13698

Szczegóły
Tytuł 13698
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13698 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13698 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13698 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOSEPH FINDER Człowiek Firmy Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński Joseph Finder Człowiek Firmy Świat Książki . Świat Książki Warszawa 2006 BenelsiTiann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10. Skanował i poprawił - Zygmunt Czaja Finderowi Niewdzięczna jest rola ojca rodziny - żywiciela, a zarazem wroga wszystkich. Aueust Strindbers. CZĘŚĆ PIERWSZA OCHRONA 1 Gabinet dyrektora naczelnego Korporacji Stratton trudno było nazwać prawdziwym gabinetem. Każdy normalny człowiek określiłby go mianem boksu, tyle że w firmie - produkującej eleganckie, obciągnięte srebrzystą syntetyczną tkaniną panele tworzące ścianki działowe po obu stronach błyszczącego stalowego biurka marki Ergon, również dzieła korporacji - słowo „boks" było zakazane. W końcu nikt nie pracuje w boksie w firmie zajmującej się tworzeniem boksów, a jedynie „wykonuje przydzielone zadania" na swoim „stanowisku roboczym", będącym częścią „przestrzeni biurowej opartej na planie otwartym". Nicholas Conover, dyrektor korporacji, odchylił się na oparcie najnowszego wyrobu firmowego, obitego skórą fotela Symbiosis, próbując się skupić na ciągach liczb padających z ust dyrektora finansowego Scotta McNally'ego, kurduplowa-tego i zakompleksionego gamonia o podejrzanym upodobaniu do arytmetyki. Krytycznie nastawiony do życia i odznaczający się ciętym dowcipem Scott był zarazem najmądrzejszym facetem, jakiego Nick w życiu spotkał, jednakże niczym się tak nie brzydził, jak zebraniami dotyczącymi spraw finansowych. - Czyżbym cię zanudzał, Nick? m s r - Jeszcze pytasz? McNally stał przy wielkim monitorze plazmowym i wodząc wskazówką po ekranie, objaśniał znaczenie kolejnych wykresów sporządzonych w programie PowerPoint. Miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt, był o głowę niższy od Nicka. Uwagę przyciągały jego nerwowe tiki, gwałtowne ruchy oraz niemiłosiernie poobgryzane paznokcie. Mimo że nie przekroczył jeszcze czterdziestki, szybko łysiał, szczurze gniazdko na czubku głowy okalały zmierzwione kępki kręconych włosów. Forsy miał w bród, ale chyba bez przerwy nosił tę samą, po-przecieraną już na kołnierzyku niebieską koszulę, która pamiętała jeszcze jego studia w Akademii Ekonomiczno-Handlowej Whartona. Rozbiegane piwne oczy były mocno podkrążone. Rozprawiając o niezbędnych tegorocznych redukcjach zatrudnienia, o tym, ile będą kosztować i jakie zyski powinny przynieść w roku przyszłym, bez przerwy lewą ręką skubał resztki włosów nad uchem. Asystentka Nicka, Marjorie Dykstra, była nadzwyczaj sumienna, stąd też jego biurko stanowiło wzór ładu i czystości. Oprócz komputera (z monitorem ciekłokrystalicznym i bezprzewodową klawiaturą, a zatem bez myszki i zwojów kabli) stał na nim tylko czerwony model ciężarówki dostawczej z wymalowanym na boku emblematem korporacji i oprawione zdjęcia dzieci. Conover dla zabicia czasu wpatrywał się w fotografie, mając nadzieję, że Scott odbierze to jako wyraz zamyślenia i skupienia na prezentowanych liczbach. Miał jednak na końcu języka pytanie: „I jakie stąd płyną wnioski, przyjacielu? Grube ryby z Bostonu będą zadowolone, czy nie?". Tymczasem McNally ciągnął monotonnym głosem na temat oszczędności oraz kosztów odpraw dla zwalnianych pracowników, wskazując „metryki" albo „jednostki pracownicze" na słupkowych wykresach PowerPointa. - W tej chwili średnia wieku pracowników wynosi czterdzieści siedem i siedemset osiemdziesiąt dziewięć tysięcznych z odchyleniem standardowym sześć koma dziewięćdziesiąt dwa. - Zwróciwszy uwagę na szkliste oczy dyrektora, uśmiechnął się skąpo, lekko postukał aluminiową wskazówką 12 w ekran i dodał: - Zresztą, ludzki wiek to też tylko liczba, prawda? - Niesie ze sobą jakieś dobre wiadomości? - Och... Mówimy przecież tylko o pieniądzach - odparł z wahaniem Scott. - Żartowałem. Nick utkwił z powrotem wzrok w fotografiach poutyka-nych za srebrną ramką. Od śmierci Laury, to znaczy od roku, troszczył się wyłącznie o dwie rzeczy, o dzieci i pracę. Dziesięcioletnia Julia z potarganymi kasztanowymi kręconymi włosami i błyszczącymi piwnymi oczyma uśmiechała się promiennie ze szkolnego zdjęcia, odsłaniając trochę nierówne bielutkie zęby, ale w tym uśmiechu było tyle niepewności siebie, że wyczuwało się to już na pierwszy rzut oka. Szesnastoletni Lucas miał podobne, tylko ciemniejsze włosy, i powoli robił się zatrważająco przystojny. Po matce odziedziczył błękitne oczy i mocniej zarysowaną dolną szczękę; był bardzo lubiany w szkole średniej. Na zdjęciu uśmiechał się uroczo, lecz od czasu wypadku podobny uśmiech ani razu nie rozjaśnił jego twarzy. Nick znalazł tylko jedną fotografię ukazującą całą ich czwórkę na werandzie starego domu. Laura, która była sercem rodziny, siedziała pośrodku, a wszyscy się do niej tulili, obejmowali za ramiona bądź trzymali ręce na jej kolanach. Pozostała po niej dotkliwa pustka. Roziskrzonymi, jakby nieco rozbawionymi oczyma patrzyła prosto w obiektyw z całkiem poważną, wręcz dostojną miną, chcąc im chyba zrobić na złość. Oczywiście na zdjęciu nie mogło też zabraknąć Barneya, wielkiego spasionego mieszańca golden retrievera z labradorem, siedzącego przed nimi i promieniejącego psim uśmiechem. Zresztą Barney był na wszystkich rodzinnych fotografiach, nawet na tych z ostatniego Bożego Narodzenia, na których Lucas nieodmiennie patrzył w obiektyw niczym wściekły Charles Manson. - Todd Muldaur i tak po swojemu ukształtuje całe to gówno - mruknął, odrywając wzrok od zdjęć. Muldaur był prezesem naczelnym spółki kapitałowej Fair- 13 field