13705
Szczegóły |
Tytuł |
13705 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13705 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13705 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13705 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Philip K. Dick
PRZEJAZDEM NA ZIEMI
Przedwieczorne sionce jarzyło się oślepiająco niczym zawieszona na niebie wielka,
błyszcząca pomarańcza. Trent przystanął na chwilę, by złapać oddech. Pod wykładanym
ołowiem hełmem twarz ociekała mu potem; spływająca kropla po kropli lepka wilgoć
zatykała gardło i zaparowywała szyby przed oczyma.
Przesunął zestaw ratunkowy na druga stronę i podciągnął pas z bronią. Z aparatu
tlenowego wyciągnął zużyte butle i odrzucił je; potoczyły się i zniknęły gdzieś w
niezliczonych stosach czerwono — zielonych liści i pnączy.
Trent sprawdził licznik Geigera. Stwierdził, że odczyt jest dość niski i zsunął hełm na
drogocenną chwilę.
Świeże powietrze wdarło się do ust i nozdrzy. Odetchnął głęboko napełniając nim płuca.
Powietrze pachniało nieźle; było gęste, wilgotne, bogate zapachem rozwijających się roślin.
Po wydechu zaczerpnął go jeszcze raz.
Na prawo od niego wznosiła się wysoka kolumna pomarańczowych pędów oplatających
przekrzywiony betonowy słup. Szeroką równinę porastały trawy i drzewa. Z oddali roślinna
masa przybierała postać ściany — gąszczu pnączy, owadów, kwiatów i poszycia, które musiał
niszczyć posuwając się naprzód.
Przed oczyma zatańczyły mu dwa olbrzymie motyle. Wielkie, różnobarwne, kruche
kształty goniły się wokół niego, po czym odleciały. Wszędzie życie: żuki, rośliny i inne
stworki rojące się w zagajniku; brzęcząca dżungla życia rozprzestrzeniała się na wszystkie
strony. Trent westchnął i szybkim ruchem nasunął hełm z powrotem. Dwa oddechy — to było
wszystko, na co się ośmielił.
Zwiększył dopływ tlenu ze zbiornika i podniósł nadajnik do ust. Włączył go gwałtownie.
— Trent do Kopalni. Słyszycie mnie?
Chwila trzasków i milczenia. Potem słaby, bezszelestny głos. — Słucham cię, Trent. Gdzie
jesteś, do diabła?
— Ciągle idę na północ. Wokół ruiny. Może będę musiał obejść. Wygląda, że trudno
przejść.
— Ruiny?
— Chyba Nowy Jork. Sprawdzę z mapą.
Głos był natarczywy. — Coś jeszcze?
— Nic. Jak dotąd. Okrążę i zamelduję gdzieś za godzinę. — Trent rzucił okiem na ręczny
zegarek. — Jest pół do czwartej. Odezwę się przed zmrokiem.
Głos zawahał się. — Powodzenia. Mam nadzieję, że coś znajdziesz. Jak ten aparat
tlenowy?
— W porządku.
— Żywność?
— Z zapasem. Mogę znaleźć jakieś jadalne rośliny.
— Nawet nie próbuj!
— Nie spróbuję. — Trent wyłączył nadajnik i włożył go z powrotem za pas. — Nie
spróbuję — powtórzył. Podciągnął blaster i zestaw ratunkowy, po czym ruszył naprzód. Jego
ciężkie, podbite ołowiem buty pogrążały się głęboko w bujnym listowiu i zbutwiałej ściółce
pod stopami.
Było tuż po czwartej, gdy ich zobaczył. Wystąpili z otaczającej go dżungli. Było ich
dwóch — młode osobniki płci męskiej — wysocy i szczupli, z szaroniebieską niczym popiół,
zrogowaciałą skórą. Jeden z nich uniósł dłoń w geście powitania. Miał sześć czy siedem
palców, z dodatkowymi stawami.
— Dobry wieczór — zapiszczał. Trent zatrzymał się natychmiast. Serce biło mu głucho.
— Dobry wieczór.
Dwóch młodych okrążyło go z wolna. Jeden miał maczetę. Drugi nosił tylko spodenki i
resztki płóciennej koszuli. Mieli niemal po dwa i pół metra wzrostu. Bez ciała — same kości,
kanciasta budowa, dziwne oczy za ciężkimi powiekami. Były też zmiany wewnętrzne —
całkowicie odmienny metabolizm i struktura komórkowa, możliwość przyswajania soli
radioaktywnych, zmieniony system trawienny. Obaj patrzyli na Trenta z zainteresowaniem. Z
rosnącym zainteresowaniem.
— Słuchaj — powiedział jeden z nich. — Jesteś istotą ludzką.
— To prawda — odpowiedział Trent.
— Nazywam się Jackson — młodzieniec wyciągnął cienką, niebieską, zrogowaciałą dłoń,
a Trent uścisnął ją niezgrabnie. Pod dotykiem ołowianej rękawicy dłoń wydawała się krucha.
— To mój przyjaciel, Earl Potter — dodał jej właściciel.
