JOSEPH FINDER Człowiek Firmy Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński Joseph Finder Człowiek Firmy Świat Książki . Świat Książki Warszawa 2006 BenelsiTiann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10. Skanował i poprawił - Zygmunt Czaja Finderowi Niewdzięczna jest rola ojca rodziny - żywiciela, a zarazem wroga wszystkich. Aueust Strindbers. CZĘŚĆ PIERWSZA OCHRONA 1 Gabinet dyrektora naczelnego Korporacji Stratton trudno było nazwać prawdziwym gabinetem. Każdy normalny człowiek określiłby go mianem boksu, tyle że w firmie - produkującej eleganckie, obciągnięte srebrzystą syntetyczną tkaniną panele tworzące ścianki działowe po obu stronach błyszczącego stalowego biurka marki Ergon, również dzieła korporacji - słowo „boks" było zakazane. W końcu nikt nie pracuje w boksie w firmie zajmującej się tworzeniem boksów, a jedynie „wykonuje przydzielone zadania" na swoim „stanowisku roboczym", będącym częścią „przestrzeni biurowej opartej na planie otwartym". Nicholas Conover, dyrektor korporacji, odchylił się na oparcie najnowszego wyrobu firmowego, obitego skórą fotela Symbiosis, próbując się skupić na ciągach liczb padających z ust dyrektora finansowego Scotta McNally'ego, kurduplowa-tego i zakompleksionego gamonia o podejrzanym upodobaniu do arytmetyki. Krytycznie nastawiony do życia i odznaczający się ciętym dowcipem Scott był zarazem najmądrzejszym facetem, jakiego Nick w życiu spotkał, jednakże niczym się tak nie brzydził, jak zebraniami dotyczącymi spraw finansowych. - Czyżbym cię zanudzał, Nick? m s r - Jeszcze pytasz? McNally stał przy wielkim monitorze plazmowym i wodząc wskazówką po ekranie, objaśniał znaczenie kolejnych wykresów sporządzonych w programie PowerPoint. Miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt, był o głowę niższy od Nicka. Uwagę przyciągały jego nerwowe tiki, gwałtowne ruchy oraz niemiłosiernie poobgryzane paznokcie. Mimo że nie przekroczył jeszcze czterdziestki, szybko łysiał, szczurze gniazdko na czubku głowy okalały zmierzwione kępki kręconych włosów. Forsy miał w bród, ale chyba bez przerwy nosił tę samą, po-przecieraną już na kołnierzyku niebieską koszulę, która pamiętała jeszcze jego studia w Akademii Ekonomiczno-Handlowej Whartona. Rozbiegane piwne oczy były mocno podkrążone. Rozprawiając o niezbędnych tegorocznych redukcjach zatrudnienia, o tym, ile będą kosztować i jakie zyski powinny przynieść w roku przyszłym, bez przerwy lewą ręką skubał resztki włosów nad uchem. Asystentka Nicka, Marjorie Dykstra, była nadzwyczaj sumienna, stąd też jego biurko stanowiło wzór ładu i czystości. Oprócz komputera (z monitorem ciekłokrystalicznym i bezprzewodową klawiaturą, a zatem bez myszki i zwojów kabli) stał na nim tylko czerwony model ciężarówki dostawczej z wymalowanym na boku emblematem korporacji i oprawione zdjęcia dzieci. Conover dla zabicia czasu wpatrywał się w fotografie, mając nadzieję, że Scott odbierze to jako wyraz zamyślenia i skupienia na prezentowanych liczbach. Miał jednak na końcu języka pytanie: „I jakie stąd płyną wnioski, przyjacielu? Grube ryby z Bostonu będą zadowolone, czy nie?". Tymczasem McNally ciągnął monotonnym głosem na temat oszczędności oraz kosztów odpraw dla zwalnianych pracowników, wskazując „metryki" albo „jednostki pracownicze" na słupkowych wykresach PowerPointa. - W tej chwili średnia wieku pracowników wynosi czterdzieści siedem i siedemset osiemdziesiąt dziewięć tysięcznych z odchyleniem standardowym sześć koma dziewięćdziesiąt dwa. - Zwróciwszy uwagę na szkliste oczy dyrektora, uśmiechnął się skąpo, lekko postukał aluminiową wskazówką 12 w ekran i dodał: - Zresztą, ludzki wiek to też tylko liczba, prawda? - Niesie ze sobą jakieś dobre wiadomości? - Och... Mówimy przecież tylko o pieniądzach - odparł z wahaniem Scott. - Żartowałem. Nick utkwił z powrotem wzrok w fotografiach poutyka-nych za srebrną ramką. Od śmierci Laury, to znaczy od roku, troszczył się wyłącznie o dwie rzeczy, o dzieci i pracę. Dziesięcioletnia Julia z potarganymi kasztanowymi kręconymi włosami i błyszczącymi piwnymi oczyma uśmiechała się promiennie ze szkolnego zdjęcia, odsłaniając trochę nierówne bielutkie zęby, ale w tym uśmiechu było tyle niepewności siebie, że wyczuwało się to już na pierwszy rzut oka. Szesnastoletni Lucas miał podobne, tylko ciemniejsze włosy, i powoli robił się zatrważająco przystojny. Po matce odziedziczył błękitne oczy i mocniej zarysowaną dolną szczękę; był bardzo lubiany w szkole średniej. Na zdjęciu uśmiechał się uroczo, lecz od czasu wypadku podobny uśmiech ani razu nie rozjaśnił jego twarzy. Nick znalazł tylko jedną fotografię ukazującą całą ich czwórkę na werandzie starego domu. Laura, która była sercem rodziny, siedziała pośrodku, a wszyscy się do niej tulili, obejmowali za ramiona bądź trzymali ręce na jej kolanach. Pozostała po niej dotkliwa pustka. Roziskrzonymi, jakby nieco rozbawionymi oczyma patrzyła prosto w obiektyw z całkiem poważną, wręcz dostojną miną, chcąc im chyba zrobić na złość. Oczywiście na zdjęciu nie mogło też zabraknąć Barneya, wielkiego spasionego mieszańca golden retrievera z labradorem, siedzącego przed nimi i promieniejącego psim uśmiechem. Zresztą Barney był na wszystkich rodzinnych fotografiach, nawet na tych z ostatniego Bożego Narodzenia, na których Lucas nieodmiennie patrzył w obiektyw niczym wściekły Charles Manson. - Todd Muldaur i tak po swojemu ukształtuje całe to gówno - mruknął, odrywając wzrok od zdjęć. Muldaur był prezesem naczelnym spółki kapitałowej Fair- 13 field z Bostonu, będącej obecnie właścicielem Korporacji Stratton. Krótko mówiąc, był szefem Nicka. - Mniej więcej do tego wszystko się sprowadza - przyznał Scott. Odwrócił nagle głowę, a chwilę później i Nick złowił dobiegające z zewnątrz podniesione głosy. - Co tam się dzieje, do diabła? - mruknął McNally. Doleciał ich gruby, gniewny męski głos. Odpowiedział mu kobiecy, chyba należący do Marge. - Nie był pan umówiony! - krzyknęła sekretarka, najwyraźniej przestraszona. W odpowiedzi rozległ się jakiś nieartykułowany pomruk. - Zresztą i tak nie ma go w biurze, więc jeśli natychmiast pan stąd nie wyjdzie, będę zmuszona wezwać ochronę. Jakaś ciemna zwalista postać grzmotnęła plecami o półprzeźroczystą ściankę działową, aż ta się zatrzęsła. Po chwili w drzwiach stanął brodaty olbrzym pod czterdziestkę w rozpiętej kraciastej koszuli flanelowej, pod którą miał czarny T-shirt z emblematem Harleya-Davidsona. Barczysty i atletycznie zbudowany, wydał się Nickowi znajomy. Czyżby był to któryś ze zwolnionych ostatnio robotników z fabryki? Za jego plecami wyłoniła się Marge i gestykulując szeroko, pisnęła: - Tu nie wolno wchodzić! Proszę natychmiast wyjść, bo wezwę ochronę! - No proszę, a jednak jest tutaj! - ryknął olbrzym tubalnym basem. - Pan dyrektor we własnej osobie! Nigdzie nie wyszedł! Po plecach Nicka przemknął zimny dreszcz, kiedy przyszło mu do głowy, że niewinne zebranie w sprawie budżetu może się przerodzić w prawdziwy koszmar. Intruz, prawdopodobnie faktycznie jeden ze zwolnionych w ostatniej fali, zapatrzył się na niego dziko rozszerzonymi oczami. Nick przypomniał sobie czytany niedawno artykuł o jednym z „rozczarowanych pracowników", jak eufemistycznie 14 nazywała ich prasa, który po zwolnieniu pojawił się nieoczekiwanie w fabryce i zaczął podburzać byłych kolegów do buntu. - Przypomniałem sobie właśnie, że czeka mnie pilna konferencja telefoniczna - rzucił nerwowo Scott i przecisnął się do sekretariatu obok stojącego w drzwiach olbrzyma. - Przepraszam. Nick wstał powoli i wyprężył ramiona, ale choć miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, intruz i tak spoglądał na niego z góry. - Czym mogę panu służyć? - zapytał uprzejmie, siląc się na łagodny ton, jakby miał przed sobą wściekłego dobermana. - Co możesz dla mnie zrobić?! Kurwa! To ma być żart?! Nic już nie możesz zrobić, ani dla mnie, ani mnie, dupku! Marge, trzymająca się w bezpiecznej odległości za jego plecami, znów zamachała rękoma i powiedziała: - Chyba lepiej wezwę ochronę, Nick. &i Conover uniósł rękę, żeby ją powstrzymać. - Jestem pewien, że to nie będzie konieczne. Sekretarka skrzywiła się z obrzydzeniem, chcąc okazać wzgardę dla jego postawy, ale tylko skinęła głową i wycofała się pospiesznie. Brodacz zbliżył się jeszcze o krok, groźnie wypinając masywną klatkę piersiową, ale Nicka nie tak łatwo było przestraszyć. Przemknęło mu przez myśl, że to tylko przejaw pierwotnego instynktu, jakby stanął oko w oko z przywódcą stada pawianów, który pokrzykuje i wali się w pierś, żeby odstraszyć drapieżnika. Zalatywało od niego skwaśniałym potem i dymem papierosowym. Ledwie się powstrzymał, żeby nie grzmotnąć intruza pięścią w szczękę, wytłumaczywszy sobie, że takie zachowanie nie przystoi dyrektorowi Korporacji Stratton. Zresztą, jeśli rzeczywiście miał do czynienia z jednym z pięciu tysięcy pracowników zwolnionych w ciągu dwóch ostatnich lat, jego wściekłość była całkowicie uzasadniona. Lepiej więc się dogadać, pozwolić mu stopniowo ochłonąć. i- <- 15 Wskazał puste krzesło przed biurkiem, ale brodacz energicznie pokręcił głową. - Jak się pan nazywa? - zapytał Nick, siląc się na jeszcze łagodniejszy ton. - Stary Devries nie musiałby o to pytać - warknął olbrzym. - Znał nazwiska wszystkich swoich pracowników. Conover wzruszył ramionami, bo nieraz już słyszał tę bajeczkę. Towarzyski i wyrozumiały Milton Devries, jego poprzednik, był dyrektorem korporacji prawie przez czterdzieści lat i wszyscy go uwielbiali, ale z pewnością nie mógł znać dziesięciu tysięcy nazwisk podległych mu ludzi. - Nie mam takiej pamięci do nazwisk jak on - odparł. -Może więc mi pan pomoże? - Louis Goss. Nick wyciągnął rękę na powitanie, lecz Goss tylko spojrzał na nią podejrzliwie i oskarżycielsko wymierzył w niego gruby paluch. - Czy siedząc za tym wymyślnym biurkiem, gapiąc się w ekran wymyślnego komputera i podejmując decyzję o zwolnieniu połowy załogi fabryki krzeseł, pomyślał pan choćby przez chwilę, kim są ci ludzie? - Częściej, niż mogłoby się panu wydawać - odparł Nick. -Bardzo mi przykro, że stracił pan pracę, ale... - Nie przyszedłem tu dlatego, że straciłem pracę, bo mam wystarczający staż, żeby przejść na emeryturę. Chciałem tylko dać panu do zrozumienia, że i pan w pełni zasługuje na zwolnienie. Myśli pan, że wystarczy się przespacerować po halach raz w miesiącu, by już wszystko wiedzieć o pracujących tam ludziach? Bo to są przecież ludzie, kolego. Dokładnie czterysta pięćdziesiąt mężczyzn i kobiet, którzy wstają o czwartej rano, żeby zdążyć na pierwszą zmianę i mieć za co nakarmić dzieci, zapłacić czynsz i podatki, kupić lekarstwa dla chorych członków rodziny czy zaopiekować się umierającymi rodzicami. Jasne? Czy zatem przemknęło panu choćby przez myśl, że teraz przez pana któreś z nich może stracić dach nad głową? 16 Nick zacisnął na chwilę powieki. - Louis, masz zamiar robić mi wykład, czy jesteś też gotów wysłuchać, co mam do powiedzenia w tej sprawie? - Przede wszystkim chciałem udzielić ci pewnej darmowej rady, Nick. - Skoro darmowej, to pewnie dokładnie tyle samo wartej. Goss zignorował tę ironiczną uwagę. — Lepiej zastanów się poważnie, czy naprawdę chcesz kontynuować redukcję zatrudnienia, bo jeśli do jutra rana nie odwołasz swojej decyzji, cała załoga zastrajkuje. - Jak mam to rozumieć? - Mam za sobą połowę, może nawet trzy czwarte załogi, ale reszta się przyłączy, jak ogłosimy strajk. Możesz mi wierzyć, Nick, że od jutra wszyscy bierzemy zwolnienia lekarskie. I będziemy chorować, dopóki nie przywrócisz do pracy zwolnionych ludzi. - Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając pożółkłe od nikotyny zęby, jakby chciał się nacieszyć tą chwilą triumfu. - Jeśli zaczniesz postępować uczciwie, my też będziemy uczciwie pracować i wszyscy będą zadowoleni. Nick spoglądał na niego przez chwilę, zastanawiając się, czy są to tylko czcze pogróżki, czy prawdziwa groźba strajku. Nie miał złudzeń, że strajk w tutejszej fabryce szybko rozprzestrzeni się na inne zakłady i całkowicie sparaliżuje firmę. - Może zastanów się nad tym dobrze, jak będziesz dziś wracał swoim mercedesem do luksusowego domu w strzeżonym osiedlu - dodał Goss. - Spróbuj sobie odpowiedzieć na pytanie, czy tonąc, rzeczywiście chcesz pociągnąć za sobą na dno całą korporację. Conover miał już na końcu języka, że jeździ chevroletem, a nie mercedesem, kiedy uderzyło go określenie „strzeżone osiedle". Skąd Goss wiedział, gdzie on mieszka? Na pewno nie dowiedział się o tym z gazet, co najwyżej z plotek... Czyżby chodziło o zakamuflowaną pogróżkę pod jego adresem? Brodacz uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale ponuro i natarczywie, dostrzegłszy jego zdziwioną minę. - Zgadza się - mruknął. - Dobrze wiem, gdzie mieszkasz. 17 Nick poczuł, jak wściekłość ogarnia go gwałtownie niczym płomień rozlaną benzynę. Poderwał się z miejsca, pochylił nad biurkiem i syknął olbrzymowi prosto w twarz: - Co to ma znaczyć, do cholery?! Ledwie zdołał się powstrzymać przed chwyceniem Gossa za kołnierz i okręceniem mu luźnej poły flanelowej koszuli wokół byczego karku. Z bliska uświadomił sobie, że pod obwisłą skórą na ramionach wcale nie kryją się imponujące muskuły. Brodacz zamrugał szybko i odruchowo cofnął się nieco. - Myślałeś, że nikt nie wie o twojej pieprzonej willi na terenie strzeżonego osiedla? Wydaje ci się, że kogoś jeszcze w firmie stać na taki zbytek? Wściekłość Nicka przygasła równie szybko, jak się rozpaliła. Zrobiło mu się żal człowieka, który nie rozumiał podstawowych zasad. Groźba intruza wydała mu się pozbawiona jakichkolwiek podstaw. Pochylił się jeszcze niżej i dźgnął brodacza palcem w pierś, celując w niewielki biały łącznik między słowami „Harley" i „Davidson". - Pozwól, że cię o coś spytam, Louis. Przypominasz sobie zebranie całej załogi w fabryce krzeseł sprzed dwóch lat? Powiedziałem wam wtedy, że firma jest w bardzo trudnej sytuacji i konieczne będą zwolnienia, których w miarę możliwości chciałbym uniknąć. Chyba nie byłeś wtedy na zwolnieniu lekarskim, prawda? - Nie, byłem na tym zebraniu - mruknął Goss. - Więc powinieneś pamiętać, że zapytałem, czy będziecie wszyscy gotowi ograniczyć czas pracy, bym nie musiał nikogo zwalniać. Przypominasz sobie, jaka była reakcja załogi? Brodacz szybko odwrócił głowę, jakby się bał patrzeć mu dalej w oczy. - Nikt się na to nie zgodził. W ogóle nie chcieliście słyszeć o cięciach zarobków. - Łatwo panu... - Zapytałem też, czy nie zgodzilibyście się na ograniczenie zakresu ubezpieczeń zdrowotnych, rezygnację z bezpłatnego 18 przedszkola oraz wstępu na siłownię. Możesz mi powiedzieć, ile osób podniosło wtedy ręce? Ilu się zgodziło na proponowane cięcia? Przypominasz sobie? Goss powoli, z wyraźnym ociąganiem pokręcił głową. - Nikt. W ogóle nie było chętnych. Nikt nie chciał poświęcić choćby jednego dolara ze swoich zarobków. Nikt nie chciał nawet słyszeć o jakichkolwiek ograniczeniach. - Poczuł przyspieszone tętno dudniące mu w uszach. - Nadal sądzisz, że bez namysłu wywaliłem pięć tysięcy ludzi na bruk, kolego? Więc może lepiej potraktuj to jak ocalenie pozostałych pięciu tysięcy miejsc pracy. Bo facetom z Bostonu, którzy zarządzają tą firmą, jest absolutnie wszystko jedno. Oni tylko śledzą uważnie naszą konkurencję i widzą, że nikt już się nie bawi w samodzielne wyginanie rurek, nikt już nie produkuje mebli biurowych w Michigan. Teraz wszystko sprowadza się z Chin, Louis. Właśnie dlatego inni przebijają nas cenami. Myślisz, że faceci z Bostonu nie przypominają mi o tym przy każdej sposobności? - Skąd mam wiedzieć? - bąknął Goss, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Na nic więcej nie było go stać. - Zatem rób dalej swoje, Louis. Organizuj strajk. Może wywalczycie to, że na moje miejsce przyjdzie inny dyrektor, a wtedy będziecie mnie wspominać jak pana Rogersa. Ktoś, kto zaraz po przestąpieniu progu tego gabinetu podejmie decyzję o zamknięciu wszystkich fabryk należących do korporacji. A jeśli nadal będzie ci się marzyło utrzymanie wszystkich stanowisk pracy, Louis, to radzę już teraz zacząć się uczyć chińskiego. Goss milczał przez dobre kilka sekund, wreszcie odezwał się ledwie słyszalnie: - Teraz na pewno mnie pan wywali, prawda? - Ciebie? - Nick prychnął pogardliwie. - Nie jesteś wart nawet najskromniejszej odprawy. Więc lepiej wracaj na swoje miejsce w szeregu i wynoś się z mojego... gabinetu. Ledwie Goss zniknął w przejściu sali ogólnej, w drzwiach znów pojawiła się Marge. 19 - Musisz natychmiast jechać do domu, Nick ^ powiedziała. — Do domu? * • - Dzwonili z policji. Coś się stało. Gwałtownie wycofał chevroleta z miejsca parkingowego, uświadamiając sobie poniewczasie, że nawet nie spojrzał w lusterko, by sprawdzić, czy nikogo z tyłu nie ma. Mimo to wykręcił z piskiem opon i ruszył przez rozległy parking okalający budynek dyrekcji firmy. Nawet o tej porze, w środku dnia, połowa miejsc była pusta, i tak było od dwóch lat, od czasu pierwszych redukcji. Doskonale wiedział, że wśród załogi panują posępne nastroje. Jedyną zaletą zwolnienia połowy pracowników było pozbycie się kłopotów ze znalezieniem wolnego miejsca na parkingu. Nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Dodatkowo podziałał na nie widok pustego rozległego placu przed budynkiem, otoczonego połaciami czarnej wypalonej ziemi, niedawno strawionej przez ogień. Teren był obsiany specjalną trawą, której nie trzeba było strzyc, tylko co parę lat wypalić do gołej ziemi. Dokoła cuchnęło jak przy kopcącym grillu. Czarna wstęga drogi jeszcze bardziej nasilała ponure wrażenie wśród czarnego, odludnego krajobrazu. Przemknęło mu przez myśl, że codzienne podróże przez bezkresne połacie wypalonej ziemi i hektary poczerniałych pól widoczne z okna gabinetu musiały zostawić jakiś koszmarny smolisty ślad w psychice człowieka. Musisz jechać do domu. Natychmiast. Kiedy ma się dzieci, w takich chwilach myśli się tylko o nich. Nick, choć uważał się za twardego, mało podatnego na codzienne troski, na samo wspomnienie policyjnego wezwania nie był w stanie powstrzymać wybujałej wyobraźni. 20 Dzieciom nic się jednak nie stało, jak gliniarze zapewnili Marjorie. Julia była w drodze ze szkoły do domu, a Lucas - no cóż, także skończył już zajęcia, ale był jeszcze w szkole i zajmował się pewnie czymś, czym obecnie młodzież zajmowała się po lekcjach, co było już całkiem inną sprawą. Zatem nie o to chodziło. Przekazano tylko, że było kolejne włamanie, ale tym razem wymagające jego natychmiastowego powrotu do domu. Co tam się mogło stać, do cholery? Przez ostatni rok Nick zdążył się już przyzwyczaić do częstych telefonów od ochroniarzy z osiedla albo policjantów. System alarmowy uruchamiał się niespodziewanie w środku dnia, sygnalizując włamanie. Ktoś z firmy ochroniarskiej dzwonił wtedy do domu albo do biura i pytał o kod, a gdy okazywało się, że znająca go upoważniona osoba nie może potwierdzić, że alarm jest fałszywy, natychmiast powiadamiano policję z Fenwick. Na miejscu zjawiał się patrol i gliniarze sprawdzali otoczenie domu. Jak można było oczekiwać, do poprzednich włamań dochodziło wtedy, gdy nikogo w domu nie było, bo akurat ekipa budowlana zajmująca się wykończeniem kuchni miała właśnie dzień wolny, a Marta, gosposia, była czy to na zakupach, czy też wychodziła do szkoły po Julię. Ale jak dotąd nic nie zginęło. Intruz wyłamywał tylko któreś okno albo przeszklone drzwi od tarasu, wdzierał się do środka i zostawiał wiadomość - całkiem dosłownie, gdyż fluorescencyjną pomarańczową farbą z aerozolu malował na ścianie wielkimi literami, rozmieszczonymi z matematyczną precyzją typową dla architekta albo inżyniera: NIE UKRYJESZ SIĘ. Tylko te trzy słowa, jedno nad drugim. Czy istniały jeszcze jakieś wątpliwości, że robił to któryś ze zwolnionych robotników? Identyczne graffiti pojawiało się na ścianach salonu, jadalni, z której nigdy nie korzystali, czy świeżo otynkowanej kuchni. Tylko na początku powtarzające się włamania napawały Nicka strachem. Oczywiście, dokładnie o to chodziło włamywaczowi: żeby 21 nie czuli się bezpieczni, mieli świadomość, że w każdej chwili może im się przydarzyć coś złego. Pierwsze graffiti pojawiło się na masywnych drzwiach wejściowych z popielatego dębu, nad którymi Laura deliberowała z architektem przez parę tygodni, a za które zapłacili astronomiczną cenę trzech tysięcy dolarów. W końcu były to tylko drzwi, na miłość boską. Nick aż nazbyt dokładnie dał do zrozumienia, co o nich myśli, nie sprzeciwił się jednak, gdyż z jakichś powodów jego żona przywiązywała do nich wielką wagę. Jemu w zupełności wystarczały cienkie, obite pilśnią ramowe drzwi, w jakie pierwotnie dom był wyposażony. W ogóle nie chciał niczego w nim zmieniać, co najwyżej zmniejszyć ogólną powierzchnię mieszkalną o połowę. Nie mógł zapomnieć popularnego w Korporacji Stratton powiedzenia, które stary Devries często powtarzał: „Wieloryb, który wysoko wypuszcza fontanny wody, naraża się na cios harpunem". Wiele razy przychodziło mu na myśl, żeby zamówić gdzieś mosiężną tablicę do zawieszenia na ścianie przy wejściu, jakie często widuje się pod kolumnadami ganków okazałych posiadłości, głoszącą wypukłymi miedzianymi literami: DOM PUSZCZAJĄCEGO FONTANNY WIELORYBA. Jednakże dla Laury te drzwi miały znaczenie symboliczne, były miejscem, gdzie wita się odwiedzających przyjaciół oraz rodzinę i gdzie odstrasza się niemile widzianych intruzów, toteż według niej musiały być zarówno ładne, jak i solidne. - Przecież to drzwi frontowe naszego domu, Nick - tłumaczyła. - Pierwsza rzecz, na jaką ludzie będą zwracać uwagę, a zatem pierwsza, na której nie warto oszczędzać. Może sądziła, nawet podświadomie, że za tą masywną dębową płytą ośmiocentymetrowej grubości będą się czuli bezpieczniej. Zresztą sam pomysł kupna tego szaleńczo wielkiego domu na terenie Fenwicke Estates także był jej. Marzyła o bezpieczeństwie, jakie daje życie za ogrodzeniem strzeżonego osiedla. Przeraziło ją kilka anonimowych telefonów z pogróżkami, które odebrała zaraz po tym, jak rozeszła się wieść o planowanych zwolnieniach w fabryce. , ^ - 22 - Jeśli ktoś będzie chciał cię dopaść, wszyscy staniemy się jego celem. Co prawda, mówiła to w złości, wściekła na niego. A on nie zamierzał się kłócić. W końcu też zależało mu na bezpieczeństwie rodziny. Teraz, po jej śmierci, miał wrażenie, że udzieliły mu się wszystkie jej nerwice, że przesiąknął nimi aż do kości. Bo czasami nie mógł się uwolnić od myśli, że jego niepełna już rodzina jest rzeczywiście bezbronna, krucha, jak skorupka jajka. W pełni zdawał sobie sprawę, że ochrona osiedla to tylko niewiele więcej niż złudzenie. Wszystko było wyłącznie na pokaz, i stróżówka przy masywnej kutej bramie, i strażnicy z prywatnej firmy ochroniarskiej, i wysoki czarny żelazny parkan ze zwieńczeniami w kształcie grotów strzał. Zahamował ostro przed fantazyjnie kutą bramą osiedla, za którą ceglana stróżówka przypominała miniaturowy zamek obronny. Umocowana do prętów bramy mosiężna tablica głosiła: FENWICKE ESTATES. To „E" dodane do nazwy miasta zawsze wydawało mu się tak pretensjonalne, że aż irytujące. Lecz za szczyt ironii uważał to, że nawet mieszkańcy tego ekskluzywnego strzeżonego osiedla - nieszczędzący środków na ochronę, jako że na całej długości ogrodzenia w górnej ramie biegły światłowody automatycznie sterowanych kolorowych kamer sieci monitoringu, a poniżej były rozmieszczone czujniki ruchu połączone z systemem alarmowym - nie mogli się uwolnić od intruzów, którzy bez kłopotu przeskakiwali przez płot na tyłach, od strony gęstego lasu. - Było kolejne włamanie, panie Conover - oznajmił pełniący służbę Jorge. Był bardzo miły i sympatyczny. Wszyscy strażnicy noszący eleganckie mundury sprawiali wrażenie zawodowców. Nick smutno skinął głową, czekając, aż sterowana elektrycznie brama otworzy się w śmiesznie żółwim tempie. Drażnił go również piskliwy sygnał ostrzegawczy rozbrzmiewający w trakcie tego procesu. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że 23 wszystkie nowoczesne urządzenia popiskują podobnie: cofające się ciężarówki, pracujące zmywarki do naczyń, suszarki do ubrań czy mikrofalówki. Można było wręcz oszaleć od tego popiskiwania. - Pewnie pan wie, że policja jest już na miejscu - rzekł strażnik. - Aż trzy radiowozy. - Nie wiesz, co się stało? • - Nie, proszę pana. Przykro mi. •• Przeklęta brama rozsuwała się i rozsuwała. Kompletny idiotyzm. Wieczorami tworzyła się czasem długa kolejka samochodów oczekujących na wjazd. Należało coś z tym zrobić. A gdyby wybuchł pożar? Wóz strażacki też musiałby tak czekać, podczas gdy z domów ogarniętych pożogą zostawałyby zgliszcza? Ze zniecierpliwienia nacisnął pedał gazu. Jorge tylko uśmiechnął się wstydliwie i wzruszył ramionami. Ledwie brama rozsunęła się na tyle, żeby zmieścił się w niej samochód, Nick ruszył z piskiem opon, wciąż nie mogąc się nadziwić mocy silnika pikapu. Przeskoczył nad osłoną kolczatki uniemożliwiającej wyjazd z terenu tym pasem i przeniknął po skraju dużej kolistej wysepki wyłożonej czerwoną kostką o regularnym geometrycznym deseniu pochodzącym ponoć jeszcze ze średniowiecznych Włoch, mijając po drodze co najmniej dwa znaki ograniczenia prędkości do trzydziestu kilometrów na godzinę. Wykręcił na szeroką wstęgę asfaltu, przy której nie było tabliczki z nazwą ulicy, i pognał wśród szpaleru starych wiązów, jodeł oraz skrzynek na listy wielkości psich bud, stojących u wylotów podjazdów do niewidocznych stąd domów. Trzeba było uzyskać indywidualne zaproszenie, by się przekonać, jak wyglądają domy sąsiadów. Bo w Fenwicke Estates nie organizowano żadnych hucznych przyjęć dla znajomych z osiedla. Kiedy zauważył wozy patrolowe stojące przy podjeździe do jego domu, poczuł nagle drobne lodowate ukłucia strachu, a żołądek podszedł mu do gardła. Gliniarz w mundurze zatrzymał go kilkadziesiąt metrów od 24 domu, mniej więcej w połowie długości podjazdu. Nick zahamował, zgasił silnik i wyskoczył zza kierownicy, gwałtownie zatrzaskując za sobą drzwi. Niski i barczysty policjant o posturze boksera mimo chłodu pocił się obficie. Na kieszonce miał metalową plakietkę z nazwiskiem Manzi. Z krótkofalówki przy jego pasie dolatywały głośne szumy i trzaski. - Pan Conover? - spytał, zastępując mu drogę. Nicka na chwilę ogarnęła wściekłość. Ostatecznie to był jego dom, jego podjazd, jego system alarmowy. Miał ochotę warknąć: „Spieprzaj mi z drogi!". - Tak, to ja. Co się stało? - wychrypiał, próbując za wszelką cenę zachować rzeczowy ton. - Mogę zadać panu kilka pytań? Plamy słońca przesączającego się przez korony wysokich brzóz tworzyły jaśniejsze łaty na asfalcie i rozświetlały nieprzeniknioną twarz gliniarza. Wzruszył ramionami. - > - Jasne. Co, znowu ktoś wymalował jakieś graffiti? - O której dziś rano wyszedł pan z domu? - Około wpół do ósmej, ale dzieciaki wychodzą do szkoły trochę później, o ósmej, ósmej piętnaście. - A pańska żona? Nick przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Większość miejscowych policjantów powinna dobrze wiedzieć, kim jest. Przemknęło mu więc przez myśl, że tamten nieudolnie próbuje go wysondować. - Samotnie wychowuję dzieci. - Ładny dom - padło po krótkiej pauzie. * W** - Dzięki. - Bez trudu dało się wyczuć zawiść ciągnącą od gliniarza niczym cuchnący opar z bagien. - Co się stało? - Z domem wszystko w porządku. Jest nowy, prawda, przynajmniej tak wygląda. Jeszcze niewykończony? - Owszem, trwają prace wykończeniowe - rzucił zniecierpliwiony. - Jasne. Czy zatem robotnicy przychodzą tu codziennie? 25 - Chciałbym. Nie było ich ani wczoraj, ani dzisiaj. - Firma zajmująca się ochroną pańskiego domu podała nam telefon służbowy do Korporacji Stratton. - Manzi wodził małymi rozbieganymi oczkami wielkości rodzynek po zapiskach na kartce przypiętej do aluminiowej tabliczki. - Pan tam pracuje? - Bo za długo leżał w rozgrzanym piekarniku. > > - Ale mamusi i tak był smaczniejszy. - Masz rację, skarbie. Zjadaj. *? - A gdzie jest Lukę? - Już wraca - odparł, a w myślach dodał: „Tylko wcale mu się nie spieszy do domu". Mała popatrzyła z obrzydzeniem na swoją porcję kurczaka, jakby miała przed sobą ogromnego karalucha. Po chwili mruknęła: - Nie podoba mi się tutaj. Nick zamyślił się, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. - Gdzie ci się nie podoba? - zapytał w końcu. - Tutaj - powtórzyła mała. - W tym domu? - Nie mamy nawet żadnych sąsiadów. •] - Mamy, tylko... - Nikogo nie znamy, więc trudno ich nazwać sąsiadami. To tylko... domy i drzewa. 73 - Bo tutaj ludzie żyją trochę inaczej - skwitował. - Ale twojej mamie bardzo zależało na tym, byśmy tu zamieszkali, ponieważ sądziła, że tu będziemy bezpieczniejsi. - Wcale tak nie jest. Barney... - Urwała, kiedy łzy napłynęły jej do oczu, i pospiesznie oparła brodę na dłoniach. - Od dzisiaj będzie inaczej, bo mamy zainstalowany nowy system alarmowy. - W naszym poprzednim domu nigdy nie działo się nic strasznego. Trzasnęły frontowe drzwi, aż echo rozniosło się po całym domu. Chwilę później Lucas wszedł do kuchni, powłócząc nogami, i z hukiem rzucił plecak na podłogę. Można było odnieść wrażenie, że z dnia na dzień robi się coraz wyższy i szerszy w barach. Miał na sobie znoszoną granatową bluzę marynarską, workowate beżowe spodnie, znad paska wysuwała się gumka od bokserek, a spod czapeczki baseballowej z tyłu głowy wystawał róg czegoś w rodzaju białej apaszki. - Co ty masz na głowie? - zainteresował się Nick. - Chustkę. Czemu pytasz? - To coś jak przepaska hip-hopowców? Chłopak zrobił kwaśną minę, uniósł oczy do nieba i pokręcił głową. - Nie jestem głodny - bąknął. - Idę na górę. - Usiądź z nami, Lukę - poprosiła Julia. - Tylko na krótko. - Mam mnóstwo pracy domowej. * Odwrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni. ^ • • ^ »* • . ._. , „......,,,,,..„„...,:,„,..„.,., ,.,,.,,.» ..... ,, :u>>5' -.jff Nick ruszył za synem po schodach. - Musimy porozmawiać. - Teraz? -jęknął Lucas. Otworzył drzwi od pokoju, rozejrzał się szybko i syknął: - Myszkowałeś tutaj? - Siadaj, Lukę. 74 Chłopak zwrócił uwagę, że monitor komputera jest skierowany przodem do drzwi. Podbiegł do biurka i odwrócił go szybko. - Nie życzę sobie, żebyś wchodził do mojego pokoju. - Usiądź. Lucas przysiadł na brzegu łóżka, ułożył łokcie na kolanach i oparł brodę na dłoniach w typowej dla siebie pozie, którą ostatnio nawet Julia zaczęła naśladować. Obrzucił ojca złowrogim spojrzeniem. - Nie powinieneś wchodzić na strony pornograficzne - zaczął Nick. Chłopak zamrugał szybko. Jego miotające błyski niebieskie oczy były czyste, klarowne i przytomne. Nick dopiero teraz zauważył, że syn próbuje na czubku brody wyhodować sobie kępkę młodzieńczego zarostu. Lucas zawahał się wyraźnie, jakby nie był pewien, czy warto podejmować dyskusję na temat przewinienia, o którym jawnie świadczyły dowody widoczne na ekranie komputera. W końcu rzekł: - Nie ma tam niczego, o czym bym już nie wiedział, Nick. Przecież mam szesnaście lat. - Przestań wreszcie mówić mi po imieniu. - W porządku, tato - wycedził Lucas z naciskiem. - W każdym razie mogę cię pocieszyć, że nie wchodzę na strony dla gwałcicieli albo sado-maso. Powinieneś zobaczyć, jaki tam jest syf. - Jeśli jeszcze raz zauważę, że oglądasz pornografię, odetnę ci dostęp do internetu. Zrozumiałeś? - Nie wygłupiaj się. Muszę mieć dostęp do poczty elektronicznej. W szkole tego wymagają. - W takim razie zostawię ci tylko dostęp do poczty. To jest do załatwienia. - Nie możesz tego zrobić. Muszę ściągać różne materiały z sieci. - No to się przekonasz. Gdzie byłeś całe popołudnie? — Z przyjaciółmi. - Sądząc po odgłosach, powiedziałbym* że raczej w barze. 75 Lucas tylko zerknął na niego spode łba, jak gdyby nie zamierzał niczego wyjaśniać. ^DMM. ,? - AcozZiggym? - To dupek. - Byliście najlepszymi kumplami. - Przecież ty go nawet nie znasz. Co możesz o nim powiedzieć? - W takim razie, co to za towarzystwo, z którym się teraz zadajesz. • - Po prostu przyjaciele. - Nazywają się jakoś? - Czemu cię to interesuje? Nick zamyślił się na krótko, przygryzłszy dolną wargę. ^ - Chciałbym, żebyś wznowił wizyty u Underberga - oznajmił w końcu, nawiązując do psychoterapeuty, z którym chłopak spotykał się regularnie przez cztery miesiące po śmierci matki, dopóki nie przerwał terapii, oświadczając, że ma dość tego całego gówna. - Nie pójdę do niego. Nie ma mowy. - Musisz jednak z kimś porozmawiać, skoro nie chcesz rozmawiać ze mną. - O czym? - Na miłość boską, Lucas, ledwie zacząłeś wychodzić z najbardziej traumatycznego okresu, jaki może się przydarzyć komuś w twoim wieku. Doskonale rozumiem, że nie jest ci łatwo. Sądzisz jednak, że łatwiej jest mnie albo twojej siostrze? - Dosyć - rzucił chłopak dziwnie piskliwym głosem. - Lepiej dajmy sobie spokój. - Jak mam to rozumieć? Lucas popatrzył na niego ze zbolałą miną. - Naprawdę mam kupę pracy domowej - bąknął, wstając z łóżka i sięgając po swój plecak. Nick nalał sobie do szklaneczki szkockiej z lodem, przeszedł do salonu i na jakiś czas usiadł przed telewizorem, ale 76 nie znalazł niczego ciekawego. Z radością powitał lekki przyjemny szum w głowie. Koło północy ruszył do sypialni, sprawdzając po drodze, czy u Julii i Lucasa światło jest zgaszone. W jego pokoju również był zamontowany panel nowego systemu alarmowego, na podświetlonym zielonkawo ekraniku wyświetlacza widniał czarny napis: GOTÓW. Na co? - przemknęło mu przez myśl. Wieczorem technik, który go instalował, przez dziesięć minut tłumaczył mu przez telefon znaczenie poszczególnych komunikatów. Gdyby na przykład ktoś otworzył któreś drzwi, na ekranie powinien się wyświetlić napis: ALARM, DRZWI W SALONIE. A gdyby ktoś teraz zszedł po schodach na dół, system powinien to zasygnalizować na przykład komunikatem: ALARM, CZUJNIK RUCHU W BAWIALNI. Umył zęby, rozebrał się do spodenek i wsunął do wielkiego małżeńskiego łoża. Na nocnej szafce po stronie Laury od jej śmierci leżały nadal te same książki. Marta je odkurzała, ale nie miała odwagi ich stamtąd ruszyć. Stwarzało to takie wrażenie, jakby gospodyni jedynie wyjechała w delegację i w każdej chwili mogła się zjawić z powrotem w drzwiach sypialni, pobrzękując kluczami. Jak zawsze Nicka ścisnęło za serce, gdy popatrzył na leżący na wierzchu informator z St. Thomas Morę College, w którym były jeszcze wyszczególnione prowadzone kiedyś przez Laurę wykłady z historii sztuki. Miała zwyczaj przeglądać go czasami w chwilach refleksji. Pościel była nieprzyjemnie zimna. Przekręcając się na bok, trafił na coś miękkiego i szybko wyciągnął to spod siebie. Popatrzył na jedną z pluszowych maskotek Julii i z uśmiechem odłożył na stolik. Ostatnio mała coraz częściej podkładała mu do łóżka swoje przytulanki, jakby prowadziła z nim sobie tylko znaną grę. Podejrzewał, że chce w ten sposób choćby symbolicznie spędzić noc u jego boku, jako że już od dawna nie wolno jej było sypiać w jednym łóżku z rodzicami. Zamknął oczy, ale nie był w stanie uwolnić się od natarczywych myśli. Pod tym względem nawet whisky mu nie pomagała. Pod powiekami, jak w kiepskim amatorskim filmie, 77 przeskakiwały urywane obrazy: widok gliniarza pytającego: „Czy ma pan jakichś wrogów, panie Conover?" zapłakana buzia Julii nad basenem. Minęło jakieś piętnaście czy dwadzieścia minut, zanim się poddał, poszedł do łazienki, zapalił światło i przechylił do ust prawie już pustą brunatną fiolkę ambienu. Okazało się, że są w niej jeszcze dwie tabletki. Pierwszą połknął na sucho, drugą wypluł z powrotem do buteleczki. Wrócił do łóżka, zapalił nocną lampkę i otworzył książkę. Rzadko sięgał po lekturę, nie lubił beletrystyki. Kiedyś pasjonowały go biografie słynnych ludzi, ale od dawna nie miał na nie czasu. A już absolutnie brzydził się fachowymi pozycjami z dziedziny zarządzania, które jego koledzy po fachu z dumą gromadzili w swoich biblioteczkach. Już po krótkim czasie oczy zaczęły mu się kleić, toteż odłożył książkę i zgasił lampkę. Nie miał pojęcia, ile minęło czasu, nim wyrwało go ze snu przenikliwe popiskiwanie systemu alarmowego. Technik tak go ustawił, by sygnał dźwiękowy rozlegał się tylko w jego gabinecie oraz w sypialni, do tego niezbyt głośno i wyłącznie wtedy, gdy jest w domu. Usiadł w łóżku z mocno bijącym sercem, walcząc z natłokiem bezładnych myśli. Jeszcze przez parę sekund nie wiedział, gdzie się znajduje ani co może oznaczać to natrętne popiskiwanie. Ale gdy tylko uświadomił sobie, skąd dolatuje, wyskoczył z pościeli i mrużąc oczy, przybliżył twarz do zielonkawego ekraniku wyświetlacza. Migał na nim napis: ALARM *** OTOCZENIE DOMU *** ALARM Stąpając na palcach, żeby nie pobudzić dzieci, Nick ruszył schodami na dół, by sprawdzić przyczynę alarmu. 78 Zakradł się boso do holu, usiłując przeniknąć wzrokiem pogrążony w ciemności i ciszy dom. Na panelu znajdującym się u podstawy schodów migotał taki sam napis: ALARM *** OTOCZENIE DOMU *** ALARM. W głowie miał straszliwy zamęt, nie mógł pozbierać myśli. Tylko oszalały rytm serca i narastająca wściekłość podsycana zwiększoną dawką adrenaliny nakazywały mu iść dalej. Przystanął na chwilę, próbując ustalić, dokąd iść. Nagle w głębi domu zapaliło się światło, co wprawiło go w przerażenie. Odruchowo ruszył w tamtym kierunku, jeszcze zanim dotarło do niego, że program zarządzający kamerami wideo został tak ustawiony, by reagować na każdą gwałtowną zmianę w układzie pikseli przekazywanych obrazów, czy to wywołaną ruchem w polu widzenia obiektywów, czy pojawieniem się źródła światła. W takiej sytuacji nie tylko powinna zostać uruchomiona rejestracja obrazów, ale także za pośrednictwem przekaźników miało się zapalić światło w kilku losowo wybranych pomieszczeniach, żeby odstraszyć ewentualnego intruza, sugerując, iż obudzili się domownicy, nawet gdyby nikogo nie było w domu. Natychmiast zwolnił kroku, wciąż usiłując pozbierać myśli. Czujniki ruchu były pogrupowane w kilka odrębnych stref. Wiadomość na ekranie systemu świadczyła wyraźnie, że alarm uruchomił człowiek lub zwierzę znajdujące się na trawniku na tyłach domu, pod oknem gabinetu. Technik Eddiego tak ustawił system, że dopóki nikt się nie włamał do środka, sygnał alarmowy nie był przesyłany do centrali firmy ochroniarskiej właśnie z uwagi na możliwość jego uruchomienia przez jakieś zwierzę wałęsające się wokół domu. Chodziło o to, by uniknąć częstych fałszywych alarmów. Niemniej za każdym razem miały się zapalać światła i uruchamiać rejestracja obrazów z kamer. Mogła to być zatem tylko zabłąkana sarna. Postanowił się jednak upewnić. 79 Przeszedł przez salon i ruszył korytarzem w kierunku swojego gabinetu, gdzie paliły się światła. Przystanął w przejściu, czując, że zaczyna mu się przejaśniać w głowie. W środku oczywiście nikogo nie było. Kompletną ciszę mącił jedynie cichy szum włączonego komputera. Ostrożnie wyjrzał na drzwi prowadzące na taras. Za nimi zalegała nieprzenikniona ciemność. Tam również nikogo nie było. Fałszywy alarm. Kiedy w pokoju nagle zgasło światło, omal nie podskoczył. Zaraz jednak przypomniał sobie, że program miał wyłączyć oświetlenie po dwóch minutach. Czując się bezpieczny w mroku, przeszedł przez gabinet, stanął przed szklanymi drzwiami i pospiesznie zlustrował spojrzeniem teren za domem. Nie zauważył niczego podejrzanego. Rozmyta poświata księżyca rozlewała się po liściach drzew i krzewów. Obejrzał się na podświetloną tarczę zegara stojącego na biurku. Było dziesięć po drugiej. Dzieci spokojnie spały na górze. Marta zapewne też już wróciła z miasta i spała w swoim pokoju za kuchnią w przeciwległym skrzydle. Jeszcze raz omiótł wzrokiem tylne podwórze widoczne za drzwiami. Kiedy po paru sekundach zawrócił do drzwi z zamiarem powrotu do łóżka, trawnik za domem nagle zalał strumień jasnego światła. Serce znów zabiło mu mocniej. Odwrócił się na pięcie i od razu spostrzegł człowieka wyłaniającego się spomiędzy drzew. Niemal przytknął nos do szyby i zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć. Intruz miał na sobie długi rozpięty płaszcz, którego poły rozchylały się na boki przy każdym kroku. Szedł powoli przez trawnik, zmierzając prosto w kierunku Nicka. Nick cofnął się do panelu w ścianie i wyłączył system alarmowy. Podszedł z powrotem do drzwi i już położył rękę na klamce, ale po krótkim namyśle wycofał się do biurka. Ze środkowej szuflady wyjął klucz, otworzył najniższą, wyciągnął z niej pistolet i odwinął go z przetłuszczonej szmaty. 80 Serce waliło mu coraz mocniej, krew szumiała w uszach. Mimo zapewnień, że użycie broni nie będzie konieczne Eddie zostawił mu rewolwer naładowany. Nick zacisnął palce na kolbie, zgodnie z instrukcjami przyjaciela odciągnął osłonę zamka i wprowadził pierwszy nabój do komory Odwrócił się powoli, trzymając pistolet przy biodrze i po wtarzając w myślach, by trzymać palec z dala od spustu. Lewą ręką przekręcił gałkę i otworzył drzwi od tarasu. Kiedy wyszedł na dwór. poczuł pod bosymi stopami chłód bijący od zie mi na świeżo obsianym trawniku. - Stój! - zawołał. Mężczyzna się zbliżał. Nick zwrócił uwagę na jego okulary. w masywnej czarmej oprawce, spoglądające zza szkieł sowie oczy. krótko ostrzyżone na jeża siwe włosy, przygarbione ramiona. To był on. Andrew Stadler, Zbliżał się do niego swobodnym. niespiesznym krokiem. Podniósł pistolet i warknął groźnie - Stój! Rozchylające się poły długiego płaszcza odsłaniały białe spodnie i białą koszulę. Intruz mamrotał coś pod nosem i ani na chwilę nie zwolnił. To pieprzony świr. kolego... Szedł prosto na Nicka. mierząc go spojrzeniem wyłupiastych oczu. jakby w ogóle nie widział pistoletu. A jeśli nawet go dojrzał, to na pewno zlekceważył. W głowie Conoyera odżywały się kolejne określenia Eddiego: Prawdziwy maniak... Kilka razy przebywał na zamkniętym oddziale szpitala okręgowego... - Nie waż się zrobić choćby jednego kroku! - wrzasnął. Stopniowo zaczął rozróżniać słowa zbliżającego się mężczyzny. Tamten nagle podniósł rękę. oskarżycielsko wymierzył w niego palec i z grymasem wściekłości na twarzy wychrypiał głośniej: - Nigdy nie będziesz bezpieczny. Uśmiechnął się. rozłożył szeroko ręce. po czym szybko 81 . wsunął je do kieszeni płaszcza. Dziwaczny uśmiech na jego wargach przypominał nerwowy tik. pojawiał się na krótko, po czym nagle znikał, zupełnie bez przyczyny, Stadler był przesłuchiwany w głośnej sprawie śmierci całej rodziny mieszkającej naprzeciwko niego... " Jeszcze jeden krok i strzelam! - krzyknął Nick. podnosząc wyżej pistolet, chwytając kolbę oburącz i mierząc w sam środek piersi szaleńca. - Nigdy nie będziesz bezpieczny! .- powtórzył intruz, próbując chyba wyciągnąć coś z kieszeni, płaszcza. Nagle przyspieszył kroku, jak gdyby podniecony. widokiem otwartych drzwi. Nick nacisnął spust i w jednej chwili stało się parę rzeczy naraz. Rozległ się stłumiony odgłos wstrzalu. ale dużo cichszy. niż można było się spodziewać. Pistolet szarpnął mu się w dłoni. jakby chciał go odrzucić do tyłu Z boku komory wyskoczyła pusta łuska. Wkoło rozszedł się kwaśny i drażniący swąd prochu. Szaleniec zachwiał się i powoli osunął na kolana. Na jego białej koszuli wykwitła poszerzająca się błyskawicznie ciemna plama krwi. znacząc miejsce trafienia w górnej części brzucha. Z sercem tłukącym się jak oszalałe, wciąż kurczowo zaciskając obie dłonie na kolbie. Nick patrzył, jak intruz osuwa się na ziemię. Nagle z zadziwiającą zręcznością poderwał się z powrotem na nogi. warcząc groźnie pełnym urazy gardłowym głosem: - Nie! Skoczył w kierunku Nicka. powtarzając: - Nigdy... nie będziesz... Dzieliło ich najwyżej dwa metry, kiedy Conover w śmiertelnym strachu wystrzelił ponownie, tym razem mierząc trochę wyżej. Pewniej trzymał w rękach broń. toteż gdy znów uderzył go w twarz strumień prochowego dymu. trafiony mężczyzna poleciał do tyłu i zachwiał się w bok. po czym szeroko otworzył usta. ale już bezgłośnie zwalił się na trawnik. Dopiero gdy upadł na bok z nogami rozrzuconymi pod dziwnym 82 kątem, z jego gardła wydobył się nieartykułowany, zwierzęcy charkot. Nick stał jak sparaliżowany, jeszcze przez parę sekund wpatrując się w intruza. W uszach mu dzwoniło. Wciąż ściskając oburącz kolbę pistoletu, zrobił wreszcie drobny krok i pochylił się na bok, żeby spojrzeć Stadlerowi w twarz. Szaleniec leżał z szeroko rozwartymi ustami, wargi miał zakrwawione, z kącika spływała na policzek strużka krwi. Wielkie czarne okulary musiały wcześniej spaść z nosa, a szkliste oczy, jak gdyby dużo mniejsze bez powiększających soczewek, wpatrywały się w dal. Mężczyzna sapnął jeszcze spazmatycznie i nastała cisza. Osłupiałego, pobudzonego niezwykłą dawką adrenaliny Nicka ogarnęło jeszcze większe przerażenie. Ciągle mierząc z pistoletu w intruza, podszedł ostrożnie i stanął nad nim. Trącił go lekko czubkiem prawej stopy w pierś, chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście nic mu już nie grozi. Stadler przetoczył się bezwładnie na wznak, aż w głębi szeroko rozwartych ust zabłysły srebrzyste plomby. Krew nieco silniejszym strumykiem pociekła po policzku, szkliste oczy zwróciły się ku niebu. Dokuczliwe metaliczne dzwonienie w uszach Nicka zaczęło wreszcie cichnąć, poczuł się otoczony upiorną, nierzeczywistą ciszą. Gdzieś z boku doleciał tylko szelest liści, potem stłumione szczekanie psa w oddali. Znów zapadła cisza. Pierś szaleńca nie unosiła się ani na milimetr. Nie oddychał. Nick opuścił w końcu pistolet i pochylił się nad zabitym. Przytknął dwa palce prawej ręki do szyi, ale nie wyczuł pulsu. Nie żyje, przemknęło mu przez głowę. Zabiłem go. Zabiłem człowieka! Przerażenie ścisnęło go za gardło. Zabiłem człowieka! Gdzieś z zakamarków świadomości doleciał nieśmiały, błagalny, cienki głosik przestraszonego dziecka. Musiałem. Nie miałem wyboru. Nie było innego wyjścia, do cholery! 83 Musiałem go powstrzymać. Może tylko stracił przytomność, pomyślał w przypływie desperacji. Jeszcze raz przytknął palce do szyi mężczyzny a po chwili uniósł z ziemi jego rękę pokrytą szorstką przesuszoną skórą i zacisnął dłoń na jej przegubie. Ale tu także nie wyczuł pulsu. Puścił rękę, która bezwładnie opadła na ziemię. W rozpaczy kilka razy dźgnął lekko palcem pierś szaleńca ale nie miał już złudzeń. Stadler był martwy. Ten szaleniec i włamywacz, który mógłby zaszlachtować jego dzieci z taką samą łatwością, z jaką zabił psa, leżał nieruchomo na świeżo skopanej ziemi, otoczony drobniutkimi zie lonymi kiełkami trawy wyrastającej spomiędzy grudek wilgotnej czarnej gleby. Boże miłosierny, pomyślał Nick. Zabiłem człowieka! Chciał się wyprostować, ale kolana miał jak z waty i także osunął się na ziemię. Grube łzy pociekły mu po twarzy. Płakał z ulgi? Czy raczej z przerażenia? Nie, najwyżej ze smutku i rozpaczy. Matko Boska, powtarzał w myślach. I co mam teraz zrobić? Co robić?! Klęczał przy zabitym dobrą minutę, może nawet dwie, nie bacząc, że kolana zagłębiają mu się w miękką wilgotną glebę Jakby znalazł się w kościele i pogrążył w żarliwej modlitwie chociaż nie robił tego od wielu lat. Niemniej tak właśnie się czuł. Zwrócony tyłem do leżących nieruchomo zwłok, modlił się w duchu pośrodku trawnika za domem. Aż naszła go obawa, że może stracić przytomność i też zwalić się na ziemię Spodziewał się, że lada chwila zza otwartych drzwi dolecą hałasy, bo obudzeni hukiem wystrzałów domownicy wybiegmą na dwór, by sprawdzić, co się stało. A przecież nie mógł dopuścić, żeby dzieci zobaczyły trupa. Wciąż jednak panowała cisza. Chyba nikt się nie obudził nawet Marta. Zebrawszy resztki sił, Nick dźwignął się na nogi 83 rzucił pistolet na ziemię i jak w transie powrócił z powrotem do gabinetu. Natychmiast zapaliło się światło. Czujmiki ruchu włączyły system alarmowy. Ledwie mógł się utrzymać na nogach. Osunął się na fotel, splótł ręce na brzegu biurka i oparł na nich czoło, W głowie wirowały, mu nieskładne myśli. nie potrafił zapanować nad tym mętlikiem. Po prostu nie był w stanie myśleć logicznie. Kierował nim śmiertelny strach. Co teraz robić? Kto mógłby mi pomóc? Kogo zawiadomić Podniósł słuchawkę telefonu i wcisnął już klawisz oznaczony cyfrą dziewięć, by zadzwonić na policję. Nie, wykluczone. Jeszcze nie teraz. Odłożył słuchawkę. Trzeba coś wymyślić. Co miałby zeznać policjantom Przecież wszystko od tego zależało. Czy na pewno nie było żadnych wątpliwości, że działał w samoobronie? W końcu gliniarze, którzy do głębi nim gardzili, szukaliby pretekstu, żeby wsadzić go za kratki. Na pewno natychmiast zasypaliby go gradem pytań, a jedna zła odpowiedź mogła na długie lata wpakować go do więzienia. Wziąwszy pod uwagę. jak bardzo był oszołomiony, spotkanie z policją w tei ch\viili byłoby równoznaczne z położeniem głowy pod topór. Potrzebował czyjejś pomocy. Znowu podniósł słuchawkę i wybrał numer aparatu komórkowego jedynego człowieka, któremu był w stanie zaufać. Boże miłosierny, powtarzał w myślach, zasłuchańy w sygnał na linii. Pomóż mi. Wreszcie rozległ się zaspany głos Rinaldiego - Tak. - Eddie, tu Nick. - Nick?... Jezu. przecież jest... - Eddie. musisz do mnie przyjechać. I to zaraz. - Z trudem przełknął ślinę. Zimne powietrze, które wpadało do pokoju 84 przez szeroko otwarte drzwi od tarasu, sprawiło, że przejął go dreszcz. !•>> ,- Teraz? Nick, czyś ty... - Teraz, Eddie. Boże... Jak najszybciej. •&-.. - O co chodzi, do diabła? ? - Ten włamywacz... - Słowa uwięzły mu w zaschniętym gardle. - Jest tam? - Nick ciągle nie mógł wydobyć z siebie głosu więc Rinaldi zapytał nieco głośniej: - Na Boga, Nick, co się stało?! Tylko mi nie mów, że dopadł któreś z twoich dzieci! - Nie... Muszę wezwać policję, ale... Chciałbym wiedzieć co mam mówić gliniarzom, bo... - Co się stało, Nick? Do cholery! - warknął Eddie. - Zabiłem go - wyszeptał. Zamrugał szybko, usiłując wymyślić jakieś krótkie wyjaśnienie, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Bo i co miałby dodać? Rinaldi i tak znał prawdę. - Jasna cholera, Nick... - Gdybym zawiadomił policję, to przecież... - Nick! Posłuchaj! - przerwał mu ostro Eddie. - Nie dotykaj na razie telefonu! Będę u ciebie za dziesięć minut! Słuchawka wyśliznęła się Nickowi z ręki, jakby miał palce ubrudzone olejem. Poczuł, jak w piersi narasta mu niedający się opanować szloch. Boże miłosierny, pomyślał. Spraw, żeby to się już skończyło. 13 Z kubkiem kawy rozpuszczalnej wcisnął się w najciemniejszy kąt frontowej werandy, żeby zaczekać na przyjaciela. Poza fizycznymi doznaniami - nocnym chłodem, wiatrem na twarzy czy ciepłem bijącym od trzymanego kubka - nie odczuł zupełnie nic. Był całkowicie odrętwiały, jak pusta łupina, sań 86 ciało wystawione na noc przed dom, któremu żywy Nick Conover przyglądał się w osłupieniu gdzieś z góry. Wmawiał sobie, że nic się nie wydarzyło, że to tylko senny koszmar, i chociaż doświadczył go z całą mocą, to jednak wkrótce się obudzi, tyle że wcześniej musi jeszcze odegrać bardziej złożoną i bardziej odrażającą rolę. Jednocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że to wcale nie sen. Wiedział, że jak tylko Eddie przyjedzie, będzie musiał mu o wszystkim opowiedzieć, oczekując rady i pomocy, a tym samym urealni całe zdarzenie. Jak na zawołanie w tej samej chwili na podjazd skręcił duży pontiac jadący ze zgaszonymi światłami. Rinaldi wysiadł, po cichu zamknął drzwi i podbiegł do Nicka. Miał na sobie spodnie od dresu i beżową sztruksową marynarkę. - Nicky, opowiedz mi dokładnie, co się stało - syknął, spoglądając na niego z troską w oczach i ze zmarszczonym czołem. Przygarbiony, śmierdzący kwaśnym piwem, sprawiał wrażenie nie do końca rozbudzonego. Nick w zakłopotaniu zagryzł zęby i odwrócił wzrok. Eddie złapał go za brodę i przekręcił mu głowę do siebie. - W porządku. Gdzie on jest? - Już dobrze - syknął. - Dobrze. - Dziwnie zamachał rękoma, jakby z trudem utrzymywał równowagę. Jaskrawy blask lampy systemu alarmowego za jego plecami rzucał wydłużony cień na trawnik. - W porządku. Myślisz, że ktoś słyszał strzały? Było to pierwsze pytanie Rinaldiego, które Nick przyjął ze zdumieniem, spodziewając się raczej czegoś w rodzaju: „Jak to się stało?". Pokręcił głową i mając nadzieję, że Eddie pójdzie w jego ślady, odparł szeptem: - Gdyby obudziła się Marta albo któreś z dzieci, na pewno od razu wybiegłyby przed dom. - A sąsiedzi? - Trudno powiedzieć. Ochroniarze ze stróżówki: Przyjeżdżają na miejsce, kiedy coś ich zaalarmuje. 87 - Nie zauważyłeś, żeby zapaliło się światło w którymś z sąsiednich domów? - Rozejrzyj się tylko. Do najbliższych budynków jest ponad sto metrów zadrzewionego terenu. Jeśli ty nie możesz stąd dostrzec pobliskich domów, sąsiedzi nie zauważą także ciebie. Eddie pokiwał głową. - Smith & wesson kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra jest dosyć cichy. - Pochylił się, żeby lepiej widzieć Stadlera. - Zdążył wejść do domu? . - Nie. Znowu pokiwał głową. Po jego minie trudno było jednak ocenić, czy jest to wyraz aprobaty, czy raczej politowania. - Widział cię? - Jasne. Stałem dokładnie w tym miejscu. > * - I kazałeś mu się zatrzymać? • - - Oczywiście. Eddie, i co ja mam teraz, do cholery... - Postąpiłeś prawidłowo - rzekł miękkim głosem. - Nie miałeś innego wyjścia. - Szedł na mnie jak ślepy. Za nic nie chciał się zatrzymać. - Mógłby zrobić krzywdę twoim dzieciom, gdybyś go nie powstrzymał. -Wiem o tym. Rinaldi westchnął ciężko, po czym jęknął nieco roztrzęsionym głosem " Cholera. - O co chodzi? - Szlag by to trafił. - Działałem w samoobronie - rzekł Nick.Eddie pochylił się jeszcze niżej nad trupem i zapytał: > - Ile razy strzeliłeś? -Chyba dwa. ,, - Dostał w brzuch i w głowę. Prosto w usta. Nick zwrócił uwagę, że krwawienie ustało. Zakrzepła strużka na policzku Stadlera w jaskrawym świetle wyglądała na czarną, silnie kontrastującą z bardzo bladą, woskową skórą i wytrzeszczonymi szklistymi oczyma. , .a ; ; viq - Powinieneś mieć w domu jakiś brezent. - Brezent? - No tak. Brezentową płachtę malarską. Albo jeszcze lepiej foliową. - Płachtę? - Tak, płachtę. Oprzytomniej, Nick. Chodzi mi o duży arkusz grubej plastikowej folii malarskiej. Albo kilka worków na gruz. Budowlańcy zawsze z nich korzystają. Powinny być gdzieś w domu. - Po co ci worki? - A jak myślisz, do cholery?! Masz pojęcie, jak trudno jest przenieść bezwładne ciało? Nick poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. *>• - Powinniśmy zawiadomić policję, Eddie. Rinaldi popatrzył na niego lekceważąco. >^ > •- - Chyba żartujesz? Przecież nie mamy wyboru. - A co innego mielibyśmy zrobić? - No to po co do mnie dzwoniłeś? - Bo... - Nick się zawahał. - To kiepski pomysł, Eddie. Naprawdę kiepski. - Pomyśl tylko. Zabiłeś człowieka z mojego pistoletu. Rozumiesz? Z mojego. Naprawdę nie mamy innego wyjścia. 