z Bostonu, będącej obecnie właścicielem Korporacji Stratton. Krótko mówiąc, był szefem Nicka. - Mniej więcej do tego wszystko się sprowadza - przyznał Scott. Odwrócił nagle głowę, a chwilę później i Nick złowił dobiegające z zewnątrz podniesione głosy. - Co tam się dzieje, do diabła? - mruknął McNally. Doleciał ich gruby, gniewny męski głos. Odpowiedział mu kobiecy, chyba należący do Marge. - Nie był pan umówiony! - krzyknęła sekretarka, najwyraźniej przestraszona. W odpowiedzi rozległ się jakiś nieartykułowany pomruk. - Zresztą i tak nie ma go w biurze, więc jeśli natychmiast pan stąd nie wyjdzie, będę zmuszona wezwać ochronę. Jakaś ciemna zwalista postać grzmotnęła plecami o półprzeźroczystą ściankę działową, aż ta się zatrzęsła. Po chwili w drzwiach stanął brodaty olbrzym pod czterdziestkę w rozpiętej kraciastej koszuli flanelowej, pod którą miał czarny T-shirt z emblematem Harleya-Davidsona. Barczysty i atletycznie zbudowany, wydał się Nickowi znajomy. Czyżby był to któryś ze zwolnionych ostatnio robotników z fabryki? Za jego plecami wyłoniła się Marge i gestykulując szeroko, pisnęła: - Tu nie wolno wchodzić! Proszę natychmiast wyjść, bo wezwę ochronę! - No proszę, a jednak jest tutaj! - ryknął olbrzym tubalnym basem. - Pan dyrektor we własnej osobie! Nigdzie nie wyszedł! Po plecach Nicka przemknął zimny dreszcz, kiedy przyszło mu do głowy, że niewinne zebranie w sprawie budżetu może się przerodzić w prawdziwy koszmar. Intruz, prawdopodobnie faktycznie jeden ze zwolnionych w ostatniej fali, zapatrzył się na niego dziko rozszerzonymi oczami. Nick przypomniał sobie czytany niedawno artykuł o jednym z „rozczarowanych pracowników", jak eufemistycznie 14 nazywała ich prasa, który po zwolnieniu pojawił się nieoczekiwanie w fabryce i zaczął podburzać byłych kolegów do buntu. - Przypomniałem sobie właśnie, że czeka mnie pilna konferencja telefoniczna - rzucił nerwowo Scott i przecisnął się do sekretariatu obok stojącego w drzwiach olbrzyma. - Przepraszam. Nick wstał powoli i wyprężył ramiona, ale choć miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, intruz i tak spoglądał na niego z góry. - Czym mogę panu służyć? - zapytał uprzejmie, siląc się na łagodny ton, jakby miał przed sobą wściekłego dobermana. - Co możesz dla mnie zrobić?! Kurwa! To ma być żart?! Nic już nie możesz zrobić, ani dla mnie, ani mnie, dupku! Marge, trzymająca się w bezpiecznej odległości za jego plecami, znów zamachała rękoma i powiedziała: - Chyba lepiej wezwę ochronę, Nick. &i Conover uniósł rękę, żeby ją powstrzymać. - Jestem pewien, że to nie będzie konieczne. Sekretarka skrzywiła się z obrzydzeniem, chcąc okazać wzgardę dla jego postawy, ale tylko skinęła głową i wycofała się pospiesznie. Brodacz zbliżył się jeszcze o krok, groźnie wypinając masywną klatkę piersiową, ale Nicka nie tak łatwo było przestraszyć. Przemknęło mu przez myśl, że to tylko przejaw pierwotnego instynktu, jakby stanął oko w oko z przywódcą stada pawianów, który pokrzykuje i wali się w pierś, żeby odstraszyć drapieżnika. Zalatywało od niego skwaśniałym potem i dymem papierosowym. Ledwie się powstrzymał, żeby nie grzmotnąć intruza pięścią w szczękę, wytłumaczywszy sobie, że takie zachowanie nie przystoi dyrektorowi Korporacji Stratton. Zresztą, jeśli rzeczywiście miał do czynienia z jednym z pięciu tysięcy pracowników zwolnionych w ciągu dwóch ostatnich lat, jego wściekłość była całkowicie uzasadniona. Lepiej więc się dogadać, pozwolić mu stopniowo ochłonąć. i- <- 15 Wskazał puste krzesło przed biurkiem, ale brodacz energicznie pokręcił głową. - Jak się pan nazywa? - zapytał Nick, siląc się na jeszcze łagodniejszy ton. - Stary Devries nie musiałby o to pytać - warknął olbrzym. - Znał nazwiska wszystkich swoich pracowników. Conover wzruszył ramionami, bo nieraz już słyszał tę bajeczkę. Towarzyski i wyrozumiały Milton Devries, jego poprzednik, był dyrektorem korporacji prawie przez czterdzieści lat i wszyscy go uwielbiali, ale z pewnością nie mógł znać dziesięciu tysięcy nazwisk podległych mu ludzi. - Nie mam takiej pamięci do nazwisk jak on - odparł. -Może więc mi pan pomoże? - Louis Goss. Nick wyciągnął rękę na powitanie, lecz Goss tylko spojrzał na nią podejrzliwie i oskarżycielsko wymierzył w niego gruby paluch. - Czy siedząc za tym wymyślnym biurkiem, gapiąc się w ekran wymyślnego komputera i podejmując decyzję o zwolnieniu połowy załogi fabryki krzeseł, pomyślał pan choćby przez chwilę, kim są ci ludzie? - Częściej, niż mogłoby się panu wydawać - odparł Nick. -Bardzo mi przykro, że stracił pan pracę, ale... - Nie przyszedłem tu dlatego, że straciłem pracę, bo mam wystarczający staż, żeby przejść na emeryturę. Chciałem tylko dać panu do zrozumienia, że i pan w pełni zasługuje na zwolnienie. Myśli pan, że wystarczy się przespacerować po halach raz w miesiącu, by już wszystko wiedzieć o pracujących tam ludziach? Bo to są przecież ludzie, kolego. Dokładnie czterysta pięćdziesiąt mężczyzn i kobiet, którzy wstają o czwartej rano, żeby zdążyć na pierwszą zmianę i mieć za co nakarmić dzieci, zapłacić czynsz i podatki, kupić lekarstwa dla chorych członków rodziny czy zaopiekować się umierającymi rodzicami. Jasne? Czy zatem przemknęło panu choćby przez myśl, że teraz przez pana któreś z nich może stracić dach nad głową? 