Trent wymienił z nim uścisk dłoni — Witamy — powiedział Potter. Jego chropowate
wargi ściągnęły się. — Możemy zobaczyć twoje rzeczy?
— Rzeczy? — odpowiedział pytaniem Trent.
— Twoją broń i ekwipunek. Co masz za pasem? A ten zbiornik?
— Nadajnik — tlen. — Trent pokazał im nadajnik. — Na baterie. Zasięg stu pięćdziesięciu
kilometrów.
— Jesteś z obozu? — szybko zapytał Jackson.
— Tak. Z Pennsylwanii.
— Ilu was?
Trent wzruszył ramionami. — Kilkudziesięciu.
To zafascynowało niebieskoskórych olbrzymów. — Jak przeżyliście? Pennsylwanii nieźle
się dostało, prawda? Wręby muszą być tam głębokie.
— Kopalnie — wyjaśnił Trent. — Gdy Wojna się zaczęła, nasi przodkowie zeszli głęboko
w dół, do kopalni węgla. Tak jest w kronikach. Nieźle się urządziliśmy. Hodujemy własną
żywność w tankach hydroponicznych. Parę maszyn, pomp i kompresorów oraz generatory
elektryczne. Kilka ręcznych obrabiarek. Tkalnie.
Nie wspominał, że generatory trzeba było napędzać ręcznie, i że tylko połowa nadawała
się do użytku. Po trzystu latach metal i plastyk były w fatalnym stanie, mimo ciągłego łatania
i napraw. Wszystko zdzierało się i rozpadało.
— Wiesz co? — powiedział Potter. — Po tym wszystkim Dave Hunter z pewnością
wyjdzie na durnia.
— Dave Hunter?
— Dave mówi, że prawdziwych ludzi już nie ma — wyjaśnił Jackson. Stuknął z
ciekawością w hełm Trenta. — Może wróciłbyś z nami? Nasze osiedle jest blisko, tylko
godzinę drogi stąd na traktorze. Na naszym myśliwskim traktorze. Earl i ja polowaliśmy na
skrzydłokróle.
— Skrzydłokróle?
— Latające króliki. Dobre mięso, ale trudno je złapać. Ważą z piętnaście kilo.
— Czym polujecie? Chyba nie maczetą?
Potter i Jackson roześmieli się. — Popatrz na to — Potter wysunął ze spodni długi
mosiężny drążek, który spoczywał w nogawce, ściśle dopasowany do jego rurkowatej nogi.
Trent zbadał drążek. Ręczna obróbka. Miękki mosiądz, troskliwie wytoczony i
wyprostowany. Jeden koniec miał kształt dyszy. Zerknął w dół. W kawałek przezroczystego
materiału wpięta była malutka metalowa szpilka.
— Jak to działa? — zapytał.
— Broń ręczna — jak pistolet pneumatyczny. Ale gdy strzałka raz znajdzie się w
powietrzu, podąża już stale za celem. Potrzebne jest pierwsze pchnięcie. Ja to robię. Duży
podmuch powietrza.
— Interesujące. — Trent zwrócił drążek. Badawczo przyglądając się dwóm
szaroniebieskim twarzom zapytał z wystudiowaną ostrożnością: — Jestem pierwszym
człowiekiem, którego widzieliście?
— Tak — odpowiedział Jackson. — Stary Człowiek z radością cię powita. — W jego
piskliwym głosie pojawiła się natarczywość. — Co powiesz na to? Będziemy się troszczyć o
ciebie. Karmić cię, przynosić bezpieczne warzywa i zwierzynę. Może przez tydzień?
— Przykro mi — powiedział Trent. — Mam inne sprawy, jeśli będę tędy wracał…
Zrogowaciałe twarze rozciągnęły się w rozczarowaniu.
— Nawet na chwilę? Na noc? Napchasz się bezpiecznym mięsem po gardło. Mamy
znakomity dezaktywator. Story Człowiek go naprawił.
Trent poklepał swój zbiornik. — Mało tlenu. Macie może kompresor?
— Nie. Nie jest nam potrzebny. Ale może Stary Człowiek będzie mógł…
— Przepraszam — Trent postąpił naprzód. — Muszę iść dalej. Jesteście pewni, że nie ma
ludzi na tym obszarze?
— Myśleliśmy, że nie ma ich już nigdzie. Tylko pogłoski co jakiś czas. Ale ty jesteś
pierwszy, którego widzimy. — Potter wskazał na zachód. — W tamtej stronie są plemiona
wrotków. — Wskazał gdzieś na południe. — Parę plemion żuków.
— I nieco biegaczy.
— Widziałeś ich?
— Przyszedłem stamtąd.
— A na północy jest trochę podziemnych. Takie ślepe ryjce — Potter zrobił minę. — Nie
widziałem ich, ani ich wierteł i koparek — wykrzywił się. — Ale co tam. Każdy żyje na swój
sposób.
