamieniach zgrzy Charłakowi pot spływa po czole, choć to dzionek zimny, trochę dżdżysty, mżaw taka w powietrzu wisi, jak to bywa na jesieni. Umęczył się Charłak, rad by już odpocząć, ale nie odpoczywa. Postanowił soi do południa pracować bez wytchnienia, a w samo południe wypocząć i suche chleba okrajec zjeść, co go za pazuchą chował. Dobre postanowienie, kiedy siły po temu. Ubogi Charłak miał sił niewu i głód doskwierał mu bardzo. Na miedzy, pod krzakiem głogu, przytulnie mu zdało i zacisznie. Przystanął, chleb wyjął, obejrzał i medytuje: ,,Zjeść go zaraz czy nie zjeść? Dobry chlebek, choć czerstwy, bo z czyst< żyta. Skórka aż pachnie... Ha! Słonku jeszcze do południa daleko... Zjem teraz nie dociągnę do wieczora. Ech, zaczekam, a chleb tu na miedzy położę, żeby m: nie kusiło". Wziął szmatkę lnianą, kromkę pięknie zawinął, żeby ją mgła wilgotna nie pr: jęła, i ciężko westchnąwszy, znowu konia popędził. Orał i orał, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo, ani na piaski, ani bagno. A za tym bagnem, co do jego gruntu należało, ciągnęła się wielka trzęsawa, b< denna, kożuchem błotnych traw zarosła. Mieszkały w niej różne Licha. Więc żyło tam Licho Zielone, co przejeżdżających niedaleko gościńcem lu rade po moczarach wodziło, żabimi łapami za koła chwytano, że w błocie lgn^ olbrzymią zieloną żabą koniom do pyska skakało, że konie przerażone szarp się, uprząż targały, wozy łamały, a ludzie zdyszani, zmęczeni, udręczeni do samt świtu dobrej ścieżki odnaleźć nie mogli. I żyło tam Sine Licho, co wąskimi strumieniami z moczarów do rzek i jez spływało, zrywało rybakom buczę* i jazy, dziurawiło kosze na ryby, plątało si i niewody. I było jeszcze Licho Rdzawe, co zgniłą gorączkę w bagiennych mszarach hoc wało i na ludzi puszczało, co tam mieszkali w bliskości. Ale najgorsze ze wszystkich było Czarne Licho. Najdokuczliwsze, najprzemy niejsze, najbardziej natrętne. Ono jedno wyłaziło z trzęsawy, po uprawnych pole skakało, pod okna chat podchodziło, a wciąż wypatrywało, komu by coś spsoc komu krzywdę wyrządzić, troski przyczynić. A tak zuchwale sobie poczynało, nie lękało się włóczyć nawet o południu, co ze wszystkich stwór jednym Połi nicom tylko uchodzi. * Objaśnienia trudniejszych wyrazów znajdują się na końcu książki. 6 Otóż właśnie tego południa wylazło Czarne Licho z bagniska, na skraj moczaru się wychyliło i za kretowiskiem przycupnęło, w gęstwie głogowego krzaka. Ślepiami pełga i patrzy dokoła. Zobaczyło, jak chłop Charłak przystanął na miedzy, jak swój kawałek chleba obejrzał, jak nad nim pomedytował, a potem w czystą szmatkę lnianą zawinąwszy, na miedzy położył, a sam dalej orać począł. Gdy tylko Charłak się odwrócił, złośliwa stwora zza krzaka wyskoczyła, okrajec nędzarza porwała i w kępę wikliny zapadła. Czeka, co będzie. Jak też Charłak kląć zacznie, gdy swoją krzywdę zobaczy? Tymczasem słońce zza chmur siwych wyjrzało, cały świat rozjaśniło, a po mokrej ziemi rozpełzły się krótkie cienie drzew i krzewów. Charłak na słońce popatrzył, ręką oczy zasłaniając, westchnął z ulgą, konia do mizernej trawki miedzowej podprowadził, a sam na miejsce szedł, gdzie był chleb zostawił. Podchodzi... patrzy... chleba ani śladu, tylko szmatka rozwinięta leży. Zafrasował się bardzo, w głowę się podrapał i sam do siebie głośno powiada : — Któż to się na mój nędzny posiłek złakomił? Mnie biednego o głodzie do wieczora zostawił? Chyba jeszcze większy nędzarz niż ja szedł tędy. Niechże mu pójdzie na zdrowie. Zdumiało się Czarne Licho. Co za cudak taki? Już chciało nawet chleb znienacka podrzucić, bo skoro poszkodowany nie złorzeczy, nie przeklina, to i uciechy z psoty nie ma żadnej. Ale naprawić krzywdę wyrządzoną — rzecz to niegodna Licha. Zarżało złym śmiechem, zatupało koźlimi kopytami, potrząsnęło koźlimi rogami i w głąb trzęsawy smyrgnęło. Tu na samym środku, w miejscu niezgłębionym, gdzie noga ludzka nigdy nie stanęła, nad brzegiem sennego jeziorka, sitowiem i rzęsą zarośniętego, na kępie łozy siedział Topielec, najstarszy i najważniejszy ze wszystkich stwór, co tę pustość przeklętą zamieszkiwały. Siedział wygodnie rozparty na tronie uplecionym z łoziny, w płaszczu dostatnim, z trzcinowych kit utkanym, w wieńcu z sitowia na łysej głowie, ciemnozielony na gębie, ogromny, brzuchaty, i drzemał w jesiennym słońcu. Czekał, aż Licha, w różne strony rozesłane, powrócą i opowiedzą mu, co i gdzie zdziałały. Gdy Czarne Licho przed nim stanęło, Topielec otworzył jedno oko, wybałuszył je po żabiemu i pyta: — No? Co tam? Więc Czarne Licho skrzeczy: I — Chleb porwałem niedołędze jednemu, żeby go pozłościć, żeby klął i złorzeczył, co nam, Lichom, jak wiadomo, wielką radość sprawia. Topielec zaciekawił się. — No i co? Kogo przeklinał? — Et, nikogo! To jakiś dziwny człowiek. Życzył zdrowia temu, co chleb zjadł. Topielec pokręcił żabią głową, wielką jak dynia. — Zdrowia życzył, powiadasz? Bo pewnie chleba ma w bród. Co mu tam jeden okrajec! — Ale gdzie tam! Charłak to nędzny, biedę klepie wraz z całą rodziną. Już on teraz do samego wieczora nic do gęby nie włoży. Gdy to zielonożabi Topielec usłyszał, brwi groźnie nastroszył i jak nie wrzaśnie: — A ty łajdaku zatracony! Nie wiesz o tym, że Biesy i Licha także swój honor mają? Ostatni kęs chleba nędzarzowi porywasz? Pewnie, że to łatwiej niż sięgać do szkatuły bogacza! Wstydź się! Ludziom zostaw proceder taki! Biegnij co tchu i odnieś chleb tam, skąd wziąłeś. Zafrasowało się Czarne Licho. — Jakże odniosę? Już mi się cały rozkruszył i ptaki zdziobały. Pomyślał chwilę Topielec z palcem na nosie i powiada: — Nie możesz odnieść, to odsłużysz. Idź mi zaraz do tego chłopa i zgódź się do niego za parobka. Masz mu służyć wiernie przez trzy lata, a gdy skończysz służbę — możesz do nas powracać. Ano dobrze. Topielec był wszelkim Biesom i Lichom za przełożonego, więc go słuchać musiały. Czarne Licho śmignęło tedy z powrotem, o ziemię się uderzyło, odmieniło się w urodziwego parobka i do Charłaka podchodzi. A właśnie Charłak zjeżdżał już z pola, bo i słońce za dalekim lasem na spoczynek się układało. Idzie Charłak zmęczony, koń jego też ledwie nogi stawia, pług za koniem się wlecze, na grudach ziemi podskakuje, szczerbi się o kamienie... a Charłak nie ma już siły, by go podtrzymać. Aż mu w oczach czarno z głodu i zmęczenia. Wtem podchodzi chłopak nieznajomy. Oko zielone jak woda leśnego jeziora, brew czarna, włosy jak pióra krucze, czarny wąsik sypie się nad wargą malinową, płeć smagła, uroda — krew z mlekiem. Spodobał się Charłakowi, choć mu z tych zielonych oczu niedobrze patrzało. Ale Charłak tego nie zauważył. Ów chłopak nieznajomy chwycił mocno pług za czepigi, do góry poderwał i mówi: — Pomogę wam, gospodarzu. 8 Zaraz też na konia świsnął, a koń, jakby różdżką czarodziejską dotknięty, wyprostował się, parsknął raźno, głowę zadarł, nogi wyprężył i poszedł ku chacie niby młody źrebiec. Zadziwił się Charłak. — Cóżeś za jeden, że mi z pomocą przychodzisz? — Wasz parobek, jeśli tego zechcecie. Zdumiał się Charłak jeszcze bardziej. — A cóż tobie, chłopcze, do głowy przychodzi godzić się ze mną? Biedaczyna jestem, nie stać mnie na parobka. Zaledwie sam się przeżywię z żoną i dziatkami, a tu jeszcze zapłata... Więc znów nieznajomy: — Nie trzeba żadnej zapłaty. Już tak mi się ubrdało, gospodarzu, koniecznie wam służyć. Nie wyganiajcie mnie, a z pewnością zadowoleni będziecie. I tak natrętnie prosił, że aż niemal groźnie. Zląkł się Charłak po trosze. Któż to wie, co za jeden ów przybysz ze świata, z nieznajomej strony? Zbój może jaki, co przed sprawiedliwością ludzką uciekając, bezpiecznego schronu szuka? Ode-gnany, może mścić się będzie? Z takim lepiej żyć w zgodzie. Tak sobie Charłak przemyślał, a głośno mówi: — Niechże tam! Zostawaj, kiedy wola! Przebędziesz tydzień, spodoba ci się, to i na stałe się ugodzimy. I zadomowiło się Czarne Licho u Charłaka. Zaczął nowy parobek służbę od tego, że koniem się zaopiekował. Czyścił go, karmił, poił, a Charłak ani wiedział, skąd tamten paszę znosił. Nie upłynęło tygodnia, a koń był nie do poznania. Krągły jak kluska, sierść na nim lśniąca, grzywa rozczesana, w podrygach chodzi jak dziewucha na weselu. W pracy nie ustaje, w zaprzęgu rwie się, że go utrzymać trudno, aż się sąsiedzi dziwują. Skąd to Charłak takiego konia wziął? Kupić — nie kupił, bo przecie złamanego grosza nie posiada. Wymienić — też nie wymienił, bo to by się bez oszukaństwa nie obeszło, a Charłak — chłop uczciwy. A zresztą i maść końska ta sama, i ta sama blizna na grzbiecie. Dziwy, dziwy albo i zgoła czary! A parobek zabrał się z kolei do krowy. Jak ją zaczął po przydróżkach pasać, ziół jej ulubionych wyszukiwać, tak z wymionami jak cebry powracała do domu. Nie brakło już mleka Charłakowym dzieciom. Pobielały na liczkach, potłuściały, poweselały jak wróble, gdy je słońce wiosenne oświeci. Myśli Charłak: „Dobrze się ten parobek sprawia. Chleba wiele nie zje, a sporo przyczynił dobrego. Niechże zostanie na stałe". Ucieszył się parobek z postanowienia takiego, bo jakżeby przed Topielcem stanął, rozkazu nie spełniwszy? U Biesów subordynacja sroga. Powiada parobek do Charłaka: — Cóż, gospodarzu? Czas uchodzi. Ostatnia pora zaorać pole pod ozimą pszenicę. A Charłak: — Jużem zaorał i żyto wsiałem. Na ziemniaki do sadzenia wiosną też coś miejsca zostawić trzeba. Nie mam wolnego zagonu. — A onże spłacheć ku trzęsawie, to nie wasze ? — Niby moje, ale co z tego? Moczaru orał nie będę. — Pozwólcie mnie spróbować. Ja to uprawię. — I koń nie zdoła. — W moim ręku zdoła. A o ziarno na siew już ja się postaram. Zgodził się Charłak. Niech ten cudaczny parobek robi, jak chce. Jeśli sam si< 0 ziarno postara, straty nie będzie. Zaorał parobek tęgi szmat moczaru, potem nocą poleciał z worem, wszystkin chomikom w okolicy spiżarnie obrabował i do myszy polnych zajrzał, że wrzask si uczynił i jazgot, i lament na pięć mil wokoło. Przydźwigał wór pszenicy jak złoto Zasiał. Sąsiedzi, patrząc na to, za boki się brali ze śmiechu. — To ci wariat! Święte ziarno w błoto ciska! Równie dobrze mógłby wsią żabiego skrzeku albo i lepiej nie, bo żaby rozpleniłyby mu się na pewno. Parobek nie zważał na drwiny sąsiadów, nie zważał na nieme zafrasowani Charłaka i robił swoje. Nadciągnęła zima. Ścisnęły ziemię tęgie mrozy, potem wiosna przyszła ciep) 1 sucha na podziw, a po niej lato tak upalne i znojne, jakiego najstarsi ludzie ni pamiętali. Słońce żywym ogniem paliło z nieba, kanie na darmo dżdżu wołały, kurz z; snuł pola, zżółkła na łąkach trawa, pochyliły się żałośnie zeschłe, skurczon kłosy. Tylko na Charłakowym błocie wyrosła bujna pszenica. Jak mur stała, dorodr kłosy prężyła ku słońcu. Gdy przyszło ją kosić, wysypała plon stokrotny. Miał teraz Charłak dość ziarna na mąkę, dość na siew, a resztę sprzedawał p< maleńku, a choć niesprawiedliwej ceny nie brał, coś niecoś grosza uciułał. Teraz już z większym poważaniem patrzył na swojego parobka. A ten — nr Krząta się koło swojej roboty i pogwizduje. Gdy nadszedł czas siewów, powiada parobek do Charłaka: — W tym roku obsiejemy piaski! 10 — Bój się Boga, chłopcze! Te piaski! A toż tam jak świat światem nic nigdy nie wyrosło. — Nie lękajcie się, gospodarzu! U mnie wyrośnie. Nie sprzeczał się Charłak, bo już się przekonał, że jego parobek ma tęgi łeb na karku, ale sąsiedzi kpili na potęgę, gdy Charłak z parobkiem wyjechali we dwa pługi na to wywieisko. Zaorali. Zasiali. Dobrze. Tego lata deszcz padał nieustannie. Błękitnego nieba nie dojrzał ani skrawka, słonecznego promienia nie uświadczył. Szare strugi pluskały bez przerwy o kałuże, bębniły w dachy domów, ściekały po płotach i pędziły rozmytym gościńcem, po którym wóz by nie przejechał. Charłakowe bagno wraz z całą wielką trzęsawą zmieniło się w jezioro, zboże na polu wygniło, tylko na piaskach obrodziło pięknie. Znowu zebrał Charłak sto ziaren za jedno. Dziwowali się sąsiedzi. — Skądże twój parobek wie, jaka latoś będzie pogoda? Ano wiedział. I to, i dużo różnych rzeczy. Na trzeci rok zakrzątnął się parobek i pewnej burzliwej nocy poprzenosił błoto z moczaru na piaski, a piasek na moczar. Niezły pas gruntu użyźnił, niezły pas gruntu osuszył, całą ojcowiznę Charłakową zdatną pod uprawę uczynił. Pewnie, że taka robota nie na człowieczą była miarę i kiedy Charłak, rano wstawszy, jej skutki zobaczył, już o nic swego parobka nie pytał, nic mu nie nakazywał, tylko obchodził go ostrożnie z daleka, spluwając od uroku i żegnając się nabożnie. A parobek swoje robił. Uprawił wszystkie morgi Charłakowe, pszenicy nasiał, jęczmienia, żyta, ziemniaków nasadził. Starczyło miejsca na groch i na kapustę... Urodzaj przyszedł wspaniały. Jak rzadko. Miał Charłak pełny spichlerz i stodołę i już nie był właściwie Charłakiem, choć jeszcze go tak ludzie z przyzwyczajenia nazywali. Ubrany chodził dostatnio, syty, nic nie brakowało ani jemu, ani żonie i dzieciom jego. Tymczasem skończyły się trzy lata służby Czarnego Licha. Nastała noc księżycowa, pierwsza noc po pełni wrześniowej, kiedy księżyc już ubywać zaczął. Wisiał wysoko na niebie i ziemię całą zalewał potokami błękitnego światła, tak jasnego, że szpilkę by znalazł na drodze, a tak zwodnego, że prawdziwych kształtów by nie rozeznał, choćby najbardziej były znajome. Wyszedł parobek Charłakowy za próg chaty, o ziemię się uderzył, prawdziwą swoją postać na się wziął i ku rodzinnej trzęsawie śmignął. A tam, między krzakami iwy i wikliny, między błotnym zielem rozrosłym jak krzaki, nad brzegiem czarnego jeziorka zarosłego sitowiem i rzęsą, tańczyły wszela- 11 kie stwory: Wiły, Boginki, Nocnice, Leśne Dziady i Biesy przeróżne. Plątały się we mgle księżycowej w długie korowody, zwijały się w koła, kręciły się, wirowały, wyskakiwały w górę, a błędne ogniki płonęły im nad głowami jak ogniste wianki. Topielec wylazł z wody, usiadł na krzywym pniu starej wierzby-czarownicy, z gałązki wierzbowej piszczałeczkę sobie ukręcił i przygrywał do tańca, żabimi palcami po dziurkach piszczałki przebierając, w srebrną tarczę księżyca zapatrzony. Stanęło Czarne Licho przed Topielcem, pokłon mu należny oddało. — Jestem — powiada. — Skończona moja służba. Topielec niespiesznie wzrok od księżyca odwrócił. — Jesteś? No, dobrze. Możesz zostać z nami. Idźże i tańcz, póki srebrny miesiączek nie zblednie, póki świt nieba na wschodzie nie rozpali. Ale Czarne Licho w głowę się drapie, z kopyta na kopyto przestępuje wielce frasobliwie. Pyta Topielec. — Czego chcesz jeszcze? — Panie nasz władny! Dałem temu człowiekowi dobrobyt. Skradziony kawałek chleba po tysiąckroć mu zwróciłem. Ma to tak zostać? — Czegóż chciałbyś więcej ? — Figla mu spłatać na pożegnanie! Takiego małego, niewinnego figielka, w jakich Biesy się lubują! — Byłeś nie zepsuł własnej pracy. — Nie zepsuję. Klasnął Topielec w zielone dłonie. — Pójdźcie tu, wszystkie Biesy! Od razu przerwały taniec. Zbiegły się do pnia krzywej wierzby Boginki i Wiły, Nocnice i Strzygi, wyciągają szyje, pochylają głowy... Powiada im Topielec: — Tak i tak. Dopieroż cały tłum pocznie rżeć, piszczeć. — Pozwól mu! Pozwól! Pozwól! Klasnął się Topielec po zielonym udzie. — Dobra nasza! Zła Psota psocić musi, inaczej by sobą nie była. Spłatajże swemu gospodarzowi na pożegnanie figla, ale sprytnego, żebyśmy się ciebie wstydzić nie potrzebowali. A Czarnemu Lichu oczy pełgają niby dwie jarzące świece. — Nie bójcie się! Już ja jemu coś dobrego obmyślę! Pozostał Odmieniec do świtu ze swoimi. Tańczył, aż się zasapał, przyśpiewywał, aż zachrypł. Dopiero kiedy obłoki na wschodzie różowieć zaczęły, uderzył w ziemię 12 s kie stwory: Wiły, Boginki, Nocnice, Leśne Dziady i Biesy przeróżne. Plątały się we mgle księżycowej w długie korowody, zwijały się w koła, kręciły się, wirowały, wyskakiwały w górę, a błędne ogniki płonęły im nad głowami jak ogniste wianki. Topielec wylazł z wody, usiadł na krzywym pniu starej wierzby-czarownicy, z gałązki wierzbowej piszczałeczkę sobie ukręcił i przygrywał do tańca, żabimi palcami po dziurkach piszczałki przebierając, w srebrną tarczę księżyca zapatrzony. Stanęło Czarne Licho przed Topielcem, pokłon mu należny oddało. — Jestem — powiada. — Skończona moja służba. Topielec niespiesznie wzrok od księżyca odwrócił. — Jesteś? No, dobrze. Możesz zostać z nami. Idźże i tańcz, póki srebrny miesiączek nie zblednie, póki świt nieba na wschodzie nie rozpali. Ale Czarne Licho w głowę się drapie, z kopyta na kopyto przestępuje wielce frasobliwie. Pyta Topielec. — Czego chcesz jeszcze? — Panie nasz władny! Dałem temu człowiekowi dobrobyt. Skradziony kawałek chleba po tysiąckroć mu zwróciłem. Ma to tak zostać? — Czegóż chciałbyś więcej ? — Figla mu spłatać na pożegnanie! Takiego małego, niewinnego figielka, w jakich Biesy się lubują! — Byłeś nie zepsuł własnej pracy. — Nie zepsuję. Klasnął Topielec w zielone dłonie. — Pójdźcie tu, wszystkie Biesy! Od razu przerwały taniec. Zbiegły się do pnia krzywej wierzby Boginki i Wiły, Nocnice i Strzygi, wyciągają szyje, pochylają głowy... Powiada im Topielec: — Tak i tak. Dopieroż cały tłum pocznie rżeć, piszczeć. — Pozwól mu! Pozwól! Pozwól! Klasnął się Topielec po zielonym udzie. — Dobra nasza! Zła Psota psocić musi, inaczej by sobą nie była. Spłatajże swemu gospodarzowi na pożegnanie figla, ale sprytnego, żebyśmy się ciebie wstydzić nie potrzebowali. A Czarnemu Lichu oczy pełgają niby dwie jarzące świece. — Nie bójcie się! Już ja jemu coś dobrego obmyślę! Pozostał Odmieniec do świtu ze swoimi. Tańczył, aż się zasapał, przyśpiewywał, aż zachrypł. Dopiero kiedy obłoki na wschodzie różowieć zaczęły, uderzył w ziemię 12 koźlim kopytem, w powietrze się uniósł i prosto do Charłakowej zagrody poleciał. A Charłak spał spokojnie i nic o niczym nie wiedział. Nazajutrz z rana mówi parobek do Charłaka: — Gospodarzu! Służyłem wam wiernie i nic za swoją pracę nie brałem. Ale na pożegnanie prosiłbym o zapłatę, bo już teraz w świat powędruję. Choć ten parobek bogactwo mu przyniósł, wolał go Charłak nie zatrzymywać. Rad był w głębi duszy, że tamten pójdzie sobie. Ale wynagrodzić go pragnął tym bardziej. Powiada tedy: — Słuszna sprawa. Przysporzyłeś mi dobra, chętnie ci z niego udzielę. Ile chcesz? — Niedużo — niemało. Korzec żyta. Zdumiał się Charłak. — Cóż ci przyjdzie z ziarna? We świat ze sobą korca żyta na plecach nie poniesiesz. Zaśmiał się parobek. — Ależ nie! Tu mi nasypcie, w tej izbie, koło komina. Kocioł też co największy pozwólcie. Będę warzył. — Z tego żyta? I cóż to będzie? — Zobaczycie. Zabrał się parobek do roboty. Żyto zalał wodą źródlaną z takiego źródła, co nigdy nie słyszało piania koguta, potem w kotle warzył i prażył, cedził, dolewał, przelewał, a nikomu przez ramię zajrzeć nie pozwolił. W tajemnicy sprawę chował. Po niejakim czasie Charłaka zaprosił i na stole przed nim flaszkę płynu dziwnego postawił. Przezroczyste to było jak woda, a ostro pachnące. Pyta Charłak: — Cóż to takiego? A parobek białe zęby szczerzy w uśmiechu. — Napój taki. — Toż nie kwas chlebny ni miód, ani piwo. — Pewnie, że nie! Coś o wiele lepszego. Z przyglądania się nie posmakujemy. Skosztujcie. Przyniósł parobek dwa kieliszki i ów płyn przezroczysty leje. Wziął Charłak kroplę na język. — Gorzkie. Pali. — Łyknijcie więcej. Łyknął Charłak. Splunął. 13 — Tfu! Paskudztwo! Zmartwił się parobek. — A ja myślałem, że coś dobrego warzę! Czyżby się nie udało? Zróbcie łaskę, gospodarzu, łyknijcie jeszcze. Może wyda się lepsze. Łyknął Charłak drugi kieliszek. — Wypijmy jeszcze. Łyknął Charłak po raz trzeci i dziwnie mu się zrobiło. W uszach zaszumiało, w skroniach załopotało. Wyciągnął rękę przed siebie. — Oj, chłopcze! Co się dzieje? — A bo co? — Chata się kręci! W kółko wiruje! — Nie kręci się! Stoi, jak stała. — Ależ kręci się, mówię tobie! Podeprzyj ściany, bo jeszcze runą i nas przywalą! — Nie kręci się. To tylko tak się wydaje. Mnie też się wydaje. — Cóż takiego? — Że jestem w mojej rodzinnej trzęsawie i wodzę ciebie po niej razem z koniem i wozem! Hu, ha! Oprzytomniał trochę Charłak ze strachu, bo zrozumiał, z kim ma do czynienia. A ów Odmieniec chichocze i powiada: — Żeby nas zwidy nie męczyły, wypijmy jeszcze po jednym. Wypił Charłak i zwalił się pod stół. A Czarne Licho popatrzyło na niego, zaśmiało się urągliwie, swój przeklęty napój z kotła we flaszki porozlewało, flaszki na stole rządkiem ustawiło, a samo przez okno śmignęło i tyle go widzieli. Charłak zasię spał pod stołem do wieczora, gdy zbudził się — obrzydliwie mu było w żołądku i ciężko na sercu. Taki był dar pożegnalny Czarnego Licha. Wanda Dobaczewfka dwa /aó dreptała y chatka maieńte na^krąju wsi stoją ca, w ziemię U k^ochtrlona^ra dachu mł^torta uboga wdowa. ola i oóródek chwastem zarosty. eS maleńkim tuż^y »m. dssiafo WŁ'totc-eza Wdowa słaba, chorowita, jakoś sobie poradzić nie mogłaś Dopiero kiedy Marysia podrosła i do roboty się wzięła — odmieniło się wszystko na dobre. Uwijała się po zagrodzie od świtu do nocy, a czego dotknęła — rosło jej pod ręką. Ogródek z chwastów opełła, grządki warzyw nasiała, nasadziła, nawet z pomocą dobrych ludzi pszenicy i ziemniakom dała rady. — Już też się nie bój, mateńko moja! Na jesień będziemy miały w bród wszystkiego. Ale nie dzieje się tak na świecie, jak człowiek sobie postanowi. Przyszła jesień i rozchorowała się matka na dobre. Leży bezsilna, ani ręką, ani nogą ruszyć nie poradzi. Trzeba ratować. Ale jak, kiedy nie ma w chacie ani grosika? Poszła Marysia do sąsiadki. A ta sąsiadka także wdowa była, ale bogata. Gospodarstwo miała niemałe, inwentarza dostatek i sporo grosza w malowanej skrzyni. Przecie za darmo nic nikomu nie pomogła. Popatrzyła surowo na Marysię. — Dawaniu jałmużny nie sprzyjam i ty chybabyś się żebrać wstydziła. Pomogę chętnie, czemu nie, ale mi w zastaw dasz wasze dwa zagonki pola i chatkę z ogródkiem. Wyzdrowieje matka — to sobie wykupisz, bo robotna jesteś, jakich mało. Zgodziła się Marysia. Cóż począć miała? Za pieniądze od sąsiadki pożyczone sprowadziła uczonego lekarza, lekarstwa wykupiła, dobrych, posilnych rzeczy do jedzenia, ciepłej odzieży... Cóż, kiedy nic to nie pomogło i matka Marysina umarła. Została Marysia sierotą na białym świecie, samotna z krówką łaciatą. Powiada sąsiadka do Marysi: — Twój dom teraz mój, a nie twój, i takoż zagonki pola. Wpuszczę tu obcych ludzi, by gospodarowali i czynsz płacili, a ty chodź do mnie na służbę. Pomocnicy potrzebuję, żeby moje córeczki rączek sobie nie urobiły. A miała ta gospodyni córek dwie. Ładne nawet były, ale okrutnie leniwe, a kłótliwe i wrzaskliwe jak sroki. Gospodyni za nimi świata nie widziała, ale chłopcy we wsi odwracali się od nich niechętnie. Któż by tam takie za żony brał? Obie gospodarskie dziewuchy znielubiły od razu Marysię, że od nich ładniejsza, wdzięczniejsza. Matkę na sierotkę podjudzały i co mogły, to z najcięższej roboty na nią waliły, aż sierota wieczorem bez ducha na swój barłóg padała. A gospodyni i jej córkom wciąż było źle, wciąż mało. Pobladła biedna Marysia, wychudła, ochotę do śpiewu straciła, przyodziewek na nic stargała, a że jej gospodyni nowego nie sprawiła, pozostawała tak dziewczy- 16 nina obdarta, choć czysta, zsiniała z zimna i drżąca. Tej zimy nikt w niej nie poznawał dawnej, ślicznej i wesołej Marysi. Jedyną pociechą była krówka Łaciata. Gospodyni i krówkę wprawdzie za swoją własność uważała, na równi ze swoimi krowami doiła, ale przynajmniej dostępu do niej Marysi nie broniła. O każdej porze mogła sierotka swoją krówkę widywać. Więc kiedy zdjęła Marysię tak wielka tęsknota, że już nie mogła wytrzymać, biegła do obórki, obejmowała Łaciatą za szyję i wypłakiwała wszystkie łzy gorące, co jej się w ciągu złych dni nazbierały. A Łaciata, mycząc z cicha, ciepłym, szorstkim jęzorem lizała Marysię po czole, po zapłakanych oczach... I dobrze im było razem. Mało wiele czasu upłynęło, a nadeszła wiosna. Zaszemrały w parowach strumienie, zaszczebiotały jaskółki pod strzechą, zakwitły w sadzie jabłonie. Wyszła gospodyni na próg, ręką od słońca oczy przesłoniła, rozejrzała się po zieleniejących polach i Marysię do siebie zawołała: — Trawa się już na łąkach puściła. Wygnaj, Marysiu, krowy na pastewną łąkę, tę suchą, co pod lasem. A żeby ci się przy pasionce nie nudziło — masz tu kądziel. Żebyś mi do wieczora tę tu wełnę sprzędła, nic nie zostawiła, bo jak nie zrobisz, w świat wygonię w jedne) koszuli, a krowa Łaciata u mnie zostanie. Patrzy Marysia na kłąb wełny... Gdzie! Ani w trzy dni temu nie poradzi! A tu jeszcze na krowy zważać trzeba. Nie na jej siły robota taka... Ale nie śmiała nic powiedzieć na sprzeciw. Bała się gospodyni, jej złych oczu i gniewnego głosu... A i świata szerokiego się bała. Dokąd pójdzie? Gdzie się obróci, gdy ją wygonią? Zabrała wełnę i pognała krowy. Zaszła z nimi na łąkę podleśną, na skraju, pod pierwszymi drzewami usiadła, głowę wychudłymi rączynami objęła i płacze cichuteńko. Nic innego, tylko nazajutrz od rana zbierać się przyjdzie, by iść, gdzie oczy poniosą, w daleki świat, na nieznaną dolę. A prząść nawet nie próbuje. I tak nie podoła. Aż tu o samym południu jakiś szum lasem przeleciał, jakieś cienie niby obłoków prześliznęły się po łące, słońce zaraz potem jaskrawiej błysnęło, żywszymi barwami zagrały kwiaty łąkowe, zatrzepotały się nad nimi motyle. Coś zaszeleściło dziwnie w wysokiej trawie, coś wyjrzało ciekawie zza krzaków, a krówka Łaciata przemówiła ludzkim głosem: — Nie płacz, Marysiu. Daj wełnę, ja ci dopomogę. Zlękła się Marysia, aż się zatrzęsła cała, ale krówka tak poczciwie na nią patrzy, że uspokoiła się zaraz. Kłąb wełny w obie ręce bierze i do Łaciatej podchodzi posłusznie . A krówka głowę pochyliła. — Daj mi tę wełnę na rogi. 2 — „U złotego źródła" 17 nina obdarta, choć czysta, zsiniała z zimna i drżąca. Tej zimy nikt w niej nie poznawał dawnej, ślicznej i wesołej Marysi. Jedyną pociechą była krówka Łaciata. Gospodyni i krówkę wprawdzie za swoją własność uważała, na równi ze swoimi krowami doiła, ale przynajmniej dostępu do niej Marysi nie broniła. O każdej porze mogła sierotka swoją krówkę widywać. Więc kiedy zdjęła Marysię tak wielka tęsknota, że już nie mogła wytrzymać, biegła do obórki, obejmowała Łaciatą za szyję i wypłakiwała wszystkie łzy gorące, co jej się w ciągu złych dni nazbierały. A Łaciata, mycząc z cicha, ciepłym, szorstkim jęzorem lizała Marysię po czole, po zapłakanych oczach... I dobrze im było razem. Mało wiele czasu upłynęło, a nadeszła wiosna. Zaszemrały w parowach strumienie, zaszczebiotały jaskółki pod strzechą, zakwitły w sadzie jabłonie. Wyszła gospodyni na próg, ręką od słońca oczy przesłoniła, rozejrzała się po zieleniejących polach i Marysię do siebie zawołała: — Trawa się już na łąkach puściła. Wygnaj, Marysiu, krowy na pastewną łąkę, tę suchą, co pod lasem. A żeby ci się przy pasionce nie nudziło — masz tu kądziel. Żebyś mi do wieczora tę tu wełnę sprzędła, nic nie zostawiła, bo jak nie zrobisz, w świat wygonię w jednej koszuli, a krowa Łaciata u mnie zostanie. Patrzy Marysia na kłąb wełny... Gdzie! Ani w trzy dni temu nie poradzi! A tu jeszcze na krowy zważać trzeba. Nie na jej siły robota taka... Ale nie śmiała nic powiedzieć na sprzeciw. Bała się gospodyni, jej złych oczu i gniewnego głosu... A i świata szerokiego się bała. Dokąd pójdzie? Gdzie się obróci, gdy ją wygonią? Zabrała wełnę i pognała krowy. Zaszła z nimi na łąkę podleśną, na skraju, pod pierwszymi drzewami usiadła, głowę wychudłymi rączy nami objęła i płacze cichuteńko. Nic innego, tylko nazajutrz od rana zbierać się przyjdzie, by iść, gdzie oczy poniosą, w daleki świat, na nieznaną dolę. A prząść nawet nie próbuje. I tak nie podoła. Aż tu o samym południu jakiś szum lasem przeleciał, jakieś cienie niby obłoków prześliznęły się po łące, słońce zaraz potem jaskrawiej błysnęło,-żywszymi barwami zagrały kwiaty łąkowe, zatrzepotały się nad nimi motyle. Coś zaszeleściło dziwnie w wysokiej trawie, coś wyjrzało ciekawie zza krzaków, a krówka Łaciata przemówiła ludzkim głosem: — Nie płacz, Marysiu. Daj wełnę, ja ci dopomogę. Zlękła się Marysia, aż się zatrzęsła cała, ale krówka tak poczciwie na nią patrzy, że uspokoiła się zaraz. Kłąb wełny w obie ręce bierze i do Łaciatej podchodzi posłusznie. A krówka głowę pochyliła. — Daj mi tę wełnę na rogi. 2 — „U złotego źródła" 17 I jak zaczęła głową trząść — dopieroż się ślicznie przędło! Cieniutka, siwiuteńka nić nawijała się na motowidło. A lśniła się w słońcu by srebro, by to nitki babiego lata, co to je późną jesienią pajączki po ścierniskach snują. Marysia w obie ręce klasnęła, na nogi się porwała, krówkę za szyję objęła i w szerokie czoło ucałowała z wielkiej radości. A krówka myczy: — Nie mów nikooomuuu, że to ja. Gospodyni wielkie oczy otworzyła na widok tej przędzy, ale o nic nie pytała, tylko po izbie się ciskała. Już myślała, że się Marysi pozbędzie, a dobrą mleczną krowę sobie zatrzyma, i córeczkom swoim za jednym razem dogodzi. Tak bez wszelkiej przyczyny sieroty wyganiać nie chciała, żeby sąsiedzi brzydko nie gadali. Na drugi dzień dwakroć większy kłąb wełny Marysi daje. — Uprzędłaś tamto — uprzędziesz pewnie i to, skoroś taka zawołana robotnica. Marysia już się nie zlękła, bo swojej krówce ufała. Aż tu, gdy mijała wrota, dogoniła ją starsza córka gospodyni, Józia. — Poczekaj no! Idę z tobą! Matka mnie wysyła, żebym na własne oczy przyjrzała się, jak to ty przędziesz. Ścierpła Marysia z okrutnego lęku. Udaje wesolutką, a łzy ją w gardle dławią. Przysunęła się nieznacznie do swojej krówki, niby po pysku gładzi, a w samo ucho pyta: — Co teraz poczniemy, Łaciatko? A krówka na to: — Nic się nie bój. W samo południe zaśpiewaj kołysankę, którą ci matka twoja niegdyś śpiewała. Józia nie zrozumiała słów Łaciatej. Wydawały się jej zwykłym krowim porykiem. I tak przyszły na pastwisko. A kiedy nadeszło znojne południe i świat zaczaj się znowu czarodziejsko odmieniać, przywołała Marysia córkę gospodyni, zajętą zbieraniem kwiatów pod lasem. — Skwar taki, aż dech zapiera. Połóżmy się tu w gęstej trawie, odpoczniemy nieco. Józi w to graj. Na mięciutką trawę się rzuciła, ręce pod głowę zaplotła i w niebo się zapatrzyła. A po modrym niebie suną białe obłoki, suną i kołyszą się z wolna, zmieniają kształty co chwila... A w bujnej trawie rumianki gwiaździstymi głowami chwieją, koniczynki jak różowe kulki po listkach się toczą, liliowe dzwoneczki podzwaniają cichuteńko szeleszczącym dzwonieniem. Skowronki nad sąsiednim polem śpiewają zapamiętale, wtórują im z lasu wy wilgi i kosy, drozdy wyciągają nieomal słowiczą 18 nutę, a pszczoły i osy brzęczą... brzęczą... a Marysia śpiewa... rzewna piosenka między ptasimi głosami tęczową nicią się przewija... I coraz senniej... senniej... Józia zamknęła oczy... Jeszcze jej coś w uszach dzwoni... coraz ciszej... ciszej... Usnęła. A Marysia na to czekała. Porwała się z miejsca, do krówki podbiegła i kłąb wełny na rogi jej podaje. Uprzędło się gładziutko, równiutko, jak za pierwszym razem, a kiedy Józia się zbudziła, nici już były na motowidle. Wieczorem gospodyni pyta Józię: — No? Cóżeś widziała? A Józia jąka się nieporządnie: — Gorąco było... Na chwilę się tylko zdrzemnęłam, a gdy się zbudziłam, wszystko już było uprzędzione. Nie mam pojęcia, jak to ona robi. Gospodyni skrzyczała Józię, a nazajutrz drugą córkę, Fruzię, z Marysią posyła. — Idźże ty na łąkę. A patrz dobrze. Oczy szeroko otwieraj. Poszła Fruzia, ale i ona nic nie wskórała. Jak zaczęły ptaki śpiewać, owady brzęczeć, dzwonki łąkowe dzwonić na wyścigi, jak im do wtóru zaczęła Marysia nucić swoją kołysankę, tak Fruzia ani się obejrzała, kiedy zasnęła. A gdy się zbudziła, chłodny wietrzyk przeciągał łąką, na zachodzie czerwieniły się zorze, blady sierp księżyca tkwił w bezchmurnym niebie, a obok Marysi leżał wielki zwój nici, co się prawie na motowidle nie mieścił. Rada nierada musiała matce wyznać, że i ona spała. Trzeciego dnia gospodyni powiada: — Wodziłaś za nos głupie dziewuchy, teraz basta! Ja z tobą pójdę na pastwisko. Marysia nie zlękła się jakoś. Myśli sobie: „Zasnęły twoje córki — zaśniesz i ty. Tobie jeszcze piękniej do snu zaśpiewam". A tu jak na zawołanie skwar jeszcze bardziej niż dni poprzednich dopieka. Południe ledwie dyszy, kwiatom zwisły omdlałe głowy, ptaki pomilkły i tylko owady brzęczą, huczą, a jaszczurki śmigają między kamieniami niby zielone błyskawice. Ale choć południe nadeszło i nad światem królowało, świat się tym razem czarodziejsko nie odmienił. Nie dopełnił się czar południa, bo czarowi stanęła na przeszkodzie złość starej kobiety, złość zatwardziała, zjadliwa, mocna, stokroć potężniejsza niż złośliwość młodych dziewcząt. Próżno Marysia śpiewa, jak może najładniej. Gospodyni nie usnęła. Sen przewrotnie udaje. Głowę w miękką trawę wtuliła, oczy ręką zakryła, a przez palce na Marysię spogląda. Popatrzyła na nią Marysia raz i drugi, nieruchomością złej baby zwiedziona do krówki cichutko podchodzi, kłąb wełny na rogi jej podaje. 19 I Łaciata, niespokojna jakaś i trwożna, rozejrzała się dokoła, westchnęła krowim westchnieniem, przecie wełnę na rogi przyjęła i swoje robi. Patrzy gospodyni, a tu krowa Łaciata kłębem wełny na rogach potrząsa, nić wysnuwa się sama i na motowidło się mota. „Aha! — myśli gospodyni. — Taka z ciebie, Marysiu, robotnica!" Na razie nic nie powiedziała, bo się tej niezwykłej krowy zlękła. Dopiero w domu, wieczorem, przywołała Marysię. — W twojej krowie złe licho siedzi. Nie chcę trzymać takiego odmieńca. Jutro rano zarżniemy ją na mięso. Struchlała Marysia. Popatrzyła gospodyni w oczy i zrozumiała, że wszelkie prośby na nic. Czarny chleb, co go dziewczynie wydzielono, stanął jej kością w gardle, kwaśnym mlekiem zachłysnęła się tylko, upić go nie zdołała. Zaraz po wieczerzy wyśliznęła się do obórki, krówkę swoją za szyję objęła i gorzko płacze. A krówka powiada: — Wiem ja, co się święci. Nie wystarcza złej kobiecie twoja praca i twoje poniżenie. Chce cię zgubić, bo jej serce z tego bogactwa skamieniało i nienawidzi ciebie za to, że cię skrzywdziła. Że tobie i twojej matce w chorobie z podstępną pomocą przyszła, by twoją ojcowiznę za dług zagarnąć. Dlatego mnie zabić umyśliła, bo wie, że póki ja żyję, opieki ci nie zabraknie. Nie poradzimy, w tej chwili ona mocniejsza, ale uspokój się. Złe moce nie panują długo. Nie płacz i słuchaj, co powiem. Kiedy mnie zarżną i mięso dzielić będą, proś gospodynię, by ci oddała moje rogi. Zgodzi się pewno, bo nic jej po nich. Wtedy zakop je w ogrodzie pod płotem, tam gdzie słońce świeci w samo południe, i czekaj cierpliwie, co z tego wyniknie. Nazajutrz o samym świtaniu gospodyni Marysię z krowami na pastwisko wygnała, a Łaciatą zatrzymała w oborze i nawet zbliżyć się do niej Marysi nie pozwoliła z ostatnim pożegnaniem. Marysia już nie śpiewała. Cały dzień przepłakała żałośnie. A cały świat dookolny połączył się z nią w żalu. Kwiaty przybladły, spłowiały, owady ukryły się pod listkami, milczały ptaki. Tylko czarna wrona nie wiadomo skąd przyleciała, na samotnej sośnie przysiadła i krakała: — Marrrtw się! Marrrtw się! Marrrtw się! A na widnokręgu zebrały się ciężkie, sine chmury i trwały tam w pogotowiu, czekając swojej godziny. Wieczorem miedziana zorza paliła się złowrogo i posępnie nad lasem, wiatr porywał się, niósł tumany kurzu wzdłuż drogi, bydło ryczało żałośnie, a ludzie oglądali się niespokojnie i wróżyli burzę. W zagrodzie skóra krówki Łaciatej suszyła się już na płocie, gospodyni z córkam 20 i dziewczętami służącymi wkładała mięso w kadzie, a rogi walały się pobok. Marysia, tłumiąc łkanie, zbliżyła się i zagarnęła je do fartuszka. — Czy mogę je sobie zabrać? — pyta nieśmiało. Gospodyni spojrzała, przez ramię. — A bierz! Jedyna to twoja korzyść z tej krowiny, bo mięsa jej, choćbym ci dała, jeść pewnie nie zechcesz. Wypatrzyła Marysia za dnia miejsce pod płotem, gdzie słońce w samo południe świeci najmocniej, najmocniej dogrzewa. A późną nocą, gdy wszyscy w chacie spali, wyszła pochować krowie rogi. Księżyc w pełni srebrzył się na niebie, gwiazdy otoczyły go z daleka świetlistym, migotliwym kołem, cisza zalegała świat tak wielka, że kołatanie Marysinego serca huczało niby dzwon. Białe ćmy latały dokoła jej głowy, szare ćmy muskały ją w locie skrzydełkami, a ćmy kolorowe dotykały kosmatymi łapkami twarzy. Nietoperze zygzakiem śmigały tu i tam, sowa kwiliła na wysokiej lipie u wrót, a na ciemnym niebie, gdzieś na krańcu świata, rozpalały się suche błyskawice. Marysia bała się bardzo sowy i nietoperzy, i księżycowej nocy, i jej zwodniczych cieni, ale prośbę swojej krówki musiała spełnić. Ostrożnie prześliznęła się między krzakami agrestu do małej szopy, gdzie złożone były ogrodnicze narzędzia. Wyciągnęła łopatę i pod płotem wykopała dół głęboki, miękką trawą go wysłała, na miękkiej trawie ułożyła rogi Łaciatej, ucałowawszy je wpierw serdecznie, czarną ziemią przysypała i do chaty wróciła. Rankiem spadł deszcz ciepły, obfity, potem słońce wyjrzało zza chmur i zalało cały ogród gorącymi promieniami. Przez trzy dni na ziemię deszcz padał i słońce świeciło, a czwartego dnia, w samo południe, dziw się stał nad dziwy. Z czarnej ziemi pod płotem, spomiędzy pokrzyw i jaskółczego ziela, wychyliła się złota studzienka. Cembrowina lśniła w słońcu, żuraw gorzał cały, sznur mienił się wszystkimi kolorami tęczy, a na końcu sznura wisiało wiadro kryształowe. Nadbiegła gospodyni, w obie ręce klasnęła ze zdumionej uciechy. — A toż cud nie widziany 1 A to bogactwo nieprzebrane! A toż my teraz paniami całą gębą będziemy! Józia z Fruzią wtórują matce, tańcząc radośnie dokoła studzienki, a ludzie, co szli ścieżką za płotem, zatrzymują się, przez płot zaglądają i z nowiną do wsi biegną. Podeszła i Marysia, którą dnia tego gospodyni dla jakiejś pilnej roboty w obejściu zatrzymała. Podeszła, patrzy i oczy jej się zaśmiały. Toż ani chybi krówka Łaciata w ten sposób po śmierci się objawiła! A gospodyni z góry na Marysię: — Czegóż tu? Czego nos wtykasz w nie swoje sprawy? Idź mi zaraz chlew świński uprzątać! 21 Oburzyła się Marysia w sobie. Toż ta studzienka z rogów jej krówki wyrosła, więc do niej należy! Ale nie śmiała powiedzieć tego głośno. Skuliła się pod agrestowym krzakiem i czeka, co dalej będzie. A gospodyni do studni zajrzała i woła: — Nie woda tam, w głębi, a szczere wino! Będę winko rozsprzedawać po duka-ciku duża czarka, po srebrnym talarze mała czareczka. Migiem posag moim córkom uzbieram! Ludzi za płotem zbiera się coraz więcej, wyciągają szyje, poszturchują się łokciami, wymieniają ciche szepty. Gospodyni pod boki się ujęła. — Hej, ludzie, ludzie! Kto chce wina czarkę? Cudowne to wino! Od wszelakiej słabości leczy! Złe uroki odczynia! Dobre myśli nawiewa! Stokrotne siły do pracy daje! Hej, ludzie, ludzie! Kto da złotego dukata — dużą czarkę dostanie! Kto da srebrnego talara — temu mała czareczka! A kto grosz miedziany przyniesie — temu w studnię zajrzeć pozwolę! Niech chociaż winnym oparem odetchnie. Hej, ludzie! ludzie! Spojrzeli zebrani za płotem po sobie. Złotego dukata nikt tam nie miał, bo i skądże by na wsi? Ale srebrnego talara wysupłał najzamożniejszy gospodarz. Jeżeli to prawda, że wino owo siły ustokratnia, wszelkie słabości leczy, to i zapłacić warto. Ano, zobaczymy. Gospodyni Fruzię po czarkę posłała, sama sznur tęczowy oburącz chwyta, smukłą głowę żurawia do studzienki chyli... ale próżno kryształowym wiadrem toń winną goni. Opadła nisko, w ziemię wsiąkła, a rozgniewana kobieta tylko nieco mułu na wierzch wyciągnęła. Śmieją się ludzie. — To ci wino dopiero! Wtedy inny z kolei talara podaje — ta sama sprawa. Wino tylko co tuż u cembrowiny połyskiwało, a już go nie ma! Gospodyni ręce się trzęsą, gdy po raz trzeci szczęścia próbuje... I znowu nic. Ludzie zaczynają pogadywać między sobą. — Nie wyciągnie nasza sąsiadka pełnego wiadra wina. Coś nieczystego jest w tej sprawie na dnie. Krzywda czyjaś albo co? A stał między ludźmi młodzieniec jeden, śmigły jak sosna, urodziwszy nad innych. Jaśko młynarz to był. Od dawna już on Józi i Fruzi wpadł w oko, a i sam rad na śliczne dziewczyny spoglądał, prawdziwego ich charakteru nie znając. Ten zawołał nagle: — Ej, ludzie! Wiecie, co ja myślę? Nie chce być to wino sprzedawane. Inne ma ta czarodziejska studzienka przeznaczenie. Tak mi się zdaje, że nie bogactwo ze sobą niesie, a szczęście, jeśli komu sądzone. 22 Tak mówiąc, płot lekko, zwinnie przeskoczył, przy studni stanął, pani matce--gospodyni w pas się pokłonił. — Pani matko! Młyn mój burczy nad stawem, moje żarna białą mąkę mielą. Płaczące wierzby nad stawem się kłonią, złote witki w zielonej wodzie maczają. Do boku młyna jabłonny sad się tuli, gęsi jak rozrzucone chusty na wygonie bieleją, krowy myczą, wracając o zachodzie słońca z pastwiska. Ładnie u mnie i dostatnio, ale smutno i samotnie. Szukam żony i tę dziewczynę pojąć umyśliłem, która mi czarkę wina z tego wiadra kryształowego poda. Pozwólcie spróbować swoim córkom. Uśmiechnęła się na to wdzięcznie Józia, uśmiechnęła się rozkosznie Fruzia. Jaśko młynarz najpiękniejszym, najrobotniejszym, najdzielniejszym chłopcem był we wsi, wszystkie dziewczyny marzyły o swatach od niego. Powiada Józia do matki: — Pozwólcież, ściągnę żurawia. Zobaczycie, że mnie wino nie ucieknie. Ustąpiła matka Józi miejsca przy żurawiu, dziewczyna oburącz ciągnie, przez cembrowinę złotą się przechyla, patrzy. ...Gdzie tam! Pozłociście lśniące zwierciadełko osunęło się głęboko, głęboko, ani go wiadro sięgnie, ani dojrzy oko. Roześmiał się Jaśko, ujął się pod boki. — Hejże, hej! Nie tyś mnie sądzona! Podbiegła Fruzia, zmartwioną Józię odepchnęła. — Jak nie mężem ci będzie, to dziewierzem. Teraz mnie ustąp. Ciągnie Fruzia, ciągnie ile siły; pozłociście lśniące zwierciadełko wiadrem goni... Gdzie tam! Zapadło głęboko! Ani go wiadrem sięgnie, ani dojrzy oko! A Jaśko mówi: — Pani matko! Nie udało się waszym córkom, pozwólcie spróbować innym dziewczętom. Bo tak czuję: której złota studzienka usłucha, ta nad inne dobrą i mądrą być musi, z tą mężowi dobrze będzie. Nie była gospodyni tej prośbie rada, ale się nie sprzeciwiała, bo ludzie zza płotu zgodnie wołać zaczęli: — Pozwólcie innym! Pozwólcie! Juści nie dla was tylko studzienka spod ziemi wychynęła! Ze wszystkich dziewcząt wsiowych znajdzie się jedna na pewno onego czaru godna. Sypnęły się dziewuchy jak te kwiaty, co z wiosną przez jedną noc na łące rozkwitną. Zamigotało w ogrodzie od roziskrzonych oczu, zafurkotało od warkoczy na wiatr puszczonych, od spódnic fałdzistych, kwiecistych. Każda do żurawia przypada, tęczowy sznur oburącz chwyta, każda ciągnie ile siły... żadnej się nie udało. Cóż to za dziw taki? Na kogo zaczarowana studzienka czeka? 23 Tak mówiąc, płot lekko, zwinnie przeskoczył, przy studni stanął, pani matce--gospodyni w pas się pokłonił. — Pani matko! Młyn mój burczy nad stawem, moje żarna białą mąkę mielą. Płaczące wierzby nad stawem się kłonią, złote witki w zielonej wodzie maczają. Do boku młyna jabłonny sad się tuli, gęsi jak rozrzucone chusty na wygonie bieleją, krowy myczą, wracając o zachodzie słońca z pastwiska. Ładnie u mnie i dostatnio, ale smutno i samotnie. Szukam żony i tę dziewczynę pojąć umyśliłem, która mi czarkę wina z tego wiadra kryształowego poda. Pozwólcie spróbować swoim córkom. Uśmiechnęła się na to wdzięcznie Józia, uśmiechnęła się rozkosznie Fruzia. Jaśko młynarz najpiękniejszym, najrobotniejszym, najdzielniejszym chłopcem był we wsi, wszystkie dziewczyny marzyły o swatach od niego. Powiada Józia do matki: — Pozwólcież, ściągnę żurawia. Zobaczycie, że mnie wino nie ucieknie. Ustąpiła matka Józi miejsca przy żurawiu, dziewczyna oburącz ciągnie, przez cembrowinę złotą się przechyla, patrzy. ...Gdzie tam! Pozłociście lśniące zwierciadełko osunęło się głęboko, głęboko, ani go wiadro sięgnie, ani dojrzy oko. Roześmiał się Jaśko, ujął się pod boki. — Hejże, hej! Nie tyś mnie sądzona! Podbiegła Fruzia, zmartwioną Józię odepchnęła. — Jak nie mężem ci będzie, to dziewierzem. Teraz mnie ustąp. Ciągnie Fruzia, ciągnie ile siły; pozłociście lśniące zwierciadełko wiadrem goni... Gdzie tam! Zapadło głęboko! Ani go wiadrem sięgnie, ani dojrzy oko! A Jaśko mówi: — Pani matko! Nie udało się waszym córkom, pozwólcie spróbować innym dziewczętom. Bo tak czuję: której złota studzienka usłucha, ta nad inne dobrą i mądrą być musi, z tą mężowi dobrze będzie. Nie była gospodyni tej prośbie rada, ale się nie sprzeciwiała, bo ludzie zza płotu zgodnie wołać zaczęli: — Pozwólcie innym! Pozwólcie! Juści nie dla was tylko studzienka spod ziemi wychynęła! Ze wszystkich dziewcząt wsiowych znajdzie się jedna na pewno onego czaru godna. Sypnęły się dziewuchy jak te kwiaty, co z wiosną przez jedną noc na łące rozkwitną. Zamigotało w ogrodzie od roziskrzonych oczu, zafurkotało od warkoczy na wiatr puszczonych, od spódnic fałdzistych, kwiecistych. Każda do żurawia przypada, tęczowy sznur oburącz chwyta, każda ciągnie ile siły... żadnej się nie udało. Cóż to za dziw taki? Na kogo zaczarowana studzienka czeka? 23 A Jaśko już się nie śmieje, już się pod boki nie bierze. Ręce mu bezradnie opadły. — Jak to? Żadnej z was zaczarowana studzienka znać nie chce? Uciszyło się za płotem. Ludzie milczą zafrasowani. Dziewczyny, jedna na drugą, z opuszczonymi głowami wymykają się z ogrodu, a Jaśko pyta: — Wszystkie już tu były ? Odpowiadają ludzie: — Wszystkie! Wszystkie! I na studzienkę niechętnie patrzą, że to ich córki zawstydziła. A Jaśko pyta: — Nie ma już żadnej! Nigdzie ? Wtem dziad stary, co przez cały czas stał z boku, dojrzał Marysię skuloną pod agrestowym krzakiem i palcem na nią pokazał. — Ta jeszcze przy studni nie była. Obejrzała się gospodyni. — Ten kocmołuch? Ona się nie liczy. To moja pastuszka, nędzarka z litości przygarnięta, brudas, leniuch, darmozjadka. Nie jej czerpać wino ze złotej studzienki ! Ale ludzie głośno wołać zaczęli: — Jak wszystkie — to wszystkie! Niech podejdzie Marysia-sierota! Niech sznur tęczowy weźmie w swoje ręce! Nie wiadomo, co komu sądzono! Podszedł Jaśko do Marysi, wziął ją za rękę, dźwignął na nogi, a przy tym w oczy jej zajrzał i coś osobliwego snadź w tych oczach zobaczył, bo rozjaśnił się cały, rozpromienił. — Chodźże, Marysiu, do złotej studzienki, ciągnij za sznur tęczowy, pochyl żurawia, spuść wiadro kryształowe. Coś mi mówi, że ty wina zaczerpniesz. Zapłoniona Marysia do studzienki podchodzi, a gdy sięgnęła ręką, sznur tęczowy zakołysał się ku niej, żuraw sam się pochylił, kryształowe wiadro w winną toń się zanurzyło i samo uniosło się w górę. Zaczerpnęła dziewczyna pełną czarkę i do Jaśka podchodzi nieśmiało. On jedną ręką czarkę chwycił i do ust podniósł, drugim ramieniem Marysię wpół objął. — Błogosławcie nam, dobrzy ludzie, bośmy oboje sieroty! Dopieroż wszyscy, co tam byli, jęli głośno wiwatować. Starsze gospodynie Marysię tuliły i całowały, gospodarze dłoń Jaśkową ściskali i cieszyli się wszyscy, że taka piękna i dobrana para się łączy i że we wsi znalazła się dziewczyna studzienkowego czaru godna. A gospodynię Marysiną złość straszliwa zdjęła i tak się w niej od razu rozlała, jak płomień, gdy suche chwasty ogarnie. 24 I ze złości piekielnej w ten mig odmieniła się w czarną wronę, a za nią obie jej córki. Wszystkie trzy na północ z głośnym krakaniem odleciały. Złota studzienka wina na weselisko dostarczyła w takiej obfitości, że goście pili, ile czyja dusza zapragnęła. A kiedy już wszystko do ostatniej kropli wypili, patrzcie, ludzie! Ze studzienki krówka Łaciata wyskoczyła, cała i zdrowa, jak przedtem była. Do Marysi podeszła i zamyczała radośnie. Marysia objęła krówkę za szyję, wilgotny, czarny pysk ucałowała. — Moja ty krówko Łaciata! Nie rozstaniemy się już nigdy! Zaraz potem znikła studzienka złota i ani śladu po niej nie zostało. Marysia z Jaśkiem długo i szczęśliwie żyli, czterech dorodnych synów, czterech pięknych córek się dochowali i we młynie pomyślnie gospodarzyli. A gospodarstwo jędzy pustką stało. Pola jej wsiowi ludzie między najbiedniejszych podzielili, a w domu nikt zamieszkać nie chciał. Podwórze złym zielem zarosło, pogniły płoty, dach się zawalił, deszcz z wichrem zrujnowały ściany. I tylko trzy czarne wrony przylatywały od czasu do czasu, siadały na uschłym drzewie i krakały żałośnie. Kornelia Dobkiewiczowa. CZERWONY kaf^ad jamą Odrą Ajfpodara mędnj trudaił. Zwał/tę Ję&rrych Kijoi*a. Nikt w okolicy dorównać mu nie mógł w robocie, bo i szybko pracował, i starai przy swym zajęciu nie skąpił. Ze słomy przeplatanej łykiem wyrabiał dwuśnioki — kosze z dwoma uchwytami. Wyplatał okrągłe jagodniki dla dziewuch i bab z naj cieńszych, a mocnych przy tym prętów wiklinowych. Woził na targi do Opola zgrabne plećki z korzenia sosny, w których dobrze jes rzepę i kapustę znosić do piwnicy. Robił i konwie ogniowe, by się nimi ludzi ratowali podczas pożaru. Konew taka bowiem to wiadro, ale plecione z wiklin; i oblepione smołą po wierzchu, żeby z niego woda nie wyciekała. Chętnie je brał ludzie i nie skąpili zapłaty. Kijonka sporą garść srebra chował na dnie swojej skrzyni. Miał chatę, sad, niea pola i bydląt kilkoro. O kołacz i szperkę w jego komorze ani w mięsopust, an w dzień zwyczajny nie było trudno. Żyłby przeto koszykarz w spokoju i radości, gdyby nie utrapienie, którego mi przyczyniła ceruchna jego jedyna, Kasinka. Dziewczyna urodna była jak ta jabłonka w sadzie, kiedy się wiosną okryj* kwieciem — leniwa jednak i próżna. Rano, miast kurom sypnąć pośladu i krowj doić, stanie, bywało, Kijonczanka u zwierciadła i kosę swą poczesuje, a splata, małe że nie do południa. Wstęgi przymierza, bursztyny, matczyne jeszcze oplecki i chusty dobywa z< skrzyń malowanych, a na siebie kładzie. Rada by się nawet w promienie słona ustroić i w blaski zorzy, gdyby je dostać było można po kramach kupieckich A kozy tymczasem, Babula i Marcha, beczały z głodu w obórce i gryzły miotłę którą niedbała Kasinka zazwyczaj byle gdzie porzucała. Pieski zaś, Bryś i Kon-teska, wylizywały w sieni naczynia, które niecnota Kachna pozostawiała tam nit umyte nawet po kilka dni. Bywało nieraz, że sam gospodarz wyjeżdżał w pole lub szedł do swej szopy nad rzekę pleść koszyki, nie pośniadawszy i kęsem chleba, bo go ceruchna na czas nit upiekła. A czasu jej nie stało: bardziej niż stroje bowiem i przeglądanie się w zwierciadle lubiła Kachna pieśniczki wesołe i tańcowanie. Gdzież, jeśli nie w gospodzie przy tańcu lepiej pokazać strój i zabłysnąć urodą? Większej od Kijonczanki nie było paradnicy ani w Strzelcach, ani nawet w Opolu. Nie było i większej leniuchy. Sposobności do tańców nie brakło nigdy Kasince. Zagroda ojcowa stała przy samej drodze do miasta — a tuż, prawie naprzeciw okien Jędrzycha pobudowano karczmę murowaną z podcieniem i wielkimi drzwiami ; przebiec do niej trzeba było po starym moście nad Odrą i minąć spróchniałą wierzbę. Nie tylko w święta wyprawiał gospodski hulanie. Karczma stała przy ludnej 28 drodze, a pełno w niej zawsze było gości. Przetoż i w dzień powszedni, jeśli za stołami zebrała się wesoła kompania, posyłano do wsi po skrzypków i dudarzy. Kasinka niechała podówczas i najpilniejszej gospodarskiej roboty, zawsze pierwsza stawała do tańcowania. Głos miała jakby skowronek i ochotnie do taneczka śpiewała. Koziyry bych tańcowała, Koziyry mi grejcie! Czornech butki potargała, Czyrwione mi dejcie... Modrymi oczami wodziła przy tym po zebranych w gospodzie ludziach, drobną nóżką w czerwonym trzewiku przytupywała i tańczyła jak łątka czy jaskółka wesoła, tylko jej furgały spódniczki i podskakiwały korale u szyi. Zamierały serca w pachołkach od Kasinej urody, a nawet graf raciborski ujrzawszy ją napuszył się choćby paw i wąsa podkręcił. Nie w głowie dziewczynie były krosienka, nie po myśli wrzeciono i maśnica. Pieśniczki, szatki barwiste i taniec — to ją cieszyło tylko, to radowało. W domu, jak tylko mogła, unikała dziewczyna roboty. — Kachna! Podź rzepę obradlić... — nakazał jej kiedyś Jędrzych. Kasinka niby to po chusteczkę i zapaskę zgrzebną do komory idzie, niby tam sobie chleb z serem na pole do płachetki zawija, a sama szybko korale wdziewa i pod kabotkę je kryje, a do płachty nie chleb z serem wcale, lecz swoje czerwone trzewiki i zapaśnicę haftowaną w róże ukradkiem pakuje. Nasłuchuje Kijonka w swojej szopie przy wyplataniu koszy Kasinej pieśniczki z pola za chatą, a tu mu jej głos dolatuje z gospody za rzeką: Koziyry bych tańcowała, Koziyry mi grejcie, Czornech butki potargała, Czyrwione mi dejcie... Targał swe wąsiska biedny ojciec w wielkim utrapieniu. Raz i drugi brał się nawet do rózeg. Kasinka wszakoż rychło zapominała o karze i miast statecznie u kądzieli zasiąść, stroiła się znowu i biegała na hulanie. Mądre nauki ojcowe, sąsiadów upomnienia, przestrogi, że bez jej starań gospodarstwo zniszczeje, wszystko to szybciej niżeli spłoszone wróble od konopi — ulatywało z jej główki. 