13749
Szczegóły |
Tytuł |
13749 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13749 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13749 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13749 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ŻEBY KONFITURY
NIE LATAŁY
ZA MUCHĄ
KRYSTYNA BOGLAR
ŻEBY KONFITURY
NIE LATAŁY
ZA MUCHĄ
ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1979
Copyright by Krystyna Boglar, Warszawa 1979 Copyright by Stanisław Rozwadowski, Warszawa 1979
~7*. мл5. ііі р.'Н -і
да> iWpsM
ISBN 83-10-07529-4
Dom był taki, jak trzeba: zwalisty, szaro tynkowany, z fryzami nad każdym frontowym oknem i balkonami o żelaznych wygiętych prętach. Te balkony, nieliczne zresztą, to była oddzielna duma mieszkańców od frontu. Ci od podwórka nie mieli takiego powodu do chwały. Byli natomiast posiadaczami pewnego chwytu architektonicznego — ciągnących się poziomo wzdłuż wszystkich sześciu pięter, zewnętrznych galerii, gdzie toczyło się życie rodzinno-sąsiedzkie, gdzie wybuchały spory i skąd na całe ciasne i ciemnawe podwórze-studnię wypełzały gęste kuchenne zapachy zmieszane nierzadko z wonią kurzu strzepywanego obficie z dywanów, dywaników i mat. Bo trzepaka, tradycyjnego trzepaka, jaki stoi w obrębie każdego szanującego się nowoczesnego osiedla, nie było. Zresztą po co? Od czegóż w końcu poręcze galeryjek? I blisko, i wygodnie. I po schodach zbiegać nie trzeba. Tak się tu żyło od lat, od tych trudnych i bolesnych dni, kiedy to umarłe miasto i umarłe domy ludzkim trudem przywracano na nowo do życia. Kiedy przysłaniano dyktą i deskami brakujące kawałki postrzelanych ścian, kiedy w osmalonych dymem i ogniem prostokątach, które niegdyś były oknami, zamiast szyb zawieszano stare, zdarte w żołnierskiej tułaczce, zielonkawe koce. Niektórzy warszawiacy powrócili po wojnie do swych mieszkań w szarym domu,
s
inni widać zaginęli w zawierusze. Na opustoszałe miejsca zbiegli się nowi: jak wróble do starego karmnika.
Szary dom przytulił wszystkich. Był mimo ran i pęknięć jakąś ostoją, własnym gniazdem w tym morzu ruin, które niegdyś nazywano dumnie Warszawą.
Dom był niezniszczalny. Ludzie odremontowali go własnymi rękami: pozalepiali dziury i szczerby, dobudowali brakujący narożnik, wstawili okna i drzwi. Już w kilka lat po wojnie szary zwalisty budynek tętnił życiem i gwarem, choć ulica, przy której stał, była jeszcze kamienną pustynią. Lecz i ta się powoli zaludniła. Pe trzydziestu latach zagmatwana architektura domu, jego stu-dnia-podwórze sprawiły, że kręcono tam sceny z filmów. Tych filmów, których akcja działa się kiedyś. Co oznaczało słowo „kiedyś"? Dorośli wiedzieli. Dzieci nie.
Bo cóż mogą dla Piotrka, Lutka, Magdy czy Helenki — dziesię-cio- i jedenastolatków oznaczać dziwne słowa: ,,Przed wojną"? O samej wojnie wiedzą znacznie więcej, o tym wiedzieć należy. Ale przed wojną? A przecież w sensie tych słów kryją się tak różne treści! Dla pana Durkowskiego — kolejarza to czasy strajków i głodu, dla właścicielki Pifci to okres balów, ciasnych kapelusików i nieodłącznego lisa narzuconego na ramiona. A dla starej nauczycielki Weroniki Klon z trzeciego piętra? Czasy dorożek, prywatnych pensjonatów dla panienek z „bardzo dobrych domów" i nie ziszczony sen o własnym ogródku na stare lata.
Jedynie dla Leokadii Mróz sprawa była prosta: przed wojną była tutaj dozorczynią i teraz też nią jest. Tyle że nazywa się obecnie gospodarzem domu. Nie, nie gospodynią! Gospodarzem. Tak się jej bardziej podoba. No cóż! Sprawa nie w nazwie, ale w zajęciu. A Leokadia Mróz wie dobrze, na czym ta praca polega. I wcale nie chciała zmienić miejsca, gdy proponowano jej gospodarzenie w budynku z betonu i szkła na nowiuteńkim osiedlu z widokiem na wiślany brzeg. „Co tam — mawiała — takie wydziwianie! Jakieś windy-klatki, w ścianę gwoździa nie wbijesz,
6
a w lecie parno jak w piekarniku! Tu zostanę, bom od czterdziestu lat do tej ulicy przywykła. A stróżówkę sama odremontowałam, kiedy wapna i betonu w ogóle nie było! Ten rząd cegieł, o ten, to moje własne ręce ułożyły! I zaprawę murarską, com ją z Muranowa ukradła nocą, też ja mieszałam w garnku po kapuście! O! Nie ruszę się stąd do końca świata!"
Na szczęście o końcu świata nie było mowy. Szary, zwalisty dom przetrwałby chyba i to. Tak więc pani Leokadia, Gospodarz, została razem z podwórzem-studnią, przedwojennym obrazem w złoconych ramach i czarną futrzaną salopką, którą wkładała wyłącznie na tak zwane wielkie okazje.
Mieszkał tu także pan Leon Gawęda, motorniczy tramwajów} z dwoma synami i żoną Anielą krzątającą się jak mrówka pomiędzy koronkowymi serwetkami na ciemnych meblach i zasłonkami w czerwoną krateczkę w kuchni. Pan Leon Gawęda miał „swoją trasę", a raczej trasę tramwaju numer dziewięć, uwiecznioną niegdyś w piosence: „...dziewiątką pojechać w Aleje..." I dziś prowadzi historyczną dziewiątkę z Okęcia aleją Krakowską, Grójecką, Alejami Jerozolimskimi na most Poniatowskiego, a dalej aleją Waszyngtona i ulicą Grochowską aż hen, do Gocławka. Lubił tę trasę. I wtedy, gdy Wisłę ścinał mróz, że błyszczała pod słońce, aż bolały oczy, i wtedy, gdy zieleniły się kępy drzew nad piaszczystymi łachami. I nawet wtedy, gdy deszcz siekł szary, leniwy nurt, aż kłęby białej piany spływały pod przęsłami starego „Poniatowszczaka".
Wtedy może lubił ją najbardziej.
Bo z tym lubieniem to różnie bywa. Szczególnie wśród mieszkańców szarej kamienicy. Niby lubią się nawzajem, pożyczają sobie po sąsiedzku a to mąkę czy cukier: „Pożycz, złociutka, do jutra! Tylko pełną szklankę! Z czubkiem!" A to krzesła lub widelce, bo: „Goście niespodziewanie się zwalili! Rodzina z Radomia, wiesz pan, szwagier z żoną i dziećmi, a u nas jedno krzesło przypada na głowę statystycznego obywatela, cha, cha, cha..."