14 - Przez chwilę spoglądał na przyjaciela, nie wiedząc, co powiedzieć, wreszcie bez słowa zawrócił do pokoju. Rinaldi wszedł za nim. Nick usiadł na krześle przy biurku, potarł pięściami piekące oczy i powtórzył: - Działałem w samoobronie. - Niewykluczone. - Niewykluczone? Co chcesz przez to powiedzieć? Przecież ten facet był niebezpieczny? - Miał przy sobie broń? 89 - No... Nie. Ale skąd mogłem o tym wiedzieć? - Rzeczywiście, nie mogłeś - przyznał Eddie. - Załóżmy, że dostrzegłeś jakiś błysk, jakby ostrza noża albo lufy pistoletu, ale nie mogłeś mieć żadnej pewności. - Widziałem, jak sięgnął po coś do kieszeni płaszcza. Sam mówiłeś, że ma pozwolenie na broń. W panice pomyślałem, że chce wyciągnąć pistolet. Rinaldi pokiwał głową, z zasępioną miną obejrzał się na otwarte drzwi i wyszedł z powrotem na dwór. Wrócił mniej więcej po minucie, niosąc coś w złożonych rękach. Rzucił to na stolik do kawy i mruknął: - Tylko portfel i klucze. Żadnego noża ani pistoletu. Nie był uzbrojony. - Tylko skąd mogłem to wiedzieć, do jasnej cholery?! -warknął Nick. - Powtarzał w kółko: „Nigdy nie będziesz bezpieczny". - To oczywiste, że nie mogłeś tego wiedzieć. Chryste, w końcu miałeś do czynienia z pieprzonym psycholem. W takich sytuacjach człowiek musi postępować tak, jak uważa za słuszne. Nie w tym tkwi problem. - Prawda jest taka, że pożyczyłeś mi pistolet do obrony. Tylko na jakiś czas. Sam powiedziałeś, że posiadanie broni bez pozwolenia to jedynie drobne wykroczenie. Eddie ze złością uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Ty nadal nie rozumiesz. Zabiłeś tego czubka przed domem, a nie w środku. - Uwierz mi, że chciał mnie zaatakować. - Zgoda. Masz pełne prawo użyć siły fizycznej do powstrzymania intruza ewidentnie zamierzającego popełnić wobec ciebie przestępstwo. - Te słowa w jego ustach zabrzmiały nienaturalnie, jakby cytował określenie zapamiętane jeszcze podczas służby w policji. - Ale nie masz prawa używać broni palnej. Tak stanowi prawo. Zrozum, że przepisy mówią wyraźnie, iż śmierć wskutek obrony koniecznej może być rozpatrywana jedynie wtedy, jeśli była to obrona przed śmiertelnym zagrożeniem. . ? , 90 - Przecież biorąc pod uwagę kartotekę tego wariata... - Nie twierdzę, że nie miałbyś szans na skuteczną obronę przed sądem. Ale pomyśl tylko, co cię czeka. Nick jednym haustem dopił kawę z kubka. Kofeina nie była mu wcale potrzebna do zniwelowania skutków środka nasennego, bo przecież działał pod wpływem strachu i zdenerwowania. - Jestem dyrektorem naczelnym dużej korporacji, Eddie. Szanowanym członkiem lokalnej społeczności. - Dla całego miasta jesteś pieprzonym Nickiem Katem! -syknął Rinaldi. - Jak ci się zdaje, do cholery, co może cię spotkać? Co się stanie z twoimi dziećmi? Zastanów się tylko! Myślisz, że gliniarze potraktują cię łagodnie? - Prawo jest prawem. - Jasna cholera! Lepiej nic mi nie mów o prawie. Znam je aż za dobrze. I świetnie wiem, jak można je nagiąć czy obejść, jeśli tylko glinom będzie na tym zależało. Siedziałem w tym, jasne? - Nie wszyscy gliniarze są tacy sami - bąknął Nick. Eddie obrzucił go pogardliwym spojrzeniem. - Powiem inaczej. Miejscowe władze nie miałyby innego wyjścia, jak oskarżyć cię o morderstwo z premedytacją. Zgadza się? - Niewykluczone. - Dla mnie to jasne jak słońce. I gdyby doszło do procesu, bo to także pewne, może miałbyś jakąś szansę się wybronić. Ale tylko szansę. W dodatku po dziesięciu miesiącach prawdziwego koszmaru. Musiałbyś mieć sporo szczęścia i trafić na sensownego prokuratora, który nie ugiąłby się przed silnymi naciskami, żeby porządnie odpłacić Nickowi Katowi. Musiałbyś też zyskać przychylność dwunastu przysięgłych nienawidzących cię do szpiku kości, marzących tylko o tym, żeby cię wpakować za kratki... Zrozum, że w takim miasteczku z trudem znalazłoby się choćby jednego przysięgłego niemającego krewnych, przyjaciół bądź dobrych znajomych, którzy przez ciebie nie stracili pracy. Jasne? Miałeś okazję sam się przekonać, 91 jak tego typu ława przysięgłych potraktowała Marthę Ste-wart za handlowanie poufnymi informacjami. A ty przecież zamordowałeś biednego staruszka. Rozumiesz wreszcie? Samotnego, schorowanego staruszka! - Nikogo nie zamordowałem. Nick poczuł nagle przypływ silnych mdłości i bojąc się, że zwymiotuje, zaczął się rozglądać za swoim blaszanym kubłem na śmieci. - Mnie nie musisz tego tłumaczyć. - Do diabła, działałem w samoobronie! - Nie spieraj się ze mną, bo jestem po twojej stronie. Formalnie to jednak zabójstwo, Nick. I nie da się go uznać za nieumyślne. Twierdzisz, że strzelałeś w samoobronie, ale nie masz świadków, nie odniosłeś żadnych obrażeń, a przed twoim domem leży trup nieuzbrojonego człowieka. Nie obchodzi mnie, ile możesz wydać na adwokata, bo i tak byłbyś sądzony tu, w Fenwick. Jak myślisz, co się stanie z twoimi dziećmi, gdy media rozpętają wokół ciebie prawdziwy cyrk? Masz w ogóle pojęcie, co je wtedy czeka? Wydaje ci się, że przeszły poważny wstrząs po śmierci Laury i masowych zwolnieniach z zakładów, co przyczyniło im samych wrogów? No to spróbuj sobie wyobrazić, jakim wstrząsem byłby dla nich twój proces o morderstwo. Miałyby przeciwko sobie tłum żądny linczu! Naprawdę chcesz je na to narazić?! Nie odpowiedział. Siedział na krześle jak skamieniały, czując w głowie coraz większy mętlik. - Zapewne musieliby cię też przenieść do innego aresztu. Przy odrobinie szczęścia dostałbyś pięć, najwyżej dziesięć lat. Ale i tak ominąłby cię najważniejszy etap rozwoju dzieci. A im zafundowałbyś opinię dzieci skazańca. Już straciły matkę, Nick. Mają tylko ciebie. Zamierzasz grać z nimi w rosyjską ruletkę? - ciągnął Eddie, uważnie wpatrując się w Nicka z grymasem wściekłości na ustach. Po dłuższej ciszy Nick zapytał w końcu: - Więc co proponujesz? CZĘŚĆ DRUG A NIKŁE DOWODY 15 W półmroku sypialni przenikliwie zaświergotał pager Audre'Rhimes obudziła się natychmiast. wyrwana z błogiego snu o ciepłym słonecznym dniu z własnego dzieciństwa. kiedy to zjeżdżała na desce po mokrej od rosy trawie niewielkiego zbocza na tyłach rodzinnego domu. Zazwyczaj wpół do siódmej rano mie było dla niej zbyt wczesną porą. ale poprzedniego dnia skończyła służbę o północy, potem jeszcze iak zwykle doszło do nieprzyjemnej wymiany zdań z Leonem, toteż miała za sobą najwyżej cztery godziny snu. Poczuła się żałośnie bezbronna jak nastolatka. Zaliczała się do zwolenniczek ułożonego, regularnego trybu życia, chociaż stało to w jawnej sprzeczności z pracą śledczego. w zespole przestępstw kryminalnych komendy policji w Fenwick. w które] telefoniczne wezwania trafiały się o każ dej porze dnia i nocy. Niemniej zależało jej na tej pracy i bardzo się o nią starała, chociaż teraz nie mogła już sobie przypomnieć. z jakich powodów. Z czasem okazało się bowiem, że zaczynają ją przerastać trudności wynikające stąd. iż jest nie tylko jedyną czarnoskórą w zespole, ale w ogóle jedyną kobietą. Leon zamruczał ze złością, przekręcił się na drugi bok i zakrył głowę poduszką. Audrey szybko wysunęła się spod kołdry, wstała i na palcach 95 . ruszyła do drzwi sypialni, omijając walające się na podłodze puste puszki po piwie. Z kuchni zadzwoniła pod numer dyżurnego komendy. Pięćset metrów w głąb Hastings w pojemniku na śmieci znaleziono zwłoki. Można było odnieść wrażenie, że w tej części miasta gromadzi się cała przestępczość - prostytucja, handel narkotykami, strzelaniny i zabójstwa. Odnalezienie tam kolejnych zwłok mogło oznaczać kilka różnych rzeczy, włącznie z porachunkami gangsterskimi czy walką o wpływy z narkotyków, trudno było jednak cokolwiek przesądzać z góry. Przyszło jej na myśl, że już zaczyna analizować ten przypadek z zimną zawodową kalkulacją. Nie znosiła takich myśli, gdyż sugerowały wyraźnie, że jest nieczuła. Ale w rzeczywistości tylko w pierwszych latach służby odbierała ze zdumieniem reakcje najbliższych ofiar, nawet matek, które utratę syna przyjmowały ze spokojem i rezygnacją, jakby straciły swoje dzieci już wiele lat wcześniej. I bardzo niewiele z tych kobiet obstawało przy niewinności syna, gdyż doskonale znały prawdę. Kiedy się dowiedziała, że w tym dochodzeniu jej partnerem będzie obmierzły Roy Bugbee, który wkrótce po nią przyjedzie, natychmiast ogarnęła ją irytacja. Nawet nie irytacja, ale coś znacznie silniejszego, czego wolała nie nazywać po imieniu, bo było to uczucie płaskie, wstydliwe. Z szafy w przedpokoju wyjęła czyste zapasowe ubranie i zaczęła się pospiesznie ubierać, powtarzając w myślach ulubiony cytat z Biblii, z Listu do Rzymian: „Bóg, który daje cierpliwość i pociechę, niech sprawi, abyście wzorem Chrystusa te same uczucia żywili do siebie". Uwielbiała go, choć w duchu musiała przyznać, że nie w pełni jest dla niej zrozumiały. Była jednak przeświadczona, iż należy go odczytywać tak, że Bóg najpierw uczy nas, czym jest prawdziwa pociecha i autentyczna cierpliwość, a dopiero potem zaszczepia te cechy w ludzkich sercach. Dokładnie ten cytat w kółko powtarzany w myślach pozwolił jej przetrwać ostatni napad złego humoru Leona i przymknąć oko na jego problem alkoholowy, zapewniając wyjątkowy spokój ducha. Solennie obiecywała sobie, że do 96 końca roku jeszcze raz przeczyta całą Biblię, lecz nawał pracy uniemożliwiał realizację tego zamierzenia. Roy Bugbee także był detektywem w sekcji przestępstw kryminalnych i z niewiadomych powodów żywił do niej nieskrywaną odrazę, mimo że nawet nie znał jej dobrze. Prawdopodobnie przyczyną jego pogardy była wyłącznie jej płeć oraz kolor skóry. Ranił ją niemal każdym słowem, choć nie tak głęboko, jak Leon. Zgarnęła swój sprzęt, służbowego sig-sauera i kajdanki, dokumenty z odznaką, notatnik z formularzami przesłuchania oraz krótkofalówkę. W oczekiwaniu na przyjazd Roya usiadła w ulubionym fotelu Leona, przepaścistym, obitym powycieranym skajem w rdzawym odcieniu, i sięgnęła po oprawne w skórę stare Pismo Święte Króla Jakuba, które odziedziczyła po matce. Ale nawet nie zdążyła otworzyć w miejscu, gdzie przerwała lekturę, kiedy tuż za jej autem zatrzymał się samochód detektywa Bugbee. Roy był brudasem. W służbowym wozie, którego jej jak dotąd nie przydzielono, walały się puste puszki od napojów i styropianowe opakowania po daniach z barów szybkiej obsługi, śmierdziało starym tłuszczem od frytek i skwaśniałym dymem papierosowym. Nie odezwał się ani słowem, chociaż grzecznie powiedziała „dzień dobry", wychodząc z założenia, że osobiste animozje nie mogą rzutować na kulturę osobistą. W kłopotliwym milczeniu wcisnęła się na fotel, a gdy coś zaszeleściło jej pod stopami i zauważyła na podłodze kilka pustych foliowych opakowań po keczupie, pomyślała z nadzieją, że nie usiadła na jednym z nich, bo plamy po sosie na pewno by się nie sprały ze spódnicy nowej służbowej garsonki w kolorze śliwkowym. Dopiero po kilku minutach, włączając kierunkowskaz przed skrętem na skrzyżowaniu, odezwał się: - Ale ci się trafiło, no nie? Długie blond włosy nosił zebrane w kucyk, a brwi miał tak jasne, że prawie niewidoczne. - Słucham? 97 Zarechotał głośno. - Przecież nie mówię o twoim mężu. Gdyby Owens nie był zalany w trupa, gdy dyżurny do niego zadzwonił, to on dostałby razem z tobą przydział do tej sprawy. Dlatego wyjątkowo ci się trafiło i dostałaś mnie. - Aha - mruknęła. Od pierwszych dni jej służby w zespole przestępstw kryminalnych tylko dwóch kolegów miało odwagę z nią rozmawiać, jednym był właśnie Owens. Reszta traktowała ją jak powietrze. Jeśli witała się z nimi po wejściu do pokoju, odpowiadało jej głuche milczenie. W komendzie nie było damskiej toalety -bo kto by ją urządzał specjalnie dla jednej policjantki - toteż musiała korzystać z męskiej. Szybko przekonała się, że któryś z kolegów specjalnie obsikuje deskę klozetową, żeby czuła się nieswojo. Nawet detektywi z wydziału dochodzeniowego traktowali to jak dobry kawał. Później dotarły do niej plotki, że robi to właśnie Bugbee, a nie miała żadnych powodów, by w to nie wierzyć. Nie był to zresztą jego jedyny „świetny dowcip" wobec niej, chociaż wolała nie wspominać pozostałych. W końcu znalazła sobie bezpieczne schronienie i zaczęła korzystać z damskiej toalety dla interesantów na parterze. - W Hastings znaleźli trupa w pojemniku na śmieci - ciągnął Roy - zawiniętego w folię jak nadzienie w naleśniku. - Jak długo tam leżał? - Nie mam pojęcia. Lepiej nie próbuj ze mną swoich sztuczek. - Postaram się. A wiesz, kto znalazł zwłoki? Jakiś bezdomny szukający czegoś do jedzenia? - Nie, śmieciarze. Tylko nie porycz się z żalu nad nim, jak nad tą czarną smarkulą, bo stary znów odbierze ci sprawę. Jestem tego pewien. Siedmioletnia Tiffany Akins zmarła w jej ramionach kilka miesięcy wcześniej, kiedy już skuli i wpakowali jej ojca do radiowozu. Matka dziewczynki i jej znajomy już nie żyli, gdy ekipa dochodzeniowa zjawiła się na miejscu zbrodni. Audrey nie była wówczas w stanie powstrzymać łez, jak nie mogła 98 się uwolnić od myśli, że to śliczne maleństwo w piżamce mogłoby być jej córeczką, gdyby tylko nie była bezpłodna. Nie potrafiła zrozumieć, jakim sposobem zazdrość i nienawiść do tego stopnia zaćmiły umysł ojca Tiffany, że zastrzelił nie tylko niewierną żonę i jej kochanka, ale również własne dziecko. Powtórzyła w myślach: „Niech Bóg, który daje cierpliwość i pociechę, ześle ci łaskę żywienia tych uczuć wobec innych", zanim przyrzekła solennie: :». > - Postaram się, Roy. . 16 Miejscem zbrodni okazał się niewielki asfaltowy placyk parkingowy na tyłach obskurnej restauracyjki o nazwie U Lucky'ego. Przy żółtej policyjnej taśmie zagradzającej drogę zdążył się już zgromadzić tłumek gapiów. Audrey wciąż nie mogła się nadziwić, że żałosny los biednego, nikomu nieznanego włóczęgi przyciąga znacznie większą uwagę po jego śmierci niż za życia, kiedy takie zainteresowanie mogłoby je odmienić. Facet prawdopodobnie w desperacji krążył samotnie po ulicach, budząc jedynie odrazę, a oto teraz, gdy tylko pozbawiono go życia, od razu zbierał się tłum, by oddać mu cześć, z jaką nigdy wcześniej się nie zetknął. Na szczęście nie było jeszcze przedstawicieli mediów. Nie dostrzegła nigdzie reporterskiego wozu z Kanału Szóstego ani wścibskiego dziennikarza z „Fenwick Free Press". Zapewne nikt nie miał odwagi zagłębiać się o szóstej rano na pięćset metrów w Hastings, żeby przygotować krótką wzmiankę o odnalezieniu zwłok jakiegoś włóczęgi. Roy Bugbee zatrzymał samochód na ulicy między dwoma policyjnymi wozami patrolowymi i wysiadł bez słowa. Audrey zauważyła nieco dalej białą furgonetkę należącą do Biura Identyfikacyjnego, co oznaczało, że technicy z dochodzeniówki są 99 już na miejscu. Ale nie było jeszcze patologa. Umundurowany policjant z patrolu - chyba ten sam, który zawiadomił dyżurnego - krążył z przejętą miną wzdłuż taśmy i odsuwał gapiów, najwyraźniej dumny ze swego doniosłego znaleziska, bodaj najważniejszego w tym tygodniu, a może nawet i w miesiącu. Wyszedł im na spotkanie z formularzem przypiętym do blaszanej tabliczki i kazał się podpisać. Wzrok Audrey przyciągnęły błyski flesza. Zauważyła, że ekipą techniczną zbierającą dowody rzeczowe jest Bert Koop-mans. Lubiła go. Był bystry, pewny siebie i sumienny, wręcz pedantyczny, co w tym zawodzie stanowiło wielką zaletę, daleki jednak od arogancji i zarozumialstwa. Uważała go niemal za ideał służb technicznych. Ale miał bzika na punkcie broni palnej, prowadził nawet własną stronę internetową dotyczącą różnych rodzajów broni oraz związanych z nią szczegółów z zakresu medycyny sądowej. Szczupły i wysoki, po pięćdziesiątce, odznaczał się wydatnymi zakolami i zawsze nosił ciężkie szare okulary o przyciemnionych szkłach. Właśnie robił zdjęcia, niczym szurnięty paparazzi co chwila zmieniając pola-roida to na aparat cyfrowy, to znów na trzydziestopięciomili-metrową kamerę wideo. Jej szef, sierżant Jack Noyce, dowodzący zespołem przestępstw kryminalnych, rozmawiał przez telefon komórkowy. Jak tylko zauważył, że oboje dają nura pod żółtą taśmą, wyciągnął w górę palec, nakazując im zaczekać na miejscu. Korpulentny i pucołowaty, o rozmarzonych oczach, był człowiekiem szarmanckim i dobrotliwym. To właśnie on namówił ją, by wstąpiła do jego zespołu, twierdząc, że bardzo mu zależy na obecności kobiety w gronie śledczych. I od tamtej pory ani razu nie wspomniał, że mógł to być duży błąd. Zawsze gorliwie jej bronił, ona zaś odpłacała mu taką przysługą, że nigdy się nie skarżyła na głupie docinki kolegów. Niemniej, czasami musiały docierać do niego jakieś plotki, gdyż brał ją na stronę i obiecywał, że szczerze z nimi porozmawia. Ale i na to nigdy się nie zdobył. Wolał unikać jakichkolwiek konfrontacji w swoim zespole, za co zresztą trudno go było winić. ?, 100 Skończył rozmawiać przez telefon i zawołał: ! - Niezidentyfikowany starszy biały mężczyzna, chyba po sześćdziesiątce, z ranami postrzałowymi brzucha i głowy. Śmieciarze zauważyli trupa w pojemniku, gdy już załadowali go na wysięgnik dźwigu śmieciarki. To był pierwszy pojemnik, który przetoczyli. Mieli dobry początek dnia pracy. - Zauważyli go, zanim wrzucili śmieci do wozu, czy dopiero potem? - zapytała Audrey. - Wcześniej. Zestawili pojemnik z powrotem na ziemię i zatrzymali przejeżdżający wóz patrolowy. - Mogło być gorzej - wtrącił Bugbee. - Gdyby na przykład wpakowali trupa do bębna zgniatarki. - Zachichotał, łypiąc z ukosa na szefa. - Zamiast naleśnika z farszem mielibyśmy niezły gulasz. Widziałaś kiedyś zwłoki w takim stanie, Audrey? Od razu można się pożegnać z lunchem. - Masz rację, Roy - odparł Noyce, uśmiechając się krzywo. Audrey zawsze podejrzewała, że sierżant tak samo jak ona nie znosi Bugbeego, jedynie kultura osobista nie pozwala mu tego okazywać. Roy jowialnie poklepał szefa po ramieniu i ruszył dalej. - Przykro mi - syknął niemal bezgłośnie Noyce, mimo że nie miał za co przepraszać. - To tylko specyficzne poczucie humoru - odparła niezbyt pewnym głosem. - Jak dowiedziałem się od dyżurnego, Owens jest nietrzeźwy, a Bugbee był drugi na liście. Nigdy bym ci go nie przydzielił za partnera, ale... - urwał w zakłopotaniu, wzruszył ramionami i przywitał kogoś, unosząc rękę. Audrey się obejrzała. Curtis Decker, właściciel zakładu pogrzebowego, wysiadał z wielkiego starego karawanu forda. Niski, o trupiobladej cerze, zajmował się nie tylko pochówkami, ale również transportem zwłok. Od dwudziestu siedmiu lat miał też kontrakt na ich przewożenie z miejsca zbrodni do kostnicy Centrum Medycznego Boswella. Oparty biodrem o maskę samochodu, przypalił papierosa i rzucił kilka słów swojemu asystentowi, czekając, aż nadejdzie jego kolej. 101 Zadzwonił aparat komórkowy sierżanta. Ten włączył go szybko, uniósł do ucha i rzucił krótko: - Noyce. Audrey ruszyła w stronę Berta Koopmansa, który pieczołowicie rozprowadzał proszek do zbierania odcisków palców wzdłuż krawędzi poobijanego granatowego pojemnika na śmieci. Nie oglądając się nawet na nią, rzekł: - Dzień dobry, Aud. - Cześć, Bert. - , Doleciał ją kwaśny odór gnijących odpadków mieszający się z intensywnym zapachem smażonego bekonu wydobywającym się przez otwarte tylne drzwi restauracji. Na asfalcie walały się dziesiątki niedopałków. To właśnie tu przychodzili kucharze i kelnerzy z restauracji, żeby zapalić. Leżało też trochę odłamków brązowego szkła z butelek po piwie. Nie było co szukać między nimi dowodów rzeczowych zbrodni, chociażby łusek po pociskach. Nie ulegało wątpliwości, że zwłoki zostały przywiezione i wrzucone do pojemnika. - Widzę, że dostałaś Bugbeego na partnera w tym dochodzeniu. - Owszem. - Bóg ciągle wystawia sprawiedliwych na próbę. ? Uśmiechnęła się i zajrzała w głąb pojemnika. Zwłoki były ciasno owinięte czarnymi foliowymi workami na śmieci, rzeczywiście przypominały nadziewany zrolowany naleśnik. Spoczywały na stercie gnijących, rozpływających się główek sałaty oraz skórek od bananów, w otoczeniu zjedzonych do połowy kanapek, obok wielkiej puszki po margarynie marki Kaola Golden. - Leżał tak na wierzchu, jak teraz? - zapytała. - Nie. Był przysypany kuchennymi odpadkami. - Domyślam się, że nie znalazłeś niczego istotnego, na przykład łusek pocisków. - Nawet ich za bardzo nie szukałem. W środku jest jakieś osiem metrów sześciennych śmieci. Moim zdaniem to robota dla chłopców w mundurach. - .••.-. ••,-,.•.,, //,> 102 - Szukałeś już odcisków na tych workach? - Co? - bąknął Koopmans z uśmiechem. - Jakoś nie przyszło mi to do głowy. ^ Należało to odczytać: „Jasne. A jak myślałaś?". - I co o tym myślisz? "- - O czym? ***** - Chyba odwijałeś ten pakunek, prawda? - W pierwszej kolejności. - I co? Padł ofiarą napadu? Znalazłeś może jego portfel albo dokumenty? Technik dotarł do końca pojemnika i odłożył gruby miękki pędzel na swoje miejsce w walizeczce. - Tylko to - odparł, pokazując przezroczystą foliową torebkę śniadaniową. - Kokaina - wypaliła Audrey. - Ściślej rzecz biorąc, torebka z oddzielnie zapakowanymi w celofan kilkoma porcjami nieznanej substancji. - Która wygląda na kokainę wartości jakichś osiemdziesięciu dolarów. Wzruszył ramionami. - Biały facet w tej dzielnicy musi być handlarzem narkotyków - orzekła. - Jeśli dostał kulkę, bo transakcja nie wypaliła, to jakim cudem wciąż ma przy sobie towar? - Dobre pytanie. - Gdzie twój partner? Obejrzała się. Bugbee palił papierosa i rechotał głośno, rozmawiając z jakimś policjantem z patrolu. - Wygląda na to, że jest zajęty przesłuchiwaniem świadków. Sam będziesz robił analizę tego proszku, Bert? w - Nie. Trzeba go poddać standardowej procedurze. - Kiedy można oczekiwać wyników? - - Za kilka tygodni, biorąc pod uwagę, jak laboratorium komendy stanowej jest zawalone robotą. - Przypadkiem nie masz przy sobie zestawu do wstępnej analizy?103 - Pewnie, że mam. - Mógłbyś mi dać gumowe rękawiczki? Zostawiłam swoje w samochodzie. Koopmans sięgnął do stojącego za nim plecaka, wyjął niebieskie kartonowe pudełko i wyciągnął z niego parę lateksowych rękawiczek. Audrey wciągnęła je pospiesznie. - Dasz mi także tę torebkę? Technik obrzucił ją pytającym spojrzeniem, ale podał znaleziony woreczek. Była to zwykła torebka śniadaniowa z wtopionym paskiem zamykającym. Audrey otworzyła ją ostrożnie i wyciągnęła pierwsze z pięciu czy sześciu zawiniątek. Zaczęła delikatnie rozchylać brzegi celofanu. - Lepiej nie wchodź w moje kompetencje, bo to może się źle skończyć - mruknął Koopmans. - Tylko patrzeć, jak zaczniesz ślęczeć nad mikroskopem i pomstować na bezmyślność detektywów. Czubkiem palca przez rękawiczkę ostrożnie zdrapała trochę białawej zawilgotniałej substancji z wierzchu grudki, która już na pierwszy rzut oka wydała jej się dziwna, dość twarda i regularna, prawie dokładnie kolista, tylko z jednej strony nieco wklęśnięta. Bez namysłu dotknęła palcem czubka języka. - Co robisz, do cholery? - syknął zdumiony technik. - Tak myślałam - odparła. - Ani trochę nie szczypie w język. To nie kokaina, tylko stare landrynki cytrynowe. Koopmans uśmiechnął się szeroko. - Nadal chcesz skorzystać z zestawu do wstępnej analizy próbek? - Nie, to mi wystarczy. Mógłbyś mi pomóc się wdrapać do tego pojemnika, Bert? Że też właśnie dzisiaj włożyłam swoje najlepsze buty. 17 Dzień zaczął się jak każdy inny poranek w biurze. Zajechał na parking przed biurowcem Strattona o wpół do ósmej, rozmyślając ze najpierw musi sprawdzić pocztę elektroniczną. odsłuchać wiadomości głosowych. odpowiedzieć na kilka telefonów i zostawić wiadomości dla ludzi, którzy mieli się zjawić w pracy najwcześniej za godzinę. Zabiłeś człowieka. Zwykły powszedni dzień. Pełen zwykłych spraw zawodowych. Wczoraj, w niedzielę, rozważał nawet, czy nie pójść do kościoła i się nie wyspowiadać, czego nie czynił od dzieciństwa Zdawał sobie sprawę, że nigdy się na to nie odważy, niemniej w wyobraźni odmawiał spowiedź, przywołując z pamięci mroczny konfesjonał, żywiczny zapach starego wyślizganego drewna i cichy szmer kroków we wnętrzu kościoła. ..Wybacz mi. Panie, bo zgrzeszyłem - powtarzał w myślach, - Od mojej ostatniej spowiedzi upłynęły trzydzieści trzy lata. Popełniłem w tym czasie wiele grzechów. Wzywałem imię Boga mego nadaremno. Spoglądałem pożądliwym wzrokiem na obce kobiety. Traciłem cierpliwość do swoich dzieci. No a przede wszystkim zabiłem człowieka". Jak pastor Garrison mógłby przyjąć takie wyznanie? Jak jego ojciec by na to zareagował Już z daleka doleciał go głos Marge odbierającej poranne telefony. - ...Tak. jest w biurze, obawiam się jednak. że już wyszed? na konferencję. Ile łącznie przespał w ciągu ostatnich dwóch nocy ? Dopadł go ten dziwny rodzaj bezsenności nie pozwalający zmrużyć oka gdzieś w pół drogi między błogim spokojem a skrajną rozpaczą. Mimo wypitej rano kawy powieki mu ciążyły. Miał wielką ochotę zamknąć się w gabinecie, ułożyć głowę na skraju biurka i zapaść w sen. tyle że w jego boksie nie było drzwi. Bo przecież nie był to żaden gabinet. Na pewno nie taki. jaki według obiegowych wyobrażeń powinien mieć naczelny dyrektor zakładów. Co prawda, nigdy przedtem nie wyobrażał sobie, że zostanie dyrektorem i wiceprezesem Strattona. w" ogóle nie marzył o żadnym kierowniczym stanowisku. 105 Przed laty podczas kolacji przy laminowanym kuchennym stole w rodzinnym domu wdychał bijącą od ojca woń oleju maszynowego, obecnego na jego skórze i włosach mimo niedawnej kąpieli, i wyobrażał sobie, że któregoś dnia stanie u jego boku w fabrycznej hali Strattona, żeby wyginać żelazne rury w prasie hydraulicznej. Fascynowały go grube i mocne palce ojca wiecznie ozdobione czarnymi obwódkami wokół paznokci. To były palce człowieka, który potrafił niemal wszystko, zarówno otworzyć mocno przerdzewiałą puszkę starej farby, jak i z kilku odpadowych desek zbić wspaniały szałas zapewniający bezpieczne schronienie między konarami wielkiego dębu na maleńkim podwórku za domem, szałas, który budził zazdrość wszystkich dzieciaków z sąsiedztwa. To były ręce robotnika, który wracał zmęczony po swojej zmianie w fabryce, ale po krótkim odpoczynku, kąpieli, posiłku i szklaneczce whisky znów zabierał się do pracy, czy to naprawy cieknącego kranu, podklejania chyboczącej się nogi stołu, czy też wymiany przepalonej wtyczki od nocnej lampki. Jego ojciec uwielbiał takie zajęcia, zwykłe domowe prace konserwacyjne, po których sprzęty znowu działały jak należy. Bo nade wszystko cenił samotność. Właśnie zajęcia domowe dostarczały mu okazji do tego, by pogrążyć się w ciszy i mieć czas na własne myśli, bez konieczności rozmawiania z żoną lub synem. Nick dopiero po latach odkrył tę prawdziwą pasję ojca, kiedy sam się przekonał, ile i jemu sprawia to przyjemności. Nigdy nawet nie podejrzewał, że pewnego dnia zacznie kierować fabryką, o której ojciec opowiadał z prawdziwym podziwem i szacunkiem w tych rzadkich chwilach, gdy nabierał ochoty na rozmowę. Wśród ich sąsiadów nie było chyba nikogo, kto nie pracowałby w Strattonie. W każdym razie rodzice wszystkich jego przyjaciół z podwórka i kolegów ze szkoły byli pracownikami zakładów. Ojciec często gderał na starego spasionego Archa Campbella, wiecznie skwaszonego i przygarbionego kierownika hali montażowej, który tyranizował robotników z dziennej zmiany, ale narzekanie na Strattona było podobne skargom na złą pogodę: nikt nie miał wpływu na to, na co zostali skazani. Załoga fabryki była jak jedna wielka irytująca rodzina, od której nie sposób się odciąć. Kiedy Nick miał czternaście albo piętnaście lat, jego klasa wyruszyła na obowiązkową wycieczkę po zakładach - jak gdyby któreś z dzieci nie znało jeszcze firmy przewijającej się we wszystkich rozmowach rodziców, której czerwony emblemat był wyszyty na białych czapeczkach baseballowych i na koszulkach drużyn sportowych oraz świecił neonem nad łukowato sklepioną bramą stadionu szkoły średniej. Spacer po gigantycznej hali wypełnionej ogłuszającym hałasem pewnie byłby nawet zabawny, gdyby któreś z nich jeszcze tu nie było przy takiej czy innej okazji. Dlatego też jedynie biurowiec zarządu przyciągnął uwagę gromady niesfornych ósmoklasistów, skłaniając ich wreszcie do pełnego podziwu i szacunku milczenia. W kulminacyjnym punkcie wycieczki stłoczyli się przed drzwiami rozległego gabinetu ówczesnego prezesa i dyrektora naczelnego spółki Miltona Devriesa. Znaleźli się w pilnie strzeżonym sanktuarium, samym sercu firmy rządzącej ich życiem, co wtedy już doskonale rozumieli. Odebrali to tak, jakby wprowadzono ich do grobowca Tutenchamona, fascynującego i przytłaczającego swoją obcością. Mildred Birkerts, odstraszająca sekretarka Devriesa o twarzy przypominającej pysk buldoga, w regularnych odstępach czasu krzywiąc się z nad-kwasoty, wygłosiła przed nimi wykutą na pamięć mowę o fundamentalnej roli dyrektora naczelnego Strattona. Wyciągając szyję, Nick pochwycił przez otwarte drzwi widok dyrektorskiego biurka, ciężkiego mahoniowego olbrzyma o idealnie pustym blacie, jeśli nie liczyć złotego kompletu przyborów do pisania oraz starannie wyrównanego stosu jakichś papierów. Devriesa nie było w gabinecie, pewnie byłby to zbytek szczęścia. Za biurkiem znajdowały się wielkie przeszklone drzwi wychodzące na porośnięty bluszczem balkon. Kiedy po latach Devries zmarł, Nick - który w tym czasie stał się jego ulubieńcem w gronie wiceprezesów firmy - został wezwany do domu wdowy po Miltonie, Dorothy, do tonącej 106 107 w półmroku rezydencji przy Michigan Avenue, gdzie kobieta oznajmiła mu, że został wytypowany na nowego dyrektora zakładów. Spółka należała wówczas do jej rodziny, toteż wdowa mogła samodzielnie podjąć taką decyzję. Niechętnie przeniósł się do iście królewskiego gabinetu z oknami od podłogi do sufitu, perskimi dywanami i olbrzymim mahoniowym biurkiem, oddzielonego rozległym sekretariatem, w którym asystentka Marjorie Dykstra miała strzec jego spokoju. Oczywiście w ciągu tych lat firma bardzo się zmieniła. Teraz wszyscy klienci pragnęli upchnąć jak najwięcej pracowników na jak najmniejszej powierzchni, toteż Strat-ton musiał się przestawić na urządzanie wielkich biurowych sal ogólnych i zaakceptować śmieszne określenie „boksów roboczych". W rzeczywistości nikomu one nie odpowiadały, ale spółka utrzymywała się na rynku dzięki swoim projektom eleganckiego, spokojnego i przytulnego wyposażenia, niezbyt wysokim przepierzeniom oddzielającym boksy o romboidalnym przekroju oraz systemom umożliwiającym schowanie wszelkich kabli zasilających i komputerowych pod podłogą bądź za panelami podsufitowymi. I któregoś dnia jeden z gości odwiedzających jego gabinet zainicjował diametralną odmianę. Był to dyrektor techniczny nadzorujący zagraniczne placówki IBM, wiecznie niezadowolony typek o ciętym języku, który ledwie ujrzawszy mahoniowego kolosa w gabinecie Nicka, zauważył kwaśno: - No tak, u siebie macie komfortowe apartamenty, tymczasem klientom oferujecie ciasne boksy w salach ogólnych. Nazajutrz Nick kazał sporządzić plan gruntownej przebudowy czwartego piętra biurowca, rzecz jasna, oparty na stworzeniu jednej wielkiej sali ogólnej, co spotkało się z głośnymi protestami całego kierownictwa spółki. Wszyscy burczeli, że nie po to przez lata wypruwali żyły dla firmy w celu zdobycia własnego gabinetu na tym piętrze, z oddzielnym balkonem, by teraz z niego rezygnować na rzecz ciasnego boksu w sali ogólnej? To chyba jakiś żart, prawda?! To absolutnie nie do przyjęcia! „,,,, „u,^;,., , - 108 Dopiął jednak swego. Oczywiście na piętrze powstały wyłącznie najprzestronniejsze boksy, elegancko urządzone najdroższymi firmowymi zestawami serii Ambience z panelami oklejonymi srebrzystym pluszem, ramami z matowanego aluminium, dźwiękoszczelnymi okładzinami na przepierzeniach i fotelami obitymi prawdziwą skórą, pochodzącymi z najnowszej serii Strattona nazwanej Symbiosis, które odznaczały się anatomicznymi kształtami oparcia i doskonale się sprzedawały, zastępując wysłużone meble linii Aeron w biurach całego świata, zostały nawet dołączone do stałej ekspozycji w Muzeum Sztuki Współczesnej. Z czasem ludzie przywykli do nowych warunków pracy i skargi ucichły. Walnie przyczynił się do tego kilkustronicowy artykuł w „Fortune" przedstawiający nowy wystrój pomieszczeń biurowych i wychwalający kierownictwo, które na własnym przykładzie stara się udowodnić klientom atrakcyjność proponowanych systemów, jak również liczne wycieczki studentów wzornictwa przemysłowego, pozostających pod wrażeniem nowoczesnych rozwiązań. Bo też nowe stanowiska pracy rzeczywiście były imponujące. Jeśli ktoś już musiał pracować w biurowym boksie, tutaj mógł podziwiać najlepiej urządzone i najdroższe boksy na świecie. Teraz jednak Nicka często dopadała refleksja, że nie ma już czym zdopingować projektantów siedzących w takich boksach i zmuszonych do myślenia o... innych boksach. Rzecz jasna, stanowiska w sali ogólnej sprawiały, że należało całkowicie zapomnieć o prywatności. Wszyscy od razu wiedzieli, czy siedzi się przy biurku, czy wyszło na lunch, z kim się rozmawia i co robi. Jeśli krzyknęło się na kogoś przez telefon, wszyscy dokoła musieli to słyszeć. Cel został osiągnięty. Kiedy z wizytą przyjeżdżał Steve Jobs z Apple Computer albo przylatywał Warren Buffett z Omaha, wiedział od razu, że w kierownictwie Strattona nie ma hipokrytów, skoro wszyscy żywili się tą samą psią karmą, którą oferowali na sprzedaż. To był najlepszy chwyt marketingowy. . .M^. 109 Tak więc nawet Nick Conover miał zamiast gabinetu „stanowisko robocze" albo „główną bazę". Zresztą nowoczesne, mniej okazałe wyposażenie dużo bardziej mu odpowiadało. Nie został zmuszony do wielkich wyrzeczeń, toteż zazwyczaj nie narzekał na swoje warunki pracy. Tyle że tego dnia wolałby się znaleźć w zupełnie innym otoczeniu. - Wszystko w porządku, Nick? - zapytała z troską w głosie Marjorie, która zajrzała, by sprawdzić, czy jest gotowy do zebrania kadry kierowniczej o wpół do dziewiątej. Ubrana jak zwykle elegancko, miała na sobie lawendową garsonkę, a pod szyją króciutki sznur pereł, który przed kilkoma laty dał jej w prezencie. I roztaczała wokół siebie delikatną uroczą woń perfum Shalimar. - Słucham? Ach, tak, oczywiście, Marge. Dziękuję. Nie ruszyła się jednak z przejścia. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem, przechyliwszy głowę na ramię, i dodała: - Bo wyglądasz kiepsko. Znów miałeś kłopoty z zaśnięciem? Chciał już odpowiedzieć: „Nawet przez kilka nocy z rzędu - lecz nagle w wyobraźni usłyszał te same słowa powtarzane przez nią na sądowej sali rozpraw. - Odpowiedział, że przez kilka nocy z rzędu, ale nie sprecyzował, z jakiego powodu". - Lucas doprowadza mnie do szaleństwa. Uśmiechnęła się wyrozumiale. Niemalże sama wychowała dwóch synów i jedną córkę, toteż uważała się za eksperta w tym zakresie. ** - Biedny chłopak przeżywa bardzo trudny okres. - Owszem, zwany dorastaniem. - - Chciałbyś porozmawiać na ten temat? - Z przyjemnością, ale nie teraz - odparł, co miało oznaczać, że nigdy nie dojdzie do takiej rozmowy, bo on sobie na to nie pozwoli. - No właśnie, zaraz zaczyna się zebranie. Masz wszystko przygotowane? - Oczywiście. *{ Czy to możliwe, żeby wyglądał na mordercę? Dało się to wyczytać z jego twarzy? Nie, to idiotyczne, bezsensowne podejrzenie. Ale przy takim zamęcie w głowie rozpatrywał je całkiem poważnie. Podczas zebrania prawie się nie odzywał, bo z trudem się koncentrował. Wspominał czasy, kiedy z całą rodziną wybrał się na kemping w Taos, gdzie do ich domku wśliznął się wąż. Laura i dzieci podniosły krzyk, błagając go, żeby wziął łopatę i zabił groźne stworzenie. Nie potrafił tego zrobić. Nawet nie umiał się do tego zmusić. Wąż nie był jadowity, mały i całkiem niegroźny, jednakże Laura nalegała, żeby poszedł po łopatę. W końcu złapał gada za ogon i wijącego się wyrzucił przez otwarte drzwi na piasek. Nie potrafiłem nawet zabić węża, powtarzał w myślach. Czy to nie śmieszne? Zaraz po zakończeniu zebrania wyszedł z sali, nie chcąc z nikim rozmawiać. Po powrocie do gabinetu połączył się z wewnętrzną siecią Strattona i sprawdził rozkład dnia Rinaldiego. Nie widzieli się od czasu, gdy Eddie odjechał sprzed jego domu z trupem w bagażniku. Przez cały weekend wzdragał się na każdy dzwonek telefonu, obawiając się, że to Rinaldi, który chce go zawiadomić o jakichś kłopotach. Tamten jednak nie zadzwonił, a i on bał się z nim skontaktować. Zakładał więc, że wszystko poszło gładko, teraz jednak zapragnął to sprawdzić. Przyszło mu do głowy, żeby wysłać e-maila i poprosić o spotkanie, lecz po namyśle zrezygnował z tego pomysłu. Naszły go podejrzenia, że całość poczty elektronicznej, zarówno e-maile, jak i wiadomości głosowe, jest gdzieś rejestrowana. Nie mógł przecież świadomie zostawiać dowodów popełnionej zbrodni. 110 111 18 Audrey uczestniczyła w sekcjach zwłok tylko dlatego, że nie miała wyboru. Tak stanowiły wewnętrzne przepisy. Zakład Medycyny Sądowej domagał się obecności podczas autopsji co najmniej jednego detektywa z zespołu prowadzącego dochodzenie. Nieraz argumentowała, że nie musi tego oglądać na własne oczy, bo przecież w rozmowie z patologiem i tak pozna wszelkie szczegóły, nawet te, które nie zostały opisane w raporcie. Zdawała sobie jednak sprawę, że jest to logiczne i potrzebne. W końcu podczas sekcji ujawnia się mnóstwo drobiazgów, które nie znajdują miejsca w suchych i rzeczowych sprawozdaniach. Nie zmieniało to faktu, że po prostu nie znosiła tej części swojej pracy. Widok rozcinanych zwłok przyprawiał ją o mdłości. Za każdym razem śmiertelnie się bała, że zwymiotuje, choć zdarzyło jej się to tylko podczas pierwszej autopsji, straszliwie poparzonych zwłok kobiety. Ale nawet nie mdłości były przyczyną jej niechęci, lecz skrajne przygnębienie, w jakie wprawiały ją te zadania. Nie mogła się pogodzić, że musi patrzeć na ludzkie ciało pozbawione duszy, na pustą ziemską powłokę, którą jak każdy martwy przedmiot da się opisać w gramach, centymetrach czy litrach. Z drugiej strony celem śledztwa w sprawie o zabójstwo było dla niej przywrócenie porządku. Wyjaśnienie zagadki nie zawsze uspokajało najbliższą rodzinę ofiary - często wręcz przeciwnie, sprawiało jeszcze większy ból - niemniej Audrey postrzegała swoją pracę w kategoriach odtwarzania ładu moralnego, przynajmniej na tym drobnym wycinku pogrążonego w chaosie świata. Na monitorze jej komputera w wydziale był przyklejony cytat z Yernona Gebertha, człowieka doskonale znanego w kręgach policyjnych śledczych, autora doskonałego podręcznika Praktyka dochodzeń w sprawach zabójstw. Brzmiał następująco: „Zawsze pamiętaj, że pracujesz dla Boga". Głęboko w to wierzyła. Była przekonana, że musi stale pokonywać piętrzące się trudności, bo naprawdę wykonuje na 112 ziemi jakąś cząstkę Boskiej woli. Najczęściej chodziło o poszukiwanie zagubionej owieczki. I z tego punktu widzenia sekcje zwłok wymagały od niej obiektywizmu, na który niełatwo było jej się zdobyć. Dlatego z ociąganiem weszła do wyłożonej białymi kafelkami sali, wypełnionej ostrą wonią chloru, formaldehydu i środków dezynfekujących. Jej partner wziął na siebie rozmowy telefoniczne i przesłuchiwanie świadków, choć nie miała większych złudzeń, że Bugbee naprawdę się przyłoży do tego śledztwa, któremu na własny użytek nadał już kryptonim Śmieciowy Ćpun. Kostnica i sala sekcyjna znajdowały się w piwnicach Centrum Medycznego Boswella, ukryte za drzwiami z napisem SALA KONFERENCYJNA PATOLOGII. Niemal wszystko przyprawiało ją tu o dreszcze, poczynając od błyszczącego stalowego stołu na kółkach, na którym spoczywały nagie zwłoki z głową umieszczoną parę centymetrów wyżej od stóp, by zapobiec gromadzeniu się w czaszce płynów ustrojowych, czy też leżącej na półce piły elektrycznej do cięcia kości, a skończywszy na grubym worku na odpadki ustawionym w stalowym zlewie bądź plastikowych pojemnikach na części ciała, niegdyś zapewne przezroczystych, lecz teraz zabarwionych na brunatno od wielokrotnego użycia. Na stałych kontraktach wydziału było trzech asystentów głównego patologa centrum, a tego dnia dyżur pełnił urzekająco przystojny i w pełni tego świadom młody doktor Jordan Metzler. Odznaczał się gęstymi kręconymi czarnymi włosami, dużymi piwnymi oczami, prostym długim nosem, pełnymi wargami i czarującym uśmiechem. Wszyscy wiedzieli, że nie zagrzeje długo miejsca ani w tym ośrodku, ani w mieście, bo ostatnio dostał ponętną ofertę pracy patologa w szpitalu Mass General w Bostonie. Nie ulegało wątpliwości, że najdalej za kilka miesięcy można go będzie spotkać w którejś modnej restauracji na Beacon Hill, zabawiającego śliczną pielęgniarkę opowieściami z tej zapadłej dziury w Michigan, gdzie utknął na parę lat po uzyskaniu dyplomu. 113 - Audrey na pokładzie! - zawołał z uśmiechem na jej widok, po czym rzucił z silnym akcentem: - Jak leci, pani detektyw? Dlaczego biali faceci tak często posługują się murzyńskim slangiem w stosunku do czarnych kobiet? - przemknęło jej przez myśl. Czyżby myśleli, że w ten sposób zyskają w ich oczach cokolwiek poza śmiesznością? Sądzili, że uliczna gwara pozwoli im nawiązać lepszy kontakt? Czyżby Metzler dotąd nie zauważył, że ona w ogóle nie mówi takim językiem? Mimo wszystko uśmiechnęła się przyjaźnie. - Witam, doktorze. Na swój sposób go pociągała, łatwo to było odgadnąć po sposobie, w jaki na nią patrzył czy się uśmiechał. Jej anteny wciąż odbierały na tej częstotliwości, choć już od ośmiu lat była mężatką. Jak większość kobiet długo wprawiała się w odczytywaniu męskich przekazów, czasami dochodziła do wniosku, że zna ich lepiej niż oni siebie. Osiem lat małżeństwa z Leonem nie pozbawiło ją całkiem szacunku do siebie, nie sprawiły tego nawet ostatnie koszmarne miesiące. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej wygląd nadal działa na mężczyzn. Nie uważała siebie za piękną, ale nie była przecież brzydka. Do tego dbała o siebie, korzystała z siłowni, nigdy nie wychodziła z domu bez makijażu, a już dawno nauczyła się dobierać odpowiednie cienie i szminki do koloru skóry. Lubiła się łudzić myślą, że to niezłomna wiara zapewnia jej dobry wygląd, ale przecież widywała w kościele mnóstwo innych, także odznaczających się niezłomną wiarą kobiet, które chyba tylko sam Bóg mógł kochać. - Znalazł pan już pociski? - zapytała. — Owszem, na zdjęciach rentgenowskich wyraźnie widać dwa. Poza tym nie ma ran wylotowych. Zaraz je wyciągnę. Udało wam się zidentyfikować zabitego? Unikała patrzenia na zwłoki, obwisłe pomarszczone ciało i silnie pożółkłe, prawie brązowe paznokcie u nóg, co oznaczało, że musi patrzeć na Metzlera, a nie chciała, żeby odczytał to błędnie, zwłaszcza że miał opinię kobieciarza. 114 - Jeśli dopisze nam szczęście, zidentyfikujemy go na podstawie automatycznej bazy danych linii papilarnych. Technicy ledwie skończyli gromadzić próbki do badań, takie jak substancje spod paznokci. Oczywiście pobrali też odciski palców. Jak zawsze w wypadku nieznanych zwłok, w pierwszej kolejności mieli je porównać z danymi zawartymi w stanowej komputerowej bazie w Lansing. - Czy cokolwiek wskazuje na to, że zażywał narkotyki? -zapytała. - Chodzi ci o ślady po igłach i temu podobne? Nie zauważyłem niczego takiego. Trzeba będzie zaczekać na wyniki badań toksykologicznych próbek krwi. w - Według pana sprawia wrażenie bezdomnego? Doktor przygryzł wargi i zmarszczył brwi. - Sądząc po ubraniu, raczej nie. Nie było przesiąknięte przykrym zapachem. Stan uzębienia i skóry świadczy o pewnym poziomie higieny. Powiedziałbym nawet, że jest zadbany. Co prawda, mógłby się bardziej zatroszczyć o paznokcie, lecz ogólnie wygląda mi na człowieka mającego własny dom. To nie jest przypadek policyjny. Uśmiechnęła się lekko, słysząc to określenie, które pojawiało się niemal w każdym raporcie z autopsji pacjenta zmarłego w szpitalu, a więc czystego i zadbanego, gdy tutaj trafiał. - Jakieś ślady walki? - Nic rzucającego się w oczy. - A ta rozcięta warga? - Audrey zmusiła się, żeby popatrzeć z bliska na usta trupa. - Do tego połamane zęby. Chyba nie da się wykluczyć, że to skutek... powiedzmy, ciosu kolbą pistoletu. Metzler popatrzył na nią z wyraźnym rozbawieniem. - Niczego nie da się wykluczyć - oznajmił stanowczo, ale zaraz uświadomił sobie, że zachowuje się arogancko, i dodał łagodniejszym tonem: - Zęby są wyszczerbione i potrzaskane, ale nie wybite. To typowy efekt uderzenia pocisku. Na rozciętej wardze brak obrzęku, a w wypadku uderzenia tępym przedmiotem 115 . zawsze występuje opuchlizna i przebarwienie. No i jest wyraźny otwór wlotowy po kuli w^ tylnej części podniebienia. - Aha - mruknęła, pozwalając mu się nacieszyć tą chwilą zawodowego triumfu, gdyż nie chciała mieć do czynienia z przypadkiem urażonej męskiej dumy. Już dawno nauczyła się tego unikać, robiła to prawie przez całe dorosłe życie. - Kiedy nastąpił zgon. według pańskiej oceny, doktorze? Zw łoki zostały znalezione o szóstej... - Mów mi po imieniu. Jordan. - Kolejny rozbrajający uśmiech. Chyba ćwiczył go przed lustrem. - Nie umiem określić. Kiedy zwłoki tu dotarły, były już całkowicie objęte stężeniem pośmiertnym. - Przecież na miejscu zbrodni mówiłeś, że nie ma jeszcze stężenia, a ponieważ zaczyna się ono pojawiać najwcześniej trzy albo cztery godziny po śmierci, wnioskowałam... - Chwileczkę. Audrey. Trzeba brać pod uwagę wiele innych czynników, fizycznych, środowiskowych, przyczynę zgonu. stan wyczerpania człowieka w chwili śmierci. To naprawdę nie jest takie proste. A temperatura ciała? - wtrąciła, starając się uniknąć zbyt natarczywego tonu. Zależało jej na uzyskaniu wyjaśnień, a nie na ośmieszaniu patologa. - Co temperatura? - Na miejscu zmierzyłeś temperaturę zwłok, która wynosiła trzydzieści trzy stopnie. Zatem spadła o trzy i sześć dzie siątych stopnia, zgadza się? Jeśli prawdą jest. że obniża się średnio o jeden stopień na godzinę od chwili zgonu, to by potwierdzało, że zwłoki znaleziono od trzech do czterech godzin po zabójstwie. Możesz to potwierdzić? - W idealnych warunkach tak by było. - Metzler znów się uśmiechnął, ale tym razem był to uśmiech wyrozumiałego ojca w odpowiedzi na pytanie pięciolatka, czy księżyc jest zrobiony z żółtego sera. - Nie radziłbym się jednak opierać na tak przybliżonych szacunkach. Temperaturę warunkuje zbyt wiele czynników zewnętrznych. 116 116 - Rozumiem. - Widzę, że jesteś dużo lepiej zorientowana w medycynie sądowej niż większość gliniarzy, z którymi mam do czynienia. - To ważna część mojej pracy, nic więcej. - Jeśli aż tak cię interesuje, mógłbym ci przybliżyć parę zagadnień i co nieco wyjaśnić. W końcu jaki jest sens nabijania sobie głowy wiadomościami, jeśli nie można się nimi z nikim podzielić? Pokiwała głową, uśmiechnąwszy się skromnie. Przełknęła jednak uwagę, że to normalny balast nadmiernej inteligencji. - Ciekaw jestem, czy w zespole dochodzeniowym bardzo cenią twoją wiedzę - mruknął, niby zajęty poprawianiem dziurkowanej rynienki wzdłuż krawędzi stołu sekcyjnego, do której miały ściekać płyny ustrojowe. - Nigdy nie czułam się niedoceniana - skłamała. Dopiero teraz jej uwagę przyciągnął napis na plakietce przywiązanej do palca lewej stopy zabitego: „Nieznany N.N. Nr 6". Co miało znaczyć to powtórzenie? Przecież „N.N." i tak znaczyło „nieznany". - Jakoś nie chce mi się wierzyć, że twoja uroda pomaga ci w pracy. - To bardzo uprzejme z pańskiej strony, doktorze - odparła, gorączkowo szukając w myślach następnego pytania, które pozwoliłoby jej szybko zmienić temat. Ale miała pustkę w głowie. - To nie uprzejmość, tylko ścisłość. Jesteś bardzo ładna, Audrey. A do tego mądra. Takie przymioty rzadko idą w parze. - Mam wrażenie, jakbym słyszała mojego męża - odparła swobodnie. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie słyszała od Leona czegoś równie przyjemnego, chciała jednak delikatnie dać patologowi do zrozumienia, że jego umizgi są nie na miejscu, a tylko to w pierwszej chwili przyszło jej do głowy. - Zauważyłem, że nosisz obrączkę - wycedził z uśmiechem, który śmiało można było określić jako ironiczny. Przemknęło jej przez myśl, że nie są w barze dla samotnych, 117 tylko w sali sekcyjnej, gdzie lada chwila mają przy stąpić do sekcji zwłok. - Zbytnia uprzejmość - bąknęła. - Doktorze, czy na podstawie wyglądu ran postrzałowych można określić odległość, z jakiej strzelano? Metzler uśmiechnął się kwaśno i pochylił nad trupem spoczywającym przed nim na stole. Bez słowa wziął z tacki skalpel i szybkimi pewnymi ruchami wykonał wielkie nacięcie w kształcie litery Y, biegnące od ramion ku mostkowi i dalej w dół, aż do wzgórka łonowego. Najwyraźniej próbował z godnością przyjąć swoją porażkę. - Nie ma żadnych przebarwień skóry wokół rany, śladów sadzy czy oparzeń od prochu - wyjaśnił rzeczowo, zupełnie innym tonem. - Zatem nie strzelano z bliskiej odległości? - Na pewno nie. Zaczął systematycznie rozsuwać skórę z tkanką łączną, odsłaniając mięśnie i narządy wewnętrzne. - I nic więcej nie da się powiedzieć na ten temat? Przez dobre pół minuty pracował w milczeniu, zanim wreszcie odrzekł: - Nic konkretnego, pani detektyw, poza tym, że wylot lufy znajdował się dalej niż metr od ciała. W każdym razie wolałbym najpierw określić kaliber i typ pocisku, a jeszcze lepiej dysponować wynikami testów próbnych broni. Na razie proszę przyjąć, że strzał równie dobrze mógł być oddany z odległości metra, jak i pięćdziesięciu metrów. Nie da się tego określić. Kiedy odsłonił połyskliwe kości mostka, zdjął z półki piłę tarczową, włączył ją i przekrzykując głośne wycie silnika, | rzucił: - Proszę się lepiej odsunąć, pani detektyw. Może trochę pryskać. , M •< » - Czyżby ćpał? .. * * , Porucznik zaśmiał się głośno. ^" - Nic mi o tym nie wiadomo. Zdecydowanie bardziej interesowały go pudełka po butach wypakowane gotówką. Ale zrezygnował ze służby, jeszcze zanim wydział wewnętrzny wszczął oficjalne dochodzenie, więc to tylko plotki. Ale jej wystarczyły, aby wzbudzić czujność wobec Rinal-diego. Nade wszystko jednak nie spodobało jej się zachowanie byłego gliniarza, wymijające odpowiedzi, unikanie jej wzroku, głupkowate i niestosowne uśmieszki, jak też nieprzyjazne błyski w oczach. Było w nim coś odpychającego, przywodzącego na myśl krętactwo. - Gdzie zostawiła pani partnera? - zapytał po kilku minutach luźnej rozmowy. - O ile wiem, zawsze pracujecie parami. - Często - mruknęła, myśląc, że Rinaldi i Bugbee pewnie szybko znaleźliby wspólny język, obaj mogli uchodzić za wytłoczki z tej samej wytwórni polistyrenu. - Pani nazywa się Rhimes? Tak jak LeAnn Rimes? - Moje nazwisko inaczej się wymawia - odparła. - Panie Rinaldi, czy Andrew Stadler dopuszczał się aktów wandalizmu w domu dyrektora zakładów? - zapytała, chcąc przejść do rzeczy. Rinaldi błyskawicznie odwrócił głowę, potem zapatrzył się w sufit i zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. - Tego nie wiem, pani detektyw. - Zażądał pan udostępnienia jego akt. Najwyraźniej kierował się pan jakimiś podejrzeniami. 172 Na krótko spojrzał jej prosto w oczy. • •• -* - Lubię sumiennie wywiązywać się ze swoich obowiązków. Rozpatrywałem tylko różne poszlaki. Dokładnie tak samo, jak pani. - Przepraszam, ale nie do końca rozumiem. Więc podejrzewał pan Stadlera czy nie? - Proszę posłuchać. Kiedy doszło do tych paskudnych, odrażających aktów wandalizmu w domu mojego szefa, w pierwszej kolejności postanowiłem sprawdzić ludzi, którzy mieli powód, żeby coś takiego zrobić. To chyba oczywiste, no nie? Wziąłem pod lupę wszystkich, którzy podczas indywidualnych rozmów przed zwolnieniami nie powstrzymali się od jawnych pogróżek, nic więcej. I szybko odkryłem, że jeden ze zwolnionych od dawna leczy się psychicznie, dlatego postanowiłem go dokładniej sprawdzić. Czy to logiczne? - Jak najbardziej. Więc co pan odkrył w efekcie tego dokładniejszego sprawdzania? - A co miałbym odkryć? - No właśnie. Czy Stadler odgrażał się komuś, kiedy dostał wymówienie z pracy? - Wcale by mnie to nie zdziwiło. Mnóstwo osób się odgrażało. W trudnych chwilach ludzie często tracą panowanie nad sobą. - Ale nie Stadler, jeśli wierzyć jego dawnemu przełożonemu z czasów pracy w modelarni, który uczestniczył w rozmowie z przedstawicielem działu kadr w trakcie przygotowań do redukcji zatrudnienia. Przyznał, że Stadler był wściekły i od razu po tej rozmowie złożył wymówienie, ale nie przejawiał agresji. Rinaldi zaśmiał się głośno. - Próbuje mnie pani przyłapać na kłamstwie, pani detektyw? Nic z tego. Powtarzam, że mówimy o facecie, który wcześniej parę razy lądował w szpitalu dla czubków. - Stwierdzono u niego schizofrenię, zgadza się? - Do czego pani właściwie zmierza? Chce pani wiedzieć, czy to właśnie Stadler był tym pieprzonym idiotą, który włamał 173 się do domu mojego szefa i zaszlachtował jego psa? Nie mam pojęcia. - Rozmawiał pan z nim? , Rinaldi lekceważąco machnął ręką. - Nie. - Czy zwracał się pan do policji, żeby wzięła go pod obserwację? - Po co? Żeby tylko wpakować go w kłopoty? Niby czemu miałbym to robić? - Przecież powiedział pan przed chwilą, że wcale by się nie zdziwił, gdyby Stadler odgrażał się dyrektorowi po utracie pracy. Rinaldi odwrócił się na obrotowym krzesełku i spod przymrużonych powiek zapatrzył się na ekran monitora. - Kto kieruje zespołem przestępstw kryminalnych? Nadal Noyce? - Owszem, sierżant Noyce. - Proszę go pozdrowić ode mnie. To miły facet. I porządny glina. - Pozdrowię. - Przemknęło jej przez myśl, że kryje się za tym zawoalowana pogróżka. Zaraz jednak przetłumaczyła sobie, że Rinaldi nie może jej nic zrobić. Już pytała o niego Noyce^ i odparł, że ledwie się znali. - Wracając do mojego wcześniejszego pytania, panie Rinaldi, nigdy nie rozmawiał pan ze Stadlerem i nigdy nie wskazał go jako potencjalnego sprawcę aktów wandalizmu w domu pana Conovera? Dowódca ochrony pokręcił głową, znów zmarszczył brwi i rzekł po chwili: - Nie miałem żadnego powodu, żeby go o to obwiniać. - Zatem nadal nie wiadomo, kto dopuścił się tych aktów wandalizmu w domu pana Conovera? - To raczej pani powinna wiedzieć. Policja z Fenwick nie daje większych nadziei na ujęcie sprawcy. - I nigdy nie spotkał się pan z Andrew Stadlerem i nie rozmawiał pan z nim? Nie. 174 - Ani pan Conover? Nie wie pan. czy on się spotykał i rozmawiał ze Stadlerem? - Wątpię. Dyrektor tak dużego przedsiębiorstwa nie spotyka się ze wszystkimi pracownikami, jeśli nie liczyć zebrań załogi. - Więc Jego udział w pogrzebie Stadlera był tylko wyrazem pamięci? - Był na pogrzebie No cóż. to rzeczywiście pasuie do Nicka. - Dlaczego? - Bardzo się liczy z każdym członkiem załogi. Podejrzewam. że był na pogrzebach wszystkich pracowników Stratona. Chyba rozumie pani. że w takim miasteczku, jak to. jest osobą publiczną. To część jego obowiązków służbowych. - Rozumiem. - Zamyśliła się na krótko. -- Podejrzewam jednak, że sprawdzał pan zwolnionych pracowników właśnie na jego polecenie, i na bieżąco informował pana Conoyera o swoich odkryciach i podejrzeniach. - Zwykle nie zawracam mu głowy na tym etapie, pani detektyw. Przynajmniej dopóki nie zyskam uzasadnionych podejrzeń. W końcu on ma swoje zadania. a ja swoje. Dlatego żałuję. że nie mogę pani pomóc. Facet pracował w naszych zakładach, jeśli dobrze pamiętam, jakieś trzydzieści pięć latWięc proszę mi wierzyć, że i ja wzdragam się na myśl. że taki lojalny pracownik skończył tak marnie. 31 - Cześć - rzucił swobodnie Scott. wyglądając zza przepierzenia od strony stanowiska Marge. - Szukasz ciekawej lektury? Mam gotowe materiały na posiedzenie rady nadzorczej. Nick oderwał wzrok od ekranu i wymiany niezbyt przyjemnej poczty e-mailowej ze Stephanie Alstrom. radcą prawnym finny. na temat nużącego, niekończącego się sporu z lokalnym 175 . oddziałem Agencji Ochrony Środowiska w sprawie emisji do atmosfery toksycznych par rozpuszczalników organicznych z pewnego kleju, używanego w zakładach przy wytwarzaniu dawnych, wycofanych już z produkcji modeli krzeseł. - To fantastyka czy coś innego? - zapytał. - Niestety, nie fantastyka. Przepraszam, że przynoszę do piero teraz, ale musiałem skorygować wszystkie dane liczbowe zgodnie z twoimi zaleceniami. - Przepraszam, że tak się przy nich upierałem - odrzekł ironicznie Nick. - Ale siedzę na gorącym krześle. - Muldaur i Eilers mają się zjawić w Fenwick dziś po południu - powiedział McNally. - Obiecałem im. że dostaną te materiały jeszcze przed dzisiejszym obiadem, by mieli czas się z nimi zapoznać. Wiesz, jacy są. Zasypią cię pytaniami, jeszcze zanim zdążysz się z nimi przywitać. Więc lepiej, żebyś i ty był gotów na to spotkanie. Rada dyrektorów zawsze spotykała się na uroczystym obiedzie w wieczór poprzedzający posiedzenie rady nadzorczej. Dorothy Devries. córka założyciela spółki i jedyny przedstawiciel rodziny w radzie, jak dotąd podejmowała ich w miejscowym wiejskim klubie, który w mniejszym czy większym stopniu był jej własnością. Obiad nieodmiennie przebiegał w sztywnej, oficjalnej atmosferze uniemożliwiającej jakiekolwiek konkretne rozmowy. - Przykro mi. Scott, ale nie będzie mnie dzisiaj w klubie. Podniósł się ociężale zza biurka, rozmasowując skronie. gdyż dokuczał mu nieznośny ból głowy. - Co?! Chyba żartujesz! - Uczniowie czwartej klasy wystawiają dziś sztukę Czar noksiężnik z krainy Oz, w której Julia gra jedną z głównych ról. Muszę być na tym przedstawieniu. - Proszę, powiedz, że to żart. Idziesz na przedstawienie czwartej klasy? - W ubiegłym roku nie byłem na przedstawieniu, opuściłem też wystawę rysunków, nie mówiąc już o zebraniach. Tym razem naprawdę nie mogę zawieść córki. 176 - Nie możesz poprosić, żeby ktoś ci to nagrał na kasetę wideo? - Kasetę wideo? Cóż z ciebie za ojciec? - Zawsze nieobecny i na dodatek całkiem z tego dumny. Moje dzieciaki bardziej mnie szanują za to, że trzymam się na uboczu i nie mieszam w ich sprawy. - No to poczekaj, aż i one będą musiały się poddać psychoterapii. Poza tym wiesz równie dobrze, jak ja, że na tych sztywnych obiadkach nigdy nie dzieje się nic ważnego. - Ale podobno służą zacieśnianiu stosunków. Gdybyś nie wiedział, na nasze tłumaczy się to jako ratowanie własnego stanowiska pracy. - Myślisz, że zechcą mnie wylać, bo nie zjadłem z nimi obiadu? Jeśli nawet, Scott, to tylko podsunę im pretekst, którego szukają. McNally pokręcił głową. - W porządku - mruknął ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Ty tu rządzisz. Ale na twoim miejscu... - Dzięki, Scott, lecz wcale nie chcę wiedzieć, jak byś się zachował na moim miejscu. 32 Audrey siedziała przy biurku i przez dłuższy czas przyglądała się galerii fotografii, zanim zadzwoniła do Stanowego Laboratorium Kryminalistycznego przy komendzie policji w Grand Rapids. Poprzedniego dnia wybrała się w prawie dwugodzinną podróż samochodem do stolicy okręgu, żeby osobiście przekazać szarą kopertę z dwiema wydobytymi ze zwłok kulami młodemu technikowi, który chyba nawet nie zaczął się jeszcze golić. Nazywał się Halverson i bardzo uprzejmie oraz rzeczowo zapytał, czy nie było też pustych łusek po nabojach, które może przypadkiem zapomniała zabrać. Odparła szybko, że nie 177 . znaleźli ich na miejscu zbrodni, i dopiero po chwili poczuła się głupio. że musi się tłumaczyć przed gołowąsem. Zapytała, iak długo potrwa analiza balistyczna, na co wyjaśnił, że mają mnóstwo zleceń i niedostatek rąk do pracy, toteż nie powinna się spodziewać wyników wcześnie] niż za trzy. nawet cztery miesiące. Na szczęście sierżant Noyce miał znajomego wśród RampRangersów, iak powszechnie nazywano drogówkę z Miczigan. więc gdy tylko wspomniała o tym mimochodem. Halyerson odparł, że spróbuje zrobić od ręki przynajmniej wstęp ną analizę. Przez telefon jego głos zabrzmiał niemal dziecinnie. Okazało się. że nie pamięta jej nazwiska, podała więc numer zlecenia. który, sądząc po odgłosach, wpisał bezpośrednio do komputera. - Tak. już sobie przypominam, pani detektyw - mruknął. - Jeszcze chwileczkę... Już mam. Dwa pociski w mosiężnym płaszczu, kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra. z gwintowaniem lewoskrętnym o skoku chyba sześć. Kurczę. na pewno nie znaleźliście pustych łusek? - Zwłoki zostały porzucone z dala od miejsca zbrodni, więc. miestety. nie mieliśmy na to żadnych szans. - Gdybyśmy mieli puste łuski, moglibyśmy się dowiedzieć o broni znacznie więcej - rzekł z naciskiem, jakby miał podejrzenia. że ukryła przed nim łuski i trzeba ją namawiać, żeby też przekazała je do analizy. - Na łuskach zawsze zostają bar dziej charakterystyczne ślady niż na pociskach. - Musimy się zadowolić tym. co mamy. Na jakiś czas zapadła cisza, widocznie chłopak dopiero na bieżąco porównywał wyniki pomiarów mikroskopowych z danymi zawartymi w bazie komputerowej. - No więc... na podstawie ułożenia i szerokości rowków od gwintu lufy przeszukiwarka GRC wyliczyła około dwudziestu możliwych modeli broni - rzekł, odnosząc się do wykazów Generalnej Charakterystyki Gwintów Broni Palnej, co roku uaktualnianych i wydawanych na płycie kompaktowej przez centralę FBI. 178 - Aż dwadzieścia. To nie ułatwi nam roboty. - Takie gwinty stosuje głównie Colt oraz Davis Indusines. Co gorsza, wiele wyrobów tych firm można bez trudu dostać na czarnym rynku. Moim zdaniem, powinniście szukać colta lub davisa. oczywiście kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra. To może też być smith wesson. - Nie da się jakoś zawęzić tej listy? A co z typami amunicji. - Już sprawdzałem. Jest parę typów nabojów z tęponosymi pociskami w mosiężnych płaszczach. Parę obserwacji wskazuje, że to naboje Remingtona marki Golden Sabers. ale nie obstawałbym przy tym za bardzo. Jest trochę wątpliwości. - Rozumiem. -- I jeszcze .. No cóż- chyba nie powinienem tego mówić, - Tak. - No właśnie, skoro już zacząłem... To osobiste spostrzeżenie. Szerokość bruzdy gwintu waha się od zero sześćdziesiąt cztery do jeden i trzydzieści siedem setnych milimetra, ale od stęp między bruzdami tylko od trzech przecinek piętnaście do trzech i dwudziestu pięciu setnych milimetra, atest w bardzo wąskich granicach. To by oznaczało, że kule zostały wystrzelone z solidnej broni, a nie byle jakiej ulicznej pukawki. Na tei podstawie stawiałbym na Smitha Wessona. bo to chyba naisolidniejszy producent broni. - Ile modeli pistoletów Smitha Wessona wchodzi w grę? - Firma już nie produkuje broni krótkiej tego kalibru, a je dynym modelem, jaki wytwarzała, jest mała sigma. - Mała sigma? Tak się nazywał ten pistolet? - Nie. skądże. Chodzi o to. że cała linia produkcyjna nosiła nazwę Sigma, a przez jakiś czas. bodajże do połowy lat dziewięćdziesiątych. najmniejszym modelem w tej rodzinie był kieszonkowy pistolet kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć set nych milimetra, który ludzie szybko ochrzcili mianem Małej Sigmy. Audrey zapisała na kartce: "SW Sigma 9.65 mm". 179 . - W porządku, rozumiem - odparła. - Powinniśmy więc szukać smitha i wessona. modelu Sigma kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra, - Nie. proszę pani. Ja nic takiego nie powiedziałem. Nie wolno przegapić żadnego podejrzanego modelu broni. - Tak. oczywiście. Halverson. - Doskonale wiedziała, jak bardzo technicy z laboratorium kryminalistycznego są wyczuleni na odbiór tego. co mówią, gdyż podawane przez nich informacje mogły mieć olbrzymie znaczenie podczas procesu sądowego. Dlatego należało się opierać tylko na tym. co pisali w oficjalnych raportach. - Kiedy mogłabym oczekiwać do kładniejszych wyników tej wstępnej analizy? - Na pewno trzeba będzie jeszcze porównać te informacje z komputerową bazą danych producentów poszczególnych typów broni i amunicji. Audrey wolała już nie pytać, ile czasu zajmie takie porównanie. - No cóż. w każdym razie byłabym bardzo wdzięczna. gdyby dało się przyspieszyć ten proces. 33 Nowiutka sala widowiskowa szkoły podstawowej w Fenwick była dużo lepiej urządzona niż większość uniwersyteckich auli: obite pluszem siedzenia, doskonała akustyka, profesjonalne nagłośnienie i oświetlenie. Nazwano ją imieniem Devriesa. gdyż została ufundowana przez Dorothy Stratton Devries na cześć pamięci jej zmarłego męża. Kiedy Nick chodził do tej szkoły, w ogóle nie było tu auli. Większe zebrania odbywały się na sali gimnastycznej, gdzie uczniowie musieli siedzieć na niskich, zniszczonych i pełnych drzazg ławeczkach. Teraz można było odnieść wrażenie, że czwartoklasiści odgrywają przygotowaną przez siebie sztukę w którymś teatrze na Broadwayu. 