ŻEBY KONFITURY NIE LATAŁY ZA MUCHĄ KRYSTYNA BOGLAR ŻEBY KONFITURY NIE LATAŁY ZA MUCHĄ ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1979 Copyright by Krystyna Boglar, Warszawa 1979 Copyright by Stanisław Rozwadowski, Warszawa 1979 ~7*. мл5. ііі р.'Н -і да> iWpsM ISBN 83-10-07529-4 Dom był taki, jak trzeba: zwalisty, szaro tynkowany, z fryzami nad każdym frontowym oknem i balkonami o żelaznych wygiętych prętach. Te balkony, nieliczne zresztą, to była oddzielna duma mieszkańców od frontu. Ci od podwórka nie mieli takiego powodu do chwały. Byli natomiast posiadaczami pewnego chwytu architektonicznego — ciągnących się poziomo wzdłuż wszystkich sześciu pięter, zewnętrznych galerii, gdzie toczyło się życie rodzinno-sąsiedzkie, gdzie wybuchały spory i skąd na całe ciasne i ciemnawe podwórze-studnię wypełzały gęste kuchenne zapachy zmieszane nierzadko z wonią kurzu strzepywanego obficie z dywanów, dywaników i mat. Bo trzepaka, tradycyjnego trzepaka, jaki stoi w obrębie każdego szanującego się nowoczesnego osiedla, nie było. Zresztą po co? Od czegóż w końcu poręcze galeryjek? I blisko, i wygodnie. I po schodach zbiegać nie trzeba. Tak się tu żyło od lat, od tych trudnych i bolesnych dni, kiedy to umarłe miasto i umarłe domy ludzkim trudem przywracano na nowo do życia. Kiedy przysłaniano dyktą i deskami brakujące kawałki postrzelanych ścian, kiedy w osmalonych dymem i ogniem prostokątach, które niegdyś były oknami, zamiast szyb zawieszano stare, zdarte w żołnierskiej tułaczce, zielonkawe koce. Niektórzy warszawiacy powrócili po wojnie do swych mieszkań w szarym domu, s inni widać zaginęli w zawierusze. Na opustoszałe miejsca zbiegli się nowi: jak wróble do starego karmnika. Szary dom przytulił wszystkich. Był mimo ran i pęknięć jakąś ostoją, własnym gniazdem w tym morzu ruin, które niegdyś nazywano dumnie Warszawą. Dom był niezniszczalny. Ludzie odremontowali go własnymi rękami: pozalepiali dziury i szczerby, dobudowali brakujący narożnik, wstawili okna i drzwi. Już w kilka lat po wojnie szary zwalisty budynek tętnił życiem i gwarem, choć ulica, przy której stał, była jeszcze kamienną pustynią. Lecz i ta się powoli zaludniła. Pe trzydziestu latach zagmatwana architektura domu, jego stu-dnia-podwórze sprawiły, że kręcono tam sceny z filmów. Tych filmów, których akcja działa się kiedyś. Co oznaczało słowo „kiedyś"? Dorośli wiedzieli. Dzieci nie. Bo cóż mogą dla Piotrka, Lutka, Magdy czy Helenki — dziesię-cio- i jedenastolatków oznaczać dziwne słowa: ,,Przed wojną"? O samej wojnie wiedzą znacznie więcej, o tym wiedzieć należy. Ale przed wojną? A przecież w sensie tych słów kryją się tak różne treści! Dla pana Durkowskiego — kolejarza to czasy strajków i głodu, dla właścicielki Pifci to okres balów, ciasnych kapelusików i nieodłącznego lisa narzuconego na ramiona. A dla starej nauczycielki Weroniki Klon z trzeciego piętra? Czasy dorożek, prywatnych pensjonatów dla panienek z „bardzo dobrych domów" i nie ziszczony sen o własnym ogródku na stare lata. Jedynie dla Leokadii Mróz sprawa była prosta: przed wojną była tutaj dozorczynią i teraz też nią jest. Tyle że nazywa się obecnie gospodarzem domu. Nie, nie gospodynią! Gospodarzem. Tak się jej bardziej podoba. No cóż! Sprawa nie w nazwie, ale w zajęciu. A Leokadia Mróz wie dobrze, na czym ta praca polega. I wcale nie chciała zmienić miejsca, gdy proponowano jej gospodarzenie w budynku z betonu i szkła na nowiuteńkim osiedlu z widokiem na wiślany brzeg. „Co tam — mawiała — takie wydziwianie! Jakieś windy-klatki, w ścianę gwoździa nie wbijesz, 6 a w lecie parno jak w piekarniku! Tu zostanę, bom od czterdziestu lat do tej ulicy przywykła. A stróżówkę sama odremontowałam, kiedy wapna i betonu w ogóle nie było! Ten rząd cegieł, o ten, to moje własne ręce ułożyły! I zaprawę murarską, com ją z Muranowa ukradła nocą, też ja mieszałam w garnku po kapuście! O! Nie ruszę się stąd do końca świata!" Na szczęście o końcu świata nie było mowy. Szary, zwalisty dom przetrwałby chyba i to. Tak więc pani Leokadia, Gospodarz, została razem z podwórzem-studnią, przedwojennym obrazem w złoconych ramach i czarną futrzaną salopką, którą wkładała wyłącznie na tak zwane wielkie okazje. Mieszkał tu także pan Leon Gawęda, motorniczy tramwajów} z dwoma synami i żoną Anielą krzątającą się jak mrówka pomiędzy koronkowymi serwetkami na ciemnych meblach i zasłonkami w czerwoną krateczkę w kuchni. Pan Leon Gawęda miał „swoją trasę", a raczej trasę tramwaju numer dziewięć, uwiecznioną niegdyś w piosence: „...dziewiątką pojechać w Aleje..." I dziś prowadzi historyczną dziewiątkę z Okęcia aleją Krakowską, Grójecką, Alejami Jerozolimskimi na most Poniatowskiego, a dalej aleją Waszyngtona i ulicą Grochowską aż hen, do Gocławka. Lubił tę trasę. I wtedy, gdy Wisłę ścinał mróz, że błyszczała pod słońce, aż bolały oczy, i wtedy, gdy zieleniły się kępy drzew nad piaszczystymi łachami. I nawet wtedy, gdy deszcz siekł szary, leniwy nurt, aż kłęby białej piany spływały pod przęsłami starego „Poniatowszczaka". Wtedy może lubił ją najbardziej. Bo z tym lubieniem to różnie bywa. Szczególnie wśród mieszkańców szarej kamienicy. Niby lubią się nawzajem, pożyczają sobie po sąsiedzku a to mąkę czy cukier: „Pożycz, złociutka, do jutra! Tylko pełną szklankę! Z czubkiem!" A to krzesła lub widelce, bo: „Goście niespodziewanie się zwalili! Rodzina z Radomia, wiesz pan, szwagier z żoną i dziećmi, a u nas jedno krzesło przypada na głowę statystycznego obywatela, cha, cha, cha..." 7 Ale czasem potrafią też powiesić jeden na drugim wszystkie koty i psy z całej Warszawy. Kobiety wychylone z galeryjek jazgoczą, że ich nikt nie zagłuszy, nawet zespół młodzieżowy z płyty stereo puszczonej na pełny regulator. Mężczyźni też czasem okazywali się nie lepsi. No, bo jak pan Kazio, który pracuje w cukierni mistrza Waleriana Piórko, zaczął kiedyś naprawiać na podwórku swój zdezelowany motocykl, to go tak skrzyczał lokator z piątego piętra, że biedny pan Kazio musiał piechotą pchać oporną „Jawę" aż na Wolę. Klął przy tym półgłosem jak szewc, choć jest przecież pomocnikiem w cukierni. Dom bywał też solidarny. I to jeszcze jak! Szczególnie gdy przeprowadzano długo oczekiwany remont. Hej, co się wtedy działo! Ekipa remontowa dwoiła się i troiła, by tylko jak najszybciej opuścić kamienicę — straszydło! Wszystko się tam sypało, rury pordzewiałe ze starości wyglądały gdzieniegdzie jak gęste sitka do odcedzania mleka. A u pani Weroniki Klon na trzecim piętrze to nawet trzeba było zasiadać w „ustronnym miejscu" pod parasolem. Bo inaczej prysznic był pewny. — Ale żeby pruć budynek do żywego? — denerwowała się dozorczyni. — Nasz dom? Na takie oświadczenie nawet administracja nie znalazła sposobu. — Nie, to nie! — powiedział pan z ADM i z trzaskiem zamknął aktówkę. Leokadii Mróz nikt jeszcze nigdy nie przegadał. Taki to był ten dziwny dom w samym nieomal sercu stalowo--szklanej, nowoczesnej stolicy. „Jak grzyb na świeżej ścianie!" — mawiali jedni. „Relikt dawnej Warszawy" — mawiali inni, ale wszyscy tłoczyli się w ciasnej suterenie przerobionej na pracownię cukierniczą Waleriana Piórko. Bo też ciastka były tam najlepsze w całym mieście. Szczególnie jesienny placek ze śliwkami, posypany grubo kruszonką. A te ptysie rozpływające się w ustach, makowce czarne od nadzienia i słodkie jak miód, które - 8 go cukiernik nie skąpił. W soboty tworzyły się na ciasnym podwórku długie kolejki wielbicieli zarówno pana Piórko, jak i jego wyrobów. Przychodzili z daleka, ba, jedna pani ministrowa przyjeżdżała tu aż z Saskiej Kępy. I też stała w kolejce. A jakże. Już tam w szarej kamienicy przestrzegano sprawiedliwości! Lokatorzy spoglądali na ten wąż ludzki przestępujący z nogi na nogę w mroźne dni ze współczuciem zmieszanym z odrobiną satysfakcji. Oni nie musieli. Takie już było to niepisane prawo, że żaden z mieszkańców („Byle, panie, zameldowany tu na stałe".) nie czekał nigdy ani minuty przed sklepein. No, chyba że przed świętami. Ale w normalnym tygodniu pan Kazio osobiście co piątek zbierał zamówienia. Wysuwając koniec języka pisał okrągłymi literami na kratkowanej kartce wyrwanej z zeszytu. — Gawędowie jeden piernik i sześć ptysiów... Kto następny? — Ja! —wołała piskliwie właścicielka Pifci, najtłuściejszego pekińczyka w całej okolicy. — Babka, tylko żeby było dużo lukru! — Dużo lukru — powtarzał pan Kazio śliniąc ołówek. — Rycerz Magda! — krzyknęła jedenastoletnia córka właściciela pralni chemicznej. —r Mówi się Magda Rycerz — poprawiła ją pani Weronika Klon. — Imię stawia się zawsze na pierwszym miejscu. — To co dla Rycerza? — niecierpliwił się pan Kazio, któremu było wszystko jedno, czy imię stawia się przed, czy też po nazwisku. — Dwa keksy i dwanaście rogalików z orzechami — recytowała Magda sprawdzając na wszelki wypadek zgodność zamówienia z tym, co miała zanotowane na świstku papieru. — Ho, ho — zdziwił się lokator z szóstego piętra, któremu skromna renta pozwalała jedynie na drożdżową babkę. — Przyjęcie u was czy jak? — Mama wraca do domu ze szpitala — informowała Magda zadowolona, że jej zamówienie jest „jak się patrzy". 9 — A co jej było? — zapytał ciekawski pan Kazio. Cukiernię zaległo zdumione milczenie. Jak to? Więc pan Kazio, w końcu swój człowiek, a nie wie, że... — Mama wraca do domu z nowym dzieckiem — wytłumaczyła spokojnie Rycerzówna. — To jest dziewczynka. I ma na imię Albertyna. Znów zapanowała cisza w waniliowo pachnącym wnętrzu. Nawet mistrz Walerian Piórko, który stanął w drzwiach opierając tłuste ręce na wydatnym brzuchu opiętym w biały kitel, nie miał w tej chwili nic do dodania. — Albertyna — mruknęła Leokadia Mróz. — Tak. To jest imię! Szary, zwalisty dom zaakceptował z uśmiechem swojego nowego lokatora. Niedziela już od rana rozpadała się drobniutkim siąpiącym deszczem. Był to jeden z tych dni, kiedy zupełnie nie wiadomo, co robić. No, można rano obejrzeć program w telewizji, ale co potem? — Poszlibyyyyśmy do szopy — rozmarzył się dziewięcioletni Lutek Gawęda. — Akurat! — westchnął jego brat Piotrek. —Tato nie pozwala. Szopa była terenem zakazanym. Do pewnego stopnia,, oczywiście. W dzień powszedni, kiedy tato motorniczy objeżdżał swoją linię i nie miał czasu na pilnowanie synów, udawało im się dopaść zakazanego terenu, ale w niedzielę? Żadnych szans. A wszystko poszło o te zapachy. No, i o Skunksy, naturalnie. Bo tak zwane „Skunksy" były dwa: biały i czarny. I, o dziwo, nie były to wcale zwierzęta, tylko bracia Kruk — Jacek i Sławek. A dlaczego Skunksy? To proste! Okropnie śmierdzieli! Nie, nie była to jakaś choroba, nic z tych rzeczy. Skunksy śmierdziały, po- 10 nieważ w szopie mieściła się ich „pracownia chemiczna", gdzie obaj bracia namiętnie wytwarzali kwas masłowy, którego woń ciągnęła się za nimi na dobry kilometr. Pracownia ta, pozostałość po starej drewutni, przylegała do wysokiego muru odgradzającego szary dom od sąsiedniej, wybudowanej już po •wojnie posesji i lewym bokiem stykała się z żelaznym garażem, w którym pan Kazio trzymał swój prehistoryczny motocykl. Garaż ten był właściwie kupą żelastwa i wiele zachodu kosztowało kiedyś pana Kazia, by ją uchronić przed zachłanną drużyną harcerską, specjalizującą się w zbiórce złomu. No, ale to stare dzieje. Szopa Skunksów została przez nich zaanektowana tak jakoś bezboleśnie, że już dziś nikt nie wiedział, na dobrą sprawę, kiedy to się stało. Chyba wtedy, gdy z szarej kamienicy wyprowadziła się generałowa. To ona trzymała w szopie węgiel i drzewo, ponieważ, a jest to sprawa niebagatelna, dom nie miał centralnego ogrzewania. Uwierzyć trudno, ale tak było. Szara kamienica miała piece. Naprzód, zaraz po wojnie, były to żelazne „kozy" z rurą wystawioną przez okno, a w wiele lat później w mieszkaniach zaczęto remontować piece. Piękne, lśniące kafelkami, z drzwiczkami z żelaza i żelaznymi pogrzebaczami do rozgarniania żaru. I kto w to dzisiaj uwierzy? A jednak są jeszcze w Warszawie takie domy, w których latorośle oprócz wynoszenia śmieci mają też obowiązek wynoszenia kubłów popiołu. A ileż to w zimie trzeba się nataskać węgla, a ile drzewa! Nie wszyscy ojcowie rodzin mają na to czas, więc bardzo często węgiel z piwnicy noszą matki, starsi chłopcy, a nawet krzepkie dziewczyny. I nie ma w szarej kamienicy windy, która by wywiozła te wszystkie kubły na trzecie, czwarte, piąte, ba, nawet szóste piętro! Skunksom to dobrze. Mieszkają na drugim piętrze, tyle że od podwórza, ale już Piotrek i Lutek mają więcej powodów do narzekań: wiadra trzeba taszczyć aż na czwartą kondygnację. A przecież są młodsi. W ogóle z tą sprawiedliwością nie jest najlepiej w szarej kamienicy. Co prawda Skunksy mają swoją szopę 11 i choć wszyscy lokatorzy na ich widok zatykają nosy palcami, to jednak nikt im tej drewutni nie ma zamiaru odebrać. Ale na przykład właściciele pralni — pan Alojzy Rycerz i jego małżonka Stefania — którzy mieszkają na szóstym piętrze, od lat musieli wnosić wózek z kolejnym dzieckiem aż na samą górę. Bo nie ma go gdzie zostawić. Raz tylko pani Stefania zostawiła go na noc w sieni, pod schodami — i wózek wyparował! Wszyscy wtedy nadziwić się nie mogli, jak i kiedy został ukradziony. Bo i po co komu stary wózeK? Teraz nowe niemowlę o imieniu Albertyna ma piękny nowiutki pojazd z błękitną budką, ale trzeba go taszczyć na górę. Po każdym spacerze. — A nie mogą to niemowlaka wystawiać na balkon? Mieszkają przecież od frontu! — Żeby dzieciak spaliny z ulicy wąchał? — oburzył się pan Durkowski. — Przecież na ulicy też wącha! — wzruszyła ramionami do- zorczyni. — Mama kazała wozić małą na spacer — tłumaczy Magda dźwigając w objęciach tobołek z dzieckiem. Wózek ciągnie za sobą jej o rok młodsza siostra, dziesięcioletnia Helenka. Stuk — stuk. Stuk — stuk. To koła wózka tłuką się o kolejne stopnie. Piotrek spogląda na Lutka, Lutek na Piotrka. Rozumieją się bez «łów. —" Mamaaa! — ryczy Piotrek do matki, która tłucze w kuchni mięso na kotlety. — Idziemy z Lutkiem pomóc Magdzie zrzucić dziecko ze schodów! Pani Gawędowa ociera czoło. Wizja niemowlaka toczącego się po schodach sprawia, że w sekundę jest w przedpokoju. Uniesiony w górę tłuczek od mięsa robi dość niepokojące wrażenie. — Ależ, mamo! — śmieje się chłopiec. — Tak się tylko mówi. W skrócie. — Ooon chciał powiedzieć — Lutek czasem zacina się na samogłoskach — że my pooomożemy Helence znieść wózek. 12 Tłuczek opada, pani Gawędowa oddycha z ulgą i wraca do kuchni. „To są dobre dzieciaki — myśli waląc z całych sił w oporne mięso. — Wiedzą, że ludziom trzeba pomagać". A wiedzą, wiedzą, Lutek już podtrzymuje tylne koła, zaś Piotrek razem z Helenką chwytają kurczowo przód .pojazdu. Grze-choczą i tupią po schodach zagłuszając wrzaski niezadowolonej Albertyny. Niby wszystko w porządku, ale intencja nie była aż tak czysta, jak życzyłaby sobie ich matka. Bo chociaż pomagają „koleżankom z klatki", to jednak głównym powodem wyjścia z domu jest, nie ma co ukrywać, zakazana komórka Skunksów. — Cześć, śmierdziele! — woła Lutek i zaraz kicha jak z armaty, bo mu się zakręciło w nosie. Z retorty stojącej na butanowym palniku wydobywa się jakaś para — nie para, mgła — nie mgła i coś okropnie bulgoce. / Szalenie zajęte Skunksy nie zwracają wcale uwagi na przybyłych. „Gawędziarze", bo tak zostali nazwani Lutek i Piotrek od nazwiska Gawęda, mają tu wstęp wolny. No, dla ścisłości dodajmy — prawie wolny. W zamian są wykorzystywani do różnych pośledniejszych prac, głównie zresztą porządkowych. — Umyć mi te butelki! — komenderuje Jacek, czyli Skunks Biały. Ma prawie jedenaście lat i wzrost „ponadnormatywny". Sam się nazywa „Białym Krukiem" i marzy w skrytości ducha o prawdziwej pracowni alchemicznej, gdzie przy pomocy kamienia filozoficznego przekształcałoby się różne metale w czyste złoto. Ba, ale skąd wziąć ów kamień filozoficzny? Już więksi od niego mędrcy stracili na jego poszukiwania majątki, rozum, a czasem nawet i głowę! Gawędziarze w starej miednicy płuczą dokładnie butelki po kefirze. — Dosyp ixi! Inaczej brud nie zejdzie! Przecież to są chemikalia ! — instruuje Skunks Czarny, czyli dziesięcioletni Sławek. Chemikalia. Słowo — hasło. W każdym razie dla braci Kruk. 13 Drzwi szopy skrzypią podejrzanie. Kto? Nikt więcej nie ma tu prawa wstępu. Zza chropowatej deski wyłania się okrągła jak księżyc w pełni twarz Putka. — Babcia kazała... — zaczyna i nie kończy wpatrzony oczyma pełnymi zachwytu w bulgocący szklany baniak. — Jasny gwint! — mruczy Jacek. — Czy twoja babcia nie mogłaby nas zostawić w spokoju? Putek przecząco kręci głową. Jest wysłannikiem babci, Gospodarza Domu, i musi do końca wypowiedzieć to, co zaczął. — Babcia kazała... — To już słyszeliśmy — wzdycha Sławek. — Wal dalej. Putek stracił rezon. Teraz biedzi się, by dokończyć zdanie i nie powtórzyć znów tego: „Babcia kazała..." — Nooo... — zająknął się — ona... żeby drzwi od komórki zamykać na zasuwę, i to dokładnie, bo mogą przyjść z administracji i... — Dobra!—kiwnął głową Jacek. Tym razem zarządzenie babci — Gospodarza Domu nie uderzało w użytkowników szopy. — Po licha miałby ten ktoś przy łazić? — Moooże znów jakiś remont? — zastanawia się Lutek. Z jego dłoni kapie na podłogę woda. — jak się mieszka w takim starym domu, to wszystko jest możliwe — przytakuje brat. — Nawet sześć remontów na miesiąc ! Putek wycofuje się. Pewnie, że wolałby zostać w komórce, gdzie dzieją się takie ciekawe sprawy, ale nie ma szans. W duchu buntuje się na taki stan rzeczy. Dlaczego wolno Gawędziarzom? To niesprawiedliwe^ Ma przecież tyle samo lat co Lutek. No, ale co z tego? Wiek widocznie nie gra tu żadnej roli. Putek jest na tyle bystry, by po cichutku domyślać się prawdy. Jest traktowany na zasadzie szpiega całkiem obcego i na dodatek wrogiego państwa: babci — Gospodarza Domu. Tak, ale Putek nie jest ani donosicielem, ani skarżypytą. Wręcz przeciwnie. Czasem uprzedza chło- 14 paków o jakiejś „odgórnej" akcji wymierzonej przeciwko podwórkowej społeczności, ale niestety jakoś nie udaje mu się zaskarbić sobie ich wdzięczności. Może dlatego, że Putek jest nieco ospały. Długo myśli, a potem często zapomina wprowadzić w czyn tego, co wymyślił. No, i nie ma nadmiernie wybujałej fantazji, ba, przypomina niekiedy, duchowo, oczywiście, hipopotama. Szczególnie jeśli chodzi o zasoby lenistwa... Zewnętrznie nie jest w niczym podobny do przedstawiciela fauny afrykańskiej. Ze swoją płową grzywką obciętą na „Piasta kołodzieja" i małym kartofel-kowatym noskiem wygląda trochę jak wyrośnięty telewizyjny Lolek. Tylko duch w nim flegmatyczny, że czasem zwariować można. Putek od siedmiu lat mieszka z babcią. Odkąd zabrakło rodziców — był wtedy dwuletnim szkrabem i niczego nie pamięta — widok szarej, zwalistej kamienicy kojarzy mu się z rodzinnym domem, a ciasne podwórko-studnia jest tego domu przedsionkiem. Tak się jakoś złożyło, że nigdy nie wyjeżdżał z Warszawy. Babcia mawiała — a sześćdziesięcioletniej kobiecie należy wierzyć — że świat wcale nie jest taki ciekawy, a wakacje można spokojnie spędzić na skwerku. Kiedy inni jeździli w góry (babcia mawiała, że stamtąd bardzo łatwo jest spaść) lub nad morze (babcia mawiała wtedy, że tam niesłychanie łatwo można się utopić), Putek cwałował po podwórku na karym koniu, którym była brzozowa miotła. No, bo skąd wziąć innego karego konia, który chciałby tak jak posłuszna rozkazom miotła kręcić się w kółko wokół jedynego rosnącego na podwórzu drzewa. Ale to dawne dzieje, bo choć Putek w dalszym ciągu nie wyjeżdża ze śródmieścia dalej Jak na Grochów, to kary koń, zdarty przez ustawiczne zamiatanie podwórza, nie jest już w stanie wzbudzić Putkowego entuzjazmu. „Eee tam, głupie chemikalia!" — myśli chłopiec wlokąc się w stronę sutereny, gdzie mieści się sławna ciastkarnia Waleriana Piórko. Jest to chyba drugie, nie zapominając o szopie Skunksów, 15 interesujące miejsce. Nie dość, że sklep osłonięty jest z obu stron solidnymi murami i nie wpadają tu wiatry, to jeszcze galeria pierwszego piętra tworzy nad wejściem naturalny daszek, więc i deszcz tu nie dociera. Za to wydobywają się wspaniałe zapachy! Putek nudzi się jak mops, toteż zająwszy dogodny punkt obserwacyjny leniwie przygląda się wbiegającym tu z mżawki klientom. Chlup, chlup! — rozchlapuje kałuże stary pan w czarnej salopie. Składa przed wejściem wielki czarny parasol ze złamanym drutem. Drut zdążył już przedziurawić materiał w kilku miejscach i parasol przypomina raczej durszlak. Teraz drepcze drobnym kroczkiem babcia tej wstrętnej Zośki z sąsiedniego domu. Zośka chodzi z nosem zadartym do góry, jakby nazywała się Loren, a nie Kędziorek. — Królowa angielska!—mruczy Putek. — Zamiast sama skoczyć po ciasto, pozwala moknąć swojej staruszce babci! Już ja bym ją wyćwiczył, gdyby była moją siostrą! Po trzech schodkach schodzi ostrożnie właścicielka tłustej Pifci. Suczka ma wyłupiaste oczki i lśniącą, rudawą sierść. Putek grzecznie szura nogą. To miał być ukłon. Do niedawna babcia jeszcze walczyła o dobre wychowanie wnuka, ale w końcu machnęła ręką. Jak się jest na nogach od szóstej rano do późnego wieczora, to można ducha wyzionąć i bez denerwowania się tym, czy Putek ukłonił się sąsiadce i czy zdjął czapkę wchodząc do przedpokoju. Jak się skończyło dziewięć lat, powinno się takie rzeczy znać na pamięć. W zasadzie Putek wszystko to znakomicie wie, ale w efekcie kłania się tylko tym, których lubi. No i tym, których szanuje. Bo to przecież nie zawsze jest to samo. Można kogoś lubić i przymykać oczy na jego (czy też jej) straszliwe czasem wady i, odwrotnie, szanować czyjąś postawę, nieugięte zasady moralne, skłaniać głowę przed ogromem wiedzy czy talentu i... nie lubić człowieka! Bo ma na przykład zimne oczy lub skrzekliwy głos. Lub promieniuje na kilometr niechęcią do wszystkich dzieci świata. Tak jest i nie ma się co oszukiwać. 16 Putkiem wstrząsa dreszcz. Chtód, wczesny w tym roku, prze-Шка WzieTpodzia.0 tegoroczne „babie lato"? - wzdycha 2^"ŁSSŁ U^- pan Durkowsk, wskazuje rosnąca m£ZSXZ.'Z& —■ -swojeJ dm,tr Tak mówią To ni fc pfzed wojną '■1M S1CK s^eTpogodme, za. w cza-£ЇЇ££Ж oiczi ziab. Ktoś powie: stereo^. Вус s,e wojny tyiK najchctniej wracają pamięcią do mlo- TOZe' * «Nawa do oiWtych czasów dzieciństwa. Mów,,: faenczyth ^Zltcot to były wspaniale śniegi! Czlowie- ^Гой p" n^wid^ No, , ważne, z Jakiej * patrzy per-^ZrTktos przeskakuje ka.uze. Czyjeś nogi tupią po schodka taka moda. Kupuje se nowe ,cie fciera się materia! —Г, pITsu, ІЇІІ* czykora nach bryśme bi, 18 wietrzu unosi się woń wanilii zmieszana z zapachem mokrej psiej sierści. A mistrz Piórko dwoi się i troi popędzając pana Kazia: — Dziesięć pączków dla szanownej pani! Rusz się, Kaziu! — Przecież się ruszam! Mało kapci nie pogubię! — skarży się pomocnik poprawiając na głowie wysoki, biały kucharski czepek. — U nas ruch jak u Bliklego! — Bo też i firma nie gorsza! — uśmiecha się pan Piórko wręczając paczkę z ukłonem. Klienci potakują. Słusznie. Firma stara. Z dziada pradziada osiadła w Warszawie. I w tym samym domu od roku 1852! Założył ją pradziad pana Waleriana, którego portret, nieco pożółkły, wisi nad kasą. Złośliwi twierdzą, że jest to podretuszowana podobizna Najjaśniejszego Franciszka Józefa, Cesarza Austrii i Króla Węgier, ale pan Piórko oburza się głośno. I choć sklep wypalony był do cna, to jednak gdzieś tam, na jakimś strychu, portret się przechował. Aż dziw, że nie spłonął razem z miastem i domem... Mają swoje losy i stare portrety... Putek już dłużej nie chce stać przed wystawą, na której pyszni się taca pełna lukrowanych pączków. Poczuł głód. „Może już czas na obiad?" Szurając nogami idzie przez podwórze do lewej oficyny, gdzie na parterze mieści się dwupokojowa stróżówka babci Leokadii. Chłopiec uważnie wyciera nogi na słomiance i wchodzi do zagraconego przedpokoju. Z kuchni dolatują jakieś głosy i wspaniały żarach wołowej pieczeni. Putek uwielbia mięso, szczególnie wołowinę przyprawioną papryką, a do tego makaron — rurki. Takie grube rurki, przez które wpada do ust smak gęstego sosu i na których, ale to tylko wtedy, gdy babcia na chwilę odejdzie od stołu, można nawet „poświstać". Makaronowe rurki wydają wtedy dźwięki może nie najelegantsze, szczególnie przy niedzielnym posiłku, ale podobne do tych, jakie wygrać można latem na zielonych łodygach traw. Putek dziwi się tym głosom w kuchni. 19 — W niedzielę? — mruczy zdegustowany czując, że gość może rou przeszkodzić w oglądaniu telewizji. — Kogo to przyniosło? — To ty, Puciu? — woła babcia z kuchni. „No, a któż by?" — myśli niezbyt grzecznie chłopiec, z góry uprzedzając się do nieznajomego osobnika płci męskiej, którego głęboki baryton napełnia całe mieszkanie melodyjną gamą dźwięków. Niemniej wchodzi do kuchni i szura nogą. — Bry panu. Rzuca okiem na szczupłego, wysokiego mężczyznę siedzącego z pewną nonszalancją przy kuchennym stole i kamienieje. Tak, to jest chyba najlepsze określenie na to, co się dzieje z Putkiem. Bo choć chłopaki mówią w swoim żargonie, że „kogoś wryło w podłogę", to jednak Putek przypomina teraz kamienną rzeźbę z Ogrodu Saskiego. Tyle że bez postumentu. — Cześć, Putek — mówi gość swoim znanym na całą Polskę, melodyjnym barytonem i odkłada łyżeczkę na talerzyk z szarlotką. Chłopiec już przestał być kamienną rzeźbą, ale mowa jeszcze mu nie wróciła. — Odpowiedz grzecznie — szturcha go pani Leokadia wyraźnie niezadowolona z zachowania swego jedynego wnuka. Starej kobiecie nie przychodzi na myśl, że można zbaranieć, gdy nagle w zwykłej kuchni normalnego mieszkania spotyka się nienormalnego f.. no, może to nie jest najwłaściwsze określenie, raczej... niezwykłego człowieka. Bo mężczyzna, który spokojnie je szarlotkę, jest znanym z telewizyjnego ekranu prezenterem czy też spikerem i komentatorem wszelkich politycznych, kulturalnych i w ogóle najważniejszych dla całego kraju spraw. — To pan... tego... u nas? — wyjąkuje Putek i teraz, na odmianę, staje cały w pąsach jak piwonia na grządce. — Pan Grzybowski przyszedł porozmawiać z panem Durkowskim — informuje spokojnie pani Leokadia, odcedzając rosół. — Tyle że starego nie ma! — O dawnej i nowej Warszawie — wyjaśnia gość głosem, od 20 którego zaraz lepiej robi się na sercu. — Jestem, jak może wiesz, dziennikarzem.... „Bzdura! — myśli gorączkowo Putek. — Człowieku, dziennikarzy mamy setki, a ty jesteś jednym jedynym, którego każdy Polak codziennie gości u siebie w domu. I to o ściśle określonej porze pomiędzy »Dobranocką« a filmem fabularnym dozwolonym od lat szesnastu..." — Jako dziennikarz interesuję się szczególnie ludźmi, których losy składają się na barwną panoramę dziejów naszego miasta, kraju... — kontynuuje pan Grzybowski nie zapominając obdarzyć Putka i jego babci uśmiechem, za który pół Polski poszłoby do piekła. — Z panem Durkowskim był niedawno wywiad w prasie... — Co pan powie? — zdziwiła się dozorczyni. — Nawet słowem nie mruknął na ten temat! — Chwała skromnym ludziom! — uśmiechnął się pan Grzybowski sięgając po łyżeczkę. — Chciałbym zrobić kiedyś w telewizji taki program mówiący o pracy kolejarzy dziś i dawniej... — Inne teraz czasy. I inne koleje — mruknęła pani Leokadia nalewając świeżej herbaty. — Wiem — skinął głową pan Grzybowski. — Właśnie dlatego rozmowa z panem Durkowskim może być bardzo interesująca. On musi pamiętać jeszcze kolej warszawsko-wiedeńską! Cieszę się, że tu przyszedłem. Nawet nie wiedziałem, jaki to ciekawy dom. Wspaniały okaz dziewiętnastowiecznego budownictwa!— zachwycał się pan Grzybowski. — Tylko nie wiem, czy długo by pan wytrzymał w tym... okazie ! — mruknęła sarkastycznie pani Leokadia, Gospodarz. — A o tych kolejach i polityce Durkowski dużo może panu opowiedzieć. Teraz mieszka od frontu. Bo przed wojną za te strajki na kolei to go nie tylko z roboty wyrzucili, ale i z mieszkania. Chociaż w oficynie z całą rodziną siedział. Tak to było. Putek, zajdź no do starego i zobacz, czy nie wrócił. 21 Putek wciąż jeszcze stoi jak wmurowany w podłogę, na której rozciąga się kolorowy chodnik pozszywany z różnych gał- ganków. — Widzi pan, jak to wrósł w deski! — śmieje się pani Leokadia, której jakoś wcale się nie wydaje dziwne, że w jej dawno nie malowanej kuchni, bo to i nie ma pieniędzy, i fuszerską robotę tylko odstawiają, siedzi bożyszcze całej Polski. Ot, człowiek jak inni! Tyle że wieczorkiem na ekranie się pokazuje. Praca jak.każda inna. Ona musi z miotłą i mokrą ścierką po piętrach latać, a on robotę ma czysta. No, wygadany bardziej być musi i znać się na wielu sprawach, ale czy to jej by się podobało tak stale uśmiechać? I dusery ludziom prawić, choć chciałoby się czasem mokrą ścierką od podłogi niektórych nierobów przegonić! Tak, praca jak inne. — No, czego stoisz jak słup graniczny! — woła do Putka i już sięga po garnek z ziemniakami, które pyrkocą pod pokrywką, że omal jiie wyskoczą. Putek wciąga głęboko powietrze w płuca i robi półobrót. Za chwilę bębni piętami po schodach, tylko że nie w stronę frontu, ale mieszkań od podwórza, gdzie jedzą swój niedzielny obiad oba Skunksy. Łomocze pięściami w szybę drzwi kuchennych wychodzących bezpośrednio na zewnętrzną galerię. — Co się stało? Pożar? — dziwi się pan Antoni Kruk, malarz pokojowy i ojciec Skunksów. — Nie... ja tylko... chciałem... tego... bo u nas w kuchni siedzi pan Karol Grzybowski i rąbie szarlotkę! — Co rąbie? — nie dosłyszała mama Krakowa. — No, wejdź do środka, bo zimno leci! Putek przestępuje z nogi na nogę. Teraz trochę mu głupio, że tak wpadł jak bomba. I to w czasie obiadu. Oba Skunksy patrzą na siebie i parskają śmiechem. — Coś nam Putek głupieje ostatnio — mruczy Jacek. — Zwidy ma, biedaczek! Joanna d'Arc słyszała głosy, znaczy 22 się, fonia była. A on ma wizję! — rechocze Sławek znad pomidorowej zupy. — Kiedy to prawda! Wpadłem tu, żeby wam go pokazać... zaprosić... — męczy się chłopiec. — Babcia z nim rozmawia o starej Warszawie. I dom nasz mu się spodobał.... Pan Antoni Kruk drapie się w nie ogolony podbródek. — Poważnie mówisz? Ten Grzybowski z telewizji? — Ten sam. I mam teraz poprosić pana Durkowskiego. Będzie opowiadał o strajkach przedwojennych na kolei. Skunksy błyskawicznie zrywają się od stołu i już ciągną biednego Putka do wyjścia. — A drugie? Ktp zje drugie danie? — lamentuje pani Katarzyna. — Odgrzeje mama na kolację! — woła Jacek i już ich nie ma. Wieść o niezwykłym gościu w stróżówce pani Mróz obiega całą kamienicę. Ludzie ciągną tam ze wszystkich pięter niosąc ze sobą stołki, krzesła i nawet fotel na biegunach, bo wiadomo, że u pani Leokadii siedzisk dla wszystkich chętnych nie wystarczy Szarlotki też rychło zabrakło, więc pani Stefania Rycerz wyłuskała pieniądze z portmonetki i posłała Magdę do cukierni pana Piórko po rożki orzechowe. Nie minęły trzy minuty, a w gwarze i ścisku ukazał się sam mistrz Walerian z tacą pełną pączków. — Firma Piórko kłania się Telewizji i o spróbowanie swoich wyrobów uprasza! No, teraz to się już na dobre zaczęło. Pan Grzybowski błyskając wspaniałymi zębami rychło oczarował wszystkie obecne panie od lat pięciu do stu. I co dziwniejsze, niektórych panów także. Jeden tylko człowiek stał w drzwiach z pogardliwym uśmieszkiem na ustach: pan Kazio — prawa ręka firmy Piórko. — liii, tam — mruczał pochylając się w stronę zasłuchanego Leona Gawędy. — Co też te baby w nim widzą? — Cicho! — syczy Aniela Gawędowa fundując panu Kaziowi 23 solidnego kuksańca pod żebro. — Z zazdrości pan Kazio tak mówi. Kazio zły na cały świat wzrusza ramionami i przepycha się ku wyjściu. Za nim wysuwają się Piotrek i Lu tek. — Uff, ale tam duszno! — mówi Lutek zlizując z warg okruszyny lukru. Piotrek wzrusza ramionami. — Oni ciągle o tej wojnie! Jakby dopiero wczoraj się skończyła! Wygląda na to, że ci starzy nic innego przez całe życie nie robili, tylko: pif-paf! Pan Kazio nagle przystaje i spogląda na chłopców. — Dzieciuchy z was, to i nic nie rozumiecie! O wojnie pamiętać trzeba. — A pan tak gada, jakby sam z kaaaarabinu do Niemców prażył! — odcina się Lutek. Pan Kazio wzdycha. Wiadomo, urodził się w ostatnim roku wojny. Jeśli coś wie, to wyłącznie z opowiadań wujka — partyzanta. No i z filmów. Szkoła też, oczywiście, ale już mniej. Zresztą pan Kazio zbyt długo nauk nie pobierał, bo mu się te wszystkie sinusy i kosinusy pustej głowy nie trzymały. Długo nie chciano wypuścić pana Karola Grzybowskiego z mieszkania dozorczyni. Tak długo, że aż zdenerwował się kierowca samochodu z napisem PRiTV, co oznacza w skrócie, że samochód należy do bazy transportowej Polskiego Radia i Telewizji. Kierowca kilkakrotnym sygnałem dźwiękowym usiłował zmusić pana Karola do porzucenia swoich rozmówców. Wreszcie poskutkowało. W bramie ukazała się wytworna sylwetka dziennikarza odprowadzanego, mimo siąpiącego deszczu, przez rozgadany tłumek mieszkańców szarego domu, objuczonych własnymi taboretami, krzesłami, a nawet pufami z egipskiej skóry. Lokatorzy jeszcze przez kilka dni nie mogli się uspokoić i na, wszystkie możliwe sposoby komentowali ubiór, kolor krawata 24 i skarpetek swojego niezwykłego gościa. Natomiast pani Leokadia padała z nóg wycierając podłogę, która przypominała raczej arenę po występie lwów, niedźwiedzi i cyrkowych słoni. A Putek awansował na bohatera dnia. Bo przecież mógł nic nie powiedzieć kolegom o wizycie tak atrakcyjnego gościa. — Zawołam was, kiedy on znów przyjdzie — rzucił łaskawie, moszcząc się wygodnie na skrzynce po piwie w komórce Skunksów. Został tu oficjalnie zaproszony i doceniał to. — Myślisz, że on tu jeszcze przyjdzie? — zapytał z powątpiewaniem w głosie Sławek. — Chciał przecież zrobić wywiad z panem Durkowskim, ale nie mógł dłużej czekać na niego. — O lokomotywach — dziwił się Piotrek Gawęda. — No. Ale o przedwojennych. I o różnych sprawach, jakie się tu działy w czasie wojny! — dodał Jacek. — Człowiek tyle lat' mieszka w tym domu — zaczął Putek dziwnie grubym głosem — a nic nie wie. — To ich wina! — zaperzył się Jacek. — Mają do nas pretensje, że czegoś tam z historii nie znamy, a własne tajemnice tłamszą pod poduszką. I dopiero przyjście faceta z Telewizji otwiera nam oczy! Putek kiwa głową. Co racja, to racja. Drzwi poskrzypują cichutko. W szparze ukazuje się czerwona czapeczka Magdy. Za nią kuli się jej siostra Helenka. — Co tam? — wrzeszczy Sławek. — Dziewuchom tu wchodzić nie wolno! Zapomniałyście? Tak to już jest. Nawet wielki karton przybity do drzwi komórki głosi wyraźnie czerwonymi literami, że NIEUPOWAŻNIONYM I DZIEWCZYNOM WSTĘP WZBRONIONY. I jeszcze ten koślawy rysunek trupiej czaszki z piszczelami, przypominającej raczej robaczywą gruszkę z gatunku klapsów. — Myślałyśmy, że dzisiaj... 25 Jacek zatrzaskuje im drzwi przed nosem. — Myślenie ma kolosalną przyszłość — sapie ze złością — ale możecie myśleć we własnym mieszkaniu, jasne? Dziewczynki wycofują się chcąc zachować resztki godności, lecz usta Helenki drżą i oczy napełniają się łzami. Putek kręci się niespokojnie na skrzynce po piwie. Czuje przez skórę, że zaproszenie do „laboratorium" było jednorazowe. — To ja już sobie pójdę. Nikt go nie zatrzymuje. Putek człapie ponuro w stronę drzwi stróżówki, które skrzypią straszliwie, jakby naśmiewały się z jego nieszczęścia. — Wytrzyj nogH — woła babcia już od progu. — Tak się namęczyłam przy sprzątaniu! Że też licho przyniosło do nas prawie wszystkich lokatorów! Czy to aby nie twoja sprawka? Putek milczy taktycznie. — On... on tu przyjdzie jeszcze raz? Pani Leokadia z trudem podnosi się z klęczek. Ścierka z.pluskiem wpada do wiadra. — A bo ja wiem? Dokładnie nic nie powiedział. Dom go zainteresował... chyba w końcu bardziej niż stary Durkowski! — dodaje z prześmieszkiem w głosie. — Może przyjdzie, może nie. Kto go tam wie! Dni mijały. Jednakowe, szarobure, mgliste i mżawkowe. Październik się skończył, a z nim razem odleciały ptaki i złotożółte liście z okolicznych drzew. Szara kamienica mokła w deszczu chłostana wichrami. Gdzieś w górze trzeszczały niebezpiecznie stare i przegniłe framugi okien. A dołem płynął ruch uliczny: trąbiły autobusy, gwizdały oponami samochody, dzwoniły tramwaje. Stara kamienica była ostatnią w rzędzie przy długiej hałaśliwej ulicy i swoim narożnikiem, jak klinem, wbijała się w nowo 26 powstałą prostą arterię przecinającą śródmieście z północy na południe. Za to z okien szóstego piętra rozpościerał się wspaniały widok na usytuowany w pobliżu Pałac Kultury i Nauki oraz nowoczesną bryłę Dworca Centralnego. Cóż z tego? Kamienica była jak grzyb rosnący na świeżej ścianie, jak huba na młodym pniu. Gdzie jej się tam równać do nowych wieżowców wznoszonych szeregiem tuż po drugiej stronie ulicy? Tamte błyszczały świeżym lakierem balkonów i loggi, wabiły wzrok pastelowymi tynkami, pyszniły się wygodnymi klatkami wind i pachnącymi klejem wykładzinami podłogowymi, co jak miękki dywan tłumiły kroki. Chociaż nie. Kroków jeszcze nie było. W każdym razie nie w domu stojącym na wprost szarej kamienicy, bo nie został on jeszcze oficjalnie przekazany do użytku lokatorom. Widać, coś tam się nie najlepiej układało, gdyż mieszkańcy starej kamienicy wciąż widzieli z okien puste wnętrza i tylko od czasu do czasu jakąś komisję, która uparcie kręciła głowami. — Jeśliby mi dano tam mieszkanie, tobym się wprowadziła nie patrząc na żadne usterki — wzdychała pani Stefania Rycerz przewijając Albertynę. Pan Alojzy wzruszył ramionami. On też by się chętnie wprowadził do nowego bloku. Windy, centralne ogrzewanie. Cóż z tego, że teraz ma najwspanialszy widok na Dworzec Centralny, skoro musi nosić węgiel aż na szóste piętro. Magda z Helenką wymieniły spojrzenia. One już sobie nawet upatrzyły takie mieszkanie w sam raz! Trzy pokoje z kuchnią i łazienką! — Siedziałabym stale pod prysznicem — marzy Helenka ogryzając ołówek. — Albo koło kaloryfera — mruży oczy Magda. Nagły wrzask Albertyny podrywa wszystkich na nogi. — Co się jej stało? — niecierpliwi się pan Alojzy. — Chyba zejdę na dół. Zajrzę do pralni. 27 I już go nie ma. Pani Stefania znów przewija niemowlaka. Magda z Helenką wodzą długopisami w zeszytach. — Ile jest szęs razy dziewięć? — szepcze Helenka. — Policz sobie sześć razy dziesięć i odejmij — radzi praktyczna Magda. Helenka marszczy czoło i rozcapierza palce. — To będzie... Tuż przed świętami Bożego Narodzenia mieszkańcy szarej kamienicy znów mieli o czym rozprawiać. Nowy wieżowiec na-" przeciwko dostąpił wreszcie zaszczytu zasiedlenia i przed eleganc-kie oszklone wejście raz po raz zajeżdżały samochody meblowe tudzież zwykłe ciężarówki, na których kłębiły się pomieszane w stosie kanapy, szafy na wysoki połysk, garnki, miednice, a nawet okazałe palmy w drewnianych donicach. W oknach pojawiły się firanki, a gdzieniegdzie nawet widać już było ozdobne żyrandole wiszące pod sufitem. — Nowi klienci przybywają! - cieszył się pan Walerian Piórko zacierając ręce. — Nie dość panu naszych? — obraziła się pani Leokadia, Gospodarz Domu. — Z całej ulicy do pana po ciastka przyłażą, a ja muszę po nich sprzątać! — Sprzątać to pani musi, bo za to płacą! — odciął się pan Walerian i z godną miną powędrował do sklepu, który już należało otworzyć. — Bodajby ci mysz w mące zamieszkała! — syknęła za nim pani Mróz i zabrała się do roboty. Podwórzb szarej kamienicy nigdy nie należało do najczyściej-szych, a teraz było wręcz brudne. Po kątach poniewierały się roz-włóczone przez zdziczałe koty różne puszki od konserw, zatłusz-czone papiery fruwały w silnych podmuchach wiatru i niełatwo 28 było starej kobiecie je wyłapać. Pani Leokadii wyraźnie ubywało sił. ,,Za długo już tu gospodarzę — myślała patrząc na stertę desek, którą jakiś niechlujny lokator wyrzucił wprost pod mur. — Przydałby się ktoś młody, silny... może by sobie poradził z ludziskami... bo co tam ja..." Miotła szoruje po zimnym asfalcie, suche liście, papierki, pudełka po zapałkach zmiata do kosza. Potem kosz trzeba wynieść do pojemnika na śmieci. I tak w kółko. Pani Leokadia kątem oka obserwuje pana Kazijfc który niesie pod pachą jakąś tablicę. W drugim ręku trzyma młotek. „Przybijać coś będzie? Gdzie? — Oczy Gospodarza Domu czujnie śledzą wysłannika firmy Piórko. — No, minął żelazną bramę. Na szczęście..." I miotła dalej szoruje wzbijając kurz. Pan Kazio stojąc na ulicy przygląda się z zachwytem sąsiedniemu blokowi. Tak się zajął obserwacją wozu meblowego, że nawet nie zwrócił uwagi na oba Skunksy, które machając teczkami wracały ze szkoły. — Wcale bym tam nie chciał mieszkać! — odzywa się pogardliwie Jacek przystając. —Zimno! — przestępuje z nogi na nogę. Nie wiedzieć dlaczego tak przywiązał się do swoich letnich adidasów, że choć to już grudzień w nogi szczypie, nie zamienił ich na solidne zimowe obuwie. — A ja bym chciał. — Skunks Czarny śmieje się w duchu z przewrotności swego brata: ,,On także by chciał,'ale wstyd mu się do tego przyznać, taki niby honorowy". — Jak mówię, żebym nie chciał, tobym nie chciał! — powtarza Jacek z iskrą w oku. On też dobrze wie, o czym w tej chwili myśli Sławek. Skunksy znają się nawzajem jak łyse konie. Pan Kazio pociąga nosem i krzywi się. — Musicie zawsze tak śmierdzieć? Co to jest? — Miodna woń kwasu masłowego — odpowiadają grzecznie obaj chłopcy. — Co pan taszczy pod pachą? Pan Kazio budzi się ze snu o firankach w kolorze mizerii 29 i zielonej lampie z abażurem w kwiatki. Dojeżdża codziennie do pracy aż z Pruszkowa, więc nic dziwnego, że wolałby mieszkać tu. w sąsiedztwie. — Szef kazał zawiesić. Nowy szyld sklepu. Żeby oni też u nas kupowali! — pan Kazio brodą wskazuje na nowy blok błyszczący szkłem i metalem. — Też coś!—obrusza się Skunks Biały.—To jest nasz sklep! Pan Kazio filozoficznie kiwa głową. — Szefowi zależy na zarobku, a oni wyglądają na ludzi, którzy nie chowają pieniędzy do pończochy! — pan Kazio przygląda się świeżo upieczonym lokatorom, którzy ochoczo pomagają robotnikom w przenoszeniu drobiazgów. — Widzisz, jakie on ma futro? Ten, co niesie radio pod pachą. Skunks Czarny prycha jak kot. — A my to co, gorsi? Pan Kazio przymierza tablicę do występu w murze. — A pewnie, że gorsi! Ile to twoja mama kupuje ciasta? Kilogram, dwa na miesiąc. To wszystko. ) Sławek zgrzyta zębami. — Moja mama sama piecze ciasto na niedzielę! — Bo twierdzi, że w waszym jest za dużo proszku do pieczenia! — dorzuca Jacek z miną jadowitego grzechotnika. Tego już panu Kaziowi jest za wiele. Z młotkiem w garści goni za uciekającymi chłopcami, wykrzykując ochryple: — Proszku? W naszych wyrobach? Ja ci dam proszek! Czekaj, powiem szefowi, że się skarżycie na recepturę! Skunksy wieją przez podwórze, aż się za nimi kurzy. — Pewnie, że się skarżymy! I drut był w makowcu! — 1 piasek w śliwkach!—woła Sławek dopadając drzwi. — 1 agrafka w torcie! 1 żywa mysz w strucli! Pan Kazio aż przysiadł ze złości. w ■y bucha. 30 Mysz? Może hipopotam, co? Może słoń w butach z cholewami? Ale chłopcy już zniknęli na klatce schodowej. Nieszczęsny pomocnik cukiernika zgrzytając zębami wraca na swoje stanowisko przy bramie i tłukąc młotkiem W oporne główki gwoździ wykrzykuje jeszcze na cały głos, choć po Skunksach już zniknął wszelki ślad: — Ja wam dam agrafkę! Ja wam dam piasek, śmierdziele przebrzydłe ! * — A dlaczego to pan Kazio tak się złości? — РУШ stary Pan Feliks Durkowski stukając laską. — Wie pan, co te Skunksy powiedziały?__pieni się pan Kazio. — Że w naszym... naszym cieście jest proszek! Pan Durkowski uśmiecha się pod wąsem. — Jaki proszek? Do mycia zębów? Pan Kazio odkłada młotek. Uwzięli się dziś wszyscy na niego czy co? — Starszy pan żartuje sobie — mówi z pretensją, patrząc z ukosa na nowy, błyszczący szyld ogłaszający, iż ,,Firma Waleriana Piórko, założona w 1852 roku, zaprasza na smaczne ciasto, ciastka i ciasteczka". Pan Durkowski znów się uśmiecha. — Niech się pan Kazio nie denerwuje. Dzieci mówią czasem byle co. Żeby dokuczyć... O, widzę, że firma wychodzi do nowego klienta... Pan Kazio otrzepuje palce i szybko wkłada rękawiczki. Zimno. - A pan? — pyta ciekawie.