7
Ale czasem potrafią też powiesić jeden na drugim wszystkie koty i psy z całej Warszawy. Kobiety wychylone z galeryjek jazgoczą, że ich nikt nie zagłuszy, nawet zespół młodzieżowy z płyty stereo puszczonej na pełny regulator. Mężczyźni też czasem okazywali się nie lepsi. No, bo jak pan Kazio, który pracuje w cukierni mistrza Waleriana Piórko, zaczął kiedyś naprawiać na podwórku swój zdezelowany motocykl, to go tak skrzyczał lokator z piątego piętra, że biedny pan Kazio musiał piechotą pchać oporną „Jawę" aż na Wolę. Klął przy tym półgłosem jak szewc, choć jest przecież pomocnikiem w cukierni.
Dom bywał też solidarny. I to jeszcze jak! Szczególnie gdy przeprowadzano długo oczekiwany remont. Hej, co się wtedy działo! Ekipa remontowa dwoiła się i troiła, by tylko jak najszybciej opuścić kamienicę — straszydło! Wszystko się tam sypało, rury pordzewiałe ze starości wyglądały gdzieniegdzie jak gęste sitka do odcedzania mleka. A u pani Weroniki Klon na trzecim piętrze to nawet trzeba było zasiadać w „ustronnym miejscu" pod parasolem. Bo inaczej prysznic był pewny.
— Ale żeby pruć budynek do żywego? — denerwowała się dozorczyni. — Nasz dom?
Na takie oświadczenie nawet administracja nie znalazła sposobu.
— Nie, to nie! — powiedział pan z ADM i z trzaskiem zamknął aktówkę. Leokadii Mróz nikt jeszcze nigdy nie przegadał.
Taki to był ten dziwny dom w samym nieomal sercu stalowo--szklanej, nowoczesnej stolicy. „Jak grzyb na świeżej ścianie!" — mawiali jedni. „Relikt dawnej Warszawy" — mawiali inni, ale wszyscy tłoczyli się w ciasnej suterenie przerobionej na pracownię cukierniczą Waleriana Piórko. Bo też ciastka były tam najlepsze w całym mieście. Szczególnie jesienny placek ze śliwkami, posypany grubo kruszonką. A te ptysie rozpływające się w ustach, makowce czarne od nadzienia i słodkie jak miód, które -
8
go cukiernik nie skąpił. W soboty tworzyły się na ciasnym podwórku długie kolejki wielbicieli zarówno pana Piórko, jak i jego wyrobów. Przychodzili z daleka, ba, jedna pani ministrowa przyjeżdżała tu aż z Saskiej Kępy. I też stała w kolejce. A jakże. Już tam w szarej kamienicy przestrzegano sprawiedliwości!
Lokatorzy spoglądali na ten wąż ludzki przestępujący z nogi na nogę w mroźne dni ze współczuciem zmieszanym z odrobiną satysfakcji. Oni nie musieli. Takie już było to niepisane prawo, że żaden z mieszkańców („Byle, panie, zameldowany tu na stałe".) nie czekał nigdy ani minuty przed sklepein. No, chyba że przed świętami. Ale w normalnym tygodniu pan Kazio osobiście co piątek zbierał zamówienia. Wysuwając koniec języka pisał okrągłymi literami na kratkowanej kartce wyrwanej z zeszytu.
— Gawędowie jeden piernik i sześć ptysiów... Kto następny?
— Ja! —wołała piskliwie właścicielka Pifci, najtłuściejszego pekińczyka w całej okolicy. — Babka, tylko żeby było dużo lukru!
— Dużo lukru — powtarzał pan Kazio śliniąc ołówek.
— Rycerz Magda! — krzyknęła jedenastoletnia córka właściciela pralni chemicznej.
—r Mówi się Magda Rycerz — poprawiła ją pani Weronika Klon. — Imię stawia się zawsze na pierwszym miejscu.
— To co dla Rycerza? — niecierpliwił się pan Kazio, któremu było wszystko jedno, czy imię stawia się przed, czy też po nazwisku.
— Dwa keksy i dwanaście rogalików z orzechami — recytowała Magda sprawdzając na wszelki wypadek zgodność zamówienia z tym, co miała zanotowane na świstku papieru.
— Ho, ho — zdziwił się lokator z szóstego piętra, któremu skromna renta pozwalała jedynie na drożdżową babkę. — Przyjęcie u was czy jak?
— Mama wraca do domu ze szpitala — informowała Magda zadowolona, że jej zamówienie jest „jak się patrzy".
9
— A co jej było? — zapytał ciekawski pan Kazio. Cukiernię zaległo zdumione milczenie. Jak to? Więc pan
Kazio, w końcu swój człowiek, a nie wie, że...
— Mama wraca do domu z nowym dzieckiem — wytłumaczyła spokojnie Rycerzówna. — To jest dziewczynka. I ma na imię
Albertyna.
Znów zapanowała cisza w waniliowo pachnącym wnętrzu. Nawet mistrz Walerian Piórko, który stanął w drzwiach opierając tłuste ręce na wydatnym brzuchu opiętym w biały kitel, nie miał w tej chwili nic do dodania.
— Albertyna — mruknęła Leokadia Mróz. — Tak. To jest
imię!
Szary, zwalisty dom zaakceptował z uśmiechem swojego nowego lokatora.
Niedziela już od rana rozpadała się drobniutkim siąpiącym deszczem. Był to jeden z tych dni, kiedy zupełnie nie wiadomo, co robić. No, można rano obejrzeć program w telewizji, ale co
potem?
— Poszlibyyyyśmy do szopy — rozmarzył się dziewięcioletni
Lutek Gawęda.
— Akurat! — westchnął jego brat Piotrek. —Tato nie pozwala.
Szopa była terenem zakazanym. Do pewnego stopnia,, oczywiście. W dzień powszedni, kiedy tato motorniczy objeżdżał swoją linię i nie miał czasu na pilnowanie synów, udawało im się dopaść zakazanego terenu, ale w niedzielę? Żadnych szans.
A wszystko poszło o te zapachy. No, i o Skunksy, naturalnie. Bo tak zwane „Skunksy" były dwa: biały i czarny. I, o dziwo, nie były to wcale zwierzęta, tylko bracia Kruk — Jacek i Sławek. A dlaczego Skunksy? To proste! Okropnie śmierdzieli! Nie, nie była to jakaś choroba, nic z tych rzeczy. Skunksy śmierdziały, po-
10
nieważ w szopie mieściła się ich „pracownia chemiczna", gdzie obaj bracia namiętnie wytwarzali kwas masłowy, którego woń ciągnęła się za nimi na dobry kilometr. Pracownia ta, pozostałość po starej drewutni, przylegała do wysokiego muru odgradzającego szary dom od sąsiedniej, wybudowanej już po •wojnie posesji i lewym bokiem stykała się z żelaznym garażem, w którym pan Kazio trzymał swój prehistoryczny motocykl. Garaż ten był właściwie kupą żelastwa i wiele zachodu kosztowało kiedyś pana Kazia, by ją uchronić przed zachłanną drużyną harcerską, specjalizującą się w zbiórce złomu. No, ale to stare dzieje.
Szopa Skunksów została przez nich zaanektowana tak jakoś bezboleśnie, że już dziś nikt nie wiedział, na dobrą sprawę, kiedy to się stało. Chyba wtedy, gdy z szarej kamienicy wyprowadziła się generałowa. To ona trzymała w szopie węgiel i drzewo, ponieważ, a jest to sprawa niebagatelna, dom nie miał centralnego ogrzewania. Uwierzyć trudno, ale tak było.