180 Wystarczył mu jeden rzut oka, by nabrać przekonania, że podjął słuszną decyzję. Na widowni byli nie tylko wszyscy rodzice, ale i dziadkowie. Zjawili się nawet ci, którzy bardzo rzadko przyjeżdżali na tego typu imprezy, jak na przykład ojciec Emily, Jim Renfro, który był chirurgiem plastycznym. Obowiązki związane ze szkołą brała na siebie niemal wyłącznie matka dziewczynki, Jacąueline, będąca przewodniczącą klasowego komitetu rodzicielskiego, natomiast jej mąż był zwykle zbyt zajęty robieniem liftingów czy też podrywaniem recepcjonistki. Wielu rodziców miało miniaturowe kamery wideo i najwyraźniej było przygotowanych do wyprodukowania amatorskiego filmu z tego wiekopomnego przedstawienia, którego i tak pewnie nikt nie będzie później oglądał. Jak zwykle się spóźnił. Wyglądało na to, że ostatnio nigdzie nie może zdążyć na czas. Marta przywiozła Julię co najmniej godzinę temu, żeby mała, podobnie jak reszta czwartoklasistów, zdążyła się przebrać w wykonany własnoręcznie kostium, nad którym pracowała na zajęciach plastycznych przez dwa miesiące. Tego dnia Julia była szczególnie podekscytowana, gdyż miała grać Złą Czarownicę z Zachodu - rolę, którą sama sobie wybrała i do której została zakwalifikowana po przesłuchaniach, w przeciwieństwie do większości koleżanek pragnących, rzecz jasna, grać Dorotkę. Jako mała chłopczyca w ogóle nie była zainteresowana gamoniowatą postacią, którą musiałaby odgrywać w kraciastej sukience i kudłatej peruce. Świetnie wiedziała, że rola czarownicy powinna przyciągnąć uwagę publiczności, a właśnie na tym najbardziej jej zależało. Nie spodziewała się ojca na przedstawieniu. Nick tłumaczył jej parokrotnie, że ma wieczorem ważne służbowe spotkanie z gośćmi spoza miasta i nie może go opuścić. Była rozczarowana, ale nie próbowała go przekonać do zmiany zdania. Zatem jego widok powinien sprawić jej olbrzymią niespodziankę. Ale w rzeczywistości szkolne przedstawienie w pojęciu Nicka należało do nudnej rodzicielskiej rutyny, takiej jak zmienianie pieluszek, oglądanie Króla Lwa na lodzie (czy też każdej innej rewii na lodzie, jeśli już o tym mowa) albo zasiadanie przed 181 telewizorem w czasie wieczorynki albo Ulicy Sezamkowej i udawanie, że to naprawdę go ciekawi. Ostatnie rzędy widowni były odgrodzone czerwonym sznurem, a w pierwszych prawie nie było już wolnych miejsc. Zaczął się uważnie rozglądać, zwracając uwagę, że część ludzi na jego widok szybko odwraca wzrok, a niektórzy nawet krzywią się z pogardą. Doszedł do wniosku, że zaczyna go ogarniać paranoja. Nie wątpił jednak, że poczucie winy ma wręcz wytatuowane na twarzy. Był przekonany, że wszyscy już na pierwszy rzut oka widzą w nim mordercę. Ale wystarczyła chwila zastanowienia, by sobie uświadomił, że jest powszechnie znienawidzony jako Nick Kat, miejscowy bohater, który obrócił się przeciwko dawnym znajomym. Zaledwie wyłowił w tłumie małżonków Renfro, oboje z wrogimi błyskami w oczach pospiesznie odwrócili głowy. Dopiero po jakimś czasie rozpoznał kolegę ze szkoły średniej, którego syn chodził z Julią do jednej klasy. - Cześć, Bobby - mruknął, siadając na fotelu, z którego Bob Casey podniósł swoją marynarkę. Bob, łysy, nalany i ogorzały, z wielkim wydatnym brzuszyskiem, był brokerem i już kilkakrotnie próbował namówić Nicka do zainwestowania u niego pieniędzy w akcje i obligacje. Uchodził za spryciarza i mądralę, a jeszcze od czasów szkoły średniej słynął z umiejętności zapamiętywania długich ciętych kwestii z filmów Monty'ego Pythona, serii W krzywym zwierciadle oraz lotniczych dramatów katastroficznych. - Wreszcie się doczekaliśmy - odrzekł półgłosem Casey. -To wielkie wydarzenie, prawda? - Bez dwóch zdań. Jak się miewa Grade? - Doskonale. Doskonale. Na dłuższy czas zapadło kłopotliwe milczenie, wreszcie Casey zagadnął: - Widziałeś kiedyś coś podobnego do tej sali? Za naszych czasów mogliśmy o tym jedynie pomarzyć. - I tak dobrze, że mogliśmy występować w sali gimnastycznej. 182 - Co za luksus! - syknął, naśladując głos Monty'ego Pythona. - Co za luksus! Każdego ranka chodziło się do szkoły pięćdziesiąt kilometrów na piechotę, w deszcz i śnieżycę, do tego pod górkę. I nikt nie narzekał! Nick uśmiechnął się, rozbawiony, lecz niezdolny nawet do chichotu. Jego posępny nastrój musiał zwrócić uwagę Caseya, który zagaił: - Podobno miałeś bardzo ciężki rok. To prawda? - Na pewno nie tak ciężki, jak większość obecnych tu ludzi. - Nie wygłupiaj się, Nick. Ty straciłeś żonę. - Owszem. - Co z twoim domem? - Jest prawie wykończony. - Był prawie wykończony już rok temu - odrzekł Bob ironicznie. - A jak tam dzieci? Wygląda na to, że Julia znakomicie sobie radzi. - Jest wspaniała. - Słyszałem jednak, że Lukę bardzo przeżył śmierć matki. Nick zaczął się zastanawiać, ile naprawdę Casey wie na temat kłopotów Lucasa. Nie można było wykluczyć, że wręcz więcej niż on. - Wiesz, jak to jest z szesnastolatkami. Trudny wiek. Zwłaszcza wtedy, gdy ma się tylko jedno z rodziców. Dekoracje do przedstawienia wyglądały dokładnie tak, jak należało się spodziewać po czwartoklasistach. W tle wisiał duży arkusz papieru z namalowanym farbami plakatowymi zarysem Szmaragdowego Miasta. Mówiąca Jabłoń była wykonana z pomalowanego marszczonego kartonu. Na początku rozległ się podkład muzyczny grany niechlujnie przez nauczyciela muzyki na elektronicznym instrumencie marki Yamaha. Później Julia w przebraniu czarownicy zastygła na parę sekund, zapomniawszy swojej kwestii. Ze wszystkich stron widowni dolatywały podpowiadane przez rodziców fragmenty dialogów. Kiedy przedstawienie dobiegło końca, Jacąueline Renfro niemal podbiegła do Nicka i kręcąc głową, zauważyła: 183 - Biedna Julia. Na każdym kroku widać, jakie to dla niej trudne. - A kiedy tylko zmarszczył brwi. dodała: - No cóż. ma teraz tylko ojca. a i jego widuje bardzo rzadko. - Poświęcam jej tyle czasu, ile to tylko możliwe - odparł. Jacqueline wzruszyła ramionami i uznawszy, że zrobiła swoje. oddaliła się z dumnie zadartą głową. Jej mąż Jim potulnie podreptał za nią. W brązowej tweedowej marynarce i zapiętej pod szyją błękitnej koszuli bez krawata wyglądał jak student pierwszego roku z Princeton. Zrównawszy się z Nickiem. wymierzył w niego palec i rzucił współczująco: - Nie mam pojęcia, jak bym sobie poradził bez Jackie. Dlatego nie pojmuję, jak ty sobie radzisz. Niemniej Julia to wspaniała dziewczynka. Musisz być z niej bardzo dumny. - Dzięki. Jim Renfro uśmiechnął się aż nazbyt szeroko. - Oczywiście, z rodziną zawsze jest ten problem, że gdy już wydaje ci się za duża. nie ma sposobu, żeby ją zredukować. Puścił do niego oko i zapytał: - Mam rację? Nickowi przez głowę przemknęło kilka odpowiedzi naraz. Zdecydowanie za dużo. A żadna nie była uprzejma. Miał wrażenie, że krew zaczęła mu krążyć \\ szaleńczym tempie i lada moment porozrywa żyły. Na szczęście w tej samej chwili podbiegła Julia, wciąż w wysokiej szpiczastej czapce na głowie zrobionej z czarnego papieru i z grubą warstwą zielonej mazi na twarzy. - Przyszedłeś!-zawołała. Nick chwycił ją w ramiona. - Nie mogłem przegapić tak w spaniałego przedstawienia. - I jak wypadłam? - zapytała z przejęciem, niezbyt pewnym głosem, jakby nie zdawała sobie sprawy, że zawaliła rolę. Promieniowała z dumy. Czując przypływ ojcowskiej miłości, odparł szybko: - Byłaś wspaniała. 184 34 Kiedy wracali samochodem do domu, zadzwonił telefon komórkowy Nicka. Ciszę przerwała natrętna elektroniczna fanfara, której od samego początku użytkowania aparatu nie chciało mu się przeprogramować. Spojrzał na ekranik wyświetlacza. Dzwonił Eddie Rinaldi. Błyskawicznie wyszarpnął telefon z uchwytu, nie chcąc, żeby przez urządzenie głośnomówiące Julia słyszała, co przyjaciel ma do powiedzenia. Siedziała na tylnej kanapie wozu i w półmroku przeglądała program szkolnego przedstawienia. Wciąż miała na twarzy połyskujący biało zielony makijaż i Nick już przeczuwał, że będzie musiał się z nią kłócić, by go zmyła przed pójściem do łóżka. - Cześć, Eddie - rzekł do słuchawki. - A, jesteś jednak. Miałeś wyłączony telefon? - Oglądałem występ Julii w szkolnym przedstawieniu. • - Rozumiem - bąknął bez przekonania Eddie, który nie miał dzieci i chyba nawet ich nie planował, mało zainteresowany założeniem rodziny, toteż nawet rzadko pytał o nie grzecznościowo, kiedy akurat sobie przypomniał. - Myślałem o tym, żeby wpaść do ciebie. - Dzisiaj? i Na chwilę zapadło milczenie. - - Raczej tak. Powinniśmy porozmawiać. To nie zajmie więcej niż pięć minut. - Coś się stało? - zapytał Nick, poczuwszy w sercu ukłucie niepokoju. - Nie, nic takiego. Po prostu chciałem pogadać. Eddie rozwalił się w fotelu w jego gabinecie, daleko wyciągnąwszy szeroko rozłożone nogi, jakby był u siebie. - Rozmawiała ze mną śledcza z wydziału zabójstw - rzucił swobodnym tonem. Nick poczuł, jak żołądek zamienia się w bryłę lodu. Pochylił 185 się w krześle za biurkiem, skojarzywszy nagle, że wszystko wydarzyło się zaledwie parę metrów stąd. - Cholera. Z jakiego powodu? Rinaldi obojętnie wzruszył ramionami. - To zwykła procedura dochodzeniowa. Policyjna rutyna. - Zwykła procedura? - Muszą przesłuchać wszystkich, którzy mieli kontakt z zabitym. Baba dostałaby po dupie, gdyby tego nie zrobiła. - Baba? - zdziwił się Nick, próbując odepchnąć od siebie cisnące się oczywiste pytanie: jakim cudem gliniarze z wydziału zabójstw już wpadli na nasz trop? - Do tego czarna - odparł Eddie, najwyraźniej powstrzymując się od dalszych zjadliwych komentarzy. Jego rasistowskie poglądy nie były żadną tajemnicą, nauczył się jedynie przez lata, że ich okazywanie jest w złym guście, nawet wśród najbliższych znajomych. Poza tym, chyba nie chciał w takiej chwili nastawiać Nicka do siebie wrogo. - Nawet nie wiedziałem, że w tutejszej policji służą jakieś kobiety. - Ja też nie. Zapadło milczenie przerywane jedynie głośnym cykaniem posrebrzanego zegara z wygrawerowanym na podstawce napisem OBYWATEL ROKU, którym rada miasta Fenwick uhonorowała go przed trzema laty, kiedy firma jeszcze świetnie prosperowała. - Czego chciała? - A jak myślisz? Pytała o Stadlera. "•'• ,;;-, ^\ - A konkretnie? - No, wiesz... Jak zwykle. Czy się odgrażał i temu podobne. Nickowi nie spodobały się te wymijające odpowiedzi. Był przekonany, że coś jest nie tak. - Dlaczego rozmawiała właśnie z tobą? - Daj spokój. Nie zapominaj, że jestem dowódcą służb ochrony, no nie? - Wydaje mi się jednak, że musiał być inny, bardziej konkretny 186 powód, dla którego spotkała się właśnie z tobą. Co przede mną ukrywasz, Eddie? - A co miałbym ukrywać? Nie mam nic do ukrycia, kolego. To znaczy... Dowiedziała się, że wypytywałem o Stadlera chłopców ze służby patrolowej. A więc to tak. Zbierając informacje o Stadlerze, Rinaldi pozostawił wyraźny trop. - Cholera. - Nie ma się czym przejmować. Przecież ani razu nie rozmawiałem z tym świrem. - Niby nie - przyznał Nick, w zamyśleniu skubiąc brodę. -Tylko wydzwaniałeś na policję i rozpytywałeś o człowieka, którego podejrzewasz o włamanie do domu swego szefa i zabicie jego psa, a którego parę dni później znaleziono martwego. Nie wygląda to najlepiej. Eddie pokręcił głową i uniósł wzrok do nieba. - Nie przesadzaj, nie mamy do czynienia z mafią. Zejdź na ziemię. Gość był stuknięty, aż sam się dopraszał o odpowiednie traktowanie. Wcześniej czy później musiał wkurzyć niewłaściwego człowieka. - To prawda. - No i wylądował w Psiej Sadzawce. Naprawdę nie ma się czym przejmować. Policja nie ma niczego, co pozwoliłoby wiązać Stadlera ze mną. Albo z tobą. - Więc o co konkretnie wypytywała? - Chciała wiedzieć, czy kiedykolwiek rozmawiałem ze Stadlerem, czy miałem z nim jakieś kontakty. Powiedziałem jej, że ty prawdopodobnie nawet nie wiesz, kim on był. Co zresztą jest zgodne z prawdą. Nick zaczerpnął głębiej powietrza i na chwilę wstrzymał oddech, usiłując zapanować nad nerwami. - A gdybym go znał? Myślisz, że zaczęliby sprawdzać poszlakę, że zidentyfikowałem intruza i go zamordowałem? -Nick sam był zaskoczony goryczą wyczuwalną w jego głosie, jakby wynikającą z przeświadczenia o własnej niewinności. - Nie, moim zdaniem policja wciąż szuka po omacku. 187 W każdym razie nie musisz się o nic martwić, szybko ją spławiłem. Uwierz mi, że gdy się rozstawaliśmy, była pewna, iż obszczekuje niewłaściwe drzewo. - Skąd możesz to wiedzieć? - Wiem i tyle. Mówiąc całkiem serio, Nick, myślisz, że mogliby poważnie rozpatrywać poszlakę, iż dyrektor naczelny Strattona zamordował jednego ze swoich byłych pracowników? Nie sądzę. Brzmi to zbyt niewiarygodnie. Nick zamyślił się na dłużej, po czym odparł: - Mam nadzieję. - Chciałem cię tylko uprzedzić na wypadek, gdyby ta baba i z tobą pragnęła rozmawiać. Ze ściśniętym sercem zapytał: - A wspomniała o takim zamiarze? - Nie, ale trudno to wykluczyć. Nawet bym się nie zdziwił, gdyby poprosiła o spotkanie. - Nigdy wcześniej nie słyszałem tego nazwiska - bąknął. -Zgadza się? Tak jej powiedziałeś? - Dokładnie tak. Wyjaśniłem, że jesteś bardzo zajęty, masz mnóstwo ważniejszych spraw na głowie i nie wciskasz się w moją robotę. - Jasne. - Powiedziałem jej, że o zabicie psa podejrzewasz któregoś ze zwolnionych pracowników, ale powiadomiłeś gliniarzy i zostawiłeś sprawę w ich rękach, bo przecież nie wiesz, kto mógł to zrobić. - Zgadza się. - Facet, którego znaleźli, mógł zabić twego psa, ale nie masz żadnych dowodów. Coś w tym rodzaju. Nick pokiwał głową, w kółko powtarzając to zdanie w myślach, jakby na siłę szukał w nim słabych punktów. - Zatem nie mają niczego, co łączyłoby mnie z tą sprawą? - zapytał po chwili. Odpowiedziała mu cisza. W końcu Eddie syknął z urazą w głosie: - Zrobiłem, co do mnie należało, Nick. Czy to jasne? 188 - Nie mam co do tego wątpliwości. Chciałbym tylko, żebyś teraz myślał jak gliniarz śledczy z wydziału zabójstw. - Cały czas tak myślę, człowieku. Przecież jestem gliniarzem. - Więc nie zostały żadne odciski palców ani inne ślady na... zwłokach? Chodzi mi o włókna z dywanów, coś w tym rodzaju... - Już ci mówiłem, Nick, że na ten temat nie będziemy rozmawiać. - Ale jednak rozmawiamy. Dlatego chciałbym wiedzieć. - Zwłoki były całkiem czyste. Rozumiesz? Jak łza. Przynajmniej na tyle, na ile zdążyłem je oporządzić. - A co z pistoletem? - Niby co ma być? - Co z nim zrobiłeś? Chyba go nie zatrzymałeś? - Masz mnie za skończonego idiotę? Daj spokój. < - Więc gdzie jest? Eddie westchnął głośno, co zabrzmiało jak syk pary ulatującej spod zaworu bezpieczeństwa. - Jeśli już musisz wiedzieć, to na dnie rzeki. Fenwick, jak większość miasteczek w tym stanie, zostało zbudowane na brzegach jednej z tysięcy rzeczułek uchodzących do jeziora Michigan. - Łuski też? - Tak. - A gdyby je znaleźli? . ^ - Zdajesz sobie sprawę, jak mało to prawdopodobne? - Tylko pytam. ^i - Nawet gdyby znaleźli pistolet i łuski, nadal nie mieli||| niczego, co mogłoby mnie łączyć z tą sprawą. -ów - Dlaczego? Przecież to twój pistolet. - Nie mój, tylko porzucony. - Porzucony? - Owszem. Znalazłem go kiedyś na miejscu przestępstwa. Pewien handlarz narkotyków pozbył się go przezornie tuż przed aresztowaniem. W każdym razie to broń niefigurująca 189 . w rejestrach. Nie ma na nią żadnych dokumentów ani tym bar dziej pozwolenia. Jest czysta. Nick przypomniał sobie plotki, że gliniarze często zabierają broń porzuconą na miejscu przestępstwa i zatrzymują dla siebie. chociaż przecież było to niezgodne z przepisami. Stąd też wcale nie poczuł ulgi. że Rinaldi przyznał się do tego otwarcie. Skoro w tym zakresie złamał przepis}, to co jeszcze miał na sumieniu? - Jesteś pewien? - zapytał, - Absolutnie. - A co z zapisami z kamer systemu alarmowego? Eddie pokiwał głową. - Naprawdę nie możesz uwierzyć, że znam się na swoim fachu? Kasetami także się zająłem, - Jak? - Po co ci ta informacja? - Po prostu chciałbym wiedzieć. W końcu to mój system alarmowy i moje kamery, które zarejestrowały, jak zabijam człowieka. Eddie zamknął oczy i z irytacją pokręcił głową.Czy obraz wideo. Zniknęły wszystkie zapisy z tamtej nocy. Nic się nie wydarzyło. Rejestracja rozpoczęła się dopiero na zajutrz rano. To chyba logiczne, no nie? Przecież system został zainstalowany poprzedniego dnia. - Na pewno nie ma ani śladu? - Żadnego. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Jak ta damulka zjawi się tu na rozmowę, odpowiadaj na wszystkie pytania. mów to. co wiesz. czyli nic. Jasne. - zachichotał ner wowo. - Jasne. Powinienem wiedzieć, że rozmawiała z tobą? Rinaldi w zruszył ramionami. - Wszystko jedno. Chociaż nie. nie musisz o tym wiedzieć. W końcu nie było żadnego powodu, bym cię informował o tej rozmowie. Nie masz z tym nic wspólnego. no nie? - Zgadza się. 190 Eddie wstał z fotela. - W każdym razie, nie ma się czym przejmować, chłopie. Prześpij się trochę. Kiepsko wyglądasz. - Dzięki. Nick także się podniósł, żeby odprowadzić przyjaciela, ale tknięty nagłą myślą dodał jeszcze: - Eddie, tamtej nocy... powiedziałeś, że to twój pistolet, dlatego i ty jesteś wplątany w tę sprawę. Pamiętasz? Na tej podstawie przekonywałeś mnie, że nie mam wyboru. Rinaldi obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - I co? - A teraz mówisz, że pistolet jest czysty, że nie da się go powiązać z tobą. Coś mi tu nie pasuje. Przez parę sekund panowała cisza. - Wolałem się zabezpieczyć, Nicky - odparł w końcu Eddie. - Nie lubię podejmować ryzyka. Kiedy wyszli z gabinetu, doleciał ich stłumiony odgłos kroków na wyłożonych chodnikiem schodach. Nick obejrzał się szybko i dostrzegł znikające mu z oczu nogawki dżinsów oraz białe sportowe buty. Lucas. Dopiero teraz wrócił do domu? Mógł podsłuchać ich rozmowę? Chyba nie. Musiałby podejść do drzwi gabinetu i przytknąć do nich ucho. To nie było w jego stylu. Poza tym chłopaka ani trochę nie interesowały sprawy ojca. Niemniej, Nick jeszcze długo nie potrafił się uwolnić od niepokoju. 35 Następnego ranka jechał do pracy w posępnym nastroju. Wiadomość, że inspektorka z wydziału zabójstw węszyła wokół jego firmy, wprawiła go w stan takiego napięcia, że w ogóle nie zmrużył oka. Całą noc przewalał się w wielkim łóżku 191 i wstawał co jakiś czas, coraz bardziej wściekły na siebie i na to, co się stało przed paroma dniami. Bo tak o tym myślał - To, Co Się Stało Tamtej Nocy. Wspomnienia przyblakły i skurczyły się do ciągu nieskładnych, urywanych obrazów: widoku wykrzywionej pogardą twarzy Stadlera, ściskanego w dłoni pistoletu, zwłok leżących na trawniku, miny Eddiego, trupa zawiniętego szczelnie w czarne foliowe worki na śmieci. Skończyły mu się tabletki nasenne, ale się nie zmartwił. Nie chciał ich już brać, żeby nie popaść w uzależnienie. Próbował się skoncentrować na tym, co go czeka w pracy, na czymkolwiek, byle tylko zapomnieć o tamtej nocy. Ale czekało go posiedzenie rady nadzorczej. Tego typu zebrania zawsze działały mu na nerwy, tym razem jednak był niemal pewny, że wyleją mu na głowę kubeł zimnej wody, a może nawet pomyj. Kiedy stanął na czerwonym świetle, na sąsiednim pasie zatrzymał się błyszczący nowiutki mercedes klasy S. Zaczął go podziwiać, toteż upłynęło parę sekund, nim zauważył, że za kierownicą siedzi dyrektor działu sprzedaży Strattona, Ken Coleman, czterdziestolatek ze źle dopasowanym tupetem na głowie, mający co najmniej trzydziestokilową nadwagę. Pospiesznie opuścił prawą szybę i krótko nacisnął klakson, żeby przyciągnąć uwagę tamtego. Coleman zrobił to samo, z dumą uśmiechnął się od ucha do ucha i zawołał: - Cześć, Nick! Co się tak wystroiłeś? - Posiedzenie rady nadzorczej. To twój nowy wóz, Kenny? Coleman uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Wczoraj go odebrałem. Podoba ci się? - Musiałeś za niego wyłożyć ze sto kawałków. Tamten energicznie pokiwał głową, jakby była na sprężynie. - Więcej. To pełna wersja, z wyposażeniem sportowym i różnymi bajerami. Dasz wiarę, że ma nawet podgrzewaną kierownicę? Wyglądało na to, że dyrektor działu sprzedaży zarabia więcej od niego. Ale ta myśl nie obudziła w nim żalu, a jedynie 192 smutną konstatację, że trzeba sowicie wynagradzać ludzi odwalających najgorszą część czarnej roboty. Zapaliło się zielone światło, ale nie wjechał na skrzyżowanie. - Kupiłeś go czy wziąłeś w leasing? - zapytał. - Pewnie, że wziąłem w leasing. To się dużo bardziej opłaca. - Świetnie, bo łatwiej ci będzie go zwrócić do salonu. Coleman przekrzywił głowę na ramię i rozdziawił usta, robiąc komiczną minę. - Słucham? Za nimi rozległy się klaksony, ale Nick je zignorował. - Niedawno zwolniliśmy pięć tysięcy pracowników w ramach redukcji kosztów i ratowania firmy. Pół miasta zostało bez pracy. Dlatego nie życzę sobie, by ktokolwiek z kierownictwa zakładów pokazywał się na ulicach w takim cholernym mercedesie za sto tysięcy dolarów. Jasne? Coleman wciąż gapił się na niego z niedowierzaniem. - Masz go odstawić z powrotem do salonu jeszcze dzisiaj i zamienić na skromne subaru czy coś w tym rodzaju - ciągnął Nick. - I żebym cię nigdy więcej nie widział za tą przeklętą podgrzewaną kierownicą. Zrozumiano? Nie czekając na odpowiedź, dodał gazu i odjechał. Pięciu członków rady dyrektorów Korporacji Stratton wraz z gośćmi kręciło się przed wejściem do sali konferencyjnej. Sekretarki nalewały kawę z błyszczących stalowych termosów, na stolikach stały kanapki i przekąski jakich trudno by szukać w zakładowej stołówce. Rozchodzący się dookoła aromat sugerował, że i do picia serwowano Sulawesi Peaberry, kawę świeżo paloną i mieloną, pochodzącą z Town Grounds, najlepszej tutejszej kawiarni. Todd Muldaur poskarżył się na jakość kawy już podczas pierwszego posiedzenia rady nadzorczej po wykupieniu firmy, kpiąc otwarcie, że mogliby sobie zafundować lepsze zaparzaczki. Nick uznał to wtedy za kiepski żart, kazał jednak od tej pory przywozić napój z kawiarni. Poczęstunek 193 uzupełniały butelki schłodzonej wody mineralnej Evian, kostki melona, świeże maliny i truskawki oraz wykwintne ciasteczka dostarczane aż ze słynnej cukierni w Ann Arbor. Muldaur miał na sobie inny niż w restauracji, ale równie elegancki garnitur i właśnie kończył opowiadać jakiś dowcip, kiedy Nick skręcił w korytarz. Stał ze Scottem i Davisem Eilersem, kolejnym przedstawicielem Fairfield Partners, oraz z jakimś mężczyzną, którego Nick nigdy dotąd nie widział. - Powiedziałem mu, że Fenwick robi najlepsze wrażenie, kiedy sieje ogląda we wstecznym lusterku - rzekł głośno Todd. Eilers i ten drugi zarechotali na całe gardło. McNally, który z daleka dostrzegł zbliżającego się Nicka, skwitował to tylko lekkim uśmiechem. Davis Eilers był jeszcze jednym wspólnikiem firmy inwestycyjnej mającym olbrzymie doświadczenie menedżerskie. Podobnie jak Todd i Scott rozpoczynał karierę w firmie McKinseya, tyle że grał w futbol w Dartmouth, a nie w Yale. Zarządzał wieloma rozmaitymi przedsiębiorstwami, był więc niejako dyrektorem do wynajęcia. Todd obejrzał się szybko i ujrzawszy Nicka, rzekł: - O, już jest. - Uniósł dwa palce w groteskowym salucie i puszczając do niego oko, dodał: - Wspaniała kawa. Szkoda, że nie było cię na wczorajszym obiedzie. Zdaje się, że musiałeś się wcielić w rolę tatusia, prawda? Nick uścisnął mu dłoń, potem przywitał się ze Scottem, wreszcie z Eilersem. - Owszem, nie mogłem się od tego wykręcić. Córka występowała w szkolnym przedstawieniu, a ponieważ... - Najważniejsze, że masz własną hierarchię priorytetów życiowych - przerwał mu Todd z nadmierną wylewnością. -Trzeba to uszanować. Nick zapragnął mu chlusnąć w twarz tą wyborną gorącą sulawesi peaberry. Opanował się jednak i patrząc mu prosto w oczy, uśmiechnął się powściągliwie. - Nick, pozwól, że ci przedstawię nowego członka naszej rady, Dana Finegolda. 194 Dań Finegold był wysoki i przystojny, atletycznie zbudowany. Ciemnoblond włosy dopiero zaczynały mu miejscami siwieć. Co też się zmieniło w Fairfield Eąuity Partners, że coraz bardziej zaczynało przypominać bractwo serdecznych kolesiów? Finegold w uścisku omal nie połamał mu palców. - Tylko mi nie mów, że też grałeś w drużynie futbolowej Yale - zaczął Nick z nietypową dla siebie poufałością. Równocześnie pomyślał: Nowy członek rady? No proszę. Nawet nie raczyli mnie uprzedzić, tylko postawili przed faktem dokonanym. - W Yale, ale w drużynie baseballowej - odparł za tamtego Muldaur, poklepując obu po ramionach, jakby chciał ich pchnąć sobie w objęcia. - Był legendarnym miotaczem. - Też mi legenda - mruknął Finegold. - O co chodzi? Wstydzisz się? - rzucił Todd, po czym ciągnął: - Dań ma dwadzieścia lat doświadczeń w dziedzinie wyposażenia biurowego, zna te zagadnienia na wylot, aż do tkanki zabliźniającej głębokie rany. Pewnie słyszałeś o firmie OfficeSource. To jego dziecko. Kiedy Willard ją kupił, natychmiast ściągnął Dana do Fairfield. - Podoba ci się w Bostonie? - zagadnął z głupia frant Nick, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy, a nie mógł powiedzieć tego, o czym naprawdę myślał, czyli: Po co cię tu ściągnęli? Kto cię zaprosił do rady? O co w tym wszystkim chodzi? Ostatecznie spółka inwestycyjna miała pełne prawo zmieniać skład rady według własnego uznania, tyle że przywożenie znienacka nowego członka i wyciąganie go jak królika z cylindra było po prostu w złym tonie. Nigdy wcześniej nie postępowano w ten sposób. Taki precedens źle wróżył, może nawet oznaczał początek końca. - Nawet bardzo. Dla takiego obżartucha jak ja to prawdziwy raj, zwłaszcza że ostatnio powstaje tyle nowych restauracji. - Dań jest współwłaścicielem małego browaru na północy stanu Nowy Jork - wtrącił ochoczo Todd. - Robią najlepsze belgijskie piwo poza granicami Belgii. Marki Abbey, jeśli dobrze pamiętam. 195 - Zgadza się. - Zatem witamy na pokładzie - rzekł Nick. - Jestem pewien, że twoje doświadczenie w produkcji belgijskiego piwa będzie bardzo przydatne. Gdzieś już słyszał o belgijskim piwie marki Abbey, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Muldaur wziął go pod rękę, pociągnął w głąb sali konferencyjnej i powiedział półgłosem: - Szkoda tego kontraktu z firmą Atlas McKenzie. - Słucham? - Scott powiedział mi o niej wczoraj wieczorem. - O czym ty mówisz? ; Todd z ukosa obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - O umowie - syknął pod nosem. - O tym, dlaczego nie doszła do skutku. - Jak to? - zdziwił się Nick, bo przecież negocjacje zakończyły się pomyślnie i teraz trzeba było tylko spisać umowę. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. - Ale nie przejmuj się, o tej wpadce nie będziemy dzisiaj rozmawiali. Tak czy inaczej, szkoda takiego kontraktu. -Uśmiechnął się i zawołał radośnie: - Pani Devries! Zawrócił i ruszył energicznym krokiem w kierunku Do-rothy Devries, która właśnie wkroczyła do sali. Ujął jej drobną dłoń w swoje wielkie łapska i pochylił się, czekając, aż wdowa nadstawi policzek do pocałunku. Dorothy miała na sobie bordowy żakiet ze spodniami w stylu Nancy Reagan i żakietem z klapami obszytymi białą lamówką. Jej białe włosy upięte na kształt cumulusa miały miejscami niebieskawy odcień, idealnie dopasowany w tonacji do błękitnych oczu. Fairfield Partners zostawiło jej na własność drobną część firmy oraz miejsce w radzie nadzorczej, co było jej warunkiem sprzedaży spółki, który Willard Osgood zaakceptował bez zastrzeżeń, pewnie wyłącznie dla zachowania dawnego wizerunku rodzinnej firmy Strattonów i jako sygnał dla całego świata, że Fairfield szanuje tradycję. Rzecz jasna, Dorothy nie miała żadnej władzy, w radzie pełniła jedynie 196 rolę maskotki. Fairfield było właścicielem dziewięćdziesięciu procent aktywów Strattona, kontrolowało radę nadzorczą i zawiadywało całym interesem. Dorothy, stara wyga, doskonale rozumiała ten podział kompetencji, ale też świetnie zdawała sobie sprawę, że przynajmniej poza radą nadzorczą nadal dysponuje wielkim autorytetem moralnym. Jej ojciec, Harold Stratton, był maszynistą kolejowym w sieci Wabash Railroad, terminatorem blacharza, monterem rusztowań. Później został operatorem prasy w zakładach Steel-case w Grand Rapids, by wreszcie za pieniądze bogatego teścia założyć własną firmę. Jako pierwszy w produkowanych przez siebie metalowych szafach na akta zastosował szuflady na rolkach, pozwalające na ich łatwe wysuwanie. Jego jedyny syn zmarł w dzieciństwie i pozostała tylko Dorothy, a ponieważ w tamtych czasach kobiety nie zajmowały się prowadzeniem przedsiębiorstw, firma przeszła na jej męża Miltona Devriesa. Teraz, jako wdowa, Dorothy dożywała swych dni w wielkiej rodzinnej posiadłości w East Fenwick, pełniąc rolę miejscowej matrony oraz społecznego arbitra i ciesząc się szacunkiem małomiasteczkowej królowej. Zasiadała chyba we wszystkich radach miasta, a większości z nich przewodniczyła. Chociaż dosyć lubiła Nicka i z woli męża mianowała go dyrektorem naczelnym, to jednak wciąż traktowała go jak przedstawiciela niższej klasy. Jego ojciec był w zakładach zwykłym robotnikiem, ale w końcu tylko jedno pokolenie dzieliło Dorothy od ludzi wiecznie mających za paznokciami smar maszynowy. Nie zdążył się jeszcze otrząsnąć po ujawnionych przez Todda rewelacjach, gdy zauważył, że Scott zajmuje swoje miejsce przy owalnym mahoniowym stole konferencyjnym. Podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu, a w tej samej chwili Muldaur oznajmił głośno: - Dorothy, pozwól, że ci przedstawię Dana Finegolda. - Hej - szepnął Nick, pochylając się lekko nad Scottem. -Co to za historia z Atlasem McKenzie? McNally wykręcił szyję i popatrzył na niego rozszerzonymi oczyma. 197 - No właśnie. Wczoraj wieczorem podczas obiadu odebrałem wiadomość na moją komórkę. Tak się złożyło, że akurat Todd był w pobliżu, no i wiesz... - Urwał niepewnie. Kiedy Nick wciąż milczał, dodał po chwili: - Podpisali kontrakt ze Steelcase... Pewnie ze względu na tę spółkę powołaną przez Steelcase z Gale & Wentworth... - I powiadomili o tym ciebie? - Podejrzewam, że tylko dlatego, iż mój numer przypadkiem znajdował się w spisie telefonów komórki Hardwicka, bo pod koniec negocjacji... - Na przyszłość jak będziesz miał złe nowiny, chciałbym wiedzieć o nich pierwszy. Jasne? Zauważył, że blade policzki Scotta okrywają się rumieńcem. - Ja... Oczywiście, Nick. Wszystko przez to, że akurat był przy mnie Todd, i stąd... - Porozmawiamy później - syknął, ścisnąwszy ramię McNally'ego na tyle mocno, żeby nie zostało to odebrane jak przyjazny gest. Z drugiego końca sali doleciał perlisty śmiech Dorothy Devries. Nick w zamyśleniu usiadł na swoim miejscu u szczytu stołu. Sala posiedzeń Strattona była najbardziej tradycyjnie urządzonym pomieszczeniem w całym biurowcu. Przy wielkim owalnym stole konferencyjnym wciąż znajdowały się miejsca dla piętnastu osób, choć od chwili wykupu liczebność rady nadzorczej została zredukowana. Rzecz jasna, tworzyły je głębokie i wygodne, obite czarną skórą fotele z najnowszej linii Symbiosis, a przed każdym umieszczono ciekłokrystaliczny monitor komputerowy, który za naciśnięciem guzika dawał się złożyć i schować pod blatem stołu. Ogólnie rzecz biorąc, była to typowa sala posiedzeń dużej, dobrze prosperującej firmy. Nick odchrząknął i rozejrzał się po twarzach zebranych, uświadamiając sobie nagle z bólem, że to już nie jest grono jego przyjaciół. - Witam państwa. Chyba jak zwykle powinniśmy rozpocząć od sprawozdania finansowego. 198 36 Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wystąpienie Scotta -choćby przez jego oschły i rzeczowy, złowieszczo posępny ton, jakim omawiał wyświetlane na ekranach wykresy i diagramy - mają dziwnie buntowniczy charakter, jakby księgowy świetnie zdawał sobie sprawę, że ciska padlinę stadu wygłodniałych hien. Oczywiście cała ta prezentacja wcale nie była konieczna, ponieważ wszyscy członkowie rady otrzymali wcześniej oprawione w czarną skórę materiały, które poczta kurierska dostarczyła im najpóźniej wieczorem do hotelu. Była to jednak swoista tradycja posiedzeń służąca głównie zapełnieniu czasu, jak gdyby oparta na założeniu, że nie wszyscy zapoznają się wcześniej z przygotowanymi materiałami. Nick nie miał jednak wątpliwości, że Todd Muldaur uważnie przejrzał sprawozdanie, gdy tylko dotarło do Bostonu, niemal rzucił się na nie, jak niektórzy na najświeższe wiadomości sportowe i omówienia spotkań ligi baseballowej. Można było podejrzewać, że od razu otworzył w komputerze pliki tekstowe z diagramami i wykresami, które Scott specjalnie przesłał mu e-mailem. Wskazywały na to jego starannie przygotowane pytania. W gruncie rzeczy, nie były to nawet pytania, raczej elementy frontalnego ataku. - Aż nie chce mi się wierzyć własnym oczom - rzekł, spoglądając po twarzach członków rady, Dorothy, Davisa Eilersa, Dana Finegolda, oraz dwojga zaproszonych „gości", którzy zawsze uczestniczyli w pierwszej części posiedzenia, czyli McNally'ego i radcy prawnego Strattona, pełniącego zarazem funkcję sekretarki rady, Stephanie Alstrom, drobnej, zawsze śmiertelnie poważnej kobiety o przedwcześnie posiwiałych włosach i ciemnych spierzchniętych wargach, na których tylko wyjątkowo pojawiał się uśmiech. Przypominała wyschnięty i pomarszczony od słońca owoc. Scott określił ją kiedyś mianem „rodzynki pożądania", co utkwiło głęboko w pamięci Nicka. 199 - To przecież opis wraku ekspresu po katastrofie kolejowej! - Todd, nie ulega wątpliwości, że przedstawione liczby wyglądają nie najlepiej - zaczął Nick. - Nie najlepiej?! - huknął Muldaur. - One są po prostu tragiczne! - Pragnę nadmienić, że mieliśmy w naszej branży bardzo trudny kwartał... Gdzie tam kwartał. Cały rok! - ciągnął Nick. -Popyt na wyposażenie biurowe, jak państwu wiadomo, jest silnie uzależniony od stanu gospodarki. Przedsiębiorstwa natychmiast przestają kupować wyposażenie, gdy tylko pojawiają się pierwsze symptomy gospodarczego zastoju. - Todd wpatrywał się w niego tak świdrującym wzrokiem, że aż poczuł się nieswojo. - W ostatnim roku zapotrzebowanie na nasze wyroby gwałtownie spadło, ponieważ rozwój nowych firm i ekspansja istniejących zmalały prawie do zera. Już od kilku lat w sektorze mebli biurowych obserwuje się rosnącą przewagę podaży nad popytem, a to, w połączeniu ze stale zwiększającą się konkurencyjnością na rynku, zmusiło nas do dalszych redukcji cen, a co za tym idzie ograniczenia zysków. - Nick - odezwał się Todd. - Jak słyszę słowa „sektor" i „branża", mam ochotę sięgnąć po papierową torebkę na rzygowiny. Nick uśmiechnął się mimowolnie. - Ale taka jest rzeczywistość - odparł. Odchylił się na oparcie i skrzyżował ręce na piersi. Pod palcami coś mu zaszeleściło w kieszonce marynarki. - Niech mi wolno będzie zacytować Willarda Osgooda -wycedził Muldaur. - „Wymówki nie są żadnymi wyjaśnieniami". A przecież na wszystko musi być jakieś wytłumaczenie. - Z całym szacunkiem dla Nicka - odezwał się nagle Scott - on jeszcze nie widział tych zestawień. - Słucham? - zdumiał się Todd. - Nie widział? Mam rozumieć, że dostałem sprawozdanie finansowe wcześniej od dyrektora naczelnego zakładów? - Znów spojrzał na Nicka 200 i zapytał: - Miałeś ważniejsze sprawy na głowie? Takiej jak baletowy występ twojej córki czy coś w tym rodzaju? Nick obrzucił Scotta piorunującym wzrokiem. To prawda. że po raz pierwszy widzę prawdziwe dane. pomyślał, a nie te spreparowane, którymi chciałeś zamydlić wszystkim oczy. Przez chwilę miał ochotę rozpętać piekło w tej sprawie, ale się opanował, doszedłszy do wniosku, że nie wiadomo, do czego to doprowadzi. W zdenerwowaniu sięgnął do kieszonki na piersi, wymacał małą karteczkę i wyciągnął ją ukradkiem. Była to żółta kartka z notesu z wiadomością wypisaną charakterem Laury: ..Kocham cię. skarbie. Jesteś najlepszy". Po niżej było jeszcze małe serduszko i trzy krzyżyki. Łzy na płynęły mu do oczu. Rzadko wkładał ten garnitur i widocznie nie oddał go do pralni po ostatnim użyciu, jeszcze przed śmiercią żony. Pospiesznie wsunął karteczkę z powrotem do kieszonki. - Daj spokój. Todd " odezwał się Davis Eilers. - Wszyscy jesteśmy ojcami. - Obejrzał się na Dorothy i dodał: - .Albo matkami. - Najwyraźniej zlekceważył Stephanie Alstrom. która była starą panną i słysząc tę uwagę, jakby skurczyła się nagle. udając, że jest całkowicie pochłonięta wpisywaniem czegoś do swojego laptopa. Zachowaj spokój, nakazał sobie w myślach Nick. mrugając szybko, żeby odegnać łzy. To najważniejsze. Odniósł wrażenie. że sala konferencyjna zakołysała mu się przed oczami. - Scott miał na myśli ostateczne liczby zestawienia finan sowego, Todd. ale możesz mi wierzyć, że nic mnie w nim nie zaskoczyło. Niemniej, pocieszam się myślą, że nasze zyski są nadal dodatnie. - Nie zaskoczyło? - zdziwił się Muldaur. - Więc pozwól. że coś ci wyjaśnię. Naprawdę mało mnie obchodzi sytuacja w całym sektorze. Nie kupiliśmy Strattona z tego powodu, że przypomina inne firmy, że jest przeciętniakiem. Zdecydowaliśmy się na zakup ze względu na waszą markę. Z tego samego powodu w naszych biurach w Bostonie mamy wyposażenie Strattona. choć przecież mogliśmy kupić sprzęt dowolnej innej . firmy. Byliście najlepsi w tej branży. Nie tylko dobrzy. Jak Willard często powtarzał z dumą: ..Dość dobry nie jest wystarczająco dobry". - Nadal -jesteśmy najlepsi - odparł Nick, - weź pod uwagę. że bardzo wcześnie przeprowadziliśmy reorganizację i redukcję zatrudnienia. Zresztą ośmielę się przypomnieć, że na twój wniosek. Nasi konkurenci dłużej z tym zwlekali. Dlatego my wychodzimy już z tego wirażu. - Bardzo się cieszę, lecz nadal nie realizujecie swojego planu rozwoju. - Szczerze mówiąc - wtrącił McNally - plan Nicka nie uwzględniał aż tak silnej recesji gospodarczej. - Scott - syknął Muldaur zjadliwym głosem. - Przecież Nick jest dyrektorem naczelnym spółki. Powinien był przewidzieć zmiany sytuacji gospodarczej. Nie zapominaj. Nick. że wszystkim dyrektorom naszych firm zostawiamy wystarczająco długą linę. Jak mam to rozumieć? - przemknęło Nickowi przez myśl. Do czego wystarczająco długą? Do tego. żeby się powiesić? - Nie chcemy sami prowadzić waszych interesów, zależy nam. byście dalej robili to sami - ciągnął Todd. - Ale nie w sposób, który może pociągnąć firmę na dno. W ostatecznym rozrachunku pracujesz dla nas. a to oznacza, że twoim głównym zadaniem jest ochrona kapitału naszych inwestorów. - Jednym ze sposobów ochrony tego kapitału - odparł szybko Nick. z trudem nad sobą panując -jest inwestowanie właśnie teraz, w czasie zastoju gospodarczego. To przecież najlepsza pora na rozwijanie nowych technologii, bo gdy sytuacja gospodarcza się poprawi, łatwiej będzie nam skopać tyłki konkurencji. - Spojrzał na Dorothy i mruknął: - Przepraszam za słownictwo. Nie zareagowała, wciąż z kamienną twarzą wpatrując się prosto przed siebie. Muldaur przerzucił parę kartek sprawozdania, podniósł głowę i zapytał: - Zaliczasz do tego utopienie trzydziestu milionów dolarów 202 w ciągu trzech lat w koszty opracowania i rozwoju nowego modelu foteli - To przecież bardzo niskie koszty, wziąwszy pod uwagę. że obejmują projektowanie, modelowanie i uruchamianie nowej linii produkcyjnej. W tym także dwadzieścia sześć patentów zgłoszonych przez dwa pracujące niezależnie zespoły projektowe, To dużo mniej, niż Steelcase wydało na rozpoczęcie produkcji modeli Leap. które przyniosły im duże zyski. I mniej, niż Herman Milier wvdal na opracowanie swojego modelu Aeron. Zmierzam do tego. że nie wolno zapominać, iż w Strattome projektowanie i rozwój są bardzo ważnym elementem bilansu finansowego, Muldaur zagryzł wargi. a Nick pomyślał z ulgą: Jeden zero na korzyść obrony. Nie chcąc dopuścić Todda do głosu, dodał szybko: - Jeżeli chcesz kontynuować tę dyskusje na temat konkretnych pozycji sprawozdania, proponuję przełożyć ją na później. a teraz przejść do sesji zamkniętej posiedzenia rady. Wniosek został przyjęty przez głosowanie. W tym momencie McNally. będący gościem, a nie członkiem rady. powimien wyjść z sali. Nick spojrzał w jego stronę, lecz Scott dalej siedział z kamiennym, nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Chyba wcale nie zamierzał zebrać swoich rzeczy i wstać od stołu - Posłuchaj. Nick. Chcemy, żeby Scott był obecny w dalszej części posiedzenia - rzekł Muldaur. - Naprawdę? - mruknął Nick zaskoczony. - To jest nie zgodne z przyjętym protokołem. Dayis Eilers. który dotąd zaledwie rzucił jedną uwagę, do dał szybko: - Podjęliśmy decyzję, że najwyższa pora formalnie włą czyć Scotta do rady nadzorczej. Jesteśmy przekonani, że stał się na tyle ważnym członkiem kadry kierowniczej zakładów, iż w- pełni zasługuje na włączenie go do rady. Naszym zdaniem. może to przynieść jedynie korzyści. Nick, coraz bardziej osłupiały, przełknął ślinę, gorączkowo próbując ułożyć w myślach jakąś odpowiedź. Jeszcze raz zerknął 203 . w stronę McNaly'ego. lecz ten wyraźnie unikał jego wzroku. tylko kiwał lekko głową. Już samo nieoczekiwane pojawienie się Dana Fmegolda w radzie było rzeczą niespotykaną, a teraz jeszcze jej członkiem miał się stać Scott. przy czym nikt nie raczył uprzedzić Nicka o tej decyzji, nie mówiąc już o zasięgnięciu jego opinii. Miał wielką ochotę okazać swoje oburzenie, wytknąć -im łamanie przyjętych zasad, lecz opanował się szybko i tylko mruknął: - No cóż. z pewnością będzie wartościowym członkiem rady. - Dzięki za zrozumienie - odparł Eilers. - I jeszcze coś. Nick - wtrącił Todd, - Chcemy wprowadzić kilka zmian formalnych na przyszłość. Na przyszłość? - powtórzył Nick w myślach. A można wprowadzać zmiany w przeszłości? - Tak? - bąknął, osłupiały. - Naszym zdaniem rada powinna się spotykać co miesiąc, a nie raz na kwartał. Pokiwał głową. - To będzie oznaczało częstsze podróże do Fenwick. - Będziemy mogli się spotykać na zmianę w Bostonie i w Fenwick - wyjaśnił Muldaur. I chcielibyśmy też dostawać sprawozdania finansowe raz w tygodniu, a nie co miesiąc. - Nie wątpię, że to się da załatwić - rzekł Nick z ociąganiem. - Jeśli tylko Scott nie ma nic przeciwko temu... Ale McNally z uporem wpatrywał się w leżącą przed nim teczkę z materiałami, jakby w ogóle bał się podnieść wzrok. - Poza tym. Nick - dodał Eilers - rozważaliśmy też wniosek. że gdybyś kiedykolwiek chciał zwolnić któregoś ze swoich bezpośrednich podwładnych, czyli któregoś z zastępców albo kierowników działów, musiałbyś uzyskać akceptację rady nadzorczej. - Cóż, takiego zapisu nie ma w moim kontrakcie - odparł. czując ciarki chodzące mu po plecach. - Nie, ale możemy to ująć w odrębnej klauzuli do umowy. Chcemy mieć pewność, że wszyscy będziemy jednomyślni 204 w stosunku do personelu. Jak to się mówi, jedynym stałym elementem jest ciągła zmiana. - Przecież to wy zatrudniliście mnie, bym jak najlepiej wykonał swoje zadanie - odrzekł Nick. - Jak usłyszałem, zostawiając mi wystarczająco dużo liny. Nawet dzisiaj słyszałem jeszcze, że zależy wam, bym to ja dalej prowadził firmę, bo wy nie zamierzacie się tym zajmować. - Oczywiście - przyznał Eilers. - Po prostu chcemy uniknąć jakichkolwiek niespodzianek - dodał Todd, dopiero teraz zdobywszy się na spokojny, rzeczowy ton, bez cienia wyzwania. Oznaczało to, że już czuje się zwycięzcą. - Wolimy, aby wszystko szło gładko i sprawnie. W końcu chodzi o kierowanie przedsiębiorstwem wartym prawie dwa miliardy dolarów. To wielka i odpowiedzialna robota, nawet jeśli poświęca się jej cały swój czas. Dla mnie to jak drużyna futbolowa. Nawet jeśli jest się najlepszym napastnikiem, niewiele się zdziała bez skrzydłowych, pomocników czy obrońców, jak również trenera. Więc potraktuj nas jak swoich trenerów, zgoda? Nick uśmiechnął się smutno. - Trenerów? - mruknął. - W porządku. Kiedy półtorej godziny później posiedzenie dobiegło końca, wyszedł z sali jako pierwszy. Musiał jak najszybciej zmie nić otoczenie, żeby nie wybuchnąć. Dobrze wiedział, że zmiany nie oznaczają niczego dobrego. W każdym razie na pewno sam nie zrezygnuję, powtarzał w myślach. Niech mnie wywalą. Gdybym złożył rezygnację, musiałbym odejść z kwitkiem. A jeśli będą chcieli się mnie pozbyć bez wyraźnej przy czyny, wypłacą sowitą odprawę. Pięć milionów dolarów. Tak zostało zapisane w kontrakcie, który wynegocjował przed wykupem spółki przez Fairfield Partners, kiedy nawet sama myśl o utracie stanowiska była dla niego jak bajka o żelaznym wilku. Czuł się wtedy niczym gwiazdor estrady, jedyny i niezastąpiony. Idąc korytarzem, zauważył w poczekalni dwoje ludzi, groźnie 205 . wyglądającego barczystego olbrzyma w kiepskim garniturze oraz świetnie ubraną atrakcyjną czarnoskórą kobietę. To o niej mówił mu Rinaldi. Była śledczą z wydziału zabójstw. I to ją widział na cmentarzu podczas pogrzebu Stadlera. - Panie Conover! - zawołała za nim. - Czy moglibyśmy przez chwilę porozmawiać? CZĘŚĆ TRZECIA POCZUCIE WINY 37 Poprowadził ich do małej sali konferencyjnej. Rozmowa w jego "głównej bazie" nie wchodziła w rachubę, wziąwszy pod uwagę, że każdy, a przede wszystkim Marjorie, mógłby ją usłyszeć. I tu zajął miejsce u szczytu stołu, myśląc, że musi wziąć sprawy w swoje ręce. Toteż ledwie dwójka detektywów usiadła, zaczął mówić łagodnym, lecz stanowczym tonem, pełnym dynamiki, ale bez cienia wrogości. Przedstawił się jako dyrektor naczelny dużego przedsiębiorstwa, mający setki spraw na głowie, a mimo to zmuszony do rozmowy z policjantami, którzy nie umówili się na spotkanie, nawet nie raczyli go uprzedzić o swojej wizycie. Niemniej daleki był od tego, żeby lekceważyć ich obowiązki, w końcu prowadzili dochodzenie w sprawie zagadkowej śmierci byłego pracownika Strattona. Zależało mu na tym, by odczuli, że traktuje ich jak najbardziej poważnie. Zajmowali się przecież bardzo delikatną sprawą. Był jednak śmiertelnie przerażony. Bardzo mu się nie po dobało, że postanowili z nim rozmawiać w pracy. Uważał, że to nadzwyczaj agresywne, wręcz oskarżycielskie posunięcie. Miał ochotę dać im do zrozumienia swoją postawą i tonem głosu, że nie akceptuje podobnych rzeczy, ale nie chciał zara zem, by nabrali podejrzeń, iż wynika to z braku szacunku dla ich pracy. - Mogę poświęcić na tę rozmowę najwyżej pięć minut - 209 . zakończył. - Zaskoczyli mnie państwo w najbardziej wypełnionym dniu tego tygodnia. - Dziękujemy, że mimo wszystko zechciał nam pan po święcić czas odparła czarna. Blondyn tylko zamrugał szybko, jak waran na widok smakowitego koziołka, ale nie odezwał się ani słowem. Nick był przekonany, że z jego strony grożą mu kłopoty. Kobieta okazała się nad wyraz uprzejma, to ona zapewne wodziła rej w tym zespole, natomiast on - Busbee czy Bugbee? - głównie mu się przyglądał. - Szkoda, że nie skontaktowali się państwo z moją sekretarką i nie umówili na spotkanie. Z przyjemnością poświęciłbym państwu więcej czasu. - To nie potrwa długo - burknął blondyn. - Czym mogę państwu służyć? - zapytał Nick. - Panie Conover, jak panu wiadomo, były pracownik Kor poracji Stratton został w ubiegłym tygodniu znaleziony martwy zaczęła czarna. Była dość ładna i miała w sobie coś, co napawało spokojem. - Tak, oczywiście - rzekł. - Andrew Stadler. Straszna tragedia. - Znał pan osobiście pana Stadlera? Pokręcił głową. - Niestety, nie. Zatrudniamy pięć tysięcy osób, a jeszcze dwa lata temu, zanim zostaliśmy zmuszeni do drastycznej redukcji etatów, było ich dziesięć tysięcy. Jest fizyczną niemożliwością, żebym znał wszystkich, choćbym nie wiem jak tego pragnął - uśmiechnął się smutno. - A jednak był pan na jego pogrzebie - rzekła z naciskiem. - To chyba zrozumiałe. - Bywa pan na pogrzebach wszystkich pracowników Strattona? - zainteresował się blondyn. - Nie wszystkich, ale staram się, gdy tylko jest to możliwe. Co prawda, w obecnej sytuacji nie zawsze jestem mile widziany. Wychodzę jednak z założenia, że co najmniej tyle jestem winien tym ludziom. 210 - Zatem nigdy nie poznał pan bliżej pana Stadlera, zgadza się? - zagadnęła kobieta. - Tak. - Ale wiedział pan o jego... sytuacji? - Sytuacji? - Kłopotach osobistych. - Dopiero później się dowiedziałem, że parę razy był w szpitalu psychiatrycznym. Ale w końcu wiele osób cierpi na zaburzenia psychiczne i nie jest agresywnych. - Czyżby? - zaciekawiła się czarna. - Skąd się pan dowiedział, że Stadler był w szpitalu psychiatrycznym? Widział pan jego akta osobowe? - A nie pisali o tym w gazetach? - Nie, w prasie nie było żadnej wzmianki o jego zaburzeniach - odparł szybko blondyn. - Chyba jednak musiała być - rzekł Nick, zastanawiając się gorączkowo, czy na pewno nie znalazł tej informacji w ar tykule. - Mam wrażenie, że gdzieś czytałem o smutnej historii jego zaburzeń emocjonalnych. - Ale nie było ani słowa o pobycie w szpitalu - oznajmił stanowczo barczysty mężczyzna. - Więc w takim razie ktoś mi musiał o tym wspomnieć. - Może dowódca służb ochrony pańskiej firmy, Edward Rinaldi? - Niewykluczone. Nie pamiętam. - Rozumiem - powiedziała kobieta, zapisując coś w notatniku. - Panie Conover, czy Edward Rinaldi mówił panu, że jego zdaniem to właśnie Andrew Stadler zabił pańskiego psa? - odezwał się znowu blondyn. Nick zmarszczył brwi, jakby sięgał w głąb pamięci Dobrze pamiętał, że pytał o to Eddiego. Powiedziałem jej, że prawdopodobnie nawet nie wiesz, kim on był. Co zresztą jest zgodne z prawdą. Nigdy wcześniej nie słyszałem tego nazwiska, zgadza się? - zapytał wówczas, chcąc się upewnić. - Tak jej powiedziałeś? 211 . Dokładnie tak. Wyjaśniłem, że jesteś bardzo zajęty, masz mnóstwo ważniejszych spraw na głowie i nie wciskasz się w moją robotę. - Nie przypominam sobie, by Eddie wymieniał mi jakieś nazwiska - odparł. - Na pewno? - spytała jak gdyby zdziwiona kobieta. Nick skinął głową. - Jeśli mam być szczery, jesteśmy w dość trudnej sytuacji. Zarządzam przedsiębiorstwem, z którego musiałem zwolnić połowę pracowników. Ludzie żywią do mnie z tego powodu uzasadnioną niechęć, co jest zupełnie zrozumiałe. - Zatem nie jest pan najbardziej lubianym człowiekiem w mieście? - podsunęła czarna. - Delikatnie rzecz ujmując. Dostawałem wiele przepełnionych goryczą listów od zwolnionych ludzi. Niektóre naprawdę raniły mi serce. - Były też pogróżki? - Możliwe, lecz zapewne i tak bym się o nich nie dowiedział. - Niby dlaczego miałby się pan nie dowiedzieć o pogróżkach? - wtrącił blondyn. - Bo nie ja pierwszy otwieram swoją korespondencję. Gdyby zdarzył się list z pogróżkami, zapewne od razu trafiłby do służb ochrony, bez mojej wiedzy. - I nawet nie chciałby pan o tym wiedzieć? - zdziwił się detektyw. - Bo ja bym chciał. - Ja nie, dopóki nie istniałyby ku temu jakieś konkretne przyczyny. Im mniej się wie o takich rzeczach, tym lepiej. - Naprawdę? -- Oczywiście. Nie umiem sobie wyobrazić, że miałbym żyć w paranoicznym strachu. To przecież niczemu nie służy. - Czy pan Rinaldi mówił panu, dlaczego zażądał dostępu do akt osobowych pana Stadlera? odezwała się znów czarna. - Nie. Nawet nie wiedziałem, że do nich zaglądał. 212 - I później też panu nie powiedział, że sprawdzał Stadlera? - zapytała z naciskiem. - Nie. W ogóle nigdy nie rozmawiał ze mną o Stadlerze. Nie miałem pojęcia... aż do tej pory, że czegoś szukał w jego aktach osobowych. On ma swoje zadania, a ja swoje. - Pan Rinaldi w rozmowach z panem nawet nie wymienił nazwiska Stadlera? - Nie przypominam sobie. - Czegoś tu nie rozumiem - bąknęła. - Wcześniej powiedział pan, że o pobycie Andrew Stadlera w szpitalu psychiatrycznym dowiedział się prawdopodobnie od pana Rinaldiego, a to przecież nie byłoby możliwe bez wymieniania jego nazwiska, prawda? Nick poczuł, jak kropelka potu ścieka mu za prawym uchem na kark. - Widocznie tylko wspomniał o tym mimochodem już po śmierci Stadlera. Naprawdę nie pamiętam dokładnie. - Aha - mruknęła kobieta. Na kilka sekund zapadła cisza. Nick starał się nie myśleć o łaskotaniu wywołanym przez spływającą kropelkę potu, żeby nie wzbudzać podejrzeń gliniarzy jej wycieraniem. - Panie Conover - zaczął wreszcie blondyn. - W ciągu ostatniego roku, to znaczy po masowych zwolnieniach ludzi z zakładów, kilkakrotnie włamywano się do pańskiego domu, prawda? - Tak. Kilka razy. - Włamań dokonywał ten sam sprawca? - Trudno powiedzieć, ale podejrzewam, że robił to ten sam sprawca. - I tylko zostawiał po sobie jakieś graffiti? - Owszem, napisy wymalowane sprayem na ścianach. - Cóż to były za napisy? - zaciekawiła się czarna. - "Nie ukryjesz się". - Dokładnie te słowa? - Tak. 213 . - Ale nikt nie groził panu śmiercią? - Nie. Zaraz po pierwszych redukcjach zatrudnienia, mniej więcej dwa lata temu, zdarzały się od czasu do czasu telefony z pogróżkami, ale bardzo ogólnikowymi. - A jednak ostatnio ktoś zabił pańskiego psa - rzekł blondyn. - To chyba można już uznać za śmiertelną pogróżkę, nie sądzi pan? Nick zamyślił się na krótko. - Pewnie tak. W każdym razie uznałem to za przejaw chorej, ślepej nienawiści. Urwał, żeby nie posunąć się za daleko i nie okazać, jak bar dzo go to rozwścieczyło. Zresztą, jak miałby inaczej zareagować na takie bestialstwo? Zwrócił uwagę, że czarnoskóra detektyw znowu coś zanotowała. - Czy policja z Fenwick podejrzewa kogoś o dokonanie tego czynu? - zapytał mężczyzna. - Nie mam pojęcia. - Czy pan Rinaldi włączał się do spraw pańskiej ochrony poza terenem zakładu? - zabrała znów głos czarna. - Owszem, choć tylko nieformalnie. Po tym ostatnim wypadku poprosiłem go, by zainstalował w moim domu nowy, rozbudowany system alarmowy. - Zatem musiał pan z nim rozmawiać o tym, co się stało skwitowała. Nick zawahał się, chyba odrobinę za długo. Nie mógł sobie przypomnieć, co w tej sprawie dokładnie mówił im Eddie. Czy wspomniał o wizycie w jego domu zaraz po zabiciu Bameya? Pożałował nagle, że tak krótko rozmawiał z Rinaldim i nie wyciągnął od niego więcej szczegółów. Cholera. - Owszem. Oczywiście poprosiłem go o radę. Pełen obaw czekał na następne, jak mu się zdawało oczywiste pytanie: Czy Eddie Rinaldi odwiedził go w domu zaraz po znalezieniu w basenie zabitego Bameya? Jak miałby na nie odpowiedzieć? Nie padło jednak. Czarnoskóra śledcza nieoczekiwanie zmieniła temat 214 ^ - Panie Conover, kiedy pan się przeprowadził na teren FenwickeEstates? - Mniej więcej, rok temu. - Po tym, jak doszło do masowych zwolnień w zakładach? - Jakiś rok po tym. - Co było powodem? Znowu się zawahał. - Nalegała na to moja żona. - Dlaczego? - Była zaniepokojona. - Czym? - Tym, że nasza rodzina znalazła się w zagrożeniu. - Co ją tak zaniepokoiło? - Chyba tylko instynktownie przeczuwała to zagrożenie. Zdawała sobie sprawę, że sporo osób miałoby powody, żeby się na nas mścić. - Zatem już wtedy musiał pan wiedzieć o pogróżkach - zauważyła. - A jednak powiedział pan, że nic o nich nie wiedział, nawet nie chciałby wiedzieć. Ułożył splecione dłonie na brzegu stołu. Czuł się coraz bar dziej przyparty do muru, jak ścigane i osaczone zwierzę. Tym czasem wiedział doskonale, że musi zachować przytomność umysłu i śmiało odpowiadać na wszystkie pytania. - Chodziło mi o konkretne pogróżki, a takich nie odbierałem. Natomiast czy słyszałem, że były jakieś pogróżki, pojedyncze, niesprecyzowane groźby kierowane pod adresem mojej rodziny? Oczywiście. Ludzie mówią różne rzeczy. Słyszy się plotki. W każdym razie nie zamierzałem spokojnie czekać, by się przekonać, ile prawdy kryje się w tych plotkach. A już na pewno nie zamierzała tego czynić moja żona. Wyglądało na to, że oboje bez zastrzeżeń przyjęli to wyjaś nienie. - Czy przed przeprowadzką do nowego domu także ktoś się do państwa włamywał? - Nie. Włamania zaczęły się dopiero w Fenwicke Estates. Blondyn uśmiechnął się ironicznie. 215 . - Zatem wygląda na to, że... odgrodzone i strzeżone osiedle także nie zapewniło panu bezpieczeństwa, prawda? - rzekł, podkreślając słowa „odgrodzone i strzeżone", jakby to spostrzeżenie sprawiło mu ogromną satysfakcję. - Owszem, głównie tylko wydłużyło i utrudniło mi drogę z domu do pracy i z powrotem. Blondyn zachichotał i pokręcił głową. ,< " ' - I mogę się założyć, że sporo więcej kosztuje. - - Nie ma nic za darmo. , >*•> • - Ale stać pana na to. Nick wzruszył ramionami. - To nie był mój pomysł, żeby się tam przeprowadzić. Żona nalegała. - Pańska żona... - zaczęła ostrożnie czarna. - Zmarła w ubiegłym roku, zgadza się? Tak. - Czy w jej śmierci nie było niczego podejrzanego? Chwila ciszy. - Nie, ani trochę - odparł z ociąganiem. - Zginęła w wypadku samochodowym. < - Pan prowadził? - zapytała detektyw. , »'JVl' - Nie. Ona. - Nie była pod wpływem alkoholu? - Ona nie. Ten drugi kierowca tak. Prowadził po pijanemu półciężarówkę i spowodował wypadek. - Na chwilę przygryzł wargi, po czym spojrzał na zegarek i rzekł: - Państwo wybaczą, ale... Blondyn wstał szybko i rzucił: ^ - Dziękujemy, że zgodził się pan poświęcić nam czas. Jego partnerka nie ruszyła się jednak z miejsca. - Czy zechciałby pan odpowiedzieć jeszcze na kilka pytań? - Nie można tego przełożyć na kiedy indziej? - To nie zajmie dłużej niż minutę, jeśli pan pozwoli. Po prostu nie chcielibyśmy niczego przeoczyć. Czy ma pan broń palną, panie Conover? : ^ 216 - Broń? - Energicznie pokręcił głową, mając nadzieję, że się nie zaczerwienił. - Żadnego pistoletu ani rewolweru? - Nie, nie mam. - Dziękuję. A gdzie pan był w ubiegły wtorek wieczorem? - W domu. Mniej więcej od dziesięciu dni nie ruszałem się z miasta. - Pamięta pan, o której położył się pan wtedy spać? - W ubiegły wtorek? - Tak. Tydzień temu. Zamyślił się na chwilę. - W środę wieczorem wyjeżdżałem do miasta na kolację, zatem we wtorek na pewno byłem w domu. - Nie pamięta pan, o której się położył? - No cóż... Zwykle kładę się spać około jedenastej, wpół do dwunastej. - Zatem możemy przyjąć, że o wpół do dwunastej był pan już w łóżku? - To by się zgadzało. Przemknęło mu przez myśl, że czarna jest sprytna. Bardzo sprytna. I o wiele inteligentniejsza od blondyna, który miał raczej tylko odstraszać swoim wyglądem. - I spał pan całą noc? - Oczywiście. Do licha! Czyżby chciała coś zasugerować? - W porządku. Dziękuję. - Wstała wreszcie. - Na razie nie mamy więcej pytań. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że zechciał nam pan poświęcić czas na tę rozmowę. Ściskając im dłonie na pożegnanie, odparł: - Zawsze chętnie służę pomocą. Tylko następnym razem proszę uprzedzić o swojej wizycie. - Będę pamiętała, żeby się umówić. - Kobieta przystanęła w drzwiach, jakby sobie o czymś przypomniała. - Jeszcze raz przepraszam, że zabraliśmy panu cenny czas, panie Conover, ale powinien pan rozumieć, że ofiary morderstw to przecież ludzie. Niezależnie od tego, kim byli, jakie napotykali kłopoty 217 - i z jakimi trudnościami się borykali. zginęli, a przecież mieli swoich bliskich i dla kogoś bardzo wiele znaczyli. Każdy z nas ma w życiu kogoś, kto go kocha. - Chciałbym w to wierzyć - odparł Nick. 38 Odprowadziwszy śledczych z wydziału zabójstw do windy, ruszył z powrotem do sali konferencyjnej, mając nadzieję złapać jeszcze Todda Muldaura. lecz przy stole nikogo już nie było. wszyscy się rozeszli. Zawrócił więc do swojego gabinetu, a raczej boksu, postanowił jednak nadłożyć trochę drogi i zajrzeć do McNally"ego. - Dzień dobry. Glorio. Czy Scott jest u siebie? - zapytał sekretarkę, drobną, nad wyraz kompetentną kobietę o okrągłej twarzy i blond włosach przystrzyżonych w różnej długości pasemka, - Dzień dobry, panie Conover. Scott właśnie... - Hej, Nick! - zawołał McNally. wyglądając zza przepierzenia swojego boksu - Chłopie, ale była jazda, co nie? - Mnie to mówisz? - rzucił obojętnym tonem, przechodząc obok biurka w stronę małego okrągłego stołu, przy którym Scott urządzał zebrania działu księgowości. - To jak całkiem nowa perspektywa leczenia kanałowego. - McNally zaczął pospiesznie zbierać rozłożone na stole papiery i upychać je do regału przy biurku. - A co myślisz o tym nowym. Finegoldzie? - Zrobił na mnie dość pozytywne wrażenie - odparł ostrożnie Nick. odsunął krzesło, lecz stał nadal, czekając, aż Scott pozbiera wszystkie dokumenty. - Ten gość jeszcze nieźle namiesza. To znaczy... jest naładowany różnymi pomysłami. Słyszałeś, że kilka lat temu, na barmicwę swojej córki, zaangażował zespół N Sync. kiedy ten był jeszcze na fali? 218 - Finegold też jest tylko rezerwą na fali. - Słucham? - Częścią zamienną. Kiedy w komputerze pada ci stacja dysków, wymieniasz ją na inną. Potem podłączasz i gotowe, - Dane. Och. Nie... Jestem pewien, że będzie autentyczmym wzmocnieniem ławki, bo tak się mówi w sporcie, prawda? To naprawdę wspaniały gość. Opowiem coś zabawnego. Kiedy był... - Wolałbym usłyszeć, dlaczego o fiasku rozmów z Atlasem McKenzie musiałem się dowiedzieć od Todda - przerwał mu Nick. - Co się stało, do cholery Kontrakt był już gotowy Scott wyraźnie poczerwieniał, szybko spuścił głowę i w bił spojrzenie w blat stołu. - Już ci mówiłem. Hardwick zadzwonił na moją komórkę. gdy byłem w drodze na obiad. Próbowałem się z tobą skontaktować. ale chyba miałeś wyłączony aparat. - Nie zostawiłeś wiadomości. -- Cóż... Nie chciałem przekazywać tego rodzaju wieści pocztą głosową. Sam wiesz... " ńie mogłeś też przesłać e-maila? Nie mogłeś zadzwonić? Scott szeroko rozłożył ręce i nruknął nieśmiało - Po prostu nie miałem okazji... - Nie miałeś też okazji, aby mnie uprzedzić, że chcą cię dokooptować do rady nadzorczej? Scott w takim napięciu wpatrywał się w laminowany blat stołu, jakby dostrzegł na nim coś odkryw czego. - Nie miałem - odparł jeszcze ciszej. - Nie wmówisz mi. że nie miałeś pojęcia, co się szykuje, Czemu nie wspomniałeś o tym ani słowem, do cholery? Wszystko dlatego, że nie mogłeś się ze mną skontaktować?! - To... nie należało do mnie. Nick - burknął Scott. Kiedy wreszcie podniósł głowę, policzki miał zarumienione. a oczy wilgotne od łez. Odezwał się cicho, łamiącym się głosem, ale patrzył na Nicka hardo. 