29 Umyślił przeto Jędrzych użyć na Kachnę sposobu. Kiedy zobaczył ze swej szopy, że do gospody zdążają ze wsi grajkowie, a gospodski z czeladzią beczki z piwem wytaczają z piwnicy, zawołał na całe podwórze: — Ceruchno, kanyś to jest? — Tu jestem w chacie, mój tato, zacierki drobię... — odpowiedziała dziewczyna przez otwarte okno. — Aaa... To dobrze czynisz, bom już dawno zacierek nie jadł... — rzekł na to Jędrzych i skrył się pod oknem w gęstym krzaku bzowym. Poprzez zieleń zajrzał do izby ukradkiem. Patrzy, a tu Kasinka nie cedzone mleko szybko do garnca zlewa i stawia do gotowania, zacierki zaś, miast w ręku drobić, sieka tasakiem w niezdarne kawalce. „Oto ją mam! Kwapi się moja dziewucha na hulanie!" — pomyślał Jędrzych i po cichutku zawarł drzwi od chaty, a okna pozamykał okiennicami. — Teraz mi będziesz siedziała w domu, wietrznico... — zamruczał jeszcze pod wąsem, a że było do zmierzchu sporo czasu, powrócił do swej roboty około koszyków, rad, że tym razem Kasinka pozostanie w domu. Zakurzył sobie fajeczkę, piwka co nieco upił ze dzbana. A potem wziął się do przycinania korzeni sosnowych na plećki dla strzeleckiego farorza. Nim jednak wybrał co giętsze spośród wielkiego pęku korzeni i zaczął robotę, posłyszał od strony domostwa, że Bryś i Konteska niespokojnie ujadają, jazgoczą i wyją, tak jakby wilczysko z lasu wpadło do Jędrzychowej obory i zadusiło Babulę czy Marchę. Wyszedł Kijonka na ścieżkę przed szopą i lęk go srogi ogarnął, poczuł wyraźnie dym. Pieski nie milkły ani na chwilę, a wtórowały im kawki, które gromadą całą porwały się z dachu i nad zagrodą z trwożliwym wrzaskiem krążyły. — Gore! Panbóczku, ratuj nas! — krzyknął Jędrzych i pobiegł ku chacie, a wszystkie kosze, które ustawił jeden na drugim koło drzwi swojej pracowni pospadały, trącone w biegu przez gospodarza, i potoczyły się za nim. Przybiega Jędrzych ku swojej chacie i serce w nim stygnie ze zgrozy. Oto ze strzechy snuje się dym szarosiny długimi smugami i unosi nad chatą. Kłębi się i przy okienku strychowym. — Boże! Tu gore! A Kachna w domu! — jęknął gospodarz i jednym mocnym szarpnięciem otworzył dębowe drzwi. — Kachna! Milczenie, a tylko sine dymy łaskoczą w gardło. — Kachna! — Jędrzych wpada do izby i pochwyciwszy tłuczek od stępy wybija nim pierwsze okno, że okiennice jak odlepione spadają. Pojaśniało, wietrzyk powia] z podwórza i nieco rozproszył dym. Dziewczyny w izbie nie widać! 30 I 1 b d io :zą nie :alą cie, wni łatą. :nym vybija >owiał Gospodarz pobiegł na strych. — Kasinka! Kachna! Kandyś jest, cerol — wołał trąc oczy pięściami, bo dym je łzawił. Nie odpowiedział mu znowu nikt. Jędrzych biegał po strychu i szukał wszędzie płomieni, odsuwał sąsiek ze zbożem, rozrzucał na strony wszystko, co znalazł na swej drodze. To wołał Kasi, aż trząsł się dom, to drągiem rozrywał strzechę, mniemając, że chyba się pali ona po wierzchu. W izbie tymczasem cichutko coś zaszurało i oto zza wielkiej skrzyni na odzież, malowanej w goździki i róże, wylazła Kachna, lecz wcale nie przestraszona. Nie osmaliły jej szatek płomienie, a miała na sobie nie gospodarskie wcale suknie, lecz te, które zwykle na tańce wkładała. Spódniczki piękne, fałdziste, które się zwą mazelonki, jedwabny fartuch mie-nisty, białą koszulkę z haftem u szyi i u rękawów, oplecek cały wyszyty, a na nogach czerwone trzewiczki. Nawet korali nie brakowało dziewusze i wstęg u warkoczy. Klasnęła w dłonie i zgrabna jak myszka wymknęła się Kijonczanka z izby, unosząc w ręku jedwabną chusteczkę. Przez most na Odrze pobiegła do gospody i roześmiana stanęła w tanecznym szeregu. A skrzypki i dudy zagrały trojaka... Z okien na strychu zobaczył Jędrzych między zielenią nadrzeczną tylko białe rękawy Kasine i modre wstążki we włosach. — Ach, ty chytrulo! Ty liszko przebiegła! — zawołał Jędrzych za córką, lecz odpowiedział mu tylko jego pstry kogut, który właśnie wskoczył na przewróconą beczkę pośrodku podwórka i piał na odmianę pogody. — Więc się chwyciła sposobu! Ale jakiego? — gadał sam do siebie Kijonka. — Jak to sprawiła ta sroka, że pełno wszędzie dymu, a nikaj nie widać płomienia? Ach, te niewiasty! Bodaj to w domu syny! Bodaj pachołki... Tymczasem dym zaczął znikać powoli, na strychu uczyniło się widniej. I oto nagle oczom Jędrzycha ukazał się garniec gliniany, największy, jaki był w domu, zręcznie ukryty za górką cegieł, które gospodarz sam kiedyś przyniósł na strych, by przed zimą poprawić komin. Z garnka unosiły się jeszcze małe smużki dymu. — A to niecnota! — zawołał gospodarz i jednym skokiem znalazł się przy naczyniu. — Węgli żarzących się dzieucha nakładła do garnca. Ziela nasnuła jak do wędzenia kiełbasy! Patrzcie no, ludzie! Ledwo zwilżonych pakuł konopnych nakładła po wierzchu! Ach, co za liszka! Nie dziw, że dymisko się snuło na cały dom! Ostrożnie wyciągnął garnek spomiędzy cegieł. Węgle już dogasały. Jędrzych przydusił je pakułami i zasypał jeszcze gliną, którą też przygotował zawczasu do oblepienia komina. Przeszukał raz jeszcze strych i znalazł wszędzie dymiące garnki 31 z węglem i pakułami zręcznie ukryte po kątach. Kijonka wygasił je wszystkie i starannie przewietrzył domostwo. Na wieczerzę miał tego dnia wystygłe zacierki i piętkę suchego chleba. W maśni-cy już dawno nie robiła Kasinka masła! Srodze rozgniewał się ojciec na tę swawolę Kasiną i zaczął przemyśliwać nad skuteczniejszym sposobem, aby swą córkę zatrzymać w domu przy jakim statecznym zajęciu i nie pozwolić jej na ciągłe zabawy. Zasięgał rady u swego kuma młynarza, mądrego człeka, pytał farorza ze Strzelec, kiedy mu plećki odwoził, radził się u rechtora w szkole. Każdy z nich jednak tylko głową kiwał ze smutkiem nad dolą ojca i nie znajdował rady na tak przebiegłą i leniwą dziewczynę. Wracając z targu napotkał Jędrzych razu pewnego owczarza, który po okolicy całej słynął z mądrości. Umiał ziołami leczyć choroby, zamawiać wrzody, a jeśli zechciał, to i burzę dzwonieniem odpędzić potrafił aż za Opole. Owczarz gnał z targu dwie cienkorunne owieczki. — Patrz na nie — rzekł do Jędrzycha, kiedy mu ten opowiedział o swoim z Ka-sinką zmartwieniu. — Piękne są, prawda? Bo runo je stroi! Kiedy je ostrzyc, szpetniej ą, ale ich zdrowiu przecież to nie szkodzi. Tak i z dziewuchą. Póki ma swoje włosy złociste, póki je splata i krasi wstęgami, poty urody. Gładkość swą ludziom okazać rada, przeto do tańcowania jej pilno. Utnij Kasince kosy, to bez warkoczy nijak jej będzie do karczmy na hulanie chodzić. Ostanie w domu i chwyci się roboty. Żałość ścisnęła Jędrzychowi serce, kiedy o tym sposobie posłyszał. Uciąć warkocze dziewusze? Oj, bardzo to wielka dla niej ostuda! Ale i utrapienie z taką dziewczyną nie mniejsze — czas żniwny przy tym się zbliżał! Rąk do sierpa było potrzeba ! Posłuchał Jędrzych rady owczarza. Nocą, kiedy dziewczyna strudzona tańcem spała w komorze, wziął wielkie nożyce do strzyżenia owieczek i cichutko podszedłszy do wezgłowia Kasinki, obciął jej włosy tak krótko, jak się to czyni zazwyczaj małym chłopiętom. „Prawdę powiedział owczarz — myślał gospodarz — kiedy nie będzie miała swej kosy, popłacze, polamentuje dziewucha, ale już w domu zostanie na pewno. Bo i gdzież ostrzyżonej tańcować?" Kasinka długo sypiała i nie troszczyła się wcale o dwie kozy, Babulę i Marchę. Długo ją ojciec zazwyczaj budził. Owego dnia wszakże wcześniej się Kasia zbudziła, bo hafty miała dokończyć na nowej koszulce i po nawlekać na mocniejszą nić rozsypane korale. Ledwie oczy przetarła, już sięgnęła po zwierciadełko, które leżało zawsze na stołku koło jej łoża. Spojrzała i upuściła zwierciadło, aż się na drobne kęsy rozbiło. 32 — Rety! Gdzie moje włosy! Gdzie warkocze! — krzyknęła i gorzkimi zalała się łzami. Na głowie oto dostrzegła tylko króciutkie kosmyki. Nie opowiedzieć słowami ani też piórem opisać wyrzekan, lamentów i płaczów, które przez cały dzień słychać było w Jędrzychowym domu. Gospodarza dnia tego nie było w zagrodzie. O samym świcie zabrał Babulę i Marchę i popędził na łąki do swego kuma młynarza, którego dzieciom aż do wieczora paść je przykazał. Potem zastawił więcierz na leszcze w zatoce, wziął wędki i popłynął czółnem ku kępie trzcin tuż koło mostu, gdzie się okonie wielkie i tłuste trzymały. Wjechawszy w trzcinę spokojnie łowił ryby aż do wieczora, a brały przednio. Ledwie słoneczko za puszczę schodzić poczęło, ledwie nad rzeką mgły pozłociło, a lilie na wodzie ubarwiło różową poświatą, w karczmie za mostem zaczęto gędźbę, pieśniczki... Rżały tam konie i czeladź pokrzykiwała na drodze. Znak, że na nocleg niebiedni wcale zjechali podróżni, którym do smaku wieczerza suta i słodkie wino, a nade wszystko miła zabawa. „Hoo! — myślał Jędrzych zarzucając daleko swą leszczynową wędę. — Już sobie dzisiaj bez Kachny tańcować będziecie... Zostanie w domu, łasiczka! Chleba napiecze, uprzędzie kądziel..." W tej chwili jednak na moście dały się słyszeć czyjeś drobne i spieszne kroki. Spojrzał gospodarz, krzyknął w zdumieniu, porwał się z miejsca i mało z czółna nie wypadł do wody. Na moście bowiem dojrzał Kasinkę, strojną jak nigdy i jeszcze piękniejszą niż co dnia. Jej białą kabotkę, z krezą u szyi i z falbankami u rękawów, całą okrywał przejrzysty haft. Na zapaśnicy z brokatu, którą miała po starce jeszcze, czerwieniły się róże i modrzały powoje w bukietach. Spódniczki cztery: te, co od spodu, wszystkie na sztywno wykrochmalone i ozdobione ząbkami. Trzewiczki zgrabne, mnóstwo korali. A spod gerlandy suto przetkanej galonem, spod pęku wstąg norymberskich, który ją z tyłu zdobił — zwieszały się Kasi na plecy wspaniałe kosy z lnianej kądzieli i prawie do kolan sięgały. Trzymała je mocno na zgrabnej główce gerlanda, dziewczyny śląskiej ozdoba. — O wielki Boże! — zawołał Jędrzych. — Już i kądzielą sobie poradziła, niecnota! Znowu tańcować bieży!... Bodaj tobie sam Utopiec był tanecznikiem! Ledwie to rzekł, zaszumiało coś w trzcinach i mocno plusnęła woda. Zabulgotało coś w falach Odry, spieniły się one i skręciły w ogromny wir tuż pod mostem. Plusnęło znowu... „To chyba sum... Trza by sieci" — pomyślał Jędrzych i zawrócił czółno ku przeciwnemu brzegowi, gdzie zielenił się jego sad i ściany chaty bielały pomiędzy drzewami. 33 Noc była jasna, pogodna. Miesiąc stał w pełni i szczodrym blaskiem osrebrzą! wierzbę spróchniałą przy moście. Na wierzbie przytaiła się sówka. Usiadła na pokręconej gałęzi i ni śmiejąc się, ni jęcząc wołała: — Uhuu... Uhuu... Oczy jej krągłe i żółte jak dwie pągwice ze złota jarzyły się w mroku pośród listowia. Pachniały kępy mydlnicy rozkwitłej tuż ponad wodą i macierzanka przy drodze. Przed samą północą wracała Kasia do domu, a wciąż jeszcze nie dosyć jej było wesołych pieśniczek i zabawy: Koziyry bych tańcowała, Koziyry mi grejcie, Czornech butki potargała, Czyrwione mi dejcie... — nuciła dźwięcznym głosem, aż żółtooka sówka porwała się spłoszona z wierzby i odleciała daleko w las. Rada sobie dziewczyna szła ku domowi tanecznym krokiem: to ujmowała się pod boki i przytupywała nóżką w czerwonym trzewiczku, to kłaniała się miesiącowi na niebie i gwiazdom, które mrugały na nią z wysoka. Ukłoniła się też i spróchniałej wierzbie, ująwszy się za suknię końcami palców, jak to czynią panie, a wtedy posłyszała tuż z bliska głos, nucący jej w odpowiedzi dalszą strofę pieśniczki: Rosną róże koło dworu, Rośnie macierzanka, Milsza mi jest ze wsi dzioucha Niżeli szlachcionka... I spoza wierzbowego pnia wysunął się nagle na drogę strojny pan o wspanialej postawie. W jasnej poświacie miesiąca dostrzegła Kasinka jego czerwony żupan przepasany pasem tkanym złotem. Diamentowa agrafa u kołpaka z piórami błyszczała mu nad czołem niby gwiazda. Skłonił się przed Kasią i rzekł: — Tańcujesz rada, dzieweczko! Pójdźże i ze mną w taniec! — tu ruchem dłoni ukazał na most. Kachna nie widziała nigdy jeszcze tak strojnego i wspaniałego szlachcica. Nawet graf ze Strzelec, którego zobaczyła raz na odpuście w Czarnowąsach, nie nosił 34 takiego czerwonego żupana, lecz tylko kusy fraczek. Skłoniła się więc Kasinka, jak umiała najpiękniej, i rękę szlachcicowi podała. Pan ujął ją lekko za końce palców. W tejże chwili Kasia poczuła, że jego ręka jest mokra i chłodna. Kiedy zaś szlachcic poruszył ramieniem, wydało się dziewczynie, że z rękawa czerwonego żupana wycieka woda. „Ej, widzi mi się tylko" — pomyślała i uśmiechnęła się bardzo rada swemu ta-necznikowi. Odpowiedział jej także uśmiechem. Szum trzcin na wietrze, granie świerszczy i pluskanie rzeki przemieniły się w muzykę tak wdzięczną i miłą dla ucha, że Kasinka nie wiedzieć jakim sposobem, a bardzo zgrabnie, poruszała się po moście w tańcu dworskim, którego dotąd nie znała. Kłaniała się zaś szlachcicowi w czerwonym żupanie tak, jak sama raciborska grafi-na lub inna można dziedziczka z okolicy. Szlachcic cieszył się z tego i raz po raz wąsa podkręcał. A miał wąs długi i ciemny, tyle że nadto do suchego badyla podobny czy wodnej trawy. — Ej, widzi mi się tylko! — szepnęła sobie dziewczyna i poprawiła gerlandę na główce, by się urodniejszą wydać szlachcicowi. Potem tańczyli wiejskie tańce, waloszka, obracanego, a kiedy tylko zaczęli skakanego, przytupywał szlachcic z ochotą, aż się cały most trząsł i dziwnie trzeszczał. „Czemuż to mój tanecznik tak osobliwie tupie?" — pomyślała Kasia i schylając się w tańcu spojrzała na nogi szlachcica. Zobaczyła dziw niesłychany: tancerz jej bowiem na jednej nodze miał piękny but z żółtego safianu, na drugiej zaś zwykłe końskie kopyto. „Dziwny to jakiś człek, ale możny, bo i skądże by miał taki piękny, czerwony żupan?" — rozważała Kasinka, a pan schylał przed nią głowę w sobolowym kołpaku jak przed jaką królową. Kachna dojrzała wówczas i złoty kolczyk w jego uchu, ozdobę, jakiej młodzieniec żaden nie nosił w ich okolicy ani w samym Opolu. „Cóż — pomyślała. — Takie to pańskie grymasy! Jeden perukę nosi na głowie, jak ten graf ze Strzelec, a drugi kolczyk w uchu jakby niewiasta". A szlachcic tymczasem tak poprowadził taniec, że przywiódł Kasinkę na sam brzeg mostu, tam gdzie w ostatnią burzę wiatr złamał poręcz. — Proszę cię na wieczerzę do mego dworu, dzieweczko! — rzekł miłym głosem i ujął Kasię pod ramię. — Gdzie jest waszmości dwór? — zapytała dziewczyna i drżenie po niej przebiegło, bo od szlachcica wiał lodowaty chłód. — Tam jest mój dwór! — odpowiedział pan i wskazał ręką na rzeczną głębinę. 35 Kasia spoziera, a tu pod mostem tylko rzeka pluska i nieruchome stoją nad wodą kosaćce. Tylko kumkają żaby w sitowiu. — Boże mój! Toż to Utopiec! — krzyknęła Kasia i nieprzytomna z lęku rzuciła się do ucieczki. — Stój! Stój! Stój! panienko! — szlachcic w czerwonym żupanie przytrzymał Kachnę, ułapiwszy ją mocno za suknie. — Będzie nam dobrze razem w mule, na dnie... Dziś jeszcze ciebie poślubię... Zostań!... — mówił, a jego ręce, o palcach ciemnych i spiętych błoną jak łapy kacze, silnie trzymały dziewczynę za szatki. — Utopiec! Ludzie! Ratujcie! — krzyczała Kasia, ale jej głos zagłuszała słodka i wdzięczna muzyka, która płynęła wciąż od trzcin i z rzecznej głębiny. — Ratunku! Tato! — Ostatkiem sił szarpnęła się wystraszona dziewczyna i wyrwała z rąk szlachcica w czerwonym żupanie. Biegła przez most w stronę domu. Utopiec gnał za nią dudniąc po moście kopytem. — Stój! Czekaj! — wołał Kasiny zalotnik i wyciągnąwszy rękę, jak mógł najdalej, chwycił dziewczynę za kosy. Szczęściem nie własne to były sploty Kasinki, lecz przyprawione z lnianej kądzieli. Zostały przeto w rękach Utopca razem z gerlandą i jedwabnymi wstęgami. Wrzasnął Utopiec i z całej siły uderzył kopytem w most. Lniane warkocze wraz z wieńcem rzucił w toń rzeki i plusnął za nimi do wody jak ryba, a muzyki więcej słychać nie było, tak jakby się wszyscy grajkowie skryli pod wodę. Kasia uciekła. Być może światło spłoszyło Utopca, bo właśnie z gospody na drogę wyszli gromadą pachołcy czeladni i pochodniami świecili zapóźnionym podróżnym, którzy zjechali na noc kolasą, a wozy ładowne ze sobą wiedli. Bez tchu, bez pamięci dopadła Kasinka drzwi chaty. Płacząc i krzycząc wbiegła do izby, gdzie gospodarz naprawiał jeszcze sieci przy łuczywie. — Tato! Utopiec mnie gonił! Ratujcie! Skryjcie mnie, tato! Tu padłszy do nóg ojcowych opowiedziała o swym spotkaniu z możnym szlachcicem w czerwonym żupanie. — Nie chcę za męża Utopca — kończyła opowieść swą z płaczem. — Chcę zostać w chacie, z wami, tatulku. Chodzić do żniw, koniczynę siec dla mych kózek, piec chleb, masło ubijać. Oj, co ja zrobię! Ludzie gadają, że jeśli Utopcowi spodoba się jakaś dziewczyna, przychodzi po nią! Na jego rozkaz to nawet rzeka odmienia swoje koryto, zalewa chatę i ludzi bierze, którzy się woli Utopca przeciwią! Oj, dolaż moja, nieszczęsna dola! Oto mi kara za mą swawolę i próżnowanie! — Cichaj, Kasinko! Nie płacz. Przecieś u ojca i nikt w mojej chacie nic złego tobie nie uczyni! Otrzyj łzy i siądź bliżej ognia. Utopca trzeba stąd zaraz przegnać, bo jeśli raz się pokazał na moście, zawsze tu będzie straszyć ludzi! 36 — A jak to uczynicie, tatulku? — zapytała Kachna, z niepokojem spoglądając na drzwi. — Zobaczysz, cero! Teraz se pościel na ławie bliżej komina a śpij. Nie przyjdzie po ciebie Utopiec, nie bój się... Kasinka otarła oczy i rozesłała sobie kożuch na ławie. Pod głowę wsunęła po-duszeczkę, pod którą ukryła wianek ziela, zbieranego w noc świętojańską, na ode-gnanie złej przygody. Raz i drugi spojrzała na ojca, który wybierał z brzozowej króbki wielkie igły i mocne nici lniane. — Co czynić chcecie, tato? — zapytała cicho, ale nie posłyszała odpowiedzi, ogarnął ją bowiem mocny sen. Jędrzych tymczasem poszedł do komory i zebrał po skrzyniach starą odzież Kachny. Była tam spódnica-mazelonka z przyszytym do niej opleckiem, była kabot-ka i zapaśnica. Gospodarz zaszył mocno kabotkę u rękawów i szyi, a potem wypełnił ją słomą i klockami z drewna. Do Utopca-pachoła Pójdzie dzieucha wesoła... — mówił półgłosem, ucinając kozikiem nić. Potem zeszył u dołu spódnicę i starannie wypełnił ją sianem. Będzie z nim tańcowała i do stołu siadała... — podśpiewywał i prostował starannie fałdy mazelonki. Wdziej oplecek, ceruchno, Bo już ranek bliziuchno... — i z tymi słowami włożył gorsecik na wypchaną sianem Kasiną kabotkę, a wszystko razem przepasał jeszcze fartuchem. Na ławie przed nim leżała teraz pocieszna kukła, jakby Marzanna, którą każdego roku w niedzielę środopostną topi się w stawie lub rzece przy wesołych pieśniczkach i żartach, prastarym obyczajem wiejskim. Kasiu, Kasinko, wdziej wieniec, Abyś w nim poszła na taniec... 37 Te słowa wyrzekł Jędrzych już za progiem, kiedy wyszedł po cichu z chaty, niosąc w ręku kukłę — Kasię. Podśpiewywał sam do siebie i przemawiał do niej jak do prawdziwej dziewczyny. Nie oglądając się za siebie podążył gospodarz nad rzekę. Tam długo szukał w trzcinach gerlandy z przytwierdzonymi do niej kosami z lnianej kądzieli, aż znalazł je w sitowiu zmoczone i powalane piaskiem. Ucieszony wziął wieniec, opłukał w wodzie i przywiązał go do bezgłowej kukły, śpiewając przy tym jak dziewczyna do chłopca: Czyrwione różyczki, śliczne tulipany, A kanyś mi poszedł, mój Jasiu kochany... Gdzie byś mi nie poszedł, Odnajdę cię wszędzie, Czy w niebie, czy w wodzie Kasia twoja będzie... Ostatnie słowa tej pieśniczki powtórzył dwakroć Jędrzych, a coraz głośniej. Kiedy zaś dokończył śpiewania, ujął kukłę wpół i z rozmachem cisnął ją daleko w wodę. Zaszumiała rzeka, zabulgotała, podniosły się na niej białogrzywe fale, a wiry, groźnie kłębiące się koło mostu, wciągnęły szmacianą Kasię na dno. Pod mostem coś łopotało i tłukło się w trzcinach niby wielka ryba. Od tego zdarzenia nigdy już więcej nie pokazał się Kijonczance Utopiec i nigdy więcej nie słyszano o nim w tej okolicy. Kasinka odtąd pilna się stała w robocie, a na tańce rzadko chodziła, i to zawsze w gromadce innych dziewuch. Przez długie lata jednak nie mogli nadziwić się ludzie, skąd się wzięło na moście tyle dziur, wybitych końskimi kopytami. Jedna zwłaszcza była wyraźna, a czerniała na samym brzegu mostu. Antoni fr Glińjki O KRÓLEWNIE ZT5KLĘTED W Ż7TJ3C ył fohia Mró\ i ów. Kroi był ich óofiabie - Dziatki moje ną fokoląia mojcłnzju DtV" Jt^ moje lata, dobiega godzina życia doczesnego! Trzeba mi królewskie brzemię jednemu z was powierzyć, bo starość nie radość: oczy źle widzą, uszy źle słyszą, a głowa ciąży ku matce ziemi... A że w królestwie naszym jest taki zwyczaj, że bezżenny panować nie może, chciałbym więc, abyście wkrótce się pożenili, a który lepszą wybierze żonę, ten następcą moim będzie. Idźcież i bez żon do domu nie wracajcie. — Królu i ojcze — odpowiedzieli królewicze — jesteśmy gotowi spełnić twoją wolę, ale jakże, młodzi i niedoświadczeni, mamy sami, bez przewodnictwa ojca, odważać się na wybór żon dla siebie ? — To też, dziatki, będzie próba waszego rozumu, a kto jej godnie odpowie, przekona, że wart tak wielkiej nagrody. Królewicze po sobie spojrzeli, pogadali, poradzili się i za zezwoleniem króla postanowili zasięgnąć zdania radców królewskich. Nazajutrz więc rano obwoływacz rozkazów królewskich po ulicach stolicy chodzi i swoją piersią potężną trąbiąc w trąbę mosiężną, po każdym przystanku woła: Rady panowie, senatorowie! Ze snu słodkiego wstawajcie; I co wam powiem królewskim słowem, Słuchajcie, pilnie słuchajcie! Nim promień słońca oświeci gońca, Zbierzcie się w jedną gromadę; I z sobą zgodni, łask króla godni, Śpieszcie do niego na radę. Radcy królewscy w szaty godne przybrani na radną salę przybyli, długo się długo radzili i kiedy swe zdanie objawili, okazało się, że co głowa, to rozum, a czy lepszy, Bóg chyba wiedzieć to raczy. Różnością zdań król zrażony, radę do domów rozpuszcza, przywołuje nadwor nego mędrca-astrologa i całą tę rzecz na jego sąd zdaje. Mędrzec po trzykroć się kłania i oświadcza, że ponieważ śmierć i żona od Bog; przeznaczona, zatem wybór żon dla królewiczów najlepiej zdać na losy. I wyprowadza królewiczów na wysoką wieżę pałacową, i rzecze do nich: — Naciągnijcie, królewicze, wasze łuki, połóżcie na cięciwy ostrze strzały, a z danym hasłem strzelicie w trzy różne strony: gdzie którego strzała padnie, tan będzie jego sądzona i tam pojmie sobie żonę. Królewicze usłuchali, obok siebie stanęli, łuki swoje napięli, w trzy różne stron zmierzyli: starszy na miejskie pałace, średni na wiejskie dwory, a najmłodszy n kwieciste łąki. 40 fy ia Strzała królewicza starszego utkwiła w oknie jednego z miejskich pałaców, gdzie spotkał piękną i strojną senatorównę; wziął ją za żonę. Średni królewicz znalazł swą strzałę w bramie wiejskiego dworu, na którego ganku ujrzał siedzącą piękną pannę, córkę zamożnego pana; poprosił o rękę, ożenił się i do stolicy z nią odjechał. Najmłodszy królewicz przeszedł gaj zielony, przepłynął w łódce jezioro głębokie i ujrzał swą strzałę na środku bagna, a na niej zielona żabka siedziała i wprost na królewicza patrzała. A bagno było tak grząskie i niedostępne, że żadnym sposobem nie mógł dostać swej strzały, siadł więc na brzegu i płacze. — Czego płaczesz, królewiczu? — odezwała się żabka. — Jakże nie mam płakać, kiedy strzały, na której siedzisz, dostać nie mogę, a bez niej do domu wracać nie śmiem. — Weź mnie sobie za żonę, a ja ci wnet podam strzałę. — Jakże to być może, żabko? — Tak się jednak pewnie stanie, żabka twą żoną zostanie! Bo przyznaj się, przyjacielu, żeś strzelił z wieży w tym celu, by ci lotna twoja strzała wierną żonę ukazała — masz ją więc we mnie! — Rozumnaś, jak widzę, żabko, bo i to wiesz, co się stało, i odpowiadasz rymami jakby poeta jaki; powiedz więc sama, jak mogę wziąć cię za żonę, jak ojcu ciebie pokazać i co na to ludzie powiedzą? — Przynieś mnie skrycie do twego mieszkania i nie pokazuj nikomu, a wszystkim mów: żem wschodnich krajów mieszkanka, cudnej urody sułtanka, i chcę, by prócz męża żaden mężczyzna ni kobieta nie widzieli mnie, i — kwita. Pomyślał królewicz, pomyślał, wreszcie zdał się na wolę bożą; podaną strzałę wziął od żaby, ją samą do kieszeni wsadził, zaniósł do swego mieszkania i westchnąwszy spać się położył. Nazajutrz król dowiedział się od dworzan, iż wszyscy trzej królewicze z wyprawy po żony wrócili, kazał więc ich przywołać ku sobie. — Cóż, miłe dziatki, czyście z żon waszych radzi ? — Radzi, królu i ojcze! — Cieszcie się więc, dziatki, a tymczasem obaczymy^ którego wybór lepszy, któremu Bóg moje berło przeznaczył. Oto, na pierwszy raz, niech każda z moich syno-wych wytcze na jutro po dywanie, a której będzie piękniejszy, tej przed innymi przyznam pierwszeństwo. Pospieszyli do żon swych starsi królewicze, poszedł za nimi i młodszy królewicz, a przybywszy do domu zamyślił się głęboko i płakać zaczął. — Czego płaczesz, królewiczu? — zapytała żabka. 41 — Jakże nie mam płakać — ojciec kazał, #by wszystkie trzy jego synowe, a nas żony po dywanie do jutra wytkały, a której będzie piękniejszy, tej ma przyzn pierwszeństwo. Żony moich braci już pewnie pracują koło nich, a ty, żabko, ch umiesz strzałę podawać i po ludzku mówić, potrafiszże dywan wytkać? — Nie lękaj się o mnie, przeżegnaj się i zaśnij, a nim się przebudzisz, dyw; gotów będzie. Królewicz usłuchał, położył się i zasnął. Żabka na okno wskoczyła, na tylnych łapkach stanęła i tak zanuciła: Wiatry wiejące, wiatry szumiące, Z czterech stron świata pospieszcie! I wszystkie tłumnie pędząc wprost ku mnie Na skrzydłach waszych przynieście: Parę run cieniutkiej wełny, Cudnych kwiatów koszyk pełny, Z głębi mórz złotego piasku I pereł rzadkiego blasku Tak, abym dywan wzorzysty, Cudnie lśniący i kwiecisty, Przez jedną dobę wytkała I do rąk lubemu dała. Zaszumiały i zahuczały wiatry i po promieniach słońca spuszcza się do pokoji siedem pięknych dziewic niosąc w koszyczkach różnobarwną wełnę, kwiaty, perłj i wszystko, co potrzeba; oddają głęboki pokłon żabce i w kilka minut czarujące; piękności dywan wytkały, ukłoniły się i uleciały. Tymczasem obie żony starszych królewiczów chcą popisać się przed królem i każda swemu mężowi koronę zapewnić pragnie; nakupowały różnokolorowych włóczek, wybrały najpiękniejsze desenie i z największym pośpiechem u krosienek pracując, nazajutrz dywany swe ukończyły i mężom swym oddały. Królewicze nazajutrz do króla przybyli, piękne dywany swych żon przed nim rozwinęli i stoją w milczeniu, czekając, co powie. Król na jeden i drugi dywan spojrzał, a gdy najmłodszej synowej dywan rozwinął, zdumiał się i zawołał: — Oto mi dywan, jakiegom jeszcze nie widział, a jednak mam ich tyle! Najmłodszej mojej synowej pierwszeństwo przyznaję, ale trzeba drugą jeszcze próbę wykonać. 42 I kazał król, ażeby nazajutrz synowe po pierogu upiekły, a której będzie smaczniejszy, tej przed innymi przyzna pierwszeństwo. Dwaj starsi królewicze smutni do żon swych odeszli, a najmłodszy, pierwszym powodzeniem uradowany, chętniej już do swojej żabki powracał, ale przybywszy zamyślił się i wzdychać zaczął. — Czego wzdychasz, królewiczu? — zapytała żabka. — Jakże nie mam wzdychać! Ojciec nową próbę zadał i już nie wiem, czy uda się jak pierwsza, bo czyż potrafisz pieróg upiec? — Bądź o to spokojny, przeżegnaj się i zaśnij, a jak się przebudzisz, weselszej myśli będziesz. Królewicz usłuchał, położył się i zasnął, a żabka na okno wskakuje, na tylnych łapkach staje i cienkim głosem śpiewa: Wiatry wiejące, wiatry szumiące, Z czterech stron świata pospieszcie! I wszystkie tłumnie pędząc wprost ku mnie Na skrzydłach waszych przynieście: Z jasnego słońca W miarę gorąca, Z rosy perlącej Wody ciekącej, Z kwiecistej błoni Przecudnej woni, A z bujnych ziarek Mąki pięć miarek — Bym, jak przyrzekła, Przez noc upiekła Pieróg dla swego Męża lubego. Zaszumiały i zahuczały bujne wiatry i po promieniach słońca spuszcza się do pokoju siedem pięknych dziewic, każda w ręku trzyma koszyczek, a w tych koszyczkach były: mąka, woda, wonne przyprawy i różne przysmaki; oddały głęboki ukłon żabce i w kilka minut upiekły pieróg, znowu się ukłoniły i na powrót po promieniach słońca uleciały. Nazajutrz trzej królewiczowie do króla przybyli i każdy swój pieróg okazał. Dobre były obu starszych synowych króla, ale kiedy pieróg najmłodszej skosztował, zdziwiony zawołał: 43 — Oto pieróg, co się zowie! Lekki jak puch, pulchny jak dłoń, biały jak śnie a tak smaczny, że porównać z niczym nie można! Widać, żeś, mój synu najmłodsz najlepszy wybór zrobił, ale«baczym jeszcze. Dwaj starsi królewicze odchodzą zasmuceni, a najmłodszy pełen radości do don powraca, żabkę swą na dłoń chwyta, pieści ją, muska, całuje i na koniec zapytuj — Powiedz mi, proszę, jak mogłaś, będąc żabką, tak śliczny dywan wytka tak smaczny pieróg upiec ? — Bo nie jestem, królewiczu, tym, czym mnie widzisz; jam także królewna i m ja matka królowa, znana pod imieniem czarnoksiężny Światłowidy; a że bard: wielu ma nieprzyjaciół, którzy nie mogąc jej szkodzić, chcieli na mą zgubę godzi przymuszona zatem była, kiedym siedem lat liczyła, zamienić mnie w żabę; i o na wierzchu lub na dnie siedem już lat przebywam w bagnie, z którego mnie przyniosłeś. A pod tą powłoką żaby takie kraszą się powaby, że ani oko widział ani ucho słyszało! Póki jednak moja matka wszystkich swych nieprzyjaciół ze świa nie zgładzi, poty dla bezpieczeństwa w tej żabiej skórze zostawać muszę; bądź wi< cierpliwy, nim mnie matka o minionym niebezpieczeństwie nie uwiadomi, a wtec na własne oczy swoje ujrzysz cudne wdzięki moje. Gdy to żabka mówiła, wchodzi dworzanin pałacowy od króla, by zaraz najmłoc szy królewicz i jego bracia z żonami swymi udali się do pałacu, gdzie król z uczi i gośćmi na nich czeka. Królewicza przeraził ten rozkaz i nie wiedział, co począć. Spostrzegłszy to żabka rzekła: — Bądź dobrej myśli, królewiczu, i nie trać odwagi! Idź naprzód jeden do tweg ojca i bądź o mnie spokojny: a jak zaczną się pytać, dlaczego mnie nie ma, a naów czas deszczyk prószyć zacznie — powiesz, że twoja żona wnet przybędzie, bo ju się rosą majową myje; a gdy błyskawica błyśnie, powiesz, że się stroję; a gdy zj grzmi — że już jadę. Królewicz ufając żabce uspokoił się i do pałacu poszedł, a tymczasem żabi znowu na okno wskoczyła, na tylnych łapkach usiadła i cienkim głosem zanucite Wiatry wiejące, wiatry szumiące, Z czterech stron świata pospieszcie! I wszystkie tłumnie pędząc wprost ku mnie Na skrzydłach waszych przynieście: Mą piękność cudną, Młodość ułudną I wszystkie moje Kosztowne stroje, 44 Abym mojego Męża lubego . Mile zdumiła, Wzrok zachwyciła I w sercu jego Miłość wznieciła. Zaszumiały i zahuczały bujne wiatry i po promieniach słońca spuściło się do pokoju siedem dziewic cudnej piękności, a były to służebne panny zaklętej w żabę królewny, kiedy była jeszcze u swej matki; wszystkie nisko się jej pokłoniły, trzykroć naokoło ją obeszły i jakieś tajemnicze słowa wyrzekły. I oto żabia skóra opadła, a pośród siedmiu panien stoi cud piękności, prześliczna córa Światłowidy, jakiej ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, i stojąc wdzięcznie się uśmiecha, promieniami słońca patrzy, wonią róż oddycha!... Tymczasem najmłodszy królewicz przechadza się po salach królewskich, pełnych przepychu i gości, gdzie już i starsi królewiczowie z pięknymi żonami przybyli, a król, witając je uprzejmie i sadzając obok siebie, najmłodszego syna pyta: — A gdzież najmłodsza synowa? I deszczyk wnet prószyć zaczął, a królewicz odpowiedział: — Moja żona niezadługo przybędzie, bo się już rosą majową myje. Wkrótce na niebie błysnęło, że aż pałac oświeciło, a najmłodszy królewicz zawołał: — Żona moja już się ubiera! A gdy zagrzmiało, pobiegł ku drzwiom wołając: — Żona moja już jedzie! Otworzyły się podwoje, a na królewskie pokoje jakby słońce zaświeciło, jakby tysiące róż tchnęło! — weszła piękność niesłychana, najmłodsza króla synowa, jakiej ani oko widziało, ani ucho słyszało! Wszyscy stanęli zdumieni, tylko starsze synowe zbladły, a ich mężowie zadrżeli. Król nie posiadał się z radości, że jego ulubieńcowi, najmłodszemu synowi, dostała się taka piękność, że kiedy na nią poglądał, nieboszczki swej żony żywy obraz widział. A najmłodszy królewicz widokiem swej żony tak był zachwycony, że ją tylko jedną widział, ją tylko jedną słyszał. — Powiedzże mi, mój synu — zapytał go król na stronie — dlaczegoś mi nie mówił, że ci takie szczęście Bóg zdarzył? Tu mu królewicz na ucho wszystko opowiedział, a król wysłuchawszy tak poradził : 45 Abym mojego Męża lubego . Mile zdumiła, Wzrok zachwyciła I w sercu jego Miłość wznieciła. Zaszumiały i zahuczały bujne wiatry i po promieniach słońca spuściło się do pokoju siedem dziewic cudnej piękności, a były to służebne panny zaklętej w żabę królewny, kiedy była jeszcze u swej matki; wszystkie nisko się jej pokłoniły, trzykroć naokoło ją obeszły i jakieś tajemnicze słowa wyrzekły. I oto żabia skóra opadła, a pośród siedmiu panien stoi cud piękności, prześliczna córa Światłowidy, jakiej ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, i stojąc wdzięcznie się uśmiecha, promieniami słońca patrzy, wonią róż oddycha!... Tymczasem najmłodszy królewicz przechadza się po salach królewskich, pełnych przepychu i gości, gdzie już i starsi królewiczowie z pięknymi żonami przybyli, a król, witając je uprzejmie i sadzając obok siebie, najmłodszego syna pyta: — A gdzież najmłodsza synowa? I deszczyk wnet prószyć zaczął, a królewicz odpowiedział: — Moja żona niezadługo przybędzie, bo się już rosą majową myje. Wkrótce na niebie błysnęło, że aż pałac oświeciło, a najmłodszy królewicz zawołał: — Żona moja już się ubiera! A gdy zagrzmiało, pobiegł ku drzwiom wołając: — Żona moja już jedzie! Otworzyły się podwoje, a na królewskie pokoje jakby słońce zaświeciło, jakby tysiące róż tchnęło! — weszła piękność niesłychana, najmłodsza króla synowa, jakiej ani oko widziało, ani ucho słyszało! Wszyscy stanęli zdumieni, tylko starsze synowe zbladły, a ich mężowie zadrżeli. Król nie posiadał się z radości, że jego ulubieńcowi, najmłodszemu synowi, dostała się taka piękność, że kiedy na nią poglądał, nieboszczki swej żony żywy obraz widział. A najmłodszy królewicz widokiem swej żony tak był zachwycony, że ją tylko jedną widział, ją tylko jedną słyszał. — Powiedzże mi, mój synu — zapytał go król na stronie — dla czegoś mi nie mówił, że ci takie szczęście Bóg zdarzył? Tu mu królewicz na ucho wszystko opowiedział, a król wysłuchawszy tak poradził : 45 — Idź wnet, synu, do domu, znajdź żabią skórę, którą pewnie zostawiła, rzuć j na ogień i prędko powracaj; będzie musiała pozostać taką, jaką jest dopien Królewicz ojca usłuchał, żabią skórę odszukał, rzucił ją w ogień — w trąbkę si zwinęła, zasyczała i spłonęła. Nie tak się stało, jak król myślał, bo piękna królewna, żona najmłodszego króle wicza, kiedy za powrotem swej żabiej skóry nie znalazła, niespokojna biegać zacz^ ła, rzewnymi łzami zapłakała, a gdy królewicz prawdę wyznał, przeraźliwym głoser krzyknęła, z zanadrza zieloną makówkę wyjęła, na królewicza ją cisnęła — króli wicz legł snem ujęty, a sama na okno wskoczyła, pieśń swoim wiatrom zanucił; w kaczkę się przemieniła, kwaknęła i uleciała. Nazajutrz królewicz, gdy się obudził i królewny nie znalazł, wpadł w smute i gorzko płakał. Ale co tu smutek i płacz pomoże? Otarł łzy, przeżegnał się, na dzielnego koni wskoczył i puścił się w świat szeroki, pytając się wszędzie o królestwo królowa Światlowidy, gdyż sądził, że królewna do matki uciekła. Jedzie królewicz, jedzie — nie tydzień, nie miesiąc i nie rok może — wjeżdża n koniec na pole, całe kwitnącym makiem zasiane, a sen go tak opanował, że gwałter prawie trzymał się na siodle, i gdy ujrzał w dali chatkę na kurzych nóżkach, domyśl się, co to znaczy, wyprostował się na koniu i zawołał: Domku, domku! Porusz się Na kurzych nóżkach pod spodem; Do lasu tyłem odwróć się, A do mnie stań przodem. Chatka na kurzych nóżkach zaskrzypiała, poruszyła się i obróciła drzwiami d królewicza. Wchodzi do niej królewicz i znajduje Babę Jagę: kądziel przędzie, piosnkę nuc a w myślach projekty układa. — Jak się masz, królewiczu, co cię tu do mnie przywiodło ? Królewicz całą prawdę jej opowiedział, a ona mu na to: — Mądrześ postąpił, żeś szczerą prawdę wyznał, za to ci pomogę, ile mog< Znam twoją narzeczoną, piękną córę królowej Światłowidy; przylata ona do mnie o dzień w postaci kaczki i oto tu siada; siądź więc pod stołem, przykryj się obrusen i wypatruj dobrej chwili, a gdy kaczkę schwycisz, dobrze ją trzymaj, choć się w róż ne postacie będzie przedzierzgać; jak się zmorduje, stanie się wrzecionem, wted przełam ją na pół, a ujrzysz to, za czym gonisz, i już zawsze twoją zostanie Wkrótce kaczka przyleciała, przy Babie Jadze usiadła, piórka swe dzióbkier 46 7/ r \ - 0000 V T i przebierać zaczęła, a królewicz cichaczem coraz bliżej podpełza i razem chwycił skrzydło; kaczka zakwakała, skrzydłami zatrzepała i rwać się z rąk zaczęła, i widząc, że to na próżno, zaczęła się przemieniać to w gołębia, to w jastrzębia, wres cie w syczącego węża, którego królewicz przeląkł się, z rąk wypuścił, a ten znov kaczką stał się, kaczka głośno zakwakała i przez okno uleciała. Królewicz błąd swój poznał, ale już było po czasie, a Baba Jaga wrzasnę! — Cóżeś zrobił, niebaczny! Na zawsze spłoszyłeś ją ode mnie, ale że to twe narzeczona, muszę ci dać inny sposób: masz oto kłębek nici, gdy stąd wyjdzies rzuć go, a gdy się pokoci, idź za nim, trafisz do mojej siostry, a tam się o reszc dowiesz. Królewicz się ukłonił, wyszedł, rzucił kłębek i puścił się za nim, a idąc tak dn i noce, znowu stanął przed domkiem na kurzych nóżkach, do którego przemów: Domku, domku! Porusz się Na kurzych nóżkach pod spodem; Do lasu tyłem odwróć się, A do mnie stań przodem. Domek odwrócił się drzwiami, a królewicz wbiegł do chatki zadyszany, spostrze drugą Babę Jagę i wszystko jej rozpowiedział. — Skryj się pod ławę — zawołała Baba Jaga — bo twoja narzeczona już lec Przyleciała kaczka, jak pierwej, złapał ją królewicz za skrzydło, kwaknęła, z r; się targnęła, przemieniła się w indyka, z indyka w psa, z psa w kota, z kota w piski rza, z rąk się wyślizgnęła i przez okno uleciała. Królewicz zaczął był rozpaczać, ale Baba Jaga za to go ofuknęła, inny kłęb* nici dała i puścił się znowu za nim z tą co i pierwej ochotą, ale z silniejszym post; nowieniem, by to, co mu do rąk wpadnie, nie wyrwało się tak snadnie, i ułóż plan taki: jeśli królewna ukaże się ptakiem, chwycę za oba skrzydła, jeśli płazem -za głowę, a gdy rybą — za skrzele. I przed trzecim domkiem na kurzych nóżkach stanął, i zawołał: Domku, domku! Porusz się Na kurzych nóżkach pod spodem; Do lasu tyłem odwróć się, A do mnie stań przodem. Obrócił się domek, wszedł królewicz, ukłonił się starej i siwej Babie Jada oświadczył ukłony od jej sióstr młodszych, opowiedział wszystko i o radę i porru prosił. 48 — Na cóż było robić na przekór swej rozumnej żonie? — odezwała się Baba Jaga. — Widać ona lepiej wiedziała, na co się jej żabia skóra przydała; a ty za jej piękność chciałeś zaraz oklaski świata zjednać, by później zamiast kwiatka ściskać w objęciu purchawkę — ale otóż i ona leci! Królewicz zerwał się i pod ławę skoczył. Przyleciała kaczka, u nóg Baby Jagi siadła, a królewicz zręcznie podpełzł i za oba skrzydła ujął. Targnęła się kaczka raz i drugi, królewicz trzyma i czeka tylko, czy się w węża lub piskorza nie przemieni, by chwycić stosownie; ale królewna poczuła, jaki go duch ożywiał, nie czekając więc długo stała się wrzecionem... królewicz chwycił je w obie ręce i o kolano złamał — patrzy, aż zamiast końców złamanego wrzeciona trzyma rączki królewny, swojej narzeczonej, a ta skromnie przed nim stoi, mile mu w oczy patrzy i słodko się uśmiecha!... I przyrzekła królewiczowi, że odtąd na zawsze w naturalnej swej postaci wierną mu żoną zostanie, gdyż wrogowie jej matki całkiem wyginęli i nikt już jej prześladować nie będzie. Uścisnęli się i z chatki Baby Jagi wyszli, wtem królewna zawołała: Na usilne me żądanie, Światłowidy rozkazanie, Niech tu most natychmiast stanie! I w mgnieniu oka od domu, przy którym stali, aż do samego ganku pałacu ojca królewicza — ponad góry i lasy, przez morza i rzeki — stanął most, nie most, cudo mostów! Sam kryształowy, poręcze złote, a gałki diamentowe. Królewna z królewiczem na most ten weszli i królewna rzekła dalej: Na usilne me żądanie, Światłowidy rozkazanie, Niechaj tu natychmiast stanie: Kocz-kareta z cugiem koni, Na niej stangret z biczem w dłoni; Z tyłu, w pozłocistej zbroi, . Niechaj dwóch hajduków stoi; Po bokach zaś niechaj jedzie Czterech konnych, a na przedzie, Machając laską potężną I trąbiąc w trąbę mosiężną, Niechaj dzielny laufer bieży! 4 — ,,U złotego źródła" 49 I wszystko to natychmiast stanęło; stangret paląc z bicza zajechał karetą pozłocistą, hajducy wsadzili do niej królewnę i królewicza, dzielny laufer zatrąbił i puści się naprzód, a za nim po kryształowym moście potoczył się przepyszny pojazc i nazajutrz królewicz ze swą narzeczoną królewną przed gankiem rodzicielskim wy siada, wprost w objęcia ojca pada, a ojciec czule do serca go przycisnął, z królewn; pobłogosławił, następcą swoim mianował i tak wspaniałe wesele wyprawił, że an oko widziało, ani ucho słyszało, jak się tam piło, jadło i hulało!... Hanna J O DOKTORZ1 J3 yło to dawno, la ttem ięćset ijoy%czc> sio. 1 dlatego wieść rA'M>\'Ąt'Ane S"ą drA ojxnvie{ć zaplątane $-a dvAwy i cuda, która z p j'ci'A fiq nie '/jÓzrzytusjeno w ma oycrwie^ć yog babek i prządek przybrały. Wfa(?teko trzeba ykoca yaicząć od i opowioórAoć wfzyf tKo^ co fię w nity koloi.JłucKającji niechaj rAixibj zrarnoy -dyrdyna?iłK.f, c!t« -1-dW do niejyrxi} elano Je/Ii mu ich me.fzkoda. Było to dawno temu: lat pięćset i jeszcze sto. W pewnej wsi mieszkał z matks staruszką jeden chłopak. Zwał się Bartłomiej. Bartek nań wołali. Matka robiła rc polu wielmoży, syn jej pomagał, ale nie lubił tej roboty. — Ani z tego dostatku, ani rozumu nie przybywa — powiada do matki. — Muszę ja z domu ruszyć, innej pracy się wyuczyć, aby wam, matko, i mnie lepiej m świecie było. — Jak? Gdzie się takiej roboty wyuczysz, synu? — zatroskała się matka — Poczekajcie. Pomyślę nad tym. Jęła się matka koło ubogiej wieczerzy krzątać, bo już wieczór się zbliżał, Bartel zaś w progu chałupiny stanął i na drogę wiejską patrzy. Wiodła ta droga do stołecznego miasta Krakowa i ruch na niej bywał znaczny Gdy tak zamyślony Bartek na wiejską drogę pogląda, ukazała się na niej gromad młodych chłopaków, tobołki podróżne niosących. — Dokąd idziecie? — pyta ich Bartek. — Do Krakowa! Do Krakowa! Do szkoły krakowskiej! Po naukę — odkrzyk nęli chłopcy. Jakoż, przypatrzywszy się im, ujrzał Bartek, że każdy książki niósł: ten w rzemie niu związane, inny między dwiema spojonymi z sobą deszczułkami, inny wreszci po prostu pod pachą. — A dużo z tą nauką roboty? — pyta Bartek młodzieńczyków. — Jeśli chcesz do wiedzy dojść — dużo. Napracować się zdrowo trzeba, a i życi ubogiego studenta — nielekkie. Zamyślił się Bartek. Po prawdzie nie był on pracowity. A i łatwiej mu przychc dziło wykpić się od roboty niż ją rzetelnie wykonać. Tymczasem młodzi oddalili się już od chaty i szli dalej w kurzawie dróg studencką pieśń śpiewając. — Hm... — mruknął Bartek. — Tu czy tam — robić trzeba. Ale tam, w mieścii łatwiej dojść pewno do złota i znaczenia niźli na tej pańskiej wsi. Może mi się i poc stęp jakiś uda? Trzeba szczęścia spróbować... Hej, matko! — krzyknął ku izbie. -Sposóbcie mi tobołek z odzieżą, dajcie groszy parę. Pójdę do Krakowa po nauk^ Wyuczę się na doktora, poznam się na lekach, które łykać, a którymi smarowa się trzeba, chorych ludzi będę do zdrowia przywodził, was z łamania kości uleczi zarobię kupę talarów — dobrze nam się będzie działo. Kochała matka swego Bartka. Jęła tedy sposobić mu tobołek na drogę, my ląc: „Kto wie? A może mu się poszczęści? Sprytny chłopak z niego, a choć więcej kpisz, jak robotny, ale serce ma dobre, ludziom życzliwe. Ciężko nam, ubogo Niechaj idzie. Może mu się los odmieni". 52 Związała matka synowi w tobołek odzież ubogą, dała mu kęs chleba, słoniny płatek. Zapłakała. — Idziesz, synku... Idziesz ode mnie?... Bartek, choć wykpisz, matkę kochał szczerze. Objął staruszkę za zgięte w pracy ramiona, do szerokiej piersi przytulił, skroń zmarszczoną ucałował. — Matko miła! Ostańcie w pokoju. Wrócę do was i będziemy żyli w dostatku. Po czym wziął tobołek, przez ramię go przerzucił i ruszył, świszcząc jak kos, drogą do Krakowa. Idąc mijał uczniów ubogich jak on, idących pieszo, nucących śpiewki. Mijał i studentów bogatych, jadących powózkami, ba! — kolasami lub konno. Odziani byli strojnie, w płaszcze aksamitne, które gdy wiatr rozchylał, widno było, iż są opasani pasami ukutymi złotem, a przy nich dzwoniły im krótkie mieczyki. — Ho-ho! — wołali i kłuli srebrnymi ostrogami konie, które gnały drogą królewską, aż pył spod kopyt bił na stąpających po przyrowkach ubogich kolegów. — Ho-ho! — drwili idący pieszo. — Patrzcie no ich, orlików pazurzystych. Co to ciąć będą tymi mieczykami? Gramatykę? I ściągali brwi nad oczami, w których błyskała pojętność i gniew. Bartek patrzył za paniczykami i myślał: „Mają konie, pojazdy, płaszcze aksamitne. Matki ich chodzą szeleszcząc sutymi spódnicami po posadzkach dworów a pałaców. Ejże, moja matulu, w pracy przygarbiona, tak czy owak muszę zdobyć dostatek dla ciebie!" Tak myśląc doszedł do bram krakowskich. Mrok już był, a z wieży strażnik trąbił hejnał wieczorny. Ostatni dźwięk — zda się — uderzył o gwiazdy i rozprysnął się. Brzmiało to jakby rzucone w przestworze strzeliste zapytanie, które w pół słowa przerwał lęk czy zdumienie. Po czym zapadła cisza. Lecz wnet zadźwięczały w niej raźne kroki wchodzących w miasto studentów. Szli ku domom krewnych, ku bursom. Bartek szedł z innymi, rozpatrując się, gdzie, w której bursie o nocleg najłatwiej, ile groszy odłożyć na wpisowe, ile na życie, ile na noclegi. Gdy tak szedł, posłyszał zza uchylonych drzwi piwiarni brzęk lutni i śpiew. Wraz uderzył stamtąd smakowity zapach pieczeni. — Hej! — zawołał któryś ze studentów. — A może byśmy na grzane piwo wstąpili do tej gospody? — Wstąpmy! — wykrzyknął Bartek, którego ssała czczość po długie] wędrówce. — Wstąpmy! — zawołali inni i pchnąwszy uchylone drzwi, w studenckiej gospodzie stanęli. Był tam długi stół z drzewa surowego, na drewnianych stojakach oparty, a wokół niego na ławach siedzieli studenci. W głębi, na otwartym palenisku ceglanego pieca, 53 Związała matka synowi w tobołek odzież ubogą, dała mu kęs chleba, słoniny płatek. Zapłakała. — Idziesz, synku... Idziesz ode mnie?... Bartek, choć wykpisz, matkę kochał szczerze. Objął staruszkę za zgięte w pracy ramiona, do szerokiej piersi przytulił, skroń zmarszczoną ucałował. — Matko miła! Ostańcie w pokoju. Wrócę do was i będziemy żyli w dostatku. Po czym wziął tobołek, przez ramię go przerzucił i ruszył, świszcząc jak kos, drogą do Krakowa. Idąc mijał uczniów ubogich jak on, idących pieszo, nucących śpiewki. Mijał i studentów bogatych, jadących powózkami, ba! — kolasami lub konno. Odziani byli strojnie, w płaszcze aksamitne, które gdy wiatr rozchylał, widno było, iż są opasani pasami ukutymi złotem, a przy nich dzwoniły im krótkie mieczyki. — Ho-ho! — wołali i kłuli srebrnymi ostrogami konie, które gnały drogą królewską, aż pył spod kopyt bił na stąpających po przyrowkach ubogich kolegów. — Ho-ho! — drwili idący pieszo. — Patrzcie no ich, orlików pazurzystych. Co to ciąć będą tymi mieczykami? Gramatykę? I ściągali brwi nad oczami, w których błyskała pojętność i gniew. Bartek patrzył za paniczykami i myślał: „Mają konie, pojazdy, płaszcze aksamitne. Matki ich chodzą szeleszcząc sutymi spódnicami po posadzkach dworów a pałaców. Ejże, moja matulu, w pracy przygarbiona, tak czy owak muszę zdobyć dostatek dla ciebie!" Tak myśląc doszedł do bram krakowskich. Mrok już był, a z wieży strażnik trąbił hejnał wieczorny. Ostatni dźwięk — zda się — uderzył o gwiazdy i rozprysnął się. Brzmiało to jakby rzucone w przestworze strzeliste zapytanie, które w pół słowa przerwał lęk czy zdumienie. Po czym zapadła cisza. Lecz wnet zadźwięczały w niej raźne kroki wchodzących w miasto studentów. Szli ku domom krewnych, ku bursom. Bartek szedł z innymi, rozpatrując się, gdzie, w której bursie o nocleg najłatwiej, ile groszy odłożyć na wpisowe, ile na życie, ile na noclegi. Gdy tak szedł, posłyszał zza uchylonych drzwi piwiarni brzęk lutni i śpiew. Wraz uderzył stamtąd smakowity zapach pieczeni. — Hej! — zawołał któryś ze studentów. — A może byśmy na grzane piwo wstąpili do tej gospody? — Wstąpmy! — wykrzyknął Bartek, którego ssała czczość po długie) wędrówce. — Wstąpmy! — zawołali inni i pchnąwszy uchylone drzwi, w studenckiej gospodzie stanęli. Był tam długi stół z drzewa surowego, na drewnianych stojakach oparty, a wokół niego na ławach siedzieli studenci. W głębi, na otwartym palenisku ceglanego pieca, 53 piekł się kawał ociekającego tłuszczem mięsa, a tuż przy piecu, na szerokim zyc drzemał człowiek w sutej czarnej szacie, w jakie odziewali się wówczas doktc i uczeni. Chrapał on donośnie, kiwając się na zydlu w tył i naprzód, aż mu się chw kosmyki długich, sięgających ramion włosów. Studenci cisnęli swoje podróżne tłumoki pod stół i jęli pokrzykiwać na gospc rza, prosząc o jadło i piwo. Wnet zjawił się i on sam, niosąc miski i dzba: Bartek jadł, aż mu się uszy trzęsły, nasłuchiwał pogwarek towarzyszy o pr< o nielekkim życiu studenta i ciekawie na śpiącego człowieka popatrywał. — Kto to u was przy kominie śpi? — spytał gospodarza. — Doktor Medikus — odrzecze gospodarz. — Piwa się co nieco opił, śpi t przy kominie jako syty trzmiel przy róży kwiecie. — Doktor? Medikus? — zaciekawił się Bartek. Wraz przyszło mu na myśl, że dobrze byłoby się na służbę do onego doki zgodzić i przy nim doktorowania wyuczyć, prędzej i z mniejszym mozołem w szkole krakowskiej. Wpatrzył się więc w śpiącego. Miał on oblicze krągłe, dobroduszne i rumij Spał ufnie, wysunąwszy spod czarnej szaty buty o nosach długich jak jaszczun ogony. — Śpi doktor Medikus — powtórzył gospodarz frasobliwie. — A ja już piwiai zamykać muszę. Dziesiąta minęła, wnet mi tu zaczną stróże nocni w drzwi halat darni tłuc wołając, że gospodę zamykać i spać pora. — Wiecie co, gospodarzu ? — rzecze Bartek. — Trzeba, by ktoś doktora do c odprowadził, bo po piwie nogi człowiekowi źle służą, a krakowskie bruki nietę Gdy nikt się nie kwapi — ja to uczynię. Jakoż studenci zbierali już swe tobołki i mieli się ku wyjściu, na śpiącego doki nie bacząc. — Odprowadź go, chłopcze, odprowadź! — ucieszył się gospodarz. — M grzeczność uczynisz, a doktorowi się przysłużysz. — Gdzie to mam go odprowadzić? — Niedaleko stąd, za prawym węgłem ulicy jest dom doktorski. Poznasz gc drzwiach rzeźbionych. Dom to zasobny! Ho-ho! Dobrze się doktorowi wied — Rozbudźcie go tedy. Wnet go do dom odprowadzę. Podeszli więc Bartek z gospodarzem do śpiącego i jęli go lekko za rami< potrząsać. — Wstawajcie, doktorze! Wstawajcie! — Dbrum! Dbrum — wstrząsnął się doktor i rozwarł oczy. — Co się dzi< Kraków płonie? 