Szara kamienica miała piece. Naprzód, zaraz po wojnie, były to żelazne „kozy" z rurą wystawioną przez okno, a w wiele lat później w mieszkaniach zaczęto remontować piece. Piękne, lśniące kafelkami, z drzwiczkami z żelaza i żelaznymi pogrzebaczami do rozgarniania żaru. I kto w to dzisiaj uwierzy? A jednak są jeszcze w Warszawie takie domy, w których latorośle oprócz wynoszenia śmieci mają też obowiązek wynoszenia kubłów popiołu. A ileż to w zimie trzeba się nataskać węgla, a ile drzewa! Nie wszyscy ojcowie rodzin mają na to czas, więc bardzo często węgiel z piwnicy noszą matki, starsi chłopcy, a nawet krzepkie dziewczyny. I nie ma w szarej kamienicy windy, która by wywiozła te wszystkie kubły na trzecie, czwarte, piąte, ba, nawet szóste piętro!
Skunksom to dobrze. Mieszkają na drugim piętrze, tyle że od podwórza, ale już Piotrek i Lutek mają więcej powodów do narzekań: wiadra trzeba taszczyć aż na czwartą kondygnację. A przecież są młodsi. W ogóle z tą sprawiedliwością nie jest najlepiej w szarej kamienicy. Co prawda Skunksy mają swoją szopę
11
i choć wszyscy lokatorzy na ich widok zatykają nosy palcami, to jednak nikt im tej drewutni nie ma zamiaru odebrać. Ale na przykład właściciele pralni — pan Alojzy Rycerz i jego małżonka Stefania — którzy mieszkają na szóstym piętrze, od lat musieli wnosić wózek z kolejnym dzieckiem aż na samą górę. Bo nie ma go gdzie zostawić. Raz tylko pani Stefania zostawiła go na noc w sieni, pod schodami — i wózek wyparował! Wszyscy wtedy nadziwić się nie mogli, jak i kiedy został ukradziony. Bo i po co komu stary wózeK? Teraz nowe niemowlę o imieniu Albertyna ma piękny nowiutki pojazd z błękitną budką, ale trzeba go taszczyć na górę. Po każdym spacerze.
— A nie mogą to niemowlaka wystawiać na balkon? Mieszkają
przecież od frontu!
— Żeby dzieciak spaliny z ulicy wąchał? — oburzył się pan
Durkowski.
— Przecież na ulicy też wącha! — wzruszyła ramionami do-
zorczyni.
— Mama kazała wozić małą na spacer — tłumaczy Magda dźwigając w objęciach tobołek z dzieckiem. Wózek ciągnie za sobą jej o rok młodsza siostra, dziesięcioletnia Helenka.
Stuk — stuk. Stuk — stuk. To koła wózka tłuką się o kolejne stopnie. Piotrek spogląda na Lutka, Lutek na Piotrka. Rozumieją
się bez «łów.
—" Mamaaa! — ryczy Piotrek do matki, która tłucze w kuchni mięso na kotlety. — Idziemy z Lutkiem pomóc Magdzie zrzucić dziecko ze schodów!
Pani Gawędowa ociera czoło. Wizja niemowlaka toczącego się po schodach sprawia, że w sekundę jest w przedpokoju. Uniesiony w górę tłuczek od mięsa robi dość niepokojące wrażenie.
— Ależ, mamo! — śmieje się chłopiec. — Tak się tylko mówi.
W skrócie.
— Ooon chciał powiedzieć — Lutek czasem zacina się na samogłoskach — że my pooomożemy Helence znieść wózek.
12
Tłuczek opada, pani Gawędowa oddycha z ulgą i wraca do kuchni. „To są dobre dzieciaki — myśli waląc z całych sił w oporne mięso. — Wiedzą, że ludziom trzeba pomagać".
A wiedzą, wiedzą, Lutek już podtrzymuje tylne koła, zaś Piotrek razem z Helenką chwytają kurczowo przód .pojazdu. Grze-choczą i tupią po schodach zagłuszając wrzaski niezadowolonej Albertyny. Niby wszystko w porządku, ale intencja nie była aż tak czysta, jak życzyłaby sobie ich matka. Bo chociaż pomagają „koleżankom z klatki", to jednak głównym powodem wyjścia z domu jest, nie ma co ukrywać, zakazana komórka Skunksów.
— Cześć, śmierdziele! — woła Lutek i zaraz kicha jak z armaty, bo mu się zakręciło w nosie. Z retorty stojącej na butanowym palniku wydobywa się jakaś para — nie para, mgła — nie mgła i coś okropnie bulgoce. /
Szalenie zajęte Skunksy nie zwracają wcale uwagi na przybyłych. „Gawędziarze", bo tak zostali nazwani Lutek i Piotrek od nazwiska Gawęda, mają tu wstęp wolny. No, dla ścisłości dodajmy — prawie wolny. W zamian są wykorzystywani do różnych pośledniejszych prac, głównie zresztą porządkowych.
— Umyć mi te butelki! — komenderuje Jacek, czyli Skunks Biały. Ma prawie jedenaście lat i wzrost „ponadnormatywny". Sam się nazywa „Białym Krukiem" i marzy w skrytości ducha o prawdziwej pracowni alchemicznej, gdzie przy pomocy kamienia filozoficznego przekształcałoby się różne metale w czyste złoto. Ba, ale skąd wziąć ów kamień filozoficzny? Już więksi od niego mędrcy stracili na jego poszukiwania majątki, rozum, a czasem nawet i głowę!
Gawędziarze w starej miednicy płuczą dokładnie butelki po kefirze.
— Dosyp ixi! Inaczej brud nie zejdzie! Przecież to są chemikalia ! — instruuje Skunks Czarny, czyli dziesięcioletni Sławek.
Chemikalia. Słowo — hasło. W każdym razie dla braci Kruk.
13
Drzwi szopy skrzypią podejrzanie. Kto? Nikt więcej nie ma tu prawa wstępu. Zza chropowatej deski wyłania się okrągła jak księżyc w pełni twarz Putka.
— Babcia kazała... — zaczyna i nie kończy wpatrzony oczyma pełnymi zachwytu w bulgocący szklany baniak.
— Jasny gwint! — mruczy Jacek. — Czy twoja babcia nie mogłaby nas zostawić w spokoju?
Putek przecząco kręci głową. Jest wysłannikiem babci, Gospodarza Domu, i musi do końca wypowiedzieć to, co zaczął.
— Babcia kazała...
— To już słyszeliśmy — wzdycha Sławek. — Wal dalej. Putek stracił rezon. Teraz biedzi się, by dokończyć zdanie i nie
powtórzyć znów tego: „Babcia kazała..."
— Nooo... — zająknął się — ona... żeby drzwi od komórki zamykać na zasuwę, i to dokładnie, bo mogą przyjść z administracji i...
— Dobra!—kiwnął głową Jacek. Tym razem zarządzenie babci — Gospodarza Domu nie uderzało w użytkowników szopy. — Po licha miałby ten ktoś przy łazić?
— Moooże znów jakiś remont? — zastanawia się Lutek. Z jego dłoni kapie na podłogę woda.
— jak się mieszka w takim starym domu, to wszystko jest możliwe — przytakuje brat. — Nawet sześć remontów na miesiąc !