16 Nick zacisnął na chwilę powieki. - Louis, masz zamiar robić mi wykład, czy jesteś też gotów wysłuchać, co mam do powiedzenia w tej sprawie? - Przede wszystkim chciałem udzielić ci pewnej darmowej rady, Nick. - Skoro darmowej, to pewnie dokładnie tyle samo wartej. Goss zignorował tę ironiczną uwagę. — Lepiej zastanów się poważnie, czy naprawdę chcesz kontynuować redukcję zatrudnienia, bo jeśli do jutra rana nie odwołasz swojej decyzji, cała załoga zastrajkuje. - Jak mam to rozumieć? - Mam za sobą połowę, może nawet trzy czwarte załogi, ale reszta się przyłączy, jak ogłosimy strajk. Możesz mi wierzyć, Nick, że od jutra wszyscy bierzemy zwolnienia lekarskie. I będziemy chorować, dopóki nie przywrócisz do pracy zwolnionych ludzi. - Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając pożółkłe od nikotyny zęby, jakby chciał się nacieszyć tą chwilą triumfu. - Jeśli zaczniesz postępować uczciwie, my też będziemy uczciwie pracować i wszyscy będą zadowoleni. Nick spoglądał na niego przez chwilę, zastanawiając się, czy są to tylko czcze pogróżki, czy prawdziwa groźba strajku. Nie miał złudzeń, że strajk w tutejszej fabryce szybko rozprzestrzeni się na inne zakłady i całkowicie sparaliżuje firmę. - Może zastanów się nad tym dobrze, jak będziesz dziś wracał swoim mercedesem do luksusowego domu w strzeżonym osiedlu - dodał Goss. - Spróbuj sobie odpowiedzieć na pytanie, czy tonąc, rzeczywiście chcesz pociągnąć za sobą na dno całą korporację. Conover miał już na końcu języka, że jeździ chevroletem, a nie mercedesem, kiedy uderzyło go określenie „strzeżone osiedle". Skąd Goss wiedział, gdzie on mieszka? Na pewno nie dowiedział się o tym z gazet, co najwyżej z plotek... Czyżby chodziło o zakamuflowaną pogróżkę pod jego adresem? Brodacz uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale ponuro i natarczywie, dostrzegłszy jego zdziwioną minę. - Zgadza się - mruknął. - Dobrze wiem, gdzie mieszkasz. 17 Nick poczuł, jak wściekłość ogarnia go gwałtownie niczym płomień rozlaną benzynę. Poderwał się z miejsca, pochylił nad biurkiem i syknął olbrzymowi prosto w twarz: - Co to ma znaczyć, do cholery?! Ledwie zdołał się powstrzymać przed chwyceniem Gossa za kołnierz i okręceniem mu luźnej poły flanelowej koszuli wokół byczego karku. Z bliska uświadomił sobie, że pod obwisłą skórą na ramionach wcale nie kryją się imponujące muskuły. Brodacz zamrugał szybko i odruchowo cofnął się nieco. - Myślałeś, że nikt nie wie o twojej pieprzonej willi na terenie strzeżonego osiedla? Wydaje ci się, że kogoś jeszcze w firmie stać na taki zbytek? Wściekłość Nicka przygasła równie szybko, jak się rozpaliła. Zrobiło mu się żal człowieka, który nie rozumiał podstawowych zasad. Groźba intruza wydała mu się pozbawiona jakichkolwiek podstaw. Pochylił się jeszcze niżej i dźgnął brodacza palcem w pierś, celując w niewielki biały łącznik między słowami „Harley" i „Davidson". - Pozwól, że cię o coś spytam, Louis. Przypominasz sobie zebranie całej załogi w fabryce krzeseł sprzed dwóch lat? Powiedziałem wam wtedy, że firma jest w bardzo trudnej sytuacji i konieczne będą zwolnienia, których w miarę możliwości chciałbym uniknąć. Chyba nie byłeś wtedy na zwolnieniu lekarskim, prawda? - Nie, byłem na tym zebraniu - mruknął Goss. - Więc powinieneś pamiętać, że zapytałem, czy będziecie wszyscy gotowi ograniczyć czas pracy, bym nie musiał nikogo zwalniać. Przypominasz sobie, jaka była reakcja załogi? Brodacz szybko odwrócił głowę, jakby się bał patrzeć mu dalej w oczy. - Nikt się na to nie zgodził. W ogóle nie chcieliście słyszeć o cięciach zarobków. - Łatwo panu... - Zapytałem też, czy nie zgodzilibyście się na ograniczenie zakresu ubezpieczeń zdrowotnych, rezygnację z bezpłatnego 18 przedszkola oraz wstępu na siłownię. Możesz mi powiedzieć, ile osób podniosło wtedy ręce? Ilu się zgodziło na proponowane cięcia? Przypominasz sobie? Goss powoli, z wyraźnym ociąganiem pokręcił głową. - Nikt. W ogóle nie było chętnych. Nikt nie chciał poświęcić choćby jednego dolara ze swoich zarobków. Nikt nie chciał nawet słyszeć o jakichkolwiek ograniczeniach. - Poczuł przyspieszone tętno dudniące mu w uszach. - Nadal sądzisz, że bez namysłu wywaliłem pięć tysięcy ludzi na bruk, kolego? Więc może lepiej potraktuj to jak ocalenie pozostałych pięciu tysięcy miejsc pracy. Bo facetom z Bostonu, którzy zarządzają tą firmą, jest absolutnie wszystko jedno. Oni tylko śledzą uważnie naszą konkurencję i widzą, że nikt już się nie bawi w samodzielne wyginanie rurek, nikt już nie produkuje mebli biurowych w Michigan. Teraz wszystko sprowadza się z Chin, Louis. Właśnie dlatego inni przebijają nas cenami. Myślisz, że faceci z Bostonu nie przypominają mi o tym przy każdej sposobności? - Skąd mam wiedzieć? - bąknął Goss, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Na nic więcej nie było go stać. - Zatem rób dalej swoje, Louis. Organizuj strajk. Może wywalczycie to, że na moje miejsce przyjdzie inny dyrektor, a wtedy będziecie mnie wspominać jak pana Rogersa. Ktoś, kto zaraz po przestąpieniu progu tego gabinetu podejmie decyzję o zamknięciu wszystkich fabryk należących do korporacji. A jeśli nadal będzie ci się marzyło utrzymanie wszystkich stanowisk pracy, Louis, to radzę już teraz zacząć się uczyć chińskiego. Goss milczał przez dobre kilka sekund, wreszcie odezwał się ledwie słyszalnie: - Teraz na pewno mnie pan wywali, prawda? - Ciebie? - Nick prychnął pogardliwie. - Nie jesteś wart nawet najskromniejszej odprawy. Więc lepiej wracaj na swoje miejsce w szeregu i wynoś się z mojego... gabinetu. Ledwie Goss zniknął w przejściu sali ogólnej, w drzwiach znów pojawiła się Marge. 