219 . - - Nie należało do ciebie?! Próbujesz mi wciskać kit?! Dobrze wiedziałeś, że chcą cię wciągnąć do rady, lecz nie do ciebie należało mnie o tym uprzedzić?! Wolałeś to zachować w tajemnicy, żebym przed całą radą wyszedł na idiotę?! - Nie przesadzaj, Nick. Uspokój się, dobrze? To nie takie proste... To znaczy, teraz, z perspektywy patrząc, chyba rzeczywiście powinienem był cię uprzedzić, ale Todd prosił, żebym nic nie mówił. Naprawdę byłoby lepiej, gdybyś z nim porozmawiał na ten temat. - Nick wstał błyskawicznie od stołu. - Masz rację. Powinienem rozmawiać z nim. Miał już na końcu języka: „Lepiej ze mną nie zadzieraj", ale na szczęście opanował się w ostatniej chwili. Kiedy wracał do siebie, zatrzymała go Marge, podniosła z biurka kopertę i powiedziała: - Właśnie przyszedł z działu finansowego ten czek, o który występowałeś. • , - Dzięki - mruknął. * -Wziął kopertę i ruszył dalej. • - Nick? Stanął i obejrzał się. - To czek dla Cassie Stadler, prawda? - Owszem. , - Na dużą kwotę. Jako odprawa jej zmarłego ojca, do której stracił prawo, składając wymówienie? »/>_•• Przytaknął ruchem głowy. - I firma nie była zobowiązana do wypłaty, prawda? - - Zgadza się. - Rozumiem, że tak nakazuje ci poczucie przyzwoitości. To bardzo ładny gest, Nick. - W jej oczach pojawiły się łzy. Jeszcze raz skinął głową i skręcił do swego boksu. Bez namysłu podniósł słuchawkę i wybrał numer telefonu komórkowego Todda Muldaura. Niecierpliwie odczekał trzy, cztery sygnały, lecz gdy miał już się rozłączyć, rozległ się głos Todda. - Słucham. Muldaur. 220 Zabrzmiało jak początek wiadomości nagranej na autonatycznej sekretarce, odczekał więc parę sekund, nim w końcu się odezwał: - Todd'? Mówi Nick Conover. - Och. cześć. Nick, Miło cię słyszeć. Wybiegłeś z sali i na wet nie zdążyłem się z tobą pożegnać, - Czyżbyś zamierzał mnie wyeliminować z gry? Krótka pauza. - Dlaczego tak uważasz? - Daj spokój. Przecież to oczywisty wniosek po tym. co się wydarzyło na posiedzeniu rady. Najpierw dokooptowałeś Finegolda. swoją część zamienną, a potem jeszcze Scotta. mie uprzedzając mnie o tym zawczasu. Do tego zażyczyłeś sobie posiedzeń rady co miesiąc, a sprawozdań finansowych co tydzień. Ot. tak sobie zmieniłeś dotychczasowe reguły gry. w do datku pozbawiając mnie możliwości wprowadzania zmian w kadrze kierowniczej według własnego uznania. Masz mnie za idiotę? - Nick. naprawdę nikt nie zamierza cię wyeliminować z gry - odparł stanowczo Todd. - Gdyby nam. na tym zależało. już byś dostał wymówienie. - Tyle że z wymówieniem musielibyście wybulić niezłą odprawę. - Dla Fairfieid Partner- to prawie jak błąd zaokrąglania liczb, kolego. - Pięć milionów to dla was błąd zaokrąglania" - Mówiłem zupełnie poważnie. Nick. Chcieliśmy tylko poszerzyć radę nadzorczą, żeby wzmocnić ekipę. - Jeśli macie wątpliwości, czy potrafię kierować firmą, to raczej powinniście wprost zgłosić zastrzeżenia. Todd coś odpowiedział, ale zagłuszyły go szumy i trzaski. Wyraźnie doleciały tylko ostatnie słowa: ..... ", - Możesz powtórzyć? Coś przerywa. - Powiedziałem, że w- pełni ci ufamy. Nick. nie chcemy tylko, abyś ruszył w rejs, - Jak to w rejs? 221 . - Musimy mieć pewność, że nadal będziesz właściwie reagował na nasze sugestie, nic poza tym. Chcemy wiedzieć, że wciąż czujesz się członkiem załogi. - Przecież to chyba oczywiste. Jestem członkiem załogi -odparł z naciskiem, świadomie powtarzając niejednoznaczne określenie. Na dobrą sprawę nie potrafił rozsądzić, co to może konkretnie oznaczać, pragnął jednak, by zabrzmiało zdecydowanie, może nawet groźnie. - Doskonale - odparł Todd. Zakłócenia przybierały na sile, połączenie wyraźnie słabło i do Nicka znowu dotarły tylko ostatnie słowa: „...to słyszeć". - Możesz powtórzyć? - Cholera, człowieku, czy w tej osadzie pastuchów jest tylko jeden przekaźnik sieci komórkowych? Słyszę cię jak z księżyca. Dobra, lepiej skończmy. W tych warunkach i tak się nie dogadamy. Połączenie zostało przerwane. Jeszcze przez dłuższy czas siedział oszołomiony, obracając w palcach niebieski firmowy czek, wystawiony przez dział finansowy na nazwisko Cassie Stadler. Było jasne, że to spóźniona odprawa. Jej ojciec odszedł na własną prośbę, zanim został zwolniony w ramach redukcji etatów, dlatego formalnie nie należała mu się żadna odprawa. Jednakże przepisy nijak się miały do tego, co Cassie Stadler mogłaby wywalczyć w sądzie, gdyby zdecydowała się dochodzić roszczeń. Dlatego wolał zadziałać z wyprzedzeniem i do tego okazać hojność. Udowodnić, że jej ojciec dużo znaczył dla firmy, która jest gotowa uczynić znacznie więcej, niż wymagają tego od niej przepisy. Sam siebie przekonywał w myślach, że nic więcej nie kryje się za tym gestem. Miał nadzieję, że jeśli uszczęśliwi kobietę, odegna od siebie widmo rozprawy sądowej. W dodatku nie mógł zapomnieć, co powiedziała czarnoskóra śledcza przy pożegnaniu: „Każdy z nas ma w życiu kogoś, kto go kocha". Miała całkowitą rację. W końcu Andrew Stadler, 222 chociaż szalony i pałający żądzą zemsty, był przecież jej ukochanym ojcem. Ocknął się z odrętwienia i wcisnął klawisz interkomu. - Marge, bądź tak dobra i zadzwoń do Cassie Stadler w moim imieniu. - Jeśli się nie mylę, mieszka na razie w domu ojca - odparła sekretarka, której głos zawsze wydawał mu się lekko zniekształcony przez to urządzenie. - Zgadza się. Powiedz, że chciałbym do niej wpaść po pracy i że mam coś dla niej. :-.**» 39 Sierżant Jack Noyce zaprosił Audrey do swojego przeszklonego gabinetu, niewiele większego od jej boksu, za to wyposażonego w drogą nowoczesną wieżę stereo z wielofunkcyjnym odtwarzaczem DVD i olbrzymimi kolumnami głośnikowymi. Noyce uwielbiał słuchać muzyki i był miłośnikiem dobrego sprzętu. Nieraz widziało się go ze słuchawkami na głowie, a zdarzało się też, że gdy zostawał sam w wydziale, zamykał drzwi na zasuwkę i puszczał głośno muzykę. Jako szef sekcji przestępstw kryminalnych miał mnóstwo roboty papierkowej, nie mówiąc o konieczności nadzoru nad kilkunastoosobowym zespołem, toteż większość czasu pracy zabierały mu różne spotkania. Natomiast muzyka - głównie Keitha Jarretta, Billa Evansa, Arta Tatuma, Charliego Mingusa i zespołu Theloniousa Monka, nie wyłączając klasyki jazzu fortepianowego - stanowiła jego jedyną odskocznię od obowiązków służbowych. Teraz też z głośników dolatywały ciche dźwięki pięknej wersji ballady You Go to My Head z pianistą w roli głównej. - Tommy Flanagan? - zaciekawiła się. Noyce przytaknął ruchem głowy. 223 - Wystarczy zamknąć oczy, a człowiek natychmiast przenosi się. do Yillage Yanguard. - To bardzo ładny utwór. - Audrey, nie powiedziałaś mi jeszcze, jak sprawuje się Bugbee - rzekł, przyglądając się jej z ojcowską troską zza grubych szkieł ciężkich okularów. - Wszystko w porządku. - Dasz mi znać, jak coś będzie nie tak, prawda? Zaśmiała się krótko. - Tylko wtedy, gdy już nie dam rady tego znieść. - Wydaje mi się, że przestał chyba robić ci głupie kawały. - Może mu się wreszcie znudziły? - A może nauczył się szacunku dla ciebie. - Obawiam się, że to zbyt daleko idący wniosek - odparła i zachichotała. - Kto inny, jak nie ty, miałby dać wiarę w zadośćuczynienie? Zresztą, nie o tym chciałem rozmawiać, Audrey. Jeśli się nie mylę, byliście w Strattonie? - Tylko mi nie mów, że Bugbee donosi ci o każdym moim kroku w ramach dochodzenia. - Skądże. Dzwonił do mnie dowódca służb ochrony Strat-tona. - Rinaldi? - Zgadza się. Rozmawiałaś z nim, a potem oboje wybraliście się na rozmowę z Nicholasem Conoverem. - W jakiej sprawie dzwonił? - Powiedział, że zaczailiście się na korytarzu i zaskoczyliście dyrektora, gdy wychodził z posiedzenia rady nadzorczej. To prawda? Poczuła się tak, jakby ktoś jej zarzucił złamanie regulaminu. - Sama tak zadecydowałam. Chciałam uniknąć ewentualności wcześniejszego przygotowania odpowiedzi i koordynacji zeznań. - Nie rozumiem. Noyce zdjął okulary i zaczął przecierać szkła specjalną miękką chusteczką. 224 - Kiedy wcześniej rozmawiałam z Rinaldim, odniosłam dziwne wrażenie, że coś mi nie pasuje. Nie potrafię tego sprecyzować... - Nie musisz. Zadziałał twój szósty zmysł. ? - Zgadza się. - Który w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto okazuje się zawodny. Ale cóż... - uśmiechnął się smutno. - Musimy się opierać na tym, co mamy. - Miałam nadzieję, że Rinaldi nie zdąży się skontaktować ze swoim szefem i nie powie mu, jak ma odpowiadać na nasze pytanie. - Tylko dlatego zaskoczyłaś dyrektora zaraz przed drzwiami sali konferencyjnej? - Noyce zaśmiał się cicho. - Doszłam do wniosku, że jeśli wcześniej umówimy się na spotkanie, wezwie do siebie dowódcę straży i zapyta: „Co tu jest grane?". - Nadal nie rozumiem. Chcesz mi powiedzieć, że twoim zdaniem dyrektor naczelny Strattona miał coś wspólnego z tym morderstwem? Pokręciła głową. - Skądże, nic podobnego. Nie mogę jednak wykluczyć jakichś powiązań. Kilka dni przed śmiercią Stadlera doszło do poważnego incydentu w domu Nicholasa Conovera. Ktoś zabił jego psa, rozpłatał mu nożem brzuch i wrzucił truchło do basenu kąpielowego. Noyce skrzywił się z niesmakiem. - Mój Boże... Zrobił to Stadler? - Nie wiadomo. W każdym razie był to ostatni z długiej serii incydentów w domu Conovera, która zaczęła się zaraz po jego przeprowadzce, jakiś rok temu. Wcześniej dochodziło tylko do włamań i malowania graffiti na ścianach, ale nic nie zginęło i nie było aktów przemocy. Za każdym razem Conover zawiadamiał policję, ale nasz wydział miejski do tej pory nie kiwnął palcem w tej sprawie. Nie zdjęli nawet odcisków palców z zakrwawionego noża, który znaleziono obok zabitego psa. Z tego, co słyszałam, nikt po prostu nie miał ochoty 225 zainteresowac się tymi włamaniami, wziąwszy pod uwagę nastawienie mieszkańców Fenwick do Conovera. - Mimo wszystko to niezgodne z przepisami. - Krótko przed śmiercią Stadlera Rinaldi skontaktował się z naszą komendą i zażądał dostępu do jego akt osobowych. In teresował się głównie tym. czy Stadler był wcześniej karany. - A był? ^ - Przed laty przesłuchiwano go w związku z zabójstwem mieszkającej po sąsiedzku rodziny, ale nie znaleziono przeciwko niemu żadnych dowodów. - Z jakiego powodu Rinaldi zainteresował się właśnie Stadlerem - Twierdzi, że po prostu przeglądał spisy zwolnionych pracowników... dość obszerne spisy, skoro zwolniono około pięciu tysięcy ludzi. Chciał wytypować podejrzanych, skłonnych do aktów przemocy. - i tak trafił na Stadlera? - W tym zakresie udzielał wymijających odpowiedzi. W rozmowie z przełożonym Stadlera. kierownikiem modelarni, w której pracował, dowiedziałam się. że ani trochę nie był agresywny. Ale z wściekłością złożył wymówienie z pracy. choć oznaczało to dla niego utratę odprawy, Niemniej Rinaldi dowiedział się. że Stadler był chory psychicznie. - I stąd nabrał podejrzeń, że to właśnie Stadler włamywał się do domu Conovera. - Zaprzecza temu. ale i ja doszłam do takiego samego wniosku. - Więc twoim zdaniem Conover albo Rinaldi mieli coś wspólnego z morderstwem Stadlera? - Tego nie wiem. ale zachowanie Rinaldiego daje dużo do myślenia. - No cóż. trochę go znam. - On twierdzi, że przed laty byliście przyjaciółmi. Noyce zachichotał. - Poważnie? 226 - A prawda jest taka, że było do niego wiele zastrzeżeń, kiedy służył w policji w Grand Rapids. Zrezygnował ze służby, jak tylko pojawiły się podejrzenia, że zgarnia forsę ze sprzedaży narkotyków przechwyconych w czasie obław na handlarzy. \ - Skąd to wiesz? - zaciekawił się Noyce. - Dzwoniłam do Grand Rapids i rozpytywałam o niego aż trafiłam na kogoś, kto ujawnił tajemnicę. Noyce zmarszczył brwi i pokręcił głową. - Nie powinnaś tego robić. ^/ - Dlaczego? * - Bo ludzie mają długie języki, a plotki błyskawicznie się rozchodzą. Coś z nich może dotrzeć do Rinaldiego, a wolałbym, aby nie wiedział, że interesujesz się przebiegiem jego służby. W ten sposób łatwiej byłoby go przyłapać na kłamstwie. - W porządku. Rozumiem. - Naprawdę uważasz, że Rinaldi może być odpowiedzialny za śmierć Stadlera? - Niczego takiego nie powiedziałam. Rinaldi to były gliniarz, który w dodatku zna dużo ludzi w służbach mundurowych. - I myślisz, że mógłby zlecić któremuś z nich usunięcie natrętnego byłego pracownika zakładów? - Sierżant znowu zdjął okulary i spojrzał na nią spod uniesionych brwi. - - Uważasz, że to naciągana poszlaka? < - - Nawet bardzo. - Ale chyba nie bardziej niż wiązanie zabójstwa z handlem narkotykami, skoro ofiara nie pasuje do profilu narkomana, w jej krwi nie stwierdzono żadnych środków odurzających, a w kieszeni miała fałszywy towar. Moim zdaniem, to zwykła podpucha. - Celne spostrzeżenie. - Poza tym, na workach foliowych, w które owinięto zwłoki, nie było odcisków palców. Ślady talku wskazują, że zabójca 227 pracował w rękawiczkach chirurgicznych. To wszystko wygląda bardzo dziwnie. Dlatego chciałabym dostać wykaz służbowych rozmów telefonicznych Rinaldiego. Noyce westchnął ciężko. - Mam wrażenie, że zamierzasz w Strattonie otworzyć puszkę Pandory. - Więc może chociaż wykaz rozmów z jego telefonu domowego i aparatu komórkowego? - Z tym powinno być łatwiej. ,« . - Zechciałbyś podpisać taki wniosek? / > Sierżant przygryzł dolną wargę. - Oczywiście. Podpiszę. Jeśli kierujesz się instynktem, masz moje poparcie. Tylko uważaj, Audrey. Korporacja ma w tym mieście wielu wrogów. - Mnie to mówisz? - Wolałbym, żeby wszystko było jasne i nie wyglądało na arbitralne oskarżenia, mające na celu jedynie wprowadzenie zamętu w zakładach, nasilenie presji opinii publicznej i chęć przypodobania się lokalnej społeczności. Nic w tym rodzaju. Musimy grać w otwarte karty, a co ważniejsze, robić wszystko, by tak to właśnie wyglądało. Rozumiemy się? - Jasne. - Przynajmniej do czasu, dopóki jesteśmy po tej samej stronie barykady. ,« , 40 Cassie Stadler mieszkała przy ulicy Zachodniej Szesnastej, w tej części Fenwick, którą wciąż nazywano Steepletown, dawniej mieściły się tu kościoły wszystkich wyznań. Nick doskonale znał te rejony, bo właśnie tu się wychowywał, w małym brązowym piętrowym domku oddzielonym od ulicy zarośniętym chwastami trawnikiem, a od sąsiadów ogrodzeniem z drucianej siatki. Za jego młodości było to osiedle robotnicze, zamieszkane w większości przez rodziny pracowników Strat- 228 zainteresowac się tymi włamaniami, wziąwszy pod uwagę nastawienie mieszkańców Fenwick do Conovera. - Mimo wszystko to niezgodne z przepisami. - Krótko przed śmiercią Stadlera Rinaldi skontaktował się z naszą komendą i zażądał dostępu do jego akt osobowych. In teresował się głównie tym. czy Stadler był wcześniej karany. - A był? ^ - Przed laty przesłuchiwano go w związku z zabójstwem mieszkającej po sąsiedzku rodziny, ale nie znaleziono przeciwko niemu żadnych dowodów. - Z jakiego powodu Rinaldi zainteresował się właśnie Stadlerem - Twierdzi, że po prostu przeglądał spisy zwolnionych pracowników... dość obszerne spisy, skoro zwolniono około pięciu tysięcy ludzi. Chciał wytypować podejrzanych, skłonnych do aktów przemocy. - i tak trafił na Stadlera? - W tym zakresie udzielał wymijających odpowiedzi. W rozmowie z przełożonym Stadlera. kierownikiem modelarni, w której pracował, dowiedziałam się. że ani trochę nie był agresywny. Ale z wściekłością złożył wymówienie z pracy. choć oznaczało to dla niego utratę odprawy, Niemniej Rinaldi dowiedział się. że Stadler był chory psychicznie. - I stąd nabrał podejrzeń, że to właśnie Stadler włamywał się do domu Conovera. - Zaprzecza temu. ale i ja doszłam do takiego samego wniosku. - Więc twoim zdaniem Conover albo Rinaldi mieli coś wspólnego z morderstwem Stadlera? - Tego nie wiem. ale zachowanie Rinaldiego daje dużo do myślenia. - No cóż. trochę go znam. - On twierdzi, że przed laty byliście przyjaciółmi. Noyce zachichotał. - Poważnie? 226 - A prawda icsi taka. ze bvlo do mego wiele zastrzeżeń. kiedy służył w policji w Grand Rapids. Zrezygnował ze służ by. Jak tylko pojawiły się podejrzenia, że zgarnia forsę /e sprzedaży narkotyków pr/echuyconych w czasie obław ,^ handlarzy. - Skąd to wiesz'"' - zacieka". ii się Novee - Dzwoniłam do Grand Rapids i rozpytywałam o niego, aż trafiłam na kogoś, kto ujawnił tajemnicę, Noyce zmarszczył br:\ \ i pokręcił głową. - Nie poy-.nrrias tego robić. - Dlaczego? - Bo ludzie mają długie języki, a płotki błyskawicznie się rozchodzą. Coś z nich może dotrzeć do Rinaldiego. a wo lałbym. aby me wiedział, że interesujesz się przebiegiem jego służby. \V ten sposób łatwiej byłoby go przyłapać na kłam stwie. - W porządku. Rozumiem, - Naprawdę uważasz, że Rmałdi może być odpowiedzial ny za śmierć Stadlera? - Niczego takiego nie powiedziałam. Rinaldi to były glir^in.-^ L.t^t^' i ^.-Intl.,, ^"" .),..,.,, 1,,^^: .,. ...i,,-,l-,.."l, ,",,"-!,,.-., marz. KTOI ^ A .joaaiku zn;i ^Li^-o iiŁu^-; % "lin/Du^si iiiaiiuUi^.'- wy c h. - 1 myślisz, ze moLrłby ziecic któremuś z nich UMiniecic natrętnego byłego pracownika zakładów':' - Sierżant znowu zdjął okulary i spojrzał na nią spod uniesionych brwi. - Lważasz. że to naciągana poszlaka? - Nawet bardzo. - Ale chyba nie bardziej niż wiązanie zabójstwa z handlem narkotykami, skoro ofiara nie pasuje do profilu narkomana. w jej krwi nie stwierdzono żadnych środków odurzających. a w kieszeni miała fałszywy towar. Moim zdaniem, to zwykła podpucha. - Celne spostrzeżenie. - Poza tym. na workach foliowych. w które owinięto zwło ki. nie było odcisków palców. Siady talku wskazują, że zabój. ca pracował w rękawiczkach chirurgicznych. To w szystko wy gląda bardzo dziwnie. Dlatego chciałabym dostać wykaz służ bowych rozmów telefonicznych Rinaldiego. NOYCC westchnął ciężko. - Mam wrażenie, że zamierzasz w Srrattonie otworzyć puszkę Pandory. - Więc może chociaż wykaz rozmów z jego telefonu do mowego i aparatu komórkowego? - Z tym powinno być łatwiej, - Zechciałbyś podpisać taki wniosek? Sierżant przygryzł dolną wargę. - Oczywiście. Podpiszę. Jeśli kierujesz się instynktem, masz moje poparcie. Tylko uważaj. Audrey. Korporacja ma w tym mieście wielu wrogów. - Mnie to mówisz? - Wolałbym. żebv wszystko było jasne i nie wyglądało na arbitralne oskarżenia, mające na celu jedynie wprowadzenie zamętu w zakładach, nasilenie presji opinii publicznej i chęć przypodobania się lokalnej społeczności. Nic w tym rodzaju. Musimy grać w otwarte karty, a co ważniejsze, robić wszystko, bv tak to właśnie "wsiadało. Rozumiemy się0 - Jasne. - Przynajmniej do czasu, dopóki jesteśm\ m tej samej stronie barykady. 40 Cassie Stadler mieszkała przy ulicy Zachodniej Szesnastej. w tej części Fenwick. którą wciąż nazywano Steepletown. dawniei mieściły się tu kościoły wszystkich wyznań. Nick do skonale znał te rejony, bo właśnie tu się wychowywał, w ma łym brązowym, piętrowym domku oddzielonym od ulicy zaroś niętym chwastami trawnikiem, a od sąsiadów ogrodzeniem z drucianej siatki. Za jego młodości było to osiedle robotnicze. zamieszkane w większości przez rodziny pracowników 228 Strattona, głównie polskich katolików, chociaż Conoverowie ani nie mieli polskich korzeni, ani nie zaliczali się do najpilniejszych członków parafii. W każdym razie tutejsi mieszkańcy należeli do tych, którzy trzymają wszystkie oszczędności pod materacem. Ledwie zanurzył się w wąskie uliczki, ogarnęła go dziwnie smętna nostalgia. Wszystko tu wyglądało i pachniało znajomo, dom weterana, kręgielnia, sala do gry w bilard, dwupiętrowe domki jak spod sztancy, garaże z falistej blachy aluminiowej, sklep monopolowy Corky'ego. Nawet stojące na podjazdach samochody były w przewadze dużymi amerykańskimi modelami, gdy tymczasem w pozostałych rejonach miasta niepodzielnie królowały najnowsze mody, weganizm i cappuccinianizm, mnożyły się galerie sztuki, BMW ścigały się z terenowymi landarami z napędem na cztery koła, a wszystko sprawiało wrażenie źle dopasowanej sztuczności, jak kilkuletnia dziewczynka w długiej wydekoltowanej sukience i szpilkach mamusi. Kiedy parkował wóz przy krawężniku, z radia popłynął przebój Billy'ego Joela She s Always a Woman, jedna z ulubionych piosenek Laury. Nawet nauczyła się wystukiwać melodię jednym palcem na pianinie i całkiem nieźle jej to wychodziło. Często piskliwym, lekko roztrzęsionym głosem śpiewała pod prysznicem refren: "Oh, she takes care of herself...", fałszując przy tym niemiłosiernie. Toteż teraz wystarczyły już pierwsze tony, żeby serce ścisnęło mu się w piersi. Pospiesznie wyłączył radio, nie mogąc tego znieść, po czym przesiedział za kierownicą jeszcze parę minut, nim odważył się wysiąść. Kiedy nacisnął dzwonek, rozległ się kurant złożony z sześciu melodyjnych dźwięków. Drzwi się otworzyły i w półmroku za brudnymi siatkowymi drzwiami zewnętrznymi pojawiła się drobna kobieca sylwetka. Co ja wyprawiam, do cholery? - przemknęło mu przez myśl. Przecież to szaleństwo. Spotykam się z córką człowieka, którego zabiłem! Z jego pamięci wypłynęły słowa czarnoskórej detektyw: "Każdy z nas ma w życiu kogoś, kto go kocha". 229 . I to był właśnie ten ktoś. - Pan Conover? - odezwała się zdziwiona. Miała na sobie czarny T-shirt i powycierane dżinsy. Wyglądała w nich na kruchutką, jeszcze drobniejszą niż na po grzebie. Ale patrzyła hardym, czujnym wzrokiem. - Czy mogę na chwilę wejść? Oczy miała zaczerwienione i podkrążone. - Po co? - Mam coś dla pani. Jeszcze przez chwilę świdrowała go wzrokiem, wreszcie wzruszyła ramionami i zachowując pozory grzeczności, mruk nęła: - Proszę bardzo. Otworzyła drzwi siatkowe. Wszedł do ciasnego i ciemnego korytarzyka wypełnionego kwaśną wonią pleśni i butwiejących dywanów. Na stoliku przy drzwiach piętrzyła się sterta nieotwartej korespondencji. Nie wiele rzeczy w saloniku kojarzyło się z przytulnością domowego ogniska - obraz w rzeźbionej pozłacanej ramie, kiepski pejzaż morski będący chyba reprodukcją, wazonik z zasuszo nymi kwiatami, stojąca lampa z abażurem ozdobionym frędzlami, rozpięta na czarnym stelażu ręcznie haftowana makatka z napisem POZWÓL MI ZAMIESZKAĆ W DOMU PRZY DRODZE l BĄDŹ PRZYJAZNY CZŁOWIEKOWI oraz z wizerunkiem domu o wiele ładniejszego niż ten, w którym wisiała. Wyglądało na to, że nikt tu niczego nie odkurzał, a może nawet nie dotykał od dziesięcioleci. Po drodze Nick rzucił spojrzenie do kuchni, w której naczelne miejsce zajmowała olbrzymia biała lodówka starego typu, o mocno zaokrąglonych krawędziach. Cassie cofnęła się jeszcze o dwa kroki i stanęła w smudze światła rzucanego przez lampę z kloszem skierowanym ku górze. - O co chodzi? Wyjął z kieszeni marynarki kopertę i wyciągnął w jej stronę. Wzięła ją ze zdziwioną miną i popatrzyła takim wzrokiem, 230 jakby nigdy wcześniej nie widziała koperty. Po chwili szybko wyciągnęła niebieski czek i zerknęła na wypisaną kwotę. Na jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, jakby suma nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. - Nie mogę tego przyjąć. - To wszystko, co mogę dla pani zrobić rzekł Nick. - Za co te pieniądze? - To odprawa należna pani ojcu. W jej oczach pojawiły się błyski zrozumienia. - Przecież ojciec odszedł z pracy na własną prośbę. - Zmusiły go do tego okoliczności. Uśmiechnęła się przelotnie, odsłaniając równiutkie białe zęby, co w innej sytuacji można by uznać za bardzo seksowny uśmiech. W tej był raczej tylko przejawem zdenerwowania. - To bardzo ciekawe - powiedziała. Odznaczała się nadzwyczaj miękkim, głębokim i ciepłym głosem. Także seksownym, przemknęło Nickowi przez myśl. Wykrój jej ust, a zwłaszcza ułożenie kącików, kiedy się nie uśmiechała, nadawał jej lekko drwiący wyraz. - Co? - To - odparła. - Czek? Nie rozumiem. - Nie. Pan. I pańska obecność w tym domu. - Czyżby? - Mam wrażenie, jakby chciał pan spłacić dług. - Dług? Nic podobnego. Pani ojciec powinien zostać po traktowany inaczej w trakcie rozmów przed zwolnieniami. Po winien dostać taką samą odprawę, jaką dostawali wszyscy zwalniani, niezależnie od tego, że to on złożył wymówienie. Ogarnęło go rozgoryczenie, zresztą całkowicie zasadne. Był jednak wieloletnim pracownikiem korporacji zasługującym na coś więcej. - To bardzo duża suma pieniędzy. - Pracował w Strattonie przez trzydzieści sześć lat i należała mu się taka właśnie odprawa, jeśli nie pod względem for malnym, to z pewnością moralnym. 231 . - Więc to jednak dług wynikający z poczucia winy. Schuldgeld, jak mawiają Niemcy. Zgadza się? - Kąciki ust po wędrowały wysoko w szerokim, chytrym uśmiechu. - Niestety, nie znam niemieckiego - odparł, czując ściskanie w dołku. - Po prostu uznałem za niestosowne, żeby została pani bez środków do życia. - Boże, nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co pan przeżywa, będąc zmuszonym do podejmowania takich decyzji. Ma pełne prawo się na mnie powyżywać, pomyślał. Niech sobie ulży, niech da upust swojej pogardzie i dla mnie, i dla firmy. Niech miesza z błotem Strattona i mnie. Może poczuje się przez to lepiej. Może właśnie po to tu przyjechałem: z czy stego masochizmu. - A, owszem - mruknął. - W końcu jak jest się Katem... - Chciałam powiedzieć, że to musi być dla pana szalenie trudne, gdy całe miasto do głębi pana nienawidzi. - Taka praca. - Ale przynajmniej pan ją ma. - Nie zawsze oznacza to satysfakcję. - Mogę się założyć, że parę lat temu było panu znacznie łatwiej, kiedy cieszył się pan powszechnym szacunkiem. Pewnie czuł się pan na fali, rwał ostro do przodu. Aż tu nagle wszystko się odmieniło. - W końcu to nie jest konkurs popularności. - O co jej chodzi, do cholery? Uśmiechnęła się tajemniczo. - Człowiek pańskiego pokroju chciałby być lubiany. Po trzebuje pan tego jak powietrza. - Muszę już iść. - Speszyłam pana, prawda? Nie należy pan do miłośników samoobserwacji. - Urwała na chwilę. - Właściwie po co pan tu przyjechał? Nie ufa pan kurierom? Leniwie pokręcił głową. - Sam nie wiem. Pewnie dlatego, że serdecznie pani współczuję. Rok temu straciłem żonę i dobrze wiem, jak trudno jest w takich chwilach. 232 Spojrzała mu prosto w oczy. Odniósł wrażenie, że gdzieś w głębi dużych orzechowych oczu pojawiły się błyski zrozumienia. - Ma pan dzieci? - Dwoje. Córkę i syna. - W jakim wieku? - Julia ma dziesięć lat, Lucas szesnaście. - Boże, w takim wieku stracić matkę... Wydaje mi się, że na tym wielkim życiowym bankiecie ilość bólu jest stała i każdy musi odebrać swoją porcję... - Mówiła coraz słabszym głosem, jakby zabrakło jej tchu w piersi. - Muszę już iść. Proszę wybaczyć, że zakłóciłem pani spokój, pojawiając się tu osobiście. Nogi się nagle pod nią ugięły i klapnęła ciężko na wykładzinę, podpierając się jedną ręką, żeby nie upaść na bok. - Jezu... - syknęła. - Wszystko w porządku? - spytał zaniepokojony, pochylając się nad nią. Cassie przytknęła dłoń do czoła i na chwilę zamknęła oczy. Jej twarz poszarzała, blada cera stała się niemal przezroczysta. - Boże, przepraszam. Po prostu zakręciło mi się w głowie - Mogę pani jakoś pomóc? - Nie. Muszę tylko trochę posiedzieć. Zaraz dojdę do siebie. - Może podać pani szklankę wody? - Przykucnął przy niej, przestraszony, że lada moment zemdleje. - A może po winna pani coś zjeść? Pokręciła głową. - Nie, nic mi nie jest. - Nieprawda. Proszę się nie ruszać, zaraz coś pani przy niosę. - Nigdzie się nie wybieram - mruknęła, spoglądając przed siebie szklistym wzrokiem. - Naprawdę proszę się mną nie przejmować. Zaraz mi przejdzie. 233 . Wstał i poszedł do kuchni. Brudne naczynia piętrzyły się w zlewie i na sąsiednim blacie, w oczy rzucała się sterta kartonowych pudełek po chińskich daniach na wynos. Rozejrzał się gorączkowo. Na elektrycznej kuchence stał czajnik. Podniósł go, ale był pusty. Musiał wystawić część talerzy ze zlewu, żeby napełnić go wodą z kranu. Później parę sekund zajęło mu znalezienie właściwej gałki na kuchence elektrycznej. Wresz cie płytka grzejna pod czajnikiem zaczęła leniwie przybierać pomarańczowy kolor. - Lubi pani potrawy z Seczuan Garden? - zawołał. Nie było odpowiedzi. - Wszystko w porządku? - zaniepokoił się. - Tak - odpowiedziała po chwili słabym głosem. - Prawdę mówiąc, to prymitywne żarcie. Ale nie mam wyboru. W całym mieście są chyba trzy chińskie restauracje, a co jedna, to gorsza. - Znów zamilkła na dłużej. - Przy mojej ulicy w Chicago jest więcej barów. - Wygląda na to, że ostatnio zamawiała pani wyłącznie gotowe dania. - Sama po nie chodziłam. Jakoś nie czułam się na siłach, żeby gotować, zwłaszcza od... Stanęła w przejściu do kuchni, po czym wolno, niepewnym krokiem weszła do środka i usiadła ciężko na krześle z chromowaną rurkową ramą i siedzeniem obitym czerwonym skajem, przy stole krytym czerwonym laminowanym blatem, upstrzonym w wielu miejscach drobną siateczką pęknięć i obrzeżonym chromowaną listwą. Woda w czajniku zaczęła szumieć. Nick podszedł do lodówki - marki Frigidaire, co obwieszczał duży złocony napis odlany w metalu zamaszystym odręcznym pismem, przypominającym mu lodówkę z domu rodzinnego - otworzył drzwi i zajrzał do środka. Była prawie pusta. W przezroczystej plastikowej butelce stała szklanka odtłuszczonego mleka, w drzwicz kach zatkana korkiem, do połowy opróżniona butelka australijskiego chardonnay, a w pojemniku kilka jajek. 234 Znalazł jednak resztkę twardego parmezanu i skromny pęczek dymki. - Ma pani tarkę do sera? - Pyta pan poważnie? 41 Postawił przed nią na stoliku omlet, na papierowej serwetce położył widelec i zaparzył w kubku herbatę. Za późno spostrzegł, że to kubek firmowy i widnieje na nim stary emblemat Strattona, jeszcze z lat siedemdziesiątych. Cassie sięgnęła po widelec i zaczęła jeść z apetytem. - Jadła pani dziś cokolwiek? - zapytał. - Nie. Zapomniałam o śniadaniu. - Zapomniała pani? - Miałam inne rzeczy na głowie. Przyznam, że to całkiem niezłe. - Dziękuję. - Nawet bym nie podejrzewała, że umie pan gotować. - Niestety, mniej więcej na tym kończą się moje umiejęt ności kucharskie. - I tak czuję się dużo lepiej. Bardzo dziękuję. Już się bałam, że zemdleję. - Nie ma za co. Zauważyłem w lodówce kawałek salami, ale nie wiedziałem, czy nie jest pani wegetarianką. - Wegetarianie nie jedzą również jajek - odparła. - Och, Boże... Słyszał pan, że istnieją takie wstężniaki, które czerpią pokarm od innych, jak nie znajdą żadnego pożywienia? - Cieszę się, że zdążyłem w samą porę. - Już widzę te nagłówki w gazetach: "Dyrektor naczelny Strattona usmażył mi omlet". - Dlaczego przeniosła się pani do Chicago? - To długa historia. Wychowywałam się tutaj, ale mamę 235 . w końcu znudziły nawroty objawy szaleństwa ojca. Miałam wtedy dziewięć czy dziesięć lat. Dopiero później stwierdzono u niego schizofrenię. Najpierw odeszła od nas i przeprowadziła się do Wietrznego Miasta, a ja zostałam z tatusiem. Ale po paru latach, gdy po raz drugi wyszła za mąż, ściągnęła mnie do siebie... Zaraz, przecież jesteśmy w moim rodzinnym domu, a jak dotąd nie okazałam panu gościnności. Wstała, podeszła do kredensu i otworzyła dolną szafkę. W środku stała spora kolekcja zakurzonych butelek, głównie wermutów oraz irlandzkiego kremu Baileya. - Jak się domyślam, wolałby pan szkocką whisky. - Muszę wracać do domu, do dzieci. - Ach, tak. Oczywiście. Posmutniała, a na jej twarzy odmalował się wyraz zawodu. Nick obiecał Marcie, że wróci za godzinę, teraz jednak pomyślał, że przecież może jeszcze trochę zostać. - Ale z przyjemnością napiłbym się odrobinę szkockiej. Cassie rozpromieniła się wyraźnie, przykucnęła i wyciągnęła z dna szafki butelkę jamesona. - Mam irlandzką, a nie szkocką. Może być? - Bardzo chętnie. Z górnej półki zdjęła szklaneczkę z grubego rżniętego szkła. - O rety - mruknęła i zdmuchnęła z niej obłok kurzu. Po deszła do zlewu i opłukała szklankę. - Pewnie przydałyby się też kostki. - Słucham? - Kostki lodu. Wiem, że whisky pija się z lodem. Z zamrażalnika lodówki wyciągnęła archaiczny pojemnik, jakiego Nick nie widział od lat - aluminiowy z masywną dżwigienką popychacza do rozkruszania kostek. Kiedy naparła na nią z całą siłą, lód głośno zachrzęścił, dokładnie tak, jak pamiętał z dzieciństwa. Od razu przypomniało mu to ojca, który lubił wieczorem popijać szkocką z lodem, często w nadmiernych ilościach. Cassie wrzuciła do szklaneczki garść kostek lodu, polała je 236 skromną porcją whisky, postawiła przed nim na stole i spojrzała mu prosto w twarz, chyba po raz pierwszy od czasu nagłego omdlenia. Widok jej dużych, błyszczących, jakby roz świetlonych zielonkawymi iskierkami oczu sprawił, że poczuł mrowienie w dole brzucha. Aż się zaczerwienił ze wstydu. Matko Boska, pomyślał. - Dzięki - mruknął. Szklaneczka miała z boku nadrukowaną markę whisky Famous Grouse, pewnie w ramach promocji była dołączona do butelki tego trunku. - A pani? - Nie pijam mocnych alkoholi - odparła. Czajnik zaczął głośno gwizdać. Zdjęła go z płytki, wyjęła z szuflady pudełko herbaty owocowej, wrzuciła jedną torebkę do kubka i zalała wrzątkiem. - Jak się pani czuje po latach w rodzinnym domu? - zapytał, czując rozlewające się w żołądku przyjemne ciepło od dobrej gatunkowo, łagodnej whisky. Przypomniał sobie nagle, że i on nie pamięta, kiedy ostatnio coś jadł. - Dziwnie - odrzekła, siadając przy stole. - Wraca strasz nie dużo wspomnień. Niektóre są dobre, inne nie za bardzo. - Znowu spojrzała na niego. - Nie sądzę, aby pan to zrozumiał. - Proszę spróbować. - Czy pan w ogóle może sobie wyobrazić, jak wygląda życie z ojcem dotkniętym poważną chorobą psychiczną? Cały problem polega na tym, że gdy się ma kilka lat, trudno zrozumieć, co się dzieje. - Domyślam się. Jak pani sobie z tym radziła? Cassie zamknęła oczy, jakby przeniosła się myślani do innego świata. - Byłam jego ukochaną córką. Przytulał mnie jak żaden inny ojciec na świecie, a ja czułam się całkowicie bezpieczna i bardzo kochana. Cały świat wydawał mi się dobry i uporządkowany. I nagle, nie wiadomo dlaczego, ojciec całkiem się zmieniał. Tyle że z jego punktu widzenia to my się zmieniałyśmy. 237 . - Wszystko przez tę chorobę? - Tak. Patrzył na mnie takim wzrokiem, jakbym była kimś zupełnie obcym, już nie jego ukochaną córką, najwyżej trochę podobną, ale nie, on się nie da zwieść. Podejrzewał, że jego córkę zastąpiono kimś innym. No więc patrzył na mnie, jakby widział nieudolną podróbkę. A kiedy wołałam "Tato!" i, jak to mają w zwyczaju trzy- albo pięciolatki, rozkładałam szeroko ręce, żeby mnie uściskał i przytulił, pytał zdziwiony: "Kim ty jesteś? Kim ty naprawdę jesteś?", a potem wołał: "Odejdź! Wynoś się!". - Po jej twarzy raz za razem przemykały grymasy niewypowiedzianego bólu, dające mu przedsmak koszmaru, jakiego musiała doświadczać. - Uświadamiałam sobie nagle, że on się mnie boi. Było to coś niespotykanego, tak bardzo od miennego od wcześniejszych doznań. To nawet trudno z czym kolwiek porównać... Kiedy się coś przeskrobie, rodzice się czerwienią ze wstydu i zaczynają krzyczeć. Zna to każde dziecko. Lecz jeśli nawet dostają szału, i tak zawsze wiadomo, że jest się przez nich kochanym, że nadal im zależy, bo się martwią. W żadnym wypadku nie traktują własnego dziecka jak obcego, nie boją się go. A tak właśnie jest, gdy któreś z rodziców cierpi na schizofrenię. Choroba całkowicie opanowuje ich uczucia i dziecko nagle zupełnie przestaje się dla nich liczyć. Staje się uzurpatorem, intruzem w ich życiu. Kimś... z zewnątrz, kto nie należy do ich świata. - Uśmiechnęła się smutno. - Pani ojciec był chory. - Tak, był chory - powtórzyła Cassie. - Tyle że dziecko tego nie rozumie. Po prostu nie może zrozumieć. Nawet gdyby wtedy ktoś próbował mi to wytłumaczyć, pewnie i tak bym nie zrozumiała. Pociągnęła nosem, oczy zaszły jej łzami. Po chwili zmarsz czyła brwi, uniosła brzeg koszulki i otarła policzki, odsłaniając przy tym płaski brzuch z drobnym odstającym pępkiem. Nick pospiesznie odwrócił wzrok. - Nikt nie próbował pani wytłumaczyć, co się dzieje? - Sama doszłam prawdy, gdy miałam chyba trzynaście lat. 238 Moja matka w ogóle nie chciała wracać myślami do choroby ojca, a to oznaczało, że jakakolwiek rozmowa na ten temat nie wchodziła w rachubę. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, to widzę, że jej reakcja także nie była normalna. - Rzeczywiście, trudno mi sobie wyobrazić, co musiała pani przechodzić. Nie potrafił też sobie wyobrazić, czy śmierć ojca spotęgowała jej ból, czy może przyniosła ulgę. Ogarniało go coraz większe pragnienie, żeby jeszcze coś dla niej zrobić. - Owszem, to niewyobrażalne. Pozostaje po tym straszliwy zamęt w głowie. W każdym razie powstał w mojej. Jeszcze niżej spuściła głowę, wbijając brodę w piersi, i ner wowo przeciągnęła palcami po nastroszonych włosach. Kiedy po chwili podniosła wzrok, policzki miała mokre od łez. - Niepotrzebnie zawracam panu głowę - powiedziała łamiącym się głosem. - Chyba rzeczywiście powinien pan już iść. - Cassie - zaczął cicho, niemal szeptem, co zabrzmiało o wiele bardziej intymnie, niż tego pragnął. Jeszcze przez jakiś czas wstrząsał nią bezgłośny szloch. Wreszcie znowu podniosła głowę i powiedziała spiętym głosem: - Proszę wracać do dzieci. Nie ma nic ważniejszego niż rodzina, prawda? - W dzisiejszych czasach i rodzina przestaje być ważna. - Niech pan tak nie mówi - rzuciła, mierząc go ostrym spojrzeniem. - Niech pan nigdy więcej nie ośmiela się tak mówić, do cholery! Miał wrażenie, że ogarnął ją gwałtowny płomień, który wygasł równie szybko, jak się pojawił. Jakże mógł winić za ten wybuch kobietę, która niedawno złożyła ojca do grobu? Ta myśl przypomniała mu natychmiast, co było przyczyną jego śmierci. - Przepraszam - bąknął. - Rzeczywiście miała pani trudne dzieciństwo, a ja niepotrzebnie wtykam nos w nie swoje sprawy. 239 . - Jak zmarła pańska żona? - zapytała cicho Cassie. Pociągnął szybko łyk ze szklaneczki, bo natychmiast z jego pamięci wypłynęły urywane obrazy, jakby pochodzące ze starego, źle zmontowanego filmu. Okruchy szkła we włosach Laury. Przednia szyba auta pokryta pajęczyną pęknięć. - Nie lubię o tym mówić. - Przepraszam. - Nie ma za co. Nie zapytała pani w złej intencji. - Nie, ale... pan płacze. Uświadomił to sobie nagle i zmieszany szybko odwrócił głowę, przeklinając w duchu whisky. Cassie wstała i podeszła do niego. Przytknęła swoją drobną dłoń do jego policzka, a za raz potem nachyliła się i pocałowała go delikatnie w usta. Zaskoczony, odchylił głowę, ale przysunęła się jeszcze bliżej i mocniej przywarła ustami do jego warg, opierając mu drugą rękę na piersi. Odwrócił głowę. - Muszę wracać do domu, Cassie. Uśmiechnęła się w zakłopotaniu. - Proszę iść. Dzieci na pana czekają. - Prawdę mówiąc, nie dzieci, tylko ich opiekunka. Strasz nie się złości, kiedy wracam później, niż obiecywałem. - Pańska córka... Jak ona ma na imię? - Julia. - Julia. Piękne imię. Zatem proszę wracać do Julii i Luke'a. One pana potrzebują. Pańskie miejsce jest w domu, za murem strzeżonego osiedla. - Skąd pani wie, gdzie mieszkam? - Od ludzi. Ale to właściwe miejsce. - Jakie? - Dom na terenie ogrodzonego i strzeżonego osiedla. - Jeśli mam być szczery, nie jestem zwolennikiem takich osiedli. - Chyba jednak tak - mruknęła. - Znacznie bardziej, niż się panu wydaje. 240 42 Dwunastoletnia córeczka Saundersów Camille ćwiczyła w sąsiednim pokoju grę na pianinie, przez co Audrey nie mogła się skoncentrować na tym, co mówi LaTonya. Tym bar dziej że ta, pochylona przy piekarniku, z którego zamierzała wyjąć zapiekankę ze słodkich ziemniaków, mówiła wyjątkowo cicho, co było u niej wprost niezwykłe. - Możesz mi wierzyć, że gdyby Paul nie miał stałych do chodów, sama nie wiem, jak byśmy dali radę, mając na wychowaniu trójkę dzieci. Audrey spojrzała na stojący w kącie wysoki słupek kartonów z butelkami zawierającymi termogeniczny zamiennik die tetyczny i zapytała: - A jak twój interes z witaminami? - Cholera! - wrzasnęła LaTonya, wpychając z powrotem brytfankę do piekarnika. - Te cholerne rękawice kuchenne są dziurawe. Jaki pożytek z tego gówna? Dziewięcioletni Thomas, który razem ze starszym o dwa lata bratem o imieniu Matthew szykował stół do obiadu, o czym świadczył donośny brzęk talerzy i sztućców, wbiegł do kuchni i zapytał: - Co się stało, mamo? - Nic, wszystko w porządku - odparła LaTonya, wystawiając brytfankę na kuchnię. - Wracaj do jadalni i kończ na krywanie stołu. Powiedz Matthew, żeby kazał ojcu i wujkowi Leonowi ruszyć spasione dupska i przyjść na obiad. - Odwróciła się do Audrey i z miną pełną obrzydzenia odparła: - Znów jestem na wirażu. - Jak to? - Z tymi cholernymi zamiennikami. Nie podejrzewałam, że ludzie z Fenwick są aż tak zacofani i bojaźliwi - oznaj miła posępnym głosem. - Nawet nie chcą spróbować czegoś nowego. - To znaczy, że zostałaś na lodzie z tym całym towarem? - Jeśli myślą, że sama za niego zapłacę, to się grubo mylą. 241 . Właśnie chciałam cię poprosić, żebyś mi przeczytała to, co jest wydrukowane maczkiem w mojej umowie, bo sama nie jestem w stanie tego odcyfrować. - Z przyjemnością - odparła Audrey bez entuzjazmu. Nie miała najmniejszej ochoty mieszać się do tego bałaganu, jakiego szwagierka narobiła z kolejnym swoim złotym interesem. -Wiesz, nie chodzi tylko o pieniądze - dodała, wracając do wcześniejszego tematu. - To fakt, że trochę ich brakuje, ale jakoś dajemy sobie radę. - Nie mając dzieci -jak zwykle wytknęła LaTonya. - No właśnie. Najgorsze są dyskusje z Leonem. - Co on, do cholery, robi po całych dniach?! - huknęła gospodyni, opierając jedną rękę na biodrze, a drugą wymachując w powietrzu, żeby ostudzić oparzone miejsce. - Ogląda telewizję i coraz więcej pije. - A nie mówiłam, że tak się to skończy? Za bardzo go rozpieściłyśmy. Był oczkiem w głowie całej rodziny. Dostawał wszystko, czego zapragnął. I matka, i ja, byłyśmy na każde jego skinienie. I teraz się to mści. Czy ty słyszysz to samo, co ja? - Nie, nic nie słyszę. - No właśnie. - Odwróciła się i wrzasnęła ogłuszająco: -Camille! Zostało ci jeszcze dwadzieścia minut do końca lekcji! Więc lepiej ćwicz! Z przyległego pokoju doleciał głośny, piskliwy, acz nieartykułowany protest. - I nie masz co marzyć o obiedzie, dopóki nie skończysz! Bierz się do roboty! - i dodała z uśmiechem: - Szczerze mówiąc, nie wiem, co się z nią ostatnio dzieje. W ogóle mnie nie słucha. Na obiad była rzymska pieczeń, makaron z tartym serem, jarmuż i zapiekanka ze słodkich ziemniaków, wszystko tłuste i ciężkostrawne, ale bardzo smaczne. Leon siedział obok siostry po jednej stronie stołu, a gospodarz naprzeciwko nich. Obok Audrey, mającej przed sobą dwóch niespokojnych urwisów, stało puste krzesło dla Camille. 242 Z saloniku dolatywały urywane, rozbrzmiewające niemal desperacko dźwięki jednego z drobnych utworów Brahmsa, bodajże walca, z którym dziewczynka miała wyraźne kłopoty. Thomas wybuchnął nagle gromkim śmiechem, a Matthew syknął do niego: . - Pieprz się! " -LaTonya nagle wybuchnęła: - Żebyś mi się więcej nie ważył używać w tym domu takiego słownictwa! Słyszałeś?! Obaj chłopcy natychmiast się uspokoili. Matthew popatrzył na matkę z miną zbitego psa i bąknął: - Tak, proszę pani. - No właśnie! - skwitowała LaTonya. .....:'" Audrey pochwyciła wzrok młodszego z braci i posłała mu karcące spojrzenie, choć i tak przepełnione ciotczyną miłością. Leon nałożył sobie dokładkę zapiekanki i mruknął: - Szkoda, że nie mogę codziennie przychodzić do ciebie na obiad, LaTonya. Siostra uśmiechnęła się z dumą, ale szybko się opanowała. - Właściwie z jakiego powodu nie możesz sobie znaleźć pracy? - Niby jakiej? - Leon ostentacyjnie odłożył widelec. -Myślisz, że potrzebują technika od napylania powłok elektrostatycznych w barze McDonalda albo w Seven Eleven? - Mówię o każdej pracy. - i co miałbym robić? - syknął Leon. - Komu jest potrzebny taki fachowiec jak ja? - Fachowiec - powtórzyła ironicznie LaTonya. - Co ty możesz wiedzieć o tym, jak się czuje człowiek, który stracił pracę? - zapytał Leon podniesionym głosem. -Masz o tym pojęcie? Zapytałaś mnie choć raz, co czuję, odkąd wyleciałem z roboty?! - Mogę ci za to powiedzieć, co ja czuję, widząc, jak przewalasz się po całych dniach na kanapie i nie kiwniesz nawet palcem. - LaTonya przekrzywiła głowę, nasłuchując, po czym wrzasnęła: - Camille! Co ty tam wyprawiasz?! 243 . Odpowiedział jej stłumiony jęk rozpaczy. - My już siedzimy przy obiedzie! - ciągnęła matka. - Jak tak dalej pójdzie, skończymy bez ciebie! Camille wykrzyknęła niespodziewanie: - Dłużej nie wytrzymam! - Możesz sobie wrzeszczeć, ile dusza zapragnie! - ryknęła jeszcze głośniej LaTonya. - Mnie to nie obchodzi! Nie weźmiesz mnie na swoje wrzaski! - Pozwól, że ja z nią porozmawiam - zaproponowała Audrey. Przeprosiła, wstała od stołu i przeszła do saloniku. Camille szlochała z czołem opartym o rączki skrzyżowane na klawiaturze. Audrey usiadła przy niej na ławce i pogłaskała ją po głowie, jak zwykle nie mogąc się nadziwić, że mała ma tak miękkie i delikatne włoski, prawie jak meszek u nasady karku. - O co chodzi, skarbie? - Już nie mogę - pisnęła Camille. prostując się na ławce. Policzki miała mokre od łez. Sprawiała wrażenie całkiem zdesperowanej, ani trochę nie udawała. - Nie wiem. jak to zagrać. Męczę się i męczę. Audrey spojrzała na rozłożone nuty walca a-moll Brahmsa. - Z czym masz kłopot, kochanie? Mała dźgnęła nuty mokrym od łez paluszkiem, zostawiając na papierze wilgotny ślad. - To jest tryl, prawda? - Na to wygląda. Audrey przesunęła Camille nieco w bok i zagrała parę taktów. - O to ci chodzi? - Tak, aleja tego nie umiem. - Spróbuj. - Powtórzyła wolno wybrany fragment, pokazując ułożenie palców do wykonania trylu. - O, właśnie tak. Tylko oktawę niżej. Mała ułożyła dłonie nad klawiaturą i spróbowała powtórzyć. 244 - Całkiem nieźle oceniła Audrey i zagrała jeszcze raz, Camille powtórzyła, Naprawdę wyszło nieźle. - Właśnie tak. skarbie. Świetnie ci idzie. Spróbuj jezcze raz. Dziewczynka zagrała naprawdę dobrze. - Teraz zacznij kilka taktów wcześniej zagraj cis dotąd. Audrey wskazała miejsce w nutach. - Posłucham. Tym razem Camille zagrała bezbłędnie dwie pierwsze linijki z drugiej strony, - tak szybko się uczysz - pochwaliła ją Audrey. Chyba nie jestem jej już potrzebna. Mała uśmiechnęła się wstydliwie. - Kiedy masz ten występ? - W przyszłym tygodniu. - Grasz coś oprócz tego? - Tak. małe preludium. - Beethowena? Camille przytaknęła ruchem głowy. - Będę mogła przyjść? Mała natychmiast się rozpromieniła i zapytała z szerokim uśmiechem: - Myślisz, że znajdziesz czas? - Dla ciebie zawsze, skarbie. Z -wielką radością. A teraz pospiesz się i zagraj jeszcze raz całość. Nudno mi jest przy stole bez ciebie. Paul uniósł głowę znad talerza, kiedy weszła z powrotem do jadalni. Był szczupły, drobnej budowy, o pociągłej twarzy i zapadniętych policzkach, ale odznaczał się niewyczerpaną pogodą ducha. Kiedy Camille ze zdwojonym zapałem zaczęła grać walca Brahmsa. rzekł: - Nie wiem. czym jej pogroziłaś, ale wygląda na to. że od niosło skutek. - Pewnie tylko pokazała jej kajdanki - wtrąciła niezbyt dowcipnie LaTonya. - Albo pistolet - mruknął Leon, który najwyraźniej odzyskał 245 . wcześniejszy nastrój, bo znów w swoim stylu wypowiadał się monosylabami. - Nic z tych rzeczy - odparła Audrey, siadając przy stole. -Trzeba jej tylko było pomóc przebrnąć przez najtrudniejszy fragment. - Dostanę tort lodowy na deser? - zapytał Thomas. - Ja o tym zadecyduję - oznajmiła matka. - Na razie twoje akcje nie stoją najlepiej. - Jak to? :- - Zostawiłeś ponad połowę swojej porcji. - Odwróciła się do Audrey. - Nad jaką sprawą teraz pracujesz? - To nie jest temat na rozmowę przy stole. - Nie musisz przytaczać krwawych szczegółów, - Obawiam się, że to wyłącznie krwawe szczegóły - odparła. - Zajmuje się sprawą tego zamordowanego pracownika Strattona, którego zwłoki znaleziono w Hastings - wyjaśnił Leon. Audrey zdziwiła się, że on to wie. - Nie powinno się rozgłaszać, jakie prowadzę dochodzenie - zwróciła się do niego. - Przecież jesteśmy rodziną - zaprotestowała LaTonya. - To niczego nie zmienia. - Nikt z nas nie będzie rozgłaszał żadnych plotek, siostrzyczko. Myślisz, że mamy tak dużo znajomych? Chodzi o tego faceta, co się stoczył, prawda? Zaczął brać kokę i różne inne świństwa? - Zerknęła z ukosa na swoich dwóch synów. - Znałem go - wtrącił Leon. - Kogo? - zdziwiła się Audrey. - Andrew Stadlera? a Leon przytaknął ruchem głowy. - Jasne. Był odludkiem, lecz kilka razy rozmawiałem z nim w czasie przerwy śniadaniowej. - Przysunął sobie półmisek z makaronem posypanym tartym serem i zaczął kłaść na talerz kolejną dokładkę. - Zrobił na mnie wrażenie bardzo sympatycznego faceta. •.?! 246 - Był jednak niezrównoważony-odparła Audrey. - Niezrównoważony? - syknął Leon. - No, nie wiem. Raczej łagodny jak baranek. Możecie mi wierzyć. - Mówisz poważnie? - Łagodny jak baranek - powtórzył. - Skończyłam - oznajmiła Camille, wchodząc do jadalni i zajmując miejsce obok ciotki. Szybko sięgnęła pod stołem i porozumiewawczym gestem krótko ścisnęła jej rękę. Audrey aż serce zabiło mocniej. - Strasznie długo to trwało - powiedziała LaTonya. -Mam nadzieję, że wyciągniesz z tego nauczkę. - Zagrałaś wspaniale - dodała pospiesznie Audrey. 43 Nick przyjechał do biura nieco wcześniej niż zwykle, w korytarzu nalał sobie kubeczek gorącej kawy z ekspresu, usiadł przy biurku i zaczął sprawdzać pocztę e-mailową. Jak zwykle przeważały oferty sprzedaży viagry, powiększania penisów czy nisko oprocentowanych kredytów hipotecznych, oczywiście ukryte jako załączniki do całkiem niewinnie brzmiących komunikatów. Poza tym domniemani krewni różnych obalonych przywódców afrykańskich prosili go o wsparcie przy transferze milionowych nielegalnych funduszy poza granice ich krajów. Jego myśli powędrowały ku Cassie Stadler, która nie tylko wydawała mu się coraz bardziej atrakcyjna, ale w dodatku była zupełnie inna niż kobiety, z jakimi miał do czynienia. Co więcej - oczywiście, nie mając pojęcia o tym, co zrobił - była chyba równie zainteresowana nim, jak on nią. Nie znalazł żadnej wiadomości od przedstawicieli firmy Atlas McKenzie, z którą Stratton miał podpisać olbrzymi kontrakt. Nawet specjalnie go to nie zdziwiło. Zamierzał się z nimi skontaktować, żeby poznać przyczyny, dla których zerwali 247 negocjacje, i ewentualnie spróbować ich nakłonić do wznowienia rozmów. Marjorie jeszcze nie przyszła, toteż musiał sam wybierać połączenia. Było dopiero dziesięć po siódmej, zatem na Wschodnim Wybrzeżu dziesięć po ósmej. Pracownicy firmy powinni więc już być na swoich stanowiskach. Mozolnie wystukał na aparacie dziesięciocyfrowy numer. Pomyślał, że nie jest to aż tak wyczerpująca praca. Ile kalorii mógł na to zużyć? W wyobraźni natychmiast zobaczył parę. płatków śniadaniowych, które Julia traktowała z takim obrzydzeniem, bo „są strasznie wysokokaloryczne". Dlaczego dotąd sam nie wystukiwał na klawiaturze telefonu numerów, z którymi chciał się połączyć? Sekretarka, która odebrała, zasypała go przeprosinami: Pan Hardwick jest na konferencji. Słuchając jej, wyobrażał sobie, jak siedzący przy biurku Hardwick przeciąga palcem po gardle, pokazując na migi, że nie ma ochoty z nim rozmawiać. Znalazł pierwszy ważny argument przeciwko własnoręcznemu wybieraniu połączeń: uniknięcie upokarzających rozmów z kryjącymi szefów sekretarkami, wizji ironicznych uśmiechów towarzyszących zdawkowej formułce „przykro mi", swoistych mikrowycieczek w obszar władzy nad dyrektorami i tematów do ciętych żartów w rodzinnym gronie. Zaciekawiło go, czy kelnerka w Terra rzeczywiście napluła w zamówione przez nich sałatki z brukwi. Była wyraźnie ożywiona, kiedy je podawała. Zapatrzył się na oklejone srebrzystym syntetykiem panele przepierzenia jego boksu, czując, jak nadmiar kwasów żołądkowych podchodzi mu goryczą do gardła. Pieniądze i pozycja społeczna chroniły przed pewnymi rzeczami, ale przed innymi nic nie było w stanie go ustrzec. Kiedy przed paroma laty wygasł termin ważności jego prawa jazdy i trzeba było go przedłużyć, nie musiał jak kiedyś stać w kolejce do okienka. Dyrektorzy dużych przedsiębiorstw nie stoją przecież w kolejkach. Pewien młody urzędnik wszystkim się zajął. Nick nie 248 mógł sobie nawet przypomnieć, kiedy po raz ostatni stał w kolejce na postoju taksówek czy do odprawy na lotnisku. Zawsze czekał na niego wynajęty samochód, wystarczyło tylko odnaleźć człowieka trzymającego tabliczkę z napisem CONOYER. Dyrektorzy nie musieli też taszczyć własnego bagażu. Zawsze był ktoś, kto się tym zajął, nawet jeśli nie podróżowało się służbowym samolotem. Ale już kiepska pogoda dotykała go tak samo, jak wszystkich. Kiedy utknął w korku, nie liczyło się, czy jest dyrektorem, czy zwykłym robotnikiem. Wszyscy tak samo cierpieli z powodu korków. Właśnie takie rzeczy niwelowały hierarchię społeczną, nieodmiennie przypominały, że wszyscy żyjemy w tym samym świecie i skończymy żywot w tym samym miejscu. Można się było uważać za władcę wszechświata, ale w rzeczywistości panowało się jedynie nad kupką prochu, było się najwyżej niepodzielnym królem zamkniętego terrarium. Do takich rzeczy niwelujących wszelkie hierarchie zaliczał również pogardę ze strony własnych dzieci oraz dolegliwości. Należała do nich też śmierć. W drugiej kolejności spróbował się połączyć z MacFarlan-dem, typkiem przypominającym mu Nixona. Ale i jego sekretarka przeprosiła: pan MacFarland jest w podróży służbowej. „Powiadomię go, że pan dzwonił - obiecała takim samym tonem, jakby wypraszała natrętnego gościa z dyrektorskiego gabinetu. - Proszę tu więcej nie dzwonić skontaktujemy się z panem". Dwadzieścia minut później stłumione hałasy oraz intensywny waniliowy zapach perfum Shalimar dały mu znać, że przyszła Marjorie. Wstał zza biurka, przeciągnął się i wyjrzał do sekretariatu. - Jak ci idzie lektura? - zapytał, usiłując sobie przypomnieć tytuł powieści. - Opactwo Manchester, prawda? Uśmiechnęła się wyrozumiale. t/< - Opactwo Northanger przerabialiśmy kilka tygodni temu. Teraz czytam Mansfield Park. - Rozumiem - mruknął. \ 249 - Jeśli się nie mylę, Jane Austen napisała Northanger Ab-bey wcześniej, tyle że powieść wydano dopiero po jej śmierci. - Marjorie włączyła komputer i dodała filozoficznie: - To zdumiewające, jakie rzeczy wychodzą na jaw po śmierci człowieka. Nick poczuł się tak, jakby ktoś mu przejechał po plecach grudką lodu. Natychmiast spoważniał. - Podobnie było z Perswazjami - ciągnęła - jak również z powieścią Billy Budd, którą czytaliśmy w ubiegłym roku. Nawet nie wiedziałam, że interesujesz się literaturą, Nick. Powinieneś wstąpić do naszego klubu literackiego. - Daj mi znać, jak będziecie przerabiali Podręcznik użytkownika chevroleta suburbana, bo na razie ta książka najbardziej mnie interesuje. - Po krótkiej pauzie dodał: - Czekam na telefon od przedstawicieli firmy Atlas McKenzie, Hardwicka albo MacFarlanda. Powiadom mnie natychmiast, jeśli któryś z nich zadzwoni, niezależnie od tego, gdzie w danej chwili będę. Następnych parę godzin spędził w salach konferencyjnych na dwóch koszmarnie nudnych zebraniach. Najpierw uczestniczył w naradzie wydziału zaopatrzenia, którego siedmiu członków doszło do wiekopomnego wniosku, że Stratton musi poszukać nowych dostawców lakierów metalicznych. Cała siódemka aż dygotała z podniecenia, rozpatrując różne propozycje, jakby właśnie dokonała odkrycia penicyliny. Później przetrwał posiedzenie sekcji bezpieczeństwa pracy zatrudniającej więcej prawników niż inżynierów, a więc bardziej skoncentrowanej na kruczkach prawnych niż następstwach okaleczenia ludzi. Przez cały ten czas nikt go nie wywołał. Nie nadeszła wiadomość od Marjorie. Spojrzał na nią pytająco, wracając do swojego biurka. - Czy ci przedstawiciele Atlasa McKenzie... mieli dzwonić dzisiaj rano? - zapytała. Westchnął głośno. - Zaczynam się czuć jak niechciany natręt. Dzwoniłem do nich z samego rana i dowiedziałem się, że Hardwick jest na 250 konferencji, a MacFarland w podróży służbowej. Prosiłem, żeby się ze mną skontaktowali. Wolał już nie wspominać, że wczoraj prosił o to samo. Najwyraźniej obaj mieli ważniejsze sprawy na głowie. - Myślisz, że cię unikają? / - Nie wykluczam tego. - A bardzo ci zależy na tym kontakcie? Marjorie uśmiechnęła się chytrze od ucha do ucha. Ale do twarzy jej było z tym uśmiechem. - Owszem. - Zaraz się tym zajmę. Nie doszedł jeszcze nawet do swego biurka, gdy już uzyskała połączenie. Nie słyszał początku rozmowy, ale zaraz doleciało go wyraźnie: - Zgadza się. United Airlines. Zlokalizowaliśmy zaginiony bagaż, którego właściciel zostawił kontaktowy numer telefonu komórkowego. Twierdził, że to bardzo pilne, ale ktoś musiał błędnie zapisać ten numer... Tak, zgadza się. James MacFarland... Minutę później brzęczyk interkomu powiadomił go, że ma połączenie na pierwszej linii. - Jim MacFarland? - zapytał, gdy ktoś odebrał. - -• - Tak? - rozległa się niepewna odpowiedź. - Mówi Nick Conover. - Ach, Nick. Witaj. - Zabrzmiało to przyjaźnie, ale z wyraźną nutą zaniepokojenia. Nick miał ochotę rzucić ze złością: „Zdajesz sobie sprawę, ile pieniędzy i roboczogodzin poświęciliśmy na przygotowanie waszych cholernych prototypów? A ty nawet nie raczysz odpowiedzieć na mój telefon!". Opanował sięjednak i rzekł swobodnym tonem. - Chciałem się tylko upewnić, jak stoją nasze sprawy, na jakim jesteśmy etapie. - Ach, tak... - mruknął MacFarland. - Zamierzałem się z tobą skontaktować i powiadomić o zmianach polityki. - Mów śmiało. 251 Doleciało go głośne westchnienie. - Chodzi o to, Nick... No cóż, nie mieliśmy pojęcia, że Stratton jest już na pieńku. A to, oczywiście, całkowicie zmieniło postać rzeczy. - Na pieńku? Co chcesz przez to powiedzieć? Za wszelką cenę starał się zachować spokój. Na początku kariery wydawało mu się, że stanowisko dyrektora zwalnia z obowiązku włażenia innym w tyłek. Okazało się to jednak mrzonką. Szybko się przekonał, że na każdym poziomie jest ktoś, komu trzeba się przypodobać. Nawet głównodowodzący wolnego świata musiał się przymilać do farmerów z Yowy. Ludzie zwykli byli mawiać: „Dobrze jest być szefem", jakby nie rozumieli, że nawet szef ma także swojego szefa. Żółw na żółwiu i tak aż do dna. Same tyłki do całowania. Na szczęście nie odczuwał tego na co dzień. Teraz jednak był w pełni świadom swojej sytuacji. - No, wiesz, Hardwick zawsze zwraca baczną uwagę na stabilność warunków dostaw i późniejszego serwisu - odparł MacFarland. - Nawet nie podejrzewaliśmy, że wasza pozycja jest aż tak płynna. W końcu przed bramą dużych firm nie stawia się tablic z napisem „Na sprzedaż", no nie? Nick słuchał tego osłupiały. - Przecież Stratton nie jest na sprzedaż - wybąkał. Przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała cisza. - Aha - odezwał się w końcu jego rozmówca, ale z wyraźnym powątpiewaniem. - Posłuchaj, Nick. Chyba rozumiesz, że nie dowiedziałeś się tego ode mnie? Korzystamy z usług tej samej firmy prawniczej w Hongkongu, co Fairfield Partners. Plotki szybko się rozchodzą... - Przecież to jakaś bzdura! - wycedził. - No, nie wiem. - Daj spokój. W końcu jestem dyrektorem tej firmy. Myślisz, że bym nie wiedział, gdyby zamierzano wystawić Stratto-na na sprzedaż? - Sam sobie odpowiedz na to pytanie. Tknęła go nagle przerażająca myśl, że w głosieMacFarlanda 252 pobrzmiewa współczucie, zupełnie jakby był onkologiem zmuszonym do zakomunikowania złych wieści ulubionemu pacjentowi. . . 