Putek wycofuje się. Pewnie, że wolałby zostać w komórce, gdzie dzieją się takie ciekawe sprawy, ale nie ma szans. W duchu buntuje się na taki stan rzeczy. Dlaczego wolno Gawędziarzom? To niesprawiedliwe^ Ma przecież tyle samo lat co Lutek. No, ale co z tego? Wiek widocznie nie gra tu żadnej roli. Putek jest na tyle bystry, by po cichutku domyślać się prawdy. Jest traktowany na zasadzie szpiega całkiem obcego i na dodatek wrogiego państwa: babci — Gospodarza Domu. Tak, ale Putek nie jest ani donosicielem, ani skarżypytą. Wręcz przeciwnie. Czasem uprzedza chło-
14
paków o jakiejś „odgórnej" akcji wymierzonej przeciwko podwórkowej społeczności, ale niestety jakoś nie udaje mu się zaskarbić sobie ich wdzięczności. Może dlatego, że Putek jest nieco ospały. Długo myśli, a potem często zapomina wprowadzić w czyn tego, co wymyślił. No, i nie ma nadmiernie wybujałej fantazji, ba, przypomina niekiedy, duchowo, oczywiście, hipopotama. Szczególnie jeśli chodzi o zasoby lenistwa... Zewnętrznie nie jest w niczym podobny do przedstawiciela fauny afrykańskiej. Ze swoją płową grzywką obciętą na „Piasta kołodzieja" i małym kartofel-kowatym noskiem wygląda trochę jak wyrośnięty telewizyjny Lolek. Tylko duch w nim flegmatyczny, że czasem zwariować można.
Putek od siedmiu lat mieszka z babcią. Odkąd zabrakło rodziców — był wtedy dwuletnim szkrabem i niczego nie pamięta — widok szarej, zwalistej kamienicy kojarzy mu się z rodzinnym domem, a ciasne podwórko-studnia jest tego domu przedsionkiem. Tak się jakoś złożyło, że nigdy nie wyjeżdżał z Warszawy. Babcia mawiała — a sześćdziesięcioletniej kobiecie należy wierzyć — że świat wcale nie jest taki ciekawy, a wakacje można spokojnie spędzić na skwerku. Kiedy inni jeździli w góry (babcia mawiała, że stamtąd bardzo łatwo jest spaść) lub nad morze (babcia mawiała wtedy, że tam niesłychanie łatwo można się utopić), Putek cwałował po podwórku na karym koniu, którym była brzozowa miotła. No, bo skąd wziąć innego karego konia, który chciałby tak jak posłuszna rozkazom miotła kręcić się w kółko wokół jedynego rosnącego na podwórzu drzewa. Ale to dawne dzieje, bo choć Putek w dalszym ciągu nie wyjeżdża ze śródmieścia dalej Jak na Grochów, to kary koń, zdarty przez ustawiczne zamiatanie podwórza, nie jest już w stanie wzbudzić Putkowego entuzjazmu. „Eee tam, głupie chemikalia!" — myśli chłopiec wlokąc się w stronę sutereny, gdzie mieści się sławna ciastkarnia Waleriana Piórko.
Jest to chyba drugie, nie zapominając o szopie Skunksów,
15
interesujące miejsce. Nie dość, że sklep osłonięty jest z obu stron solidnymi murami i nie wpadają tu wiatry, to jeszcze galeria pierwszego piętra tworzy nad wejściem naturalny daszek, więc i deszcz tu nie dociera. Za to wydobywają się wspaniałe zapachy!
Putek nudzi się jak mops, toteż zająwszy dogodny punkt obserwacyjny leniwie przygląda się wbiegającym tu z mżawki klientom.
Chlup, chlup! — rozchlapuje kałuże stary pan w czarnej salopie. Składa przed wejściem wielki czarny parasol ze złamanym drutem. Drut zdążył już przedziurawić materiał w kilku miejscach i parasol przypomina raczej durszlak. Teraz drepcze drobnym kroczkiem babcia tej wstrętnej Zośki z sąsiedniego domu. Zośka chodzi z nosem zadartym do góry, jakby nazywała się Loren, a nie Kędziorek.
— Królowa angielska!—mruczy Putek. — Zamiast sama skoczyć po ciasto, pozwala moknąć swojej staruszce babci! Już ja bym ją wyćwiczył, gdyby była moją siostrą!
Po trzech schodkach schodzi ostrożnie właścicielka tłustej Pifci. Suczka ma wyłupiaste oczki i lśniącą, rudawą sierść. Putek grzecznie szura nogą. To miał być ukłon. Do niedawna babcia jeszcze walczyła o dobre wychowanie wnuka, ale w końcu machnęła ręką. Jak się jest na nogach od szóstej rano do późnego wieczora, to można ducha wyzionąć i bez denerwowania się tym, czy Putek ukłonił się sąsiadce i czy zdjął czapkę wchodząc do przedpokoju. Jak się skończyło dziewięć lat, powinno się takie rzeczy znać na pamięć. W zasadzie Putek wszystko to znakomicie wie, ale w efekcie kłania się tylko tym, których lubi. No i tym, których szanuje. Bo to przecież nie zawsze jest to samo. Można kogoś lubić i przymykać oczy na jego (czy też jej) straszliwe czasem wady i, odwrotnie, szanować czyjąś postawę, nieugięte zasady moralne, skłaniać głowę przed ogromem wiedzy czy talentu i... nie lubić człowieka! Bo ma na przykład zimne oczy lub skrzekliwy głos. Lub promieniuje na kilometr niechęcią do wszystkich dzieci świata. Tak jest i nie ma się co oszukiwać.
16
Putkiem wstrząsa dreszcz. Chtód, wczesny w tym roku, prze-Шка WzieTpodzia.0 tegoroczne „babie lato"? - wzdycha
2^"ŁSSŁ U^- pan Durkowsk, wskazuje rosnąca
m£ZSXZ.'Z& —■ -swojeJ dm,tr
Tak mówią To ni fc pfzed wojną
'■1M S1CK s^eTpogodme, za. w cza-£ЇЇ££Ж oiczi ziab. Ktoś powie: stereo^. Вус s,e wojny tyiK najchctniej wracają pamięcią do mlo-
TOZe' * «Nawa do oiWtych czasów dzieciństwa. Mów,,: faenczyth ^Zltcot to były wspaniale śniegi! Czlowie-
^Гой p" n^wid^ No, , ważne, z Jakiej * patrzy per-^ZrTktos przeskakuje ka.uze. Czyjeś nogi tupią po schodka
taka moda. Kupuje se nowe ,cie fciera się materia!
—Г, pITsu, ІЇІІ* czykora nach bryśme bi,
18
wietrzu unosi się woń wanilii zmieszana z zapachem mokrej psiej sierści. A mistrz Piórko dwoi się i troi popędzając pana Kazia:
— Dziesięć pączków dla szanownej pani! Rusz się, Kaziu!
— Przecież się ruszam! Mało kapci nie pogubię! — skarży się pomocnik poprawiając na głowie wysoki, biały kucharski czepek. — U nas ruch jak u Bliklego!
— Bo też i firma nie gorsza! — uśmiecha się pan Piórko wręczając paczkę z ukłonem.