19 - Musisz natychmiast jechać do domu, Nick ^ powiedziała. — Do domu? * • - Dzwonili z policji. Coś się stało. Gwałtownie wycofał chevroleta z miejsca parkingowego, uświadamiając sobie poniewczasie, że nawet nie spojrzał w lusterko, by sprawdzić, czy nikogo z tyłu nie ma. Mimo to wykręcił z piskiem opon i ruszył przez rozległy parking okalający budynek dyrekcji firmy. Nawet o tej porze, w środku dnia, połowa miejsc była pusta, i tak było od dwóch lat, od czasu pierwszych redukcji. Doskonale wiedział, że wśród załogi panują posępne nastroje. Jedyną zaletą zwolnienia połowy pracowników było pozbycie się kłopotów ze znalezieniem wolnego miejsca na parkingu. Nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Dodatkowo podziałał na nie widok pustego rozległego placu przed budynkiem, otoczonego połaciami czarnej wypalonej ziemi, niedawno strawionej przez ogień. Teren był obsiany specjalną trawą, której nie trzeba było strzyc, tylko co parę lat wypalić do gołej ziemi. Dokoła cuchnęło jak przy kopcącym grillu. Czarna wstęga drogi jeszcze bardziej nasilała ponure wrażenie wśród czarnego, odludnego krajobrazu. Przemknęło mu przez myśl, że codzienne podróże przez bezkresne połacie wypalonej ziemi i hektary poczerniałych pól widoczne z okna gabinetu musiały zostawić jakiś koszmarny smolisty ślad w psychice człowieka. Musisz jechać do domu. Natychmiast. Kiedy ma się dzieci, w takich chwilach myśli się tylko o nich. Nick, choć uważał się za twardego, mało podatnego na codzienne troski, na samo wspomnienie policyjnego wezwania nie był w stanie powstrzymać wybujałej wyobraźni. 20 Dzieciom nic się jednak nie stało, jak gliniarze zapewnili Marjorie. Julia była w drodze ze szkoły do domu, a Lucas - no cóż, także skończył już zajęcia, ale był jeszcze w szkole i zajmował się pewnie czymś, czym obecnie młodzież zajmowała się po lekcjach, co było już całkiem inną sprawą. Zatem nie o to chodziło. Przekazano tylko, że było kolejne włamanie, ale tym razem wymagające jego natychmiastowego powrotu do domu. Co tam się mogło stać, do cholery? Przez ostatni rok Nick zdążył się już przyzwyczaić do częstych telefonów od ochroniarzy z osiedla albo policjantów. System alarmowy uruchamiał się niespodziewanie w środku dnia, sygnalizując włamanie. Ktoś z firmy ochroniarskiej dzwonił wtedy do domu albo do biura i pytał o kod, a gdy okazywało się, że znająca go upoważniona osoba nie może potwierdzić, że alarm jest fałszywy, natychmiast powiadamiano policję z Fenwick. Na miejscu zjawiał się patrol i gliniarze sprawdzali otoczenie domu. Jak można było oczekiwać, do poprzednich włamań dochodziło wtedy, gdy nikogo w domu nie było, bo akurat ekipa budowlana zajmująca się wykończeniem kuchni miała właśnie dzień wolny, a Marta, gosposia, była czy to na zakupach, czy też wychodziła do szkoły po Julię. Ale jak dotąd nic nie zginęło. Intruz wyłamywał tylko któreś okno albo przeszklone drzwi od tarasu, wdzierał się do środka i zostawiał wiadomość - całkiem dosłownie, gdyż fluorescencyjną pomarańczową farbą z aerozolu malował na ścianie wielkimi literami, rozmieszczonymi z matematyczną precyzją typową dla architekta albo inżyniera: NIE UKRYJESZ SIĘ. Tylko te trzy słowa, jedno nad drugim. Czy istniały jeszcze jakieś wątpliwości, że robił to któryś ze zwolnionych robotników? Identyczne graffiti pojawiało się na ścianach salonu, jadalni, z której nigdy nie korzystali, czy świeżo otynkowanej kuchni. Tylko na początku powtarzające się włamania napawały Nicka strachem. Oczywiście, dokładnie o to chodziło włamywaczowi: żeby 21 nie czuli się bezpieczni, mieli świadomość, że w każdej chwili może im się przydarzyć coś złego. Pierwsze graffiti pojawiło się na masywnych drzwiach wejściowych z popielatego dębu, nad którymi Laura deliberowała z architektem przez parę tygodni, a za które zapłacili astronomiczną cenę trzech tysięcy dolarów. W końcu były to tylko drzwi, na miłość boską. Nick aż nazbyt dokładnie dał do zrozumienia, co o nich myśli, nie sprzeciwił się jednak, gdyż z jakichś powodów jego żona przywiązywała do nich wielką wagę. Jemu w zupełności wystarczały cienkie, obite pilśnią ramowe drzwi, w jakie pierwotnie dom był wyposażony. W ogóle nie chciał niczego w nim zmieniać, co najwyżej zmniejszyć ogólną powierzchnię mieszkalną o połowę. Nie mógł zapomnieć popularnego w Korporacji Stratton powiedzenia, które stary Devries często powtarzał: „Wieloryb, który wysoko wypuszcza fontanny wody, naraża się na cios harpunem". Wiele razy przychodziło mu na myśl, żeby zamówić gdzieś mosiężną tablicę do zawieszenia na ścianie przy wejściu, jakie często widuje się pod kolumnadami ganków okazałych posiadłości, głoszącą wypukłymi miedzianymi literami: DOM PUSZCZAJĄCEGO FONTANNY WIELORYBA. Jednakże dla Laury te drzwi miały znaczenie symboliczne, były miejscem, gdzie wita się odwiedzających przyjaciół oraz rodzinę i gdzie odstrasza się niemile widzianych intruzów, toteż według niej musiały być zarówno ładne, jak i solidne. - Przecież to drzwi frontowe naszego domu, Nick - tłumaczyła. - Pierwsza rzecz, na jaką ludzie będą zwracać uwagę, a zatem pierwsza, na której nie warto oszczędzać. Może sądziła, nawet podświadomie, że za tą masywną dębową płytą ośmiocentymetrowej grubości będą się czuli bezpieczniej. Zresztą sam pomysł kupna tego szaleńczo wielkiego domu na terenie Fenwicke Estates także był jej. Marzyła o bezpieczeństwie, jakie daje życie za ogrodzeniem strzeżonego osiedla. Przeraziło ją kilka anonimowych telefonów z pogróżkami, które odebrała zaraz po tym, jak rozeszła się wieść o planowanych zwolnieniach w fabryce. , ^ - 22 - Jeśli ktoś będzie chciał cię dopaść, wszyscy staniemy się jego celem. Co prawda, mówiła to w złości, wściekła na niego. A on nie zamierzał się kłócić. W końcu też zależało mu na bezpieczeństwie rodziny. Teraz, po jej śmierci, miał wrażenie, że udzieliły mu się wszystkie jej nerwice, że przesiąknął nimi aż do kości. Bo czasami nie mógł się uwolnić od myśli, że jego niepełna już rodzina jest rzeczywiście bezbronna, krucha, jak skorupka jajka. W pełni zdawał sobie sprawę, że ochrona osiedla to tylko niewiele więcej niż złudzenie. Wszystko było wyłącznie na pokaz, i stróżówka przy masywnej kutej bramie, i strażnicy z prywatnej firmy ochroniarskiej, i wysoki czarny żelazny parkan ze zwieńczeniami w kształcie grotów strzał. Zahamował ostro przed fantazyjnie kutą bramą osiedla, za którą ceglana stróżówka przypominała miniaturowy zamek