54 — Nie, nie płonie Kraków. Jeno wam do domu czas! Dźwignął się doktor na nogi. Zachwiał się. Bartek go pod łokieć pochwycił. — Co to za poczciwiec mnie podtrzymał? — pyta doktor. — To ja, Bartek. Oprzyjcie się na mnie. Do dom was odprowadzę. Wyszli na krakowską ulicę. Bartek doktora prowadzi, wyboje w bruku omija. — Dzięki, dzięki, mój poczciwy chłopaku. — Nie ma za co, doktorze. Lepiej spójrzcie pod nogi, byście się nie potknęli o ten brukowy kamuszek. Baczcież! Ho-op! — Dzięki za opiekę. Czym ci się wywdzięczyć mogę? — Ano, jeśli już koniecznie tego chcecie, doktorze, weźcie mnie na posługi. Wiernie wam służyć, wiernie dopomagać będę. Boć nic mnie na świecie tak nie ciekawi, jak doktorówanie. — Chciałbyś się do mnie na posługi zgodzić? Niechaj! Zgoda. Sam jestem jak palec. Będziesz mi w doktorskiej robocie pomagał, a czasem do piwiarni po mnie wstąpisz i do dom odprowadzisz. Jak dziś. Tak to się Bartek z doktorem zmówił i do dom go odprowadziwszy, już tam z nim został. Dom doktora był zasobny, a to się bardzo Bartkowi podobało. Podobało mu się także, że chorzy złote talary do domu tego znosili. Przyglądał się bacznie, jak doktor doktoruje, nasłuchiwał, co na tę czy inną bolączkę radzi, bacząc, jak maść przykłada, jak smaruje, jak opukuje. Więc kombinując coś na oko, coś niecoś z doktorskim sposobem mówienia się obeznawszy, sądził, iż małym trudem sztukę doktorską posiadł. Rozumie się, że wszystko, o czym tu mowa, tyczy się tego dok torowania sprzed lat pięciuset i jeszcze sto. A było ono dziwaczne i cudaczne. Dziw prawdziwy, że nie pomarli od niego chorzejący ludziska. Widać jednak z tego jasno, że mocni byli ludzie, którzy znieśli owo obfite krwi puszczanie, proszków z żab suszonych połykanie, ziołami palonymi okadzanie i inne paskudztwa. Patrzył na te leki Bartek, pomagał doktorowi ziołami kadzić, proszki ucierać, krew puszczać. A także na piwo go prowadził i do domu go z powrotem przywodził. Doktor nie mógł się go dość nachwalić. Po dwóch latach zdarzyło się, że doktor do jakiegoś wielmoży pod Kraków wezwany był. Wyprowadził Bartek doktorską kobyłę, osiodłał, doktor odział się w najlepszą szatę, zabrał worek proszków, słój pijawek, rycyny faskę i powiada: — Słuchaj, Bartek. Jadę do tego obżartucha, co się zimnej gęsiny objadł i ledwie tchnie. Muszę zeń te zimne gęsie humory wypędzić. Ty zaś ostań, a żeś już w wiedzy doktorskiej osłuchany, gdy się jaki chory zjawi, to go lecz. Bartek skłonił się doktorowi grzecznie i pyta: 55 — A talary za to leczenie czyje mają być? Moje czy doktora? — Twoje! Twoje! — rzecze doktor, szatę podkasał, na kobyłę skoczył i jedzie aż się faska z rycyną i wór z lekarstwami po kobylich bokach telepią. Oto drogą się człapie doktor na swojej szkapie. Jedzie z doktorską miną, wiezie konew z rycyną i pełno leków w worze, skutku życzym, doktorze! Tak oto odjechał doktor do chorego. Bartek zaś izbę doktorską zamiótł, szatę szeroką wdział, w oknie stanął i chorych wygląda. Wnet zjawił się miejski rajca, któremu, że na przeciągu siadł, w uchu ból tykotał. Zajrzał Bartek do ucha rajcy, dmuchnął, chuchnął, zamamrotał: — Na uchos strzykantos dobrze podmuchantos. — Że co ? — pyta rajca. — To po łacinie — mówi Bartek z ważną miną. Wziął mały mieszek, w ucho rajcy dmuchnął, aż temu sto świeczek w oczach się pokazało, ucho ziołami obłożył, chustą je przewiązał i powiada: — Nowiu trza unikać, na lewym boku spać i ziołami, co wam z apteki doktorskiej dam, ucho okładać. — A pomoże? — pyta rajca. — Pomoże — nadął się Bartek dumnie. — Piękne dzięki, doktorze. A co się za poradę należy? — Za poradę — talara. A za zioła, co wam je z apteki doktorskiej wydam — takoż talara. Zapłacił Bartkowi rajca dwa talary i postękując wyszedł. Przyszła potem burmistrzowa ciotka, na smutek, wzdychanie, serca trzepotanie się uskarżając. — Unikajcie, pani, ludzi, co wam się przeciwiają — rzecze Bartek i oko przymruża. Wiedział bowiem, co w mieście głośne było, że burmistrzowa ciotka z całym domem siostrzeńca koty drze. Klasnęła w ręce stara pannica. Spodobała jej się ta rada. — A to trzeba by mi z miasta wyjechać ? — Wyjedźcie, pani, a im rychlej, tym lepiej. Na wieś. Chodźcie tam po gaikach o wschodzie a zachodzie. Kwiatki wąchajcie. Ptaszków słuchajcie. A tu wam ziółka dam. Flores na humores. 56 — Floręs? — Na humores. Przednie. Podszedł Bartek do doktorskiej apteki, wyjął ciemierzycy garść, gorczycy garść, pieprzu dobrą szczyptę dołożył. „No — myśli. — Jak się wykicha, wigor do awantur zgubi". I pięknie jej te specyfiki upakował. — Mam to parzyć? Pić? — pyta burmistrzowa ciotka. — Wąchajcie to jeno, pani. Pomoże. Podziękowała pannica Bartkowi, który się do niej pięknie uśmiechnął, i złoty talar mu dała. Przyszła też wiejska kobiecina, która na krakowski targ przyjechała. Febra jakoś nią trzęsie. Przepisał jej Bartek zioła na poty. Chce się kobiecina wypłacić, lecz Bartek spojrzał na nią i głową potrząsnął. Zdała mu się uboga, drobna i stara, właśnie jak własna matka. Ale babina nie chciała łaski doktorskiej. Dała mu więc gęś. Co było robić? Wziął Bartek gęś, upiekł ją i zjadł na obiad. Tak to leczył Bartek, wiedzę Medikusa stosując, a własnym dowcipem ją krasząc. Odwiedzało go też chorych co niemiara. Kwękających, kaszlących, spuchniętych, przygiętych. Zebrał więc Bartek talarów skrzynkę i pięknie się upasł na znoszonych przez chorych ze wsi kurach, kaczkach, kiełbasach. Po dwu tygodniach powrócił doktor, swego chorego z zimnych gęsich humorów wyleczywszy. — No, jak ci się wiodło, Bartek? — pyta. — Chyba dobrze, boś potłuściał zdrowo. A Bartek pokazuje mu skrzynkę talarów i o swym leczeniu opowiada. — Ha, kiedy tak — rzecze wysłuchawszy go Medikus — musim się rozstać. Bo na dwóch doktorów miejsca tu nie ma. — Ano, cóż robić? — zgodził się Bartek. — Jużem się pięknie doktorowania wyuczył. Pójdę teraz w swoje strony. Teraz tam ludzi leczyć będę. Tych ze wsi i z miasta, i może z zamku. Bo jest opodal wsi zamek kasztelański o sześciu wieżycach. Bądźcie więc zdrowi, doktorze, a insi — niech wam na zdrowie chorują. — Nawzajem, Bartku. Bądź zdrów. Poszedł Bartek z Krakowa. Talary w tłumok wpakował, chleba, słoniny, kiełbas na drogę zabrał. Idzie. Wyszedł z bramy miejskiej, obejrzał się za siebie. Słońce stało nad Krakowem złocąc jego wieżyce i dachy. Korona na wysokiej wieży skrzyła się jak złocisty otok. Wtedy posłyszał głos hejnału i zdawało mu się, że ostatni urwany dźwięk tknął go prosto w serce. Zabolało. Obejrzał się Bartek na miasto raz jeszcze i westchnął. Po czym szybko odszedł drogą wiodącą ku rodzinnym stronom. 57 Szedł dzień cały, wieczorem doszedł do szerokiego rozlewu i jął stąpać pomal< ku, bo choć znał zdradny moczar, iść tędy o zmroku było niebezpiecznie. Cień mgły snuły się nad grzęzawiskiem, nad trzciny dźwignął się pomaluśku rumia księżyc. Bartek szedł rudą smugą blasku. Nagle przystanął. Za kępą drzew bieliło się c niby postać kobiety w chuście. Wraz dobiegło stamtąd zawodzenie: — Oj, żeby mnie kto przeniósł przez to bajorko... Słucha Bartek. Serce mu drgnęło. Myśli: „Przeniosę tę babinę przez mokradła. Wywdzięczy się czy nie — wszystko jedn Przeniosę". Podszedł do skulonej za wierzbą postaci i powiada: — No, matka. Przeniosę was. I przychyliwszy się do niej, wziął ją na plecy. Lekka była, a tak chuda, że gdy ją niósł, zdawało mu się, iż słyszy klekotań jej kości. — Piękne dzięki — odezwie się kobiecina. — Piękne dzięki, chłopaku. A jak t się zowiesz? — Bartek. — Więc: dzięki, Bartku. Suchą nogą przez trzęsawisko się przeprawię. He... he.. Wielcem rada. Tedy sobie pośpiewam. To rzekłszy poprawiła się na Bankowych plecach i zawodzącym głosikierr śpiewać zaczęła: Każdy o mnie niech pamięta, i grabiowie, i książęta, rzemieślniki, pany, kupcy, wszyscy mędrcy, wszyscy głupcy... Bo i cesarz, i władyka z mocą moją się spotyka. — Takaś ty mocna, kobieto? — zaśmiał się Bartek. — Mocnam! — odburknie kobiecina i na plecach Bartkowych się mości, znów swą zawodzącą piosenkę pośpiewując: Bo i cesarz, i władyka z mocą moją się spotyka. Echo niosło ten pośpiew po rozlewie i słychać było tylko głos starej. Umilkły wreszcie inne: szelest liści i wody, szurpotanie trzcin na wietrze. 58 Księżyc wzniósł się nad trzęsawiskiem, a jego światło zdało się Bartkowi martwe jak blask stali. Chłód go przejął i dreszcz przebiegł po grzbiecie. — Nie drzyj, nie lękaj się, chłopaku — rzecze kobiecina. — Oddałeś mi przysługę, jać wdzięczna być umiem. Wieszże, kogo przez zalew niesiesz? — Nie... — wybąkal Bartek, choć nagle zabłysła mu w głowie dziwaczna na pytanie kobiety odpowiedź. — No, mój ty chłopaku, co tu dużo gadać: śmierć jestem. Toć nie ma się czego wstydzić. Śmierć. A ty kto? — Ja — doktor. — O! Tośmy się zeszli! Dobrze się składa. Posłuchaj! Łatwo mi będzie wywdzięczyć ci się za przysługę. Gdy przyjdziesz do chorego obłożnie, obaczysz mnie zawsze. Jeśli będę w nogach łóżka stać — lecz chorego, jak tam umiesz. Bo tak czy owak — wyzdrowieje. Jeśli jednak w głowach będę stała, nie waż się go leczyć. Bo tak czy owak — ja go zabiorę. Tak się zmawiamy. Zgoda? — Zgoda — mówi Bartek. — Jeślibyś jednak umowy nie dotrzymał i chciał tych chorych, co do mnie należą, leczyć, to choćbyś chorego z moich rąk nawet i wydarł, sam to życiem przypłacisz. Zgoda? — Zgoda — rzecze Bartek. — Czemu nie ? I nagle znów dreszcz mu po plecach przeleciał. — Czemuś się, chłopie, zatrząsł jak osika? — pyta śmierć. — Ciężko ci mnie nieść? Ale toć i koniec mokradła. Bywaj zdrów! I nim się Bartek obejrzał, zeskoczyła mu z pleców, kośćmi zaklekotała i znikła. Bartek wstrząsnął się. Lecz że nie był strachliwy, więc skrzepił się w sobie i ruszył dalej, myśląc: „Cóż to? Czy mi się co złego przydarzyło? Gdzie zaś! Nie ma na świecie drugiego doktora, co by ze śmiercią był w zmowie. Teraz mi się dopiero sypną talary! Teraz dopiero będziemy się dobrze mieli, ja i moja matka stara". I prawda: wrócił Bartek do swojej wsi i zaraz z całej okolicy jęli doń chorzy ciągnąć, wozy, powózki, pojazdy, karoce po niego słać. Doktor był z niego nad doktory. Gdy tylko do izby wszedł, zaraz mówił, czy chory umrze, czy wyzdrowieje. Nigdy się nie omylił. A o kim rzekł, że zdrowy będzie, nie zdarzyło się nigdy, by go nie wyleczył. Nic dziwnego, że takiemu doktorowi sypały się do szkatuły złote talary. Żył tedy wielce dostatnio. On i matka jego. Pobudowali sobie nowy szeroki dom z modrzewia, gontem kryty. Koło domu zasadzili ogród cienisty, piękny warzywnik i sad. Pobudowali oborę, stajnię, stodołę, chlewy. Wszystkiego dobra mieli w bród. Wszelako stare matczysko dopytywało się nieraz: 59 — Jak ty, synisko moje, leczysz? Całkiem po głupiemu. Ni tak, ni siak. To samo ziele dajesz na zamróz, na gorączkę — to samo. Ej, coś mi się zda, Bartuniu, żeś tego doktorowania ledwo liznął i rzecz jeno sprytem gonisz. A to długo trwać nie może. Skończą się dobre czasy! Lecz Bartek śmiał się: — Nie trapcie się, matko! Prędko zostałem doktorem, prędko do majątku doszedłem. Cieszcie się z tego. — Otóż w tym rzecz, że to wszystko za prędko. Nazbyt krewki jesteś, synu. I od trudu wykpić się wolisz niż się z nim zmierzyć. Tedy się o ciebie lękam. — Nie lękajcie się, matulu. Bogatym i sławny! Prawda, sławny był Bartek na całą okolicę. Nie zdziwił się więc, gdy któregoś majowego wieczoru zajechał piękny pojazd i wysiadł z niego wysłannik kasztelana, prosząc, by doktor co tchu na zamek z nim jechał. Zachorowała bowiem kasztelanka. — Córka kasztelana? — zapytała Bartkowa matka widząc, że się syn koło odjazdu krząta. — Córka? Ta pannica, co jej żadna prządka dość pięknie płótna nie utka? Żadna krawczyni krojem sukni nie dogodzi? Et! — Taka ona czy inna, jechać muszę, gdy kasztelan wzywa. Bywaj zdrowa, matko! Pożegnał Bartek matkę staruszkę i do pięknego pojazdu skoczył. Zagrzmiały kopyta końskie, ruszyły rumaki spod domu modrzewiowego do kasztelanii. Wieczór już był i majowe słowiki kląskały w bzach i głogach. Rączo gnały bystre konie i wnet stanęły na dziedzińcu kasztelańskiego zamczyska. Wybiegli pachołkowie, drzwi pojazdu otwierają, doktora Bartka do chorej kasztelanki prowadzą. Wchodzi Bartek do paradnej komnaty. Spoczywa w niej na łożu rzeźbionym bledziuchna dziewczyna. Ledwo tchnie. Któż by uwierzył, że te pobladłe usta wykrzykiwały krzywdzące stare prządki słowa? Któż by uwierzył, że te drobne, bezsilne ręce zaciskał w pięści gniew ? Żal się zrobiło Bartkowi tej bledziuchnej dziewczyny, zbliżył się do niej — i zadrżał. W głowach rzeźbionego łoża stała śmierć. Tymczasem podszedł do niego okazały kasztelan, kasztelanowa, krewni i o zdrowie panny się dopytują. — Ostawcie mnie z chorą samego! — rzecze Bartek. — Wnet się do doktorowania wezmę. Wyszli rodzice panny na palcach, wyszli za nimi krewni obzierając się ciekawie na sławnego doktora. A Bartek do śmierci krewko rzecze: 60 — Ejże, moja jasnokoścista pani! Ustąp mi raz! Chcę, by ta dziewczyna żyła. Śmierć wzruszyła ramionami. — Chyba ci się język poplątał, chłopie! Jak do mnie mówisz! Pomniszże naszą umowę? Stoi czy nie? — Pofolgujże ino raz, Kostuchna, Kostusieńka... — Ej, Bartku, Barteczku! Ani mi w głowie! I dlaczego miałabym ci tym razem ustąpić? Dlaczego? Dla tej małowartej dziewczyniny? Cóż to? Urok na ciebie rzuciła ? — Czy ja wiem? Bledziusieńka, drobniusieńka. Odstąpcie mi ją, Kostuchna! Stańcie w nogach łóżka. Będę tę pannę leczył. — Tak ty umiesz leczyć, jak umowy dotrzymywać. Chybkiś, a myśli w tobie mało. Wiatr ci w głowie śwista. — Stańcie w nogach łóżka. — Nie stanę. — Stańcie! — Chybaś do reszty rozum postradał! Gdybym to uczyniła, nie ta panna, ale ty sam wpadłbyś w moje ręce. — Dajcie nam obojgu żyć, Kostuchna! — Znów się chcesz wymigać. Ale ja nie ustąpię. Ani — ani! — Kostusieńko? — Nie! — E! — krzyknie Bartek. — Kiedy wy mi tak, to i ja wam tak! I chwyciwszy w mocne ręce rzeźbione łóżko, obróci nim: raz — dwa! Ani się obejrzała śmierć, a stoi w nogach łóżka. — No, no! — kiwnęła głową. — Ale cię poniosło, krewki chłopie! Przecie z moim słowem igrać nie wolno. Jakeśmy się umówili, tak będzie. Wnet się zobaczym, i to na wieki wieków. Bywaj, impetny kawalerze! I rozwarłszy chude ramiona, na których rozpostarła się jej biała chusta, uleciała śmierć przez okno kasztelańskiego zamku. Spojrzał Bartek na kasztelanównę. Na jej twarzyczkę powrócił rumieniec, usta uśmiechnęły się psotnie. Otwarła oczy ciemne, bystre jak ślepia sroki, siadła na łóżku, w ręce klaśnie i wrzaśnie piskliwie: — Lepiej mi! Ejże tam, Bogusia! Kachna! Rzepka! Dawać wieczerzę! Ale bułka świeża musi być, a mleko ani za zimne, ani za letnie, ani za gorące. Bogusia! Rzepka! Kasia! Prędzej, bo was za uszy wytargam! Już! — Nagle ujrzała Bartka. — Ktoście ? — Doktor. 61 — Nie potrzeba mi doktora! Ozdrowiałam! Wynoście się stąd teraz! Tatuśko wam, co trzeba, zapłaci! I odwróciła się od Bartka główką. Ścisnęło się serce Bartkowe. Ni to żalem, ni to goryczą, ni to zachwytem. Zdawało mu się, że słyszy jeszcze wykrzykiwane krzepkim głosikiem słówka, ostre jak cięcia ekonomskiego bicza. Spojrzał ostatni raz na pannę i wyszedł. W drzwiach natknął się na biegnące zastrachane dworki. Śpieszyły, aż im brakło tchu, bo ostry głosik odezwał się znowu: — Kachna! Bogusia! Prędzej! Bo jak was trzepnę! Za dziewczętami biegł zdyszany kasztelan i wpadłszy na Bartka, chwycił go za ramiona, radośnie wykrzykując: — Zdrowa moja córuś, zdrowa! Już i po swojemu gada, filutka! Dzięki wam, doktorze! I odpiąwszy od pasa złotem dzwoniącą sakwę, w garść ją Bartkowi wpycha. Lecz Bartkowi wydało się dziś to złoto czymś jeno na kształt blaszki połyskliwej. Odsunął sakwę pańską. — Dzięki wam, panie kasztelanie — odpowiada. — Ale inne tu będą obrachunki za waszej córki zdrowie. — A ile? Ile? — pyta niecierpliwie kasztelan. — Jutro się policzym. Teraz mi do domu spieszno. — Niechaj więc będzie jutro. Do zobaczenia, doktorze. — Żegnaj, panie kasztelanie. Kasztelan złożył dłonie przy ustach i na cały zamek huknął: — Ej tam! Pachołki! Podprowadźcie pojazd doktora! Wyszedł Bartek na zamkowy dziedziniec, a tu konie rżą, kopytami o ziemię niecierpliwie biją. Dwanaście tych koni — same najpiękniejsze siwki do szczerozłotej karety wprzągnięte. Znaj, doktorze, kasztelana! Oto dzisiaj jest ci dana Szczerozłota ta kolaska i te konie — piękne czarty! Znaj że kasztelańską łaskę, choć tyś tylko doktor Bartek! Lecz doktora nie zdawał się radować ten dar wspaniały. Milcząc rzucił się na miękkie wyściełanie karocy i ręką na woźnicę skinąwszy, do domu wieźć się kazał. 62 la .1. Toczyła się karoca wiejską drogą, a Bartek myślał. Myślał, że dotąd wiodło mu się jeno dla sprytu jego a filuterii. Lecz krucha to była podpora. I patrzcież: pękła. Filuteria dziewczyny mocniejsza była snadź od niego, gdy go, choć w chorobie osłabła, zwyciężyła. — Zdrowa filutka... — powtórzył Bartek słowa kasztelana i uśmiechnął się gorzko. — Nigdym sobą władać nie umiał — westchną) i wpatrzył się w leżący w mroku świat. Karoca mknęła drogą obok drzew i krzewów w majowych kwiatach. Ozwała się w nich jak hejnał ptasi strzelista nuta słowiczego śpiewu. I umilkła niby nie dokończone zapytanie. „Nie tak trzeba było żyć — pomyślał Bartek. — Nie tak. Zbłądziłem. Ha, trudno. Raz kozie śmierć!" Rączo wbiegło dwanaście siwków na nizinną drogę koło zalewu. Srebrzył się on pięknie, bo księżyc już był wstał. Mgły snuły się nad wilgotnymi trawami, z błor śpiewnie rechotały żaby. Nagle zza wierzb ozwała się piskliwa jak brzęczenie komarów piosenka: Coś tam w lesie huknęło, coś tam w lesie stuknęło, a to komar z dębu spadł, złamał sobie w krzyżu gnat. Miał on pogrzeb niemały, wszystkie muchy płakały i śpiewały rekwije: — Już nasz komar nie żyje! — Iii... — zapiskoliły komary nad rozlewem niby wtór. — Oho! — mruknął Bartek. — Jest ci tu gdzieś Kostuchna blisko! Ledwo to rzekł, dwanaście koni wryło się kopytami w mokrą ziemię i jęło uszami strzyc i rżeć. — Czekajcież — rzecze Bartek do woźnicy. Wysiadł z karocy i po mrocznym mokradle się rozgląda. Za łozami mignęło mu coś niby płachetka biała. „Ano jest — pomyślał Bartek. — Trzeba iść na jej spotkanie". I odszedł od karocy w mokre łąki. Chmurka komarów kołowała nad nim, brzęcząc: — I-dziesz? Iii-dziesz? 63 Bartek machnął pięścią w kołujące nad nim stadko. — Idę. Innej rady nie ma. Jeśli do Kostuchy nie pójdę, przyjdzie ona do mnie. Już i zbliżył się do łóz. Wystąpiła zza nich śmierć i powiada: — Pięknie to, że się z naszej umowy nie wykpiwasz. Chodźże za mną. Poszedł Bartek. Szli rozlewem długo, wreszcie stanęli przed wielką jamą, nad którą chwiał się płomień błędnego ognika. — Chodź ze mną do tej jamy, Bartek — rzecze śmierć. — To moja chałupa. Weszli do niej oboje. Patrzy Bartek: na ścianach jamy, pajęczyną osnutych, przytwierdzone są police szerokie, a na nich goreją świecące płomyki. Jedne palą się równiuchno, jasne i strzeliste, inne ścielą się skwiercząc, inne całkiem przygasają. — Co to za światełka? — pyta Bartek. — To światła ludzkich żywotów — odrzecze śmierć. — Te jasno płonące palić się będą długo jeszcze. Inne, spójrz, już gasną. — A które to światło życia kasztelańskiej córki? — pyta Bartek. — To — wskaże mu śmierć jasno płonący, trzaskający wesoło, jakby zalotny płomyczek. — A moje? — Ano, siła twojego płomyka snadź w ten pański przeszła, bo — spójrz! I ukazała śmierć Bartkowi płomyczek, który już gasł. — Ano, tedy się śmierci nie wykpiłem! — zawołał Bartek i u nóg Kostuchy padł. — Szczwany był chłopak, ale myśleć ni pracować mu się nie chciało — westchnęła śmierć. — Ot, skończyła się moja spółka z Bartkiem doktorem. Tak to kończą się dzieje Bartka. A działo się to, co się naprawdę działo, lat temu pięćset i jeszcze sto. Dziś już, wiecie, inaczej jest z doktorami i trzeba by inaczej baśń o doktorze — chłopaku ze wsi i o płomykach żywota ułożyć. Ale niechaj że stara baśń zostanie tam, w przeszłości, żartem i strachami sędziwych prządek ozdobiona, a dziś jeszcze w opowieści chłopskiej znana. Jeśli zaś chcecie z ust ludzkich ją posłyszeć, jedźcie do Stanisławowic nad rzekę Riabę. Tam ją znają. ŻEIJKZNE TKZEWICZKl zieloną ruń ojcowf k\ej ch- TylKo lt Jtiicfeienkf za^iąrh Wiofcoł ftudyjenlń nieleA, cierifię u rtudni fciele, Stoi w głogach., łopianach ftiuln vav& ca 'a ro wana. Kocąca i ładodna % ftuci7,ien?y n. a. o, lie ue że Leży Wojtek, leży, patrzy, jak z komina niebieski dymek wspina się ku niebu. Pociąga leciutko nosem, bo aż tu wonieją topniejące skwarki. Smak mu idzie coraz większy na ten obiad, więc jak nie huknie ku chałupie: — Gdzież to jedzenie?! Długo mam czekać? Baba zaraz w drzwiach stanęła i pociesza go: — Tylko się skwarki wytopią. Kasza już gotowa. Tak ci pilno dq roboty? — A pewno — mruknął Wojtek. Baba mu wnet wyniosła dwie miski: jedną z kaszą, a drugą z kwaśnym mlekiem. Kasza była tak omaszczona, aż się świeciła od tłuszczu, a skwarków trudno zliczyć. Kwaśne mleko zaś śmietany miało grubo na dwa palce, a twarde było, a zimne — no, ani opowiedzieć. Podjadł Wojtek, paska popuścił i powiada do baby: — Teraz się prześpię, bo skwar okrutny. A i z pełnym brzuchem nie można pracować jak się należy. — Ano tak, tak. Wiadomo — zgodziła się Mądra. Wojtek zaś ułożył się wygodnie i chrapnął. Spał tak zdrowo i sen miał piękny: śniło mu się, że jedzie do ślubu z urodną dziewczyną z jasnym warkoczem. Jadą sobie zielonym wózkiem, ciągną ich koniki spasione, mocne... Panna młoda, rada, w wieńcu ślubnym, w koralach, ino przy-mila się słodko ku niemu: — Wojtuś... Wojtuś... I leciutko trąca go w łokieć. Potem ciągnie coraz mocniej i coraz głośniej woła: — Wojtek! Wstawaj! Otwiera Wojtek oczy — a tu nad nim stoi Mądra i za sukmanę go targa. — Słoneczko ci w oczy zaziera, a ty śpisz. Czyś nie chory? Bobym cię uleczyła. Wojtek skoczył zły jak sto diabłów. — Czegóż chcecie? Zdrów jestem. — A to dobrze. Bo robota czeka. Chodźże za mną. Poszedł rozespany i chwiejący się na nogach jak po gorzałce. — Widzisz ten kawałek? — pokazuje Mądra. — Musisz to skopać, perz wybrać i ładnie zagrabić. Masz tu łopatę i grabie. Wróciła się ku chałupie; Wojtek zaś spoziera na zarośnięte grządki, machnął ręką, gwizdnął przez zęby i usiadł na płocie. Znów się zamyślił o pięknej dziewczynie z grubym warkoczem koloru słomy. Za chwilę baba wyziera z chałupy, a tu robota ani nie zaczęta. Podchodzi ku Wojtkowi i pyta: — Czegóż nie robisz? Ja już wnet wieczerzę będę miała ugotowaną... 87 — To dawajcie... — Ale, jadłbyś ? A zarobiłeś ? Wojtek czapkę zesunął na tył głowy i krzyczy: — Cóż wy sobie myślicie? Że ja koń jestem, żebym tu harował na tym ugorze? Tu konia i pługa trzeba! Żebym był koniem, to inna sprawa — ale człowiek ze mnie! Mądra spoziera na niego i spokojnie powiada: — Konia i pługa, mówisz, potrzeba?... Ano, pług się znajdzie. Zaorałbyś to, jakbyś był koniem?... Podeszła do brzozy, wyłamała trzy rózgi i smagnęła nimi Wojtka po głowie, po plecach i po nogach. Zamamrotała zaklęcie: Bij, trójrózgo brzozowa, niech na zaklęcia słowa w konia się próżniak zmieni: niech orze skiby ziemi, niech pozna pracę i trud! Basama, basamadrut! I tak się stało, jak Mądra zaklęła. Już nie Wojtek, ale czarny koń stał przed babą. — Widzisz, Wojtuś, masz, coś chciał — powiada Mądra. — Jesteś koniem, będziesz orać. Wywlokła z szopy pług i zaprzęgła Wojtka. — Wio! Wojtek się nie rusza. — Chcesz batem? Wojtek nic, ino łeb zwiesił. Nagle gwizdnęło cienko i Wojtka jakby giez w zad uciął. Ruszył przed siebie. Pług zarył się w ziemię. Ciężko było. Wojtek stanął. — Wioo! — pogania baba. — Bo znowu przyłożę. Wojtek się przeląkł. Grzmotnął tylnymi kopytami, aż pług brzęknął, ale już na jego boki spadło ukąszenie bata. Chciał krzyczeć, żeby przestała, chciał się z nią kłócić, ale jeno po końsku zachrapał. — Będziesz orał?! Będziesz orał?! — krzyczała baba. Wojtek łeb zwiesił, zaparł się nogami w ziemię i szarpnął pług. Ciężko szło. Ale orał. Potem Mądra założyła bronę, zbronowali cały kawałek. Nareszcie zdjęła z niego postronki i zawiodła do stajni. Przywiązała do żłobu i powiada: 88 . o — Chciałam z tobą po dobremu: zgadzałam się na wszystko, jeść ci dobrze dawałam. Nie chciałeś pracować, ino kłóciłeś się ze mną. Teraz gadać nie możesz, robić musisz, a na jedzenie czekać będziesz, aż ci dam. Jeszcze dzisiaj rano mogłeś wziąć, ileś chciał. Jadłeś za darmo. Teraz mi to musisz odrobić: do jutra do południa będziesz o głodzie, żebyś nie myślał, żeś od Mądrej mądrzejszy. Wojtek chciał coś odpowiedzieć — ale jeno zarżał żałośnie. — Spijże tu teraz na słomie w stajni, jak się w dzień wylegiwałeś w cieniu. Poszła sobie i nawet dobrze drzwi nie domknęła. Stoi Wojtek na osłabłych nogach, wielki łeb nisko zwiesił i myśli, myśli i nic wymyślić nie może. Aż tu drzwi roztwierają się szerzej, wchodzi czarny pies, czarny kot i podlatuje sroka. Ogląda się Wojtek, po co tu przyszli. Pies szczeknął cichutko, a Wojtek zrozumiał jego słowa: — Przyszliśmy tu do ciebie, bo musimy ci powiedzieć, że i my jesteśmy zaklęte próżniaki... Wojtek zdziwił się okrutnie, a czarny kot miauknął: — Jest na to rada, żeby zaklęcie odczarować, trzeba, żebyś to wiedział. A sroka skrzeczy: — Ale to trudno... trudno... Wojtek wreszcie parsknął: — To wyście ludzie! — Jak i ty — powiada pies. — Ja jestem pastuch. Paść mi się nie chciało, bydło wchodziło w szkodę. Gospodarz mnie przegnał, ruszyłem w świat i zgodziłem się do Mądrej. Nie minęły trzy dni, już mnie psem zrobiła. Muszę teraz pilnować domu, muszę chodzić za nią do lasu, żeby jej tam jaki zbój nie napadł, i tak człowiek żyje jak ten pies. — Ja zaś — miauczy kot — byłem u mamy jedynakiem. Nic nie robiłem, jeno jeść wołałem. Mama oddała mnie do młynarza na naukę. Uciekłem, na Mądrą trafiłem i widzisz — muszę łapać myszy — w domu, w polu, w lesie... Wojtek czeka jeszcze, co sroka powie. Ale sroka nastroszyła pióra i nic. — A ty co? — parsknął Wojtek. — Kiedy mi wstyd. — To niech pies powie. — A niech... — Ona była dziewuchą, co lubiła kraść. To tu, to tam... co popadło. Chleb, jabłko, koraliki — byle nie zapracować... Przyszła do Mądrej po czary... To z niej Mądra srokę zrobiła. Teraz musi szukać robaczków, gąsienic, chrabąszczy... 89 Zamyślili się wszyscy nad swoją dolą, a wreszcie Wojtek pyta: — A jaki to jest sposób na odczarowanie? — Mnie Mądra mówiła! — skrzeczy sroka. — Chcesz być znowu dziewuchą — powiada — to tak się sprawuj, żeby cię kto pochwalił, żeś robotna sroka. Ino nie ja cię będę chwalić. Wojtek zadziwił się: — A któż to kiedy sroki chwali, że pracowite ? — Widzisz... — Nie gadała co jeszcze? — No i to jeszcze, że takie pochwały nie od razu pomogą. — Nie od razu... A kiedy? — Anim już tego słuchała. Bo mnie i tak nikt nie pochwali. Czarny pies łasi się do Wojtka i poszczekuje: — Wojtuś! Ciebie to mogą ludzie chwalić. Przychodzą różni do Mądrej. Pracuj-że, żeby mówili: „Jaki to robotny koń". Wojtek się odsunął i zarżał ze złością: — Czemuż ty chcesz, żebym tak pracował? Co cię to obchodzi? — Aleś głupi — miauczy kot. — Przecie prędzej ktoś powie: „Jaki to pracowity koń" niż „Jaki ten kot pracowity albo ten pies". Może się odczarujesz. — Cóż wy tak o mnie dbacie? — parska Wojtek. — Jak zechcę, to nie będę pracował, a o ludzkie pochwały nie dbam. Pies skomli cichutko: — Ale my z tą prośbą do ciebie! Jak się odczarujesz i będziesz człowiekiem, pochwal nas w głos, żeśmy pracowici... Może byś i innych podmówił... — Ee, dajcie mi spokój. Nie będę harował jak koń, żeby was odczarować. Nie ma głupich. Pies podwinął ogon pod siebie i odszedł smutny, za nim kot, na końcu zaś podlatująca sroka. Wtedy w Wojtku zebrała się wielka złość. Zaczął tak wierzgać i walić kopytami, aż Mądra stanęła we drzwiach i krzyknęła: — Jak mi tu będziesz takie huki wyprawiał, to cię spętam i tyle będziesz miał! Wojtek stanął spokojnie, bo się bał. • Rano zaś wziął się do roboty i orał długi kawałek za chałupą jak się należy. Ani Mądra nie musiała batem go poganiać... W południe puściła go na trawę i tak powiada: ' — Popaśże się, Wojtuś, bo potem dalej będziemy robić. Wojtek nic, ino złym okiem na nią łypnął. Podleciała sroka, siadła na bronie i skrzeczy cichutko: 90 — Dziękujemy ci, Wojtek, żeś nas wysłuchał. Widzę z daleka, że idzie ode wsi dziewczyna. Pracujże pilnie, niech cię pochwali. Wojtek łeb podniósł i pyta: — Co Mądra robi ? — Zioła naparza. — Nie przyjdzie tu teraz? — Nie. — Powiedzże jej, że się pasę pilnie, żebym miał siłę. — Dobrze! — skrzeknęła sroka i poleciała. A Wojtek krok za krokiem coraz dalej od chałupy — niby to trawkę skubie, a wciąż spogląda, czy Mądrej nie widać. Aż za krzakami puścił się galopem ku lasowi. Na polance wywrócił się na grzbiet, wytarzał się w chłodnej trawie i myśli: „Teraz mi dobrze będzie. Z głodu nie zginę, robić mi nikt nie każe. Byle dalej stąd odejść, bo baba tu na zioła zachodzi. Jeszcze by mnie w ropuchę zaklęła i do chałupy w zapasce zaniosła". Parsknął wesoło i drobnym kłusem ruszył przed siebie. Przed wieczorem wyjrzał z lasu. Zobaczył łąkę, a na niej stogi siana. Spróbował. Dobre było, pachnące, chrupkie. Najadł się, położył się za stogiem i usnął. Rano jakiś krzyk go zbudził: — Tatusiu! Chodźcie ino! Patrzajcie! A któż ten stóg tak roztarmosił? Przecież wczoraj ułożyłam równiuteńko! Wojtek się podniósł, wystawił głowę zza stogu, bo głos mu się wydał znajomy. A tu dziewczyna z jasnym warkoczem, w czerwonym gorseciku, urodna — ta sama! Narobiła krzyku jeszcze większego: — Ojej, tatusiu, chodźcie raźniej! Koń! — E, nie krzycz tak, Anielciu! Cóż za koń? Gdzie go masz? — Tu za stogiem. Czarny..O! Jakiś cudzy koń! — To go odegnaj. Skoczyła do wozu, co stał niedaleko, chwyciła bat i dalejże nim wywijać. — A pójdziesz precz? Wracaj do swego gospodarza! Ucieka Wojtek niby przed tym batem, ale nigdzie daleko, ino naokoło łąki, Anielka zaś za nim. Aż nareszcie się zadyszała. — Nie chce odejść, ta'tusiu! — To go zostaw. Przyjdzie ktoś po niego i zabierze. 91 Anielcia cisnęła bat, a wzięła drewniane widły. Ładowała z ojcem siano na wóz. Potem wyleźli na sam wierzch, gospodarz machnął batem i zawołał: — Wio, maluśkie!! Ruszyły siwki gospodarskie, zakolebał wóz i wolniutko toczył się łąką, a potem drogą. Wojtek szedł za wozem i wciąż patrzył na dziewczynę. Kiwała się na czubatym wierzchołku i zaplatała warkocz, co jej się splątał przy robocie. Raz w raz się oglądała, a wciąż zagadywała do- starego: — O, tatusiu, ten czarny koń idzie za nami. — Czyj on też może być? — Ciekawym, czy aż do domu zajdzie? Wojtek zaszedł aż na podwórze. Nie wyganiali go już, bo i dokąd. Jak przyszedł, to niech będzie. Na południe dostał wody i owsa razem z innymi. Były tam te siwki, co siano zwoziły, i para kasztanów, co się jeszcze nie odpasły po służbie u Wojtka. Gospodarstwo było jak się patrzy. Krowy, jałówki, kury, gęsi, świnie. I jeno stary tym gospodarzył, a jeno Anielcię jedną miał. A że akurat żniwa się zaczynały, kręcili się tam parobcy i dziewuchy do pomocy, jak we dworze jakim, a ta Anielka chodziła między nimi niby królewna, chociaż rąk do roboty nie żałowała. Słuchały jej dziewczęta, parobcy w oczy patrzyli — a ona tam była, gdzie najpilniejsza praca: krowy razem z innymi doiła, świni jeść dawała, obiad do misek rozdzielała. Zasiedli wszyscy w cieniu pod lipą, miski na trawie ustawili i łyżkami drewnianymi o dno jeno skrzypieli. Chłopaki osobno, dziewuchy osobno. Gospodarz jadł z parobkami, Anielka z dziewuchami. A Wojtek jeno ze stajni wyzierał, by ją lepiej widzieć... Konie w stajni owies chrupały, potem zaś parskały cichuśką końską rozmową: — Wnet my tę naszą Anielcię do ślubu powieziemy — prawiły siwki — ponoć wesele będzie. Wojtek ucha nadstawił. ¦ — Nie wy, ino my — mówią na to kasztany. — Powieziemy ją zielonym wózkiem jak dworską pannę. Ona nas od śmierci wyratowała, to musimy jej się wywdzięczyć. Żeby nie ona, toby nas zagłodził ten przygłupiasty Wojtek. Wojtek byłby je zwymyślał, ale wstydził się, że teraz i on jest koniem — nic więc nie gadał, ino słuchał dalej. — My zaś powieziemy starostę i starościnę — rżały siwki. — W sam raz się na to nadajemy. 92 iię k 0- Ij- ia- aes noć 'ÓZ- wy-yięc raz Wojtek już nie wytrzymał. — A za kogo ta Aniełcia wychodzi ? I kiedy ? — Ona sama jeszcze nie wie — odpowiedziały siwki — to ino, że będzie męża wybierać. I już nic więcej nie mogły mówić, bo przyszedł parobek i wywiódł je ze stajni. Zrobił się ruch na podwórzu, wszyscy szli do roboty. Jak zaś się już porozchodzili, pokazała się w stajni Aniełcia i założyła Wojtkowi uzdę. Śmiała się i pokazywała białe zęby. — Jakeś tu przyszedł, to próżniaczył nie będziesz! Chodź, będziemy ze stawu wodę wozić. Trzeba kapustę podlewać. Wojtek wyszedł raźniutko, rad, że razem z urodziwą dziewuchą będzie pracował. Nie lenił się, nie wierzgał, woził wodę spokojnie, żeby nie rozchlapać, a wciąż się na Anielcię oglądał. Wieczór zaś usłyszał, jak mówiła: — Wiecie, tatusiu, jakby nikt po tego konia nie przyszedł, to będzie mój... — A jakże go będziesz wołać? — Niech mu będzie — Wojtek! Chociaż wieczór był jasny i ciepły, stary zagonił spać młodych. — Jutro zaś — mówił do parobków — zaczyna się robota na karczowisku. Liczę na to, że sporo chłopaków się stawi. A wy też, jak macie wolę. Pojaśniały gęby parobkom, poniektórzy starego i pod nogi podjęli z wielkiej uciechy. I dopiero jak dwóch przyszło spać z końmi w stajni na sianie, dowiedział się Wojtek, w czym rzecz. Gadali między sobą długo, to zgodnie, to się o mało za łby nie brali, a wszystko o tę Anielcię. Poskładał sobie Wojtek pięknie to, co usłyszał, i już wiedział, co i jak: Aniełcia sołtysianka to najpiękniejsza dziewucha w całej wsi. Zlatywali się chłopaki, przychodziły swaty, a stary wciąż: nie. Aniełcia też za nim: nie i nie. Stary wykładał swatom, że dziewucha ma jeszcze czas, Aniełcia zaś wstydliwie mówiła: „Nie udał mi się żaden". Już niektórzy gadali, że sołtys jedynaczkę dla jakiegoś królewicza chowa, aż pokazało się, że nieprawda. Stary ogłosił w niedzielę przed kościołem, że ten może być jego zięciem, kto pokaże swą wytrwałość i moc w pracy. Wszystko jedno, czy bogaty, czy biedny — byle innych prześcignął. 93 Zebrała się przy sołtysie gromada chłopaków nie z jednej wsi, a on zaś stanął se na kamieniu i tak prawi: — Jest pod lasem ugór zatwardziały, co po karczowisku ostał. Kto chce Anielcię dostać, musi chwycić się tego kawałka ziemi. Sam, bez niczyjej pomocy. Trzeba go obrobić, zbronować, oziminę zasiać. Czyja ozimina najpiękniej wzejdzie, ten Anielcię dostanie. Wysłuchał tego Wojtek, bo jeden parobek powtarzał to drugiemu. Jeno oba nie wiedzieli przedtem, że ich też sołtys do tej roboty puści. Więc teraz radość ich wielka rozpierała, że może któremu się uda. Rozżalił się Wojtek nad sobą: Anielcię weźmie kto inny, on zaś nie może stanąć do roboty jak każdy chłopak. A przecie jak ją spotkał pierwszy raz, to pytała go, czy chce iść za parobka. I nie chciał, myślał, że ona złakomi się na tę sukmanę nową, na tę czerwoną wstążkę u koszuli. Oj, był mocno przygłupi, co prawda, to prawda. Teraz jest koniem i może ino jaki drużba na nim do ślubu pojedzie. Ciężka końska dola. Żeby go choć nie sprzedali; żeby się nie upomniała o niego Mądra, która może go odszukać. Nic, ino trzeba tak robić, żeby go Anielcia nie dała. Tyle przynajmniej zyska, że będzie przy niej. Zapłakał Wojtek ludzkimi łzami, bo przecie ludzkie serce miał w końskiej piersi — a okrutnie tę dziewuchę polubił. I wziął się do roboty. Chociaż nieraz spocił się przy pracy, aż mokry był od potu, nie ustawał. Niczego się nie spodziewał za to. Ani lepszego obroku, ani pochwały. O tym, co mu sroka Mądrej skrzeczała, zapomniał do cna. Ale przecież któregoś wieczora Anielcia powiedziała przy wszystkich: — Bardzo robotny i mocny koń ten Wojtek. Żeby był człowiekiem, wiedziałabym, czyja ozimina najpiękniej wzejdzie. Wojtek to usłyszał i aże osłabł, tak go coś za serce ścisnęło. Z uciechy i żalu. W nocy zaś, gdy leżał na stajennej słomie, jakoś mu dziwnie nogi zdrętwiały. Wstał i spostrzegł się, że nie stoi na czterech, ino na dwóch nogach, jak człowiek. Podniósł ręce, dotknął głowy i o mało nie wrzasnął, na głos z wielkiej uciechy. Przecie zmilczał i wnet zrozumiał, że to pochwała Anielci czar odczyniła. Nijako mu było z wielkiego szczęścia i czuł, że słabość wielka nim chwieje. Legł na słomie i usnął snem twardym. Równo ze świtem zaś obudził się znów koniem. Ale już wiedział, co robić. 94 Wyszedł ze stajni, nie czekając, aż go parobcy wywiodą. Od razu spostrzegł Anielkę, jak najwcześniej ze wszystkich krząta się po podwórzu. Zadziwiła się i powiada do niego: — A cóż ty tu robisz? Jeszcześ obroku nie dostał, a już wylazłeś ze stajni? On zaś wargami ostrożnie chwycił ją za spódnicę i prowadził ku beczce na kołach. Stanęła Anielcia, zamyśliła się. — Hm, jaki to ten koń mądry! Może i nieźle będzie podlać jarzyny przed wschodem słonka... No, to jedziemy po wodę. Inne konie dopiero szły do roboty, kiedy Wojtek z Anielką już z roboty wracali. Poklepała go po szyi i zawołała do parobków: — A dajcie mu sporo owsa, bo sumiennie zarobił! A potem powiada do ojca: — Jeszczem też, tatusiu, takiego pracowitego konia nie widziała. — Co prawda, to prawda. Jest pracowity jak żaden. Wojtek czekał wieczora. Czy też jego obliczenia się sprawdzą?... I sprawdziły się. Po drugiej pochwale, gdy nocka świat zaciemniła, Wojtek znowu zmienił się w człowieka. Ej, radość go zmogła taka, aż nogi się pod nim ugięły. Ale nic. Cichuśko wyszedł ze stajni, wziął ze szopy mocną łopatę i ruszył na ugór pod lasem. Miesiączek świecił i widno było jak w dzień. Zobaczył Wojtek długie zagony, a każdy inaczej znakowany białymi kamieniami po brzegach. Zagonów nie zliczyć. A ile zagonów — tyle chłopaków, co się chcieli żenić z Anielcia. Zawarł Wojtek pięści i rzekł tym zagonom, jakby to byli żywi ludzie: — Zaczęliście robotę? Ja dopiero zaczynam. Ale nie wy pierwsi skończycie, ino ja! I nie na waszych zagonach zazieleni się najpiękniejsza ozimina, jeno na moim. I żaden do ślubu z Anielcia nie pójdzie — ino ja! Ale że nie było wiele czasu na gadanie, przestał Wojtek wygrażać pustym polom, jeno się zabrał do roboty. Wyszukał kawałek, taki jak i tamte, na końcu wielkich ugorów. Położył swoje znaki z kamieni. Zdjął czapkę, przeżegnał się, splunął w garść i zarył łopatę w zbitą ziemię. Już miesiąc schował się za las — a Wojtek pracował. Już niebieska szarość rozjaśniła świat — a Wojtek jeszcze pracował. A gdy pierwszy promyk słońca wymknął się spod rannej chmurki, wracał spod lasu czarny koń, spotniały i osłabły z wysiłku. 95 Ujrzała go na podwórzu Anielcia i roześmiała się pełnym głosem: — A gdzież ty tak ganiasz po nocach? Skądże to wracasz, Wojtuś, co? Podniósł łeb do góry i roześmiał się końskim rżeniem. — Zarabiam na ciebie, Anielciu! Ona nie zrozumiała tej końskiej mowy, jeno znów pyta: — To może nie pójdziemy po wodę, jakeś tak zmordowany? Wojtek stanął przy beczce na kołach, że gotów jechać. Potem do południa woził z pola snopy, od południa zaś do wieczora jeździł z gospodarzem po drzewo do lasu. Przysiadła się do nich Anielcia i wstąpili zajrzeć do chłopaków na ugory. Było tych chłopaków tylu, jakby to nie byli ochotnicy do żeniaczki z sołtysianka, ale rzesze królewskich najemników. Jeno każdy pracował na jednym zagonie. Jak zaś ujrzeli dziewuchę z ojcem na wozie, przerwali robotę i zbiegli się wszyscy, by się pokłonić, by rzec słowo, by się robotą pochwalić. A ta Anielcia sołtysianka siedziała na wozie niby jaka królewna na złotym tronie, a spozierała ciekawie po wszystkich. Chłopaki były na schwał, jakby wybierane. Ogorzałe na licach, rosłe, z ramionami jak konary, z pięściami niby sęki. Patrzyli w Anielcię jak w cudo jakie, a zaś ona wzdychała smutno; żaden nie przypadł jej do serca, żadnemu nie życzyła najpiękniejszej oziminy. Chwalili się, ile który zrobił. Ojciec głową kiwał, rad z ich pracy — sołtysianka zaś powiada: — Nie widzę, byście tak za tą robotą obstawali, kiej gadacie na darmo, a czas tracicie jak stare baby. Zaczerwieniły się lica chłopaków i porwali się ku swym pólkom zawstydzeni i nieradzi z siebie. Sołtys zaś przyśmiechnął się leciutko, Wojtka musnął batem i pojechali dalej. Ale pod lasem na skraju ugorów sołtysianka woła: — Patrzcie, tatusiu! O, jeszcze jeden kawałek zaczęty — ino na nim nikogo nie ma. Zatrzymał sołtys wóz, spoziera na ów zagon i mruczy z wielkiego podziwu: — Wczoraj przecie leżało to nie dotknięte. Kiedyż tu kto robił ? Zlazł z wozu, podchodzi, Anielka za nim... — O! Tatusiu, łopata leży. Tak jakby nasza. — To ją zabierz. — E, nie wezmę jej — powiada w zamyśleniu. — On tu sobie zostawił. Przyjdzie i będzie dalej pracował... 96 Ujrzała go na podwórzu Anielcia i roześmiała się pełnym głosem: — A gdzież ty tak ganiasz po nocach? Skądże to wracasz, Wojtuś, co? Podniósł łeb do góry i roześmiał się końskim rżeniem. — Zarabiam na ciebie, Anielciu! Ona nie zrozumiała tej końskiej mowy, jeno znów pyta: — To może nie pójdziemy po wodę, jakeś tak zmordowany? Wojtek stanął przy beczce na kołach, że gotów jechać. Potem do południa woził z pola snopy, od południa zaś do wieczora jeździł z gospodarzem po drzewo do lasu. Przysiadła się do nich Anielcia i wstąpili zajrzeć do chłopaków na ugory. Było tych chłopaków tylu, jakby to nie byli ochotnicy do żeniaczki z sołtysianka, ale rzesze królewskich najemników. Jeno każdy pracował na jednym zagonie. Jak zaś ujrzeli dziewuchę z ojcem na wozie, przerwali robotę i zbiegli się wszyscy, by się pokłonić, by rzec słowo, by się robotą pochwalić. A ta Anielcia sołtysianka siedziała na wozie niby jaka królewna na złotym tronie, a spozierała ciekawie po wszystkich. Chłopaki były na schwał, jakby wybierane. Ogorzałe na licach, rosłe, z ramionami jak konary, z pięściami niby sęki. Patrzyli w Anielcię jak w cudo jakie, a zaś ona wzdychała smutno; żaden nie przypadł jej do serca, żadnemu nie życzyła najpiękniejszej oziminy. Chwalili się, ile który zrobił. Ojciec głową kiwał, rad z ich pracy — sołtysianka zaś powiada: — Nie widzę, byście tak za tą robotą obstawali, kiej gadacie na darmo, a czas tracicie jak stare baby. Zaczerwieniły się lica chłopaków i porwali się ku swym pólkom zawstydzeni i nieradzi z siebie. Sołtys zaś przyśmiechnął się leciutko, Wojtka musnął batem i pojechali dalej. Ale pod lasem na skraju ugorów sołtysianka woła: — Patrzcie, tatusiu! O, jeszcze jeden kawałek zaczęty — ino na nim nikogo nie ma. Zatrzymał sołtys wóz, spoziera na ów zagon i mruczy z wielkiego podziwu: — Wczoraj przecie leżało to nie dotknięte. Kiedyż tu kto robił ? Zlazł z wozu, podchodzi, Anielka za nim... — O! Tatusiu, łopata leży. Tak jakby nasza. — To ją zabierz. — E, nie wezmę jej — powiada w zamyśleniu. — On tu sobie zostawił. Przyjdzie i będzie dalej pracował... 96 Sołtys dziwi się robocie i pomrukuje: — Ale skopane głęboko. Widzisz: tu kamienie odkłada, tu zaś korzonki i zielsko. Setny to jakiś gospodarz... a ile zrobił!... Inny by ani za trzy dni tyle nie ukopał... Sołtysianka zaś duma: „Nasza łopata... A może nie nasza? Trzeba zajrzeć do szopy i sprawdzić..." Wrócili do domu, Anielka do szopy zagląda, brak jednej łopaty. „Kie licho? — myśli sobie. — Nikt, ino któryś z naszych". Na wieczór parobcy wrócili, pokręcili się jeszcze po gospodarstwie, koniom obroku zasypali i poszli spać na siano. Wojtek odczekał do zmroku, a jak się ściemniło — wyszedł ze stajni człowiekiem, poszedł na swój ugór i jął się roboty. Łopata jeno błyskała błyskawicami w blaskach miesiączka, a z czoła Wojtków ego padały jasne kropelki potu na ziemię. Gdy noc pojaśniała mgłą poranka, Wojtek doganiał z robotą inne zagony. Z lasu zaś wysunęła się jak duch Mądra i szła ku Wojtkowi. Za nią sunęły trzy czarne cienie: czarny pies, czarny kot i podlatująca sroka. — Szczęść Boże! — ozwał się z nagła głos za plecami Wojtka. Odwrócił się zastraszony i podniósł łopatę, jakby się chciał bronić. Ale Mądra machnęła ręką: — Idźże, idź! Co byś się na mnie łopatą zamachiwał. Przecie ci nic złego nie zrobię. — A czegóż chcecie ? — Ano, widzę, żeś się od czaru uwolnił. To dobrze. — Jeszcze nie całkiem — mruknął Wojtek. — Nie bój się. Uwolnisz się na czas. Ja ino przyszłam cię zapytać, czyś nie głodny ? Czyś nie osłabł z roboty ? — A co? — Bo mam tu kawałek placka, a tu ser. Podjedz sobie. — Nie mam czasu na jedzenie — powiada Wojtek i kopie dalej. — Wojtuś, bo nie pociągniesz długo. Wojtek nic. — To się chociaż napij tego, co tu mam w dzbanku. Wojtek wziął dzbanek i pił. Pachniało to ziołami, było kwaskowate i cierpkie... — Bóg zapłać — powiedział i oddał dzbanek Mądrej. Sił mu przybyło, jakby brał się do roboty po jakimś święcie albo niedzieli, kiedy to człowiek do dna wypocznie. I jeszcze raźniej kopał aż do pierwszego promienia słonka. 7 — „U złotego źródła " 97 Wtedy łopata opadła na ziemię — a nad nią stał czarny koń i kopytem rył dalej... Baba niby nie widziała, jeno zbierała na brzegu lasu pachnące listki mięty. Wtedy czarna sroczka frunęła na gruszę i zaskrzeczała: — Wojtuś, a będziesz o nas pamiętał? Mądra zaś odwróciła głowę i powiedziała pomaluśku: — Jaki to robotny ten koń. Dość się naharuje w dzień, jeszcze nocami jak człowiek pracuje... Zniknął czarny koń — prawdziwy Wojtek zaś wsadził ręce w kieszenie, stanął szeroko i zaśmiał się z całego serca. — Bóg zapłać wam, Mądra! A ja wam się też dobrym słowem odwdzięczę: takie macie pracowite te stworzenia! Jeszczem nie widział psa, co by tak wiernie stróżował, ani kota, co by tyle myszy nałapał, ani sroki, co by tak robactwo niszczyła bez odpoczynku! Machnął ogonem czarny pies, kot miauknął z radości, sroczka zaś podskoczyła, wielce rada. Mądra pogroziła Wojtkowi palcem i powiada: — Toś ty taki?! Niechże ci będzie. Ale może zjesz ten placek z serem. Teraz już owsa nie dostaniesz, boś nie koń. — To prawda — powiada Wojtek. Zjadł, co mu dała, otarł usta i chwycił za łopatę. Mądra zaś poszła ku lasowi, za nią czarny pies, czarny kot i podlatująca sroka. Wojtek pogwizdywał lekko, a myślał o sołtysiance: „Co też Anielcia powie, jak nie ujrzy czarnego konia? Czy go będzie żałowała?" A właśnie wtedy Anielcia wyszła na podwórze i dziwne jej się zdało, że Wojtka nie widać. Zajrzała do stajni — nie ma. Markotno jej się zrobiło. — Wiecie, tatusiu — powiada do sołtysa — nie ma czarnego konia... Gdzieś się podział... Sołtys się za uchem poskrobał i rzecze: — Ano, jak przyszedł, tak i poszedł. Nie nasz był... Anielka skubie warkocz. — Tatusiu, ja bym go poszła szukać... Może się pasie pod lasem... może będzie na łące... Szkoda mi go... — A jak ta chcesz. Więc poszła. Idzie polną drogą i rozgląda się naokoło: czarnego konia nigdzie nie widać. Tak ją pomalutku zaniosło na ugory. Co pracowitsi parobcy ryli już ziemię. 98 Poniektóry zagadał do niej to i owo, ale podejść żaden nie śmiał. Bali się, żeby im znowu nie przygadała. Jeno długo za nią spoglądali. Ona zaś szła ku owemu ostatniemu zagonowi. Idzie, idzie, patrzy — a na tym zagonie ktoś pracuje. Przystanęła za krzakiem i spogląda. Widzi: parobek na schwał, na licu ciemny, jeno włosy jasne spod czapki wyłażą. Pracuje bez wytchnienia, ani nie wie, co się naokoło niego dzieje. Jeno ta łopata w rękach mu miga, jeno precz odrzuca kamienie, a chwaściska na kupki składa. Wypatruje Anielka, kto to taki. Z daleka dobrze nie widać, ale coś jej się wydaje, że kiedyś już tego chłopaka spotkała. Wyszła zza krzaka i pomalutku podchodzi coraz bliżej. Ale on ją dojrzał, łopatę wziął na ramię i prędko odszedł ku lasowi. Zadąsała się Anielka, wielce nierada. Jeszcze jej się nie zdarzyło, żeby przed nią kiedy jaki chłopak uciekał. Siadła na kamieniu i tak sobie myśli: „Czekajże! Wyleziesz ty z lasu, jak ci się sprzykrzy za krzakami siedzieć. Prze-cieżem nie strach, a ty nie płochliwy wróbel". Wojtek zaś ukryty za drzewem myślał sobie inaczej: „Czekajże! Wstaniesz ty z tego kamienia, jak ci kości zdrętwieją. Nie potrzebuję, żebyś mnie poznała i drugi raz mi rzekła, że z takimi nie gadasz. A pogadasz, czemu nie, ale jak ci się moja ozimina spodoba". I tak siedzieli obydwoje: ona na kamieniu, on zaś na pniaku w lesie. Tymczasem dróżką idzie baba z dzieckiem na rękach. Idzie, podchodzi do Anielki i zagaduje: — Cóż tak siedzisz, Anielciu? — A tak sobie. — Że tak wysiedzisz nic nie robiący. Przecie mówią ludzie, żeś najrobotniejsza dziewucha z całej wsi. — Jakem najrobotniejsza, to choć raz spocząć muszę. A cóż to waszemu Jasiowi? — Toli urok na niego ktoś rzucił czy co... Do Mądrej z nim idę, żeby poradziła. — A to idźcie, idźcie... . * * * Idzie baba dalej, weszła dróżką w las. Widzi, na pniaczku siedzi parobek rosły. Łopata leży przy nim. Baba nie wytrzymała, ino pyta: — Czego to spoczywasz, kiedy jeszcze nie południe? — Bo już na południe nie będę spoczywał. 