Klienci potakują. Słusznie. Firma stara. Z dziada pradziada osiadła w Warszawie. I w tym samym domu od roku 1852! Założył ją pradziad pana Waleriana, którego portret, nieco pożółkły, wisi nad kasą. Złośliwi twierdzą, że jest to podretuszowana podobizna Najjaśniejszego Franciszka Józefa, Cesarza Austrii i Króla Węgier, ale pan Piórko oburza się głośno. I choć sklep wypalony był do cna, to jednak gdzieś tam, na jakimś strychu, portret się przechował. Aż dziw, że nie spłonął razem z miastem i domem... Mają swoje losy i stare portrety...
Putek już dłużej nie chce stać przed wystawą, na której pyszni się taca pełna lukrowanych pączków. Poczuł głód. „Może już czas na obiad?" Szurając nogami idzie przez podwórze do lewej oficyny, gdzie na parterze mieści się dwupokojowa stróżówka babci Leokadii. Chłopiec uważnie wyciera nogi na słomiance i wchodzi do zagraconego przedpokoju. Z kuchni dolatują jakieś głosy i wspaniały żarach wołowej pieczeni. Putek uwielbia mięso, szczególnie wołowinę przyprawioną papryką, a do tego makaron — rurki. Takie grube rurki, przez które wpada do ust smak gęstego sosu i na których, ale to tylko wtedy, gdy babcia na chwilę odejdzie od stołu, można nawet „poświstać". Makaronowe rurki wydają wtedy dźwięki może nie najelegantsze, szczególnie przy niedzielnym posiłku, ale podobne do tych, jakie wygrać można latem na zielonych łodygach traw.
Putek dziwi się tym głosom w kuchni.
19
— W niedzielę? — mruczy zdegustowany czując, że gość może rou przeszkodzić w oglądaniu telewizji. — Kogo to przyniosło?
— To ty, Puciu? — woła babcia z kuchni.
„No, a któż by?" — myśli niezbyt grzecznie chłopiec, z góry uprzedzając się do nieznajomego osobnika płci męskiej, którego głęboki baryton napełnia całe mieszkanie melodyjną gamą dźwięków. Niemniej wchodzi do kuchni i szura nogą.
— Bry panu.
Rzuca okiem na szczupłego, wysokiego mężczyznę siedzącego z pewną nonszalancją przy kuchennym stole i kamienieje. Tak, to jest chyba najlepsze określenie na to, co się dzieje z Putkiem. Bo choć chłopaki mówią w swoim żargonie, że „kogoś wryło w podłogę", to jednak Putek przypomina teraz kamienną rzeźbę z Ogrodu Saskiego. Tyle że bez postumentu.
— Cześć, Putek — mówi gość swoim znanym na całą Polskę, melodyjnym barytonem i odkłada łyżeczkę na talerzyk z szarlotką.
Chłopiec już przestał być kamienną rzeźbą, ale mowa jeszcze
mu nie wróciła.
— Odpowiedz grzecznie — szturcha go pani Leokadia wyraźnie niezadowolona z zachowania swego jedynego wnuka. Starej kobiecie nie przychodzi na myśl, że można zbaranieć, gdy nagle w zwykłej kuchni normalnego mieszkania spotyka się nienormalnego f.. no, może to nie jest najwłaściwsze określenie, raczej... niezwykłego człowieka. Bo mężczyzna, który spokojnie je szarlotkę, jest znanym z telewizyjnego ekranu prezenterem czy też spikerem i komentatorem wszelkich politycznych, kulturalnych i w ogóle najważniejszych dla całego kraju spraw.
— To pan... tego... u nas? — wyjąkuje Putek i teraz, na odmianę, staje cały w pąsach jak piwonia na grządce.
— Pan Grzybowski przyszedł porozmawiać z panem Durkowskim — informuje spokojnie pani Leokadia, odcedzając rosół. — Tyle że starego nie ma!
— O dawnej i nowej Warszawie — wyjaśnia gość głosem, od
20
którego zaraz lepiej robi się na sercu. — Jestem, jak może wiesz, dziennikarzem....
„Bzdura! — myśli gorączkowo Putek. — Człowieku, dziennikarzy mamy setki, a ty jesteś jednym jedynym, którego każdy Polak codziennie gości u siebie w domu. I to o ściśle określonej porze pomiędzy »Dobranocką« a filmem fabularnym dozwolonym od lat szesnastu..."
— Jako dziennikarz interesuję się szczególnie ludźmi, których losy składają się na barwną panoramę dziejów naszego miasta, kraju... — kontynuuje pan Grzybowski nie zapominając obdarzyć Putka i jego babci uśmiechem, za który pół Polski poszłoby do piekła. — Z panem Durkowskim był niedawno wywiad w prasie...
— Co pan powie? — zdziwiła się dozorczyni. — Nawet słowem nie mruknął na ten temat!
— Chwała skromnym ludziom! — uśmiechnął się pan Grzybowski sięgając po łyżeczkę. — Chciałbym zrobić kiedyś w telewizji taki program mówiący o pracy kolejarzy dziś i dawniej...
— Inne teraz czasy. I inne koleje — mruknęła pani Leokadia nalewając świeżej herbaty.
— Wiem — skinął głową pan Grzybowski. — Właśnie dlatego rozmowa z panem Durkowskim może być bardzo interesująca. On musi pamiętać jeszcze kolej warszawsko-wiedeńską! Cieszę się, że tu przyszedłem. Nawet nie wiedziałem, jaki to ciekawy dom. Wspaniały okaz dziewiętnastowiecznego budownictwa!— zachwycał się pan Grzybowski.
— Tylko nie wiem, czy długo by pan wytrzymał w tym... okazie ! — mruknęła sarkastycznie pani Leokadia, Gospodarz. — A o tych kolejach i polityce Durkowski dużo może panu opowiedzieć. Teraz mieszka od frontu. Bo przed wojną za te strajki na kolei to go nie tylko z roboty wyrzucili, ale i z mieszkania. Chociaż w oficynie z całą rodziną siedział. Tak to było. Putek, zajdź no do starego i zobacz, czy nie wrócił.
21
Putek wciąż jeszcze stoi jak wmurowany w podłogę, na której rozciąga się kolorowy chodnik pozszywany z różnych gał-
ganków.
— Widzi pan, jak to wrósł w deski! — śmieje się pani Leokadia, której jakoś wcale się nie wydaje dziwne, że w jej dawno nie malowanej kuchni, bo to i nie ma pieniędzy, i fuszerską robotę tylko odstawiają, siedzi bożyszcze całej Polski. Ot, człowiek jak inni! Tyle że wieczorkiem na ekranie się pokazuje. Praca jak.każda inna. Ona musi z miotłą i mokrą ścierką po piętrach latać, a on robotę ma czysta. No, wygadany bardziej być musi i znać się na wielu sprawach, ale czy to jej by się podobało tak stale uśmiechać? I dusery ludziom prawić, choć chciałoby się czasem mokrą ścierką od podłogi niektórych nierobów przegonić! Tak, praca jak inne. — No, czego stoisz jak słup graniczny! — woła do Putka i już sięga po garnek z ziemniakami, które pyrkocą pod pokrywką, że omal
jiie wyskoczą.
Putek wciąga głęboko powietrze w płuca i robi półobrót. Za chwilę bębni piętami po schodach, tylko że nie w stronę frontu, ale mieszkań od podwórza, gdzie jedzą swój niedzielny obiad oba Skunksy. Łomocze pięściami w szybę drzwi kuchennych wychodzących bezpośrednio na zewnętrzną galerię.