obronny. Umocowana do prętów bramy mosiężna tablica głosiła: FENWICKE ESTATES. To „E" dodane do nazwy miasta zawsze wydawało mu się tak pretensjonalne, że aż irytujące. Lecz za szczyt ironii uważał to, że nawet mieszkańcy tego ekskluzywnego strzeżonego osiedla - nieszczędzący środków na ochronę, jako że na całej długości ogrodzenia w górnej ramie biegły światłowody automatycznie sterowanych kolorowych kamer sieci monitoringu, a poniżej były rozmieszczone czujniki ruchu połączone z systemem alarmowym - nie mogli się uwolnić od intruzów, którzy bez kłopotu przeskakiwali przez płot na tyłach, od strony gęstego lasu. - Było kolejne włamanie, panie Conover - oznajmił pełniący służbę Jorge. Był bardzo miły i sympatyczny. Wszyscy strażnicy noszący eleganckie mundury sprawiali wrażenie zawodowców. Nick smutno skinął głową, czekając, aż sterowana elektrycznie brama otworzy się w śmiesznie żółwim tempie. Drażnił go również piskliwy sygnał ostrzegawczy rozbrzmiewający w trakcie tego procesu. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że 23 wszystkie nowoczesne urządzenia popiskują podobnie: cofające się ciężarówki, pracujące zmywarki do naczyń, suszarki do ubrań czy mikrofalówki. Można było wręcz oszaleć od tego popiskiwania. - Pewnie pan wie, że policja jest już na miejscu - rzekł strażnik. - Aż trzy radiowozy. - Nie wiesz, co się stało? • - Nie, proszę pana. Przykro mi. •• Przeklęta brama rozsuwała się i rozsuwała. Kompletny idiotyzm. Wieczorami tworzyła się czasem długa kolejka samochodów oczekujących na wjazd. Należało coś z tym zrobić. A gdyby wybuchł pożar? Wóz strażacki też musiałby tak czekać, podczas gdy z domów ogarniętych pożogą zostawałyby zgliszcza? Ze zniecierpliwienia nacisnął pedał gazu. Jorge tylko uśmiechnął się wstydliwie i wzruszył ramionami. Ledwie brama rozsunęła się na tyle, żeby zmieścił się w niej samochód, Nick ruszył z piskiem opon, wciąż nie mogąc się nadziwić mocy silnika pikapu. Przeskoczył nad osłoną kolczatki uniemożliwiającej wyjazd z terenu tym pasem i przeniknął po skraju dużej kolistej wysepki wyłożonej czerwoną kostką o regularnym geometrycznym deseniu pochodzącym ponoć jeszcze ze średniowiecznych Włoch, mijając po drodze co najmniej dwa znaki ograniczenia prędkości do trzydziestu kilometrów na godzinę. Wykręcił na szeroką wstęgę asfaltu, przy której nie było tabliczki z nazwą ulicy, i pognał wśród szpaleru starych wiązów, jodeł oraz skrzynek na listy wielkości psich bud, stojących u wylotów podjazdów do niewidocznych stąd domów. Trzeba było uzyskać indywidualne zaproszenie, by się przekonać, jak wyglądają domy sąsiadów. Bo w Fenwicke Estates nie organizowano żadnych hucznych przyjęć dla znajomych z osiedla. Kiedy zauważył wozy patrolowe stojące przy podjeździe do jego domu, poczuł nagle drobne lodowate ukłucia strachu, a żołądek podszedł mu do gardła. Gliniarz w mundurze zatrzymał go kilkadziesiąt metrów od 24 domu, mniej więcej w połowie długości podjazdu. Nick zahamował, zgasił silnik i wyskoczył zza kierownicy, gwałtownie zatrzaskując za sobą drzwi. Niski i barczysty policjant o posturze boksera mimo chłodu pocił się obficie. Na kieszonce miał metalową plakietkę z nazwiskiem Manzi. Z krótkofalówki przy jego pasie dolatywały głośne szumy i trzaski. - Pan Conover? - spytał, zastępując mu drogę. Nicka na chwilę ogarnęła wściekłość. Ostatecznie to był jego dom, jego podjazd, jego system alarmowy. Miał ochotę warknąć: „Spieprzaj mi z drogi!". - Tak, to ja. Co się stało? - wychrypiał, próbując za wszelką cenę zachować rzeczowy ton. - Mogę zadać panu kilka pytań? Plamy słońca przesączającego się przez korony wysokich brzóz tworzyły jaśniejsze łaty na asfalcie i rozświetlały nieprzeniknioną twarz gliniarza. Wzruszył ramionami. - > - Jasne. Co, znowu ktoś wymalował jakieś graffiti? - O której dziś rano wyszedł pan z domu? - Około wpół do ósmej, ale dzieciaki wychodzą do szkoły trochę później, o ósmej, ósmej piętnaście. - A pańska żona? Nick przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Większość miejscowych policjantów powinna dobrze wiedzieć, kim jest. Przemknęło mu więc przez myśl, że tamten nieudolnie próbuje go wysondować. - Samotnie wychowuję dzieci. - Ładny dom - padło po krótkiej pauzie. * W** - Dzięki. - Bez trudu dało się wyczuć zawiść ciągnącą od gliniarza niczym cuchnący opar z bagien. - Co się stało? - Z domem wszystko w porządku. Jest nowy, prawda, przynajmniej tak wygląda. Jeszcze niewykończony? - Owszem, trwają prace wykończeniowe - rzucił zniecierpliwiony. - Jasne. Czy zatem robotnicy przychodzą tu codziennie? 25 - Chciałbym. Nie było ich ani wczoraj, ani dzisiaj. - Firma zajmująca się ochroną pańskiego domu podała nam telefon służbowy do Korporacji Stratton. - Manzi wodził małymi rozbieganymi oczkami wielkości rodzynek po zapiskach na kartce przypiętej do aluminiowej tabliczki. - Pan tam pracuje? <n - Zgadza się. us - Czym się pan zajmuje? Minęła jeszcze chwila, zanim gliniarz podniósł wzrok i spojrzał mu w oczy. Musiał doskonale znać odpowiedź. - Jestem dyrektorem naczelnym. Manzi pokiwał głową, jakby pasowało mu to do jakiejś teorii. - Rozumiem. Czy to prawda, że już kilkakrotnie włamywano się do pańskiego domu w ciągu ostatnich miesięcy, panie Conover? - Jak dotąd pięć czy sześć razy. - Z jakiego systemu alarmowego pan korzysta? - To dość prosty alarm przeciwwłamaniowy z czujnikami rozmieszczonymi w drzwiach, także od tarasu, i w niektórych oknach. Nic nadzwyczajnego. - Do ochrony takiego domu przydałoby się coś lepszego. Nie jest wyposażony w kamery, prawda? - Przecież mieszkamy na strzeżonym osiedlu. - To prawda. Ochrona czasem się przydaje, zwłaszcza do odstraszania domokrążców i włóczęgów. - Zrozumiałem aluzję - odparł, uśmiechając się krzywo. - Wygląda mi na to, że pański alarm nie jest zbyt często włączony, zgadza się? - Dlaczego stoi tu aż tyle wozów patrolowych, jeśli to tylko rutynowe... - Mógłby pan jednak odpowiedzieć na moje pytanie? -przerwał mu ostrzej Manzi. Najwyraźniej czerpał olbrzymią satysfakcję z okazywania władzy wobec samego dyrektora Korporacji Stratton. A, co mi tam, pomyślał Nick. Niech się nacieszy... 