— A na wschodzie — dorzucił Jackson — gdzie zaczyna się ocean, jest pełno takich
podobnych do morświnów. Gatunek podwodny. Pływają używając dużych podwodnych
kopuł i zbiorników i czasami wychodzą nocą. Wiele gatunków wychodzi nocą. My wciąż
jesteśmy dzienni — potarł rogowatą, niebieskoszarą skórę. — To dobrze chroni przed
promieniowaniem.
— Wiem — powiedział Trent. — Na razie.
— Powodzenia.
Patrzyli na niego, jak odchodzi; ich okryte grubą łuską oczy wciąż rozszerzało zdumienie,
gdy ludzka istota przepychała się z wolna przez bujną, zieloną dżunglę. Skafander z metalu i
plastyku odbijał słaby poblask popołudniowego słońca.
Ziemia wrzała życiem i aktywnością.. Rośliny, owady, zwierzęta w nieogarnionej
gmatwaninie. Formy nocne, dzienne, gatunki lądowe i wodne w niewiarygodnej liczbie i
zróżnicowaniu, których nigdy nie poklasyfikowano i prawdopodobnie nikt nigdy tego nie
zrobi.
Pod koniec Wojny każdy centymetr powierzchni był radioaktywny. Cała planeta
bombardowana twardym promieniowaniem. Wszystkie formy życia pod wpływem gamma i
beta. Większość z nich wymarła — ale nie wszystkie. Twarde promieniowanie spowodowało
mutację na wszystkich szczeblach: wśród owadów, roślin i zwierząt. Normalny proces
mutacji gatunkowej został przyspieszony: miliony lat mieściły się w sekundach.
Zmutowane potomstwo opanowało Ziemię. Pełzający, jaskrawy, rojący się tłum
przesyconych promieniowaniem istot. W tym świecie przeżyły tylko te formy życia, które
mogły oddychać powietrzem pełnym opadu radioaktywnego i żyć na skażonej ziemi. Owady,
zwierzęta i ludzie, którzy mogli żyć na powierzchni tak napromieniowanej, że jarzyła się w
nocy.
Trent rozmyślał nad tym wszystkim posępnie, gdy przedzierał się przez parującą dżunglę
sprawnie wypalając blasterem pnącza i liany. Większa część oceanów wyparowała. Woda
wciąż opadała zwilżając grunt strugami radioaktywnej cieczy. Ta dżungla była mokra: mokra,
gorąca i tętniąca życiem. Wokół niego przemykały się i krzątały różne stwory. Ściskał mocno
blaster i parł naprzód.
Słońce zachodziło; zbliżała się noc. W przedzie, z fioletowego mroku wyrastał łańcuch
postrzępionych gór. Zapowiadał się piękny zachód słońca. Piękny — dzięki zawieszonemu w
atmosferze opadowi promieniotwórczemu, który unosił się w powietrzu przez stulecia, od
chwili pierwszego uderzenia.
Zatrzymał się na chwilę, by się rozejrzeć, Przeszedł długą drogę. Był zmęczony. I
zniechęcony.
Olbrzymy ze zrogowaciałą skórą — typowe plemię mutantów nazywane ropuchami. To z
powodu ich skóry — jak u pustynnej, rogowatej ropuchy. Dzięki przystosowaniu
najważniejszych wewnętrznych narządów do przyswajania radioaktywnych roślin i powietrza
dawali sobie łatwo radę w otoczeniu, w którym on mógł przeżyć tylko dzięki wyłożonemu
ołowiem skafandrowi, spolaryzowanej szybie hełmu, zbiornikowi tlenowemu i specjalnym
pigułkom odżywczym wyhodowanym pod ziemią, w Kopalni.
Kopalnia — czas na następne połączenie. Trent podniósł nadajnik. — Zgłasza się Trent —
wymamrotał. Oblizał wyschnięte wargi. Był głodny i spragniony. Może uda mu się znaleźć
względnie bezpieczny zakątek, wolny od promieniowania. Zdjąć na kwadrans skafander i
obmyć się. Oczyścić z potu i brudu.
Wędrował przez dwa tygodnie wtłoczony w podbity ołowiem kombinezon podobny do
skafandra nurka, gorący i lepki od wewnątrz. A wokół niego pełzało i skakało życie w
niezliczonych odmianach niewrażliwych na śmiertelne dawki promieniowania.
— Kopalnia — odpowiedział słaby, brzęczący głos.
— Na dziś mam już chyba dość. Zatrzymuję się na posiłek i odpoczynek. Nie ruszę się do
jutra.
— Bez powodzenia? — ciężkie rozczarowanie.
— Bez.
Milczenie. A potem: — Cóż, może jutro.
— Może. Spotkałem plemię ropuch. Miłe młode samczyki, po dwa i pół metra wzrostu —
w głosie Trenta zabrzmiała gorycz. — Włóczą się bez niczego — tylko w majtkach i
koszulach. Z gołymi stopami.
Kopalnia nie okazała zainteresowania. — Wiem. Szczęśliwe ofermy. Dobra, prześpij się i
wezwij mnie rano. Nadszedł meldunek od Lawrence’a.
— Odzie jest?