99 Baba ramionami wzrusza. — Kie licho z wami? Tam usiadła dziewucha na kamieniu, tu zaś parobek i nic nie robi! — Co wam ta o to? Nie macie innych zmartwień? — O, mam, mam. Dziecko mi chore. Idę do Mądrej, może co poradzi. — Poradzi wam, ale jak jej pochwalicie psa, kota i srokę. Rzeknijcie jej, żeście takich robotnych stworzeń nie widzieli, jak te. — Jakże to? — Tak! Ona bardzo to lubi. Jak jej to powiecie, to zaraz wam dobrze poradzi. Już ja ją znam. — Oj, to dobrze, żeś mnie pouczył! Zostańże z Bogiem! I poszła. Wojtek zaś zaśmiał się, rad z siebie. Wnet mu się sprzykrzyło siedzenie na pniaku i wyjrzał ostrożnie na pola. Anielcia też spoglądała ku lasowi. Więc cofnął się prędko, ale coś mruczał pod nosem ze złością. Sołtysianka zaś oka z lasu nie spuszczała. A tu dróżką idzie stara babka. Idzie wolniutko, kijaszkiem się podpiera i do Anielci zagaduje: — Czegóż ty się spodziewasz, że tak na ten las oczy wypatrujesz? — Patrzę, czy chmury zza lasu nie lezą. — Oj, lezą, lezą. Będzie lało. — To idźcie, babciu, dokąd macie iść, albo się wróćcie ku domowi, bo was zmoczy. — E, ja muszę do Mądrej, bo mnie coś po kościach łamie. I podreptała dalej. Idzie, idzie, weszła w las, patrzy, parobek na schwał wyleguje się pod drzewem. — Czegóż ty tak leżysz? Choryś? — pyta babka. — A coś mi słabo — powiada Wojtek. — A chodźże ze mną do Mądrej. Właśnie tam idę. — To się jej spytajcie, co robić, jak parobek chce pracować, a nife może. Ino jej nie zapomnijcie pochwalić psa, kota i sroki, że robotne. — Jak to gadasz? — nadstawia babka ucha. — Ano, jak słyszycie. To jej rzeknijcie, bo ona jest r"ada, jak się te stworzenia pochwali. — Oj, dobrze, żeś o tym powiedział. Będę pamiętać. I pokuśtykała dalej. Wojtek zaś wyjrzał zza krzaków i zobaczył, że Anielcia skubie koniec warkocza, a stopą porusza, taka z czegoś nierada i jakby niecierpliwa. 100 „Pójdziesz ty wnet do chałupy!" — przyśmiechnął się Wojtek i wrócił między drzewa. Niedługo zmroczniało i ciemna chmura zakryła słońce. Wielkie krople deszczu jęły spadać na ziemię jak szklane paciorki. Anielcia zarzuciła zapaskę na głowę i pogoniła do domu. I z ugornych zagonów jęli schodzić parobcy i iść ku lasowi, niby nie śpiesząc się. Wojtek zaś wylazł zza drzew i wziął się do roboty. Patrzył spod oka na niebieską spódniczkę Anielci, co już z daleka była jeno malutką plamką, i mruczał zły: — Ile mi to czasu zmarnowała... Ona zaś wpadła do izby kwaśna jak ocet. — No i cóż ? — spytał sołtys. — Ale „cóż"! Uciekł przede mną! — Uciekł, powiadasz? Przecie zawsze łaził za tobą. — Kto? — No, koń przecie. Anielka nic nie odrzekła, jeno odwróciła się do ojca plecami i wyciskała z wody gruby warkocz. Gdy zaś nad wieczorem poszła po wodę do studni, zastąpiła jej drogę Mądra. Była sama, bez czarnego psa, bez czarnego kota i bez podlatującej sroki. — Coś ci chcę rzec — mówi ściszonym głosem i ogląda się, czy kto nie podsłuchuje. — Co zaś? — pyta sołtysianka niepewnie. — Nie chodź ty, dziewczyno, na ostatni ugór pod las, bo rzucisz urok i wszystko przepadnie. — Co?... Ja nie wiem... dlaczego?... Ale Mądra już nic nie powiedziała, jeno jak przyszła, tak poszła. I Anielka już więcej pod las nie chodziła. Zlękła się, że wszystko przepadnie. Pracowała niby tak, jak zawsze. Ale czy przy domu, czy przy żniwach w polu nie śpiewała, chodziła zamyślona i jakby ją kto odmienił. Wojtek zaś obrabiał swój zagon bez przeszkody. Mądra mu jeść nosiła i poiła ziołami, które moc dawały. W nocy spał w lesie pod drzewem i ledwo świt — stawał z łopatą do pracy. Jeno coraz smutniejszy był, bo złe myśli obłaziły go jak niedobre robactwo: „No i cóż, że ziemię oczyszczę. Ale jeszcze nawieźć ją trzeba... Skądże wezmę nawozu? Czy to ja gospodarz?..." Nie wiedział nic o tym, że po wsi chodzi bosy chłopak z koszem i z drewnianą łopatką. Chodzi po drogach, zgarnia do kosza nawóz, co go zostawia bydło prze- 101 chodzące i konie. Niesie potem pełen koszyk pod las i na kupę składa, a słomą nakrywa i suchą trawą. Nie widział go Wojtek, bo do wsi nie zachodził, i nie słyszał, jak dzieci wołają za nim. — Pomyleniec! Pomyleniec ? Aż go nareszcie zobaczył. Przyszedł ku niemu jednego ranka, zdjął czapczynę z głowy i rzecze: — Szczęść Boże, Wojtuś! Wojtek głowę podnosi zdziwiony. — Daj Boże. A skądże mnie znasz? — Nie pamiętasz, Wojtuś, czarnego psa, coś go z zaklęcia uwolnił? — Toś ty? Ano, to rad jestem, że cię widzę w ludzkiej skórze. Cóż powiesz? — Nic ta takiego. To ino, że ci przygotowałem nawóz na to pole. Wojtek aż podskoczył. — Nawóz masz dla mnie? A ja już nie wiedziałem, co będzie bez nawozu... — Wystarczy? — pyta chłopaczysko. — Ale! Będzie nawiezione jak na dworskim polu. I tak spadło z Wojtkowej głowy to zmartwienie. Kończył prędko przekopywać pole, potem nawiózł je obficie, ale wtedy nowa troska jęła mu wiercić serce niby kornik spróchniałą deskę: „I cóż z tego, że mam pole pięknie nawiezione, kiedy nie mam czym obsiać. Skądże wezmę ziarna na siew? Przeciem nie gospodarz..." Martwił się, bo nie wiedział o tym, że do młyna zgodził się młody młynarczyk. I że co dzień wieczór młynarczyk zgarnia miotłą porozrzucane ziarno, co wysypało się z worów, co odprysnęło spod młyńskich kamieni. Że potem zesypuje ziarno do woreczka i czeka na dziewczynę, która co dnia po ten woreczek przychodzi. Nie wiedział Wojtek, że dziewczyna całymi dniami siedzi pochylona i przebiera ziarno: żyto osobno, pszenica osobno, śmieci zaś na bok odsuwa. A urodzaje piękne były owego roku, a gospodarze we wsi zasobni: więc żyta mało było, za to była pszenica. Ziarna grube, jasne, jakby okruchy jantaru — w sam raz na siew. Nie widział Wojtek tej pszenicy ani nie znał młynarczyka i dziewczyny. Aż poznał ich jednego wieczora. Przyszli ku niemu, na jego zagon, pochyleni pod ciężkimi worami. Pochwalili Pana Boga i wory zwalili z pleców pod nogi Wojtkowe. — Cóżeście za jedni i co to jest? — dziwił się Wojtek. — Nie pamiętasz czarnego kota i sroki, coś ich od zaklęcia uwolnił ? 102 — Pamiętam — a jakże! — raduje się Wojtek. — I cieszę się, że was widzę w ludzkiej skórze. A coście mi to przynieśli? — My, Wojtuś, dla ciebie... — To pszenica na siew, bo może nie masz. — O, moiściewy! — wykrzykuje Wojtek. — Aleście mi dogodzili. Akurat się gryzłem, skąd wezmę. — No, to będziesz miał. Wojtek rozwiązuje worki, a ręce mu się trzęsą. Zanurza palce w ziarno i przebiera na dłoni niby szczere złoto. — Niechże wam Pan Bóg zapłaci. Niechże wam da wszystko najlepsze. — E, nie ma za co. Co byś ta dziękował. I tak Wojtek miał pszenicę na siew. Przepasał się zapaską dziewczyny i jak z płachty lnianej czerpał pszenicę pełną dłonią i sypał ją po swym zagonie. A błogość miał w sercu taką, że zapomniał w owej chwili o Anielce sołtysiance. Na miedzy zaś stali młynarczyk z dziewczyną i pastuch, co przybiegł ze wsi. I oni się radowali, bo i cząstkę swej pracy widzieli w tym szczęściu Wojtkowym. * * * A gdy las począł sypać żółtymi i czerwonymi liśćmi — na zielonym wózku zajechała na pola sołtysianka. Jechała niby królewna w karecie, a obok niej szedł sołtys, żeby lepiej widzieć, żeby przystanąć, kiedy trzeba. Na skraju każdego łanu stał pracownik, co z ugoru uczynił ziemię rodzącą. Stali, strojni jak na święto, patrzący na Anielkę skrzącymi oczami. Na ostatnim zaś pólku czekał Wojtek, wychudły, ale mocny. Lica miał pobladłe, a serce mu w piersiach trzepotało niby ptak w klatce. Wózek toczy się wolniutko wedle zagonów, sołtys bacznie ogląda każdą oziminę. I nic nie gada. Anielka zaś oczami goni na sam koniec pól, na ten łan ostatni. I już się jej śmiech wyrywa, już chce krzyczeć z uciechy: „Teraz nie uciekniesz przede mną". A tylko na ojca spoziera niespokojnie, czy za prędko jakiego zagonu nie pochwali. Ale sołtys nic. Dopiero przy ostatnim zatrzymał się dłużej, gospodarskim okiem popatrzył i lico mu się rozjaśniło. Obejrzał się na tamtych chłopaków, ręką ku nim kiwnął, by podeszli. Potem zaś ogłosił uroczyście: — Najpiękniejsza ozimina jest na tym zagonie! Pogasły oczy parobkom. Wojtek zaś zbliżył się ku sołtysowi i za nogi go podjął. 103 I Pojechał Wojtek do ślubu z sołtysianką na zielonym wózku. Pociągnęły wózek kasztany, co się Anielci za ratunek chciały wywdzięczyć. Za starościnę była sama Mądra z lasu. I ona to oczepiła Anielcię, i ona pierwsza zawiodła pieśń: O, chmielu, chmielu, szerokie liście... Wzięłyście Anielcię, oczepiłyście... I ona też wsunęła pannie młodej pod czepek gałązkę jakiegoś ziela — na szczęście. 'Józef Kwim —Wy d wieków -wiecznych w/zy/tkmi wiado -a fzczęcólnieftarijm V-a\?ciom,Kióre o tym fzerokonditwoDowi^ kominie, ody /fe na nim drewka. jąfnoj^al^i wefołopotrząfkują,ź?e iioc;ąjwiętego Jan^i, Która naikrót/za ieft wcrfym roku,1 A" Bieda ząf cała % tego, że noc ta jest tylko jedna w roku, a taka niezmiernie krótka, i paproć w każdym lesie tylko jedna zakwita, a to w takim zakątku, tak ukryta, że nadzwyczajnego trzeba szczęścia, aby na nią trafić. Ci, co się na tych cudowiskach znają, mówią jeszcze i to, że droga do kwiatu bardzo jest trudna i niebezpieczna, że tam różne strachy przeszkadzają, bronią, nie dopuszczają i nadzwyczajnej uwagi potrzeba, aby zdobyć ten kwiat. Dalej jeszcze powiadają, że samego kwiatka w początku rozeznać trudno, bo się wydaje maleńki, brzydki, niepozorny, a dopiero urwany przemienia się w cudownej piękności kielich. Że to tak bardzo trudno dojść do tego kwiatuszka i ułapić go, że mało kto go oglądał, a starzy ludzie wiedzą o nim tylko z posłuchów, więc każdy rozpowiada inaczej i swojego coś dorzuca. Ale to przecież pewne, że nocą świętojańską on kwitnie, krótko, póki kury nie zapieją, a kto go zerwie, ten już będzie miał, co zechce. Pomyśli tedy sobie, choćby najcudowniejszą rzecz, ziści mu się wnet. Wiadomo także, iż tylko młody może tego kwiatu dostać, i to rękami czystymi. Stary człowiek, choćby nań trafił, to mu się w palcach w próchno rozsypie. Tak ludzie bają, a w każdej baśni jest ziarenko prawdy, choć obwijają ludzie w różne szmatki to jąderko, że często go dopatrzeć trudno, ale tak i ono jest. I z tym kwiatkiem to jedno pewna, że on nocą Świętego Jana zakwita. Pewnego czasu był sobie chłopak, któremu na imię było Jacuś, a we wsi przezywali go ciekawym, że zawsze szperał, szukał, słuchał, a co było najtrudniej dostać, on się najgoręcej do tego garnął... taką już miał naturę. Co pod nogami znalazł, po co tylko ręką było sięgnąć, to sobie lekceważył, za ba-i-bardzo miał, a o co się musiał dobijać, karku nadłamać, najwięcej mu smakowało. Trafiło się tedy raz, że gdy wieczorem przy ogniu siedzieli, a on sobie kij kozikiem wyrzynał chcąc koniecznie psią głowę na nim posadzić — stara Niemczycha, baba okrutnie rozumna, która po świecie bywała i znała wszystko, poczęła powiadać o tym kwiecie paproci... Ciekawy Jacuś słuchał i tak się zasłuchał, że mu aż kij z rąk wypadł, a kozikiem sobie omal palców nie pozarzynał. Niemczycha o kwiecie paproci rozpowiadała tak, jakby go sama w żywe oczy widziała, choć po jej łachmanach szczęścia nie było znać. Gdy skończyła, Jacuś powiedział sobie: — Niech się dzieje, co chce, a ja kwiatu tego muszę dostać. Dostanę go, bo człowiek, kiedy chce mocno, a powie sobie, że musi to być, zawsze w końcu na swoim postawi. 106 Jacuś to często powtarzał i takie miał głupie przekonanie. Tuż pod wioską, w której stała chata rodzicieli Jacusia z ogrodem i polem — był niedaleko las i pod nim właśnie obchodzono Sobótki, a ognie palono w noc świętojańską. Powiedział sobie Jacuś: — Gdy drudzy będą przez ogień skakali i łydki sobie parzyli, pójdę w las, znajdę ten kwiat paproci. Nie uda mi się jednego roku, pójdę na drugi, na trzeci i będę chodził poty, aż go wyszukam i zdobędę. Przez kilka miesięcy potem czekał, czekał na tę noc i o niczym nie myślał, tylko o tym. Czas mu się strasznie długim wydawał. Na ostatek nadszedł dzień, zbliżyła się noc, której on tak wyglądał; ze wsi wszystka młodzież się wysypała ognie palić, skakać, śpiewać i zabawiać się. Jacuś się umył czysto, wdział koszulinę białą, pasik czerwony, łapcie lipowe nie noszone, czapkę z pawim piórkiem i jak tylko pora nadeszła, a mrok zapadł, szmyrgnął do lasu. Las stał czarny, głuchy, nad nim noc ciemna z mrugającymi gwiazdami, które świeciły, ale tylko sobie, bo z nich ziemi nie było użytku. Znał Jacuś dobrze drogę w głąb lasu po dniu i jaka ona bywała w powszedni czas. Teraz gdy się zapuścił w głąb — osobliwsza rzecz, nie mógł ani wiadomej drożyny znaleźć, ani drzew rozpoznać. Wszystko było jakieś inne. Pnie drzew zrobiły się ogromnie duże, powalone na ziemi. Kłody powyrastały tak, że ani ich obejść, ani przez nie przeleźć; krzaki się znalazły gęste a kolące, jakich tu nigdy nie bywało; pokrzywy piekły, osty kąsały. Ciemno, choć oczy wykol, a wśród tych zmroków gęstych coraz to zaświeci para oczu jakichś i patrzą na niego, jakby go zjeść chciały, a mienią się żółto, zielono, czerwono, biało i — nagle migną i gasną. Oczu tych, na prawo — na lewo, w dole, na górze, pokazywało się mnóstwo, ale Jacuś się ich nie uląkł. Wiedział, że one go tylko nastraszyć chciały, i pomrukiwał, że to strachy na Lachy! Szedł dalej, ale co to była za ciężka sprawa z tym chodem! To mu kłoda drogę zawaliła, to on przez nią się przewalił. Drapie się, a gdy na wierzch wlazł i ma się spuścić, patrzy, a ona się zrobiła taka mała, że ją ,mógł nogą przestąpić. Dalej stoi na drodze sosna, w górze jej końca nie ma, dołem pień jak wieża gruby. Idzie wkoło niego, idzie, aż gdy obszedł, patrzy, a to patyk taki cienki, że go na kij wyłamać by można... Zrozumiał tedy, że to wszystko było zwodnictwo nieczystej siły. Potem stanęły na drodze gąszcze takie, że ani palca przez nie przecisnąć, ale Jacuś jak się rzucił, pchnął, machnął: zdusił je, zmiętosił, połamał i przedarł się szczęśliwie. 107 Idzie, aż moczar i błota. Obejść ani sposób. Spróbował nogą, grzęźnie, że ani dna dostać. Gdzieniegdzie kępiny wyrastają, więc on z kępy na kępę. Co stąpi na którą, to mu się ona spod stóp wysuwa, ale jak począł biec, dostał się na drugą stronę błota. Patrzy za siebie, aż kępiny wyglądają gdyby ludzkie głowy z błota i śmieją się... Dalej już, choć kreto i bez drogi, szło mu łatwiej, tylko się tak błąkał, że gdyby mu przyszło powiedzieć, którędy nazad do wsi, już by nie umiał rozpoznać, w której stronie leżała. Wtem patrzy, przed nim ogromny krzak paproci, ale taki jak dąb najstarszy, a na jednym liściu jego, u spodu, świeci się, gdyby brylant, kwiatuszek jak przylepiony... pięć w nim listków złotych, w środku zaś oko śmiejące się, a tak obracające ciągle jak młyńskie koło... Jacusiowi serce uderzyło, rękę wyciągnął i już miał pochwycić kwiat, gdy nie wiedzieć skąd, jak... — kogut zapiał. Kwiatek otworzył wielkie oko, błysnął nim i — zgasnął. Śmiechy tylko dały się słyszeć dokoła, ale czy to liście szemrały tak, czy się co śmiało, czy żaby skrzeczały, tego Jacuś rozpoznać nie mógł, bo mu się w głowie zawieruszyło, zaszumiało, nogi jakby kto podciął, i zwalił się na ziemię. Potem już nie wiedzieć, co się z nim stało, aż się znalazł w chacie na pościeli, a matka płacząc mówiła mu, że szukając go po lesie, nad ranem półżywego znalazła. Jacuś sobie teraz wszystko dobrze przypomniał, ale do niczego się nie przyznał. Wstyd mu było. Powiedział sobie tylko, że na tym nie koniec, przyjdzie drugi Święty Jan, zobaczymy... Przez cały rok tylko o tym dumał, ale żeby się z niego ludzie nie śmieli, nikomu nic nie mówił. Znowu tedy umył się czysto, koszulę włożył białą, pasik czerwony, łapcie lipowe nie noszone — i gdy drudzy do ogni szli, on w las. Myślał, że znowu mu się przyjdzie przedzierać jak za pierwszym razem, aż ten sam las i ta sama droga zrobiła się zupełnie inna. Wysmukłe sosny i dęby stały porozstawiane szeroko na gołym polu kamieniami posiałym... Od jednego drzewa do drugiego iść było potrzeba, iść, i choć zdawało się tuż blisko, nie mógł dojść, jakby uciekały od niego, a kamienie ogromne, mchem całe porosłe, śliskie, choć leżały nieruchome, jakby z ziemi wyrastały. Pomiędzy nimi paproci stało różnej: małej, dużej, jak zasiał, ale kwiatu na żadnej. Z początku paproci było po kostki, potem po kolana, aż w pas, dalej po szyję — i utonął w niej nareszcie, bo go przerosła... Szumiało w niej jak na morzu, a w szumie niby śmiech słychać było, niby jęk i płacz. Na którą nogą postąpił, syczała, którą ręką pochwycił, jakby z niej krew ciekła... Zdawało mu się, że szedł rok cały, tak długą wydawała mu się ta droga... Kwiatu nigdzie... nie zawrócił się jednak i nie stracił serca, a szedł dalej. 108 Na ostatek... patrzy, świeci z dala ten sam kwiatek, pięć listków złotych dokoła, a w środku oko obraca się jak młyn... Jacuś podbiegł, rękę wyciągnął, znowu kury zapiały — i znikło widzenie. Ale już teraz nie padł ani omdlał, tylko siadł na kamieniu. Z początku na łzy mu się zbierało, potem gniew w sercu poczuł i wzburzyło się w nim wszystko. — Do trzech razy sztuka! — zawołał z gniewem. A że zmęczony się czuł, położył się między kamienie na mchu i zasnął. Ledwie oczy zmrużył, gdy mu się marzyć poczęło. Patrzy, stoi przed nim kwiatek o listkach pięciu, z oczkiem pośrodku i śmieje się... — A co? Masz już dosyć — mówi do niego — będziesz ty mnie prześladował? — Com raz powiedział, to się musi stać — mruknął jacuś — na tym nie koniec, będę cię miał! Jeden listek kwiatka przedłużył się jak języczek i Jacusiowi się wydawało, jakby mu na przekorę się pokazał, potem znikło wszystko i spał snem twardym do rana. Gdy się obudził, znalazł się w znajomym miejscu na skraju lasu, niedaleko od wioski, i sam nie wiedział już, czy to, co wczoraj było, snem miał zwać czy jawą. Powróciwszy do chaty zmęczony się tylko czuł tak, że położyć się musiał, i matuś mówiła mu, że wygląda jak z krzyża zdjęty. Przez cały rok, nic nie mówiąc nikomu, myślał ciągle, jak by tego dokonać, żeby kwiatu dostać. Nie mógł jednak nic wydumać, trzeba było spuścić się na szczęście swoje, na dolę lub niedolę. Wieczorem znowu koszulę wdział białą, pasik czerwony, łapcie nie noszone, i choć go matka nie puszczała, jak tylko ściemniało, pobiegł do lasu. Stała się znowu inna rzecz, las był taki jak zawsze pospolitych dni, nic się już w nim nie zmieniło. Ścieżki i drzewa były znajome, żadnego cudowiska nie spotykał, a paproci nigdzie ani na lekarstwo. Ale lżej mu było wiadomymi ścieżkami dostać się daleko, daleko w gąszcze, gdzie pamiętał, że paprocie rosły... znalazł je na miejscu i nuż w nich grzebać, ale kwiatu nigdzie ani śladu. Po jednym łaziły robaki, na drugim spały gąsienice, inne liście były poschłe. Już miał Jacuś z rozpaczy porzucić daremne szukanie, gdy — tuż pod nogami zobaczył kwiatek, pięć listków miał złotych, a w środku oko świecące. Wyciągnął rękę i pochwycił go. Zapiekło go jak ogniem, ale nie rzucił, trzymał mocno. Kwiat w oczach rosnąć mu poczynał, a taką jasność miał, że Jacuś musiał powieki przymykać, bo go oślepiała. Wciągnął go zaraz za pazuchę pod lewą rękę, na serce... Wtem głos się odezwał do niego: — Wziąłeś mnie — szczęście to twoje, ale pamiętaj o tym, że kto mnie ma, ten wszystko może, co chce, tylko z nikim i nigdy swoim szczęściem dzielić mu się nie wolno... 109 Jacusiowi tak się w głowie z wielkiej radości zaćmiło, że niewiele na ten głos zważał. „A! Co mi tam! — rzekł w duchu — byle mnie na świecie dobrze było..." Poczuł zaraz, że mu ów kwiat do ciała przylgnął, przyrósł i w serce zapuścił korzonki... Ucieszył się z tego bardzo, bo się nie obawiał, aby uciekł albo by mu go odebrano. Z czapką na bakier, podśpiewując, powracał nazad. Droga przed nim świeciła jak pas srebrny, drzewa ustępowały, krzaki się odchylały, kwiaty, które mijał, kłaniały mu się do ziemi, z głową podniesioną stąpał i tylko roił, czego ma żądać. Zachciało mu się naprzód pałacu, wioski ogromnej, służby licznej i strasznego państwa; no i ledwie o tym pomyślał, gdy znalazł się u skraju lasu, ale w okolicy zupełnie mu nie znanej... Spojrzawszy sam na siebie poznać się nie mógł. Ubrany był w suknie z najprzedniejszej sajety, buty miał na nogach ze złotymi podkówkami, pas sadzony, koszulę z najcieńszego śląskiego płótna. Tuż stał powóz, koni białych sześć w chomątach pozłocistych, służba w galonach — kamerdyner rękę mu podał kłaniając się, wsadził do karety i — wiol Jacuś nie wątpił, że do pałacu go wiozą; jakoż tak się stało, w mgnieniu oka powóz był u ganku, na którym służba liczna czekała. Tylko ani znajomego nikogo, ani przyjaciela, twarze wszystkie nieznane, osobliwe, jakby poprzestraszane i pełne trwogi. Miał za to na co patrzeć, wszedłszy do środka... Strach, co to był za przepych i jaki dostatek — tylko ptasiego mleka brakło. — No! Będę teraz używał! — mówił Jacuś i opatrzywszy kąty wszystkie naprzód poszedł do łóżka, bo go sen brał po tej nocy pracowitej. W puchu jak legł na bie-liźnie cieniutkiej przykry wszy się kołdrą jedwabną; i gdy usnął — sam nie wiedział, ile godzin tam przeleżał. Obudził się, gdy mu się strasznie jeść zachciało. Stół był zastawiony, gotowy i taki osobliwy, że co Jacuś pomyślał, to mu się na półmisku sunęło samo. I jak spał bardzo długo, tak teraz, począwszy jeść a popijać, nie przestał, aż dalej już nie było co wymyślić i smak stracił do jadła. Szedł potem do ogrodu. Cały on był sadzony takimi drzewami, na których kwiatów było pełno razem i owoców; a coraz to nowe odkrywały się widoki. Z jednej strony ogród przypierał do morza, a z drugiej do lasu wspaniałego; środkiem płynęła rzeka. Jacuś chodził, usta otwierał, dziwił się, a najbardziej to mu się wydawało niezrozumiałym, że nigdzie swojej znajomej okolicy ani tego lasu, z którego wyszedł, ani wioski — dopatrzyć się nie mógł. Nie zatęsknił jeszcze za nimi, ale — ot, tak jakoś chciało mu się wiedzieć, gdzie się one podziały. 110 Jacusiowi tak się w głowie z wielkiej radości zaćmiło, że niewiele na ten głos zważał. „A! Co mi tam! — rzekł w duchu — byle mnie na świecie dobrze było..." Poczuł zaraz, że mu ów kwiat do ciała przylgnął, przyrósł i w serce zapuścił korzonki... Ucieszył się z tego bardzo, bo się nie obawiał, aby uciekł albo by mu go odebrano. Z czapką na bakier, podśpiewując, powracał nazad. Droga przed nim świeciła jak pas srebrny, drzewa ustępowały, krzaki się odchylały, kwiaty, które mijał, kłaniały mu się do ziemi, z głową podniesioną stąpał i tylko roił, czego ma żądać. Zachciało mu się naprzód pałacu, wioski ogromnej, służby licznej i strasznego państwa; no i ledwie o tym pomyślał, gdy znalazł się u skraju lasu, ale w okolicy zupełnie mu nie znanej... Spojrzawszy sam na siebie poznać się nie mógł. Ubrany był w suknie z najprzedniejszej sajety, buty miał na nogach ze złotymi podkówkami, pas sadzony, koszulę z najcieńszego śląskiego płótna. Tuż stał powóz, koni białych sześć w chomątach pozłocistych, służba w galonach — kamerdyner rękę mu podał kłaniając się, wsadził do karety i — wio! Jacuś nie wątpił, że do pałacu go wiozą; jakoż tak się stało, w mgnieniu oka powóz był u ganku, na którym służba liczna czekała. Tylko ani znajomego nikogo, ani przyjaciela, twarze wszystkie nieznane, osobliwe, jakby poprzestraszane i pełne trwogi. Miał za to na co patrzeć, wszedłszy do środka... Strach, co to był za przepych i jaki dostatek — tylko ptasiego mleka brakło. — No! Będę teraz używał! — mówił Jacuś i opatrzywszy kąty wszystkie naprzód poszedł do łóżka, bo go sen brał po tej nocy pracowitej. W puchu jak legł na bie-liźnie cieniutkiej przykry wszy się kołdrą jedwabną; i gdy usnął — sam nie wiedział, ile godzin tam przeleżał. Obudził się, gdy mu się strasznie jeść zachciało. Stół był zastawiony, gotowy i taki osobliwy, że co Jacuś pomyślał, to mu się na półmisku sunęło samo. I jak spał bardzo długo, tak teraz, począwszy jeść a popijać, nie przestał, aż dalej już nie było co wymyślić i smak stracił do jadła. Szedł potem do ogrodu. Cały on był sadzony takimi drzewami, na których kwiatów było pełno razem i owoców; a coraz to nowe odkrywały się widoki. Z jednej strony ogród przypierał do morza, a z drugiej do lasu wspaniałego; środkiem płynęła rzeka. Jacuś chodził, usta otwierał, dziwił się, a najbardziej to mu się wydawało niezrozumiałym, że nigdzie swojej znajomej okolicy ani tego lasu, z którego wyszedł, ani wioski — dopatrzyć się nie mógł. Nie zatęsknił jeszcze za nimi, ale — ot, tak jakoś chciało mu się wiedzieć, gdzie się one podziały. 110 Wokoło otaczał go świat zupełnie mu obcy, inny, piękny, wspaniały, ale nie swój. Jakoś mu zaczynało być markotno. Na zawołanie jednak, gdy się ludzie zbiegać zaczęli a kłaniać mu nisko, a co tylko zażądał, spełniać i prawić mu takie słodycze, że po nich tylko się było oblizywać — Jacuś o wsi rodzinnej, o chacie i rodzicach zapomniał. Nazajutrz zaprowadzono go na żądanie do skarbca, gdzie stosami leżało złoto, srebro, diamenty i takie różne malowane papiery szczególne, za które można było dostać, co dusza zapragnie, choć były robione z prostych gałganków, jak każdy papier inny. Pomyślał sobie Jacuś: „Miły Boże, gdybym to ja mógł garść jedną albo drugą posłać ojcu i matusi, braciom i siostrom, żeby sobie pola przykupili albo chudoby" — ale wiedział o tym, że jego szczęście takie było, iż mu się z nikim dzielić nim nie godziło, bo zaraz by wszystko przepadło. „Mój miły Boże! — rzekł sobie w duchu — co ja mam się o kogo troszczyć albo koniecznie pomagać; czy to oni rozumu i rąk nie mają? Niechaj każdy sobie idzie i szuka kwiatu, a daje radę jak może, aby mnie dobrze było". I tak żył sobie Jacuś dalej, wymyślając coraz to co nowego na zabawę. Więc budował coraz nowe pałace, ogród przerabiał, konie siwe mieniał na kasztanowate, a karę na bułane, posprowadzał dziwów z końca świata, stroił się w złoto i drogie kamienie, do stołu mu przywozili przysmaki zza morza, aż w końcu sprzykrzyło się wszystko. Więc po pulpetach jadł surową rzepę, a po jarząbkach schab wieprzowy i kartofle, a i to się przejadło, bo głodu nigdy nie znał. Najgorzej z tym było, że nie miał co robić, bo mu nie wypadało ani siekiery wziąć, ani grabi i rydla. Nudzić się poczynał wściekle, a na to innej rady nie znał, tylko ludzi męczyć, to mu robiło jaką taką rozrywkę, a i ta w końcu się uprzykrzyła... Upłynął tak rok jeden i drugi — wszystko miał, czego dusza zapragnęła, a szczęście to mu się wydawało czasem tak głupie, że mu życie brzydło. Najwięcej go teraz gnębiła tęsknica do wioski swojej, do chaty i rodziców, żeby ich choć zobaczyć, choć dowiedzieć się, co się z nimi tam dzieje... Matkę kochał bardzo, a jak ją wspominał, serce mu się ściskało. Jednego dnia zebrało mu się na odwagę wielką — i siadłszy do powozu pomyślał, aby się znalazł we wsi przed chatą rodziców. Natychmiast konie ruszyły, leciały jak wicher i nie opatrzył się, gdy zatrzymał się przed znanym mu dobrze podwórkiem. Jacusiowi łzy się z oczu puściły. Wszystko to było takie, jak porzucił przed kilku latami, ale postarzałe, a po tych wspaniałościach, do których nawykł, jeszcze mu się nędzniejszym wydaT wało. 112 Żłób stary przy studni, pieniek, na którym drewka rąbał, wrotka od dziedzińca, dach porosły mchem, drabina przy nim... stały jak wczoraj. A ludzie? Z chaty wychyliła się stara, przygarbiona niewiasta, w zasmolonej koszuli, z obawą spoglądając na powóz, który się przed chatą zatrzymał. Jacuś wysiadł; pierwszy spotykający go w podwórku był... stary Burek, jeszcze chudszy, niż był niegdyś, z sierścią najeżoną. Szczekał na niego zajadle, przysiadając na tyle i ani myślał poznać. Jacuś postąpił ku chacie, w progu jej wsparta o uszak drzwi stała matka wlepiając w niego oczy, ale i ta nie zdawała się w nim swojego rodzonego domyślać. Jacusiowi serce biło wzruszeniem wielkim. — Matuś — zawołał — ta toć ja, wasz Jacek! Na głos ten drgnęła staruszka, oczy zaczerwienione od dymu i płaczu skierowała ku niemu i stała oniemiała. Potrząsnęła potem głową. — Jacuś? Wolne żarty, jaśnie panie! Tamtego już na świecie nie ma^Gdyby żył, toćby przecie przez lat tyle do biednych rodziców się zgłosił, a gdyby jak wy we wszystko opływał, z głodu nie dałby im umrzeć. Pokiwała głową i uśmiechnęła się szydersko. — Gdzie tam! Gdzie tam! — rzekła. — Jacuś mój miał serce poczciwe i nie chciałby nawet szczęścia, którym by się nie mógł podzielić ze swoimi. Zasromał się mocno Jacuś, oczy spuścił... Kieszenie miał pełniusieńkie złota — ale co ręką sięgnął, żeby garść jego rzucić w fartuch matce, to strach go brał wszystko razem utracić... I stał tak, stał upokorzony, zawstydzony, a starucha na niego spoglądała... Poza nią zbierało się rodzeństwo, pokazała się głowa ojca... Jacusiowi serce miękło, ale jak spojrzał na swój powóz, konie, ludzi, a pomyślał o pałacu, znowu twardniało — i czuł, że kwiat paproci leżał na nim jak pancerz żelazny... Odwrócił się od starej matki nie mówiąc słowa, nie patrząc i wolnym krokiem poszedł, słysząc tylko za sobą wściekle ujadającego Burka... Siadł do powozu i kazał jechać na powrót do raju. Ale co się w nim i z nim działo, tego język nie wypowie, żadne pióro nie opisze. Słowa starej matki, że nie ma szczęścia dla człowieka, jeżeli się nim dzielić nie może, brzmiały mu w uszach jak przekleństwo. . Powróciwszy do pałacu kazał kapeli grać, panom swoim tańcować, zastawiać stoły — upił się nawet trochę, kilku ludzi kazał oćwiczyć, ale to wszystko nie pomogło, pozostał bardzo markotny... Przez cały rok, choć jak zwykle we wszystko opływał, w gębie mu czegoś było gorzko, a w sercu jakby kamień dźwigał... 113 Nie mógł w końcu wytrzymać, po roku znowu pojechał do wsi swojej i chaty... Spojrzał, wszystko, jak było: żłób, pieniek, dach, drabina, wrota i Burek z sierścią najeżoną — ale stara nie wyszła. W progu pokazał się w koszulinie najmłodszy brat jego, Maciek. — A matuś gdzie? — zapytał przybyły. — Chorzy leżą — rzekł malec wzdychając. — A tatuś ? — Na mogiłkach... Choć Burek mało go za pięty nie chwytał, wszedł Jacuś do chaty. Stara matka stękając leżała w kątku na łóżeczku. Podszedł do niej Jacuś... popatrzyła nań, nie poznała... Mówić jej trudno było, a on o nic pytać się nie śmiał. Serce mu się krajało. Już sięgał do kieszeni, aby złotem sypnąć na ławę — ale dłoń mu się ścisnęła, strach go paskudny ogarnął, że własne szczęście utraci. Niegodziwy Jacuś począł mędrkować. — Starej już się niewiele na świecie należy, a jam młody. Ona się długo męczyć nie będzie... a przede mną... życie, świat, panowanie. I wyrwał się z chaty do powozu, a z nim do pałacu — ale przybywszy tu zamknął się i płakał. Pod żelaznym pancerzem na piersi, który włożył na niego kwiat paproci, związane i skrępowane budziło się sumienie... i gryzło mu wewnątrz serce. Więc kazał kapeli grać, a dworni skakać, i pić zaczął, aby je zagłuszyć. Chwilami zdawało się, że go już nie słychać, a potem — jak wrzasło, Jacuś o mało nie oszalał. Ale nazajutrz i dni następnych ani na moment nie spoczywając nużył się ciągle czymś, latał, jeździł, strzelał, słuchał wrzasków różnych, jadł, pił... hulał... Nic nie pomagało... W uszach ponad wszystkie wrzaski brzmiało: „Nie ma szczęścia dla człowieka, jeżeli się nim z drugim podzielić nie może!" Rok nie upłynął, aż Jacuś wysechł jak szczapa, wyżółkł jak wosk — i w tym swoim dostatku i szczęściu męczył się nie do zniesienia. W końcu po jednej nocy bezsennej nakładłszy złota w kieszenie kazał się wieźć do chaty. Miał to postanowienie, choćby wszystko stracił, a matkę i rodzeństwo poratować. — Niech się już dzieje, co chce! — mówi. — Niech ginę, dłużej z tym robakiem w piersi żyć nie mogę. Stały konie przed chatą. Wszystko tu było jak przedtem: żłób stary u studni, pieniek, dach, drabina — ale w progu chaty żywej duszy nie było. 114 Jacuś pobiegł do drzwi — stały kołkiem podparte; zajrzał przez okno — chata była pusta... Wtem żebrak, stojący u płota, wołać nań zaczął: — A czego tam szukacie, jasny panie... Chata pusta, wszystko w niej wymarło z biedy, z głodu i choroby... Jakby skamieniały stał ów szczęśliwiec u progu — stał i stał... „Z mojej winy zginęli oni — rzekł w duchu — niechże i ja ginę!" Ledwie to rzekł, gdy ziemia się otworzyła, i zniknął — a z nim nieszczęsny ów kwiat paproci, którego dziś już próżno szukać po świecie. Józef Jgnacyi z cHwm KRÓL IMaimiąmubtjto ",btfł najmh -wfzyfii) oni uchodzili 5ia rozumu ego jeg nabywano 5 nie miał, ale L lituje 5^axyj*%0 wtoucu pokutować ^a to mtiffat. By wato, Jted/.ą u jednaj 00 / od\aór//ĄĄa w końcit ofzc'X{? łyżkamipo głowie O on JYc jnn oj Najgorszą koszulinę zawsze miał, podarte łapcie, ale się tym nie gryzł i choć czasem przymarzł a wygłodził się, ale widział, że drudzy mieli do syta, a dobrze im było — on radował się także. Starsi od niego zawsze, co chcieli, wydurzyli, a potem wyśmiewali się z niego. Ojciec i matka gryźli się tym, bo przewidywali, że na świecie źle mu będzie i nigdy nie dojdzie do niczego. Zostawiano go czasem w chacie bez dozoru, nie obeszło się bez szkody. Przyszedł ubogi, a prosił, Gaweł mu oddał, co gdzie znalazł, bodaj koszulinę z grzbietu, a zwierzęta karmił, od gęby sobie odejmując, a każdemu na słowo wierzył i oszukiwał go, kto chciał. Ojciec go kilka razy obił za tę głupotę, aby przecież o sobie pamiętał, ale rozumu mu nie nabił. Gawełek, jakim był, pozostał. Miał już taką naturę. Raz, gdy nikogo w chacie nie było, a Gaweł na przyzbie siedział, zjawił się przed wrotami ubogi, ale tak strasznie goły, bosy, odarty, głodny, biedny, zapłakany, osłabły, że chłopcu okrutnie go się żal zrobiło. A jak mu jeszcze zaczął opowiadać o nieszczęściu swoim, Gaweł o wszystkim zapomniał. Wziął go do chaty i co było w niej najlepszego — ojcowską koszulę, sukmanę, chodaki, czapkę — oddał wszystko. Obiad, który stał na przypiecku przygotowany, odgrzał i nim go nakarmił. Na ostatek, wiedząc, gdzie jest ojcowski węzełek, groszy, co było w domu, oddał ubogiemu wszystkie krom dwóch trzygroszówek. Napojony, nakarmiony, odziany, ubogi odszedł błogosławiąc chłopca, ale i śmiejąc się z niego po trosze... Wkrótce potem matka z ojcem nadeszli, a Gaweł im z wielką radością wyspowiadał się z tego, co zrobił. Ojciec wpadł w okrutny gniew, tak że go nawet matka pohamować nie mogła, począł syna kijem okładać okrutnie, grożąc, że go zasiecze, jeżeli się kiedy w chacie pokaże. — Idź, trutniu! — wołał. — Idź, gdzie cię oczy poniosą, giń marnie i niech cię nie znam. Gdy Gaweł miał już precz iść, matka się nad nim ulitowała i przez okno rzuciła mu dwie pozostałe trzygroszówki. Wziął je biedak zasmucony i — co było robić — ojciec, choć mu do nóg padał, słuchać nic nie chciał, musiał precz iść. Myślał sobie: jak się ojciec przegniewa, powrócę — i przebaczy. Ojciec zaś mówił: — Niech sam nauczy się dbać o siebie, inaczej nas zuboży i nic z niego nie będzie. Wyszedł tedy Gaweł na gościniec, popatrzył — dokąd tu ma iść?... Westchnął do Boga i puścił się, gdzie oczy poniosą. Jeszcze się był niedaleko od wsi odsądził, gdy spotkał jednego ze swych braci. — A dokąd to? — W świat idę, ojczysko się pogniewało, nabił mnie i kazał precz iść a na oczy mu się nie pokazywać. 118 Starszy brat roześmiał się i rzekł: — Dobrze ci tak, boś głupi. Jak rozumu nabierzesz, wówczas powrócisz. Odwrócił się od niego śmiejąc i poszedł. Trochę dalej pod gruszą, patrzy, siedzi brat drugi i pyta go: — Dokąd to ? — Ano, w świat, bo mnie ojciec wygnał precz. Drugi brat śmiać się też począł i powiada: — Szczęśliwej drogi, głupi Gawełku! Będzie nas mniej, to się lepiej najemy. Szedł więc Gaweł, szedł, aż trzeci brat pędzi woły z paszy. — A ty dokąd ? — Z chaty mnie wygnali... bywaj zdrów, wędrować muszę, a na drogę nie mam, ino dwa trzygroszaki. Trzeci brat ruszył ramionami. — Ja bym ci i złamanego szeląga nie dał — odezwał się — takiemu głupcowi jak ty dawać, to w dziurawy worek tkać. Bywaj zdrów! Pożegnawszy się w ten sposób z rodziną, nie miał już Gaweł co robić we wsi i okolicy, i przyśpieszywszy kroku puścił się nieznajomą drogą. Głodno mu było, smutno bardzo po swoich, ale jednak Panu Bogu ufał. „Kogo Bóg stworzył, tego nie umorzył" — mówił sobie. Kraj dookoła stał jakiś pusty bardzo. Szedł tedy, nikogo nie spotykając długo, aż idzie człek naprzeciw, a na plecach worek niesie, w worku się coś szamocze żywego. — Boże, pomagaj — odezwał się Gaweł — co to niesiecie, poczciwy człecze? Ten stanął. — Co ty mnie poczciwym nazywasz — ofuknął się — poczciwy to znaczy głupi, ja nim nie jestem. Niosę kota czarnego, aby go utopić. Kot był szkodnik, zamiast myszy łapać, mleko wypijał i do misek zaglądał. Uczepię mu kamień do szyi i niech idzie na dno. To mówiąc pokazał głowę kota Gawłowi, a było to stworzenie takie śliczne, lśniąco czarne, z dużymi oczyma, z pyszczkiem różowym, że się Gawłowi niezmiernie żal go zrobiło. — Takiemu młodemu, ślicznemu kotowi ginąć!... Daj mi go! — rzekł do chłopa. — Co masz topić, ja go wezmę... — Darmo? — zaśmiał się chłop. — O, nie! Tego obyczaju u mnie nie ma. Wolę utopić, jak dać darmo. Nabrałem złego nałogu. — Zapłacić nie" mam czym — odparł Gaweł — całego majątku mam dwa trzygroszaki, ale jeżeli jednym się zaspokoisz? Co robić. Byłem kotowi życie ocalił. Chłop podumał, ruszył ramionami, wziął trzygroszniak i kota mu oddał. Gawełek szedł dalej, wesół, że bożemu stworzeniu życie ocalił, a kot też zdawał 119 się rozumieć wyświadczone dobrodziejstwo, bo się do nowego pana tulił i pomrukiwał. Miał chłopiec w kieszeni chleba kawałek, więc choć sam jeść chciał, pomyślał, że on sobie łatwiej strawy dostanie. Przełamał chleb na pół, pokruszył go i nakarmił kota, który zjadłszy z apetytem na ręku u niego usnął. Odszedł może staj kilkoro, patrzy, znowu człek idzie — i worek niesie, a w worku się coś szamocze... — Pomagaj Bóg, człecze — rzekł stając Gaweł — a co to za towar niesiecie? — Towar? — odparł człowiek. — Nie towar to żaden, nie prosię tłuste ani gęś, ale złe i niepoczciwe psisko. Drobiu mi już zdusił kilkoro, a szczeka, a po nocach wyje... przywiążę mu do szyi kamień, niech idzie na dno. To mówiąc pokazał psa Gawłowi, który mu się wydał bardzo śliczny. Psiak miał taką minę, jakby się prosił, aby mu życie darowano. Litość wzięła Gawła. — Dajcie mi go — rzekł. — Darmo? Toć skóra przecie coś warta. Kuśnierz ją zafarbuje i sprzeda za lisią. Co dasz? — Jedyne tylko ostatnie mam trzy grosze — odezwał się Gawełek dobywając groszniak z węzełka. — Co robić, dawaj choć tyle — rzekł śmiejąc się człowiek — a nie, to psa zabiję albo utopię. — Targ w targ, musiał Gaweł zapłacić za psa ostatnie grosze, a człek mu psiaka oddał i poszedł rechocząc ze śmiechu, głupim go zowiąc, o co się Gaweł nie gniewał. Pies około niego skakał, szczekał i przypadał mu do nóg. Trzeba go było nakarmić. Dobył chłopak ostatni kawałek chleba, pokruszył go i psu oddał... Tak tedy z kotem na ręku i psem u nogi puścił się dalej w drogę. Głód mu mocno dokuczał, a nogi zmęczone nie dopisywały. Siadł więc pod gruszą, na kamieniu, myśląc, co dalej robić. Pies się położył z jednej strony, kot z drugiej. Gaweł tymczasem Panu Bogu dziękował, że mu się dwoje stworzeń uratować dało. Tylko głód czuł wielki i w żołądku mu świdrowało. Słońce się miało ku zachodowi, w polu, jak zajrzeć, ani gospodarzy, ani miski. Co tu robić? Bieda! Ani sobie, ani zwierzętom poradzić. Dokoła pustynia, ani jeść nie ma co, ni się gdzie przespać, a tu noc nadchodzi. — Ale bo to Pana Boga nie ma? — rzekł pocieszając się Gaweł. Spojrzał na swoich towarzyszów. Kot siedział oczy żółte to przymrużając, to otwierając szeroko... Pies spoglądał na niego i ogonem kiwał. — A co! Bieda! — odezwał się wesoło do pieska. Pies jakby go zrozumiał, zerwał się, nosem pociągnął, zaczął chodzić wkoło, ziemię wąchać, na ostatek — nuż grzebać. 120 Grzebie, grzebie tuż przy nogach chłopca, aż się zasapał, coraz głębiej, coraz żywiej, ziemię łapami odrzuca, a oczy mu się świecą, poszczekuje wesoło, coraz to spojrzy na Gawła i grzebie dalej a dalej. „Co to on sobie myśli? — rzekł w duchu Gaweł. — Jużciż on darmo dla zabawki tego nie robi i musi coś znać i wiedzieć". Wtem pies nozdrza zapuścił w wykopany dół, powąchał mocno, podniósł się i szczeknął, jakby w głąb wykopanej jamy pokazywał chłopcu. Gaweł wstał, pochylił się i zajrzał... Patrzy: na samym dnie leży coś błyszczącego; rękę zapuścił głęboko i dobył pierścień świecący, duży, piękny, ale piaskiem i ziemią oblepioną na nim okryty. Nigdy Gaweł tak wspaniałego klejnotu nie widział i oglądał go z ciekawością wielką. Złoty był, jakby ze sznura grubego upleciony, a w środku jego siedziało oko dziwne, patrzące jak ludzkie i mieniące się coraz to inną barwą. Gaweł począł go ocierać, ażeby oczyścić, ale zarazem i myślał sobie: „Pierścień jak pierścień, piękna rzecz, ale co mi z tego, kiedy gospody nie ma ani wieczerzy..." Ledwo że mu to przez głowę przeszło — patrzy — aż osłupiał... Stoi we drzwiach wspaniałej gospody, pies i kot też byli przy nim; jeden się łasi, drugi poszczekuje i prowadzą go przez wspaniałą sień do ślicznej izby. Żywej duszy w niej nie było, ale stół nakryty bielizną białą, a na nim wieczerza taka, że dwóch by się nią królewiczów najadło, taka dostatnia i smaczna. Misa klusek z serem aż się kurzy, chleb, masło, kura pieczona, woda we dzbanku, piwo i miód... Niewiele tedy myśląc zasiadł uradowany Gaweł sam jeść i dwór swój nakarmić, bo o nim zapomnieć nie mógł; a jadł wygłodzony, aż mu za uszami trzeszczało, i Panu Bogu dziękował, na pierścień cudowny spoglądając, bo tego się dorozu-miewał, że wszystko to jemu jedynie był winien. Usługi około stołu nie było żadnej, ale taki osobliwy porządek, że miski i talerze, skoro się wypróżniały, znikały w oczach... Gdy się Gaweł dobrze najadł i napił, zachciało mu się spać i byłby się choć na ziemi położył, bo do tego był nawykły, ale w drugiej izbie widać było posłane łóżko, pościel śliczną, białą, a w dodatku i odzież piękną, nową, w którą nazajutrz mógł się ubrać... Więc Panu Bogu podziękowawszy szedł do łóżka i jak legł, tak natychmiast zasnął. Kot i pies pokładli się też przy nim. Jak długo spał, sam nie wiedział, bo sen miał tak mocny, że się nawet na drugi bok nie przewrócił. Otworzywszy oczy zobaczył już wielki dzień, biały, słońce przyświecające wesoło, kot się umywał, a pies siedział z uszami do góry i powitał przebudzenie pana wesołym szczekaniem. Skoczył Gawełek co żywo umywać się, odziewać, a bieliznę i suknie wdziawszy 121 Grzebie, grzebie tuż przy nogach chłopca, aż się zasapał, coraz głębiej, coraz żywiej, ziemię łapami odrzuca, a oczy mu się świecą, poszczekuje wesoło, coraz to spojrzy na Gawła i grzebie dalej a dalej. „Co to on sobie myśli? — rzekł w duchu Gaweł. — Jużciż on darmo dla zabawki tego nie robi i musi coś znać i wiedzieć". Wtem pies nozdrza zapuścił w wykopany dół, powąchał mocno, podniósł się i szczeknął, jakby w głąb wykopanej jamy pokazywał chłopcu. Gaweł wstał, pochylił się i zajrzał... Patrzy: na samym dnie leży coś błyszczącego; rękę zapuścił głęboko i dobył pierścień świecący, duży, piękny, ale piaskiem i ziemią oblepioną na nim okryty. Nigdy Gaweł tak wspaniałego klejnotu nie widział i oglądał go z ciekawością wielką. Złoty był, jakby ze sznura grubego upleciony, a w środku jego siedziało oko dziwne, patrzące jak ludzkie i mieniące się coraz to inną barwą. Gaweł począł go ocierać, ażeby oczyścić, ale zarazem i myślał sobie: „Pierścień jak pierścień, piękna rzecz, ale co mi z tego, kiedy gospody nie ma ani wieczerzy..." Ledwo że mu to przez głowę przeszło — patrzy — aż osłupiał... Stoi we drzwiach wspaniałej gospody, pies i kot też byli przy nim; jeden się łasi, drugi poszczekuje i prowadzą go przez wspaniałą sień do ślicznej izby. Żywej duszy w niej nie było, ale stół nakryty bielizną białą, a na nim wieczerza taka, że dwóch by się nią królewiczów najadło, taka dostatnia i smaczna. Misa klusek z serem aż się kurzy, chleb, masło, kura pieczona, woda we dzbanku, piwo i miód... Niewiele tedy myśląc zasiadł uradowany Gaweł sam jeść i dwór swój nakarmić, bo o nim zapomnieć nie mógł; a jadł wygłodzony, aż mu za uszami trzeszczało, i Panu Bogu dziękował, na pierścień cudowny spoglądając, bo tego się dorozu-miewał, że wszystko to jemu jedynie był winien. Usługi około stołu nie było żadnej, ale taki osobliwy porządek, że miski i talerze, skoro się wypróżniały, znikały w oczach... Gdy się Gaweł dobrze najadł i napił, zachciało mu się spać i byłby się choć na ziemi położył, bo do tego był nawykły, ale w drugiej izbie widać było posłane łóżko, pościel śliczną, białą, a w dodatku i odzież piękną, nową, w którą nazajutrz mógł się ubrać... Więc Panu Bogu podziękowawszy szedł do łóżka i jak legł, tak natychmiast zasnął. Kot i pies pokładli się też przy nim. Jak długo spał, sam nie wiedział, bo sen miał tak mocny, że się nawet na drugi bok nie przewrócił. Otworzywszy oczy zobaczył już wielki dzień, biały, słońce przyświecające wesoło, kot się umywał, a pies siedział z uszami do góry i powitał przebudzenie pana wesołym szczekaniem. Skoczył Gawełek co żywo umywać się, odziewać, a bieliznę i suknie wdziawszy 121 sam siebie nie mógł poznać. Na ścianie wisiało ogromne zwierciadło, w którym przejrzawszy się przekonał, że wypiękniał przez tę noc i do królewicza był podobny. Zaledwie się tak przystroił, trochę mu się ckliwo zaczynało robić, bo byłby co przekąsił chętnie, gdy w pierwszej izbie zobaczył stół nakryty i już go zachodził zapach krupniku, tak pokuśliwy, że musiał do misy biec co rychlej, aby nie ostygł. O kocie i psie nie zapominając dobrze się posilił Gaweł. Cóż tu dalej robić? Siedzieć tam w niemej tej gospodzie samemu jednemu, jeść, pić i spać tylko — nudno. Pomyślał tedy sobie: „Trzeba w drogę dalej..." To mówiąc potarł swój pierścień i oto w mgnieniu oka znalazł się znów na drodze, sam jeden ze psem tylko i kotem. Gościniec tylko był inny, nie ten, którym szedł wczoraj. Szeroko wybity, wysadzony wielkimi starymi drzewami, ciągnął się, jak okiem zajrzeć, krajem wesołym i żyznym, na który miło było popatrzeć. Ludzi na polach uwijało się około roboty mnóstwo; złociste pojazdy szły drogą, na prawo i na lewo dwory, pałace i wioski widać było wesołe. Szedł więc Gaweł dalej w cieniu drzew powoli, wszystkiemu się przypatrując a nie spiesząc. Przed nim biegł pies, za nim sunął się kotek... Ponieważ Gaweł w kieszenie nabrał chleba pod dostatkiem, nie potrzebował już we dnie gospody, siadł pod drzewami, sam się najadł i swoich towarzyszów nakarmił. Dopiero pod wieczór trzeba było o noclegu pomyśleć. Znalazła się też jak raz wieś bardzo wielka i porządna, do miasteczka podobna, bo w środku jej było targowisko, dokoła domami obstawione. Właśnie w chwili gdy wchodził tu Gaweł, ogromne zbiorowisko ludu napełniło plac, a w środku na koniach stali ludzie i głośno coś z papieru czytali. Widać było po konnych, iż z urzędu zostali posłani, bo mieli na sobie suknie wyszywane, z herbami, i kapelusze z piórami na głowach, a jeden wprzódy trąbił, nim drugi miał czytać, aby ludzie słuchali... Cały tłum stojący dokoła zafrasowane bardzo miał twarze; niektórzy ręce łamali i rozpaczać się zdawali. Ten, co na koniu siedział, czytał, co następuje, z papieru: — Z rozkazu Króla Jegomości Gwoździka ogłasza się wszystkim wiernym jego poddanym, że oto wielkie nieszczęście grozi państwu, albowiem potężny, ale niegodziwy sąsiad, król Strasznej Góry, Bimbas, z wojskiem nieprzeliczonym ciągnie przeciw Gwoździkowi i chce kraj zniszczyć i zawojować. Kto by przeciwko niemu wystąpił, a Gwoździka i jego państwo od zagłady uratował, temu król rękę swej córki jedynaczki, najpiękniejszej z królewien, Marmuszki, przeznacza i po sobie mu królestwo przekaże! Słuchał tego czytania Gaweł — i natychmiast spytał stojącego przy sobie wieśniaka, którędy droga do zagrożonej stolicy i gdzie się nieprzyjaciel znajdował. 122 Na to jeden z heroldów odpowiedział, że Bimbas z wojskiem stał już o pół dnia do miasta, a do niego stąd nie było dalej jak dzień drogi. Gaweł począł zaraz pierścionek swój trzeć i żądać, aby mu się wojsko stutysięczne zebrało dla pobicia nieprzyjaciela króla Gwoździka; miał bowiem na myśli ożenić się potem z królewną Marmuszką — no — i spokojnie sobie panować temu królestwu. Jeszcze pierścień tarł, gdy sam ujrzał się na koniu, a poza wsią zaczęło się ukazywać wojsko wielkie i trzech wojewodów przybiegło do niego po rozkazy. Gaweł wyjechał, przez zdumiony lud się przerzynając, wśród okrzyków radosnych do swojego wojska, rozkazując mu biec przeciwko Bimbasowi na obronę stolicy... Sam też z wojewodami puścił się w cwał, zapomniawszy nawet o swoim kocie i psie; ale oni oba tuż za koniem biegli nieodstępnie. Nim rozedniało, wojsko Gawłowe, on i wojewodowie już byli pod murami stolicy Gwoździka, który się był zamknął w niej i ludzi miał mało, i już nie wiedział, co począć. Bimbas tymczasem zbliżał się, zapewniony, że nie znajdzie siły, która by mu się opierać śmiała, gdy Gaweł ze trzema wojewodami i wojskiem swym jak piorun spadł na niego! Co się tam działo, opowiedzieć trudno; dosyć, że jak zajrzeć, pola pokryły się trupami, a sam Bimbas zaledwie z życiem uszedł. Gaweł zaś po odniesieniu zwycięstwa pod murami stolicy króla Gwoździka położył się obozem i trzech swoich wojewodów wysłał w poselstwie z pozdrowieniem, dopominając się królewny Mar-muszki w małżeństwo, wedle uroczyście danego na to słowa. Król Gwoździk, który z wieży na odniesione zwycięstwo patrzył wraz z królewną, natychmiast wyjechał na spotkanie przyszłego zięcia. Król był staruszek zgrzybiały, maleńki, a koronę miał ciężką i wielką na łysej głowie, która mu ciągle aż na nos prawie opadała, tak że ją podtrzymywać musiał... Przywitał go Gaweł u namiotu swojego, uściskali się, przy czym Gwoździk koronę pod pachę wziął bez ceremonii i poprowadził go na zamek do córki. Tu wystrojona królewna Marmuszką czekała już na narzeczonego w szatach ze złotogłowiu, a piękna tak, że jak od słońca bił blask od niej, ale minkę miała dumną, na wybawcę spoglądała z góry. Gwoździk, poczciwe człowieczysko, koronę rzuciwszy do kufra i pozbywszy ceremonialnych strojów, w doskonałym humorze siadł za stół. Wesele Gawła z królewną Marmuszką odbyło się tegoż dnia, przy wielkiej radości wszystkich mieszkańców stołecznego grodu. Byli na nim jeszcze trzej wojewodowie Gawła i wojsko jego całe stało pod murami, ale że bardzo dużo jadło i piło, król Gwoździk przymówił się wprędce, czyby go nie można rozpuścić. 