— Co się stało? Pożar? — dziwi się pan Antoni Kruk, malarz pokojowy i ojciec Skunksów.
— Nie... ja tylko... chciałem... tego... bo u nas w kuchni siedzi pan Karol Grzybowski i rąbie szarlotkę!
— Co rąbie? — nie dosłyszała mama Krakowa. — No, wejdź do środka, bo zimno leci!
Putek przestępuje z nogi na nogę. Teraz trochę mu głupio, że tak wpadł jak bomba. I to w czasie obiadu.
Oba Skunksy patrzą na siebie i parskają śmiechem.
— Coś nam Putek głupieje ostatnio — mruczy Jacek.
— Zwidy ma, biedaczek! Joanna d'Arc słyszała głosy, znaczy
22
się, fonia była. A on ma wizję! — rechocze Sławek znad pomidorowej zupy.
— Kiedy to prawda! Wpadłem tu, żeby wam go pokazać... zaprosić... — męczy się chłopiec. — Babcia z nim rozmawia o starej Warszawie. I dom nasz mu się spodobał....
Pan Antoni Kruk drapie się w nie ogolony podbródek.
— Poważnie mówisz? Ten Grzybowski z telewizji?
— Ten sam. I mam teraz poprosić pana Durkowskiego. Będzie opowiadał o strajkach przedwojennych na kolei.
Skunksy błyskawicznie zrywają się od stołu i już ciągną biednego Putka do wyjścia.
— A drugie? Ktp zje drugie danie? — lamentuje pani Katarzyna.
— Odgrzeje mama na kolację! — woła Jacek i już ich nie ma.
Wieść o niezwykłym gościu w stróżówce pani Mróz obiega całą kamienicę. Ludzie ciągną tam ze wszystkich pięter niosąc ze sobą stołki, krzesła i nawet fotel na biegunach, bo wiadomo, że u pani Leokadii siedzisk dla wszystkich chętnych nie wystarczy Szarlotki też rychło zabrakło, więc pani Stefania Rycerz wyłuskała pieniądze z portmonetki i posłała Magdę do cukierni pana Piórko po rożki orzechowe. Nie minęły trzy minuty, a w gwarze i ścisku ukazał się sam mistrz Walerian z tacą pełną pączków.
— Firma Piórko kłania się Telewizji i o spróbowanie swoich wyrobów uprasza!
No, teraz to się już na dobre zaczęło. Pan Grzybowski błyskając wspaniałymi zębami rychło oczarował wszystkie obecne panie od lat pięciu do stu. I co dziwniejsze, niektórych panów także. Jeden tylko człowiek stał w drzwiach z pogardliwym uśmieszkiem na ustach: pan Kazio — prawa ręka firmy Piórko.
— liii, tam — mruczał pochylając się w stronę zasłuchanego Leona Gawędy. — Co też te baby w nim widzą?
— Cicho! — syczy Aniela Gawędowa fundując panu Kaziowi
23
solidnego kuksańca pod żebro. — Z zazdrości pan Kazio tak
mówi.
Kazio zły na cały świat wzrusza ramionami i przepycha się ku
wyjściu. Za nim wysuwają się Piotrek i Lu tek.
— Uff, ale tam duszno! — mówi Lutek zlizując z warg okruszyny lukru.
Piotrek wzrusza ramionami.
— Oni ciągle o tej wojnie! Jakby dopiero wczoraj się skończyła! Wygląda na to, że ci starzy nic innego przez całe życie nie
robili, tylko: pif-paf!
Pan Kazio nagle przystaje i spogląda na chłopców.
— Dzieciuchy z was, to i nic nie rozumiecie! O wojnie pamiętać trzeba.
— A pan tak gada, jakby sam z kaaaarabinu do Niemców prażył! — odcina się Lutek.
Pan Kazio wzdycha. Wiadomo, urodził się w ostatnim roku wojny. Jeśli coś wie, to wyłącznie z opowiadań wujka — partyzanta. No i z filmów. Szkoła też, oczywiście, ale już mniej. Zresztą pan Kazio zbyt długo nauk nie pobierał, bo mu się te wszystkie sinusy i kosinusy pustej głowy nie trzymały.
Długo nie chciano wypuścić pana Karola Grzybowskiego z mieszkania dozorczyni. Tak długo, że aż zdenerwował się kierowca samochodu z napisem PRiTV, co oznacza w skrócie, że samochód należy do bazy transportowej Polskiego Radia i Telewizji. Kierowca kilkakrotnym sygnałem dźwiękowym usiłował zmusić pana Karola do porzucenia swoich rozmówców. Wreszcie poskutkowało. W bramie ukazała się wytworna sylwetka dziennikarza odprowadzanego, mimo siąpiącego deszczu, przez rozgadany tłumek mieszkańców szarego domu, objuczonych własnymi taboretami, krzesłami, a nawet pufami z egipskiej skóry.
Lokatorzy jeszcze przez kilka dni nie mogli się uspokoić i na, wszystkie możliwe sposoby komentowali ubiór, kolor krawata
24
i skarpetek swojego niezwykłego gościa. Natomiast pani Leokadia padała z nóg wycierając podłogę, która przypominała raczej arenę po występie lwów, niedźwiedzi i cyrkowych słoni.
A Putek awansował na bohatera dnia. Bo przecież mógł nic nie powiedzieć kolegom o wizycie tak atrakcyjnego gościa.
— Zawołam was, kiedy on znów przyjdzie — rzucił łaskawie, moszcząc się wygodnie na skrzynce po piwie w komórce Skunksów. Został tu oficjalnie zaproszony i doceniał to.
— Myślisz, że on tu jeszcze przyjdzie? — zapytał z powątpiewaniem w głosie Sławek.
— Chciał przecież zrobić wywiad z panem Durkowskim, ale nie mógł dłużej czekać na niego.
— O lokomotywach — dziwił się Piotrek Gawęda.
— No. Ale o przedwojennych. I o różnych sprawach, jakie się tu działy w czasie wojny! — dodał Jacek.
— Człowiek tyle lat' mieszka w tym domu — zaczął Putek dziwnie grubym głosem — a nic nie wie.
— To ich wina! — zaperzył się Jacek. — Mają do nas pretensje, że czegoś tam z historii nie znamy, a własne tajemnice tłamszą pod poduszką. I dopiero przyjście faceta z Telewizji otwiera nam oczy!
Putek kiwa głową. Co racja, to racja.
Drzwi poskrzypują cichutko. W szparze ukazuje się czerwona czapeczka Magdy. Za nią kuli się jej siostra Helenka.
— Co tam? — wrzeszczy Sławek. — Dziewuchom tu wchodzić nie wolno! Zapomniałyście?
Tak to już jest. Nawet wielki karton przybity do drzwi komórki głosi wyraźnie czerwonymi literami, że NIEUPOWAŻNIONYM I DZIEWCZYNOM WSTĘP WZBRONIONY. I jeszcze ten koślawy rysunek trupiej czaszki z piszczelami, przypominającej raczej robaczywą gruszkę z gatunku klapsów.
— Myślałyśmy, że dzisiaj...
25
Jacek zatrzaskuje im drzwi przed nosem.