—Jak stoją sprawy z pańską klientelą? Pan Feliks rozkłada ręce. — W tym roku nie najlepiej. Tylko jeden dom towarowy się zgłosił. Nie ma zapotrzebowania. — Co też pan opowiada? — dziwi się pan Kazio. — Zawsze 31 był taki tłok! Przecież nie dalej jak dwa lata temu obsłużył pan cztery sklepy i kilkadziesiąt mieszkań! Cały dzień uganiał się pan w czerwonym płaszczu i z przyczepioną brodą. —~ A jaką czapkę miałem! Pamięta pan? — Jasne! — pan Kazio promienieje. — Czerwona z białą futrzaną lamówką! Święty Mikołaj pierwsza klasa! — Tak, tak — kiwa głową pan Durkowski. — Choć zaczy nałem swoją karierę jako Dziadek Mróz... — Wszystko jedno! — macha ręką pan Kazio. — Mikołaj czy Mróz. Chodzi o to, żeby dzieci ucieszyć i zarobić... To prawda. Od kilkunastu już lat był pan Feliks w okresie świąt etatowym Mikołajem, który w czerwonym płaszczu i z pękatym workiem prezentów odwiedzał okoliczne mieszkania, gdzie czekały na niego rozgorączkowane dzieci i trochę złotówek od ich rodziców za fatygę. — Inni się wcześniej zgłosili — mówi pan Durkowski z żalem. — Jacy. inni? — dziwi się pan Kazio przytupując z zimna. — Młodsi. Tego już pan Kazio zupełnie nie może zrozumieć. — Przecież Mikołaj musi być stary! Pan Feliks rozkłada ręce. — 1 młody może być starym, jak sobie przylepi wąsy i brodę. Emerytowany kolejarz odchodzi stukając laską. Za nim podąża pan Kazio zacierając zziębnięte ręce. Przed nowy blok wciąż zajeżdżają samochody. — Spójrz! — woła Rysiek do matki dźwigającej tobół z pościelą. — Będziemy mieli gdzie chodzić latem na lody! Pani Roszkowska przystaje i czyta świeżo zawieszony szyld firmy Piórko. — Znakomicie! Zaraz kupimy ciastka. Trzeba jakoś „oblać" nasze nowe mieszkanie. — Raczej „objeść" — prostuje Marek. — Weź tę paczkę z książkami — podpowiada bratu. 32 ■'• '7 - Paskudna buda! — parska Rvsiek «nm.ia^„„ ******* ^ysieK spoglądając przez ramie na hszajowaty tynk szarej kamienicy. - No - wtóruje mu Marek. - Nie najpiękniejsze mamy są-siedztwo! J ч - Trudno. Nikt sobie dziś nie wybiera widoku z okien -stwierdza matka naciskając guzik windy No tak. To prawda. Jak by na to nie spojrzeć, widok z frontowych okien nowego bloku jest taki, jaki jest: w oko włażą płaty odpadającego tynku, krzywe, podparte metalowymi prętami balkony, zwichrowane okienne ramy, których dawno już nikt z zewnątrz nie malował. A i ślady po pociskach jeszcze się znajdą. Ot choćby obok balkonu szóstego pietra, gdzie mieszkają Magda . Helenka. Dziewczynki wysunąwszy dłoń przez pręty balkonu mogą z łatwością dotknąć ran zadanych szarej kamienicy przez rozpryskujące się w czasie wojny szrapnele. I nad czwartym piętrem tez dziura jak dwie pięści. I nad drugim. Tyle że bardziej na lewo, jakby salwa armatnia szła z ukosa... To stare dzieje i wszyscy mieszkańcy domu dawno sie już do tego przyzwyczaili. Ba, wielu z nich urodziło się tu i wyrosło z widokiem na te liszaje, dziury odprysk,, jak choćby Skunksy czy Gawędziarze. Pani Weronika Klon twierdz, nawet że nie umiałaby mieszkać gdzie indziej. „Ludzie są czasem jak koty - mawia z uśmiechem - przyzwyczajają się do swojego miejsca zamieszkania " Coś w tym jest Na pewno łatwiej pod niektórymi względami m eszkac w szarej kamienicy, która nie rządzi się żadnym! prawami miejskim, czy administracyjnymi, lecz tylko i wyłącznie шЛ"ч7Сь7ГУт- N,C ^ Ш §am°rZądu --szkańcól n, mLłaT^Tn reg°- JCSt ^ Le°kadia Mróz wraz - ™oją miotłą , są ludzie którzy powinni się jej we wszystkim podporządkować^ Ona tu była pierwsza po wojnie i ona też ustanawia pra-,akwf7v^OCZw,SCie' P°dlega administ^yjnym przepisom, ЙStl^SgaГ' 3le maJąC Па UWadze SPecyfic-* wa-пшкі, w jak,^yją% ,udzie od lat, wszechwładna gdzie indziej /1* -цї&* *sS і л _»«■;%* tu х%я • / administracja tutaj kapituluje A *"£&* ^Гр^уШсІ za mu _ sprawuje rządy i rózdze ■*£-*»' J^ ^ walenie piłką w żelazną bramę. I to wcale tylko tak sob. Pani *?*£££%£ Stosować do tego Z początku dzieci me chciały się po wolno mezrozumiałego dla nich zakazu. No bo ш у ^ ^ ^ walić piłką wszędzie, nawet pod jejoknamb a paru -^^jSJ^Stt, dłoń i do- | miotły - ustąpiły. Coz, pani ^а" podwórza, jakby kto | nośny głos, który dudnił w zamkmę^^i ową bramę i po walił łopatą o żelazną beczkę. Omijaj * ^ ^^ uplywu jakimś czasie zapomniały nawe o Я jak zdarta lat siły pani Leokadii słabły głos s^fnfzawSze pozostała gramofonowa płyta, ale żelazna brama swoistym tabu. „smarków do gry w chowa- Za to sporo tu było przeróżnych **""^^ o którą nego, potem doszła szopa zaanektc;wana pn« Sk»^ jakoś pani Mróz nie "P—^^njuhonorują pewne lata. Wyglądało na to, ze ^*™»Г£ кше oko (a może ostre zakazy, to w zamian pani Leokadia p у i oba?) na niesfornych lokatorów. a ■ ń Barbórka", i Skunksy obchodziły Dziś był czwa7,f^ową Bohaterem jej był Jacek koń- w szopie uroczystość urodź mową ^ ^^есь m.ar powaznyi czący właśnie jedenaście lat Wie. oszonych gości, więc trzeba było przyjąć godnie ws ys^ J .o których wiadomo było, że P^^^^dnia i dziesią-chodzili zawsze. Dwa razy do ">*u- ła sie tego maja, kiedy to *°^<£%^ wnętrzem jak to, salonem, salą balową, nieoma^ Г „ tanczyl z Nataszą w którym książę Bołkonski z „Wojny Р 34 Skunksy sprzątały kąty i myły pracowicie wszelkie szklane probówki potrzebne do podawania napojów w rodzaju coca-coli i kompotu z wiśni. To, że uprzednio znajdowały się tam chemikalia, nikomu nie przeszkadzało. Samo prawo wejścia do „jaskini śmierdzieli" było ważniejsze niż ewentualny .posmak siarkowodoru w galaretce brzoskwiniowej. Jacek zresztą uwielbiał straszyć swoich gości opowiadając z palca wyssane okropności, które czekać ich mogą po zjedzeniu najniewinniejszej pod słońcem drożdżowej babki. W tym dniu Skunksy zdejmowały ostrożnie wywieszkę z napisem, że „Obcym i dziewczynom wstęp surowo wzbroniony", wietrzyły dokładnie śmierdzące kwasem masłowym pomieszczenie i przykrywały „stół doświadczalny" arkuszami białego papieru. Część tego stołu swobodnie mieściła szkło kompotowe i wyszczerbione talerzyki, druga zaś, oddzielona linią narysowaną zielonym flamastrem, służyć miała — zgodnie z napisem— jako „Miejsce na urodzinowe prezenty". Teraz bohater dnia — Jacek — wymiatał z kątów stare szpargały i stosy śmieci. Machał pracowicie miotłą, aż kurz wzbijał się pod sufit. — Pokrop wodą czy co! — warknął Sławek, któremu aż zakręciło w nosie. — To będzie błoto. Sławek westchnął. Co racja, to racja. — Gdzie wrzepiłeś łyżeczkę? — Ja wrzepiłem? — Jacek zamrugał rzęsami, na których osiadł kurz. — Dlaczego ja? — Nie denerwuj się! — stęknął Sławek wyciągając przedmiot sporu z wnętrza skrzynki z węglem. — Nie przystoi komuś w tak dostojnym wieku jak ty dzisiaj. Miotła ze świstem przecięła powietrze, a Sławek z wrzaskiem chwycił się za ucho. 35 Tv co'> Zgłupiałeś ze starości? 1 То пГе zaczepiaj - odwarknął Jacek. - Ja a lat me hcze. P° C°Aczymybti? JedH miód? Jest słoik, a łyżki nie ma. ~ Wszyscy jedna łyżką? - podrapał sie w głowę Jacek. Z wtlkTe m, rzeczy! Higienista sie znalazł! Zresztą można ją myć. Nalejemy wody do miednicy... n7iurawa — przypomniał Jacek. ~ No "o do kuwety. Tam jeS. co prawda wywo ywacz do ne ga^6w. 1 "rożna go już wylać. Stary. -Staw* wyg.adza „a \J к;яЬ/ naDier — Serwetki by sie przydały. St01! widzS go! Elegant-odctna się Jacek za „htg.e- "iSCzvleś buty stukaj, po asfalcc. Kroki kieruj, się wyraźnie W komórki 1 rzeczywiście. Nie zabezpieczone zasuw, iZZ^t - sTaszLym skrzypieniem. Jacek odwraca * -St ГТ^Г^- - pan Waierian PtóTko groźnie marszczy brwi. Biały fartuch i to* kucharska Tzapkl na okrag.ej głowie dodaj, niezwyk.ej dostojność, ea.ej P°Stat jakim: proszku? - j,ka się Sławek. "" uź'wy dobrze wiecie, o co mi chodź,! No, który to wymys-HHen prolk do pieczenia, co ,o go jes, p o d o b n o za dużo " S^ksy^,0 ja"kby Є™Єпої1го* w ziemię La,wo by.o nftakfego wymyUć na użytek pana Kazia, ale trudno to teraz cos tak,eg "W n podob„ego me po- S.t Wr^rzeeiwnie. żaiuje. * W - stać na stałe zą-"ГрУ w спусті Wałeriana Piórko. Jeśł, pieeze etasto sama o ^ *. taniei nrzynajmniej tak się wydaje romie. I co teraz ''^No^ColIraz^ mistrz cukierniczy jakby czyta, w myśłach chłopców. 36 л — Teraz... teraz zaprosimy pana na urodziny... — bystrze wyskakuje Sławek. — Jacek dzisiaj kończy jedenaście lat i my tutaj właśnie... —jeżyk znów mu kołowacieje, w ustach narasta suchość. Pan Walerian kiwa głową i nagle, ku zdumieniu Skunksów, wyciąga trzymaną dotąd za plecami wielką pakę. — No, i bardzo dobrze. Jedenaście lat to, bracie, kawał życia. 1 czas, by zmądrzeć! A to dla was specjalnie upieczone przez firmę „Piórko" ciasto na... na proszku do zębów! 1 pan Walerian rad z dowcipu kładzie paczkę na stole. Skunksy stoją ciągle w miejscu, jakby bały się poruszyć. — Ty, on to mówił poważnie? — pyta Jacek patrząc na brata szeroko otwartymi oczami, gdy już drzwi zaskrzypiały ponownie, wypuściwszy cukiernika. — No. — Co: no? — No, mówię, że chyba poważnie. — Spróbujemy? — solenizantowi nagle napłynęła do ust ślina. Nawet przez gruby papier czuło się wspaniały zapach wanilii i czegoś jeszcze... może skórki pomarańczowej albo rozkrojonej suszonej figi... — Precz z łapami! — woła Sławek i brutalnie odciąga brata. — Będzie dla gości. — A jeśli tam naprawdę jest proszek do mycia zębów? — Jacek podejrzliwie uchyla rąbka papieru. — To co? Produkt jadalny. Jak każdy inny. Gorzej by było, gdyby upiekł ciasto na proszku do szorowania garnków! Znów słychać kroki. Tym razem inne. I jeszcze jakiś dźwięk... tak, stukanie laski. Skunksy nieruchomieją. Straszliwe skrzypienie zlewa się z szeptem Jacka: — Trzeba wziąć od mamy trochę smalcu i posmarować te piekielne zawiasy. W progu stoi pan Durkowski i mruży oczy. W szopie jest jasno 38 od płonącej pod dachem lampy i żaru bijącego z żelaznego piecyka. Jak się tu wejdzie z podwórza, gdzie zimowy mrok już wyłazi z kątów, to człowiek automatycznie przymyka oczy. — Prosiemy — mówi Sławek dobitnie wymawiając samogłoskę „e". — Ty co? — dziwi się Jacek. — Nic. Słyszałem, jak w telewizji jedna taka mówiła... Bo to była sztuka teatralna bardziej retro. I ona, niby ta bohaterka, żyła w czasach, kiedy się mówiło: „prosiemy". — A kiedy się tak mówiło? — pan Durkowski już przyzwyczaił wzrok do jasnego wnętrza. Trudne pytanie. Tego Sławek nie wie. Skrobie się więc w zakurzoną łepetynę i wstyd mu ogromnie, że tak wyskoczył jak Filip z konopi. — Gada byle co — ratuje brata Skunks Biały. — Pan do nas? — A jakże — kiwa głową pan Feliks. — Cała kamienica mówi dziś o tym, że któryś z was... tego... milenium obchodzi! — To ja! — śmieje się Jacek. — Ale nie milenium, tylko „je- denastnicę". — Też dobrze — zgadza się pan Durkowski i wyciąga zza pazuchy książkę. — To dla ciebie. W prezencie. Książka jest sporego formatu, ma okładkę płócienną, a na niej jeszcze obwolutę ze zdjęciem. — „Warszawa wczoraj i dziś" — czyta Jacek. — To album! — Album. — Pan Durkowski chętnie by usiadł, ale nie ma na czym. Widząc to Sławek rzuca się w głąb szopy i wraca ze skrzynką po piwie, która służy tu za główne i honorowe siedzisko. Jeszcze tylko zetrzeć kurz starym gałgankiem i można zaprosić gościa. Jacek z zainteresowaniem ogląda album. Na każdej stronie dwa zdjęcia: po lewej ruiny Warszawy, po prawej — to samo miejsce już po odbudowie. 39 — Aż się wierzyć nie chce — mruczy stukając palcem w fotografię przedstawiającą ulicę Nowy Świat. — Brudnym paluchem — syczy Sławek. Jacek szybko cofa dłoń. — To ja panu bardzo dziękuję — nareszcie przypomniał sobie, że za prezent należy podziękować. — Może kawałek ciasta? — pyta Sławek podsuwając na wszelki wypadek struclę domowego wypieku. — Nie, dziękuję. Dieta mi na to nie pozwala. Pójdę już. Strasznie tu u was... tego... pachnie. Chłopcy wymieniają spojrzenia. — Ale przyjdzie pan... z brodą, co? W święta? Pan Durkowski uśmiecha się. Jakżeby inaczej! Od chwili urodzenia wszystkich dzieci w szarej kamienicy co roku na Gwiazdkę przynosi im w worku prezenty. Od lat już wiedzą, że pod czerwoną czapką kryje się siwa czupryna starego kolejarza. Ale to nikomu nie przeszkadza. — Pewnie, że przyjdę! Dla was zawsze gratis! Zresztą w tym roku nie mam zbyt wielu ofert... No, idę, chłopcy. Wszystkiego dobrego na następne jedenastolecie! Pan Durkowski w drzwiach zderza się z odświętnie ubranymi dziewczynkami. To Rycerzówny plus wózek pełen tłustej Albertyny. — O rany! Niemowlaka przywlokły! — martwi się Jacek. — Mama wyszła, tato w pracy — tłumaczy cierpliwie Magda. — Nie mogłyśmy zostawić dziecka samego. — To ją zawieźcie do pralni do ojca! Przy okazji upierze się pieluchy! — Sławek nie jest zbyt wyrozumiały. — Mama nie pozwala, żeby dziecko wąchało pralnicze zapachy — odzywa się cichutko Helenka. — Hi, hi! — śmieje się do rozpuku Jacek. — Uważacie, że „morowe powietrze" w tym laboratorium jest dla Albertyny lepsze? 40 Teraz i dziewczynki nie są już o tym przekonane. Najlepszy dowód to ich z lekka ogłupiałe miny. Powinny były zaczekać w domu na powrót mamy, ale nie wytrzymały. Tylko dwa razy w roku wolno im przekraczać zakazany próg szopy. I miałyby z tego nie skorzystać? Wykluczone! Prędzej narażą się na srogi gniew mamy. A może nie zauważy, że zamiast na świeżym powietrzu Albertyna przebywa dziś u „śmierdzieli?" Może. Dziewczynki stawiają wózek ze śpiącą małą jak najbliżej drzwi, a same składają dary urodzinowe na wyznaczonym miejscu, obok albumu. Jest duże i małe pudełko. Oba zapakowane w papier i przewiązane wstążeczkami. Sławek jest ogromnie ciekaw, co znajduje się w środku, ale musi poczekać, aż rozpakuje je brat. W końcu to on obchodzi „milenium". Ale Jacek jakoś się nie spieszy. Trzyma znów w ręku album o Warszawie, a na jego twarzy maluje się ogromny wysiłek. — Ty co? — niecierpliwi się Sławek. — Wyglądasz, jakbyś miał wynaleźć wzór na kwas solny. Przypominam, że już został wynaleziony, i na nagrodę Nobla szanse masz coraz mniejsze! Jacek odkłada z żalem album i stuka palcami po papierowym obrusie. — Jak my nic nie wiemy o tym mieście... w końcu jesteśmy warszawiakami... Dziewczynki przestępują z nogi na nogę. Też by chciały, żeby solenizant już rozpakował ich prezenty. Obie są pełne niepokoju. — No... dobra — Jacek dostrzegł zawiedzione miny dziewczynek. — Obejrzymy sobie te pudła. Z szelestem rozwija papier, spada czerwona wstążeczka. Helenka aż zaciska kciuki. — Juhuuu! — rozlega się wrzask wodza Apaczów, który zdobył skalp. To solenizant pokrzykuje z radości na widok zielonego czołgu, który trzeba będzie skleić. Czołg jest w kilkunastu kawałkach porządnie ułożonych każda w swojej przegródce. — Z pla- 41 styku! — macha rękami. — Dobrze, że wczoraj zrobiliśmy nowy klej! To nasz wynalazek! Helenka jest cala jednym promieniem słońca. Zahukana, milcząca dziewczynka ma teraz swoją chwilę radości. — A mój prezent? — denerwuje się nieco zazdrosna Magda. — Ja ci dałam ten większy! Sławek ogląda pod światło dużą, pożółkłą retortę. Wygląda zupełnie, jakby wyszła z pracowni alchemika. ~ Skąd ją masz? — Jacek aż gwizdnął z podziwu. — Skąd mam, to mam! — śmieje się zadowolona dziewczynka. — Ale ci powiem. Kupiłam ją na Pchlim Targu. — Ma głowę — wzdycha Sławek. — Nie przyszłoby mi to na myśl. 1 rzeczywiście. Na warszawski Pchli Targ, na niedzielne targowisko różności, niełatwo trafić! Trzeba jechać bardzo daleko pospiesznym autobusem, a potem przeciskać się w straszliwym tłoku. Bo na Pchlim Targu bywa cała warszawska elita. Literaci i aktorzy, dyplomaci i cudzoziemscy turyści, ludzie poszukujący ciekawych staroci i emeryci, którzy wyszperawszy je na strychach i w piwnicach tutaj te skarby znoszą, by je sprzedać po mniej lub więcej godziwych cenach. Tu się kupuje starą chińską porcelanę, moździerze i złocone ramy, gipsowe aniołki i stuletnie zegarki z dewizkami. Tutaj się handluje obrazami, żelastwem, starą bronią, tutaj przynoszą ludzie wszystko, co im zawadza w mieszkaniach. Zawsze się znajdzie ktoś, kto to kupi. A jaki hałas tam, jaki gwar! W bocznych ulicach parkują najmodniejsze samochody, a w ich bagażnikach odjeżdżają zakupione „Kossaki", stare ryciny oprawne w szkło, mapy, dzidy, nawel siedemnastowieczną halabardę ktoś raz przytaszczył, by ją sprze dać za ciężkie pieniądze. Zegary kominkowe, zegarki na rękę kufle porcelanowe i pieski z mordką owiązaną chustką, sklejona szkło i popękane holenderskie kafle, srebrne łyżki, wazy, patery, słowem, znaleźć tu można istne cuda. 42 - Ale fajna! — zachwyca się Jacek gładząc lekko opalizujące szkło. Dziewczynki są całe w uśmiechach. Tylko Albertyna zbudziła się i zaczyna rozrabiać. Koniecznie chce wydostać się z wózka i wcale jej to nie obchodzi, że przyszła na urodziny. Gaworzy coś do siebie plując w kolorową poduszkę. — Cicho, cicho — uspokaja ją opiekuńcza Helenka. Albertyna patrzy złym okiem, ale daje sobie wetknąć do buzi smoczek. Znów skrzypią drzwi. To obaj Gawędziarze, trzymając coś za plecami. / — Właźcie! — woła Jacek, bo z podwórza chłód ciągnie. Piotrek stawia na stole drewniany tramwaj i patrzy z dumą na solenizanta. — Sami zrobiliśmy. — Ee, tam — nie dowierza Jacek. Opukuje palcami pomalowany na żółto i czerwono wagon tramwajowy. Jak żywy. I to już ten nowy model z trapezowatą przednią szybą i wielkimi reflektorami. — A tu można podłączyć baterię i lefrek... reflektory się zaaapa-lą — wtrąca Lutek po swojemu przeciągając samogłoski. — Kto wam pomagał? — pyta Sławek. — Nooo... trochę ojciec — przyznaje Piotrek. — Ale myśmy wszystko sami wycięli laubzegą. I te boki, i ławki w środku. Dziewczynki też chciałyby wziąć wagonik do ręki, ale nie mają śmiałości. Nawet Magda. — Nie ruszaj książki, Lutek! Zabierz łapy! Ten okrzyk sprawia, że Lutek cofa rękę wyciągniętą po album. — Taką samą książkę ma nasz wujek, który mieszka na Bródnie. On zbiera wszystko, co dotyczy drugiej wojny światowej: książki, medale i takie inne... Piotrek łyka ślinkę widząc, jak Skunks Biały kroi finką grube plastry waniliowego ciasta. Nagle nóż o coś zahacza. Jacek 43 szuka palcem i ku zdumieniu obecnych wyciąga z babki — tubkę pasty do zębów. — Co to? — Dlaczego w środku? — dopytują się dziewczynki. Sławek zaśmiewając się opowiada gościom całą historię o proszku do pieczenia i obrazie mistrza Piórko. — Zemsta cuuukiernika! — śmieje się Lutek. — To dobre! Czy pasta się uuupiekła? Chłopcy próbują nacisnąć tubkę. Nie idzie. — Łupnij młotkiem — radzi Sławek. Brat Skunks wali z rozmachem. Pisk dziewczynek zlewa się z wrzaskiem Albertyny, której buzia tonie w brunatnej mazi wystrzelonej z tubki z siłą pocisku. — Upiekła się! Zobaczcie! — woła Jacek pełen zachwytu. — To była biała pasta, a teraz jest czekoladowa! Helenka rzuca się w stronę wózka. Dużą pieluszką wyciera buzię dziecka, że lśni jak czerwone jabłuszko. Ale przeraźliwy i wysoki wrzask wwierca się w uszy i sprawia, że chłopcy wypadają z szopy na łeb, na szyję. Magda przynosi wodę i stara się usunąć plamy z kołderki, poduszki i wózka. Albertyna nagle milknie. Cisza, która teraz wisi pod pułapem szopy, koi nadszarpnięte nerwy. Skrzypią drzwi. To wracają chłopcy. Rzut oka na wymytą Albertynę i już znów urodziny toczą się swoim trybem. Po zjedzeniu babki i popiciu jej kompotem Jacek uzmysławia sobie nagle, że brak mu jednego gościa. — Gdzie jest Putek? Wszyscy rozglądają się po szopie, jakby wnuk pani Leokadii mógł nagle wychynąć z jakiegoś kąta. Rzeczywiście — dziwi się Magda. — Nie przyszedł. — Skocz po niego! — Jacek zwraca się do brata takim rozkazującym tonem, jakiego nie użyłby żadnego innego dnia. dziś, czwartego grudnia, może sobie na to pozwolić. 44 Sławek marszczy nos, ale nic nie mówi. Dogryza resztkę makowca, który upiekła matka, i ociągając się idzie do drzwi. Znów skrzypienie, które wpędziłoby do grobu bardziej nerwowego. — Puteeeek! — głos Sławka dudni po podwórzu Ї wraca echem odbitym od żelaznej bramy. Nic. Cisza. — Nie rycz, tylko skocz do stróżówki! — Jacek wie, że takie wrzaski zaraz wywołają z zacisznych mieszkań paru niechętnych im lokatorów. — No, co się gapisz jak cielę na malowane wrota? Istotnie. Sławek sterczy w drzwiach z otwartymi ustami i gapi się na podwórze, aż mu oczy z orbit wyłażą. — Ducha zobaczył? — roześmiał się Piotrek. — Zwariowałeś? Ducha? O trzeciej po południu? — Ca... całkiem ciemno — przestraszyła się Helenka. Sławek odwraca głowę i kiwa na nich palcem. Dzieci zbliżają się posłusznie. Sławek ostrożnie przytrzymuje drzwi, by nie skrzypiały. — No co? — dopytuje się „milenijny" wbijając wzrok w podwórko pogrążone w mroku. — Ci z nowych bloków! — parska po chwili z przekąsem. — Już tu przyleźli! Od strony żelaznej bramy idą dwaj chłopcy, najwyżej jedenastoletni. Jeden wyższy, drugi niższy. Obaj mają na sobie wełniane kurtki w kolorową kratę i zabawne czapki z pomponami. Chłopcy wyraźnie kogoś'lub czegoś szukają. Wyższy stanął na środku podwórka pod latarnią i zadarłszy głowę do góry pokazuje coś palcem. — Jak żyję, czegoś podobnego nie widziałem! — woła.— A ty? Niższy wzruszył ramionami. — Koszmarne. Żeby balkony biegły wzdłuż całego domu, i to °d strony podwórza! Zobacz, można stąd wejść do każdego mieszkania. 45 — To nie są balkony, tylko takie... galerie. — A gdzie ta cukiernia? Jacek ze złością zatrzasnął drzwi szopy. — Do pana Piórko przyszli! — powiedział marszcząc nos. — To co? Dlaczeeeego się wściekasz? — Lutek nie czuł do obcych żadnej niechęci. — Przecież do ciastkarni mają prawo przychodzić wszyscy z ulicy — powiedziała Magda wskazując Helence wózek. Albertyna znów wypluła smoczek i zaczynała grymasić. — Nie wszyscy! — warknął „milenijny". — To są ci z nowego bloku! Ledwie się tu wprowadzili, a już nam wyżerają ciasta. — Jak to: wyżerają? — zdziwiła się Helenka. — Przecież ty i tak nie zjesz wszystkiego! — Dziewczynce udało się znów wepchnąć niemowlakowi smoczek do ust. — Fakt — poparł ją Piotrek. — Nic nie rozumiecie! — wrzasnął Jacek tupiąc nogą. — Oni powinni siedzieć u siebie, a my u siebie! Piotrek i Lutek spojrzeli po sobie. ,,0 co mu właściwie chodzi? Dlaczego mieszkańcom eleganckiego bloku nie wolno przychodzić do sklepu pana Waleriana? Sławek zastanawiał się marszcząc brwi. „Może Jacek rzeczywiście ma rację? Podwórko jest ich własnością i nigdy dotąd żadne obce dzieci tu się nie kręciły. Przybiegali co najwyżej po lody ci spod dwunastki i ci spod dwudziestki. Ale czuli respekt przed prawowitymi mieszkańcami szarego domu!" Jacek marszczy brwi. — Wywiesimy kartkę, żeby nam tu nie łazili! — Gdzie ją wywiesisz? — zainteresowała się praktyczna Magda. — Gdziekolwiek. — Jacek wzrusza ramionami, ale wcale ni< jest pewien, czy to się na coś przyda. — Nie życzę sobie, żeby m tu ktoś zaglądał do szopy! 46 - Do waszego laboratorium? — spytała Helenka. — A kto by tu śmiał zajrzeć? Jakby w odpowiedzi, od strony podwórza rozległ się coraz bliższy tupot. — Marek, zobacz, co tu jest! Jakaś buda! — Buda? To za eleganckie określenie! Chodź już, bo patrzeć nie mogę na ten szkaradny dom! Wołanie jednak nie poskutkowało, bo nagle niecierpliwa dłoń szarpnęła z zewnątrz skrzypiące drzwi i oto oczom zgromadzonych dzieci ukazała się w szparze twarz obcego chłopca w zabawnej czapce z pomponem. Chłopiec zamrugał oczyma i stanął jak wryty. • — Czego tu? — zapytał Jacek dziwnie cienkim, łamiącym się głosem. — No? To ,,no?" zabrzmiało już o wiele groźniej. Obcy chłopiec cofnął się i spojrzał przez ramię na swojego towarzysza, który z paczką w ręku czekał pod drzewem. Jacek w mig ocenił sytuację. Wyskoczył z szopy popychając intruza i wrzasnął tak, aż zadźwięczały szyby w kuchni pani Leokadii: — Wynocha stąd, bo mogę przylać! I żeby mi wasza noga więcej nie stanęła w pobliżu tego miejsca! Jasne? O swoich balkonach możecie mówić, że są koszmarne, a od naszych wara! Obcy chłopak zrobił w tył zwrot i już mknął do wyjścia. Za nim znikał w bramie ten drugi. — Ale ich wystraszyłeś! — roześmiał się Piotrek zacierając ręce. — Znawcy architektury się znaleźli! — Już nie przyyyjdą — uśmiechnął się Lutek prężąc muskuły dziewięciolatka. Czuł się tak, jakby to on przegonił z podwórza jakiegoś Godzillę czy innego japońskiego potwora znanego z kina. Z klatki schodowej wytoczył się wolniutko Putek. 47 __ Ciasta juz ше ma — obwieścił solenizant smutną nowinę. — Nie mogłeś przyjść wcześniej? Putek kręci przecząco głową. __ Babci** Jest chora i czekałem, aż przyjdzie do niej lekarz z przychodni- __1 c07 Przyszedł? — dopytuje się Magda, która wie z doświadczenia, jak długo nieraz trzeba czekać, aż lekarz zawita do szarej катіеП*сУ- Mama jest chorowita i Helenka też łapie stale jakieś anginy * przeziębienia i tłumy przeróżnych wirusów. Putek ki^a głową. __ Przyszła taka młoda i poszła. Ale powiedziała, że babci przydałby się szpital. __ No to kto będzie tu sprzątał? — dziwi się Sławek. W jego umyśle iak°ś n'e rnieścił się fakt, że i Gospodarz Domu może zachorować i pójść do szpitala. Putek wzrusza ramionami. Żal mu, że nie zostawiono dla niego ani okrfszyny ciasta. I kompotu także już nie ma. No, ale Putek nie przyniósł też żadnego prezentu dla solenizanta. __ Naprawdę zjedliśmy już wszystko? — dziwi się Sławek. Obłudnik- Sam zjadł najwięcej korzystając z okazji, że obie dziewczynki zajmowały się ciągle niemowlakiem. Zawsze to łatwiej wpakować niepostrzeżenie do ust kawał makowca, kiedy nikt nie widzi i żuć go potem z wypchanymi policzkami jakby nigdy nie. Putek nie daje po sobie poznać, jak mu jest przykro. Przecież nie o ciasto chodzi, lecz o pamięć. Że zapomnieli, że nie zostawili, że jest im wszystkim w gruncie rzeczy zupełnie obojętne, czy on, Putek, przyjdzie do szopy, czy też nie. — j0 nic — mówi ze ściśniętym gardłem. — Ja i tak nie mam... prezentu... Teraz Jackowi jest głupio, że ten nieobecny prezent jakoś tak się nieelegaflcko powiązał z nieobecną porcją ciasta, która powinna była przecież przypaść w udziale Putkowi, ale nie przypadła bo J4 zjedli. A Putek po prostu zapomniał o urodzinach 48 Jacka. Bo przecież nie chodziło tu wcale o jakiś wielki wydatek. Ostatecznie można na prezent w ogóle nie wydać ani grosza. Można dać któryś ze swoich rozlicznych skarbów lub zrobić jakiś drobiazg własnoręcznie. Można też wymyślić od biedy jeszcze coś innego. Wszystko można, jak się pomyśli. No tak. Ale Putek nie lubił myśleć. Zwlekał jakoś tak z dnia na dzień, zapominał, przypominał sobie nagle tuż przed zaśnięciem, lecz wtedy nie miał przeważnie ani ochoty, ani odwagi, by wyleźć z ciepłego łóżka i zająć się grzebaniem w koszu na bieliznę służącym mu od lat jako składnica skarbów. I tak to zeszło aż do dziś. A teraz stoi przed solenizantem, który nie zostawił mu nawet jednego cukierka, i ma ochotę zapaść się pod ziemię. Pierwszy przerwał długotrwałe milczenie Piotrek: — To jak będą urodziny Sławka, dasz dwa prezenty. Wszyscy patrzą w milczeniu na Gawędziarza. Ale wymyślił! Putek drapie się za uchem. Wprawdzie do dziesiątego maja jest jeszcze daleko, ale czy on aby znów nie zapomni? Nie wiadomo, jak długo staliby tak pod drzwiami szopy, gdyby nie odgłos kroków, które rozległy się od strony żelaznej bramy. Wszystkie głowy, jak na komendę, odwróciły się w tamtą stronę. — Znów jacyś nowi — powiedziała Magda. Podwórko przecinały plaskając żółtymi kaloszami dwie postacie okutane od stóp do głów w pikowane płaszcze. Na dobrą sprawę nie widać było nawet, jakiej są płci. Dopiero gdy przystanęły na środku podwórza pod chybotliwym światłem latarni, Sławek mruknął, że jest to pani i dziewczynka. — No, pewnie matka z córką — przytaknął Piotrek. — Nowe. — Pewnie znów z tamtej chałupy! To brzmiało bardzo obraźliwie, i Jackowi zależało, żeby tak było. On chciał obrazić wszystkich mieszkańców kolorowego bloku, tak jak oni obrażali jego dom. — To nie chałupa, tylko wieżowiec — odezwała się cicho Helenka. Ona nie żywiła żadnych uczuć, ani pozytywnych, ani 49 u „ hubi 7 nowego bloku. Może Helence po Jacka- - v. bn teraz iuż widać było dobrze różnicę wieku obu гійіж —і*—•«—k№ "^*> kooogoś? - zain.eresowai sie Lu.ek pode.agajac opadaj spotoie- spostrzegła stojące w grupce JSffiS. * *»" *•*'гади1а ■*■■mel0' dy)nywogchanrgdzie tu jest wejście do cukierń» І тГ^У byle jaka cukiernia - zaczai Jaeek surowo -• .firma z 1852 roku! '^ uśmieehnęia s,e spod ptkowanego kaptura^ P" Dobrze - Powiedzia!a - «pamiętam *шв»-*« jacek byłby oapowie . to sie coś czego nie P'Z^td°wCbt Pan, us,użn,e wskazywai r* kterunek, "SI przy tym ogromnie zaaferowany: JS^SSS^ -«-*zaś Lutek wróclł kurcgalopkiem cały rozgorączkowany Ooona ma włosy jak maaarchewka! ^Srk:r^^ie-OObl,OnesąrUUUde CZUPTak SŁ W^rza? - uśmiechnęła się Helenka Obaj Krukowie spojrzeli na nią ze zdumieniem. 50 - Jak kto? — To bohaterka takiej jednej książki... ale to książka nie dla was... — Pewnie o mazgajowatych dziewczynach! — roześmiał się Jacek. Magda zaczerwieniła się aż po nasadę włosów. — Masz takie pojęcie o książkach, jak słoń o... o... — zająknęła się, nie umiejąc znaleźć właściwego porównania. — Jak słoń o lodowcach Arktyki! — podpowiedział jej Piotrek. Sam nie przepadał za tak zwanymi „dziewczyńskimi" książkami, ale nie znosił, jak na ten temat wypowiadał się Jacek. Znali się od dzieciństwa, byłi w jednym wieku, ale pod względem ilości przeczytanych książek Piotrek wyprzedzał Jacka co najmniej o setkę. Jeśli nie o więcej. Jacek, zakopany po uszy w chemii i fotografii, nie miał ani czasu, ani ochoty na lekturę. Jeszcze coś podróżniczego, przygodowego, byle tylko nie wytężać zbytnio umysłu. Takie tytuły jak „Ania z Zielonego Wzgórza" były mu zupełnie obce. Za to Piotrek pochłaniał wszystko. I to, co trzeba, by pani od polskiego nie miała pretensji, i to, co nadobowiązkowe, ale ciekawe, działające na wyobraźnię. Po zamknięciu takich książek jak „Sen o Troi" lub „Złoty faraon" Piotrek długo nie mógł zasnąć wyobrażając sobie pełne skarbów groby egipskich faraonów lub gruzy legendarnego miasta Troi, które odkopuje z piachu i pyłu zapomnienia on, Piotr Gawęda, słynny polski odkrywca i uczony. — Ooone mieszkają tam — wrócił do tematu Lutek. — W nowym. — Wiemy — odburknął Jacek. — I co z tego? — Nic — wycofał się szybko Lutek. Zapadła cisza. Jakoś się te urodziny nie kleiły. — To my już pójdziemy — powiedział Piotrek, któremu nie chciało się wystawać dłużej przed komórką. — My też — poparła go Magda popychając wózek. Obudzona tym nagłym ruchem Albertyna podniosła straszliwy 51 wrzask. Putek zatykając dłońmi uszy puścił się kłusem do stróżówki. Za nim pogalopowali Gawędziarze rzucając w pośpiechu słowa pożegnania. — Cześć, solenizancie! — Cześć — odparł markotnie Jacek wchodząc do szopy. Spojrzał na stół pełen okruchów i kubki z resztkami kompotu. — Myślałem, że... — Że ci tu posprzątają? — zaśmiał się Sławek. — Marzyciel! Chodź do domu, bo tu zimno, jak licho! Nawet piecyk wygasł. Chłopcy zgasili brudną żarówkę kołyszącą się nad stołem i wyszli, starannie zamykając kłódkę. Święta zbliżały się szybkimi krokami. Szara kamienica, jak co roku, szykowała się do spędzenia tych dwu czy też trzech wolnych od pracy dni w spokoju i jakiej takiej rodzinnej harmonii. Pani Weronika Klon lepiła z kolorowych papierów kilometrowej długości łańcuchy choinkowe, misterne pająki ze słomki i koralików, pajacyki z wydmuszek i całą masę innych ozdób, w które zaopatrywali się u niej mieszkańcy własnego, jak i też sąsiednich starych domów. Taka to już była tradycja od lat przeszło trzydziestu. Zaraz po wojnie pani Weronika — jeszcze wówczas nauczycielka w szkole podstawowej numer czternaście — zasłynęła na całą okolicę ze swych zręcznych palców, spod których wychodziły najpiękniejsze wówczas choinkowe ozdoby. A trzeba przyznać, że konkurenpji wtedy nie miała prawie żadnej. W zburzonej stolicy nie było sklepów z kolorowymi bombkami czy srebrzystymi łańcuchami. Na zielonych, pachnących igliwiem gałęziach wieszało się wszystko, co było pod ręką. U pani Leokadii Mróz wisiała kiedyś przez całe święta — jako jedyna ozdoba dwumetrowej jodły — błękitna wstęga z cieniutkiego szyfonu, którą dozorczyni wygrzebała z gruzów czyjegoś mieszkania. Ta wstęga, czy też szal, była być może jedynym przedmiotem, jaki 52 pozostał po poprzednich właścicielach zbombardowanego domu. Są to już czasy tak odległe, że pamiętają o nich jedynie ci, co sami to przeżyli i przecierpieli. Ale w szarej kamienicy tradycja jest silniejsza od nowego, które pcha się wszystkimi szczelinami kruszejących murów. Dzieci do dziś zawieszają na choinkach papierowe ozdoby pani Weroniki woląc je od błyszczących cudów, jakie można kupić na kiermaszach pod Pałacem Kultury i Nauki. Poza tym pani Weronika Klon musi przecież trochę zarobić, aby móc kupić prezenty dla licznych dzieci swoich bliższych i dalszych przyjaciół. Szara kamienica wie o tym bardzo dobrze i, trzeba to przyznać, wywiązuje się z tych dobrowolnych zobowiązań. Za to dla pani Leokadii, Gospodarza Domu, okres świąt to — jak mawia ona sama — „piekło i szatani do kwadratu". Sprzątanie wiecznie zabłoconych korytarzy i galerii, mycie schodów, odśnieżanie podwórka i kawałka ulicy „należącego" do posesji to praca ponad siły dla sześćdziesięcioletniej kobiety. Pan Gawęda pomaga, a jakże, choć sam jako motorniczy wstaje o czwartej rano, by zdążyć na czas do zajezdni. Tak samo pan Alojzy Rycerz — ojciec Magdy, Helenki i niemowlaka. Bardzo często już od świtu szura drewnianą szuflą pod oknami parteru budząc głęboko uśpionych lokatorów. Pan Rycerz, który jest właścicielem małej pralni mieszczącej się w przybudówce, musi dbać o wygodny dostęp do swojego zakładu dla całej rzeszy klientów. Pralnia pana Alojzego znana jest w okolicy z solidnego i terminowego wykonywania usług. To tutaj uprano chemicznie wspaniały kostium teatralny znanej aktorki, którego żaden inny punkt nie chciał przyjąć. A była to suknia ze złotej lamy, naszywana perłami i szklanymi ozdobami, które lśniły w blasku kinkietów jak drogie kamienie czystej wody. I tylko pan Alojzy wie, jak wyczyścić plamy z wiśni na batystowej bluzce, haftowany obrus oblany czerwonym winem czy upaprany samochodowym smarem kombinezon. Przed świętami ruch w pralni zwiększony, tak że pani Stefania 53 zupełnie nie ma czasu, by zająć się Albertyną, i wszystkie związane z tym kłopoty spadają na barki Magdy i Helenki. Pan Antoni Kruk, ojciec Skunksów, wprawdzie nie biega teraz z kubłami farb jak -na wiosnę, ale jako „złota rączka" i fachowiec w branży nie tylko malarskiej, zajęć ma co niemiara. A to zdjąć karnisze stare i zawiesić nowe, a to wstrzelić tuzin kołków w żelbetowe ściany, w które, jak powszechnie wiadomo, żaden gwóźdź nie wchodzi, a to zawiesić kuchenne szafki lub zmontować regał przywieziony do mieszkania w formie płaskiej paczki. Dla pana Kruka inwazja nowego budownictwa to złota żyła, jak twierdzą niektórzy zazdrośni sąsiedzi. Toteż zadowolony jest bardzo z sąsiedztwa szklanego wieżowca, oddanego tuż przed świętami do zasiedlenia czterystu dwudziestu rodzinom. — Piękne mieszkania — mówi myjąc pod kranem ręce. — A jakie łazienki, jaka glazura! Pani Katarzyna Krukowa udaje, że nie słyszy. Po co się bez potrzeby denerwować. Ona sama ma łazienkę, w której piecyk gazowy raz po raz odmawia posłuszeństwa. Jak w takiej sytuacji nagrzać wody, żeby w niej uprać wiecznie śmierdzące Skunksy? Piece w obu pokojach stale dymią, bo węgiel zmieszany jest z miałem, popiołu nie ma kto wynieść, bo mąż wiecznie zapracowany, a synkowie tylko patrzą, by prysnąć z domu do umiłowanej szopy. I po co tu opowiadać o błękitnych kafelkach, miękkiej jak dywan wykładzinie podłogowej, pastelowych tapetach i szklanych loggiach, po których latem będzie się piął powój lub pędy kolorowych groszków. Takie tam gadanie! Pan Durkowski, stary emerytowany kolejarz, co to bywał etatowym Mikołajem, też jakoś w tym roku chodzi smętny. Nawet brody i wąsów nie oddał do pralni pana Rycerza. A i płaszcz czerwony, lamowany białym, wyliniałym futrem króliczym, jakiś tak pomięty, jakby go kto psu z gardła wyciągnął. — Zapomnieli o starym — kiwa głową pani Leokadia oparti na brzozowej miotle. — Całkiem zapomnieli. 54 — Ee, tam! — krzywi się Aniela Gawędowa brzęcząc butelkami z mlekiem. — Sam sobie winien! — Ale, o! — mruczy gniewnie dozorczyni. — Też wymyśliła! Niby jak to: sam sobie winien? — A pewnie. Poszedłby do domów towarowych, pogadał, z kim trzeba... Przecież bez Mikołaja to żadne święta! Od nas pieniędzy brać nie chce, choć przecież dzieciakom co roku prezenty w worku roznosi. Pan Kazio potakuje z powagą. Odstawia do garażu swój motocykl, który na dobrą sprawę już dawno powinien był pójść na złom, i wkłada biały kitel. Już czas otworzyć sklep. Zaraz przyjedzie tu furgonetką towar. A wiadomo, jak to jest przed świętami: zakupów mało, ale zamówień, ho, ho! Cała masa. — Złociutki — wdzięczy się do pana Kazia pani Gawędowa — zostawi mi pan dwa makowce i ze trzy strucle owocowe, co? — Zapisy będą od jutra — broni się pomocnik cukiernika walcząc z oporną kłódką na drzwiach sklepu. — Szef nie pozwolił mi przyjmować żadnych zamówień... Pani Aniela wzdycha i otuliwszy się płaszczem idzie do domu. Szara kamienica o tej porze pustoszeje. Dorośli w pracy, dzieci są w szkole, więc chwila ciszy i spokoju. Tylko pani Leokadii coraz trudniej machać miotłą. Niespokojnie spogląda w pochmurne niebo, co zwisa tuż, tuż nad dachami domów, czy aby nie sypnie grudniowym śniegiem. Ale nie. Najwyżej zleje zimnym przenikliwym deszczem. Na odśnieżanie jeszcze nie pora. Jeszcze spokojnie można słuchać płynącego z radia przeboju: „Rusz się, Zenek, śnieg na dworze! Zenek, wstań, bo ci przyłożę"... W taki ponury dzień nawet się nie chce rozrabiać na ulicy. Wracające ze szkoły Skunksy suną leniwie, postawiwszy kołnierze kurtek. — Ty — mówi Jacek. — Są u was jacyś nowi? — Uhm — odmrukuje Sławek. — Dwóch braci jest w mojej klasie. 55 — 1 co? Sławek wzrusza ramionami. — Nic. — Jak to: nic? — Jacek aż przystaje.—Jak ich przyjęliście? Sławek zastanawia się przez moment. — No... bo ja wiem? Chłopaki nic nie mówiły. Jacek przygryzł wargi. Smarkacze! Nawet nie umieją dać w kość ,, nowym"! — Au was? — Sławek zwraca wzrok na brata. — Jest kto nowy? Jacek przyspiesza kroku. Wolałby o tym nie mówić. Jakoś tak się złożyło, że ruda dziewczyna, która przyszła do nich do klasy tuż przed świętami, wygląda zupełnie możliwie. I chyba taka jest, bo nawet dziewczyny się na nią nie boczą. Zresztą, co on, Skunks Biały, może powiedzieć o dziewczynach? — Iii, tam! — macha pogardliwie ręką, co nic nie oznacza, tak że Skunks Czarny dalej nie wie, czy w klasie brata objawił się ktoś nowy, czy też nie. — Byłeś tam? — Sławek wysuwa podbródek z wysoko postawionego kołnierza. — No, w tym wieżowcu? Jacek przecząco kręci głową. Właściwie dlaczego tam jeszcze nie był? W końcu można obejrzeć sobie taki dom. Nie każdy musi o tym wiedzieć. Spowiadać się nie będzie, a windą szybkościową, co sama się zamyka, można by pojeździć na ostatnie piętro i z powrotem. — Możemy tam zajść — cedzi przez zęby. Słowa padają tak lekko, jak dmuchnięty w powietrze kaczy puch. Jacek za nic w świecie nie przyznałby się, że jazda szwedzką windą może być dla niego czymś aż tak atrakcyjnym. Obaj chłopcy wolno przechodzą na drugą stronę ulicy. Robotnicy budujący dom usunęli już wprawdzie drewniany parkan, którym był otoczony, ale zostawili po sobie taki bałagan, jakby liczyli na pomoc sił nadprzyrodzonych lub krasnoludków, które 56 nocą wywiozą w nieznane sterty desek, potłuczonej glazury, kawałki rur, drutu i inne żelastwo. I choć nowo wzniesiony wieżowiec lśnił czystością tynków i blaskiem szkła, to jego otoczenie wyglądało jak podmiejskie wysypisko śmieci. Do wejścia prowadziła wąska wydeptana już przez mieszkańców ścieżyna przetykana tu i ówdzie kładkami z desek osłaniającymi dołki wypełnione brudnoszarą wodą. Sławek wszedł ostrożnie na taki drewniany pomościk, który się niebezpiecznie pod nim zachybotał. — To ci dopiero robota! — warknął. — Ja bym takich... — Budowa to budowa! — wzruszył ramionami Jacek. Hol nowego budynku istotnie był imponujący. Przez szklane drzwi wejściowe szło się po mozaikowej posadzce aż do dwu klatek schodowych. Po obu stronach znajdowały się windy. Sławek naliczył sześć kabin. Pośrodku holu ustawiono stoliki i fotele tonące w zieleni. Zieleń pięła się po zmyślnie rozwieszonych nylonowych żyłkach aż po wysoki sufit oświetlony rzędem jarzeniówek. — Prawie jak w Ogrodzie Botanicznym — szepnął wstrząśnięty Sławek. — Raczej jak w oranżerii. — Jacek z głową zadartą do góry kontemplował wielką palmę w drewnianej donicy, której rozłożyste liście miały chyba z metr długości. Rozległ się cichy brzęczyk i nad drzwiami windy zapaliła się czerwona lampka. Drzwi rozwarły się wyrzucając grupkę osób. Wśród nich Sławek dostrzegł obu chłopców, którzy dziś rano po raz pierwszy stawili się w jego klasie. Byli to ci sami, których Jacek brutalnie przepędził spod szopy. Chłopcy również go dostrzegli i zwolnili kroku. Obie strony nie wiedziały, jak się zachować. Tylko Jacek, nieświadom całej sprawy, dalej błądził wzrokiem po lśniących szybach, za którymi szumiała ulica. Jeden z chłopców w kurtce w kolorową kratę zbliżył się do Sławka. 57 — Ty też tu mieszkasz? Sławek przecząco pokręcił głową. — A gdzie? Milczenie przeciągało się. Drugi chłopak, podobnie ubrany, pociągnął brata za rękaw. — Rysiek, chodź już! Sklep czynny jest tylko do szesnastej! Do stojącej w miejscu trójki niedbałym krokiem dołączył Jacek. Od razu poznał chłopców. Spojrzał na Sławka i spytał szorstko: — Czego oni chcą? — To ci... z mojej klasy — wymamrotał Sławek. — Nowi. Jacek bębnił palcami po oparciu fotela i milczał. Wreszcie ten wyższy nie wytrzymał. — Jestem Rysiek Roszkowski, a to mój brat Marek. Chłopiec miał szare oczy i masę drobniutkich piegów na policzkach. — Bliźniacy? — zdziwił się Sławek. — I dlatego w jednej klasie? Rysiek przecząco pokręcił głową. — Nie. Jestem starszy o rok, ale chorowałem i dlatego teraz chodzimy razem do czwartej. — Pewnie nazbierałeś pełen worek dwój i nie przepuścili cię do następnej klasy! — roześmiał się ironicznie Jacek. — A potem się wymyśla takie historyjki dla nowych kolesiów... Niższy z chłopców, Marek, skoczył w stronę Jacka z zaciśnię-l tymi pięściami. — Ty! — wrzasnął piskliwie. — Kim ty w ogóle jesteś, że się odzywasz nie proszony. 1 co tu robisz w naszym domu? Tego już było Jackowi za wiele. — Mam w nosie ten twój wieżowiec i twoje windy, wiesz? — Ale... — zaczął Sławek, któremu nagle zrobiło się gorąco. —I Ale... 58 - Jazda do domu, Sławek! I żebyś mi się nie ważył gadać z tymi ważniakami, którym się nasz dom nie Р°<*оЬа! n, Sławek! Trzeba przyznać braciom Roszkowskim na plus, że nie wspomnieli ani słowem o całym tym przykrym incydencie pod palmą, ale też nie starali się zbliżyć do Sławka. Jeśli rozmawiali na przerwie, to wyłącznie z paroma dziewczynami, które zawsze zainteresowane są nowymi twarzami, lub z tymi chłopakami, którzy siedzieli w bezpośredniej bliskości ich ławki. Sławek w duchu popierał „lokalny patriotyzm" brata. Jemu też nie podobał się sposób, w jaki „nowi" odnieśli się do ich domu. 67 Ton pogardy — bolał. Ale chłopiec nie chciał być dla „nowych" powietrzem, tym bardziej „morowym" (zapamiętał to określenie rzucone przez nauczycielkę geografii tuż po ich pierwszych eksperymentach z cuchnącym zgniłymi jajkami siarkowodorem). Rysiek i Marek Roszkowscy wyraźnie stronili nie tylko od Sławka, lecz w ogóle od wszystkich dzieci z szarej kamienicy, trzymając się z kolegami z nowego wieżowca. I może dlatego zaczęła się dziwna sprawa: wyraźny podział na tych ,,lepszych" i na tych „gorszych". Oczywiście ani jedni, ani drudzy nie różnili się poziomem szkolnej wiedzy czy też staranniejszym wyglądem zewnętrznym. Po prawdzie — nie różnili się niczym. Ot, normalne, nieźle odżywione dzieci z bardziej lub mniej wypełnioną głową. A jednak podział powstał. I to nie tylko w czwartej „A", lecz również w piątej ,,B", o co się już postarał Skunks Biały. Jak by na to nie spojrzeć, Jacek był powodem pogłębiających się z każdym dniem zmartwień Sławka. Niezbadane są jednak losy pewnych nie najlepszych pomysłów. Miał się o tym przekonać naocznie, a raczej „nasercowo" również twórca owego podziału na „gorszych" i „lepszych" — sam Skunks Biały. Oczywiście on uważał, że lepsi są ci z szarej kamienicy, zaś mieszkańcy szklanego wieżowca sądzili wręcz przeciwnie. Jacek, odrzucając generalnie wszystkich „z tego tam nowego domu, który zaraz się pewnie i tak rozsypie", nie przewidział jednej tylko rzeczy — że i do jego klasy zawita ktoś „stamtąd". Tym kimś była rudowłosa Kremówka, dziewczyna tak fajna i tak koleżeńska, że już w bardzo niedługim czasie stała się nie tylko ulubienicą nauczycieli, ale również, co dziwniejsze, także koleżanek z klasy. Bo o chłopcach to nawet nie ma co mówić. Każdy z nich starał się choć przez chwilę z nią porozmawiać, każdy też przynosił Kremówce w darze swe największe skarby: a to scyzoryk o stępionym ostrzu, a to gumkę, która pachniała miętą czerwony mazak, a nawet garść gwoździ. Wszystko to składali 68 w tajemnicy jeden przed drugim, w hołdzie rudowłosej dziewczynie z Sulejówka, której uśmiech wywoływał błogość w sercu. Tylko Jacek prychał jak mały żbik czający się gdzieś na gałęzi, ukryty wśród listowia. W duchu nie mógł kolegom nie przyznawać racji. Kremówka była najfajniejszą dziewczyną, jaką spotkał w swoim życiu. Ale Skunks Biały też był indywidualnością dość niezwykłą i nie sposób było tego zmienić. Jedna indywidualność w klasie jest od biedy do wytrzymania, ale dwie? To już prawdziwa klęska! Jacek przyjął teraz całkowicie nową politykę: totalnego negowania wszystkiego, co wymyśliła Kremówka. Żadne tam publiczne wydziwianie czy wydrwiwanie! Skądże! Skunks, z wyżyn swego nieprzeciętnego (jak mniemał) intelektu, zwyczajnie rudej dziewczyny nie dostrzegał. Była przejrzystym powietrzem, które nawet nie drgało, kiedy mijała chłopca o krok. Proste? Proste! Kremówka była dziewczyną dostatecznie bystrą, aby to dostrzec. Bezpretensjonalna, a przy tym bardzo „dziewczyńska", nie chciała być zwyczajnym powietrzem. Dla nikogo. Toteż z niejakim żalem przyjęła te reguły gry narzucone przez Skunksa Białego, określanego przez nauczycieli jako „niebezpieczny dla otoczenia alchemik". I taki stan rzeczy trwał niewzruszenie aż do dwudziestego grudnia, kiedy to nagle wybuchł groźny w skutkach konflikt w sprawie Mikołaja. Przyczyną i jednocześnie sprawcą owego konfliktu był zupełnie nieświadom rzeczy pan Durkowski. A zaczęło się wszystko od jak zwykle pełnego pomysłów pana Kazia. Spotkawszy starego emeryta w bramie, pan Kazio zatrzymał grzechoczący motocykl i nie wyłączając silnika zawołał: — Wie pan, co wymyśliłem? Pan Feliks spojrzał na błyszczący zielony kask i szerokie gogle nie bardzo rozpoznając osobę. 