123 Gaweł zgodził się na to i poszedłszy w kątek potarł swój pierścień wydając stosowne rozkazy. Nazajutrz i wojewodów, i wojska nie stało, a Gaweł pozostał sam z żoną. Wkrótce jakoś potem stary Gwoździk, który pić i jeść, a za stołem długo przesiadywać lubił, zjadłszy na wieczerzę ogromny krąg kiełbasy i wypiwszy całą stągiew piwa, w nocy Panu Bogu ducha oddał. Sprawiono mu pogrzeb wspaniały, po czym Gawła ukoronowano razem z jego żoną i poczęło się panowanie. Kotek i pies przy nowym królu nieodstępni byli ciągle. Jak Gaweł królował, domyślić się łatwo znając dobre jego serce. Począł od tego, że biedny lud od wszelkich podatków i od ciężkich danin uwolnił, dla ubogich pozakładał szpitale i domy przytułku, a po całych dniach z kotem i psem chodząc szukał żebraków, kalek, sierot, aby im pomagać, ratować, odziewać i karmić. Królowej się to nie podobało, a jeszcze mniej wszystkim panom przy dworze, którzy na to nosem kręcili, że Gaweł ich pochlebstw nie słuchał i nie obdarzał ich, a cały był biednym oddany. Zaczęli więc panowie owi podrwiwać z króla i nawet ośmielili się przed królową przebąkiwać, że król to był osobliwy jakiś i musiał chyba sam być lichej kondycji, kiedy się tak kochał w pospolitym gminie. Ubodło to królową, która choć męża dosyć kochała, dumna była z tego, iż pochodziła z wielkiego rodu Gwoździków i Ćwieczko w. Zaczęła więc wypytywać męża o jego ród i genealogię. Gaweł śmiejąc się zbył ni tym, ni owym, czym wielką wzbudził w niej ciekawość. Zaczęła mu się więc bardzo przymilać królowa, udawać dla niego nadzwyczajną miłość i zaręczać mu, że choćby prostym człowiekiem był, ona równie kochałaby go zawsze i wdzięczną mu była za ocalenie królestwa. Z wolna też coraz natarczywiej dowiadując się i badając go królowa Marmuszka jednego wieczora, gdy sami byli i siedzieli w ogrodzie słuchając słowików, zaczęła go usilnie prosić i zaklinać, aby jej historię swoją od dzieciństwa poczynając opowiedział. Gaweł dobroduszny wyznał jej wszystko, a naprzód, że prostym chłopskim synem był i jakim sposobem do tegb cudownego pierścienia doszedł. Nie krył się nawet z tym, gdzie ten swój skarb nosił i jak go potrzeba było używać. Królowa Marmuszka dowiedziawszy się o tym, że zaślubiła chłopa, nie dała tego znać po sobie, ale niezmiernie się zgryzła, postanawiając zgubić go i od niego się uwolnić. Jednego tedy razu, gdy Gaweł mocno zasnął, wcale się nie obawiając niczego, zakradła się królowa i pierścień mu zręcznie z zanadrza dobywszy, na swój palec włożyła, żądając od niego, aby Gaweł natychmiast przeniesiony został do wielkiej 124 wieży na pustej wyspie wśród morza i tam do śmierci pod strażą siedział, więcej ani jej, ani królestwa swego nie oglądając. Gdy poczciwy Gaweł obudził się, już był wedle rozkazania żony zamknięty i zobaczywszy, że pierścienia nie miał, domyślił się, że go zdradziła królowa. Wdrapał się na górne piętro wieży, aby choć zobaczyć, gdzie go osadzono, i ujrzał dokoła tylko jedno morze, a jak okiem zajrzeć maleńką wyspę skalistą, 0 którą się bałwany rozbijały, i morskie ptactwo, które żałośnie piszcząc latało dokoła. Kogo mu najbardziej żal było, to kota i psa, przyjaciół swych wiernych, których tu z nim nie było. Ale gdy się to działo, ów pies i kot równie po całym zamku swojego pana szukali, biegali, wąchali — nie mogąc się domyślić, co się z nim stało. Piesek dopiero pierścień spostrzegłszy na palcu u królowej, bo ta go nigdy nie zrzucała, domyślił się, iż zdradą pozbyła się męża. We dwu z kotem osnuli więc plan, jakim by sposobem mogli pana pomścić i uwolnić. Kot począł od tego, że z zajadłością największą rzucił się na myszy zamkowe, aby zmusić je do pomocy dla odzyskania pierścienia. On i pies, który mu we wszystkim dopomagał, tępili je bez miłosierdzia. W końcu też do ostateczności doprowadzone myszy, którym na zamku dobrze było i wynosić się z niego nie chciały, zwołały sejm w piwnicy. Począwszy radzić z wieczora, ponieważ głosy były podzielone, a każda mysz chciała długą mowę powiedzieć i pochwalić się, że umie pięknie mówić — radziły do rana i... nic nie uradziły. Nazajutrz zwoławszy się znowu, o mało się nie pokąsały ! Cała gromadka podzieliła się na dwa obozy, a trzeci stanął w pośrodku, aby je zgodził. Ten zagryziono na śmierć. Dziesiątego dnia, gdy kot coraz okrutniej się pastwił nad nimi, postanowiono nareszcie wysłać do niego poselstwo... Kot przyjął je, ale zapowiedział, że o żadnym modus vivendi mowy być nie może, dopóki myszy mu pierścienia od królowej nie dostaną. Wyszpiegował on, że w nocy królowa go w ustach trzyma z obawy, aby się z palca nie zsunął, bo rękę miała małą 1 paluszki cienkie, a pierścień był duży. Myszy tedy, ratując naród swój od zagłady, musiały wkraść się do sypialni i czatować. A że to są stworzenia bardzo przemyślne i mądre, obmyśliły łaskotać tak śpiącą Marmuszkę, aby śpiąca pierścień z ust wypuściła. Raz i drugi się to nie udało, na ostatek, gdy ciągle myszki ogonkami jej koło ust poczęły łaskotać, królowa otworzyła je, a pierścień wypadł i zsunął się na podłogę; tu pies i kot czekali już i pies, chwyciwszy pierścień, natychmiast skrobać począł do drzwi, skomlić, aż służąca wstawszy wypuścić go musiała. Pies i kot razem tejże nocy wykradli się precz z zamku i z miasta w pole, a że wiedzieli już instynktem, że Gaweł na wyspie pustej wśród morza się znajdował, wprost 125 do morza dążyli... Szli i szli, bo bardzo daleko było do brzegu, aż nareszcie dostali się do niego. Ale jak tu się przez wodę przeprawiać? Kot nie umiał pływać, a nie chciał się zostać, bo utrzymywał, że bez niego się tam nie obejdzie. Ułożyli się więc, żeby pies wziął go na grzbiet, a kot miał w pysku pierścionek nieść, i tak do wyspy płynąć mieli. Wszystko z początku szło pomyślnie, byli już na pół drogi od wyspy, którą z dala widzieli, gdy pies zapytał kota: — Masz pierścień? — A mam! — odparł kot, ale gdy to mówił, otworzył gębę i — pierścień wypadł z niej i w głębi morza utonął. Nie śmiał się już do tego przyznać ze strachu, aż stanęli na wyspie. Tu się pies pyta: — A gdzie pierścień ? — Trzymałem go wiernie — rzekł kot z boleścią — ale gdyś mnie zapytał, niepotrzebnie otworzyłem pyszczek, aby odpowiedzieć, i... pierścień poszedł na dno morza. Pies wpadł w ogromną wściekłość. — Kocie! Zdrajco jakiś — zakrzyczał — rób, co chcesz! Ratuj się, jak możesz, ale ci to przysięgam na Cerbera, że jeśli mi pierścienia jakimkolwiek sposobem nie odzyskasz, zagryzę cię na śmierć... a sam też potem głodem się zamorzę. Kot nie miał innego sposobu, bo prostaczek był i wymyślić nic innego nie umiał, tylko tak samo sobie postąpić z rybami jak na zamku z myszami. Stanął więc, by czatować na ryby i dusić je bez miłosierdzia. Tysiące trupów leżało na brzegu; morderstwo było okrutne, ryby się przestraszyły. Zwołały więc i one sejm wielki, ale daleko inszy niż u myszy. Zasiadły ogromne łososie, szczupaki i różne ich matadory, w jednej chwili uradziwszy poselstwo do kota. Drobne rybki musiały słuchać i ani myślały się przeciwić, boć im głosu nawet nie dano. Kot już czekał na brzegu. Jesiotr stary począł do niego mowę, ale tej on ani chciał słuchać. — Śmierć wam wszystkim — zamiauczał — jeśli mi pierścienia nie dostaniecie! Róbcie, co chcecie, inaczej pokoju nie będzie! Natychmiast ryby wielkie, którym się nie chciało samym w błocie i szlamie brukać na dnie, wykomenderowały dziesięć tysięcy maleńkich, aby pierścienia szukały, i tegoż dnia uboga płotka go przyniosła... Stary jesiotr go jej odebrał i popłynął do kota. Radość była wielka, ale na tym nie koniec. Pierścień wprawdzie mieli, a dostać się z nim do środka wieży nie było sposobu. Nie było do niej żadnego wnijścia, 126 żadnej dziury, żadnego okna i tylko wierzch miała otwarty, którędy powietrze wchodziło. Kot więc ofiarował się drapać na mur do pana... Pies został pod wieżą, siadł na skale i pilnował. Lezie tedy kot, lezie, trzyma się pazurami kamieni, dobrał się do połowy wieży, a tu go siły opuściły... i... buch... na ziemię. Ale że kot zawsze na nogi pada, więc mało co się utrząsł. Pies zawarczał: — Musisz się dostać na górę, a nie, to cię zagryzę, próbuj drugi raz! Ledwie wytchnąwszy kot po raz wtóry począł wędrówkę po murze i spadł znowu, a pies go za kark pochwycił i o mało nie zdusił. — Polezę raz jeszcze — jęknął kot — tylko daj mi odetchnąć. Za trzecim razem kot już tak pazurami się chwytał i wybierał dobrze kamienie, że się do wierzchołka dostał. Gaweł właśnie siedział tam na kamiennej ławce i tęsknie na morze patrzył, gdy swojego poczciwego kota zobaczył, który bezsilnie padł u nóg jego, a razem i złoty pierścień się potoczył... Pochwycił go Gaweł uradowany, biedne stworzenie razem na ręce biorąc, bo kot już ledwie dyszał... Ponieważ go tam na wieży o suchym chlebie i wodzie trzymano, król Gaweł głodny był i zmizerowany, więc potarł pierścień żądając gospody dla siebie, psa i kota... I w tej chwili znaleźli się wszyscy za stołem w tej samej izbie, w której Gaweł już raz bywał, gdy od rodziców wyszedł... Nie tylko odpocząć, zjeść i napić się potrzebował, a towarzyszów nakarmić, ale i o tym pomyśleć, co dalej robić. Do królowej, która go tak niegodziwie zdradziła, powracać nie bardzo chciał, chociaż ją kochał. Wszelako pięknego królestwa żal mu było, a nade wszystko ubogich żebraków, kalek i wszystkich biedaków, którym mógł być pomocą i opieką. Wyspawszy się i najadłszy, nimby coś postanowił Gaweł, zażądał on sobie przejść się trochę między zielonością i drzewami, których nie widział dawno — znów więc na tę samą wybrał się drogę co w pierwszej podróży i trafił do tej samej wioski. Dziwna rzecz, tak jak pierwszym razem, znalazł się tłum ogromny w rynku, przestraszony i lamentujący. — Poczciwi ludzie, co się tu u was znowu dzieje? — zapytał. — Biedę jakąś widzę, macie. — Och! Bieda, bieda! — odpowiedział mu wójt. — A już nas teraz nikt ratować z niej nie przyjdzie. Królowa i królestwo padnie ofiarą. Nie wiadomo, co się z królem Gawłem stało, który panem był rozumnym i silnym. Teraz, gdy go nie ma, nie-poczciwy Bimbas dowiedział się o tym, ciągnie na stolicę i zawojuje nas, a zawojo- wawszy każe swoim językiem gadać, do swoich modlić się bogów i zażąda, abyśmy wszyscy, skórę z siebie pozdzierali a powkładali tę, którą on nam narzuci. A to jest najstraszniejsza rzecz, jaka naród biedny spotkać może. Gaweł słuchał i dumał. Do królowej żal miał wielki, to prawda, ale czyż za to królestwo jego pokutować miało? Potarł więc pierścień żądając sto tysięcy wojska i trzech wojewodów. W mgnieniu oka wojewodowie nadbiegli, wojsko stanęło. Gaweł na koniu siedział i ciągnął pod stolicę na odsiecz!... Gdy się tu wojsko jego pokazało, a Bimbas je zobaczył, nie czekając bitwy począł uciekać... Bito więc ich w pogoni na kapustę siekąc, a sam niepoczciwy Bimbas padł na placu. Królowa z zamku patrzyła i mdlała ze strachu. Wprawdzie nieprzyjaciel został odparty, ale Gaweł, mąż jej, będzie chciał się na niej pomścić za zdradę... Przebłagać go nie widziała sposobu... Zwycięski pan wchodził już do swej stolicy. Marmuszka zamknęła się w izbie i padłszy na ziemię, losu strasznego, jaki ją spotkać miał, czekała, będąc pewna, że król ją teraz na tę samą pustą wyspę ześle, aby tam w wieży siedziała. Ale Gaweł nadto poczciw i dobry był, ażeby się miał mścić srogo... Otworzono wrota, panowie i starszyzna plackiem padła pod nogi panu udając niezmierną radość z jego powrotu. Gaweł nic nie mówiąc wprost do żony prowadzić się kazał. Stanął we drzwiach. — A co, królowo Marmuszko? — rzekł. — A tom ja znów zjawił się w porę. Nieprawdaż? Na wieży mi się strasznie nudziło. Pan Bóg pomógł, przyjaciele poratowali... Musimy tedy znowu żyć razem, bo co się sobie raz ślubowało, to się rozerwać nie może... Mógłbym się ja mścić, ale nie chcę. Podła to rzecz... Bez kary jednak słusznej nie ujdziesz, królowo moja. Tu Marmuszka głowę podniosła słuchając. — Jestem sobie prosty chłop... Gaweł... z chłopa królem zostałem i z tym się nie taję. Poszłaś za mnie, Marmuszko, jesteś żoną moją, więc wraz ze mną musisz za karę iść i rodzicom moim w chacie ubogiej do stóp się pokłonić... Naówczas wszystko ci przebaczę i zapomnę. Królowa Marmuszka uściskała nogi jego i na wszystko się zgodziła. Nazajutrz, jak dzień, potarł król pierścień żądając być na drodze do chaty rodziców... I on, i Marmuszka, oboje w koronach złotych, w płaszczach z gronostajami, za nimi dwór, wozy, konie, skarby, aż strach. Idą, idą, aż jeden z braci Gawłowych pędzi woły z paszy i zobaczywszy króla padł na ziemię, przestraszony, bijąc czołem. A był w prostej sukmanie, obdarty i brudny. Stanął król śmiejąc się. — A cóż to, ty mnie nie poznał?... Tociem Gaweł, rodzony twój brat, tyłkom się 128 przez moją głupotę korony dorobił, gdy ty ze swoją mądrością woły pasiesz. Wstawaj i chodź z nami. Musiała tedy królowa Marmuszka ścierpieć, że chłop jeden już przy niej szedł. Trochę dalej, patrzą, idzie brat drugi, chude konie popędzając. Zobaczywszy orszak królewski, co prędzej na bok odegnał szkapy i nie śmiejąc nawet spojrzeć na Gawła, padł pozdrawiając go. A ten woła: — Wstawaj! Nie poznałeś mnie, brat twój jestem, chodź z nami. Pod samą chatą nastraszył się ich tak samo brat trzeci — i zbliżyli się nareszcie do wrót. Ojciec i matka wybiegli się przypatrywać orszakowi, który się zatrzymał. Rodzice oboje nie poznali Gawła, aż po głosie, gdy się odezwał do nich i pokłonił obojgu... — Bóg wam zapłać, kochani moi, żeście mnie precz z chaty wygnali, bo gdyby nie to, nie doszedłbym do królestwa i nie mógłbym wam na starość być pomocą. Więc dziękuję wam z duszy, a gdy mnie Bóg na tronie posadził, abym nie zapomniał nigdy, żem taki człek jako i inni ludzie, chodźcie wy ze mną i zasiądźcie przy mnie w chłopskich sukmanach, abym się pokory uczył i w dumę nie wzbijał. To rzekłszy Gaweł, rodziców swych poszanowawszy, zabrał ich ze sobą do stolicy, w której gody nowe sprawiwszy sto lat szczęśliwie królował z królową Marmuszka, a synowie jego po dziś dzień w tym państwie panują. Kriig&r o wężowej fią to wdawmjdi, . h'&YÓzo dawnych cnafiiCK. W tak dawnych, ś?e nikt ich ittó dobrze nie pamięta i ttrle tylko wiadomo, źe działy r/ię wicTrardr/i0 dawnycK cy/ąfach ży\w yownej Y>odc>órSk\QJ okolicij bard/.o biedny chłop, kic>rc>^o »wano 3łartiyicnx. Chałupinę miał lichą, zabudowań gospodarskich w ogóle nie miał, a już o inwentarzu to nawet lepiej nie mówić. Jedną kaczkę miał siodłatą i tyle wszystkiego. Pożytku z tej kaczki wielkiego nie miał, bo jajek nie niosła, ale chodziła za nim wszędzie jak pies i kwakała wesoło. A Bartuś dbał o nią. Ho! Ho! Dogadzał jej ogromnie — a to świeżą trawkę dla niej zbierał, a to lebiody szczególnie soczystej dla niej szukał po łąkach, a to brał ją na ręce i do strumyka zanosił, żeby sobie popływała w czystej jak kryształ wodzie. A jakże, bardzo był ten Bartuś dbający. Tak więc przez tę dbałość o kaczusię wybrał się pewnego dnia Bartuś trochę dalej od domu szukać lebiody i zielonej rzęsy, co zarastała niewielki staw w odległej dolinie połyskujący ciemną wodą. Wziął z sobą Bartuś przetak, aby łatwiej tej rzęsy zielonej nabrać, idzie kamienistą dróżką i pogwizduje wesoło. Nagle aż się zatrzymał. Bo mu się zdało, że ktoś jakby mu wtóruje. Najpierw pomyślał, że to może echo. Ale kiedy się wsłuchał, to przekonał się, że to nie echo, tylko ktoś w pobliżu cicho, a pięknie poświstuje. Rozejrzał się wokoło — ale nikogo nie widać. Chciał więc ruszyć dalej, kiedy ktoś do niego zagadał: — Pomóż mi, Bartusiu! Bartuś znów obejrzał się za siebie, na boki. Ale gdzie tam! Nikogo nie ma! Powiedział wobec tego: — Kiedy cię nie widzę! Gdzieżeś się ukrył? — Pochyl się aby w stronę tego jałowcowego krzaka. Zbliżył się Bartuś do jałowcowego krzaka, który rósł opodal, patrzy — a pod krzakiem wąż leży. Głowę podniósł i syczy, a poświstuje. A na głowie ma koronę z kropel rosy, co błyszczą w słońcu jak drogie kamienie. I Bartuś od razu poznał, że to jest wężowy król. — Prośbę mam do ciebie, Bartusiu — zasyczał wąż — prośbę jedyną. Abyś wziął mnie do tego twojego przetaka i zaniósł aby trochę pod górę. A już ja cię za to wynagrodzę. — Czemu nie, i bez nagrody to zrobię, panie królu wężowy — powiedział Bartuś i pokłonił się pięknie. Potem włożył do przetaka węża w błyszczącej koronie i zaniósł pod górę. Tam, gdzie mu wężowy król drogę wskazał. A kiedy już przyszedł na miejsce i węża położył według jego życzenia na trawie, gad znów zasyczał: — Wdzięczność moją królewską chciałbym ci okazać. Pochyl się nade mną. Posłuchał Bartuś, a król wężowy zasyczał. I wtedy poczuł Bartuś, że mu jakby wiatr ciepły głowę owionął. A król wężowy mówił dalej: — Dałem ci teraz taką moc czarodziejską, że kiedy zechcesz, to świstaniem możesz burzę sprowadzić, pioruny zwołać i skały poruszyć. Może ci się to w życiu przyda. A teraz zabierz swój przetak i zejdź w dolinę. Spotkasz tam na drodze c c i c 132 orszak królewski i króla jadącego na karym koniu. Pamiętaj wtedy o mocy, którą cię obdarowałem. Pokłonił się Bartuś w podzięce, przetak zabrał i wraca w dolinę, aby ze stawu rzęsy dla kaczusi nabrać, kiedy naraz usłyszał za sobą tętent i rżenie koni. Obejrzał się, patrzy, ręką oczy od słonecznego blasku osłaniając, patrzy, a tam orszak królewski jedzie. A na przedzie sam król w czerwonym płaszczu. Król koronę ma złotą jak samo słońce, a w ręku trzyma królewskie berło. — Hej! — zawołał król. — Coś ty za jeden? — Bartuś na mnie wołają, jasny panie królu. — Hm, Bartuś, powiadasz? — Król podrapał się berłem w brodę i mówi dalej : — Utrudzony jestem wielce podróżą. Chciałbym spocząć pod dachem. Jest tu może jaki zajazd w pobliżu, abym mógł się z*atrzymać na nocleg? — Nie ma tu żadnego zajazdu w tej okolicy, jasny panie królu — powiada Bartuś. — A dwór być może jest jakiś ? — I dworu żadnego też nie ma. — Gdzież się wobec tego zatrzymam z moim królewskim orszakiem? Utrudzony jestem i rycerze moi też są utrudzeni. A odpocząć musimy, gdyż jedziemy na wojnę. — Rety! Na wojnę? — zadziwił się i przestraszył Bartuś. — Nie bój się — łaskawie na to skinął berłem król. — Ja i moi rycerze pokonamy wroga. Ale przedtem spoczynku nam trzeba. Jest więc może w pobliżu bodaj jakaś chata, abym pod dachem mógł skłonić do spoczynku moją królewską głowę. — Jest tylko moja nędzna chatynka, jasny panie królu, jeśli nią nie pogardzicie, tam znajdziecie dach nad głową. Przyjął więc król gościnę u Bartusia. Zsiadając ze swego królewskiego konia od razu zauważył kaczusię, co na spotkanie Bartusia kołysząc się podreptała. Ucieszył się na jej widok król i zawołał: — Hej, dworzanie, głodny jestem okrutnie! A więc dla zaspokojenia mojego królewskiego głodu co prędzej zabijcie tę kaczkę i upieczcie na ogniu. Usłyszał to Bartuś i runął na kolana przed królem. — Jasny panie królu, nie zabijajcie tej kaczki! Mleka jest trochę w chacie, chleba czarnego mam kawałek i kaszy woreczek. Ale kaczki tej nie zabijajcie. Sam ją odchowałem od maleńkości. — Nie — powiedział srogo król — nikt nie może sprzeciwić się mojej królewskiej woli. Hej, rycerze, chwytajcie kaczkę i rozpalcie ognisko! — Słuchamy cię, nasz królu — odpowiedzieli rycerze. Zamarło serce z żałości w biednym Bartusiu. 133 „Rety — pomyślał — rety! A cóż ja pocznę?" Spojrzał jeszcze raz na króla i widzi nad sobą oblicze królewskie wąsate i groźne. Aż naraz przypomniał sobie tego drugiego, wężowego króla. Przypomniał sobie 0 mocy, którą wężowy król go obdarował, i pomyślał sobie, że przecież spróbuje swej siły. Wstał więc szybko z kolan i świsnął głośno. A zaledwie świsnął, wichura zerwała się ogromna, przeogromna. Zakręciło się wszystko, zakotłowało, patrzy Bartuś, a jaśnie król przez wiatr niesiony w powietrzu się unosi, aż czerwony płaszcz furkocze. Rycerze, niby liście jesienią, wichrem są miotani, hen, aż nad dachem chałupy, nad drzewami. Wreszcie wi.itr jaśnie króla na dach Bartusiowej chaty rzucił i tam się król zatrzymał przez to, że poszycia mocno się chwycił. — Ratunku! Do mnie, rycerze i dworzanie! — krzyczał. Ale rycerze i dworzanie mijali go tylko w pędzie, wichrem niesieni. — Ratunku! — wołał więc na próżno król swoim królewskim głosem. A Bartuś pod boki się wziął i ze śmiechu się zanosi. Wreszcie powiada tak: — Jaśnie królu! Jeśli odechciało już ci się mojej kaczusi, to wicher zatrzymam 1 bezpiecznie zejdziesz z tego dachu. — Nie, nie chcę już żadnej kaczki! — jęknął król. — Tylko niech ten wicher ustanie. Gwizdnął więc Bartuś, a wiatr zaraz posłusznie wiać przestał i król z dachu bezpiecznie się zsunął. Ledwie jednak na ziemi stanął, w tej samej chwili wrzasnął srogo: — Hej, rycerze i dworzanie! Wiązać tego chłopa, a kaczkę na obiad mi szykować ! — O, toś ty taki, jasny panie królu? — zawołał Bartuś. — Poczekajże ty! I znów zaświstał. A ledwie zaświstał, pioruny zaczęły bić wokoło. Ale tak groźne, tak huczące i tak jasne, że ziemia cała zdała się być wokoło w ogniu. Trzaskały te pioruny wokół króla i rycerzy tak, że z lęku nie wiedzieli, gdzie się schronić. I znów król, strachem zmożony, zaczął błagać Bartusia, aby te pioruny zatrzymał. Wysłuchał Bartuś i tym razem prośby królewskiej i znów zawierzył królewskiej obietnicy, ale ledwie echo po ostatnim piorunie ucichło, król zaczął wołać, żeby Bartusia wiązać, a kaczkę zabić i upiec. — Hej, królu, mam tego dość! — wrzasnął, już na dobre rozgniewany, Bartuś. — Zaraz cię tu uspokoję. — I znów zaświstał. A tym razem na świstanie deszcz zaczął lać okrutny. Ale tak okrutny, że zdawało się, że strumienie i rzeki z nieba płyną. Król i jego rycerze mało się nie utopią, już im woda po szyje sięga, a Bartuś jakby nad wodą stoi i śmieje się z nich. 134 — Ratuj nas, ratuj! Każ, niech ten deszcz padać przestanie! — zaczął wołać król. — Przyrzekam, że nie chcę tej twojej kaczki. Ale że Bartuś już dwa razy zawiódł się na królewskich przyrzeczeniach, więc nie bardzo mu teraz dowierzał. Aż w końcu dworzanie i rycerze królewscy prosić go zaczęli, żeby ich nie gubił za królewskie winy. Więc Bartuś prośby rycerzy wysłuchał i potoki deszczu zatrzymał. Woda zaraz w ziemię wsiąkła, a chmury rozeszły się i ukazało się słońce, aby ziemię osuszyć. Król swój czerwony płaszcz też na słońcu suszyć kazał, ale ledwie ten płaszcz wysechł, chwycili go dworzanie i Bartu-siowi na ramiona zarzucili. A potem odebrali królowi koronę i berło i oddali Bartu-siowi. — Bądź ty teraz naszym królem — powiedzieli — boś lepszy i potężniejszy. Jedź więc z nami do grodu, gdzie w zamku zasiądziesz na tronie. Roześmiał się Bartuś, bo mu się to bardzo spodobało, wskoczył na siodło królewskiego konia, koronę, co mu się na głowie przekrzywiała, poprawił i już miał berłem skinąć na znak, aby drużyna ruszyła, kiedy naraz na ziemię zeskoczył, pochylił się i wziął na ręce kaczkę. — Jakżebym bez niej pojechał — powiedział do drużyny — wychowałem ją od maleńkości. W biedzie mi towarzyszyła, to i teraz jej nie zostawię. I siedząc już na siodle, w żółty dziób kaczkę pocałował. A ledwie to zrobił, zamiast kaczki siedziała obok niego na koniu piękna królewna. — Byłam zaczarowana — powiedziała i pocałowała Bartusia. A potem pojechali w świat razem z całą drużyną i byli bardzo szczęśliwi. A król, ten co był niedobry, został w Bartusiowej chacie i drwalem został. o tym, JAK GŁUPI ZEFUK BYŁ MĄDRYM ZEFUKIEM j raz jeden chfop,kto'ij fanów. Dwóch z nich, buro mędt trzed,nńmiodpy, byf gtupi miał toedt Tak. pę twicrd/ili t-amd dwaj ^ wali Jl'q HanyJ i Francfk Giift'awMorcinek> O TYM, JAK GŁUPI 2EFL1K BYŁ MĄDRYM ZEFLIKIEM Jjijł raz jcdGTt chłcrp,ktonL fynów. Dwóch z nich hk d a trr^cismrnłodf/jy, był" gf uj^i miał tr%eć\% bracia-Na"/i lak yjj twierdzili t'amd dwaj ^valijiq Haruj/1 FranciTc Zeflik, ten najmłodszy brat, miał jednak swój rozum w głowie. Ał oprócz rozumu miał jeszcze dobre serce. Ojciec powiedział jednego razu do swych trzech synów: — Wiecie dobrze, jaka u mnie w domu straszna bieda. Choćby zęby wbić w ścianę, niczym się nie pożywisz! Idźcie przeto w świat i szukajcie tam szczęścia. A gdy je znajdziecie, to wracajcie do domu, do waszego starego ojca! Synowie pożegnali się z ojcem i ruszyli w świat szukać szczęścia. Szli i szli, aż przyszli do ogromnego lasu. W tym lesie rozchodziły się drogi na cztery strony świata. A na skrzyżowaniu tych dróg szumiała wielka lipa. Usiedli przeto pod lipą, by się naradzić, co dalej robić. — Ja pójdę tą drogą na lewo! — rzekł Hanys. — A ja na prawo! — rzekł Francik. — A ja prosto! — rzekł Zeflik. — A wiecie, co wam jeszcze powiem, mili bracia? — dodał po chwili. — Ciekawi jesteśmy, co nam mądrego powiesz — rzekli z przekąsem Hanys i Francik. — Oto każdy z nas wbije w tę lipę swój nóż aż po rękojeść! — zaczął Zeflik. — A gdy po trzech latach, trzech miesiącach i trzech dniach ktoś z nas pierwszy tu przyjdzie, to obejrzy noże pozostałych dwóch braci. A jeżeli ich noże będą do połowy zardzewiałe, to będzie znak, że obaj znajdują się w niebezpieczeństwie. A jeżeli będą całkiem zardzewiałe, będzie to znak, że już nie żyją. A jeżeli będą czyste jak srebro, znak to będzie, że za drobną chwilkę nadejdą z odszukanym szczęściem! Tamci dwaj starsi bracia zgodzili się i wszyscy trzej wbili swoje noże w lipę, aż po rękojeść. Potem się pożegnali i rozeszli na trzy strony świata. Hanys na lewo, Francik na prawo, a Zeflik prosto za nosem. I dobrze. Zeflik szedł i szedł, aż po długim czasie przyszedł do jednego miasta. Patrzy i widzi, że w tym mieście ogromny smutek. Ludzie chodzą, płaczą i załamują ręce, na wieżach wiszą czarne chorągwie, a ptaki przestały śpiewać, a słońce skryło się za czarne obłoki, a wszyscy królewscy dworzanie oblekli się w wory i głowy posypali popiołem, a największy chyba smutek był na królewskim zamku. Zeflik wstąpił do karczmy i zapytał, dlaczego w tym mieście taki wielki smutek, a największy na królewskim zamku. — To wy nic nie wiecie, wędrowniczku? — Nie wiem. — To wam powiem! Za naszym miastem w takich srogich skałach i jeszcze sroż-szej jaskini mieszka okrutny smok. I co roku musimy mu ofiarować jedną dziewicę na pożarcie. Król nasz i wszyscy rajcowie z burmistrzem muszą ciągnąć losy. I tego 137 roku los padł na młodziutką naszą królewnę, która jest piękna jak jutrzenka. I za trzy dni wszyscy odprowadzimy ją do tamtej pieczary, by ją sobie smok pożarł... — A czemu to robicie? — Bo gdybyśmy mu nie dali co roku pożreć dziewicy, zniszczyłby całe nasze miasto i całe królestwo wraz z nami. — A czy nie było śmiałka, który by się porwał na tego smoka? — Człowieku, ani nie wiecie, ilu tu już było znamienitych rycerzy i wojowników, i wszystko na próżno. Ani jeden z nich nie wyszedł żywy z tamtego pojedynku ze smokiem. Wszystkim urwał głowę... — To niedobrze! — To bardzo źle, zacny wędrowniczku! I wiecie, co wam jeszcze powiem? — Nie wiem. — Gdy los padł na naszą królewnę, król ogłosił w całym kraju i w sąsiednich krajach, że gdyby się znalazł jakiś odważny rycerz i smoka zabił, a królewnę uratował, odda mu pół królestwa i ową królewnę za żonę. — I zgłosił się kto? — Nikt się nie zgłosił, bo każdy boi się smoka! — To ja się zgłoszę! — rzekł Zeflik. Gdy to karczmarz usłyszał, zaczął się ogromnie śmiać, chociaż był smutny i chociaż wielki smutek był w całym mieście, na królewskim dworze i w całym królestwie. — Czemu się śmiejecie, karczmarzu? — zapytał zdziwiony Zeflik. — Bo, wędrowniczku, pleciecie... Chucherko z was, a chcecie smoka zabić! Już tu byli rycerze okuci w zbroje, ze srogimi mieczami, mocarze nad mocarzami, i nie dali rady, a wy dalibyście rady tym waszym kijaszkiem? — Śmiejcie się, jeżeli chcecie. Powiedzcie mi tylko, karczmarzu, kiedy macie odprowadzić tę waszą królewnę smokowi na pożarcie? — Za trzy dni... Powiedziałem już przecież. — Hm... A moglibyście mi poradzić, gdzie tu zdobyć miecz? — Miecz? — Powiedziałem, że miecz! — To idźcie w kierunku tamtej jaskini smoczej, tam znajdziecie sporo mieczy tych rycerzy, którym smok urwał głowę... Tam tych mieczy leży cała kupa! Zeflik poszedł w kierunku smoczej pieczary. Był daleko jeszcze od niej, a już słyszał, jak smok chrapie, że aż się skały trzęsą. A tyle siarkowego smrodu naokoło, że aż dusiło. Przed pieczarą zaś leżeli pobici rycerze bez głów, w zardzewiałych zbrojach, a koło nich walary się miecze. Były takie i owakie, małe, duże i olbrzymie, zardzewiałe i jeszcze błyszczące. 138 Zeflik wybrał najporęczniejszy, ani za duży, ani za mały, ani za ciężki, ani za lekki, i odszedł, bo krztusił się smrodem siarki. Potem pomyślał, że musi jednak poszukać jakiejś pomocy dla siebie, bo nie wie, czy sam da radę smokowi. Idzie więc przez las i widzi wilka szamocącego się w żelazach. Zębce żelaza chwyciły jego prawą przednią nogę i zwierzę próżno usiłowało wydobyć się z pułapki. • Zeflik miał dobre serce. Podszedł do wilka, zaparł się mocno, rozciągnął żelaza i uwolnił biedaka. Wilk był bardzo uradowany i tak przemówił do Zeflika: — Jestem wilkiem i powinienem cię pożreć, lecz ponieważ masz dobre serce, nie pożrę cię, tylko będę chciał ci się odwdzięczyć. Powiedz, wędrowniczku, jak ci się odwdzięczyć? — Odwdzięczysz mi się, jeżeli mi pomożesz zabić smoka. — Czemu nie? Dla ciebie wszystko zrobię. Nawet będę ci służył, jak długo zechcesz! Zeflik poszedł teraz z wilkiem jeszcze głębiej w las. Idą tak razem, idą, aż tu naraz Zeflik ujrzał niedźwiedzia. Niedźwiedź siedział pod drzewem i ogromnie narzekał, i podnosił tylną lewą łapę. — Czemu tak narzekasz? — zapytał Zeflik. — Okrutny cierń wbił mi się w łapę i teraz mnie to strasznie boli, a nie mogę ciernia wydobyć. Zeflik miał dobre serce, ujął jego tylną lewą łapę, pogrzebał w niej scyzorykiem i wydobył cierń długi na cal, a może dłuższy. Niedźwiedź odetchnął z ulgą i tak powiedział: — Wiesz, wędrowniczku, powinienem cię pożreć, ale nie zrobię tego, bo masz dobre serce. Chcę ci się odwdzięczyć, powiedz, w jaki sposób to uczynić. — Jeżeli już tak bardzo pragniesz mi się odwdzięczyć, to pomóż mi zabić smoka! — Czemu nie? Już się robi! A gdzie jest ten smok? Kiedy mam ci pomóc w tej bójce? Zeflik powiedział, że dopiero na trzeci dzień, gdy król, dworzanie i mieszczanie zaprowadzą królewnę pod pieczarę. Wtedy on, Zefjik, wilk i niedźwiedź rzucą się na smoka i muszą go pobić. — Już się robi! — rzekł niedźwiedź. — Lecz to jest mała przysługa. Wiesz co, wędrowniczku? Ja ci będę służył. Chcesz? — Proszę bardzo! Będzie mi bardzo miło — rzekł grzecznie Zeflik. I poszli teraz samotrzeć. A gdy tak idą, niedźwiedź powiedział: — Ja tu gdzieś czuję człowieka! — I ja też! — powiedział wilk. 139 Niedźwiedź i wilk idą więc w tym kierunku, gdzie poczuły człowieka, a Zeflik z mieczem za nimi. Idą, idą, aż napotkali bardzo starą babę. Była zgarbiona, siwa, brzydka, nos miała haczykowaty tak bardzo, że sięgał jej do brody. Niosła na plecach sporą wiązkę drzewa uzbieranego w lesie. Brzemiączko było dla niej za ciężkie, dlatego szła bardzo zgarbiona i nachylona do ziemi i podpierała się kijaszkiem. Gdy zobaczyła wilka i niedźwiedzia, coś mruknęła i zwierzęta dały jej spokój. Potem zwróciła się do Zeflika z następującymi słowy: — Młody rycerzyku! Bądź tak dobry i pomóż mi to brzemię zanieść do domu! Zeflik, ponieważ miał dobre serce, powiedział: — Czemu nie? Już się robi! — i zarzucił na plecy jej brzemię, ujął babinę pod rękę i szedł z nią daleko, daleko w głąb lasu. A wilk i niedźwiedź za nimi. A gdy już mrok zapadał, doszli na polankę. Na polance stała mała, krzywa chałupka podparta drągiem, żeby się nie zwaliła. — Tu mieszkam! — rzekła babinka podobna do czarownicy. Zeflik zaprowadził ją do środka, brzemię z chrustem złożył przy piecu i już chciał odejść, lecz tamta babina rzekła: — Przenocuj u mnie za piecem, a wilk i niedźwiedź mogą spać pod piecem. Ciemno już i w lesie mogą cię zbójcy napaść. Zeflik nie bardzo chciał się zgodzić, bo w chałupce było bardzo dziwnie. U pułapu siedziała na sosrębie sowa z wytrzeszczonymi oczami, na pierzynie leżał czarny bursztynowooki kot, na poduszce przycupnęła szpetna ropucha i wybałuszyła ślepia na Zeflika, a z dziury pod podłogą wylazł wielki szczur z owrzodziałym ogonem i z długimi wąsiskami. Babina tymczasem roznieciła ogień na kominku i zaczęła pitrasić wieczerzę. Coś nalewała, przelewała, mruczała, a z garnka unosiła się miła woń. Gdy już ugotowała wieczerzę, podała Zeflikowi garnuszek z czymś ciepłym. — Tu masz ptasie mleko — rzekła. — Wypij, a będziesz silny, że potrafisz nawet smoka pobić! Potem podała niedźwiedziowi wielki plaster miodu i rzekła: — Tu masz, niedźwiedziu! Zjedz, a będziesz silny, że potrafisz nawet smoka pobić! Potem podała jeszcze wilkowi wielką końską szynkę, wiszącą w kominie, gdzie się wędziła w dymie jałowcowym, i rzekła: — Tu masz, wilczoszku! Zjedz, a będziesz silny, że potrafisz smoka pobić! Zeflik wypił ptasie mleko, które było bardzo dobre. I zaraz poczuł, że staje się ogromnie silny. Niedźwiedź zjadł spory plaster miodu i także wyczuł, że staje się jakby królem niedźwiedzi. A wilk zeżarł końską szynkę, uwędzoną w jałowcowym dymie, i zaraz się poczuł jak król wszystkich wilków. 140 Potem wilk z niedźwiedziem ułożyli się pod piecem, a Zeflik za piecem i spali aż do rana. A gdy się zbudzili, ujrzeli, że nie śpią w chałupce, lecz w lesie pod ogromnym rozłożystym drzewem. A z chałupki i babuleńki ani śladu. Pomyśleli, że im się to wszystko widocznie śniło, a potem zabrali się i poszli. Szli i szli, aż na drugi dzień przyszli do tego miasta, pod którym siedział szpetny smok, czekający na młodziutką królewnę. Dochodzili samotrzeć do bram miasta, gdy napotkali pochód. Przodem szła królewna, piękna jak jutrzenka, w czarnej sukni i w czarnym welonie i bardzo płakała. Za nią szedł król, podpierał się berłem i jeszcze bardziej płakał. Za królem szli dworzanie, wszyscy czarno ubrani, ogromnie smutni, lecz ci już mniej płakali. A za dworzanami szli mieszczanie i ci już tylko pociągali nosami. Zeflik skinął na wilka i niedźwiedzia i ruszył za tą żałobną i smutną procesją. A wszystkie dzwony w mieście dzwoniły żałośnie, a czarne chorągwie leniwy wiatr rozwiewał, że podobne były do ludzi, którzy załamują ręce z okrutnego żalu, a słońce skryło się za czarne obłoki, a ptaki nie śpiewały, tylko z lekka pojękiwały, a woda w rzece stanęła i nie szemrała, a liście na drzewach znieruchomiały jakby obumarłe, a król płakał gorzkimi łzami i podpierał się berłem, a królewna, piękna jak jutrzenka, płakała i załamywała białe ręce podobne do lilii, a jej niebieskie oczy były tak bardzo niebieskie pod czarnym welonem, że wszystkim się wydawało, że to niebo w jej oczach płacze. Cały ten ponury kondukt doszedł do pieczary. Obok pieczary stał marmurowy słup. Kat, z czerwonym kapturem na głowie, w czerwonym kaftanie skórzanym, w czerwonych portkach obcisłych i w czerwonych butach z cholewami, przywiązał królewnę do marmurowego słupa. A gdy już była przywiązana, wszyscy żegnali się z nią i tak bardzo płakali i narzekali, a najbardziej nieszczęśliwy król, że Zefli-kowi krajało się serce na malutkie ćwierci, wilk pociągał nosem, a niedźwiedź wycierał oczy łapą i sapał jak niedźwiedź. Potem wszyscy odeszli i zostawili królewnę samą, przywiązaną do marmurowego słupa. I nic. Zeflik zaś ukrył się z wilkiem i niedźwiedziem za skałą i czekał, co teraz będzie. Nie czekał długo, bo znienacka skała się zatrzęsła, zagrzmiało, z czeluści pieczary wybuchnął ogromny kłąb siarkowego dymu. Zeflik wiedział, że to smok wyłazi po swoją daninę. — Czas na nas! — rzekł do wilka i niedźwiedzia. — Czas! — rzekł niedźwiedź i zaczął ostrzyć pazury na skale. — Czas! — rzekł wilk i zaczął ostrzyć zęby na krzemieniu. — Czas! — powtórzył Zeflik i wydobył miecz z pochwy. Wiedział, że jest ostry dostatecznie, bo gdy się dzisiaj rankiem zbudził, to się nim ogolił. 141 I podeszli w trójkę pod pieczarę, i zaczaili się za skałą. A skala dygotała i drżała, a smok ryczał i wyłaził, srogi, wielki, o siedmiu łbach z rozwartymi paszczękami, z ognistym jęzorem, z wybałuszonymi ślepiami, o wielkich skrzydłach nietoperzowych, długi, pękaty, pokryty łuskami, z bardzo długim ogonem. Prał nim wkoło siebie, kłapał zębcami, ział siarką i oblizywał się na widok struchlałej królewny. I gdy tylko wysunął pierwszy łeb z pieczary, Zeflik skoczył i jak nie zamierzy się mieczem, jak nie uderzy! Ciach! I pierwszy łeb ucięty! Nie wiedział jednak, że na miejsce uciętego łba może smokowi uróść nowy. Wiedział o tym wilk, wiedział i niedźwiedź. Obaj skoczyli do jego szyi i zaczęli ją gryźć. I łeb już nie mógł odróść. A Zeflik nie czekał, tylko ciach! po drugim łbie! Ciach! po trzecim! Ciach! po czwartym! Smok ani się spostrzegł i nie zdołał nawet bardzo zaryczeć, a już było po jego łbach. A niedźwiedź z wilkiem uwijali się i gryźli obcięte szyje, żeby nowe łby nie wyrosły. I nie minęło pół pacierzy, a już było po wszystkim. Przed zziajanym Zeflikiem, ubroczonym smoczą krwią, leżał smok podobny teraz do zdechłej krowy, jeszcze prał ogonem, lecz coraz słabiej, a wilk z niedźwiedziem chłeptali krew, buchającą ze smoczych szyi, a królewna nic nie wiedziała, co się dzieje, bo zemdlała. Zeflik odwiązał królewnę od marmurowego słupa, wziął ją na ręce i zaniósł na trawę przy strumyku. Potem nabrał do dłoni wody i prysnął na jej twarz. Królewna otworzyła oczy i już chciała je zamknąć, bo przypuszczała, że zobaczy nad sobą siedem rozdziawionych paszczy smoczych, lecz ku swemu zdumieniu ujrzała twarz urodziwego młodziana. Co się potem działo, pióro ludzkie nie zdoła opisać, a gdyby to opowiedzieć, mowa ludzka byłaby podobna do bełkotu niemowy. Uradowana królewna padła w ramiona Zeflika i rzekła: — Tyś mój umiłowany, rycerz nieustraszony, mocarz nad mocarze! A wzruszony Zeflik przygarnął królewską dziewuszkę do siebie i rzekł: — Tyś moje szczęście jedyne, umiłowane, wyśnione! Ty moja dzieweczko wy-tęskniona! Tak przemawiali do siebie wyszukanymi i uskrzydlonymi słowami, że aż niedźwiedź jął się oblizywać, bo mu się wydawało, że z tych słów miód kapie, a wilk zaczął z radości fikać koziołki na trawie. A potem jeszcze Zeflik odprowadził królewnę kęs drogi i gdy już las przerzedzał się, powiedział: — Moja umiłowana! Przyjdę po ciebie, żeby cię poślubić, za rok! Muszę jeszcze swoich dwóch braci szukać po świecie, bo oni także wędrują za szczęściem. A po roku przyjdę po ciebie... A teraz wracaj do króla-ojca, pięknie mu się kłaniaj ode mnie i tęsknij za mną, jak ja będę tęsknił za tobą, moja dzieweczko! I rozeszli się. A ona dała mu swój pierścień na drogę. 142 Królewna pobieżała do miasta, a Zeflik powędrował w świat, by szukać swych dwóch braci. Już bowiem minęły dwa lata i dwa miesiące od chwili, gdy się rozeszli. Zanim jednak poszedł w świat, wyłamał ze smoczych dolnych szczęk po dwa kły, włożył do worka i potem dopiero wyruszył. Królewna zaś bieżała przez las i bieżała. Aż tu naraz spoza grubego dębu wyskoczył szpetny opryszek z tęgą, sękatą lagą i wrzasnął: — Stój, paniuchna! Ani kroku dalej! Był to rozbójnik, który podglądał z ukrycia walkę Zeflika, wilka i niedźwiedzia ze smokiem. Jego myśli były podobne do rojowiska gadów, a jego serce było ro-baczywe jak stary, zgniły ser. — Słuchaj, paniuchna! Ani mru-mru, bo tą pałką zdzielę! Ze mną nie ma żartów. Ho, ho!... Chodź ze mną, bo inaczej ścisnę gardziołek jedną dłonią i wtedy paniuchna ani zipnie! Ze mnie nie ma żartów! Królewna poszła więc z opryszkiem. On zaś zaprowadził ją ku smoczej jamie. Tam kazał jej zanurzyć dwa palce prawej dłoni w smoczej krwi i przysiąc, że powie królowi-ojcu, dworzanom i wszystkim, kto się tylko o to zapyta, iż smoka zabił on, rycerz Hałaburda. A jeżeli nie przysięgnie, to ją łupnie pałką po głowie i już jej duszyczka pofrunie do nieba! — No, przysięgaj! — wrzasnął chrapliwie i podniósł pałkę. Królewna przysięgła, że powie ojcu, dworzanom i każdemu, kto by się o to pytał, że smoka zabił on, rycerz Hałaburda, i że onże rycerz Hałaburda jest jej wybawicielem i jej przyszłym mężem!... Opryszkowi chodziło nie tyle o królewnę, podobną do marcypanowego chucher-ka, ile o tę połowę królestwa, którą król obiecał wybawcy jego córki. A poza tym być królewskim zięciem to także kąsek nie lada! Już nie będzie napadał na baby, idące z masłem na targ do miasta, lecz będzie królewskim zięciem, będzie panował nad połową królestwa, będzie nosił na kudłatym łbie złotą koronę, wylegiwał się w puchach do południa i jadł rogaliki z masłem i miodem, a królewna, czyli jego żona, będzie mu ściągała buty, myła jego brudne nogi w złotym szafliku i będzie musiała podsuwać mu najsmaczniejsze kąski do ust, smażyć dla niego kotlety, a gdy mu nie będzie się coś podobało, to da jej takiego szturchańca, że wszystkich świętych zobaczy! Ha, to będzie życie! Potem sprawi sobie regiment wojaków, których będzie musztrował po swojemu, po zbójecku, i z tymi wojakami będzie napadał na całe karawany kupieckie i grabił, jak przystoi królewskiemu zięciowi. I będzie chodził tylko w koronie na głowie, korona zaś musi być ze szczerego złota, nabijana diamentami. I będzie nosił płaszcz purpurowy, a orderów i medali nawiesza na sobie, gdzie się tylko da. Ha, to będzie życie! 144 Gdy tak rozmyślał, pozbierał siedem odciętych głów smoczych do worka i rzekł do królewny: — Chodź ze mną, a nie becz, bo, do jasnej cholery, grzmotnę cię pięścią! Zaprowadził wystrachaną dzieweczkę królewską do miasta, z miasta na zamek i powiedział królowi, że on, rycerz nad rycerzami, nazwiskiem Hałaburda herbu Małyjurek, pokonał własnoręcznie smoka i wybawił królewnę z ciężkich obieży. A oto na dowód wysypał siedem smoczych głów z worka. A jeżeli król nie chciałby jeszcze uwierzyć, niechaj zaświadczy ten gołąbek niewinny, turkaweczka złota, jutrzenka poranna! — No, gadaj, do cholery, bo cię kopnę! — syknął na królewnę. — Tak, ojcze! Rycerz Hałaburda mnie wyzwolił... Opryszek zaraz też domagał się, by król dotrzymał swego królewskiego słowa. A więc niechaj zrobi weselisko, jakie należy się królewskiej córce i zięciowi, rycerzowi Hałaburdzie nad Hałaburdami, herbu Małyjurek, i niechaj na tym .weselu będzie wino dla gości, a dla niego beczułka najprzedniejszej gorzały. I musi być tłustego jedzenia tak wiele, żeby rycerzowi Hałaburdzie po brodzie kapało. A niechaj jeszcze dziś wyśle geometrów z palikami i metrami, którzy by królestwo podzielili na dwie równe połowy. Jedną połowę może sobie teść zatrzymać, a druga będzie dla królewskiego zięcia, rycerza Hałaburdy nad Hałaburdami, herbu Małyjurek. Król był tak bardzo uszczęśliwiony powrotem uratowanej córki, że nie zwracał uwagi, iż ten jego przyszły zięć wygląda jak rzezimieszek, który już chyba ze siedem wsi wypalił, że cuchnie wódką jak gorzelnia, że jest kostropaty na gębie i podobny do straszydła na wróble i że słowa jego są grube i nieprzystojne. Przypadł król do niego, objął go i zaczął ściskać, i całować, i dziękować: — O ty, mój drogi zięciu! O ty, nieustraszony rycerzu! — wołał wzruszony. Mieszczanie już się dowiedzieli, że królewna uratowana i że smoka zabił rycerz Hałaburda herbu Małyjurek. I chociaż nikt w życiu nie słyszał o rycerzu takiego nazwiska i herbu, zebrali się pod zamkiem i wiwatowali na jego cześć. Opryszek wychylił swój szpetny łeb, pokiwał wiwatującym mieszczanom dłonią i potem ryknął: — A nie drzyjcie się tu pod moim zamkiem, jakby was ze skóry obdzierano, bo was diabli wezmą!... Król tymczasem postanowił zwołać cały dwór, by omówić wesele rycerza Hałaburdy z królewną. Córka jednak padła do nóg królowi i prosiła na wszystkie świętości, by się jeszcze wstrzymał przez rok, a gdy rok minie, niech się dzieje wola boża. I tak bardzo prosiła i nalegała, że król ustąpił i kazał przywołać rycerza Hałaburdę. 10 — „U złotego źródła" 145 Przyszedł już lekko zalany, bo wy trąbił całą butelkę gorzały. Król był nawet zadowolony z prośby swej córki, bo już teraz nie podobał mu się ten nieokrzesany zięć, raz po raz drapiący się, wycierający nos w palce i gadający grubymi słowami. Oświadczył mu przeto, że darmo-larmo, królewskiego słowa dotrzyma, lecz na skutek uchwały całego dworu wesele odbędzie się dopiero za rok od dzisiaj! — O, jasny pieron! — mruknął opryszek. — A żeby diabli wzięli tego starego dziada królewskiego! I na tym stanęło. Opryszek, przezwany przez siebie samego rycerzem Hałaburdą, musiał się zgodzić i poszedł zabijać do lasu. Oświadczył jednak, że za rok stawi się i niech ręka boska broni, gdyby król zamierzał znowu coś kręcić z tą żeniaczką! Bo, do jasnej cholery, wtenczas pokaże, że nie pozwoli wystrychnąć się na dudka! Królewna teraz przez cały czas tęskniła za swoim prawdziwym wybawcą. Nie powiedziała jednak nikomu, jak miała się rzecz po prawdzie, gdyż lękała się złamać przysięgę wymuszoną przez tamtego oberwańca ze zbójecką pałką. Przesiadywała w najwyższym oknie na najwyższej baszcie i wypatrywała, czy nie zobaczy wracającego młodziana, któremu ślubowała miłość na wieki. Dni mijały i mijały, a tymczasem Zeflik wędrował po całym świecie i szukał swych braci. — Widzieliście, dobrzy ludzie, moich dwóch braci? — pytał się po drodze. Jedni widzieli, inni nie widzieli. Ci zaś, co widzieli jednego lub drugiego, mawiali: — Był tu taki, ale ukradł konia ubogiemu chłopu! Albo: — Był tu taki, ale wielki nicpoń! Kalwaryjskiego dziada napadł i zabrał mu wszystkie wyżebrane grosiki! — To nie byli moi bracia! — odpowiadał na to Zeflik, gdyż nie wierzył, by ktoś mógł ukraść konia ubogiemu chłopu lub obrabować z grosików kalwaryjskiego dziada. , Im dłużej wędrował ze swym niedźwiedziem i wilkiem, tym więcej gromadziło się skarg na jego dwóch braci. Nikt nie miał o nich dobrego słowa, tylko każdy im złorzeczył. A że to rzezimieszki, złodziejaszki, łupieżniki, zawalidrogi, ludzie bez serca... • — Nie! To chyba nie byli moi bracia! — powtarzał Zeflik i coraz większy smutek ogarniał jego serce. Przewędrował tak całe królestwo jedno i drugie, i trzecie, a gdy już nadszedł czas, wracał spiesznie do tamtego miasta, gdzie na niego czekała umiłowana dzieweczka królewska. Przyszedł, wreszcie w samą porę. Rok bowiem kończył się od tamtej chwili, gdy ją wyratował, a smoka zabił. 146 Przyszedł do onego miasta i ujrzał zdumiony, że w mieście łopocą chorągwie na kalenicach, że wszędzie grają orkiestry, że ludzie są odświętnie ubrani, że na ulicach stoją bramy z zieleni i kwiatów, że zapach kołaczy niesie się naokoło, a dzieci śpiewają, a mieszczanie klepią się wzajemnie po wydatnych brzuchach i przepijają zdrowie przyszłych nowożeńców... — Co tu się dzieje? — zapytał karczmarza. — To wy nic nie wiecie, wędrowniczku? — zdziwił się karczmarz. — Skąd miałbym wiedzieć? Idę przecież z dalekiego świata! — Ha, to wam powiem! Dzisiaj nasza królewna wychodzi za mąż za rycerza Hałaburdę, herbu Małyjurek. — Jak to? Nie rozumiem! Za jakiego rycerza? — Ha, widać, że wy mało wiecie! To tenże rycerz, który przed rokiem, dzisiaj akurat minął rok, zabił smoka, a królewnę wyratował... — Co wy mówicie ? — No, tak! Za chwilę, tylko czekać, a wyjdzie paradny orszak królewski z nowożeńcami z zamku do katedry... Tylko jedna dziwna rzecz. Królewna płacze i płacze, zamiast się radować!... No, ale to już tak zawsze bywa. Taka młoda panna zawsze beczy, gdy ma pojechać do ślubu, a w duchu się raduje. Ale co wam powiem, to wam powiem, ale powiem, wędrowniczku, babski płacz a poranny deszcz, to na jedno wychodzi!... Zeflik już nie słuchał fanzolenia karczmarza, tylko zdjął z palca pierścień, który dała mu królewna wtedy, gdy się żegnał z nią w lesie. Pierścień uwiązał na nitce, nitkę uwiązał na szyi wilka, a potem powiedział: — Pobiegnij, bracie wilku, do zamku, wyszukaj królewnę i daj jej ten pierścień! — Już się robi! A kogo tam pożreć ? — Nikogo! Tylko oddaj królewnie pierścień. Potem zwrócił się do niedźwiedzia: — A ty, bracie niedźwiedziu, pędź z wilkiem na królewski zamek, weźmij na siebie królewnę i tu ją przywieź na swym grzbiecie! A uważaj, by nie spadła! Niech się dobrze trzyma twoich kudeł! — Już się robi! A kogo tam pożreć ? — Nikogo. Królewnę mi tu sprowadź! Wilk i niedźwiedź ruszyli kłusem do zamku. Na ulicach wszczął się ogromny wrzask i tumult, ludzie uciekali na złamanie karku, krzyczeli: — Ratuj się, kto w Boga wierzy! — a wszyscy uciekali i kryli się na widok dwóch bestii kłapiących paszczękami i galopujących prościuteńko do zamku. I gdy straże zamkowe ujrzały takie dwa srogie potwory z rozdziawionymi 147 paszczękami, prask! halabardami i rozbiegły się na wszystkie strony, wrzeszcząc rozpaczliwie: — Ratuj się, kto w Boga wierzy ! A wilk z niedźwiedziem już są w zamku. W zamku krzyk, lament, pisk i wrzask nieludzki, bo dworzanie na widok dwóch „smoków" (ha, widać, że strach ma wielkie oczy!) uciekali i kryli się, gdzie mogli. A wilk i niedźwiedź wpadły do królewskiej komnaty, gdzie już byli zebrani weselni goście, druhny i drużbowie, i pan młody, a przede wszystkim panna młoda wielce smutna i płacząca. Gdy goście weselni ujrzeli dwa straszne potwory, wrzasnęli przeraźliwie i albo zemdleli, albo skryli się pod stoły. Pan młody ze strachu rymnął jak długi na wznak. Wilk go obwąchał, skrzywił się i pomyślał, że tego draba miałby ochotę pożreć. Obwąchał go niedźwiedź, kichnął, bo go zawierciło w nosie, i pomyślał, że tego łajdaka pożarłby chętnie. Królewna tymczasem patrzy, patrzy i aż białe rączki składa z radości! Przecież to ten sam wilk i ten sam niedźwiedź, które pomogły tamtemu prześlicznemu młodzianowi pokonać smoka. A wilk już się przymila i podsuwa szyję pod jej rączki. Królewna widzi, że na wilkowej szyi jest zawieszony ten sam pierścień, który podarowała swemu wybawicielowi. A niedźwiedź już się podsuwa, kładzie nisko na posadzce i mruczy, by królewna nań usiadła i mocno chwyciła się jego kudeł, bo teraz będzie największa niespodzianka. Królewna usiadła na jego grzbiecie i chwyciła się mocno kudeł, a wtedy niedźwiedź pognał przez zamkowe komnaty, przez dziedziniec i przez miasto do karczmy. A przed nim sadził wilk i wyszczerzał groźnie kły na każdego, kto zamierzał przeszkodzić w uprowadzeniu królewny. Niedźwiedź przybiegł do karczmy, przypędził i wilk zziajany. Zeflik wybiegł naprzeciw i oboje z królewną padli sobie w ramiona... I znowu pióro nie zdoła opisać, jaka była radość z tego spotkania. Chociażby to było nawet pióro ze złota i w miodzie maczane, nie zdoła opisać. A mowa ludzka byłaby tak uboga jak mysz kościelna. Gdy się nacieszyli i napatrzyli w oczy, i ucałowali, ujęli się pod ręce i poszli na zamek. Przed nimi zaś szedł wilk i wyszczerzał kłańce na każdego, kto by z przodu chciał porwać się na Zeflika, a za nimi szedł niedźwiedź i groźnym pomrukiem odpędzał każdego, kto by z tyłu chciał porwać się na Zeflika. Doszli do zamku, doszli do komnaty zamkowej i teraz wszystko się wyjaśniło. — To jest mój rycerz nad rycerzami, który smoka zabił, który mnie wybawił i któremu przyrzekłam swoją rękę! — zawołała rozpromieniona królewna do struchlałych gości i do zdumionego króla. — Oszust! — wrzasnął opryszek, przebrany za młodego pana. Był wciąż szpetny 148 na gębie, kostropaty, tyle tylko, że kazał sobie ściąć ryże kudły ze łba i ogolić się. Lecz i tak był podobny do straszydła na wróble, a z oczu do rzezimieszka, który już siedem wsi wypalił. — Oszust! — powtórzył. — Królu i teściu! Do kryminału z oszustem! — Hola, mości panowie! — zawołał nadworny sędzia. — Tu coś nie jest w porządku! Król jegomość pozwoli, że zapytam o coś jednego i drugiego! Król pozwolił, a sędzia zapytał Hałaburdę: — Tyś zabił smoka i wybawił królewnę? — A któż by, jak nie ja? Ja to uczyniłem! Niech poświadczy królewna, moja narzeczona! Sędzia zwrócił się teraz do Zeflika: — Tyś zabił smoka i wybawił królewnę? — Ja, prześwietny sędzio! Niech poświadczy królewna, moja narzeczona! A wtedy sędzia zwrócił się do królewny: — Jaśniutka królewno! Powiedz, kto z tych dwóch rycerzy zabił smoka i wybawił cię? Wszyscy byli ogromnie ciekawi, co teraz nastąpi. Wyciągnęli szyje, otworzyli usta, nadstawili uszu i nastała taka cisza, jak wtedy, gdy ktoś mak sieje. A w tej ogromnej ciszy królewna rzekła śpiewnym głosem, jakby słowik zagędziolił: — Ten ci jest mój jedyny i prawdziwy wybawca i jemu przysięgłam miłość po wszystkie czasy! — i wskazała na Zeflika. — Cyganisz, ty małpo zielona! — wrzasnął rozjuszony opryszek. — Ja wam zaraz pokażę, kto zabił smoka! — i schylił się pod stół, skąd wydobył worek. Z worka wysypał na posadzkę przed królem i sędzią siedem smoczych głów. — O, widzicie! Ja mam smocze głowy, które uciąłem swoim mieczem. A tamten chłystek nie ma nic! Widzicie! Do ciemnicy z nim! Do lochu! Na głodową śmierć go skazać, oszusta! — Spokój, wielmożny panie rycerzu Hałaburdo, herbu Małyjurek! Spokój! A ty, młodzieńcze — zwrócił się sędzia do Zeflika — jaki masz dowód, żeś zabił smoka i wybawił królewnę? Na to czekał Zeflik. Wyjął nieduży mieszek zza pazuchy i wysypał przed królem i sędzią czternaście smoczych kłów. — Oto mój dowód! — rzekł spokojnie. — A teraz proszę osądzić, królu, i ty, prześwietny sędzio! Kto zabił smoka, czy ten, który najpierw kły wyrwał ze smoczych głów, czy ten, co zabrał smocze głowy bez kłów! O, proszę porównać! — i zaczął wsuwać w smocze paszczęki po dwa kły. Teraz już wszyscy wiedzieli, że rycerz Hałaburda jest oszustem, cyganem i złoczyńcą, a ten młody człowiek prawdziwym wybawicielem. 