26 Doleciał ich warkot nadjeżdżającego samochodu. Obejrzał się na granatowego chryslera i dojrzał za kierownicą Martę. Jak zwykle perspektywa spotkania z córką wywołała w nim lekki dreszcz podniecenia, który wcześniej odczuwał także wobec Lucasa, dopóki jego stosunki z synem się nie skomplikowały. Minivan przystanął tuż za jego autem, silnik ucichł. Drzwi otworzyły się gwałtownie, z samochodu wyskoczyła Julia i zawołała: - Co robisz o tej porze w domu, tato?! Podbiegła do niego. Miała na sobie jasnoniebieską bawełnianą bluzę z kapturem ozdobioną emblematem korporacji, dżinsy i czarne tenisówki. Prawie każdego dnia wyglądała podobnie, co najwyżej zamiast bluzy z kapturem nosiła elastyczną koszulkę gimnastyczną. Kiedy on chodził do tej samej szkoły podstawowej, ponad trzydzieści lat temu, obowiązywał zakaz noszenia dżinsów, a tego typu sportowe bluzy uznawano co najmniej za niestosowne. Ale rano spieszył się do pracy i wolał nie dyskutować z córką na temat jej wyglądu, zresztą w ogóle nie chciał zanadto ingerować w jej życie, wziąwszy pod uwagę, jak bardzo przeżyła śmierć matki. Objęła go rączkami w pasie i uścisnęła serdecznie. Już od pewnego czasu nie brał jej na ręce, zwłaszcza że miała prawie sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyła ponad czterdzieści kilo. W ciągu ostatniego roku bardzo podrosła i wysmuklała, miała coraz dłuższe i coraz szczuplejsze, niemal patykowate nogi, chociaż brzuszek wciąż był po dziecięcemu zaokrąglony. Dojrzewała jednak szybko, sutki jej się stopniowo uwypuklały, co wprawiało go w zakłopotanie, przypominając nieustannie, jak słabo jest przystosowany do roli samotnego rodzica. Bo i kto, u diabła, miał z nią porozmawiać o intymnych kobiecy sprawach, powoli wprowadzać ją w dorosłe życie? Ściskali się przez parę sekund, zanim w końcu Nick odsunął się od niej, myśląc, że to kolejna rzecz, która zmieniła się diametralnie po śmierci Laury. Teraz Julia zawsze tuliła się do niego mocno i długo, jakby w obawie, że i on odejdzie. 27 Podniosła głowę i spojrzała na niego błyszczącymi roz iskrzonymi piwnymi oczyma. - Dlaczego jest tu dużo policji? - Chcieli ze mną porozmawiać, skarbie. To nic poważnego. Gdzie twój plecak? - W samochodzie. Znowu ten świr włamał się do domu i wymalował na ścianie jakieś idiotyczne hasło? Pokiwał głową, przesuwając palcami po jej gęstych kasztanowych włosach. - Czym zajmujesz się w domu o tej porze? Nie masz lekcji gry na pianinie? Uśmiechnęła się lekko. - Nie. dopiero o czwartej. - Tak? Wydawało mi się. że o trzeciej. - Pani Guarini zmieniła godzinę już kilka miesięcy temu. Zapomniałeś? Pokręcił głową. - Masz rację, zapomniałem. Wiesz, muszę jeszcze poroz mawiać z policjantami. Zostań tu z Martą, dopóki nie dowiemy się, czy można bezpiecznie wejść do domu. W porządku? Marta Burrell pochodziła z Barbadosu, miała trzydzieści osiem lat. była wysoka i szczupła, o figurze modelki, i do wszystkiego podchodziła z pełną dystansu obojętnością graniczącą z lekceważeniem. Nosiła trochę zanadto opięte dżinsy oraz pantofle na wysokich obcasach i bez skrupułów mówiła. co myśli o codziennym ubiorze Julii. Zresztą z podobną dezaprobatą wyrażała się niemal o wszystkim w ich nowym domu. Niemniej, wkładała całe serce w opiekę nad dziećmi i jakimś cudem potrafiła od nich wyegzekwować to. czego on nie umiał. Stanowiła istny wzór opiekunki, kiedy dzieci były jeszcze małe. poza tym świetnie gotowała i utrzymywała dom w nienagannej czystości. - Oczywiście, Nick - odezwała się teraz, wyciągając rękę do Julii, lecz ta błyskawicznie odskoczyła. - O czym to mówiliśmy? - zwrócił się Nick do gliniarza. Manzi obrzucił go przeciągłym taksującym spojrzeniem 28 graniczącym z impertynencją. a w jego oczach pojawiły się dziwne błyski. Chyba z trudem powstrzymywał się od ironicznego uśmiechu. - Czy ma pan jakichś wrogów, panie Conover? - Tylko z pięć tysięcy w tym jednym mieście. Policjant wysoko uniósł brwi. - Słucham? - Ostatnio musieliśmy zwolnić z pracy połowę załogi. o czym z pewnością doskonale pan wie. A to właśnie około pięciu tysięcy ludzi. - Ach. tak - mruknął Manzi. - Zatem nie jest pan tu popularną osobistością, prawda? - Można tak powiedzieć. Skojarzył nagle, że jeszcze nie tak dawno był przez wszystkich lubiany. Podlizywali mu się rzekomi koledzy ze szkoły średniej, których za nic nie mógł sobie przypomnieć. Duży ar tykuł na jego temat opublikował magazyn ..Forbes". W końcu należał do grona najmłodszych dyrektorów tak dużych przedsiębiorstw. chociaż jego ojciec był zwykłym robotnikiem w tej samej fabryce krzeseł, co dziennikarze podkreślali przy każdej okazji. Może i nie miał szans zostać takim uiubiencem zarosi. iak stary Deyries. ale przez jakiś czas był z pewnością popularny. lubiany i podziwiany. W takim miasteczku iak Feriwick w stanie Michigan oznaczało to niemal pozycję lokalnego bohatera, kogoś, kogo wskazuje się palcami w supermarkecie i z kim, jeśli komuś wystarcza odwagi, należy się przy witać i zamienić choćby parę słów przy ladzie z mrożonkami. Tamte czasy jednak minęły bezpowrotnie wraz z pierwszą falą zwolnień sprzed dwóch lat. po tym. jak nowi właściciele tirmy zrezygnowali z kwartalnych spotkań rady nadzorczej Strattona odbywających się właśnie w Fenwick. Nie było wyboru. Korporacja staczała się powoli na dno. konieczne były natychmiastowe i daleko idące cięcia wydatków. Te zaś oznaczały redukcję zatrudnienia, przez co na bruku znalazło się pięć tysięcy ludzi