69 — Słucham? Silnik wreszcie zgasł z własnej nieprzymuszonej woli i zapanowała kojąca cisza. __ Wymyśliłem, żeby w tym nowym bloku — tu pan Kazio machnął ręką za siebie — wywiesić takie ogłoszenie... __ д t0 pan! — stary emeryt wyraźnie się ożywił. — Jakie ogłoszenie? Pomocnik cukiernika zsiadł z motocykla i popychając gruchot w głąb podwórza perorował: __ Trzeba napisać tak: „Święty Mikołaj do wynajęcia! Przynosi prezenty dzieciom i młodzieży. Ma własny ekwipunek i szacowny wygląd"- " tu należy podać adres! — pan Kazio trzepnął się dłonią po kolanie. __ jaki... adres? — zdziwił się pan Durkowski, który jeszcze przed chwilą był myślami bardzo daleko. __ No, pański adres, oczywiście! Żeby ludzie mogli tu przy- przychodzić i zamawiać! __ Co zamawiać? — pan Feliks jakoś ciągle nie mógł zrozumieć. __ O, rany '• — rozzłościł się pan Kazio opierając rozklekotaną maszynę o mur. — Przecież mają pana zamawiać na Gwiazdkę! Pana w czerwonym płaszczu! Z workiem! Z brodą! Z wąsami! — Pomocnik cukiernika wymachiwał rękami jak najlepszy holenderski wiatrak. Pomysł pana Kazia dotarł wreszcie do udręczonego mózgu pana Durkowskiego. Szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. __ Rozumiem! — zawołał. — Teraz zrozumiałem! A wie pan, że to świetny pomysł! Tylko... — emeryt nachylił się nad uchem swojego rozmówcy i zniżył głos nieomal do szeptu — ja nie podam mojego adresu, tylko pański! __ ja jak to mój? — Tym razem zdziwił się pan Kazio. — Przecież ja nie tego... nie przebieram się za Mikołaja! __ Nie o to chodzi — machnął lekceważąco dłonią pan Fe 70 liks. — Podam adres firmy Piórko. Że niby... wiadomość w cukierni. I tak za jednym strzałem upieczemy dwie pieczenie! Pan Kazio podrapał się za uchem. To, że stary myli przysłowia, to drobiazg. Za jednym strzałem ubija się dwa zające, które dopiero później bywają pieczenia, ale ten pomysł z cukiernią... — Nie chwyta pan? — zdziwił się Durkowski. — Przecież ludzie, którzy tu przyjdą po świętego, wyjdą na pewno z ciastkami! Kto się oprze wyrobom pana Piórko? Obaj panowie uśmiechnęli się zadowoleni. Teraz wszystko było jasne i proste jak... kij hokejowy. Ale wymyślić coś, to nie znaczy od razu zrealizować! Ani pan Kazio — pomysłodawca, ani pan Feliks — „święty na zamówienie" nie mieli dość energii, aby napisać i rozlepić na okolicznych murach i klatkach schodowych kilkadziesiąt ogłoszeń. Ruch w sklepie cukiernika był tak wielki, że pan Kazio nie mógł się wprost opędzić od klientów. Biegał tam i z powrotem z cukierni do magazynku, aż mu furkotały poły fartucha. I właśnie w czasie jednej z takich wędrówek natknął się na braci Gawędziarzy. — Hej! — wrzasnął przytrzymując na głowie wielką tacę wyładowaną świeżutkimi makowcami. —Zaczekajcie! Lutek oblizał się szeroko na widok specjałów. - Piekielnie dobrze to wyyygląda — zająknął się pełen entuzjazmu. Pan Kazio otarł dłonią spocone czoło. Taca niebezpiecznie za-chybotała. — O, rany, żeby spadło!—wyrwało się Piotrkowi z głębi serca. — Lepiej byście pomogli Durkowskiemu pisać ogłoszenia! — warknął pan Kazio. — Stary sam nie da rady! — Jakie ogłoszenia? — zainteresował się natychmiast Piotrek. Pan Kazio szybko wyjaśnił, co i jak. - Dobierzcie sobie paru kolegów i porozlepiajcie kartki w tym 71 nowym wieżowcu! Durkowski musi trochę zarobić przy okazji świąt, jasne? Gawędziarze skinęli głowami. Znakomicie rozumieli, że emerytura pana Feliksa powinna zostać uzupełniona wpływami z racji czerwonego płaszcza i przepaścistego worka. — Kto będzie pisał? — spytał Piotrek. __ Zaaawołaj Helenkę, ooona umie ładnie pisać druuukowany- mi literami. Helenka siedział w pralni i wypisywała czarnym tuszem na białych tasiemkach jakieś tajemnicze znaki i cyfry. __ Co robisz? — spytał Piotrek przysiadając na tobołku z brudną bielizną. __ Nie widzisz? Przecież do każdej sztuki garderoby trzeba przyszyć znaczek. Inaczej wszystko by się pomyliło. Kurtka pani Makowskiej ze spodniami waszego taty! __ jo me masz teraz czasu? — zmartwił się chłopak. — Bo trzeba __pochylił się nad uchem Helenki i coś jej szeptał z przejęciem. Dziewczynka kiwnęła głową. __ Dobrze, ale dopiero po czwartej. Jak mama wróci. Pojechała coś załatwić, a Magda siedzi z Albertyną w domu, więc... Do kantorka wszedł z głębi pomieszczenia pan Alojzy Rycerz dźwigając naręcze świeżo wyczyszczonych płaszczy i kurtek. __ Cześć, chłopaki! Przyszliście tu zawracać głowę Helence? Nie macie co robić? __ Mamy__Piotrek wydął wargi. — Ale teraz pracujemy społecznie. Pan Rycerz z uwagą wieszał na długim metalowym drążku marynarki i odświętne suknie okolicznych elegantek. __ Społecznie, mówisz? I Helenka jest wam potrzebna? __ jak _ powiedział szybko Lutek — bo tyyylko ona umit ładnie pisać! 72 No, dobrze. — Pan Rycerz zajął miejsce w kantorku. — Możecie iść razem. Helenka pedantycznie złożyła oznakowane tasiemki, zakręciła korek w buteleczce z tuszem i niespiesznie wstała. Za chwilę cała trójka naradzała się w zimnej klatce schodowej. — Kto ma papier? — Pan Durkowski musi nam dać. — To idziemy! — Piotrek ruszył szparko po wydeptanych schodach. Skrzypnęły drzwi stróżówki i w szparze ukazała się zmierzwiona czupryna Putka. — Co robicie? — Chodź z nami! Przydasz się! — zawołał Piotrek z podestu. / Mały skinął głową i cała czwórka podreptała na piąte piętro od podwórza. Pan Durkowski wyraźnie się ucieszył widząc grupkę pomocników. — Ja tu już coś niecoś napisałem — powiedział wpuszczając dzieci do kuchni — ale tyle kartek to nie na mój wzrok! I okulary gdzieś się zapodziały... W kuchni było ciepło i pachniało majerankiem- Lutek z lubością pociągnął nosem. Starszy pan uśmiechnął się. — To flaki. Lubicie flaki? Dzieci skwapliwie kiwnęły głowami. Za chwilę już wylizywały pracowicie miseczki od kompotu, bo tylko takie naczynia wpadły panu Durkowskiemu w rękę. — Dobre było? Znów głowy skinęły radośnie, po czym przystąpiono do pracy. Pan Feliks ciął arkusze papieru, na których Helenka kaligrafowała czarnym i czerwonym mazakiem: 73 MIKOŁAJ DO WYNAJĘCIA PRZYNOSI PREZENTY GRZECZNYM DZIECIOM WIADOMOŚĆ W CUKIERNI PANA WALERIANA PIÓRKO ZAPISY TYLKO DO 23 GRUDNIA Podać adres'' - spytała dziewczynka. I P^co? zdziwił "ie Putek. -Przecz każdy zna nasza '"-'Miejmy nadzieję, że ci z nowego bloku też. Po dwóch godzmach stos ogłoszeń był już gotowy. Chłopcy ozdobili jeszcze każda kartkę czerwona obwódka i paroma wy-krzyknikami,tak że nie można było me zauważyć ogłoszenia. Ale fajne, co7 - cieszył sie Piotrek. - Pokażemy Magdzie! u- i і<л-,.;„ i uszami zatkanymi watą umoczoną Maeda odrabiała lekcje z usz*» j rnagud u łóżeczku, ryczała ze złości w rozpuszczonej stearynie. ОЬок, w j Albertyna. - Co jej się staaało? -jęknął Lutek i v «ił» пяшрі iak weszli, i dalej skrobała długo- Maeda nie usłyszała nawei, j»*- » •> Mdgaa у Hplpnka DOdeszła do niemowlaka i pochyliła pisem w zeszycie. Helenka pou^ się nad jego łysą głową. — Cicho, wasza królewska mosc. I Albertyna natychmiast umilkła. Maeda wyięła z uszu zatyczki- Zrobiłam zadanie z polskiego. Jeszcze mi tylko została historia ale to nic trudnego- Co macie? - wzrok dziew-mstoria, aic nncictych kartek, które Piotrek ściskał czynki spoczął na stosiku pocięć w garści. — Idziemy rozlepiać. wawiQ 7ЯГЯ| - Zaczekajcie na mnie! - P^ła Magda. - Mama zaraz wróci. 74 I rzeczywiście. Nie minęło nawet pięć minut, kiedy w przedpokoju zazgrzytał klucz. Pani Stefania weszła obładowana zakupami. — Mała staje się spokojniejsza z dnia na dzień — powiedziała z uśmiechem do łagodnie gaworzącej Albertyny." Dzieci spojrzały po sobie starając się nie parsknąć śmiechem. Dorośli czasem wierzą w to, w co chcieliby uwierzyć. — Helenko, Madziu, poczęstujcie kolegów herbatnikami! — Musimy wyjść, mamo, Taka... taka akcja... Pani Rycerz westchnęła. — Ciągle macie w tej szkole jakieś akcje! A kiedy będziecie się uczyć? Piątka dzieci taktycznie milczała. To najlepsza metoda. Dorośli muszą sobie pogadać od czasu do czasu. Taka ich rola. — To my przepraszamy — pierwszy ruszył do drzwi Piotrek, a za nim cała reszta. — Macie klej? — przypomniała jak zwykle przezorna Helenka. Nie mieli. O tym jakoś nikt nie pomyślał. Na kupno w sklepie nie mieli czasu ani pieniędzy. — To co będzie? — zmartwił się Putek. — Pożyczmy od pani Weroniki. Ona lepi papierowe zabawki na choinkę — wpadła na pomysł Magda. U pani Weroniki Klon pachniało na odmianę lakierem. Pokój był duży, z dwoma oknami i solidnym piecem z brązowych kafli, który przyjemnie buchał ciepłem. Na środku pokoju stał stary, przedwojenny stół z orzechowym blatem, poplamiony klejem i porysowany miejscami jakimś ostrym narzędziem. Ale to nie miało wielkiego znaczenia, gdyż i tak cały zarzucony był mnóstwem najrozmaitszych przedmiotów: rolki kolorowego papieru sąsiadowały z malowanym talerzem pełnym wydmuszek z jajek, a słoiki farby plakatowej piętrzyły się obok pędzli, nożyczek, kłębków sznurka i rozsypanych koralików. Ten warsztat pracy — jak go nazywała pani Klon — pochłaniał cały czas i energię starej 75 emerytki. Już od dwóch miesięcy pracowała cierpliwymi, choć zreumatyzmowanymi dłońmi, by z tego chaosu wyczarować choinkowe cuda. Tuż nad stołem opuszczał się z sufitu wielki kryształowy pająk--żyrandol cichutko pobrzękując szklanymi wisiorkami. Ta ciężka lampa też pochodziła z przedwojennych zasobów pani Weroniki i była już nawet raz wypożyczana do filmu. Teraz łagodne światło padało na siwy kok i rumiane ciągle policzki. Dzieci stały wokół stołu i jak urzeczone wpatrywały się w zręczne palce, które z wydmuszek, bibułki i koralików tworzyły małe kolorowe arcydziełka. __ A my to mamy jeszcze taką wielką gwiazdę, którą nam pani zrobiła kilka lat temu — pochwalił się Piotrek. __ Phi! U nas są łańcuchy ze srebrnego papieru i koszyk ze słomki — licytowała się Magda obciągając marszczący się pod pachami sweter. __ Domyślam się, że przyszliście w jakiejś sprawie — zainteresowała się pani Weronika. — Czy któreś z was mogłoby podrzucić trochę węgla do pieca? Nie chciałabym teraz brudzić sobie rąk. Lutek natychmiast schwycił kubełek. Sprawnie wygarnął szufelką ciężkie bryły. Żar rozjarzył się, sczerwieniał i przygasł. — Czy paaani mogłaby nam pożyczyć kleju? Pani Weronika spojrzała znad okularów. __ Naturalnie. Jeśli mało, to jest w tej szarej tubce, a jeśli dużo, to lepsza będzie guma arabska w słoiczku. Wzięli gumę. Kłaniając się i szurając nogami wycofali się na klatkę schodową. — Dokąd idziemy? — sapnął Putek. __ Na ulicę. Przyklejać! — Magda ruszyła naprzód, a za nią reszta dzieci. Pierwszą kartkę przykleili na murze koło żelaznej bramy w obrę-1 bie własnego podwórka. 76 wiedząc C° U "aS? "" Pr°teStOWał Lutek- - Przecież tu wszyyyscy obcych^ Wie?~ZaperZył S1? Piotrek. - Tędy chodzi sporo Dalsze kartki rozlepiali „po sprawiedliwości". Żeby każdy dom po strome szarej kamienicy był właściwie poinformowany Do zorca spod dwudziestego szóstego nawet pomógł Putkowi gdy ten nie mógł dosięgnąć upatrzonego miejsca. - Starego Durkowskiego to ja znam jeszcze z okupacji' -mruczał przyklepując oporny kartonik. O wiele gorzej przedstawiała się sprawa z nowym domem którego nieskazitelny tynk błyszczał w świetle ulicznej latarni Już na samym wstępie dzieci spotkały się z ostrym protestem jakiegoś wysokiego pana wlzarym płaszczu i czarnym kapeluszu -Jazda stąd! - krzyknął niezbyt wytwornie, gdy tylko doj- ogłlsz^ ' W rękU Pi°trka' ~ TU ПІЄ W°ln° Па1ЄрІаС Żadnych - Ale my chcemy... - zaczął Putek i szybko umilkł widząc groźne spojrzenie mężczyzny. ~ Zaczekaj - szepnęła Helenka - może on sobie pójdzie' Ucz czarny kapelusz nie tylko nie ruszył się na krok ale donośnym głosem zaczął przywoływać innych lokatorów Wokół posetaciZebrał '^ JUŻ 8РОіУ tłUmCk r°Zgadanych J Protestujących twa^am™ ***** "* "^ ~~ ™°Ш ^^ JeJm°ŚĆ Z d'Uga ial^bA PCWnie! ZaCZyna SiC °d kart£k' a копс2У na tarowaniu піп S TT W WindZJe! ~ P°Parł Ją т^У^ w cyklistówce 1 nausznikach z włóczki. - A potem, panie, ściany pomazane, klatki schodowe brudne opornej r°ZTdził Si? ІУ5У Staruszek' lgnący na smyczy opornego jamnika. - Ale my nie zrobiliśmy nic złego! _ zezłościła się Magda 77 f.rne/kowi pod nos stos kartek. — Rozlepiamy podsuwając staruszku w v ważne ogłoszenie..- — Nie wolno' — ucia^ mężczyzna w czarnym kapeluszu. -W tym domu nie wolno! Możecie sobie przylepiać po drugiej strome ulicy! Tam jest wystarczająco brudno! Co tu się dzieje? — usłyszeli nagle dźwięczny głos i obok piątki dzieci stanęła znajoma postać pani o pięknych rudych włosach wymykających się spod kaptura. -- Co się stało? O reeety!- wyjąkał w zachwycie Lutek.-Ta pani jest matką Kremówki! Helenka promiennie uśmiechnęła się do nowo przybyłej. Sprytna Magda od razu wyczuła sojusznika. — Bo proszę pani, my chcemy zawiadomić mieszkańców, ze święty Mikołaj jest do wynajęcia... i my... Ludzie rozstąpi się. Zagniewane oblicza nagle złagodn.ały. KtóŚ сЇЇо^їіесі me wymyślą! - łysy staruszek kręcąc głową oddalił się pociągnięty przez niecierpliwiącego się Jamnika _ jesteście kolegami mojej córki? — spytała rudowłosa pani o •,«, пЯ innych lokatorów gotowych z zaciśniętymi pięścią! nie zważając na irm.yv ° •u - i^;arvch ścian nowego domu. milTo "mruczy Ptotrek patrząc w bok. - To właściwie I Jacek znią chodzi do jednej klasy. No, Jacek Skunks. O takim nazwisku nie słyszałam. - Matka Kremówki zdję-1 Ь ^oTsię naprawdę nazywa Kruk, ale wszyscy przezywają go 1 cblflkem __ szepce Helenka i nie wiadomo dlaczego się czerwiem. I Bo śmierdzi - dodaje prostolinijny Putek. --Obaj śmier- N^rrwia si?? ~~ dziwi się rudowtosa pani rozpinając ciepły j płaszcz 'wholu nowego domu jest gorąco. Tak gorąco jak w stróżówce pani Leokadii, gdy się dobrze napali w piecu. I - No nie! - protestuje Lutek. — Z nich juuuż nie można 78 wywabić tego zapachu. Oooni są chemikami i produkują kwas masłowy. — Rozumiem — mówi pani z miłym uśmiechem. — Ja się nazywam Niedźwiedzka. Jeśli chcecie, to wam pokażę miejsce, gdzie można nalepić wasze ogłoszenie. Dzieci rozglądają się ciekawie. Hol jest przestronny. Szklane tafle szyb oddzielają ciepło i komfort od chłodu grudniowego wieczoru. Zieleń kipi z wielkich donic i zwisa rozpięta na niewidocznych żyłkach. Czerwone lampki nad windami mrugają zachęcająco. Pod sufitem jasno płoną kilkoma rzędami jarzeniówki. — Ładnie tu — mruczy Piotrek. — Żeby to u nas tak... — 1 babcia miałaby mniej sprzątania — wzdycha praktyczny Putek. Już są przy windach. Na ścianie, pomiędzy skrzynkami na listy a dużym fikusem, wisydrewniana tablica. — Tutaj możecie przypiąć wasze ogłoszenie. — Pani Niedźwiedzka stawia na ziemi torbę z zakupami. — Nie mamy pluskiewek, tylko klej — martwi się Helenka. — Nie szkodzi. O, tak dobrze. No, teraz każdy je zauważy. Do widzenia! — Pani Niedźwiedzka otwiera drzwi jednej z wind. — Do widzenia — szepce Putek z wzrokiem utkwionym we wnętrzu kabiny wyłożonej imitacją boazerii. — Jakie wielkie lustra! — Dobra! — denerwuje się Magda. — Nie ma się czym zachwycać! Idziemy! Ważne, żeby pana Durkowskiego ktoś zamówił. — Ale kwiaty tu ładne — protestuje Helenka. — I co z tego! — wzrusza ramionami Piotrek. — Do nich na pewno nikt z telewizji nie przyjdzie, żeby zrobić wywiad! — Pewnie — popiera go Putek. — Ich dozorczyni mieszka tu nie dłużej jak miesiąc. Co ona wie o tej ulicy? O domach? Nic. — I z satysfakcją zamyka za sobą szklane drzwi. Ziąb uderza w rozgrzane twarze. Grudzień pędzi na złamanie 79 .«iac z drzew ostatnie poczerniałe lifcie. Latarnia mru-karku -*»W^ szary dom , żelazn, bramą. I żółtawe SoS; оГп z^ktorynt, krz,taj, sie -a, t kochan, ludzte. P Czek do jntra! - wola Magda. Cześć1 .. iatr po Zapada szybka zimowa noc. wiatreporywa ostatme s.owa i ntesie je ponad okocone drzewo. „«.n dnia a byl to piątek, wśród dzieciarni z szarej ka-NaStęP"uchn"l przerażaj wieść: ktoś pozrywa, wszys.kte ГІГ tato rudent ponalepiane ubiegłego wieczora. I me dosc kartk, z tatar tru P ^ ^^ ^ jme oglo Ю tymLvrante godzącej w honor starego emeryta, który z tak, °ь' „«ehe"ri *w czerwony p.aszcz bramowany wyhntałym chęcią przeb.«a c zen.c zerwane к ,c.any przez Kre. ""'To"; tanę zostam w k.aste piątej ,.B" podczas pauzy. j "!! TO świństwo! - wrzasnął SkunksB.aly zaciskając p.ęsct. - > ^remówtaz uwag, spojrza,a mu w octy. W niczym nie czuta , Nie ona byia autork, tego steku brednt. Ale Jacek n.e Slę wmna Mte У dziewczynka nie miała najmmejszego na,eŻa' przePd nta" tłumaczyć. Na szczęście w poblrżu znaleI. ''Tik i M Ida Oni też ze zgróz, przeczytali tresc kartkt. S'C Sa" wytrzymał i usiłował wyrwać im nieszczęsny teks,, ^f^tlw'- krzyku,! Sławek. - Zniszczysz dowód rzeczo- ^^SESSES»- - ** rono WSS No, to juz byt _ b skunk wCiellly S1C na jakts stkiedżteczszar tam-"7 ». doktora Watsona. « « ^'S nie grali na skrzypcach, przeprowadzone 1 ** n'7sk puatn Toehodzente doprowadziło w końcu J S: sptt A *-** sP-ców _ ho było ich dwoc 80 Oba Skunksy były tak przejęte zarówno samą sprawą, jak i swoją w niej rolą, że odstąpiły od uświęconego zwyczaju zamykania na kłódkę szopy-laboratorium, a przeciwnie, zgromadzili w niej wszystkich chętnych. Z tej okazji zdjęto nawet napis nie zezwalający na wstęp do komórki osobom nieupoważnionym i dziewczynom. Jacek stał na środku trzymając w ręku fatalną kartkę. — Odczytuję ten tekst, żebyście wszyscy wiedzieli, jakim... — zawahał się na moment nie umiejąc widocznie znaleźć właściwego słowa—jakim... — powtórzył i rozejrzał się bezradnie. Helenka stała obok Magdy pod ścianą i wyglądała tak, jakby cały świat nagle zawalił jej się na głowę. — Jaką świnią jest sprawca! — zakończył Jacek w natchnieniu, у — Czytaj wreszcie! — sapnął Putek, który tego dnia nie był w szkole i całą sprawę znał tylko z opowiadań..... — Oto tekst, który zamiast naszego — Jacek, choć nie brał czynnego udziału w nalepianiu ogłoszeń, solidaryzował się z tymi, którzy to zrobili — powiesił ten... ta świnia w holu nowego wieżowca :,,Ludzie, nie zamawiajcie Mikołaja! To pijak i brudas z tej rudery naprzeciwko!" — Ttt... ttto — zachłysnął się Lutek — draństwo! Nazwać pana Durkowskiego pijakiem! — I brudasem! —jęknął Putek. Rozległo się ciche chlipanie. To Helenka nie wytrzymała napięcia i rozszlochała się po dziewczyńsku. — Cicho, baby! — huknął Jacek wcale nie dlatego, by uciszyć Helenkę, ale raczej, by samemu nie okazać przypadkiem nadmiernego wzruszenia. — Jak myślicie, kto to zrobił? — spytał Putek wstrząśnięty do żywego. — Kto nazwał nasz dom ruderą? ~~ Ci z wieżowca. Nikt inny — wzruszył ramionami Piotrek. "~~ Ale nie Kremówka! — wykrzyknęła Magda. Była skłonna 81 ,« tnieranki przed atakami wzburzonych chłop-bronić swej nowej kolezan* F CÓVL Skąd wiesz? - zapytał sarkastycznie Jacek wciskając ręce W TZŹ „niosła tę kartkę do szkoły! - pisnęła Po-nrzez łzy Helenka. - To ona ją zerwała z tablicy ogłoszeń. datek publiczni* _ piotr<;k | __ Powinniśmy byli ją lu *"»* — Jaaasne — poparł go Lutek. Sławek spojrzał na brata spod oka. Jak on na to zareaguje ? Ale me doczekał się żadnej reakcji. Jacek po prostu udał, ze ШЄ SłySOna me mogła teraz przyjść - powiedziała Magda Z bardzo dobrze! - warknął Jacek. - Do naszego labora- u „,„ ™amv orawo zapraszać, kogo chcemy. ТЖг Sic -z„="- «*. Sławek, chce zmie u «v temat — podejrzenie pada, oczywiście, na nić niebezpieczny temai p j к i u;^b Tvikn oni nazywają nasz dom ruderą. Roszkowskich. Tylko o х У _ n.e chciała zrozumiećł __ Ale dlaczego? Diaczegu ze w czyimś sercu może nagromadzić s,ę tyle podłości. To iasne' Żeby nam zrobić na złosc! Z Ak on, nie nam, tylko biednemu panu Durkowskiemu zrobili krzywdę - westchnęła Helenka ocierając ukradkiem łzę лі t.an ye nie jest w stanie zapanować nad sobą. krzyknął Jacek uderzając dłonią w skrzynkę po piwie. Tylko że naprzód trzeba im winę udowodnić - powiedzi Piotrek podnosząc palec jak obrońca w czasie procesu. - Tak uuudowodnić - zająknął się Lutek. 82 Skunks Biały uśmiechnął się z wyższością i skinął na Sławka. — Przyjrzyj się temu papierowi, ale dokładnie! Sławek zmarszczył czoło. Czuł, że od jego odpowiedzi zależy los braci Roszkowskich, ale nie bardzo wiedział, w jakim kierunku zmierzają sugestie jego brata. „Co Jacek ma na myśli? — zastanawiał się gorączkowo, wygładzając papier. — Nie mogę go zawieść!" — Nooo — zaczął i potarł nos końcem palców — papier jest biały... nie z zeszytu, to jest, chciałem powiedzieć, że nie został wyrwany z zeszytu... — I co dalej? — nalegał Jacek. — No, ruszże głową! Sławek przeżywał męki. Zupełnie, ale to zupełnie nic nie przychodziło mu do głowy. Gapił się w biały prostokąt poznaczony literami, jakby to był co najmniej list chana tureckiego, a nie zwykła papeteria i mazak. — Zdaje się, że mam! — wykrzyknął w przypływie nagłego olśnienia. — Co masz? — zainteresowała się Magda, wyciągając szyję. — Jackowi chodzi o kolory mazaków. Skunks Biały skinął głową. Teraz oblicze Sławka rozjaśniło się. — Widzicie ten pomarańczowy flamaster? I ten fioletowy? Dzieci skupiły się wokół kartki. Sławek puknął palcem w miejsce, gdzie zielenił się brutalny napis „rudera". — To są flamastry Roszkowskich! Włoskie. W naszych nie ma takich pastelowych odcieni. I to właśnie oni chwalili się nimi przed całą klasą. — I co dalej ? — denerwował się Putek spodziewając się następnych rewelacji. — Mogą być jeszcze odciski palców — zagalopował się Jacek. — Ale w naszych warunkach nie da się tego sprawdzić — rozłożył ręce. 83 . . • calców nas wszystkich! — uśmiechnął się — Tu są odciski Vй Sławek. k z , wargl. _ Czy ktoś z was — Zostają flamastry ma takie kolory? ffl. Magda __ w mojej kiasie — Nikt — potrząsnę nikt- ., zaprzeczyła. Putka nikt nie pytał. Mały Helenka milcząco Zd^ , y w ogóle nie miał fla^''pTiwości, że to ci dwaj z przeciwka! - — Teraz nie ulega w w f syknął młodszy Ga*€ *• ^^ ^.^ głos — Chyba że... —J . v „9 zdziwił się Lutek. - Ze co? - zdz ^ м kład Kremówka! - Ze takie maZ70 „łej rozległ się nagle rumor i trzaśniecie Zapadła cisza, a p swojemu oburzeniu. Helenka drzwiami. To Magd» "* J e \r. cie za siostrą, milcząco wycofała ed/iał powaznie Piotrek. - Niewy - Nic z tego _- putek . drugi z Gawedow. pał. — 1 też wyszedł d « • v v „^ostali sami. Bracia Kruk PoZczó}ko, _ wymarnrotał wściekły Sławek. -MUKnlJ lv o spraniu tych... tych... tfu I lepłeJ pomystay °£ bezkręgowych! gardhwie - tycn у Za nic na świede nie przyZnałby się m- Skunks Biały milcz z ^ ^ ^^ ^.^ komu, że było mu ter« , u • Roszkowskich zaplanowane zostało punktual-„Prame braci * ^ ^ obaj сЬ}орсу? jak w każdy po. nie na godzinę sze ^ ^^ angie,skieg0 Miejsce akcJ1 „pral-niedziałek, udawał ane Tuż za nowym blokiem znajdo- niczej" byłei dobrze f^ ^ n.m ^ boksow.garaży, kt6rych wało się podwórze, ^ ^ ^^ z tefenu przeznaczoi właściciele nie chciei 84 nego na budowę. Niektóre garaże były murowane z cegły, inne to zwykłe żelazne budy sklecone z kawałków pospawanej blachy falistej i, jak mówił pan Kazio, z puszek po konserwowych ogórkach. Tędy wiodła najkrótsza droga do równoległej ulicy, przy której mieszkał mister Johny Hastings — rodowity poddany królowej brytyjskiej — obecnie lektor języka angielskiego i tłumacz przysięgły. Tutaj właśnie obaj bracia Roszkowscy dukali dwa razy w tygodniu kolejną lekcję z wyświechtanego podręcznika pana Eckersleya. Rysiek i Marek, choć lingwiści z nich byli nienadzwyczajni, chwalili się swym ,,brytyjskim" akcentem zarówno w szkole, jak i na podwórku. A że przed dziećmi z szarej kamienicy niczego ukryć się nie da, więc i rozkład zajęć pozalekcyjnych młodych Roszkowskich został rychło rozszyfrowany. — Kto ich będzie prał? — pytał z nadzieją Putek zaciskając pięści. Jacek spojrzał na niego z góry. — Ty zostaniesz na czatach. I dasz znać, jak tylko wyjdą z domu. — A myyy? — wyjąkał Lutek patrząc błagalnie w oczy starszego ze Skunksów. Sławek klepnął go po ramieniu. — Będziecie świadkami. W raz-ie czego... — Ruszymy z odsieczą! — wrzasnął starszy z Gawędów. Jacek spojrzał na niego z pogardą. — Z jaką odsieczą? Czterech na dwóch? I to ma być honorowa walka? — To są zwykłe łobuziaki! — parsknął Piotrek. — Nie mają za grosz honoru! Nawet pewnie nie wiedzą, co to takiego! — Ale my wiemy! — uciął Jacek. — A swoją drogą to możecie odpisać z encyklopedii hasło pod tytułem „honor". I posłać im listem poleconym. 85 Na tym zakończyła się narada, na którą nie zaproszono dziewczynek. Pranie, honor i takie tam inne rzeczy należą do męskich spraw i żadne baby nie powinny być w to wplątane. W grudniu o godzinie czwartej po południu jest już prawdziwa noc. Szczególnie w miejscu tak ustronnym jak garaże. Jedyna latarnia paliła się wysoko, omiatając dachy mdłym światłem. — Ty — mruknął Sławek wychylając się zza węgła. — Czy my ich tak znienacka?... — Oczywiście, że nie. Muszą wiedzieć, o co idzie. Zatrzymasz ich. — Ja? -Ty. Od strony wieżowca dobiegi ostry gwizd. — Idą — warknął Jacek. Rysiek i Marek Roszkowscy szli przeskakując błotniste kałuże, których przymrozek nie zdążył jeszcze ściąć w lodowe tafle. Kiedy byli na wysokości pierwszego garażu, tuż przed nimi zamajaczyły dwa cienie. Chłopcy zatrzymali się niezdecydowanie. — To wasza robota? — spytał Sławek podsuwając Markowi pod nos wymiętą kartkę. — Co tyyy... — zająknął się zagadnięty. — Co wy tu... — Pytam, który z was powiesił tę kartkę na tablicy. Może obaj? Milczący dotąd Jacek stanął u boku brata. — Czego chcecie? — zezłościł się Rysiek. — No, wynoście się do swojej rudery! Brudasy z rudery! — Rudery? — Jacek przeraził się usłyszawszy własny głos. Był jakiś cienki, piskliwy... — Wydało się! Wydało się!—wrzasnęli obaj Gawędziarze wyskakując z ciemności jak dwa diabły z pudełka. — Sami się, wysypali! Na tej obrzydliwej kartce też było napisane ,,brudas z rudery"! 86 Na tvm zakończyła się narada, na którą nie zaproszono dziewczynek Pranie, honor i takie tam inne rzeczy należą do męskich spraw i żadne baby nie powinny być w to wplątane. W erudniu o godzinie czwartej po południu jest już prawdziwa noc. Szczególnie w miejscu tak ustronnym jak garaże. Jedyna latarnia paliła się wysoko, omiatając dachy mdłym światłem. У __mruknął Sławek wychylając się zza węgła. — Czy my ich tak znienacka.... __ Oczywiście, że nie. Muszą wiedzieć, o co idzie. Zatrzymasz ich. — Ja? — Ty. Od strony wieżowca dobiegł ostry gwizd. __ Uą _ warknął Jacek. Rysiek i Marek Roszkowscy szli przeskakując błotniste kałuże, których przymrozek nie zdążył jeszcze ściąć w lodowe tafle. Kiedy byli na wysokości pierwszego garażu, tuż przed nimi zamajaczyły dwa cienie. Chłopcy zatrzymali się niezdecydowanie. __ j0 wasza robota? — spytał Sławek podsuwając Markowi pod nos wymiętą kartkę. Co tyyy-- — zająknął się zagadnięty. — Co wy tu... ~ Pytam, który z was powiesił tę kartkę na tablicy. Może ! obaj? Milczący dotąd Jacek stanął u boku brata. Czego chcecie? — zezłościł się Rysiek. — No, wynoście się do swojej rudery! Brudasy z rudery! Rudery? — Jacek przeraził się usłyszawszy własny głos. Był jakiś cienki, piskliwy... __ Wydało się! Wydało się! — wrzasnęli obaj Gawędziarze wyskakując z ciemności jak dwa diabły z pudełka. — Sami się wysycali! Na tej obrzydliwej kartce też było napisane „brudas z rudery"! 86 __Wiejemy!__szepnął Marek do brata. Zrobił krok do przodu i zatrzymał się na wprost wyciągniętej pięści Sławka. __ jy tchórzu! Marny tchórzu! — wychrypiał Skunks Czarny wymierzając cios. / Za chwilę kłąb ciał toczył się od jednego do drugiego garażu odbijając się od blachy z głuchym łomotem. — Dołóż mu, Jacek! — Jeszcze go raz! Sławek, uważaj! Obaj Gawędziarze skakali dookoła bijących się jak dwa czu- purne koguty. Nie wiadomo, jak długo trwałoby to pranie, siły, jak się okazało, były dość wyrównane, gdyby nie interwencja wysokiego mężczyzny w wojskowym mundurze, a raczej jego wilczura, który na odgłos razów pociągnął za smycz i z przeraźliwym szczekaniem rzucił się w kierunku walczących. __ Reks, do nogi! — krzyknął pan z dystynkcjami majora przytrzymując jedną ręką szarpiące się zwierzę, a drugą usiłując rozdzielić dwa sczepione ze sobą ciała. — Spokój! Ale Jacek nie słyszał. W uszach grzmiała mu orkiestra złożona ż samych perkusistów, a przed oczyma miał czerwoną mgłę. — Spokój! Do ciebie mówię! Oderwany od przeciwnika Jacek zatoczył się i oparł o mur. Sławek, który właśnie grzmocił Marka po plecach, zatrzymał się z uniesioną dłonią. — Co, już nie pierzemy? —wyjąkał zdyszany. pies siedział przy nodze swego pana i tylko cicho powarkiwał. Obaj Gawędziarze, którzy na widok olbrzymiego wilczura zwyczajnie dali nogę, teraz zbliżyli się na bezpieczną odległość. — O co chodzi? — spytał major. — Oni nas napadli! —■ niespodziewanie rozmazał się Marek. __jy __warknął Jacek i przygryzł wargi. Nie warto wobec obcego wywlekać na światło dzienne prywatnych porachunków pomiędzy starym i nowym domem. - Kto kogo pobił? — dopytywał się wojskowy widząc, że chłopcy ani nie uciekają, ani też nie mają zamiaru zakończyć sporu przerwanego tylko chwilowo na skutek nieprzewidzianej interwencji. — To nasza sprawa — powiedział Rysiek krzywiąc się boleśnie. Jego przecięta warga krwawiła. Oblizał usta czując na języku słonawy smak. — Zupełnie nasza sprawa. Zresztą spieszymy się na lekcję angielskiego. — Nie tylko wasza sprawa! — powiedział ostro major gładząc psa za uszami. — Bijecie się w miejscu publicznym. I zakłócacie spokój. Też publiczny. — Myśmy się bili po cichu — zaoponował Sławek przygładzając zmierzwioną czuprynę. — Możliwe. Ale świadkowie dopingowali was tak głośno jak kibice na meczu Polska—Dania. — Myśmy... tego... musieliśmy zagrzewać przyjaciół do walki! Major westchnął. Poprawił czapkę i cmoknął na psa. — Idziemy! Skunksy święcie przekonane, iż ów rozkaz dotyczył wyłącznie owczarka alzackiego, znów rzuciły się z pięściami na przeciwników. Ale spotkał ich srogi zawód. Nie wiadomo dobrze jak, ale w jednej sekundzie obaj leżeli na plecach, a nad ich głowami rozlegał się głuchy warkot wydobywający się z psiej gardzieli. — Siad, Reks — powiedział cicho major i pies natychmiast umilkł. Posłusznie, acz z ogromną niechęcią podniósł się, zrobił kilka leniwych kroków i przywarował u kolan swego pana. — A wy wstańcie. Imiona, nazwiska, adresy. Chłopcy wybałuszyli oczy. — A po co to panu? — Do kolekcji. Ociągając się i mamrocząc coś pod nosem wydukali swoje personalia. Wszyscy. Zarówno napastnicy, jak i ofiary. 89 __ YVy na lekcję, wy do domu! — zarządził major głosem nie znoszącym sprzeciwu. / __ д]е mj warga spuchła! — mruknął Rysiek pod nosem, w głębi ducha żyw^c nadzieję, że mu się kolejne angielskie dukanie upiecze. — Nie szkodzi. Jak wiadomo, wytworni Anglicy mówią dość niewyraźnie. D° Уои under stand?* Nie było się ° co spierać. Obaj „wytworni" Anglicy w kurtkach umazanych błotem zniknęli rychło w cieniu alejki. __ Proszę pana — powiedział Lutek pocierając zaczerwieniony z zimna nos- — To byyyła taka bardziej hooonorowa sprawa. Major spojrzał na chłopców spod oka. Znajdowali się właśnie tuż pod iaśnieJ3ca- jodowym blaskiem latarnią. __ jeśli tak, to w porządku. Ale wydaje mi się, że swego honoru można bronić również w bardziej... hmm... cywilizowany sposób. __ ju nje chodziło o nasz honor! — wystrzelił Jacek i zaraz przygryzł warg1-__ Tylko 0 świętego Mikołaja! — dorzucił Sławek otrzepując ubrudzony rękaw. Majorowi zadrgały usta. Z największym trudem zachował powagę. __ д 1^62 śmie nastawać na honor tego skądinąd poczciwego i wielce przydatneg° starca? Teraz już pękła tama milczenia. Zdumiony major został zasypany lawiną słów, z których wyłowił treść wagi najwyższej: oto czterech chłopców nie pozwoliło na pohańbienie dobrego imienia emerytowanego kolejarza, który dorabiał, jak umiał, przy pomocy czerwonego płaszcza i sztucznej brody. __ Zamaw'am g° '• — Major wyjął portfel i wygrzebawszy z niego wizytówkę podał Jackowi. — Na wigilię. Gra? __ Qrai — wybuchnęli takim entuzjazmem chłopcy, aż zaniepokojony pies zastrzygł uszami. — Wpiszemy pana na listę! * Do you understand? —- rozumiesz? 90 Rozradowana czwórka wtłoczyła się w żelazną bramę o mało nie przygniatając Putka i dziewczynek, które wydarłszy z Putka tajemnicę, z niepokojem oczekiwały teraz powrotu mścicieli. — I co? — szepnęła Helenka przyglądając się z przerażeniem ciemniejącej obwódce wokół oka Sławka Kruka.- — Z tarczą!—wykrzyknął Jacek wypinając pierś, z której miast orderu zwisał smętnie naderwany guzik. Wszyscy myśleli, że sprawa pana Durkowskiego jest już definitywnie załatwiona. Jakżeż się mylili. W sobotę szary dom robił pranie. Tak już było w zwyczaju. Od parteru po ostatnie piętro grzano wodę, sypano proszek do pralek i wanien, moczono bieliznę. Oddzielnie białą, oddzielnie kolory. — Tamci z przeciwka to mają pralnię i suszarnię na ostatnim piętrze — wzdychała zazdrośnie pani Stefania Rycerz dźwigając naręcze mężowskich koszul. — Ano, mają — stwierdził filozoficznie pan Alojzy i podre-gulował płomyk w gazowym piecyku. — Może i my kiedyś zamieszkamy w takim nowym bloku... Pani Stefania znów westchnęła. Namoczyła koszule i poszła karmić Albertynę, która dawała koncert w swoim łóżeczku. Cóż. Zazdrość o pralnie i suszarnie od dawna toczyła wszystkich mieszkańców starego domu, jak kornik toczył ich meble. Ciasnota mieszkań, wysokie, lecz wąskie kuchnie nie dawały dość miejsca na rozwieszanie mokrych rzeczy, toteż wiosną, latem i jesienią galerie wokół pięter służyły za miejsce do suszenia prześcieradeł, bielizny i dziecięcych ubranek. Gorzej było zimą. Mróz ścinał mokre płótno, aż trzaskało jak szkło. Trzeba było wzdłuż całej kuchni rozwieszać grube białe sznury, a na nich dopiero upraną bieliznę. Niewygodne to było i niehigieniczne. W mokre poły za-plątywały się dzieci, na podłodze tworzyły się wilgotne plamy. W tę grudniową sobotę słońce wstało jasne i przejrzyste. Ani 91 śladu chmur. Temperaturą także wyraźnie zelżała i w południe zrobiło się ciepło jak w kwietniu. W mig wszystkie galeryjki pokryły się firankami zwisających ze sznurów bluzek, swetrów, a nawet bardziej intymnych fragmentów garderoby. Putek z zaczerwienionymi z wysiłku policzkami pomagał pani Leokadii rozwieszać świeżo uprane ręczniki, gdy nagle tuż za jego plecami rozległ się niski, męski głos: — Gdzie mieszkają Krukowie? Putek z wysiłkiem odwrócił głowę. Przed nim stał zupełnie nieznajomy pan w rozpiętym kożuchu. Chłopiec ostrożnie wykonał półobrót, tak by stołek, na którym stał, nie miał okazji do zmiany pozycji, i palcem wskazał kierunek. — Oficyna, drugie piętro. __ Wejście od klatki schodowej ? — spytał pan w kożuchu podtrzymując opadające mu na nos mokre prześcieradło. Putek westchnął i pokręcił głową. W tym dziwnie zbudowanym domu nic nie było ani proste, ani łatwe. __ Dojdzie pan galeryjką do spodni w paski, a potem w lewo do czerwonych skarpetek... __ т tam, gdzie skarpetki... — zaczął nieznajomy. __ Nie. Tam, gdzie wisi różowa piżama. Na prawo od skarpetek. Jasne? Pan podziękował i wolno odszedł we wskazanym kierunku. Z klatki schodowej wytoczyła się Magda z wózkiem. Albertyna była przykryta aż po czubek nosa i dziwnie łagodnie usposobiona do świata i ludzi. __ Kto to był? — spytała dziewczynka. Putek wzruszył ramionami. . __ Skąd mogę wiedzieć? Jakiś obcy. Z szopy, a raczej pracowni braci Kruk wyszedł Sławek niosąc w obu dłoniach szklaną retortę z dziwną cieczą w kolorze ostrego fioletu. __ Ktoś do was poszedł — powiedział Putek wskazując ru- 92 chem głowy pana w kożuchu zbliżającego się właśnie do skarpetek powiewających na wietrze jak dwa czerwone maki. — Pewnie do ojca. Ciągle tu przyłażą ci z nowego bloku, żeby im co pomalować albo powiesić szafki. Tam gwoździa w ścianę wbić nie można! Tato mówił... — Jaceeek! Sławeeek! — rozległo się gromkie wołanie. Pan Kruk przechylony przez poręcz galerii wzywał synów do mieszkania. — Jacek jest w szopie! — odkrzyknął Skunks Czarny, ostrożnie stawiając słoik na betonowej podmurówce. — Zawołać? — Żebyście mi tu zaraz obaj przyszli! Natychmiast! — Coś się stało chyba — mruknął Putek zaglądając do fioletowego słoika. — Ty, może to... — chłopiec aż się skulił z wrażenia. — Co? — zdziwiła się Magda wpychając głowę Albertyny pod nastawioną budkę wózka. — Może on naskarżył? No, za to pranie koło garaży! Magda rozejrzała się dookoła. — Jakie pranie? Jakie garaże? Przecież całe pranie tu wisi! Putek głośno wciągnął powietrze w płuca. — Nie kojarzysz czy co? Chodzi o cięgi, jakie Skunksy wrze-piły tym Roszkowskim! I teraz ojciec wezwał ich na dywanik. Będą się spowiadać! — Tak myślisz? — zafrasowała się dziewczynka. — Trzeba ich uprzedzić... Putek zlazł z taboretu i puścił się biegiem w kierunku szopy. Magda błyskawicznie wcisnęła niemowlakowi smoczek prosto w otwartą do wrzasku paszczę i pogalopowała za chłopcem. W tym samym czasie w ciasnym sklepie mistrza Piórko tłoczyła się spora grupa osób. — Panie Walerianie — błagała właścicielka Pifci — niech pan przyjmie zamówienie na sześć makowców. — Wykluczone, łaskawa pani — bronił się mistrz wymachując 93 pulchnymi dłońmi- — Już nie dam rady. Kaziu, zapisz panią na dwa makowce. _ діе :а spodziewam się gości — jęczała nieszczęśliwa kobieta prawie płacząc. Pan Piórko podrapał się w głowę przyozdobioną wysokim białym czepkiem. —- No to Kaziu, dopisz pani jeszcze babkę. Z lukrem. I tylko dlatego, że jest pani moją stałą klientką. — Od trzydziestu lat! — westchnęła właścicielka Pifci wycofując się z trudem. __ proszę państwa, zapisy wyczerpane! — zawołał pan Kazio stukając długopisem w zatłuszczony zeszyt. Tłumek zafalował. Rozległy się głosy protestu. Mistrz Piórko rozłożył ręce w geście niemej rozpaczy. — Trudno. Sami państwo widzicie, ile się tego zebrało. Ze dwa wagony ciast! Ja sam już padam na nos! Wszystkie noce zarwane... kłaniam się... kłaniam... Przy ladzie pozostała garstka niezdecydowanych. — A w sprawie Mikołaja to gdzie zapisy? — rozległ się czyjś dźwięczny głos. — Tutaj tutaj! — pan Kazio rzucił się w kierunku przybyłego, schwycił go za rękaw, jakby bojąc się, że mu ucieknie. __ pan pędzie łaskaw. Lista wisi na ścianie. Młody człowiek w nieprzemakalnej kurtce, czerwonej narciarskiej czapce i dużych okularach o grubych szkłach prawie przytknął nos do kartki. — W wigilie chciałbym... o szesnastej. — Szesnasta dwadzieścia, służę — pan Kazio czarnym długopisem zaznaczył godzinę. - Adres? — Nowy blok. Ten naprzeciwko. Ostatnie piętro. Mieszkania czterysta dwa. Czy wpłacam zadatek? Pan Kazio wyraźnie się zafrasował. O tym nikt wcześniej nie pomyślał. 94 — Jeśli pan łaskaw... tego... pan Durkowski mnie wprawdzie nie upoważnił... Mistrz Piórko zmarszczył brwi. Był wyraźnie niezadowolony z handlowej nieporadności swego pomocnika. Pieniądz to jest pieniądz. I skoro ktoś daje, to trzeba wziąć. Szczególnie jeśli usługa należy do takich bardziej finansowo niewymiernych. — Masz tu, Kaziu, kopertę i chowaj w niej zaliczki. I pisz wyraźnie, ile kto dał. Porządek musi być. Jak w urzędzie. Kilka osób z kolejki zainteresowało się sprawą Mikołaja. — To proszę mnie też zapisać! — I mnie. Pan Kazio tryumfował. Ze sporządzonej listy wynikało, że stary emeryt będzie się musiał nieźle uwijać, aby zadowolić wszystkich klientów. — Coś mi się widzi — parsknął śmiechem pan Piórko, gdy już za ostatnią osobą zamknęły się drzwi — że nasz „święty" będzie sobie musiał kupić wrotki. Inaczej nie zdąży! A ty czemu drzwi nie zamykasz? To ostatnie zdanie dotyczyło Putka, który gwałtownie wpadł do cukierni i przywarował z nosem przytkniętym do szpary w drzwiach. — Ja... tego... on się przyszedł poskarżyć do Kruków, że Skunksy stłukły mu synów na kwaśne jabłko! O! Już wychodzi! O! Pan Piórko zamrugał rzęsami. — Jaki: on? — Ojciec tych, co nazwali pana Durkowskiego pijakiem. Pan Kazio trzepnął się dłonią po kolanie. Ponieważ nikt w cukierni nie znał sprawy, Putek musiał długo opowiadać o bitwie koło garaży, psie Reksie i majorze wojsk polskich. Zasłuchany pan Walerian tak się wzruszył, że wcisnął Putkowi w rękę jeszcze ciepły pączek. Wiadomość o niezwykle dzielnej postawie Skunksów lotem błyskawicy obiegła szarą kamienicę. Cóż z tego, skoro obaj „hero- 95 si" odbębniali właśnie karę za swój rycerski czyn. Tato Antoni Kruk nie bawił się w subtelności. Skarga wniesiona przez ojca poszkodowanych wywołała właściwą reakcję: zakaz opuszczania mieszkania, pozbawienie deserów przez trzy dni oraz publiczne przeprosiny. W punkcie pierwszym i drugim Skunksy były wyjątkowo zgodne: w porządku. Pobrudzili ubrania, podbite oczy wymagały okładów, ze słodyczy można zrezygnować, skoro i tak święta tuż, tuż. Ale punkt trzeci był nie do przyjęcia. — Przeprosicie Roszkowskich! — grzmiał pan Antoni, aż go było słychać na podwórzu. \— Nie. — Już ja wam pokażę! Tego, co miał im pokazać ojciec, Skunksy wolały nie wiedzieć. Tak na wszelki wypadek. Wieczorem przyszła delegacja. Pani Katarzyna Krakowa, która otworzyła drzwi, nie chciała wierzyć oczom. Kogóż tam nie było! I pan Piórko z rozgorączkowanym Kaziem, i pani Weronika Klon, nie wspominając już o Leonie Gawędzie, jego żonie Anieli i do-zorczyni. Prawie połowa kamienicy. Pan Antoni ze zmarszczonymi brwiami wysłuchał wszystkiego po kolei dziwiąc się coraz bardziej. __ Kochani, ja o niczym nie miałem pojęcia! Oni mi nic nie powiedzieli! No, teraz to się zaczęło już na dobre. Przywołane Skunksy stały ze spuszczonymi głowami i tylko niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę. __ Cała kamienica wie o was więcej niż rodzony ojciec! — grzmiał pan Antoni, aż przerażona delegacja przysiadła na piętach. — Tato... nie pytał — mruknął Sławek. — Tato nie dopuścił nas do głosu — odważył się wyznać prawdę Jacek. 96 Pan Antoni umilkł. Delegacja widząc, że burza zażegnana, wycofała się za drzwi uznając schody za najlepsze miejsce do ewentualnych dalszych komentarzy. — Nic o nich nie wiemy — stwierdził markotnie pan Antoni, gdy już późnym wieczorem kładł się do łóżka. — To prawda — przytaknęła pani Katarzyna wcierając krem w szorstkie dłonie. — Ale to dobre dzieci. Tymczasem „dobre dzieci" zażerały się w swoim pokoju krówkami, których całą torbę podrzuciła im niepostrzeżenie pani Weronika. — Jutro wywiesimy nowe ogłoszenia! — powiedział Sławek, któremu już robiło się mdło z nadmiaru słodyczy. — Jasne! I niech no tylko te płazy bezogonowe je zerwą! Kotlety siekane z nich zrobię! — Jacek odwrócił się do ściany i natychmiast usnął. Sławek wiercił się jeszcze przez chwilę, ale i jego zmorzył sen przynosząc barwne obrazy, zmienne i chybotliwe jak w kalejdoskopie. Następnego dnia, po lekcjach, w asyście Piotrka i Lutka Ga-wędów kleili na murach nowe ogłoszenia, z których wynikało niezbicie, że Mikołaj może odwiedzić okoliczne dzieci również w oba dni świąteczne... już po obniżonej cenie. — Myślisz, że pan Durkowski będzie z tego zadowolony? — martwił się Piotrek. — Pan Kazio powiedział, że limit w wigilię jest wyczerpany. Przecież te maluchy mogą poczekać na prezenty do pierwszego dnia świąt, no nie? Nawet nie zauważyli, kiedy koło nich zatrzymał się pan w rozpiętym kożuchu. — Czy to wy spraliście moich synów? Roszkowski jestem — powiedział lekkim tonem. 