— Na zachodzie. Blisko Ohio. Robi duże postępy.
— Rezultaty?
— Plemiona biegaczy, żuków i gatunek ryjący, który wychodzi nocą — ślepe, białe
stwory.
— Glisty.
— Tak, glisty. Nic więcej. Kiedy się zameldujesz?
— Jutro — powiedział Trent. Przekręcił wyłącznik i zawiesił nadajnik na pasie.
Jutro. Przez gęstniejący mrok spoglądał badawczo na odległy łańcuch górski. Pięć lat. I
zawsze — jutro. Był ostatni z wielkiego pochodu mężczyzn wysyłanych na zewnątrz.
Dźwigali drogocenne aparaty tlenowe, pigułki odżywcze i blastery. Wyczerpywali resztki
zapasów w bezużytecznych wypadach w dżunglę.
Jutro? Któregoś dnia, w przyszłości nie tak bardzo odległej, nie będzie już więcej aparatów
tlenowych i pigułek odżywczych. Wszystkie pompy i kompresory staną, zepsute na dobre.
Kopalnia będzie martwa i milcząca. Chyba że już niedługo nawiążą kontakt.
Przykucnął i zaczął przesuwać licznikiem po powierzchni w poszukiwaniu bezpiecznego
miejsca, gdzie mógłby się rozebrać. Zemdlał.
— Popatrzcie na niego — powiedział słaby, daleki głos.
Trent gwałtownie oprzytomniał. Z wysiłkiem zmusił się, by ocknąć się szybko; macał w
poszukiwaniu blastera. Był ranek. Szare światło słoneczne prześwitywało przez drzewa.
Wokół niego poruszały się jakieś kształty.
Blastera… nie było!
Usiadł, całkowicie rozbudzony. Kształty przypominały trochę ludzi — ale tylko trochę.
Żuki.
— Gdzie mój pistolet? — natarł Trent.
— Spokojnie. — Żuk zbliżył się, inne trzymały się za nim. Było chłodno. Trenta przeszedł
dreszcz. Wstał niepewnie na nogi, gdy żuki utworzyły wokół niego krąg. — Oddamy ci go.
— Zróbcie to teraz. — Zesztywniał z zimna. Nasunął szybko hełm i zacisnął pas. Miał
dreszcze, wstrząsało nim. Z liści i pnączy sączyły się wilgotne, śluzowate krople. Ziemia pod
stopami była miękka.
Żuki naradzały się. Było ich dziesięć lub dwanaście. Dziwne stworzenia, bardziej podobne
do owadów niż ludzi. Pokryte grubymi połyskującymi pancerzami z chityny. Oczy z wieloma
soczewkami. Miały niespokojne, wibrujące czułki, dzięki którym wykrywały
promieniowanie.
Ich zabezpieczenie nie było doskonałe. Duża dawka — i po nich. Przeżyły dzięki
zdolności wykrywania i unikania radiacji oraz częściowej odporności. Żywność pobierały
pośrednio: najpierw trawiły ją mniejsze ciepłokrwiste zwierzęta, a później żuki pobierały ja w
postaci odchodów oczyszczonych z cząstek radioaktywnych.
— Jesteś człowiekiem — powiedział żuk. Jego głos brzmiał przenikliwie i metalicznie.
Żuki były bezpłciowe — przynajmniej te tutaj. Istniały jeszcze dwa rodzaje: męskie trutnie i
Królowe. Te były bezpłciowymi wojownikami uzbrojonymi w pistolety i maczety.
— To prawda — powiedział Trent.
— Co tu robisz? Jest was więcej?
— Będzie paru.
Żuki naradzały się znowu, czułki falowały w podnieceniu. Trent czekał. Dżungla budziła
się do życia. Przygadał się przypominającej żelatyny masie, która wznosiła się po pniach
drzew ku gałęziom. Widać w niej było jakiegoś na wpół strawionego ssaka. Z tyłu przefrunęła
jakaś płowa, dzienna ćma. Liście poruszały się, gdy nocne stwory chroniły się w ziemi przed
światłem.
— Chodź z nami — powiedział żuk. Popchnął Trenta do przodu. — Ruszajmy.
Trent niechętnie stanął w szeregu. Maszerowali wąską ścieżką wyrąbaną niedawno
meczetami. Gęste macki dżungli prawie już odrosły.
— Gdzie idziemy? — zapytał Trent.
— Na Wzgórze.
— Dlaczego?
— Nieważne.
Trent patrzył na kroczące obok niego błyszczące żuki i trudno mu było uwierzyć, że kiedyś
były one ludźmi. Przynajmniej ich przodkowie. Pomimo niewiarygodnie zmienionej fizjologii
żuki pod względem umysłowym dorównywały mu. Ich plemienna organizacja przypominała
ustrój państw organicznych.
— Mogę o coś spytać? — powiedział Trent.
— O co?
— Czy jestem pierwszym człowiekiem, którego widzicie? Nie ma więcej ludzi tutaj?
— Nie ma.
— Są jakieś doniesienia o osadach ludzkich?