— Myślenie ma kolosalną przyszłość — sapie ze złością — ale możecie myśleć we własnym mieszkaniu, jasne?
Dziewczynki wycofują się chcąc zachować resztki godności, lecz usta Helenki drżą i oczy napełniają się łzami. Putek kręci się niespokojnie na skrzynce po piwie. Czuje przez skórę, że zaproszenie do „laboratorium" było jednorazowe. — To ja już sobie pójdę. Nikt go nie zatrzymuje.
Putek człapie ponuro w stronę drzwi stróżówki, które skrzypią straszliwie, jakby naśmiewały się z jego nieszczęścia.
— Wytrzyj nogH — woła babcia już od progu. — Tak się namęczyłam przy sprzątaniu! Że też licho przyniosło do nas prawie wszystkich lokatorów! Czy to aby nie twoja sprawka?
Putek milczy taktycznie.
— On... on tu przyjdzie jeszcze raz?
Pani Leokadia z trudem podnosi się z klęczek. Ścierka z.pluskiem wpada do wiadra.
— A bo ja wiem? Dokładnie nic nie powiedział. Dom go zainteresował... chyba w końcu bardziej niż stary Durkowski! — dodaje z prześmieszkiem w głosie. — Może przyjdzie, może nie. Kto go tam wie!
Dni mijały. Jednakowe, szarobure, mgliste i mżawkowe. Październik się skończył, a z nim razem odleciały ptaki i złotożółte liście z okolicznych drzew. Szara kamienica mokła w deszczu chłostana wichrami. Gdzieś w górze trzeszczały niebezpiecznie stare i przegniłe framugi okien. A dołem płynął ruch uliczny: trąbiły autobusy, gwizdały oponami samochody, dzwoniły tramwaje. Stara kamienica była ostatnią w rzędzie przy długiej hałaśliwej ulicy i swoim narożnikiem, jak klinem, wbijała się w nowo
26
powstałą prostą arterię przecinającą śródmieście z północy na południe. Za to z okien szóstego piętra rozpościerał się wspaniały widok na usytuowany w pobliżu Pałac Kultury i Nauki oraz nowoczesną bryłę Dworca Centralnego. Cóż z tego? Kamienica była jak grzyb rosnący na świeżej ścianie, jak huba na młodym pniu. Gdzie jej się tam równać do nowych wieżowców wznoszonych szeregiem tuż po drugiej stronie ulicy? Tamte błyszczały świeżym lakierem balkonów i loggi, wabiły wzrok pastelowymi tynkami, pyszniły się wygodnymi klatkami wind i pachnącymi klejem wykładzinami podłogowymi, co jak miękki dywan tłumiły kroki. Chociaż nie. Kroków jeszcze nie było. W każdym razie nie w domu stojącym na wprost szarej kamienicy, bo nie został on jeszcze oficjalnie przekazany do użytku lokatorom. Widać, coś tam się nie najlepiej układało, gdyż mieszkańcy starej kamienicy wciąż widzieli z okien puste wnętrza i tylko od czasu do czasu jakąś komisję, która uparcie kręciła głowami.
— Jeśliby mi dano tam mieszkanie, tobym się wprowadziła nie patrząc na żadne usterki — wzdychała pani Stefania Rycerz przewijając Albertynę.
Pan Alojzy wzruszył ramionami. On też by się chętnie wprowadził do nowego bloku. Windy, centralne ogrzewanie. Cóż z tego, że teraz ma najwspanialszy widok na Dworzec Centralny, skoro musi nosić węgiel aż na szóste piętro.
Magda z Helenką wymieniły spojrzenia. One już sobie nawet upatrzyły takie mieszkanie w sam raz! Trzy pokoje z kuchnią i łazienką!
— Siedziałabym stale pod prysznicem — marzy Helenka ogryzając ołówek.
— Albo koło kaloryfera — mruży oczy Magda. Nagły wrzask Albertyny podrywa wszystkich na nogi.
— Co się jej stało? — niecierpliwi się pan Alojzy. — Chyba zejdę na dół. Zajrzę do pralni.
27
I już go nie ma.
Pani Stefania znów przewija niemowlaka. Magda z Helenką
wodzą długopisami w zeszytach.
— Ile jest szęs razy dziewięć? — szepcze Helenka.
— Policz sobie sześć razy dziesięć i odejmij — radzi praktyczna
Magda.
Helenka marszczy czoło i rozcapierza palce.
— To będzie...
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia mieszkańcy szarej kamienicy znów mieli o czym rozprawiać. Nowy wieżowiec na-" przeciwko dostąpił wreszcie zaszczytu zasiedlenia i przed eleganc-kie oszklone wejście raz po raz zajeżdżały samochody meblowe tudzież zwykłe ciężarówki, na których kłębiły się pomieszane w stosie kanapy, szafy na wysoki połysk, garnki, miednice, a nawet okazałe palmy w drewnianych donicach. W oknach pojawiły się firanki, a gdzieniegdzie nawet widać już było ozdobne żyrandole
wiszące pod sufitem.
— Nowi klienci przybywają! - cieszył się pan Walerian Piórko
zacierając ręce.
— Nie dość panu naszych? — obraziła się pani Leokadia, Gospodarz Domu. — Z całej ulicy do pana po ciastka przyłażą, a ja muszę po nich sprzątać!
— Sprzątać to pani musi, bo za to płacą! — odciął się pan Walerian i z godną miną powędrował do sklepu, który już należało otworzyć.
— Bodajby ci mysz w mące zamieszkała! — syknęła za nim
pani Mróz i zabrała się do roboty.
Podwórzb szarej kamienicy nigdy nie należało do najczyściej-szych, a teraz było wręcz brudne. Po kątach poniewierały się roz-włóczone przez zdziczałe koty różne puszki od konserw, zatłusz-czone papiery fruwały w silnych podmuchach wiatru i niełatwo
28
było starej kobiecie je wyłapać. Pani Leokadii wyraźnie ubywało sił. ,,Za długo już tu gospodarzę — myślała patrząc na stertę desek, którą jakiś niechlujny lokator wyrzucił wprost pod mur. — Przydałby się ktoś młody, silny... może by sobie poradził z ludziskami... bo co tam ja..."
Miotła szoruje po zimnym asfalcie, suche liście, papierki, pudełka po zapałkach zmiata do kosza. Potem kosz trzeba wynieść do pojemnika na śmieci. I tak w kółko. Pani Leokadia kątem oka obserwuje pana Kazijfc który niesie pod pachą jakąś tablicę. W drugim ręku trzyma młotek. „Przybijać coś będzie? Gdzie? — Oczy Gospodarza Domu czujnie śledzą wysłannika firmy Piórko. — No, minął żelazną bramę. Na szczęście..."
I miotła dalej szoruje wzbijając kurz.
Pan Kazio stojąc na ulicy przygląda się z zachwytem sąsiedniemu blokowi. Tak się zajął obserwacją wozu meblowego, że nawet nie zwrócił uwagi na oba Skunksy, które machając teczkami wracały ze szkoły.
— Wcale bym tam nie chciał mieszkać! — odzywa się pogardliwie Jacek przystając. —Zimno! — przestępuje z nogi na nogę. Nie wiedzieć dlaczego tak przywiązał się do swoich letnich adidasów, że choć to już grudzień w nogi szczypie, nie zamienił ich na solidne zimowe obuwie.