z około czterdziestu tysięcy zamieszkujących to miasto. Była to najbardziej bolesna decyzja w jego 29 . dotychczasowej karierze, nigdy nie sądził, że będzie zmuszony ją podjąć. Później nastąpiła jeszcze cała seria mniejszych zwolnień. Zarządzanie firmą upodobniło się do chińskich tortur, a miejscowy „Fenwick Free Press", w którym wcześniej tylko z dumą pisano o korporacji, teraz umieszczał na pierwszych stronach krzykliwe tytuły w rodzaju: DALSZYCH TRZYSTU PRACOWNIKÓW STRATTONA IDZIE POD TOPÓR albo CHORZY NA RAKA POZBAWIENI UBEZPIECZENIA ZDROWOTNEGO STRATTONA. Lokalni komentatorzy prasowi regularnie określali go mianem kata. I tak oto Nick Conover, tutejszy chłopak, który zrobił błyskotliwą karierę, stał się najbardziej znienawidzonym człowiekiem w mieście. - Tacy ludzie, jak pan, powinni się zatroszczyć o dużo lepszą ochronę - rzekł Manzi. - Bardziej stosowną do pańskich dochodów i pozycji. Miał już odpowiedzieć, kiedy nagle rozległ się przeraźliwy krzyk Julii. Rzucił się w kierunku, z którego dobiegał krzyk, i po chwili ujrzał córkę na brzegu basenu. Zanosiła się spazmatycznym szlochem. Klęczała na niebieskich kafelkach, rytmicznie pochylała się w przód i w tył i rączkami zgarniała do siebie wodę. Marta stała nad nią z rękoma uniesionymi do ust i oczyma szeroko rozwartymi z przerażenia. Dopiero później Nick spostrzegł przyczynę rozpaczy córki i żołądek podszedł mu do gardła. W wodzie unosił się ciemny kształt, dziwnie powiększony i rozdęty, otoczony masą połyskliwych białych wnętrzności. Woda, która wokół ścierwa miała odcień czerwonej porzeczki, stopniowo jaśniała w oddaleniu od skłębionej masy okrytej brązowym futrem i przy brzegu basenu była tylko lekko różowa. 30 Nie od razu jednak rozpoznał Barneya, ich mieszańca labradora z golden retrieverem. Musiał mu się przyglądać przez dłuższą chwilę, walcząc z bezgranicznym osłupieniem. Na niebieskich kafelkach, niedaleko miejsca, gdzie klęczała Julia, leżał zakrwawiony duży stalowy nóż marki Henckels pochodzący z ich zestawu kuchennego. Wiele rzeczy nabrało nagle w jego myślach nowego znaczenia: obecność aż tylu wozów policyjnych, dziwne pytania Manziego, nietypowa cisza w miejsce zawsze go witającego w domu radosnego szczekania Barneya. Po drugiej stronie basenu kręciło się kilku policjantów, robili zdjęcia i naradzali się półgłosem w otoczeniu szumu i trzasków włączonych krótkofalówek. Można było odnieść wrażenie, że rozmawiają o jakichś niewinnych kwestiach, jakby nic wielkiego się nie stało. Zresztą dla nich to była zwykła służbowa sprawa. Żaden nie wyraził ani współczucia, ani specjalnego zainteresowania. Nicka znowu zaczęła ogarniać wściekłość, ale przede wszystkim musiał się zająć rozhistery-zowaną córką. Podszedł do niej, uklęknął i położył jej rękę na karku. - Uspokój się, skarbie - szepnął. - Tak mi przykro. Odwróciła się gwałtownie, zarzuciła mu ręce na szyję i wybuchnęła płaczem. Poczuł na szyi łzy i ciepły, urywany oddech. Przytulił ją z całej siły, jakby chciał z niej wycisnąć rozpacz i przygnębienie, by w jednej chwili znowu poczuła się bezpieczna. - Tak mi przykro, skarbie - powtórzył. Ale jej spazmy jeszcze przybrały na sile, jakby dostała czkawki. Przytulił ją więc jeszcze mocniej. Strumyk ciepłych łez zaczął mu spływać po karku za kołnierzyk koszuli. Dziesięć minut później, kiedy Marta zabrała Julię do domu, odezwał się do Manziego, nawet nie starając się ukryć wściekłości: - Co zamierzacie zrobić w tej sprawie, do jasnej cholery?! Na co jeszcze czekacie?! Już od paru miesięcy ktoś regularnie 31 włamuje się do mojego domu, a wy jak dotąd nie kiwnęliście nawet palcem! - Proszę się opanować - odparł spokojnie gliniarz. - Nie wyznaczyliście nikogo do prowadzenia tej sprawy, nie wszczęliście dochodzenia! Pewnie nikomu nie chciało się nawet przejrzeć listy zwolnionych ostatnio pracowników Strat-tona! A przecież mieliście parę miesięcy na to, żeby powstrzymać tego pieprzonego szaleńca! Więc na co czekacie? Ten świr musi zamordować któreś z moich dzieci, zanim wreszcie zaczniecie traktować to poważnie?! Mina Manziego, który przyglądał mu się obojętnie, jakby nawet z lekkim rozbawieniem, doprowadzała go do furii. - No cóż, jak już mówiłem, powinien się pan zastanowić nad rozbudową systemu zabezpieczeń... - Powinienem się zastanowić?! A wy?! Nie należy to do waszych cholernych obowiązków?! - Przecież pan sam przyznał, że zwolnił pięć tysięcy pracowników Strattona. W ten sposób narobił pan sobie tylu wro^ gów, że nie mamy szans, by uchronić pańską rodzinę przed wszystkimi. Naprawdę powinien pan rozważyć konieczność rozbudowy systemu bezpieczeństwa. - W porządku, zastanowię się. Ale chciałbym wiedzieć, co wy zamierzacie zrobić, żeby ochronić moją rodzinę. - Jeśli mam być całkiem szczery, tego typu przypadki włamań należą do najtrudniejszych. - Zatem mam rozumieć, że gówno w tej sprawie możecie. Zgadza się? < „ Manzi wzruszył ramionami. Pan to powiedział, nie ja. Po odjeździe policji jeszcze przez dłuższy czas próbował uspokoić rozhisteryzowaną córkę. Telefonicznie odwołał lekcję gry na pianinie, po czym znowu przytulił ją do siebie 32 mówił do niej łagodnym tonem. Kiedy wreszcie przestała płakać, zostawił ją pod opieką Marty i wrócił do biura, by doprowadzić do końca bezproduktywne popołudniowe zajęcia. Kiedy po raz drugi przyjechał do domu, Julia już spała, a gosposia w saloniku oglądała jakiś film, na którym dziecko mówiło głosem Bruce'a Willisa. - Gdzie Julia? - zapytał. - Usnęła - odparła smutno Marta. - Całkiem się uspokoiła, zanim poszła do łóżka, ale wcześniej długo płakała. Pokręcił głową. - Biedactwo. Bardzo to przeżyła. Barney był jej oczkiem w głowie. Traktowała go jak... - Urwał nagle. - Lucas też jest na górze? - Dzwonił od kolegi i powiedział, że pracują razem nad jakimś referatem