— Dlaczego?
— Czysta ciekawość — powiedział Trent ostro.
— Ty jesteś jedyny — żuk był zadowolony. — Dostaniemy za to premię, za schwytanie
ciebie. Ustalono nagrodę. Nikt dotąd jej nie otrzymał.
Także tutaj człowiek był poszukiwany. Człowiek przynosił ze sobą cenną wiedzę,
pozostałości tradycji, którą mutanci pragnęli włączyć do swojej chwiejnej struktury
społecznej. Kultury mutantów były wciąż niepewne. Potrzebowały kontaktu z przeszłością.
Istota ludzka była szamanem, Mądrym Człowiekiem, który uczył i wychowywał. Uczył
mutantów, jakie było życie, jak ich przodkowie żyli, działali, wygadali.
Cenny nabytek dla każdego plemienia — zwłaszcza jeśli nie było w okolicy żadnego
innego człowieka.
Trent zaklął wściekle. Żadnego? Nie ma innych? Muszą być inni ludzie — gdzieś. Jeśli nie
na północy, to na wschodzie. Europa, Azja, Australia. W jakimś miejscu, gdzieś na Ziemi.
Ludzie z narzędziami, maszynami, sprzętem. Kopalnia nie mogła być jedynym osiedlem,
ostatnią cząstką prawdziwej ludzkości. Kapitalna ciekawostka — skazana na zagładę, gdy
wypala się doszczętnie ich kompresory i wyschną zbiorniki z żywnością.
Jeżeli mu się nie poszczęści i to szybko…
Żuki zatrzymały się nasłuchując. Ich czułki kurczyły się podejrzliwie.
— Co jest? — zapytał Trent.
— Nic. — Ruszyli. — Przez chwilę… Błysk. W przedzie, na ścieżce żuki zostały
powalone w mgnieniu oka. Nad nimi przetoczył się tępy, świetlny grzmot.
Trent runął jak długi. Walczył zapytany w pnącza i bujne chwasty. Wokół niego żuki
skręcały się, walczyły dziko z małymi kosmatymi stworkami, które skutecznie strzelały z
broni ręcznej ogniem ciągłym, a gdy doszło do zwarcia, kopały i drapały olbrzymimi zadnimi
nogami.
Biegacze.
Żuki przegrywały. Wycofywały się do tyłu ścieżką, rozpraszały w dżungli. Biegacze
skoczyły za nimi na potężnych jak u kangurów tylnych nogach. Ostatni żuk umknął. Hałas
ucichł.
— Wystarczy — rozkazał jeden z biegaczy. Prostując się łapał oddech. — Gdzie jest
człowiek?
Trent powstał wolno. — Tutaj.
Biegacze podtrzymały go. Były małe, nie miały więcej niż metr dwadzieścia wzrostu.
Grube i krągłe, pokryte futrzastą skórą. Małe, dobrotliwe twarze wpatrywały się w niego z
uwagą. Oczy jak paciorki, rozedrgane nosy i wielkie, kangurze nogi.
— Nic ci nie jest? — zapytał jeden z nich. Podsunął Trentowi swoja manierkę z wodą.
— Nic — Trent odtrącił manierkę. — Zabrali mój blaster.
Biegacze poszukały wokół. Blastera nigdzie nie było widać.
— No trudno — Trent potrząsnął tępo głową, próbował pozbierać się w sobie. — Co się
stało? To światło.
— Granat. — Biegacze nadęły się z dumy. — W poprzek ścieżki przeciągnęliśmy drut
przymocowany do zawleczki.
— Żuki kontrolują większość tego obszaru — powiedział inny. — Musimy wywalczyć
sobie przejście. — Z szyi zwisała mu lornetka. Biegacze uzbrojone były w garłacze i noże.
— Czy naprawdę jesteś człowiekiem? — zapytał biegacz. — Oryginalnego gatunku?
— No, tak — wymamrotał niepewnie Trent.
Biegacze spoglądały nań z podziwem. Ich paciorkowate oczy rozszerzyły się. Dotykały
jego metalowego skafandra, szyby hełmu, aparatu tlenowego i plecaka. Jeden przykucnął i ze
znawstwem prześledził obwód jego aparatu nadawczego.
— Skąd pochodzisz? — zapytał przywódca głębokim, mruczącym głosem. — Jesteś
pierwszym człowiekiem, którego widzimy od miesięcy.
Trent zatoczył się krztusząc. Miesięcy? A więc…
— Nie tutaj. Jesteśmy z Kanady, spod Montrealu. Jest tam ludzka osada.
Trent dyszał ciężko. — Da się dojść pieszo?
— Cóż, nam zajęło to parę dni. Ale szliśmy naprawdę szybko. — Biegacz z
powątpiewaniem rzucił okiem na okryte metalem nogi Trenta. — Nie wiem. Tobie zajmie to
więcej czasu. Ludzie. Osada ludzka. — Ilu? Duża osada? Rozwinięta?
— Ciężko sobie przypomnieć. Widziałem ją kiedyś. Pod ziemią — poziomy, komory.