149 A gdy królewna opowiedziała, jak ją opryszek zmusił do złożenia przysięgi, los jego był przypieczętowany. — A niech to jasna cholera! — wrzasnął opryszek i rzucił się do ucieczki. Lecz na to czatowały wilk i niedźwiedź. Skoczyły za nim, porwały i powlokły na zamkowy dziedziniec. I tam go rozszarpały na kawałki. W zamku zaś nastąpiło ogromne wesele, wszyscy jedli i pili, potem Zeflik ze swą narzeczoną pojechali w złotej kolasie do katedry, gdzie im sam biskup z długą brodą, jaką nosi święty Mikołaj, udzielił ślubu, i już wszystko było dobrze. Nazajutrz jednak powiedział młody król Zeflik do swej młodziutkiej żony i do swego teścia, starego króla: — Dzisiaj muszę wyjechać, bo za miesiąc i dwa dni mijają trzy lata, trzy mie-ce i trzy dni, jak pożegnałem się ze swymi braćmi. Poszli szukać szczęścia jak ja. A teraz każdy z nas ma udać się pod lipę na rozstajne drogi i zobaczyć noże wbite w drzewo. A to jest bardzo daleko. — Ja pojadę z tobą, mój złoty Zefliku — poprosiła jego żona. — Dobrze! I pojechali w złocistej kolasie, poprzedzani wilkiem i niedźwiedziem. Jechali, jechali, aż po miesiącu i dwóch dniach dojechali na rozstajne drogi pod szumiącą lipę. A był już wieczór. Oboje zdziwili się, bo zastali pod lipą dwa dymiące ogniska, nad każdym ogniskiem rożen z piekącym się zającem, a przed każdym ogniskiem duży, czarny kamień. Pomyśleli przeto, że tu ktoś był przed nimi, może bracia, i gdzieś poszli. Zeflik jednak popatrzył na noże wbite w lipę. Ujrzał, że jego nóż jest jakby ze srebra, a noże obu braci są do połowy zardzewiałe. Już teraz wiedział, że jego bracia znajdują się w niebezpieczeństwie. Rozniecił jednak trzecie ognisko, nabił na rożen zająca, którego przyniósł wilk z lasu, przytoczył tamte dwa czarne kamienie i usiadł na nich z królewną. I gdy tak siedzieli i grzali się przy ognisku, czarny las szumiał, a lipa także szumiała, wilk zaś czesał się językiem, a niedźwiedź mruczał. I naraz z mroku wyszła stara, bardzo stara baba, siwa, rozczochrana, z nosem haczykowatym, sięgającym jej do brody, podpierająca się kijaszkiem. Zeflikowi wydawało się, że już ją gdzieś widział. Ale gdzie? Niedźwiedź zaś i wilk zaraz ją poznały, bo pokiwały ogonami. — Bu, panoczku, jak mi zimno! — rzekła babuleńka, drżąc istotnie z zimna. — Pozwólcie mi, panoczku, ogrzać się przy waszym ognisku! — Ależ proszę bardzo, proszę! — zawołał Zeflik, mający dobre serce. — Zaraz... — i pobiegł do kolasy, wyniósł piękny dywan, nakrył kamień i poprosił, by babuleńka usiadła na nim i ogrzała się do woli. A gdy się zając upiecze, uraczy ją tłustym udkiem. 150 Babuleńka usiadła. A Zeflik jej powiedział, że czeka tu na swych braci i frasuje się bardzo, bo nie wie, co się z nimi dzieje. — A ja wiem! — rzekła babuleńka. — Byli tu, o, byli! Ale gdy tego starszego prosiłam, by mi pozwolił się ogrzać, to mnie odpędził kijem. A gdy tego młodszego prosiłam, by mi pozwolił się ogrzać, to mnie także odpędził kijem. A tyś mnie przyjął... Jak cię za to wynagrodzić, rycerzyku jasny, aże jak? — Hm, serca się nie wynagradza. Mam jednak wielką prośbę. Powiedz mi, gdzie są moi bracia, żebym mógł z nimi wrócić do naszego starego ojca. Gdy wrócę sam, ojciec umrze ze zmartwienia... — Chciałbyś ich widzieć żywych? — O to jedynie proszę! — O nic więcej? — O nic więcej, bo to mi wystarczy za wszystkie skarby świata! — i wskazał na zapłonioną królewnę. — Dobrze — rzekła babuleńka. — Oto weź ten pręt, a uderz jeden i drugi czarny kamień. Zeflik wziął pręt, uderzył jeden i drugi kamień, i co się dzieje? Oto kamienie poruszały się, przemieniały i za chwilę stanęli przed nim obaj bracia. Radość była wielka i całowanie, i ściskanie, i witanie, i dziękowanie. A babuleńka rzekła do Zeflika: — A teraz ty mnie uderz prętem! — Jak bym śmiał? — wzbraniał się Zeflik. — Proszę cię, uderz! — nalegała babuleńka. Zeflik uderzył babuleńkę prętem i o dziwo! Babuleńka przemieniła się w białego gołębia! Gołąb usiadł na lipie i tak powiedział: — Dziękuję ci, zacny rycerzu Zefliku, żeś i mnie wybawił! Byłam złą kobietą, bez serca, i po śmierci musiałam pokutować jako czarownica. Pokutując nagradzałam dobre serca, a karałam tych, co mieli serca złe. Twoi bracia mieli złe serca, bo krzywdzili biednych, a mnie odpędzili od ogniska. Za to przemieniłam ich w kamienie. I gdyby nie twoje dobre serce, byliby do sądnego dnia kamieniami. A teraz jeszcze raz ci dziękuję, żeś mnie wybawił! Tyle rzekł ów gołąb i pofrunął do nieba. A tamci trzej bracia i królewna słuchali zdumieni. Potem wybrali się wszyscy do starego ojca. Zeflik, by podzielić się z nim swoim szczęściem, a dwaj starsi bracia, by powiedzieć, że już postarają się mieć dobre serca. Potem Zeflik zabrał ojca i obu braci i wrócił ze swą żoną do swego królestwa. Tam długo panował mądrze i dobrze, gdyż rządził nie siłą, lecz sercem. I tak skończyła się historia o głupim Zefliku, który okazał się mądrym Zeflikiem. CtUftawMorcinek O TYM, JAK JEDEN. CHŁOP MlfiŁ TKZECJrl fYKÓW JJxfl raz jeden chfopj Amiał trzech tynów. I powiać!ział im yownagorar/tu tak: - Moi YoyAomWi radu, muficia ifc wfwizt, %aby fiq C'Augo$ nauczyć. W domu bowiem rofniecie jak drodze i nie ma z was pożytku. Bierzcie się przeto a idźcie! A gdy się czegoś nauczycie, to wracajcie! Ci trzej synowie pięknie się ojcu ukłonili i poszli w świat, żeby się czegoś nauczyć. Uczyli się, uczyli, aż się nauczyli, a potem wrócili do domu. — O, pięknie was witam, synkowie! — zawołał uradowany ojciec. — No, już się czegoś nauczyliście ? — Nauczyliśmy się sporo! — rzekli synowie. — No, to mi powiedz — rzekł do najstarszego — czegoś się nauczył? — Ho, ho, tatulku! Nauczyłem się, jak być chytrusem! — Czym, powiadasz? — Chytrusem! — Aha, chytrusem! No, dobrze. A ty czego się nauczyłeś? — zwrócił się do tego młodszego. — He, he, tatulku! Nauczyłem się być łgarzem! — Czym, powiadasz ? — Łgarzem! — No, dobrze! A ty czego się nauczyłeś? — zwrócił się do najmłodszego. — Hi, hi, tatulku! Nauczyłem się być złodziejem! — Czym, powiadasz ? — Złodziejem! — Hm, niech będzie! Teraz pójdziecie ze mną do króla, by was przyjął do służby. — Czemu nie? — rzekli trzej synowie i poszli z ojcem do króla, by ich przyjął do służby. Przyszli przed króla i pięknie się ukłonili. Król siedział na złotym tronie i jadł suszone śliwki, a pestki wypluwał przez okno. Na głowie miał przepiękną koronę. Odziedziczył ją po dziadku, który miał dużą głowę, i teraz korona spadała królowi na uszy. — No, co byście radzi? — spytał król i wypluł pestkę przez okno. — Najjaśniejszy królu! — rzekł ojciec. — Oto przyprowadziłem ci trzech moich synów, którzy byli w świecie i nauczyli się niezwykłych kunsztów. I bardzo cię proszę, najjaśniejszy królu, żebyś tych moich trzech synów przyjął na swój królewski dwór do służby. — Czemu nie? — rzekł król i zaciekawiony przestał jeść śliwki. — A co wy umiecie? Jakie to są kunszty, hę? Najstarszy syn ukłonił się bardzo grzecznie i powiedział, że jest wyuczonym chytrusem. 154 zy- au- JUZ do luż- yjął jadł »nę. owi mo-• cię wy lym — Ha, chytrusem? To dobrze! Mnie tu potrzeba na dworze chytrusów! Ale zanim cię przyjmę do służby, muszę cię przeegzaminować, czy ty nie cyganisz. Jeżeli uda ci się mnie przechytrzyć, zrobię cię ministrem, a jeżeli nie, każę ci ściąć głowę! Teraz ukłonił się ten młodszy syn i powiedział, że jest wyuczonym łgarzem. — Co, łgarzem? Jakbyś mi z nieba spadł! Bo na swym dworze potrzebuję kunsztownego łgarza, który by umiał łgać jak najęty. Ale zanim przyjmę cię do służby, muszę się przekonać, czy umiesz łgać porządnie. Jeżeli będziesz umiał, zrobię cię ministrem, a jeżeli nie — każę ci ściąć głowę! Teraz ukłonił się ten trzeci syn, najmłodszy, i powiedział, że jest wyuczonym złodziejem. — Co ty powiadasz? — wrzasnął uradowany król. — Saperlajdy kandy, to mi się przydasz na dworze, bo potrzebuję znakomitego złodzieja. Lecz najpierw musisz dokazać, czy umiesz kraść, a jeżeli dokażesz, mianuję cię ministrem. A jeżeli nie dokażesz — potoczy się twój łeb po dziedzińcu! — Rozkazuj, królu! — rzekli trzej synowie i czekali, co król rozkaże. Król jednak nic nie rozkazał, bo nie wiedział, jakie im dać zadanie. Zwołał przeto wielką naradę, na którą zaprosił astrologa, filozofa, generała, koniuszego, nadwornego hycla, kominiarza i wielu jeszcze innych mądrych i statecznych ludzi. Radzili przez trzy dni, aż uradzili. Wtedy król kazał przywołać najstarszego syna i tak mu powiedział: — Jeżeli z ciebie taki chytrus, jak powiadasz, to powiedz mi, co jest najjaśniejsze, najtłustsze i najmilsze. Najstarszy syn długo się nie namyślał i tak odpowiedział: — Najjaśniejszy królu! Najtłustsze na świecie, to nasza ziemia, bo nas wszystkich żywi. A najjaśniejsze, to nie wy, królu, lecz słońce, bo jak zaświeci, to wszędzie jasno. A najmilsze — to suszone śliwki! Król klasnął w dłonie i zawołał: — Brawo! Zgadłeś! A co do tych śliwek, to istotnie najmilsze są suszone śliwki, bo gdy mnie boli brzuch, to zjem pół worka śliwek i już mnie brzuch nie boli! Z tymi śliwkami to ci się udało, chytrusie! He, he! Widzę, że na darmo nie jadłeś chleba podczas tamtej nauki! No, ale to jeszcze nie wszystko! Oto każę ci do domu posłać pół kopy ugotowanych jajek, a ty mi za trzy tygodnie przyniesiesz z nich kurczęta! — Dobrze, królu! Tylko proszę przygotować oparzonego prosa spory worek i kazać go zasiać, żeby te kurczęta miały co jeść!... Król aż kwiczał z ukontentowania. Takich odpowiedzi jeszcze od nikogo nie słyszał, chociaż przeegzaminował już wielu chytrusów. 155 Filozof zaś aż oniemiał z podziwu, a kudłaty astrolog natychmiast patrzył na gwiazdy, by wyszukać w nich gwiazdę takiego chytrusa nad chytrusami. Król zaś długo się śmiał, a potem rzekł: — Teraz wracaj, chytrusie, do domu, a jutro tu przyjdziesz i nie przyjdziesz, ubrany i nie ubrany, z podarunkiem i bez podarunku! Chytrus poszedł do domu i powiedział ojcu, jakie zadanie otrzymał od króla. Ojciec wysłuchał i zaczął płakać i narzekać. — Czemu płaczesz i narzekasz, tatulku? — zapytał syn. — Płaczę i narzekam, bo jutro król każe ściąć ci głowę. — Po jakiemu? — Bo nie wykonasz jego zadania! — Ho, ho! — rzekł chytrus i na tym skończył. Nazajutrz udał się na zamek. Ubrał się w sak, do ręki wziął wróbla i usiadł na kozie. I tak przyjechał na kozie i nie przyjechał, bo zwisały mu nogi z kozy i musiał nimi przebierać po ziemi. Ubrany był i nie ubrany, bo chociaż odział się sakiem, jednak każdy widział, że jest nagi. Przyjechał na kozie do króla i król aż w dłonie plasnął ze zdumienia. — A podarunek? — wrzasnął król. Chytrus podał mu wróbla w podarunku, lecz zanim król wziął go do dłoni, chytrus wcześniej otworzył swoją i wróbel wyfrunął przez okno. — Wygrałeś! — rzekł król. — Mianuję cię ministrem! I chytrus został ministrem na królewskim dworze. — A teraz kolej na łgarza! Gdzie jest łgarz? — Jestem, najjaśniejszy królu! — rzekł młodszy syn i nisko się ukłonił. — Słuchaj, co ci powiem. Teraz musisz coś takiego zełgać, żebym ja sam przyznał, iż to wierutne łgarstwo. No, zaczynaj! A ty, kacie, ty już możesz swój miecz ostrzyć, gdyż wiem, że temu rzekomemu łgarzowi zetniesz łeb! No, zaczynaj! — zwrócił się do drugiego syna. Łgarz zaczął więc łgać. — To było tak, królu. Gdy wędrowałem po świecie, znalazłem ziarnko bobu. Takie zwykłe ziarnko, jak każdy bób. I ten bób zasadziłem rano przed wschodem słońca, podlałem i nic. Wędrowałem przez cały dzień, a gdy wieczorem wróciłem, patrzę się, a bób już wyrósł tak wysoko, że wierzchołkiem sięgał do księżyca. — Hm, to wszystko mogło się stać! — rzekł król i mrugnął na kata, że za chwilę będzie miał robotę. — I pomyślałem — ciągnął dalej łgarz — że warto wyleźć po łodydze bobu na księżyc, żeby zobaczyć, jak też tam wszystko wygląda. I niewiele myśląc, zacząłem się wspinać i wyłazić, i wspinać, aż w końcu wylazłem na księżyc. «¦ 156 — Hm, to wszystko mogło się stać! — rzekł król i mrugnął znowu na kata, żeby jeszcze raz poostrzył sobie miecz. — I dobrze! — zaczął znowu łgarz. — Chodzę po tym księżycu i chodzę, i widzę, że tam same góry i pustynie, człowieka nie widać, tylko jakieś poczwary łażą jak raki, przeto pomyślałem, że mam tego dosyć i wrócę na ziemię. Uwiązałem przeto wierzchołek tej łodygi bobu na jeden róg księżyca i zacząłem się opuszczać. Z góry szło mi to łatwiej jak w górę. Opuszczam się i opuszczam, i patrzę się, a jerum paj-tasz! widzę, że brakuje mi kawałek łodygi do ziemi. Co robić? Wyłażę z powrotem, odcinam kozikiem spory jej kęs u góry, przywiązuję u dołu i znowu się opuszczam... — Hm, mnie się wydaje, że ty jednak mówisz prawdę. Bo to wszystko możliwe ! — mrugnął po trzeci raz na kata, by przygotował sobie pieniek, na którym zetnie głowę łgarzowi. — I dobrze! — podjął znowu łgarz. — Opuszczam się i opuszczam, i widzę, że jeszcze spory kęs mam do ziemi. Chciałem ponownie wydrapać się w górę do księżyca, by tam jeszcze kawałek łodygi odciąć kozikiem i tym kawałkiem nadsztuko-wać brakującą część u dołu, ale tam już nie miałem z czego odcinać. Puściłem się przeto i spadłem. A gdy spadłem, zaryłem się w ziemię tak głęboko, że mnie nie było widać. Pobiegłem przeto do domu po rydel i odgrzebałem się... — Nic nowego! To wszystko jest możliwe! — rzekł król i mrugnął po czwarty raz na kata, by sobie popluł dłonie i roztarł, bo czeka go wielka robota. — I dobrze! — ciągnął dalej łgarz. — Gdy się odkopałem, patrzę się, a tu idzie taka wielka chmura i za chwilę zaczął padać ulewny deszcz. A ja miałem nowe ubranie, powalane już trochę gliną, i pomyślałem sobie, że gdy teraz zmoknę w deszczu, ubranie mogę ofiarować strachowi na wróble. Patrzę się i widzę, że niedaleko mnie pasie się wielka gromada świń, a pasterz, ten świniarz, stoi w takim wielkim kapeluszu na głowie. Kapelusz był ze słomy i miał tak szerokie brzegi, że mogłem się wygodnie schronić pod nimi przed deszczem. I stałem tak długo, aż chmura przeszła i deszcz przestał padać. — Ha, to wszystko mogło się dziać! — rzekł i mrugnął po piąty raz na kata, by przywołał swoich pachołków, gdyż zbliża się godzina jego obowiązku. — No i- dobrze! — podjął łgarz. — Deszcz przestał padać i już chciałem wracać do domu, ale przypomniałem sobie, że trzeba podziękować temu świniarkowi, że pozwolił mi schronić się pod swój kapelusz. Podchodzę i chcę pięknie podziękować. Patrzę się, a tu widzę, że to był ojciec króla jegomości, który świnie pasł! — Łżesz! Mój ojciec świń nie pasł! — wrzasnął oburzony król i walnął ze złości tak mocno berłem po tronie, że berło złamało się na dwoje. — A więc jednak, królu, przyznajesz, że umiem łgać — rzekł łgarz. Król dopiero teraz spostrzegł, że łgarz sprytnie go podszedł. Ha, trudno. Cho- 158 ciąż w duchu był zły, że taki chłopski syn śmie twierdzić, że ojciec króla był świ-niarkiem, to jednak słowo się rzekło. — Dobrze! Mianuję cię królewskim ministrem, bo umiesz dobrze łgać! A potem kazał przywołać trzeciego syna. — Powiadasz, że wyuczyłeś się złodziejskiego kunsztu? — zapytał. — Rzekłeś, królu! — Słuchaj, co ci powiem. Ukradniesz z mej zamkowej stajni mego ulubionego konia. Ukradniesz? — Ho, ho! — Gdy ci się jednak nie uda ta sztuka, będziesz skrócony o głowę! — A gdy mi się uda, królu ? — To jeszcze zobaczę! — Ukradnę i jutro rano przyprowadzę go przed okno zamkowej sypialni! — W porządku! — rzekł król i polecił koniuszemu, by w stajni czatował na złodzieja jeden stróż ze srogą lagą, a przed stajnią drugi również z porządną lagą. I by obaj stróże sprali złodzieja, co się zmieści, gdy się tylko pokaże. Przyszła noc i w stajni czuwał jeden stróż ze srogą lagą, a przed stajnią drugi stróż również ze srogą buławą. Lecz że to była zima i mróz dojmował, przeto stróż, czatujący na dworze, poszedł do swego kamrata w stajni, żeby się trochę ogrzać. I tak obaj czuwali nad białym koniem królewskim. Północ wybiła na zegarze zamkowym, gdy znienacka posłyszeli, że ktoś stąpa za drzwiami. — Złodziej idzie! — szepnęli obaj i zaczaili się z lagami. Drzwi się odchyliły i stróże zamiast złodzieja ujrzeli starego żebraka. Prosił on bardzo, żeby go przygarnęli na noc, gdyż pielgrzymuje z Ziemi Świętej, zabłądził, jest słaby i lęka się, że zmarznie. Stróże mieli litościwe serca, pozwolili żebrakowi usiąść w stajni na zydelku i prosili go, by im opowiedział o Ziemi Świętej. Żebrak opowiadał i łgał, a co raz wyciągał butelkę zza pazuchy i pociągał. A co pociągnął, głaskał się po brzuchu i mawiał : — Ha, to jest dobre!... Stróżom szła ślinka do ust na widok tamtej butelczyny i tak mu rzekli: — Dajcie też, pielgrzymie, trochę liznąć! — Czemu nie? — powiedział żebrak. — Tu mam jeszcze jedną butelczynę kupioną za pielgrzymi grosz w samym Betlejem w Palmową Niedzielę. W tej butelczynie jest gorzała pomieszana ze łzami jednej jawnogrzesznicy, która potem została święta, a nazywała się święta Magdalena. Kto popije tej gorzały, pójdzie po swej śmierci prościuteńko do nieba! 159 Ponieważ obaj stróże chcieli iść po śmierci prościuteńko do nieba, więc jak się przylepili do butelczyny, doili ją i doili, aż wydoili do ostatniej kropelki. — Już idę do nieba! — zamamrotał pierwszy stróż i usnął. — A ja idę za tobą, kamratku! — zamamrotał drugi stróż i także usnął. W butelczynie był bowiem odwar z maku pomieszany z wódką. Gdy usnęli i zaczęli śpiewać przez sen kolędy, gdyż wydawało im się, że są w niebie, żebrak wyprowadził królewskiego Siwka i już go nie było. A tym żebrakiem był ów najmłodszy syn chłopa. Rano król jeszcze śpi nakryty pierzyną po czubek głowy i chrapie, gdy naraz budzi go pukanie do okna. Podnosi głowę i widzi złodzieja trzymającego Siwka za uzdę. — Pierwsze zadanie spełniłem! — rzekł złodziej. — Proszę o drugie! — Saperlajdy kandy! — mruknął zgorszony król. — No, ale teraz nie uda ci się sztuka! Ukradniesz pierścionek z palca królowej! Jeżeli nie ukradniesz, każę ci uciąć głowę... — A jeżeli ukradnę? — To jeszcze zobaczę! Wieczorem siedział król ze swoją królową i jadł gotowane śliwki, bo go znowu brzuch bolał. A gdy tak siedzą, naraz ktoś zapukał do okna. — Aha! — szepnął król. — Złodziej przyszedł po twój pierścionek! Idziesz stamtąd, ty lagramentniku! — i pogroził złodziejowi, który ślepił przez okno do królewskiego pokoju. Głowa znika, lecz za chwilę, zaledwie król zdołał zjeść jedną śliwkę, znowu złodziej zapukał do okna. — Idziesz, ty łajdaku! — wrzasnął król i pogroził mu berłem. Głowa złodzieja znikła. Zaledwie jednak król zdołał włożyć nową śliwkę do ust, złodziej zapukał po raz trzeci. Wtedy strasznie rozgniewany król porwał flintę ze ściany i buch! do okna. Strzelił i zastrzelił złodzieja. — O jerum pajtasz! — zalamentował. — Złodzieja zastrzeliłem! Przecież to nie moja robota, tylko kata! Co teraz pomyślą poddani, gdy się dowiedzą o tym! — Nie martw się, chłopeczku — rzekła królowa. — Pójdziemy i zakopiemy nieboszczyka i nikt nie będzie wiedział! — To chodźmy! Wyszli oboje do sieni, a w sieni było ciemno, że choć oko wykol. — Poczekaj na mnie, ja wpadnę do komory po rydel! — rzekł król. A potem jeszcze dodał: — A oddaj mi, babeczko, ten twój pierścionek, bo ten złodziej, chociaż zastrzelony, mógłby ci go jeszcze z palca ściągnąć! 160 się nie-kiem lara z iiwka ci się iżę ci nowu iziesz 10 do nowu x> raz okna. to nie tym! piemy potem odziej, Królowa dała królowi pierścionek, a potem król poszedł po rydel i wrócił. Potem wyszli z ciemnej sieni i zastali pod oknem nie zastrzelonego złodzieja, lecz słomiany chochoł. „Uciekł!" — pomyślał król z ulgą i poszedł spać. A gdy się rano zbudził, przyszedł złodziej i przyniósł skradziony pierścionek. — Pierścionek? — zdumiał się król. — W jaki sposób go ukradłeś? — To było tak, najjaśniejszy królu! Gdy wyszedłeś do komory po rydel, to już stałem w sieni za drzwiami. I powiedziałem królowej, żeby mi dała pierścień, bo ten złodziej, chociaż zastrzelony, może go jeszcze ukraść. I królowa dała mi go... Oto jest! Król podrapał się po głowie ze zdumienia, gdyż tak sprytnego złodzieja jeszcze nie spotkał. — Do trzech razy sztuka! — rzekł potem. — Ukradniesz prześcieradło z łóżka, w którym śpię ze swoją królową. Gdy nie ukradniesz, mizerny twój widok... — A jeżeli ukradnę? — To jeszcze zobaczę! Złodziej poszedł do lasu i wyszukał spore mrowisko. Wysypał je do blaszanego pudła i zakradł się do zamku. W zamku wlazł pod królewskie łoże i czekał. A gdy król i królowa już spali, a król chrapał, królowa zaś cieniutko piskała nosem, złodziej powoli wylazł i wysypał między nich tamto mrowisko z mrówkami. Mrówkom w to graj! Ciepło, cieplutko, a tu na dodatek królewskie ciała. Jak nie zaczęły biegać, jak nie zaczęły kłuć, szczypać, kąsać, dziobać i gryźć! Przerażony król zerwał się z wielkim wrzaskiem, za nim królowa z nie mniejszym wrzaskiem i zaczęli oboje skakać w koszulach po komnacie i strzepywać z siebie mrówki. Patrzą się, a tu na prześcieradle całe mrowisko! — Skąd się tu wzięły mrówki? — jęczał król i drapał się zawzięcie. — Gdzie teraz będziemy spali? Królowa jednak była mądra i rzekła: — Nie martw się, chłopeczku! Prześcieradło z mrówkami wyrzucimy do sieni, a położę nowe i będzie dobrze. I tak uczyniła. A złodziej porwał wyrzucone prześcieradło i w nogi!... Nad ranem przychodzi, puka do drzwi i przynosi królowi prześcieradło wykradzione spod śpiącego króla i królowej. Teraz już król przekonał się, że najmłodszy syn chłopa także jest frantem nad frantami. Mianował go również ministrem jak jego dwóch braci. I ci trzej ministrowie tak pięknie ministrowali, że doprowadzili króla do żebraczego kija. I dwie dziurki w nosie, skończyło się. 11 — „U złotego źródła" GujUw Morcinek O TYM, jnK jeden: UTOPI EC OŻENIĆ uł rar/ jedon m^y utopia, który hciał M oierńć.Wybierał i wyb i i oóo nie r Jedna była zezowata, druga kudłata, trzecia kulawa, czwarta garbata, piąta szczerbata i szpetnie szepleniła, szósta miała krzywe nogi, a siódmej już nie było. Postanowił przeto ożenić się z dziewczyną taką zwykłą, żyjącą na ziemi. Wyłaził przeto z wody, przemieniał się w przystojnego młodziana i szukał na ziemi takiej dziewczyny, która by mu mogła wpaść w oko. Długo nie szukał, bo gdy pewnego razu wynurzył się z rzeki, a ta rzeka nazywała się Olza, ujrzał przewoźnikową Gustlę. Gustla była bardzo piękna i gdy ją utopiec zobaczył, mruknął do siebie: — Saperlajdy kandy! To jest śliczna dziewczyna! Muszę ją sobie namówić! Gustla mieszkała blisko Olzy, gdyż jej ojciec był przewoźnikiem i przewoził na promie ludzi z jednego brzegu na drugi brzeg. Najwięcej zaś przewoził górników wracających w nocy z pracy. I dobrze. Utopiec był bardzo chytry i najpierw chciał sobie pozyskać ojca Gustli, starego przewoźnika na Olzie. Przychodził więc wieczorami do niego, gdy przewoźnik siedział w swej budce i drzemiąc czekał na górników. Przychodził i grał z nim w karty. Czasem wygrał utopiec, lecz częściej wygrywał przewoźnik. Utopiec nie dał poznać, że jest utopcem. Gdy przewoźnik pytał go, skąd jest, wskazywał za siebie i mawiał: — A ze sąsiedniej dziedziny! — A jak się nazywasz? — Hanys! — A co porabiasz ? — A nic. Jestem taki bogaty, że nie muszę nic robić. Czasem przychodził do przewoźnika przed godziną dwunastą w południe i także grał z nim w karty. A gdy na kościelnej wieży już wydzwaniano na Anioł Pański, przychodziła Gustla z obiadem dla ojca swego, czyli dla przewoźnika. No i często zastawała w budce tamtego przystojnego młodziana, który jej także wpadł w oko. I tak słowo do słowa, wdali się w rozmowę. Dziwiło tylko przewoźnika, że gdy młody człowiek odchodził, to na tej ławie, gdzie zwykł siadać, zawsze było mokro. Ale nic!... Utopiec często przychodził pod wieczór pod okna Gustli i wołał lub lekko na nią gwizdnął. Gustla wyglądała wtedy i strasznie była rada. — Już lecę! — wołała i wybiegała do utopca, który prosił, żeby go nazywać Hanysem. Szli potem na przechadzkę, a po drodze sobie opowiadali o przeróżnych rzeczach. O pogodzie, o deszczu, o tym, jak pięknie słońce świeci i jak ładnie jest o wiośnie, że kwiaty mile pachną, a najpiękniej pachnie róża... 164 — Ty jesteś podobna do róży! — mawiał zawsze Hanys, a Gustla była strasznie rada. Potem jeszcze mówili o tym, jaki ten świat jest piękny i jak im będzie dobrze, gdy się pobiorą, a Gustla stanie się żoną jego, jak ją będzie miłował do grobowej deski, amen, i jeszcze dłużej, że gdyby mógł, toby jej przyniósł w dzbanuszku ptasiego mleka, gdyż tak bardzo ją miłuje, że trudno opisać... Gdy nadeszła sobota, to ją namawiał, żeby szła z nim na zabawę taneczną do Darkowa. Matka przyzwalała i Gustla szła z Hanysem. W karczmie grała Pultkowa kapela, a chłopcy i dziewczyny tańczyli. Hanys też tańczył z Gustla. I wszystkie dziewczyny zazdrościły jej tak pięknego, zgrabnego i wytwornego kawalera. Próbowały go odbić Gustli, ale nic z tego nie wychodziło. Pewnego razu matka tak rzekła: — Słuchaj, Gustla. Więc chodzisz i chodzisz z tym jakimś tam Hanysem, ale kto to jest? — Nie wiem, mamulko! On mi nie chce powiedzieć. — Wiesz, bo mnie się on trochę nie podoba! — Dlaczego? — Bo taki jakiś dziwny... Gustla zaś na to rzekła: — Bo wiecie, mamulko, co wam powiem ? — No, co, ceruszko? — Bo mnie też jest jakiś dziwny. — Po jakiemu? — Bo gdy czasem jesteśmy na przechadzce, a potem się żegnamy, a on mnie pocałuje, to on ma takie zimne usta... — Zimne, powiadasz? — Zimne jak lód! — Hm! A co jeszcze mi powiesz o tym istnym? — Wiecie, mamulko, jeszcze jedno jest mi dziwne. Bo gdy jesteśmy na zabawie tanecznej i tańczymy, to on tańczy tylko do północy. A gdy zegar na kościelnej wieży zacznie wybijać dwunastą, to on tak powiada: „Gustlo, chodź, bo ja już muszę iść!" — No i co dalej ? — zapytała matka. — Więc idziemy, a gdy mnie odprowadzi i pocałuje w usta, to znowu ma takie zimne jak lód. A potem wraca w kierunku rzeki i tam znika... A czasem słyszę taki plusk, jakby do wody wskoczył. Gdy raz mu o tym mówiłam, to on śmiał się, powiadał, że mi się coś wydawało, że to może szczupak fajtnął ogonem albo brzeg się oberwał... 165 — A z pewnością! — rzekła matka i nic już więcej nie powiedziała. Rzekła jednak swojemu mężowi: — Wiesz, chłopeczku, bo ten istny, co z naszą Gustlą chodzi i kamraci się, coś mi się nie podoba! — Czy to ten, co grywa ze mną w karty ? — Ten sam! — Bo wiesz, babeczko, mnie też się nie podoba. Bo siedzi i gra. A potem wstaje i odchodzi, gdy zacznie kościelny dzwon bić na północ. A w tym miejscu, gdzie siedział, wiesz, na tej ławie, jest zawsze mokro... Ja już tak pomyślałem, czy to nie jest utopiec! — Nic nie mówmy Gustli — rzekła na to jego żona — a ja dowiem się, czy to utopiec. — A jak się dowiesz, babeczko? — To już moja rzecz, chłopeczku! Przewoźnik pomyślał, że jego mądra żona wymyśli coś, żeby dowiedzieć się prawdy. Poszedł więc nad Olzę, by przewozić wracających z nocnej zmiany do domu, a matka Gustli już wiedziała, co ma zrobić. Przyszła sobota. Matka zapytała Gustlę, czy dzisiaj idzie z tym istnym na zabawę taneczną. — Idę, mamulko, bo był tu wczoraj i bardzo pięknie prosił, żebym poszła. — To dobrze, Gustlo, bo ja pójdę z tobą! — Dobrze, mamulko! I dobrze. Pod wieczór pomogła ubrać się Gustli. A już miała przygotowaną w szafie taką roślinę, która rośnie w ogrodzie, a nazywa się przytulia. Wiedziała, że kto tę roślinę nosi przy sobie, jest bezpieczny, bo żaden niedobry duch nie ma do niego dostępu. I gdy tak ubierała i stroiła Gustlę, to jej potem rozczesała włosy. A gdy jej splatała warkocz, to zręcznie wplotła ową przytulię, o czym Gustla nie wiedziała. I dobrze. Poszły na tę zabawę do karczmy, a tam już muzyka grała i chłopcy tańczyli z dziewczynami. Matka usiadła z Gustlą pod ścianą i obie czekały, co dalej będzie. Gustla była spokojna, bo umówiła się, że Hanys przyjdzie do karczmy, jeżeli już jej nie zastanie w domu. Siedzą więc tak obie na ławie pod ścianą i czekają. Gustla jednak długo nie siedziała, bo zaraz chłopcy zaczęli się koło niej kręcić i prosić do tańca. A Gustla lubiła tańczyć. Toteż tańczyła, aż radość, a chłopcy dobijali się o nią, a inne dziewczyny były bardzo zazdrosne i plotkowały brzydko. A że ma krzywe nogi, a że policzki nabarwiła sobie takim czerwonym papierkiem, w jaki owinięta jest cykoria, a że brwi uczerniła sobie spalonym korkiem, a że ma 166 jedno ramię wyższe, a że nie jest gospodarna i że nie umie robić, nawet guzika nie umie przyszyć, a że to i że tamto. Kupę tego naplotkowały. A to wszystko była nieprawda. I gdy tak Gustla tańczy, wciąż się rozgląda za swoim Hanysem. Jest! Ujrzała go nareszcie stojącego w progu karczmy. Skinęła na niego, by podszedł do niej. Przecież nie wypada dziewczynie podchodzić do kawalera. — No, chodź! — kiwała palcem. A Hanys nic. Potrząsa głową, że nie pójdzie. — No, chodź, nie bądź taki! — woła go Gustla. A on znowu potrząsa głową, że nie podejdzie. A stoi taki smutny, że aż na dziwy. A gdy Gustla jeszcze kilka razy nań skinęła, by jednak do niej przyszedł, że nie musi obawiać się jej matki, a on wciąż stał smutny i głową w milczeniu potrząsał, że nie pójdzie, rzekła: — A to stój, trąbo jedna!... — i tańczyła z innymi chłopcami. A Hanys stał w progu niesłychanie smutny. Jakby mu ktoś bliski umarł albo jakby dużo pieniędzy zgubił. Gustla zaś bawiła się pięknie i ani się spostrzegła, gdy na kościelnej wieży zegar jął wybijać północ. Wtedy matka rzekła do niej: — Gustlo, chodź, już idziemy! I poszły. A gdy tak idą drogą, to Har.ys szedł za nimi kilka kroków i co raz tak powiada: — Wyrzuć z włosów przytuliją, to ty będziesz moją miłą!... A za chwilę znowu: — Wyrzuć z włosów przytuliją, to ty będziesz moją miłą!... Gustla słyszała, że mówi coś o jakiejś przytulii, lecz nie rozumiała, o co mu chodzi. Zapytała przeto matki: — Mamulko, co on tam mamrze pod nosem? — Chodź, chodź, ceruszko — rzekła matka. — On jest kapkę pijany i coś tam plecie!... Idą więc i nie zwracają uwagi na Hanysa, powtarzającego wciąż proszącym głosem: — Wyrzuć z włosów przytuliją, to ty będziesz moją miłą!... Doszły aż do rzeki, a tu naraz plums!... Patrzą się, a miły Hanys w rzece! Zniknął pod wodą i już go nie było! 168 — Maryjko święta! — krzyknęła Gustla. — Mój narzeczony się utopił! — Chodź, ceruszko, chodź! — rzekła matka i pociągnęła narzekającą Gustlę za sobą. A gdy już były w domu, rozplotła jej warkocz i wyciągnęła z niej przytulię. — Widzisz? — rzekła. — Oto jest przytulia, a kto ją nosi, zły duch nie ma do niego przystępu. A ten twój narzeczony, ten jakiś tam Hanys, to był utopiec i chciał się z tobą ożenić. Byłby cię wciągnął pod wodę, utopił i wtedy byłabyś jego żoną i stałabyś się utopculą. Widzisz? I już wszystko było dobrze. Utopiec nie ożenił się z Gustlą, już więcej nie przychodził do przewoźnika, żeby grać z nim w karty, i musiał sobie wyszukać żonę wśród tych sześciu utopcówien. Wybrał tę szczerbatą i w jesieni, kiedy rozpoczęły się wielkie deszcze, odbyło się jego wesele w rzece Olzie. Wtedy woda w Olzie tak bardzo wezbrała, że ukradła przewoźnikowi prom i zabrała z sobą nawet tę budkę z brzegu, w której czekał na górników. I zabrała jeszcze na dodatek wielki kęs brzegu. Przewoźnik wtedy powiedział: — Widzicie, jak ten gizd utopiec teraz się mści? Zły jest jak ciernie, że nie udało mu się zdobyć GustU. I teraz wydziwia w rzece, i czyni ludziom krzywdę... A to gizd zagiżdżony! I tak skończyły się zaloty utopca. Gustla zaś wyszła za mąż za bardzo porządnego chłopca. GuftawMorcinek. O TYM, BK3Ę Dyłra74 jeden c człowiek b-arófw jyrame- ($ M -dliwy. Mtat ćohr(>fevcefnv\owk}ta& ji osa y ię wteóy. Chichot c/u\rc} wnicy ftyćh&ć hyto ar/> w z Icoto wiornhy. Mówili rybacy: "Cr/;iLruWV&C& rmne włoftr w JMd-a i nic wt/jc^d^ah na jezioro, nie W ii Kiedyś jednemu chłopu z Wisun urodziła się dwunasta córka. W Wisunach wszyscy już byli kumotrami, więc wyszedł na drogę, aby zaprosić w kumy pierwszego przechodzącego człowieka. I oto na ścieżce prowadzącej do jeziora natknął się na czarownicę. Poznał ją po długich włosach. Siedziała na kamieniu i liczyła paciorki. Ominął ją z daleka i na kumę nie poprosił. Czarownica rozzłościła się. Potrząsnęła koralami i zawołała: — Miałam już dla twojej córki podarunek, ale żeś mnie na kumę nie zaprosił, nie zazna ona szczęścia! Czarownica dotrzymała słowa. Anna wyrosła na bardzo brzydką, najbrzydszą dziewczynę w Wisunach. Dokuczano jej i wyśmiewano. Nikt nie chciał z nią przebywać, żadna z dziewcząt nie chciała się z nią przyjaźnić. Zaczęła kryć się przed rówieśnicami. Uciekała do lasu, przysiadała nad strumykiem lub nad jeziorem i długo wpatrywała się w odbicie swojej szkaradnej twarzy. Powtarzała za innymi: — Jestem córką czarownicy. Gdzie jest moja matka? Pewnego razu, gdy tak siedziała nad leśnym strumykiem i płakała gorzko nad swoją dolą, ujrzała w wodzie obok odbicia swojej twarzy twarz czarownicy. Usłyszała jej głos: — To prawda, że jesteś bardzo brzydka. Kto spojrzy na ciebie, odwraca się ze wstrętem — przypominasz im mnie. A przecież na mój widok kobiety bledną, a mężczyźni spluwają. Krowom odbieram mleko, rybakom plączę sieci, pijanych wodzę na manowce. Nocą przedzierzgam się w puchacza i krążę wokół wsi. Ale tobie nie uczynię nic złego. Nazywają cię córką czarownicy, więc dam ci wiano jak córce. Weź sobie te korale. Przeznaczyłam je dla ciebie, kiedy byłaś dzieckiem. Ale i teraz ci posłużą. Włóż je na szyję i spojrzyj do strumienia. Anna włożyła korale na szyję i spojrzała do strumienia. — Widzę piękną dziewczynę, patrzy na mnie. A jak cudnie błyszczą jej korale! — Dotknij tylko korali, a przekonasz się, kto to jest ta piękna dziewczyna. — Ona także dotknęła korali! Czy to naprawdę jestem ja? — Ty, ty, moja córko! Kto cię teraz zobaczy, zakocha się w tobie. Tylko pamiętaj — nie wolno ci zdjąć tych korali. Kiedy je zdejmiesz, staniesz się taką, jaką byłaś, i wszyscy odwrócą się od ciebie. Wracaj do wsi i zażywaj szczęścia. Kiedy Anna odeszła, czarownica mruknęła do siebie: — Nie zaznasz ty długo szczęścia i nie przyniesiesz go nikomu. Wraca Anna brzegiem jeziora, zatrzymuje się co krok i zagląda w zwierciadło wody. 175 — Wodo, wodo, powiedz mi, czy ja naprawdę jestem piękna? Zobaczyły ją siostry, otaczają kołem. — Jakie cudne masz włosy! Jakie piękne masz oczy! Z zazdrości dotykają korali na jej szyi. — Skąd je masz, Anno? — pytają. — Gdzie byłaś? Kto cię tak hojnie obdarował? Anna uśmiecha się, nie chowa do nich urazy, ale pomna przestrogi czarownicy nie chce zdjąć korali ze swojej szyi. — Byłam w lesie nad strumykiem, tam gdzie rośnie jarzębina. Jarzębinie się skłoniłam, o korale poprosiłam. Biegną dziewczęta do lasu, szukają strumyka i jarzębiny. Jest strumyk, jest i jarzębina. Zrywają jarzębinę, czerwone jagody nanizują na nitkę, jarzębinowe korale zawieszają na szyi. Piękna jest jarzębina, piękne są korale jarzębinowe, ale korale na szyi Anny są 0 wiele piękniejsze. Piękne są dziewczęta w Wisunach, splatają długie warkocze, ale najpiękniejsza z nich jest Anna. Jej włosy błyszczą jak złoto, jej oczy są głębokie jak jezioro, jej usta jak korale jarzębiny. Siedzi Anna na ławce przed domem, dziewczęta otaczają ją kołem. — Anna to czy nie Anna? Schodzą się chłopcy, patrzą na Annę i wzdychają. Odchodzą smutni, śnią o Annie 1 budzą się z radością, że ją znowu zobaczą. W czasie połowu nad jeziorem zamyślają się nagle, spoglądają z tęsknotą na brzeg. Na brzegu siedzi Anna, rozplata długie włosy, uśmiecha się i zamyśla na długo. W południe przychodzi czarownica, siada obok Anny nad brzegiem jeziora, zaplata jej włosy i przestrzega: — Nie wolno ci się zakochać, moja córko. Żal mi cię, ale inaczej być nie może. — A jeżeli się zakocham? — pyta Anna i myśli o pięknym Eryku, który kiedyś, gdy była jeszcze brzydka, poprosił ją do tańca. On jeden nie dokuczał jej wtedy i nie mijał. — Zgubisz jego i siebie — odpowiada czarownica. Chodzi Eryk za Anną, zagląda jej w oczy i prosi: — Zostań moją żoną, Anno, a uczynię wszystko, czego zechcesz. Biegnie Anna do czarownicy i pyta: — Co mam uczynić? Żal mi go, był zawsze dla mnie dobry. Zlituj się nad nim, nade mną, poradź. Zamyśliła się czarownica, zajrzała do czarodziejskiego zwierciadła. 176 — Jeśli ci przyniesie najpiękniejszą muszlę z jeziora bełdańskiego, możesz zostać jego żoną. Wraca Anna przez las, zrywa kwiaty leśne i wpina we włosy. Ptaki śpiewają, wiewiórki skaczą z drzewa na drzewo, ale Annie niewesoło. A jeśli nie uda się Erykowi zdobyć muszli? Piękne jest jezioro Beldany: wysokie brzegi strzeżone są przez sosny wysokie. O zmroku, gdy gwiazdy pojawiają się na niebie, w zatokach wśród trzcin i szuwarów cichnie wiatr, wygładza się powierzchnia wody. O takiej porze król Bełdan spoczywa na dnie jeziora; o takiej porze Eryk mógłby zdobyć cudowną muszlę. W sercu Anny zjawia się rzewny smutek. Wykrada się z domu, siada nad brzegiem jeziora i marzy. Marzy o tym, aby odejść stąd w świat daleki, nad wody innego jeziora, na inny brzeg. Tam gdzie nikt nie zna jej dawnej brzydoty, gdzie nikt się nie zastanowi nad jej nieoczekiwaną pięknością. Zdejmuje z szyi korale i nachyla się nad zwierciadłem wody. Przy blasku księżyca ukazuje się twarz dawnej Anny — brzydka, wzbudzająca odrazę. Anna szybko wkłada korale i ogląda się niespokojnie. Nikt nie powinien się domyślić, za czyją przyczyną tak się odmieniła. Chodzi Eryk za Anną, zagląda jej w oczy i prosi: — Anno, zostań moją żoną. Uczynię wszystko, czego ode mnie zażądasz. I wreszcie Anna decyduje się. — Jeśli przyniesiesz najpiękniejszą muszlę z jeziora, zostanę twoją żoną. Jezioro burzy się i pieni. Król Bełdan rozhuśtał fale od brzegu do brzegu, ale Eryk nie zawahał się: skoczył do wody. Czeka Anna, czekają dziewczęta z Wisun. Mija wieczór i noc, a Eryka nie widać. — Nie wróci już Eryk, nie wypuści go z głębiny król Bełdan. Wybierz mnie za męża. Ja ci przyniosę najpiękniejszą muszlę — prosi młodszy brat Eryka. Czeka Anna, czekają dziewczęta z Wisun. Mija wieczór i noc, a i młodszego jak nie widać, tak nie widać. Usiadła Anna na brzegu jeziora i choć żal jej obu braci, zapłakać nie może. Co spojrzy na korale, co dotknie ręką paciorków, to weselsze nawiedzają ją myśli: „Czy to mało chłopców na świecie?" Ale gdy tylko zdejmie korale, ogromny smutek wypełnia jej serce: „Biedny Eryk, biedny młodszy brat Eryka. Nie wypuści ich król Bełdan z głębiny, nie wrócą do wioski, nie ucieszy się moje serce. A gdyby nawet wrócili obaj — jak wynagrodzę ich obu?" 178 — Jeśli ci przyniesie najpiękniejszą muszlę z jeziora beldańskiego, możesz zostać jego żoną. Wraca Anna przez las, zrywa kwiaty leśne i wpina we włosy. Ptaki śpiewają, wiewiórki skaczą z drzewa na drzewo, ale Annie niewesoło. A jeśli nie uda się Erykowi zdobyć muszli? Piękne jest jezioro Bełdany: wysokie brzegi strzeżone są przez sosny wysokie. O zmroku, gdy gwiazdy pojawiają się na niebie, w zatokach wśród trzcin i szuwarów cichnie wiatr, wygładza się powierzchnia wody. O takiej porze król Bełdan spoczywa na dnie jeziora; o takiej porze Eryk mógłby zdobyć cudowną muszlę. W sercu Anny zjawia się rzewny smutek. Wykrada się z domu, siada nad brzegiem jeziora i marzy. Marzy o tym, aby odejść stąd w świat daleki, nad wody innego jeziora, na inny brzeg. Tam gdzie nikt nie zna jej dawnej brzydoty, gdzie nikt się nie zastanowi nad jej nieoczekiwaną pięknością. Zdejmuje z szyi korale i nachyla się nad zwierciadłem wody. Przy blasku księżyca ukazuje się twarz dawnej Anny — brzydka, wzbudzająca odrazę. Anna szybko wkłada korale i ogląda się niespokojnie. Nikt nie powinien się domyślić, za czyją przyczyną tak się odmieniła. Chodzi Eryk za Anną, zagląda jej w oczy i prosi: — Anno, zostań moją żoną. Uczynię wszystko, czego ode mnie zażądasz. I wreszcie Anna decyduje się. — Jeśli przyniesiesz najpiękniejszą muszlę z jeziora, zostanę twoją żoną. Jezioro burzy się i pieni. Król Bełdan rozhuśtał fale od brzegu do brzegu, ale Eryk nie zawahał się: skoczył do wody. Czeka Anna, czekają dziewczęta z Wisun. Mija wieczór i noc, a Eryka nie widać. — Nie wróci już Eryk, nie wypuści go z głębiny król Bełdan. Wybierz mnie za męża. Ja ci przyniosę najpiękniejszą muszlę — prosi młodszy brat Eryka. Czeka Anna, czekają dziewczęta z Wisun. Mija wieczór i noc, a i młodszego jak nie widać, tak nie widać. Usiadła Anna na brzegu jeziora i choć żal jej obu braci, zapłakać nie może. Co spojrzy na korale, co dotknie ręką paciorków, to weselsze nawiedzają ją myśli: „Czy to mało chłopców na świecie?" Ale gdy tylko zdejmie korale, ogromny smutek wypełnia jej serce: „Biedny Eryk, biedny młodszy brat Eryka. Nie wypuści ich król Bełdan z głębiny, nie wrócą do wioski, nie ucieszy się moje serce. A gdyby nawet wrócili obaj — jak wynagrodzę ich obu?" 178 — Okrutna jesteś, Anno — lamentuje matka Eryka. — Synów mi odebrałaś. Dwóch ich miałam tylko, na ich opiekę liczyłam w starości, a oto teraz przychodzę nad brzeg jeziora i daremnie wypatruję ich powrotu. Mija dzień drugi, trzeci, tydzień przeszedł. Król Bełdan zazdrosny jest o swoje tajemnice. Któż wie, jak obszedł się z braćmi? W pełnię księżycową, kiedy w zatokach wśród trzcin i szuwarów ścichł wiatr, wygładziła się powierzchnia wody, biegnie Anna nad jezioro i zaklina króla Bełdan : — Wróć obu braci, a zrobię wszystko, co rozkażesz. W taką noc król Bełdan słucha wszystkich próśb i zaklęć. Usłyszała Anna jego głos: — Jesteś piękniejsza od Królowej Śniardw. Wszystkie skarby na dnie jeziora, wszystkie pieśni, jakimi szemrzą fale w dzień pogodny, i wszystkie pieśni, jakimi huczą fale w dzień burzliwy, są dla ciebie. Bądź moją, Anno. — Będę twoją, jeśli wrócisz Eryka i jego młodszego brata. Zwrócił król Bełdan urodziwych braci. Stanęli obaj przed Anną z najpiękniejszymi muszlami. — Wybierz teraz jednego z nas. Patrzy Anna i załamuje ręce. Obaj urodziwi i obaj jednakowo jej się podobają. Którego wybrać, a którym wzgardzić? Jak spełnię obietnicę daną królowi Bełdan? Biegnie Anna do lasu, szuka nad strumieniem czarownicy. — Poradź, co mam uczynić. Obaj mnie kochają i ja pokochałam obu, a przyrzekłam rękę królowi Bełdan. — Nie do ciebie już wybór, moja córko, należy. Królowi Bełdan rzuć korale i stań przed braćmi, który pierwszy do ciebie się uśmiechnie, tego za męża wybierzesz. Rzuciła Anna korale w głąb jeziora. Jezioro wzburzyło się i zapieniło. Król Bełdan rozkołysał fale od brzegu do brzegu, w trzcinach i szuwarach rozległ się chichot czarownicy. Staje Anna przed braćmi, a oni odwracają oczy od niej. — Nie jesteś moją Anną — mówi starszy. — Moja Anna miała oczy jak dwie gwiazdy. — Nie jesteś moją Anną — mówi młodszy. — Moja Anna miała usta jak owoc jarzębiny. 179 Wraca Anna nad jezioro, nachyla się nad wodą i widzi swoje korale na dnie. — Tu są twoje korale, Anno — kusi król Bełdan. — Pójdź i weź je, a będziesz znów piękna. I rzuciła się Anna w spienioną toń jeziora. Odtąd słychać czasem nad jeziorem żałosny płacz Anny i przeraźliwy chichot czarownicy. Rybacy wtedy nie wyjeżdżają na połowy, nie zarzucają sieci. Mówią: „Czarownica myje włosy w Bełdanach". Janina poranny ku */ O DWUNnfTU Jjyłti w-cfraefe gofioóyni.Miała córkę i miała afiarlńcę* Psifiorbica, hyłćr.dobr-ti, a córka h^fe ica '/,awfve mraYa główkę biedniutką, ale czystą. Córka była roztargana, często nie umyta, a jak jej się spódniczka ubłociła, to w takiej szargulicy wciąż chodziła. Ludzie na pasierbicę mówili: ładniuśka; na córkę mówili: brzydulicha. Więc macocha pasierbicy strasznie nie lubiła.. Tak umyśliła sobie: „Pozbędę się jej, do lasu ją wyślę, niech ta gdzie w boru uśmiertnie". Nadszedł grudzień. Spadły śniegi i przyszedł mróz, a srogie wichury-dujawice po polach pędziły i tumanami śniegu miotały. Raz co się nie dzieje... Woła macocha pasierbicę i mówi: — Idź mi zarutko w las i nazbieraj fiołków. Jak ich nie nazbierasz, to się tu nie pokazuj, bo cię do izby nie wpuszczę. Hej świecie, świecie!... A gdzież tu w tym kopnym śniegu kwiatków szukać! Aż się biedna sierotka za główeńkę chwyciła, aż się o ścianę sparła, bo z żałości na nogach ustać nie mogła. — A kajżeż ja tera skroś zimy fiołki najdę? — Szukaj se, kędy chcesz, a ja swojej woli nie odmienię. Abo dziś do wieczora fiołki przyniesiesz, abo się nie pokazuj w chałupie! Rzuciła sierocie do sieni koszyk i izbę na skobel zawarła. Ha, cóż było robić. Zaodziała się dziewczyna chuściną, na bose nogi wzięła chodaki i poszła w las. Naj ciężej było iść otwartym polem, bo wiatr tu hulał, szarpał i w oczy śniegiem ciskał — ale w lesie już było przyciszniej. Chojary w górze szumiały i krakały wrony, a na jałowcach, jak czerwone płomyki, uwijały się szczygły i gile. Jałowcowe owocki objadały. Idzie dziewczyna i idzie lasem, a wcale nie rozumie, gdzie tu można fiołki znaleźć. Nawet o wiośnie ich tu nie widziała. Ale że w lesie nie tak dokuczliwie jak w polu — to i brnie od sosny do sosny. „Pewnie zginę albo z mrozu, albo z głodu, albo od wilków. A może i zajdę kaj do dobrych ludzi?" Ano, tak myśli trójsmutkiem i jedną pociechą i idzie. Dobry kawał już lasem uszła, aż tu widzi: ogień się pali, a dookoła ognia dwunastu chłopów siedzi. ,,A może to zbójcy? Iść tam? Nie iść?" Ale pośmiałkowała się i ku siedzącym idzie. A jak podeszła bliżej — rozeznała, kto to. Rzekła dobre słowo — odpowiedzieli jej i pytają: — Który też z nas najbardziej ci się podoba? 182 I A sierotka śmiało: — Wszyscyście piękni, boście wszyscy potrzebni. Spojrzeli bracia po sobie, spodobała im się taka grzeczna mowa. Aż pytają: — Po coś tu przyszła, dziewczynko? — Macocha kazała mi fiołków nazbierać, ale kaj ich ta zimą szukać! — E, nie trapże się, może i znajdziesz. Usiadł Kwiecień na miejscu Grudnia. Zaraz śnieg zaczął topnieć, aż się porobiły rozcieki, ale te od razu w grunt wsiąkły. Co bliskie jarzębiny, brzozy i leszczyny pokryły się listkami, zazieleniły się jagodowe, borówkowe krzaczki, a ptaszęta zaczęły po wiosennemu śpiewać. Z głębi lasu przywiał dech świeży, słońcem nagrzany, kwitnącą czeremchą pachnący. — Idźże, sierotko, za tę pierwszą sosnę, fiołków poszukaj. Idzie dziewczyna, patrzy... a tam aż modro od kwiecia! Przypadła na kolana, rwie, rwie... pół koszyka narwała. Przykryła je mchem, żeby nie zmarzły. I wróciła do ogniska Kwietniowi podziękować. — Idźże w spokoju do domu. A jak będziesz znów w potrzebie, przybieżaj tu do nas. Biegnie sierotka do domu, a nadziwić się nie może i temu, że się tak w oczymgnie-niu wiosna zrobiła i fiołki wyrosły, a i temu, że wcale teraz zimna nie czuje. Wiatr tak samo dmie, śnieg tak samo nad ziemią hula, a do niej to jakoś nie dochodzi, właśnie jakby jeno za szybką na świat zimowy patrzyła. A i droga jakoś zrobiła się niedługa. Już i brzeg lasu, już i koniec pola, już i chata, z której rano wyszła. Usłyszała macocha, że dziewczyna wchodzi do sieni, tak wyszła z izby i woła: — Jeśli nie masz fiołków, to wynocha! — Mam, mam, popatrzcie jeno! — woła dziewczynka z radością i stawia koszyk na stole. Przyskoczyła do koszyka matka i córka. Odgarniają mech — a tu w izbie zapachniało jak w ogrodzie wiosną! Wytrząsnęły koszyk — a tu na stole cały kopczyk świeżutkich kwiatów! — Sprawiedliwie... fiołki prawdziwe — mamrocze macocha i pojąć nie może, gdzie je pasierbica znalazła. — W lesie były? • — W lesie. Minęły trzy dni, mróz jeszcze bardziej się nasilił, wichry jeszcze się bardziej rozsrożyły — a macocha myśli: „Za pierwszym razem nie udało się, może za drugim się uda". I woła do sieroty: 183 — Biegaj mi zaraz w las i nazbieraj tam poziomek. I to ci przykazuję: coby były piękne, coby były dojrzałe. A jak ich nie najdziesz, to nie wracaj! Znów się dziewczyna okręciła swą podartą chuściną, wzięła na bose nogi chodaki i poszła. Myśli sobie: „Pójdę do Miesięcy, może mnie i tera poratują. Ale czy to do nich dojdę? E, musi nie, musi jeszczek przed borem zamarznę". Idzie, idzie... wichry ją szarpią, mróz na wylot ją przejmuje. Każda kosteczka w niej z zimna się trzęsie. Ale jakoś do lasu doszła, do dwunastu braci dobrnęła. Powitała ich, odpowiedzieli. I Grudzień mówi: — To ty, dziewczynko? Cóż teraz chciałabyś mieć? Wstydzi się sierotka swej zuchwałości, ale cóż ma począć! Więc nieśmiało szepce: — Poziomek bym chciała... pięknych, dojrzałych... — To się zrobi... to się zrobi... — mówi Grudzień. Dźwignął się ze swego siedziska, a na jego miejsce przyszedł młody Czerwiec. I raz-dwa-trzy... dokoła śnieg stajał, drzewa zazieleniły się, głogowe krzaki stanęły w różowym kwieciu, a ptaszki-świergolaszki napełniły las taką muzyką, że od ich nutek aż liście drżały, aż chwiały się gałązki. — Idźże, sierotko, za tę sosnę, poszukaj. Idzie dziewczyna, a na polanie za sosną aż czerwono od poziomek! Jakby tu kto cały wór koralików rozsypał! Dopieroż zaczęła zbierać a do dzbanka sypać! A tak jej ta robota chybko szła, że nie do pojęcia! Już połowa dzbana, już po szyjkę, już pełniutki z czubem! Zerwała liść paproci, dzbanek nakryła, wilczym łykiem okręciła i z wielką radością poszła Czerwcowi podziękować. — Idźże, sierotko, spokojnie do domu. A jak będziesz czego potrzebowała, to przyjdź tu do nas. Idzie dziewczyna do domu i, tak jak za pierwszym razem, wcale jej nie zimno i dzbanek nie cięży, i droga niedaleka. Ani się zmiarkowała, gdy już chatę przed sobą zobaczyła. Usłyszała macocha, że dziewczyna wchodzi do sieni, tak wyszła z izby i woła: — Jeśli nie masz poziomek... Nie dokończyła, bo juścić poziomki są: w sieni pachnie jak na polance leśnej, gdy ją czerwcowe słońce dogrzeje. Wnet też i cała izba poziomkową wonią się napełniła. Postawiła sierota dzbanek na stole, paprociowe liście zdjęła, a tam poziomki jedna w jedną duże jak wiśnie, a dojrzałe, aż sok się z nich rosą wytacza. 