97 Sławek zasłonił się dłonią w geście obrony. Jacek znieruchomiał z wilgotną od kleju kartką w ręku. Milczenie trwało o parę sekund za długo. ,—- A bo co? — ton Jacka nie należał do najelegantszych. __ Nic — odparł pan Roszkowski. — Chciałem wam za to oSobiście podziękować. Kartka z wiadomością o przecenionym Mikołaju pacnęła na bruk. Oba Skunksy stały z otwartymi ustami i jakoś nie mogły jch zamknąć. —- Pan powaaażnie? — wyjąkał Lutek. —-- Jak najbardziej. Nie znałem prawdy. Waszemu ojcu już wSzystko wyjaśniłem. To było obrzydliwe ze strony Ryśka i Marka, gądzę, że zrozumieliśmy się? I pan Roszkowski odszedł zostawiając kompletnie ogłupiałych chłopców nad marznącą klejową papką sporządzoną z wody j garści mąki. —- Dla mnie bomba! — wysapał wreszcie Piotrek. Skunksy spojrzały po sobie. I co robić teraz z nadmiarem sławy j chwały? Tego nikt nie wiedział. Ale chodzenie w glorii jest na dłuższą metę nie do wytrzymania, tak jak nie do wytrzymania jest noszenie zbyt ciasnych butów. Skunksy nie były przyzwyczajone do rozpieszczania, więc po ;akimś czasie szczęśliwie powróciły do formy, tym bardziej że okres przedświąteczny to w normalnych rodzinach na ogół czas wyjątkowej eksploatacji młodocianych nóg i umysłów. Rodzice całe mnóstwo spraw do załatwienia spychają na wolniejsze od szkolnych zajęć nastolatki, tak że te biegają od sklepu do sklepu z wywieszonymi językami, znosząc zapasy, których wystarczyłoby do utrzymania co najmniej połowy armii napoleońskiej. Skunksy też galopowali: a to po mąkę tortową, a to po jajka prosto od kury, nie mówiąc już o zakupie choinki, o której wysokość toczyły się co roku boje i w których co roku zwyciężały... dzieci. 98 Teraz szli ulicą uginając się pod ciężarem dwumetrowego chojaka. Jacek trzymał w objęciach pień, a Sławek dorodny czub drzewka, gdy nagle z bramy wieżowca wybiegła Kremówka z ogromnym koszykiem w jednej ręce, a pudłem w drugiej. Nie patrząc przed siebie, nie widząc ani chłopców, ani ich ciężaru, głęboko nad czymś zamyślona, wpadła z impetem prosto w sam gąszcz kłujących szpilek. — Uważaj! — wrzasnął Sławek, ale już było za późno. Kremówka uwięziona w plątaninie gałęzi nie była w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. — Prze... przepraszam — wybąkała z rozpaczą, widząc, jak wielka choina łagodnie rozpada się na dwie części. Jacek wymamrotał coś pod nosem. Zapewne było to słowo niezbyt cenzuralne, zupełnie nie przeznaczone dla dziewczyńskich uszu. — Złamała się? — szepnęła Kremówka blednąc. — Tak jakby — powiedział Sławek opierając część drzewka o ścianę domu. — Ale ona jest z gałęzi powiązanych drutem. A ten pień — wskazał dziwnie jasny, gładki drążek, który wciąż kurczowo ściskał Jacek — to kij od szczotki! — Nie od żadnej szczotki! — wykrzyknął Skunks Biały przyklękając. — Normalnie wystrugany... też z lasu. W dobie ochrony przyrody trzeba się na to zdecydować. Kremówka nic nie mówiąc rzuciła się do pomocy. Wspólnie zdrutowali jako tako pachnące gałęzie, tak że znów do złudzenia przypominały świeżo ścięte drzewko. — A ty masz już choinkę? — zapytał Sławek wycierając ręce w nogawki spodni. Kremówka przecząco pokręciła głową. — Jeszcze nie. Mama do późna pracuje w sklepie. Sam wiesz, jaki teraz ruch. A ja jeszcze nie zdążyłam. — Dziewczynka mówiła to wszystko wyłącznie do Sławka. Wyglądało to tak, jakby koło ogromnego chojaka stał tylko jeden chłopiec. 99 Jacek patrzył wysoko ponad dachy domów i cichutko pogwizdywał znaną melodię. __ Możemy... mogę ci powiedzieć, gdzie są najładniejsze, chcesz? — powiedział z wahaniem Sławek. — Idziemy! — warknął Jacek i schwycił ciężar ze swojego końca. Sławkowi nie pozostało nic innego, jak tylko objąć czub ramionami i powędrować za bratem. Na odchodnym rzucił jednak przez ramię: __ jak chcesz, to przyjdę po ciebie i razem kupimy drzewko! __ Dziękuję! — ucieszyła się dziewczynka. — Mieszkam pod numerem trzysta siedemnastym. Wpadnij. Za chwilę drzewko na czterech ludzkich nogach zniknęło za żelazną bramą. Kremówka podniosła z chodnika koszyk oraz pudło i uśmiechając się pod nosem ruszyła przed siebie. Stary dom szumiał gwarem, pachniał pastą do podłogi, waniliowym cukrem i pieczonym drobiem. Od parteru aż po ostatnie piętro wszędzie sprzątano, myto, gotowano i doprowadzano do porządku zaniedbane w ciągu roku mieszkania. Pani Weronika Klon roznosiła zamówione ozdoby choinkowe pomagając je rozwieszać, jak mawiała, artystycznie. Pan Leon Gawęda przy wydatnej pomocy Piotrka i Lutka osadzał drzewko w metalowym krzyżaku rpbiąc przy tym tyle hałasu, że u mieszkających piętro niżej lokatorów rozdzwonił się ciężki żyrandol ozdobiony szklanymi wisiorkami. W pralni chemicznej dwoił się i troił pan Alojzy Rycerz wraz z całą rodziną. W tym przedświątecznym okresie nikt się specjalnie nie zajmował Albertyną, która wyraźnie tym rozgoryczona wyła wniebogłosy, aż wózek niebezpiecznie podskakiwał. Magda i Helenka wyszukiwały oczyszczoną odzież miotając się od półki do półki i od wieszaka do wieszaka. A najgorsze było to, że 100 gdzieś się zapodziała broda pana Durkowskiego i nikt nie mógł jej odnaleźć. Oczywiście, sztuczna broda, niezbędna do całości stroju etatowego Mikołaja. Tak więc choć purpurowy płaszcz, czapka i wąsy wisiały na wieszaku świeżutko uprane, to jednak bez brody jakoś nie wypadało się przyszłemu „świętemu" pokazać. Pani Stefania Rycerz w poszukiwaniu owego zarostu nurkowała nawet pod szafę, ale i te wysiłki nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Złośliwość przedmiotów martwych jest powszechnie znana, ale żeby szatan maczał palce w brodzie świętego, to już doprawdy duża przesada! W nowym wieżowcu też gotowano się do spędzenia kilku wolnych dni w rodzinnym gronie. Tyle że tu było o wszystko łatwiej: centralne ogrzewanie dawało ciepło o każdej porze dnia i nocy, elektrociepłownia w ciągu kilku minut napełniała wannę gorącą wodą^ windy bez cienia pretensji woziły ludzi, psy i wózki tam i z powrotem, a komitet blokowy ustawił w jasnym, przestronnym holu wielką, oświetloną kolorowymi żarówkami choinkę. Rysiek i Marek Roszkowscy wypełniali lukę czasową, która powstała na skutek braku zajęć szkolnych i angielskiego dukania, czym się tylko dało: kleili modele i maski, grali do upadłego w „Człowieku, nie irytuj się" i starali się nie wchodzić ojcu w drogę. Ale nawet w ich trzypokojowym mieszkaniu nie było to wcale łatwe. Chłopcy nie rozmawiali wprawdzie na ów niesławny temat, ale tak naprawdę to czuli się wyjątkowo podle. Nie było sensu analizować teraz całej sprawy, nie usiłowali też spychać jeden na drugiego winy za nieszczęsny pomysł z ogłoszeniem, ale uparte milczenie ojca smuciło ich i zarazem przerażało. Mama, jak to mama, próbowała znaleźć jakieś wytłumaczenie, choć ani przez chwilę nie broniła tej z góry straconej pozycji. Czyn był na tyle brzydki, że nie sposób było podejść do niego inaczej, więc 101 na razie usuwała starannie synów sprzed oczu męża, łatała uśmiechami to, co się załatać nie dawało, i cierpła na samą myśl o zbliżających się świętach. W mieszkaniu Kremówki warczał elektroluks, grało radio, a na kuchence pyrkotały w garnku ziemniaki. Dziewczynka z zakasanymi rękawami walczyła z opornym, zwijającym się chodnikiem, gdy zadzwonił dzwonek. Nie wyłączając elektroluksu uchyliła drzwi. W szparze ukazała się uśmiechnięta twarz Skunksa Czarnego. Za nim ciągnął się charakterystyczny zapach zjełczałego masła i zgniłych jajek. Kremówka zmarszczyła nos. — To... to zawsze tak... pachnie? Skunks wyszczerzył w uśmiechu białe zęby. — Chciałaś powiedzieć: śmierdzi! Zawsze. My, chemicy, musimy się odznaczać czymś... czymś szczególnym. Kremówka wpuściła „szczególnego chemika" do przedpokoju. Przedtem zerknęła tylko kątem oka, czy za Skunksem nie stoi przypadkowo jego starszy brat. Nie stał. — Zaraz będę gotowa. Tylko się ugotują ziemniaki. Mama wraca dziś bardzo późno... Sławek rozglądał się zaciekawiony po mieszkaniu. — Fajnie tu! Ciepło, widno... nie to co u nas. Kremówka wyłączyła elektroluks. — Na Gwiazdkę dostanę łyżwy — pochwaliła się. — Jeździsz? Sławek spojrzał na nią zdumiony. — Jasne! Na łyżwach i na nartach. Zimą chodzimy z bratem na Torwar. Możesz pójść z nami! — Nagle poczuł, że się zagalopował. Powinien był zaprosić dziewczynkę wyłącznie we własnym imieniu. Dobrze o tym wiedział. Wyszli, starannie zamykając drzwi. Jakiś czas czekali na windę nic do siebie nie mówiąc. Dopiero na ulicy Sławek wyraźnie się ożywił. — Choinki sprzedają na tym placyku, gdzie latem jest targ. 102 Dziewczynka włożyła kaptur na głowę. Zza węgła dmuchnęło zimnym, przejmującym do szpiku kości wiatrem. — Daleko stąd? — Nie! — Sławek postawił kołnierz kurtki i wsunął gołe ręce w kieszenie. — Pobiegniemy? To była bardzo rozsądna myśl. Na malutkim placyku kłębił się tłum. Pod ścianą zburzonej rudery, która kiedyś była małym sklepikiem, ludzie wyrywali sobie z rąk świerkowe gałęzie, wdeptywali w uliczne błoto pachnące lasem igliwie. Po dużych drzewkach ślad już zaginął. Z rzadkich jak sito i marnych resztek sprzedawcy usiłowali jeszcze zdrutować coś na kształt i podobieństwo choinek, ale widok ten był żałosny. — Za późno — westchnęła z rezygnacją Kremówka. — Trzeba przyjść jutro. — Z samego rana, panienko! —- odezwała się gruba przekupka otulona w chusty jak cebula. — Z samego rana piękny towar przywiozę! — Szkoda — mruknął Skunks Czarny rozglądając się po placu. — Jutro nie będę mógł z tobą przyjść. Mama kazała zrobić... — zawahał się — no, takie męskie roboty w domu. — Normalka — uśmiechnęła się Kremówka wpychając pod kaptur niesforny rudy lok. — Jak to przed świętami. Wracali pochyleni wpół, odwracając twarze od silnego wiatru, który dmuchał bezkarnie w prześwitach między wieżowcami. — No, to cześć! — powiedział Sławek markotnie, gdy już znaleźli się pod domem. — Cześć! — dziewczynka machnęła dłonią w czerwonej rękawiczce.— Jakoś sobie dam radę! W holu było ciepło i pachniało świerkowym lasem. Lampki na drzewku ustawionym pomiędzy oknami jarzyły się kolorowym blaskiem. Kremówka wjechała windą na górę i otworzyła torbę w poszukiwaniu kluczy. Nagle zamarła. O drzwi oznaczone nu- 103 merem trzysta siedemnastym stała oparta okazała choinka. Kremówka nie wierzyła własnym oczom. „Kto ją przyniósł i kiedy?" Klucze zadzwoniły na dnie torby. Otwierała właśnie zatrzask, gdy z sąsiedniego mieszkania wychyliła się pucołowata buzia sześciolatka. Gruby jak serdelek palec wskazał na oparte o drzwi drzewko i śmiesznie cienki głosik oznajmił: — To prezent. — Skąd wiesz? — zdziwiła się dziewczynka. Ludzie w nowym domu nie znali się jeszcze. Mieszkało ich tu ponad tysiąc osób, a przecież od wprowadzenia się pierwszych lokatorów nie minęło więcej niż dwa miesiące. Kremówka tylko w przelocie spotykała najbliższych sąsiadów, ale tego okrąglutkiego przedszkolaka w kraciastych spodenkach i czerwonej włóczkowej czapeczce widziała po raz pierwszy. — Wiem — odparło dziecko z powagą. — To mi powiedz. — Kremówka uśmiechnęła się niepewna, czy to coś, co stoi w drzwiach, jest chłopcem, czy dziewczynką. — A dasz piernika? — kraciaste spodenki zrobiły krok naprzód. Niebieskie oczka wpatrywały się w dziewczynkę z nadzieją. — Nie mam piernika — Kremówka rozłożyła ręce. — Może być guma do żucia? — Może. Naprzód ją daj, a potem ci powiem. „Sprytniusieńkie jest to najmłodsze pokolenie przeżuwaczy gumy" — pomyślała wchodząc do. mieszkania. Guma z Kaczorem Donaldem leżała w kuchennej szafce. Dziewczynka dostała ją kiedyś i nie bardzo wiedziała, co z nią zrobić. Obrzydliwa, klejąca się do zębów masa o smaku zbliżonym do przypalonego kabla przyprawiała ją o mdłości. Z radością wręczyła Kaczora kraciastemu krasnoludkowi i czekała na obiecane rewelacje. — Taki jeden tu postawił drzewko i zwiał — powiedział przedszkolak szeleszcząc papierkiem. Jego serdelkowate paluszki wyłuskiwały smakołyk ze zdumiewającą szybkością. 104 — Jaki jeden? — Kremówka nie zamierzała dać się zbyć byle jaką informacją. — Duży, mały? Gruby czy chudy? Stary? — Szczeniak — odparł przedszkolak niefrasobliwie. — Szkolny. Tego już było za wiele. Kremówka błyskawicznie schwyciła tłustą piąstkę, która już niosła gumę do otwartej buzi, i zawołała: — Albo powiesz wszystko, albo... W oczach krasnoludka zabłysła czysta jak kryształ wściekłość. — No, dobra, puść! Kremówka cofnęła się pod własne drzwi. — Był taki chłopak w kurtce. Zielonej. I ona była brudna. Ustawił drzewko i zwiał. — To już mówiłeś. Co możesz jeszcze o nim powiedzieć? Sześciolatek zmarszczył brwi. Jakieś wspomnienie przemknęło mu widać przez myśl, bo rozjaśnił się cały jak słońce. — On cuchł. — Co robił? — oczy Kremówki przypominały młyńskie koła. — No... śmierdział. Wiem, bo otworzyłem drzwi. I jak tędy przechodził, to tak zajechało... Trzasnęły drzwi windy. — Babcia! — stęknął przedszkolak zamykając błyskawicznie drzwi. Ale Kremówce dalsze wyjaśnienia nie były już potrzebne. Skoro z jednym Skunksem była przez cały czas na ulicy, to drzewko mógł przynieść tylko drugi — Jacek. ,,Ale dlaczego? Przecież on mnie wyraźnie unika!" — dziewczynka wtaszczyła choinkę do mieszkania. Był to czub dorodnego świerka. Wśród igliwia szeleściło parę czerwonawych szyszek. Kremówka roześmiała się głośno. Zrobiło jej się dziwnie wesoło na duszy. Putek biegł, jak tylko mógł najszybciej. Jedna budka telefoniczna była rozbita, w drugiej aparat nie działał. Jak na złość 105 pralnia pana Rycerza była już zamknięta, a jedyny telefon w szarym domu zainstalowano u mecenasa Skrzypka, który wyjechał już na święta do rodziny. — Hej, gdzie tak pędzisz? — zdziwił się pan Durkowski, gdy mały wpadł na niego z całym impetem. — Pogotowie! — wysapał. — Do babci! Muszę zadzwonić! Pan Durkowski w mig zorientował się, o co chodzi. Lekarze często przyjeżdżali do schorowanej dozorczyni. Pewnie teraz też zbytnio się wysiliła przy myciu schodów, i nieszczęście gotowe! — Zaczekaj. Zadzwonimy z apteki. To było wyjście, na jakie Putek nie wpadł. Razem z panem Feliksem przecisnęli się przez długi ogonek klientów w pobliże kasy i już za chwilę stary emeryt podawał przez telefon adres i wszystkie potrzebne dane. — Biegnij teraz do babci i powiedz jej, że zaraz przyjadą. I żeby nie ruszała się z łóżka. Szary dom był w takich wypadkach solidarny. Niech tylko ktoś zachorował czy zasłabł, a czasami zdarzało się to starym ludziom, zaraz mobilizowali się wszyscy. Jeden przynosił lekarstwa z apteki, inny termometr, a inny parzył herbatę czy ziółka. Po piętrach biegali na piechotę zaaferowani sąsiedzi zdając sobie nawzajem sprawozdanie z tego, co powiedział lekarz i jak się pacjent w danej chwili czuje. I to była ta największa przewaga, jaką miał szary dom nad wszystkimi lśniącymi i czystymi wieżowcami, w których nikt nikogo nie zna i nikt nikomu nie pomoże. Wieczorem w dozorcówce nie zamykały się drzwi. Zaraz po odjeździe lekarza, który stwierdził osłabienie serca, zaczęli się schodzić sąsiedzi dźwigając kompoty, ciasto czy owoce. Pani Aniela Gawędowa postawiła z tryumfem na stole cały garnek pierogów z grzybami, do których śmiały się oczy Putka. — Dobrze, że śniegu jeszcze nie ma — wyszeptała pani Leokadia unosząc się na poduszkach. 106 — Jak spadnie, to się odgarnie! — wzruszył ramionami pan Leon Gawęda. — Co za problem? — Śmieci spod bramy jeszcze nie wymiotłam — martwiła się chora, — A któż tam zagląda! — zaśmiała się pani-Weronika Klon. — Brama to brama — powiedziała stanowczo dozorczyni. — I mój obowiązek koło niej zamiatać! — Babciu — wtrącił Putek znad pierogów — jutro sam posprzątam. — No, jasne. Tak być powinno — zgodził się pan Leon. — No, to dobranoc. — Dobranoc. Szara kamienica jeszcze szumiała. Jeszcze nie kładli się spać jej mieszkańcy. W rurach bulgotała woda, trzaskały po schodach wiadra z wynoszonym popiołem, skrzypiały stare podłogi z dębowej klepki, jakich nigdzie się już w nowych mieszkaniach nie kładzie. Stygły piece o brzuchach, w których zachowały się jeszcze na noc zetlałe resztki żaru. Z węglem nie jest najlepiej. Trzeba oszczędzać. Zima długa i kto wie, jakie mrozy dmuchną do wnętrza od strony galeryjek. Niejeden już opatrzył framugi pasmami szarej waty lub samoprzylepną gąbką. Jedno, co było w szarym domu dobre, to grube mury z cegły. I podwójne okna. Tych też się już dziś nie spotyka. Pani Leokadia zasypiając spojrzała przez szybę na podwórze. Nad żelazną bramą kołysała się na wietrze latarnia rzucając na drzewo i klomb tajemnicze cienie. — Czyja tego nigdy nie zapomnę? — szepnęła zasypiając. — Nigdy? Dopiero w samą wigilię znalazła się broda pana Durkowskiego. I to gdzie! Pod siennikiem, na którym sypiała Pifcia — pekińczyk lokatorki z parteru. Pies musiał porwać sztuczne uwłosienie Mi- 107 kołaja, które zapewne przypadkiem spadło z wieszaka w pralni, zaniósł je pracowicie do domu i umościł pod siennikiem. Gdyby nie gruntowne sprzątanie, kto wie, jak długo Mikołajowa broda służyłaby za legowisko wygodnickiej Pifci. W ten sposób wszystko się dobrze skończyło i pan Durkowski już od wczesnego popołudnia przebierał się w dostojne szaty, aby zdążyć do wszystkich wyznaczonych na dziś klientów. Radą i pomocą, miejmy nadzieję, że fachową, służyli mu młodzi Gawędziarze, zwolnieni na tę okazję z domowych zajęć. — Przecież stary się podźwignie pod tym worem z prezentami, które od trzech dni znoszą mu rodzice! — powiedział pan Leon froterując lśniące podłogi. — Piotrek, Lutek, jazda! — trzepnęła ich ścierką pani Aniela, rada, że się pozbędzie łakomczuchów z kuchni. Chłopcy udając, że pomagają, głównie zażerali się bakaliami potrzebnymi do udekorowania tortu. — Pomóżcie panu Durkowskiemu! Teraz obaj Gawędziarze układali w worku pożyczonym z pralni ładnie opakowane pudła i paczki bacząc pilnie, by czegoś nie pomylić. — Tak chcecie ze mną iść? — zakłopotał się stary emeryt przyklejając wąsy. — W ortalionowych kurtkach? — A co? — zdziwił się Piotrek. — To pan jest świętym. My możemy... po cywilnemu! — Anioł i diabeł! — wykrzyknął pan Durkowski w natchnieniu. — Trzeba was poprzebierać, ale w co? — zafrasował się dociskając klejone wąsy. — Ja tam nie bęęędę aniołem! — zaciął się Lutek. — Ja też nie — twardo oświadczył Piotrek. — Charakter nie ten... i w ogóle... — Zlitujcie się! —jęknął pan Feliks spod gęstwiny zarostu. — Nie powinienem mieć aż dwóch diabłów! — Aniołem może być tylko dziewczyna! — podrzucił Piotrek. 108 Pan Durkowski westchnął i usiadł w fotelu wyczesując z brody resztki kłaków Pifci. — Skoczymy do Ryyycerzów — zaofiarował się Lutek — może puszczą Maaagdę albo Helenkę. Niestety. Sprawa była nie do załatwienia. Nawet w wigilię pralnia musiała być otwarta, bowiem liczni zapominalscy odbierali w popłochu swoje uroczyste suknie i garnitury. Wiadomo, wszystko na ostatnią chwilę. Magda miotała się między stelażami i nawet nie zauważyła stojących w drzwiach chłopców. — Beznadziejne — mruknął Piotrek wykręcając się na pięcie. — A gdzie Helenka? — Stoi w kolejce do cukierni pana Piórko! — rzucił w biegu pan Rycerz powiewając czyimiś spodniami w paski. Chłopcy wyszli na podwórze. Jeden rzut oka na kilometrowy ogon ludzki, który ciągnął się od bramy aż do drzwi ciastkarni, wyjaśnił im wszystko. — Mowy nie ma. To potrwa ze dwie godziny jak obszył! — Dobrze, że im śnieg nie wali na głowy! Spójrz, kto tam stoi pod bramą! — Kremówka! Dziewczynka dostrzegła chłopców i z daleka pomachała im dłonią. — Chcesz być aniołem? — Piotrek kuł żelazo póki gorące. — Ależ ja jestem aniołem! — roześmiała się dziewczynka. — Przynajmniej mama tak czasem o mnie mówi. — Ale dziś trzeba się przeeebrać! — wyjaśniał Lutek gorączkowo. — My będziemy diabłami w obstawie Mikołaja. — A macie rogi? Chłopcy spojrzeli po sobie spłoszeni. O tym żaden z nich nie pomyślał. — Nooo... nie... — wybąkał Piotrek. — A skrzydła dla anioła są? 109 — Teeeż nie — zmartwił się Lutek i spuścił głowę. — Więc na co liczycie? Może wam wyrosną rogi do wieczora, ale mnie skrzydła na pewno nie! Chłopcy mieli bardzo nieszczęśliwe miny. — Myśleliśmy... — Indyk też myślał! — roześmiała się dziewczynka. — Ale nie martwcie się. I tak nie miałabym czasu z wami pójść. Mama jeszcze pracuje i cała uroczysta kolacja spoczywa na mojej głowie. — Cześć! — rozległ się czyjś radosny okrzyk. To Skunks Czarny wytoczywszy się z wnętrza cukierni uginał się pod ciężką paką. Wokół niego roztaczał się słodkomdlący zapach konwalii. Lutek pociągnął nosem i kichnął jak z moździerza. — Co to... tak śmierdzi? — Woda kwiatowa, którą mama wylała na moją kurtkę, żeby zabić zapach chemikaliów! — zaśmiał się Sławek. — To z okazji świąt. Powiedziała też, że jak nie skończymy z tymi zapachowymi eksperymentami, to nas będzie codziennie moczyć w perfumach. — Mam już choinkę, wiesz? — powiedziała Kremówka strzelając okiem na wszystkie strony. Liczyła widać na to, że za jednym Skunksem pojawi się drugi. Skunksy, jak wiadomo, chodziły parami. — Cieszę się — Sławek śmiesznie wydymał policzki. Bał się, żeby mu makowce nagle nie wyfrunęły z objęć. — Myśmy mieli dwie, bo jedną to wujek przywiózł z Kielc. Taki fajny czub z wyrębu. Ale ktoś nam ją gwizdnął, mimo że schowaliśmy do szopy... — Gwizdnął z zamkniętej szopy? — zdumiał się Piotrek. To było zupełnie niezrozumiałe. Kłódka, na którą Skunksy zamykały wejście, była patentowa. Prawie nie do otworzenia bez właściwego klucza. — No właśnie — Sławkowi najwyraźniej ubywało sił. — Dziwne, co? Jacek twierdzi, że wyparowała. — Możliwe! — roześmiała się perliście Kremówka. — Jacek 110 jest tak zdolnym chemikiem, że potrafił zamienić świerk z szyszkami w parę wodną... — Skąd wiesz, że tam były szyszki? — zdziwił się Sławek. — No... tak... tak mi się jakoś pomyślało — tłumaczyła się dziewczynka czerwieniejąc jak piwonia. — Makowiec leci! — wrzasnął Piotrek dopadając Sławkowej paczki. Istotnie. Jeszcze sekunda i ciasto runęłoby na wilgotny asfalt. — Już pójdę. Przytrzymaj, Lutek, bo mi mama głowę urwie, jak coś zgubię. Chłopcy odeszli w stronę domu. Kremówka patrzyła chwilę za nimi. Tajemniczy uśmiech błąkał się na jej wargach. Już teraz nie miała żadnych wątpliwości, skąd pochodzi pachnący lasem prezent. „Biedny wujek z Kielc — westchnęła obłudnie — żeby wiedział, jak ładnie się prezentuje u nas przywieziona przez niego choinka!" Ponieważ nie było skąd wziąć ani rogów, ani skrzydeł, problem rozwiązał się sam. Chłopcy postanowili zataszczyć wór z prezentami pod najbliższy adres i czekać cierpliwie pod drzwiami, aż pan Durkowski załatwi klienta. To był jedyny rozsądny pomysł. Ciemniało już, gdy umęczeni bracia Gawędowie ciągle jeszcze dreptali za majestatyczną postacią brodatego staruszka, na którego widok odwracali się na ulicy przechodnie. — Wszystkiego dobrego! — wołali nieznajomi. — Dobrego, dobrego! — dolatywało w odpowiedzi spośród białego zarostu, a czerwona czapka bramowana białym futerkiem kiwała się raz na lewo, raz na prawo. Nagle zza węgła nowego wieżowca wyskoczyły na ulicę dwa diabły. Straszliwe czarne twarze, wytrzeszczone oczy i długie, czerwone jęzory przerażały, ale i bawiły. Pan Durkowski zatrzymał się ucieszony. 111 — Znakomici, znakomici! Jedna z masek uniosła się w górę i spotkały się spojrzenia. Gawędziarze natychmiast rozpoznali w przebierańcach braci Roszkowskich. Chwilę stali naprzeciw siebie niezdecydowani, aż nagle Lutek szarpnął Mikołaja za połę czerwonego płaszcza. — Teraz oooni z panem poochodzą! Piotrek bez słowa wcisnął worek z prezentami w ręce ogłupiałych rogatych masek. Tylko pan Durkowski, niczego nieświadom, ucieszył się serdecznie z takiego obrotu sprawy. — Z nieba mi spadliście! — wykrzyknął serdecznie, obejmując chłopców ramionami. — Chyba z piekła — zaprotestował jeszcze całkiem oszołomiony wypadkami Rysiek. — Bierzcie worek i idziemy! Cóż mieli robić? Mogli uciec, udać, że ich nic nie obchodzi ten zadyszany staruszek z wymalowanymi rumieńcami, w śmiesznej czapce. Mogli, ale... tego nie zrobili. Przed oczyma stanęła im bowiem mroczna i nieprzystępna twarz ojca. Twarz, z której wyrazem nie mogli, nie chcieli się pogodzić. Chodzili więc ciągnąc worek od drzwi do drzwi, szczęśliwi, że pod maskami nikt ich nie może rozpoznać. — Uff! — stęknął w pewnej chwili stary emeryt dmuchając w sztuczną brodę. — Jeszcze tylko jedno mieszkanie zostało. — Czyje? — zainteresował się Marek. — Zaraz, zaraz — mruczał Mikołaj wykreślając w notesie nieaktualne już adresy. — O, jest. Na szczęście w tym domu! Idziemy! — Chyba pojedziemy windą! — zaprotestował Rysiek. Jemu też było gorąco pod plastykową maską diabła. — Które piętro? — Dwunaste — powiedział Mikołaj naciskając guzik windy. — Ktoś z naszego piętra — zdziwił się Marek. — A mnie się wydawało, że tam nie ma małych dzieci! 112 Korytarz był długi i w dwóch miejscach załamywał się pod kątem prostym. — Dokąd pan idzie? — zdenerwował się nie wiedzieć dlaczego Rysiek. — To tutaj — pan Durkowski nacisnął dzwonek. — Ależ... — zaczął Marek i kopnął brata w kostkę. Miało to zapewne oznaczać: „Dajemy nogę, stary!" Ale Rysiek ani drgnął. — Wiejemy! — szepnął Marek słysząc za drzwiami kroki. — Nie! — warknął Rysiek zrywając maskę. Twarz miał bladą i ściągniętą grymasem, który bardziej przypominał ból niż strach. Drzwi się otworzyły. Stał w nich pan Roszkowski. Widok obu synów koło postaci „świętego" jakby go nie zdziwił. W każdym razie nie dał tego po sobie poznać. Za to jego żona przypadła do chłopców, zanim zdążyli wykrztusić choć jedno słowo. — Gdzie byliście tak długo? Ja tu się niepokoję! O, proszę, proszę do środka! — opanowała się widząc zakłopotaną twarz Mikołaja. — Przyniosłem podarki dla grzecznych dzieci — wyrecytował sprawnie, acz zmęczonym nieco głosem staruszek. Widocznie spodziewał się, że z jakiegoś kąta wylezą tęgo przestraszone maluchy. Ale nic takiego nie nastąpiło. — Prosimy do środka — uśmiechnęła się pani Roszkowska spoglądając na męża z ukosa. Widok postaci w czerwonej czapce był dla niej niemałą niespodzianką. — Co to ma znaczyć? — Marek szarpał brata za rękaw. — Zostaw! — odburknął Rysiek. On już wiedział i postanowił wyjść ze sprawy z godnością, zachowując jako tako twarz. — Niechże pan spocznie — zachęcał pan Roszkowski udając, że nie dostrzega spłoszonego wzroku synów. — Jest pan już bardzo zmęczony. — To prawda — wymruczał stary emeryt kierując się ku 114 stojącemu w kącie fotelowi, podczas gdy obaj chłopcy cichutko przemknęli do swego pokoju. — Ależ nie tam! — zaprotestował pan Roszkowski. — Do stołu. Zje pan z nami kolację! — I już zdejmował z Mikołaja jego ciepły czerwony płaszcz. — Co też pan... — bronił się staruszek. Prawy wąs odlepił mu się i zwisał smętnie. — Ja do domu... — Ależ ja dlatego specjalnie prosiłem, żeby pan do nas przyszedł na samym końcu, bardzo mi na tym zależało. I żonie też... Pani Roszkowska skwapliwie skinęła głową. Wprawdzie nic, ale to nic absolutnie o tym nie wiedziała, jednak w duchu gratulowała mężowi znakomitego pomysłu. — A może na pana w domu ktoś czeka? — spytał pan Roszkowski łowiąc uchem odgłosy szeptów, jakie dolatywały z pokoju chłopców. — No... nie. Mieszkam sam. Ale wie pan, w naszej kamienicy nie zostawią człowieka samego na święta! Mam tyle zaproszeń, co mieszkańców. — Cudowna społeczność. W naszym „mrówkowcu" nie byłoby to chyba możliwe... — A pewnie, pewnie! — poparł go staruszek odlepiając z widoczną ulgą ciepłą brodę. — Ale my się już znamy przeszło trzydzieści lat! A niektórzy to nawet sprzed wojny. Ma swoją historię ta stara kamienica... auuu! — syknął z bólu. Lewy wąs był jednak zbyt mocno przyklejony. — Zaraz pokażę panu łazienkę — powiedziała pani Roszkowska wnosząc właśnie półmisek z rybą. — Trzeba zmyć ten klej. Kiedy pan Feliks podreptał za usłużną gospodynią, za plecami ojca pojawili się chłopcy. — Tato... —zaczął Rysiek i urwał. — Bo myśmy... myśmy wyszli na absolutnych durniów! — jęknął Marek. 115 -— Zgadza się — odparł ojciec włączając do kontaktu wtyczkę. Choinka rozjarzyła się kolorowymi ognikami światła. — Czy... czy ty nam to wybaczysz... w końcu... — wykrztusił markotnie Rysiek, nie widząc w oczach ojca cieplejszego blasku. — W końcu tak. Ale chyba jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie, Po prostu byłem tak wstrząśnięty waszym postępkiem, że do dziś nie mogę spokojnie o tym myśleć. — Ale myśmy... no... faktycznie głupio wyszło... — mamrotał Marek z wzrokiem wbitym w deseń na dywanie. — Pan Durkowski nic o tym nie wie — powiedział ojciec pocierając policzek. — Tamci chłopcy zadali sobie dużo trudu, żeby to do niego nie dotarło. Są mądrzejsi od was i chyba bardziej... ludzcy. To wszystko. Obaj bracia wyszli ze spuszczonymi głowami — Czy nie można by dzisiaj... — zaczęła pani Ewa biorąc męża za rękę. — To radosne święto... wigilia... bądź dla nich łagodniejszy. Proszę, zrób to dla mnie... — Nie — odparł pan Roszkowski — oni nie wszystko jeszcze zrozumieli. Zaufaj mi, wiem, co robię. — I pocałował żonę w policzek. W swoim pokoju chłopcy siedzieli na wersalce wpatrzeni tępo w przeciwległą ścianę. — To było piekielnie głupie! — Rysiek walnął się pięścią w kolano. — Trzeba było zrobić jakiś kawał tamtym chłopakom — warknął Marek — a nie jemu! Skąd mogłem wiedzieć, że to taki fajny staruszek? Rysiek spojrzał spod oka na brata. — A... dlaczego tamtym? Marek wzruszył ramionami. — Śmierdzą i zadzierają nosa! — A ty pachniesz fiołkami?! — wybuchnął Rysiek zrywając 116 się z miejsca. — Gdyby ci mama nie zdarła koszuli z grzbietu, tobyś w niej miesiąc chodził! — Ty co? — rozzłościł się młodszy. — Szop pracz się znalazł! — Spokój, chłopcy! — matka otworzyła drzwi do pokoju. — Jak tak można? Pan Mikołaj zostaje u nas na kolacji. Mieszka sam, więc... — W porządku — powiedział Rysiek unosząc w górę obie ręce. — Zaraz będziemy gotowi. I byli. Wymyci, z czerwonymi od szorowania uszami, siedzieli przy uroczyście nakrytym stole, jak każe tradycja i obyczaj. Za oknami, gdzie tylko spojrzeć, w jasnych prostokątach światła żarzyły się kolorowe lampki. I wszędzie gromadzili się ludzie spragnieni rodzinnego ciepła i tej jedynej, niepowtarzalnej atmosfery, jaką daje poczucie bezpieczeństwa. Zaraz po świętach życie wróciło' do normy. Zaczęła się szkoła, zajęcia w drużynach harcerskich, lekcje angielskiego, jednym słowem, „normalka", mówiąc stylem, jakiego używało się w szkole. Pani Leokadia Mróz czuła się już znacznie lepiej i raźnie machała miotłą korzystając z tego, że dużych opadów śniegu ciągle jeszcze nie było. — Na mróz to pani Mróz zdrowsza! — roześmiał się z własnego dowcipu pan Kazio. Miał teraz mniej pracy, więc wystawał przed cukiernią zbierając ploteczki. — Mówią, że tę narożną kamienicę będą burzyć! — Którą? — zaniepokoiła się dozorczyni. — A tę zawalidrogę — machnął ręką za siebie. — Już ponoć lokatorzy dostali zawiadomienia! — Toż ona równolegle stoi do naszej! —jęknęła pani Leokadia chwytając się za serce. — Co też pan mówi! Naprawdę będą ich wysiedlać? 117 — Nie wysiedlać, tylko przeprowadzać. Podobno lokatorzy dostali mieszkania na końcu świata! — pan Kazio roześmiał się niefrasobliwie. — Jak to? — nie dowierzała pani Leokadia. — Ano, gdzieś koło Wawrzyszewa. Budują tam nowe osiedle. Słyszałem, że piękne mieszkania, tylko strasznie daleko! Tramwajem chyba ze dwie godziny od nas! — To tam już tramwaj chodzi? — włączył się do dyskusji pan Piórko, który wyszedł przed sklep w narzuconym na fartuch wielkim białym kożuchu. — Jeszcze nic nie chodzi — wzruszył ramionami pan Kazio. — Ale będzie. — Ludzie drodzy, co to się wyrabia! — jęknęła pani Weronika Klon przyciskając dłonie do zmarzniętych uszu. — Żeby tylko... Zapadła nagła cisza. — Bzdura! Brednie! — powiedziała oschłym głosem dozor-czyni. Za chwilę słychać było, jak ze złością szura miotłą po błotnistym asfalcie. — Myślicie... myślicie, że oni... — pan Piórko otarł twarz, jakby mu nagle zrobiło się straszliwie gorąco — że oni nasz dom... także? Styczeń przemknął gładko, choć to strasznie długi miesiąc i do wiosny daleko. Potem była przerwa szkolna i niektórzy rozjechali się na zimowiska. Luty huknął mrozami i taką śnieżycą, jakiej najstarsi górale nie pamiętają. I to nie tylko w górach. Warszawa zamieniła się w Grenlandię. Nawet ciężkie autobusy miały sporo kłopotów, by przepchnąć się przez zwały lodowe zalegające jezdnie i pobocza. Na chodnikach leżały odgarnięte góry czerniejącego śniegu zmieszanego z piaskiem i solą. Bo też solili tej zimy miasto, a solili. Właściciele samochodów osobowych klęli jak szewcy bojąc się, że im sól na nic zeżre blachę podwozia. Ale cóż miała 118 robić służba miejska, kiedy padało już dwa tygodnie bez jednej chwili przerwy. Wydawało się czasem, że to jakieś moce piekielne postanowiły zasypać wielkie miasto aż po czubek Pałacu Kultury i Nauki. — Pani to dobrze! — żaliła się dozorczyni'nowego wieżowca widząc, jak pan Kazio w ramach pomocy sąsiedzkiej tłucze łomem warstwę lodu na chodniku. Pani Leokadia westchnęła tylko. Spoglądała na zmagania młodej kobiety z przeciwka z błyskiem rozrzewnienia w oku. — Jak pani dożyje mojego wieku, to i pani ludzie pomogą! — Akurat! — żachnęła się pulchna blondyna odstawiając szuflę. — W moim domu dziesięć razy tyle luda mieszka co u pani, ale ani jednego do pomocy! — Trzeba przeżyć ze sobą tych trzydzieści lat, żeby zasłużyć na względy — mruknął pan Kazio, który sam ledwie trzydziestki dobiegał. Blondyna nic już nie powiedziała, tylko szurała szuflą po przeciwległym chodniku, aż leciały przymarznięte grudy. Skunksy stały na jezdni i z zadartymi do góry głowami przyglądały się rozbiórce wielkiego narożnego domu, który zawadzał urbanistom w przedłużeniu nowo budowanej arterii szybkiego ruchu. — Dynamitem by to! — zawołał nagle za ich plecami jakiś głos. — Dynamitem! — odwarknął Jacek pukając się w czoło. — Taką cegłę dynamitem wysadzać! Skunks Czarny spojrzał na brata ze zdumieniem. To chyba po raz pierwszy Jacek odezwał się do Ryśka Roszkowskiego. W każdym razie pierwszy raz od tamtej niechlubnej Mikołajowej historii. Pan Durkowski z takim zachwytem opowiadał w szarej kamienicy 119 Щ o gościnności państwa Roszkowskich, że nie mogło to nie dotrzeć i do „mścicieli". — Można wysadzać — powiedział pojednawczo Sławek — ale szkoda. A te płaskorzeźby, tam pod dachem, to do muzeum wezmą — pochwalił się. — Czytałem w „Kurierze". — Do jakiego muzeum? — zdziwił się Jacek. — Przecież to nie jest taki staroć, jak... no, jak egipska piramida. Rysiek Roszkowski uśmiechnął się lekko i już otworzył usta, żeby coś wyjaśnić, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Sławek kątem oka dostrzegł ten uśmieszek i szybko wtrącił: — To jest secesja. Taki okres w dziejach sztuki. No, i pamiątka po starej Warszawie. Tam na szczycie domu była jeszcze jakaś baba... — Kto był? — zdziwił się Rysiek. — No... taka figura. To znaczy postać kobieca z koszem owoców. Ją już wcześniej zabrali. Też do muzeum. Magda z Helenką przystanęły obok. Tędy wiodła droga ze szkoły. — Zobaczcie! Odrywają całe dzikie wino! — powiedziała Magda. — Szkoda — westchnęła Helenka. — U nas się nie przyjęło. A mogłoby obrastać cały dom aż po dach! — Bo u nas jest za ciemno — powiedział Sławek. — Ale można by spróbować. Zasadzić jakieś kawałki tego stąd wokół naszej szopy. Do przyszłej jesieni może wyrosnąć. — To wy... to wy nic nie wiecie? — zaczął Rysiek i umilkł. — A co mamy wiedzieć? — spłoszył się Sławek. — Nie, nic! Cześć! — I starszy Roszkowski biegiem pognał do domu. — Zgłupiał czy co — wzruszył ramionami Skunks Czarny. — A kiedy to on był mądry? — odparował Jacek strząsając śnieg z czapki. Znów spojrzał w górę. 120 Robotnicy skakali po gruzach domu jak górskie kozice. U stóp tego, co kiedyś było kamienicą, rósł stos cegieł przysypywanych zaraz śniegiem. Przez odarte z ram otwory okienne, przez kikuty murów przeświecały wyblakłymi kolorami ściany dawnych mieszkań: tu słoneczne, gdzie indziej różowe lub jasnoniebieskie. Stukot kilofów rozlegał się rytmicznie. Były to dźwięki, które dla czułego ucha mogą brzmieć jedynie symfonią smutku i zapomnienia. W połowie lutego hiobowa wieść spadła na mieszkańców szarej kamienicy jak grom z jasnego nieba. Pierwszy otrzymał zawiadomienie pan Alojzy Rycerz i jego żona. W skrzynce na listy widniała koperta z urzędowym stemplem, a w niej papier, którego treść przyprawiła rodzinę Rycerzów o palpitację serca. — No, niech pan mi to pokaże, przeczytam — powiedział drżącym z emocji głosem pan Walerian Piórko gorączkowo szukając po kieszeniach okularów. — To... to... już koniec! — Właśnie — westchnął były właściciel pralni chemicznej. Bo też o pralnię właśnie chodziło. — Cofnęli mi lokalizację — pan Rycerz wyłamywał palce, aż chrupnęło. — Przydzielają nowe pomieszczenie aż na Pradze. Co pan na to? — Nic — powiedział smętnie pan Piórko. — Czuję, że za kilka dni i mnie to spotka. I nie omylił się. Lokal na nową cukiernie przydzielono mu w osiedlu „Koński Jar". — Gdzie to jest? —jęknął pan Kazio pociągając nosem. Już od poprzedniego dnia męczył go katar i dokuczał ból głowy. — Ursynów. Nad Dolinką, chyba. Tam ludzie się dopiero wprowadzają. Kto przyjdzie do firmy „Piórko"? Kto będzie wiedział, że istnieje ona od 1852 roku. No kto? — O klientów nie musi się pan martwić — powiedział pan Durkowski stukając laską. — Tu idzie o coś ważniejszego dla nas wszystkich! O dom! 121 Straszna prawda jakoś długo nie mogła dotrzeć do umysłów i serc mieszkańców szarej kamienicy. — Będą burzyć? Nasz dom? — załamywała dłonie pani Weronika Klon. — Wszystkim dadzą mieszkania w nowych blokach — pocieszała pani Aniela Gawędowa. — Z centralnym ogrzewaniem, z windami i ciepłą wodą z elektrociepłowni! — To się wyprowadź, Gawędowa! Choćby i dziś! — krzyknęła pani Leokadia Mróz ściskając szuflę do odgarniania śniegu, jakby chciała zaatakować. — Ja się stąd nie ruszę! Te ich centralne, te... te... — stara kobieta zachłysnęła się, machnęła ręką i odeszła w kąt. Tam przez nikogo nie obserwowana zaczęła szorstką od pracy dłonią gładzić aż parzące z mrozu skrzydło żelaznej bramy. Spod palców osypywały się płaty rdzy odsłaniając jaśniejsze plamy na starym żelazie, zdartym i porowatym. Dzieci z szarej kamienicy w ogóle nie przyjęły do wiadomości straszliwej prawdy. — Jak to? Mamy zostawić naszą szopę? — Sławek o mało nie płakał. — Dostaniemy za to większe mieszkanie. Z łazienką — powiedziała Magda kołysząc wózkiem, w którym ryczała wielkim głosem Albertyna. — Co? — wrzasnął Jacek z zaciśniętymi pięściami. — Tak się z tym łatwo pogodziłaś? Szybki Bill z ciebie! Jeszcze zatęsknisz do tego domu! — I odwrócił się plecami. Tego też dnia na drzwi szopy powróciła sławetna tablica z napisem, że „Nieupoważnionym i dziewczynom wstęp wzbroniony". Litościwa Helenka próbowała godzić obie strony, z których każda miała przecież jakieś swoje racje. — Ona nie powiedziała nic złego. Ty też byś wolał mieć kaloryfery ! — Centralnego ogrzewania nagle im się zachciało! — parskał 122 zacietrzewiony Jacek. — Jeszcze wam bokiem wyjdzie! Tak jak i tym z przeciwka. Bo właśnie w połowie lutego nagle ostygły grzejniki w całym nowym bloku. Zmarznięci lokatorzy siedzieli wieczorami w ciepłych kocach, dzieci odrabiały lekcje okutane w szaliki, w beretach na głowie i w rękawiczkach na zsiniałych dłoniach. Tu i ówdzie włączano piecyki elektryczne, ale sieć miejska widać tego nie wytrzymywała, bo raz po raz zdarzały się awarie. Nowy szklany wieżowiec siedział w ciemnościach i trząsł się z zimna od parteru aż po ostatnie piętro. Ekipa remontowa dwoiła się i troiła, żeby naprawić uszkodzenie, ale sprawa okazała się trudna. — Zabrakło jakiejś zagranicznej części, coś pękło i nie chce dać się załatać byle czym — zwierzała się pulchna blondyna pani Leokadii Mróz, gdy obie rano czyściły ze śniegu chodniki. — To i do wiosny zejdzie! — mruknęła mściwie Gospodarz Domu i sypnęła szuflę piasku. — Niech pani aby odpuka trzy razy w nie malowane drzewo! — zlękła się blondyna. — A gdzież ja pani znajdę teraz nie malowane drzewo! I pani Leokadia podkasawszy spódnicę czmychnęła za żelazną bramę. Blondyna spojrzała ponuro na znikające pięty pani Mróz i na wszelki wypadek popukała w trzonek łopaty. Gusła, nie gusła, ale odpukać należy. Jeszcze to nikomu ujmy nie przyniosło, a pomóc może. Ale nie pomogło. Ani „odpukiwanie", ani też petycja zagrypio-nych lokatorów. Jeśli nawet rozgrzały się kaloryfery u jednych, to natychmiast stygły u drugich. Zupełnie jakby diabeł wsadził kudłaty ogon w to nieszczęsne centralne ogrzewanie i mieszał... mieszał... Pani Niedźwiedzka martwiła się o Kremówkę, że dziewczynka wraca ze szkoły do wyziębionego od tygodnia mieszkania. 123 Straszna prawda jakoś długo nie mogła dotrzeć do umysłów i serc mieszkańców szarej kamienicy. — Będą burzyć? Nasz dom? — załamywała dłonie pani Weronika Klon. — Wszystkim dadzą mieszkania w nowych blokach — pocieszała pani Aniela Gawędowa. — Z centralnym ogrzewaniem, z windami i ciepłą wodą z elektrociepłowni! — To się wyprowadź, Gawędowa! Choćby i dziś! — krzyknęła pani Leokadia Mróz ściskając szuflę do odgarniania śniegu, jakby chciała zaatakować. — Ja się stąd nie ruszę! Te ich centralne, te... te... — stara kobieta zachłysnęła się, machnęła ręką i odeszła w kąt. Tam przez nikogo nie obserwowana zaczęła szorstką od pracy dłonią gładzić aż parzące z mrozu skrzydło żelaznej bramy. Spod palców osypywały się płaty rdzy odsłaniając jaśniejsze plamy na starym żelazie, zdartym i porowatym. Dzieci z szarej kamienicy w ogóle nie przyjęły do wiadomości straszliwej prawdy. — Jak to? Mamy zostawić naszą szopę? — Sławek o mało nie płakał. — Dostaniemy za to większe mieszkanie. Z łazienką — powiedziała Magda kołysząc wózkiem, w którym ryczała wielkim głosem Albertyna. — Co? — wrzasnął Jacek z zaciśniętymi pięściami. — Tak się z tym łatwo pogodziłaś? Szybki Bill z ciebie! Jeszcze zatęsknisz do tego domu! — I odwrócił się plecami. Tego też dnia na drzwi szopy powróciła sławetna tablica z napisem, że „Nieupoważnionym i dziewczynom wstęp wzbroniony". Litościwa Helenka próbowała godzić obie strony, z których każda miała przecież jakieś swoje racje. — Ona nie powiedziała nic złego. Ty też byś wolał mieć kaloryfery ! — Centralnego ogrzewania nagle im się zachciało! — parskał 122 zacietrzewiony Jacek. — Jeszcze wam bokiem wyjdzie! Tak jak i tym z przeciwka. Bo właśnie w połowie lutego nagle ostygły grzejniki w całym nowym bloku. Zmarznięci lokatorzy siedzieli wieczorami w ciepłych kocach, dzieci odrabiały lekcje okutane w szaliki, w beretach na głowie i w rękawiczkach na zsiniałych dłoniach. Tu i ówdzie włączano piecyki elektryczne, ale sieć miejska widać tego nie wytrzymywała, bo raz po raz zdarzały się awarie. Nowy szklany wieżowiec siedział w ciemnościach i trząsł się z zimna od parteru aż po ostatnie piętro. Ekipa remontowa dwoiła się i troiła, żeby naprawić uszkodzenie, ale sprawa okazała się trudna. — Zabrakło jakiejś zagranicznej części, coś pękło i nie chce dać się załatać byle czym — zwierzała się pulchna blondyna pani Leokadii Mróz, gdy obie rano czyściły ze śniegu chodniki. — To i do wiosny zejdzie! — mruknęła mściwie Gospodarz Domu i sypnęła szuflę piasku. — Niech pani aby odpuka trzy razy w nie malowane drzewo! —-zlękła się blondyna. — A gdzież ja pani znajdę teraz nie malowane drzewo! I pani Leokadia podkasawszy spódnicę czmychnęła za żelazną bramę. Blondyna spojrzała ponuro na znikające pięty pani Mróz i na wszelki wypadek popukała w trzonek łopaty. Gusła, nie gusła, ale odpukać należy. Jeszcze to nikomu ujmy nie przyniosło, a pomóc może. Ale nie pomogło. Ani „odpukiwanie", ani też petycja zagrypio-nych lokatorów. Jeśli nawet rozgrzały się kaloryfery u jednych, to natychmiast stygły u drugich. Zupełnie jakby diabeł wsadził kudłaty ogon w to nieszczęsne centralne ogrzewanie i mieszał... mieszał... Pani Niedźwiedzka martwiła się o Kremówkę, że dziewczynka wraca ze szkoły do wyziębionego od tygodnia mieszkania. 