Wymieniliśmy trochę bezpiecznych jarzyn na sól. To było dawno temu.
— Powodzi im się? Mają narzędzia, maszyny, kompresory? Tanki do produkcji żywności?
Biegacz zakręcił się zakłopotany. — Prawdę mówiąc, może ich tam już nie być.
Trent zdrętwiał. Lęk przeszył go jak ostrze noża. — Nie ma tam? Co to znaczy?
— Mogli odejść.
— Odejść — gdzie? — głos Trenta zabrzmiał ponuro. — Co się z nimi stało?
— Nie wiem — powiedział biegacz.
— Nie wiem, co się z nimi stało. Nikt nie wie.
Parł naprzód, śpiesząc jak oszalały na północ. Dżungla przeszła w lodowato chłodny las
paprotników. Wielkie milczące drzewa ze wszystkich stron. Powietrze było ostre i rześkie.
Był wyczerpany. W zbiorniku została mu tylko jedna butla z tlenem. Później będzie musiał
otworzyć hełm. Jak długo przetrwa? Pierwsza chmura deszczowa przyniesie śmiercionośny
opad, który wniknie do jego płuc. Albo pierwszy silniejszy poryw wiatru znad oceanu.
Zatrzymał się chwytając oddech. Osiągnął szczyt długiego wzniesienia. W dole rozciągała
się pokryta drzewami równina, ciemnozielona, prawie brunatna. Tu i tam błyskały plamy
bieli. Jakieś ruiny. Trzy stulecia temu było tu ludzkie miasto.
Nic się nie poruszyło — żadnego znaku życia. Nigdzie żadnego znaku.
Trent schodził w dół po zboczu. Wokół niego milczał las. Nad wszystkim ciążyło posępne
znużenie — brak było nawet zwykłej ruchliwości małych zwierząt. Zwierzęta, owady, ludzie
— wszyscy odeszli. Większość biegaczy przeniosła się na południe. Drobiazg
prawdopodobnie wymarł. A ludzie?
Wszedł między ruiny. To było kiedyś wielkie miasto. Ludzie schodzili w dół, do schronów
przeciwlotniczych, kopalni, kolei podziemnych. Później poszerzyli swoje podziemne komory.
Przez trzy stulecia ludzie — prawdziwi ludzie — utrzymali się tu żyjąc pod powierzchnią.
Gdy wychodzili na zewnątrz, nosili podbite ołowiem skafandry; hodowali żywność w
zbiornikach, filtrowali wodę, sprężali w kompresorach wolne od opadu powietrze. Zasłaniali
oczy przed oślepiającym blaskiem słońca.
A teraz — jedno wielkie nic.
Podniósł nadajnik. — Kopalnia — warknął. — Tu Trent.
Nadajnik zabełkotał niewyraźnie. Długo trwało, zanim odpowiedzią’. Głos był słaby,
odległy. Ledwie przedzierał się przez zakłócenia.
— No? Znalazłeś ich?
— Odeszli.
— Ale…
— Nic. Nikogo. Całkowicie opuszczone. — Trent usiadł na potrzaskanym odłamku
betonu. Całe ciało miał odrętwiałe; życie z niego wyciekło.
— Byli tu niedawno. Ruiny nie są pokryte. Musieli odejść w ostatnich tygodniach.
— Nic nie rozumiem. Mason i Douglas są w drodze. Douglas ma traktor. Powinien być
tam w dwa dni. Na ile wystarczy ci tlenu?
— Dwadzieścia cztery godziny.
— Powiemy mu, by przyspieszył.
— Przykro mi, że nie mam nic więcej do dodania. Czegoś ciekawszego — gorycz trysnęła
z jego głosu. — Po tych wszystkich latach. Byli tu przez cały czas. A teraz, gdy w końcu
dotarliśmy do nich…
— Jakieś ślady? Nie wiesz, co się z nimi stało?
— Zobaczę — Trent powstał ciężko. — Jeśli coś znajdę, zamelduje.
— Powodzenia — słaby głos zlewał się z zakłóceniami. — Będziemy czekać.
Trent z powrotem zatknął nadajnik za pas. Spojrzał w górę na szare niebo. Wieczór —
prawie noc. Las był posępny i złowrogi. Nikłe pasma śniegu opadały w ciszy na brązowe
porosty przesłaniając je pokładem brudnawej bieli. Śnieg zmieszany z cząstkami
zjonizowanymi. Śmiercionośny pył opadał wciąż po trzystu latach.
Włączył lampę na hełmie. Wiązka bladego światła wycięła przed nim pokos — poprzez
drzewa, między obalonymi betonowymi słupami, rzadkimi kupami rdzawego żużlu. Wszedł
między ruiny.
W samym środku znalazł wieże szybów i instalacje. Wielkie słupy skryte siecią rusztowań
— jeszcze jasne. Jak czarne sadzawki leżały otwarte włazy podziemnych tuneli. Tuneli
milczących i opuszczonych. Zajrzał do jednego z nich oświetlając go lampą. Tunel schodził
prosto w dół, głęboko w serce Ziemi. Ale był pusty.