184 Idą ludzie drogą, zatrzymują się i wołają: — DarosłąwOj a co też to w waszej zagrodzie tak pachnie? Nie chce gospodyni, aby ludzie poziomki zobaczyli, tak je co prędzej do komory wynosi, a ludziom mówi: — Miałam ta co nieco suchych poziomkowych liści. Spaliłam je, to z tego pach-nizna się z dymem rozeszła. Na wieczerzę matka z córką poziomki zjadły, sierocie nic nie dały. Znów minęło kilka dni. Gospodyni myśli: ,,Głupia byłam, że chciałam fiołków, że chciałam poziomek. Kwiatki zwiędły i nie ma nic; poziomki się zjadło i nie ma nic. Tera każę sierocie przynieść z lasu talarów. Gospodarkę se powiększę, odziewku świętalnego dla nas obu naku- pie!" Więc mówi do sieroty: — Leć mi do lasu i przynieś talarów. Coby były ciężkie, ze szczerego srebra. Jak ich nie najdziesz, to się tu nie pokazuj! Zabrała się sierota i znów idzie, i znów przed braćmi Miesiącami staje. — Talarów kazali macocha przynieść. Coby były ze szczerego srebra. Podumał, podumał Grudzień, aż mówi: — Przychyl się i weź sobie węgielków z ogniska. Nie śmie dziewczyna odmówić, ale strasznie się boi, że jej te węgielki dziurę w zapasce wypalą i macocha ją za to ukarze. A i jakżeż przyjdzie z węglami, skoro miała talarów przynieść!... To może lepiej nic nie brać i do chaty nie wracać... ^Widzi Grudzień, że się dziewczyna waguje, tak powiada: — Nie bój się, nabierz węgielków. A jak jeszcze macocha cię wyśle, to już do niej nie wracaj, u nas ostań. W naszej zagrodzie będziesz mieszkała, gospodarkę nam będziesz prowadziła. Dziewczyna kupkę węgielków czerwonych, żarzących nabrała, podziękowała i wraca. A wciąż się strasznie boi, że jej się dziura w zapasce wypali. Weszła do sieni, a macocha woła: — Masz talary?! Siła ich masz?! Nie śmie sierotka o tych węgielkach powiedzieć: boi się. Milczkiem do nalepy podchodzi, a serce w niej mdleje ze strachu. Wytrząsa z zapaski... A tu brzęk, brzęk, brzęk... srebrne talary na nalepę lecą i dźwięczą, i błyszczą, aż w całej izbie pojaśniało. Rzuciła się macocha z córką! Talary zagarniają, oglądają, liczą... Ten i ten na przykupek gruntu. Ten na krowę, na woły. Ten na prosiaki, gęsi, 185 kury. Ten i ten na odziewek, na buty... A za co korale i bursztyny? A za co jedwabne czepce? Za co pierzyny, poduchy, kilimki? I na sierotę obie: — Tyłeś jeno przyniosła! A kaj masz więcej? Musi kajniebądź pod śniegiem utaiła dla siebie! Leć zaraz i wszystkie przynieś! Zaodziała się sierota w swą starą chuścinę i poszła w las, i więcej nie wróciła. Do dwunastu braci Miesięcy na służbę przystała. Czeka macocha do późnej nocy. Czeka cały ranek, cały dzień i znów cały wieczór. Pasierbicy nie widać. Tak-ci powiada do swej córki: — Nie wiadomo, co się stało z pasierbicą, może w polu zamarzła na śmierć. To tera ty pójdziesz. — Matko, chcecie, cobym i ja przepadła? — Nie bądź głupia! Tamta co na sobie miała? Letniczkową sukienkę i chuścinę. A ciebie zaodzieję w wełniak, w kożuch, w buty po kolana. Nie bój się, ani poczujesz zimna. A talarów przyniesiesz. Potrafiła tamta, potrafisz i ty. — Przecie! Potrafię. Jeszcze więcej przyniosę. Matka córkę ciepluśko ubrała i jeszcze ją zababuliła w ogromną wełnianą chustę. — Weźże na talary w jedną rękę torbę, w drugą garnek, a na plecy jeszcze woreczek. No, nadźwigasz się, ale idź se powolutku, odpoczywaj. A tu naści kukiełkę z masłem i z miodem. Poszła córka. A dzień był niezgorszy. Ściepliło się. Wiatr ustał, słońce mgławo świeciło, pola-tywał śnieżek drobniutki i suchy. Przeszła córka pole, weszła w las. Ciepło jej, wesoło. Idzie a rozgląda się dookoła, gdzie to te talary leżą. O, coś się tam w lesie jarzy, migoce!... Pewnie to te bogactwa tak jaśnieją! Biegnie dziewczyna, aż się o małe świerczki śniegiem przysypane potyka i przewraca ! Przybiegła! Patrzy, a to ognisko się żarzy, a dookoła ognia dwunastu braci siedzi. Poznała, że to bracia Miesiączkowie. Ale wielce była rozgniewana, że się tak tym ogniem oszukała. Myślała, że to talary świecą, a tu ot co! — Dzień dobry, dziewczynko! A może nam powiesz, kto my jesteśmy?! — zawołał wesoło Grudzień. A córka ze złością: — Ten tu Marzec — kłapie wargą jak starzec. A ten Maj — tylko mu kij żebra- 186 czy daj. A ten Luty — ma koślawe buty. Stary Grudzień — największy leń!... I tak długo jeszcze uraźliwie Miesiączkom przygadywała. Aż się bracia rozgniewali. Podniósł się Grudzień, a na jego miejsce usiadł Luty. I dopiero, jak nie zacznie się sroga zima! Mróz ścisnął nagle taki, że aż drzewa zaczęły hukać. Podniósł się wicher, pochwycił tumany śniegu i rozhulał się zamiecią. Myśli córka: „Trzeba mi do domu uciekać!" Ale drogi powrotnej wcale znaleźć nie może. To w tę stronę biegnie, to w tamtą. Ognisko z oczu straciła. A tu bór coraz gęściejszy, a tu mróz coraz okrutniejszy, a tu zaspy coraz większe. Brnie już po kolana, siły traci, senność ją ogarnia... Aż i umarzła na śmierć. yanina fora/f nf kra rOPlELUjZKK ID jjbt fobie Jterotka Od wff do wff chdła od dworu do dworu-/ł u ż, b y ///irkała. i i bogatym li y i popiół z y\ccb\v wunoffc, boi na r/fin(j fej, to komnvtjj No i JierotTi tu sc Wszyscy na nią wołali: Popielucha. A w niedzielę i święta, że to każdemu należy się jakieś umilenie, to: Popieluszka. Jako też niedługutko skończyła się piękna jesień i nastały wilcze pogody: a to deszcze i szarugi, a to wichry i zimna. Nawieziono do drwalni suchych szczap brzozowych i sosnowych, buczyny i dębiny. Musiała teraz Popieluszka w dwudziestu komnatach dworu co dzień na kominkach palić, co wieczór z dwudziestu kominków popiół wynosić. Komnaty to były różne. Jedne paradne: na ścianach kołdryny, kilimy, obrazy różnobarwistym jedwabiem wyszywane, ławy pokryte niedźwiedzimi futrami, srebrne misy, srebrne dzbany na policach. Kominki tam były marmurowe. W pomniejszych komnatach na ścianach wisiały wyszywane ręczniki, na ławach wilczury i baranie kożuchy, a kominki były tam z ciosanych głazów. A w najmniejszych panien dworskich bokówkach, w służebnych alkierzykach ściany z modrzewiowych bali pachniały żywicą, stołki niczym zgoła nie były nakryte, a kominki ulepione były z polnych kamieni i z gliny. Ale palić trzeba było we wszystkich jednako. A im zima sroższa nastawała, tym więcej trzeba było naręczy do kominków dźwigać, tym większe wiadra popiołu wynosić. Od tej pory Popieluszka chodziła wciąż usmolona, popiołem przysuta, węglami umorusana, że aniś mógł rozeznać, jaka ona jest: stara czy młoda, brzydka czy piękna. W tym wielkim, paradnym dworze mieszkała tylko wdowa, pani Jachna z synem. A synowi temu szło na dwudziestą trzecią wiosnę; piękny był i na podziw silny. Za nic mu było wielkiego byka za rogi chwycić i łeb mu tak do ziemi przygiąć, że zwierzę tylko ze złości ogonem po bokach się biło, a z miejsca ruszyć się nie mogło. Za nic mu było w pojedynkę iść na niedźwiedzia, a ubitego łosia wziąć na bary i tak go do domu z kniei przydźwigać. Ale panek był dumny i z urody swej, i z bogactwa, i z siły. Pycha go roznosiła: gdy człowieka chciał przywołać, gwizdnął na niego jak na psa, a gdy go niebacznie spocony i zakurzony parobek dotknął, zaraz taki żupanik zrzucił z siebie i już go więcej nie wkładał. Na Popieluszkę nigdy ani spojrzał. Z daleka biedną brudaskę omijał. A to wam jeszcze muszę powiedzieć, że Popieluszka bardzo kochała ptaszki. Gdy nastała zima, wszystkie kruszyny jadła z kuchni zgarniała, rozsypane na klepisku w stodole ziarno zmiatała i wynosiła to głodującym ptaszynkom. Zlatywały się wtedy wróble, sikorki, szczygiełki, rudziki i z radością pożywiały się tym wspa- 189 niałym ofiarunkiem. I o gołębiach pamiętała. Toteż ptaszki przychętne a przy-chętne jej były. Pewnego wiosennego dnia zdarzyło się, że panek mył ręce w basenie przed domem. Ręcznik zawiesił na drzewie. A wtem gwizdnął wiatr, ręcznikiem szarpnął i poniósł go na ogród. Zobaczyła to Popieluszka. Skoczyła, ręcznik złapała i uprzejmie go paniczowi niesie, a panicz wrzeszczy: — Nie zbliżaj się, brudasie! Nie zbliżaj się! Wyrwał jej ręcznik, zwinął go i do obory w gnój pod krowy rzucił. — Nie otrę się tym ręcznikiem, który Popielucha trzymała! Boleśnie się Popieluszce zrobiło. Ale cóż mogła odpowiedzieć! Odwróciła się i odeszła do swej smoluchowej roboty: do wyprzątania kuchennych pieców. Minęło dni kilka, aż tu rozchodzi się wiadomość, że w sobotę będzie na wsi muzyka, tańce! Rada by i Popieluszka się zabawić. Idzie do klucznicy, prosi o pozwolenie. — Ho-ho-ho! Zabawy ci się zachciewa! A tu roboty huk we dworze; mak trza przebrać, co zmieszał się z popiołem. I ukazała klucznica na wielki wór stojący pod ścianą. — Zawlecz ten wańtuch do swej izby i bierz się do roboty. Jeśli do jutra do południa wszystek mak przebierzesz, to możesz wieczorem iść na tańce. Hej, dolo, dolo! Wór ci taki, że Popieluszka ledwie z pomocą pastucha do izdebki swej go przyciągnęła. Bierze z niego garsteczkę, ziarnek maku w popiele szuka, odkłada. Ależ to praca niepojęta! Ani przez miesiąc tego nie zrobi! Nie dla niej zabawa, nie dla niej tańce! Aż tu naraz za oknem gołębie zatrzepotały, gołębie zagruchały: Nie smućże się, Popieluszko, przebierzemy mak niedłużko, Tak i siak, siak i tak, tutaj popiół, a tu mak. Wleciały do izby gołębie i jak zaczęły dziobkami młócić, a pazurkami sobie pomagać, jak zaczęły skrzydłami popiół odwiewać... to w oczach górka maku wy-soczała, wysoczała, a popiół przez okno jak szary obłok walił na dwór. Jeszcze do zachodu słońca nie dobieżało, a już robota była skończona. 190 irzy- do-pnąl zowi a się ców. mu- enie. trza ) po- przy-Ależ e po- i wy- Na drugi dzień Popieluszka mówi do klucznicy: — Mak przebrany, jakeście kazali, to i na zabawę pójdę, jakeście zezwolili. Ano, nijako było klucznicy słowo swoje odmieniać. W duchu myśli: „Jakże to takie zasmoluchane na zabawę pójdzie! Przecie ją z tanecznej izby wygonią!" Więc zaśmiała się tylko ugryźliwie i powiada: — Idź se, idź! A wytańcuj się tam do białego dnia. Telo żebyś o wschodzie słonka już w kuchniowych piecach paliła. Wyskoczyła Popieluszka uradowana i zaraz do swej izdebki. Umyła się czysto, przyczesała się gładko. I teraz dopiero opamiętała się. — A i cóż mi z tego! Jakżeż ja, głupia, na tę zabawę polecę?! W tej kiecuszce zasmoluchanej, w tym kaftanku obszarpanym? Na śmiech, na drwiny... Już i po mojej radości! Aż tu nadlatuje gołąbek i woła: Za mną, za mną, sieroteczko! Do dąbrowy niedaleczko! I gołąbek nisko nad ziemią podlatuje, a na Popieluszkę się ogląda. Pobiegła dziewczyna za nim. W dąbrowie gołąbek dookoła starego dębu trzy razy obleciał, za każdym razem dziobkiem w pień stuknął. Dębie stary, dębie stary, Po pieluszce daj swe dary. Za trzecim razem dąb się roztworzył. Patrzy Popieluszka, a tam komora przestronna, a w komorze skrzynie, a w skrzyniach pełno, pełniuśko świętalnego przyodziewku. Tu koszule cieniutkie w drobny kwiat haftowane, tu aksamitne krakowskie gor-seciki złotem i srebrem dziergane, tu spódniczki kwieciste, tu zapaski wstążeczkami naszywane, tu sznury korali i bursztynów, a przy nich wstęgi aż do ziemi. Hej, toż to bogactwo, toż to uroda! Przyodziała się Popieluszka w te stroje krakowskie, a gdy się w wodzie przejrzała, to ani się mogła poznać, odmieniona była na dziwo. Pokłoniła się dębowi i zaraz ku gościńcowi pobiegła, bo muzyka już się niosła stamtąd: śpiewały skrzypce, popiskiwał flet i huczał bęben. 191 Dziewczęta i chłopcy ze wszystkich chałup wsiowych ku tej zabawie dążyli. Weszła Popieluszka do izby. Wszystkie oczy obróciły się ku niej z ciekawością. Skąd ta dziewczyna najpiękniejsza ze wszystkich? A jaka smukła i zgrabna! A jaki strój ma krakowski, świeżutki i szumny! Jakie butki na obcasach, czerwoną wstążką aż pod kolana sznurowane! Zaczęto się ku niej cisnąć, ale panicz, który także na tańce przybieżał, rozgarnął ciżbę, przed Popieluszka butami trzasnął, podał jej rękę i ku wesołuchom krzyknął: — Chodzonego! Zaraz też chłopcy do dziewcząt doskoczyli. Stanęli parami i parami ruszyli wolno dookoła izby. A Popieluszka z paniczem im przodkowali. Jak to słonko, co zanim się rozgrzeje i po niebie chybko potoczy, podnosi się wolniuśko ni to sennością jeszcze ociężałe, ni to nieśmiałością powściągnięte — tak i oni szli niespiesznie z dostojnością i uwagą, jakby poznając, jakby udeptując to koło, po którym potem wirem się poniosą. Obeszli tak izbę trzy razy, aż panicz przed muzyką stanął i złotego dukata do skrzypiec wrzucił. Wesołuch smyczek od strun oderwał i baczył, jaką mu nutę przodkujący poda, a panicz zaśpiewał: A dajże mi, matko, bicza, to pojadę do Łowicza. Bo w Łowiczu pięknie grają, same nóżki podrygają. Dopieroż smyczek na struny spadł i poszedł po nich drobno, coraz śmielej, coraz chybciej, coraz ochotniej. Teraz tanecznicy puścili się na k'sebkę, miarkując obroty, aby nie wypaść z kolei, zamaszyście, ale spokojnie, właśnie jako te konie, co wystałe w stajni rwą się w zaprzęgu do kłusa, ale cugle je wstrzymują. Tak i ich wstrzymywała ochota jeszcze nie rozkręcona, umiarkowaniem jeszcze hamowana. Dopiero gdy przodkujący muzyce ogłosił: , Kto wyrwał, kto wyrwał, kogutkowi piórka? Ani ja, ani ty, sołtysowa córka. 192 Wesołuch chybkość obertasa podwoił, potroił, bębnista jeszcze mocniej zahuczał, a flecista drobne nutki potoczył, że te, jakby koraliki po pochyłości puszczone, spieszliwie skakały, bryzgały, tłoczyły się do kupy i roztrącały!... Poszła wartka odsiebka, wciąż jeszcze w porządku, ale zawrotna i chybka, że każda para zdawała się kółkiem w kołowrotku migającym, ledwoś ją okiem chytał. Z tłumu wyrywały się piosenki to chłopczyńskie, to dziewczyńskie: Płynie kaczka, płynie, ale nie czubata, Wziąłbym cię, dziewczyno, aleś niebogata. Oj, żebym ja, żebym talareczki miała, tobym ciebie, leniu, na pewno nie chciała. Wesołuch ciął po strunach coraz prędzej, bęben jeszcze go poganiał, a flet nadążał, jako mógł. Hej, tańcowalibyśwa, hej, ale mała izba. Hej, wynieść piec do sieni, hej, będzie nam przestrzeniej! Hu — ha! Teraz odsiebka przeszła w wiatrak. Dziewczęta trzymały się parobków za ramiona, parobcy uchwycili swe tanecznice w pasie i obracali się teraz wirem bez ładu — ci w prawo, tamci w lewo, bliżej ściany, bliżej środka, gdzie kto miejsca dopadł! Chybko, chybko, chybciej, aż ściany zdawały się wirować, powała lecieć w dół, a klepisko toczyć się nad głowami. Aż obłok czy to kurzu, czy to pary z rozwartych ust owionął taneczników i kotłowali się w tej mgle to ukazujący się, to niknący, jako te szalone rozruchem ziarnka grochu w garnku na buzującym ogniu. Nikt nie patrzył porządku, nikt nie baczył, czy potrąci się z drugą parą, czy utrzyma się na nogach. Tu i tam huknął okrzyk, tu i tam zerwała się i przepadła nie dokończona piosenka, to gwizd przeciął powietrze jak ostrze szabli, to zaniósł się i pod pułapem jak ptak zatrzepotał niepowstrzymany śmiech. 13 — „U złotego źródła" 193 Ej, szedł po izbie pęd i tupot, i ochota, i wesoła siła! Panicz wciąż tańczył z Popieluszką, aż zmęczeni do znaku, stanęli i oparli się o ścianę. Z wolna, z wolna uciszały się rozpędzone serca. — Dziewczyno, dziewczyno, skądeś ty? Nigdy cię tu na tańcach nie widziałem. Popieluszką milczy. — Z jakiejś ty wsi? Powiedz mi... A Popieluszką na to: — Z Odrzuconego Ręcznika. A że świt zaczął już zazierać do izby wyglądkiem, dziewczyna zakręciła się po izbie, zamieszała z tłumem innych dziewcząt, ciszkiem wymknęła się do sieni i pognała do dworu. Nim się panicz spostrzegł, już jej w gościńcu nie znalazł. Minął dzień jeden, drugi i trzeci. Popieluszką po kuchni się krząta — po dworskiej, po czeladnej, drwa przynosi, popiół wygarnia. A że to latem przy piecach roboty niewiele, bo aby przy tych kuchennych, to Popieluszkę na pomoc świniarce dodano do oprzątania trzody. Teraz tedy cebry z jadłem na taczkach do chlewa wozi, gnój wyrzuca, tuczniki wiechciami szoruje. Ale panicza we dworze nie ma. Panicz swej pięknej tancerki zapomnieć nie może. Wsiadł na konia i szuka jej po całej krainie, szuka wioski, która nazywa się Odrzucony Ręcznik. Do gościńców wstępuje, do dworów, do zamków kasztelańskich wstępuje, po chatach przystaje, ludzi przy robotach w polu, ludzi drogą idących zaczepia i o Odrzucony Ręcznik pyta. Ale nikt nigdy jako żywo o takiej wiosce nie słyszał. Koń zbiedniał, panicz schudł i sczerniał, obaj umordowani do domu wrócili — i z niczym. Panicz chmurny po ogrodzie, po dziedzińcu chodzi, na ludzi krzyczy, Popieluszką jeszcze bardziej się brzydzi, bo nie tylko ona teraz brudna po dawnemu, ale z daleka już chlewami czujna. I znów się raz zdarzyło, że szedł panicz i biczykiem na konie wywijał. Wypadł mu biczyk- z ręki. Zobaczyła to Popieluszką, podskoczyła, biczyk podniosła, grzecznie mu podaje. A panicz wrzasnął: — Precz, śmierdziuchu! 194 Wyrwał jej biczyk, złamał go na pół i wrzucił do sadzawki. Minęło dwa tygodnie. Znów w karczmie ma być zabawa, znów Popieluszka rada by tam pobiec i wytańczyć się. Prosi więc klucznicy, a ta złośliwie jej powiada: — He, he, znok ci się zabawy zachciewa! A tu mamy nowe miody sycić, na jarzębinie — jarzębiaki. Musisz wszystkie drzewka jarzębinowe, jakie jeno są w ogrodzie, z jagód obrać i to piere-wtere! Jak do zachodu słońca to zrobisz, to se na zabawę leć! O, retychny! A toż tych jarzębin w ogrodzie cała alejka! A toż roboty tam na tydzień! A słonko już się na drugą stronę nieba przetoczyło! Zwiesiła główkę Popieluszka. O zabawie musi zapomnieć. Wzięła wiklinowe kosze i idzie do ogrodu. A w ogrodzie... widzi... na jarzębinowych drzewkach ptactwa a ptactwa, aż się gałązki od nich uginają. I świergolą: Nie smuć się, sieroto, wydolisz z robotą. Jest nas tu tysiące, dziobeczki w mig rwące. I jak się ptaszki zaczęły zwijać, jagody rwać, w dół je rzucać, to Popieluszka ledwie nadążyła koszyki odnosić, co z jednym pełnym pobiegła do dworu, to już drugi ptaszki napełniają. Dwadzieścia razy obróciła, wszystką jarzębinę zniosła — ani jagódki na żadnym drzewie w ogrodzie nie zostało. A słonko do zachodu jeszcze ma kawałek dróżki. Klucznica kręci głową, oczom własnym nie wierzy i dziwuje się, i zła, ale jej nijako własne słowa odmieniać. — No, to już leć na tę zabawę, leć! Jeno żebyś o świtaniu była z powrotem. Skoczyła Popieluszka do swej izdebki, umyła się, uczesała. A tu już gołąbek do okienka jej stuka. Za mną, za mną, sieroteczko, do dąbrowy niedaleczko! I znów gołąbek trzy razy dąb obleciał, trzy razy dziobkiem stuknął, trzy razy zaklęcie powtórzył. Roztworzył się dąb, komorę ukazał, a w tej komorze skrzynia przy skrzyni, a w tych skrzyniach przyodziewek łowicki. I wszystko takie, że ani wybierać nie trzeba — bierz, co ci z brzega, bo każda kiecka, każdy zapasek śliczne do cudu! 195 Pospieszyła się Popieluszka. Chwyciła koszulę z płótna cieniutkiego, drobno wyszywaną, i wełniak w paseczki tkany, suto faldzisty, by wyglądać pięknie, dęto. I gorsecik sukienny w kwiaty haftowany, i przyrękawki paciorkami ozdobione, i jedwabną chusteczkę na głowę. Buciczki wzuła wysokie, a do bursztynów i korali przywiązała wstążki do kolan sięgające. W leśnym jeziorku się przejrzała i aż w rączki zaklaskała z uciechy. I znów w gościńcu poszły tańce, znów z paniczem przodkowała, a on nadziwić się nie mógł, co to za piękna dziewczyna i jaka strojna a szumna, i jak leciuchno tańczy. Wszystkie dziewczęta jej zazdroszczą, wszyscy chłopcy oczami za nią gonią. Panicz znów ją prosi, by mu powiedziała, skąd jest, z jakiej wsi, czyby mógł swatów do niej słać, bo chocia jest panem z bogatego dworu, a ona jeno wiejską dziewczyną, to przecie już życie mu bez niej niemiłe. Popieluszka śmiechem go zbywa, o czym innym zagaduje. I dopiero gdy ujrzała, że już wschodowa zorza na niebie czerwienią gorzeje, że już jej czas do domu lecieć, wtedy mówi: — No to już wam powiem, skądem. Ze Złamanego Biczyka. A gdy to powiedziała, jak rybka w głąb wody między dziewczyny nurknęła i paniczowi z oczu przepadła. Znów Popieluszka przy piecach, przy cebrach się krząta, znów panicz konia dosiadł, po całej krainie jeździ i szuka wioski, co się nazywa Złamany Biczyk. Jedni ludzie mu się dziwią, inni się z niego śmieją, a jeszcze inni z pożałunkiem nad nim głowami kiwają. — Chudziaczek, rozum mu widać odjęło. To szukał Odrzuconego Ręcznika, to tera znok Złamanego Biczyka. Szkoda go — młodziuśki chłopak i urodny. Wrócił panicz zbiedzony, smutny, ponurkiem na ludzi patrzy, z nikim nie gada. Pani Jachna okrutnie się o syna troska. Doktorów wzywa. Ano, lekują go, jako umieją: to krew mu puszczają, to apteczne proszki zapisują. Nic nie pomaga. Smętni ca go nie odchodzi. Nie pomogli doktorzy, może pomogą znachorzy. Przychodzą owczarze, przychodzą stare babki mądruchy-szeptuchy: panicza ziołami okadzają, węgielki z trzech drzew — z drzewa polnego, z drzewa łąkowego, z drzewa leśnego — do garnka z wodą wrzucają, tajemnicze słowa nad garnkiem szepcą — i potem tę wodę pić mu każą. I to podaremnie. Smętnica go nie odchodzi. Do ludzi nie gada, jeno aby po polach na koniu się włóczy albo zamyka się w komnacie i tam na łożu swym, wilczymi skórami zasłanym, godzinami leży. 196 A i Minęło dwa tygodnie. Znów nadeszła sobota i znów we wsi zabawa. I teraz, za trzecim razem, Popieluszce ptaszki pomogły. Kazała jej gospodyni po polu chodzić, zgubionych piórek szukać i przez jedno popołudnie całą pierzynę piórek uskładać. Jak to zrobi, na zabawę pójdzie. Przyleciały ptaszki chmarą, pióreczek z siebie naskubały, całą Popieluszkę nimi zarzuciły, po czubek głowy. Więc jeno się z tej pióreczkowej zaspy ze śmiechem wydobywała, a obu ramionami puch zgarniała i pchała go do poszwy. A gdy do dębu za gołąbkiem pobiegła, wybrała sobie teraz strój kasztelanki: sukienkę białą, leciuchną jak obłoczek, wianek ze złotych listków na głowę, ciżemki złote na stopki. I znów pobiegła do gościńca, i znów z paniczem tańczyła. Ale panicz wziął się teraz na sposób, by mu nie uciekła. Kazał maziarzowi o północy pod gościniec przyjechać i ciszkiem, gdy wszyscy tańczą, całą beczkę smołowej mazi przed karczmą rozlać. Myślał sobie: „Przez maź szybko nie przemknie. Upilnuję ją, przyłapię". Ano bawią się. Panicz muzyce dukaty sypie, piosenki śpiewa, nowe nuty poddaje. Wesołuch rzępoli, bębnista wali, fletnik popiskuje. Idą tańce przerozmaite. Z początku powolne — chodzone. A potem te prędkie, te smykane: a to przebie-ganiec, a to oberek, a to klaskany, a to wyrwas, a to polka na okrętkę, trzęsionka. Już i świt w oknie staje, już i zaranek go luzuje, już i wschód z kapelą ptaszęcą blaskiem i szczebiotem pcha się do gościnnej izby. Zlękła się Popieluszka. „Późno już! Uciekać, uciekać!" Wpół obrotu tanecznika swego porzuciła i do sieni, i na dwór... A panicz za nią! Nóżką niebacznie w maź stąpnęła! Maź ciżemkę chwyciła, nie puszcza jej! Popieluszka wyrwała nóżkę i o jednej ciżemce uciekła! Panicz ciżemkę ze smoły wyciągnął, o trawę ją wytarł. — Teraz mam znak po tobie. Teraz cię znajdę. Przybiegła Popieluszka do dębu, prędziutko się rozdziała, stroje oddała, łach-manki swe włożyła. Ale dąb jednej ciżemki przyjąć nie chciał. Więc ją Popieluszka w paprociowy liść zawinęła i na piersiach pod kaftanikiem ukryła. Panicz teraz nie sumuje. Miłość serce panicza odmienia. Na drugi dzień wdział odzież ze skóry łosiowej, przypasał długi miecz, ciżemkę pod kołpakiem ukrył. 198 Minęło dwa tygodnie. Znów nadeszła sobota i znów we wsi zabawa. I teraz, za trzecim razem, Popieluszce ptaszki pomogły. Kazała jej gospodyni po polu chodzić, zgubionych piórek szukać i przez jedno popołudnie całą pierzynę piórek uskładać. Jak to zrobi, na zabawę pójdzie. Przyleciały ptaszki chmarą, pióreczek z siebie naskubały, całą Popieluszkę nimi zarzuciły, po czubek głowy. Więc jeno się z tej pióreczkowej zaspy ze śmiechem wydobywała, a obu ramionami puch zgarniała i pchała go do poszwy. A gdy do dębu za gołąbkiem pobiegła, wybrała sobie teraz strój kasztelanki: sukienkę białą, leciuchną jak obłoczek, wianek ze złotych listków na głowę, ciżemki złote na stopki. I znów pobiegła do gościńca, i znów z paniczem tańczyła. Ale panicz wziął się teraz na sposób, by mu nie uciekła. Kazał maziarzowi o północy pod gościniec przyjechać i ciszkiem, gdy wszyscy tańczą, całą beczkę smołowej mazi przed karczmą rozlać. Myślał sobie: „Przez maź szybko nie przemknie. Upilnuję ją, przyłapię". Ano bawią się. Panicz muzyce dukaty sypie, piosenki śpiewa, nowe nuty poddaje. Wesołuch rzępoli, bębnista wali, fletnik popiskuje. Idą tańce przerozmaite. Z początku powolne — chodzone. A potem te prędkie, te smykane: a to przebie-ganiec, a to oberek, a to klaskany, a to wyrwas, a to polka na okrętkę, trzęsionka. Już i świt w oknie staje, już i zaranek go luzuje, już i wschód z kapelą ptaszęcą blaskiem i szczebiotem pcha się do gościnnej izby. Zlękła się Popieluszka. „Późno już! Uciekać, uciekać!" Wpół obrotu tanecznika swego porzuciła i do sieni, i na dwór... A panicz za nią! Nóżką niebacznie w maź stąpnęła! Maź ciżemkę chwyciła, nie puszcza jej! Popieluszka wyrwała nóżkę i o jednej ciżemce uciekła! Panicz ciżemkę ze smoły wyciągnął, o trawę ją wytarł. — Teraz mam znak po tobie. Teraz cię znajdę. Przybiegła Popieluszka do dębu, prędziutko się rozdziała, stroje oddała, łach-manki swe włożyła. Ale dąb jednej ciżemki przyjąć nie chciał. Więc ją Popieluszka w paprociowy liść zawinęła i na piersiach pod kaftanikiem ukryła. Panicz teraz nie sumuje. Miłość serce panicza odmienia. Na drugi dzień wdział odzież ze skóry łosiowej, przypasał długi miecz, ciżemkę pod kołpakiem ukrył. 198 Myśli sobie: „Nicem w życiu nie zrobił. To i za cóż nagroda ma mi się należeć, dziewczyna upodobana za żonę? Pojadę, siłę swą, ochotę swą na bój ze złem oddam. Żonkę umiłowaną sobie wysłużę". Pięknego arabczyka dosiadł, w świat pojechał. Jechał, jechał... trzy wysokie góry przebył, trzy głębokie dunaje przepłynął. Aż pod miasto kamiennym murem opasane przyjechał. Widzi: wszystkie bramy, wszystkie przejścia w murach pozamykane, a za murami słychać płacz, słychać szloch i narzekania. — Co się tu stało ? Po włazili ludzie na mury i z płaczem mu opowiadają: — Och, nieszczęście, nieszczęście nasze miasto nawiedziło. W pieczarze smok zamieszkał i okupu od nas żąda. Co dzień w południe na bój rycerzy wzywa, a kogo pokona, tego pożera. Z miasta nas nie wypuszcza, nie mamy już co jeść. Och, biada nam, biada! Zadumał się panicz, potem chwycił oburącz swój miecz, zamachnął się nim, siłę swą popróbował, aż mówi: — Nie płaczcie, mili ludzie. Dziś ja pójdę na walkę ze smokiem. Może go pokonam, może miasto uwolnię. I poszedł junak ku górze. Wylegli ludzie na mury. Jak muchy miskę z miodem, tak dookoła je obsiedli. W milczeniu, w trwodze czekają na walkę. Pięści zaciskają — siłą swych pięści chcieliby dodać mocy jego mieczowi, modlą się żarliwie 0 zwycięstwo — siłą swego pragnienia chcieliby dodać mocy jego sercu. — Przynieś nam, przynieś zratowisko! A panicz idzie i wspomina bajkę ze swego dzieciństwa, bajkę starej piastunki. Bajka to była o smoku trzechgłowym. Ten go zwyciężył, kto za jednym zamachem od razu trzy łby z karku zerwał, ten go zwyciężył, kto nie dla złota i srebra w ten bój poszedł. Słońce zbliża się ku szczytowi swej drogi, wyskakuje smok i ku śmiałkowi bieży. Trzema paszczami ryczy, pazurami ziemię drze, ogonem zamiata, aż kurzawa w świat leci. Stanął junak, mocno się na nogach rozparł, miecz nad prawe ramię wzniósł 1 czeka. Podbiegł smok, od ziemi się odbił i jak czarna chmura na ofiarę swą spada. W ostatniej chwili uskoczył junak w tył, a gdy smok tuż przed nim na piasek upadł, zamachnął się mieczem ze wszystkich sił... Trzy smocze łby na ziemię spadły i po przechylinie ku rzece się potoczyły, a za nimi potoczył się martwy kadłub gada. 199 Dopieroż to radość wybuchła w mieście! Otworzono bramy, tłum jak woda wypłynął na pole. Porwali junaka na ramiona, niosą go do ratusza. Wszystkie dzwony biją, wszystkie cechy wychodzą ze swymi sztandarami, muzyki grają, a ludzie zapomnieli, że głodni są i wymęczeni — tańczą na rynku, krzyczą, wiwatują i śpiewają. Arabczyka do miejskiej stajni wprowadzają, szczery owies do żłobu mu sypią, źródlaną wodę mu przynoszą. Gdy się już jako tako uspokojono, rada miejska pyta, jakiej nagrody chce śmiałek za swój czyn bohaterski. Może złota? Zniosą go zaraz mieszkańcy. Może godności burmistrza? Stary burmistrz z radością odda mu klucze miasta. A junak mówi: — Nagrody jeno tylko takiej pragnę, aby wszystkie panny i wszystkie wdowy przyniosły mi na rynek do obejrzenia swe obuwie. Rada miejska osłupiała. Jeden radny drugiego trąca. — Co? Co? Jak? Jak? Obuwie? Panny i wdowy? Każdemu się zdaje, że właśnie na tę chwilę ogłuchł i źle dosłyszał. Wyszli na rynek woźni z bębnami. Ciżba się koło nich zbiera, a oni, co i jak ludowi ogłaszają. I tu ludzie oniemieli ze zdumienia, a i dopiero otrzeźwieli, gdy krawczyk zawołał: — Rynek przygotować! Toż się zaczął ruch! Toż się zaczął rumor! Jedni uprzątają budy, kramy, stragany, inni złapali miotły i wymiatają śmieci, a jeszcze inni ze wszystkich domów wynoszą ławy i ustawiają je rządkami, aby było na czym kłaść obuwie. A panny, a wdowy szaleją po mieszkaniach! Wyjmują obuwie z szafek, ze skrzyń, wygarniają je spod łóżek, znoszą ze strychów. A i są takie, co pędzą do szewców i zdzierają im z kopyta obuwie dane do naprawy. Te butki sadzami czernią, te szczotkami czyszczą, te łojem smarują, do tych przyszywają guziki, do tamtych tasiemki, przybijają oberwane obcaski. A spieszą się, aż im wszystko z rąk leci, bo przecież każda chciałaby być pierwsza. Małgosia łaziebnika pędzi już ze swym obuwiem, cały koszyk tego nazgarniała, a prababka jej, stara Onufrzyna, której już na osiemdziesiątą piątą wiosnę się obróciło, drepcze za nią ze swymi buciorami i woła, ale że to zębów nie ma, to inaczej wychodzi: — Poklekaj! Poklekaj! I moje weź! I moje! Ano i Onufrzyna ma prawo, wdową jest. 200 ¦1. Nie minęła godzina, a już wszystkie ławy obuwiem były zastawione. Jak rynek długi, jak rynek szeroki stoją rządkami — niby wojsko — biało-głowskie kierpce, łapcie, chodaki, ciżmy, grube butki juchtowe, a i leciutkie z atłasu, z safianu, z kordybanu. Są tu z obcaskami i bez, z podkówkami żelaznymi, a i srebrem podkute, niskie i z cholewkami, sukienne, zdobniste, paciorkami szyte, w kwiaty haftowane. Przerozmaite!... A między rzędami butków chodzi junak i szuka, szuka pary do złotej ciżemki, którą pod kołpakiem przywiózł. To ten, to tamten... z daleka widzi mu się podobniutki, biegnie, przyrównuje... Nie, nie pasuje, nie ta zgubiła złotą ciżemkę. Tu jej nie ma. Wsiadł junak na konia i pojechał dalej. Przebył puszczę zieloną, pełną głosów dzikiego zwierza i pełną szumu drzew wielosetletnich. A gdy wyjechał z puszczy — step się przed nim rozłożył, a gdy step przebył — natrafił na osiedle. Dziwne to jakieś osiedle było! Nikogo tu nie widać krom małych dzieci i starców a staruch zgarbionych, o kijach. Na wydźwigniętej pośrodku osiedla wieży dzwon kołysze się leniwie i dzwoni nierówno i niezdarnie: to zacichnie, to znów raźniej brzęknie, by zaraz potem znów kwilić malutkim głosem. — Ej, hej, starulku, powiedzcie mi, co się tu u was stało? Aby małe dzieci i aby starzy tu łażą. A ten dzwon? Chory i sił nie ma czy zagniewał się na was? Jak on dzwoni! Popatrzył stary na junaka, głową pokiwał. — Ech, panie, musicie być z daleka. Iścizny naszej nie znacie. Spójrzcie no na niebo. Co widzicie? Spojrzał junak w górę. — Widzę groźne chmury, kotłują się i niespokojnie krążą. I słyszę, jak warczą głuchym grzmotem. — A spójrzcie no pod las. Co widzicie? — Widzę wielką gromadę ludzi. Uwijają się wartko po ogromnym polu. — Ano, tak to jest. Żyto dostało, trza je sprzątać. Pospólne, rodowe pole mamy. Razem na nim pracujemy, po równości się potem ziarnem dzielimy. Od zaranka już wszyscy z osiedla na pole pobieżali: chłopy i baby żną sierpami i snopy wiążą, podrostki ze snopów kopy ustawiają. Żyto piękne, dojrzałe, że tylko, tylko, a zacznie się z kłosów sypać. 201 \ Trza się spieszyć. Jak do trzech dni nie zbiorą, to przepadnie. Rozumie teraz junak, czemu w osiedlu pusto, ale ten dzwon... — A tu, widzicie, chmurniki chcą przeszkadzać. Napędzają chmury deszczowe, gradowe, burzowe... Wszeliniejakie. To trza dzwonić, bo aby dzwonu się oni boją. Póki dzwon huczy, chmurniki sił nie mają ni deszczem chlustać, ni gradem sypać. No to dzwonimy. Ale kto? Te małe dziecka, te starochy ledwochy... Takie to i dzwonienie. A niech staremu ręce omdleją i ustanie, to i nieszczęście! Chmurnik nadleci, ulewą chluśnie, żyto przybije do ziemi... To wtedy głód, panie, dla całego osiedla głód. Junak chyżo z konia zeskoczył i ku dzwonnicy podbiegł. — Hej, starzy ludzie, mnie sznur oddajcie! Będę dzwonił, będę dzwonił! Uchwycił sznur, zakołysał dzwonem raz, drugi, trzeci. Rozbujał się dzwon, rozhuczał. Aż wieża dzwonna chwieje się i skrzypi, aż powietrze drży, aż gałęzie lip dookolnych unoszą się w górę i opadają w dół, właśnie jakby drzewa spieszliwymi westchnieniami dyszały. Leci głos w cztery strony świata. Leci aż po puszczy zielonej, aż do gór omglonych, aż do morza kołychliwego, aż po kraniec chlebnego pola. A głos to równy w swej sile, spokojny w swej woli: Bum — bam, bum — bam! Nie spocznę, aż zrobię, co zrobić mam. Bum — bam! Bum — bam, bum — bam! Chmur ników przegonię, radę im dam. Bum — bam! Między chmurnikami zrobił się rozruch. Takiego dzwonienia jeszcze nie słyszeli. Takiego dzwonienia znieść nie mogą. — Uchodźmy, uchodźmy, póki czas! Pókiśmy nie osłabli do znaku! Zarzucili łańcuchy na chmury i zawlekli je za góry, za lasy. Na czystym niebie rozjarzyło się słonko złote, gorące, robotom polnym przy-chętne. Trzy dni i trzy noce dzwonił junak bez ustanku. Podstawiano mu pod usta dzbany z mlekiem, dzbany z miodną patoką. Tak się posilał i dzwonił, dzwonił... Ludzie do osiedla nie wracali. Przez trzy doby pracowali do północka, padali przy snopach na ziemię, przesypiali się niedłużeńko i o świcie znów zrywali się do żęcia i wiązania. ii 202 )we, i sił e to rnik lego >nił! i aż śnie , az oli: M Przez trzy doby całą robotę ukończyli. Suche snopy ułożyli w stogi. Już im teraz deszcz niestraszny. Wracają teraz do osiedla z radością, ze śpiewem i jedno drugiego pyta: — Kto nam tak mocno dzwonił przez cały czas? Kto chmurników przegnał? Kto nam miłościwie zboże uratował? I znów junaka na ramiona porywają, co najlepsze jadło mu znoszą, na jakie jeno stać ich nagrody — wszystko mu szczerze obiecują. Ale junak chce tylko jednego. Niechaj wszystkie dziewczęta i wszystkie wdowy zniosą na pole swe obuwie, by je mógł obejrzeć! I tu pary do swej ciżemki nie znalazł. I stąd pełen smutności odjechał. Niejedno jeszcze junak we świecie zrobił. Tu koryto rzeki odwrócił, aby ludziom na wiosnę woda pól nie zalewała, tam z płonącego domu omdlałych od dymu ludzi powynosił, ówdzie złego czarownika zamknął w bani i na bezludną wyspę wywiózł. A wszędzie chciał w nagrodę tylko niewieście trzewiczki obejrzeć. I wszędzie podaremno szukał złotej ciżemki do pary. Aż smutny i zmęczony do domu powrócił. żeli. rzy- zba-dzie >ach I oto zdarzyło się dnia jednego, że Popieluszka zraniła sobie w chlewie nogę. Jakże pójdzie po ziemi boso, każde stąpnięcie boli i uraża. A wtem przypomina sobie, że w zanadrzu ma złotą ciżemkę. Nakłada ją więc i kuśtyk, kuśtyk... Aby się jeno do kuchni dowlec, tam sobie nogę szmatą obwiąże. A panicz siedział na ganku. Co to? Laboga! To, za czym gonił światami, jest tuż... tuż!... To, czemu oddał całą zapalistość swego serca! Popielucha?... Aż mu się w oczach zaćmiło. Chwycił swoją ciżemkę, podbiegł do dziewczyny. Taka samiutka ta jej ciżemka! Taka samiutka! — Skąd masz tę ciżemkę? Skąd?! Powiadaj! Zalękła się Popieluszka. — Nie gniewajcie się, panie... nie ukradłam, na zabawie byłam... Ale jejmość klucznica pozwolili. I tam w mazi... przed gościńcem... A junak pilnie patrzy, pierwszy raz patrzy na liczko usmolonej Popieluszki... Toż te same oczy zielone i tajemne jak woda na głębinie i te same usta to uśmiechliwe, to z nieśmiałości drżące. Ten sam głos... 203 — Tyżeś to, dziewczyno? Prawdziwie ty? I czy mi przebaczysz? Czy mi winy darujesz? A Popieluszka się roześmiała. — Jeżeli wam jutro śniadanie do jadalnej izby sama przyniosę, to będzie znak, że się nie gniewam. Na drugi dzień od rana Popieluszka umyła się do czysta, przyczesała się gładko, gołąbka zawołała, do dąbrowy pobiegła. I znów się ustroiła jak na pierwszą zabawę: w koszulę cieniutką w drobny kwiat haftowaną, w aksamitny gorsecik złotem i srebrem dziergany, w spódniczkę kwiecistą, w zapasek wstążeczkami naszyty i w korale na szyję. Ani w kuchni nie poznano, co to za taka szumna panna tam weszła! Nalała na srebrną miskę piwnej polewki, śmietaną ją okrasiła, sera wkrajała i paniczowi do jadalni zaniosła. — A tera poznajecie? Ja to jestem? W tydzień potem pani Jachna rozesłała po wszystkich sąsiadach pytaczy, by sprosili gości na wesele syna z Popieluszka: na niedźwiedzie pieczenie i na udźca jelenie, na słodkie kołacze, co gęba sama do nich skacze, na miody sycone, na piwo warzone, na uciechy wiele i na cztery kapele ! Hej, wesele to było, wesele! Cały tydzień we dworze tańczono, cały rok to wesele wspominano. I ja tam byłam, miód, wino piłam, a com usłyszała, tom w gadułce podała. Janf na forsMuifk /IEDM1U KRUKÓW Żuła, była * Jw miała,córkę miała. Gofpodnrką mratei. Afrzy lej óofpodzrce-ioć wiadomo - uwijac/ika od da 550 j Yoteotu Kuk! ! Uwija się matka. Krząta się córka. A z chłopaków wyręki nie ma żadnej. A chłopaki jeno po zagrodzie szumią. Wyszła matka do komory po miód. Wraca, a tu dzieża z kozłów obalona! A tu rozczyn chleba po podłodze cieknie. Chłopaki po izbie szumią. Tak matka rozsrożyła się. Ku chłopakom poskoczy i za włosy ich chyci, i głosem wielkim zawoła: — A bodajeście czarnymi krukami we świat polecieli! Matko, wielka twoja wina. Idzie drogą Zła Godzina. Idzie, idzie przy twej ścianie... Coś wyrzekła, to się stanie. Zaszumiało po kątach. Izbą wiatr poszedł zimny. Siedmiu czarnych kruków zakrakało. Siedmiu czarnych kruków poderwało się z ziemi w otwarte drzwi. Aby matce po nich krucze pióra w obu garściach zostały. Przyszedł zmierzch. Czeka matka synów. Nie wracają o zmierzchu. Przyszła noc. Czeka matka synów. Nie wracają o nocy. Przyszedł świt. Czeka matka synów. Nie wracają o świcie. I przyszedł świt drugi... i przyszedł świt trzeci... Nie wracają... Przy piecu matka siedzi, nić lnianą matka przędzie. Przędzie i serce urzewnia. Synów wspomina: „A ten pierwszy urodził się pod słońce w znaku Byka. Silny był ponad miarę lat swoich. Ramiona miał rozłożyste jako buk konary. W grzbiecie miał siłę niepomierną. Kamień młyński sam sobie na bary zadawał i niósł go pod górę, śpiewający. Było mu Krzepimir. A drugi z trzecim urodzili się pod słońce w znaku Bliźniąt. Podobniuteńcy byli ze sobą na dziwo. Ani ich mogła rozeznać ona, matka rodzona. Wołkami siwymi, wołkami bliźniętami oborywali granice pól kmiecych. Wiadomo, takiego pola grady bić nie śmieją. Było im Mścisław i Mścigniew. A ten czwarty urodził się pod słońce w znaku Lwa. Ten nie znał, co to truchli- 206 :hło-A tu ików rzwi. wość. Sam jeden z paliczką w garści szedł w gluchobory. Samowtór z niedźwiedziem się mocował. Samowtór odyńca ubijał. Było mu Władybój. A ten piąty urodził się, gdy słońce było w znaku Panny. Ten-ci urody był panieńskiej. Lico miał gładkie, zróżowione jak owoc moreli. Miłownik gędźby był wielki. Skrzypki sobie z lipiny strugał i grał a śpiewał, aże się sercu lubo czyniło. Było mu Radosław. A ten szósty urodził się, gdy słońce było w znaku Koziorożca. Ten-ci najradziej brał łuk i szedł w góry, i uganiał się za stadami kozic. Sam jak kozica skakał ze skałki na skałkę i zawisał na granitowych iglicach, i wspinał się ku pustaciom, gdzie aby orły skwirczały, a wiatr chmury przeganiał. Było mu Wróciwój. A ten siódmy urodził się, gdy słońce było w znaku Wodnika. Ku wodzie go nęciło. Niestraszne mu były ciemne topiele ni bystre nurty, ni chwytliwe wiry. Rzucał się śmiało w każdą wodę, a ona go brała jak swego i kołysała na fali, i niosła bez urazy. Było mu Miłosz". Przy piecu matka siedzi, nić lnianą matka przędzie. Przędzie i serce urzewnia. Synów wspomina. „A ten pierwszy urodził się..." I tak matka urzewniała się siedem dni i siedem nocy. Aż jej ten smętek przegryzł serce do znaku. Ósmego dnia o świcie wyszła córka w sad. Barcie tam stały, rojami brzęczały. Zastukała w kłodę, kędy rój mieszkał. — Pszczółki, pszczółki, a to wasza gaździna pomarli! Wynieśli matkę na grzebalnik. A siostra płachetkę na piersiach skrzyżowała, chatę kołkiem zaparła i poszła w świat braci szukać. wrua. miarę : nie-śpie- yli ze vymi, igra- jchli- Nad polem — nie nad polem, nad lasem — nie nad lasem, nad wodą — nie nad wodą leci siedmiu kruków. Czarnym skrzydłem wieją, chrypłym głosem kraczą. Nie kruki to czarne kruczego rodu, junaków to siedmiu, braci rodzonych pomiędzy sobą, w kruki zamienionych. Kracze kruk do kruka: — Gdzie będziem nocowali? Nijakiego kruczego gniazda my dzieci. Kracze kruk do kruka: — Co będziemy jedli? Padło jest nam obmierzłe, a słabe ptaszyny dziobem zakuwać to rzecz nie junacka. Kracze kruk do kruka: — Z kim będziemy się stowarzyszali? Ludzie nas przegnają, kruki nas nie przyjmą. 207 Nad polem — nie nad polem, nad lasem — nie nad lasem, nad wodą — nie nad wodą leci siedmiu kruków. Czarnym skrzydłem wieją, chrypłym głosem kraczą. Wysunął się przed innych kruk najmniejszy. — Bracia, wzrok mam bystry. Widzę ogromną wodę: morze to zielone i morze niebieskie, i morze żółte. Przylegają do siebie, a wody ich ze sobą nie pomącone. Między tymi morzami ostrów leży. A na ostrowie góra jakaś dziwna, niby ze stężałej wody pod samo niebo wydźwignięta. Tam lećmy. Tam człowiek nas nie dosięgnie, tam kruki nas nie dofruną. I poleciało siedmiu kruków, siedmiu junaków, braci rodzonych pomiędzy sobą, na ostrów lodowej góry. Idzie siostra, idzie, aż na brzeg strumienia zaszła. Tu nad wodą stanęła. Tu nad wodą zapłakała: Strumieniu, wartki strumieniu, ulituj się memu strapieniu. Idę, szukam w tej pustaci siedmiu kruków, siedmiu braci. Może górą tu lecieli, kruczym skrzydłem tu szumieli? Może tu nad brzegiem stali, chłodną wodę popijali? Zamruczał brzeg skalisty, brzeg twardy: Stoję tutaj od wiek wieka, nie widziałem kruka człowieka. Stój tu ze mną... stój tu ze mną... może nadlecą. Zaszepleniły trzciny kołychliwe, trzciny zielone: • Kłaniamy się chmurom od wiek wieka, nie widziałyśmy tam kruka człowieka. 208 Chwiej się z nami... chwiej się z nami... może zobaczysz. Zakipiała woda bystra, woda szumiąca: Płynę a płynę od wiek wieka, nie poiłam kruka człowieka. Bieżąj ze mną... bieżaj ze mną... może ich znajdziesz. I siostra poszła za wodą. A woda spieszy się, spieszy się... a woda dzień i noc mamrocze, mamrocze... Długo, długo szła siostra, aż zaszła na bogaty dwór. We dworze izba przestronna. Stara matka chleb piecze, trzech synów na lawie pod piecem siedzi. Na tym pierwszym synu kaftan łosiowy. Na tym drugim synu świta konopna. Na tym trzecim synu pancerz ze srebra. Pierwszy syn niedźwiedziowi kudły czesze. Drugi syn ziarno pszeniczne z plew czyści. Trzeci syn srebro, złoto w szkatułach liczy. Zadziwiła się stara matka, zadziwili się trzej synowie, bo nigdy jeszcze człowieka ze świata na dworze swym nie widzieli. I stara matka pyta: — A dokąd tak wędrujesz, sieroto, bożym światem, żeś aż na nasz dwór zaszła? Siostra odpowiada: Dokąd? Idę nie wiedząca, braci swoich szukająca. Bracia moi nie zwyczajni, bracia moi krucy czarni. Siedmiu w chacie ich siedziało, siedmiu krukiem w świat pognało. Czyście ich tu nie widzieli? Czy tu górą nie lecieli? 14 — „U złotego źródła" 209 Zamyśliła się stara myśleniem głębokim i tak powiada: Siedmiu kruków tu leciało, czarnym skrzydłem tu szumiało, ludzką mową tu gadało. Posiedźże w gościnie z nami. Jutro pójdziesz za krukami. I stara matka siostrze jeść, pić dała. Na policy nad piecem ją przenocowała i na drugi dzień tak mówi: — Idźże, wędrowniczko, na wschód słonka, aż zajdziesz nad wielką wodę. Zobaczysz morze żółte, morze zielone i morze niebieskie, jak legły obok siebie, a wody ich ze sobą nie pomącone. A pośrodku tych mórz bieleje ostrów, a na ostrowie wydźwiga się pod niebo góra szklana. Tam braci znajdziesz. Wygarnęła stara matka z chlebowego pieca kukiełki, rzędzikiem je na stole położyła i pyta: — Jakież to kukiełki twoja matka piekła? — O, takie, takusieńkie! — zawołała siostra i ukazała na kukiełkę otoczoną dokoła plecionką. — To naści siedem takich kukiełek. Położysz je braciom, aby poznali, żeś do nich przyszła. A zaś obróciła się ku trzem junakom. — Pomóżcie i wy jej, synkowie. Tak podniósł się z ławy syn pierwszy, poszedł do komory i wyniósł stamtąd siostrze kożuszek z ptasiego puchu. — Naści, mała dzieweńko. Zaodziejesz się tym, byś nie zakrzepła z zimna na górze lodowej. Podniósł się z ławy drugi syn, do komory poszedł i wyniósł wianuszek grzybów. — Naści, mała wędrowniczko. Będziesz się tym suszem w drodze żywiła, a nie zaznasz nigdy głodu. Sięgnął trzeci syn do szkatuły, wyjął pazury złote. — Naści, kruków siostrzeńko. Przytroczysz sobie pazury do rąk, byś się na szczyt lodowej góry mogła dostać. Zaodziała się siostra w kożuszek z ptasiego puchu. Na szyi zawiesiła wianuszek grzybów. Złote pazury schowała za pazuszkę. Kukiełki związała w płachetkę. Zaś pokłoniła się do ziemi starej matce, pokłoniła się trzem synom junakom i na wschód słonka poszła. 210 11 na vodę. ebie, •stro- po ło- joną eś do imtąd na na grzy- a nie ię na luszek tietkę. Lakom Idzie, idzie siostra stroną daleką, stroną rozmaitą. To gaikiem wesołym, zielonym, gdzie słońce dukaty rozgarnia i zgarnia, gdzie ptaszki przerozmaite nutki wywodzą, gdzie wiewiórki gonią się w zielonych szumach. To ugorem pustym, aby kamieniem zasłanym, aby płoną trawką zarosłym. To borem głuchym, odwiecznym. Ziemia tam szara, suszem zasłana. Nic tam innego nie słychać, jeno jak sucha kora trzaska, a martwe gałązki odkruszają się od pni i spadają na ziemię. Drzewa dościgły tam obłoków, a szumy po nich kędyś górą pod samym niebem chodzą. Idzie siostra stroną daleką, stroną rozmaitą, aż i zaszła nad wodę ogromną. Widzi: morze to zielone i morze żółte, i morze niebieskie. Przylegają do siebie, a wody ich ze sobą nie pomącone. Między tymi morzami ostrów leży, a na nim góra ze stężałej wody ponad chmury wy dźwignięta i w słońcu srebrniejąca. Stanęła siostra nad morzem nieobjętym, myśli: „Jakże ja tę wodę przepłynę? Toćżem nie rybka. Jakże ja na ten ostrów dolecę? Toćżem nie ptaszek". Siadła nad brzegiem, duma... duma... Aż tu widzi — łódź płynie. Nad łodzią żagiel się chwieje, a po bokach wiosła pluszcza. Skoczyła siostra za skałę, przytaiła się tam, szczelinką spoziera. Przybiła łódź do brzegu. Dwunastu wojów z niej wysiadło. Dwunastu z dalekiej północy Wikingów. Kędziory jasne na ramiona im spadają. Brody jasne piersi im zakrywają. W skóry niedźwiedzie zaszyci, łbami niedźwiedzimi głowy mają nakryte. Wciągnęli łódź na brzeg. Mówi ich konung: — Spalcie łódź, byśmy powrotu do ojczyzny swej nie mieli. Wtedy nogi nasze staną się tu bystrzejsze, ręce nasze staną się tu chwytliwsze, serca nasze staną się tu okrutniej s ze. Naznosili wiatrołomu, gałęzi suchych, podpalili łódź i w las poszli. Siostra przytajona za skałą wciąż siedzi, przez szczelinkę spogląda. Aż tu co się nie dzieje! Chmura czarna, chmura burzowa niebem się toczy. Uderzył z nagła wicher i wiatrołom rozrzucił po piasku. Lunął deszcz potokiem i ogień zagasił. Podniosła się fala, na brzeg wpadła. A wtedy wybiegła siostra zza skały i do łodzi wskoczyła. W to oczymgnienie fala łódź porwała i na morze ją zniosła. I zaraz uczyniła się pogoda. 211 Rozeszły się chmury. Jeden błękit zabłysnął w górze, drugi położył się na wodzie. Wiatr odbrzeżny w żagiel uderzył. Fala za falą wartko pogoniła i łódź na ostrów lodowej góry uniosła. Przypłynęła siostra na ostrów. Z łodzi wyszła, pod górą stanęła, ku chmurom spoziera. Hej, góra ci to, góra! Oko takiej nie widziało, ucho o takiej nie słyszało. Pod obłoki bystro śmiga, a od słonka srebrnieje, a od wiatru dzwoni. Przytroczyła sobie siostra złote pazury do rąk i po lodowej równi się wspina. Wyżej... wyżej... wyżej... aż i zniknęła za obłokami. Na szczycie lodowej góry zamek stoi. Wchodzi siostra śmiało przez otwartą bramę, przez próg wysoki do zamkowej świetlicy wchodzi. W świetlicy pusto, aby ogień na piecu trzaska. Pośrodku tu stół, przy stole pniaki do siedzenia. W trzech ścianach trzy wyglądki na trzy świata strony. Pozdrowiła siostra ogień na piecu, odczepiła od rąk złote pazury, zdjęła płachetkę z kukiełkami i przez pierwszy wyglądek ciekawie na świat wyjrzy. Widzi — tam w dole morze żółte huczy, o lodową górę się rozbija, wysokimi falami na lodową górę skacze. Wyjrzy siostra przez drugi wyglądek — a tam morze zielone jako łąka nieobjęta okiem za wiatrem kołysze się a buja. Wyjrzy siostra przez trzeci wyglądek — a tam morze niebieskie niezmącone leży, jakby łan kwitnącego lnu o cichej pogodzie. A przy brzegu... Siostra z radości w białe rączki zaklaskała. Przy brzegu siedmiu braci, siedmiu junaków się kąpie. Tak zaraz zaczęła się dziewczyna krzątać. Na ogień drzewa przyrzuciła, zapaską stół starła. Płachetkę rozwiązała, dobyła z niej kukiełki i na stole je rozłożyła. Aż tu słyszy — góra dzwoni, góra dźwięka, idą bracia z kąpieli. Przytaiła się siostra w kąteczku za piecem i patrzy. Przez wysoki próg wchodzi do świetlicy mocarny Krzepimir, za nim bliźniaki Mścigniew i Mścisław, za bliźniakami nieulękły Władybój, za nim nadobny Radosław, zasię łowca kozic Wróciwój, a na końcu wody piastunek Miłosz. Patrzą bracia zadziwieni: na stole kukiełki! Takusieńkie, jakie to matusia w chacie piekli! Skądże to?! Dopieroż z kąteczka siostra wyskoczy! Dopieroż się zaczną witać a radować, a śmiać się i płakać ze szczęścia. 