123 — Może poszłabyś do jakiejś koleżanki? Tutaj nie sposób wytrzymać. — Pójdę do Magdy Rycerzówny — ucieszyła się dziewczynka. — Tam są piece. Gorąco jak w uchu. — No właśnie. Piec to jest piec — odrzekła sentencjonalnie mama. I wstawiła rosół do lodówki. Zaraz po szkole Kremówka pobiegła na znajome podwórze. Dziś nie było ono zbyt dokładnie sprzątnięte: wokół drzewa walały się papiery i resztki jedzenia rzuconego gołębiom. Ze stróżówki wyszedł Putek i rozejrzał się dokoła. Miał na sobie czapkę uszatkę z baranka i ciepłe rękawice. — Cześć, Putek! — zawołała Kremówka. — Co masz taką minę, jakby ci zając na ucho nadepnął. — A bo tak — wzruszył ramionami chłopak. — Babcia mówi, że jak nas stąd wyrzucą, to wyjedzie gdzie pieprz rośnie. A ja nie chcę. W ten sposób Kremówka poznała straszną prawdę o szarej kamienicy, a raczej ojej przyszłości. Ale na razie w mieszkaniu państwa Rycerzów piec buchał ciepłem. Albertyna spała, więc trzy dziewczynki mogły spokojnie odrabiać lekcje. — Czy wasi rodzice cieszą się na zmianę mieszkania? — spytała Kremówka, gdy już wypracowania z polskiego były gotowe. — Mama tak — powiedziała Magda wstając. — Dla nas to duża ulga, jeśli nie trzeba będzie Albertyny znosić razem z wózkiem po tych wyślizganych schodach. — Chcesz kompotu? Kremówka skinęła głową. — Ale tato nie jest całkiem zadowolony — westchnęła Helenka odkładając długopis. — Ta pralnia była znana wśród okolicznych mieszkańców. No, i przyzwyczajenie... Mieszkać będziemy podobno o parę ulic od nowej pralni, którą nam przydzielono. - I szkoła — powiedziała Magda stawiając przed Kremówka 124 kompot z czereśni. — Całkiem nowa szkoła, w której nie znamy nikogo... Albertyna zbudziła się nagle i jak to było w jej obyczaju, ryknęła strasznym głosem. Równocześnie zabrzmiał dzwonek do drzwi. — Pewnie znów ktoś zmarznięty! — roześmiała się Magda idąc do przedpokoju. W drzwiach stał Jacek Skunks. — Ty? — zdziwiła się Magda. — Rzadko tu zaglądasz. Jacek przestępował z nogi na nogę. — Ja tego... chciałem pożyczyć atlas geograficzny. Magda cofnęła się wpuszczając chłopca do środka. Helenka poiła wrzaskulę herbatą, zaś Kremówka stała przy oknie patrząc z góry na ośnieżone dachy i daleką perspektywę miasta. — Helka, gdzie może być atlas? — Magda schyliła się szukając na dolnej półce regału. Jacek burknął tylko coś, co zapewne w jego mniemaniu było powitaniem, i udawał, że nikogo w pokoju nie dostrzega. Wydawało się, iż bardzo się tym Magdzinym szukaniem niecierpliwi. — Nigdy niczego nie możesz znaleźć w tym bałaganie! — sapnął gniewnie marszcząc brwi. — To przyjdź i zrób porządek! — odcięła się dziewczynka. — Czy to warto! — prychnął. — I tak niedługo zmieniamy lokal! — Jak ty możesz tak mówić! — oburzyła się Helenka. — Co to za określenie: lokal! W tym domu się urodziłeś! I Sławek, i ja, i... — I Gawędowie! — dorzuciła Magda wyszarpując wreszcie atlas ze stosu książek. — Wszyscy prócz Putka. To chyba coś znaczy, no nie? A o szkole pomyślałeś? Jacek spojrzał na nią spod oka. ,,Więc one też wolałyby tu zostać. Ciekawe, a więc cieszą się wyłącznie dorośli? Nie mogę dać poznać po sobie, ile mnie i Sławka naprawdę kosztuje ta wyprowadzka. Nie mogę. Nie przy tamtej. Ona stoi przy oknie i w ogóle mnie n'e widzi..." 125 — Trzeba będzie rzucić starą kochaną budę i pójść do nowej -westchnęła Helenka. — Trudno. Ostatecznie nrzecież wszędzie są ludzie! Kremówka odwróciła się gwałtownie od okna. Jej rude włosy zalśniły w świetle lampy. — To nie jest całkiem tak, jak mówisz! — powiedziała wolno, cedząc słowa. — Nie wszędzie są, jak powiedziałaś — ludzie. Czasem to kawałki drewna, do których nic nie dociera. Wiem coś o tym. Sama zmieniłam w tym roku szkołę. Jacek nie zareagował. Pochylony nad atlasem udawał, że szuka czegoś gorączkowo. Tylko widoczne pod włosami koniuszki uszu płonęły mu żywą czerwienią. Helenka odstawiła butlę, z której poiła Albertynę. — To prawda, że na początku wszyscy się na was gapili... — Jak wół na malowane wrota! — roześmiała się Magda. — Zżyta klasa nie lubi nowych, fakt. Ale najwięcej się dostało Roszkowskim! Czego ty właściwie szukasz? — to ostatnie zdanie odnosiło się do Jacka, który przewracał kartki atlasu w ogóle w nie nie patrząc. — Takie tam... — mruknął usiłując nieco zbyt późno wymyślić jakiś pretekst, dla którego był mu tak nagle potrzebny ten nieszczęsny atlas. — O, jest! — stuknął palcem gdzieś w okolice Cieśniny Dardanelskiej. — Też mi odkrycie — Magda zajrzała mu przez ramię. — Stąd pochodzi nazwa osłów. — Co takiego? — nie skojarzył Jacek. — Osioł dardanelski! — mruknęła dziewczynka siadając na krześle. — Wiesz już, gdzie będziecie mieszkali... potem?... Jacek podniósł głowę. — Podobno gdzieś na Stegnach... — My na Pradze — powiedziała Helenka i chciała coś jeszcze dodać, ale właśnie Albertyna znów ryknęła strasznym głosem. — Piekło i sztuczna noga! — jęknął chłopiec zatykając uszy. — 126 Znów ta syrena alarmowa! — Podszedł do łóżeczka i wyszczerzył zęby w okropnym grymasie. Mała umilkła i uśmiechnęła się od ucha do ucha. — Zatrudnimy go w charakterze niańki! — ucieszyła się złośliwie Magda. — Ma wyraźnie dobry wpływ na niemowlaka! — Gla, gla! — potwierdziło dziecko radośnie. Kremówka parsknęła śmiechem. Jacek odwrócił się na pięcie, podszedł do stołu, zamknął cienki atlas i nie oglądając się na obecnych wyszedł z pokoju. Za chwilę słychać było trzaśniecie drzwi, a potem tupot nóg po schodach. — Rozumiesz coś z tego? — Magda wskazała palcem na atlas. — Przyszedł z drugiego piętra na szóste, żeby zobaczyć, gdzie leży Cieśnina Dardanelska! Kremówka nic nie odpowiedziała. Nikły cień uśmiechu przemknął po jej wargach. Dziewczyńska intuicja wołała głosem huczącym jak trąby jeryhońskie, że Jacek przyszedł tu wyłącznie z jej powodu. „Ale dlaczego tak nagle uciekł? — myślała. — Dlaczego?" — Pójdę już — powiedziała. — Mama zaraz wróci z pracy. Muszę jeszcze kupić herbatę. — Przychodź do nas codziennie — zapraszała Helenka odprowadzając gościa do przedpokoju. — U nas ciepło, dopóki... jeszcze tu jesteśmy — westchnęła i oczy jej zalśniły łzami. Kremówka zbiegła ze schodów. Na drugim piętrze przystanęła na moment. Jakaś postać kryła się w cieniu korytarza. Pociągnęła nosem. Oczywiście! Słynny zapach kwasu masłowego, którego nic już, nawet najlepsze perfumy francuskie, nie zagłuszy. Udała, że nikogo nie dostrzegła. Na podwórzu w świetle ulicznej latarni stali przytupując Sławek i Putek, głośno o czymś rozprawiając. Pod pachą Czarnego Skunk-sa tkwiła granatowa książeczka z wyraźnie widocznym tytułem: „Poznajemy kontynenty. Atlas geograficzny dla klasy piątej". Kremówka mijając Sławka roześmiała się głośno. 127 — Cześć! — ucieszył się Skunks. — Z czego się śmiejesz? — Ależ ty jesteś przewidujący! — dziewczynka puknęła palcem w atlas. — Już dziś uczysz się tego, co będziesz przerabiał dopiero w przyszłym roku! Sławek zdziwił się szczerze. — Ja? To jest atlas Jacka. Dał mi go tylko n,° chwilę do potrzymania. Musiał pójść po coś na górę. Czekam tu na niego już z piętnaście minut. — Dwadzieścia — wysapał Putek. — Był od niedawna właścicielem dużego zegarka z kalendarzem i bardzo cenił sobie czas. — Co najmniej dwadzieścia. — Nie widziałaś go gdzieś? — Sławkowi wyraźnie marzły nogi. Podnosił to jedną, to drugą, jak bocian polujący na żaby. — Ależ, oczywiście, że go widziałam! — Oczy dziewczynki błyszczały iskierkami śmiechu. — Właśnie łowi wieloryby w Cieśninie Dardanelskiej! I podskakując pobiegła przez zaśnieżone podwórze. — Zwariowała czy co? — zastanowił się Putek. — Przecież tam... tam wcale nie ma wielorybów! Sławek na wszelki wypadek nie odezwał się ani słowem. Wolał się przy koledze nie kompromitować. On sam zupełnie, ale to zupełnie nie wiedział, yv którym punkcie globu znajduje się ta nieszczęsna cieśnina. Rozbiórka starego domu była teraz tematem numer jeden rozmów wszystkich jego mieszkańców. Rozprawiano w korytarzach, na podwórku, w pralni i cukierni. Ta ostatnia stała się niebawem miejscem spotkań lokatorów, albowiem mróz ścisnął solidnie i wszystkie pogaduszki musiały z konieczności toczyć się w bardziej cieplarnianej atmosferze. Pan Walerian Piórko coraz częściej bez 128 białego kitla, niejako podkreślając swój „cywilny" charakter, stawał zamyślony przy szybie wystawowej, na której zima ciągle jeszcze malowała pęki paproci i srebrzyste pietruszkowe naci. Coraz też częściej znikał ze sklepu na długie godziny, by załatwiać nie kończące się formalności związane z przeprowadzką firmy. Kiedy tak chodził po nie zamieszkanych jeszcze uliczkach osiedla, dokąd miał przenieść swoje słynne torty i mazurki, myślał o przeszłości, o latach dobrych i złych, ale zawsze związanych z szarym domem, który ma teraz zginąć. Nowe osiedle tonęło w śniegu nie odmiatanym przez nikogo. Nie było jeszcze lokatorów, nie było dozorców. Kolorowe bryły wieżowców, puste i głuche, strzelały w niebo w absolutnej izolacji od reszty dalekiego miasta. ,,Ani drzewka, ani kwiatka — wzdychał w myślach pan Walerian. — Nieznani ludzie, z którymi nie będzie o czym mówić, wiecznie zabiegani, załatani, dojeżdżający, obcy". I smutek ściskał mu serce, bo nie ma w życiu człowieka nic ważniejszego niż inni ludzie. Nawet pan Kazio — optymista programowy — jak zwykł był o sobie mawiać, zmarkotniał i wyraźnie przygasł. Pan Kazio dojeżdżał codziennie do pracy z Pruszkowa. Teraz wypadnie mu jeszcze nadłożyć sporo drogi, by zdążyć na czas do odległego Ursynowa. — Nie wiem, jak to będzie, panie szefie — sl arżył się poprawiając biały czepek. — Motocykl już stareńki, a termin odbioru „malucha" też za górami, za lasami! — Jednym słowem... chcesz mnie porzucić — przez tłuste oblicze pana Waleriana przemknął cień. Widok ten był tak niezwykły, że panu Kaziowi serce drgnęło. — Tak, rozumiem... masz pewnie coś lepszego na widoku — kontynuował cukiernik rozkładając ręce. 129 — Co też pan, szefie! —jęknął pan Kazio chwytając się za głowę. — Ja z panem tyle lat! Stali obaj przy szybie wystawowej nie bardzo wiedząc, jakich słów użyć dla określenia tego, co ich łączyło. Tymczasem w szopie u Skunksów trwała narada. Zostali na nią zaproszeni bracia Gawędziarze oraz zupełnie wyjątkowo Putek, który wałęsał się z sankami po podwórzu. — Nigdy nie oddamy naszego laboratorium! — powiedział Jacek podnosząc kołnierz krótkiego kożuszka. W szopie było piekielnie zimno pomimo drew podrzucanych do starej żelaznej „kozy" — piecyka pamiętającego jeszcze chyba czasy wojny. — Co znaczy: nie oddamy? — wzruszył ramionami Piotrek. — A jeśli ten dom naprawdę zburzą? — Przecież sam widziałeś, co zrobili z kamienicą na taaamtym rogu? — Lutek schował nos w ciepły szalik. — Proch i pyyył! — Ale może byśmy coś wymyślili... — Sławek Skunks spojrzał na rozżarzone do czerwoności polana, które już za moment powinny rozsypać się w popiół. Gawędziarze opuścili głowy. Dla nich sprawa była już przesądzona. Razem z przydziałem nowego mieszkania w tramwajar-skich blokach, razem z nową szkołą, która na szczęście będzie nowa dla wszystkich uczniów. No, i oni nie zostawiali tu po sobie tak wiele. Nie mieli „laboratorium" ani nawet klatek z królikami, jak swego czasu Putek. Dla nich będzie to tylko rozstanie z własnym pokojem o wysokim suficie i długich, wąskich oknach, z piecem, popiołem, węglem i drzewem na rozpałkę. Słowem, z tym wszystkim, co życie człowiekowi utrudnia. Jasne, że żal im kolegów, przyjaciół, nawet ciastek pana Piórko. Ale nie aż tak bardzo. — Ja tam wolałbym tu zostać — powiedział Putek. — Babcia mówiła, że na wiosnę pozwoli mi trzymać parę królików. Są klatki... jest miejsce... 130 — No tak. W nowych osiedlach nie wolno niczego hodować — przyznał lojalnie Piotrek. — Nawet psa? — Jacek otworzył szeroko oczy. To, co mówił Gawędziarz, było prawie niemożliwe. — No, nie — wycofał się Piotrek. — Psów się nic hoduje. Psy się ma. Albo koty. Ale nie wolno trzymać takich zwierzaków, jak króliki, norki czy nutrie. Zresztą, psów też nie wolno mieć za dużo. Ani innych... — Na przykład gęsi albo kaczek — dorzucił Jacek. Chłopcy się roześmiali. Tutaj też nigdy nie było żadnych gęsi ani kaczek. Nawet w tak liberalnym domu jak szara kamienica Putkowe króliki były czymś niezwykłym. Stolica to stolica. Ale istotnie inne obyczaje panowały w nowych domach, a inne w starych. Pan dzielnicowy dobrze o tym wiedział i nie czepiał się specjalnie, kiedy raz biała angorka Milcia przykicała mu aż do samych stóp. Chwycił ją za uszy i odniósł do klatki. — Ale my nie zgodzimy się na oddanie szopy! — wrzasnął nagle Jacek. Chłopcy drgnęli. - Czemu krzyczysz? Czy to coś pomoże? Baaardzo wątpię — Lutkowi było zimno i marzył tylko o tym, by się już przytulić plecami do gorącego pieca. — Po to właśnie zwołałem naradę — powiedział Jacek nieco ciszej. — Chcę, żebyście pomogli... no... żebyśmy coś wymyślili. Przecież nikt nikogo w tym domu nie trzyma siłą. Kto się chce wyprowadzić, może to zrobić. Ale kto chce zostać... Piotrek spojrzał na niego z politowaniem. „Czego on oczekuje? — myślał. — W czym możemy mu pomóc, skoro decyzje już dawno zapadły". — Może... może tam gdzieś znajdziecie jakąś szopę... — powiedział niepewnym głosem. Ale sam ani przez chwilę w to nie wierzył. Jacek spojrzał na niego wzrokiem bazyliszka. 131 — Ty co? W duchy wierzysz? Nie. Piotrek w duchy nie wierzył. — Pooowiem ci, jak jest — Lutek miał już dość tych jałowych dyskusji, z których nic nie wynikało, bo nic wyniknąć nie mogło. Nie masz żadnej szaaansy, bracie. Żadnej. Bo szansy nie miał i sam dom. Nawet nauczyciele zdając sobie sprawę z tego, że uczniowie z szarej kamienicy już po wakacjach nie wrócą do starej szkoły, nie dręczyli ich ponad wymaganą miarę. Co tam. Trzeba raczej pomóc dzieciom przebrnąć do następnej klasy. Skunks Biały miał trzy dwóje z historii, jego młodszy brat walczył z polskim, a Putek z arytmetyką. Wychowawczynie piątej ,,B" i czwartej „A" zaprzęgły do pomocy najlepszych. Reszta zgłosiła się sama. Na ochotnika. O dziwo, jako korepetytor wystąpił również Rysiek Roszkowski. Ale dumnym Skunksom nie przypadło to do gustu. — Może Ewa zajmie się poduczeniem historii Jacka Kruka? „Ewa? — zdziwił się Skunks Biały cały zjeżony wewnętrznie. — Jasne, przecież to prawdziwe imię Kremówki!"— i chłopiec tak zacisnął palce na brzegu ławki, że aż mu kostki zbielały. Kremówka spojrzała na niego z ukosa. — Sądzę, proszę pani, że on sobie świetnie da radę sam! Wychowawczyni otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale spojrzała na Jacka i wszystko natychmiast zrozumiała. — Może masz rację — powiedziała urzędowym głosem.— Siadaj, Kruk. Jacek usiadł. Ale w jego duszy gotowało się i .kipiało poczucie klęski. ,,Tak głupio wpaść! — myślał zaciskając zęby. — Tak głupio! Już ja im pokażę! A cóż to za nadzwyczaj trudny przedmiot, ta historia? Wystarczy tylko dwa... no, trzy razy przeczytać cały materiał, żeby się wszystko ułożyło w logiczny ciąg... Pry-muska się znalazła!" Kremówka nawet nie drgnęła, choć dobrze wiedziała, co dzieje się z chłopcem. Jakoś nie mogła poradzić sobie z tym, co ich 132 dzieliło. A może nie chciała? „W końcu kto tu ma o kogo zabiegać? — zastanawiała się w duchu. — Przecież nie dziewczyna o chłopaka!" Mijał marzec, a z nim roztopy, znikały głębokie, mokre śniegi czerniejące po wierzchu, jak przysypane węglowym pyłem. Po niebie biegły raz po raz czarne zwaliste, napęczniałe chmurzyska, z których sypały bądź mokre krupy, bądź lał lodowaty deszcz. Szara kamienica jeszcze bardziej zszarzała pokryta szerokimi zaciekami, z których nawet w suchy dzień spływały krople wody. Ludzie uspokoili się, przycichły zagorzałe dyskusje i spory. Teraz czekano tylko na klucze do nowych mieszkań. Los kamienicy został ostatecznie przypieczętowany. Jedynie pani Leokadia Mróz zachowywała się tak, jakby jej to nie dotyczyło. Urzędowy papier z przydziałem kawalerki na Bródnie schowała do kufra, a na żadne wezwania po prostu nie reagowała. Odgarniała śnieg, myła schody bez słowa protestu, nosiła węgiel i drzewo, gdy Putek był w szkole, i w ogóle zaczęła unikać ludzi. Najchętniej zamykała się w swojej stróżówce i grzebała w pudełku ze starymi zdjęciami. I tak minęła zima. Z końcem marca przestały miasto nękać śnieżne opady. Wyglądało to tak, jakby tam, w górze, wyczerpał się już cały ich zapas przeznaczony na zimę. Powiało dalekim oddechem wiosny, która uparcie czaiła się u wrót miasta czekając tylko na odpowiedni moment. Niebo pobłyskiwało ostrym błękitem, słońce przygrzewało. Spod warstwy błota i piasku wyjrzały płyty chodników, obsychały jezdnie. Rankiem słychać było głośny świergot wróbli, które wyraźnie cieszyły się ze zmiany sytuacji. Szary dom zaczęli teraz odwiedzać dziwni ludzie: jacyś panowie inżynierowie z aktówkami pełnymi planów, jacyś mierniczy z metalowymi taśmami i skomplikowanymi instrumentami na trójno- 133 gach, jako żywo przypominających statywy od aparatów fotograficznych, a nawet studenci Politechniki, którzy zbici w ciasną gromadkę słuchali w skupieniu pouczeń panów docentów. Putek szczególnie lubił słuchać tych rozmów. Chłopak wyraźnie martwił się stanem, w jakim znajdowała się babcia — Gospodarz Domu — i znosił jej wszystkie rewelacyjne wieści prosto od „wtajemniczonych". — A taki jeden pan mówił dziś na podwórku, że szkoda tej budy — pochwalił się starannie wycierając nogi. Pani Leokadia na kolanach szorowała podest pierwszego piętra. Nie odezwała się ani słowem, ale we wzroku, którym obrzuciła wnuka, czaił się smutek i całkowita rezygnacja. — A taki drugi pan, co mu kapało z nosa, to mówił, że architektura współczesnego miasta nie może się opierać na sentymentach. Pani Mróz cisnęła ścierkę do wiadra, aż woda chlupnęła. Wyglądało na to, że życzy owemu panu, którego nie stać na chustkę do nosa, wszystkiego najgorszego. Wieczorem w szopie u Skunksów Putek zwierzył się kolegom z rozmowy, która najbardziej utkwiła mu w pamięci. — A jedna pani, taka w spodniach w kratkę... — Co nas obchodzą spodnie jakiejś facetki! — wybuchnął niecierpliwie Jacek. Był już u kresu wytrzymałości. W szkole nieustanna walka z historią, w domu walka z rodzicami o jak najpóźniejszy termin zlikwidowania szopy, i tak dzień w dzień, tydzień w tydzień... — Jak nie chcecie, to mogę nic nie mówić! — obraził się chłopiec wstając ze skrzynki po piwie. — Zostań, Putek — mruknął ugodowo Sławek zajęty wyciąganiem z kąta starej walizki ze „skarbami". — Jacek się robi histeryczną dziewczyną! . Skunks Biały odwrócił się gwałtownie. 134 — Nie rusz tego! — Bo co? — zdziwił się Sławek. — Walizka jest moja i to, co w środku, też! — Ee, tam — machnął ręką zrezygnowany Putek. — Chciałem wam powiedzieć, że być może jest szansa na ocalenie domu... i szopy, ale jeśli wy... Oba Skunksy znieruchomiały. Ich zaciśnięte do walki pięści rozluźniły się, opadły. — Co powiedziałeś? — Jacek ciężko usiadł na stołku. — Bo ta w spodniach w kratkę to była z jakiegoś komitetu... czy innego instytutu i ona mówiła, że gdyby nasz dom był sławny... — Co ty pleciesz? — zaniepokoił się Sławek. — Dlaczego miałby być sławny? — No, gdyby tu na przykład nocował Kościuszko albo... — Albo Napoleon jadł szarlotkę u pani Gawędowej! — roześmiał się sarkastycznie Jacek. — W każdym razie gdyby tu się zdarzyła jakaś historia, to... to oni wtedy musieliby dom uznać za zabytkowy. — I co? — zainteresował się Sławek. — I by go nie burzyli. Ani szopy... ani klatek dla królików... No tak. W takim świetle sprawa wyglądała zupełnie inaczej. — Trzeba się zastanowić — mruknął Jacek. — Kto tu ma encyklopedię? Chłopcy spojrzeli po sobie. — Taką czterotomową mają Gawędziarze. I chyba Rycerzów-ny. — Mnie chodzi o Encyklopedię Warszawy! Ale z was zakute łby! „Zakute łby" nie zdążyły się nawet obrazić, bo nagle tuż koło szopy rozległy się czyjeś ostrożne kroki i jakaś dłoń niecierpliwie szarpnęła wiszącą na zewnątrz kłódkę. — A to kto? — Jacek rzucił się do drzwi gotów bronić swej własności do ostatniej kropli krwi. 136 U wejścia stało trzech podejrzanych osobników, z których jeden charakteryzował się ogromnym zatłuszczOnym kaszkietem. Na widok chłopców cofnęli się, jakby zdziwieni. — Tu ktoś mieszka? — My — odpowiedział Jacek z błyskiem w oku. Mężczyźni poszeptali coś między sobą. Ten w kaszkiecie puknął palcem w deski stanowiące ścianę szopy. — Zdrowe. Można rozebrać. Sławek rzucił się z pięściami. — Co rozebrać? Co? Kto wam pozwolił? Macie zgodę administracji? Jeden z mężczyzn spojrzał spłoszony i cofnął się. — Co się stawiasz, mały! — roześmiał się ten w kaszkiecie. — Deski dobre, dadzą za nie ze trzy tysiączki. Jacek już się zorientował, z kim ma do czynienia. Złodziejasz-kowie pospolici, którzy zwiedzieli się, że dom idzie do rozbiórki, i postanowili coś na tym skorzystać. Deski, z których zbudowana była szopa, papą kryty dach, sprzęty i przedmioty, które latami znosili do swojego sanktuarium miałyby teraz paść ofiarą jakichś opryszków spod ciemnej gwiazdy? „Nigdy!" — pomyślał i popchnął Putka, który zaskoczony i przerażony kulił się za drzwiami. — Putek, skocz po dzielnicowego! Powiedz, że jacyś panowie chcą się z nim zobaczyć! Putek wystrzelił jak z katapulty. Nie miał, biedak, zielonego pojęcia, gdzie o tej późnej już porze można znaleźć dzielnicowego, ale pewność brzmiąca w głosie Jacka kazała mu działać. Trójka mężczyzn zbliżyła się groźnie. — Ty mi tu nie groź! — syknął ten w kaszkiecie doskakując do Jacka i chwytając go za rękaw. — Głupi szczeniak, myśli, że upilnuje to parszywe drewno! Sławek rzucił się na pomoc bratu. Jego krzyki niosły się aż na drugi koniec podwórka. — Co się tu dzieje? — pan Kazio przygotowywał swój mo- 137 tocykl do drogi i usłyszał dzikie wrzaski dochodzące spod szopy. Dwaj obcy mężczyźni natychmiast rozpłynęli się w cieniu podwórka. Dosłownie roztopili się w mroku jak duchy. Pan Kazio szarpnął „kaszkietowego" za kołnierz, odciągając go od Jacka. Zrobił to zupełnie tak, jak w scenie z kowbojskiego filmu. Kaszkietowy z jękiem zwalił się na łopatki. Pan Kazio otrzepał ręce, zdziwiony nieco swoim własnym wyczynem. — Kto to jest? — spytał Sławka, który wreszcie przestał wrzeszczeć i dyszał ciężko, oparty o drzwi szopy — Zło... złodziej — wymamrotał Jacek. — Nie dajcie mu zwiać! — wrzasnął widząc, jak napastnik szybko podnosi się z ziemi. Ale już było za późno. Złodziejaszek wykonał kangurzy skok, zawinął się koło akacji i już znikał za żelazną bramą. — Co on chciał ukraść? — zdziwił się pan Kazio. — Naszą... naszą szopę — odparł Sławek, pomału się uspokajając. — Jak to: szopę? — pomocnik cukiernika nie był tak bystry w myśleniu, jak w działaniu. Prawdopodobnie nawet nie umiał sobie tego wyobrazić. — Na deski — wyjaśnił Jacek. — Można je sprzedać za trzy tysiące. Pan Kazio gwizdnął przeciągle. — Taaaka sprawa! Trzeba będzie powiedzieć pani Leokadii, żeby na noc dokładnie sprawdzała, czy brama jest zamknięta. Zaczynają hieny szukać łatwego łupu! — mruknął pod nosem. — Już się zwiedziały, że ten dom umiera. — I odszedł bacznie przepa-trując obszerne podwórze. Putek wrócił galopem. Dzielnicowego nie znalazł, ale ciągnął za sobą drepcącą drobniutkimi kroczkami panią Weronikę Klon. — Trzeba o tym zgłosić na milicji! — zadecydowała wysłuchawszy całej opowieści. — Koniecznie. 138 Jacek wzruszył ramionami. Dla niego sprawa była całkiem prosta: szopa była zagrożona podwójnie. I żaden dzielnicowy jej nie upilnuje. — Czy pani może wie coś... no, coś nadzwyczajnego o naszym domu? — spytał Sławek patrząc prosząco w oczy pani Weroniki. — Nadzwyczajnego? — zdziwiła się stara nauczycielka. — W jakim sensie? — Albo... może pani ma w domu Encyklopedię Warszawy? — Naturalnie! — wykrzyknęła pani Klon. — Zbieram wszystkie varsaviana. — Potrzebna wam? — Bardzo — kiwnął głową Jacek uważnie zamykając kłódkę przy drzwiach. — Chcieliśmy coś sprawdzić... — No, to chodźcie! — pani Klon podreptała przodem, a za nią trójka chłopców. Jacek jeszcze raz obejrzał się na majaczącą w mroku szopę. Coś go ścisnęło za serce i trzymało jak kleszczami. „Jak długo ja tu będę, szopie nic się nie stanie! A jeśli... to raczej sam ją rozwalę, niż pozwolę komukolwiek dotknąć choć jednej deski!" W niemiłosiernie zagraconym mieszkaniu nauczycielki chłopcy musieli bardzo uważać, by przy jakimś gwałtowniejszym ruchu nie obijać sobie boków o meble, jak również by nie strącić którejś z licznych figurek stojących na kredensie i stolikach. — Trudno będzie pani się stąd zabrać z tym... tym wszystkim — powiedział markotnie Putek. Pani Klon zatrzymała się z dłonią na półce oszklonej gabloty. — Nie chcę o tym słyszeć. I nie chcę mówić! — podała im gruby tom i zniknęła w drzwiach kuchni. Sławek umieścił na dużym stole, tuż pod lampą, egzemplarz błyszczący foliowaną obwolutą i ostrożnie przewracał kartki. — Zostaw! — szepnął mu Skunks Biały — masz brudne łapy! Daj Putkowi. Sławek niechętnie odsunął książkę i spojrzał na swoje dłonie. 139 Faktycznie, do najczystszych to one nie należały. No, ale jak się jest chemikiem i... w ogóle... — Czego szukamy? — spytał rzeczowo Putek. Jacek zastanowił się. Zmarszczył czoło i wydął wargi. To była oznaka absolutnej koncentracji. — O domu nic nie będzie. Ale może ulica? Dzielnica? Putek przerzucał strony. — Czytaj tu! — Sławek puknął ołówkiem w prawą kolumnę, Putek pochylił jasną głowę i zaczął czytać wyraźnie skandując sylaby: — Droga narolna*... Co to takiego? — Nie wiem! — zniecierpliwił się Jacek. — Potem zapytamy panią Klon. Teraz nie będziemy jej przeszkadzać. Słyszysz chyba, że czymś brzęczy w kuchni. — Może piernikami? — ucieszył się Putek. — Pierniki nie brzęczą, ty ośle! — warknął Sławek wyraźnie zniecierpliwiony przedłużającą się dyskusją. — No, dalej! — ...droga narolna przed 1770 r. stalą się ulicą... to nieważne, czekaj, jest... w 1784 r. miała 29 posesji, zabudowana dworkami w ogrodach, jedną kamienicą, cegielnią i dwoma browarami... i co? — spytał. — Dalej! — popędzał go Jacek. — Cegielnia nam się nie przyda. — Po 1870 zabudowana kamienicami, a za ulicą Sosnową fabrykami... Ee, tam! Nic nie ma. — Czytaj! — wrzasnął Jacek, aż zabrzęczały szklane wisiorki u żyrandola. Putek skulił się i znów pochylił nad drobnym drukiem. — ...ulica licznych sklepów, we wrześniu 1939 r. i w 1944 w dużym stopniu zniszczona... w r. 1952 część ulicy została zajęta przez Pałac Kultury i Nauki, usytuowany na jej osi... Koniec. * Droga narolna — droga polna. 140 Bracia Kruk spojrzeli po sobie. Sławek skrzywił usta. — Nic. — Fakt. — Ale żeby tak całkiem nic? — dziwił się Putek przewracając stronice encyklopedii. — Nawet najmniejszej wzmianki o cukierni pana Piórko? — Co tam cukiernia! — Jacek wydął usta. — To nic ważnego. — A Blikle jest! — Putek stuknął palcem w notkę. — Jak wół. Pani Weronika wkroczyła da pokoju z tacą zastawioną filiżankami z herbatą i talerzykiem kruchych ciasteczek — specjałem firmy Piórko. — Znaleźliście? — zapytała stawiając przed każdym z gości mary złocony talerzyk. — Nie — odpowiedział Jacek i zwiesił głowę. — Nic tu nigdy nie było. Nikt ważny się nie urodził... — Ani nie umarł — dorzucił Sławek. — Same fabryki... cegielnie... Pani Klon pokiwała głową. Zniechęceni daremnymi poszukiwaniami zapomnieli zapytać o drogę narolna. Wracali tupiąc po schodach. — A może by... — zaczął Jacek przystając. — Co? — zawołał Putek z podestu pierwszego piętra. — Może by coś... zmyślić? Sławek spojrzał na brata w osłupieniu. — Zmyślić? Jak to? Wmówisz władzom miasta, że do cukierni pana Piórko przychodził na tort orzechowy sam Adam Mickiewicz! Kiedy pra-pra-Piórko założył tę budę, nasz wieszcz już dawno... tego... — No, proszę, proszę! Słucham! — wdzięczył się złośliwie Jacek. — Co też mistrz Mickiewicz robił, kiedy mistrz Piórko zakładał? 141 — W 1852 roku! — dorzucił z dołu Putek. On sam był bardzo ciekaw, jak też Sławek wybrnie teraz z tej literacko-pączkowej pułapki, w którą sam się niechcący złapał. — Odczep się! — warknął Skunks Czarny. Zdawał sobie sprawę, że się zagalopował, ale nie chciał się do tego przyznać. — Ja nie jestem specem od dat historycznych! To Jacek ma się podciągać, a nie ja! I pogwizdując szedł w stronę mieszkania. Biedny. Nie doceniał Skunksa Białego. — Dla mnie fraszka! — fuknął Jacek i podnosząc głos tak, żeby go usłyszał stojący niżej Putek, wyrecytował: — W tym czasie Adam Mickiewicz siedział w Paryżu i redagował... pismo. Sławek otworzył usta i zapomniał je zamknąć. Putek cichutko na palcach ruszył schodami na parter. Obaj udali, że to przecież nic ważnego. Tyle tylko, że Biały Skunks nagle zaczął się uczyć historii — na złość. Tylko komu? Na drugi dzień w mieszkaniu państwa Rycerzów trwała dyskusja pomiędzy Magdą, Helenką i Kremówką. Ta ostatnia, pomimo iż w jej domu kaloryfery znów grzały, wolała przychodzić uczyć się do koleżanek ze starej kamienicy. — To wcale nie jest głupi pomysł — oponowała Helenka ostrząc ołówek. — Jacek chce dobrze, tylko... — Tylko że w tym domu nic się nie zdarzyło — pokiwała głową Kremówką. — Putek mi mówił, że przewertowali całą encyklopedię, i nic. — A czegóż oni się spodziewali? — westchnęła Magda. — Przecież gdyby nasz dom był z czegokolwiek znany, gdyby tu ktoś znaczny mieszkał, to dawno by o tym wiedziano. Choćby w Towarzystwie Przyjaciół Warszawy. — Może należałoby pójść do nich i zapytać? — zastanawiała się Helenka przykrywając Albertynę kocykiem. Mała chciała już 142 siadać i ciągle skopywała z siebie wszystkie kołderki. Poza tym ryczała, bo się jej wykluwał nowy ząb. — Powiem o tym Gawędziarzom — zgodziła się Magda. — Dlaczego nie wprost Jackowi? — zdziwiła się Kremówką. Magda zmieszała się. — On jest teraz taki drażliwy. O byle co się obraża! Jemu się wydaje, że my marzymy tylko o jak najszybszym opuszczeniu tego domu... — A wcale tak nie jest — powiedziała Helenka. — Szkoda nam szkoły... koleżanek... — Wszyscy tu są tacy rozdrażnieni. Dorośli też. To się udziela — mówiła Magda zapatrzona w okno. — Nikt nie zna dnia ani godziny, kiedy się stąd trzeba będzie wyprowadzić. — I ja nie będę miała do kogo przychodzić — zasumowała się Kremówką. Jakoś dotąd nie myślała o tym tak na serio. — Porozrzucają nas wszystkich po całej Warszawie! — mruknęła Magda. — I co będzie, co? — w oczach Helenki zabłysły łzy. Kremówką nic nie odpowiedziała. "Ona sama oddałaby wiele, żeby stara kamienica pozostała nienaruszona wraz z jej wszystkimi mieszkańcami. Dni były coraz dłuższe i coraz mocniej w południe przypiekało słońce. "Na zewnętrznych galeryjkach szarej kamienicy znów wykwitały kolorowe plamy upranej odzieży, znów suszono w słońcu prześcieradła i powłoczki, ale też działy się tu rzeczy nowe, dotąd nie znane. Oto ktoś wytaszczył z głębi mieszkania wielki kosz wiklinowy z przykrywą zapinaną na metalowe klamry. I teraz z tego kosza wyciąga i wyciąga! Jakby był bez dna: stare garnitury, których nikt już od dawna nie nosi, bo za ciasne i niemodne, suknie sprzed trzydziestu lat, wyliniałe i pogniecione. Kapelusze tak samo zdeformowane, jak ich właściciele. Słoje, słoiki... jednym 143 słowem, cały ten majdan, którym człowiek obrasta w swoim mieszkaniu jak pajęczyną. Ludzie zastanawiali się, co począć z takimi rzeczami, których ani nie można przetransportować na nowe mieszkanie, bo się nie zmieszczą, ani wyrzucić — bo szkoda. Rzeczy często obrastają legendą, jak drzewa mchem. I co tu robić? Prawdopodobnie długo jeszcze medytowano by nad tym, bo, co tu dużo mówić, we wszystkich mieszkaniach odkrywano podobne skarbnice staroci, gdyby nie przypadek. — Rety! — jęknęła pani Aniela Gawędowa, gdy jej mąż, Leon, wtaszczył do przestronnej kuchni trzy stare walizki pełne najprzeróżniejszych rzeczy. — Skąd ty to wytrzasnąłeś? — Z piwnicy — sapnął ocierając mokre od potu czoło. — To się nadaje wyłącznie na Bazar Różyckiego! — stwierdziła pani Aniela po otwarciu pierwszej z waliz. — Mamo, co też mama! — Piotrek przykucnął i grzebał wyciągając z przepaścistej głębi długi, srebrzyście połyskujący szal. — To takie ładne! — Ale do nowego mieszkania weźmiemy tylko rzeczy najpotrzebniejsze — zdecydował pan Leon stanowczo. — Dostaliśmy co prawda trzy pokoje, ale największy z nich ma szesnaście metrów. Wasz pokoik tylko dziesięć! I gdzie widzicie miejsce na te wszystkie cuda? Pani Aniela ze smutkiem pokiwała głową. Patrząc na połyskujący, niemodny już szal przypomniała sobie swojego pierwszego powojennego Sylwestra. — Wspomnienia to straszna rzecz — powiedziała smętnie. — Ale jednak żal wyrzucać... W południe w cukierni pana Piórko stanęli w kolejce po pączki Helenka, Skunks Czarny i obaj bracia Roszkowscy. Chłopcy wprawdzie boczyli się ciągle na siebie, ale i z jednej, i z drugiej strony zaczęły się już jak gdyby wysuwać czułki zgody. No, w każ- 144 dym razie panowało zawieszenie broni. Zresztą Sławek nie był tak zawzięty jak Jacek. Ale i ten ostatni dziwnie złagodniał. Może przyczyniły się do tego książki historyczne, które Rysiek, jakby niechcący, podrzucał Sławkowi. Jacek je połykał i błyskał wiedzą. To wystarczyło, aby jego stan ducha nieco się poprawił. Nauczycielka historii podchodziła wprawdzie do sprawy ostrożnie, nie będąc pewna, jak też długo Skunks Biały w tym uwielbieniu przedmiotu wytrwa, ale sam Jacek wyraźnie poweselał. Sławek też był zadowolony, bo Jackowe muchy w nosie odbijały się zawsze i na nim. Teraz łypał przez ramię na gazetę, którą czytał Marek Roszkowski, i zastanawiał się, od czego by tu zacząć rozmowę. Dylemat przeciął Rysiek puknąwszy palcem w duże ogłoszenie widniejące na prawej kolumnie „Ekspresiaka". — Zobacz! Film poszukuje staroci! — Żeby poszukiwał aktorów, tobym się zgłosił, ale starociem jeszcze nie jestem — powiedział Marek. Helenka roześmiała się głośno. Sławek poszukał wzrokiem miejsca, w którym umieszczone było ogłoszenie, i nagle wrzasnął: — Jest! Jest wyjście! Bracia Roszkowscy odwrócili się jak na komendę. — Wyjście? No pewnie, że jest! Co ty, drzwi nie widzisz? Ale Sławek gorączkowo wyszarpywał Markowi gazetę z rąk. — Pożycz, tylko przeczytam! To jest bombowa wiadomość dla naszych starych! Ogłoszenie było treści następującej: Kierownictwo Produkcji Filmu Telewizyjnego pt. ,,Pamiętne dni" poszukuje odzieży, obuwia, mebli i innych przedmiotów codziennego użytku z lat 1938-1948. Wszystkich zainteresowanych prosimy o przybycie wraz z posiadanymi przedmiotami do holu Telewizji przy ulicy Woronicza 17 w niedzielę o godzinie W. 145 — Dlaczego cię to tak interesuje? — zapytał Marek odbierając gazetę. — Bo rodzice przytaszczyli z piwnicy aż trzy kufry ze starymi ciuchami i zupełnie, biedacy, nie wiedzą, co z nimi zrobić! — Sławek nie namyślając się długo wyskoczył z kolejki zapomniawszy o pączkach. Wieczorem szara kamienica trzęsła się od podawanej z ust do ust wieści: można sprzedawać stare rzeczy do filmu! Ludzie rzucili się na strychy i do piwnic wywlekając wszystko, co tam było od przeszło trzydziestu lat przechowywane. Galeryjki, podwórze i część mieszkań przedstawiały teraz obraz nędzy i rozpaczy: mieszkańcy miotali się wśród makatek, połamanych krzeseł, foteli na biegunach i bez biegunów, starych, dawno nie wietrzonych ubrań, zegarów z kukułką i bez kukułki. A nad tym wszystkim unosiła się woń starzyzny, kurzu i zapomnienia. — Poszaleli, kompletnie poszaleli! — załamywała ręce pani Leokadia, Gospodarz Domu. — Przecież ja sił nie mam do tego wiecznego sprzątania! — Trudno, moja droga — rozkładała ręce pani Weronika Klon. — Ludzie muszą'się w tym wszystkim rozpatrzyć. Okazja jak rzadko! — Oczywiście! — sekundowała właścicielka Pifci ciągnąc za nogę rozpruty fotel pochodzący wyraźnie ,,z lepszych czasów". — Rozsądniej jest sprzedać niż wyrzucić! Ale tak naprawdę to szara kamienica przypominała teraz raczej obóz cygański. — Kto rozpętał tę histerię? — pytała pani Leokadia wnuka. — No, któ wpadł na ten piekielny pomysł? — Skunks Czarny — odparł zgodnie z prawdą Putek rozżalony nieco na babcię, że ta nie kiwnęła nawet palcem, by wyciągnąć z kufra własne starocie. 146 — Jak ja mu przyłożę miotłą! — groziła rozsierdzona nie na żarty staruszka. Ale nikt już nie mógł zahamować lawiny, która wytoczywszy się z szarej kamienicy dotarła w niedzielę rano, acz z niemałym trudem, na ulicę Woronicza. Jechano tam, czym kto mógł: taksówkami, wózkami, jakimi rozwozi się mleko, a nawet pożyczoną od znajomych półciężarówką. Nie pogardzono też zwykłymi środkami miejskiej komunikacji. Szara kamienica nagle opustoszała. Zwyciężyła magia Telewizji. W jej przestronnym holu zgromadzili się prawie wszyscy lokatorzy zagrożonego domu. Parę osób, w tym także pan Feliks Durkowski, nie mogąc udźwignąć tych wszystkich rzeczy, które chcieli zaoferować producentom filmu, włożyli je po prostu na siebie. — Przebierańcy, przebierańcy! — wołały dzieci w tramwaju, do którego wsiadła cała grupa. Dorośli też popatrywali na nich z nie ukrywanym zdumieniem, ale nic nie mówili, bo przecież w Warszawie nie takie rzeczy się widywało. Zresztą im bliżej ulicy Woronicza, tym więcej pojawiało się w tramwajach osób i rzeczy W telewizyjnym holu panowała atmosfera zbliżona do tej, jaka cechowała zapewne zagładę biblijnej Sodomy i Gomory: tłoczyli się ludzie, dzieci, sprzęty, walizki, szczekały psy, a wśród tego wszystkiego ginęli zupełnie pracownicy, którzy usiłowali w tym chaosie zaprowadzić jaki taki porządek. — Ty, spójrz, kto tam stoi! — wystękał Piotrek uginając się pod ciężarem zegara, którego wskazówki zatrzymały się na godzinie ósmej jakieś dwadzieścia lat temu. — Gdzie? — wysapał Lutek walcząc z przykrywą babcinego kuferka, która za nic na świecie nie dawała się zamknąć. — Tam! Na schodkach! — Głuuupi — zająknął się Lutek. — Tam stoi strażak. — A obok niego? — nie dawał za wygraną starszy brat. — Pan Grzybowski! Ten spiker, który był jesienią u nas w domu! 147 Wieść poszła w gmin i wszystkie oczy spoczęły na lekko opalonej twarzy, która od lat była własnością całego kraju. Pan Grzybowski uśmiechnął się i zaklaskał w dłonie. Nastąpiła cisza jak makiem zasiał. — Drogie panie i panowie! Proszę, by każdy z was ustawił się kolo tych rzeczy, które ze sobą przyniósł. Zrobimy tu zaraz coś w rodzaju giełdy. Uprzedzam, że postanowiliśmy tę całą naszą akcję sfilmować dla potrzeb Redakcji Kulturalnej naszej firmy. Kamery włączymy, gdy tylko opanujemy chwilowy bałagan. Proszę się zachowywać zupełnie swobodnie! No, teraz dopiero wybuchła prawdziwa panika: młode i starsze panie zaczęły gorączkowo poprawiać urodę. W ruch poszły pu-derniczki i szminki. Panowie obciągali marynarki, poprawiali krawaty, a co tężsi wciągali brzuchy. Przed jedynym lustrem zbity tłum nastolatek wyprawiał dzikie łamańce. — Hej! Ludzie nasi! — Piotrek usłyszał tubalny głos pana Feliksa Durkowskiego. — Gdzie jesteście? Gawędowie? Krukowie? — Tutaj! — odkrzyknął pan Antoni trzymając za rękawy obu synów. Bał się, że mu nagle dadzą nogę. — To stańmy razem! Wszyscy z kamienicy razem! Znów się zaczęła przepychanka, ale w końcu wszyscy mieszkańcy szarego domu zgrupowali się w okolicach szatni tworząc prawdziwy bastion wspólnoty plemiennej. Ledwie się jako tako umościli, hol rozjarzył się silnym światłem i zaczęły szumieć kamery. — Nie wytrzymam w tym palcie! — jęczała pani Aniela rozpinając pelisę na wyliniałym futrze. Tylko kołnierz z lisa miejscami wyglądał jeszcze bogato. Pani Katarzynie Kruk było nie mniej ciepło Płaszcz z wojskowego koca, jakie nosiło się we wczesnych latach czterdziestych w zburzonej stolicy, grzał nie gorzej od jesionki z Domów Towarowych „Centrum". — Wspaniale! — aż klasnął w dłonie z zachwytu pan Grzy- 148 bowski, gdy kamerzysta uwiecznił na taśmie starego pana Durkowskiego w dziurawym meloniku na głowie. — Ludzie, skąd wy to jeszcze macie? Tę nadarzającą się okazję postanowił błyskawicznie wykorzystać Jacek. — Jesteśmy wszyscy z tego domu... no, tego, który ma być zburzony! Twarz spikera zwróciła się w kierunku chłopca. Dopiero teraz, z tak bliska, widać było, że nie jest już człowiekiem pierwszej młodości. — Chwileczkę — zwrócił się do kamerzysty, który przepychał się przez tłum. — Zaczekaj. Światła przygasły. Umilkł terkot kamery. — Z jakiego domu? — spytał pan Grzybowski uważnie przyglądając się zgromadzonym ludziom. — Z tego, w którym pan był jesienią! — krzyknął Piotrek zza pleców ojca. — Chciał pan przeprowadzić wywiad z panem Durkowskim — wyjąkała nieśmiało pani Aniela. — O kolejach przedwojennych... Dziennikarz uśmiechnął się promiennie. — Pamiętam, naturalnie! Sprawa się nieco odwlekła z powodu filmu, który chcemy nakręcić w pierwszej kolejności... Czy pan Durkowski może tu jest? — Jest! Jest! Ten w meloniku! — Sławek palcem wskazał emeryta nie zważając na mało elegancką formę tego gestu. Pan Durkowski rozpromienił się. Spiker wyciągnął do niego rękę. — Witam. Cieszę się, żeśmy się jednak poznali. Długo wtedy na pana czekałem... Pan Feliks zdjął dziurawy melonik i uścisnął podaną dłoń. — Przepraszam, ale zawiadomienie o pańskiej wizycie przyszło później niż pan... 149 — Ale za to zobaczył pan nasz dom! — Sławek z uporem maniaka kuł żelazo póki gorące. Twarz spikera rozjaśniła się. — Pamiętam! Piękna stara kamienica z podwórzem-studnią. I mówicie, państwo, że ma zostać zburzona? Kiedy? — Tego dokładnie nie wiemy — odpowiedział pan Dur-kowski. — Dostaliśmy zawiadomienia... Do pana Grzybowskiego zbliżyła się jasnowłosa pani w eleganckiej sukni z haftowanego welwetu. W ręku trzymała zwinięty rulon papieru. — Słuchaj, pospiesz się, proszę! Musimy to wszystko skończyć w ciągu godziny! — Aleja coś mam dla ciebie, Wisiu! Ci państwo, wszyscy, jak tu stoją, mieszkają w domu, który już niedługo przestanie istnieć. Znam ten dom i proponuję tam właśnie nakręcić te sekwencje filmu, które dotyczą września 1939 i sierpnia 1944 roku. — Pan mówi o okresie Powstania Warszawskiego? — spytał pan Feliks mnąc w dłoniach brzeg melonika. — Właśnie. Tak myślę. Przepraszam, nie przedstawiłem: to jest pani Jadwiga Kuszewska — scenograf. Pani Jadwiga kiwnęła głową. — Dobrze. Zrobimy wizję lokalną. A co do tych ciuchów — tu spojrzała z zachwytem na płaszcz z koca, otwarte torby i walizy — biorę wszystko. Takich autentyków nie znajdę chyba w całej Warszawie! Późnym popołudniem w stróżówce pani Leokadii zgromadziły się dzieci z szarej kamienicy. Trzeba było przecież zdać relację z telewizyjnego występu jedynemu koledze, który w tym nie uczestniczył. — Żałuj, Putek, że cię tam nie było! — Jacek miał wypieki na twarzy, mówił głośno i gestykulował tak zawzięcie, jak robią 150 to często aktorzy z włoskiego filmu. — Takiej hecy nie widziałem, jak długo żyję! Putek przycupnął na stołeczku ze smętną miną. — Babcia nie pozwoliła. Powiedziała, że... że tylko szczury tak robią... — Co takiego? — zdumiała się Magda. — Jaaakie: szczuuury? — nie zrozumiał Lutek. Putek uniósł głowę i wyjąkał: — Babcia mówi, że tylko szczury uciekają z tonącego okrętu... a ludzie... ludzie okręt starają się ratować. To znaczy, że ten dom... jak okręt idzie na dno, a ludzie... — Wynoszą z. niego wszystkie dobra — szepnęła do siebie Helenka. Dzieci umilkły. Jakoś nikt o tym nie pomyślał. Bo któż oprócz starej dozorczyni może mieć podobne skojarzenia? No, jeszcze pan Durkowski... — Szczury, nie szczury — wzruszył ramionami Sławek — ale zabawa była na sto dwa! I może jeszcze będą u nas, kręcić film! — Coś ty? — zaciekawił się Putek. — Będą kręcić? U nas? Wieść o ewentualnym filmowaniu rozeszła się po całej szkole lotem błyskawicy. Na podwórko szarej kamienicy zaczęli przychodzić zaciekawieni mieszkańcy nowych bloków. Niejeden z nich przyglądał się po raz pierwszy podwórku, galeryjkom i płaskorzeźbom "umieszczonym tuż pod zwieńczeniem dachu. Byli też i tacy, którzy na widok szczerb i dziur po szrapnelach i odłamkach bomb smutnieli, poważnieli i wychodzili ze spuszczoną głową. Tak. Dopiero teraz, tuż przed swoją zagładą, szara kamienica brała odwet za wszystkie uprzednie uśmieszki politowania, wzruszania ramion. Bo ludzie tacy już są, że często mają w pogardzie rzecz, którą widzą na co dzień, a dopiero, gdy ma zginąć na zawsze — wołają o ratunek. Często za późno. I na próżno. Kiedy minął tydzień, a zapowiedziani filmowcy nie zjawili się, ludzie pomału przestali o tym mówić, a dzieci cieszyć się. 151 — Może zapomnieli? — martwiła się Kremówka, gdy jak zawsze przyszła odrabiać lekcje do mieszkania państwa Rycerzów. — Ee, tam! — machnęła dłonią pani Aniela. — Tak się im widać tylko powiedziało! Film to duże pieniądze, moje drogie dziewczynki. Pewnie nie chcieli zmieniać tego... scenariusza. Albertyna ryknęła w swoim kojcu, więc pani Aniela wzięła małą na ręce. — Zabiorę ją do kuchni, żebyście mogły spokojnie odrabiać lekcje. Kto wie, jak będzie w tej nowej szkole... Helenka położyła głowę na dłoniach i zaczęła cicho szlochać. — Co ci? — rzuciła się w jej stronę Kremówka. — Czemu płaczesz? — Bo ty... bo ty... — łzy duże jak groch spływały jej po policzkach— do nas już nie... I becząc wybiegła z pokoju. Magda spojrzała na Kremówkę i spróbowała się uśmiechnąć. Ale nie wyszło. — Dziwisz się? Ona cię tak polubiła... Bo nasza Helenka rzadko się zaprzyjaźnia, ale jeśli już, to na całe życie! Kremówka nic nie odpowiedziała. Zresztą o czym tu mówić, gdy w sercu ciemno? W kilka dni później, pod koniec lekcji, do szkoły przygalopo-wał zakichany Putek. Gardło i uszy miał obwiązane szalikiem, bo gorączkował lekko od jakiegoś czasu. Pani Leokadia nie pozwalała mu wychodzić, ale Putek, jak to mówią, urwał się. — Sensacja! — chrypiał głosem podobnym do piania bardzo zaziębionego koguta. — Brzyjechała ekiba filbowa! — Co on mówi? — zainteresował się Lutek. — Że przyjechała ekipa filmowa! — Piotrek puścił się galopem do domu, a za nim spora gromadka dzieci. Na podwórzu kręcili się nieznajomi ludzie, przed żelazną bramą 152 S od .strony ulicy parkował ogromny wóz z napisem: „Telewizja Polska. Kolor". Mechanicy wynosili olbrzymie reflektory, kamerzyści ze słuchawkami na uszach sprawdzali natężenie światła i notowali kolejne ujęcia wykrzykiwane przez reżysera, który w skórzanej kurtce i kraciastym szaliku uwijał się pośród tego bałaganu. Za nim, jak cienie, sunęli asystenci z nieodłącznymi notatnikami i długopisami. Pani scenograf w granatowym golfie i włóczkowej czapce składała na ławeczce pod drzewem długie paski białego papieru. Lokatorzy wychyleni z galeryjek i okien obserwowali te zabiegi z dużym zainteresowaniem. Wszystkie drzwi do kuchni stały otworem, jako że pora była obiadowa i każdemu coś tam w garnku pyrkotało. Jednakże nie sposób pilnować zupy, skoro tuż pod oknami aż roi się od hitlerowców. Kiedy dzieci dobiegły, w bramie stał już porządkowy, który nikogo na podwórze nie wpuszczał. — Ale my tu mieszkamy! Mama czeka z obiadem! — denerwował się Jacek. — Mogę panu pokazać legitymację. — Wszyscy? — zdziwił się młody milicjant patrząc na kłębiący się tłum. — Prawie wszyscy — odparł godnie Jacek. — Mogę. panu pokazać. — No, to właźcie! Jacek przepuścił Sławka, obu Gawędziarzy i wyłowił z gromady lękliwą Helenkę. — A gdzie Magda? Bo potem się już nie dostanie! — Ona... ona... — zaczęła Helenka i nagle jakimś desperackim gestem chwyciła za rękę stojącą obok Kremówkę. — No... przecież tutaj! Jackowi nie drgnęła nawet powieka. Cofnął się, by przepuścić obie dziewczynki. Wtem wzrok jego padł na braci Roszkowskich, którzy stali z boku. — I oni też! — zawołał wskazując ręką. — To już wszyscy — powiedział. Odwrócił się na pięcie i wszedł do bramy. 