44 Marjorie zajrzała do niego około wpół do jedenastej. ? - Nie zapomnij, że za godzinę masz lunch z Roderickiem Douglassem z izby handlowej. Pewnie znowu będzie chciał cię zwerbować. A zaraz potem jest narada zespołu ekspansji rynkowej. - Dzięki, będę pamiętał - mruknął w zamyśleniu, obrócił się z fotelem i popatrzył za okno. Dzień był piękny. Przyciemniane szyby w biurowcu tylko pogłębiały błękit bezchmurnego nieba. Lekki wiatr zaledwie poruszał liśćmi na drzewach. Dwie smugi, jakie zostawiał za sobą lecący wysoko odrzutowiec, szybko zlewały się w jedno niewyraźne mleczne pasmo. Był to zarazem siódmy dzień od czasu, kiedy po raz ostatni widziano Andrew Stadlera żywego. Przeszył go dreszcz, jakby nagły poryw zimnego wiatru zdołał się przedostać do wnętrza budynku. Z jego pamięci wypłynęła drobna sylwetka Cassie Stadler o twarzy okrągłej jak u chińskiej lalki. Co ja ci zrobiłem?! Przypomniał sobie wyraz nieopisanego bólu w jej oczach i pod wpływem nagłego impulsu podniósł słuchawkę i wystukał jej numer, jeszcze zanim sobie uświadomił, co robi. - Słucham - rozległ się jej ciepły, jak gdyby zaspany głos. - Tu Nick Conover. Mam nadzieję, że nie dzwonię za wcześnie. - Skądże. A która jest godzina? - Jednak cię zbudziłem. Przepraszam. Jest wpół do jedenastej. Wracaj do łóżka. - Nie - rzuciła pospiesznie. - Cieszę się, że zadzwoniłeś. Posłuchaj, wczoraj... 253 - - Cassie, dzwonię po to, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. Kiedy się wczoraj żegnaliśmy, nie wyglądałaś najlepiej. - Dzięki za troskę. - Wiesz, o czym mówię? - Tak. Rozmowa z tobą bardzo mi pomogła. Naprawdę. - Cieszę się. - Nie chciałbyś wpaść do mnie na lunch? - Dzisiaj? - Och, Boże, przecież to śmieszne. Aż nie chce mi się wierzyć, że to zaproponowałam. W końcu jesteś ważnym dyrektorem, pewnie masz już umówione lunche aż do dnia, kiedy skończysz sześćdziesiąt pięć lat. - Niezupełnie - odparł. - Prawdę mówiąc, właśnie odwołano dzisiejszy obiad, co oznacza, że musiałbym się zadowolić kanapką przy biurku. Dlatego chętnie wyjdę z biura i spotkam się z tobą. - Poważnie? To wspaniale... Aha, jest tylko jeden drobiazg. - Masz pustą lodówkę. - To smutne, lecz prawdziwe. Widzisz, jaka ze mnie gospodyni? - Kupię coś po drodze. Zobaczymy się w południe, Odłożył słuchawkę, wstał i wyszedł do sekretariatu. - Marge, czy mogłabyś odwołać moje spotkania w czasie przerwy obiadowej? t — Oba? - Tak, oba. * - Marjorie uśmiechnęła się przyjaźnie. - Masz ochotę na wagary? Wcale się nie dziwię. Taka piękna pogoda... - Wagary? Pamiętasz, kiedy ostatni raz byłem na wagarach? - Oby wiosna trwała wiecznie. - Nic z tego - rzekł. - Po prosili muszę załatwić kilka spraw. .-:•-.. 254 Domek przy ulicy Zachodniej Szesnastej w Steepletown wydał mu się jeszcze mniejszy niż poprzednio. Był wręcz miniaturowy, jak dla lalek. Piętrowy, z białą okładziną ścian -aluminiową albo winylową, trzeba by w nią postukać, żeby sprawdzić - i czarnymi żaluzjami w oknach, na tyle delikatnymi, że z daleka wcale nie wyglądały jak żaluzje. Trzymając w rękach dwie duże papierowe torby z supermarketu Family Farę, do którego wstąpił po drodze, Nick nacisnął dzwonek i zasłuchał się w dźwięki gongu. Minęło z pół minuty, zanim Cassie otworzyła drzwi. Była ubrana na czarno w dzianinową bluzkę i elastyczne spodnie. Na bladej twarzy gościł wyraz smutku dodający jej uroku. Wargi pomalowała błyszczącą pomarańczową szminką, w dość nietypowym, ale pasującym do jej typu urody odcieniu. Wyglądała zdecydowanie lepiej niż poprzedniego dnia, była wypoczęta. - Witaj. Cieszę się, że jednak przyszedłeś. Otworzyła drzwi i poprowadziła go do salonu korytarzykiem z rozpiętą na ramie makatką i wazonem z suszonymi kwiatami. Cicho grał przenośny odtwarzacz płyt kompaktowych. Nick natychmiast rozpoznał piosenkę One Is the Lone-liest Number, ale nie oryginalną wersję zespołu Three Dog Night, lecz nowsze wykonanie jakiejś wokalistki o lekko zachrypniętym od papierosów głosie. Cassie pospiesznie wyłączyła odtwarzacz. Postawił torby na stole i zaczął z nich wyciągać chleb, jajka, kartoniki z sokiem i mlekiem, wodę mineralną, owoce i butelki z mrożoną herbatą. - Wyrzucisz, jak coś z tego nie będzie ci pasowało - rzekł. Pospiesznie rozstawił papierowe talerzyki, wyjął torebkę z kanapkami i zapytał: - Wolisz z indykiem czy wołowiną? Cassie obrzuciła podejrzliwym wzrokiem kanapkę z wołowiną i odparła: - Zanadto krwista. Ogólnie biorąc, jestem zwolenniczką mięsa spieczonego na węgiel. 255 - W takim razie ja ją wezmę. Ty masz z indykiem. Zjedli w milczeniu. Nick z zakłopotaniem poskładał papierowe serwetki w równiutkie prostokąty, a Cassie obracała w palcach styropianowy kubeczek, z którego piła mrożoną herbatę. Czuł się tak niezręcznie, że aż zaczął się zastanawiać nad powodami, dla których go zaprosiła. Usiłował wymyślić jakiś temat, żeby zagaić rozmowę, ale to ona odezwała się pierwsza: - No proszę, nigdy nie wiadomo, czego się człowiek dowie z nakrętki. - Podała mu szeroką nakrętkę z butelki od herbaty, na której wewnętrznej stronie było wydrukowane: „Ciekawostki. Ostatnią literą włączoną do alfabetu języka angielskiego było J". Uśmiechnął się skąpo, lecz zanim zdążył odpowiedzieć, Cassie zapytała: - Czy twoja firma nie powinna być notowana na „Liście Pięciuset" miesięcznika „Fortune"? - Nie jesteśmy spółką akcyjną. Nawiasem mówiąc, odwołałem nudny służbowy obiad. — Więc czuję się winna. - Nie ma powodu. Z radością skorzystałem z pretekstu, żeby się z niego wykręcić. - Wiesz, że bardzo mnie wczoraj zaskoczyłeś? - Czym? - Czego innego spodziewałam się po Nicku Kacie. Co utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że większość ludzi różni się od naszych o nich wyobrażeń. Jak mówi przysłowie, cicha woda... - Zarasta glonami? - Coś w tym rodzaju. Wiesz, jak to jest. Kiedy spotykasz człowieka, który robi wrażenie zdesperowanego, wyciągasz do niego pomocną dłoń. - Wcale nie zrobiłaś na mnie wrażenia zdesperowanej. - Mówię o tobie. , Nick poczuł, że się czerwieni. - O mnie? 256 Wstała i nastawiła wodę w czajniku. - Oboje straciliśmy najbliższe nam osoby - powiedziała, wciąż stojąc przy kuchni. - Jak napisał Rilke, rozpacz po stracie kogoś bliskiego krąży dookoła, otacza nas ciasną spiralą... - Aha. W młodości nawet lubiłem się bawić spirografem. - Dotąd podejrzewałam, że musisz być typowym człowiekiem firmy. Dopóki cię nie poznałam. A wiesz, co teraz myślę? - zapytała, przyglądając mu się uważnie. - Że jesteś przykładnym mężem i ojcem. Odchrząknął w zakłopotaniu. - Powinnaś to raczej powiedzieć mojemu synowi Lucasowi. - On jest w bardzo kiepskim wieku na to, by pozostać bez matki - odparła cicho, po czym wystawiła z szafki czajniczek do herbaty i kubeczki. - A jest na to dobry wiek? - Chłopak zapewne bardzo cię potrzebuje. - Moim zdaniem, on to widzi zupełnie inaczej - odparł z goryczą w głosie. Cassie szybko odwróciła wzrok. - Po prostu czuje się zagubiony, co przyprawia go o złość, a wyładowuje ją na tobie. Mam rację? Dlatego, że ty masz poczucie bezpieczeństwa, którego jemu brak. Ale na pewno sobie z tym poradzisz. Ważne, że się kochacie i macie ze sobą bliski kontakt. u - Mieliśmy. - Chodzi o to, że twoje dzieci mają wiele szczęścia. — No cóż, to prawda. Popatrzyła na niego uważnie. - Mogę się założyć, że rola dyrektora dużej firmy też w jakimś stopniu przypomina pozycję głowy rodziny. - Owszem - rzekł cierpko. - Ale raczej eskimoskiej. Takiej, w której zostawia się babcię na dryfującej krze, jeśli nie przyniesie z polowania wielorybiego sadła. - Wydaje mi się, że bardzo przeżyłeś zwolnienia z pracy. 257 - Na pewno bardziej przeżyli je ci, którzy pracę stracili. - Mój tata miał bardzo ciężkie życie i wydaje mi się, że praca bardzo mu pomagała w odpędzaniu od siebie choroby. Kiedy się przekonał, że nie jest już potrzebny w zakładach, cały jego świat się rozleciał. Nick odniósł wrażenie, jakby ktoś coraz mocniej ściskał mu pierś metalową obręczą. Smutno pokiwał głową. - Byłam wściekła na Strattona - ciągnęła Cassie. - A konkretnie, prawdę powiedziawszy, na ciebie. Pewnie dlatego, że po kobiecemu biorę takie rzeczy aż nazbyt osobiście. Nie wątpię jednak, że utrata pracy bardzo się na ojcu odbiła. W końcu trudno przewidzieć, jak człowiek chory psychicznie zareaguje na tak silny cios. - Cassie... - zaczął nieśmiało, ale głos uwiązł mu w gardle. - W każdym razie tak myślałam, dopóki się nie poznaliśmy. Teraz wiem, że nie chciałeś zwalniać pracowników. Zmusili cię do tego ludzie z Bostonu. Ale cóż, w końcu Stratton to ich biznes. - Zgadza się. - Ale dla ciebie to nie tylko biznes, prawda? Właśnie coś sobie uświadomiłam. Podejrzewam, że pracownicy Strattona przez kilka ostatnich lat musieli się czuć, jak córka schizofrenika. Byli ukochanymi członkami wielkiej rodziny, aż tu nagle pojawiła się konieczność redukcji etatów i oszczędności, więc z dnia na dzień stali się niepotrzebni. - Oparła się biodrem o szafkę i skrzyżowała ręce na piersiach. - Bardzo mi przykro z powodu twojego ojca - rzekł Nick. -Bardziej, niż potrafię to wyrazić. / znacznie bardziej, jeśli wziąć pod uwagę to, o czym nie mogę ci powiedzieć. - Mój tata... - zaczęła niepewnie Cassie gardłowym głosem - wcale... nie chciał być taki, jaki był. Po prostu nie mógł przezwyciężyć choroby. Pragnął być takim samym dobrym ojcem, jak ty. Chciał... Usłyszał, że oddech jej się rwie, jeszcze zanim zrozumiał, że zaczęła szlochać. Jej poczerwieniała twarz wykrzywiła się 258 w grymasie bólu. Po chwili zasłoniła oczy rękoma. Łzy pociekły po policzkach. Wstał pospiesznie, aż krzesło zazgrzytało na wyłożonej linoleum podłodze, podszedł do niej i objął ją za ramiona. - Och, Cassie - rzekł miękko. - Tak mi przykro. Była drobniutka, jak bezbronny ptaszek. Ramiona miała wąskie i kościste. Odgłosy wydobywające się z jej gardła przypominały tłumioną czkawkę. Pachniała modnymi ziołowymi kosmetykami, chyba paczulą. Uświadomił sobie ze wstydem, że jest coraz bardziej podniecony. - Tak mi przykro - mruknął ponownie. - Przestań to powtarzać w kółko. - Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego przez łzy. - Przecież nie miałeś nic wspólnego z jego śmiercią. Przypomniał sobie, jak kiedyś chciał naprawić włącznik lampy, który jego zdaniem się przepalił. Nagle jego rękę przeszył niesamowity elektryzujący dreszcz i upłynęła dobra sekunda, nim uzmysłowił sobie, że przez nieuwagę dotknął śrubokrętem odsłoniętych końcówek kabli, a owo dziwne doznanie oznacza porażenie prądem. Teraz też doznawał podobnych sensacji, gdy nieznośne poczucie winy zaczęło mu drażnić nerwy jak prąd elektryczny. Nie miał pojęcia, jak to opanować. - Myślę, że jesteś dobrym człowiekiem, Nicholasie Co-nover - szepnęła Cassie. - Przecież nawet mnie nie znasz. - Znam cię lepiej, niż ci się wydaje. Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła jego głowę, wspinając się na palce. Po raz kolejny przywarła ustami do jego warg. Szybko minął dogodny moment na to, żeby się cofnąć czy odwrócić głowę. Zareagował niemal odruchowo. Tym razem odwzajemnił pocałunek, przytulając twarz do jej mokrych policzków. A gdy chwilę później zaczął ostrożnie wodzić dłońmi po jej plecach, Cassie zamruczała z rozkoszy. Zaczął gwizdać czajnik. 259 Później jeszcze przez dłuższy czas leżała na nim, delikatnie całując jego wilgotną od potu skórę na piersi. Wyczuwał jej puls, też bardzo szybki, jak u przestraszonego ptaka, który powoli się uspokajał. Wodził palcami po jej włosach i porcelanowo gładkim karku, wdychając zapach szamponu czy odżywki. Wyraźnie czuł na brzuchu jej stwardniałe sutki. - Nie wiem, co powiedzieć - mruknął. - Więc nic nie mów. Uśmiechnęła się, dźwignęła na łokciach, a chwilę później wyprostowała, siadając na nim. Lekko przeciągnęła paznokciami po jego piersi, jakby chciała nastroszyć drobny ciemny zarost. Podciągnął się w górę, szorując pośladkami po szorstkiej kapie zakrywającej kanapę w saloniku, uniósł na łokciach, a następnie objął ją wpół i usiadł wyprostowany, tuląc Cassie do siebie. - Silny jesteś-powiedziała. Piersi miała drobne i kształtne, z jasnoróżowymi brodawkami, wciąż nabrzmiałymi, przypominającymi maleńkie, zwrócone ku niemu paluszki. W pasie była bardzo szczupła. Kiedy odchyliła się w bok, w kierunku stojącego nieopodal stolika, i jej prawa pierś znalazła się tuż przed jego twarzą, pocałował ją delikatnie. Cassie wyciągnęła papierosa z paczki marlboro i podetknęła mu ją pod nos. - Nie, dziękuję - odparł. Wzruszyła ramionami, przypaliła papierosa zapalniczką, zaciągnęła się głęboko i wydmuchnęła wąską smużkę dymu. - „Pozwól mi zamieszkać w domu przy drodze i bądź przyjazny człowiekowi" - odczytał z makatki. - Owszem. - Twoja babcia to wyszywała? - Nie, mama znalazła w jakimś sklepie ze starzyzną. Spodobało jej się to hasło. - Jak długo nie wracałaś do rodzinnego domu? - Wróciłam zaraz po trzydziestce, a wyjeżdżałam stąd, 260 mając dwanaście lat. Kupa czasu. Ale kilka razy przyjeżdżałam odwiedzić tatę. - Studiowałaś w Chicago? - Czyżbyś zamierzał złożyć w całość sagę o Cassie Stadler? Powodzenia. - Pytałem z ciekawości. - Mama wyszła ponownie za mąż, gdy miałam jedenaście lat. Za ortodontę. Miał już dzieci z poprzedniego małżeństwa, jedno w moim wieku, drugie starsze. Powiedzmy, że nie była to najsympatyczniejsza rodzinka. W każdym razie doktor Reese nie przypadł mi specjalnie do serca, podobnie jak moje przybrane rodzeństwo, Bret i Justin. No i w końcu wysłali mnie do akademii Lakę Forest, głównie po to, żeby się mnie pozbyć z domu. - Więc i ten okres nie był dla ciebie łatwy. Przez pewien czas paliła w milczeniu, zaciągając się głęboko, wreszcie odparła: - I tak, i nie. W jakimś sensie wyrządzili mi wspaniałą przysługę, bo właśnie na akademii rozkwitłam. Byłam dzieckiem nad wiek rozwiniętym, dostawałam stypendia, zawsze plasowałam się wśród najlepszych w klasie. Powinieneś był mnie zobaczyć w wieku siedemnastu lat. Byłam naprawdę bardzo obiecującą wzorową obywatelką, a nie taką szurniętą idiotką, jaką poznałeś teraz. - Wcale nie wyglądasz na szurniętą idiotkę. - Bo się nie ślinię i nie noszę grubaśnych okularów? - Zrobiła zeza. - Cały czas oszukuję wszystkich dookoła. - Mówisz tak, jakbyś drwiła z samej siebie. - Bo i jestem jak kiepski żart. Cięty, intelektualny, może nie dla każdego zrozumiały, ale jednak żart. Taki, po którym można się tylko kwaśno uśmiechnąć i pokiwać głową, udając, że się złapało puentę. - Ale w ten sposób można w życiu dość daleko zajść - od parł. Zerknął ukradkiem na zegarek i stwierdził ze zdziwieniem, 261 . że jest już po drugiej. Uświadomił sobie z bólem, że musi wracać do pracy. Zauważyła jego reakcję. - Rozumiem, że musisz już iść. - Cassie... - Nic nie mów, tylko wracaj do biura, Nick. Czeka na cie bie mnóstwo obowiązków. 46 Doktor Aaron Landis, kierownik Ośrodka Zdrowia Psychicznego przy Miejskim Centrum Medycznym, miał taką minę, jakby stale bolały go zęby. Audrey dopiero po jakimś czasie uświadomiła sobie, że wykrzywienie jego ust to nie grymas, lecz efekt drobnej deformacji rysów, który sprawia takie wrażenie. Jego skołtunione srebrzyste włosy przypominały druciak do szorowania naczyń, a starannie przystrzyżony zarost miał na celu zamaskowanie wyraźnie cofniętego podbródka, zresztą bez większego skutku. Kiedy to zrozumiała, w pierw szej chwili zrobiło jej się żal psychiatry, ale szybko stłumiła w sobie współczucie. Przyjął ją w maleńkim, zagraconym gabinecie, do tego stopnia zawalonym książkami i papierzyskami, że ledwie starczało miejsca dla dwóch osób. Jedyną ozdobę pokoiku stanowiło oprawione w ramki zdjęcie żony lekarza wyglądającej na prostaczkę, w towarzystwie ich syna, bardzo podobnego do matki, oraz przypięta pinezkami na przeciwległej ścianie seria kolorowych zdjęć rentgenowskich ludzkiego mózgu z wyróżniającymi się czerwonymi i jaskrawopomarańczowymi obszarami. - Chyba nie do końca rozumiem, o co chodzi, pani detektyw - zaczął, chociaż starała się jak najprościej wyłuszczyć sprawę, która ją tu sprowadziła. - Czyżby oczekiwała pani, że zdradzę tajemnicę lekarską? 262 - Przecież chodzi o pacjenta, który nie żyje. - Ale szczegóły jego choroby pozostają tajemnicą, śmierć pacjenta nie zwalnia lekarza ze złożonej przysięgi. Na pewno doskonale zdaje pani sobie z tego sprawę, a jeśli nie, to powinna pani o tym wiedzieć. Sąd Najwyższy jakieś dziesięć lat temu wydał orzeczenie potwierdzające ten przywilej. Ale co ważniejsze, zasada poufności stanowi część przysięgi Hipokratesa, którą składałem po zakończeniu studiów. - Pan Stadler został zamordowany, doktorze. Zależy mi na znalezieniu jego zabójcy bądź zabójców. - To wielce chwalebny cel, nie rozumiem jednak, co ma wspólnego ze mną. - Okoliczności śmierci Stadlera budzą wiele wątpliwości, a ich wyjaśnienie mogłoby nam dopomóc w ustaleniu, co się naprawdę stało. Nie wątpię, że chciałby pan przyczynić się do rozwikłania tej zagadki. - Z przyjemnością służę wszelką pomocą, jeśli tylko nie będzie to wymagało naruszenia niezbywalnych praw pana Stadlera. - Bardzo dziękuję, doktorze. W takim razie pozwolę sobie zapytać nieco inaczej. Czy schizofrenicy, ogólnie rzecz biorąc, mają skłonności do stosowania przemocy? Psychiatra uniósł wzrok do nieba, jakby konsultował się z wyrokami Najwyższego, po czym westchnął głośno i obrzucił ją litościwym spojrzeniem. - Jest to jeden z najbardziej szkodliwych mitów rozpowszechnionych wokół schizofrenii, pani detektyw. - Czy mógłby go pan rozwiać przede mną, doktorze? - Schizofrenia to nawracająca okresowo choroba psychiczna zaczynająca się zwykle w końcowym stadium okresu dojrzewania i trwająca aż do śmierci. Nie wiemy nawet, czy jest wynikiem konkretnego schorzenia, czy tylko syndromem. Osobiście wolę nazywać takie przypadki mianem ZZS, czyli zaburzenia z zakresu schizofrenii, choć pod tym względem je stem w mniejszości. W każdym razie symptomy określone jako schizofrenia są uznawane za odchylenie psychiczne 263 . obejmujące zaburzenie logicznego myślenia, wypaczenie postrzegania rzeczywistości oraz halucynacje. - A paranoja? - Często im towarzyszy, podobnie jak upośledzenie psychosocjologiczne. Czy mogę o coś zapytać, pani detektyw? Jestem pewien, że w swojej pracy styka się pani na co dzień z przemocą. - Oczywiście. - Czy za większość aktów przemocy odpowiadają schizofrenicy? - Nie. - Więc już ma pani odpowiedź. Najbardziej odrażające zbrodnie wcale nie są dziełem ludzi cierpiących na schizofrenię, a większość osób dotkniętych tą chorobą nie dopuszcza się brutalnych przestępstw. - Jednakże... - Skończę, jeśli pani pozwoli. Otóż przeważająca więk szość pacjentów cierpiących na schizofrenię nigdy nie przejawiała agresji. To ludzie, którzy prędzej popełnią samobójstwo niż morderstwo. - Mam zatem rozumieć, że Andrew Stadler nie należał do ludzi agresywnych? - Pani upór jest godny podziwu, ale tym sposobem też nie uzyska pani jednoznacznej odpowiedzi. Nie będę rozmawiał na temat konkretów tego jednego przypadku choroby. Pozwolę sobie jednak wyjaśnić, jaka jest rzeczywista korelacja między schizofrenią a przemocą. Otóż schizofrenia zwiększa prawdopodobieństwo stania się ofiarą przestępstwa. - No cóż, pan Stadler rzeczywiście padł ofiarą brutalnego zabójstwa, dlatego też chciałbym wiedzieć, czy mógłby sprowokować agresywną reakcję, na przykład zabijając zwierzę domowe, ulubieńca pewnej rodziny. - Nawet gdybym to wiedział, i tak nie odpowiedziałbym na pani pytanie. - Chcę tylko usłyszeć, czy był zdolny do takich działań. - Tego też nie mogę wyjaśnić. 264 - Sugeruje pan jedynie, że schizofrenicy nie są zdolni do agresji? Po dłuższym zastanowieniu Landis odparł: - Najwyraźniej są wyjątki od tej reguły. - Czy Andrew Stadler był takim wyjątkiem, doktorze? - Niechże się pani zlituje. Powiedziałem przecież wyraźnie, że nie będę rozmawiał o żadnych konkretach związanych z chorobą pana Stadlera. Nie wiem, jak mógłbym to wyrazić jaśniej. Audrey ciężko westchnęła, zrezygnowana. - W takim razie zadam pytanie czysto hipotetyczne, dobrze? - Czysto hipotetyczne? - powtórzył psychiatra z niedowierzaniem. - Weźmy... czysto hipotetyczny przypadek człowieka, który regularnie włamuje się do czyjegoś domu, żeby wypisywać na ścianach groźnie brzmiące hasła. Udaje mu się to robić niepostrzeżenie, bez zostawiania żadnych dowodów, mimo ogrodzenia i służb ochraniających całą dobę osiedle, na którym stoi rzeczony dom. W końcu zabija psa domowników. Jaki człowiek, pańskim zdaniem, mógłby się dopuścić podob nych czynów? - Pyta pani o... hipotetycznego sprawcę? - Landis próbował się uśmiechnąć, lecz w efekcie tylko skrzywił się jeszcze bardziej. - Powiedziałbym, że zrobił to ktoś nadzwyczaj inteligentny, świetnie dający sobie w życiu radę, zdolny do myślenia w wyższych kategoriach i dążący do osiągnięcia założonych celów, mający jednak problemy z opanowaniem pierwotnych odruchów, porywczy i wybuchowy, przewrażliwiony na punk cie akceptacji jego poczynań. Mógł się kierować, powiedzmy, panicznym lękiem przed samotnością, wynikającym z trudnego dzieciństwa czy nagłego zerwania więzi z ważnymi dla niego osobami. Mógł też działać pod wpływem dwoistego widzenia świata, wrodzonych tendencji do idealizowania ludzi bądź pogardzania nimi. - To wszystko? - Mógłby się również dopuścić takich czynów pod wpływem nagłego i nieprzewidywalnego ataku wściekłości, dajmy na to o podłożu psychotycznym, będącego także przyczyną skłonności samobójczych. - Co mogło go skłonić do tych działań? - Bardzo silny stres, na przykład utrata kogoś albo czegoś o podstawowym znaczeniu. - Na przykład utrata pracy? - Oczywiście. - Czy schizofrenik pasowałby do nakreślonego przez pana rysu psychicznego sprawcy? Landis zamyślił się na chwilę. - Prawdopodobnie tak. Trudno to wykluczyć. - Zaraz jednak uśmiechnął się chytrze i zapytał: - A cóż to wszystko ma wspólnego z Andrew Stadlerem? 47 - Grover Herrick - zapowiedziała Marjorie przez interkom następnego ranka. Herrick był dyrektorem działu zaopatrzenia Generalnych Służb Administracyjnych, instytucji zajmującej się dostawami dla różnych agencji federalnych. Jednocześnie miał być głównym sygnatariuszem olbrzymiego kontraktu wynegocjowanego przez Strattona z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nadzorującą Straż Przybrzeżną, służby celne, urzędy imigracyjne i naturalizacyjne oraz Zarząd Bezpieczeństwa Trans portu, a więc łącznie tysiące biur zatrudniających sto osiem dziesiąt tysięcy ludzi, dysponującą pokaźnym budżetem federalnym. Dla firmy Nicka był to drugi co do ważności kontrakt, ustępujący tylko niedoszłej do skutku umowie z firmą Atlas McKenzie, jego szczegóły zaś ustalano już od dłuższego czasu. Pod żadnym pozorem nie wolno było dopuścić, żeby 266 dyrektor zaopatrzenia GSA czekał na rozmowę. Tak brzmiała zasada numer jeden. Zgodnie z drugą, ilekroć Herrick chciał rozmawiać z naczelnym Strattona, musiał z nim rozmawiać niezależnie od okoliczności. W ciągu minionego roku Nick kilkakrotnie musiał poszerzać zakres swoich obowiązków służbowych i wysłuchiwać monologów Grovera na temat jachtu, jaki zamierza sobie kupić po przejściu na emeryturę, czy też poznawać szczegółowe różnice między keczem a jolem. Gdyby tamten chciał dyskutować na temat hemoroidów, powinien bez wahania przygotować się także z tej dziedziny. Tym razem jednak obyło się bez wstępnych rozważań czy monologów. - Nick, muszę cię uprzedzić, że wszystko wskazuje na to, iż podpiszemy kontrakt z Haworth. Nick poczuł się, jakby dostał cios w brzuch. O mało nie zgiął się wpół. - Chyba żartujesz? - Myślę, że zdążyłeś się już nauczyć, kiedy żartuję, a kiedy nie. - Herrick zamilkł na chwilę. - Pewnie pamiętasz, jak ci opowiadałem o świątecznym pieczonym indyku, który na oczach gości wylądował na podłodze, a moja żona zapytała ze stoickim spokojem: "Czy byłbyś łaskaw przynieść następnego ptaszka?". Wtedy żartowałem. - Ale dlaczego Haworth, do cholery? - A czego się spodziewałeś, do diabła? - rzucił tamten ostro, z urazą w głosie. - Myślałeś, że jak podpiszemy kontrakt, będziesz mógł bezpiecznie przenieść produkcję do jakiegoś Szenżen i niczego to nie zmieni? Chciałeś wyposażać biura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego sprzętem produkowanym w Chinach? - Skąd... - zająknął się osłupiały Nick. - Nie zamierzałeś nas uprzedzić o swoich planach? Już sobie wyobrażam, jak niektórzy senatorowie by na to zareagowali. Zresztą, pomijając obawy o reakcje polityków, musimy ściśle trzymać się wewnętrznych zarządzeń. Taki numer od pada. I nie udawaj, że zapomniałeś o paragrafie dziesiątym 267 . ustawy czterdziestej pierwszej. Mam wrażenie, że powinno się wam wytatuować na czołach zapisy aktu o zakupach federalnych. - Zaczekaj chwilę. Kto ci powiedział, że Stratton chce przenieść produkcję za ocean? - Jakie to ma znaczenie? Tam, gdzie jest dym, musi być i ogień. Lubiliśmy Strattona, w końcu to renomowana amerykańska firma. Rozumiem, że chcąc powiększyć zyski, pragniecie jak najszybciej przenieść cały majdan do Chin. Uważam jednak, że to błędna decyzja. Ale to tylko moje prywatne zdanie. - To, co mówisz, nie trzyma się kupy. Nigdzie się nie przenosimy. Mało mnie obchodzi, gdzie słyszałeś te idiotyczne plotki. Ale Herrick go zignorował. - Taki mieliście plan? Zapewnić sobie stałe dochody, inkasując pokaźną zaliczkę z kontraktu z GSA, a potem zminimalizować koszty w nadziei, że ci durni Chińczycy się w tym nie połapią? Postanowiliście zrealizować wielką strategiczną wizję? Bo przecież w końcu za to bierzecie grubą forsę, no nie? - Daj spokój, Grover. To bzdury. - Jak już mówiłem, naprawdę lubiliśmy z wami współpracować. Haworth też jest niezły, lecz woleliśmy Strattona, choćby ze względu na wasze ceny. Nie mieliśmy tylko pojęcia, że zaproponowane w kontrakcie ceny biorą się z wykorzystania chińskiej taniej siły roboczej. - Posłuchaj, Grover - przerwał mu ostrzej Nick, lecz nie przyniosło to żadnego skutku. - Zadrą w tyłku tkwi mi świadomość, że zmarnowaliście tak dużo naszego czasu. Aż mam ochotę wystawić wam za to słony rachunek. - Grover, jesteś w błędzie. - Pomyślnych wiatrów, Nick - rzucił tamten i odłożył słuchawkę. Nick zaklął na głos. Ledwie się powstrzymał, żeby nie cisnąć telefonem o ściankę przepierzenia, ale w porę uświadomił 268 sobie, że jej konstrukcja nie jest odporna na tego typu teatralne gesty. W przejściu stanęła Marjorie. - Stało się coś, o czym powinnam wiedzieć? - Mógłbym zapytać o to samo, Marge - odparł, z trudem odzyskując panowanie nad sobą. Ruszył energicznym krokiem do boksu Scotta, wybrawszy nieco okrężną drogę, by ominąć stanowisko Glorii, jego sekretarki. Już z daleka usłyszał, że McNally rozmawia przez telefon. - Tak, oczywiście. W każdym razie spróbujemy, Todd. Czemu nie? Nick zatrzymał się na wprost niego. Scott podniósł wzrok, ledwie zauważalnie skrzywił usta na jego widok, ale zaraz się opanował i uniósł brwi, uśmiechnął się przyjaźnie, po czym skinął głową na znak powitania. - Rozumiem - rzucił do słuchawki nieco za głośno. - Za powiada się więc wspaniała wyprawa. Przepraszam, ale muszę kończyć. - Odłożył słuchawkę i rzucił swobodnym tonem: - Witaj, panie feudalny, w rejonach dotkniętych biedą. - Co słychać u Muldaura? - zapytał Nick. - Nic takiego. Zbiera ekipę do wyprawy golfowej na Hilton Head. - Nie wiedziałem, że grasz w golfa. - Bo nie gram. - McNally zachichotał nerwowo. - W każ dym razie kiepsko. Ale w końcu z tego powodu inni cenią moją obecność. Mogą przy mnie odgrywać Tigera Woodsa. - Jedziesz z Toddem i resztą chłopców z Fairfield? - Będzie Todd z żoną. Eden i jeszcze jedna para. - Przeprowadziłem ciekawą rozmowę z MacFarlandem z firmy Atlas McKenzie. - Poważnie? - W oczach Scotta pojawiły się iskierki za niepokojenia. - Tak. Każdego dnia dowiaduję się czegoś nowego. Wiedziałeś, dlaczego zrezygnowali z podpisania z nami kontraktu? 269 . - Pewnie uznali, że nasza cena jest za wysoka, bo cóż by innego? Na pewno nie zadecydowała jakość naszych wyrobów. Wszyscy otrzymują dokładnie to, za co płacą. - MacFarland jest przekonany, że kładziemy głowę na pieńku. Nie masz pojęcia, co go skłoniło do takiego wniosku? McNally rozłożył szeroko ręce. - Atlas McKenzie korzysta w Hongkongu z usług tej samej kancelarii prawniczej, co Fairfield. Tamtędy przeciekły plotki. - Całkiem bezpodstawne - mruknął McNally. - Co zabawniejsze, podobną plotkę usłyszałem przed chwilą od dyrektora zaopatrzenia GSA. - GSA? - powtórzył Scott, z trudem przełykając ślinę. - Mówię o kontrakcie dla Agencji Bezpieczeństwa We wnętrznego. Ten kontrakt też szlag trafił. - Cholera. - A wiesz dlaczego? GSA kupuje tylko sprzęt wyprodukowany w Ameryce, a ktoś im podszepnął, że zamierzamy przenieść produkcję do Chin. Nie sądzisz, że to jeszcze bardziej bezpodstawna plotka? Scott, najwyraźniej dotknięty ironią w jego głosie, wyprostował się w fotelu i zapytał z powagą: - Nie sądzisz, że gdyby Todd i jego wspólnicy planowali coś podobnego, przynajmniej uprzedziliby nas o tym wcześniej? - Owszem, przynajmniej powinni. A nie uprzedzali? - Oczywiście, że nie. Od razu bym cię o tym powiadomił. - Czyżby? - Jasne... Matko Boska, Nick, aż nie chce mi się wie rzyć, że ludzie dają wiarę tak idiotycznym plotkom. Przecież to takie same bzdury, jak te o głęboko zmrożonych kurzych łbach w kostkach mcnuggetów albo o kociakach przerabianych na bonsai czy sfałszowaniu transmisji z lądowania na Księżycu... - Scott! - Posłuchaj, wykonam parę telefonów i zajrzę do ciebie, 270 dobra? Ale już teraz mogę powiedzieć, że ktoś nas zwyczajnie oczernia. - Mam nadzieję, że się nie mylisz - mruknął Nick. - Bo co innego nam zostaje poza nadzieją? 48 Eddie nawet nie wstał, kiedy po południu Nick wszedł do jego biura. Tylko zasalutował na jego widok, rozwalony w przepaścistym fotelu linii Symbiosis, z nogami na biurku. Na oklejonej srebrzystym pluszem ściance za jego plecami był przypięty plakat z hasłem: "PRZECIĘTNOŚĆ. Zajmuje zdecydowanie mniej czasu, a większość ludzi uświadamia to sobie, kiedy jest już za późno". Powyżej znajdowało się zdjęcie krzywej wieży w Pizie. Tego typu przewrotne hasła cieszyły się wśród pracowników firmy dość dużą popularnością, Nicka za stanowiło jednak, w jakim stopniu Rinaldi hołduje tejże ironicznej zasadzie. - Dostałem podwyżkę? - zapytał Eddie z uśmiechem. - W końcu to rzecz niezwykła, że pofatygowałeś się tutaj, zamiast wezwać mnie do siebie. Nick przysunął sobie mały okrągły stołek na kółkach i usiadł. - To się nazywa ZPOK: Zarządzanie Poprzez Osobiste Kontakty. - Do tej pory słyszałem tylko o ZPSNT: Zarządzaniu Po przez Siedzenie Na Tyłku. Nick uśmiechnął się skąpo, po czym w ogólnych zarysach opowiedział mu o swoich rozmowach z MacFarlandem i Herrickiem. - A niech mnie... - syknął Eddie. - To chyba jakieś bzdury, prawda? Rozmawiałeś już o tym ze Scottem McNallym? - Zapewnia, że to idiotyczne plotki. Ale jestem pewien, że wie dużo więcej, niż mówi. 271 . Rinaldi wolno pokiwał głową. - Jeśli ty znajdziesz się za burtą, to i ja wypadam z gry, zgadza się? - Kto powiedział, że mogę się znaleźć za burtą? Chciałbym tylko wiedzieć, co Scott naprawdę kręci, nic poza tym. Na usta Eddiego z wolna wypłynął szeroki uśmiech. - A więc potrzebna ci pomoc, mam ci podać krążek i za blokować palantów? Przyznam, że chętnie prześwieciłbym ich jeszcze kijem po łbach. - Wystarczy mi małe wewnętrzne dochodzenie w zakresie poczty elektronicznej. - Chcesz, żebym namówił któregoś z techników do ściągnięcia z serwera paru e-maili, zgadza się? Podaj mi tylko ja kieś słowa kluczowe. - Na początek wystarczy to, co przed chwilą usłyszałeś. - Jasne. Zaczniemy od wykazów połączeń telefonicznych. Kaszka z mlekiem. Muszę jednak przyznać, że masz wyjątkową tendencję do wdeptywania w gówno. - Eddie uśmiechnął się jeszcze szerzej, aż w kącikach jego oczu pojawiły się drobne zmarszczki. - W takiej sytuacji dobrze jest mieć przy jaciela, który zawsze wyczyści ci buty. - Daj mi znać, jeśli coś znajdziesz. - Od tego są przyjaciele. Nick obawiał się nawet spojrzeć mu w oczy. - I nikomu ani słowa. - Jasna sprawa, kolego. Zawahał się na chwilę, wreszcie podjechał ze stołkiem bliżej biurka i zapytał cicho: - Eddie, czy mówiłeś gliniarzom, że byłeś u mnie w domu po tym, jak znaleźliśmy zabitego psa? Rinaldi przez jakiś czas świdrował go wzrokiem. - Nie pytali o to, a nie spieszyłem się z udzielaniem wyjaśnień z własnej woli. To żelazna zasada dotycząca rozmów z policją. Nick pokiwał głową. - Mnie też o to nie pytali. Przynajmniej na razie. Ale gdyby 272 do tego doszło, wolałbym, żeby nasze wersje się zgadzały, jasne? Wezwałem cię wtedy i przyjechałeś na osiedle. W końcu nie ma w tym niczego podejrzanego, skoro jesteś dowódcą służb ochrony w mojej firmie. - To całkiem zrozumiałe - odparł Eddie. - Nie powinno budzić podejrzeń. Musisz się jednak opanować, kolego. Za bardzo się wszystkim przejmujesz. 49 Kiedy wracał do siebie, Marjorie zatrzymała go i z zatros kaną miną podała kartkę z notatnika. - Wydaje mi się, że powinieneś natychmiast zadzwonić pod ten numer. Na kartce widniał zapisek: "Dyrektor J. Sundquist", a po niżej numer telefonu. Dwadzieścia pięć lat temu Jerome Sundquist był jego na uczycielem matematyki. Nick pamiętał go jako chudego, długonogiego, byłego zawodowego tenisistę, który bez przerwy krążył po klasie i całkiem nieźle szło mu udowadnianie, że matematyka może być całkiem zabawna. Nikomu nie wolno było mówić mu po imieniu, do końca był dla nich "panem Sundquistem", bo choć dzieliła ich niezbyt duża różnica wieku, świetnie wiedział, czym grozi zbytnie spoufalanie się z uczniami. Nick aż uśmiechnął się na wspomnienie swojej klasy zastawionej starymi biurkami wyposażonymi w metalowe kasety na książki. Blat z siedzeniami łączył jeden "podłokietnik", będący kawałkiem żelaznej rury zespawanej z rozmieszczonymi na krzyż rurowymi nogami. Już w tamtych latach, podobnie jak teraz, owe biurka były wytwarzane na miejscu, w zakładach Strattona, oddalonych od szkoły zaledwie o parę kilometrów. Nie pamiętał aktualnych danych sprzedaży, wydawało mu się jednak, że w tym roku szkoła zamówiła sto pięćdziesiąt takich biurek o jednostkowej cenie około 273 . czterdziestu dolarów. Nawet ich model nie zmienił się przez tyle lat. Jerome Sundąuist także niewiele się zmienił. Tyle że teraz był dyrektorem szkoły, a nie młodym nauczycielem, i pozwalał sobie na nieco więcej pompatyczności niż przed laty, ale w końcu to cecha nieodłącznie związana z jego obecnym stanowiskiem. - Cieszę się, że zadzwoniłeś, Nick - odezwał się tonem stanowiącym przedziwną mieszaninę serdeczności i dystansu. -Chodzi o twojego syna. Okręgowa szkoła średnia w Fenwick zajmowała spory kompleks z czerwonej cegły i szkła, z biegnącą wokół całego terenu wąską alejką dojazdową oraz trawnikami porośniętymi jałowcem i pociętymi żwirowymi ścieżkami, typowymi dla otoczenia centrów handlowych i biurowców, skromnymi, lecz tanimi i łatwymi do utrzymania. Nick przypomniał sobie, jak przyjechał do domu po pierwszym semestrze studiów na Uniwersytecie Stanowym Michigan i wszystko wydało mu się małe oraz niepozorne. Sądził, że poczuje to samo, odwiedzając dawną szkołę, ale przeżył miłe rozczarowanie. Kompleks znacznie się powiększył, powstały nowe budynki i nowe skrzydła, a stare zyskały nowe ceglane fasady, przez co szkoła sprawiała wrażenie bardziej okazałej. Oczywiście, było to nierozerwalnie związane z rozwojem w ciągu ostatnich dziesięcioleci zakładów Strattona, których wartość przed trzema laty przekroczyła dwa miliardy dolarów. Przywiodło mu to na myśl stare przysłowie, że im wyżej się wlezie, tym boleśniejszy będzie upadek na ziemię. Gdyby firma przestała teraz istnieć, pociągnęłaby za sobą na dno wiele miejscowych instytucji. Wszedł przez szklane wahadłowe drzwi do holu i głęboko wciągnął powietrze. Mimo wszelkich zmian w szkole wciąż unosił się taki sam zapach grejpfrutowego środka myjącego, nasuwający wniosek, że w latach siedemdziesiątych dyrekcja kupiła pewnie cały wagon tego płynu i korzysta z niego do dzisiaj. Natomiast ze stołówki dolatywała woń przypalonego 274 musu z zielonego groszku, równie charakterystyczna, jak odór kocich sików, z pewnością wyczuwalna tylko dla osób odwiedzający budynek po dłuższej przerwie. Mimo wszystko przez ćwierć wieku bardzo dużo się tu zmieniło. Dawniej uczniowie przyjeżdżali szkolnym autobusem, teraz podwożono ich luksusowymi vanami albo modnymi terenówkami, bądź też przyjeżdżali własnymi samochodami. Kiedyś prawie nie widywało się tu czarnych, najwyżej jedną czy dwie osoby na rocznik, obecnie rej w szkole wodzili właśnie czarni sprawiający wrażenie raperów, którym biali starali się za wszelką cenę dorównać. Całe nowoczesne skrzydło zajmowała chyba szkoła prywatna. Kiedyś były wydzielone kąciki dla palaczy, gdzie długowłosi chłopcy w koszulkach z podobiznami Black Sabbath spędzali całe przerwy, kopcąc i drwiąc z kujonów w rodzaju Nicka. Teraz palenie w szkole było zakazane, a miejsce fanów Black Sabbath zajęli dalecy potomkowie Gotów z błyszczącymi kółkami w nosie. Nick rzadko bywał w gabinecie dyrektora, kiedy się tu jeszcze uczył, ale już na pierwszy rzut oka ocenił, że beżowe wykładziny i zasłony wyglądają na nowe, a rozwieszone na ścianach zdjęcia tenisowych gwiazd na korcie - sióstr Williams, Sani Merza, Martiny Hingis i Bońsa Beckera - świadczą wyraźnie, że jest to królestwo Jerome'a Sundquista. Dyrektor wyszedł zza biurka i z zasępioną miną uścisnął mu dłoń na powitanie. Kiedy usiedli na stojących naprzeciwko siebie, obitych również beżowym skajem fotelach, Sundquist zerknął na zostawioną na biurku kartonową teczkę, lecz naj wyraźniej dobrze wiedział, co w niej jest. - Bardzo ładnie urządził pan to wnętrze - zaczął Nick. - Chodzi o mój gabinet czy całą szkołę? - Jedno i drugie. Dyrektor uśmiechnął się skromnie. - Byłbyś zaskoczony, gdybyś się dowiedział, ile dzieci twoich dawnych kolegów chodzi teraz do tej szkoły. Co zresztą ma bardzo pozytywny wydźwięk i świadczy wyraźnie, że tutejsza społeczność pod wieloma względami miała wiele szczęścia. 275 . Bo gdy rodzicom się dobrze powodzi, dobrze powodzi się też szkole. Wszyscy mamy nadzieję, że obecny kryzys jest tylko przejściowy. Domyślam się, jak ciężkie brzemię spadło ci teraz na barki. Nick wzruszył ramionami. - Jeśli dobrze pamiętam, byłeś całkiem niezłym uczniem -dodał Sundąuist. - Nieszczególnie. Dyrektor uśmiechnął się wyrozumiale i lekko przekrzywił głowę na bok. - W porządku, może określenie „przeciętnym" będzie bardziej trafne. Ale i tak nie pamiętam, bym musiał ci zachwalać warunki życia za kręgiem polarnym. Twoje zainteresowanie trygonometrią było nastawione na aspekty praktyczne, inaczej mówiąc na wybór kąta, pod którym należy strzelić krążek między parkanami bramkarza. - Pamiętam, jak kiedyś próbował mnie pan namówić do teoretycznego opisania całego procesu. To była wyzywająca propozycja. - Niemniej zawsze sobie świetnie radziłeś na egzaminach. A popularności można ci było tylko pozazdrościć. Miejscowe bożyszcze, które doprowadziło szkolną drużynę hokejową do półfinału rozgrywek stanowych, i to nawet dwa razy, jeśli mnie pamięć nie myli. - Raz do półfinału, a raz do finału. - To jedna z tych dziedzin, w której nie zdołaliśmy utrzymać wysokiej pozycji. Chłopcy z Caldicott regularnie łoją naszych już od czterech lat. - Może przydałby się panu lepszy trener? - Mallon uchodzi za całkiem dobrego, a nawiasem mówiąc, zarabia lepiej ode mnie. Jak zwykle trudno rozstrzygnąć, czy za porażki należy winić trenera, czy tylko zawodników. -Sundąuist urwał na chwilę. - Wiem, jak bardzo jesteś zajęty, toteż przejdę od razu do rzeczy. - Jak rozumiem, Lukę ma kłopoty - wtrącił szybko Nick defensywnym tonem. - Łatwo się tego domyślić. Spróbuję mu pomóc, jeśli tylko będę umiał. - Oczywiście - mruknął z powątpiewaniem dyrektor. - Jak już mówiłem przez telefon, został zawieszony w prawach ucznia. Na trzy dni. Przyłapano go na paleniu. A więc teraz będzie miał mnóstwo czasu na palenie w domu, przemknęło Nickowi przez myśl. Nie było się co łudzić, że będzie inaczej. - Pamiętam, że za moich czasów były wydzielone kąciki dla palaczy. - Stare dzieje. Teraz palenie jest zabronione w całym kam-pusie. Pod tym względem przepisy są jednoznaczne. I wszyscy o tym wiedzą. Więc nawet i tu dotarły kampusy. Za czasów Nicka mówiło się tylko o terenie szkolnym, pojęcie kampusu było zarezerwowane wyłącznie dla wyższych uczelni. - Ma się rozumieć, wolałbym, żeby w ogóle nie palił - odparł Nick. - Ciągle mu to powtarzam. - Za drugie takie samo przewinienie grozi mu wyrzucenie ze szkoły. Skreślenie z listy uczniów. - To dobry chłopak. Po prostu przechodzi trudny okres. i Sundąuist spojrzał na niego z ukosa. - Jak dobrze znasz swojego syna? - Nie rozumiem. Jest moim synem i... - Nick, nie chciałbym wyolbrzymiać powagi sytuacji, ale nie wolno jej też lekceważyć. A sytuacja jest poważna. Dziś rano przeprowadziłem dłuższą rozmowę z naszym szkolnym pedagogiem i doszliśmy wspólnie do wniosku, że nie chodzi tylko o palenie. Powinieneś wiedzieć, że mamy prawo dokonać rewizji w jego szafce, i któregoś dnia zrobimy to niespodziewanie, oczywiście w obecności policji. - Policji? - Jeśli znajdziemy narkotyki, policja będzie zmuszona wszcząć dochodzenie. Obowiązuje nas taka procedura. Dlatego pragnę cię zawczasu ostrzec. Lucas ma niezwykle poważne 276 277 kłopoty, szkolny pedagog bardzo się. o niego martwi. Postaraj się zrozumieć, że on nie jest do ciebie podobny. - Nie wszyscy muszą być kujonami. - Nie o to mi chodzi - rzekł oschle Sundąuist, nie zamierzając drążyć tematu, i jeszcze raz zerknął w kierunku leżącej na biurku teczki. - Najsmutniejsze jest to, że zbiera coraz gorsze oceny. Był wyróżniającym się uczniem, ale jak tak dalej pójdzie, szybko straci dobrą opinię. Czy rozumiesz, co to oznacza? - Rozumiem. Chłopak potrzebuje pomocy. - Owszem, potrzebuje pomocy - przyznał dyrektor z surową miną. - Jednakże znikąd nie może jej uzyskać. Nick poczuł się nagle, jakby dostał pałę na egzaminie z ojcostwa. - Jerry... Nie rozumiem, jak zawieszenie go w prawach ucznia, a tym bardziej, niech Bóg strzeże, wydalenie ze szkoły mogłoby mu wyjść na dobre. Niby jak miałoby mu to pomóc? Uświadomił sobie nagle, że podobne pytania musiały bardzo często padać w tym gabinecie. - Nie bez przyczyny wprowadzono tak surowe przepisy -odparł Sundąuist, odchylając się na oparcie fotela. - W tej szkole uczy się prawie półtora tysiąca uczniów, dlatego musimy robić wszystko, co jest w najlepiej pojętym interesie ogółu. Nick westchnął ciężko. - Lucas bardzo przeżył śmierć matki. Dobrze wiem, jak trudny przechodzi okres. Proszę mi wierzyć, że i mnie to bardzo martwi. Wydaje mi się jednak, że po prostu zaczął się zadawać z niewłaściwym towarzystwem. - Można na to patrzeć i w ten sposób - rzekł Sundąuist, świdrując go wzrokiem. - Ale można też spojrzeć z innej strony. - Nie rozumiem - odparł zaskoczony Nick. - I uznać, że to właśnie Lucas jest niewłaściwym towarzystwem. 278 - Lukę? - Słucham. Odebrał już po pierwszym sygnale, zatem musiał się przejąć groźbą, że jeśli nie będzie odbierał telefonów od niego, pożegna się z aparatem komórkowym. - Gdzie jesteś? - W domu. A o co chodzi? - Co się stało w szkole, do diabła? - O co pytasz? - O co pytam? Możesz zgadywać. Do trzech razy sztuka. Dyrektor Sundąuist wezwał mnie na rozmowę. - I co ci powiedział? - Nie udawaj głupiego, dobrze? - syknął, mimo że usiłował zachować spokój. Miał wrażenie, że rozmowy z synem coraz częściej przypominają próby gaszenia ognia benzyną. -Zostałeś przyłapany na paleniu, a dobrze wiesz, jakie w tym zakresie obowiązują w szkole przepisy. Nikt ci nie powiedział, że na trzy dni zawieszono cię w prawach ucznia? - I co z tego? Przecież to nic nie znaczy. - I groźba wyrzucenia ze szkoły też nic dla ciebie nie znaczy? - Pewnie - odparł chłopak lekko roztrzęsionym głosem. -Bo cała szkoła jest gówno warta. Na ekranie wyświetlacza pojawiła się nagle wiadomość od Marge: Zaraz zaczyna się zebranie komisji rekompensat. Zapomniałeś? - Lukę, jestem na ciebie wściekły. Przygotuj się na dłuższą rozmowę, jak wrócę do domu. Już widzę, jak się tym przejmie, pomyślał. - Aha, Lukę... Ale połączenie zostało już przerwane. 279 50 . 50 Zaledwie Audrey pojawiła się w sali ogólnej komendy, Bugbee od razu podszedł do jej biurka z kubeczkiem kawy w jednym ręku i plikiem papierów w drugim, promieniejąc z dumy. - Tylko mi nie mów. że ten konował opowiedział ci całą historię swojego szurniętego pacjenta. W jednej chwili zrozumiała przyczynę jego satysfakcji. Nie tylko cieszył się z jej porażki, jakby miał na twarzy wypisane: ..A nie mówiłem?", ale w dodatku spoglądał na nią takim wzrokiem, jakim LaTonya mierzyła swoich synów, kiedy zrobili coś. czego im zabraniała, - Przybliżył mi związek między schizofrenią i agresją - odparła. - Czyli coś. co mogłabyś przeczytać w pierwszym lepszym podręczniku, jak się domyślam. Ale konkretnie o Stadlerze nie chciał rozmawiać, prawda? Zasłaniał się tajemnicą lekarską? - Musi być jakiś sposób, żeby uzyskać dostęp do kart chorobowych Stadlera - mruknęła, bo nie potrafiła się zdobyć, by przyznać mu rację. - Co w- tei sytuacji zrobiłby Jezus? Wystąpiłby o nakaz rewizji. Zignorowała tę jawną złośliwość. - Nakaz nic tu nie da. Na jego podstawie poznamy najwyżej daty przyjęcia Stadlera do szpitaia i temu podobne drobiazgi. Pełna treść wpisów w kartach chorobowych pozostanie tajemnicą. Zastanawiałam się. czy nie wystąpić o jej ujawnienie w świetle ustawy o swobodnym dostępie do informacji. - Ile lat chcesz prowadzić tę sprawę? - Masz rację. - A skoro już mowa o sądowych nakazach... - Bugbee machnął w powietrzu plikiem papierów. - Kiedy chciałaś mi powiedzieć, że zażądałaś bilingów telefonicznych szefa ochrony Strattona? 280 - Już przyszły. - Owszem. Czego się po nich spodziewasz? Pomyślała, że Bugbee musiał je zabrać z telefaksu albo wyciągnąć z jej skrzynki na korespondencje. - Nie wiem. Pokaż. - Dlaczego tak cię interesują rozmowy telefoniczne Edwarda Rinaldiego. Audrey obrzuciła go piorunującym spojrzeniem, jakie często widywała u szwagierki. - Czyżbyś zamierzał je przede mną ukryć. Co? Bugbee podał jej wydruki, Chyba rzeczywiście powinnam razem z LaTonya zacząć chodzić na zajęcia treningu asertywności. przemknęło jej przez myśl. Chwilowe uczucie triumfu nasunęło jej pytanie. czy warto się nim upajać. Sądziła, że jest ponad tym. lecz mimo poczucia winy sprawiło jej sporą .satysfakcję. - Dzięki. Roy. Skoro cię to interesuje, chciałam je przejrzeć. bo jestem ciekawa, czy Rinaldi kiedykolwiek kontaktował się telefonicznie ze Stadlerem. - A skąd ten pomysł. - Zastanów się tylko. Zażądał od nas ujawnienia akt Stadlera. żeby sprawdzić. czy ten był wcześniej karany. prawda? Nie pytał o żadnego innego ze zwolnionych pracowników Strattona. tylko właśnie o Stadlera. To oznacza, że miał wobec niego podejrzenia, uważał go za sprawcę kilkakrotnych włamań do domu Conoyera. - Może i nie bezpodstawnie. W końcu od czasu śmierci Stadlera nie było już włamania. - W każdym razie nikt nie powiadomił policji - sprostowała. - Jednakże od zabójstwa minęło niewiele ponad tydzień. - Więc może faktycznie to Stadler się włamywał, a Rinaldi wpadł na jego trop. - Może tak. a może nie. Ale wcale bym się nie zdziwiła. gdyby szef ochrony zakładów dzwonił do Stadlera i nakazywał mu trzymać się z dala od domu Nicholasa Conovera. Mógł 281 . powiedzieć coś w rodzaju: „Wiemy, że to ty, więc jeśli włamiesz się jeszcze raz, gorzko tego pożałujesz". Dostarczony przez operatora sieci wykaz połączeń z telefonu komórkowego Rinaldiego był długi, obejmował ponad dziesięć stron wydruku drobną czcionką. Audrey wystarczył jeden rzut oka, by się przekonać, że nie zawiera jednak wszystkich informacji, o które prosiła. Były na nim daty, godziny i czasy trwania wszystkich połączeń, wychodzących i odbieranych, ale przy niektórych numerach brakowało nazwisk abonentów. - Podejrzewam, że już przejrzałeś ten spis - odezwała się do Bugbeego. - Tylko pobieżnie. Wygląda na to, że facet prowadzi dość aktywne życie towarzyskie. Wśród jego rozmówców jest wiele kobiet. - Nie natrafiłeś na nazwisko Andrewa Stadlera? Roy pokręcił głową. - Sprawdzałeś dokładniej połączenia z dnia zabójstwa? Bugbee popatrzył na nią z ukosa. - Nie przy wszystkich numerach są nazwiska. - Już to zauważyłam i nie bardzo rozumiem dlaczego. — Podejrzewam, że chodzi o numery zastrzeżone, to znaczy takie, które nie wyświetlają się automatycznie przy połączeniu. - Słuszny wniosek. - Zawahała się, gdyż przyszło jej do głowy, że zamiast chwalić partnera, powinna mu się odpłacić złośliwością. Zaraz jednak przypomniała sobie kolejny cytat z Biblii, mówiący, że właściwe słowa są jak złote jabłka na srebrnej tacy. - Chyba masz rację. Bugbee wzruszył ramionami bardziej lekceważąco niż z wrodzonej skromności, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że wyciąganie słusznych wniosków ma po prostu w naturze. - Żeby zidentyfikować wszystkich rozmówców, trzeba by włożyć w to kupę roboty. - Nie zechciałbyś się tym zająć? ,. < Prychnął pogardliwie. 282 - Myślisz, że nie mam nic innego na głowie? - Ktoś jednak będzie musiał to zrobić. Na chwilę zapadło kłopotliwe milczenie. - Dowiedziałeś się czegoś więcej o tej hydrowarstwie? - zapytała. Bugbee uśmiechnął się leniwie, wyciągnął z kieszeni po mięty różowy formularz z wynikami badania laboratoryjnego i przeczytał: - To Penn Mulch. - A cóż to takiego? - Gotowe podłoże do trawników opatentowane i produkowane przez firmę Lebanon Seaboard Corporation z Pensylwanii, wytwarzającą nawozy i ogrodnicze mieszanki kompostowe - odczytał z opisu sporządzonego przez analityka. - Charakteryzuje się małymi, regularnymi cząstkami granulatu o długości centymetra i średnicy trzech milimetrów... Wielkości gówna chomika. Granulki zrobione są ze zmielonej pulpy makulaturowej, nasączonej roztworem sztucznego nawozu o proporcjach jeden-trzy-jeden i wysuszonej, zmieszanej z granulatem bardzo chłonnego absorbentu polimerowego i zabarwionej na zielono. - Zapomniałeś o nasionach trawy. - W Penn Mulch nie ma nasion. Dopiero w firmie zajmującej się urządzaniem trawników miesza się to podłoże z na sionami i lepiszczem, a następnie zarabia wodą, żeby dało się rozprowadzać rozpylaczem. Gotowa mieszanka przypomina gęstą zupę z zielonego groszku. W tym wypadku zastosowano trawy odmian... Kentucky Bluegrass i Creeping Red Fescue z niewielkimi domieszkami Saturn Perennial Ryegrass i Buccaneer Perennial Ryegrass. - Dobra robota - przyznała Audrey. - Ale dla mnie to czarna magia. Jest w tej mieszance coś niezwykłego? - Odmiany traw niewiele mówią, na rynku jest ich w sumie około dziewięciuset, z czego większość to tanie gówno. - Mam rozumieć, że firmy urządzające trawniki nie stosują podobnych odmian? 283 . - Skądże. Tego, co się wysiewa przy drogach albo przy rekultywacji terenów budowlanych, za żadne skarby nie chciałabyś mieć na trawniku przed domem. Poza tym im lepsze podłoże, tym lepsze rezultaty. - A Penn Mulch... - Należy do najdroższych. Jest dużo lepsze od tego, co się zwykle stosuje, czy to z trocin, czy z pulpy makulaturowej, a co jest dostępne prawie w każdym sklepie, w dwudziestolitrowych workach. Sporo kosztuje. Podejrzewam, że niewiele osób je stosuje. Pewnie tylko najbogatsi, którzy dobrze wiedzą, że warto zapłacić, żeby mieć piękny trawnik. - Zatem należałoby sprawdzić, które firmy w tej okolicy stosują Penn Mulch. To wymaga paru godzin przy telefonie. - Ile jest takich firm w Fenwick? Dwie? Trzy? - Nie o to mi chodzi - mruknął Bugbee. - Nawet jeśli znajdziemy firmę, która stosuje hydro warstwę z podłoża Penn Mulch, co nam to da? - Wtedy łatwo będzie dojść, u którego klienta rozpylono taką hydrowarstwę. Jeśli mówisz, że podłoże jest dość drogie, na pewno niewielu klientów się na nie decyduje. - I co z tego? Dowiemy się tylko, że nasz nieboszczyk przeszedł przez czyjś trawnik, świeżo urządzany hydrowarstwą z podłożem Penn Mulch. - Myślisz, Roy, że dużo jest takich trawników na terenie Psiej Sadzawki? 51 W czasie drogi powrotnej ze szkoły do biurowca Strattona Nick zaczął mimowolnie rozmyślać o Cassie Stadler. Wydawała mu się nie tylko ładna - w końcu przez lata spotykał się z wieloma ładnymi kobietami, zwłaszcza w czasie studiów, kiedy Laura postanowiła, że muszą „od siebie odpocząć 284 i zacząć „widywać innych ludzi" - lecz tak bystra i diabelnie spostrzegawcza, że aż napawało go to lękiem. Chyba rzeczywiście świetnie go rozumiała, potrafiła wręcz przejrzeć go na wylot. Niewykluczone, że naprawdę wiedziała o nim więcej niż on sam. Nie mógł już zaprzeczyć, że pociąga go fizycznie. Po raz pierwszy od ponad roku uprawiał seks, a to na nowo rozbudziło w nim świadomość własnej seksualności. Znów mógł smakować w doznaniach, o których już niemal zapomniał. Czuł się tak, jakby dokonał wielkiego wyłomu. Podniecało go samo wspomnienie wczorajszego popołudnia. Ale gdy tylko sobie przypominał, kim ona jest i w jakich okolicznościach ją poznał, natychmiast popadał w przygnębienie. Poczucie winy doskwierało mu jak nigdy przedtem. W głowie odzywał się natrętny głos drugiego ja: Czyś ty zwariował? Podrywasz córkę człowieka, którego zamordowałeś? Co cię napadło? Nie potrafił zrozumieć, co nim kieruje. Przecież gdyby zdołał się do niej zbliżyć jeszcze bardziej, a ona jakimś cudem odkryła prawdę... To było jak balansowanie na linie rozciągniętej nad przepaścią. Dlatego powtarzał w myślach: Co ja wyrabiam, do cholery? Ale w głębi serca bardzo chciał się spotkać z Cassie jeszcze raz, choć uważał, że to najbardziej zwariowane pragnienie ze wszystkich możliwych. Było już późne popołudnie, gdy uświadomił sobie nagle, że wcale nie musi wracać do pracy. Zjechał na pobocze i wyciągnął z kieszonki marynarki skrawek papieru, na którym zapisał telefon do Cassie. Włączył aparat i w pośpiechu, jakby z obawy przed złorzeczeniami swego drugiego ja, wybrał jej numer. - Halo - odezwał się równie szybko, gdy tylko podniosła słuchawkę. - To ja, Nick. Przez chwilę panowała cisza. - Nick... - powiedziała i znów zamilkła. 285 - Chciałem tylko... - Głos uwiązł mu w gardle. Czego w gruncie rzeczy pragnął? Cofnąć czas? A razem z nim to, co się stało Tamtej Nocy? Załatwić sprawę lepiej? Ale to przecież było nierealne. W gruncie rzeczy chciał tylko z nią porozmawiać, nic więcej. - Dzwonię, żeby... - Tak, wiem - przerwała mu. - Wszystko w porządku? - A u ciebie? - Chciałbym się z tobą zobaczyć. - Nick - powiedziała z ociąganiem. - Nie powinniśmy się spotykać. Narobisz sobie tylko kłopotów. Mówię poważnie. Uśmiechnął się kwaśno. Cassie nie miała pojęcia, w jakich już znalazł się tarapatach. Myślisz, że przez ciebie grożą mi kłopoty? Powinnaś mnie widzieć, kiedy stałem przed domem z pistoletem w ręku. Żółć zaczęła go palić w gardle. - Nie sądzę - odparł. - Uważasz, że jeszcze za mało dla mnie zrobiłeś? Poczuł się jak rażony prądem. Dla ciebie? To tylko jeden punkt widzenia naszej znajomości. - Słucham? - Nie myśl tylko, że nie doceniam twoich starań, bo wiele dla mnie znaczą. Wszystkie. Uważam jednak, że powinniśmy na tym poprzestać. Ty masz na głowie dużą firmę i własną rodzinę. Ja do tego wszystkiego po prostu nie pasuję. - Właśnie wychodzę z zebrania - rzekł. - Mogę być u ciebie za pięć minut. - Cześć - rzuciła, otwierając zarośnięte brudem siatkowe drzwi. Miała na sobie dżinsy i biały T-shirt upstrzony cętkami farby olejnej. Uśmiechnęła się do niego tak promiennie, że aż porobiły jej się zmarszczki w kącikach oczu. Wyglądała znacznie lepiej i sprawiała wrażenie ożywionej. - Naprawdę nie sądziłam, że przyjedziesz. - Dlaczego? - No, wiesz... z powodu wyrzutów sumienia, ubolewania nad tym, do czego doszło. Mężczyźni zwykle tak reagują. 286 - Może nie jestem zwykłym mężczyzną? - Właśnie przyszło mi to do głowy. Nic dzisiaj nie przywiozłeś? Wzruszył ramionami. - Przepraszam. Mam w bagażniku butelkę płynu do spryskiwacza szyb. - Nic z tego - odparła. - Po takich mieszankach zawsze mam strasznego kaca. - Może znajdzie się jeszcze pojemnik z płynem WD-40. - To brzmi bardziej obiecująco. Ale i tak wolałabym mieć lepszy powód do przechwałek, że dyrektor naczelny Strattona biegał dla mnie do sklepu po zakupy. - Dla mnie to powód do dumy, że Nick Conover kupuje zwykłe kanapki z pieczonym indykiem. - I nie obraziłbyś się, gdybym poprosiła jeszcze o odtłuszczony jogurt? - Wciągnęła go do środka. - Na razie zaparzę ci tej herbaty, którą kupiłeś wczoraj. Na chwilę zniknęła w kuchni. Z odtwarzacza płyt kompaktowych leciała nieznana mu piosenka, wokalistka powtarzała w refrenie: „Jestem odważna i tchórzliwa...". Kiedy Cassie wróciła do pokoju, rzekł: - Świetnie wyglądasz. - Znowu zaczynam się czuć jak człowiek - odparła. - Trafiłeś na najniższy punkt mojego dołka. Pewnie sam dobrze wiesz, jak to jest. - W każdym razie wyglądasz dużo lepiej. - Za to ty nieszczególnie - mruknęła rzeczowo. - No cóż, to był długi dzień. Rozsiadła się na kanapie obciągniętej brązową gruzełkowatą tkaniną przetykaną złotą nicią, modną w latach pięćdziesiątych. - Długi dzień czy długa historia? - Możesz mi wierzyć, że wolałabyś nie słuchać, jak dorosły facet jęczy i skomli na temat kłopotów w pracy. - A ty możesz mi wierzyć, że potrafiłabym go oderwać od tych kłopotów. 287 - Tymczasem sądząc po obwodzie talii, można by cię wziąć za niedoświadczoną dziewiętnastkę. - Dzięki. - Ostrożnie pociągnęła łyk gorącej herbaty. - Zatem masz kłopoty. Ale poradzisz sobie z nimi, bo taki już jesteś. Kiedy życie zasypie cię kwaśnymi cytrynami, szybko znajdziesz sposób, żeby jeszcze zarobić na skórce cytrynowej. - Spodziewałem się czegoś głębszego w rodzaju zeń. - Nawet nie spróbowałeś tej english breakfast. Jaki gatunek herbaty preferujesz? - Dowolny, byle to była kawa. Pochyliła się na kanapie, z półki pod stolikiem podniosła butelkę burbona Four Roses i wyciągnęła w jego kierunku. - Wlej sobie trochę do kubka. Alkohol wytrąci garbniki. Posłuchał rady, dolał odrobinę burbona i ostrożnie pociągnął łyk herbaty. Jej smak zdecydowanie się poprawił. Cassie przyglądała mu się spod półprzymkniętych powiek. - Właściwie przyjechałeś tu dla mnie czy dla siebie? - Jedno i drugie. Z uśmiechem pokiwała głową. - Wziąłeś na siebie rolę mojego kuratora? - Daj spokój - mruknął. - Nie jesteś przypadkiem podchodzącym pod opiekę kuratorską. - Radzę sobie całkiem nieźle. - Chciałem, byś poczuła, że gdybyś jednak z czymś sobie nie radziła, zawsze możesz na mnie liczyć. - To zabrzmiało jak wstęp do pożegnania. - W żadnym wypadku. - Świetnie. - Wstała, pociągnęła za sznur i zasłoniła okno. -Wreszcie mi ulżyło. On też się podniósł, podszedł do niej od tyłu i wsunął obie dłonie pod jej koszulkę, jakby chciał je rozgrzać ciepłem jej ciała. - Dlaczego nie pójdziemy na górę? - zapytał cicho. - Bo to wykluczone - odparła stanowczo. - Skoro nie, to w porządku. Zaczął powoli przesuwać dłonie ku górze, a sięgnąwszy 290 piersi, jął delikatnie pieścić palcami sutki, jednocześnie całując i drażniąc czubkiem języka jej kark. - Och, tak... - szepnęła. Wciąż zwrócona do niego plecami, wyciągnęła ręce do tyłu, wymacała jego pośladki i ścisnęła je dość mocno. Tym razem wziął ją od tyłu. - Jezu... - syknął. Spojrzała na niego błyszczącymi oczami. Jeszcze przez parę minut ledwie mógł złapać oddech. - O rety...