z historii. - Aha, w porządku. Pewnie będą gdzieś po kryjomu palić trawkę. Od którego kolegi dzwonił? - Zdaje się, że od Zieglera. Posłuchaj, Nick... Trochę się denerwuję, gdy jestem sama w tym domu. Zwłaszcza po dzisiejszym... - Doskonale cię rozumiem. Mam nadzieję, że dokładnie pozamykałaś wszystkie drzwi i okna. - Tak, ale ten szaleniec... - Wiem. Niedługo zainstaluję nowy system alarmowy, który będziesz mogła włączać nawet gdy jesteś w domu. - Kierownik służb ochrony korporacji obiecał mu, że zorientuje się, co można zrobić w tym zakresie. Rzeczywiście, za długo polegali na tak prymitywnym alarmie. Najwyższa pora była zaopatrzyć się w coś nowocześniejszego, z kamerami, czujnikami ruchu i tak dalej. - Teraz możesz się już kłaść. - - Chciałabym obejrzeć ten film do końca. \. - Proszę bardzo. Nick poszedł na górę. Skierował się korytarzem do sypialni Julii, po cichu otworzył drzwi i w ciemnościach na wyczucie ruszył w głąb pokoju. Kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do księżycowej poświaty wpadającej do środka przez szparę 33 między zasłonkami, wyłowił na łóżku zarys śpiącej córki. Była aż pod brodę przykryta jedną ze swych ulubionych kołderek, której nawet nadała jakąś nazwę, podobnie jak chrzciła wszystkie pluszowe zwierzaki ze swej imponującej kolekcji. Dzisiaj tuliła do siebie wystrzępionego i poplamionego Kubusia Puchatka, którego dostała, gdy miała zaledwie parę dni. Wybór pluszaka, z którym szła do łóżka, był doskonałym wyznacznikiem jej stanu emocjonalnego. Kładła się z Elmo, gdy była w wyśmienitym nastroju, z Ciekawskim Jurkiem, kiedy nachodziła ją ochota do psot, a z Eukaliptusem, maleńkim kudłatym misiem koala, gdy odczuwała potrzebę roztoczenia opieki nad kimś słabszym. Puchatek był szczególnym wyznacznikiem, że czuje się zagrożona i ma ochotę na towarzystwo najstarszego i najwierniejszego przyjaciela z wczesnego dzieciństwa. Nie rozstawała się z nim przez kilka miesięcy po śmierci matki. Dopiero niedawno zaczęła brać do łóżka którąś z pozostałych maskotek, co było ewidentnym sygnałem, że znowu czuje się pewniej we własnym łóżeczku. Dzisiaj Puchatek wrócił do łask. Nick musnął palcami kasztanowe loki Julii, pochylił się i łowiąc w nozdrza charakterystyczny zapach szamponu dla dzieci, delikatnie cmoknął córkę w wilgotne od potu czoło. Cicho mruknęła przez sen, lecz nawet się nie poruszyła. Gdzieś w głębi domu stuknęły zamykane drzwi, chwilę później coś grzmotnęło o podłogę. Wyprostował się gwałtownie. Ale ciężkie dudniące kroki na schodach podpowiedziały mu, że Lucas wrócił do domu. Ostrożnie wycofał się przez istne pole minowe porozrzucanych na podłodze książek oraz zabawek i cicho zamknął za sobą drzwi. W korytarzu nadal zalegał półmrok, teraz jednak przez szparę pod drzwiami sypialni syna przesączała się wąska strużka światła. Zapukał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, zabębnił w drzwi nieco głośniej. <: - Tak? Jak zwykle zaskoczyło go głębokie basowe brzmienie głosu syna. A chyba jeszcze bardziej surowy ton, jaki dominował w nim od roku. Otworzył drzwi. Lucas leżał wyciągnięty na łóżku, nie zdjął nawet butów. W uszach miał słuchawki przenośnego odtwarzacza. - Gdzie byłeś? - zapytał. Chłopak zerknął na niego, ale szybko odwrócił głowę i utkwił spojrzenie gdzieś w dali, jakby było tam coś bardziej interesującego. - Gdzie Barney? Nick się zawahał. - Pytałem, gdzie byłeś, Lukę. W końcu to dzień powszedni. - U Ziggy'ego. — Nie pytałeś, czy możesz do niego iść. Jak miałem zapytać, kiedy cię nie było? - Jeśli masz zamiar do późna przesiadywać u kolegi, powinieneś zawczasu uprzedzić o tym nie tylko mnie, ale i Martę. Lucas obojętnie wzruszył ramionami. Oczy miał zaczerwienione i szkliste, nie pozostawiające wątpliwości, że coś zażywał. Sprawy w tym kierunku toczyły się zatrważająco szybko, ale Nick nie miał odwagi szczerze porozmawiać z synem. Ciągle odkładał to na później, uznając za kolejną poważną przeszkodę na drodze życiowej, wymagającą maksimum sił i energii, której wciąż mu brakowało. Tyle działo się w pracy, poza tym musiał przede wszystkim zatroszczyć się o Julię, której znacznie łatwiej było przywrócić pogodę ducha, nadal też zmagał się z własnym przygnębieniem, a ono niemal całkowicie odcinało mu drogę do roli dobrego i wyrozumiałego ojca. Popatrzył uważnie na Lucasa, zwracając uwagę na ciche rytmiczne piskliwe dźwięki dobiegające ze słuchawek. Przez myśl przemknęło mu pytanie, jakiej muzyki słucha teraz młodzież w tym wieku. Jednocześnie złowił lekką woń zatęchłego dymu, chyba zwykłych papierosów, ale nie potrafił tego rozróżnić z całą pewnością. Zdumiewał go coraz większy rozdźwięk między wyglądem syna a poziomem jego rozwoju emocjonalnego. Fizycznie Lucas był dobrze zbudowanym szesnastolatkiem, wysokim 34 35 i przystojnym, odznaczającym się niemal kobiecą urodą, dominującą nad pierwszymi oznakami męskości. Miał gęste ciemne brwi ocieniające niebieskie oczy o długich rzęsach. Za to w głębi ducha chłopak wciąż był sześciolatkiem, kapryśnym i nadąsanym, obrażającym się o byle co, odnajdującym aluzje do siebie w najbardziej niewinnych stwierdzeniach, gotowym żywić urazę do końca świata. - Chyba nie zacząłeś palić, prawda? tu Lucas łypnął na niego wyzywająco z ukosa. - Nigdy nie słyszałeś o biernym paleniu? Byłem z chłopakami, którzy palą. - Ziggy nie pali. Kenny Ziegler, rosły barczysty blondyn trenujący pływanie, był najlepszym przyjacielem syna w czasach, kiedy i ten należał do szkolnej drużyny. Ale po tym, jak Lucas mniej więcej pół roku temu zrezygnował z treningów, spotykali się bardzo rzadko. Stąd też Nick miał uzasadnione wątpliwości, czy chłopak rzeczywiście spędził całe popołudnie i wieczór w domu dawnego kolegi. Prawdopodobnie był gdzie indziej i z kimś innym. Lucas znowu obrzucił go pode