— A ja bym chciał. — Skunks Czarny śmieje się w duchu z przewrotności swego brata: ,,On także by chciał,'ale wstyd mu się do tego przyznać, taki niby honorowy".
— Jak mówię, żebym nie chciał, tobym nie chciał! — powtarza Jacek z iskrą w oku. On też dobrze wie, o czym w tej chwili myśli Sławek. Skunksy znają się nawzajem jak łyse konie.
Pan Kazio pociąga nosem i krzywi się.
— Musicie zawsze tak śmierdzieć? Co to jest?
— Miodna woń kwasu masłowego — odpowiadają grzecznie obaj chłopcy. — Co pan taszczy pod pachą?
Pan Kazio budzi się ze snu o firankach w kolorze mizerii
29
i zielonej lampie z abażurem w kwiatki. Dojeżdża codziennie do pracy aż z Pruszkowa, więc nic dziwnego, że wolałby mieszkać
tu. w sąsiedztwie.
— Szef kazał zawiesić. Nowy szyld sklepu. Żeby oni też u nas kupowali! — pan Kazio brodą wskazuje na nowy blok błyszczący
szkłem i metalem.
— Też coś!—obrusza się Skunks Biały.—To jest nasz
sklep!
Pan Kazio filozoficznie kiwa głową.
— Szefowi zależy na zarobku, a oni wyglądają na ludzi, którzy nie chowają pieniędzy do pończochy! — pan Kazio przygląda się świeżo upieczonym lokatorom, którzy ochoczo pomagają robotnikom w przenoszeniu drobiazgów. — Widzisz, jakie on ma futro? Ten, co niesie radio pod pachą. Skunks Czarny prycha jak kot.
— A my to co, gorsi? Pan Kazio przymierza tablicę do występu w murze.
— A pewnie, że gorsi! Ile to twoja mama kupuje ciasta? Kilogram, dwa na miesiąc. To wszystko.
) Sławek zgrzyta zębami.
— Moja mama sama piecze ciasto na niedzielę!
— Bo twierdzi, że w waszym jest za dużo proszku do pieczenia! — dorzuca Jacek z miną jadowitego grzechotnika.
Tego już panu Kaziowi jest za wiele. Z młotkiem w garści goni za uciekającymi chłopcami, wykrzykując ochryple:
— Proszku? W naszych wyrobach? Ja ci dam proszek! Czekaj, powiem szefowi, że się skarżycie na recepturę!
Skunksy wieją przez podwórze, aż się za nimi kurzy.
— Pewnie, że się skarżymy! I drut był w makowcu!
— 1 piasek w śliwkach!—woła Sławek dopadając drzwi.
— 1 agrafka w torcie! 1 żywa mysz w strucli! Pan Kazio aż przysiadł ze złości.
w
■y bucha.
30
Mysz? Może hipopotam, co? Może słoń w butach z cholewami?
Ale chłopcy już zniknęli na klatce schodowej.
Nieszczęsny pomocnik cukiernika zgrzytając zębami wraca na swoje stanowisko przy bramie i tłukąc młotkiem W oporne główki gwoździ wykrzykuje jeszcze na cały głos, choć po Skunksach już zniknął wszelki ślad:
— Ja wam dam agrafkę! Ja wam dam piasek, śmierdziele przebrzydłe ! *
— A dlaczego to pan Kazio tak się złości? — РУШ stary Pan Feliks Durkowski stukając laską.
— Wie pan, co te Skunksy powiedziały?__pieni się pan Kazio. — Że w naszym... naszym cieście jest proszek!
Pan Durkowski uśmiecha się pod wąsem.
— Jaki proszek? Do mycia zębów?
Pan Kazio odkłada młotek. Uwzięli się dziś wszyscy na niego czy co?
— Starszy pan żartuje sobie — mówi z pretensją, patrząc z ukosa na nowy, błyszczący szyld ogłaszający, iż ,,Firma Waleriana Piórko, założona w 1852 roku, zaprasza na smaczne ciasto, ciastka i ciasteczka".
Pan Durkowski znów się uśmiecha.
— Niech się pan Kazio nie denerwuje. Dzieci mówią czasem byle co. Żeby dokuczyć... O, widzę, że firma wychodzi do nowego klienta...
Pan Kazio otrzepuje palce i szybko wkłada rękawiczki. Zimno. - A pan? — pyta ciekawie.—Jak stoją sprawy z pańską klientelą?
Pan Feliks rozkłada ręce.
— W tym roku nie najlepiej. Tylko jeden dom towarowy się zgłosił. Nie ma zapotrzebowania.
— Co też pan opowiada? — dziwi się pan Kazio. — Zawsze
31
był taki tłok! Przecież nie dalej jak dwa lata temu obsłużył pan cztery sklepy i kilkadziesiąt mieszkań! Cały dzień uganiał się pan w czerwonym płaszczu i z przyczepioną brodą. —~ A jaką czapkę miałem! Pamięta pan?
— Jasne! — pan Kazio promienieje. — Czerwona z białą futrzaną lamówką! Święty Mikołaj pierwsza klasa!
— Tak, tak — kiwa głową pan Durkowski. — Choć zaczy nałem swoją karierę jako Dziadek Mróz...
— Wszystko jedno! — macha ręką pan Kazio. — Mikołaj czy Mróz. Chodzi o to, żeby dzieci ucieszyć i zarobić...
To prawda. Od kilkunastu już lat był pan Feliks w okresie świąt etatowym Mikołajem, który w czerwonym płaszczu i z pękatym workiem prezentów odwiedzał okoliczne mieszkania, gdzie czekały na niego rozgorączkowane dzieci i trochę złotówek od ich
rodziców za fatygę.
— Inni się wcześniej zgłosili — mówi pan Durkowski z żalem.
— Jacy. inni? — dziwi się pan Kazio przytupując z zimna.
— Młodsi.
Tego już pan Kazio zupełnie nie może zrozumieć.
— Przecież Mikołaj musi być stary! Pan Feliks rozkłada ręce.
— 1 młody może być starym, jak sobie przylepi wąsy i brodę. Emerytowany kolejarz odchodzi stukając laską. Za nim podąża
pan Kazio zacierając zziębnięte ręce.
Przed nowy blok wciąż zajeżdżają samochody.
— Spójrz! — woła Rysiek do matki dźwigającej tobół z pościelą. — Będziemy mieli gdzie chodzić latem na lody!
Pani Roszkowska przystaje i czyta świeżo zawieszony szyld
firmy Piórko.
— Znakomicie! Zaraz kupimy ciastka. Trzeba jakoś „oblać"
nasze nowe mieszkanie.
— Raczej „objeść" — prostuje Marek. — Weź tę paczkę
z książkami — podpowiada bratu.
32
■'• '7
- Paskudna buda! — parska Rvsiek «nm.ia^„„
******* ^ysieK spoglądając przez ramie
na hszajowaty tynk szarej kamienicy.
- No - wtóruje mu Marek. - Nie najpiękniejsze mamy są-siedztwo! J ч
- Trudno. Nikt sobie dziś nie wybiera widoku z okien -stwierdza matka naciskając guzik windy
No tak. To prawda. Jak by na to nie spojrzeć, widok z frontowych okien nowego bloku jest taki, jaki jest: w oko włażą płaty odpadającego tynku,