-jęknął.-Dzięki. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Wydaje mi się, że jednak po mojej. Pociągnęła łyk herbaty z kubka i zwinęła się przy nim w kłębek na kanapie. Po chwili zaczęła cicho śpiewać zwrotkę wciąż tej samej piosenki płynącej z odtwarzacza, ustawionego widocznie w tryb powtarzania. Tekst mówił coś o pożytkach płynących z posiadania przyjaciół. - Masz bardzo miły głos. - Kiedyś śpiewałam w chórze kościelnym. Mama była głęboko wierząca i stale ciągała mnie ze sobą do kościoła. Tylko to pozwalało mi przetrwać najgorsze chwile. Wiesz, „nigdy nie należy się poddawać" i tak dalej... - W jej głosie zabrzmiała dziwna pasja. - „Zawsze trzeba grać, jak dyktują warunki, i jeszcze wkładać w to całe serce. Wszystko się liczy". - Stosowałem mniej więcej te same zasady podczas gry w hokeja. Dawać z siebie wszystko, bo inaczej nic się nie osiągnie. - I nigdy nie patrzeć pod nogi na lodowisku? Uśmiechnął się. I ona miała pewne pojęcie o hokeju. - Zgadza, się. Wystarczy tylko na chwilę spuścić głowę, a jesteś zaklejony, ostemplowany i wrzucony do skrzynki. To bardzo szybka gra. - W Strattonie też nigdy nie patrzysz pod nogi? - Jak widać, za mało - przyznał szczerze. - Podejrzewam, że często wielu ludzi cię nie docenia, 291 wyczuwając u ciebie chęć przypodobania się im. Zaryzykuję twierdzenie, że ci, którzy za mocno cię popychają, będą jeszcze tego żałować. - Niewykluczone. W jednej chwili w jego głowie odżyły skłębione ponure wspomnienia, zbyt mroczne, by chciał je w takiej chwili analizować. - I mogę się założyć, że zdążyłeś już zadziwić wiele osób. Chociażby Dorothy Devries. Wyraźnie nabrała do ciebie dystansu przez ostatnich parę lat. Mam rację? Zamrugał szybko. Do tej pory nawet sobie tego nie uświadamiał, ale taka była prawda. - Owszem. Skąd wiesz? Cassie odwróciła głowę. - Tylko nie potraktuj źle tego, co powiem. Kiedy wdowa po starym Devriesie mianowała jego następcę, pewnie myślała o wielu różnych rzeczach, ale jedno na pewno nie przyszło jej do głowy, a mianowicie to, żeby wybrać kogoś, kto przewyższy jej ukochanego Miltona. Oczywiście, zależało jej na człowieku wiarygodnym, ale takim, o którym będzie się mówiło: „No cóż, rzecz jasna, to nie jest Milton Devries, ale przecież nie ma dwóch takich samych ludzi". W końcu mogła wybrać jakiegoś błyskotliwego oszołoma z konkursu, bo zdaje się to zwykły tryb postępowania w takich wypadkach. Ale ona podświadomie dążyła do czego innego. Miałeś być tylko namiastką jej męża. A ty nagle zacząłeś rządzić po swojemu, uwolniwszy się od brzemienia protegowanego Miltona. I choć twoje rządy przynosiły jej finansowe zyski, całe to przedstawienie Nicka Conovera zaczęło ją nagle niepokoić. W zamyśleniu pokiwał głową. - Nie wierzysz mi, prawda? - Problem polega na tym - odparł z ociąganiem - że właśnie ci wierzę. Prawdę mówiąc, nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałem. Ale teraz, kiedy cię słucham, mimo że nie działa to pozytywnie na moje mniemanie o sobie, to myślę: „Tak, prawdopodobnie to zadecydowało". Starsza pani na pewno 292 spodziewała się innego obrotu rzeczy. Jeśli mam być szczery. ja również. Ale skoro już wziąłem sprawy w swoje ręce. to zaangażowałem kilku specjalistów i pozwoliłem im robić swoje. Pewnie, że mogłem to rozegrać inaczej. Może nie jestem geniuszem. ale zdaję sobie sprawę, czego nie wiem. Wynika stąd. ze chyba się sprawdziłem w ściąganiu odpowiednich ludzi do konkretnych zadań. - i dopóki byli wobec ciebie lojalni, nie musiałeś się niczego obawiać, Ale gdy się okazało że nie są typami rodzinnymi. zaczynasz mieć kłopoty. - Rodzinnymi? - Należącymi do rodziny Strattona. - Chyba naprawdę potrafisz przeniknąć wszystko na wylot. - rzekł. - Świetnie znasz się na ludziach. Nagle przeszył go dreszcz. Ile faktycznie była zdolna dostrzec. Zauważyła już krew na jego rękach? Z trudem przełknął ślinę. To nie był najlepszy moment, żeby stracić tak cenną znajomość. - Wiesz, co się mówi o podobnych sytuacjach? - Kto mówi? - Nie pamiętam. Chyba Anals Nin. Już zapomniałam. „Nie widzimy rzeczy takimi, jakie są, ale przez pryzmat tego, jacy jesteśmy". - Nie jestem pewien, czy do końca rozumiem. - Czasami najtrudniej jest zrozumieć tych, których kochamy. Mam na myśli twojego syna. - Który ostatnio stał się dla mnie kompletną tajemnicą. - O której obiecałeś dzieciom wrócić do domu? - Za niecałą godzinę. - Z przyjemnością bym je poznała. - Tak? - mruknął zaskoczony. - Nie sądzę, by to był dobry pomysł. Cassie wstała z kanapy, przeciągnęła palcami po włosach i syknęła: - Jezu, co ja mówię? Przecież to idiotyczny pomysł! Nick aż zmarszczył brwi, zdumiony nagłą zmianą w jej tonie. - 293 Cóż ja sobie wyobrażałam?! Przecież nie jestem cząstką twojego życia! Wiesz co? Chyba powinnam się wstydzić. - Zaczęła szybko wciągać upstrzone farbą dżinsy. - Lepiej dajmy sobie spokój. W końcu zawsze mamy oboje Steepletown. Żegnaj, Nick. Powodzenia. - Cassie... -jęknął. - Nie o to mi chodziło. Nie odpowiedziała. Kiedy się na nią obejrzał, wpatrywała się w niego oczami pełnymi bezgranicznego smutku. Znów ogarnęło go poczucie winy, któremu tym razem towarzyszyła tęsknota. - Czy nie zechciałabyś wpaść do mnie na obiad? - zapytał. 52 Siedziała markotna, wciśnięta w głęboki fotel jego chevro-leta, gdy stanęli w długiej kolejce aut przed wjazdem na teren Fenwicke Estates. Nick ledwie powstrzymał chęć nerwowego bębnienia palcami o kierownicę. - Dobry wieczór, Jorge - rzucił przez otwarte okno, gdy podtoczyli się do bramy. Cassie wychyliła się z fotela. - Cześć, Jorge. Mam na imię Cassie. Uśmiechnęła się szeroko i pomachała strażnikowi ręką. - Dobry wieczór - odpowiedział strażnik, zdecydowanie bardziej ożywiony niż zwykle. W porządku, pomyślał Nick. Jeden zero dla ciebie za ludzkie odruchy. W końcu mało kto zwraca uwagę na ludzi w granatowych uniformach. Jeśli nie jest to przejaw robotniczej solidarności, należy go potraktować jak dobry znak. Nie dawało mu spokoju pytanie, jak dzieci zareagują na wizytę obcej kobiety w domu. Nie tylko dręczyło, musiał przyznać w duchu, że jest coraz bardziej zdenerwowany. Cassie była pierwszą kobietą, z którą coś go łączyło od czasu śmierci Laury, dlatego nie miał pojęcia, jak dzieci to przyjmą. Łatwo 294 można było przewidzieć, że Lucas okaże jej wrogość. Zresztą, ostatnio tak samo wrogo odnosił się do wszystkich. A Julia? To pozostawało dla niego największą zagadką. Pamiętał Freu-dowską zasadę, że córki chcą mieć ojców wyłącznie dla siebie, ale wiedział też o istnieniu silnego poczucia lojalności wobec matki, które nakazywało bunt wobec kontaktów ojca z inną kobietą. Podejrzewał więc, że sytuacja może być nieprzyjemna. A jedyną osobą narażoną na cierpienia była Cassie. Już było mu jej żal. Toteż jadąc w kierunku domu, żałował już, że pod wpływem nagłego impulsu zaprosił ją na obiad. Lepiej byłoby powoli oswajać dzieci z myślą o jej istnieniu. Gdy tylko skręcili na podjazd, Cassie gwizdnęła cicho. - Rany... - mruknęła. - Nigdy bym się nie spodziewała, że taki dom jest w twoim stylu. - Bo może nie jest - odparł, ale zaraz opadły go wyrzuty sumienia, jakby zwalał całą winę na Laurę. Cassie skrzywiła się na widok wielkiego żółtego kontenera na śmieci stojącego na placyku do gry w koszykówkę. - Jeszcze w budowie? - Cały czas. >^iw - Portoncini dei morti - oznajmiła. - Teraz jesteśmy w Ameryce. Chyba najwyższa pora przejść na angielski. - Wnoszę, że nigdy nie byłeś w Gubbio. - Jeśli nie produkują tam wytłaczarek, to zapewne rzeczywiście nie byłem. - To miasteczko w Umbrii. Robi niesamowite wrażenie. Spędziłam tam cały rok, malując, śpiewając na ulicach i Bóg wie, co jeszcze. Wspaniałe miasto, a jednocześnie przerażające. Kiedy się zwiedza starówkę, trudno nie zwrócić uwagi na części murów z nowszych, niepasujących cegieł. Okazuje się, że mieszkańcy pielęgnują stary zwyczaj traktowany jak sakrament. Zamurowują drzwi, którymi zmarła osoba została wyniesiona z domu. Nazywają je właśnie portoncini dei morti. Drzwi umarłych. Upiorne drzwi. ^-^ 295 - Murarze muszą mieć tam pełne ręce roboty - odparł. .» Niemal natychmiast usłyszał w myślach: „Przecież to drzwi frontowe naszego domu, Nick. Pierwsza rzecz, na której nie warto oszczędzać". Drzwi umarłych. , ,s • ; - To dom Laury, prawda? - zapytała Cassie. . "•• /:>: On nie ująłby tego w ten sposób, ale z grubsza, tak właśnie wyglądała prawda. Był to dom Laury. - - Mniej więcej - mruknął. . Zanim wysiedli, Marta wyszła na ganek. - Uprzedzałem, że będziemy mieli gościa na obiedzie -odezwał się do niej. - A oto i nasz gość. Zwrócił uwagę, że gosposia nie wyciągnęła do Cassie ręki na powitanie, tylko powiedziała oschle, z taką samą miną, z jaką przyjmowała monterów linii telefonicznych: - Miło mi panią poznać. - Gdzie jest Julia?-zapytał. - Ogląda telewizję w salonie. Emily wyszła parę minut temu. - A Lukę? - W swoim pokoju. Pewnie siedzi przy komputerze. Powiedział, że nie zejdzie na obiad. - Naprawdę? Chyba jednak zejdzie - oznajmił kwaśno. Chryste, pomyślał, jeszcze ten cyrk z zawieszeniem w prawach ucznia. Naprawdę musi przeprowadzić szczerą rozmowę, która prawdopodobnie zakończy się „prawdziwym pojedynkiem na argumenty". Ale nie dzisiaj. Poprowadził Cassie do saloniku, gdzie Julia oglądała Slime Time Live. - Witaj, skarbie - powiedział. - Chciałbym, żebyś poznała moją przyjaciółkę, Cassie. - Cześć - rzuciła Julia i pospiesznie odwróciła się znów do telewizora. Może nie była to niegrzeczna reakcja, ale na pewno niezbyt przyjazna. A w każdym razie oziębła. - Cassie zostanie u nas na obiedzie. • 296 Julia obejrzała się jeszcze raz. — Dobrze — odparła z wyraźną rezerwą, po czym wyjaśniła Cassie: - Zazwyczaj nie miewamy gości na obiedzie. - Natychmiast znów utkwiła wzrok w ekranie telewizora, na którym oblewano kogoś zielonym mułem. - Nie przejmuj się - powiedziała Cassie. - Nie jadam dużo. Mała tylko skinęła głową. - Tylko jak dżdżownice, czyli dwa razy tyle, ile sama ważę. Julia zachichotała. - Lubisz baseball? - Chyba tak. Chodzi ci o moją bluzę? - Ja uwielbiam zespół Tigersów. Julia obojętnie wzruszyła ramionami. - Dziewczyny w szkole nazywają mnie chłopczycą, bo stale chodzę w tej bluzie. - Po prostu są o nią zazdrosne - wtrącił Nick, ale mała go nie słuchała. - Byłaś kiedyś w Comerica Park? - zapytała Cassie. Julia pokręciła głową. - Jest niesamowity. Na pewno by ci się spodobał. Będziemy się musiały tam kiedyś wybrać. - Naprawdę? - zaciekawiła się Julia. - Koniecznie. I coś ci jeszcze powiem. Mnie też w szkole przezywano chłopczycą. Dlatego, że nie lubiłam się bawić Barbie. - Naprawdę? Ja nie cierpię Barbie! - ożywiła się Julia. - Barbie jest paskudna - oznajmiła Cassie. - Zresztą nigdy nie lubiłam lalek. - To tak jak ja. - Założę się jednak, że uwielbiasz towarzystwo pluszowych maskotek. Mam rację? - Najbardziej lubię małe Beanie. :-. i - Zbierasz je? ?. - - Mniej więcej. - Julia spoglądała na Cassie z coraz 297 większym zainteresowaniem. - Chyba wiesz, że są bardzo cenne, ale tylko wtedy, gdy się je ustawia na półce i w ogóle nie rusza. - Chodzi ci o to, że powinny mieć oryginalne nalepki? Mała energicznie przytaknęła ruchem głowy. - Tego nie rozumiem - powiedziała Cassie. - Przecież cała przyjemność ze zbierania małych Beanie polega na zabawie z nimi, prawda? Masz ich dużo, czy tylko parę? - Nie wiem. Chyba dużo. Chciałabyś zobaczyć moją kolekcję? - A mogę? Z przyjemnością. - Nie teraz - wtrącił Nick. - Później. Powinniśmy już siadać do stołu, a przecież mamy gościa na obiedzie. - Jasne - rzuciła Julia, po czym wrzasnęła na całe gardło: -Lukę! Obiad! Mamy gościa! Kiedy Nick poprowadził Cassie z powrotem przez frontowy hol, szepnęła: - Jest przeurocza, prawda? - W każdym razie zareagowała jak stara malutka - odparł. -Samej słodyczy i uroku możesz oczekiwać ze strony Lucasa Conovera. Poprowadził ją na górę i u wylotu korytarza wskazał dalszą drogę. Nie musiał mówić, gdzie jest pokój syna. Zza zamkniętych drzwi dolatywała dudniąca muzyka, grzmiał bas, a przez jazgot gitar ledwie przebijał się głos wokalisty wrzeszczącego ile sił w płucach. Dały się rozróżnić tylko fragmenty tekstu, „z mojej głowy", „z prochu powstały" oraz „tylko ból, żadnego zysku", poprzetykane nieartykułowanym krzykiem i wyciem. - Jak słyszysz, jest wielkim fanem Lawrence'a Welka -mruknął. Szybko podjął decyzję, że nie warto nawet pukać do drzwi, lepiej zostawić to zadanie Marcie, na którą Lucas zdecydowanie lepiej reagował. - Skąd tyle wiesz na temat małych Beanie? - zapytał. - Moja wiedza ogranicza się wyłącznie do tego, co przeczytałam w „Newsweeku". Czyżbym coś pokręciła? < 298 - Ale kto to jest Okrutny Sid? - powtórzyła Julia. Na schodach rozległy się szybkie ciężkie kroki, jakby ktoś na podeście rozbił skrzynię z kulami do gry w kręgle. Lucas przystanął w holu i zmierzył Cassie surowym spojrzeniem. - Lukę, chciałbym ci przedstawić moją przyjaciółkę, Cassie Stadler - odezwał się Nick. - Cassie... Stadler?! Sposób, w jaki wymówił jej nazwisko, zmroził Nickowi krew w żyłach. - Zgadza się - odparł ciszej. - Zje z nami obiad. - Muszę wyjść - rzucił Lucas. ••:, • - Nie, musisz zostać w domu. - Mam do przygotowania referat, nad którym pracuję razem z paroma kolegami. Nick ledwie się powstrzymał, żeby nie unieść oczu do nieba. Był niemal pewien, że chodzi o eksperyment naukowy, mający na celu badanie wpływu naparu z konopi indyjskich na psychofizjologię amerykańskiego szesnastolatka. - To nie podlega dyskusji - rzekł nieco ostrzej. - Siadaj. - Podoba mi się muzyka, której słuchałeś - powiedziała Cassie. Lucas zmierzył ją wzrokiem graniczącym z wrogością. - Czyżby? - bąknął tonem, sugerującym drugą, przemilczaną część wypowiedzi: Co tu jest grane? - O ile można to nazwać muzyką - wtrącił Nick, czując się w obowiązku, by stanąć w obronie Cassie. Wzruszył ramionami i dodał: - W przerwach między tym jazgotem słucha też gangsterskiego rapu. - Gangsterskiego rapu? - Cassie skrzywiła się z obrzydzeniem, zerkając na niego z ukosa. Lucas dziwnie parsknął, jakby tłumiąc nerwowy chichot. - A wolałbyś, żeby słuchał The Mamas and the Papas? -zapytała. - Jak grzeczny synek żon ze Stepford? Nick miał już na końcu języka, że to nie fair, ale powiedział tylko: - Nawet ja nigdy nie słuchałem The Mamas and the Papas. 300 Ale Cassie nie odpowiedziała, skupiwszy całą uwagę na Lucasie. — Ciekawi mnie, od jak dawna interesujesz się Katem? - Od kilku miesięcy - odparł zaskoczony chłopak. - Niewielu ludzi w twoim wieku słyszało choćby tę nazwę. Mogę się założyć, że masz wszystkie ich nagrania. - I kilka ściągniętych z sieci jeszcze niewydanych utworów, poza tym nagrania z prezentacji i klubowe. - Jak rozumiem, Kat to nazwa zespołu rockowego - wtrącił Nick, mając wrażenie, że został odstawiony na boczny tor. -Czyżbym się mylił? - Pewnie pani wie, że tak samo na mieście nazywają tatę -rzucił wyraźnie uradowany Lucas. - Owszem, słyszałam. A wracając do muzyki, Kat jest w porządku, ale znam Johna Horrigana i według mnie to kawał rąbniętego czuba - powiedziała Cassie, robiąc krok w stronę Lucasa. Chłopak wysoko uniósł brwi. - Zna go pani? Zajebista bzdura! Nickowi przemknęło przez myśl, że oto wyłania się przed nim całkiem inny, nieznany mu Lucas. Cassie pokiwała głową. - Słyszałeś, jak spadł ze sceny w Saratodze, podczas trasy koncertowej promującej album Sudden Death? Musieliśmy później nieźle się natrudzić, żeby doprowadzić mu do porządku szyję i kark. Nic nie pomagało. Musisz wiedzieć, że w Chicago, gdzie i on mieszka, prowadzę kursy jogi. No więc przyszedł któregoś dnia na moje zajęcia i szybko się okazało, że joga jest dla niego skuteczniejsza od pigułek i masaży. Poprosił mnie o kilka indywidualnych sesji i wtedy... - Podeszła do Lucasa, położyła mu ręce na ramionach i dokończyła szeptem na ucho. Lucas zachichotał i spiekł raka. - Nie do wiary - mruknął. - Taki z niego numer? No i... -Zerknął na Nicka, potem na siostrę i zapytał ciszej: - Co było dalej? 301 - Zachował się samolubnie - odparła Cassie. - Na początku myślałam, że to tylko kwestia złej techniki. Potem jednak zrozumiałam, że jest po prostu samolubny. W końcu przestałam odpowiadać na jego telefony. Ale niezły z niego gitarzysta. - Nie do wiary... - Jak to samolubny? - zaciekawiła się Julia z typową dla dziesięciolatków tendencją do drążenia niewłaściwych tematów. - Mówiliśmy o tym, komu wolno było polizać gryf jego gitary - wyjaśniła Cassie. Lucasem wstrząsnął bezgłośny śmiech. Julia także zaczęła się śmiać, choć zapewne nie widziała ku temu powodu. W końcu i Nick nie wytrzymał, choć na dobrą sprawę on także nie umiał sprecyzować, co w tym takiego śmiesznego. Po głowie kołatała mu się myśl, że już nie pamięta, kiedy Lucas śmiał się po raz ostatni. Marta postawiła na stole półmisek z wieprzowymi kotletami polanymi sosem chili i przybranymi listkami kolendry. - W kuchni jest więcej, jak ktoś będzie chciał dokładkę -oznajmiła lekko poirytowana, a w każdym razie naburmu-szona. - Pachnie cudownie - pochwalił ją Nick. - Tam są surówki. - Wskazała dwie fajansowe miseczki przykryte talerzykami. - Do tego ryż i ratatouille. - Wspaniały obiad, Marto - powiedziała Cassie. - Na pewno damy sobie ze wszystkim radę. - Nie zrobiłam tylko deseru, ale w lodówce są lody - dodała wciąż tak samo zachmurzona gosposia. - Poza tym owoce. Kupiłam świeże banany. - Zrobię na kolację omlety bananowe - zapowiedziała Cassie. - Są chętni? - Pękniemy z przeżarcia - odparł Lucas, uśmiechając się od ucha do ucha. Idealnie białe i równe zęby, ciepłe niebieskie oczy, niemal idealna cera. Wspaniały chłopak, pomyślał Nick, czując 302 przypływ ojcowskiej dumy. Tylko to trzydniowe zawieszenie w prawach ucznia. Trzeba będzie z nim poważnie porozmawiać. Później. Miał wrażenie, że perspektywa tej rozmowy wisi jak miecz nad jego głową. - Potrzebne będą banany, trochę masła, brązowy cukier i rum. - Mamy wszystko - odparł Nick. - Aha, i jeszcze ogień. Dla odpowiedniego nastroju. - Cassie odwróciła się do Lucasa. - Masz zapalniczkę, kolego? i Po odwiezieniu Cassie do domu Nick poszedł od razu do pokoju Lucasa. Chłopak leżał na łóżku ze słuchawkami na głowie. Pokazał mu na migi, żeby je zdjął, i ku jego zaskoczeniu Lucas zrobił to bez ociągania, po czym rzekł: - Fajna babka. - Naprawdę? Cieszę się, że ci się spodobała. - Przysunął sobie jedyne krzesło niezawalone książkami, zeszytami i brudnymi ciuchami, usiadł i westchnął ciężko. Nie spotkał się od wstępu z wrogą reakcją, w każdym razie nie tak wyraźną, jak do tej pory. To dobrze wróżyło, powinno mu ułatwić zadanie. -Jak mówiłem, kolego, musimy poważnie porozmawiać. Lucas zamrugał szybko, ale nic nie powiedział. - Wiesz, że pan Sundąuist wezwał mnie dzisiaj do szkoły. A - I co? - Mam nadzieję, że rozumiesz, co oznacza twoje zawieszenie. - Dodatkowe trzydniowe wakacje. - Obawiałem się właśnie takiej odpowiedzi. Mylisz się, Lukę. Zostanie to zapisane w twoich papierach i może rzutować na ocenę podczas przyjęć do college'u. , - I to cię martwi? , - Nie wygłupiaj się. Pewnie, że mnie martwi. 303 - Przecież ty nawet nie masz pojęcia, jakich przedmiotów uczymy się w szkole. - Ostatnio nie zauważyłem, żebyś czegokolwiek się uczył -wypalił Nick bez zastanowienia. - Dzięki za zaufanie, tato. Najpierw nigdy cię nie ma, bo całe dnie spędzasz w biurze, a teraz nagle udajesz, że obchodzą cię moje stopnie? Wciąż nie mógł się nadziwić, jak te łagodne, niewinne oczy Lucasa potrafią się nagle odmienić i zacząć strzelać naokoło laserowymi promieniami czystej nienawiści. - No cóż, w każdym razie poważnie mnie martwi, co się z tobą dzieje. - Co się ze mną dzieje? - wycedził ironicznie chłopak. - Cały czas chodzi ci o matkę, prawda? Natychmiast pożałował tego brutalnego ciosu na oślep. Ale z drugiej strony jak miał to wyrazić inaczej? - Słucham? - zapytał osłupiały Lucas. - Od śmierci mamy diametralnie się zmieniłeś. I obaj dobrze o tym wiemy. - To rzeczywiście głęboka myśl, Nick. Naprawdę głęboka. A w twoich ustach zabrzmiała jak balsam na duszę. - Jak mam to rozumieć? - Lepiej przyjrzyj się sobie. Przecież od razu wróciłeś do pracy, jakby nic się nie stało. - Bo mam wiele obowiązków, Lukę. - Ważniejszych nade wszystko, prawda, Nick? - Prosiłem, żebyś nie zwracał się do mnie po imieniu. - Więc lepiej wynoś się w cholerę z mojego pokoju. Nie mam ochoty wysłuchiwać tych bredni. - Nie wyjdę, dopóki mnie nie wysłuchasz. - Jak sobie chcesz. - Lucas obrócił się na tapczanie, wstał i ruszył do wyjścia. - Możesz sobie tu siedzieć i ględzić, ile dusza zapragnie. Nick wyszedł za nim na korytarz. - Wracaj tu natychmiast - rzucił. - Nie będę słuchać tych bredni. 304 - Powiedziałem, że masz tu natychmiast wrócić. Jeszcze nie skończyliśmy. - Ale wyłuszczyłeś już, o co ci chodzi. No więc bardzo mi przykro, że tak strasznie cię rozczarowałem. Lucas skręcił na schody i pobiegł na dół, przeskakując po dwa stopnie. Nick ruszył jego śladem. - Nie waż się uciekać, kiedy do ciebie mówię! - krzyknął. Dogonił syna przy drzwiach, złapał go za ramię i odwrócił twarzą do siebie. Lukę zrobił unik i strząsnął jego dłoń. - Spierdalaj ode mnie z tymi łapami! - wrzasnął. Przekręcił gałkę, szarpnięciem otworzył drzwi i wyskoczył na dwór. - Wracaj! - krzyknął Nick, zatrzymując się w przejściu. -Mam już tego dość! Ale Lucas tylko przyspieszył kroku na wyłożonej kamieniami ścieżce. Zbliżywszy się do granicy światła padającego z ganku, zawołał przez ramię, aż jego słowa rozeszły się echem po osiedlu: - Brzydzę się tym pierdolonym domem! I brzydzę się tobą! - Dokąd się wybierasz, do jasnej cholery?! - krzyknął Nick. - Wracaj tu natychmiast! Miał ochotę rzucić się w pogoń za synem, uznał jednak, że to nie ma sensu. W przypływie desperacji i poczucia beznadziejności stał na ganku, ciężko dysząc, dopóki kroki Lucasa nie ucichły w oddali. Kiedy się odwrócił, ujrzał Julię u podnóża schodów. Płakała. Podszedł do niej, wziął ją na ręce i szepnął: - Wszystko będzie dobrze, skarbie. Wszystko się ułoży. Teraz wracaj do łóżka. Nieco później pod prysznicem zaczął przeklinać się w myślach, że tak fatalnie to rozegrał, zachował się jak tępy, 305 agresywny, pozbawiony wrażliwości prostak. Na pewno dałoby się przemówić Lucasowi do rozsądku, nawet jeśli nie miał pojęcia, jak to zrobić. Czuł się jak w obcym kraju, gdzie ludzie mówią innym, niezrozumiałym językiem, napisy na drogowskazach są nieczytelne, przez co człowiek czuje się całkowicie zagubiony. Wystawiając kark i plecy na kojące działanie ostrych strumyków ciepłej wody, zapatrzył się na szereg buteleczek z szamponami, odżywkami i innymi kosmetykami stojącymi na półce. To wszystko zostało po Laurze. Nie miał okazji, żeby zrobić tu porządek. Prawdę powiedziawszy, nie miał odwagi, żeby je usunąć. Kiedy się namydlał, dostała mu się piana do oczu, toteż gdy zaszły łzami, nie potrafił powiedzieć, czy to od mydła, czy od bólu ściskającego serce. Wciągnął T-shirt i spodnie od piżamy. Zaledwie zdążył się położyć do łóżka, usłyszał stuk drzwi frontowych. Natychmiast włączył się alarm. Lukę wrócił. Nick zgasił nocną lampkę i ułożył się na boku. Cały czas sypiał po tej stronie małżeńskiego łoża, co zawsze. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek w ogóle zdecyduje się położyć na środku tapczanu. Kiedy drzwi sypialni otworzyły się powoli, przemknęło mu przez myśl, że to Lucas przyszedł, żeby go przeprosić. Pomylił się jednak. Julia stanęła w przejściu, w smudze mętnego blasku rzucanego przez lampkę palącą się w korytarzu. - Nie mogę usnąć - powiedziała cicho. ?».** ,!> - Chodź tutaj. ••• Podbiegła i wdrapała się na brzeg łóżka. - Tato - szepnęła ledwie słyszalnie. - Mogę spać z tobą? Tylko dzisiaj. Odsuwając jej włosy z twarzy, zwrócił uwagę, że policzki ma mokre od łez. - Oczywiście, skarbie. Ale tylko dzisiaj. 306 54 Leon sypiał do południa, toteż nawet w sobotę rano Audrey wstała na długo przed nim. Zawsze lubiła takie poranki, kiedy mogła się nacieszyć samotnością i spokojem. Zaparzyła filiżankę kawy orzechowej - której Leon nie znosił i zawsze kazał robić sobie świeżą, czarną - po czym usiadła nad gazetą. Weekendy były dla nich niegdyś drobnymi oazami intymności, dopóki on nie stracił pracy, a ona nie zaczęła brać aż tylu nadgodzin, żeby maksymalnie wypełnić lukę w domowym budżecie. W sobotnie poranki zazwyczaj się kochali, a potem jeszcze długo leżeli, tuląc się do siebie. Wspólnie zjadali spóźnione śniadanie, razem czytali gazetę, niekiedy znów wracali do łóżka, żeby się kochać i zapadać w południową drzemkę. Dopiero później wychodzili z domu, czy to na zakupy, czy na spacer. A w niedzielę Leon spał, dopóki ona nie wróciła z kościoła, po czym szli do restauracji na obiad albo szykowali sobie coś w domu i często uprawiali seks także po południu. Teraz tamte czasy wydawały jej się równie odległe, jak dzieje starożytnej Mezopotamii. Prawie już zapomniała, jak to było. Miłe wspomnienia zatarły się w mgle skrywającej historię. Tego ranka po wypiciu kawy zamierzała jeszcze raz przejrzeć zgromadzone dotąd materiały dochodzenia, ale myśl o starożytnej Mezopotamii skłoniła ją do zmiany planów. Doszła do wniosku, że ktoś musi wreszcie przerwać to zaklęte koło. Oboje dostatecznie już wyziębli. Tymczasem żadne z nich nawet nie próbowało zrobić pierwszego ruchu, żeby cokolwiek zmienić. Wszczęła więc dyskusję ze swoim drugim ja, jak często to czyniła, zarówno w sprawach ważkich, jak i błahych. Ile razy zamierzasz jeszcze próbować? - zapytała siebie w myślach. Jak długo chcesz jeszcze walić głową w mur, zanim zrozumiesz, że to nie ma sensu? Na co jej drugie ja, to 307 mądrzejsze i bardziej wspaniałomyślne, odparło: Przecież to on jest pokrzywdzony. To on cierpi. Musisz brać sprawy w swoje ręce. I właśnie tego ranka - może pod wpływem pięknej pogody, a może wskutek wspaniałej kawy orzechowej albo radości obcowania z samą sobą - postanowiła na dobre wziąć sprawy w swoje ręce. Przeszła na palcach przez tonącą w półmroku sypialnię, żeby nie zbudzić męża, powoli wysunęła dolną szufladę bieliźniarki i wyjęła jasnobrzoskwiniowe body, które kupiła z katalogu salonu Victoria's Secrct i którego nigdy dotąd nie wkładała. Po cichu zamknęła drzwi sypialni, poszła do łazienki i wzięła przyjemny gorący prysznic. Wyszorowała całe ciało gąbką, następnie wysmarowała się emulsją nawilżającą, gdyż skóra miała tendencję do przesuszania, wreszcie nałożyła makijaż, co robiła bardzo rzadko, tylko przed wyjściem wieczorem z domu. Na koniec spryskała się perfumami Opium, jedynymi, jakie Leon pochwalił. W samym szlafroku, czując się trochę niezręcznie, poszła do kuchni i przygotowała śniadanie: francuskie tosty ze smażonym bekonem, ozdobione główkami kantalupa. To było jego ulubione jedzenie, francuskie tosty wolał nawet od jajek na miękko. Zaparzyła do tego świeżą kawę, również jego ulubioną, i napełniła do połowy syropem maleńki porcelanowy dzbanuszek w kształcie krowy. Musiała jeszcze przewalić kupę starych gratów na górnej półce szafki, żeby wyciągnąć tacę, a później umyć ją dokładnie z kurzu. Wreszcie ustawiła na niej naczynia i ruszyła na górę, żeby zbudzić Leona. Od roku tylko wyjątkowo opuszczał go podły humor, toteż była mile zaskoczona, kiedy uśmiechnął się szeroko na widok żony trzymającej tacę ze śniadaniem. - Cześć, Mała - wychrypiał. - Cóż to za okazja? - Zwykłe sobotnie śniadanie. - Tosty francuskie? Czyżbym przegapił swoje urodziny? Przysiadła na brzegu łóżka i pocałowała go. - Po prostu naszła mnie ochota, żeby ci zrobić śniadanie. To wszystko. Pociągnął łyk kawy i aż mruknął z zadowolenia. - Muszę iść się odlać. Taca zakołysała się niebezpiecznie, kiedy nieporadnie wygrzebywał się spod kołdry. Najwyraźniej nie zamknął drzwi od łazienki, gdyż Audrey doleciał plusk strumienia moczu o miskę klozetową, potem odgłos spuszczanej wody, wreszcie charakterystyczny szmer szorowanych zębów, czego normalnie Leon nie robił przed śniadaniem. Potraktowała to jak dobry znak. Mimo że utył i zaczynał się upodabniać rozmiarami do siostry, nadal był dla niej bardzo pociągającym mężczyzną. Kiedy wrócił do pokoju, podniosła tacę, żeby mógł bez przeszkód ułożyć się wygodnie. Ku jej zaskoczeniu, to on ją tym razem pocałował. Przekręciła się na bok i wciągnęła nogi na łóżko, wsuwając mu dłoń pod ramię, ale szybko odsunął się i pociągnął kolejny łyk kawy. - Zapomniałaś o syropie - powiedział. Postukała paznokciem w porcelanowy dzbanuszek. Leon przechylił go nad tostem, polał obficie gęstym brunatnym syropem, wziął widelec oraz nóż i odkroił duży kawałek. Chyba nie zauważył, że Audrey oprószyła go wcześniej cukrem pudrem, tak jak lubił. - Mmm - mruknął z rozkoszą. - Jeszcze ciepły. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie stare powiedzenie, że droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek. Może tylko taki drobiazg wystarczył, żeby przełamać te sterty lodu, które nagromadziły się ostatnio w ich małżeństwie? Rozprawiwszy się z połową tostu i dwoma plasterkami smażonego bekonu, spojrzał na nią i zapytał: - A czemu ty nie jesz? - Jadłam wcześniej, w kuchni. Pokiwał głową, odkroił i włożył do ust jeszcze kawałek bekonu, pociągnął łyk kawy i rzekł: - Myślałem, że dzisiaj też pracujesz. 308 309 - Wzięłam wolny dzień. •:,• * - Jak to? < / - Pomyślałam, że moglibyśmy się wybrać gdzieś razem. Ponownie skupił całą uwagę na francuskim toście. U ? - Aha - mruknął po chwili. - Masz ochotę na spacer później? - zapytała. Po krótkim namyśle odrzekł: - Wydawało mi się, że powinniśmy na wszystkim oszczędzać. - Jeden dzień nie sprawi, że wylądujemy w przytułku dla biednych. Moglibyśmy nawet wyjechać za miasto. Znów na chwilę zapadła cisza. Leon zgarnął na widelec kilka główek kantalupa i zauważył kwaśno: - Tylko mi nie mów, że powinienem się zatrudnić jako nocny stróż. Poczuła ukłucie irytacji, ale nie dała tego po sobie poznać. - Naprawdę nie musimy o tym rozmawiać właśnie teraz, kochanie. - Jak chcesz. Zadzwonił jej telefon komórkowy. Obejrzała się na niego z ociąganiem, bo choć nie przerwał im intymnego zbliżenia, to jednak przypomniał boleśnie o tym, że ona ma pracę, a on nie. Audrey dobrze wiedziała, że nikt nie dzwoni do niej prywatnie. Kiedy rozbrzmiał drugi sygnał, sięgając po aparat, rzuciła: - Załatwię to szybko. Leon tylko zerknął na nią podejrzliwie. Dzwonił Roy Bugbee. Telefon od niego w sobotnie przedpołudnie omal nie wprawił jej w osłupienie, tym bardziej że choć partner nie mówił przyjacielskim tonem, to jednak był zdecydowanie mniej opryskliwy niż zwykle. - Zaczekaj chwilę - przerwała mu i wyszła z sypialni, nie chcąc, żeby Leon był świadkiem tej rozmowy. - Znalazłeś coś w wykazach połączeń z telefonu komórkowego Rinaldiego? - Owszem. Jeden numer bardzo często się powtarza, a ponieważ nie ma przy nim nazwiska, zajrzałem do telefonicznej bazy danych Bressera. Zaskoczyło ją, że w ogóle wpadł na pomysł zajrzenia do tej nieformalnej internetowej bazy, jedynej, która umożliwiała odszukanie abonenta na podstawie numeru telefonu. Więc może nie był aż tak beznadziejny, jak jej się wydawało? Milczał, ewidentnie czekając na jej reakcję, toteż odparła: - Doskonały pomysł. - Jasne. A teraz możesz trzy razy zgadywać, kto dzwonił do Rinaldiego siedem po drugiej nad ranem tej nocy, kiedy Stadler został załatwiony. - Stadler - wypaliła bez namysłu. - Pudło - rzucił Bugbee. - Nicholas Conover. - O drugiej w nocy? Tego samego dnia, kiedy rano śmieciarze znaleźli w pojemniku zwłoki Stadlera? - Aha. - Ale przecież... Conover zeznał, że tamtej nocy spał we własnym domu. - Wynika stąd, że kłamał, no nie? - Masz rację - rzuciła, odczuwając lekkie podniecenie. -Musiał kłamać. - Na chwilę zapadło milczenie. - To wszystko? - Jeszcze ci mało? - syknął Bugbee. - Masz coś lepszego na sobotni ranek? - Nie... To znaczy... Dobra robota. Naprawdę świetna. Rozłączyła się i wróciła do sypialni, lecz Leona nie było już w łóżku. Siedział na krześle, ubrany, i zawiązywał trampki. - Co robisz? - spytała zdziwiona. Wstał szybko i ruszył do drzwi, a okrążając róg tapczanu, szarpnął w górę róg tacy, zrzucając całą jej zawartość na podłogę. Główki kantalupa potoczyły się jak piłeczki pingpongowe, francuski tost z mlaśnięciem przykleił się do dywanu, syrop klonowy utworzył miniaturową kałużę na szarej wełnie, za to kawa natychmiast w nią wsiąkła. Audrey mimowolnie aż pisnęła z rozpaczy. Wybiegła na korytarz i zawołała: - Leon, kochanie, wybacz, ja przecież... - Urwała nagle. Niby czemu właściwie miała się tłumaczyć? To był bardzo ważny telefon. 311 - Załatwię to szybko, co? - rzucił z goryczą Leon, kierując się do schodów. - Mogłem się tego spodziewać. Masz ważne sprawy, którymi musisz się zająć niezależnie od wszystkiego. W końcu obowiązują życiowe priorytety, prawda? Ogarnął ją bezgraniczny smutek. Poczuła się przybita. - Leon, to nie fair -jęknęła. - Przecież rozmawiałam najwyżej minutę. Przepraszam... Ale odpowiedział jej tylko trzask zamykanych drzwi. Kiedy została sama, poczuła się osamotniona i lekko przestraszona. Nie miała pojęcia, dokąd Leon pojechał, zauważyła bowiem, że wziął samochód. Po namyśle zadzwoniła pod numer telefonu komórkowego Bugbeego. > Sądząc po tonie jego głosu, nie był zadowolony, ale nie spodziewała się innej reakcji. - Mówiłeś, że Conover dzwonił do Rinaldiego o drugiej siedem w środę nad ranem. To było jedyne połączenie tej nocy? A - --•.. - Raczej tego ranka - skorygował. W tle słyszała wyraźny szum ruchu drogowego, co oznaczało, że Roy dokądś jedzie. - Czy były jeszcze inne rozmowy telefoniczne między Co-noverem i Rinaldim tej nocy albo rano? . - - Nie. - Zatem prawdopodobnie Rinaldi nie kontaktował się wcześniej z Conoverem i nie mógł go obudzić. Inaczej mówiąc, telefon Conovera nie był odpowiedzią na wcześniejsze połączenie. - Zgadza się. Dokładniej rzecz biorąc, Rinaldi nie dzwonił do Conovera ani z komórki, ani z aparatu domowego. Nie da się wykluczyć, że dzwonił z budki telefonicznej, ale to może wyjaśnić sprawdzenie połączeń Conovera. - Owszem. Wydaje mi się, że powinniśmy jeszcze raz porozmawiać z jednym i drugim. - Jestem tego samego zdania. Zaczekaj chwilę, tracę zasięg. - Upłynęło dobre pół minuty, zanim odezwał się znowu: 312 - Tak, trzeba ich obu przycisnąć. Rzekłbym, że natrafiliśmy na poważną rozbieżność w ich zeznaniach. - Chciałabym się z nimi spotkać jutro. - Jutro jest niedziela. Nie wybierasz się do kościoła? - Mam czas po południu. — Wybieram się na golfa. - W takim razie sama spróbuję po południu porozmawiać z Conoverem. - Naprawdę chcesz to robić w niedzielę? - Przynajmniej nie będzie mógł się wymówić nawałem pracy. - To zasłoni się rodziną. .....> ,.,.>..., „•„> ,:..,-., -, ««« -. - Stadler też miał rodzinę. Poza tym, przyszło mi do głowy, Roy, że dobrze byłoby porozmawiać z nimi równocześnie, na przykład umówić się telefonicznie w ostatniej chwili na pilne spotkanie, żeby nie mieli czasu się ze sobą skontaktować i uzgodnić zeznań. - Dobra myśl, ale jak już mówiłem, jutro po południu gram w golfa. - Ja mam prawie cały dzień wolny - odparła. - Dostosuję się do ciebie. Z kościoła wracam koło jedenastej. - Jezu... Wolałbym jednak rozmawiać z Conoverem. Chcę przygwoździć tego kutasa. Tobie zostawiam Rinaldiego. - Mam wrażenie, że Rinaldi nie lubi kobiet, tobie łatwiej byłoby coś z niego wyciągnąć. - Mało mnie obchodzi, jak się będzie czuł w twoim towarzystwie. - Mnie też to nie interesuje - powiedziała z naciskiem. -Chodzi mi tylko o dobro śledztwa, o najlepszy sposób wyciągnięcia z niego informacji. - Jeśli marzysz o wyciągnięciu informacji z Nicholasa Co-novera — odrzekł Bugbee nieco podniesionym głosem — trzeba go dobrze przycisnąć. A to robota dla mnie, a nie dla ciebie. Znam się na tym. Ty jesteś za miękka, to się wyczuwa na kilometr. - Tylko tak ci się wydaje - mruknęła z rezygnacją. /• 313 55 Cassie czekała już przy stoliku, gdy Nick wszedł do Town Grounds, najsłynniejszej kawiarni w Fenwick. Popyt na dobrą kawę dotarł i tutaj, wszyscy woleli gatunkową Maxwell-House z puszki, jeśli taka w ogóle istniała, przez co Starbucks wciąż tracił klientów. W rezultacie owego zapotrzebowania powstał niewielki, neohipisowski lokalik, gdzie na bieżąco palono własnoręcznie sporządzane mieszanki, zaparzano je w specjalnych francuskich naczyniach ciśnieniowych i podawano w maleńkich szklanych filiżankach. Przed Cassie stała jednak szklanka ziołowej herbaty Cele-stial Seasonings Cranberry Apple Zinger, sądząc po leżącym na stoliku zmiętym opakowaniu. A ona sama wyglądała na zmęczoną i przygnębioną. Znów miała mocno podkrążone oczy. - Spóźniłem się? - zapytał. Szybko pokręciła głową. - Nie. Czemu tak sądzisz? - Bo wyglądasz na wkurzoną. - Widzę, że mało mnie jeszcze znasz. Nauczysz się rozpoznawać, kiedy naprawdę jestem wkurzona. Teraz to tylko zmęczenie. - W każdym razie obiad wypadł całkiem nieźle, prawda? - Masz wspaniałe dzieci. - Bardzo im się spodobałaś. Nie sądziłem, że Julia tak gładko zaakceptuje obecność innej kobiety w domu. - Pewnie znudziło jej się męskie gospodarstwo z dwoma Conoverami emanującymi na każdym kroku testosteronem. - Chodziło mi o to, że... no, wiesz... Julia jest w tym wieku, że... nie mam pojęcia, kto jej powie o miesiączkach, tamponach i temu podobnych kobiecych sprawach. Ze mną w ogóle nie chce rozmawiać na te tematy. Zresztą sam nie za dużo o tym wiem. - A wasza gosposia, Marta? Chyba tak ma na imię, prawda? - Na nią pewnie mógłbym liczyć, ale to na pewno nie to 314 samo, co rozmowa z matką. Jest jeszcze siostra Laury, ciotka Abby, ale od śmierci żony widzieliśmy się tylko raz. Na dodatek Lukę hoduje w sobie nienawiść do mnie, więc sama widzisz, jaką jesteśmy szczęśliwą rodzinką. Opowiedział jej o kłótni z synem zakończonej jego wyjściem z domu i trzaśnięciem drzwiami. - Mówisz o nim, jakby był czarną owcą. - Czasem mi się zdaje, że jest. - Od śmierci Laury? Przytaknął ruchem głowy. - Jak doszło do wypadku? Wolno pokręcił głową. - Nie chciałbym do tego wracać, jeśli nie masz nic przeciwko. - Nie ma sprawy. Niby czemu miałoby mnie to obchodzić? Spojrzał jej w oczy. - Tylko nie rób obrażonej miny. To dość niezręczny temat, jak na niedzielny poranek, nie sądzisz? - Westchnął głośno i wbił spojrzenie w blat stolika. — Jechaliśmy na zebranie drużyny pływackiej, na oblodzonym odcinku drogi wpadliśmy w poślizg, i tak dalej, i tak dalej. - Ty prowadziłeś? - zapytała cicho Cassie. - Nie. Laura. - Więc nie winisz siebie za jej śmierć? - Ależ tak. Oczywiście, że się winie. - Wiesz jednak, że to nierozsądne? - A kto mówi o rozsądku? - Ty byłeś w drużynie pływackiej? - Lukę. Naprawdę nie możemy porozmawiać o czymś innym? - Zatem i on wini ciebie za śmierć matki, a w dodatku sam czuje się winny, prawda? - Owszem. Parszywy układ. - Ale to dobry chłopak, czuły i wrażliwy, jak typowy szesnastolatek. W twardej polewie, ale z wybornym orzechowym kremem w środku. 315 - Więc jak to możliwe, że w ogóle nie mogę się dobrać do tego kremu? «, ***• - Bo jesteś jego ojcem i masz poczucie bezpieczeństwa, którego jemu brakuje. No cóż, może ty powinnaś z nim porozmawiać o zgubnych skutkach palenia. - W porządku. - Cassie zachichotała, wyciągnęła z kieszeni dżinsów paczkę marlboro i wystukała z niej jednego papierosa. - Chociaż nie sądzę, żebym się do tego specjalnie nadawała. Byłoby tak, jakby twój Okrutny Sid próbował wygłaszać mowę na temat zgubnych skutków zażywania heroiny. Wyjęła pomarańczową zapalniczkę jednorazową, przypaliła papierosa, zdjęła szklankę ze spodeczka i podsunęła go sobie zamiast popielniczki. - Wydawało mi się, że miłośnicy jogi nie palą- rzekł. Zerknęła na niego z ukosa. - Czy w jodze regularny oddech nie jest najważniejszy? ' ;".-.• / - Pewnie. - Julia opowiedziała mi, co się stało z waszym psem. -Nick poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, ale nic nie powiedział. - Boże! To niesamowite. To znaczy... Jak się czułeś, kiedy do tego doszło? - Jak? - Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Bo i jak człowiek miałby się czuć w takiej sytuacji? Pokręcił głową i rzekł niepewnym głosem: - Chyba przede wszystkim... zacząłem się panicznie bać o swoje dzieci. Byłem przerażony, że może je spotkać podobny los. - Ale z pewnością byłeś także wściekły. Boże... Gdybym ja miała do czynienia z kimś, kto zrobiłby coś takiego mojej rodzinie... - Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek - ...zapragnęłabym go zabić. - Dlaczego zapytała właśnie o to? Nick poczuł lodowaty dreszcz na plecach. 316 - Nie nazwałbym tego wściekłością, a raczej... instynktem obronnym. To chyba najwłaściwsze określenie tego, co czułem. Pokiwała głową. - Tak, masz rację. To zwykła reakcja ojca, chęć ochrony dzieci. - No właśnie. Dlatego zainstalowałem nowy system alarmowy i nakazałem wszystkim zachować szczególną ostrożność. Niewiele więcej mogłem uczynić... Zadzwonił jego telefon komórkowy. Przeprosił Cassie, włączył go i rzekł: - Słucham, Nick Conover. » | - Panie Conover, mówi detektyw Rhimes. - Ach, tak... Dzień dobry... < Zerknął ze strachem na Cassie, pełen obaw, że ona może | usłyszeć, z kim rozmawia. Siedziała jednak zwrócona bokiem i zaciągała się głęboko dymem, zapatrzona w wykonany różową kredą na małej szkolnej tablicy napis: TUTAJ MOŻNA PALIĆ DO WOLI! - Proszę wybaczyć, że przeszkadzam panu w niedzielę, lecz gdyby mógł poświęcić mi pan trochę czasu, chętnie zamieniłabym z panem kilka słów. - Ależ... tak, oczywiście. A o co chodzi? - Jest kilka szczegółów, co do których mam wątpliwości | i chciałabym jeż panem wyjaśnić. Wiem, że niedziela to czas { przeznaczony dla rodziny, lecz gdyby był pan tak uprzejmy... - Nie ma sprawy - przerwał jej Nick. - O której mielibyśmy się spotkać? - Odpowiadałoby panu za pół godziny? Zawahał się. - Tak... Sądzę, że tak. Schował telefon i powiedział: - Posłuchaj, Cassie... Bardzo mi przykro, ale... - Rodzina wzywa — wpadła mu w słowo. | Pokiwał głową. - Niestety, tak. Postaram ci się to jakoś wynagrodzić. Położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie przejmuj się mną specjalnie. Rodzina zawsze powinna być na pierwszym miejscu. Gdy tylko podwiózł ją pod dom i wysiadła, pospiesznie zadzwonił pod numer telefonu komórkowego Eddiego. Zatrzymując wóz przed ciężką kutą bramą z mosiężną tabliczką z napisem FENWICKE ESTATES, Audrey odniosła wrażenie, jakby właśnie wkraczała do całkiem innego świata. Po kościele przebrała się w codzienne ubranie i nagle poczuła się tak, jakby miała na sobie łachmany. Jej honda accord też nie pasowała do tego otoczenia. Ochroniarz wyszedł ze stróżówki, obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem, zapytał o nazwisko i podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do Conovera. Nie sądziła, by jego pogardę wzbudził kolor jej skóry. Prędzej sprawiły to odpryski lakieru i plamy rdzy na przednim lewym błotniku samochodu. Zwróciła uwagę na rozmieszczenie kamer systemu alarmowego. Jedna, zamontowana na daszku stróżówki, była wymierzona prosto w nią. Druga musiała uchwycić numer z tylnej tablicy rejestracyjnej samochodu. Na słupku przy krawężniku był zamocowany zbliżeniowy czytnik kart magnetycznych, zatem mieszkańcy osiedla prawdopodobnie mogli sami sobie otwierać automatyczną bramę. Ochrona sprawiała imponujące wrażenie. Tylko w jakim stopniu wpływała na życie ludzi? W takim mieście jak Fenwick, gdzie przestępczość w zasadzie koncentrowała się tylko w jednej dzielnicy, na dobrą sprawę nie było potrzeby aż tak silnej ochrony. Dopiero po chwili przypomniała sobie, co Conover mówił o ewentualnym zagrożeniu dla jego rodziny ze strony pracowników zwolnionych ze Strattona, które tak bardzo niepokoiło jego zmarłą żonę. Kiedy podjechała pod dom, aż zaparło jej dech w piersi. 318 To nie był dom, tylko istny pałac, bo inaczej nie umiała tego określić. Ogromny, o ścianach z cegły i tłucznia, naprawdę piękny. Jeszcze nigdy nie widziała takiej budowli na własne oczy, jedynie w filmach. Otaczał go rozległy wypielęgnowany trawnik obsadzony rozmaitymi gatunkami drzew i kwiatami na rabatach. Idąc wyłożonym kamieniami chodnikiem i rozglądając się ciekawie dookoła, zwróciła uwagę, że trawa jest jeszcze dość rzadka i drobna. Bez wątpienia została niedawno wysiana. Świeżo wysiana! Udając, że potknęła się na wystającym kamieniu, szybko przyklęknęła na jedno kolano i oparła się ręką o ziemię. A gdy się podniosła, niepostrzeżenie wsypała do torebki pełną garść wierzchniej warstwy gleby. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i na ganek wyszedł Nicholas Conover. - Nic się pani nie stało? - zapytał, zbiegając po schodkach. - Niezdara ze mnie. Mój mąż zawsze pyta w takich sytuacjach: „Nie umiesz chodzić?". - Nie pani pierwsza potknęła się na tych nierównych kamieniach. Będę musiał coś zrobić z tą ścieżką. Miał na sobie jasne dżinsy, granatowe polo i białe tenisówki. Audrey dopiero teraz zdała sobie sprawę, jaki jest postawny i przystojny. Budową ciała przypominał atletę. Minęło parę sekund, nim przypomniała sobie, że w szkole średniej był gwiazdą miejscowej drużyny hokejowej. - Przepraszam, że zakłócam panu niedzielny wypoczynek. - Nic nie szkodzi - odparł swobodnie. - To zresztą najlepsza pora na rozmowę, bo w tygodniu trudno mi znaleźć wolną chwilę. Poza tym bardzo chciałbym pomóc w śledztwie, jeśli to tylko będzie możliwe. Ma pani nadzwyczaj odpowiedzialną pracę. - Miło mi to słyszeć. Ma pan przepiękny dom. - Dziękuję. Proszę wejść. Napije się pani kawy? - Nie, dziękuję. - To może lemoniady? Moja córka przyrządza wspaniałą lemoniadę. 319 -Naprawdę? Tak. Z mrożonego koncentratu. *,* - Brzmi zachęcająco, ale dziękuję. - Przed wejściem na ganek obejrzała się i powiedziała: - Wygląda na to, że ten trawnik przed domem można będzie wkrótce podziwiać. - Taki komplement chciałby usłyszeć każdy mężczyzna. - No właśnie. Trawniki to typowo męska pasja. Ale mówiąc poważnie, zaczyna się tak wspaniale zielenić, jak wypielęgnowane pole golfowe. - A ja nawet nie gram w golfa, co jest największą wadą dyrektora dużych zakładów. - Czy... Proszę wybaczyć, że pytam, ale mój mąż Leon bez przerwy narzeka na stan naszego trawnika. Czy kładł pan gotową darń? - Nie, tylko wysiewałem trawę. - Same nasiona, czy z gotowym podłożem... Zapomniałam, jak to się nazywa. Takim do rozpylania. - Hydrowarstwa. Tak, właśnie ją zastosowałem. - Muszę powiedzieć o tym Leonowi. On nazywa ten produkt hydroperzem i twierdzi, że wyrasta z niego więcej perzu niż trawy. Ale u pana wygląda wspaniale. - Ten pani Leon musi być naprawdę wybredny. - Jeszcze jak - odparła, czując drobne ukłucie w sercu. Drzwi frontowe przypominały wejście do Wersalu, bogato rzeźbione, odznaczały się ciepłym miodowym kolorem drewna. Kiedy gospodarz je otworzył, z holu doleciał krótki wibrujący elektroniczny sygnał, oznaczający obecność systemu alarmowego. Wprowadził ją do ogromnego wysokiego foyer z kasetonowym sufitem z belek, oszałamiającym. A więc tak mieszkają bogacze, pomyślała, walcząc ze sobą, by nie gapić się na wszystko z rozdziawionymi ustami. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, by kiedyś stać ją było na utrzymanie takiego domu. Gdzieś z głębi doleciały dźwięki pianina i natychmiast przywiodły jej na myśl Camille. - To gra któreś z pańskich dzieci? - zapytała. 320 - Córka. Proszę mi wierzyć, że tylko wyjątkowo siada do instrumentu z własnej woli. To wydarzenie równie rzadkie jak zaćmienie słońca. Weszli do salonu. Przy klawiaturze siedziała szczuplutka ciemnowłosa dziewczynka mniej więcej w wieku Camille, ubrana w baseballowy trykot. Ćwiczyła pierwsze preludium z Das wohltemperierte Klavier Bacha, jeden z ulubionych utworów fortepianowych Audrey. Grała powoli i mechanicznie, najwyraźniej nie czuła jeszcze płynności tego preludium. Audrey aż oczy zabłysły na widok małego koncertowego fortepianu marki Steinway. Od razu sobie przypomniała, ile czasu LaTonya i Paul oszczędzali, żeby kupić stare poobijane pianino, które nie dało się już dobrze nastroić. W żadnej mierze nie mogło się równać z tym wspaniale brzmiącym fortepianem. Ledwie się powstrzymała, żeby nie stanąć na chwilę i wsłuchać w jego dźwięki. Conover poszedł jednak dalej korytarzem, toteż ruszyła za nim. Kiedy tylko weszli do elegancko urządzonego gabinetu, z perskim dywanem na podłodze i wygodnymi głębokimi fotelami, powiedziała: - Nie znam dzieci, które by lubiły ćwiczyć grę na fortepianie. - Sam doskonale o tym wiem - odparł, siadając w fotelu. -Niemalże trzeba jej... - Urwał nagle, po czym ciągnął łagodniejszym tonem: - W tym wieku do wszystkiego trzeba je zmuszać. Ma pani dzieci? Zajęła miejsce w fotelu stojącym trochę z boku, a nie naprzeciwko, obawiając się, że jakimś gestem mogłaby się zdradzić w czasie konfrontacji. - Nie. I obawiam się, że nigdy nie spotka nas błogosławieństwo posiadania dzieci. Zaczęła się zastanawiać, co w pierwszej chwili chciał powiedzieć. Że musi niemalże przystawiać córce pistolet do głowy? Zresztą, nawet nie treść przemilczanego zdania była interesująca, lecz sam fakt, że Conover gwałtownie ugryzł się w język. Bardzo interesujące. 321 Popatrzyła na szereg rodzinnych fotografii w srebrnych ramkach stojących na niskim stoliku rozdzielającym ich fotele i zazdrość zakłuła ją w sercu. Ukazywały gospodarza w towarzystwie zmarłej żony, jak również syna i córki oraz psa. Cała rodzina prezentowała się wspaniale. Piękny dom, dwoje dzieci... Zazdrość była tak silna, że aż się zawstydziła. „Zawiść i gniew skracają życie", jak napisano w Księdze Eklezjastesa. Gdzieś też przeczytała, że zawiść potrafi przenikać aż do kości. Czyżby w Księdze Przysłów? Zresztą, czy ktokolwiek był wolny od zawiści? Całkowicie? „Takimi oto są grzesznicy i zawsze beztroscy gromadzą bogactwo". Ten cytat pochodził z Psalmów, była o tym przekonana. „Zaiste na śliskiej drodze ich stawiasz i spychasz ku zagładzie". Zaledwie kilka pokoi Conovera miało taką powierzchnię, jak cały jej dom. , I nie mogła mieć dzieci. Poza tym przebywała w towarzystwie człowieka odpowiedzialnego za utratę pracy przez Leona. Wyjęła notatnik i zaczęła: - Chciałam tylko uzyskać potwierdzenie paru szczegółów z naszej poprzedniej rozmowy. - Oczywiście. - Gospodarz rozsiadł się wygodnie w fotelu, układając ręce szeroko. - W czym mogę pomóc? - Wróćmy do wydarzeń z tamtego wtorkowego wieczoru, sprzed dziesięciu dni. Zrobił zdziwioną minę. - To znaczy tej nocy, kiedy został zamordowany Andrew Stadler. Pokiwał głową. - Tak, jasne. Słucham. Spojrzała do notatnika, jakby miała przed sobą zapiski z wcześniejszego przesłuchania. Od razu przepisała je na czysto i dołączyła do pozostałych akt sprawy Stadlera. - Przypomnę, że pytałam, gdzie pan był tamtej nocy, na co pan odpowiedział, że w domu i położył się spać o jedenastej, 322 najpóźniej wpół do dwunastej. Wyjaśnił pan też, że spał bez zakłóceń aż do rana. - Zgadza się. - Nie przypomina pan sobie, żeby coś pana obudziło? Zmarszczył brwi. - Nie mogę wykluczyć, że wychodziłem w nocy do łazienki. - Na pewno donikąd pan nie dzwonił? - Kiedy? - W środku nocy. Na długo po tym, jak położył się pan do łóżka. - Nie przypominam sobie. - Uśmiechnął się i wyprostował. - Jeśli korzystam z telefonu przez sen, to zapewne mam o wiele większe kłopoty, niż dotąd sądziłem. Audrey odpowiedziała uśmiechem. * - Panie Conover, o godzinie drugiej siedem tamtej nocy dzwonił pan do dowódcy służb ochrony swojej firmy Edwarda Rinaldiego. Pamięta pan? Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Spuścił głowę i w zamyśleniu utkwił wzrok we wzorzystym dywanie. - Wciąż mówimy o tej samej nocy? Telefonowałem w środę nad ranem? - Zgadza się. - W takim razie musiały mi się pomylić dni. ;n - Nie rozumiem. - , ,, - Rzeczywiście którejś nocy włączył się alarm. Tak ustawiłem system, żeby alarm było słychać tylko w mojej sypialni, by nie poderwał na nogi wszystkich znajdujących się w domu. - Zatem włączył się alarm - powtórzyła, myśląc, że to łatwo sprawdzić. ^ - Nie wiem, co go uruchomiło. W każdym razie zszedłem na dół, żeby sprawdzić. Niczego nie zauważyłem, ale byłem zdenerwowany. To chyba zrozumiałe, zwłaszcza po tym, co nas wcześniej spotkało. Audrey przygryzła wargi i pokiwała głową, zapisując tę informację w notesie. Wolała nie patrzeć Conoverowi w oczy. 323 - Eddie... to znaczy dowódca służb ochrony w Strattonie przysłał wieczorem jednego ze swoich ludzi, żeby zamontował nowy, rozbudowany system zabezpieczeń. I kiedy w nocy rozległ się sygnał, po prostu nie byłem pewien, czy to tylko fałszywy alarm, czy może jakaś usterka urządzenia. - Nie zadzwonił pan do firmy strzegącej osiedla? - Nie. W pierwszej chwili pomyślałem o Eddiem. Poprosiłem go, żeby przyjechał i sprawdził działanie systemu. Podniosła głowę. - Nie umiał go pan sam sprawdzić? - Oczywiście, że sprawdziłem, chciałem jednak mieć pewność, że nie jest to skutek jakiejś usterki. I nie zawiadamiałem też policji, bo byłem przekonany, że to fałszywy alarm. Wolałem, żeby Eddie najpierw sprawdził działanie systemu. - O drugiej w nocy? - Faktycznie, nie był z tego zadowolony. - Conover znów się uśmiechnął. - Ale wziąwszy pod uwagę wszystko, przez co przeszedłem, doszliśmy wspólnie do wniosku, że lepiej sprawdzić system na bieżąco, niż później czegoś żałować. - Jednakże zeznał pan, że przespał pan spokojnie całą noc. - Najwyraźniej pomyliły mi się dni. Bardzo przepraszam. -Mówił swobodnym, rozluźnionym tonem, jakby naprawdę nie miał nic do ukrycia. - Jest jeszcze coś. Od pewnego czasu biorę środki nasenne, po których zamazują mi się wspomnienia z okresu nocy. - To amnezja? - Nie, nic z tych rzeczy. Nie sądzę, żeby ambien powodował amnezję, jak niektóre silniejsze środki nasenne, halcion czy inne z tej grupy. Chodzi mi tylko o to, że gdy się po nim budzę, jestem skołowany. - Rozumiem. W znaczący sposób zmienił swoje pierwotne zeznania, ale brzmiało to całkiem wiarygodnie. Czyżby traktowała go ze zbytnią podejrzliwością? Może naprawdę pomyliły mu się dni tygodnia. W końcu wielu ludziom często się to zdarzało. Jeśli tamta noc niczym się dla niego nie wyróżniała, jeśli nie miała 324 szczególnego znaczenia - to znaczy jeśli nie był świadkiem bądź sprawcą śmierci Andrew Stadlera i nie miał z zabójstwem nic wspólnego - rzeczywiście nie istniał żaden powód, by o niej pamiętać. - I pan Rinaldi przyjechał? Conover przytaknął ruchem głowy. - Zjawił się jakieś pół godziny później. Obszedł cały teren wokół domu i nie zauważył niczego podejrzanego. Potem skontrolował działanie systemu. Doszedł do wniosku, że alarm wywołało prawdopodobnie jakieś duże zwierzę, na przykład sarna. - A nie intruz? - W każdym razie nikogo nie widział. Nie można wykluczyć, że ktoś wszedł na teren mojej posiadłości i zbliżył się do domu. Lecz gdy obudził mnie alarm, nikogo nie zauważyłem, a gdy przyjechał Eddie, nie znalazł żadnych śladów. - Twierdzi pan, że zażył ambien przed pójściem do łóżka? - Tak. - Zatem pewnie był pan półprzytomny, gdy alarm ściągnął pana z łóżka. - Owszem. - Jest więc możliwe, że alarm uruchomił jakiś intruz, tylko pan go nie zauważył, będąc pod wpływem środka nasennego. - Oczywiście że jest to możliwe. - Czy alarm obudził jeszcze kogoś z domowników? - Nie. Dzieci spały, a Marta... nasza gosposia i niania, także nie wyjrzała ze swego pokoju. Jak już mówiłem, system jest tak ustawiony, że alarm rozlega się tylko w mojej sypialni, w dodatku niezbyt głośno. A w tym domu mury są dość grube. - Panie Conover, powiedział pan, że dowódca ochrony pańskiej firmy niedawno kazał zainstalować tu nowy system alarmowy. Kiedy to było? - Dwa tygodnie temu. Nawet mniej. - Po wypadku z psem? 325 - Właśnie. Gdyby można było otoczyć dom fosą i postawić most zwodzony, i to bym zlecił Eddiemu. Naprawdę boję się o bezpieczeństwo dzieci. - Rozumiem. - Już wysiadając z samochodu, zwróciła uwagę na kamery rozmieszczone wokół domu. - Sądzi pan, że gdyby wcześniej był tu tak rozbudowany system alarmowy, udałoby się zapobiec włamaniom? - Możliwe - odparł. - Ale przecież mieszka pan na strzeżonym osiedlu. Jego zabezpieczenie i ochrona robią imponujące wrażenie. Strażnik przy bramie kontroluje wszystkich wkraczających na teren, kamery są rozmieszczone wzdłuż całego ogrodzenia... - Co dość skutecznie chroni przed wjazdem na teren osiedla niepożądanych aut. Problem polega na tym, że nic nie zdoła powstrzymać intruza, który postanowi przeskoczyć przez płot od strony lasu. Kamery prawdopodobnie go zarejestrują, ale nie ma czujników ruchu wzdłuż parkanu, które zaalarmowałyby ochronę. - To poważna luka w zabezpieczeniach. - Sam o tym wiem najlepiej. Właśnie dlatego Eddie postanowił zainstalować tu nowy system alarmowy. Tknęło ją nagle skojarzenie, którego uchwyciła się niczym tonący brzytwy. System zabezpieczeń. Kamery. Nic nie zdoła powstrzymać intruza, który postanowi przeskoczyć przez płot. Gdyby Stadler tamtej nocy przełaził przez ogrodzenie Fen-wicke Estates i podkradł się do domu Conovera, a jego obecność na trawniku wykryły świeżo zamontowane czujniki ruchu włączające system alarmowy, to czyż nie zostałoby to zarejestrowane przez kamery? A jeśli tak, to przekazywany przez nie obraz powinien być gdzieś zapisany. Zapewne nie na kasecie wideo, bo tych już nie stosowano w tego typu systemach. Najpewniej na twardym dysku komputera nadzorującego pracę systemu. Skupiła się na 326 tej jednej myśli. Za mało jednak wiedziała o nowoczesnych systemach alarmowych. Postanowiła to jednak sprawdzić. - Wie pan co? Zmieniłam zdanie, jednak napiję się kawy -powiedziała. 57 Audrey wróciła do domu dopiero po siódmej wieczorem. Przekręcała klucz w zamku ze ściśniętym sercem, obiecała bowiem, że wróci na obiad, chociaż nie precyzowała, która to będzie godzina. Ale tak mało było trzeba, żeby doprowadzić Leona do wściekłości. Nie było go jednak w domu. Już od kilku dni wracał późno, dopiero koło dziesiątej. Nabrał tego zwyczaju po idiotycznym napadzie wściekłości z powodu jej rozmowy telefonicznej po tym, jak podała mu śniadanie do łóżka. Co porabiał wieczorami? Początkowo sądziła, że zaczął więcej pić. Nie zauważyła jednak, by wracał wstawiony. A nawet nie wyczuwała od niego zapachu alkoholu. Miała jeszcze inne podejrzenia, o których wolała nawet nie myśleć. Wyjaśniałyby, dlaczego od dłuższego czasu w ogóle nie jest zainteresowany seksem. Widocznie zaspokajał swoje potrzeby gdzie indziej. Audrey coraz bardziej się obawiała, że ma romans, czego ostatnio nawet nie próbował ukrywać, bezczelnie wykorzystując dalsze oziębienie w ich wzajemnych stosunkach. Siedział w domu po całych dniach, kiedy ona była w pracy, dzięki czemu miał wyśmienitą okazję do nawiązania jakiejś znajomości. Za jej plecami mógł się do woli spotykać z inną kobietą. Teraz jednak, kiedy zaczął wracać późnym wieczorem, o dziewiątej czy dziesiątej, nie racząc wspomnieć choćby jednym słowem, gdzie był, odbierała jego zachowanie jako wyzywające. W oczywisty sposób ją lekceważył. 327 Tym razem też usłyszała zgrzyt klucza w zamku dopiero kilka minut po dziesiątej. Trzasnęły drzwi, Leon wszedł do kuchni i nalał sobie szklankę wody z kranu. Nawet się nie przywitał.^..