153 Rysiek zagryzł wargi. Zupełnie nie wiedział, co zrobić. Marek boleśnie uszczypnął go w ramię. — No, rusz się! Tam już zaczynają! Rysiek spojrzał na zalane światłem podwórze i nie namyślając się dłużej dał susa do środka. Tuż za nim żelazna brama zamknęła się ze zgrzytem. Chłopcy stanęli na środku nie wiedząc, co dalej robić. — Nie łazić tu! — wrzasnął któryś z elektryków. — Pokręcisz kabel i reflektor się zwali! No, jak? — zapytał kogoś, kto stał w cieniu. — Może być. Włącz piątkę. — Nie da rady. Trzeba znaleźć dodatkowe źródło zasilania. — Może w domu? Jest dozorczyni? Zakichany Putek przygalopował natychmiast. — Babci nie ba, ale ja bab klucz. — On mówi, że babci nie ma, ale wie, gdzie jest klucz — przetłumaczył Piotrek. Zupełnie tak, jakby Putek nagle zaczął mówić po chińsku. — W porządku. Idziemy. Bracia Roszkowscy przycupnęli obok ławeczki, na której pani scenograf ciągle jeszcze układała białe paski papieru. — Hej, chłopcy! — zawołała. — Moglibyście mi pomóc? Rysiek i Marek skoczyli pełni zapału. — Widzicie te paski? Będziemy je nalepiać. — Gdzie? — zapytał prędko Lutek, który też był w pobliżu i przycwałował na pierwsze zawołanie pani scenograf. — I po co? — Ja się domyślam — powiedział Rysiek. — Widziałem już to na filmie... to się przylepiało na szyby... — Wisiaaa! — rozległ się nagle okrzyk reżysera. — Chodź tutaj! Pani scenograf obejrzała się. Coś się zaczynało dziać koło żelaznej bramy. Pani Wisia zagarnęła chłopców i pobiegła w tamtym kierunku. Dwóch robotników w zielonych kombinezonach przy- 154 lepiało na środku lewego skrzydła bramy jakiś plakat czy też ogłoszenie. — Chłopcy, odejdźcie stąd! Przeszkadzacie! — huknął jeden z kamerzystów. Piotrek i Putek odsunęli się z żalem. Tymczasem w drugim końcu podwórza, tuż koło szopy, rozłożyli swój kramik charakteryzatorzy. Duże pudła pełne były szminek, płynnego podkładu, pudru, sztucznych wąsów i całej masy przeróżnych drobiazgów. Kremówka z Helenką patrzyły zafascynowane, jak w jednej chwili blade twarze aktorów i statystów przy-przybierają lekki odcień opalenizny. — Hej, chłopcze! — zawołał nagle jeden z asystentów reżysera wskazując na Jacka. — Ja? — zdziwił się Skunks Biały postępując parę kroków w przód. — Ty. Będziesz mi potrzebny. Przebierzemy cię za jednego z powstańców. Macie tam coś dla niego? Za chwilę Jacek przebrany w powstańczą panterkę z biało-czerwona opaską na ramieniu powiększył grono statystów. — Ale wygląda! — zachłysnął się z zazdrości Sławek. Kremówka przyjrzała się Jackowi. „Wygląda jakoś doroślej..." Jacek, powstaniec, nieśmiało podszedł do grupki aktorów ubranych w podobne jak on mundury. — I co teraz? — spytał. Młody chłopak o blond czuprynie, z twarzą powleczoną grubą warstwą szminki, uśmiechnął się. — Teraz, koleś, będziemy czekać na ustawienie świateł. — A... a tamci? — spytał Jacek spoglądając w stronę pięciu „hitlerowców" rozmawiających z reżyserem. — Tamci też czekają. Ale pamiętaj, w akcji filmowej będą twoimi śmiertelnymi wrogami! Jeden ze „śmiertelnych wrogów" stanął nagle przed Jackiem z wyciągniętą ręką. 155 — Chcesz miętówkę? Jacek cofnął się odruchowo. „Nigdy nie wezmę miętówki od tej hitlerowskiej gadziny! — pomyślał. — Iw ogóle jak on śmie..." Aktorzy wybuchnęli śmiechem. Widok zaperzonego Jacka był zaiste dość zabawny. — No, nie złość się na mój mundur — powiedział chłopak wesoło, poprawiając krzyż ze swastyką — zanim cię zastrzelę, zdążymy razem zjeść miętówki! Jacek uśmiechnął się blado. „Więc to tak jest w filmie? Machinalnie ssał cukierek rozglądając się po podwórzu, które już nie było tym samym zwykłym podwórzem z powszednich dni lat siedemdziesiątych. — A tamci? — spytał wskazując na sporą grupkę statystów przebranych w stroje noszone w stolicy w latach tuż przed wybuchem wojny. — Tamci wystąpią później. Widzisz, ekipa nie musi kręcić filmu według kalendarza. Ten dom wystąpi raz jako miejsce akcji powstańczej, a drugi raz jako przedwojenna kamienica... stara, ale po swojemu piękna... „Szkoda, że nie słyszą tego Roszkowscy! — pomyślał Jacek. — I Kremówka. Gdzie ona się podziała? O, jest tam z Helenką..." Do dziewczynek przysunęli się Lutek z Piotrkiem. — Nas nie wezmą? Też moglibyśmy zagrać! Dzieci zbiły się w gromadkę i z ciekawością przyglądały się młodziutkim aktorom, przy których kręciły się charakteryzatorki poprawiając szminkę i puder. — Wiśkaaa! — wrzasnął znów reżyser. — Co z tymi oknami? Teraz nalepiacie te paski na szyby czy potem? Pani scenograf rozejrzała się za swoimi pomocnikami. Bracia Roszkowscy sunęli za nią jak dwa cienie. — Teraz! — odkrzyknęła. — Weźmiecie to i będziecie nalepiać na każdą szybę w parterowych mieszkaniach. I pamiętajcie: paski na krzyż! 156 — Ale po co? — wtrącił się Putek. Pani Wisia westchnęła. Przysiadła na ławeczce i zamieszała w słoiku z klejem. — W czasie nalotów, kiedy domy padały ofiarą bomb burzących, w okolicznych kamienicach pod wpływem podmuchu wylatywały wszystkie szyby. Takie paski papieru naklejone na krzyż miały temu zapobiegać. Wtedy jeszcze w to wierzono... w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym... w pierwszych dniach wojny... No, ale do roboty! Ty też! — wskazała na Putka. W dziesięć minut później wszystkie parterowe mieszkania miały już białe zabezpieczenie na szybach. — Na wyższych piętrach nie będziemy nalepiać? — zdziwił się Marek. — Po co? — wzruszył ramionami Rysiek. — Kamera obejmie tylko parter! — Skąd wiesz? — zdziwił się Putek. — Logiczne rozumowanie — odparł Rysiek maznąwszy pędzlem po papierze. — Ciekawe, co bowie babcia, jak to wszystko zobaczy — westchnął Putek spoglądając na zmieniony wygląd okien stróżówki. — Właśnie — potaknął Marek. — A gdzie ona właściwie jest? Putek kichnął jak z moździerza, a potem długo szukał chustki do nosa. — Bojechała na badania do szbitala. Wróci bóźno. Podwórze rozjaśniło się silnym światłem olbrzymich reflektorów. Od strony szopy nacierało teraz trzech Niemców w hełmach z paskami pod brodą. — Stop! — zawołał reżyser do operatora. — Kręcimy scenę z powstania! Uważaj, żeby okna nie weszły w kadr! — Co on mówi? — jęknął Putek. — Żeby w co nie weszły? Rysiek uśmiechnął się z wyższością. — Oni potrafią przenosić się w czasie. Najpierw kręcą scenę 157 z 1944 roku, a w dziesięć minut później przeskakują o pięć lat wstecz! Teraz im przeszkadzają nasze paski papierowe na szybach. Jasne? Putek kiwnął głową. ,,Co za skomplikowana machina ten film!" Niemcy znów nacierali od strony szopy. Powstańcy mieli przebiec przez całe podwórze i wpaść do klatki schodowej. Najmłodszy, w panterce, biegł na końcu. Nagle zaterkotał karabin maszynowy. Młody chłopak runął na bruk. Helenka krzyknęła głośno i zakryła ręką oczy. — Zabili Jacka! — Stop! — wrzasnął reżyser. — Ma być cisza! Jeśli nie, to wszystkich każę usunąć z planu! Uwaga! Powtarzamy! — Ty głupia! — szepnął Piotrek do ucha Helenki. — Przecież to na niby! Film! Ale biedna Helenka łkała cichutko w ramionach Kremówki i nawet nie zauważyła, gdy „zabity" Jacek dźwignął się z ziemi i wrócił w strumieniu światła na poprzednią pozycję. Znów reżyser nakazał ciszę. Zaterkotały kamery, a zaraz potem rozległ się ponowny grzechot karabinu. I znów trup zwalił się ciężko na bruk. — To nie dla ciebie! — powiedziała Kremówka do trzęsącej się Helenki. — Chodź, jest chwila przerwy. Pójdziemy na górę. Piotrek puknął się palcem w czoło. Miał w pogardzie takie „babskie ślimaczenie się". Wojna to męska rzecz: niech dziewczyny siedzą w domu i wycierają niemowlakowi nos. On, Piotr Gawęda, zostanie tu i będzie śledził morderczą walkę na śmierć i życie. Ciemno już było zupełnie, gdy filmowcy opuścili podwórze szarej kamienicy. Zostały po nich do następnego dnia kable, jakieś akumulatory, sporo śmieci i duże, okupacyjne obwieszczenie przylepione do żelaznej bramy, które głosiło po niemiecku i po polsku, iż w odwet za partyzancką, bandycką, jak mówili Niemcy, 158 akcję zostało rozstrzelanych dwudziestu polskich zakładników. I tu następowały nazwiska. Kiedy pani Leokadia Mróz zmęczona całodziennym bieganiem dobrnęła wreszcie do domu, oczom jej przedstawił się obraz, który tak często, tuż po wojnie, budził ją z głębokiego snu nie pozwalając na spokojny odpoczynek. — Co... co to? — szepnęła przystając. Białe paski papieru wyraźnie odcinały się od oświetlonych okien. — Czy ja śnię? Kiedy odwróciła się, by zamknąć bramę, i wzrok jej padł na obwieszczenie krzyczące czarną czcionką — serce pani Leokadii zatrzepotało jak ptak. Zbielałymi wargami wyszeptała tylko: — Nie... nie... to niemożliwe... Zachwiała się, potknęła i ciężko upadła na ziemię. Gdy w kilka minut później pan Feliks stukając laską natknął się na leżącą bez ruchu kobietę, podniósł alarm na całe podwórze. Pan Kazio wraz z mistrzem Piórko unieśli nieprzytomną i położyli ją na łóżku w stróżówce. Ktoś pobiegł do telefonu, ktoś głaskał przerażonego Putka po głowie, ktoś popłakiwał. Wezwane pogotowie zabrało panią Mróz do szpitala. Lekarz, stary człowiek, widząc dziwnie wyglądający dom, obwieszczenie na bramie i pozaklejane okna, pokiwał głową. — Nie każdy ma zdrowie, żeby to oglądać jeszcze raz! Ale my ją z tego wyciągniemy. Czy ktoś się zajmie chłopcem? — Tak. Ja — odparł pan Durkowski kładąc dłoń na ramieniu nieszczęśliwego, zakatarzonego Putka. — Wezmę go do siebie. Przez następne dni, kiedy już filmowcy wynieśli się na dobre, zabierając cały sprzęt i nieszczęsne obwieszczenie, mieszkańcy szarej kamienicy zdzierali z okien mocno przylepione paski papieru. Ktoś skrobał żyletką, ktoś inny moczył gąbkę w tajemniczej miksturze i pocierał zabrudzone szyby, by znów lśniły, jak 160 dawniej. Dzieci chodziły do szkoły otaczając wianuszkiem Jacka — bohatera, który ciągle jeszcze przeżywał swój filmowy debiut. Dorośli wrócili do swoich zajęć i tylko pan Durkowski jakby się jeszcze bardziej postarzał. Podając syrop Putkowi uważał, by mu nie drżała ręka. — Pij, synku — mówił ciepło, pochylając się, by poprawić poduszki — musisz szybko wyzdrowieć. Zbliża się koniec roku szkolnego. — A babcia? — pytał chłopiec posłusznie pijąc gorzkie lekarstwo. — Jak się czuje? — Było źle, bardzo źle. Ale niebezpieczeństwo minęło. — Co się właściwie wtedy stało? Nie wie pan? Pan Durkowski odwrócił głowę. On wiedział. Jeden, jedyny z całej kamienicy wiedział, dlaczego serce starej kobiety nie zniosło powrotu do dawno minionych spraw... dlaczego zemdlała na widok obwieszczenia. Ale czy mógł o tym mówić? Tyle razy sam prosił panią Leokadię, by nie wracała myślą do tamtych lat. Tyle razy... A teraz ten film... Nadszedł maj. Zazieleniły się drzewa. Nawet akacja na podwórzu szarej kamienicy, jakby czując, że to ostatni raz, wybuch-nęła bujnym, pienistym listowiem. W jej gałęziach ukrywały się ptaki ćwierkając i gaworząc od świtu. Wieczorami na ławce siadywali lokatorzy patrząc, jak dom powoli pogrąża się w mroku, jak zza komina wypływa okrągły księżyc, by zatoczywszy łuk zniknąć za dachami nowego bloku. Dziwne były te rozmowy. Jedni cieszyli się na rychłą przeprowadzkę, inni czuli się tak, jakby im zabierano część życia. I to tę najlepszą. Pan Piórko po zamknięciu sklepu długo jeszcze chodził po podwórzu, z założonymi do tyłu rękami. Aż pan Kazio niespokojny 0 szefa wołał głośno: — Panie mistrzu! Pojechałby pan do kina! Podwiozę! — 1 wskazywał na starą landarę, w której tylko ostatni optymista domyśliłby się motocykla. 161 Pan Piórko wzruszał ramionami, pukał się w czoło, ale zaprzestawał spacerów. — Nie dziwota — mówiła właścicielka Pifci drapiąc psa za uszami, co szczególnie lubił. — Firma stara, gdzie mu się tam przenosić na wygwizdów! Iii! — i machała dłonią ku ogromnemu niezadowoleniu pekińczyka. Mieszkanie pana Durkowskiego stało się teraz miejscem, gdzie grupa dzieci zbierała się najchętniej. I to nie tylko z powodu Putka, któremu trzeba było dostarczać zeszytów, tłumaczyć zadania i pomagać, by mógł jako tako przebrnąć przez wszystkie rafy i pułapki czyhające na opóźnionych trzecioklasistów. Choroba pani Mróz wytrąciła z codziennego rytmu życia prawie wszystkich lokatorów. No, bo nie dość, że trzeba było wziąć na swoje barki całą pracę związaną z utrzymywaniem porządku w szarej kamienicy i na podwórzu, ale też dbać o jej wnuka. Pan Feliks opiekował się nim, jak umiał, ale przecież nie miał w tym kierunku ani wielkich predyspozycji, ani specjalnego talentu. Tylko pani Aniela lub pani Stefania mogły dopilnować czystości uszu, sprawić, że dziury w swetrze znikały, a kołnierzyki lśniły bielą. Również gotowanie było domeną kobiet. Oczywiście zyskał na tym i stary emeryt, w którego domu więcej teraz bywało smakołyków niż za dawnych, starokawalerskich czasów. Tak więc mieszkanie pana Feliksa otwarte było dla wszystkich, z czego najwięcej korzystały dzieci. — Jeśli to zsuuumujesz, wyjdzie ci końcowy wyyynik — tłumaczył cierpliwie Putkowi Lutek wierząc, że przebrnie jakoś dzięki niemu przez ostatnie sito klasówek. — Kalkulatorek byłby wygodniejszy — nudził Putek, który ponad dopuszczalną normę korzystał z dobrego serca i wiedzy kolegi. Lutek zdenerwował się nie na żarty. 162 - Za tydzień wraaaca twoja baaabcia. Jeśli nie przejdziesz do następnej klasy, to ooona... Putek zerwał się z fotela. — Skąd wiesz? — Słyszałem, jaaak mówiła pani Weronika. — Była u babci w szpitalu? Lutek skinął głową. Stanął przy oknie i odsunął firankę. — Skunksy coś majstrują — powiedział podekscytowany. — Jacek mówił, że szykują nowy eksperyment naukowy. Putek wzruszył ramionami. Już dawno przestał się podniecać tym, co w swojej szopie wyczyniały Skunksy. Lutek znów zasiadł na foteliku i cierpliwie zaczął tłumaczyć, na czym polega precyzja matematycznego myślenia. Nagle ciszę przerwał donośny huk, a potem przeraźliwy wrzask dolatujący z szopy. Lutek rzucił się do okna i zobaczył, jak przez wzlatujące w górę deski wystrzela słup pary czy też gazu. — Wysadzili dom w powietrze! — wrzasnął i wypadł na schody. Za nim galopował Putek narzuciwszy na siebie długi szlafrok pana Feliksa. Z galeryjek pochylali się ludzie przerażeni wybuchem, trzaskały otwierane drzwi i okna. Padały bezładne pytania, po schodach dudniły kroki. — Ludzie, co się stało? — denerwowała się właścicielka Pifci trzymając w objęciach trzęsącego się ze strachu psa. — Mali Krukowie wysadzili szopę w powietrze! Przez podwórze pędził wielkimi susami pan Antoni Kruk. Za nim gnała jego żona zalewając się łzami. Z tyłu sunęli Gawędziarze, biegł pan Kazio powiewając połami kitla i pani Klon nie bacząc na to, że włóczkowy szal, który właśnie robiła na drutach, pruje się, a pasmo wełny ciągnie się po chodniku. Kiedy ludzie dopadli szopy, oczom ich ukazał się widok mrożący krew w żyłach: wśród połamanych skrzynek i rozbitego 163 szkła, pod dziurą w dachu, z której sterczały potrzaskane deski, siedziały zielone ze strachu Skunksy trzęsąc się jak galareta. — Nic im się nie stało? — krzyknęła pani Katarzyna dopadając synów. — Nnnic — mruknął pan Antoni przez zaciśnięte zęby. Jego ręka automatycznie sięgnęła do pasa u spodni. — No, a teraz proszę wszystkich, żeby stąd wyszli. Lutek spojrzał na Skunksy i przymknął oczy. Pas w rękach pana Antoniego wyglądał na narzędzie tortur. — Przepraszam — szepnęła pani Klon, nerwowo zwijając włóczkę w kłębek. — Czy nie można by... — Nie! — odwrzasnął pan Kruk chwytając Skunksa Białego za ucho. Dorośli w mig ulotnili się zabierając nieszczęsną panią Katarzynę. Pani Aniela Gawędowa pociągnęła za sobą opierających się synów oraz Putka. — Macie szczęście, że was tam nie było, inaczej ojciec takie by wam spuścił lanie, że... Dalsze słowa zagłuszył dziki wrzask, jaki rozległ się z wnętrza szopy. Z tonacji wynikało, że skórzany pas pana Antoniego dotarł do gołej skóry biednych Skunksów, i to chyba dość dokładnie. Sprawa wyjaśniła się dopiero następnego dnia, kiedy to obaj śmierdziele wywleczeni przez ojca'za uszy, chcąc, nie chcąc, musieli przystąpić do demontażu i totalnej likwidacji ukochanego „laboratorium". W cukierni pana Piórko komentowano wypadek spokojnie, z dystansem. — Właściwie co oni tam mieli? Granaty? — pytała właścicielka Pifci. Pan Kazio spojrzał na nią z politowaniem. — Skąd granaty, łaskawa pani! Sześciowoltowy akumulątorek 164 o natężeniu półtora ampera, dwie miedziane końcówki i kilka litrów wrzącej wody! Magda Rycerzówna spojrzała na niego ze zdumieniem. — Wody? — Tak jest. W ułamku sekundy słup pary wodnej sięga aż po sufit! I to z hukiem podobnym do wybuchu granatu! — Skąd pan o tym wie? — spytała Helenka. — Też się kiedyś było nastolatkiem, no nie? — Ależ to niedopuszczalne! Można ducha wyzionąć ze strachu o takich smarkaczy! — grzmiał pan Piórko wycierając spoconą łysinę. — A można — zgodził się pan Kazio filozoficznie. — Tyle że bez tego nie dostanie się nagrody Nobla! — I pomocnik cukiernika rozłożył ręce. Zebrani w sklepie spojrzeli po sobie. Jakoś nikt specjalnie nie wierzył, że oba Skunksy mają jakąkolwiek szansę na nagrodę Nobla. Helenka zagryzła wargi. Przerażenie mieszało się z dumą. „Więc oni naprawdę postanowili zostać uczonymi?" Biedna. Gdybyż wiedziała, że nie o Nobla chodziło, nie o podbicie świata, lecz o zwykły przypadek. Bo choć Jacek chciał czymś zabłysnąć, i to koniecznie zanim na zawsze opuszczą tę szkołę, ulicę, dom, to jednak nowe doświadczenie przyniosło im więcej strachu niż sławy i chwały. Skunksy lizały rany (cóż, pas był prawdziwie skórzany i użyty ze szczerego serca!) i uprzątały resztki skrzynek i desek w całkowitym odosobnieniu, jako że zakaz kontaktu z rówieśnikami opiewał na równy tydzień. Na szczęście tryumfalny powrót pani Leokadii Mróz skierował zainteresowania dorosłych w inną stronę i spowodował, że sprawa Skunsów, szopy i wielkiego, wspaniałego wybuchu odsunęła się na plan dalszy. Tylko nie było już miejsca, w którym dzieci mogłyby 165 się zbierać na narady, nie wchodząc od razu w oczy niezbyt ufnie odnoszącym się do ich spraw dorosłym. Niespodziewanie w sukurs przyszli bracia Roszkowscy. Czy to z wdzięczności za umożliwienie ,,pracy" przy filmie, czy też z całkiem innych powodów, dość że stawili się pewnego dnia na podwórzu szarej kamienicy z konkretną propozycją. — U nas jest świetlica — powiedział Rysiek nie patrząc Jackowi w oczy. — Można tam przychodzić po szkole. Skunksy w pierwszej chwili nie wyraziły entuzjazmu. — A gdzie jest ta świetlica? — Na parterze w naszym bloku. Wejście od tyłu, koło apteki. — Dobra — łaskawie zgodził się Jacek. — Ale tylko w razie deszczu. — W pogodne dni można posiedzieć na deskach koło szopy... To znaczy na deskach z byłej szopy — poprawił się Sławek. Roszkowscy kiwnęli głowami ze zrozumieniem. Przywiązanie Skunksów do miejsca było godne szacunku. Tymczasem szara kamienica żyła znów w nieustannym napięciu. Każde pojawienie się obcych ludzi zwiastowało coś nowego. I zawsze groźnego. Szóstego maja wyprowadzili się pierwsi lokatorzy. Było to małżeństwo, które stosunkowo niedawno zamieszkało w domu. Kiedy pod żelazną bramę zajechała ciężarówka i robotnicy wynieśli z frontowego mieszkania palmę i pianino, pani Mróz ukradkiem otarła fartuchem łzę. — Nie wolno się denerwować! — szepnęła pani Weronika Klon grożąc palcem. — Kogo pani żałuje? Przecież oni tu mieszkali nie dłużej jak cztery lata! Dozorczyni skinęła głową. To prawda. Odejście takich ludzi mniej boli. Ale co będzie, gdy nadejdzie dzień, kiedy oni wszyscy... Na szczęście tylko jedno mieszkanie pozostało całkowicie puste i tylko w dwóch oknach od frontu nie paliło się już więcej światło. Te dwa czarne otwory kładły się kamieniem na sercu pani Leokadii. 166 Spoglądała w górę na brudne szyby, za którymi nigdy już nie pojawią się firanki, tak jakby czuła, że z domu uchodzi całe życie. W świetlicy nowego bloku zgromadzili się po lekcjach prawie wszyscy. Brakowało tylko Kremówki, która musiała załatwić parę domowych spraw. — Przecież mówiła, że przyjdzie! — złościł się Jacek, choć ta złość w gruncie rzeczy była zwykłym rozczarowaniem. — Nie wiesz, jak to jest z jedynaczkami? — tłumaczyła Helenka. — Pani Niedźwiedzka zostawia po prostu kartki, na których są instrukcje. Kremówka musi je wypełniać. — Jest zdalnie sterowana przy pomocy kartek i telefonu! — powiedział Sławek ze śmiechem. — Ale wymyślił! — żachnęła się Magda. — To nie ja! — bronił się Sławek. — Tak powiedziała kiedyś mama Kremówki. — Czy to ważne! — wzruszył ramionami Rysiek. — Bez jednej dziewczyny można żyć! W duchu pomyślał, że w ogóle bez dziewczyn da się żyć, i to całkiem nieźle, ale nie miał odwagi tego wyznać w obecności Magdy i Helenki. Zresztą wolał nie narażać się zgranej paczce kolegów z szarej kamienicy. Jacek udał, że tego nie słyszy, ale tak naprawdę to bez Kremówki całe spotkanie nie miało większego sensu. Rozejrzał się po niezbyt przytulnym wnętrzu i wydął wargi. Te stoły pokryte zielonym suknem zachęcały może do bridża, ale nie do zabawy. I meble ustawione pod rząd, jak żołnierze na paradzie. Owszem, było czysto. Podłogi lśniły niczym lustro, na chodniku nie było widać śladów stóp. — Czy tu w ogóle ktoś przychodzi? — spytał podejrzliwie. Marek wzruszył ramionami. — Dozorczyni niechętnie daje klucz. Wolałaby, żeby tu nikt nie wchodził i nie brudził podłóg. 167 — Znaleźliście coś na temat waszego domu? — zapytał Rysiek zręcznie zmieniając temat. Dzieci przecząco pokręciły głowami. — Nic a nic? — zdziwił się Marek. — Czy to możliwe? Taki stary dom? — Nic. W encyklopedii nic nie ma — odparł młodszy z Gawę-dów. — Żadnej legendy? Podania? Magda wzruszyła ramionami. — Złota kaczka była w lochach na Tamce. U nas nawet słoń Trąbalski nie trąbił. Drzwi świetlicy otworzyły się ze skrzypnięciem. Sławek już chciał huknąć, żeby je zamknięto, ale zobaczył w szparze psi nos. — Mamy gościa — powiedział, Pies ukazał się w całej swojej krasie. Był to znany im wilczur, który odegrał swoją pamiętną rolę w czasie zimowej bójki.koło garaży. Tuż za psem pojawiła się w drzwiach wysoka sylwetka w wojskowym płaszczu. — Pan major! — ucieszył się Jacek. Tylko bracia Roszkowscy nie uzewnętrznili swojej radości. Nie mieli, biedacy, po temu specjalnych powodów. — Jakieś zebranie? — spytał przybyły tubalnym głosem. — Uhumm — mruknął Marek niezbyt grzecznie. — Nad czym radzicie, jeśli to nie tajemnica wojskowa? Skunksy spojrzały po sobie. „Poznaje nas czy nie?" — Nad tym, że w Warszawie wszystkie stare domy powinny być pod ochroną — powiedziała Magda — a tymczasem burzą je nie wiadomo po co i dlaczego. Major nakazał psu usiąść i gładząc go za uszami przyglądał się uważnie dzieciom. — Z młodzieżą męską miałem już zaszczyt się zapoznać w dość... hm, specyficznych warunkach, ale dam nie znam. Panny pozwolą, że się przedstawię. Jestem Henryk Mokrzycki. 168 *— Rycerzówny — odparły jednocześnie Magda i Helenka dygając. — Z tamtego domu naprzeciwko. Major przysiadł na krześle. Pies położył się u jego stóp i zmrużył ślepia. — Ja też sądzę, że to wielka szkoda burzyć taką wspaniałą starą budowlę. Ale prawa rozwijającego się miasta są nieubłagane. Gdyby to był zabytek... — No, właśnie! — kiwnął głową Jacek. — Ale nie jest. — I teraz my wszyscy siedzimy na walizkach — dodał Piotrek Gawęda. — I każdy z nas musi pójść od jesieni do innej szkoły... — A my tak razem... od uuurodzenia — stęknął Lu tek czując, że za chwilę się rozmaże. Major spojrzał bystro na dzieci i zamyślił się. — Może byście spróbowali pójść do Towarzystwa Przyjaciół Warszawy? — Gdzie to jest? — zainteresował się Putek. — Na placu Zamkowym pod numerem dziesiątym. Spróbujcie ich zainteresować waszym domem. — Przyprowadzić tu ich wszystkich? Trudno będzie — westchnął Jacek. — Nie musisz przyprowadzać. Zróbcie parę efektownych zdjęć tego domu... może któryś z was ma aparat fotograficzny? Jeśli nie, to mogę pożyczyć swój. Exacta małoobrazkowa. Nawet film jest w środku. — My mamy — odparł Sławek. — Starego „Druha". — Myśli pan, że ci z Towarzystwa nam pomogą? — spytała Helenka z nadzieją w glosie. — Nie wiem — przyznał otwarcie major. — Ale spróbować trzeba. Mam tam przyjaciół, służę pomocą i... protekcją. A może popytalibyście się jeszcze u głównego architekta miasta? — Przecież nic nie dzieje się bez jego zgody! — zaoponował Jacek. — No tak, chodź, Reks! 169 Pies zerwał się i nastawił uszu. Po czym spokojnym, godnym krokiem wyszedł za swoim panem. — Myślicie, że to dobry pomysł? — zastanawiał się Marek. Magda wzruszyła ramionami. — Ee, tam! Chodź, Helka, pójdziemy do domu. Mama czeka, bo nie ma z kim zostawić Albertyny. — To i my już idziemy! — zdecydował Sławek. — No, to cześć! — Gawędziarze z ulgą zerwali się z krzeseł. — Co wy? — skrzywił wargi Rysiek. — Dlaczego? Dzieci z szarej kamienicy spojrzały po sobie. „Jak im to powiedzieć? — myślał Jacek kręcąc młynka palcami. — Jak im wytłumaczyć, że pachnąca farbą i klejem stolarskim świetlica nigdy nie zastąpi utraconej szopy!" Ale bracia Roszkowscy zrozumieli. Sami czuli się niezbyt swobodnie w wychuchanym i wyfroterowanym wnętrzu, do którego wejścia strzegła niczym baśniowy Cerber niezbyt im przychylna dozorczyni z blond ondulacją. — Już nigdy nie będzie tak, jak było — powiedział Jacek, gdy stali przed żelazną bramą. I to była prawda. Kiedy wyprowadzał się z cukierni mistrz Walerian Piórko, na podwórze wylegli wszyscy mieszkańcy starego domu. — Zupełnie jakby kto umarł — załamywała ręce pani Weronika Klon. — Państwo drodzy! — pan Walerian rzucał się kolejno w ramiona byłych klientów. — Nie zostawiajcie mnie tam samego! Przyjeżdżajcie po ciastka, kochani... Łatwo to powiedzieć, trudniej wykonać. Gdyby wszyscy znów zamieszkali pod jednym dachem, to jeszcze, ale w tej sytuacji... Państwo Rycerzowie kiwali głowami z powątpiewaniem. 170 - A do naszej nowej pralni na Pradze przyjedzie pan z brudnymi fartuchami? — spytał pan Alojzy ponuro. Mistrz Piórko westchnął ciężko. Jakże daleko jest z Ursynowa na Pragę! — Żebym to ja wreszcie miał tego fiacika! —-rozmarzył się pan Kazio.— Tobym wam co tydzień świeżutki towar woził! Każdemu z osobna! Nawet na Bródno czy do Zielonki! — I w ten sposób konfitury latałyby za muchą! — roześmiał się pan Durkowski. Całą hurmą odprowadzano pana Piórko do ciężarówki, którą oprócz mistrza odjeżdżały też sklepowe lady, elektryczny zegar, szklane gabloty i portret pradziadka — założyciela firmy. — Żegnajcie! — mistrz Piórko miał łzy w oczach. — Dowidzenia! — wołał Putek pomagając zatrzasnąć drzwi.— Niech pan tu do nas jeszcze przyjedzie! — Gdzie? — skrzywiła się pani Leokadia. — Za miesiąc nie będzie tu po nas śladu! Ani po tym domu! — A pan nie jedzie? — szybko zmieniła temat pani Weronika Klon widząc, jak pan Kazio miota się jeszcze po pustym sklepowym wnętrzu. Pomocnik cukiernika zabrzęczał kluczami. — Pan Walerian kazał to dać dzieciom — powiedział stawiając na ławce ogromne tekturowe pudło. — Do równego podziału. — Co to takiego? — Sławek Skunks już galopował. Pan Kazio obejrzał się, a dostrzegłszy Helenkę i Magdę skinął na nie ręką. — Wy otworzycie. Helenka drżącymi z emocji dłońmi uniosła pokrywę. — Tort! — wyrwał się okrzyk z kilku ust. — Jaki ogromny tort! — I napis ma! — Putek wpychał brudny paluch do pudła. Magda trzepnęła go po ręce. 171 — Wynocha! Idź umyj łapy! Ale Putek się nie obraził. Schował ręce za plecami i jak zaczarowany wpatrywał się w ozdobny napis, który głosił różowym lukrem: KOCHANYM DZIECIOM — MISTRZ CUKIERNICZY PIÓRKO — Kochanym dzieciom! — Skunks Biały aż przysiadł z wrażenia.— On nas nazwał kochanymi! — Co z oczu, to z pamięci! — rzekł sentencjonalnie pan Kazio. — Szef widać zapomniał już o tych wszystkich psikusach, które mu robiliście! — Ile tu może wypaść kaaawałków? — zainteresowanie Lutka szło w zupełnie innym kierunku. — Po ile na głoowę? — Po jednym na twarz! — powiedział dobitnie Sławek. — Ale tu będzie więcej kawałków niż twarzy! — zaoponował Piotrek. — Zależy o czyich twarzach myślisz! — odpalił Jacek'. — No, o naszych, oczywiście. — Piotrek rozcapierzył palce i zaczął wyliczać: — Ja, Lutek, Sławek, Jacek, Putek i dziewczyny. — Które? — w głosie Jacka brzmiała jakaś szczególna nuta. — Jak to: które? — zdziwił się Lutek. — Rycerzówny. Raaa-zem siedem sztuk. Dzieci stanęły obok Jacka i wpatrywały się to w niego, to w o-gromne pudełko, z którego dochodził cudowny zapach. — I macie zamiar to ćpać teraz? Tutaj, na ławce? — A gdzie? — w głosie Piotrka wyraźnie drgały nuty zniecierpliwienia. Magda coś poszeptała Helence na ucho i obie dziewczynki parsknęły śmiechem. Jacek zmierzył je wzrokiem bazyliszka. Domyślił się, że dziewczynki śmieją się z jego nieporadności. „Podła Magda — myślał — zamiast mi pomóc to tylko chichoce!" 172 Nad Jackiem i pachnącym czekoladą tortem zlitowała się w końcu Helenka. — Ja myślę — powiedziała cicho — że trzeba też zaprosić Kremówkę. — Po co?—jęknął Piotrek, który liczył w .duchu, że przypadną na niego dwa kawałki tortu. Putek głośno przełknął ślinę. — I tych... tych Roszkowskich też chcesz zaprosić? Przecież oni już niedługo nie będą naszymi kolegami! Sławek skoczył do małego z zaciśniętymi pięściami. — A ty? Ty długo jeszcze będziesz moim kolegą? — Wstydziłbyś się! — tupnęła nogą Magda. — Kto jeszcze tak myśli? No, kto? — Zostaw — powiedziała cicho Helenka. — On tak nie myślał. Prawda, Putek? Zaległa cisza. Chłopcy popatrywali po sobie. Wszystkim zrobiło się jakoś dziwnie nieprzyjemnie. — No, co z tym tortem? — zdziwił się pan Kazio wyprowadzając z garażu motocykl. — Nie możecie się zdecydować, kogo zaprosić? — Już się zdecydowaliśmy — odparł Jacek. — Nas siedmioro i ich troje. Razem dziesięć osób. Reszta zgodnie kiwnęła głowami. Rada w radę ustalono, że tortowe przyjęcie odbędzie się w stróżówce pani Leokadii o godzinie szóstej. Tak zaproponował Putek stawiając babcię, Gospodarza Domu, przed faktem dokonanym. Było to' zresztą jedyne mieszkanie w starym domu, które wyglądało tak, jakby nikt nie zamierzał go opuszczać. Babcia się zgodziła. Trzeba tylko zawiadomić tamtych, Kto to zrobi? — Ja — powiedział szybko Jacek. Magda i Helenka odwróciły się, by ukryć uśmiech. Tort został umieszczony w lodówce, a Putek zasiadł do od- 173 rabiania lekcji. Przez tę swoją chorobę miał niejakie trudności z opanowaniem zaległego materiału. Nagle myśl jakaś wpadła mu do głowy, bo zastygł z długopisem w dłoni. — Babciu, który jest dzisiaj? Pani Leokadia wsypywała właśnie proszek do miednicy z praniem. Spojrzała na kuchenną ścianę, gdzie wisiał duży kalendarz z obrazkami. — Dzisiaj? Dziesiąty. A bo co? Putek zagryzł wargi. „Zapomniał czy co? A inni też zapomnieli?" Pani Mróz spojrzała z troską na wnuka. — Coś się stało? — Nooo... — zaczął Putek i urwał. „Powiedzieć, nie powiedzieć... Powiem!" — Dziś są urodziny Skunksa Czarnego. I nikt o tym nie pamiętał. — Skunksa? Czarnego? A który to, bo już mi się te śmierdziele pomyliły. — Sławek. 1 co robić, babciu? Pani Leokadia westchnęła i zabrała się do prania. — A kto by tam pamiętał w tym całym rozgardiaszu! Krukowie są już jedną nogą w nowym mieszkaniu. Stary wszystko tam przemalował, tapety położył... Kto ma czas myśleć o urodzinach! Żeby to imieniny, to co innego. Matka taka załatana... Wczoraj widziałam, jak dźwigała kosz z porcelaną, a żaden z tych jej synalków nawet palcem nie kiwnął. — Pani Leokadia z pasją zanurzyła w pianie brudne ręczniki. — Szkoda, że nie ma szopy. Zawsze tam się odbywały urodziny... — Sami ją sobie przecież rozwalili! — wykrzyknęła pani Mróz. Przy gwałtownym ruchu rozprysła się piana. Mydlane packi spłynęły po ścianie. __ Przecież i tak by wszystko zostało zburzone... — starał się tłumaczyć Putek. 174 — O tym nie ty decydujesz! Lepiej byś pomyślał o królikach. Putek aż usta otworzył ze zdumienia. „Króliki? Przecież lada dzień przyjdą dom rozbierać, a babcia o królikach. Może to prawda, co wszyscy o niej mówią, że się stąd dobrowolnie nie ruszy?" Putek przestraszył się nie na żarty. Trzeba biec do pana Durkowskiego. On poradzi... Chłopiec zabrał ze sobą brystol, kolorowe kredki i pobiegł na górę. Wspinaczka na piąte piętro nie należała do najprzyjemniejszych. Choć Putek nogi miał sprawne, ale i on zasapał się, zanim stanął przed znanymi sobie drzwiami. Zadzwonił trzy razy, jak domownik. Wszyscy mieszkańcy szarej kamienicy odwiedzając się nawzajem zawsze dzwonili trzy razy. Był to nieomylny znak, że za drzwiami stoi „swój". Teraz też szczęknął łańcuch i w progu ukazał się pan Feliks. — A, to ty. Wejdź, proszę. Putek czuł się tu tak jak u siebie w domu. Położył brystol na okrągłym stoliku, obok umieścił kredki, a sam zajął miejsce w głębokim fotelu, który pan Durkowski nazywał „klubowym". — Rozmowa zasadnicza, proszę pana — oznajmił na wstępie. W ten sposób dawał staremu emerytowi do zrozumienia, że nie chodzi mu tym razem o pomoc w odrabianiu zadań z polskiego. — Dobrze. Słucham. Pan Durkowski zasiadł w drugim „klubowym" i zapalił fajkę. Putek przez dobrych dziesięć minut tłumaczył zawiłe sprawy szopy, zapomnianych urodzin Sławka, tortowego przyjęcia i stosunku babci Leokadii do nie istniejących królików. Pan Durkowski nie przerywał. Ale tak naprawdę to zmarszczył brwi dopiero w momencie, gdy Putek dobrnął do ostatniego tematu, którym był pomysł afisza informującego wszystkich o dzisiejszym przyjęciu. Putek machając kolorowymi kredkami tłumaczył szalenie zawile, jakie też zrobi wrażenie na gościach umieszczenie takiego afisza na żelaznej bramie. 175 — I od razu wszyscy zobaczą, że dziś Sławka urodziny! — kończył bardzo z siebie zadowolony. — Jak to ma wyglądać? — spytał pan Durkowski. — Dziś o godzinie osiemnastej zero zero odbędzie się wspólne pożeranie ostatniego daru firmy Piórko. Wstęp tylko dla zaproszonych. Największy kawałek otrzyma ten, o którym wszyscy zapomnieli — wyrecytował Putek. Pan Durkowski zamyślił się. — Niezbyt to precyzyjna informacja — stwierdził. — Więc masz zamiar przylepić tę epistołę na żelaznej bramie? — Tak — odparł Putek. — Żeby od razu zobaczyli! — Wykluczone! — fajka pana Durkowskiego stuknęła głośno o popielniczkę. — Nie, to nie — odparł ugodowo chłopiec. Pan Feliks był na ogół człowiekiem szalenie opanowanym. Skąd nagle takie wzburzenie w jego głosie? — Zapomniałeś już, że na tej bramie niczego nie wolno przylepiać? Że nigdy wam nie było wolno tam się bawić, grać w piłkę... — No, tak — zgodził się Putek. — Ale przecież filmowcy ostatnio powiesili tam plakat. Ten z nazwiskami rozstrzelanych, i nic się nie stało! — Nic się nie stało, powiadasz? — pan Feliks zacisnął palce na cybuchu fajki, aż mu kostki zbielały. — Tak... tak... Putek patrzył ze zdziwieniem na starego kolejarza. Dziś zachowywał się i mówił jakoś inaczej. — Nie wracajmy już do sprawy bramy — powiedział po przerwie pan Feliks normalnym głosem. Wnętrze fajki znów się rozżarzyło. — Za tydzień, może za miesiąc i tak jej już nie będzie... — Pan Durkowski przymknął oczy i odchylił głowę na miękkie oparcie. Putek kręcił się i wiercił na fotelu chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale jakoś mu to nie wychodziło. Ściskał te swoje kredki w spoconej dłoni nie bacząc, że całe palce ma w zielonych i czerwonych pla- 176 mach. A pan Durkowski jakby zapomniał o obecności chłopca. Mruczał coś i mruczał sam do siebie, i widać było, że jest bardzo, ale to bardzo daleko od Putka, całego tortowego przyjęcia i afisza, który nigdy nie zawiśnie na żelaznej bramie. — No, i dlatego powiesiłem afisz na drzwiach stróżówki — raportował Putek braciom Gawędziarzom, którzy na przyjęcie przyszli pół godziny przed czasem. — Swoją drogą, dziwna ta historia z bramą — zastanawiał się Piotrek zasiadając na jednym z pożyczonych od sąsiadów krzeseł. — W tym tkwi jaaakaś tajemnica — Lutek uniósł palec w górę. — Na to wygląda. — Tylko że wcześniej zburzą dom, zanim my poznamy jego tajemnice! Czy pan Durkowski nic więcej ci nie powiedział? — Nic. Trójka przyjaciół siedziała na brzeżkach krzesełek wyściełanych poprzecieranym aksamitem, z którego wysnuwały się tu i ówdzie ciemnowiśniowe nitki. — Babcia nie przyjdzie? — zdziwił się Piotrek. — Wyszła do pani Klon. Powiedziała, że nie chce nam przeszkadzać. Gawędziarze poważnym skinieniem głowy skwitowali tę niezwykłą uprzejmość pani Leokadii — Gospodarza Domu. Rozległo się pukanie. Przez kuchnię wkroczyli do pokoju bracia Roszkowscy w odświętnych ubraniach i śnieżnobiałych koszulach. — Cóżeście się tak wystroili? — parsknął śmiechem Piotrek. Marek wzruszył ramionami. Z zainteresowaniem przyglądał się wspaniałemu tortowi, który pysznił się na środku stołu. — Mama myślała, że może to dziś czyjeś imieniny... no... któregoś z was. — Imienin nie ma. Ale jest kolejne milenium, o którym zapomniał nawet sam zainteresowany. 177 Rysiek spojrzał na Putka ze zdziwieniem. — Milenium? — Ja też nie mam pojęcia, o czym on truje — mruknął Lutek ładując się na kanapę. Tu było bez porównania wygodniej. Weszły Rycerzówny. I natychmiast za ich plecami rozległ się potworny wrzask Albertyny. — Po co przywlokłyście tę syrenę alarmową? —jęknął Putek zatykając palcami uszy. — A co mamy z nią zrobić? — rozsierdziła się Magda. — Tato pojechał urządzać nową pralnię, a mama pakuje zimowe rzeczy do walizek. Za tydzień się wyprowadzamy. — Już za tydzień? — zmartwił się Putek. — A co będzie ze szkołą? Helenka przycupnęła na brzeżku kuchennego stołka. — Nie wiem. Będziemy dojeżdżać. — Z Pragi? — Putek puknął się palcem w czoło. — Godzina drogi autobusem. I to nie jednym! Albertyna wyła w wózku za otwartymi drzwiami, więc Helenka popędzana niecierpliwymi spojrzeniami starszej siostry poszła ją uspokoić. Tymczasem w stróżówce zaroiło się od zaproszonych. Nadeszła Kremówka, a tuż za nią — wyglądało to tak, jakby ją śledził z ukrycia — pojawił się Jacek wywijając niedbale aparatem fotograficznym w skórzanym futerale. Kremówka obejrzała się na chłopca i pociągnęła nosem raz i drugi. — Lawenda — stwierdziła Magda. — Oblał się dziś litrem wody lawendowej. Jacek wściekle błysnął okiem. — Zajmij się raczej tą zwierzyną w wózku! Helka nie może sobie z nią poradzić! Zaraz znów ryknie. I rzeczywiście. „Zwierzyna" ryknęła. 178 — Ja ją uciszę — zaofiarowała się Kremówka. Wyszła do sieni i pochyliła się nad wózkiem. — Wasza królewska mość — powiedziała łagodnie — to nie wypada! Dziecko pomrugało oczkami i skrzywiona buzią rozpogodziła się. Helenka wybuchnęła śmiechem. — Ona jest... rojalistką! Wyjrzał Jacek. — Co to za wygłupy? — spytał wskazując palcem na afisz przypięty do drzwi. Przedtem go nie zauważył. Putek przygalopował natychmiast. — Nic ci to nie mówi? — spytał wskazując na ogłoszenie. — Nic a nic? Jacek zmarszczył brwi. „Coś knuje? Ale co?" — myślał gorączkowo. Wreszcie rozłożył ręce, jakby się poddając. — Nie wiem! A ty wiesz? — zwrócił się do Kremówki i zamarł z zachwytu. Jak typowy mężczyzna strój kobiety dostrzegał dopiero w ostatniej chwili. Słońce padało ukosem na rude włosy dziewczynki odbijając się w nich jak w lustrze. Kremówka miała na sobie zieloną sukienkę w białe groszki i wyglądała bardziej niż przepięknie. — Gdzie się podziewa Sławek? — denerwował się Putek nie zauważywszy na szczęście ogłupiałej z zachwytu miny Jacka. — Już leci! — zawołał Piotrek wychylony przez okno. Sławek wpadł ostatni powiewając z daleka płachtą gazety. — Tu piszą o naszym domu! Zobaczcie! Dzieci skupiły się wokół stołu. Rzeczywiście, na jednej ze stron popularnej popoludniówki warszawskiej zamieszczone było zdjęcie szarej kamienicy, a pod spodem rzucający się w oczy tytuł: „Czy stary dom musi zginąć?" — Co piszą, co? — Piotrek wyrywał gazetę Lutkowi, który 179 wsadził nos w artykuł i usiłował coś przeczytać w tym hałasie. — Nie maaachaj mi przed nosem łaaapskami! — wrzasnął. — Przeczytam i zreeeferuję. Ale nikt nie chciał czekać, aż jąkający się lekko chłopiec cokolwiek zreferuje. Gwar wybuchł tak wielki, że zdenerwowana tym Albertyna znów zaczęła koncertować w sieni. Albertyna tyła, rosła, ruszała się, ale nie mądrzała. A ktoś kiedyś powiedział, że mądrość przychodzi z wiekiem. Artykuł okazał się głosem w ostatnio rozpętanej dyskusji na temat starego budownictwa Warszawy. Nic nowego nie wnosił, nic też nie sugerował. — Chała — mruknął Jacek. — No, co z tym tortem? Putek złożył ostrożnie gazetę i wskazał na Sławka, który z zainteresowaniem oglądał wywieszkę na drzwiach. — Kto dostanie największy kawałek i dlaczego? Putek westchnął i powiedział głośno: — Ty. Bo masz dzisiaj urodziny. Zapadła grobowa cisza. Wszystkie oczy wlepione były w solenizanta, który stał i gapił się przed siebie jak przysłowiowe cielę na malowane wrota. — O, do licha! — wykrzyknął Jacek bezwiednie wieszając aparat fotograficzny na klamce. — Rzeczywiście! — I wszyscy o tym zapomnieli ? — spytała Kremówka zdumionym głosem. Sławek przejechał dłonią po rozkudłanych włosach. Teraz dopiero wyglądał jak strach na wróble z kraju Papuasów. — Wszystko przez tę przeprowadzkę! I przez ten dom! — I tak nie byłoby gdzie urządzić przyjęcia — wtrącił Piotrek. — Zawsze odbywało się w szopie! — Byłoby i tym razem, gdyby ci piekielni alchemicy nie wysadzili jej w powietrze! I to przez pomyłkę! — roześmiał się Marek oparty plecami o drzwi. 180 Takiego dyshonoru Jacek nie mógł strawić. Choćby to było nawet w dniu uroczystego milenium Czarnego Skunksa. Zanim ktokolwiek się zorientował, już rzucił się z pięściami na młodszego Roszkowskiego. Marek zastosował błyskawiczny unik i cios zamiast na jego ciele wylądował na bogu ducha winnym aparacie fotograficznym, który zerwał się z klamki i przemierzywszy szeroki łuk trafił z hukiem w kuchenny piec pani Leokadii. Cisza zaległa tak głucha, że słychać było brzęczącą muchę wirującą u sufitu. Gawędziarze rzucili się w stronę kuchni ratować aparat fotograficzny, Jacek stał nieruchomo blednąc i czerwieniejąc na przemian. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że się potężnie wygłupił. Nie było powodu, żeby rzucać się na Marka. W końcu Marek stwierdził jedynie powszechnie znaną prawdę. Może tylko niepotrzebnie w jego tonie brzmiało tyle prześmiechu. Kremówka podeszła do Marka i pokiwała głową. — Musiałeś to powiedzieć? Marek przecząco pokręcił głową. — Tak mi się jakoś... wypsnęło... Gawędziarze ostrożnie nieśli futerał, w którym coś brzęczało i grzechotało. — Chyba trup — powiedział Piotrek. — Nieeeboszczyk — zawyrokował Lutek. — I czym teraz będziemy fotografować naszych kolegów? Sławek podszedł do brata. — Powiedz coś! — Nic się nie stało — powiedział Jacek głucho. — Przyniosłem ten aparat, bo chciałem coś zaproponować... ale teraz... Przepraszam cię, Marek — wyciągnął rękę do młodszego Roszkowskiego. Marek przygryzł wargi. — To moja wina. Magda podeszła do stołu i zaczęła dzielić tort. 181 — Zapomnieliście o solenizancie. I w ogóle dość bijatyk i przycinków. Teraz zjemy tort z firmy Piórko, życząc Sławkowi długiego tysiąclecia! — Tylko że nikt nie ma dla Sławka prezentu — zafrasowała się Helenka. — I co będzie? No tak. Skoro nikt nie pamiętał o urodzinach, nie pamiętał i o prezencie. Logiczne. — A ja mam! — powiedział dumnie Putek wyciągając z regału owiniętą papierem paczkę. — Bo ja jeden pamiętałem. Trochę to było nie fair zważywszy fakt, że Putek przypomniał sobie o Sławkowym święcie dosłownie na pięć minut przed dwunastą, ale chłopiec dobrze zapamiętał ostatnie urodziny Jacka i to, że tylko on wtedy nic mu nie ofiarował. — Co to jest? — spytał bohater milenijny odwijając papier. — Jakaś książka — podpowiedziała Kremówka zaglądając mu przez ramię. — ,,Poczet wielkich chemików"! — zawołał radośnie Sławek unosząc w górę pięknie oprawiony tom. Putek aż poczerwieniał z radości. — Właściwie... — zaczął zmieszany — właściwie to jest prezent dla was obu. Bo... na poprzednich urodzinach nic nie dałem Jackowi... Tego się Jacek nie spodziewał. Jeszcze blady, ale już spokojny, podszedł do Putka i energicznie potrząsnął mu dłonią. — My ci jeszcze raz podziękujemy, kiedy zdamy egzamin na wydział chemii... po maturze! Rysiek Roszkowski głośno zaklaskał w dłonie. Za nim poszli inni. Atmosfera się wyraźnie rozgęściła i tylko zwłoki aparatu fotograficznego marki „Druh" bezszelestnie schowane przez Lutka za ogromnym fikusem mogły przypominać o niedawnej burzy. Magda z nożem w ręku stała nad tortem i jakoś nie mogła poradzić sobie z rachunkiem. 182 — Będą dwa duże kawałki tortu i osiem mniejszych — wydał Jacek salomonowy wyrok. — Duże dla zapomnianego przez świat i ludzi solenizanta, który w znoju i trudzie dobił dziesiątego roku życia, oraz dla Putka. Projekt przyjęto przez aklamację. Na pomocnika głównej krojczym został wyznaczony Rysiek Roszkowski. Jako konsultanta z głosem doradczym zaproponowano Helenkę. Zabawa rozwinęła się na całego. Kiedy po torcie zostały już tylko nikłe smugi na talerzykach, Putek przeciągnął się z miną najedzonego kota. — Chciałbym, żeby tak było codziennie! Żebyśmy zawsze jedli torty i bawili się razem! Jacek znieruchomiał z uniesioną w górę dłonią, w której dzierżył płytę z nagraniem „Czerwonych Gitar". Zapadło głuche milczenie. — Puść tę płyyytę — szepnął Lutek byle coś powiedzieć, byle przerwać tę okropną ciszę, która jak wata, jak mgła wypełniała teraz po brzegi gwarny dotąd pokój. Jacek wolno opuścił dłoń. Ostrożnie położył płytę na stoliku obok adaptera. — Nigdy już tak nie będzie — powiedział nieswoim głosem. — Nigdy. Rysiek przycupnął obok brata, na brzeżku kanapy. — Nam strasznie szkoda — powiedział. — To wszystko stało się tak nagle — westchnęła Kremówka. Helenka pochyliła głowę. Oczy jej napełniły się łzami. Ale wstydziła się sięgnąć po chusteczkę. Na szczęście Albertyna znów zaczęła koncertować i Helenka mogła ukradkiem opuścić pokój. Kiedy tak jeździła wózkiem tam i z powrotem coraz to ocierając oczy, poczuła nagle na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciła się i zobaczyła Kremówkę. — Nie martw się. Będziemy do siebie przyjeżdżać! I jeśli chcesz, to na wakacje pojedziemy razem! — Jak to? — chlipnęła Helenka. 184 — Zwyczajnie. Prosiłam mamę i obiecała to jakoś załatwić. Nic ci o tym nie wspominałam, bo jeszcze nie byłam pewna, ale wczoraj mama mi powiedziała, że jeśli twoi rodzice pozwolą, to możesz pojechać razem ze mną na kolonie do Białki Tatrzańskiej. „Społem" ma tam swój dom dla dzieci pracowników. Helenka aż podskoczyła z radości. Tego się nie spodziewała. To była wspaniała wiadomość. Albertyna ssała smoczek i uśmiechała się pyzatą buzią. W jej czarnych, okrągłych jak koraliki oczkach błyszczała sama radość. Nieszczęsny, kto dałby się temu zwieść. — Wracajmy do środka — powiedziała Kremówka i popchnęła wózek. — Z Albertyną? — przeraziła się Helenka. — Zaraz ryknie! Kremówka zmarszczyła śmiesznie nos i zrobiła do dziecka „perskie oko". Niemowlak radośnie zamachał rączkami. Wydawało się, że układ między nimi dwoma został zawarty. W pokoju coś się działo. Dzieci nie przekrzykiwały się nawzajem, lecz siedziały spokojnie, popatrując na siebie. Atmosfera znów gęstniała. Jedno nieopatrzne słowo mogło grozić wybuchem. — Ja bym się z tym wszystkim tak łatwo nie pogodził! — powiedział Marek wstając. — I co mamy robić? No, co? — zaperzył się Piotrek Gawęda. — U nas już nawet firanki pozdejmowane z okien! — Firanki — parsknął Rysiek. — Co mają do tego firanki? — A to — wpadł mu w słowo Sławek Skunks — że nasi rodzice nawet palcem nie kiwną w sprawie tego domu... naszej szkoły... — Ale wtedy... w świetlicy, kiedy przyszedł ten pies... znaczy pan major z psem, wtedy zastanawialiśmy się, czy nie należałoby pójść do Towarzystwa Przyjaciół Warszawy — powiedział Rysiek z przekąsem. — Wygląda na to, że już zapomnieliście, że już wam się nie chce! 185 — To nieprawda! — zawołała Helenka. — Niczego nie zapomnieliśmy. Tylko... tylko nikt jakoś tego nie zorganizował. — Ona ma rację — poparła siostrę Magda. — Trochę w tym naszej winy, ale trochę i brak czasu. Jacek sięgnął ręką za fikus i wyjął rozbitego „Druha". — Przyniosłem ten aparat właśnie po to, żeby omówić z wami dalsze kroki w sprawie domu. — Chciałeś go sfotografować? — zdziwiła się Kremówka. — Po co? — Tak nam radził major — przypomniał Marek Roszkowski. — Ale mnie nie chodziło o jedno zdjęcie domu... — ciągnął Jacek. — Tyyylko o co? — zdziwił się Lutek. Skunks Czarny dał mu lekkiego kuksańca w bok i młodszy Gawęda umilkł speszony. — Chciałem zrobić pełną dokumentację — tłumaczył Jacek odkładając na stół grzechoczący futerał. — To znaczy dokładne zdjęcia nie tylko fasady... no, frontu, ale też galeryjek, klatek schodowych, drzwi i okien... — A także tych dziur po pociskach! — dorzucił Piotrek. Jacek spojrzał na Piotrka z uznaniem. — Właśnie. I nawet wydaje mi się to bardzo ważne, ale... — Jacek bezradnie rozłożył ręce. — Teraz już nie ma czym. — Pożyczę aparat od majora — powiedział Rysiek gryząc kostkę cukru. — Sam to zaproponował. Tylko... — zawiesił głos na chwilę, zastanawiając się, jak dać do zrozumienia Skunksowi Białemu, że będzie musiał się z nim obchodzić niezwykle ostrożnie. Nie docenił jednak Jacka. — Dobrze — powiedział Skunks Biały. — Umiesz robić zdjęcia? — Ja... jak to, czy umiem? — zdziwił się Rysiek. Sławek spojrzał z zaciekawieniem na brata. „Odstąpi Ryśkowi takie ważne zadanie?" 186 — Chodzi mi o to — ciągnął niewzruszenie Jacek spokojnym głosem — czy znasz się na technice, czy umiesz posługiwać się światłomierzem, wiesz, co to ogniskowa, przysłona, filtry... — Rysiek się na tym wszystkim zna — podpowiedział szybko Marek. — Możesz być pewny... — Pewny jestem tylko wtedy, gdy działam sam! — przerwał Jacek głosem, w którym znów pobrzękiwały nutki agresji. — Więc o co ci chodzi ? — wrzasnął wytrącony z równowagi Rysiek. — Chcesz, żebyśmy działali wspólnie, czy nie? Kto tu komu robi łaskę? — Stał teraz przed Jackiem i wyglądało to tak, jakby rzucał mu wyzwanie. Jacek powoli podniósł się z krzesełka. Woń lawendy falą przeleciała przez pokój. Spojrzał po twarzach znajomych od lat, których często wcale się nawet nie zauważało, a które już niedługo być może zamażą się, rozmyją we wspomnieniach. Ten dom był spoiwem, cementem przyjaźni, rodzinnych uczuć i szczęśliwego dzieciństwa. Jak to wszystko zachować? Co zrobić, by nie zginęło bezpowrotnie w szarości powszedniego dnia. Rysiek wciąż czekał. Wiedział, że tylko wspólne dążenie, wspólna myśl, zwycięstwo lub przegrana może zadzierzgnąć tę cienką nić, która ciągle się rwała między nim a Jackiem. Czuł, że mimo wszystko coraz bardziej mu zależy na przyjaźni, uznaniu i szacunku tego szczupłego nerwowego blondyna o ostrych rysach i trudnym charakterze. Jacek włożył ręce do kieszeni. Spod przymrużonych powiek błysnęło uważne spojrzenie. — Dlaczego ty chcesz działać? Przecież to nie jest twój dom. I nic cię z nim nie wiąże. Marek podszedł do brata. Stanął obok, jakby dając do zrozumienia, że oto stoi wraz z nim po tej samej stronie barykady. — Ten dom nie jest niczyją własnością — powiedział. — Jest... jest prawie zabytkiem! — W porządku — powiedział Jacek. — To jest argument. 187 Gawędziarze odetchnęli z ulgą. Putek puścił wreszcie frędzle serwety, które splatał i rozplatał. Helenka uniosła głowę. — Wydaje mi się — powiedziała praktyczna jak zwykle Magda — że zbyt wiele czasu tracicie na gadanie! Tu trzeba działać natychmiast albo wcale! Kremówka uśmiechnęła się. Ona też była tego zdania. — Zdajecie sobie sprawę — zaczął Skunks Biały puszczając mimo uszu odezwanie się Magdy — że będziemy działać trochę... wbrew naszym rodzicom. — W pewnym sensie tak — przyznała niechętnie Magda. — Wszyscy powinni się wypowiedzieć... — Odwróciła głowę w kierunku Gawędziarzy. — Co wy na to? Lutek zagryzł wargi. Spojrzał na Piotrka. — Wprawdzie rodzice się pooogodzili z tym wszyyystkim, ale my wolelibyśmy nie zmieniać szkoooły! — Putka nie pytam.— Jacek znów przejął przewodnictwo w obradach. — Z nim sprawa jest jasna... — To znaczy co? — przeraził się mały. — Nie będę mógł z wami... — No, nie — zlitował się Sławek. — Będziesz z nami! Jacek chciał tylko powiedzieć, że twoja babcia jest jedyną osobą, która nie chce opuścić domu... — I pan Durkowski! — sprostował Putek. Od czasu gdy stary kolejarz doglądał go w chorobie, chłopiec polubił go tak, jakby był kimś z najbliższej rodziny. — Czy siostry Rycerz włączają się do akcji? — zapytał dla formalności Skunks Biały kątem oka zerkając na Kremówkę. — Oczywiście! — odpowiedziała Magda. Helenka tylko kiwnęła głową. — A zatem wszyscy tu obecni — skwitował Jacek, jakby to było zupełnie oczywiste, że Kremówka musi być z nimi. Kremówka w milczeniu przysłuchiwała się tej wymianie zdań. Teraz postanowiła włączyć się do dyskusji. Niech ten lawendowy 188 nie myśli sobie, że zwyciężywszy Roszkowskich, równocześnie i ją sobie podporządkuje bez walki! — Ja też się przyłączę, jeśli będę wiedziała konkretnie do czego! Jacek już miał na końcu języka jakąś złośliw.ostkę na temat babskiego rozumowania, ale w porę się pohamował. „W końcu ma przecież rację, tylko po co tak to wygłasza wobec wszystkich!" — Przechodzimy do konkretów — powiedział lekko. — Dokumentacja to jeszcze nie wszystko... to za mało. — Co za mało? — wykrzyknął Marek. — Możemy zrobić zdjęć na kopy! — On nie o fotografiach — wtrącił Sławek patrząc na zmagania Skunksa Białego z grzechoczącym, jakby w nim diabeł groch młócił, „Druhem". — Jak znam mego brata, to obmyślił równocześnie pięć scenariuszy pod kryptonimem „Akcja Stary Dom"! Kremówka podeszła do fikusa w donicy i udając, że ogląda jego szerokie, zielono lakierowane liście, rzuciła Jackowi jedno z tych spojrzeń, od których nagle głos więźnie w krtani. — Powinniśmy pójść jeszcze... — Jacek zawisł wzrokiem na jej uśmiechających się ustach — do tego spikera z Telewizji... — Pana Grzybowskiego! — ucieszył się Sławek. — A nie mówiłem, że Skunksowi Białemu szare komórki mnożą się jak króliki! — Myślisz, że nas pozna? — zastanowił się Piotrek. — Pozna, nie pozna, to my mu się przyyypomnimy — zgodził się Lutek. — I co z tego? — Magda sceptycznie wzruszyła ramionami. — To są ludzie ogromnie zajęci. Do pana Durkowskiego miał przyjść na rozmowę i nie przyszedł! — Gadanie! — obruszył się Putek. — A kto jak nie on kręcił tu u nas film? Jacka musiał zapamiętać, bo przynajmniej pięć razy padał trupem jako filmowy powstaniec! 189 — Ja głosuję za pójściem do Telewizji — skwitował Rysiek sięgając po nieszczęsnego „Druha". — Daj mi go. U mojego taty w pracy jest taki jeden fachowiec, który naprawi każdy aparat! — To prawda — potwierdził Marek. — Myślę, że z przyjaźni dla ojca zrobi to całkiem za darmo. Jacek skinął głową. Trochę mu było głupio, bo przecież sam zawinił, a właściwie jego niepotrzebna agresywność, nad którą nie umiał czy nie chciał zapanować. — Dzięki — powiedział krótko. Na więcej nie było go w tej chwili stać. Niebo już całkiem ściemniało nad szarą kamienicą, gdy stróżówka wreszcie opustoszała. Mimo maja na dworze panował chłód. Wiatr szedł górą szumiąc w liściach akacji. Gdzieś łomotało nie domknięte okno. Wśród desek pozostałych po szopie goniły się dwa bure koty. — Ciemno tu i zimno! — szepnęła Kremówka kierując się do wyjścia. Jacek bez słowa podał jej swój pulower. — Włóż, mnie jest ciepło. — Dobranoc — powiedziała Magda dając Helence sójkę w bok. — Musimy już iść, bo mama będzie zła. Piotrek, Lutek! Pomóżcie nam wwindować pojazd na górę! Cóż mieli robić? Albertyna spala w objęciach Helenki, która uginała się pod ciężarem tłuściocha. Radzi, nieradzi chwycili wózek z dwóch stron i zaczęli go wnosić na schody. — Więc jutro po szkole? — krzyknął jeszcze Piotrek zza zakrętu. — Tak. Tutaj na ławce. Omówimy wszystkie szczegóły. Odprowadzę was — powiedział Jacek w przestrzeń. Wyglądało to tak, jakby chciał towarzyszyć Roszkowskim i Kremówce. A tak 190 naprawdę, to marzył tylko o tym, żeby nagłe a niespodziewane trzęsienie ziemi pochłonęło choć na chwilę Marka, Ryśka, a nawet Sławka, o którego urodzinach wszyscy zapomnieli. Następnego dnia, a był to jeden z tych dni, kiedy nie wiadomo właściwie, dlaczego wszystko się człowiekowi udaje — Jacek siedział na stosie desek koło kępy pokrzyw, które jakoś niezauważalnie obrosły wszystkie podwórkowe kąty. Myślał z przyjemnością o tym, jak zaskoczył dziś panią od historii swoją rozległą wiedzą na temat Krzyżaków i ich zgubnej roli w procesie germanizacji północnych ziem polskich. Pani postawiła mu piątkę i spojrzała jakoś tak bardziej życzliwie. Nawet Kremówka słuchając wywodów Jacka wydawała się zaskoczona. Widać nie spodziewała się, że chłopiec aż tak weźmie sobie do serca te dwóje sprzed dwóch miesięcy i ewentualność przymusowych korepetycji. Teraz Jacek wolny od zmory siedział i pławił się w słońcu oraz sławie, czekając na resztę kolegów. Pierwsze nadciągnęły siostry Rycerzówny. Magda rozsiadła się na deskach, zaś Helenka przycupnęła bokiem, jakby nie chcąc zabierać zbyt dużo miejsca. — Sprzedałyście zwierzynę? — spytał Jacek. — Jak wy ją właściwie nazywacie? Berta? Magda wzruszyła ramionami. — Ona nie reaguje na żadne zdrobnienia. — Najbardziej lubi, jak się do niej mówi: „Wasza królewska mość!" — powiedziała Helenka. — To pomysł Kremówki. Jacek parsknął śmiechem. — I co jej przyjdzie w życiu z takich ciągot monarchistycz-nych? Gdzie Kremówka? Helenka spojrzała na Jacka z ukosa. — Przyjdzie. Wiesz, jadę z nią razem na kolonie do Białki Tatrzańskiej. 191 — Takim to dobrze — westchnęła Magda. — A ja co? Rodzice przez tę przeprowadzkę zupełnie zapomnieli o wakacjach. Przyjdzie mi je spędzić w pralni na brzegu praskim. — A ty już sama głową nie umiesz ruszyć? Zgłoś się jako pomocnica opiekunek maluchów. — Jacek podciągnął obszarpane nogawki dżinsów. — Nasza wychowawczyni zbiera zapisy. Potrzebne są harcerki. To są jakieś kolonie dla pierwszo- i drugokla-sistów. Będziesz im ucierać zakichane nosy i myć brudne łapy. Ale zawsze to wakacje! — Cały rok ucieram zakichany nos Albertyny, więc to dla mnie nic nowego. Gdzie są te kolonie? — Podobno w Beskidach. Kaśka z mojej klasy mówiła, że to jest piękny wielki dom w lesie. Czyjeś kroki zatupały po asfaltowej nawierzchni podwórka. Jacek wychylił się i pomachał dłonią. Obaj Roszkowscy przysiedli na deskach i wyciągnęli gumę do żucia. — Chcesz? Ale Jacek nie chciał. Czekał na przyjście Kremówki. I już się niepokoił. Sam był niezwykle punktualny i nie znosił spóźnialskich. Lecz zamiast rudowłosej na horyzoncie ukazali się Gawędziarze wraz z Putkiem, który od razu mlasnął łakomie na widok gumy balonowej z Kaczorem Donaldem. — Ruuudej jeszcze nie ma? — spytał Lutek. Jacek wzruszył ramionami. Sam czuł, że dłużej zwlekać nie można. — Proponuję podzielić obecnych na dwa zespoły — powiedział wyciągając kartkę papieru gęsto pokrytą rządkami drobniutkich liter. — Zespół Telewizyjny i Zespół Przyjaciół Warszawy. — Ale dlaczego? — zdziwiła się Magda. — Trzeba iść wszędzie razem. — Kupą, mości panowie! Jak mawiał pan Zagłoba! — roześmiał się Sławek. — Nonsens! 192 — Słusznie — zgodził się Rysiek. — Nie mamy na to czasu. Od strony żelaznej bramy biegła Kremówka z rozwianym włosem. Taszczyła dwie siatki wyładowane ziemniakami, marchwią i rzodkiewkami. Położyła zakupy na trawie i rozejrzała się, gdzie by tu usiąść. Ale na deskach nie było już ani kawałeczka miejsca. Dziewczynka spojrzała spłoszona na Jacka. Ich oczy spotkały się. Chłopiec wolno wstał i wskazał miejsce. Wszystko to trwało ułamki sekund, ale wystarczyło, by Magda z Helenką wymieniły ukradkowe spojrzenia. — Mów dalej — niecierpliwił się Marek. — Kto wchodzi do którego zespołu? — Ja do telewizyjnego! — wykrzyknął Piotrek. — I ja! — Lutek wyciągnął rękę w górę. Za nim wystrzeliły dłonie Magdy i Putka. — Spokój! — huknął Jacek. — Tu nie kolorowe jarmarki! Każdy otrzyma swój przydział. Na razie przyjmijcie do wiadomości, że jednym zespołem kieruję ja — tu nastąpiła krótka, ale dramatyczna pauza — a drugim Rysiek Roszkowski. Rysiek kiwnął głową na znak zgody. — Czy mogę sobie dobrać zespół? — spytał z figlarnym uśmiechem. Jacek zagryzł wargi, ale dzielnie skinął głową. „Niech mu się nie zdaje, że mi zależy... Ale jeśli wybierze... — myślał gorączkowo — jeśli tak, to..." — Ale Jacek nie zdążył wyobrazić nawet sobie tego „to". Rysiek omiótł obecnych spojrzeniem i powiedział po chwili namysłu: — Biorę Skunksa Czarnego, Piotrka i którąś z dziewczyn. — Ale któóórą? — spytał Lutek. — Są trzy. — Ja pójdę! — desperacko wyrwała się z kąta Helenka. Jacek wziął głęboki oddech. Wyraźnie mu ulżyło. Spojrzał z nagłą sympatią na Helenkę. „Zrobiła to specjalnie? Czy też zrządził tak przypadek?" 193 Biedny Jacek. Żeby wiedział, jak bardzo Helenka chciała być razem z Kremówką! Ale ona już była taka. Zawsze robiła wszystko „dla świętego spokoju". Teraz też. — W porządku — powiedział Jacek wesoło. — Zajmiecie się dokumentacją fotograficzną i Towarzystwem Przyjaciół Warszawy. Dacie sobie chyba radę? — Jacek wyraźnie dążył do tego, by dać Ryśkowi, rywalowi, równą szansę w walce o trudną sprawę ratowania domu. „Niech to wszystko zrobi sam ze swoim zespołem, od początku do końca! Zobaczymy, który z nas więcej wskóra". — Dobra! — zgodził się skwapliwie Rysiek. — Jeszcze dziś dopadnę majora, a jutro zrobię dokumentację. — Jest taki zakład fotograficzny na Żelaznej, który wywołuje amatorskie filmy w ciągu dwudziestu czterech godzin — podpowiedział Piotrek. — A... a skąd weźmiecie pieniądze? No, na te zdjęcia? — zapytała Helenka. Marek włożył rękę do kieszeni i wyciągnął dwudziestozłotówkę. — Zostało z zaskórniaków — powiedział. — Rysiek, sprawdź no swoje kieszonki? Chcąc, nie chcąc wszyscy zaczęli przetrząsać kieszenie. Helenka wyjęła z torebki portmonetkę w kształcie serduszka, z której wysypały się z brzękiem trzy monety dziesięciozłotowe. Kremówką i Magda dorzuciły swoje. Tylko Putek rozłożył ręce. Nie miał ani grosika. — Wystarczy — stwierdził Rysiek. — Jeśli coś zostanie, to stawiam lody „bambino". — A my, co? — spytał Putek. — Zasuwamy do pana Grzybowskiego? — Tak — skinął głową Jacek. — Z Magdą, Kremówką, Markiem i Lutkiem. — Jest was więcej! - zaoponował Sławek. — To niesprawiedliwe! 194 — Ostatecznie mogę iść z tamtą grupą! — powiedziała szybko Magda nie dopuszczając nikogo do głosu. — Potrzebny jest im ktoś stanowczy! Rysiek skrzywił się wyraźnie. Mieć aż dwie dziewczyny? O dwie za dużo! No, ale nie wypadało oponować. — Zgoda — powiedział Jacek. — Wyznaczamy sobie codzienne spotkania tutaj o szóstej wieczorem. — A jak będzie lało? — spytał praktyczny Sławek spoglądając na nadciągające granatowe chmury. — To u babci w stróżówce — zaproponował Putek. — Bo ta wasza świetlica jest taka jakaś... — Nieprzytulna — kiwnęła głową Magda. — Nie da się ukryć. Liście akacji nagle zaszeleściły ostrzegawczo. Wiatr uniósł w powietrze garść śmieci i cisnął nimi o mur. Zawirował kurz i pierwsze grube krople deszczu uderzyły o asfalt. — Wiejemy! — zerwał się z miejsca Piotrek. Za nim poszły inne dzieci. Za chwilę deszcz pluskał po deskach, spływał na trawę i poił zeschnięte krzewy, których nikt od zimy nie przycinał. Naderwana rynna dławiła się wodą, syczała i parskała plując na boki i wylewając cały nadmiar deszczu wprost na kamienne schodki, po których nikt już nie chodził do dawnej cukierni mistrza Piórko. W jednej chwili podwórze zamieniło się w jezioro, z którego wypływały strumienie i rzeczki torując sobie drogę wzdłuż szarej kamienicy. Na galeryjkach wszczął się ruch. Lokatorzy zrywali w popłochu ze sznurów suszącą się tam garderobę, wciągano do mieszkań wietrzone pierzyny i poduszki, wystawiano donice z kwiatami oraz przykurzone palmy. — Jutro zaraz po szkole zbiórka mojej grupy! — wrzasnął Jacek dopadając bramy. — Jedziemy do Telewizji! — A ja złapię dziś majora. Jak będzie wieczorem wyprowadzał psa! — odkrzyknął Rysiek. 195 — To cześć! — zawołała Kremówka przesadzając kałuże. Obie siatki były już całkiem mokre. — Cześć! Wieczorem niebo pojaśniało. Chmury gdzieś odpłynęły i nad dachami zabłysły gwiazdy. Powietrze było czyste, pachniało świeżością. Drzewa stały teraz błyszczące i wymyte, strzepując z liści drobny deszczowy pył. — Wychodzę — powiedział Rysiek odkładając nóż. — Tak późno? — zdziwił się pan Roszkowski. — Cóż to za nowe obyczaje? — Kiedy muszę, tato — Rysiek dopił herbatę i odstawił szklankę. — Wyniosę przy okazji śmieci. — Przy okazji! — westchnęła matka zbierając naczynia. — Czy Marek też się dokądś wybiera przy okazj i? — Nie — Rysiek przecząco pokręcił głową. — Marek należy do drugiej grupy. Ma inne zadanie. Pan Roszkowski zaciągnął się papierosem. Odkładając zapałkę na popielniczkę kątem oka dostrzegł szybkie spojrzenie, jakie rzucił mu Rysiek znad stołu. — Czy przynajmniej dostąpię zaszczytu, by dowiedzieć się, o co tu chodzi? Jakieś grupy, jakieś konszachty, jakieś zadania... Mam chyba prawo wiedzieć, w czym moi synowie biorą udział: zbiórka harcerska czy zamach na fabrykę czekolady ,,22 Lipca"? Marek wybuchnął śmiechem. — Przeceniasz nas, tato. Co prawda wszyscy wiedzą, że można nas kupić za czekoladę, ale nie aż do tego stopnia... — Wszystko ci wyjaśnię, tylko później, dobrze? — Rysiek zdjął z wieszaka wiatrówkę. — Myślę, że możesz nas obdarzyć odrobiną zaufania? Pan Roszkowski gwałtownie zakaszlał. Dym z papierosa dostał mu się do oka. Otarł łzę chusteczką. 196 — Czy mam przez to rozumieć, że nie możecie mi niczego teraz powiedzieć? — Tak — kiwnął głową Marek. — Na to wygląda. Chodzi o to, żeby nie zapeszyć. Pan Roszkowski pokiwał głową. Strzepnął popiół i udał, że nie zauważa gestów, jakimi jego żona sygnalizowała od kuchennych drzwi, iż powinien jednak wkroczyć w sprawę z całym rodzicielskim autorytetem. — W porządku — mruknął i schował twarz w płachtę gazety. — Możesz wyjść. Za Ryśkiem drzwi zamknęły się może odrobinę zbyt szybko, żeby to wyglądało godnie. Zbiegł ze schodów nie czekając na windę, która wieczorami była przeciążona zwożąc i wwożąc wszystkich właścicieli pudli, jamników, spanieli i innych czworonogów udających się na wieczorny spacer. Tak jak przypuszczał, major Mokrzycki krążył wokół nowo założonego skwerku paląc fajkę i przyglądając się susom, jakie dawał Reks w pogoni za czarnym wyżłem sąsiada. — Dobry wieczór — odezwał się Rysiek niepewnie. — Ja do pana z prośbą... chodzi o to... Przez następne pół godziny obaj, chłopiec i wysoki mężczyzna w wojskowym płaszczu, chodzili tam i z powrotem po ścieżce wybrukowanej płytami. Obaj gestykulowali, przekonywali się o czymś nawzajem. Znudzony Reks wlókł się za nimi ze spuszczonym ogonem. Nie miał się, biedak, z kim bawić. .Wszystkie psy już dawno chrapały na swoich przytulnych legowiskach, tylko on jeden mrużył ślepia i marzył o misce z kaszanką stojącą w kuchni koło zlewozmywaka. W końcu zniecierpliwiony trącił swego pana czarnym, wilgotnym nosem. W jego oczach widniała niema prośba i odbijały się gwiazdy. — Więc tak, jak ustaliliśmy — powiedział major klepiąc psa. — Reks ma już dość spaceru. Wejdź teraz do mnie. Dam ci aparat. A kiedy zdjęcia już będą gotowe, pójdę z wami do Towarzystwa 197 Przyjaciół Warszawy. Mam tam przyjaciół. Oni z całą pewnością potraktują waszą sprawę poważnie. — Dziękuję! — odetchnął z ulgą Rysiek. Noc nadeszła wraz z cichnącym szumem miasta. Tylko spóźnione samochody rozświetlały reflektorami ciemność zaułków. W szarej kamienicy jedno po drugim gasły jasne prostokąty okien. Sam dom nikł, wtapiał się w czerń otoczenia. Za to nowy blok naprzeciwko lśnił przytłumionym światłem jarzeniówek. Za o-gromnymi szybami holu majaczyły ostatnie sylwetki przemykające do szybkobieżnych wind. Majowy ranek wstał jasny i słoneczny. Jacek niezwykle podekscytowany czekającym go zadaniem zapomniał nawet drugiego śniadania. Na podwórku spotkał Lutka Gawędę, który wymachiwał torbą z książkami pogwizdując coś pod nosem. — Nie chcę cię maaartwić — powiedział — ale nie pojadę z tobą na Woronicza do Telewizji. — Zwariowałeś? — wrzasnął Jacek przystając. — Z wami to tak zawsze! Nic was nie obchodzi ten dom! Za tydzień wyprowadzka, więc róbcie sobie, co chcecie! A do mnie się już nie odzywaj! Lutek stanął przed nim ze zmarszczonymi brwiami. — Ty się, Skunks, nie pooodniecaj, dobrze? Dopóki ci nie pooowiem, o co chodzi... — Guzik mnie to obchodzi! — wrzasnął Jacek. — Guzik! — I poszedł wielkimi krokami w kierunku żelaznej bramy. Mijając ją przeciągnął palcami po chropowatym, zjedzonym przez wilgoć żelazie. Był wściekły. Tak wściekły, jak tylko on potrafił. Może dlatego nie zauważył Kremówki idącej do szkoły po drugiej stronie ulicy. Ale dostrzegł ją Lutek i nie zważając ńa ruch samochodowy przebiegł ukosem jezdnię. 198 — Zgłupiałeś? — zdenerwowała się dziewczynka słysząc pisk opon i krzyki kierowcy, który wygrażał chłopcu zaciśniętą pięścią. — Mam ci coś waaażnego do powiedzenia! — sapał Lutek sam teraz przerażony tym, co mogło go spotkać. — Musisz wyyytłu-maczyć Jackowi, że... — tu nastąpiła długa opowieść uwieńczona radosnym śmiechem dziewczynki. — Ale wymyślił! — klasnęła w dłonie. — Sama bym na to nie wpadła. Zaraz po lekcjach na szkolnym podwórku stawiła się w komplecie Jackowa grupa „telewizyjna". No, może nie w takim absolutnym komplecie, skoro brakowało Lutka, ale pozostali pełni byli nadziei. — Wszyscy mają bilety tramwajowe? — spytał Jacek udając, że nie zauważył braku jednego z Gawędziarzy. — Tak! — odkrzyknęli chórem. — No, to jedziemy! Tramwaju numer osiemnaście dopadli na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Nie była to jeszcze pora szczytowa w miejskiej komunikacji, więc ulokowali się wszyscy razem w tyle drugiego wozu. — Wiesz, gdzie wysiąść? — spytał Marek. — Jasne. Drugi przystanek za skrętem w prawo. Byliśmy tam na aukcji staroci! Tramwaj z hurkotem mijał ogródki działkowe ciągnące się wzdłuż ulicy Jana Pawła Woronicza. Z daleka widać już było żółtawy zespół budynków należących do Telewizji. — Ten wysoki wieżowiec pośrodku to gmach Radia — po-pochwalił się swoją wiedzą Putek. Wysiedli. Zaraz za ogrodzeniem rozpościerał się ogromny parking, za nim na prawo było wejście do gmachu Telewizji. W holu kręciło się sporo osób. Przy stoliku, na podeście osłoniętym barierką, siedział strażnik. Na prawo, za szybą, tęgi pan wydawał przepustki. 199 — I co teraz? — Kremówka rozglądała się dookoła. — O, zobaczcie! Tam! — Gdzie? — Putek wykręcał szyję, jakby była na łożyskach kulkowych. Wśród wchodzących i wychodzących można było rozróżnić sporo twarzy znanych ze szklanego ekranu. — Tam! Czesze się przy szatni! — Kremówka z nadmiaru wrażeń wycelowała palcem w znanego aktora filmowego. — Ojej, myślałam, że jest młodszy! Jacek wzruszył ramionami. „Zawsze te głupie dziewczyńskie ciągoty do aktorów! — pomyślał. — Kochają się w nich na zabój, jakby było w kim!" — No, co jest? — warknął. — Mamy ważniejsze sprawy na głowie niż oglądanie głupich gąb! Kremówka odwróciła się gwałtownie w jego stronę. W tej niecodziennej atmosferze pachnącej wielką sztuką Jacek wydał jej się naraz kimś bardzo mało ważnym. — Chciałbyś się zamienić z nim, co? — powiedziała mrużąc oczy. — Kim ty właściwie jesteś, że masz prawo tak mówić? Jacek zachował spokój i zimną krew, choć miał nieprzepartą ochotę chwycić dziewczynkę za rude loki i potrząsnąć tak, jak to raz zrobił z Pifcią, gdy zjadła mu kartkę ze ściągawką z matematyki. — Kim jestem? — jego uśmiech wyglądał dość nieszczerze. — Szefem naszej grupy! Jasne! — Idziemy do strażnika czy do tego od przepustek? — zapytał Marek. — Zaczekajcie! — Jacek wyprostował się. — Sam to załatwię. Putek obrzucił go zachwyconym spojrzeniem. — Jacek jak coś postanowi, to postanowi! — stwierdził niezbyt logicznie. Kremówka roześmiała się. Skunks Biały przecisnął się do okienka, gdzie wydawano przepustki. 200 — Przepraszam, jak mógłbym się skontaktować z panem Grzybowskim? Gruby mężczyzna spojrzał na chłopca zza okularów. — Którym Grzybowskim? Bo pracowników o tym nazwisku mamy co najmniej dwudziestu paru. Jacek szeroko otworzył oczy. — Ja... z tym spikerem... no, nie wie pan którym? Z tym najważniejszym ! Człowiek za szybą skrzywił się z niesmakiem. — U nas każdy uważa się za najważniejszego — mruknął. — Byłeś umówiony? Jacek w pierwszej chwili chciał skłamać, ale w tym samym momencie pomyślał, że to i tak nie ma najmniejszego sensu. Kłamstwo łatwo wyjdzie na jaw i, co gorsza, można stracić zaufanie bądź co bądź urzędowej osoby, jaką był człowiek za szybą. — Nie. Ale on mnie zna! Był u nas w domu... W tym, co go mają burzyć... ja właśnie... bardzo pana proszę... Mina Jacka była jednym wielkim błaganiem. Mężczyzna pogładził się po łysiejącej czaszce. — Zadzwoń z holu na ten numer — powiedział podając chłopcu skrawek papieru z naprędce nabazgranym czterocyfrowym numerem. Jacek rzucił się do telefonu wiszącego obok na ścianie. Drżącym z emocji palcem wykręcał kolejne cyfry. Odezwał się jeden sygnał, drugi, trzeci... Pozostała trójka dzieci podeszła i stanęła za plecami Jacka. — Nie ma go? — denerwował się Marek. Jacek bez słowa odwiesił słuchawkę. — Nikt się nie odzywa? To co zrobimy? — Ty jesteś szefem — zaczęła Kremówka i nagle rzuciła się w stronę szatni, gdzie stała grupka kilku osób żywo o czymś rozprawiających. — Co jej się stało? — spytał Putek. — Znów zobaczyła ja- 201 kiegoś gwiazdora? — I nagle szeroki uśmiech rozpromienił mu twarz. —Jest! —wrzasnął i pogalopował za dziewczynką. Jacek z Markiem spojrzeli w tamtą stronę i odetchnęli z ulgą. Wśród rozmawiających ujrzeli lekko opaloną twarz, tak dobrze znaną z telewizyjnego ekranu. — Biegiem! — krzyknął Marek i dał susa naprzód. Jacek nie namyślając się poszedł w jego ślady. — Nie wypada go chwycić za połę marynarki — szeptała Kremówka. — Trzeba poczekać przynajmniej, aż skończy rozmowę. — Żeby nam tylko nie zwiał! — martwił się Putek bezwiednie zaciskając kciuki. Pan Grzybowski opowiadał coś z werwą jednej z najbardziej znanych warszawskich aktorek. Błyskał przy tym pięknymi zębami, sam bardziej podobny do filmowego idola niż do komentatora spraw wielkiej polityki. — Sam urok, sam czar — zgrzytnął zębami Jacek widząc kątem oka, jak Kremówka wpatrzona w opaloną twarz mówiącego aż pobladła z wrażenia. ,,Do licha! — pomyślał —jeśli ja teraz nie wkroczę do akcji, to ona gotowa sobie pomyśleć, że się do niczego nie nadaję!" I to go zmobilizowało. Jak piskorz wkręcił się nagle pomiędzy grupę osób otaczających spikera i stanął przed nim twarz w twarz. Pan Grzybowski przerwał w pół słowa i zdziwiony przyjrzał się Jackowi. Chłopiec czuł, jak mu wilgotnieją dłonie. „Jeśli teraz głos mi zadrży, to koniec I"— pomyślał. Przełknął ślinę, wziął głęboki oddech i wypalił: — Proszę pana, tylko pan może nam pomóc! Tylko pan może uratować ten dom i... Spiker przechylił głowę i spojrzał na chłopca ze zdziwieniem. — Jaki dom? Ale bystry Marek już spieszył z pomocą. — Chodzi o dom, gdzie kręciliście sceny do filmu „Pamiętne dni". Proszę sobie przypomnieć! Pan musi to pamiętać! 202 Grono osób otaczających spikera rozstąpiło się pozwalając Kremówce i Putkowi włączyć się do rozmowy. — Ten dom mają zburzyć, a to piękny, stary dom... — wtrąciła dziewczynka unosząc w górę wzrok jeszcze pełen zachwytu. — I dlatego... — Zaraz, kochani, nie wszyscy jednocześnie! — bronił się pan Grzybowski. — Na razie nic z tego nie rozumiem. — Te dzieci mają widocznie ważną sprawę, skoro tu do ciebie przyszły — odezwała się aktorka. Putek spojrzał na nią z wdzięcznością. — Tak! My mamy za zadanie przekonać pana, a druga grupa robi dokumentację dla Towarzystwa Przyjaciół Warszawy! Pan Grzybowski rozłożył ręce. — Poddaję się. — Hura! — wrzasnęli jednocześnie Marek i Putek. Przez następną godzinę pan Grzybowski wysłuchiwał chaotycznych opowiadań dzieci siedząc na schodach prowadzących do stołówki. — Tylko tutaj będziemy mieli względny spokój — tłumaczył. — Wszędzie indziej dopadną mnie jak nie ludzie, to telefony. Jacek kiwnął głową ze zrozumieniem. — Jasne. W naszej szkole jak pani od wf-u chce spokojnie porozmawiać z mężem, który jest nauczycielem fizyki, to też zaszywają się na schodach prowadzących do sali gimnastycznej. Po godzinie pan Grzybowski mniej więcej zrozumiał, o co chodzi, choć jego pogląd na całą sprawę nie był taki optymistyczny, jakby się tego spodziewał Jacek. — Nie wiem, czy coś da się zrobić — powiedział poważnie. Z bliska widać było wyraźnie zmarszczki wokół jego zmęczonych oczu. — Gdyby to była kamienica zabytkowa... — Gdyby ciocia miała wąsy!... — wykrzyknął Marek, ale zaraz ugryzł się w język. — Przepraszam... — Nie szkodzi! — roześmiał się spiker. — Podejmowaliśmy 203 niedawno w jednym z dzienników telewizyjnych akcje na rzecz ochrony domów secesyjnych... — I cóż z tego, skoro ta kamienica nie raczy być secesyjna — westchnął Jacek. — Ale jest stara! I była w niej sławna firma cukiernicza pana Piórko! Spiker uśmiechnął się. Ale nie był to uśmiech z gatunku zawodowych. — Zrobię, co będzie w mojej mocy — przyrzekł. — Powiem o tym domu, jego wspaniałych mieszkańcach, akcji dzieci... — Trzeba o tym powiedzieć, koniecznie — domagała się Kremówka. — Pan może, pana słucha co wieczór cała Polska! Pan Grzybowski zmrużył oczy. W leciutkim skrzywieniu warg bystry obserwator dostrzegłby cień goryczy. — Tak myślisz? No cóż, spróbujemy! Wracali w podniosłych nastrojach jak ludzie, którzy dobrze spełnili powierzone im zadanie. — Ciekawe, czy grupa TPW coś załatwiła — zastanawiał się Jacek, gdy weszli na podwórze szarej kamienicy. — Nikogo nie ma — mruknął Marek spoglądając w kąt, gdzie leżały deski po szopie. — Spójrzcie! — zawołała Kremówka wskazując na stos bagaży piętrzących się tuż przy wejściu do klatki schodowej. — Znów jakiś lokator-szczur ucieka z tonącego' statku! — parsknął Pu tek. — Nie mów tak! — skarciła go Kremówka. — Ludziom wcale nie jest tak łatwo opuszczać dom, miejsce, gdzie tyle lat żyli! Wiem coś o tym. Putek zmieszał się. Spojrzał na pociemniałe oczy dziewczynki i wbił wzrok w zarośnięte trawą płyty chodnika. Dzieci zbliżyły się do desek. — Tu coś jest — powiedział Marek wskazując palcem biały skrawek papieru. 204 Jacek pochylił się i wyciągnął z dziury po sęku zwiniętą w trąbkę kopertę z napisem: Ściśle tajne. Do rąk Grupy TV. — To dla nas. Meldunek. Posłuchajcie: Donosimy, że zdjęcia domu wykonano. Było niezłe oświetlenie. Teraz idziemy do majora, bo z jego balkonu jest fantastyczny widok! Cześć pracy — warszawiacy. — Do rymu pisze! — roześmiał się Putek. — Zwariowali! — zdenerwował się Jacek. — Poszli do majora oglądać widoki? — Ależ im nie chodzi o oglądanie Warszawy! — zaoponowała Kremówka. — Sądzę, że fotografują wyższe piętra tej kamienicy. Widać stamtąd wszystkie szczegóły, nawet te załatane dziury po granatach! — Skąd wiesz? — zainteresował się Putek. — Bo z mojego okna też to widać — wyjaśniła dziewczynka. Jacek uspokoił się. To wytłumaczenie wydawało mu się zupełnie wystarczające. — Trzeba im też zostawić wiadomość — postanowił przysiadając na deskach. — Kto ma długopis? — Ja — powiedziała Kremówka zaglądając do torby. — Ja mam lepszy! — wyprzedził ją Marek podając Jackowi flamaster. „Ten sam! — myśl jak błyskawica przemknęła Jackowi przez głowę. — Ten sam jaskrawy odcień fioletu, którym niegdyś napisana została paskudna kartka na temat Durkowskiego-Mikołaja!" Ufnie wyciągnięta ręka wciąż trzymała flamaster. Jacek głęboko odetchnął. „Przecież to wszystko dawno już minęło, przeszło! Teraz wspólnie pracujemy nad poważną sprawą". Chwycił fioletowy flamaster i na kopercie pozostawionej przez grupę Ryśka napisał: 206 Dla grupy TPW. Pan Grzybowski obiecał pomóc. Spotykamy się jutro o trzeciej na deskach. Cześć — Grupa TV. — Mam nadzieję, że ktoś się tu zgłosi — powiedział unosząc głowę. Kiedy wieczorem Putek wyjrzał ze stróżówki, białej koperty już między deskami nie było. — I bardzo dobrze — mruknął chłopak. — Znaczy się, wszystko gra! Ale nie wszystko grało. W każdym razie nie na taką melodię, jakiej by sobie życzył Rysiek Roszkowski, przywódca samodzielnej i odpowiedzialnej grupy o kryptonimie TPW. Co prawda zdjęcia zostały zrobione, w pożyczonym aparacie był nowiutki film o trzydziestu sześciu klatkach, ale z odbitkami powstał nie lada kłopot. — Film wywołujemy w ciągu dwudziestu czterech godzin, zgodnie z informacją podaną w naszej gablocie — tłumaczył grubiutki właściciel pracowni fotograficznej z ulicy Żelaznej. — Ale zrobienie odbitek to zupełnie inna sprawa! Film będzie na jutro. Odbitki mogą być za tydzień. — Film to dla nas za mało! — targował się Rysiek. — Musimy mieć zdjęcia] To szalenie ważne! — Życie luuudzi od tego zaaależy! — stęknął Lutek z przejęciem. — Jak to: życie? — przeraził się grubiutki. — Sfotografowaliście jakiś wypadek? Świadków wypadku? — Nie — wyjaśniła Magda piorunując wzrokiem biednego Gawędziarza. — To w przenośni. Ale rzeczywiście, wiele spraw od tych zdjęć zależy... — Bo to nie są zdjęcia cioci Mani na tle bałwanów morskich — tłumaczył Rysiek. — Tylko architektura! 207 — Więc może mógłby pan? ... — uśmiechnęła się Magda. — Może mógłby? — powtórzyła jak echo Helenka. Ze wzruszenia łzy stanęły jej w oczach. Kompletnie skołowany grubiutki spojrzał na dziewczynkę z przestrachem. Miał miękkie serce i nie znosił widoku łez. A płaczących dzieci, kobiet i starców w szczególności. — To może... może na pojutrze — wysapał i ukradkiem otarł łzę zbierającą mu się w kąciku oka. Tak jak inni ziewaniem, on „zarażał się" płaczem. — Ale tylko nie becz... nie becz, proszę. — No, i wygraliśmy.! — roześmiał się Rysiek, gdy już wracali do domu. — Babskie płacze to zawsze pooomogą — wzruszył ramionami Lutek. — Cicho siedź! — mruknęła Magda marszcząc brwi. — Przyszedłeś w zastępstwie Piotrka do naszej grupy i nie wymądrzaj się! — A właściwie dlaczego Piotrek nie mógł? — spytał Rysiek przystając. — Został w domu taktyyycznie! — roześmiał się Lutek. — Wybaczcie, że na razie nie mogę wam więcej nic powiedzieć. Pioootrek zakazał. Stali przed szarą kamienicą. — Zajrzyj, może tamci już wrócili — powiedziała Helenka licząc w duchu na spotkanie z Kremówką. Ale przy deskach nikogo nie było. — Zostawimy im wiadomość w kopercie — powiedział Rysiek wyjmując z kieszeni papier. — Wsunę w dziurę po sęku. Wieczorem zajrzę, może będzie odpowiedź! Cześć! Kiedy Lutek wszedł na górę i otworzył drzwi prowadzące z galeryjki wprost do kuchni, oczom jego ukazał się widok jak z filmowej burleski z lat dwudziestych: wszędzie — na podłodze, stole, stołkach — stały słoje, słoiczki, szklane gąsiory i przeróżne 208 weki pełne dżemów, soków, kompotów i tego wszystkiego, co zapobiegliwe gospodynie smażą i pichcą jesienią, by zapewnić w ciągu długiej zimy odpowiedni dopływ witamin dla rodzinnego jadłospisu. — Jaaasny gwint! — wymruczał, a potem wydał przeciągły gwizd. — Fatamorgana! Spomiędzy truskawek, malin i agrestu wychynęła matka ubrana w stary fartuch, z mokrą ścierką w dłoni. Miała spoconą, czerwoną twarz i włosy wiszące w kosmykach. — Już nie mogę! — jęknęła i chciała przysiąść na taborecie, na którym pysznił się gąsior z porzeczkowym winem. Lutek rzucił się i w ostatniej chwili osłonił szklaną butlę własnym ciałem. — Mamo! Co się tu dzieje? — wykrztusił przerażony. Pani Gawędowa otarła dłonią spocone policzki. Ostrożnie odsunęła nogą zapas galaretki z czarnych porzeczek i usiadła na podłodze. — To wszystko ojciec wyniósł z piwnicy. Robi tam teraz porządek. Nie miałam zielonego pojęcia, że jeszcze tyle tego jest... — A tak nam zimą żaaalowałaś — odparł Lutek z goryczą. Pani Aniela westchnęła. — Nie zmieścimy tego w naszym nowym mieszkaniu. Wykluczone. Tam w ogóle nie ma piwnicy! — rozżaliła się na dobre. — Trzeba będzie porozdawać sąsiadom. — A ty myyyślisz, że nasi sąsiedzi pooomieszczą się w nowych domach z tym, co mają? Wątpię. Widziałem to wszyyystko, co Rycerzowie wyrzucili do śmietnika! Pani Aniela smętnie pokiwała głową. — Co z Pioootrkiem, mamo? — spytał nagle Lutek z niewinną miną. — Leży — pani Aniela wzruszyła ramionami. — Gorączkę ma dość wysoką, ale czoło wcale nie rozpalone. Dziwne jakieś to przeziębienie. 209 Lutek odwrócił głowę, żeby nie parsknąć śmiechem. Oczywiście gorączkę łatwo wywołać wkładając termometr do ciepłej herbaty. Trzeba tylko bardzo uważać, żeby to przypadkiem nie był wrzątek. Już się raz tak zdarzyło, że szkło termometru pękło pod wpływem zbyt gorących... ziółek. Lutek zostawił zdesperowaną matkę wśród renklodowych kompotów, a sam udał się do pokoju, w którym pod dwoma kocami dusił się z gorąca zdrowy jak ryba Piotrek. — Cześć! Pooodobno masz wysoką gorączkę? Piotrek obrzucił brata bazyliszkowym spojrzeniem. — Myślisz, że takie łóżkowanie to jest to, co najbardziej lubią tygrysy? — Truuudno — stwierdził filozoficznie Lutek. — Inaczej muuusielibyśmy się w tym tygodniu wyprowadzić. A chorego dziecka nie ruuuszą! Piotrek cisnął w Lutka jaśkiem. Miał pecha. Grali w zapałki o to, kto „zachoruje". Padło na niego. — Lepiej gadaj, jak wam poszło. Lutek przysiadł na łóżku i przez trzy kwadranse opowiadał z wszelkimi szczegółami o zdjęciach, aparacie, balkonie majora i grubiutkim właścicielu zakładu fotograficznego, który okazał się wrażliwy na łzy Helenki. W dwa dni później, kiedy cała rodzina Gawędów z wyjątkiem „ciężko chorego" Piotrka siedziała przy kolacji, odezwał się alarmujący dzwonek do drzwi i wtoczył się zasapany Putek. — Otwórzcie telewizor! — wrzasnął, jakby się paliło. — Będą mówić o naszym domu! Lutek błyskawicznie skoczył w kierunku stojącego pod oknem „Neptuna" i wcisnął klawisz. — Skąd wiesz? — rzucił przez ramię. 