Gdzie odeszli? Co się z nimi stało? Trent wałęsał się bezmyślnie po okolicy. Ludzkie
istoty żyły tutaj, pracowały, przetrwały. Wyszły na powierzchnię. Widział pojazdy wiertnicze
pozostawione między wieżami, szare teraz od nocnego śniegu. Wyszli, a potem — odeszli.
Dokąd?
Usiadł pod osłoną obalonego słupa i włączył ogrzewanie. Skafander ocieplił się leniwym
czerwonym żarem, dzięki któremu Trent poczuł się lepiej. Sprawdził licznik. Obszar był
aktywny. Jeśli chce jeść i .pić, musi się stąd ruszyć.
Był zmęczony. Zbyt zmęczony, by ruszyć się gdziekolwiek. Siedział skulony
odpoczywając, a przed nim lampa oświetlała krąg pokrytej śniegiem ziemi. Ponad nim padał
śnieg. Wkrótce był nim pokryty: szara bryła spoczywająca wśród potrzaskanego betonu.
Milcząca i nieruchoma jak rusztowania i wieże naokoło.
Zdrzemnął się. Grzejnik buczał łagodnie. Wokół niego wzmagał się wiatr, miotał w niego
wirującym śniegiem. Przesunął się trochę do przodu, aż hełm z metalu i plastyku oparł się
całkowicie o beton.
Obudził się przed północą. Wyprostował się, nagle zaalarmowany, Coś — jakiś hałas.
Nasłuchiwał.
Gdzieś daleko, słabe dudnienie.
Douglas w łaziku? Nie, jeszcze nie teraz — dopiero za dwa dni. Wstał; śnieg osypał się z
niego. Dudnienie narastało, stawało się coraz głośniejsze. Serce zaczęło mu walić. Rozejrzał
się dookoła; światło jego lampy przecinało noc.
Ziemia dygotała, przekazywała mu drgania, grzechotała prawie pustym — zbiornikiem z
tlenem. Spojrzał w górę — i dech mu zaparło.
Świecący szlak wyrąbany w poprzek nieba rozżarzał ciemność wczesnego poranka.
Głęboka czerwień pęczniała z każdą sekundą. Gapił się na nią z otwartymi ustami.
Coś schodziło w dół — lądowało.
Rakieta.
Długi metalowy kadłub lśnił w porannym słońcu. Ludzie pracowali intensywnie ładując
wyposażenie i sprzęt. Pojazdy podziemne pośpiesznie jeździły tam i z powrotem transportując
na oczekujący statek ładunki z podziemnych sztolni. Ludzie pracowali dokładnie i wydajnie,
każdy w skafandrze z metalu i plastyku, każdy pieczołowicie zaplombowany w ochronnym,
wyładowanym ołowiem pancerzu.
— Ilu was jest w Kopalni? — zapytał spokojnie Norris.
— Około trzydziestu — Trent utkwił oczy W statku. — Trzydziestu trzech, wliczając w to
tych na zewnątrz.
— Na zewnątrz?
— Szukających. Jak ja. Dwóch jest w drodze tutaj. Powinni być niedługo. Dziś w nocy lub
jutro.
Norris zanotował coś w swojej tabeli. — Z tym ładunkiem damy radę wziąć piętnastu.
Resztę zabierzemy następnym razem. Mogą wytrzymać jeszcze jeden tydzień?
— Tak.
Norris przyjrzał mu się ciekawie. — Jak nas znalazłeś? To daleko od Pensylwanii. Nasz
ostatni przystanek. Gdybyś przyszedł parę dni później…
— Jacyś biegacze wskazali mi drogę. Powiedzieli, że odeszliście, a oni nie wiedzą gdzie.
Norris zaśmiał się. — My sami jeszcze nie wiemy gdzie.
— Gdzieś musicie zabierać te wszystkie rzeczy. Ten statek. Jest stary, prawda?
Poskładamy.
— Pierwotnie była to jakaś bomba. Zlokalizowaliśmy ją i naprawili — pracowaliśmy nad
tym od czasu do czasu. Nie byliśmy pewni, czego naprawdę chcemy. Jeszcze teraz nie
jesteśmy pewni. Ale wiemy, że musimy odejść.
— Odejść? Odejść z Ziemi?
— Oczywiście. — Norris poprowadził go w stronę statku. Przeszli od rampy do jednego z
włazów. Norris wskazał od tyłu i w dół. — Spójrz w dół na ludzi przy załadunku.
Ładujący prawie już skończyli. Ostatnie pojazdy nie były pełne, przywiozły z podziemi
ostatki ładunków. Książki, archiwa, obrazy, wytwory rąk ludzkich — pozostałości kultury.
Mnogość symbolicznych przedmiotów, które zamknięte w ładowni statku zostaną uniesione
poza Ziemię.
— Dokąd? — zapytał Trent.