„^.,,.., - Leon? - zawołała. Nie odpowiedział. \, Była już prawie pewna, że jej podejrzenia są słuszne. Do tego nie musiała być detektywem. Jego zachowanie świadczyło samo za siebie. Audrey poczuła się tak, jakby dostała silny cios w splot słoneczny,,, Nick siedział w swoim gabinecie, próbując się skupić na papierkowej robocie. Dzwonił do Eddiego, zarówno pod numer domowy, jak i na komórkę, ale bez rezultatu. Dopiero za czwartym razem w słuchawce rozległ się znudzony głos Rinal-diego: - Słucham. - Eddie? Przed chwilą tu była - powiedział. - Nasza miejscowa Kleopatra Jones? Nie bój się, Nick, ona nie ma żadnych mocy nadprzyrodzonych. Usiłuje cię tylko przycisnąć. Ze mną próbowali dziś tego samego. Przyszedł ten drugi, Bugbee, i zadawał mnóstwo pytań, ale jest jasne, że nie mają niczego konkretnego. - Wypytywała mnie o telefon do ciebie tamtej nocy. - I co jej powiedziałeś? - No, że... przespałem całą noc. - Cholera! - Posłuchaj, tak mówiłem podczas pierwszej rozmowy, ale kiedy się okazało, że ona wie o moim telefonie, powiedziałem, że musiały mi się pomylić dni. Sprostowałem, że obudził mnie alarm, zadzwoniłem więc do ciebie, żebyś sprawdził działanie systemu. - Z mocno bijącym sercem czekał na reakcję Rinaldiego. Po chwili dodał: - Mój Boże, Eddie, czyżbyś powiedział temu gliniarzowi coś innego? Doszedłem do wniosku, że mógł gdzieś zostać zarejestrowany fakt włączenia się alarmu... 328 - W porządku, dobrze zrobiłeś. Ja powiedziałem mniej więcej to samo, kiedy się przekonałem, że gliny wiedzą o nocnej rozmowie telefonicznej. Muszę jednak przyznać, że omal nie narobiłem w gacie ze strachu, że zaczniesz kręcić i wymyślać jakieś niestworzone rzeczy. Ale wyszło dobrze. - Chyba musimy dokładniej omówić wspólną wersję zeznań, Eddie. Żeby nie było żadnych wątpliwości, że będziemy zeznawać co innego. - Masz rację. jeszcze coś. Podziwiała system alarmowy. - Bo ma dobry gust - odparł cicho Rinaldi. - Podobnie jak ta lalunia, która czeka nago w moim łóżku. Tyle że ona podziwiała mojego kutasa. Dlatego muszę kończyć. - Zwłaszcza interesowały ją kamery. Rozumiesz to, Eddie? -Naprawdę? ,, - Jesteś całkiem pewien, że nie da się odczytać zapisu, który wykasowałeś? - Przecież to nie kaseta wideo, tylko cyfrowy zapis na twardym dysku - warknął ze złością Rinaldi. - Już ci mówiłem, że nie masz się czym martwić. Wykasowałem to raz na zawsze. Po jaką cholerę wracasz do starych spraw? Poświęciłem dobre dziesięć minut na rozgrzewanie kuchenki i teraz muszę wsadzić do niej bagietkę, zanim znów wystygnie. Kapujesz, co mam na myśli? - I twardy dysk na pewno jest czysty? Nie da się z niego nic odtworzyć? Rinaldi westchnął głośno. ?»ś - Nie zachowuj się jak siksa, dobra?poczuł przypływ gniewu, ale szybko się opanował, i - Cholera, mogę mieć tylko nadzieję, że naprawdę wiesz, co robisz - rzekł lodowatym tonem. - Nick, znowu zaczynasz. Szczysz mi do basenu. A przy okazji, sprawdziłem to, o co mnie prosiłeś względem Scotta McNally'ego? - Znalazłeś coś? 329 - Pamiętasz, jak w ubiegłym miesiącu nie było go przez tydzień? - Owszem. Wybrał się na jakieś ranczo w Arizonie, do Grapevine Canyon, jeśli się nie mylę. Mówił, że było dość nudno, wszędzie cuchnęło końskim łajnem. - Końskim? Chyba prędzej tygrysim, do cholery. To krętacz, ale i zwykły liczykrupa. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie skorzystać z ulgi na służbowe przeloty pracowników Strat-tona, kiedy kupował bilet do Hongkongu. Wyciągnąłem kopię rezerwacji od dziewczyn z działu podróży. Sam nie mogłem uwierzyć własnym oczom, do cholery. - Był w Hongkongu? - Aha. A potem w Szenżen. To duże miasto przemysłowe niedaleko Hongkongu, prawie same fabryki. - Słyszałem tę nazwę. - I mówi ci coś? - Tylko tyle, że mnie okłamał - odparł Nick. Ale dla niego oznaczało to także, że plotki znajdywały potwierdzenie. Gdzie jest dym, musi być i ogień, jak powiedział Herrick z zaopatrzenia Generalnych Służb Administracyjnych. - Coś mi się zdaje, że na każdym kroku zaczynasz mieć kłopoty - powiedział Eddie. -i to poważne. 58 Audrey bardzo się zdziwiła, że o tak wczesnej porze Bug-bee już tkwi przy telefonie w swoim boksie. Kiedy się zbliżyła, doleciało ją, że rozmawia z kimś na temat hydro warstwy. No i proszę, pomyślała, rzeczywiście aktywnie włączył się w dochodzenie. Jak zwykle miał na sobie sportową marynarkę, brudno-zieloną w drobną jaśniejszą kratkę, do tego błękitną koszulę i czerwony krawat. Bez swojej pogardliwej miny był nawet dość przystojny, nawet jeśli ubierał się jak sprzedawca używanych 330 samochodów. Popatrzył na nią, ale nie przerwał rozmowy. Dopiero gdy uniosła dłoń na powitanie, od niechcenia skinął głową. Zaczekała, aż skończy, po czym bez słowa pokazała mu plastikowe pudełeczko po pudrze. Spojrzał na znajdującą się w środku ziemię i zapytał podejrzliwie: - Co to ma być? - Zebrałam to wczoraj z trawnika przed domem Conovera na chwilę zawiesiła głos. - Niedawno wysiano tam hydro-warstwę. Bugbee popatrzył na nią z wysoko uniesionymi brwiami. - Wiesz, że to niedozwolone? Zakazany owoc. - Tak, wiem. Ale chyba warto sprawdzić. Na moje oko wygląda to dokładnie tak, jak próbki pobrane zza paznokci Stadlera. - Od zabójstwa minęło prawie dwa tygodnie, przez ten czas musiał nastąpić przynajmniej częściowy rozkład hydro-warstwy, granulki z masy papierowej powinny się rozpaść, a - W ostatnich tygodniach niewiele padało, granulki mogły przesiąknąć wodą tylko wtedy, jeśli ktoś podlewał trawnik. Co ciekawsze, zdążyłam sobie dokładnie obejrzeć system alarmowy, kiedy poszedł do kuchni, żeby zrobić kawę. - Podała mu żółtą samoprzylepną karteczkę, na której zrobiła notatki. - Jest bardzo rozbudowany, obsługuje aż szesnaście kamer. Masz tu nazwę firmy, która montowała system, jak też marki i modele poszczególnych urządzeń, nie wyłączając rejestratora cyfrowych obrazów. - I pewnie chcesz, żebym porozmawiał z którymś technikiem - rzekł. Uderzyło ją, że chyba po raz pierwszy nie próbuje się z nią kłócić. - Myślę, że powinniśmy dokładniej przyjrzeć się temu rejestratorowi. A przy okazji poszukać odcisków palców i śladów krwi w domu i wokół niego. Bugbee pokiwał głową. - Podejrzewasz więc, że do zabójstwa doszło w domu 331 Conovera bądź na trawniku, co zarejestrowały kamery systemu alarmowego. - W każdym razie, nie wykluczam takiej możliwości. i masz nadzieję, że coś przeoczyli, zapomnieli o jakichś drobiazgach. - Oboje zetknęliśmy się z wieloma przykładami głupoty. Ludzie zapominają o szczegółach. Poza tym, czasy się zmieniły, teraz nie wystarczy pozbyć się kasety wideo. Dużo trudniej jest bez śladu usunąć cyfrowy zapis wideo. Trzeba się doskonale znać na nowoczesnym sprzęcie. - Mam wrażenie, że Eddie Rinaldi się zna.: — Możliwe. - Na pewno - rzekł Bugbee. - Myślisz, że to Conover popełnił morderstwo? - Podejrzewam raczej Eddiego - odparła, uznając, że skoro zaliczyła go do grona podejrzanych, może się posługiwać tylko jego imieniem. - Sądzę, że Conover spostrzegł czy może usłyszał Stadlera w pobliżu domu. Niewykluczone, że faktycznie włączył się alarm... - Jeśli tak, to powinno zostać odnotowane w centrali firmy zajmującej się ochroną domu. - Masz rację. W każdym razie Conover zadzwonił do Eddiego i powiedział, że intruz znowu próbuje się dostać do jego domu. Eddie przyjechał, namierzył Stadlera, a potem go zabił. - I pozbył się zwłok. - Jest byłym gliniarzem, ma na tyle doświadczenia i oleju w głowie, że potrafi zadbać, by nie zostały żadne ślady dokonanego morderstwa. , - Zapomniał jednak o brudzie za paznokciami. - Nie zapominaj, że był środek nocy, druga nad ranem, panowały ciemności, a obaj musieli być nieźle spanikowani. W takich okolicznościach łatwo coś przeoczyć, zwłaszcza taki drobny szczegół. - Któryś z nich musiał przewieźć ciało do Hastings. - To też sprawka Eddiego, jak sądzę. 332 Bugbee zamyślił się na chwilę. - Ochrona osiedla powinna zarejestrować, kto i o której godzinie wyjeżdżał z Fenwicke Estates. Można się będzie przekonać, czy Conover wybrał się gdzieś po przyjeździe Eddiego, czy wyjeżdżał tylko Eddie. - I co z tego można wywnioskować? - Jeśli do zabójstwa doszło w domu Conovera bądź na trawniku przed nim, musieli jakoś przetransportować zwłoki do pojemnika w Hastings, a mogli to zrobić wyłącznie samochodem. Jeśli po drugiej w nocy z Fenwicke Estates wyjeżdżali obaj, nadal nie będziemy wiedzieli, kto zajął się uprzątnięciem trupa. Lecz jeśli Conover został w domu, a wyjechał tylko Eddie, to on musiał mieć zwłoki w bagażniku. - Otóż to. - Na krótko zapadła cisza. - Wzdłuż ogrodzenia osiedla także są rozmieszczone kamery systemu bezpieczeństwa. | Bugbee uśmiechnął się szeroko. - Jeśli tak, to ich mamy. - Nie o to mi chodziło. Gdybyśmy zdobyli kopię nagrania, mielibyśmy potwierdzenie, o której godzinie Eddie wjechał na osiedle, a o której wyjechał. - O ile nie wyjechał razem z Conoverem. - Jasne. A co ważniejsze, moglibyśmy sprawdzić, czy Stadler rzeczywiście zakradł się na teren. Mielibyśmy dowód, gdzie przebywał w noc zabójstwa. ~ Bugbee pokiwał głową. - Racja. - Znów umilkł na chwilę. - To by oznaczało, że Eddie musi mieć niezarejestrowaną broń. - Dlaczego niezarejestrowaną? - Bo już sprawdziłem kartotekę w biurze szeryfa. Ma zezwolenie na rugera i kilka sztuk broni myśliwskiej, ale nie na pistolet kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra. Więc jeśli zabójstwa dokonano z takiej broni, to z pewnością jest niezarejestrowana. - Ponagliłam ludzi z laboratorium stanowego. Poprosiłam też, by sprawdzili w bazie danych, czy ślady na kulach wydobytych 333 ze zwłok Stadlera zgadzają się z charakterystyką innych pocisków ze spraw, w których nie znaleziono broni. Bugbee spojrzał na nią z podziwem i szybko skinął głową. - W każdym razie, będzie nam potrzebny nakaz rewizji, żeby się przekonać, jaką bronią naprawdę dysponuje Rinaldi. - Nie sądzę, byśmy mieli kłopoty z jego zdobyciem. - Doskonale. Gdybyśmy znaleźli pistolet, z którego padły strzały... Audrey coraz bardziej zaczynała wciągać ta wymiana uwag, chociaż jej zdaniem Roy wciąż był opryskliwy i traktował ją nieufnie. - Nie rozmarzaj się. Nie sądzę, żeby był aż tak głupi. - Zawsze można mieć nadzieję. - Co ci powiedział Eddie o tej nocnej rozmowie telefonicznej? - Trochę kręcił. Przyznał, że Conover do niego zadzwonił, bo włączył się alarm, i poprosił, żeby sprawdził działanie systemu. Nie ukrywał, że był wkurzony, ale pojechał i sprawdził. Wyjaśnił, że wolał się nie podkładać dyrektorowi. W każdym razie potraktował wszystko bardzo lekko. A jak Conover? Zmusiłaś go, żeby wdepnął w gówno? - Nie. On także opowiedział w przybliżeniu tę samą bajeczkę. — W przybliżeniu? - Nie pokusił się o skorygowanie wcześniejszych zeznań. Kiedy mu przypomniałam, że wcześniej twierdził, iż przespał całą noc, i zapytałam go o przyczyny dziwnej rozmowy telefonicznej o drugiej w nocy, nawet nie mrugnął okiem. Odparł, że musiały mu się pomylić dni tygodnia. - Zdarza się. Uwierzyłaś mu? . Trudno powiedzieć. - Wyczułaś, że powtarza ustaloną z góry wersję wydarzeń? - Nie za bardzo. Do tej pory nie umiem rozsądzić, czy mówił prawdę, czy tylko powtarzał wykute na pamięć zdania. 334 - Zwykle łatwo to wyczuć. - Zwykle tak, ale nie w tym wypadku. - Więc może po prostu kłamie jak z nut? - Równie dobrze może mówić prawdę. Moim zdaniem był szczery, ale nie do końca. Przyznał, że dzwonił do Eddiego, i ten przyjechał. Według mnie na tym kończy się prawda w jego zeznaniach. Czy Eddie mówił, że zauważył coś podejżanego w otoczeniu domu Conovera? - Nie. Powiedział, że nic nie zwróciło jego uwagi. - Przynajmniej pod tym względem są zgodni - powiedziała Audrey. - Nie sądzisz, że aż za bardzo? - Sama nie wiem, co o tym sądzić. Na razie przyjmuję za dobrą monetę to, co usłyszałam. Wiesz co? Wydaje mi się, że powinniśmy ich mocniej przycisnąć. Pistolet, nagranie z kamery systemu alarmowego... Mogą zniszczyć dowody zbrodni, jeśli jeszcze tego nie zrobili. Pozbyć się broni, wykasować na-granie... Rozumiesz? Teraz, gdy zaskoczyliśmy ich obu w tym samym czasie, z pewnością nabiorą podejrzeń. Jeśli jeszcze nie zniszczyli dowodów zbrodni, na pewno postanowią to zrobić jak najszybciej. Bugbee przytaknął ruchem głowy. - Pogadaj z Noyce'em, załatw potrzebne nakazy na wypadek, gdybyśmy ich potrzebowali. Ja posiedzę jeszcze przy telefonie. Czy możesz zarezerwować sobie jutro cały dzień na tę sprawę? - Z radością. - Aha, rozmawiałem też z tą małą Stadlerówną. • - I co? - Mówi, że nie ma pojęcia, co jej ojciec robił w noc zabójstwa. I podobno ani razu nie napomknęła nawet o Conoverze. - Myślisz, że powiedziała prawdę? - Nie mam podstaw, aby podejrzewać, że jest inaczej. Instynkt mi podpowiada, że ona jest czysta. Audrey skinęła głową. i - Mnie też się tak wydaje. 335 Minęło zaledwie kilka minut, gdy Bugbee zajrzał do jej boksu z uśmiechem kocura, który pożarł kanarka. - Wiedziałaś, że Nicholas Conover korzystał z usług firmy Elitę Professional Lawn Care? Szesnaście dni temu jej pracownicy opryskali hydrowarstwą teren wokół domu dyrektora naczelnego Korporacji Stratton. Szef firmy doskonale to pamiętał. Architekt, niejaki Claflin, zażądał użycia podłoża marki Penn Mulch. Podobno teren był rozkopywany ze względu na konieczność doprowadzenia instalacji gazowej czy czegoś w tym rodzaju, i klient zdecydował się na rekultywację wszystkich trawników, usunięcie starej darni i wysianie trawy na nowo. Właściciel firmy podobno tłumaczył, że rozpylanie hydrowarstwy na jałowym i kamienistym gruncie to strata czasu i pieniędzy, ale nic nie wskórał. Więc przyjął zamówienie, zwłaszcza że klient ani przez chwilę nie targował się o cenę. 59 Scott McNally zwykle przychodził do pracy mniej więcej otej samej porze, co Nick, czyli koło wpół do ósmej. Zazwyczaj w pierwszej kolejności przeglądał pocztę e-mailową, unikając kontaktów z innymi pracownikami, żeby w pełni wykorzystać ciszę i spokój, które o tak wczesnej porze panowały wbiurze. Ale tego ranka Nick przeszedł na drugi koniec sali ogólnej i po cichu stanął w wejściu do boksu McNally'ego. Ledwie mógł się powstrzymać od wybuchu wściekłości na myśl, że Scott nakłamał mu o pobycie na ranczu przyjaciela w Arizonie, gdy w rzeczywistości potajemnie odwiedził Chiny. Idealnie pasowało to do plotek, które usłyszał od przedstawiciela firmy Atlas McKenzie oraz dyrektora zaopatrzenia Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego - przeklętych pogłosek, jakoby Stratton w tajemnicy negocjował „przeniesienie całej produkcji za ocean", cokolwiek miało to oznaczać. 336 Nie miał wątpliwości, że najwyższa pora potrząsnąć klatką Scotta, żeby się przekonać, co właściwie knuje. - Masz jakieś ciekawe plany urlopowe? - zapytał. McNally podskoczył na miejscu i obejrzał się gwałtownie. " - Ja? Nie żartuj. Moim ideałem ciekawych wakacji byłaby piesza wyprawa z plecakiem przez jakieś dzikie tereny. - Zachichotał nerwowo, chyba na widok poważniej miny Nicka. -No, wiesz... Eden się marzy wyjazd na Parrot Cay w archipelagu Turks i Caicos.^wBiąsn , - Szczerze mówiąc, miałem na myśli wyprawę na wschód, na przykład do Szenżen. Gdzie byś się radził zatrzymać w tym mieście? / Scott poczerwieniał jak burak, szybko spuścił głowę i utkwił spojrzenie w swoim biurku. - Wszystko jedno, byleby serwowali tam dobre mu szu. * - Czemu to robisz, Scott? McNally nie odpowiedział. - Obaj świetnie wiemy, jak bardzo Muldaurowi zależy na przeniesieniu naszej produkcji do Azji - ciągnął Nick. - To na jego polecenie się tym zajmujesz? Za moimi plecami sprawdzasz moce produkcyjne chińskich fabryk? Scott podniósł wreszcie głowę i skrzywił się boleśnie, ^ - Zrozum, Nick, w tej chwili Stratton jest jak niemowlę cierpiące na biegunkę. Z daleka wygląda nieźle, ale nikt nie chce mu się przyjrzeć z bliska. Nic nie zyskamy, jeżeli będziemy dalej siedzieć spokojnie na tyłkach, lekceważąc różne możliwości. - Jakie możliwości? - Świetnie rozumiem, że masz prawo być wkurzony. Nie można cię o to winić. Ale któregoś dnia, gdy dokładniej przeanalizujesz wyniki finansowe, sam zapytasz: „Scott, jak moglibyśmy to poprawić?". Muszę być przygotowany na przedstawienie ci różnych wariantów. - Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem. W tajemnicy wybrałeś się na szpiegowski rekonesans po chińskich fabrykach, okłamując mnie co do celu swojego wyjazdu? 337 Scott zamknął oczy, przygryzł wargi i z ociąganiem skinął głową. - Przepraszam - bąknął pod nosem. - To nawet nie był mój pomysł. Todd się uparł. Uznał, że poczujesz się urażony i zaczniesz robić wszystko, by storpedować przygotowania w Chinach. - Jakie znowu przygotowania? Mógłbyś operować konkretami? - Nick, naprawdę wolałbym nie wdawać się... - Zadałem ci pytanie. - Tak, wiem. Ale nie czuję się na siłach, żeby powiedzieć ci coś więcej. Lepiej na razie zostawmy to tak, jak jest, dobrze? Nick zmarszczył czoło. McNally już nawet nie próbował udawać szacunku do niego. Z każdą chwilą ogarniała go coraz większa wściekłość. Ledwie mógł się powstrzymać, żeby nie złapać Scotta za kark, wyciągnąć go zza biurka i cisnąć twarzą w to przeklęte srebrzyste wykończenie ścianki przepierzenia. Opanował się jednak, zawrócił na pięcie i bez słowa ruszył - Skoro już pytasz... Przystanął, odwrócił się i zmierzył Scotta piorunującym wzrokiem. - Najlepszy jest Nań Hai. :- *. - Co? - Pytałeś o najlepszy hotel w Szenżen. Rozciąga się z niego wspaniały widok, a i restauracja jest niezła. Powinien ci się spodobać. W interkomie na biurku głośno pstryknęło. - Scott? Tu Marjorie.. - Witaj, Marge. Szukasz Nicka? Jest tutaj. - Nick - powiedziała sekretarka - pilny telefon do ciebie. Podszedł do biurka, włożył słuchawki z mikrofonem i odłączył głośnik. - Coś ważnego? - Dzwonili z policji.: 338 - Czyżby znowu włączył się alarm w moim domu? - Nie, chodzi o... coś innego. Nie ma powodów do paniki, z dziećmi wszystko w porządku, ale to... chyba pilna sprawa. Scott przyglądał mu się ciekawie, toteż Nick przerwał połączenie i w pośpiechu ruszył do swojego boksu. -sbfM -- 60 - Słucham. Nick Conover. Audrey całkowicie zaskoczyło, że dyrektor odpowiedział tak szybko. Była przygotowana na długie oczekiwanie i ewentualne przełączanie od jednej sekretarki do drugiej, co najwyraźniej uwielbiali ludzie na eksponowanych stanowiskach. - Panie Conover, tu detektyw Rhimes z zespołu przestępstw kryminalnych policji w Fenwick. Proszę wybaczyć, że znów zawracam panu głowę. Na linii przez chwilę panowała cisza. - Nic się nie stało - odparł w końcu. - Czym mogę pani służyć? - No więc... chciałam zapytać, czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, byśmy się rozejrzeli wokół pańskiego domu. - Wokół domu? - Sądzimy, że to pomoże nam jednoznacznie określić, co Andrew Stadler robił w dzień zabójstwa, a raczej nad ranem tamtej nocy. - Miała nadzieję, że używając liczby mnogiej, wywrze na nim delikatną presję. - Jeśli to faktycznie on zakradł się wtedy do pańskiego domu, mógł go odstraszyć nowy system alarmowy - kamery, reflektory. - To niewykluczone - odparł chłodno Conover. - Gdybyśmy więc zdołali ustalić, czy naprawdę przebywał wówczas w pobliżu pańskiego domu i czy to on uruchomił alarm, a nie jakieś dzikie zwierzę, na przykład sarna, ułatwiłoby to nam znacznie prześledzenie ostatnich godzin jego życia i wyeliminowało pewne poszlaki. 339 Doleciało ją głośne westchnienie. - Co konkretnie ma pani na myśli, mówiąc o chęci „rozejrzenia się" wokół domu? - Przeszukanie terenu, dokonanie rutynowej kontroli. - Nadal nie jestem pewien, jak mam to rozumieć, Audrey odniosła wrażenie, że wyczuwa lekkie zdenerwowanie w jego głosie, który bez wątpienia utracił przyjazne brzmienie, stał się bardziej obcesowy. - Na miejsce przyjedzie ekipa techniczna, żeby zabezpieczyć ewentualne dowody rzeczowe, zrobić zdjęcia i tak dalej. Oboje świetnie wiedzieli, co to oznacza. Niezależnie od tego, w jak zawoalowany sposób starałaby się przekazać swoją prośbę, chodziło o typową analizę miejsca zbrodni. Conover musiał doskonale zdawać sobie z tego sprawę. Mimo to uczestniczył w tym słownym kontredansie. - Chce pani przeszukać moje podwórko? - No... tak. Jak również pokoje. - W moim domu? - Zgadza się. - - Ale przecież... nikt się ostatnio nie włamał. Na to była przygotowana. « ^ ^ - Proszę zrozumieć, że jeśli to Andrew Stadler kilkakrotnie włamywał się do pańskiego domu w ciągu minionego roku, powinniśmy znaleźć na to jakieś dowody. Czyżbym się myliła, zakładając, że nikt z tutejszej policji nawet nie zebrał odcisków palców po wcześniejszych incydentach? - To prawda. Pokręciła głową i zamknęła oczy. - Lepiej przemilczmy to niedociągnięcie. - Kiedy chce pani dokonać tego przeszukania? Jeszcze w tym tygodniu? - Jeśli mam być szczera, ze względu na postępy w dochodzeniu, wolałabym to zrobić dzisiaj. Znowu zamilkł, tym razem na dłużej. - Wie pani co? - odezwał się w końcu. - Oddzwonię do 340 pani. Proszę mi podyktować numer, pod którym najłatwiej panią złapać. > Zaciekawiło ją, do czego zmierza. Czyżby chciał się naradzić ze swoim adwokatem? Zresztą, z jego zgodą czy bez niej, i tak zamierzała przeszukać teren wokół domu. Gdyby odmówił, to znaczy, gdyby potrzebny był jej nakaz rewizji, mogłaby go zdobyć w ciągu godziny. Już rozmawiała z prokuratorem, z samego rana wyciągnęła go z łóżka, co z pewnością zniechęciło go do niej. Ale gdy się rozbudził i zapoznał z faktami, orzekł, że jej podejrzenia są wystarczająco zasadne do wystawienia nakazu rewizji, który sędzia sądu okręgowego powinien podpisać bez zastrzeżeń. Tyle że nie chciała na razie występować o nakaz, nie zamierzała jeszcze wytaczać najcięższych dział. Zawsze mogła sięgnąć po takie środki, gdyby zaszła potrzeba. Na tym etapie lepiej było załatwić sprawę po cichu, zachowując pozory, że Nicholas Conover z własnej woli współpracuje z policją, ponieważ jest praworządnym obywatelem i zależy mu na wyjaśnieniu całej sprawy i ukaraniu zabójcy. Miała nadzieję, że i dla niego jest to oczywiste. Gdyby jednak odmówił, już po paru minutach pod jego domem zjawiłyby się cztery policyjne patrole z zadaniem zabezpieczenia całej posiadłości i nie dopuszczenia, by ktokolwiek coś ruszał. A ona przyjechałaby na miejsce jakąś godzinę później, oczywiście z dochodzeniową ekipą techniczną. Wolała nie wkraczać jeszcze na tę swoistą ścieżkę wojenną. Niemniej musiała uwzględniać kwestie formalne. Więc choć prokurator uznał, że istnieją uzasadnione przesłanki do wystąpienia o nakaz rewizji, chciała dokonać przeszukania za zgodą właściciela, co oznaczało, że musi uzyskać podpis Conovera na odpowiednim formularzu. Kryło się za tym pewne niebezpieczeństwo. Podpisanie przez Conovera zgody w obecności świadków w świetle prawa oznaczało, że świadomie i dobrowolnie godzi się na działania ekipy dochodzeniowej na terenie jego posiadłości. Wielokrotnie zdarzało się jednak, że sprytny adwokat podejrzanego 341 doprowadzał do wyeliminowania z procesu zdobytych tą metodą dowodów, twierdząc, że jego klient został do tego przymuszony bądź nie w pełni rozumiał, na co się godzi. Audrey musiała za wszelką cenę uniknąć tej pułapki. Dlatego zamierzała ściśle trzymać się rady prokuratora: uzyskać podpis Conovera w obecności dwóch świadków i przy nim oficjalnie wciągnąć zgodę do materiałów dowodowych. Zadzwonił pół godziny później i pewnym siebie, swobodnym tonem oświadczył: - Oczywiście, pani detektyw. Zgadzam się na przeszukanie. - Bardzo dziękuję, panie Conover. W takim razie muszę pana prosić o podpisanie oficjalnej zgody na przeszukanie pańskiej posiadłości. To zwykła formalność. - Nie ma sprawy. — Chce pan być obecny w trakcie przeszukania? Z pewnością leży to w pańskim interesie, wiem jednak, jak bardzo jest pan zajęty — Sądzę, że powinienem przy tym być. : - Mnie się też tak wydaje. — Jeszcze jedno, pani detektyw. Nie mam nic przeciwko waszemu przeszukaniu i zbieraniu dowodów, nie chciałbym tylko, żeby sąsiedzi widzieli tłumy policjantów wokół mojego domu. Rozumie pani? Czy dałoby się uniknąć całej kawalkady radiowozów podjeżdżających na sygnale, z włączonymi migaczami? Audrey zachichotała. - Na pewno nie będzie to wyglądało aż tak źle. . - ,- - - Może mi pani obiecać, że użyjecie, jak to się mówi, nie-oznakowanych pojazdów? — Oczywiście. Przynajmniej na początku podjedzie tylko furgon technicznej ekipy dochodzeniowej, bez syreny i migacza. Załatwimy to delikatnie. — Na tyle delikatnie, na ile może być policyjne przeszukanie, czyli tak, jak obuchem po głowie? Oboje skwitowali to nerwowym śmiechem. 342 — Proszę mnie zrozumieć — ciągnął Conover. — To małe miasteczko, dobrze wiemy, jak szybko rozchodzą się tu plotki. Dlatego naprawdę mi zależy, by wszystko odbyło się dyskretnie. - To znaczy? - Bez alarmowania opinii publicznej. Naprawdę nie mogę sobie pozwolić, by wszyscy się dowiedzieli, że policja przeszukiwała mój dom w związku z brutalnym zabójstwem. Bardzo zależy mi na tym, by mojego nazwiska nie łączono z prowadzonym dochodzeniem. - Nie ma powodów, by pańskie nazwisko było łączone z dochodzeniem - odparła, zachodząc w głowę, o co mu naprawdę chodzi. - Wie pani, jestem dyrektorem naczelnym jedynych dużych zakładów w mieście, w którym nie wszyscy mnie uwielbiają, prawda? Dlatego wolałbym uniknąć plotek, bo ludzie zaraz by zaczęli wymyślać powody, dla których policja interesuje się Nickiem Conoverem. Rozumie mnie pani? — Oczywiście. — Audrey przeniknął dziwny chłód, aż dostała gęsiej skórki. - Bo w końcu tylko my wiemy, że nie jestem podejrzany o morderstwo. Lecz jeśli plotki się rozejdą... - Tak, rozumiem. - Jak to się mówi, można osiwieć, zanim prawda zyska okazję, by ujrzeć światło dzienne. - Podoba mi się to powiedzenie - odparła. Nagle uświadomiła sobie przyczynę zaniepokojenia. Kiedy osoba niewinna staje się podejrzana o dokonanie zabójstwa, natychmiast zaczyna o tym rozpowiadać przyjaciołom oraz znajomym i protestować, ogarnięta szczerym oburzeniem. Ludzie niewinni od razu szukają poparcia wśród najbliższych, by z ich pomocą przekazać całemu światu, że czują się znieważeni podejrzeniami policji. Natomiast Nick Conover nie chciał, by ktokolwiek wiedział, że policja się nim interesuje. To nie była reakcja niewinnego człowieka. 343 CZĘŚĆ CZWARTA MIEJSCE ZBRODNI 61 Tego ranka, nazajutrz po niespodziewanej wizycie detektyw Rhimes w jego domu, Nick obudził się zlany potem. T-shirt, w którym sypiał, był wilgotny pod szyją, podobnie jak poduszka, a od mokrych włosów lepiących się do karku rozchodziła się charakterystyczna, nieprzyjemna woń potu. Serce waliło mu tak, jakby przed chwilą zakończył szczególnie zaciętą walkę bokserską. Obudził go nadzwyczaj realny sen, jeden z tych, jakie przeżywa się jak emocjonujący i sugestywny film, zdecydowanie różny od zwykłego ciągu chaotycznych scen i wyobrażeń. Co gorsza, ten sen miał przerażającą fabułę, opowiadał o ciągu nieuchronnych wydarzeń, którym w żaden sposób nie mógł zapobiec. Wszyscy wiedzieli. Nie było żadną tajemnicą, co stało się Tamtej Nocy. Znany był zabójca Stadlera. Wiedzieli to wszyscy, z którymi się stykał, czy to w biurach Strattona, na hali montażowej, w supermarkecie, czy też w szkole jego dzieci. Wszyscy mieli świadomość, że jest zabójcą, ale z niewiadomych, niezrozumiałych przyczyn pozostawiono go na wolności, by mógł dalej udawać, że jest niewinny. Jakby uczestniczył w dziwacznym rytuale. Wszyscy znali prawdę i on świetnie o tym wiedział, a mimo to wciąż obstawał przy swojej niewinności. Nagle jednak sen zamienił się w przerażający horror, jak 347 gdyby rzeczywiście był to modny wśród młodzieży tandetny film grozy, który jemu bardziej kojarzył się z opowiadaniami Edgara Allena Poego, jego ulubionej lekturze z czasów szkolnych. Pewnego dnia po powrocie do domu zastał w nim tłumy gliniarzy. Na dodatek nie był to ten dom, gdzie obecnie mieszkał z dziećmi, wybrany przez Laurę dworek na terenie Fen-wicke Estates, lecz mroczny, ponury, piętrowy wiejski dom w Steepletown, w którym się wychowywał. Tyle że we śnie wydawał się dużo większy niż w rzeczywistości. Miał dziesiątki korytarzy i pustych pokoi, w których aż roiło się od przeszukujących go policjantów, na co on nie miał żadnego wpływu. Nie mógł wydusić z siebie głosu, żeby zwrócić im uwagę, że złamali zasady gry. Bo przecież oni też powinni udawać, że jest niewinny. A on nie był w stanie im o tym przypomnieć. Pośród setek anonimowych gliniarzy wyróżniała się detektyw Audrey Rhimes, jako jedyna o wyraźnej twarzy, która kierowała poszukiwaniem dowodów zbrodni w tym upiornie wielkim domu. Nick doszedł do wniosku, że ktoś musiał go wydać. Chwilę później z rozmowy dwóch policjantów zorientował się, że zrobiła to Laura. Odnalazł ją pogrążoną we śnie. Obudził i zaczął jej robić wyrzuty, raniąc bezlitośnie, kiedy nagle rozległy się głośne okrzyki. Wyszedł z pokoju, aby sprawdzić, co się stało. Dolatywały z piwnicy. To także nie była piwnica, którą świetnie znał z Fenwicke Estates, czysta i widna, z podłogą z desek, mieszcząca gazowy bojler i piec olejowy centralnego ogrzewania w wydzielonym pomieszczeniu za harmonijkowymi drzwiami z listewek, lecz tamta z rodzinnego domu, ciemna i wilgotna, śmierdząca pleśnią, z betonową posadzką. Ktoś natknął się w niej na wielką kałużę płynów ustrojowych. Nie była to krew, lecz coś innego, straszliwie cuchnącego zgnilizną, dziwnym sposobem wypływającego z betonowej ściany. 348 Gliniarze natychmiast wzięli się do dzieła, wybili dziurę w murze i za nim odnaleźli pomarszczone, rozkładające się zwłoki Andrew Stadlera. Kiedy Nick je ujrzał, przeszył go dreszcz. Skoro gliniarze odnaleźli trupa, gra w udawanie niewinności dobiegła końca. Teraz mieli dowód jego winy, zamurowane w piwnicy, gnijące i rozpływające się ciało zabitego, które mimo jego usilnych starań zwróciło na siebie uwagę, wydzielając zdradliwy odór rozkładu. Jakieś dziesięć godzin po tym śnie, gdy zajechał pod dom i ujrzał kawalkadę radiowozów, furgonetek oraz nieoznakowanych aut, poczuł się, jakby koszmar senny powrócił. Nie mogło być mowy o żadnej dyskrecji. Obecność policji w jego domu była równie oczywista, jakby sznur wozów przygnał tu przez całe miasto na sygnale. Na szczęście sąsiedzi nie mogli tego widzieć przez drzewa, lecz pojawienie się takiej kawalkady na osiedlu musiało zwrócić czyjąś uwagę. Tym bardziej że dochodziła piąta po południu. Z daleka dostrzegł czekającą na ganku detektyw Rhimes ubraną w brzoskwiniową garsonkę. Zgasił silnik chevroleta, lecz jeszcze przez jakiś czas tkwił bez ruchu za kierownicą, przeświadczony, że gdy tylko wysiądzie z auta, wszystko ulegnie gruntownej zmianie. Nic nie mogło pozostać takie, jak dotychczas. Cicho potrzaskiwała stygnąca chłodnica samochodu, popołudniowe słońce zalewało okolicę potokami bursztynowego blasku, drzewa rzucały wydłużone cienie, na błękitnym niebie zbierały się chmury. Zauważył dwoje ludzi kręcących się po trawniku z boku domu, od strony jego gabinetu. Kobieta i mężczyzna, stosunkowo młodzi, zapewne technicy z dochodzeniówki, poruszali się noga za nogą z nisko spuszczonymi głowami, niczym pasące się owce, uważnie wypatrując czegoś w trawie. Ona, niska i przysadzista, z rozłożystymi biodrami, miała na sobie kraciastą flanelową koszulę i chyba całkiem nowe granatowe dżinsy. On, wysoki, patykowaty, z ciężkimi okularami na nosie i aparatem fotograficznym na szyi. 349 A więc to działo się naprawdę, nie przeżywał już sennego koszmaru. Natychmiast nasunęło mu się pytanie, skąd wiedzieli, że należy szukać właśnie na tamtym obszarze. Za wszelką cenę próbował się uspokoić. Oddychał głęboko, usiłując pozbierać myśli do kupy. Przypomniał sobie pierwszą podróż z Laurą na Maui, siedemnaście lat temu, kiedy jeszcze nie mieli dzieci, niemal w prehistorycznej erze ich małżeństwa - idealnie biały piasek plaży w osłoniętej skałami zatoczce, niesamowity błękit morskiej wody, szelest palm kokosowych nad głowami. Tylko wtedy czuł się bardziej niż zrelaksowany, pogrążony w spokoju sięgającym najgłębszych zakamarków duszy, kiedy spacerowali, trzymając się za ręce, w promieniach palącego hawaj-skiego słońca rozgrzewającego ciało aż do kości. Detektyw Rhimes przekrzywiła głowę na bok, widząc, że wciąż siedzi w samochodzie. Zapewne nie mogła się zdecydować, czy podejść do niego, czy nadal czekać na ganku. Jemu zaś przeczucie podpowiadało, że policjanci szukają łusek po wystrzelonych nabojach. Na szczęście Eddie je pozbierał. On tamtej nocy był całkiem wykończony, w głowie miał zamęt, nie potrafił o niczym myśleć. Pamiętał, że Eddie zapytał, ile razy strzelił, na co odparł, że dwa. Bo i tak było. Tylko czy na pewno? Czy w zdenerwowaniu nie strzelił trzy razy? Skoro jednak powiedział, że padły dwa strzały, Eddie odszukał tylko dwie łuski leżące w trawie przed szklanymi drzwiami tarasu. Na pewno nie strzelał trzy razy? Eddie zakończył poszukiwania, odnalazłszy dwie łuski. Czy nie zostawił więc niczego dla tych dwojga, gamoniowatego chudzielca i baryłkowatej babki, miejscowych ekspertów w dziedzinie poszukiwań łusek po wystrzelonych pociskach?od Tamtej Nocy nikt nie strzygł trawnika, był na to za młody. Ten wygadany facet z firmy zajmującej się urządzaniem terenów zielonych powtarzał mu parę razy, żeby 350 odczekał co najmniej trzy tygodnie, nim pozwoli ogrodnikowi skosić trawę. Zatem cylindryczny kawałek mosiądzu, który w innych okolicznościach przyciągnąłby uwagę najwyżej upiorów z tamtego świata, mógł się teraz gdzieś tu walać i połyskiwać w słońcu, jakby tylko czekał, aż spostrzeże go ta szerokodupna cizia i ostrożnie podniesie w dwóch palcach obleczonych w lateksowe rękawiczki. Wziął jeszcze jeden głębszy oddech, zebrał się w sobie i wysiadł z samochodu. - Bardzo mi przykro, że w ten sposób zabieram panu cenny czas - odezwała się Rhimes. W jej spojrzeniu dostrzegł szczery żal. - Jestem niezmiernie wdzięczna, że wyraził pan zgodę na przeszukanie. To naprawdę bardzo nam pomoże w dochodzeniu, - Nic się nie stało - odparł, myśląc zarazem, że to dziwne, iż właśnie ona próbuje zachować pozory. W końcu oboje wiedzieli, że został wciągnięty na listę podejrzanych. Nad ich głowami rozległo się donośne krakanie wrony. - Wiem, że jest pan bardzo zajęty... - Pani też ma swoje obowiązki, podobnie jak ja. Z przyjemnością zrobię wszystko, aby pomóc w dochodzeniu. W gardle mu zaschło, toteż ostatnie słowa wychrypiał. Natychmiast naszły go obawy, że ona zwróci na to uwagę. Przełknął ślinę, mimo że obawiał się, iż to także może jej się wydać podejrzane. - Jestem panu bardzo wdzięczna - powiedziała. - A gdzież się podział pani czarujący partner? - Jest zajęty inną sprawą. Nie uszło jego uwagi, że chudzielec na trawniku obejrzał się w ich kierunku, unosząc w górę jakieś znalezisko. Zawirowało mu w głowie. Technik ruszył w ich kierunku, trzymając w ręku wyciągniętą przed siebie dużą pęsetę. Kiedy podszedł bliżej, dało się zauważyć, że trzyma w niej jakiś brązowy cylindryczny przedmiot. 351 Lecz dopiero gdy bez słowa wyciągnął znalezisko w kierunku detektyw Rhimes, Nick spostrzegł, że jest to niedopałek papierosa. Rhimes skinęła głową i technik wrzucił peta do plastikowej torebki na dowody rzeczowe, po czym zawrócił. Śledcza znów zaczęła mówić, jakby nic się nie stało. Czy Stadler palił tamtej nocy? Czy może niedopałek rzucił na trawnik któryś z murarzy, kiedy wyszedł przed dom, bo w środku nie wolno było palić? W końcu i on nie tak dawno znajdował przed domem resztki marlboro, jeszcze zanim trawnik został opryskany hydrowarstwą. Zbierał je, ze złością powtarzając w myślach, iż musi zwrócić uwagę majstrowi, by jego robotnicy nie zostawiali niedopałków na trawniku. Ale wtedy stać go było jeszcze na luksus trywializowania takich drobiazgów. - Mam nadzieję, że nie gniewa się pan, iż zaczęliśmy pracę trochę wcześniej - powiedziała Rhimes. - Pańska gosposia nie chciała nas wpuścić do środka i kazała zaczekać na pański powrót, a ja wolałam jej się nie sprzeciwiać. Pokiwał głową. - To bardzo uprzejme z pani strony. Nie uszło jego uwagi, że śledcza z naciskiem cedzi słowa, jakby wypowiadała się z trudem, pełna obaw, czy właściwie ją zrozumie. W jej zachowaniu wyczuwał formalizm i obcesowość, ostro kontrastujące z rezerwą czy wręcz nieśmiałością w głosie, błyskami niepewności w oczach i wręcz teatralnymi próbami zachowania pozorów uprzejmości. Od lat poczytywał za swą wielką zaletę umiejętność odczytywania ludzkich uczuć, jednakże tej kobiety wciąż nie potrafił do końca rozgryźć. Nie miał pojęcia, jak się do niej odnosić. Poprzedniego dnia starał sieją oczarować, ale najwyraźniej mu nie wyszło. - Będziemy musieli jeszcze pobrać pańskie odciski palców - powiedziała. — Tak, oczywiście. - Zresztą nie tylko pańskie, lecz także pozostałych domowników, to znaczy gosposi i pańskich dzieci. 352 - Dzieci? To naprawdę konieczne? - Tylko w ten sposób będzie można wyeliminować część zebranych odcisków. - Nie chciałbym przestraszyć dzieci... - Proszę się nie martwić, dzieci zazwyczaj traktują to jak dobrą zabawę - uśmiechnęła się przymilnie. - Dla nich to tylko ciekawe, niecodzienne przeżycie. Wzruszył ramionami. Kiedy weszli do środka, rozległ się cichy pisk systemu alarmowego. Nick ujrzał nagle swój dom w zupełnie innym świetle, jakby budynek był spięty i przyczajony w oczekiwaniu na coś doniosłego. Z głębi foyer doleciał odgłos szybkich kroków na schodach. Julia. - Tato! - wykrzyknęła ze zmarszczonym czołem. - Co tu się dzieje?! 62 Usiadł razem z dziećmi w salonie przed gigantycznym telewizorem - oni na kanapie, on w przepaścistym fotelu, na który Lucas wciąż zerkał podejrzliwie, nazywając go „tatusiowym fotelem", a który dla Nicka był symbolem oazy spokoju. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio razem we trójkę zasiadali przed telewizorem, pamiętał jednak, że gdy oglądali coś zabawnego, Lucas bardzo często, zanosząc się od śmiechu, zaciskał palce na poręczy tego fotela. Na stoliku stojącym przy telewizorze znajdowała się zrobiona przez dzieci mała rodzinna świątynia ku czci Barneya, obejmująca zestaw zdjęć z ich ukochanym pupilkiem, jego obrożę i blaszany znaczek z numerem identyfikacyjnym, ulubione psie zabawki, a wśród nich pogryzioną i wystrzępioną pluszową owieczkę, z którą sypiał i którą często nosił w pysku. Był tam również list napisany przez Julię różnokolorowymi flamastrami, zaczynający się od słów: „Barney, tak 353 strasznie za tobą TĘSKNIMY!". Mała wyjaśniła ojcu któregoś dnia, że to Cassie podsunęła im pomysł urządzenia takiej świątyni. Lucas miał na sobie szerokie workowate dżinsy i jak zwykle rozsiadł się na kanapie z szeroko rozstawionymi nogami. Nad paskiem spodni wystawała gumka białych bokserek. Jego czarny T-shirt miał na piersi wielki biały napis: AMERIKAN, który dla Nicka stanowił kolejną zagadkę. Oczywiście sznurówki wielkich sportowych butów nie były zawiązane i ciągnęły się za nim po ziemi. Spoglądając na syna, rzekł w myślach: oto mój własny, domowy gangster, mieszkający na strzeżonym osiedlu i należący do górnej strefy klasy średniej. Wbijając wzrok w ciemny ekran przed sobą, Lucas zapytał półgębkiem: - Powiesz nam, o co chodzi w tym cyrku, czy nie? - Masz na myśli policję? Chłopak odwrócił głowę i popatrzył przez boczne okno na techników kręcących się za domem. - Policja jest tu z powodu tego człowieka, który włamywał się do naszego domu i wypisywał hasła na ścianach — wyjaśnił Nick. - „Nie ukryjesz się" - zacytowała Julia. — Właśnie. O niego im chodzi. Ten człowiek był chory psychicznie. - I to on zabił Barneya? - zapytała cicho. - Nie ma pewności, ale prawdopodobnie tak. - Ojciec Cassie - rzekł Lucas. - Andrew Stadler. — Zgadza się. Ojciec Cassie! — Pieprzony świr — dodał chłopak. - Uważaj, co mówisz przy młodszej siostrze. - Już nieraz słyszałam takie słowa, tato - zakomunikowała Julia. - Nie wątpię. Nie życzę sobie jednak, by któreś z was używało takich słów w domu. Lucas uśmiechnął się ironicznie i pokręcił głową. 354 - więc ten człowiek, Andrew Stadler, zmarł kilka tygodni temu - ciągnął Nick. - Policja uważa, że znowu próbował się do nas włamać tamtej nocy, kiedy został zamordowany, nim znalazł się na drugim końcu miasta. - I podejrzewa, że ty go zabiłeś - wtrącił Lucas z triumfalnym uśmieszkiem. , Nickowi żołądek podszedł do gardła. Czyżby coś słyszał tamtej nocy, kiedy przyjechał Eddie? Czy tylko przedstawiał swoje domysły? - No wiesz?! - odezwała się ze złością Julia. — Prawdę mówiąc, Lukę, policja szuka u nas śladów, próbując ustalić, czy rzeczywiście był tutaj tamtej nocy. - Więc po co zbiera dowody rzeczowe? Widziałem z okna , swego pokoju, jak zgarniali ziemię z trawnika i pakowali do plastikowych torebek. Cały czas kręcą się tam i z powrotem, jakby wypatrywali czegoś konkretnego. Nick skinął głową, próbując opanować przyspieszony oddech. Zbierali ziemię? Cóż to mogło oznaczać? Czyżby odkryli grudki gleby na zwłokach Stadlera? Przecież Eddie wyszorował do czysta buty zabitego. Czy to możliwe, by znaleźli przy zwłokach coś, co skierowało ich uwagę na ten dom? Czy w ogóle było to realne? Ogarnęła go nagle panika, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, do czego zdolni są policyjni specjaliści i jakimi zaawansowanymi technikami badań dysponują. : - Lukę - odezwał się chłodno - interesuje ich wszystko, co pomoże ustalić, czy ten człowiek był tutaj w noc zabójstwa, czy nie. | Doskonale wiedział, że na próżno usiłuje im mydlić oczy. Dzieciaki były na to za sprytne. Oglądały w telewizji mnóstwo kryminałów i filmów dokumentalnych. Świetnie znały się na policyjnej robocie, przesłuchiwaniu podejrzanych i chwytaniu morderców. - I co im to da? - zapytała Julia. - Przecież to proste. Jeśli odkryją, co robił tamtej nocy, czy był pod naszym domem, a nie gdzie indziej, łatwiej będzie im ustalić, dokąd później poszedł i dlaczego został zamordowany. — Gdyby tu był, nie uchwyciłyby tego kamery? — zdziwił się Lucas. - Możliwe. Nie pamiętam dokładnie, kiedy został zamontowany nowy system alarmowy, a kiedy ten biedak zginął. - A ja tak - rzekł stanowczo chłopak. - Kamery montowano na dzień przed zabójstwem Stadlera. Skąd, do cholery, mógł pamiętać takie szczegóły? - No cóż, jeśli się nie mylisz, to powinniśmy coś znaleźć w zarejestrowanych obrazach. Nie sprawdzałem tego. Nawiasem mówiąc, policja chce także pobrać wasze odciski palców. - Super - mruknął Lucas. - Jak to? Chyba nie myślą, że któreś z nas mogło zabić tego człowieka, prawda? - zdziwiła się Julia, marszcząc brwi. Nick zaśmiał się cicho. - O to nie musisz się martwić. Chcą mieć nasze odciski palców po to, by je wyeliminować ze wszystkich, jakie zbiorą w domu i wokół niego. - To pewnie przydałyby się im także odciski Emily - zauważyła roztropnie Julia. - Zgadza się.- I tego twojego Diggi, prawda, Lukę? Chłopak uniósł wzrok do nieba i szybko odwrócił głowę. - Kto to jest Digga? zaciekawił się Nick. Lucas nie odpowiedział, tylko znów pokręcił głową. - Taki gość, co nosi opaskę jak Lukę i zawsze puszcza bardzo głośno muzykę, jak ciebie nie ma w domu. Zawsze śmierdzi od niego dymem. Strasznie cuchnie. - Kiedy on tu przychodził? - Był raz czy dwa - bąknął Lucas. - Matko Boska, przecież to jakaś szajba. Mówimy o moim przyjacielu, no nie? Nie wolno mi już mieć kumpli? Czy, jak w więzieniu, mam się z nimi spotykać tylko w dni odwiedzin? Bardzo ci dziękuję, Julio! Pieprzona gaduła! - Hej!-rzekł ostrzegawczo Nick. 356 Julia, nieprzywykła do ostrych słów ze strony starszego brata, zakryła twarz dłońmi i po chwili z płaczem wybiegła z pokoju. - Panie Conover? - zagadnęła detektyw Rhimes, zatrzymując się w drzwiach do salonu. ,-,-,,.. - Tak? - Mogłabym pana prosić na chwilę? 63 - Znaleźliśmy coś na trawniku za domem. - Naprawdę? Pociągnęła go za łokieć w głąb korytarza, dalej od dzieci. - Pokiereszowany kawałek metalu. Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „I co z tego? Czemu miałoby mnie to obchodzić?". - To może być fragment pocisku albo oderwany kawałek łuski. - Z naboju do pistoletu? Aż zatkało mu dech w piersi. Musiał nakazać sobie w myślach, by zachować nonszalancką pozę człowieka zniecierpliwionego, a zarazem z lekka zainteresowanego pracą policjantów - bo tak jego zdaniem powinien reagować każdy na jego miejscu, kto jest niewinny, lecz przeświadczony o konieczności ukarania mordercy. - Trudno powiedzieć. Nie jestem ekspertem. - Mógłbym to zobaczyć? Natychmiast pożałował tego pytania, które zdradzało jego niezwykłą ciekawość. Musiał nad sobą panować. Śledcza pokręciła głową. - Technicy to zabrali. Chciałam tylko zapytać... choć może to zabrzmi głupio... Powiedział pan, że nie ma broni palnej, zgadza się? - Oczywiście. - Zatem z pewnością pan nigdy nie strzelał z broni pod swoim domem. Ale może strzelał ktoś inny? Zaśmiał się pogardliwie, choć musiało to zabrzmieć sztucznie. - Na pewno nikt nie urządzał tu sobie strzelnicy. - Zatem nic panu nie wiadomo, by ktokolwiek używał broni palnej w pobliżu pańskiego domu? - Nie. Nic mi o tym nie wiadomo. - Nigdy? . . . :........ - Nigdy. Poczuł, jak kropelka potu ścieka mu za uchem na kark i spływa pod kołnierzyk koszuli. Rhimes wolno pokiwała głową. To ciekawe. - Czy wasi technicy... są pewni, że to odłamek pocisku? - No cóż, sama nie potrafiłabym odróżnić zmiażdżonego kapsla po piwie od fragmentu łuski, powiedzmy remingtona, marki Golden Saber, kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra. - Nickowi serce ścisnęło się w piersi, gdy to usłyszał. Miał tylko nadzieję, że nie dał po sobie nic poznać. Śledcza ciągnęła: - Ale technicy z laboratorium są w tych sprawach naprawdę dobrzy, całkowicie polegam na ich opinii. Orzekli, że to nie może być nic innego, tylko fragment kuli od pistoletu. - Dziwne. -Starał się wyglądać na zaskoczonego, choć w gruncie rzeczy obojętnego, byle tylko nie zdradzić tego, co czuł naprawdę: przerażenie, grozę i mdłości. Eddie zapewniał, że wszystko pozbierał, odnalazł dwie łuski i dość długo jeszcze szukał w trawie ewentualnych innych śladów. Ale przecież z łatwością mógł przeoczyć jakiś maleńki kawałek pogiętego metalu, czy to ołowiu z pocisku, czy mosiądzu z łuski, zwłaszcza jeśli ten był częściowo zakopany w ziemi. Naprawdę łatwo było go przeoczyć. W dodatku tamtej nocy wyraźnie czuć było od niego alkoholem. Zapewne odsypiał wieczorną libację, kiedy Nick 358 zadzwonił. Stąd też prawdopodobnie miał przytępioną uwagę, co mogło się odbić na dokładności poszukiwań. Rhimes otworzyła już usta, żeby jeszcze coś powiedzieć, gdy uwagę Nicka przykuła techniczka niosąca przez foyer prostokątne urządzenie w czarnej obudowie. Ta sama niska i szeroka w pupie baba ubrana w nowe dżinsy właśnie wynosiła z domu rejestrator obrazu cyfrowego będący częścią systemu alarmowego. Musiała go wyciągnąć z szafki, w której został zainstalowany cały zestaw. - Hej, a to po co? - zawołał za nią. Techniczka przystanęła, odwróciła się i spojrzała na Rhimes. Na kieszonce flanelowej koszuli miała plakietkę z nazwiskiem Trento. - To jest cyfrowy rejestrator obrazów wideo z kamer pańskiego systemu alarmowego - wyjaśniła śledcza. - Przecież jest mi potrzebny - zaprotestował Nick. - Wiem. Postaramy się go zwrócić najszybciej, jak to będzie możliwe. Pokręcił głową, chcąc okazać swoją frustrację. Miał nadzieję, że nie widać po nim rosnącego przerażenia, które przeszywało go coraz silniejszym dreszczem. Eddie powiedział, że wyczyścił zapisy na twardym dysku rejestratora. Nawet go przeformatował. Zatem nie powinno tam być żadnych dowodów z wydarzeń tamtej nocy. Mógł sobie tylko wyobrażać, jak wyglądał obraz zarejestrowany przez kamerę. Blask zapalonego reflektora wyłowił nagle z ciemności przyczajonego mężczyznę w za dużym rozpiętym płaszczu, o połach powiewających przy każdym gwałtownym wymachu rąk. A potem skuloną postać leżącą bez ruchu na ziemi. Czy któraś z kamer mogła uchwycić sam moment zabójstwa? Jego stojącego z pistoletem w ręku, z twarzą wykrzywioną strachem i wściekłością, pociągającego za spust? Mimo braku dźwięku na obrazie zapewne było widać, jak broń podskakuje mu w dłoni, a z lufy wydobywa się smużka dymu. Nie, takie widoki zostały usunięte. 359 Eddie zapewniał go o tym. Ale przecież zalatywało od niego alkoholem. Ponadto był za bardzo pewny siebie, nie należał do ludzi skrupulatnych i dokładnych, przynajmniej na lodowisku. Podczas meczów zawsze działał impulsywnie, bez zastanowienia. Zatem i w tym wypadku mógł coś przeoczyć. Albo wręcz sknocić. Nie sformatować dysku, jak należy. Po prostu spieprzyć robotę. - Poza tym, panie Conover, poproszę o kluczyki od obu samochodów, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. - Kluczyki? - Tak, od chevroleta suburbana, którym jeździ pan na co dzień, i od minivana. Z nich także chcemy zdjąć odciski palców. - Po co? - Na wypadek, gdyby Stadler, powiedzmy, próbował ukraść któryś z nich. Nick w zamyśleniu pokiwał głową i sięgnął do kieszeni spodni po kluczyki. W tej samej chwili zauważył, że w głębi korytarza kilku policjantów wchodzi do jego gabinetu. — Muszę sprawdzić swoją pocztę elektroniczną — rzekł. Detektyw Rhimes przekrzywiła głowę na bok. - Słucham? - Chodzi o mój gabinet. Muszę mieć dostęp do komputera. Mam pilną pracę. - Przykro mi, panie Conover, lecz musi pan ją odłożyć na jakiś czas. - Na jak długo? Yid- Trudno mi powiedzieć. Technicy dochodzeniowi działają według własnego rytmu. - Uśmiechnęła się do niego promiennie, naprawdę uroczo. - Jeszcze jedno pytanie, jeśli pan pozwoli. - Słucham. - Chodzi o dowódcę służb ochrony pańskich zakładów, pana Rinaldiego. 360 * - No więc... - Zaśmiała się krótko. - To raczej problem z kategorii „kto nadzoruje strażników" albo coś w tym rodzaju. Na pewno sprawdzał go pan przed zatrudnieniem i mianowaniem na tak odpowiedzialne stanowisko. - Oczywiście - odparł. Szczerze mówiąc, wcale go nie sprawdzał. Ostatecznie byli starymi znajomymi, w pewnym sensie, można by rzec, nawet kumplami. - Co pan wie o jego karierze w policji? - zapytała śledcza. Wejście do gabinetu przegradzała rozciągnięta żółta taśma z powtarzającym się napisem: MIEJSCE ZBRODNI. WSTĘP WZBRONIONY. Miejsce zbrodni, powtórzył w myślach. Nigdy nic nie wiadomo. W środku kręciło się dwóch techników w gumowych rękawiczkach. Jeden rozpylał jakąś fluorescencyjną pomarańczową substancję na drzwiach, futrynie, włącznikach światła, biurku, ramie i klamce szklanych drzwi od tarasu. Drugi wodził po dywanie wąskim ryjkiem niezwykłego ręcznego odkurzacza o pękatym czarnym korpusie. Nick przyglądał im się przez chwilę, po czym odchrząknął, żeby zwrócić ich uwagę, i rzekł: - Nie musicie tu sprzątać. Mam od tego gosposię. Natychmiast zrozumiał, że to głupi żart, zupełnie nie na miejscu, a dla nich wręcz obraźliwy, bo podkreślający, że ich nie stać na gosposię. Technik z odkurzaczem tylko spiorunował go wzrokiem. Nie zareagował. Dobrze wiedział, że zbierają odciski palców, był jednak pewien, że akurat tu niczego nie znajdą. W noc zabójstwa Stadler nie dostał się przecież do środka. Padł od kul dobre siedem metrów przed drzwiami prowadzącymi do jego gabinetu. .i/- Tym nie musiał się przejmować. Martwiło go, dlaczego policja skupiła się właśnie na tym pokoju. Przecież w domu było wiele innych pomieszczeń, do 361 których Stadler mógł swobodnie zaglądać. Dlaczego więc tak szczegółowo badali jego gabinet? Czyżby mieli jakieś konkretne podejrzenia? - Panie Conover, ma pan klucz od tej szuflady? - zapytał głośno jeden z techników, wskazując dolną szufladę biurka, w której wcześniej był schowany pistolet Eddiego. Nick poczuł, jak mimowolnie napinają mu się wszystkie mięśnie. - Leży w górnej szufladzie - odparł miękko. - Sami widzicie, jakie mamy tu zabezpieczenia. W wyobraźni ujrzał pudełko nabojów, które stało obok pistoletu - sześcienne, kartonowe, zielono-złote z dużym białym napisem: „Remington", a pod spodem „Golden Saber". Czy Eddie je zabrał? Razem z pistoletem? Nie mógł sobie tego przypomnieć. Wydarzenia tamtej nocy zlewały się w jego pamięci w jeden niewyraźny koszmar. Proszę, Boże, oby nie było tam nabojów, żeby zniknęły. Czekał, wstrzymując oddech i przyglądając się, jak technik wyciąga górną szufladę biurka, wyjmuje z niej klucz i klęka na podłodze, żeby otworzyć zamek. Kołnierzyk koszuli na karku był już tak mokry od potu, wydawało mu się, że można go wyżymać. Moje życie spoczywa teraz w rękach tego obcego człowieka, który dysponuje mocą, by mi je odebrać na zawsze. Uderzyło go skojarzenie, że w Michigan nie orzeka się kary śmierci. Nigdy wcześniej o tym nie myślał. Ale w końcu nie miał powodu, by się nad tym zastanawiać. Nie było kary śmierci. Zatem groziło mu dożywotnie więzienie. Teraz właśnie rozstrzygała się jego przyszłość. Usłyszał szmer wysuwanej szuflady. Technik pochylił się niżej. Minęła sekunda, potem druga, trzecia... Jego kolega wyłączył odkurzacz. 362 Nick poczuł mdłości. Stał w przejściu, tuż przed żółtą taśmą jak przypadkowy obserwator, zaciekawiony turysta w tłumie gapiów. Technik dźwignął się z podłogi. Niczego nie miał w rękach. ^ Czyżby jednak szuflada była pusta? Gdyby choć jeden nabój niepostrzeżenie wypadł z pudełka... Nie wypadł. Gdyby było inaczej, tamten natychmiast sięgnąłby po aparat, żeby sfotografować znalezisko. ^ Zatem w szufladzie niczego nie było. <• Nick poczuł ulgę. Przynajmniej chwilową. Na krótko. Nadal stał w drzwiach, obserwując pracę ekipy dochodzeniowej. Drugi technik odłożył odkurzacz i wyjął z torby plastikowy | pojemnik z pistoletową końcówką. Rozpylił z niego odrobinę jakiejś cieczy na ścianę wokół włącznika światła. Marki Decora Rocker, przemknęło Nickowi przez myśl. « Wciąż pamiętał, jak Laura się uparła, by wymienić wszystkie włączniki na te właśnie modele, bo wydawały jej się bardziej eleganckie. On nie miał w tej sprawie zdania. Nigdy nie przywiązywał specjalnej wagi do wyglądu takich elementów. Technik zaczął rozpylać ten sam płyn w dolnej części szklanych drzwi od tarasu i na dywanie pod nimi. Do Nicka ledwie docierały uwagi wymieniane półgłosem przez obu gliniarzy. Ten z butelką mruknął: - Mam za mało luminolu. Drugi odparł bardzo cicho, wspominając coś o „poszukiwaniu w świetle dziennym". Pierwszy, najwyraźniej wkurzony, syknął: - Chryste, przecież wyniki LCV są najczęściej do dupy. •" Nick nie miał pojęcia, o czym rozmawiają. Poczuł się głupio, że wciąż sterczy w drzwiach swojego gabinetu, gapi się na techników i podsłuchuje. Pierwszy dodał: - Plamy będą niewyraźne. Drugi, równie cicho, wtrącił coś na temat „analizy DNA". 363 ~ Nick przełknął ślinę. Uzmysłowił sobie nagle, że „plamy" muszą oznaczać ślady krwi. Szukali ich na klamkach, drzwiach, przy włączniku światła, na dywanie. Wiedział już, że chodzi im o ślady niewidoczne gołym okiem. Nawet jeśli dokładnie je wytarto, to pod wpływem jakichś środków chemicznych wciąż dadzą się wykryć. No cóż, i tego nie muszę się obawiać, pomyślał. Przecież Stadler nie wchodził do środka. Ale jego mózg nie w pełni współpracował ze świadomością, najwyraźniej pobudzony zwiększoną dawką adrenaliny we krwi. Wciąż podsuwał mu nowe skojarzenia. ** Przecież Stadler krwawił, i to obficie. -< Leżał w wielkiej czarnej kałuży krwi. W pewnej chwili Nick do niego podszedł i trącił go bosą stopą. Czy nie ubrudził się wtedy krwią? Nie mógł sobie przypomnieć, , A później wszedł do gabinetu. ^ Przeszedł po tym dywanie, żeby zadzwonić do Eddiego. Nie zauważył, by na dywanie zostały ślady krwi. Eddie też niczego nie zauważył. Ale czyż trudno było coś przeoczyć? W końcu mógł na bosych stopach przynieść do pokoju ewidentne dowody przestępstwa, choćby tylko mikroskopijne drobiny krwi, zupełnie niewidoczne gołym okiem, które pozostały na wykładzinie, wsiąkły w wełniane włókienka i tylko czekały, aż policja teraz je spostrzeże. Technik, który zaglądał do szuflady, obrócił się, żeby pod światło obejrzeć blat biurka, i zauważył Nicka stojącego w przejściu. >° Nickowi przyszło do głowy, że powinien coś szybko powiedzieć, by nie myśleli, że z przerażeniem i fascynacją obserwuje ich poczynania. - Czy ten płyn da się sprać z dywanu? - zapytał. - Drugi technik obejrzał się na niego i wzruszył ramionami. - A co z tym pyłem na meblach? - rzekł Nick z udawanym oburzeniem. - Jak mam się tego pozbyć, do cholery? Ten, który stał przy drzwiach od tarasu, odwrócił się, 364 zamrugał szybko, po czym z ironicznym uśmiechem odpowiedział: Przecież ma pan gosposię. - Eddie? - krzyknął do słuchawki w swoim gabinecie, nadal śmiertelnie przerażony. - Co się stało? - burknął Rinaldi. - Dzisiaj znów tu byli. - Wiem. U mnie też. Nic wielkiego. Próbują nas tylko nastraszyć. - W takim razie im się udało. Znaleźli coś w trawie pod domem.Krótka pauza. - Co? - Jakiś pogięty kawałek metalu. Sądzą, że to fragment pocisku albo łuski od naboju. ,-, _ - Co takiego? Znaleźli łuskę?! •> - Nie całą, tylko fragment. - Nie rozumiem - bąknął wyraźnie podenerwowany Eddie. - Przecież zebrałem obie łuski i nie przypominam sobie, by któraś została rozerwana. Mówiłeś, że oddałeś tylko dwa strzały, prawda? - Tak mi się wydaje. - Wydaje ci się? Teraz ci się tak wydaje? - Zrozum, byłem przerażony. Niczego nie pamiętam dokładnie. - Mówiłeś jednak, że strzeliłeś tylko dwa razy, więc gdy znalazłem dwie łuski, dalej już nie szukałem. Nie chciałem kręcić się całą noc po tym cholernym trawniku, świecąc latarką. - Myślisz, że to naprawdę może być fragment naboju od pistoletu? - zapytał Nick roztrzęsionym głosem. 365 - A skąd mam wiedzieć, do cholery?! - warknął Rinaldi. -Wiesz co? Chyba warto bliżej się przyjrzeć tej wścibskiej damulce, sprawdzić, jakie trupy chowa w swojej szafie. - Według mnie to uczciwa, głęboko wierząca katoliczka. - Świetnie. Tym bardziej powinno się znaleźć coś naprawdę dobrego. Eddie odłożył słuchawkę. - I nadal gówno mamy. Tyle z tego wyszło - rzekł Bugbee. - Przecież miałeś nakaz rewizji... - zaczęła Audrey. - Owszem, i to tak obszerny, jak tylko było możliwe, dotyczący nie tylko broni kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra, ale każdej niezarejestrowanej. I cała para poszła w gwizdek. Nawet w samochodzie Rinaldiego nie znaleźliśmy ani śladów krwi, ani żadnych podejrzanych włókien. - Chyba nie spodziewałeś się, że pojechał do domu z trupem w bagażniku. — Też mi coś. - Nie znalazłeś pistoletu, z którego zabito Stadlera. - Ale odkryłem coś dającego do myślenia. Facet ma na dnie szafy zamontowane dwa wieszaki na krótką broń, przykręcone do tylnej ścianki i ukryte za ubraniami. Na każdym wieszaku jest miejsce na trzy pistolety, ale dwa haki były puste. - Puste? Pewnie nieużywane. Może faktycznie ma tylko cztery sztuki broni. Roy uśmiechnął się chytrze i uciszył ją, unosząc w górę palec. - I tu jest najlepsze. Na jednym wieszaku były dwa pistolety i dwa na drugim, a po pasmach startego kurzu na obu wolnych hakach, łatwo było się domyślić, że i na nich coś wisiało, tylko zostało zdjęte. Audrey pokiwała głową. - Dwa inne pistolety... 