210 — Zapowiadali na samym początku dziennika. To ma być jeden z tematów! Cześć! Pędzę do Rycerzów. W dziesięć minut później wszyscy lokatorzy szarej kamienicy wpatrywali się z napięciem w błyszczący ekran. Ponieważ pan Durkowski w tym celu zszedł do stróżówki, Putek nie musiał czuwać przy babci, która dziś znów gorzej się czuła, i mógł oglądać program razem z Magdą i Helenką. Co prawda pokoje pozbawione już były połowy mebli, ale dzieci usadowiły się całkiem wygodnie na podłodze. Wreszcie ukazała się znajoma twarz pana Grzybowskiego. Napięcie wśród oczekujących było tak wielkie, że nikt już dziś nie potrafiłby powtórzyć tego, co usłyszał. W każdym razie spiker z taką żarliwością mówił o niszczeniu starego budownictwa w Warszawie, takie dawał przykłady, pokazując zdjęcia tych wszystkich budynków, które już padły ofiarą młota i kilofa, że nikt nie zrobiłby tego lepiej. — Nasz dom! Nasz! — wykrzyknęła pani Stefania szarpiąc męża za rękaw. Istotnie. Obraz szarej kamienicy „jak żywy" przesuwał się po ekranie ukazując na filmowej wstawce wszystkie fryzy, ozdobne gzymsy, galeryjki i podwórze z jedną jedyną akacją pośrodku. Teraz kamera łowiła ślady wojennych zniszczeń: rany po kulach i pociskach, odłupane ornamenty, strzaskane narożniki pracowicie zalepione cementem. „Czy nie powinniśmy tego zachować dla przyszłych pokoleń?" — kończył pan Grzybowski głosem pełnym namiętności. Dziewczynkom wydało się w pewnym momencie, że mówi do nich albo może raczej... dla nich. — Mrugnął! — pisnął Putek wskazując palcem ekran. — Kto? — zdumiał się pan Alojzy gasząc papierosa. — Pan Grzybowski! Słowo daję, że do nas mrugnął! Pani Stefania z niedowierzaniem spojrzała na grubaska. — Skąd ci to przyszło do głowy, Putek? Alboż to on dla nas tę audycję nadaje? Cała Polska go słucha! 211 Putek zmieszał się. Umilkł. — Masz rację — szepnęła mu na ucho Helenka. — Mnie też wydało się, że mrugnął. Ale rodzice nigdy w to nie uwierzą... Następnego dnia cała ulica mówiła tylko o tej sprawie. Nawet pulchna blondyna, dozorczyni z nowego bloku, zaczepiła panią Leokadię, gdy ta wracała ze sklepu. — Taka się ta wasza landara zrobiła sławna, jakby to Bóg wie co było! Ale pani Mróz nie dała się sprowokować. — Widać dobry ten dom, skoro o niego walczą. Nie to co te wasze... nowoczesne... co im jak nie centralne, to windy wysiadają — powiedziała łagodnie. — Fajnie to wypadło! — wołali Marek i Rysiek Roszkowscy, gdy po szkole wpadli na podwórko starego domu. — Duże brawa dla Grupy Telewizyjnej! Co się tyczy naszego zadania, to donosimy, że zdjęcia wypadły zupełnie dobrze, są teraz u majora, który zgodził się pójść jutro z nami do Towarzystwa Przyjaciół Warszawy i poprzeć naszą sprawę. Chyba wszystko jest na dobrej drodze... Ale Jacek nie podzielał entuzjazmu Ryśka. Siedział na kupie desek i przeglądał gazetę. — Tu jest artykuł — stuknął palcem. — Czytajcie. Bracia Roszkowscy chwycili płachtę i wlepili wzrok w czarne maczki liter. — Piekło i sztuczna noga! — sapnął Marek. — Ciągle w drogę włazi komunikacja! — Co tak czyyytacie? — zagadnął Lutek brzęcząc butelkami z coca-colą. — Piszą, że ten dom nie jest żadnym zabytkiem i że stoi na skraju przyszłej arterii szybkiego ruchu. Wrzyna się bokiem w drugą jezdnię, którą będą tu na jesieni budować. 212 — Klops. — Lutek przysiadł na deskach. — Niepotrzebnie się Piotrek poświęca. — Poświęca? — wrzasnął Jacek.—Jak to: poświęca? Leży sobie w puchach, kiedy my latamy z wywieszonym językiem! — To... to Kremówka nie zdradziła ci? Nic .nie pooowiedzia-ła? — jakby nieco zdziwił się młodszy Gawęda. — A o czym miała mi mówić? — Jacek złożył gazetę. — Nawet jej tu dziś nie było. — Piotrek tylko uuudaje chorobę — powiedział Lutek szeptem. — Inaczej by nas juuuż tu nie było! Bracia Roszkowscy spojrzeli na niego ze zdumieniem. — To dlatego musimy zanosić mu zeszyty! — klepnął się po kolanie Rysiek. — I wyjaśniać wszystkie tajniki matematyczne! — Pewnie. — Lutek wypiął pierś. — Chcieliśmy tu wytrwać choć do końca roku szkolnego. Innego spooosobu nie było! Przez podwórko biegł Sławek Skunks z rozwianym włosem. — Dostaliśmy zawiadomienie! Musimy się stąd wyprowadzić do końca maja! — wysapał zdyszany. — Kto? — nie zrozumiał Jacek. — No my! Antoni Kruk, malarz pokojowy, jego żona Katarzyna i dwóch synów zwanych Skunksami! — odparł przysiadając na końcu deski. Zapadła cisza. — A szkoła? A nasze starania? A Towarzystwo Przyjaciół Warszawy?— wyrzucał z siebie Jacek z szybkością kulomiotu. — To... to straszne — westchnął Rysiek rozgrzebując sandałem kupkę żwiru. — Dojeżdżać z Ursynowa do szkoły na Żelazną? Jacek nic nie powiedział. Wstał z miejsca, obrzucił tęsknym spojrzeniem szary dom, podwórze, brudną szybę wystawową po firmie Piórko i powlókł się w stronę klatki schodowej. Za nim ruszył Sławek bezradnie rozkładając ręce. — Jutro o szesnastej spotykamy się z majorem w Towarzystwie 213 Przyjaciół Warszawy! — powiedział twardo Rysiek. — Tak, jakby nic się nie zmieniło. — Myślisz... — szepnęła Helenka. — Myślę! — wykrzyknął zrywając się z desek. — My jeszcze nie zrobiliśmy wszystkiego! Jeszcze nie! — Dobrze — powiedziała Magda. — Zgadzam się. I Helenka też. — I ja — skinął głową Lutek. — Gdzie jest to Towarzystwo? — Na placu Zamkowym. Wszyscy mają być gotowi o piętnastej piętnaście. Tu, na podwórzu. — Rozkaz! — Lutek poderwał ciężkie siatki, znów zabrzęczał butelkami i zniknął w drzwiach prowadzących na klatkę schodową. Obie dziewczynki poszły za jego przykładem. — Nie mów o tym Kremówce — poprosiła siostrę Helenka. — O czym? — nie skojarzyła Magda. — Że... że Krukowie już się wyprowadzają... Niech Jacek sam... jeśli zechce... Magda spojrzała na siostrę ze zdumieniem. „Sama bym nigdy na to nie wpadła!" Ostatni z podwórza zeszli bracia Roszkowscy. — Wierzysz, że ta wizyta w TPW coś zmieni? — Nic nie wiem — westchnął Rysiek. — Ale nie wolno nam niczego zaniedbać! Niczego. Plac Zamkowy pęczniał od gwaru, stukotu i warkotu świdrów pneumatycznych. Bokami, wzdłuż sklepowych wystaw, przewalał się tłum ludzki, środkiem wykwitały stosy granitowych kostek, którymi pracowicie brukowano dno niecki powstałej na skutek obniżenia poziomu placu. Z lewej strony Kolumny Zygmunta, która teraz znalazła się jak gdyby na podwyższeniu, archeolodzy 214 wygrzebywali łopatkami grudy ziemi i piasku, uważnie przesiewając je przez sita. — Dłuuugo będą tu grzebać? — spytał Lutek zaglądając do głębokiego wykopu. — Znaleźli... to znaczy odkryli przypadkiem przęsło mostu z piętnastego wieku — powiedział Rysiek przystając. — Teraz trzeba je w całości odkopać. — Skąd wiesz? — zaciekawiła się Helenka. — Z gazety! — prychnęła Magda. ;— Wszystkie gazety były pełne tych archeologicznych rewelacji! Tylko że to strasznie długo trwa! — Pooodobno musieli przesuwać masę rur na inne miejsce! — dorzucił Lutek wpatrzony w opalone plecy jednego z młodych archeologów. Dzień był bardzo ciepły, można rzec, upalny. — Jakie rury? — nie dawała spokoju Helenka. Rzadko czytywała gazety. Naprzód musiał przeczytać ojciec, potem matka, potem Magda. Kiedy wreszcie sfatygowana prasa mogłaby przypaść w udziale Helence, było już tak późno, że oczy kleiły się same i w efekcie zmięta gazeta wędrowała do kosza. — Rury od kolektora, rury gazowe, wodociągowe, no, wszystkie ! — Rysiek rozcapierzał palce. — Major idzie! — wykrzyknęła Magda widząc wysoką sylwetkę przemierzającą jezdnię. — Z psem! Istotnie. Na końcu smyczy zrobionej z solidnego rzemienia sunął leniwie Reks z wywieszonym różowym ozorem, ciężko sapiąc i postękując. — Gorąco mu — zmartwiła się Helenka. — W takim futrze! — Witajcie! — major pozdrowił ich gestem dłoni. — Bardzo ciekawe te wasze zdjęcia. Być może Towarzystwo Przyjaciół Warszawy będzie chciało je zatrzymać dla dokumentacji. Zwrócą wam pieniądze... 215 — Bardzo chętnie zostawimy. My i tak mamy film — zgodził się skwapliwie Rysiek. — Wchodzimy! Dom pod numerem dziesiątym był równie nowy co zabytkowy. Jak cały plac Zamkowy. Jak cała Starówka. Major otworzył lakierowane drzwi i zajrzał do obszernego pokoju o wąskich oknach podzielonych kwadratami szyb. — Wejdź, proszę — usłyszeli ciepły kobiecy głos. — Kiedy nie jestem sam — odezwał się major. — Pies też może wejść! — roześmiała się pani z głębi pokoju. — Widzę już jego nos! — Są ze mną również dzieci — wyjaśnił major ciągle stojąc w drzwiach. — W tym pokoju szczególnie mile są widziani wojskowi, psy i dzieci! — pani podeszła do drzwi otwierając je na całą szerokość. Lutek zapatrzył się na nią w zachwycie. Wysoka blondynka w kremowej haftowanej sukni. I na dodatek miała ogromne błękitne oczy, które uśmiechały się przyjaźnie. — Witam — powiedziała podając rękę każdemu z osobna. Rysiek szarmancko szurnął nogą. — Przyszliśmy jako delegacja mieszkańców starego domu skazanego na wyburzenie — zaczął major spoglądając spod oka na dzieci. — Właściwie — wtrącił Sławek Skunks — tylko nasza czwórka tam mieszka, ale... — To nie ma żadnego znaczenia! — rozzłościł się Rysiek. W końcu to on był szefem grupy. A to, że w szarej kamienicy nie mieszkał, było tylko dziełem przypadku. — Oczywiście — przytaknęła blondynka. — Pan major mi już wszystko zrelacjonował telefonicznie. Wspominał też, że zrobiliście wspaniałą dokumentację fotograficzną... — Słowo „dokumentacja" wymówiła szczególnie uroczyście. 216 Major położył na stole kopertę ze zdjęciami. — Przejrzyj je, Ireno, i powiedz, co są warte. Blondynka układała zdjęcia na szklanej tafli chroniącej zabytkowy dębowy blat. — Są bardzo dobre, prawda? — pospieszyła się Magda, uprzedzając wszelką ewentualną krytykę. Pani Irena uśmiechnęła się obrzucając dziewczynkę uważnym spojrzeniem. — Naturalnie! Oczywiście, że są dobre. Bardzo ciekawe ujęcia! Rysiek nadął się jak indyk. Lubił być chwalony. — I co dalej? — spytał miękko major. Właśnie. Co dalej? To samo pytanie zawisło na wargach wszystkich dzieci. — Zaraz tu poproszę naszego szefa. Pana docenta Tyszkę. Zaczekajcie chwilę — i pani Irena trzymając w ręku wachlarzyk fotografii, jakby były talią kart, zniknęła w sąsiednim pomieszczeniu. — Myślisz... myślisz, że ona... coś poradzi? — Helenka starała się mówić jak najciszej, ale w przestronnym pokoju jej słowa zabrzmiały teatralnym szeptem. — Nie — potrząsnęła głową Magda. — Nie myślę. Reks leżący w kąciku, który uznał za najchłodniejszy, podniósł łeb i cicho warknął. Drzwi otworzyły się i oprócz znanej już błękitnookiej ukazał się w nich starszy siwy pan o pięknej głowie, jak z greckiego posągu. — Witaj — major wstał z krzesła. — To są właśnie te dzieci. Spodziewają się po was jakiejś interwencji u władz miejskich. Siwy pan miał złote oprawki okularów i bliznę nad prawą brwią. Rysiek oderwał się od okna i podszedł do niego. — Czy... czy pan nam pomoże? Siwy pan położył mu dłoń na ramieniu. 217 — Wasza sprawa nie jest wcale taka prosta, chłopcze — rzekł niskim głosem. — Wiem, że zainteresowała się nią już Telewizja... — To też ich zasługa — wyjaśnił major. — W naszej kompetencji... — zaczął siwowłosy. — Tu nie chodzi o kompuuu... kompetencje, tyyylko o dom! — stęknął Lutek. Major uśmiechnął się. — Uprzedzałem was, że oni atakują! Pani Irena i docent Tyszka wymienili spojrzenia. — My też atakujemy. Gdzie się da i kogo się da! — mruczał docent przeglądając zdjęcia. — Szczególnie gdy sprawa dotyczy starego budownictwa Warszawy! Te wasze fotografie świadczą o tym, że kamienica jest istotnie dosyć ciekawa... No, w każdym razie jedno mogę wam obiecać — powiedział poprawiając okulary. — Te zdjęcia sam zaniosę do głównego architekta Warszawy. Jutro. I jeśli o mnie chodzi... jestem z wami! Dzieci popatrzyły na siebie rozjaśnionym wzrokiem. Pani Irena westchnęła ciężko, aż Reks zastrzygł uszami. — Tylko... że to jeszcze niczego nie rozwiązuje — powiedziała z wzrokiem wbitym w okno, za którym jarzył się błękit popołudniowego nieba. — My swoje, a oni swoje! — To prawda. — Docent ostrożnie złożył fotografie i schował je do koperty. — Ale może wspólnym wysiłkiem... naszym i Telewizji... Ja ze swej strony zrobię wszystko, co w mojej mocy... Dzieci wychodziły pojedynczo odwracając głowy, jakby chcąc utrwalić w pamięci to miejsce i ludzi, w których pokładali tyle nadziei. — Żeby tylko zdążyć, zanim wyprowadzą się ostatni lokatorzy! — mruknął Rysiek. — Dziś wyprowadziła się właścicielka Pifci — powiedział Sławek. — Taka starsza pani. Niewielu już zostało... Gołąb przycupnął na postumencie Kolumny króla Zygmunta i cicho zagruchał. 218 Kiedy w trzy dni później kilkoro dzieci z szarej kamienicy nie pojawiło się w szkole, zaniepokojona Kremówka przybiegła natychmiast sądząc, że znajdzie ich w „przechowalni" — na deskach w kącie podwórza. Niestety, nie było tam nikogo. Dziewczynka wspięła się mozolnie po wyślizganych schodach aż na szóste piętro i zapukała do mieszkania państwa Rycerzów. Odpowiedziała jej głucha cisza. Tylko na podeście schodów, tuż koło drzwi wejściowych, poniewierały się jakieś stare papiery i trochę wiórów. — Przecież nie odjechaliby bez pożegnania! — mruknęła do siebie schodząc powoli na drugie piętro. Pod drzwiami mieszkania Skunksów przystanęła na moment i przyłożyła ucho do dziurki od klucza. Wyglądało na to, że i tu nie ma nikogo. Wtem drgnęła. Usłyszała jakiś dźwięk, czyjeś cichutkie pogwizdywanie. Nacisnęła dzwonek. Zabrzęczał przeraźliwie, a może tylko tak jej się zdawało. Po chwili, która trwała jak cała wieczność, szczęknęła zasuwa. W progu stał Jacek. — Ty? — zdziwił się na widok rudej grzywy. — Ja. Mogę wejść? — Proszę. — Jacek odsunął się wpuszczając dziewczynkę do przedpokoju. — Dlaczego nie przyszedłeś... nie przyszliście do szkoły? Pani pytała o was. Jacek przygładził włosy. — Cały dzień pomagaliśmy rodzicom w pakowaniu. Widzisz, co się tu dzieje? Dziewczynka weszła do pokoju. Bez mebli, dywanu wydawał się dziwnie wielki. Na ścianach znać było ślady po obrazach, podłoga ciemniała w miejscach, które przedtem zasłaniał regał. — Zostały tylko wersalki, tapczan i jedno krzesło — powiedział chłopiec opierając się plecami o ścianę. — A tam... tam na Ursynowie podoba ci się? 219 Jacek odwrócił twarz do okna. Milczał. Kremówka też nic nie mówiła, bo i o czym tu rozprawiać, skoro nagle znika wszystko znane, lubiane, a pozostaje pustka? — Wiesz już, gdzie w przyszłym roku pójdziesz do szkoły? — Kremówka za wszelką cenę chciała przerwać tę nieznośną ciszę, która się przedłużała. — Wiem. I co z tego? — niespodziewanie wybuchnął chłopiec. — Kiedy ja tu... ja wolę... eech! — machnął dłonią. — Rozumiem — powiedziała dziewczynka podchodząc do otwartego okna. Patrzyła na ulicę pełną aut i przechodniów, na kolorowe loggie własnego domu, który stąd widać było jak na dłoni. — Kiedy musiałyśmy z mamą wyjechać z Sulejówka, myślałam, że świat się kończy. Nie wyobrażałam sobie ani nowego mieszkania, ani nowej szkoły. Bałam się. A teraz... Jacek spoglądał na jej rude loki lśniące w słońcu i coś ścisnęło go za serce. — Nie można tak uogólniać. Mnie nie jest żal wszystkich. Tylko... tylko niektórych. Kremówka odwróciła się. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. — Wiesz... umówiłyśmy się z Helenką, że po wakacjach... — Wiem, że jedziecie razem. Helka skacze z radości i to jej pozwala mniej się przejmować przeprowadzką, tym domem... — Ale ja chciałam powiedzieć, że my po wakacjach też się będziemy spotykać. Roszkowscy, Magda... Ona będzie przyjeżdżać aż z Pragi, więc... — Chcesz powiedzieć, że ci z Ursynowa też mogą? Ja też? — oczy Jacka błyszczały jak dwa jeziora. — Właśnie to chciałam ci zaproponować. Drzwi trzasnęły i do pokoju wpadł Sławek. — Jacek, mama prosi... o co za gość! — zawołał z radością. Ale Skunks Biały spojrzał na niego wzrokiem, pod wpływem którego Sławek powinien zamienić się natychmiast w parę wodną 220 i zniknąć z powierzchni ziemi. Choćby z hukiem podobnym do tego, jaki rozwalił starą szopę. Kremówce drgnęły usta. — I jeszcze ci chciałam powiedzieć, że pani od historii... — Znów się go czepia? — wtrącił się Sławek. • — ...że pani od historii proponuje, byś wziął udział w olimpiadzie historycznej w tej nowej szkole... — Tak powiedziała? — oszołomiony Jacek oparł się ramieniem o parapet. — Przecież sama wrzepiła mi cztery dwóje! — Stary, to prehistoria! — machnął ręką Sławek. — Oczywiście, będziesz musiał nadrobić pewne braki. Ale jeśli zechcesz, to ja... To, co Jacek w tej chwili wykonał, było połączeniem salta mortale z poczwórnym skokiem, jakim szczycą się tylko mistrzowie świata w jeździe figurowej na lodzie. — Rozwali sobie łeb! — wrzasnął Sławek. — Ulubieńcy bogów żyją krótko! — roześmiał się zadyszany Jacek. — Mówisz to poważnie? Dziewczynka skinęła głową. — Ja też wezmę udział w tej olimpiadzie. Jeśli zechcesz, będziemy się uczyć razem. Tego już Skunks Biały nie mógł zdzierżyć. Radość tak go rozpierała, że musiał natychmiast przebiec co najmniej stumetrówkę, i to w możliwie jak najkrótszym czasie. A najlepiej poniżej rekordu świata. — Zgłupiał czy co? — Sławek wychylił się z okna. — Wiesz — zwrócił się do Kremówki — on na ogół nie bywa aż tek źle wychowany. Nie rozumiem... — Nic nie szkodzi — odparła dziewczynka. — Ja rozumiem. I wyszła. A na drugi dzień zadzwonił do majora Mokrzyckiego pan docent Tyszka z Towarzystwa Przyjaciół Warszawy, który mocno się 221 sumitując tłumaczył, iż w sprawie szarej kamienicy nic zrobić nie może. Główny architekt miasta stołecznego Warszawy stwierdził autorytatywnie, że arteria komunikacyjna północ—południe jest ważniejsza od starej i wcale nie zabytkowej landary. I to już był koniec. Tego samego dnia wieczorem wszyscy spotkali się przy kupie desek w kącie podwórza. Tylko bracia Kruk byli dziwnie milczący i jakby mniej wonieli kwasem masłowym. — Ktoś się znów wyprowadza? — spytała Kremówka i zaraz ugryzła się w język, widząc pochyloną głowę Skunksa Białego. — To nasze... resztki — powiedział Sławek jakimś dziwnie grubym głosem. Na środku podwórza, obok stosu kuchennych mebli, stała pani Leokadia trzymając w rękach miotłę. — Babcia ciągle zamiata i zamiata — poskarżył się Putek. — Już nawet pan Durkowski nie ma na nią wpływu. Chyba nas siłą stąd wywloką... Marek podniósł z ziemi jakąś drewnianą polerowaną gałkę. — To z łóżka naszego taty — powiedział Piotrek Gawęda wciskając głowę w ramiona. — Nie zmieściło się w nowym metrażu i tato porąbał je na kawałki. Podobno było stylowe, ale okropnie już zniszczone. Marek położył gałkę na desce i przyglądał jej się spod przymrużonych powiek. I nagle Jacek zrobił coś, czego nikt by się po nim nie spodziewał : chwycił gałkę w dłoń i zamachnął się z całej siły w kierunku żelaznej bramy. Przeraźliwy łomot przetoczył się przez podwórze. Żelazna brama jęknęła głucho, nisko... Pani Leokadia odwróciła się w kierunku siedzących dzieci i otworzyła usta jakby do krzyku. Ale żaden dźwięk nie wyrwał jej 222 się z gardła. Stara kobieta zgarbiła się, zmalała, jakby przygięta nagle do ziemi nieznaną siłą. — Co robisz! — wrzasnął Putek do Jacka i już galopował w kierunku babki. — On nie chciał, babciu, on nie chciał! Nagle zza bramy wyłonił się pan Feliks. Szedł w stronę pani Leokadii, Gospodarza Domu, coś mrucząc i gestykulując. Dzieci siedziały na deskach jak przymurowane. Zdawały sobie sprawę, że stało się coś niedobrego... Kremówka spojrzała na Jacka. Siedział blady, z ustami zaciśniętymi w wąską linijkę. — Ja... ja już nie mogłem... tego wytrzymać — powiedział drgającym głosem. — Nic nam się nie udało zrobić... nic! Pan Feliks podszedł do pani Mróz i długo coś jej tłumaczył wskazując na grupę dzieci zbitą w gromadkę jak jaskółki w gnieździe. Pani Leokadia wzdychała i kiwała głową. Potem coś powiedziała do Putka i razem z panem Durkowskim odeszła do stróżówki. — Putek się przestraszył — szepnęła Helenka. — Przestraszył się, że babcia się zdenerwuje... — Wraca już — odetchnął z ulgą Sławek. — Myślałem, że się pogniewa na Jacka. Mały szedł szurając nogami, z wzrokiem wbitym w pękający tu i ówdzie asfalt. —'Oni...—zaczął — oni kazali nam wszystkim przyjść za parę minut do stróżówki — powiedział podnosząc na Jacka pociemniałe oczy. — Oni chcą nam coś opowiedzieć, coś, co zdarzyło się w tym domu, przy tej bramie... Dzieci spojrzały na siebie zaskoczone. W pół godziny później wszyscy siedzieli przy dużym stole, na którym pani Mróz ustawiała filiżanki z herbatą. — Ja... chciałem panią przeprosić — powiedział Jacek bezbarwnym głosem. — Za to walnięcie w bramę. Ja wiem, że pani nie pozwala, ale... 223 — To już niedługo nie będzie miało żadnego znaczenia — odpowiedział pan Feliks upijając łyk aromatycznej herbaty. — Nie będzie bramy... Helenka głośno wytarła nos. — Chyba się nie rozryczy — szepnął Piotrek do Marka Roszkowskiego. Magda rzuciła im piorunujące spojrzenie. Sama bardzo nie lubiła, kiedy siostra zaczynała się mazać, ale taka głośna krytyka też jej się nie podobała. Na stole pojawiły się herbatniki, lecz jakoś żadna ręka po nie nie sięgnęła. Atmosfera w stróżówce była wyraźnie inna, niecodzienna. Dzieci nie przekrzykiwały się nawzajem, siedziały sztywno, wpatrzone w filiżanki z gorącym płynem. — Chyba tak już ostatni raz siedzimy razem — westchnął pan Durkowski. — Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze spotkamy się. Helenka jednak chlipnęła. Magda szybko podała jej chusteczkę. — Co tam, nie będziemy się smucić! — zaczął dość niezręcznie Piotrek Gawęda. — Przecież to nie koniec świata! — Dla mnie koniec świata — powiedziała pani Leokadia przysiadając na kuchennym stołku. — Bez tego domu, bez tejbramy... — Właśnie... — wtrącił Rysiek Roszkowski. — Pani nam coś miała opowiedzieć o tej bramie. — Tak — skinął głową pan Feliks. — Sądzę, że już czas, żeby zrzucić z serca ten ciężar, który je przygniatał tyle lat... ten dom swoje przeżył i historia, która się tu zdarzyła... — Więc jednak coś się zdarzyło? — zainteresował się Marek. — Kiedy? — zdumiał się Lutek. — Było to w ostatnich dniach września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Powstanie Warszawskie załamywało się pod liczebną przewagą dobrze uzbrojonego wroga. Niemcy, znakomicie wyposażeni w czołgi, działa, goliaty, a także wyrzutnie pocisków rakietowych... 224 — Wiem! — wykrzyknął Jacek. — One się nazywały „szafy" albo „krowy"! — Nie przerywaj! — ofuknął go Skunks Czarny. — Każde dziecko to wie! — I co dalej? — niecierpliwił się Marek Roszkowski. — Powstańcy nie mieli już żadnych szans. Jak zapewne wiecie, część z nich przeszła kanałami na teren jeszcze przez wroga nie opanowany całkowicie, część poległa w obronie Starówki, Żoliborza, Woli. Dla mieszkańców Śródmieścia nastały dni pełne grozy. Niemcy, ścigając resztki powstańczych ugrupowań, systematycznie niszczyli, podpalali i wysadzali w powietrze dom po domu, piętro po piętrze... — głos pana Feliksa drżał wzruszeniem. Widać było, że wywołane z pamięci obrazy dziś jeszcze sprawiają mu ból. — Ale... — Lutek korzystając z chwili milczenia chciał naprowadzić opowieść na najbardziej go interesujący temat — ale co było tu? — Nie przerywaj!—syknęła Magda. — Proszę, niech pan mówi dalej. — Piotrek posłał bratu spojrzenie pełne wyrzutu. — Dalej to już powinna wam opowiedzieć pani Leokadia. To ona jest poniekąd bohaterką tej historii. — Babcia? — Putek podniósł oczy na starą kobietę, która zniszczonymi dłońmi -mięła brzeg fartucha. — Tak. Twoja babcia. — Pan Feliks spojrzał na dozorczynię, ale widząc jej dalekie, nieobecne spojrzenie westchnął i mówił dalej: — Był piękny wrześniowy ranek. Wszedłem po schodach na ostatnie piętro kamienicy, by stamtąd strychem przedostać się na dach. Chciałem sprawdzić z góry, czy morze płomieni, które ogarniało całe Aleje Jerozolimskie i okolice, nam nie zagraża, gdy nagle zobaczyłem, że ulicą biegnie pięciu powstańców. Określenie „biegło" to może za dużo powiedziane. Dwaj spośród nich 225 potykali się podtrzymywani przez towarzyszy. Z bliska dojrzałem, że ledwo powłóczyli nogami. — Byli ranni. Ciężko ranni — wtrąciła pani Mróz głuchym głosem. — Jeden w udo, drugi w brzuch. Za nimi dochodził odgłos karabinowych salw. Widać było, że uciekają ostatkiem sił. Niemcy byli już za rogiem ulicy... Oczy dzieci błyszczały jak latarnie. Putek siedział z otwartymi ustami, Jacek ściskał w dłoniach kij od szczotki, jakby to był karabin, Helenka przymknęła oczy i wcisnęła głowę w ramiona. Miała wrażenie, że ci hitlerowcy teraz, w tej chwili, wyskoczą zza drzwi. — Nagle powstańcy skoczyli w bok — kontynuował pan Feliks. — Pod ich naporem otworzyła się żelazna brama. — Naaasza brama? — jęknął Lutek. — Tak. W jednej chwili cała piątka znalazła się. na podwórzu. Jeden z rannych chłopców osunął się na ziemię. Nie miał już, biedak, siły... — pani Mróz umilkła i zakryła twarz dłońmi. — I wtedy pani Leokadia wyskoczyła ze stróżówki — ciągnął pan Feliks gładząc trzęsące się ramiona starej kobiety — krzyknęła w kierunku powstańców, wskazując im swoje mieszkanie. Pamiętam każde jej słowo. ,,Tutaj, tutaj! — wołała. — Rannych zostawcie na łóżku. Potem się nimi zajmę. A wy, szybko, za mną! Przeprowadzę was piwnicami na sąsiednią ulicę!" — Jak to? — zdumiał się Sławek. — Przecież z naszej piwnicy nie ma żadnego przejścia! — Wtedy było — odezwała się dozorczyni. — Samiśmy je wybili. Za czasów okupacji każdy prawie dom miał jeśli nie dwa, to trzy wyjścia. Przez piwnice, strychy, lochy, korytarze... A wszystkie zręcznie zamaskowane przed Niemcami. Przecież ludzie się ukrywali, często musieli nagle uciekać, zmieniać nazwiska, mieszkania, a nawet twarze... tak było... — I co? Przeprowadziła ich babcia? — Putek nerwowo szarpał frędzle koronkowej serwety. 226 — A jakże, przeprowadziłam. Uciekli w stronę Czerniakowa. Tam było ich zgromadzenie. Ale czy doszli — nie wiem. — A ci dwaj, ci ranni? — Magda patrzyła na panią Mróz szeroko otwartymi oczyma. — Jeden był starszy. W panterce i niemieckim hełmie. Drugi w harcerskim mundurku... nie miał więcej jak dwanaście lat — odpowiedział pan Feliks. — Niósł torbę. W niej była harcerska poczta powstańcza. Bardzo cierpiał. Przestrzelone udo krwawiło. Niemcy wskoczyli do bramy. Ich buty stukały o bruk... — Tak głośno stukały, że dziś jeszcze to słyszę — szepnęła pani Leokadia. — Byłam w piwnicy, nie zdążyłam jeszcze wrócić, gdy wpadli do stróżówki. Ale słyszałam ich wrzaski, kiedy wywlekali tych dwóch. Mały harcerz upadł, jęcząc, pod żelazną bramą. Starszy stał, gdy dosięgła ich salwa karabinu. Obaj krzyknęli jeszcze: „Niech żyje Polska!" — To był krzyk mrożący krew w żyłach — przytaknął pan Feliks. — Wychyliłem się z mojego obserwatorium na dachu i zobaczyłem niemieckich żołdaków, którzy stali nad zabitymi. Ich żelazne hełmy dobrze były widoczne na tle obwieszczenia, które wisiało na bramie od miesięcy... — Biała płachta z czarnym nadrukiem — szepnęła pani Mróz. — Zupełnie jak podczas kręcenia filmu — wtrącił Jacek. — Tak. Było dokładnie takie samo. Zapadła cisza. Chłopcy popatrywali po sobie. Helenka cichutko pochlipywała. Magda z Kremówką ścisnęły się za ręce. — Teraz rozumiem — odezwał się Jacek. Uniósł głowę i wpatrywał się w dozorczynię Jasnym, czystym wzrokiem. — Rozumiem, dlaczego pani nam zabraniała grać w piłkę koło bramy... — Ale dlaczego?... — Putek otwierał i zamykał dłonie. — Dlaczego nic o tym... — Dlaczego wam nie mówiłam? — wtrąciła pani Mróz wiedząc, że to pytanie jest bardzo*ważne dla wszystkich. — Nigdy nie 227 mogłam sobie darować, że się spóźniłam, że ich nie ustrzegłam, nie uratowałam... — głos kobiety załamał się, ścichł. — Nic pani nie mogła zrobić — powiedział ciepło pan Feliks. — Ani ja. To stało się tak szybko, tak bardzo szybko... — Przecież gdyby państwo znaleźli się w stróżówce przed Niemcami, to oni by was też zabili! — wykrzyknął Rysiek. — No pewnie — dodał Marek. — Widziałem na filmie taką scenę... bardzo podobną... — Żaden film nie odda naprawdę tej całej grozy, jaką przeżyliśmy — westchnął pan Durkowski. — Ale filmy robić trzeba. Choćby po to, abyście wy znali prawdę... — A... co stało się z tymi zabitymi? — spytał Putek splatając palce. — Pochowaliśmy ich tu. Na podwórku. Wszyscy wtedy grzebali zmarłych żołnierzy Powstania tam, gdzie padli. Takich grobów były tysiące. Niemal każdy z tych starych domów jest miejscem czyjejś śmierci — powiedział pan Feliks. — A każde podwórko było zbiorową mogiłą... — Nie wiem, jak się ten harcerz nazywał — wtrąciła pani Mróz — a torbę, co po nim została, odniosłam po wojnie do Czerwonego Krzyża. — Trzeba by... dooowiedzieć się czegoś o nim... — zająknął się Lutek. —. Gdybyśmy odkryli w jakiś sposób nazwisko tego harcerza — Magda zmarszczyła brwi — można by w naszej szkole zrobić kącik pamięci... — W naszej szkole! — westchnął Jacek. — Ona już nie jest nasza! Zapomniałaś o tym, obywatelko dzielnicy Praga? Kremówce zalśniły oczy. — Znów zaczynasz? — spytała cicho. — To jest wspólna szkoła — powiedział Rysiek Roszkowski. — Teraz my do niej chodzimy: ja, mój brat, Kremówka. Czy wydaje się wam, że dla nas ta sprawa nie ma żadnego znaczenia? 228 — On ma rację — powiedział Sławek spoglądając z dezaprobatą na Skunksa Białego. — Jacek, on ma rację — powtórzyła Magda dając jednocześnie kuksańca Helence. — Ja też tak uważam — wyszemrała młodsza Rycerzówna. — Poddaję się. — Jacek uniósł w górę obie dłonie. — Zgoda. — Myślisz, że tym razem ktoś nam pomoże naprawdę? Czy znowu będą to tylko ludzie dobrej woli, ale... — Jesteś niesprawiedliwy — powiedziała Kremówka do starszego Gawędy. — Oni naprawdę się starali. I pan Grzybowski, i ten docent. — Chyba zabierzemy się do tego dopiero po wakacjach — wtrącił Marek. — Teraz już niedługo jest koniec roku szkolnego. Pan Durkowski pykał fajkę i obserwował rozgorączkowane twarze dzieci. W pewnym momencie spojrzał na Putka. Chłopiec zamrugał rzęsami. — Może ja? — spytał nieśmiało. — Może ja się tym zajmę w czasie lata? Nigdzie nie wyjeżdżam z Warszawy. Pan Feliks odłożył fajkę. — Ja ci pomogę. Zgadzacie się? — Tak, naturalnie! Świetnie! Niech Putek spróbuje! — padały bezładne okrzyki. W stróżówce zapanował znów gwar. Tylko pani Leokadia Mróz siedziała bez ruchu, z rękoma splecionymi bezradnie na podołku. Lato tego roku było wyjątkowo ciepłe i pogodne. Na Mazurach, gdzie spędzały wakacje oba Skunksy, jeziora obfitowały w ryby, a wieczorami snuł się dym z ognisk. Nad Bałtykiem, w którym taplali się z upodobaniem obaj Gawędziarze, co prawda przebiegały od czasu do czasu sztormowe fale i wiatr łomotał rozwieszonymi na piasku sieciami, ale ostatecznie można było brodzić 229 po brzegu w poszukiwaniu ułamków miodowego bursztynu i „skarbów", które morze każdego dnia wyrzucało na brzeg. Także na Podhalu i w Wysokich Tatrach słońce złociło czuby starych świerków błyskające szyszkami, a w wartkich strumykach marzły gołe pięty. Kremówka z Helenką jak papużki-nierozłączki brodziły w lodowatej wodzie, opalone, szczęśliwe. Nawet Magda — harcerska opiekunka — ucierając nosy maluchom i pilnując, by nie wlazły tam, gdzie im włazić nie było wolno, słała do domu kartki pełne zachwytu. Tylko Putek wraz z panem Durkowskim przemierzali cierpliwie warszawskie ulice w upale i kurzu, tropiąc zaciekle ślad, który mógłby ich doprowadzić do celu. A cel to się przybliżał, to znów oddalał. Jak w życiu. Szara kamienica głuchła i pustoszała. Tylko w stróżówce nadal paliło się wieczorami światło i pani Leokadia Mróz, Gospodarz Domu, snuła się po podwórku bardziej podobna do ducha niż do żywego człowieka. Aż nadszedł ten dzień. — Dziś jest środa, siedemnasty sierpnia, dwieście dwudziesty dziewiąty dzień roku. Do końca pozostało sto trzydzieści dni, w tym sto piętnaście roboczych. W całym kraju pogodnie. Imieniny obchodzą... — radio umilkło zamknięte czyjąś niecierpliwą dłonią. A może zagłuszył je warkot ciągników i głuchy stukot młotów. Nad Warszawą rozpinało się niebo w gołębim kolorze i tylko tu, koło szarej kamienicy, ginęło w obłokach pyłu i rozprysków cegieł. Stary dom, otoczony z zewnątrz drewnianymi zaporami, pomalowanymi w biało-pomarańczowe pasy, bronił się ostatkiem sił przed niszczącą potęgą ludzkich mięśni i stokroć silniejszych maszyn. W kurzu, który jak dym spowijał walące się piętra, migały spocone twarze robotników, kawałki ścian, odłamki gzymsów, okiennych ram. Dom rozwierał swoje wnętrze 230 z oporem, jakby broniąc tego, co minęło, co zostało na zawsze pogrzebane: cieni ludzi, którzy tu kiedyś żyli, mieszkali, kochali i nienawidzili. Rośli i dorośleli, starzeli się jak on: DOM. Błyszczące metalowe liny zaczepione u gzymsów, kominów, sterczących odłamków ścian naprężały się sztywne i bezwzględne. I tylko suchy trzask zwiastował zwycięstwo siły i porządku. W nowym bloku, naprzeciwko, pospiesznie zamykano okna, by kurz i odłamki cegieł nie dostały się do wnętrza nowoczesnych, funkcjonalnych, wysprzątanych mieszkań. Na przeciwległym chodniku, tuż za barierą rozpiętą z grubego sznura, tkwił milczący tłum. Nie bacząc na pył i pękające cegły ludzie stali z twarzami uniesionymi w górę, niemi i osamotnieni w swoich myślach, bólu i niepokoju. Wśród nich zapewne niemało było gapiów, jak to zwykle bywa, gdy dzieje się coś niecodziennego, ale sporo przyszło i takich, którzy przy każdym łoskocie przymykali oczy, jakby to z ich serc, z ich wnętrza wyrywano kawałki życia. Gdzieś z boku terkotała kamera filmowa. Operator przyklęknął, by dokładnie objąć filmowany właśnie kadr. — Kronika filmowa czy telewizyjna? — spytał cicho Jacek. Sławek oblizał suche wargi. — Nie wiem. Myślałem, że może Grzybowski też się zjawi... — Po co? — warknął Skunks Biały, który już od jakiegoś czasu wcale nie był skunksem. Po prostu pewnego dnia przestał śmierdzieć. I tyle. — Patrz! — zawołał Sławek wskazując palcem na odsłaniające się właśnie pomalowane na kremowo ściany — nasze mieszkanie! Przez tłum przepychali się w ich kierunku bracia Roszkowscy. — Wiedziałem, że was tu znajdę — przywitał się Rysiek. — A jednak nie udało się nam uratować domu. Jacek strzepnął jakiś prawie niewidoczny pyłek z rękawa koszuli. 231 —. Nie widziałeś gdzieś... Kremówki? Marek wspiął się na palce i pokazał ręką miejsce, gdzie tłum był najgęściejszy. — Jest tam. Razem z Magdą i Helenką. Państwo Rycerzowie też przyjechali. Z Albertyną. Ona już próbuje chodzić, wiesz? Ale Jacka nie obchodziła ,,jej królewska mość". Aż do bólu wypatrywał rudej głowy. Wreszcie mignęła. Jest! Zaczął się niezdarnie przepychać w jej kierunku, nie bacząc na protesty potrącanych osób. — Gdzie leziesz? — krzyknął Sławek, ale Jacek nic nie słyszał. Teraz z głuchym łoskotem waliły się wewnętrzne galeryjki trzeciego piętra. Nad obłokiem czerwonego pyłu raz po raz, jak maszt tonącego okrętu, wystrzelały kikuty rozdartej akacji. Ciemnozielone liście chwiały się na połamanych gałęziach jak resztki szarpanego wichrem żagla. — Co oni robią! Co robią! —jęknęła pani Weronika Klon przyciskając dłonie do oczu. — Barbarzyńcy! — wyrwało się panu Feliksowi. Stojący obok mężczyzna z aktówką pod pachą spojrzał na starego emeryta z wyraźną pogardą. — Po co komu taki dom? — spytał wydymając wargi. — Ani w nim wygody, ani komfortu! Dziś trzeba myśleć perspektywicznie! — 1 odszedł wymachując aktówką jak człowiek zadowolony i pełen wiary we własne racje. — Bodajbyś pękł! — mruknął pan Walerian spoglądając nieomal ze łzami w oczach na rozryte gąsienicami wnętrze firmy Piórko, która mieściła się tu od 1852 roku. — Witam, witam — pan Durkowski uchylił słomkowego kapelusza. Mimo letniego dnia i stosunkowo wysokiej temperatury nigdy nie ruszał się bez nakrycia głowy. — Jak tam interesy? Pan Piórko machnął ręką. — Co tam, panie! Ludzie niby kupują... ale co to są za ludzie? Ani ich znam, ani lubię. 232 —. Nie widziałeś gdzieś... Kremówki? Marek wspiął się na palce i pokazał ręką miejsce, gdzie tłum był najgęściejszy. — Jest tam. Razem z Magdą i Helenką. Państwo Rycerzowie też przyjechali. Z Albertyną. Ona już próbuje chodzić, wiesz? Ale Jacka nie obchodziła „jej królewska mość". Aż do bólu wypatrywał rudej głowy. Wreszcie mignęła. Jest! Zaczął się niezdarnie przepychać w jej kierunku, nie bacząc na protesty potrącanych osób. — Gdzie leziesz? — krzyknął Sławek, ale Jacek nic nie słyszał. Teraz z głuchym łoskotem waliły się wewnętrzne galeryjki trzeciego piętra. Nad obłokiem czerwonego pyłu raz po raz, jak maszt tonącego okrętu, wystrzelały kikuty rozdartej akacji. Ciemnozielone liście chwiały się na połamanych gałęziach jak resztki szarpanego wichrem żagla. — Co oni robią! Co robią! —jęknęła pani Weronika Klon przyciskając dłonie do oczu. — Barbarzyńcy! — wyrwało się panu Feliksowi. Stojący obok mężczyzna z aktówką pod pachą spojrzał na starego emeryta z wyraźną pogardą. — Po co komu taki dom? — spytał wydymając wargi. — Ani w nim wygody, ani komfortu! Dziś trzeba myśleć perspektywicznie! — 1 odszedł wymachując aktówką jak człowiek zadowolony i pełen wiary we własne racje. — Bodajbyś pękł! — mruknął pan Walerian spoglądając nieomal ze łzami w oczach na rozryte gąsienicami wnętrze firmy Piórko, która mieściła się tu od 1852 roku. — Witam, witam — pan Durkowski uchylił słomkowego kapelusza. Mimo letniego dnia i stosunkowo wysokiej temperatury nigdy nie ruszał się bez nakrycia głowy. — Jak tam interesy? Pan Piórko machnął ręką. — Co tam, panie! Ludzie niby kupują... ale co to są za ludzie? Ani ich znam, ani lubię. 232 teną pani Wero-v. coraz ni... ::twca' m " przy-, nim i z prze- л> ciągając z czu-Co z babcią9 _■ burzenia na- m Durkowski li zdjąć żelazną Dobrze, że jej to «rone. gdzie zgro- ród łomotów, 0 nawet zamienić ■!- hal/ h rze- rna- I — Tutaj znał pan po imieniu każde dziecko z całej ulicy -westchnęła pani Klon. — A jak u łaskawej pani? — spytał pan Walerian z galanterią całując ją w rękę. — Mieszkanko mam ładne, nie powiem, ale... — pani Weronika ściszyła głos — windy się boję, panie Piórko! Warczy, coraz to staje, słowem, nie dowierzam... no, nie dowierzam... Znów łomot przeraźliwym echem odbił się od ścian wieżowca. Ostrzegawczo zabrzęczały szyby w przestronnym holu. Putek, który właśnie nadciągnął od strony garaży, aż przysiadł z wrażenia. Widząc znajome twarze rzucił się ku nim i z przestrachem chwycił pana Piórko za ramię. — Putek! — ucieszył się mistrz cukierniczy wyciągając z czupryny chłopca drobniutkie odpryski tynku. — Co z babcią? Jest tu gdzieś? Putek przecząco pokręcił głową. — Nie ma. Babcia też czytała w gazecie o dacie burzenia naszego domu, ale powiedziała, że serce by jej pękło. — Pewnie. To straszny widok — westchnął pan Durkowski spoglądając na trzech robotników, którzy usiłowali zdjąć żelazną bramę z dawno przerdzewiałych zawiasów. — Dobrze, że jej to zostało oszczędzone. Marek chwycił Putka za rękę i pociągnął w stronę, gdzie zgromadziła się już garstka starych przyjaciół. Wśród łomotów, zgrzytów i wibrowania powietrza nie można było nawet zamienić trzech zdań. — Powiedz lepiej, co załatwiłeś? — Ja? — zdziwił się Putek lekko zaskoczony. — A kto? — wrzeszczał Marek przekrzykując hałas. — Przecież zobowiązałeś się odnaleźć ślad tego harcerza, który... — Wszystko wiem! Wszystko! — oprzytomniał wreszcie mały. — Opowiem, kiedy się spotkamy z całą resztą! 234 Straszliwy łoskot zagłuszył jego ostatnk osło- nił sobie twarz, gdyż pył z rozwalanych ^ sbwa. Marek * . — Oni tam są wszyscy! — stęknął trącC'an docierał aż ł.one oczy. — Tam! Za rogiem. Pięściami załza^ — Kto: wszyscy? Nasi? Wszyscy nasi7 Marek bez słowa skinął głową. Widziałeś ich? — No, to gazem! Lecimy tam! — dencr < nje oglądając się na Marka zanurkował w tłur^ ^0wa^ Si? mały- Po minucie wszyscy byli już razem. Wi*"aPiów. j. •tych dwóch miesięcy wakacji w ogóle nie byj ' si? radośnie, J wa sierpnia nastąpiła zaraz po czerwcu. Tylk0 ' -^by druga p° szczuplone sylwetki wskazywały jednak h °Palone twarze To oczywiście nie dotyczyło Putka. „Mały, jakiś upływ c . njg wyszczuplał. Ale tylko on miał im coś do ^ аш ше urósł, ^ cQ^ niezwykle ważnego! komunikowania- — Słuchajcie! — zawołał, gdy już powj». Wszystko z panem Durkowskim załatwiij?nia si? skończy-' Słuchajcie! — zawołał, gdy już powu stko z panem Durkowskim załatwi odzieliśmy! Więc mów!—poganiał go Rysiek 1ц Q się dowiedzieliśmy! ^y! Wszystkiej Putek wziął oddech. Roszkowski. — Otóż po długich i żmudnych poszur. ^icy Czerwonego Krzyża i Muzeum Historyce baniach praco ^_ stawie dokumentów i opowieści mojej bą^ §° odnaleźli na ^q_ tyczące harcerza, który zginął pod naszą . l wszystkie dal1 — Coś nadzwyczajnego — mruknął Ją elazną bramą. ^ naprawdę udana akcja. Czy przechowała sj *• — Wreszcie ) ^ czą pocztą? ^ ta torba z poW5 — Tak. Oprócz tego zdjęcia innych harc ^kie te pamiątki udostępni nam jego rodzina, je-. ГгУ i Hsty. WsZ7" — Jeśli co? — spytała szybko Kremó^,"-Putek spojrzał na nią jakoś tak koso. a- Jeśli powstanie w naszej... w tej szkc>| Izba Pamięci. 235 — To oczywiste — Rysiek nie miał żadnych wątpliwości. — Nasza nauczycielka historii nam w tym pomoże. Znacie ją wszyscy... sypie dwóje... — Coś o tym wiem! —jęknął komicznie Jacek. — No... syyypie, kiedy ktoś jest jołooop do kwadratu — wzruszył ramionami Lutek. — Ale sprawiedliwie! — Piotrek pokiwał głową. — Ja też uważam, że ją zainteresuje historia małego powstańca. Mieszka w naszej dzielnicy, znała dobrze dom... Z odległej o paręnaście metrów ulicy znów sypnęło kurzem. Hałas jakby się wzmagał. — Może pójdziemy do tej waszej świetlicy? — spytała Magda. — Tu sobie nie porozmawiamy! — Nie można — westchnął Rysiek. — Nasza dozorczyni zamyka ją przed nami na klucz. — To co zrooobimy? — sapnął Lutek. Pójdziemy na placyk koło garaży! — zaproponował Sławek. — Miejsce niesławnej pamięci! — parsknął Piotrek Gawęda przypominając sobie ów grudniowy wieczór, kiedy tu właśnie odbyło się „pranie". — No, i jak się bez nas czujecie? — spytał szybciutko. — Łyso — Marek wzruszył ramionami. — Bez was jakoś tak... Dzieci obsiadły niski kamienny murek. Kremówka ukradkiem przyjrzała się Jackowi. W nowej koszuli w kratkę, opalony i smukły, prezentował się całkiem nieźle. — Czy wy wiecie, że już za osiem dni zaczyna się szkoła? — powiedziała z uśmiechem. Jacek śmiesznie zmarszczył nos. — Nawet już wiem, jakimi autobusami tu się jedzie najszybciej z tego naszego wygwizdowa! — A swojego adresu nie dasz? — spytała podchwytliwie Magda. — Bo ja służę swoim. 236 Przez następnych dziesięć minut Putek miotał się od kiosku do kiosku szukając notesu, długopisu lub choćby ołówka. 1 właśnie kiedy wszystkie adresy zostały dokładnie zapisane, rozległ się nagle ryk klaksonu. Czerwony fiacik zatrzymał się w pobliżu, a z jego wnętrza gramolił się w wielkim pośpiechu nie kto inny, tylko sam pan Kazio — pomocnik cukiernika. — Rety! Kazio się zmotoryzował na czerwono! — wrzasnął Sławek zapominając, że nigdy nie był z pomocnikiem mistrza Piórko na ,,ty". — A to ja! — roześmiał się pan Kazio witając się z dziećmi. — Wygrał pan w toto-lotka? — zainteresował się praktyczny Piotrek Gawęda. - Nie. Wpłaciłem na książeczkę PKO i wreszcie nadeszła moja pora! No, jak leci? — Słyszy pan! — wzruszył ramionami Jacek. — Lecą cegły z naszego dzieciństwa... — Ale wymyślił! — zachwycił się pan Kazio. — Jak jaki poeta! — Może ostatni raz jesteśmy tu wszyscy w komplecie... — rozpoczął Jacek nowy filozoficzny wywód, ale napotkał wesoły wzrok Kremówki i umilkł. — Bajdy! — machnął ręką pan Kazio. — Teraz tylko dawać nowe adresy, a zmotoryzowana jednostka dostawcza firmy Piórko poleca swoje usługi wprost... na stoły! — Naprawdę? — ucieszyła się Helenka. — Ale rodzice będą zadowoleni! — A więc jednak konfitury będą latać za muchą! — parsknął Jacek przypomniawszy sobie niegdyś zasłyszane zdanie. — Musowo! — klepnął go po ramieniu pan Kazio. — A tamtym... się nie martwcie — powiedział poważniejąc. — Takie jest życie. I jeden zburzony dom nie może nam przysłonić przyszłości... — umilkł, bo nagle rozległ się potworny huk. To padł ostatni 237 4ltillllt': broniący się do upadłego, najbardziej zryty pociskami narożnik starego domu. W pyle i kurzu znikała szara kamienica stając się kupą gruzu i złomowiska. Odsłaniały się w dali nie znane dotąd widoki, domy, fragment trasy szybkiego ruchu, żurawie budowlane wznoszące nowe, piękne bloki. Tylko pomiędzy cegłami a starą zużytą rynną ciągle jeszcze mocno tkwił w ziemi pień akacji ze sterczącą jedną jedyną ocalałą gałęzią, na której chwiały się w podmuchach wiatru pomarszczone i zwiędłe, lecz wciąż zielone liście. o 7 І " А в. ■ S * а № | я ■szaw ! z р * н ■< ч^ а. -~j В о г .§. І І druk :gzem udanie „Nas -0 O ■о N t- > arzy. 'S > г erwsz( •o' Z а < 7: F, * PO 5? PO AŁG RYSTY> orek ALD edak 1ESŁ edak 's m > я 0 2 0 -t * 2 > > 3 > я > 4 -— > m n rr * Cl -< 3 r O — я я N П r 54 3 D Я *< Z 1= o N II . L-7 Jady o 1 O 4 s o. R X в c tJ i-[> 3 im. M. K 979 r. 1 o "o > Z SI * Ь її £ Cu Й? № в я rszawa i z < H •* m 42 o. 1 O & 3 anie 1 o T3_ M f > W* 42. p > i erwszf Księgi z a 2 П > ^ > " H — > m °£ 53 a z -l p- Li- ft „ P ^* -t > ^ я о o a я* •< з N N ^ 3 n N *3 a o