— Na początek na Marsa. Ale nie zostajemy tam. Prawdopodobnie polecimy dalej, ku
księżycom Jowisza Saturna. Może Ganimedes się nada. A jeśli nie on, to jakiś inny. W
najgorszym przypadku możemy zostać na Marsie. Jest zupełnie suchy i jałowy, ale nie
radioaktywny.
— Czy tutaj nie mamy żadnej szansy, możliwości odzyskania radioaktywnych obszarów?
Gdybyśmy mogli odkazić Ziemię, zneutralizować aktywie chmury i…
— Jeśli to zrobimy — powiedział Norris — oni wszyscy zginą,
— Oni?
— Wrotki, biegacze, glisty, ropuchy, żuki, cala reszta. Nieskończona różnorodność życia.
Niezliczone formy przystosowane do tej Ziemi — tej napromieniowanej Ziemi. Te rośliny i
zwierzęta przyswajają metale radioaktywne. W zasadzie nową podstawą życia tutaj jest
przyswajanie aktywnych soli metalicznych. Soli, które dla nas są całkowicie śmiercionośne.
— Ale nawet jeśli…
— Jeśli nawet, to nie jest to naprawdę nasz świat.
— My jesteśmy prawdziwymi ludźmi — — powiedział Trent.
— Już nie. Ziemia jest żywa, roi się na niej od życia. Dziczeje — we wszystkich
kierunkach. Jesteśmy tylko formą życia, starą formą. Aby żyć tutaj, musielibyśmy przywrócić
stare warunki, stare czynniki równowagi, jaka istniała trzysta pięćdziesiąt lat temu. Kolosalna
praca. A gdyby się nam powiodło, gdyby udało się nam zdezaktywować Ziemię, nic nie
pozostanie.
Norris wskazał na wielki, brązowy las. I dalej jeszcze na południe, tam, gdzie zaczynała się
parująca dżungla rozciągająca się aż do cieśniny Magellana.
— W pewnym sensie mamy to, na co zasłużyliśmy. My przynieśliśmy Wojnę. My
zmieniliśmy Ziemię. Nie zniszczyliśmy — zmieniliśmy. Uczyniliśmy ją tak inną, że nie
możemy dłużej żyć na niej.
Norris wskazał na rząd ludzi w hełmach. Ludzi osłoniętych ołowiem, w ciężkich
skafandrach ochronnych, pokrytych i warstwą metalu, i przewodów, z licznikami, aparatami
tlenowymi, pancerzami, pigułkami żywnościowymi, z przefiltrowaną wodą. Pracowali pocąc
się w ciężkich kombinezonach. — Widzisz ich? Co przypominają?
Z dołu podszedł do nich robotnik łapiąc oddech i sapiąc. Na krótką chwilę uniósł
przezroczystą przyłbicę hełmu i zaczerpnął powietrza. Zatrzasną) szybę i nerwowo umieścił
na miejscu.
— Gotowe do drogi, sir. Wszystko załadowane.
— Zmiana planu — powiedział Norris. — Zaczekamy tu, aż przybędą towarzysze tego
człowieka. Ich obóz rozpada się. Jeden dzień nie zrobi różnicy.
— W porządku, sir. — Robotnik oddalił się schodząc na powierzchnię — dziwaczna
postać w ciężkim, podbitym ołowiem skafandrze, baniastym hełmie, ze skomplikowanym
zestawem narzędzi.
— Jesteśmy tu przejazdem.
Trent wzdrygnął się gwałtownie.
— Co?
— Przejazdem na obcej planecie. Spójrz na nas. Opancerzone kombinezony i hełmy —
skafandry kosmiczne do poszukiwań. Nasza rakieta zatrzymała się w obcym świecie, w
którym nie możemy żyć. Przystanęliśmy na krótki okres, by dokonać załadunku — a potem
znów odlecieć.
— Zatrzaśnięte hełmy — powiedział Trent nieswoim głosem.
— Zatrzaśnięte hełmy. Ołowiane pancerze. Liczniki, specjalna żywność i woda. Rozejrzyj
się wokół.
Mała grupa biegaczy skupiła się patrząc z podziwem w górę na wielki, błyszczący statek.
Po prawej widać było między drzewami ich wioskę.
Szachownica zbóż, zagrody dla zwierząt, domy z desek.
— Tubylcy — powiedział Norris. — Mieszkańcy planety. Mogą oddychać powietrzem,
pić wodę, jeść świeże warzywa. My nie możemy. To ich planeta — nie nasza. Mogą tutaj żyć,
zbudować społeczeństwo.
— Mam nadzieję, że wrócimy,
— Wrócimy.
— Odwiedzimy — kiedyś.
Norris uśmiechnął się smutno. — Ja też mam nadzieję. Ale będziemy musieli otrzymać
pozwolenie od mieszkańców. Pozwolenie na lądowanie. — Jego oczy zajaśniały
rozbawieniem, lecz nagle pojawił się w nich ból. Nieoczekiwane, tłumiące wszystko
cierpienie. — Będziemy musieli zapytać ich, czy można. I można powiedzieć: nie. Mogą nas
nie zechcieć.
Przełożyła Dorota Lutecka