212 Izie. rów rom o. nna. owej liaki pła- kimi jjęta leży, — Jakże się tu, siostro, do nas dostałaś ? Opowiada siostra, jak to za biegiem strumienia na jasny dwór zaszła, jak potem na wschód słonka wędrowała, jak ją łódź porzucona przez morze niosła. — A wam, bracia, jakże się tu żyje? — E, nędzne tu nasze życie! Po brzegu chodzimy, robaków a ślimaków na strawę szukamy. O każdym północku krucze pióra z nas opadają. Od północka do świtania ludźmi jesteśmy, w morzu się kąpiemy. Od świtania znów z nas kruki czarne, kruczym głosem kraczące. Usiedli razem do stołu. Musiała siostra z każdej kukiełki rożek odłamać i zjeść. Gwarzą. Opowiada siostra, jak matka z żałości pomarła. Jakie we wsi urodzaje były. W czyjej chacie wesele wyprawiono. Siedzą, gwarzą, a tu i nocka zaczyna omdlewać, a od wschodniej strony przed-świtek zaczyna na niebo się wspinać. Więc siostra nagle zawoła: — Bracia, bracia, już dzionek idzie! Już zaraz znów się krukami staniecie. Powiadajcież, a wartko, co mam czynić, aby was odczarować! — My tego, siostro, nie wiemy, ale poniesiemy cię przez morze zielone na brzeg. Jest tam starucha-mądrucha, ona ci powie, co i jako masz czynić. Legli bracia pod piecem i zasnęli. Siostra nie śpi. Siostra szczapy na ogień podrzuca, by w izbie jasno było. Chce widzieć, jak się bracia krukami będą stawali. Ale ją senność zmorzyła. A gdy zbudziła się, dzień był już duży. Junaków pod piecem nie było. Siedmiu kruków na progu rzędzikiem siedziało, kruczym głosem krakało. Chwyciły kruki siostrę pazurami za kaftan, za spódniczkę i przez morze zielone na brzeg ją poniosły. taską żyła. niaki .ado- cha->wać, Lecą kruki wysoko, niosą skrzydła szeroko. A nad nimi żarkie słońce, a nad nimi wichrów gońce. A pod nimi wody boże, a pod nimi bez dna morze. Leciały, leciały, aż i do brzegu dofrunęły. A na brzegu stoi chatynka samotna. Przed chatynką starucha-mądrucha siedzi, siemię lniane przebiera. Siedem razy siostra zapłakała, siedmiu kruków pożegnała. I do staruchy poszła. Nisko się mądrusze pokłoniła. 213 — Mówże, mów, dziecko, z czym tu przyszłaś ? Więc siostra opowiada o matki złym słowie, o braci junaków niedoli, o tułaczce swojej. Wysłuchała wszystkiego starucha i pyta: — Maszli pragnienie mocne braci odczarować ? — Mam. — Nie ulękniesz się ciężkiego okupu? — Nie. — Okup to nie ze srebra ani ze złota. Okup to z twojej woli. Musisz, siostro, milczeć, jak milczą gwiazdy na niebie, jak milczą kamienie w polu. Musisz milczeć siedem lat i siedem miesięcy, i siedem tygodni, i siedem dni, i siedem godzin. Nie ulękniesz się takiego okupu? — Nie. — A pod tę porę len posiejesz, len wyrwiesz, len wysuszysz, len pokruszysz. I uprzędziesz z kądzieli nici, a z nici utkasz płótno. I uszyjesz z płótna siedem koszul. Bracia te koszule obłóczą, bracia się w to oczymgnienie odkruczą. I jeszcze mądrucha powtórzyła: — Zapamiętaj se to dobrze: siedem lat, siedem miesięcy, siedem tygodni, siedem dni i siedem godzin. Zgarnęła starucha rosę wieczorną z kwiatów lilii, z kwiatów głogu i umyła nią liczko siostry. Zdjęła starucha z palca pierścień brylantowy i potarła nim oczy siostry. Wyjęła starucha ze szkatuły grzebień złoty i długo czesała nim włosy siostry. Ugasł żar na piecowisku. Poszły spać. Zaszło słonko mgławe — wstało słonko wyiskrzone. Poszła spać dziewczyna nie-urodna — wstała krasawica nad krasawice. Cała kwiatu wonnemu podobna. Oczy jej jako gwiazdy płonące, włosy jej złociste jak promienie słoneczne. Nadobniejszej oko nie widziało, o nadobniejszej ucho nie słyszało. Dała babula siostrze garsteczkę siemienia lnianego i mówi: — Idźże ku zachodniej stronie. Napotkasz trzy góry. Nad tą pierwszą górą ptaszkowie z pieśniami się noszą. Nad tą drugą górą wesołe obłoczki żeglują. Nad tą trzecią górą gradowa chmura wisi. A za tą trzecią górą bór wiecznolaty, bór nieschodzony. Pójdziesz tym wielkim borem. Dojdziesz do polany okolonej dziewięciu bukami. Tam zostaniesz, tam len posiejesz, tam swą ofiarę zaczniesz czynić. A pomnij, wyrzekniesz choć jedno słowo, to wszystko przepadnie! Pokłoniła się siostra starusze do ziemi, garsteczkę siemienia w róg chusteczki zawiązała i poszła. 214 Czy to ciężka skała sięga tak pod chmury ? Nie. To zamek w Czersku — granitowe mury. Czy to siedmiotęcza padła na ostrowy? Nie. To rycerz z zamku wyjeżdża na łowy. Czy to burza huczy ? Czy to burza dzwoni ? Nie. To w ziemię bije dwasta kopyt koni. Czy to na wyraje ptactwo leci górą? Nie. Sokoły łowne mkną tak ciemną chmurą. Jadą na łowy do puszczy mazowieckiej. Jadą szumno, strojno i zbrojne Za drużyną konną ciągną wozy na ładowanie ubitego zwierza. Dojechali do chaty w dębinowym gaju. Tu wróż stary mieszka, wróż uczony w czytaniu z gwiazd i z żywej wody. Przyzywa rycerz dziada i mówi: — Stary wróżu, powiadaj mi, kędy mam się na łów obrócić. I powiadaj mi, co złowię, a czego strzec mi się należy. Wyniósł stary misę glinianą, dziewięciu promieniami naznaczoną. Zaczerpnął w nią żywej wody ze źródła. Na otwartym miejscu misę postawił, by się w niej słońce i obłoki przeglądały. W misę pilnie patrzy i mówi: — Jechać ci, jasny rycerzu, w południową stronę twej ziemi. Dzień i noc będziesz podróżował, aż napotkasz trzy góry. Nad tą pierwszą górą ptaszkowie z pieśniami się noszą. Nad tą drugą górą wesołe obłoczki żeglują. Nad tą trzecią górą gradowa chmura wisi. A za tą trzecią górą głuchoborze nieschodzone. Borem tym dojdziesz, rycerzu, do polany dziewięciu bukami okolonej. Na bukowej polanie zobaczysz sarnę — nie sarnę, złowisz ją nie strzałą, powieziesz ją nie wozem. A masz się strzec, abyś się w niczym owej złowionej nie sprzeciwił. Tyle wróż powiedział i odstąpił od misy. A rycerz w wodzie wróżebnej umoczył palce i dotknął nimi czoła i piersi, by na łowach złej przygody nie doznał. 216 I Za żony ti, co :pnął niej ibę- ;owie zecią te. . Na :sz ją oczył ał. Jedzie na łowy rycerz z drużyną. Jedzie szumno, strojno i zbrojno. A dokoła jesień od mrących liści złota i gorejąca, od rozmnożonego zwierza tłumna, od bogactwa urodzaju ociężała i senna. Jechał rycerz dzień i noc i napotkał, jako wróż mówił, trzy góry, a za trzecią górą głuchoborze nieschodzone. Przedzierał się rycerz tą puszczą od zorzy do zorzy, aż napotkał polanę dziewięciu bukami otoczoną. Patrzy: na polanie siedzi dziewczyna i len przędzie. Hej, znał-ci ten rycerz wszystko, co najpiękniejsze na ziemi, bo wiele wypraw odbył, ale takiej nadobności dziewczyny jako żyw nie widział. Więc krzyknął ze zdumienia. Spłoszyła się dziewczyna, porwała się i w krzaki uskoczyła. Dogonił ją rycerz, za rękę chwycił. A siostra z lęku drży, niby ten słaby Usteczek na wietrze. — Powiadaj, dziewczę, czyjaś ty? Dziewczyna milczy jak kamień. — Powiadaj, skądeś ty? Dziewczyna milczy jak kamień. A rycerz patrzy na jej nadobność, na włosy jako złoto szczere, na oczy jak gwiazdy płonące, na liczko podobne do kwiatu róży polnej, patrzy i napatrzyć się nie może. — Pójdziesz na mój dwór? Będziesz mi żoną? Dziewczyna milczy jak kamień. Więc zakrzyknął: — Ja, pan tej ziemi, to ci rozkazuję! Pojedziesz na mój dwór i będziesz mi żoną! A siostra na ziemi klęka, ręce składa, na len ukazuje, o cości błaga. Wspomniał rycerz na słowa wróżą, puścił rękę dziewczyny i mówi: — Nie będę się sprzeciwiał twej woli, ale jakże cię tu ostawię? Zimą wilki głodne chodzą stadami po puszczy. Znajdą cię tu, zagryzą. Wtedy siostra podniosła się z klęczek, ogarnęła wszystek len, związała go w płachtę i piersiami do tej płachty przywarła. Zrozumiał rycerz, że lnu nie chce za nic porzucić. Kazał więc pachołkowi len na wóz zabrać. — Pójdź z dobrej woli. Przecięć zima się nabliża. Zginiesz tu. I siostra już bez oporu poszła. I powiózł rycerz siostrę siedmiu kruków na zamek czerski nad Wisłą. Na wieżach trębacze stoją, w trąby witalne dują. Pachołki most zwodzony spuszczają. Szerokie wrota rozwierają. 217 Wraca rycerz z łowów. Wychodzi na dziedziniec rycerzowa matka. A ustrojona, a kokoszna! Dworki przed nią, służebne za nią. Pawimi piórami wieją, żary słońca od niej odganiają. — Witaj mi, miły synu, w junackim zdrowiu! Siła zwierza pewnikiem ubiłeś. Każ z niedźwiedzi skóry zdejmać — ściany w komnacie twej rycerskiej nimić obwieszę. Każ z turów poroże zdejmać — stropy w komnacie twej rycerskiej nimić przystroję. Na ubitych odyńców wielmożów każ zapraszać. A rycerz mówi do matki swojej: — Matko, matko, nie ubiłem ani niedźwiedzia, ani tura, ani odyńca. Pojmałem w puszczy jedną aby zdobycz. Nie zwierz to dziki, nie strzałą go zdobyłem, nie na wozie go przywiozłem. I łosiowy płaszcz odwinął, i pojmankę swą ukazał. — Matko, synową ci przywiozłem. Nie widzi matka krasy dziewczyny. Widzi jej nogi bose, po leśnych drogach utrudzone. Widzi ręce od przędzenia lnu spracowane. Widzi jej szatki od deszczu i słońca, i wichrów zetlałe. Więc gniewem wielkim zapłonęła. A gdy jej dworki na drugi dzień szepnęły, że dziewczyna jest niemową, królowa syna przyzwała. — Jest tam w świronku pusta izba, do sprawiania ubitych wieprzów przydatna. W sam raz będzie to komnata dla twej żony. A niechże nigdy moje oko jej postaci nie obaczy, moje ucho jej kroków nie posłyszy. Poślubił rycerz siostrę siedmiu kruków. W świronku, w pustej izbie wraz z nią zamieszkał. Minął rok, minął drugi. Młoda żona aby nici z kądzieli przędzie. Aż tu co się nie dzieje — Tatarzy na ziemię polską ciągną. Zbiera rycerz drużynę z królewskimi wojskami, na wojnę daleką jedzie. Na wojnie dalekiej rycerz wojuje, w świronku synaczek mu się rodzi. Usłyszała stara matka płacz dziecka. Nocy czeka. Zapiały pierwsze kury — matka ciszkiem z łoża wstaje, do świronka się zakrada. Zapiały drugie kury — matka cości pod delią skrywa, w gaj olszynowy bieży. Zapiały trzecie kury — matka w gąszczu synaczka na zatracenie zostawia. A o słonka wschodzie za stołem siada, do syna list układa: „Wojujesz, mój synu, na szerokim świecie, a twoja porwanka porzuciła dziecię. Nie litować ci się, mój synu, niemowie. Każ, aby co prędzej ścięli ją katowie". 218 Matka list układa, a tymczasem w olszynniku co się nie dzieje! Siedmiu kruków przyleciało, siedmiu kruków zakrakało nad dzieciątkiem, nad paniątkiem, porzuconym niebożątkiem. — Jest tam w gawrze niedźwiedziowa, to siostrzanka nam wychowa. Mija miesiąc, mija drugi. Odpisuje rycerz z wojenki dalekiej: „Serce moje w smutku, serce me w żałobie. Nim to przeczytałem, bogdaj ległem w grobie. Nie każ, matko, ścinać. Jak wojenka minie, jak powrócę do dom, sąd nad nią uczynię". Pobił rycerz Tatarów, do zamku wraca. Wita żonę swoją, krasawicę nad krasawicami : — Żonko, żonko, mogłaś ty rzecz taką uczynić? I patrzy rycerz na jej oczy łzami zalane, na jej rączki w żałości załamane. — Idźcie, katowie, precz! Schowajcie karzący miecz! Minął rok, minął drugi. Młoda żonka od zaranka do nocy, co dnia, co dnia z lnianych nici na krosnach tka płótno. Aż tu co się nie dzieje! Jadźwingowie na ziemię polską napadają. Zbiera rycerz drużynę, na wojenkę daleką jedzie. Na wojence dalekiej rycerz wojuje — w świronku drugi synaczek mu się rodzi. Matka rycerza drugiego synaczka wykrada. Drugiego synaczka w olszynowym gaju na zatracenie zostawia. A do syna pisze: „Wojujesz, mój synu, na szerokiem świecie, a twoja porwanka rzuca drugie dziecię. Nie litować ci się, mój synu, niemowie! Każ, aby co prędzej ścięli ją katowie". Matka list pisze, a tymczasem w olszynniku co się nie dzieje! Siedmiu kruków przyleciało, siedmiu kruków zakrakało nad dzieciątkiem, nad paniątkiem, porzuconym niebożątkiem. 219 — Jest sarenka, co ma sarnie, to siostrzanka też przygarnie. Mija miesiąc, mija drugi. Odpisuje rycerz z wojenki dalekiej: „Ledwo pióra zdzierżę, gdy te słowa piszę. Wielkim gniewem płonę, wielkim gniewem dyszę. Jak powrócę z wojny, zaraz ściąć ją każę. Niech wyrodną matkę pilnują wciąż straże". Pobił rycerz wroga, do zamku wraca. Nie wita żony swojej. Za rączki jej nie ujmuje i liczka jej nie całuje. Ponurkiem patrzy, chodzi po izbie a wzdycha. Serce w sobie żałosnym żalem łamie. — Żono, żono, mogłaś ty rzecz taką uczynić? I patrzy rycerz na jej oczy ze smutkiem przygasłe, na jej ręce, jak ptaki pojmane, drżące. — Czekajcie jeszcze, katowie... nim słowo to straszne wypowiem... Minął rok, minął drugi. Młoda żona od zorzy do zorzy z płótna koszule szyje. Aż tu co się nie dzieje — Turcy muzułmanie na chrześcijańskie narody idą. Zbiera więc rycerz drużynę, na daleką wojnę jedzie. Na dalekiej wojnie rycerz wojuje, w świronku trzeci synaczek mu się rodzi. Stara matka trzecie dzieciątko wykrada, w olszowym gaju porzuca, a do syna list układa: „Wojujesz, mój synu, na szerokim świecie, a twoja porwanka rzuca trzecie dziecię. Nie litować ci się, synu mój, niemowie! Każ, aby co prędzej ścięli ją katowie". Układa matka list, a tymczasem w olszynowym zagaju co się nie dzieje! Siedmiu kruków przyleciało, siedmiu kruków zakrakało nad dzieciątkiem, nad paniątkiem, porzuconym niebożątkiem. — Ma łaniątko łania płowa, to siostrzanka nam wychowa. Mija miesiąc, mija drugi... Odpisuje rycerz z wojenki dalekiej: „Niechaj już nie ujrzą jej więcej me oczy, niechaj jej główeńka ziemią się potoczy". 220 im tkę nie rce ne, idą. Izi. list :cie i ją Siostra siedmiu kruków w lochu więziennym siedzi, koszule braciom szyje. Obok niej kij stoi. Na kiju tym siostra czas milczenia swego znaczy. Już na nim siedem karbów wielkich — to siedem lat. Siedem karbów mniejszych — to siedem miesięcy. Siedem karbów małych — to siedem tygodni. Siedem karbów jeszcze mniejszych — to siedem dni. I sześć karbów malutkich — to sześć godzin. Siedzi siostra w lochu, koszule szyje. A loch ciemny, noc w nim wieczna. A loch wilgotny, woda po ścianie spływa. A loch głęboki, nijaki głos ze świata tu nie dochodzi. Siedzi siostra w lochu na kamieniu, koszule szyje. Sześć już uszyła, siódmą już kończy. Do siódmej lewy rękaw przyszyła, po prawy sięga. Aż tu na schodach brzęk-brzęku... Pachołki idą. Loch otwierają. — Pójdź, skazana! Katowie czekają. Zbiera siostra koszule. Po wysokich schodach idzie, na świat boży wychodzi. A na świecie słońce jarkie świeci, pogoda cichuchna, ani osinowy listek się nie zakołysze. Podniosła siostra ręce w górę i siedem koszul z rąk wypuściła... Nie tak prędko baśń się baje, jak się prędko dziw ten staje! Porwał się z nagła wicher ogromny, aż drzewa ku ziemi przygiął, aż ludzi o ziemię cisnął. Koszule chybką strzałą ku morzu poniósł. I przepadł. Wyprostowały się drzewa, wstali ludzie. Idzie siostra, kędy katowie czekają. Na dziedzińcu stos stoi, dokoła lud się ciśnie. Uderzyli pachołcy w kotły. Lud na dwie strony się rozstępuje. Idzie siostra między sercami ludzkimi, a serca te żalem się ściskają. — Litości dla niej... litości... — szepczą ludzie, bo nikt nie wierzy, aby była winna. Dosłyszała to matka i wielkim głosem na cały dziedziniec zawołała: — Nie może być litości dla zabój czyni swych dzieci! Siostra na stos wchodzi, na stosie klęka. — Powiedz ostatnie słowo. Daj znak — winnaś czy niewinna? Siostra milczy, jak milczą gwiazdy na niebie, jak milczą kamienie w polu. Złożyła ręce, modli się. A wtem ziemia się na siedem mil zatrzęsła!... A wtem powietrze tętentem zahuczało!... A wtem tuman kurzawy obłokiem się potoczył!... Z kurzawy siedmiu junaków się wychyliło, pędzą pędem niepojętym! Wodę szeroką przeskoczyli, bramę wysoką przesadzili, na skrzydlatych koniach na dziedziniec wpadli! Lewą ręką cugle ściągają, w prawej ręce miecze dzierżą. A przed tym pierwszym junakiem na siodle chłopaczek nieduży. A przed tym 221 drugim na siodle chłopaczek mniejszy. A przed tym trzecim na siodle chłopaczek malusi. Jeno ten ostatni junak w prawej ręce miecza nie dzierży. Do ostatniej koszuli siostra nie zdążyła prawego rękawa przyszyć. Ostatni junak zamiast prawej ręki kruczym skrzydłem wieje. Struchlała stara matka. Oniemiał lud wszystek. Siostra z klęczek się zerwała, ku junakom bieży. — Bracia rodzeni! Synkowie maleńcy! Aż tu na wałach surmy powitalne się ozwą. Rycerz z dalekiej wojny powraca! Rycerz na dziedziniec wjeżdża! — Witaj nam, witaj, panie, w szczęśliwej godzinie! Rzucił się lud i stos do ostatniego bierwiona po dziedzińcu rozmiótł. Hej, ani słowo nie opowie, ani pióro nie opisze, jaka radość zapanowała na zamku czerskim! Wielka trójradość. Ta pierwsza, że synaczkowie żyją. Ta druga, że młoda żona mowę odzyskała. Ta trzecia, że siedmiu braci kruków znów junakami się stało. Jedli, pili, wiwatowali, odzyskane dzieciny do siebie tulili do białego rana. A stara matka? A stara matka w świronku na marach leży. Własna złość ją ubiła. 'Tanmu Porani ńfka JZEWCZYK DRKTEWim yt fobie ratyy cldk hył rA niego, a bic>d-ak! Abp liche o&mrda n-a o robiono, abij wodnrtaf-kórmiaki 'Anogachtiby torba, a w niej kromka chleba — cały to był jego majątek. Od wsi do wsi wędrował i stare obuwie łatał. Szedł raz Dratewka wielkim lasem, zobaczył pod sosną rozrzucone mrowisko. Musi niedźwiedź, który na wiosnę rad mrówcze jaja wyjada, taką im psotę uczynił. Biedne mrówki biegały na wszystkie strony, znosiły po ziarenku piasku, po igiełce sosnowej i mrowisko na nowo narządzały. Użalił się nad nimi Dratewka, zdjął z głowy czapkę i jako mógł rozrzucone mrowisko na jedną kupę czapką zgarnął. Wtedy na wierzchołek mrowiska wyszła mrówcowa matka i powiedziała: — Dziękujemy ci, dobry człowieku. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przyjdziemy ci z pomocą. Uśmiechnął się szewczyk, bo jakąż pomoc mogłyby mu dać nędzne mrówki, pokłonił się im i poszedł w dalszą drogę. Minęło dni mało-wiele. Szedł znów Dratewka puszczą zieloną, puszczą szumiącą i znów zobaczył wielką krzywdę. W dziupli starej sosny była barć i ktoś tę barć zniszczył. Plastry wosku leżały na ziemi, miód ściekał po drzewie. Musi i tutaj niedźwiedź gospodarował. Zaczął Dratewka pszczołom pomagać. Pownosił plastry na drzewo i w dziupli je umocował, woskiem otwór oblepił, miód cieknący zatamował. Wyszła na brzeg barci pszczela królowa i powiedziała: — Dziękujemy ci, dobry człowieku. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przyjdziemy ci z pomocą. Znów się Dratewka aby uśmiechnął, pokłonił się pszczołom i poszedł dalej. Minęło dni mało-wiele. Szedł raz Dratewka długą groblą między wielkimi stawami. Po stawach pływały dzikie kaczki. Jak Dratewkę zobaczyły, wielkim głosem zakwakały, po trzcinach się pochowały. Wiedziały dzikie kaczki, że po grobli myśliwi chodzą, do kaczek mierzą, bystre strzały na nie z łuków wypuszczają. Stanął szewczyk na grobli i zawołał: — Nie bójcie się, cyraneczki! Nie chcę do was mierzyć, a chcę się waszą urodą ucieszyć. Nie chcę was zabijać, a chcę was chlebem uczęstować! I zaczął chleb kruszyć i do wody go wrzucać. Wypłynęły kaczki z trzciny, wszystkie okruchy z wody wyzbierały i bardzo się tej smakowitości dziwiły, bo nigdy jeszcze chleba nie jadły. Aż najstarszy kaczor, piękny, z modrym lusterkiem na skrzydłach, powiada: — Dziękujemy ci, dobry człowieku, żeś nie przyszedł nas mordować, aleś przyszedł nas uczęstować. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przybędziemy ci z pomocą. Uśmiechnął się Dratewka, pomyślał: 224 „Jakąż ja mogę mieć z was pomoc? Przyszwy za mnie nie przyszyjecie, obcaska za mnie nie przybijecie". Ale ładnie, pięknie im się ukłonił i poszedł dalej. Idzie, idzie... aż zaszedł do takiej krainy, gdzie byl zamek, a przy zamku wieża, a w tej wieży zamknięta była panna, a tej panny pilnowała czarownica. Koło zamku ludzie stoją i tak sobie rozmawiają: — Kto by się z tą panną ożenił, toby ją z niewoli czarownicy wybawił. — Ale tylko ten się z nią może ożenić, kto dwie roboty odrobi i zagadkę odgadnie. — To może ja bym spróbował — mówi Dratewka. — Nie wyrywaj się, głupi! Życie ci niemiłe czy co? Kto pójdzie na ochotnika, a nie zrobi, to temu czarownica głowę urywa. A Dratewka swoje: — Ale może ja bym spróbował. — Nie tacy, jak ty, tu próbowali. Rycerze przyjeżdżali i królewicze, i książęta. Nikt nie potrafił tych robót zrobić, tej zagadki odgadnąć. Nikomu czarownica nie darowała, wszystkim pourywała głowy! Ale Dratewka swoje: — A ja pójdę i spróbuję. I szewczyk zastukał do bramy zamku. Wyszła zaraz czarownica i pyta się: — Czyś ty człowiek? Czyś ty zwierz? Czemu pukasz? Czego chcesz? — Chcę się z tą panną, co siedzi na wieży, ożenić. — Jak zrobisz niedługo robotę pierwszą i drugą, a potem składnie zagadkę odgadniesz, • to się ożenisz. — Ano, popróbuję — mówi Dratewka. Tak czarownica wpuściła go na zamek, zaprowadziła do komnaty, co się na siedmioro drzwi zamykała, co w oknie żelazną kratę miała, i powiada: — Masz tu piasku z makiem korzec. Przebierz, zanim błysną zorze. 15 — „U złotego źródła" 225 Jak nie zrobisz do poranku, to ci, panku, urwę głowę i gotowe! I czarownica wyszła, i szewczyka w komnacie na siedmioro drzwi zamknęła. Siedzi Dratewka, w głowę się drapie i myśli: „Tylachny wór przebrać! Piasek osobno... mak osobno... Toż tu roboty jest na cały rok, od wiosny do wiosny, a ona mi każe do świtania to zrobić! Oj, źle z tobą, Dratewka, źle!" Wtem słyszy... za oknem po ścianie coś szura. Nabliża się ten szmer do okna, nabliża... i przez żelazną kratę zaczynają do izby wbiegać mrówki. Tysiące i tysiące... mnogość nieprzeliczona! Skoczył Dratewka, mak z piaskiem z wora na podłogę wysypał. A mrówki jak się do roboty wzięły, jak zaczęły zwijać się, a jedna drugą poganiać, a ziarenka nosić — mak na prawo, piasek na lewo... do północka wszystko przebrały. Znów po ścianie zaszurało... Mrówki przez kratę przelazły i w las poszły. Ucieszył się Dratewka, pusty worek zwinął, pod głowę go sobie podłożył i zasnął. O pierwszej zorzy czarownica siedmioro drzwi odmyka i już cieszy się, że i temu zalotnikowi głowę urwie. Wchodzi i widzi: mak na jednej kupce, piasek na drugiej, a szewczyk na ziemi siedzi i przeciąga się, bo się doskonale wyspał. Wielce się czarownica zdumiała, ale nie daje o tym poznaki po sobie, tylko powiada: — Dzisiaj to masz do roboty: miała panna kluczyk złoty i jak poszła do kąpieli, upuściła go w topieli. , Uwiń mi się składnie i znajdź kluczyk na dnie. Jak nie znajdziesz do poranku, to ci, panku, urwę głowę i gotowe! 226 cnęła. :st na akna, :ysią- d jak :enka )szły. i za- temu ziemi tylko Poszedł Dratewka nad stawy. Stanął na grobli i zadumał się głębokim zadumaniem, i zafrasował się wielkim zafrasowaniem. Jakże mu ten kluczyk znaleźć? Czy to wie, gdzie go panna upuściła? W którym stawie się kąpała? Czy wie, jakie tam w wodzie głębiny przepastliwe? Jakie tam w wodzie wiry zdradliwe? Stoi, duma, sumuje... Aż tu wypływa z trzciny kaczor i pyta: — Czego ci potrzeba, znajomku nasz, dobry człowieku? — Trzeba mi znaleźć złoty kluczyk, co go panna w kąpieli zgubiła. Jak kluczyka do poranku nie znajdę, to mi czarownica głowę urwie. — Nie frasuj się, dobry człowieku. Wszystkie cyranki będą nurkowały, wszystkie rybki będą szukały — kluczyk ci przyniesiemy. Zaszurały trzciny, cyranki wypłynęły na staw. Zaburzyła się woda, rybki poszły na głębinę. Minęło czasu mało-wiele, znalazła rybka kluczyk na dnie. Jak go znalazła, to go oddała kaczce, a kaczka oddała go kaczorowi, a kaczor wyniósł go na brzeg i powiada: — Już się nie frasuj, młody człowieku. Jużeśmy złoty kluczyk znaleźli. Dratewka kluczyk chwycił, kaczorowi podziękował i do czarownicy pogonił. Wielce się czarownica zdumiała, ale nie daje o tym poznaki po sobie, tylko powiada : — Złoty kluczyk, złote drzwi. Czy ja zginę, czyli ty? I kazała Dratewce iść za sobą. Przeszli siedemset siedemdziesiąt siedem schodów i stanęli na szczycie wieży. Czarownica złotym kluczem złote drzwi otworzyła i weszli do komnaty. A w tej komnacie na ławie siedzi dziewięć panien. Wszystkie są jednakowo biało ubrane i wszystkie mają płócienne zasłony na głowach. A czarownica powiada: — A teraz jest trzecia próba. Albo gody, albo zguba. Za chwileńkę już świtanie, za chwileńkę ranek wstanie. Musisz zgadnąć, jak należy, która z nich jest panną z wieży. 227 Jak nie zgadniesz do poranku to ci, panku, urwę głowę i gotowe! Przygląda się Dratewka pannom, przygląda, która z nich jest inna, która może być panną więzioną, ale one wszystkie jednakowiuteńkie jako te białe gąski na łące. Jak tu poznać ? Jak tu zgadnąć ? Myśli szewczyk: „Teraz to już przyjdzie mi zginąć". A wtem przez otwarte okno złote pszczoły wleciały, izbę okrążyły. A potem nad ostatnią w rzędzie panną zatrzymały się, złotą i szumiącą obręczą nad jej głową zawisły. — Ta ci jest! — zawołał Dratewka. I do ostatniej panny podbiegł. Panna się zerwała, zasłonę odrzuciła i szewczyka obłapiła za szyję. — O mój ty najmilszy! Z niewoli mnie wybawiłeś! Jak to czarownica zobaczyła, raz-dwa-trzy! — przemieniła się w jakiesi ptaszysko, skrzydłami załopotała, przez okno w świat daleki poszła. I tyle ją widzieli. A Dratewka z panną z wieży zaraz huczne wesele wyprawili i w czarownicy zamku zamieszkali. Żyją tam szczęśliwie do dziś dnia. /j& ó<5rami,%a a hyftrymt dunajaini rra uboczu/tała 55'- a cm-a toył-<\,j'akw/zyjikio GÓKK ytQyrx\)ć\v2iC\e miała ocicmionelrpą. A lipa to była, lipa! Mało w którym przyzamkowym drzewieńcu u króla taką lipę można było znaleźć. Jeszcze ojcowy pradziad na swej właściźnie ją zasadził. Pień miała grubachny, pięciu chłopów wziąwszy się za ręce ledwie ją obejmowało. A tych konarów, tych gałęzi, gałązek... to mnogość a mnogość niezliczona. Gdy latem zakwitła — z całej wsi pszczoły z niej miody brały. Ile się tam na niej ptactwa gnieździło! Jakie szły z jej zielonych szumów gwizdy, pogwizdy, ćwierkania, szczebioty, ciurlikania, podśpiewki, głoseczki i głosiki — to jakby cała królewska kapela, cały chór królewski tam siedział. Wszystkie w rodzinie wesela i wszystkie chrzciny pod tą lipą się odbywały. Bo przecież w jej cieniu trzydzieści par w tańcu się obracało, a jedna drugiej nie wadziła. W zagrodzie tej mieszkało z ojcem trzech synów, braci rodzonych pomiędzy sobą. Ten najstarszy ździebko lubił ojca, maluśko braci, ale ogromniście kochał samego siebie. I wielce był w sobie zadufany. — Ja jestem najmądrzejszy! Ja jestem najlepszy! Ja jestem najwięcej wart ze wszystkich ludzi na świecie! Ten średni najbardziej kochał ciepły piec i pełną miskę. Ani go można było wyciągnąć do roboty. Jak przychodzi czas kosowicy siana, to wtedy obwiązuje sobie nogę szmatą i stęka, że ani stąpnąć nie może, tak go boli. We żniwa boli go znów ręka, a jak przyjdzie drzewo rąbać w lesie, to akuracik cości mu włazi w krzyże, ani się ruszyć nie może. Leń to był a leń — aż mierziło patrzeć! A najmłodszy był cichy, dobry i załatany w pracy. Ale że ten najstarszy cięgiem na niego jeno warczał: ty głuptaku! a ten średni fyrkał: ty leniu! to już on sam nie wiedział, czy ma rozum w głowie, czy nie, czy zwija się w robocie, czy czas marnotrawi. Głuptak i głuptak! Leń i leń! A stare ojczysko takie już było niedołężne, że nie bardzo chłopowina rozumiał, co się koło niego dzieje. Aż tu jednego dnia zebrało się ojcu na umieranie. Zawołał synów i tyle aby do nich powiedział: — Żyjta, synkowie, w zgodzie. A kiedy oczy zawrę, postawcie moją domowinę 230 pod lipą i bez trzy puste noce kolejno przy niej stróżujcie. Potem wynieśta mnie na żalnik. Tyle aby starowina synom na rozłąkę powiedział i umarł. • * * Włożono ojca do trumny i postawiono pod lipą. Zbliża się pierwsza noc. Powinien stróżować przy ojcu syn najstarszy. Ale ten powiada: — Strasznie dużo mądrych pomyślunków po głowie mi się kołowało. Przez cały dzień mi się kołowało. To tera muszę się przespać. Idź ty, głuptaku, za mnie przy ojcu stróżować. Najmłodszy nic na to nie odpowiedział. Ale po wieczerzy zaodział się w kożuch, bo już październikowe noce zimnem straszyły, i poszedł pod lipę. Stara się nie zasnąć, choć się cały dzień dobrze upracował — wszystką koniczynę sam zwiózł z pola do stodoły. Ale że ojciec przykazał stróżować, to stróżować będzie. Usiadł na kamieniu i w noc się zapatrzył, w nocy się zasłuchał. Niebo wysrebrzone było gwiazdami. Wiatr ledwie nieledwie gałązkami ruszał, derkacze na dalekich łąkach derkały, a z ogrodu woniała maciejka. Pięknie było. Zapiały pierwsze koguty, potem drugie i trzecie. Na wschodzie zaczęło niebo blednąc, a od lasu nadleciał ni to szum, ni to westchnienie. Zdawało się synowi, że o tej chwili brzasku coś się musi stać. Że coś się zbliża, coś z lekka szeleści, coś się z tego przedranku wyłania... Ale niestraszne to było ani przeciwne człowiekowi, nie. Dobre było i miłościwe. I oto lipa odemknęła się. Wyszło z niej leśne stworzenie: małe, kudłate, brodate. Prowadziło to na powódkach konia, a koń był srebrem srebrzystym jak miesiąc na niebie. I leśne stworzenie powiada: — To koń dla tego syna, który miał w dzisiejszą noc stróżować. I stworzenie cofnęło się, lipa się za nim zawarła i znów tylko pobladłe gwiazdy mrugały na niebie, mały wiatr liśćmi kołysał, a świt szedł coraz jaśniejszy i chłodem dmuchał. Syn przetarł oczy. — Sen taki miałem czy co ? Ale nie sen to był. Przecie niedaleczko lipy stał koń srebrny i patrzył w jaśniejącą dalekość wschodu. Nie zbladł jak gwiazdy, srebrzył się jednako, aż światło od niego biło. 231 Gdy słońce nad ziemią się ukazało, syn wstał z kamienia, na którym całą noc przesiedział, pokłonił się ojcu z nowym dniem, konia zabrał do stajni, podsypał mu owsa i poszedł do chaty. — Bracie, hej, bracie, wstawaj! Idźże do stajni i obacz, jakiego konia ci pan ociec przysłali. Szczerym srebrem błyszczy jak miesiąc. Zerwał się najstarszy, zerwał się i piecuch i pobiegli do stajni konia oglądać. Dziwu też to było, dziwu — na całą wieś. Nastała druga pusta noc. Powinien teraz przy trumnie ojca stróżować syn średni, ale ten średni powiada: — Okrutnej ograszki dziś dostałem. Trzęsie mnie i trzęsie, dechu złapać nie mogę. Co prędzej trza mi za piec włazić. Ani gadania, cobym zdolił tę noc na zimnie przesiedzieć. Idź ty, leniu, za mnie pod lipę. I najmłodszy znów poszedł. I znów się zacudował w tej nocy cichej a niespokojnej. Zbałwanione obłoki płynęły niebem, raz zatulając gwiazdom srebrne oczy, raz odkrywając je. A po ziemi od obłoków płynęły cienie rozlotne: to pierzchały na boki, to znów się jawiły i znów przepadały, niby w jakiejś trwożnej ucieczce czy swawolnej zabawie. W dalekich siołach poszczekiwały psy. A podniebiem, nad głową syna, raz wraz przepływała chmura odmienna od innych. Była cała drżąca od trzepotu i była szumiąca od pracy skrzydeł i dźwięczała potłumionym krzykiem. Ku południowi płynęła. Chmura ptaszkowa. Na wyraj. Gdy trzecie kury przepiały, na wschodzie niebo zaczęło blednąc z mroków i powoli różanością nasiąkać. Znów od lasu przeciągnął wiew ni to pocieszenie, ni to użaleństwo niosący. Zaszeleściło tajemniczo tysiąclistowie na lipie. I drzewo cichuśko rozwarło się. Z wnętrza wy błysnął złoty blask. W blasku tym wygramoliło się ono leśne stworzenie maluśkie, kudłate i brodate. Za powódki prowadziło ono konia. Koń był złotem złocistym. I ono powiada: — To koń dla tego syna, który miał przez drugą noc stróżować. I leśne stworzenie cofnęło się. Weszło do środka lipy i lipa się za nim zawarła. A złoty koń został. Świecił i błyszczał, że zdało się — ognisko pod lipą płonie. 232 10 C mu :iec lać. da: nie im- loki lów ba- od zała Uderzyła złota łuna od konia w otwarty wyglądek. Obudził się leń, doskoczył do wyglądka i woła: — Widzita, narody, i mnie ociec dali konia! Złotego! Barzej mnie lubili jak ciebie, boś ty jeno srebrnego dostał! Na te słowa i starszy zerwał się z posłania. Doskoczył do okienka i hałasi: — Niedoczekanie twoje, cobyś miał piękniejszego konia dostać niżeli ja. Prze-cieżem starszy, przecieżem pierworodny, dla mnie co najlepsze. Wyskoczyli obaj na dwór. I do najmłodszego: — Dla kogo ten koń? Gadaj prawdę! — Dla tego, kto miał drugą noc stróżować. — A któż konia przyprowadził ? — Leśne stworzenie, taki-ci-dziadek. — Jakiż on był? — Malućki, kudłaty, brodaty. — Zarutko polecę do lasu go szukać! A niech go znajdę — to nabiję! Dla mnie należny jest złoty koń, bom najstarszy, bo na dziedzictwie tu ostanę! — A nieprawda! Dla mnie, bom ja go dostał! Jeden brat złapał za powódki z lewej strony, drugi z prawej i nuż się tarmosić i odpychać, i kułakować. W tejże chwili ukazało się słońce — świeże było, czerwone, rosą obmyte. Najmłodszy syn wstał z kamienia, pokłonił się ojcu w domowinie z nowym dniem i poszedł na strych w sianie się tam ździebko przespać. po- d to ' late. arła. mie. Nadeszła trzecia noc — ostatnia. Starsi bracia mówią: — No, ta noc przypada na ciebie, głuptasie. — Na ciebie, leniu. — Jakiego też konia tobie ociec podaruje? Pierwszy był srebrny, drugi złoty. To musi ten trzeci będzie brylantowy. Najmłodszy nic się na to nie ozwał, zabrał kożuch i poszedł pod lipę. A najstarszy brat do średniego mówi: — Jeśli będzie brylantowy, to będzie dla mnie. Ty se weźmiesz złotego, no a srebrny będzie dla głuptaka. — Szkoda dla niego i tego. — Szkoda, bo szkoda, ale skoro taka wola ojca, coby każdy z nas od niego konia miał, no to — niech se go ma! 233 — Ano, niech go ma — westchnął średni i wlazł za piec. I stamtąd już powiada: — Ale włosie z grzywy i ogona srebrnego obetnę dla siebie. — O... o... wszyćko dla ciebie! Ty se bierz ogon, a ja grzywę. Średni chciał się jeszcze targować, ale już nie poradził, bo okrutnie był śpiący. Zaraz też zachrapał. A i najstarszy mu do wtóru. I tak se oba lenie śpią, a najmłodszy przy domowinie ojca siedzi. Zmęczony jest, boć to przecie trzecia noc niespana, a w dzień mało co ma czasu, by się dorwać do odpoczynku. Ale rad, że wolę ojca wypełnił. Ta noc była ostra, jakby wszelkiej żywiźnie chciała przypomnieć: „Bądź gotów! Wyszłam już ze swego legowiska i idę ku tobie — ta, co niesie mróz, lód i dujawice". Niebo się iskrzyło, jakby je kto brylantami nabił. A miesiąc od wschodu podnosił się i szedł ku gwiazdom. Promienisty był i błyszczący, niby ze szczerego srebra ukuty. Przypomniały się chłopcu dziecińskie zagadki: Jest jedna matka, co ma dwoje dzieci. Syn błyszczy złotem, córka srebrem świeci. — Juści. Takaś ty, nocko, taka. Srebrem świecisz. A i ta zagadka o niebie gwiaździstym a księżycowym: Leży bochen między grochem. Choćbyś ten groch liczył całe życie, nie zliczysz go należycie. — Hej, nie zliczyć was, gwiazdeczki, nie zliczyć. Ten by was jeno zrachował, kto by was tam kładł. Spojrzy chłopiec po łące, a tam już każde ździebełko trawy rosy obwiesiły. Iskrzą się tam one niezgorzej od gwiazd. Aż się w oczach mieni. Nade dniem każda w lodową krupkę się zetnie. Toć to przecie już połowa października, do Urszuli niedaleko. I znów mu się przypomniała dziecińska zagadka: Szła Urszula po łące, rozsuła pereł tysiące. 234 Miesiąc wiedział — nie powiedział. Słonko wstało — wyzbierało. — Powyzbiera was słonko po jednej rosince, po jednej. Powyzbiera do czysta. I trzecia noc minęła. Ku dniowi się miało. Zorza powoluśku rozpłomieniała się na wschodzie. W blasku jej każda kropla rosy stała się migotliwym rubinem. Pobudzili się bracia. Dalejże obaj do wyglądka i patrzą, czy też leśny dziadek i dla głuptaka konia przywiedzie. I jaki ten koń będzie. Wychylają się, jeden przez drugiego wykrzykuje: — O rety! Patrzaj, patrzaj, lipa się odmyka! — Wyłazi... malućki, kudłaty, brodaty! — Na powódkach coś prowadzi! — Mierzynka... Białą płachtą go nakrył czy jak? Koń wcale nie błyszczy się. — A co ma błyszczeć! Zwyczajna szkapa. — Siwy... boki jakieś ma opuchłe. Świeżej koniczyny objadł się czy co? — Nie pożyje on ta długo, rozpuknie się. — Trzeba by go wziąć do galopu, coby się zgrzał, toby mu może te boki opadły. — Prawie podjezdek dla głuptaka. — Prawie dla niego. — To ci się dosłużył! Cha-cha-cha... Naśmiali się, naśmiali z bratowego wierzchowca i poszli dalej spać. Co tam leśny dziadek bratu prawił — wcale nie byli ciekawi słuchać. A leśne stworzenie przyprowadziło chłopcu mierzynka i mówi: — To konik dla tego, który miał trzecią noc stróżować. — To znaczy się dla mnie! — Dla ciebie. A to bat. Jak na konia wsiądziesz, a zamyślisz sobie, co chcesz, a z tego bata strzelisz i powiesz: Na moje rozkazanie niech się ta rzecz stanie — to ci się zaraz zamyślenie spełni. — Prawdę to mówicie? Nie dworujecie sobie ze mnie? — Szczerą prawdę mówię. Masz to powiadać ku wschodowi słońca obrócony i żeby cię nikt nie słyszał. 235 \ I leśny dziadek wrócił do lipy, a mierzynek został. Postał chłopak, podumał... westchnął. Prawda to czy nieprawda? — Ano, obaczym. Ale to dobrze, com przy domowinie oćca trzy noce stróżował, jako ociec żądali. Przyjrzał się konisiowi. Nieduży był, siwek, grzywa bujna, ogon do samej ziemi. Zaprowadził mierzynka do stajni, wsypał mu do żłobu owsa, za drabinę nałożył siana, napoił go. Bat utaił w stodole pod snopkami, a sam poszedł na strych przespać się. Na odwieczerz synowie pochowali ojca na żalniku, dla rodziny i sąsiadów wyprawili pogrzebiny i zaczęło się dawne życie: najstarszy chwalił się, średni jadł i spał, najmłodszy pracował. Daleko, daleko od zagrody trzech braci było królestwo, a królestwem tym rządził stary król. Niedobry to był pan, nie dbał o swój naród. Wszystkie sprawy prowadzili urzędnicy, jako chcieli. Gdzie się trafił starosta ludzki — tam i chłopi mieli dobrze, mieszczaństwo było zamożne i drogi były w porządku, i o rozbojach nie wiedziano. Ale gdzie się trafił starosta nicpoto — tam dla narodu wielkie było uciemiężenie. A króla nic to nie obchodziło. A król jeno pil, jeno z gośćmi się zabawiał, jeno uczty i wyprawy łowieckie urządzał. Dla własnego dziecka nawet był okrutny. Miał córkę piękną, młodą, dobrą, dla narodu miłościwą — to ją umyślił wydać za mąż za starego księcia, pijaka i hulakę, przyjaciela swego, jako że był bogaty i miał piwnice pełne beczek przedniego wina. Biedna królewna podaremnie błagała, prosiła, do nóg ojcu upadała, by jej tak haniebnie nie sprzedawał. Król upierał się przy swoim. I postanowił upór królewny złamać. Zwołał z całego kraju garncarzy i kazał im z gliny ulepić, a potem ogniem na skorupę wypalić górę wysoką aż hen... hen... pod same obłoki. Ulepili, wypalili. Skorupa błyszczała w słońcu jak szkło. Na górze kazał cieślom zbudować dla królewny zamek — więzienie. Praca to była a praca! Im góra wznosiła się wyżej, tym więcej drabin trzeba było ze sobą wiązać, by glinę na wierzch wynosić, by drzewo na budulec zameczku wciągać. Na końcu to już tysiąc drabin stało jedna nad drugą. I po tym tysiącu drabin weszła królewna na ową szklaną górę do swego więzienia. 236 mi. żył vy-adl ¦zą- •yło afil eno dać raty tak i na by A na rozłącznem z córką król powiedział: — Będziesz tam siedziała dotąd, dopokąd się nie namyślisz. A gdy się już z dobrej woli zgodzisz księcia poślubić, to dasz znak: ześlesz przez orła pierścień. I jeszcze dorzekł urągliwie: — A jak chcesz męża młodego i serca rycerskiego, to niechaj rycerstwo cię dobywa. Kto na górę do ciebie czy własną mocą wy lezie, czy na koniu wyjedzie — ten może cię poślubić. Sam klucznik królewski odprowadził królewnę na szczyt szklanej góry i na złoty klucz w zameczku ją zamknął. A gdy zszedł, wszystkie drabiny ściągnięto w dół i spalono. I została królewna samotna w zamku na szklanej górze pod obłokami. Wichry ją jeno odwiedzały, gromy jedynie do niej gadały, obłoki jeno zaglądały do jej okienek, a miłosierne słońce ją ogrzewało. Każdego poranka wyuczony orzeł zanosił królewnie pożywienie. Mijały dni, tygodnie i miesiące... Orzeł powracał zawsze z pustym dziobem. Hej, ani sokołowe skrzydła tak prędko by w cztery strony świata nie zaleciały, jak zaleciała wieść o przyrzeczeniu króla. Kto na szczyt szklanej góry bądź dojdzie, bądź dojedzie, ten królewnę za żonę dostanie! Dopieroż ze wszystkich krain ruszyli ochotnicy. Jechali królewicze z całym dworem, z namiotami, ze służbą i wozami żywności dla ludzi i koni. Jechały bogate drużyny książęce i skromniejsze poczty rycerskie. Jechali rycerze samotrzeć, jechali samowtór z pachołkiem jeno. Jechali w pojedynkę. Prowadzili zapasowe konie, że to jak jeden wierzchowiec ze szklanej góry stoczy się i zabije, to drugiego śmiałek dosiądzie. Za rycerzem Jaśkiem z Boguradowa stu pachołków sto luźnych koni wiodło, a każdy koń miał złote podkowy, by zdolen na szklanej ścianie góry sam sobie stopnie wyrąbywać. Poszła o nim w świat piosenka: Sto konisiów Jaśko miał, sto konisiów kować dał. Dla każdziutkiej podkowy złoty dukat gotowy. 237 Gdy po moście stąpały, szczerym złotem brząkały. Tak to jechano przeróżnie. Bogato i ubogo, zadzierzysto i skromnie, wesoło i w zadumie. Jedni tętnili gwarno, hucznie, z kapelą — inni sunęli cicho niby cienie. Jak weselnicy i jak pielgrzymi. Ruszyli też bracia z zagrody pod lipą, ci starsi. Ruszyli ciszkiem, utajonkiem, żeby się najmłodszy z nimi nie wybrał. Bo jakżeż! Jeden na srebrnym koniu, drugi na złotym, a ten się będzie za nimi wlókł na mierzynie i „bracie" do nich gadał! Niech ta gospodarki pilnuje! Wiedział i najmłodszy o tych wyprawach, ale się w drogę nie naglił. Przody pole chciał obrobić. I dopiero gdy zagony zaorał, zabronował i obsiał, dopiero gdy nad zasiewami już jeno słonku a deszczowi zdał gazdowanie — dopieroż wtedy do drogi się zebrał. O świtku umył się i ubrał ochędożnie w białą siermięgę. Mierzyna ze stajni wyprowadził i jako siodło worek mu na grzbiecie powrózkiem przytroczył, czarodziejski bat spod słomy wygrzebał i, obrócony ku wschodowi, czekał. A gdy się słonko zza ziemi ukazało, na konia wskoczył, z bata strzelił i te słowa wyrzekł: Na moje rozkazanie niechaj się ta rzecz stanie! Żeby mi się wywinęła ścieżka do królewny, co na szklanej górze mieszka. Zaraz się też przed nim rozciągnęła drożyna równa i biała, jakby kto kawał płótna rozwlókł. , A dłużąchna! Hen... hen... hen... Biegła łąką zieloną i rolą czarną, i ugorem płowym, i puszczą szumiącą, i stepem szerokim... w dalekość daleką, aniś jej końca dowidział. Nie błądził najmłodszy, ludzi o drogę nie pytał, jego własna drożyna go wiodła. Jechał, jechał, mierzyna po rowach i miedzach popasał, sam się ubogo czarnym chlebem z domu zabranym pożywiał. Aż i do szklanej góry dojechał. 238 Szklana góra w słońcu błyska jak słup ognisty. Zameczek na szczycie to jawi się oczom, to znika, bo raz wraz obłoki bądź zakrywają go, bądź odsłaniają. A pod szklaną górą ludzi jak mrowia! Jedni w namiotach mieszkają, drudzy w skleconych z gałęzi kleciach przed spiekotą się kryją, a inni jeszcze wprost pod gołym niebem koczują. Hej, niejedna tu już mogiłka wyrosła! Nad niejedną młodą głową śmiałka mu-rawka już tu się chwieje. Nie tak łatwo na szklaną górę wyjechać, nie tak łatwo królewnę uwolnić! W powietrzu kruki i wrony krążą, kraczą: — Na żer! Na żer! Zlatują się na padlinę końską. Wiele wierzchowców już sobie głowy roztrzaskało ze szklanej góry spadając. I co dzień nowego padła przybywa. Ale to innych śmiałków nie przestrasza. Każdy myśli: „Może ja dojadę?" „Może mnie się poszczęści?" „Może dla mnie ta królewna przeznaczona?" Kusi ich, nęci obietnica króla, obietnica ożenku. Król syna nie ma. I koronę, i wszystką ziemię córce musi zostawić. A któż by nie chciał być mężem królowej ? A któż by nie chciał nad wielkim krajem panować? Ale są i tacy, których nie bogactwa królewny skusiły. Są i tacy, którzy z poża-łunku nad królewną tu przybyli. Sama jedna pod chmurami... Głosu ludzkiego nie słyszy, zieloności ziemi nie widzi. A jest młoda i dobra. Niejeden z mieszkańców tego kraju wspomina, jak się za skazańcem do ojca wstawiała, jak więźniom ciszkiem słała pożywienie i słowo pociechy. Jakże jej tu nie żałować! Jakże nie pragnąć jej wybawić z okrutnego więzienia i od okrutnego ojca! Nie wszyscy na koniach wspinają się w górę. Są tu i tacy, co sobie jeno ufają. Są i tacy, co śmiałkują się własną mocą wyleźć na szklaną górę. Przytraczają sobie do rąk i nóg pazury z ubitych orłów i na nich pną się w górę. Ale nikt jeszcze nawet do połowy góry nie doszedł, nie dojechał. Co dnia dziesięciu dzielnych młodzieńców kolejno na górę się wspina. Każdemu z nich król daje złoty klucz i urągliwie mówi: 240 — Jak już będziesz na wierzchowinie góry, to se tym kluczem bramę zameczku otworzysz i podasz królewnie zrękowinowy pierścień. I co dnia dziesięć razy klucz z żywej lub, co częściej, z martwej ręki odbiera. Próbował już najstarszy brat wjechać. Srebrny koń na sto prętów w górę szklaną ścianę srebrnymi nogami porąbał — ale wyżej nie dał rady. Zesunął się. Zaraz się przecie zerwał i ku zachodzącemu księżycowi pocwałował. A brat pognał za nim, by mu nie zginął. Próbował i średni brat wjechać. Złoty koń na dwasta prętów w górę szklaną ścianę złotymi nogami porąbał — ale wyżej nie dał rady. Zesunął się. Zaraz się przecie zerwał i ku wschodzącemu słońcu pocwałował. A brat pognał za nim, by mu nie zginął. Pewnego dnia na odwieczerzu przyjechał pod szklaną górę najmłodszy brat. Przyjechał na swym mierzynie siwku-białogrzywku, na worku parcianym, w siermiędze chłopskiej. Takiego tu jeszcze nie widziano! Jedni patrzą na niego ze zdziwieniem, drudzy śmieją się i drwinkują, a jeszcze inni wołają: — Laboga, chłopaku, po coś się tu przy człapał! I ty myślisz szklaną górę dobywać? — Ano, myślę. — A toż nie bądź szalony! Patrz, jakie tu wspaniałe konie: a to dzianety tureckie, a to pustynne araby, a to ze stepów madziarskich konie jak wichry — a przecie żaden z nich dotychczas szklanej górze nie dał rady, a ty, na tym podjezdku!... — A spojrzyj, jakie tu rycerstwo! Przy namiotach pozatykane żerdzie, a na nich wiszą tarcze. Na tarczach wymalowane godła. To znaki herbowe. To Ciołek, a to Koźlarogi, a to Rawa — panna na niedźwiedziu, a to Trąby, a to Szreniawa... Tyle starych rodów rycerskich synów tu swoich przysłało i żaden z nich szklanej górze rady dać nie może, a ty, chłop od pługa, myślisz... — Ano, myślę. — Był tu taki, co miał srebrnego konia, i był taki, co miał złotego... „Pewnie to moi bracia" — miarkuje najmłodszy, więc pyta: — A co się z nimi stało? 16 — tłU złotego źródła" 241 I — I oni pospadali. — Zabili się? — E, nie. Telo, co konie im uciekły, to pognali za nimi. — Widzisz: srebrny koń, złoty koń na górę nie wylazł, a ty chcesz na tym ko-nisiu... — Ano, chcę. — E, co tu z głupim gadać. Został najmłodszy i na posługach przy koniach rycerskich się krząta. Wyręczają się nim dworzanie. A to konie do wodopoju zaprowadzi, a to je w rzece wypławi, a to zgrzebłem do blasku wyczyści, a to im wstążki czerwone od uroku w grzywę po wplata. Ma za to pożywienie i ciepłe miejsce przy ognisku do spania. A dla siwka ma owies i siano. Minął dzień jeden, drugi i trzeci... Aż nadeszła kolej najmłodszego. Przed nim dwóch rycerzy na górę się wdzierało. Heroldowie na trąbach trąbili, wyjazd ich na górę oznajmiali. Zloty klucz sam król im podawał. I sam z ich zaciśniętych, martwych garści potem go zabierał... Teraz kolej na chłopka. Najmłodszy mierzyna pod górę przyprowadził i przed królem się skłonił, że to niby i on o klucz prosi. Roześmiał się król. — To ci zalotnik dla królewny! Ale coby nie mówili, żem niesprawiedliwy — naści klucz i tobie. Wylegli ludzie ze wszystkich szałasów, pozrywali się od ognisk, porzucili misy z nie dojedzonym śniadaniem i pod szklaną górę! Jakże sobie ten podjezdek będzie poczynał? Poszły nawet zakłady. — Więcej jak trzy pręty nie sforsuje. — No, stawiam na pięć. — Niechaj będzie. Jak do pięciu dojdzie — dostaniesz ode mnie kwartę wina, jak nie dojdzie — pięć batów. — Ale na kobierczyku! — To się wi. Szlachcica nie godzi się bić inaczej. Wszyscy się już zbiegli. Uciszyła się ciżba. Powyciągali szyje, patrzą, patrzą... Najmłodszy brat na siwka wskoczył, ku wstającemu słońcu się obrócił, z czarodziejskiego bata strzeli! i niegłośnym głosem mówi: 242 Na moje rozkazanie niechaj się ta rzecz stanie! Żebym zajechał na szklaną górę, żebym uwolnił królewską córę. I patrzcie! Staje się dziw nad dziwy! Od boków siwka podnoszą się skrzydła. Rosną na lewo i na prawo, rosną w górę. Już są tyle, co skrzydła bocianowe, już tyle, co orłowe... już tyle, co śmigi wiatracz-ne. Zamachnął siwek skrzydłami raz — czapki ludziom z głów pospadały. Zamachnął drugi raz — kurzawa się podniosła, żeś przez chwilę świata nie widział. Zamachnął trzeci raz — lasy zaszumiały, sosny jako trzciny się przygięły, świerki z korzeniami z ziemi powywierały. I oderwał się siwek ze swym jeźdźcem od ziemi, i podniósł się na skrzydłach w górę... w górę... hen... Zmniejszał się ludzkim oczom, zmniejszał. Już nieduży się widzi — jak łabędź, już mały — jak skowronek, już maluśki — jak muszka... Aż i zginął do cna w obłokach. Stanął junak na szczycie szklanej góry, złotym kluczem zamkową bramę otworzył, królewnie się pokłonił. — Zbieraj się, królewno, ze mną na ziemię, boś już wolna! Dopieroż królewna w białe rączki zaklaskała, z radości aż zapłakała i rzuciła się chłopcu na szyję. — O, mój ty najmilszy! Żoną twoją zostanę. Królestwo ci pod panowanie oddam, boś musi największy z największych śmiałków, skoroś ty tylko na szklaną górę dojechał. I siadła królewna na skrzydlatego siwka, i na ziemię oboje sfrunęli. A na ziemi stali precz jeszcze ludzie z rozdziawionymi gębusiami, bo od tego dziwu jakby skamienieli. Zaś stare, okrutne królisko, że to od rana już antałek mocnego wina wyżłopał — nie podniósł się więcej z tronu. Jak zobaczył, co chłop siermiężny do królewny doleciał — tak go zła krew na śmierć zalała. Ale nikt go nie żałował. * Z 'Areni hin łl 1 CHŁOriEC Z PERŁY URODZOm J_yawno to buło. to lat temu...i nit? lecz d'awmVf W owe czajlr dalekie, uftóp qóv wyfoKidr, u Jfdp /k'alij1ifrk Tatr ro/ła piy^r^a ogromna, 1 CHŁOPIEC Z PERŁY URODZONY Jy-awno to było. Nie fta lat temu...i nie W owe CYs&fy dalekie, uftóp