366 - Gotów jestem się założyć, że był wśród nich ten, z którego zabito Stadlera. - A ten drugi? - Można się tylko domyślać, ale z jakichś powodów Rinaldi postanowił i ten ukryć przed nami. W każdym razie jestem przekonany, że miał dwa niezarejestrowane pistolety. Audrey zawróciła już, chcąc wracać do swojego boksu, kiedy nagle tknęła ją pewna myśl. - Mam nadzieję, że go nie uprzedziłeś, iż przyjeżdżasz z nakazem rewizji? - Nie żartuj. - W takim razie, skąd się o tym dowiedział? Jak to się stało, że zdążył ukryć podejrzaną broń? - Oto jest pytanie. - Conover wiedział wcześniej, że zamierzam przeszukać jego dom - rzekła. - Na pewno powiedział o tym Rinaldiemu, a ten od razu się domyślił, że jest tylko kwestią czasu, kiedy i u niego przeprowadzimy rewizję. Bugbee zamyślił się na chwilę. ~ - Może faktycznie tak to się odbyło. Na ekranie jej komputera pojawiło się okienko z informacją, że nadeszła poczta elektroniczna. Kevin Lenehan z działu technicznego dochodzeniówki chciał się z nią zobaczyć. Nawet jeśli na miejscu zbrodni pracowała cała ekipa dochodzeniowa, to każdy z techników specjalizował się w odrębnej dziedzinie. Jeśli chodziło o zdjęcie odcisków palców z nietypowej powierzchni, na przykład warstwy klejącej taśmy samoprzylepnej, trzeba było poprosić o to Koopmansa. W odtwarzaniu zatartych czy przebitych numerów seryjnych najlepszy był Brian. A o przygotowanie materiałów dla sądu, na przykład map, rysunków czy diagramów, najlepiej było się zwrócić do Koopmansa, Julie albo Brigid. Kevin Lenehan cieszył się największym zaufaniem i miał doświadczenie w zakresie odzyskiwania wykasowanych danych z dysków komputerowych czy obróbki zniszczonych 367 zapisów na kasetach wideo. To zaś oznaczało, że gdy jego koledzy często pracowali w terenie, on większość czasu spędzał przy komputerze i niszczył sobie wzrok, próbując wypatrzyć jakieś szczegóły na mglistych i niewyraźnych przekazach ze starych kamer przemysłowych zainstalowanych w sklepie, gdzie doszło do napadu, czy też z minikamer policyjnych radiowozów, które zaczynały automatycznie rejestrować obraz, gdy dowódca patrolu włączał migacze i syrenę. Miał niespełna trzydzieści lat, był strasznie chudy, wręcz zasuszony, i nosił kudłatą brodę oraz długie posklejane w strąki włosy, prawdopodobnie ciemnoblond, choć tego wcale nie była pewna, ponieważ jeszcze nigdy nie widziała go ze świeżo umytymi włosami. Na jego stanowisku roboczym stał czarny cyfrowy rejestrator obrazów wideo z systemu alarmowego Conovera połączony kablami z komputerem. - Cześć, Audrey - powitał ją Kevin. - Słyszałem o twoim małym blefie. - Blefie? - zapytała z udawanym zdziwieniem. - Ze znalezionym fragmentem łuski od pistoletu. Brigid mi opowiedziała. Nawet nie miałem pojęcia, że jesteś zdolna do takich zagrywek. Uśmiechnęła się skromnie. - Wszystkie metody są dobre, jeśli prowadzą do celu. Jak ci z tym idzie? - Chciałem zapytać, czego dokładnie oczekujesz. Wiem, że chciałabyś zobaczyć scenę zabójstwa, ale niczego takiego tu nie ma. * To byłoby za proste, pomyślała, - A co jest? - Księżyc wyglądający zza chmur. Czasami zapalające się reflektory systemu alarmowego. Kilka saren. Samochody wjeżdżające i zjeżdżające z podjazdu przed domem. Tatuś, dzieciaki, gosposia, i takie tam różne. Mam szukać czegoś konkretnego? - Najlepsza byłaby scena zabójstwa. 368 - Przykro mi, że muszę cię rozczarować. " ^ - Gdyby kamery ją zarejestrowały, byłaby zapisana na dysku, prawda? - zapytała, wskazując urządzenie. - Zgadza się. Facetowi zamontowano studwudziestogiga-bajtowego maxtora do rejestracji obrazów z szesnastu kamer, z częstotliwością ustawioną na siedem i pół klatki na sekundę. - Możliwe, żeby czegoś brakowało? - Jak to brakowało? - No, nie wiem... Jakby ktoś coś wykasował. - Jak dotąd niczego takiego nie stwierdziłem. - Czy trzy tygodnie to nie za długo, żeby wszystkie przekazy zmieściły się na twardym dysku? Lenehan popatrzył na nią z wyraźnym szacunkiem, przekrzywiwszy głowę na ramię. - Prawdę powiedziawszy, faktycznie dość długo. Gdyby to maleństwo pracowało na okrągło, miejsca starczyłoby na obrazy tylko z trzech dni. Ale jest ustawione na tryb przerwaniowy, zapis uruchamia się tylko pod wpływem zmian w polu widzenia kamer, więc nie zajmuje dużo miejsca. - Mam rozumieć, że obraz jest rejestrowany tylko wtedy, gdy czujniki ruchu wykryją czyjąś obecność na terenie? - To także. Wszystkim zawiaduje program sterujący, a nie czujniki ruchu. Obrazy przekazywane przez kamery są na bieżąco analizowane i jeśli nastąpi zmiana jasności pikseli, program uruchamia procedurę zapisu danego przekazu. - I nadpisuje stare obrazy po całkowitym zapełnieniu dysku? - Zgadza się. Nowe zapisy zajmują miejsce najstarszych. - Możliwe, żeby najświeższe zdążyły już zająć miejsce tych, które nas interesują? - Rozumiem, że interesują cię wczesne godziny ranne z szesnastego. Te zapisy są jeszcze na dysku. - Interesuje mnie cały początkowy okres działania systemu, to znaczy od wieczoru piętnastego, do, powiedzmy, piątej rano szesnastego. Alarm włączył się o drugiej w nocy, a dokładniej siedem minut po drugiej, więc najbardziej interesuje mnie ten zapis. Powinien obejmować jedenaście minut. Kevin obrócił się na krzesełku i popatrzył na ekran monitora. - Przykro mi, ale nie ma tego w zapisach. Pierwsze nagranie pochodzi z godziny trzeciej osiemnaście w środę szesnastego. - Chyba masz na myśli trzecią po południu we wtorek piętnastego. Mniej więcej o tej porze system został uruchomiony. W każdym razie było to piętnastego po południu. - Możliwe, ale pierwszy zapis pochodzi ze środy szesnastego. Włączył się o trzeciej osiemnaście nad ranem, czyli jakąś godzinę po tym okresie, który cię najbardziej interesuje. - Cholera. Czegoś tu nie rozumiem. Odwrócił się do niej. - Nic na to nie poradzę. - Jesteś pewien, że ten jedenastominutowy zapis nie został wykasowany? Kevin się zawahał. - Nic na to nie wskazuje. Trudno powiedzieć, zacząłem od... - Czy ktoś mógł się pozbyć tego zapisu? - i przeprogramować system? Jasne. Musiałby się jednak dobrze znać na tym programie i wiedzieć dokładnie, jak to zrobić. Eddie Rinaldi, pomyślała. - W takim wypadku kolejne dane zapisałyby się na tym, który mnie interesuje? - Zgadza się. Zawsze w pierwszej kolejności zagrywane są najstarsze zapisy. - I nie ma żadnej możliwości, żeby je odzyskać? Niby jak? Myślisz o odtworzeniu skasowanych zapisów? Może ktoś to potrafi, ale ja nawet nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Niewykluczone, że chłopcy z laboratorium stanowego... - Od nich dostałabym wyniki najwcześniej za pół roku. 370 - Optymistka. Poza tym, nie ma żadnej pewności, co udałoby się odtworzyć. Nie wiem nawet, czy wogóle jest to możliwe. - Kevin, nie zechciałbyś jeszcze raz dokładniej przyjrzeć ^ się tym zapisom? - W jakim celu? - Żeby sprawdzić, czy na pewno wszystko jest w porządku. Może coś przeoczyłeś? Może pozostał jakiś ślad, że ktoś ] w nich grzebał, kasował albo coś w tym rodzaju? Lenehan pokręcił głową. - To zajmie sporo czasu. - Ale jesteś w tym dobry. Na pewno sobie poradzisz. - Tyle że mam kupę innej roboty, na przykład stertę kaset wideo od sierżanta Noyce'a i detektywa Johnsona. - Ze sprawy tego seryjnego rabusia? — Aha. Poza tym Noyce kazał mi przejrzeć dwudniowe zapisy z kamer w sklepie i wypatrzyć klienta w czarnej skórzanej kurtce motocyklisty i białych butach marki Nike Air. - Niezła zabawa. - Owszem, tylko wzrok można stracić. Na dodatek chciał, żebym to zrobił... - Na wczoraj? Jakbym słyszała Jacka. - Jeśli chcesz, pogadaj z Noyce'em, niech przydzieli twojej sprawie najwyższy priorytet, ale na razie muszę się zająć czymś innym. Rozumiesz? 65 Nazajutrz od samego rana Nick zakopał się w pilnej, acz nudnej robocie papierkowej, co zresztą przyjął z wdzięcznością, bo pozwalała mu zapomnieć o wczorajszych wydarzeniach, i obsesyjnym łamaniu sobie głowy nad tym, co policja mogła znaleźć w jego domu. Myśli o odnalezionym fragmencie łuski do tego stopnia nie dawały mu spokoju, że nie mógł 371 zasnąć. Bardzo długo wiercił się w łóżku, balansując między śmiertelnym przerażeniem i przyprawiającym o siódme poty niepokojem. Duży plik materiałów z biura radcy prawnego dotyczył pozwu o naruszenie praw patentowych, z jakim Stratton wystąpił przeciwko jednemu z głównych konkurentów, firmie Knoll. Specjaliści Stephanie Alstrom utrzymywali, że projektanci Knolla dokładnie skopiowali ich rozwiązanie dotyczące ergonomicznego blatu pod klawiaturę komputera. Każdego roku składali dziesiątki analogicznych skarg, a Knoll nie pozostawał im dłużny, dzięki czemu prawnicy obu spółek mieli co robić. W dziale prawnym Strattona wszyscy aż się ślinili na myśl o ewentualnym procesie sądowym. Nick wolał załatwić spór ugodowo i nie robić wokół niego szumu. Zaoszczędziliby w ten sposób na kosztach, bo jeśli nawet wygrają proces, to nie ulegało wątpliwości, że prawnicy Knolla szybko znajdą sposób na obejście prawa i wymiganie się od zasądzonego odszkodowania. Poza tym rozprawa przed sądem oznaczała konieczność ujawnienia poufnych szczegółów, a inni konkurenci tylko czekali, żeby skorzystać z takiej okazji. Było niemal pewne, że prawnicy Knolla wystąpiliby z dziesiątkami wniosków formalnych, skutkiem czego Stratton musiałby ujawnić mnóstwo tajnych materiałów projektowych. Nie można było do tego dopuścić. Zresztą Nick wiedział z doświadczenia, że odszkodowania w takich sprawach zazwyczaj ledwie pokrywają wydatki na przygotowania do procesu. Dlatego szybko zapisał na marginesie swoją opinię. Mniej więcej po godzinie siedzenia nad papierami nieznośnie rozbolał go kark. Prawdę mówiąc, ostatnio nawet przy swoim biurku czuł się obco. Odchylił się więc na oparcie fotela i popatrzył na rodzinne fotografie, na Laurę, dzieci i Bar-neya. Z piątki pozostało ich już tylko troje. Oto efekt klątwy domu Conoverów, pomyślał. Przypomniał sobie przeczytaną gdzieś sentencję: Może ten świat jest piekłem innej planety? Taki punkt widzenia pociągał za sobą wiele rozmaitych konsekwencji. Skoro on zamienił 372 czyjś świat w piekło, to ktoś inny uczynił to samo z jego światem. Ludzkość trwała w niekończącym się kręgu zapewniania swoim bliźnim cierpień. - Na ekranie pojawiło się okienko z wiadomością e-mailową przekazaną przez Marjorie, mimo że siedziała po sąsiedzku, nie dalej niż trzy metry od niego. Zapewne nie chciała go rozpraszać, dobrze wiedziała, jaki potrafi być drażliwy w takich chwilach. Jak zwykle spotykamy się podczas lunchu? Ach, tak. Przypomniał sobie o cotygodniowym spotkaniu ze Scottem. Tyle że obecnie nie miał na to najmniejszej ochoty. Doskwierała mu świadomość, że tamten coś knuje za jego plecami. Miał ochotę postawić Scottowi sprawę jasno, niech się odpieprzy od jego firmy, wynosi stąd i wraca sobie do McKin-seya. Ale nie mógł tego jeszcze zrobić. Najpierw musiał się przekonać, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Poza tym prawda była taka, że nie mógł już swobodnie zwolnić Scotta, nawet gdyby mu na tym zależało. A zależało coraz bardziej. Odpisał: - Tak, dzięki. Zwrócił uwagę, że czeka na niego jeszcze jedna wiadomość, od Cassie. Rozpoznał ją od razu po nagłówku. Ale przecież nie podawał jej adresu e-mailowego. Nigdy wcześniej nie przysyłała mu poczty. Dlatego z pewnym ociąganiem otworzył okienko i przeczytał: Od: ChakraGrrl(5)hotmail.com Do: Nconover@Strattoninc.com Temat: Od Cassie Nick, gdzie się podziewał mój doręczyciel zakupów? Masz 373 dziś wolną przerwę na lunch? Przyjedziesz między 12.30 a 13.00? Załatwię kanapki. Od razu poczuł się raźniej. Kliknął przycisk „Odpowiedz" i napisał: Jestem tutaj. - Marge — odezwał się do interkomu. - Zmiana planów. Przekaż Scottowi, że nie będę mógł dzisiaj zjeść z nim lunchu, dobrze? - Jasne. Mam wymyślić jakiś powód? Zawahał się. Nie. «-=...•.,.;. W drodze do windy natknął się na Scotta wychodzącego z łazienki. - Odebrałem twoją wiadomość - rzekł tamten. - Wszystko w porządku? - Jak najbardziej. Po prostu coś mi wyskoczyło. - Widzę, że jesteś gotów na wszystko, byle tylko nie omawiać danych liczbowych. - Scott uśmiechnął się szeroko. - Rozszyfrowałeś mnie - odparł Nick, tak samo szczerząc zęby w uśmiechu. Poszedł dalej i wsiadł do windy. Piętro niżej wsiadły dwie kobiety z działu finansowego. Powitały go wstydliwymi uśmiechami, po chwili jedna się ośmieliła i zagadnęła: »••>•• - -» - Dzień dobry, panie Conover. - Witaj, Wanda. Cześć, Barb. Obie, zaskoczone, że pamięta ich imiona, odpowiedziały uśmiechami satysfakcji. Nick wziął sobie kiedyś za punkt honoru, by zapamiętać tyle imion pracowników z biura, ile tylko się da, wychodząc z założenia, że to wpłynie pozytywnie na morale. A teraz z roku na rok jest ich coraz mniej do zapamiętania, pomyślał ze smutkiem, chociaż ułatwiało mu to zadanie. 374 Kiedy winda zatrzymała się na drugim piętrze, wsiadł Rinaldi i na jego widok mruknął: - Oho, sam wielki pies. Zabrzmiało to potwornie obraźliwie, zwłaszcza w obecności kobiet z działu finansowego. - Cześć, Eddie - odparł Nick. - Coś mi się zdaje, że wyjeżdżasz na... „lunch" - zauważył Rinaldi. Sposób, w jaki zaakcentował i wyraźnie wziął w cudzysłów słowo „lunch", był denerwujący. Czyżby wiedział, dokąd się wybieram? - przemknęło Nickowi przez myśl. Jak to możliwe? Przypomniał sobie nagle, że prosił Eddiego o kontrolowanie poczty elektronicznej Scotta. Może dowódca ochrony skorzystał z okazji i przeglądał także jego pocztę. Jeśli tak, byłoby to coś niesłychanego. Tylko jak mógł się uchronić przed wścibstwem Rinaldiego? Przecież sam zlecił mu to zadanie. Spiorunował go więc tylko spojrzeniem, mając nadzieję, że nie ujdzie to uwagi Wandy i Barb. - Odprowadzę cię do samochodu - zaproponował Eddie, unosząc w górę trzymany w ręku parasol. Nick skinął głową. Razem w milczeniu przeszli przez główny hol i okrążyli fontannę, którą w projekcie umieścił jakiś specjalista od feng i shui, twierdząc, że pomoże ona uwolnić „zablokowaną energię uczuciową" ludzi wkraczających do budynku. Zdaniem Nicka była to piramidalna bzdura, nie zaoponował jednak chyba na tej samej zasadzie, na jakiej w dzieciństwie unikał stawiania stóp na złączeniach płyt chodnikowych, żeby nie wyrwać matce ręki z barku. W każdym razie fontanna w holu prezentowała się całkiem nieźle, a to było najważniejsze. Dopiero przez szklane drzwi budynku zauważył, że się rozpadało, i zrozumiał przyczynę, dla której Rinaldi niósł parasol. Wciąż nie był jednak pewien, czy Eddie także wybiera się na lunch, czy też „przypadkiem" natknął się na niego w windzie. Chodziło mu po głowie, by go zapytać, jak zasugerowała 375 detektyw Rhimes, co naprawdę oznacza, że zrezygnował ze służby w policji w Grand Rapids „w cieniu licznych podejrzeń". Ale jeszcze bardziej zastanawiało go, dlaczego mu o tym powiedziała. Czyżby usiłowała ich ze sobą poróżnić? Jeśli tak, to znalazła bardzo sprytny sposób. Bo skoro Eddie okłamał go co do rzeczywistych przyczyn odejścia z policji, to czemu nie miałby kłamać w innych sprawach? Postanowił, że go zapyta, ale jeszcze nie teraz. ^ > Przed drzwiami Rinaldi otworzył wielki parasol i uniósł go nad głową Nicka. Kiedy oddalili się nieco od budynku, rzekł: - Foxy Brown powinna się lepiej pilnować. Nie rozumiem. - Przecież mówię o naszej Cleopatrze Jones, naszej małej Shebie. - Spieszę się, Eddie. Zabawnie było porozmawiać z tobą na gruncie towarzyskim. Rinaldi chwycił go pod rękę. - Chodzi mi o twoją czarną lady detektyw, człowieku. Tę, która próbuje upiec nasze kartofelki w ognisku. - Deszcz bębnił zaciekle w parasol. - O piękną czarnulkę, która zagięła na ciebie parol, bo wypieprzyłeś na bruk jej mężusia! - dokończył groźnie, cedząc słowa. Żartujesz? - Myślisz, że ośmieliłbym się żartować w tych sprawach? Z czegoś, co powinno od razu wyeliminować tę sukę z dochodzenia?- Kim jest jej mąż? - Nikim, pieprzonym robolem, chłopie, który pracował u nas na hali montażowej. Chodzi o to, że wyleciał ze Stratto-na, a teraz jego żoneczka postanowiła się zemścić i zdobyć twój skalp. - Pokręcił głową. - Uważam, że to nie w porządku. - W takim razie nie powinna prowadzić śledztwa - odparł Nick. - To oburzające. - Masz absolutną rację. Trzeba sukę zdyskwalifikować. - Tylko jak to załatwić? 376 - Zostaw to mnie. - Eddie uśmiechnął się chytrze od ucha do ucha. - Tymczasem mam dla ciebie parę interesujących rzeczy na temat twojego pupilka Scotta. Nick spojrzał na niego pytająco. - Przecież prosiłeś, żebym pogrzebał w jego gównie, ] no nie? • | - I co znalazłeś? - Wiesz, co nasz Scotty robi prawie w każdy weekend od | dwóch miesięcy? — Smaży hamburgery na grillu. Gościł u mnie w ubiegłą sobotę. ] - Nie mówię o ubiegłej sobocie, tylko o prawie każdym weekendzie. Regularnie lata do Bostonu. Myślisz, że odwiedza tam schorowaną ciotkę Gertrudę? - I cały czas korzysta ze służbowych zniżek na przeloty? - , zdziwił się Nick. Eddie przytaknął ruchem głowy. - Pewnie myśli, że nigdy nie skontrolujesz wydatków na podróże służbowe, bo to nie twoja sprawa. - Rzeczywiście, mam mnóstwo innej roboty. Rzekłbym, że ] jestem nią zawalony. - W dodatku bardzo często kontaktuje się telefonicznie \ z tym Toddem Muldaurem z Fairfield Eąuity Partners. Wątpliwe, by chodziło tylko o przyjacielskie pogaduszki, co nie? | - Masz pojęcie, o czym rozmawiają? - Skąd, mam dostęp tylko do wykazów połączeń telefonicznych. Wiadomości z poczty głosowej mógłbym przechwycić, ale nasz Scotty to sumienny harcerz, po odsłuchaniu zaraz je wykasowuje. A w poczcie e-mailowej między nim a Muldaurem nie znajdziesz niczego podejrzanego. Jak można by oczekiwać, omawiają tylko sprawy służbowe, przekazują sobie dane liczbowe ze sprawozdań i inne podobne pierdoły. Scotty i świetnie wie, że poczta elektroniczna nie jest całkiem bezpieczna. I dlatego, chcąc przesłać jakieś poufne informacje, korzysta z szyfratora. 377 - Szyfratora?Moi technicy przechwycili całą masę za-szyfrowanych wiadomości kursujących między nim a Toddem. Nickowi nie mieściło się to w głowie, że Scott mógł wysyłać i odbierać jakieś zaszyfrowane wiadomości. Nie było ku temu żadnego powodu. Ale w końcu nie było też powodu, by w tajemnicy robił rozpoznanie w Chinach. — Co to za wiadomości? - Jeszcze nie wiem, biorąc pod uwagę, że są sprytnie zaszyfrowane. Ale moi ludzie znają się na tym, na pewno złamią szyfr. Dam ci znać, jak tylko coś od nich dostanę. - W porządku. wyjął z kieszeni pilota i otworzył wóz. - Na razie spoko. Baw się dobrze na swoim... - Rinaldi chrząknął znacząco - ...lunchu. - Czyżbyś coś insynuował, Eddie? - - Nie wziąłeś parasola ani płaszcza? Od rana nie wyglądałeś przez okno swego gabinetu? Nie zauważyłeś, że pada? - Byłem zbyt zajęty. - No cóż, w każdym razie powinieneś się lepiej zabezpieczać - rzekł Eddie, puszczając do niego oko. - Zwłaszcza tam, dokąd się wybierasz.Zawrócił na pięcie i odszedł. -/ 66 Zanim dojechał do domu Cassie, deszcz przeszedł w regularną ulewę. Zaparkował na podjeździe, w paru susach dopadł drzwi i nacisnął dzwonek, czując, że marynarka zaczyna mu przemiękać. Nikt nie odpowiedział. Zadzwonił jeszcze raz. Nadal nie było żadnej reakcji. Po raz trzeci nacisnął dzwonek i spojrzał na zegarek. Była za dwadzieścia pierwsza, zatem się nie spóźnił. Cassie wyznaczyła spotkanie między dwunastą 378 trzydzieści a pierwszą. Oczywiście, nie było to ostateczne. Może chodziło jej o to, by sam wyznaczył dokładną godzinę? Całkiem przemoczony, trzęsąc się z zimna, zapukał głośno do drzwi i jeszcze raz zadzwonił. Pomyślał, że zaraz po powrocie do biura musi się koniecznie przebrać. Ostatecznie dyrektorowi naczelnemu nie wypada wyglądem przypominać zmokłego szczura. Wreszcie przekręcił gałkę drzwi i stwierdził ze zdumieniem, że są otwarte. Wszedł do środka i zawołał: - Cassie?! Nikt nie odpowiedział. Zajrzał do kuchni. - Cassie! To ja, Nick! Jesteś tu? Cisza. Przeszedł do salonu, ale i tu jej nie było. Ogarnął go niepokój. Sprawiała wrażenie dość słabej psychicznie. Kto wie, co mogło jej przyjść do głowy po śmierci ojca? - Cassie! - zawołał głośniej. Na dole jej nie było. Żaluzje w oknach saloniku były zamknięte. Rozchylił listewki i wyjrzał na zewnątrz, ale na podwórku także jej nie spostrzegł. Coraz bardziej zdenerwowany, ruszył na górę, raz za razem wołając jej imię. Półmrok i wilgoć na piętrze były jeszcze bardziej przygnębiające niż na dole. Przestało go dziwić, że wolała go tu nie wpuszczać. W krótkim korytarzyku dostrzegł naprzeciwko siebie dwoje drzwi i dwoje dalszych na końcu korytarza. Żadne nie były zamknięte. Najpierw sprawdził pokój na końcu. Była to sypialnia, oprócz wielkiego małżeńskiego łoża stała tu tylko szafa. Łóżko było posłane. W powietrzu unosił się odór kurzu, jakby nikt tu nie przebywał od dłuższego czasu. Doszedł więc do wniosku, że to pokój Andrew Stad-lera. Szybkim krokiem przeszedł do innego, na drugim końcu korytarza. Widok skopanej pościeli na łóżku, leżącej na podłodze pary dżinsów przewróconych na lewą stronę oraz zapach paczuli i dym papierosowy podpowiedziały mu, że to sypialnia Cassie. 379 Zawołał jeszcze raz, zawracając ku środkowi korytarza. Już przed drzwiami intensywna woń farby olejnej dała mu znać, że w tym pokoju Cassie urządziła sobie pracownię. Na sztalugach spostrzegł niedokończony obraz, robiący niesamowite wrażenie portret kobiety otoczonej jaskrawymi smugami, żółtymi i pomarańczowymi. Pod ścianą stały inne płótna, bez wyjątku nieco zmienione wersje tego samego dziwacznego portretu młodej nagiej czarnowłosej kobiety z ustami szeroko rozwartymi jak do krzyku. Jej wykrzywiona zdeformowana twarz przywodziła na myśl słynne dzieło Edwarda Muncha Krzyk. Na każdym płótnie kobietę otaczały układające się koncentrycznie grube smugi, żółte i pomarańczowe, jakby odblaski zachodzącego słońca lub pożaru. Obrazy robiły niepokojące wrażenie. W jego ocenie były całkiem niezłe, tyle że słabo znał się na malarstwie. Ale skoro i tu jej nie było, musiało stać się coś naprawdę złego. A może przeoczył kolejną wiadomość po odebraniu tamtego e-maila? Może Cassie zmieniła zdanie albo musiała nagle wyjść i poinformowała go o tym? Tak, to było najbardziej prawdopodobne. Kiedy zajrzał do ostatniego pomieszczenia, którym była łazienka, uświadomił sobie nagle, że chce mu się sikać. Skorzystał z toalety, po czym dużym kąpielowym ręcznikiem zaczął wycierać przemoczoną koszulę i spodnie. Odwiesił go z powrotem na wieszak i miał już wyjść, gdy pod wpływem nagłego impulsu zajrzał do apteczki z lustrem umocowanym na drzwiczkach, mimo że drugie ja przeklinało go w myślach za myszkowanie w cudzych rzeczach. Poza zwykłym zestawem kosmetyków i kobiecymi środkami higienicznymi ujrzał kilka brązowych fiolek z lekami noszącymi obce mu nazwy, na przykład zyprexa bądź lithium. Wiedział tylko, że związki litu podaje się osobom cierpiącym na depresję maniakalną, nie miał jednak rozeznania, jak działają pozostałe specyfiki. Na wszystkich nalepkach było jednak wydrukowane nazwisko Andrew Stadlera. 380 Zatem to leki jej ojca, pomyślał. Dlaczego ich jeszcze nie wyrzuciła? - Powinieneś wiedzieć, że to nie tylko jego lekarstwa. Aż podskoczył na brzmienie jej głosu. Poczuł, że się czerwieni. - Zwłaszcza lit jest mój - dodała. - Nie znoszę go, bo sprawia, że zaczynam szybko tyć i dostaję pryszczy. Mam : wrażenie, że znowu jestem nastolatką. Pomachała trzymaną paczką papierosów, jeszcze nieotwartą, dając mu do zrozumienia, dlaczego nie zastał jej w domu. ] - Cassie... Jezu, strasznie przepraszam - wybąkał, uświadamiając sobie, że nie ma co udawać, iż szukał aspiryny lub czegoś podobnego. - Czuję się jak ostatni idiota. Wcale nie chciałem myszkować... To znaczy, myszkowałem, czego nie powinienem robić. - Nie lepiej było pomyszkować gdzie indziej, by sprawdzić, że leje jak z cebra? W końcu to dużo bardziej oczywiste. Rozumiem jednak, że skoro poznałeś osobę, która w szkole średniej była prymuską, na egzaminie maturalnym uzyskała ponad osiemset punktów, została przyjęta do każdego college'u, gdzie tylko złożyła papiery, a mimo to ma głęboko ] w dupie wszystko i wszystkich na tym świecie, to coś ci się tu nie zgadza. Dlaczego nie osiąga sześciocyfrowych dochodów u Corninga albo nie prowadzi badań nad drogami przesyłania impulsów nerwowych w college'u medycznym imienia Alberta Einsteina? - Cassie, posłuchaj... Ona jednak pokręciła palcem przy swojej skroni i dodała: i - Na pewno doszedłeś do wniosku, że musi mi brakować piątej klepki. - Nie mów tak. - Czułbyś się lepiej, gdybym paradowała w białym fartuchu i rozprawiała na okrągło o poziomie katecholaminy w środkowym , płacie czołowym podwzgórza mózgu? Gdybym wykorzystywała w życiu zdobytą wiedzę? To byłoby dla ciebie 381 ^ bardziej do przyjęcia? Przecież i tak nie dowiedziałbyś się o mnie niczego więcej. - Wcale nie uważam, że jesteś obłąkana. - Szalony jest ten, kto postępuje jak szaleniec - odparła, naśladując głos Forresta Gumpa. , ... ,M , .•;•...,:;• .,-•-.. - Daj spokój. - Lepiej chodźmy na dół. Kiedy zasiedli na szorstkiej brązowej kanapie w saloniku, Cassie od razu podjęła: - W Carnegie Mellon dostałam pełne stypendium. Początkowo chciałam studiować w MIT, ale mój ojczym nie zamierzał wydawać na mnie ani centa więcej, a tam nawet ze stypendium bym się nie utrzymała. Pierwszy rok studiów był dla mnie koszmarem. Nie z powodu trudności w nauce, ale przez kolegów i koleżanki z uczelni. Kiedy pod koniec roku spłonął mój akademik, a w pożarze zginęła prawie połowa mieszkających ze mną dziewcząt, i ja poczułam się wypalona. Wróciłam tutaj i po całych dniach nie wychodziłam z pokoju. Nigdy już nie wróciłam na uczelnię. - Byłaś w szoku. — Nie tylko. Uzależniłam się od kokainy i valium. Oczywiście sama próbowałam się z tego leczyć. Zajęło mi to parę lat, nim uświadomiłam sobie, że mam... „tendencje dwubiegunowe". Pół roku spędziłam w szpitalu, wychodząc z depresji. Leki, jakie mi zapisano, okazały się skuteczne. - W niektórych wypadkach trudno się obejść bez farmaceutyków. - Tak, to prawda. Ale przez ten czas zeszłam ze swojej ścieżki. - Ścieżki? W sensie religijnym? - Każdy ma swoją ścieżkę, Nick. Z góry wytyczoną. Ty skończyłeś ekonomię na Uniwersytecie Stanowym w Michigan, dostałeś pracę w tym swoim Watykanie mebli biurowych i ustawiłeś się na swojej ścieżce, na której pozostaniesz, dopóki będziesz ciężko pracował, utrzymywał nos w czystości i nie wkurzał zbyt wielu ludzi w swoim otoczeniu. 382 - Rozumiem. A ty? - Ja zeszłam ze swojej ścieżki. Zwyczajnie zabłądziłam. Może byłam wtedy w lesie i nagły poryw wiatru zasypał ścieżkę suchymi liśćmi, przez co skręciłam w złym kierunku? A może ptaki wyjadły okruchy chleba, którymi ta ścieżka była wyznaczona? Nie mówię, że straciłam cel w życiu. Dochodzę tylko do wniosku, że tym celem stało się powtarzanie mojej historii innym ku przestrodze. - Nie sądzę, żeby cały świat był aż tak pamiętliwy. &. - Ludzie tacy jak ty na pewno nie są. - Dlatego nigdy nie jest za późno. Szybko usiadła mu na kolanach, przywarła piersiami do jego mokrej koszuli i dodała cicho: - W każdym razie przyjemnie jest tak myśleć. 67 Noyce wezwał Audrey do swojego gabinetu i poprosił, by usiadła. - Dzwonił do mnie dowódca służb ochrony Strattona -zaczął. - Na pewno niezbyt szczęśliwy. - Prawdę mówiąc, wściekły jak wszyscy diabli. Za siebie i za Conovera. \ - Nie chcę się tłumaczyć za Roya, ale mój zespół był tak ostrożny, jak to tylko możliwe. Nie zostawiliśmy po sobie śmietnika. - Wydaje mi się, że Bugbee nie był aż tak skrupulatny. - Wcale mnie to nie dziwi. Ja prowadziłam przeszukanie za zgodą właściciela, a on miał nakaz rewizji. - Poza tym wiemy, jaki on jest. Ale nie o to chodzi. - Sierżant pochylił się na krześle, oparł łokcie na brzegu biurka i ułożył brodę na splecionych dłoniach. - Rinaldi powiedział mi coś, co musimy potraktować bardzo poważnie. 383 i - Pewnie zagroził, że nas zaskarży - wtrąciła z uśmiechem, - On wie o Leonie. ..,...,,-fv - Aha. - Prawdę mówiąc, dziwi mnie, że zajęło mu to tyle czasu. W każdym razie musiał pogrzebać w twoich danych osobowych i dokopał się do informacji o Leonie. - Wiedziałeś od początku, że Leon został zwolniony ze Strattona. Nigdy nie robiłam z tego tajemnicy. - Oczywiście, ale dotąd nie traktowałem tego tak poważnie, jak powinienem. Jeśli mam być szczery, po prostu nie skojarzyłem faktów. - Prawie każdy w tym mieście ma w rodzinie kogoś, kto stracił pracę w Strattonie. Masz rację. • •"•- - Jeśli zaczniesz eliminować z dochodzenia ludzi, którzy są w jakiś sposób powiązani z firmą, nie będzie komu poprowadzić śledztwa. Potem można jeszcze wykluczyć techników z dochodzeniówki i laborantów... - Jednakże w takich sprawach powinniśmy zawsze zachowywać szczególnie wzmożoną czujność. - Jack, przydzieliłeś mi tę sprawę z urzędu. Po prostu byłam pierwsza na liście. Nie starałam się o nią. - Wiem. Zresztą na początku nic nie pozwalało łączyć zabójstwa ze Strattonem. .„, , - To też racja, ale... — Daj mi skończyć. Sytuacja mojego męża nie ma tu nic do rzeczy. Sprawdzam poszlaki wynikające z dochodzenia, nie urządzam polowania na czarownice. Chyba nie masz co do tego wątpliwości. - Oczywiście, że nie. Ja nie mam żadnych. Nie chciałbym tylko, żeby można się do tego przyczepić, kiedy dojdzie do procesu. Jeśli dowie się o tym prokurator, na pewno zażąda wyeliminowania cię ze sprawy. To musimy sobie powiedzieć jasno i wyraźnie. I będzie to uzasadnione żądanie. Nikt z prokuratury 384 okręgowej nie dopuści, by oskarżenie wyglądało na twoją osobistą zemstę,Audrey poruszyła się nerwowo, wyprostowała na krześle i popatrzyła szefowi prosto w oczy. - Mam rozumieć, że odbierasz mi tę sprawę? Westchnął głośno. - Nie, nie odbieram. Nie po to cię wezwałem. Chociaż, Bogiem a prawdą, powinienem to zrobić. Dowódca ochrony Strattona stanowczo się tego domagał. Tyle że jesteś moją najlepszą śledczą. - To nieprawda i świetnie o tym wiesz. Moje wyniki skuteczności dochodzeń są cholernie przeciętne. Zaśmiał się krótko. - Za to skromność zniewalająca. Byłoby wspaniale, gdyby choć w części udzieliła się pozostałym. Oboje wiemy, że miałabyś wyższy wskaźnik skuteczności, gdybyś się tak nie rozdrabniała. Za często siadasz do mikroskopu, nawet wtedy, gdy jest ci potrzebna lornetka. - Słucham? - Bardzo często marnujesz czas, przyglądając się drobiazgowo dowodom, które do niczego cię nie prowadzą. Zapuszczasz się w ślepe uliczki, obszczekujesz niewłaściwe drzewa i tak dalej. Według mnie to wynik braku doświadczenia. Instynkt detektywa rozwija się proporcjonalnie do liczby prowadzonych spraw. Cały czas się uczysz, które poszlaki warto sprawdzać, a które nie. ^ Pokiwała głową. - Wiesz jednak, że jestem twoim największym fanem -dodał. - Tak, wiem - odparła, czując przypływ tak gorącego uczucia, jakby się w nim zakochała. A może faktycznie była zakochana? - Sam cię namawiałem, byś wstąpiła do zespołu, i starałem się pomagać ci na każdym kroku. Wiesz najlepiej, ile musiałaś się na początku nagimnastykować. Uśmiechnęła się kwaśno. Doskonale pamiętała, ile rozmów 385 kwalifikacyjnych przechodziła, ile razy sądziła, że już jest po wszystkim, kiedy nagle wzywano ją na kolejne przesłuchanie. Noyce czuwał nad każdym kolejnym etapem. - Jak w eliminacjach do wyścigu - powiedziała. - Nawet nie masz pojęcia, ile razy musiałem tłumaczyć, że nic nie szkodzi, iż jesteś kobietą. Pamiętaj jednak, że wielu ludzi wciąż tylko czeka, żeby ci się noga powinęła. - Staram się o tym nie myśleć. - A ja muszę o tym myśleć i możesz mi wierzyć, że tak jest. Naprawdę sporo osób chciałoby, żebyś wywinęła orła i rozkwasiła sobie nos. Ja jednak wolałbym do tego nie dopuścić. Ja też. - Wróćmy jeszcze na chwilę do sprawy Leona. Nawet jeśli utrzymujesz, że to nie ma żadnego związku z twoją pracą, to przecież wszyscy jesteśmy podatni na stronniczość, choćby podświadomą. Instynkt samozachowawczy działa. Znam cię i wiem, jak bardzo kochasz swojego męża i jak bardzo cię boli, kiedy widzisz, przez co przechodzi. To zupełnie normalne, że chciałabyś go uwolnić od cierpień. - Audrey otworzyła już usta, żeby zaoponować, lecz Noyce wtrącił pospiesznie: — Wysłuchaj mnie do końca, dobrze? - W porządku. - Dysponujesz masą faktów, dowodów rzeczowych i poszlak. Musisz tylko znaleźć właściwą drogę w tym gąszczu. Weźmy chociażby tę sprawę z granulkami hydrowarstwy za paznokciami zabitego. To przykład znakomitej policyjnej roboty. - Dziękuję. - Tyle że nadal nie wiemy, co to może oznaczać. Czy Stadler kręcił się wokół domu Nicholasa Conovera? Pewnie tak. Nikt tego nie kwestionuje. Czy mógł się zakradać przez trawnik na czworakach i w ten sposób drobiny gleby dostały mu się pod paznokcie? Jasne, to bardzo prawdopodobne. Lecz czy to już oznacza, że Conover go zabił? - Nie, to tylko jeden z kawałków układanki. 386 - Zgoda, lecz czy jest to duży kawałek z dwudziestoelementowego puzzla dla małych dzieci, czy też maleńki z układanki składającej się z tysięcy kawałeczków, jakie uwielbia moja żona? W tym tkwi problem. Identyfikacja granulek hydrowarstwy to zdecydowanie za mało.Zwłoki były zadziwiająco czyste - powiedziała. - Większość śladów usunął z nich ktoś, kto świetnie zna się na rzeczy. - Niewykluczone. - Tymczasem Rinaldi to były policjant, pracował w wydziale zabójstw. - Nie trzeba być gliną, żeby wiedzieć, jak się pozbyć śladów ze zwłok. - Poza tym przyłapaliśmy Conovera na kłamstwie - dodała pospiesznie. - Najpierw powiedział, że spokojnie przespał całą tamtą noc, kiedy Stadler został zamordowany. Okazało się jednak, że o drugiej w nocy dzwonił do Rinaldiego. Jest na to dowód w spisie połączeń telefonicznych. - I każdy z nich tłumaczy to inaczej? - No cóż, kiedy zapytałam o to Conovera, odparł, że zapewne pomyliły mu się dni tygodnia, bo faktycznie pewnej nocy włączył się alarm, a on wezwał telefonicznie Rinaldiego, żeby sprawdził działanie systemu, który montował jego technik. - Sądzisz, że nie mogły mu się pomylić dni tygodnia? - Wszystko zasadza się na tym, że oni obaj wiedzieli, iż to Stadler włamywał się do domu Conovera - ciągnęła coraz bardziej rozdrażniona. - I to zapewne on zarżnął jego psa. A kilka dni później został znaleziony martwy. To nie może być zwykły zbieg okoliczności. - Mówisz tak, jakbyś była tego pewna. - Instynkt mi to podpowiada. - Instynkt, Aud? Nie zrozum mnie źle, ale twój instynkt nie jest jeszcze w pełni rozwinięty. Pokiwała głową, mając nadzieję, że nie widać po jej minie, \ jak bardzo jest zirytowana. - A ten fragment pocisku, który znaleźliście pod domem ^ Conovera? - zapytał. - Co to za historia? 387 Zawahała się. Nie znaleźliśmy żadnego fragmentu pocisku. — Conoverowi powiedziałaś coś innego. Mówiłaś, że znaleziony kawałek pogiętego metalu to prawdopodobnie fragment kuli bądź łuski naboju. O tym musiał usłyszeć od Rinaldiego, bo i skąd by wiedział? - Nic takiego nie mówiłam. — Może i nie, ale w każdym razie dałaś coś takiego do zrozumienia, prawda? - Zgadza się - przyznała z ciężkim sercem. - A więc mam rozumieć, że było to tylko drobne przedstawienie na użytek Conovera? - spytał ze smutkiem w głosie. -Zablefowałaś, mając nadzieję, że się czymś zdradzi albo wręcz przyzna do zabójstwa? Pokiwała głową, czując, że się czerwieni. — Nie sądzę, żebym ja pierwsza uciekła się do takiego wybiegu. - Skądże znowu. Nie pochlebiaj sobie. Sam nieraz stosowałem tego typu metody. Jednakże w tym wypadku mamy do czynienia z dyrektorem naczelnym Korporacji Stratton, to zaś oznacza, że musimy działać szczególnie ostrożnie. Wszystko, co zrobisz, a ściślej, co my zrobimy, będzie szczegółowo analizowane. - Rozumiem, ale gdyby mój mały blef choć trochę pchnął Conovera w kierunku przyznania się do winy, ryzyko bardzo by się opłaciło. .....„ ,,- ..„-....... Noyce westchnął ciężko. - W porządku. Zatem znalezione przy zwłokach Stadlera porcje kokainy okazały się dropsami cytrynowymi. Nie wiemy, czy facet został oszukany, czy ktoś podrzucił je dla niepoznaki. Nie zmienia to jednak faktu, że chodzi o schizofrenika, który kręcił się nocą po Psiej Sadzawce, toteż trudno się dziwić, że zarobił kulkę, prawda? - Żaden z naszych informatorów nie umiał nic powiedzieć na ten temat. 388 - Dzieją się tam różne rzeczy, informatorzy wiedzą tylko o niektórych. - Ależ szefie... - Nie chcę być gderliwym pasażerem, który wkurza kierowcę dobrymi radami, ale zanim zaczniesz mocniej przyciskać dyrektora naczelnego i dowódcę służb ochrony znaczących zakładów pod zarzutem współudziału w zamordowaniu jakiegoś czubka, czyli dwóch ludzi, którzy mają bardzo wiele do stracenia, musisz zyskać absolutną pewność, że nie dałaś się zwieść pozorom. Bo to jasne, że twoja teoria jest dużo bardziej kusząca niż zwykłe zabójstwo związane z handlem narkotykami. Jednakże tej sprawy nie można wartościować pod kątem atrakcyjności. To musi być przykładowa, solidna robota dochodzeniowa. Rozumiemy się? - Jasne. - Mówię to zarówno dla twojego, jak i naszego wspólnego dobra. - Rozumiem. - Nie zdołam ci pomóc, jeśli nie będę na bieżąco informowany o postępach śledztwa. Zatem od tej pory muszę wiedzieć absolutnie o wszystkim. Musisz mi pomóc, jeśli sama liczysz na moją pomoc. Naprawdę nie chcę, abyś się sparzyła na tej sprawie. 68 Eddie mieszkał w niewielkim kompleksie domków jednorodzinnych o nazwie Pebble Creek, zbudowanym prawie dziesięć lat temu i składającym się z czterech szeregowych ciągów obejmujących po pięć domów - czerwona cegła, poczerniałe belki i duże okna. Wszystkie lokale miały ocienione białym treliażem obszerne balkony, na których mieszkańcy poustawiali drzewka w wielkich donicach oraz składane krzesełka turystyczne. Nickowi taka zabudowa skojarzyła się ze stylem 389 neopreriowym, o którym kiedyś czytał, choć tylko masa grubego żwiru przywodziła na myśl koryto wyschniętego strumienia, gdzie stawiano takie domy. Z drugiej strony wiele osób pewnie kojarzyło takie kompleksy z biurowo-mieszkalnymi budynkami dla małego biznesu. Na przykład dentysta jego dzieci mieszkał i miał gabinet w podobnym domu. Musiało to działać odstraszająco na część potencjalnych nabywców lokali. Ale z pewnością Rinaldi się do nich nie zaliczał. — Zapraszam w moje skromne progi — rzekł, wpuszczając Nicka do środka. Miał na sobie czarne dżinsy i znoszone szare polo upstrzone gruzełkami sfilcowanej bawełny. - Witaj w zacisznej jaskini Edwarda Rinaldiego. Nick nigdy wcześniej tu nie był, ale urządzenie mieszkania Eddiego niczym go nie zaskoczyło. Mnóstwo szkła i chromowanych wykończeń, szaroniebieskie wykładziny, czarny regał na wysoki połysk, duży barek w kącie i wiszące nad nim wielkie lustra. Chyba największymi elementami umeblowania były dwie wykończone na srebrno gigantyczne kolumny głośnikowe, stojące po obu stronach sofy niczym parawany shoji. Ale wszystkie sprzęty były przynajmniej z grubsza do siebie dopasowane. Kiedy szli korytarzem, przez otwarte drzwi sypialni Eddie wskazał mu przepastne łóżko wodne, ponoć tak intensywnie wykorzystywane, że już trzy razy trzeba było zmieniać wodoszczelne poszycie materaca. - I czego się dowiedziałeś? - zapytał gospodarz, wprowadzając go do dużego pokoju, który bez wątpienia nazywał swoim „centrum rozrywkowym", o ile nie wymyślił dla niego jeszcze bardziej egzotycznej nazwy. - Na przykład tego, że litera J jako ostatnia pojawiła się w alfabecie angielskim. - Poważnie? Jak sobie wcześniej radzili bez niej? Jazda. Jebanko. Jurność. Jezus. Jajogłowy. Mieści się w tym wiele podstawowych pojęć cywilizacyjnych. - Eddie otworzył barek, wyjął butelkę szkockiej whisky, uniósł ją w górę i dodał: -Nie mówiąc już o J&B albo Jamesonie. Czego się napijesz? — Dziękuję. Niczego. 390 - Aha. - Nalał sobie szklaneczkę, rozsiadł się w fotelu obitym srebrzystoszarym sztucznym zamszem i położył nogi na brzegu stolika o szklanym blacie, obok książek zatytułowanych Bajer na całego oraz Zawodowa gra w pokera. - Myślę, że jednak powinieneś się napić. - Dlaczego tak uważasz? - zapytał Nick, siadając na sofie wykończonej takim samym sztucznym zamszem. - Bo mam coś dla ciebie, Nicky. Dlatego pomyślałem, że byłoby dobrze, żebyś do mnie wpadł i obejrzał sobie parę e-maili, które nasz Scotty wykasował parę tygodni temu. Pewnie mu się zdaje, że jak wykasuje coś na swoim komputerze, to znika na zawsze, bez śladu. Jakby nie wiedział, że wszystkie wiadomości są na serwerze archiwizowane. Wiesz, kto to jest Martin Lai? - Martin Lai? Księgowy z Hongkongu prowadzący sprawy naszego oddziału Azji i Pacyfiku. Moim zdaniem, najbardziej ponury i otępiające nudny facet, jakiego w życiu spotkałem. Wielkie nic. - Ale jednak rzuć na to okiem. Eddie podał mu kilka kartek z wydrukami. Do: SMcNally@Strattoninc.com ^ >S Od: MLai@Strattoninc.com Scott, Czy mógłbyś potwierdzić, że to na twoją prośbę dziś rano przelano ze Stratton Asia Ventures LLC $10 milionów USD na tajne bezimienne konto? Sądząc po numerze identyfikacyjnym konta, pieniądze poszły do banku Seng Fung w Makao. Ten przelew całkowicie wyczerpuje waszą rezerwę funduszową. Proszę o jak najszybszą odpowiedź. Dziękuję. Martin Lai Dyrektor Księgowości Stratton Inc., Hongkong 391 Druga była natychmiastowa odpowiedź McNally'ego. Do: MLai@Strattoninc.com Od: SMcNallv@Strattoninc.com Wszystko gra - to część zwykłego transferu funduszy w celu uniknięcia opłat podatkowych. Dzięki za czujność, ale wszystko w porządku. Scott -ff . Nick podniósł głowę i zapytał zdumiony: - Dziesięć milionów dolarów? Na co? - Nie mam pojęcia, ale wygląda mi na to, że nasz harcerzyk zapomniał o należytej ostrożności. Chyba postanowił iść na całość, no nie? - Rzeczywiście na to wygląda, i tym się różni od ciebie.:-_ - Słucham? - Ty nigdy nie postępujesz nierozważnie, prawda? — Jak mam to rozumieć? - W porównaniu z kombinacjami Scotta twoje ostatnie zagrywki to szczyt głupoty. Lepiej dobrze się zastanów, zanim ostatecznie się pogrążysz, bo obaj możemy wylądować w pace, bracie. Chyba nie myślisz, że wezmę na siebie całe twoje gówno. - O czym ty mówisz, do cholery?! •••••••• Eddie utkwił w nim świdrujące spojrzenie. - Nie zechciałbyś wyjaśnić, w jakim celu prowadzasz się ostatnio z córką Stadlera? Nickowi na chwilę odebrało mowę. - Szpiegujesz mnie, Eddie? Na pewno, bo jak inaczej byś wiedział, dokąd się wybieram w czasie przerwy na lunch, mimo ulewy? Nie rozumiem tylko, jaki masz interes w kontrolowaniu mojej poczty e-mailowej czy rozmów telefonicznych... — W końcu jedziemy na tym samym wozie, Nick, więc muszę równie mocno jak ty trzymać się na każdym zakręcie, skoro, 392 to ty kontrolujesz ograniczenia prędkości i wszystkie drogowskazy. Jak dotąd nie widać jednak tablicy z napisem „Fuzja", są tylko napisy ostrzegawcze „Wstęp wzbroniony". Rozumiesz, o co mi chodzi? Bo to dla ciebie cholernie ważne. - Rinaldi wbijał w niego przenikliwe spojrzenie. - Naprawdę nie kojarzysz, że postępujesz diabelnie, niewiarygodnie lekkomyślnie? - To nie twoja sprawa, Eddie. Gospodarz przeciągnął się ostentacyjnie i splótł dłonie za głową. Pod pachami jego koszulki ciemniały wielkie plamy od potu. - Otóż pod tym względem się mylisz, kolego. To jak najbardziej moja sprawa. Bo jeśli tak dalej pójdzie, obaj możemy skończyć na przymusowej pracy przy wytłaczaniu tablic rejestracyjnych, a wolałbym za żadne skarby do tego nie dopuścić. - To nie ma nic do rzeczy. Odwal się od niej. - Byłoby lepiej, żebyś to ty się od niej odwalił. Gdybym się dowiedział, że organizujesz piesze wycieczki dla miejscowych skautów, rzeczywiście by mnie to nie obchodziło. Gdybyś urządzał w swojej piwnicy laboratorium badania kryształów, olałbym to z góry. Ale mówimy o sprawach, które dotyczą nas obu. Skoro niezależnie od swoich porąbanych egoistycznych pobudek pozwalasz tej pindzie włazić z butami w swoje życie, narażasz tak samo siebie, jak i mnie. A jak ci się zdaje, do cholery, czemu ona się do ciebie przykleiła? - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - To przypomnę ci najważniejsze wiadomości - mruknął Eddie gardłowo. - Wykończyłeś jej staruszka. Krew odpłynęła z twarzy Nicka. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. - Naprawdę niczego jeszcze nie chwytasz? Gliny podejrzewają, że mogłeś mieć coś wspólnego z tym zabójstwem. Powiedzmy, że w rozmowie z nią wspomnieli o swoich podejrzeniach, choćby tylko na próbę, żeby się przekonać, czy ona coś wie. Więc ta pinda wykombinowała sobie, że jeśli się z tobą bliżej zaznajomi, nie mówiąc o innych rzeczach, może zdoła 393 odkryć prawdę, dotrzeć do czegoś, co pozwoliłoby cię przyskrzynić. Kto zresztą wie, co sobie wydumała? Tylko czy jesteś pewien, że chodzi jej wyłącznie o to, co nosisz w gaciach? Może bardziej jest zainteresowana tym, co masz w głowie? - To czysta bzdura. Nie wierzę w to - mruknął Nick, czując, jakby żołądek kurczył mu się w małą zbitą bryłę. Przypomniał sobie rozmowę w Town Grounds. Boże, gdybym ja miała do czynienia z kimś, kto robi coś takiego mojej rodzinie...Zapragnęłabym go zabić. - Więc lepiej uwierz - odparł Rinaldi. - Przynajmniej weź pod uwagę taką ewentualność. — Jednym haustem dopił whisky i chuchnął głośno. - Lepiej zatroszcz się najpierw o własny tyłek. - Nie zamierzam tu siedzieć i wysłuchiwać tych bzdur -rzucił ze złością Nick, którego twarz paliła ze wstydu. Wstał i ruszył do wyjścia, ale w drzwiach pokoju przystanął. - Wiesz co, Eddie? Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien, że mam prawo robić innym wykłady na temat lekkomyślności. - Rinaldi spoglądał na niego w milczeniu z dziwnym uśmieszkiem na wargach, toteż Nick dodał, - Raczej nie byłeś ze mną szczery co do przyczyn odejścia z policji w Grand Rapids. , «.*••*•>% • Eddie natychmiast spoważniał i lekko zmrużył oczy. Przecież tłumaczyłem ci, że wszystkie zarzuty były bezpodstawne. - Nie powiedziałeś jednak, że chcieli cię udupić za kradzieże. - Chryste... Wygląda na to, że nasza Cleopatra Jones i tobie szepnęła kilka słówek. Więc co, zamierzasz wierzyć jej czy mnie? Nick przygryzł wargi. - Sam już nie wiem, Eddie. Ale zaczynam się skłaniać ku temu, że mówiła o tobie prawdę. - No jasne - odparł kwaśno Rinaldi. - Niby czemu miałbyś wierzyć mnie? ! 394 - Bo nie zaprzeczyłeś, że niczego nie ukradłeś. - Zgoda, czasami chodziłem na skróty, ale nic poza tym. Nie można wierzyć we wszystko, co się usłyszy. Ludzie wygadują straszne bzdury. Kiedy zadzwonił telefon na biurku Audrey, spojrzała najpierw na numer rozmówcy widniejący na wyświetlaczu, obawiając się, że może to być znów biedna pani Dorsey. Ale numer był jej nieznany, poprzedzony kierunkowym 616 oznaczającym Grand Rapids, toteż szybko podniosła słuchawkę. Dzwoniła Susan Calloway, techniczka ze Stanowego Laboratorium Kryminalistycznego. Spokojnym i rzeczowym, autorytatywnym tonem, całkowicie pozbawionym cieplejszego, osobistego brzmienia, podała numer sprawy odnoszący się do zabójstwa Stadlera i zapytała: - Jeśli się nie mylę, detektywie, prosiła pani o sprawdzenie, czy ślady na badanej kuli mogą być zgodne ze śladami stwierdzonymi na pociskach z innych spraw, zgadza się? - Owszem. ] - No więc wydaje mi się, że znalazłam w bazie IBIS daleko idącą zgodność. Audrey wiedziała tylko, że IBIS to ogólnokrajowa federalna baza zarchiwizowanych cyfrowych zdjęć kul badanych • w różnych laboratoriach kryminalistyki w sprawach o zabójstwo. Była niejako bliźniaczą siostrą AFIS, tyle że zamiast | skatalogowanych cech charakterystycznych odcisków palców obejmowała jedynie fotografie pocisków i łusek znalezionych | przez policję. } - Jak daleko? - spytała szybko, nie bardzo wiedząc, jak | traktować takie określenie. « - Jest duże prawdopodobieństwo, że obie kule pochodzą « z tej samej broni — odparła kobieta tym samym beznamiętnym 395 tonem, wyzutym nawet ze śladów znudzenia. - Dostarczona przez panią kula jest według mnie bardzo podobna do pocisku, jaki pięć, a właściwie sześć lat temu wydobyto ze zwłok w Grand Rapids. Nie udało się wtedy odnaleźć broni zabójcy. - Co to była za sprawa? - Oznaczona kodem 0900-01. Według klasyfikacji policji stanowej oznaczało to morderstwo. Zatem broń, z której zabito Stadlera, sześć lat wcześniej została wykorzystana do innego zabójstwa w stolicy okręgu. Jednakże tylko na tej podstawie trudno było powiedzieć, czy ma to jakieś znaczenie dla jej śledztwa. Wiele tego typu pistoletów można było bez problemów kupić na czarnym rynku. - Naprawdę? Wiadomo coś więcej o tamtym zabójstwie? - Niestety, z przykrością muszę przyznać, że niewiele. Mogę pani podać numer sprawy i wydział, który prowadził tamto dochodzenie, ale raczej nic to pani nie da. Już skontaktowałam się z tamtą komendą i poprosiłam o dostarczenie z magazynu opisanego pocisku do szczegółowej analizy porównawczej.- Bardzo dziękuję. — A co do pytania, które z pewnością chce pani zadać, to znaczy, ile to potrwa, mogę odpowiedzieć tylko, że wszystko zależy od tego, jak szybko dostanę kulę z magazynu. - Prawdę mówiąc, wcale nie zamierzałam o to pytać - powiedziała Audrey, bo była świadoma, że tylko by rozzłościła swoją rozmówczynię takim pytaniem. Skoro nie mogła liczyć na specjalne względy, jak oceniła po tonie głosu, wolała zachować chłodną zawodową uprzejmość. - Niemniej dziękuję za informację. To ciekawe, pomyślała. Bardzo ciekawe. Szybkim krokiem przemierzyła całą salę ogólną i weszła do laboratorium dochodzeniowego, gdzie Kevin Lenehan siedział zgarbiony przy biurku, z nisko spuszczoną głową i rękoma skrzyżowanymi na piersiach, a na monitorze przesuwał się mętny, rozmyty obraz, na którym wyraźne były jedynie zmieniające się cyferki licznika czasu u góry ekranu. \ 396 Kiedy położyła mu rękę na ramieniu, omal nie poderwał się z krzesła. - Hej, chyba nie chcesz przegapić swojego faceta w czarnej kurtce motocyklowej i białych adidasach. - Nienawidzę siebie - mruknął. - Jesteś za dobry do tej nudnej roboty. .- - Powiedz to mojej kierowniczce. •/ •- - A gdzie ona jest? -* - Na urlopie macierzyńskim. Tymczasowo obowiązki kierownika laboratorium pełni Noyce. Masz z nim dobre układy? - Nie powiedziałabym tego. Posłuchaj, Kevin. Mógłbyś się jeszcze raz przyjrzeć zapisom na moim rejestratorze? Nie-oficjalnie i poza godzinami... - To znaczy kiedy? Myślisz, że mam aż tyle wolnego czasu? - Odwdzięczę ci się. - Bez obrazy, ale na mnie takie obietnice nie działają. - A co powiesz na dozgonną wdzięczność? ••/ - To niewiele. - Kevin... ,!Zamrugał szybko. - Powiedzmy, przynajmniej teoretycznie, że zdecyduję się przeznaczyć swoją dziesięciominutową przerwę śniadaniową na ściganie wielkiego białego wieloryba z czysto osobistych pobudek. A skoro tak, to czego konkretnie mam szukać? | - Dodzwoniłam się do Fairfield - oznajmiła Marge przez interkom - ale sekretarka Todda powiedziała, że dzisiaj nie będzie go już w biurze, zostawiłam więc wiadomość. - A możesz spróbować się dodzwonić na jego komórkę? « Chyba masz numer, prawda? - Oczywiście. Miała wszystkie potrzebne numery telefonów, nigdy nie zdarzyło jej się cokolwiek zgubić czy zapomnieć adresu, potrafiła w ciągu paru sekund odnaleźć potrzebne dane w swojej obszernej książce. Była naprawdę niezastąpiona. W połączeniach służbowych obowiązywała pewna etykieta, której Marge ściśle przestrzegała. Gdyby zastała Muldaura w biurze, powinna przełączyć rozmowę na aparat Nicka, jeszcze zanim Todd podniesie słuchawkę. Nie wszystkie sekretarki przestrzegały tej zasady. Działało mu na nerwy, gdy Marge anonsowała jakąś rozmowę, tymczasem w słuchawce rozlegał się głos sekretarki informującej butnie: „Łączę z panem Smithem". Musiał wtedy odpowiadać: „W porządku, dziękuję". Dopiero wtedy odzywał się pan Smith. To było wręcz poniżające. Dlatego wypracował własną metodę. Kazał, by Marge mówiła do sekretarki na drugim końcu linii: „Proszę przełączyć rozmowę do pana Smitha, a ja tymczasem zawiadomię pana Conovera". Zazwyczaj to działało. Sam nigdy nie stosował zagrywki pana Smitha, ponieważ był przekonany, że inni odbierają to podobnie jak on. Teraz też gdy tylko Marge uzyskała połączenie z aparatem komórkowym Muldaura - którego przecież nikt inny nie mógł odebrać - natychmiast przełączyła rozmowę na jego telefon. Muldaur odebrał już po pierwszym sygnale. - Todd? Mówi Nick Conover. - Ach, witaj, kolego. W tle nie było słychać żadnych hałasów, przyszło mu więc do głowy, że Muldaur prawdopodobnie siedzi jednak w swoim gabinecie. - Todd, dzieją się tu różne dziwne rzeczy, o których koniecznie musimy porozmawiać. - W końcu od tego jestem, prawda? - burknął tamten, jakby od razu zamykał się szczelnie w swojej ślimaczej skorupce. - Dwa duże kontrakty nie wypaliły tylko z tego powodu, że nasi kontrahenci niezależnie od siebie słyszeli niepokojące plotki o rzekomym przeniesieniu naszej produkcji do Chin. 398 - Tak? - Czy jest w tym choćby ziarnko prawdy? - Nie mogę odpowiadać za plotki, Nick. - Oczywiście, ale pytam cię otwarcie, jak przyjaciela, czy te pogłoski są prawdziwe. - Raczej jak zdradliwego gada, pomyślał. Albo szczwanego lisa. — Czy braliście w ogóle pod uwagę taką ewentualność? — No cóż, znasz moje zapatrywania, o czym już nieraz mówiłem. Uważam, że dalsza eksploatacja starych fabryk z Michigan według metod z lat pięćdziesiątych doprowadzi jedynie do większego spadku zysków. Świat się zmienił, nastała era gospodarki globalnej. - Owszem, dyskutowaliśmy o tym i dałem chyba wyraźnie do zrozumienia, że moim zdaniem likwidacja tutejszych zakładów Strattona będzie się równała likwidacji firmy. A ja nie zamierzam przykładać do tego ręki. - No cóż, znam twoje stanowisko - odparł Todd z ociąganiem. — Na wasze polecenie musiałem już zwolnić z pracy połowę załogi i była to najboleśniejsza decyzja w moim życiu zawodowym. Dlatego chcę podkreślić, że będę się ostro sprzeciwiał planom przekształcenia Strattona w jakąś firmę wirtualną, ograniczoną wyłącznie do biura sprzedaży, gdy tymczasem sprzęt będzie produkowany dziesięć tysięcy kilometrów stąd. - Już to słyszałem - burknął niechętnie Muldaur. - Po co właściwie dzwonisz? - Pozwolę sobie powtórzyć moje pytanie, bo wydaje mi się, że nie uzyskałem odpowiedzi. Czy jest choć trochę prawdy w plotkach, że prowadzicie negocjacje zmierzające do przeniesienia naszej produkcji za ocean? - Nie - odparł szybko Todd. - Nie było nawet rozmów wstępnych? - Nie. Nicka aż zatkało. Nie potrafił ocenić, czy Muldaur mówi 399 prawdę, czy też bezczelnie kłamie, zresztą w żadnym wypadku nic nie mógł na to poradzić. Przyszło mu na myśl, żeby wspomnieć o przechwyconej wymianie wiadomości e-mailo-wych między nim a Scottem, zwłaszcza tych zaszyfrowanych, ale szybko doszedł do wniosku, że lepiej się nie zdradzić, iż nakazał dowódcy służb ochrony pilnie śledzić pocztę elektroniczną. Wolał jeszcze nie zamykać tego okna, które umożliwiało mu choćby fragmentaryczne spojrzenie na prawdziwą sytuację. - Więc jak wytłumaczysz powody, dla których wysłałeś Scotta z tajną misją do Chin, jakby to był, nie przymierzając, Henry Kissinger, i nie mówiąc mi ani słowa? Na kilka sekund zapadło milczenie. - Nic o tym nie wiem - odezwał się w końcu Muldaur. -Zapytaj jego. - Scott powiedział, że wybrał się do Chin, żeby oszacować różne opcje. Nie robił tego na twoje polecenie? Ale jeżeli na twoje, to chciałbym, byś zrozumiał, że my tutaj nie działamy takimi metodami, Todd. - Przecież Scott nie jest moim podwładnym. - Dokładnie o to mi chodzi. Nie chciałbym, żeby ktoś go wykorzystywał do kopania dołków pode mną. - Ja też bym tego nie chciał. - Mam i tak wystarczająco dużo zmartwień, żeby się jeszcze głowić, dlaczego mój zastępca do spraw finansowych lata potajemnie na drugi brzeg Pacyfiku. Muldaur zachichotał krótko. - Współczuję, bo dobrze wiem, ile faktycznie masz zmartwień. - Urwał na chwilę, po czym dodał ciszej, łagodnym tonem, jakby uderzyła go nagła myśl: - Świetnie rozumiem, jaki to ciężki okres dla ciebie i twojej rodziny, śmierć żony, i w ogóle... Gdybyś chciał spędzić trochę czasu z dziećmi, chętnie ci pomogę. Na pewno przydałby ci się krótki odpoczynek, choćby parodniowy urlop. Może nawet byłoby lepiej, gdybyś wyjechał gdzieś na wakacje? Nabrałbyś dystansu... - Nic mi nie jest, Todd - odparł szybko, myśląc: „Nie pójdzie 400 ci tak łatwo". - Prawdę mówiąc, tylko codzienne obowiązki w pracy trzymają mnie na chodzie. - Miło mi to słyszeć - odparł Muldaur. - Bardzo się. cieszę.. Bugbee zajadał cheetosy z małego opakowania, zapewne kupionego w automacie. Jego palce - zawsze czyste, o krótko obciętych paznokciach, na co Audrey już wcześniej zwróciła uwagę - były niemal pomarańczowe. - To mi pasuje - bąknął niewyraźnie z pełnymi ustami. -Rinaldi musiał zgarnąć niezarejestrowany pistolet jeszcze w czasie służby w policji w Grand Rapids. — Albo już tutaj. Taka broń ciągle krąży po czarnym rynku. - Też prawda. Tylko co z nią zrobił? - Wykorzystał jedną z tysiąca możliwości - odparła, przełykając ślinę. Była głodna, a ten palant nie chciał jej poczęstować nawet jednym chrupkiem. - Nie pamiętam już, którzy biedacy z patrolu przetrząsali śmieci w tym pojemniku, ale niczego nie znaleźli. - W całym mieście jest chyba ze sto podobnych kontenerów - rzekła z naciskiem. - Jest też miejskie wysypisko, nie wspominając już o studzienkach ściekowych, jeziorze, stawach rybnych, rzece i strumieniach. Nie wierzę, byśmy kiedykolwiek odnaleźli ten pistolet. - To smutne, lecz prawdziwe. - Bugbee zmiął puste opakowanie w ciasną kulkę i siatkarskim ruchem rzucił ją w kierunku stojącego pod ścianą kosza, lecz elastyczna folia rozprostowała się w powietrzu i wylądowała na podłodze. - Cholera! -warknął. - Miałeś okazję porozmawiać z pracownikami firmy nadzorującej system alarmowy? Pokiwał głową. - Zajmuje się tym Fenwick Alarm, które ma biuro w śródmieściu. 401 Ale nie mam pojęcia, za co biorą forsę. Nie monitorują indywidualnych systemów alarmowych, a w tym wypadku nawet nie instalowali sprzętu. Monitoring prowadzi firma o nazwie Central Michigan Monitoring z Lansing. Tam trafiają wszystkie elektroniczne zapisy cyfrowe, sic n i? - I co? - Nic. Potwierdzili tylko to, co już wiemy. W środę nad ranem włączył się alarm w domu Conovera wzbudzony przez czujniki ruchu, który trwał łącznie jedenaście minut. Też mi rewelacja, co nie? Powiedzieli mi, że jak mamy twardy dysk z rejestratora, powinniśmy z niego odczytać wszystko, co przekazały kamery. .Audrey powiedziała mu krótko, co jest zapisane na dysku, po czym dodała: - Prosiłam Lenehana, by sprawdził jeszcze raz, ale Noyce zawalił go inną pilną robotą. - Nie wiesz, czemu mnie to nie dziwi? Skoro już mowa o kamerach, któreś z nas powinno sprawdzić, czy system zabezpieczeń Fenwicke Estates nie zarejestrował czegoś z tamtej nocy. Bugbee pokręcił głową. - Już to zrobiłem. Są podłączeni właśnie do tej centrali w śródmieściu. W zapisach nie ma niczego ciekawego. Widać tylko, jak Stadler przełazi przez płot, nic poza tym. - To kiepsko. - Moim zdaniem powinniśmy ich obu ściągnąć na przesłuchanie z użyciem poligrafu. - To nie będzie takie proste, przynajmniej na tym etapie. Już słyszę, jak Noyce oponuje, że powinniśmy mieć mocniejsze dowody rzeczowe. - Chrzanić Noyce'a. To nasza sprawa, nie jego. Zwróciłaś uwagę, jak pilnie śledzi nasze posunięcia? - Mniej więcej. - Chyba zwietrzył, że to za gruba sprawa, by zostawić nam wolną rękę. Audrey nie wiedziała, co odpowiedzieć. 402 - Mam wrażenie, że bardziej zależy mu na tym, żebyśmy nie dali plamy. - Plamy? Uważa nas za żółtodziobów? Wzruszyła ramionami. - Jak sam powiedziałeś, to duża sprawa. Bugbee uśmiechnął się ironicznie. - Bzdura. Odpowiedziała takim samym uśmiechem i odwróciła się już, żeby wracać do swojego boksu, gdy zapytał: - A co to za historia z fragmentem pocisku albo łuski od pistoletu? Odwróciła się. - Jakiej łuski? , . .-.•>,•-.. - Blefowałaś? - Tak uważasz? - Całkiem nieźle - rzekł z uznaniem. 72 Nick czuł się śmiertelnie zmęczony. Cała ta konspiracja między Toddem i Scottem, brudne rozgrywki, których po prostu nie rozumiał, do reszty go wykańczały. Dokładały się jeszcze do tego ostrzeżenia Eddiego przed Cassie: „Lepiej dobrze się zastanów, zanim ostatecznie się pogrążysz". I jeszcze: „Jak ci się zdaje, czemu ona się do ciebie przykleiła?". Czy naprawdę powinien traktować poważnie obawy Rinaldiego? Przyszło mu nawet do głowy, że podświadomie dąży do tego, by jego zbrodnia ujrzała światło dzienne. Ale najgorsza ze wszystkiego, tak przerażająca, że aż bał się o tym myśleć, była świadomość znalezienia na jego trawniku jakiegoś fragmentu łuski od naboju. Zawsze był dumny z tego, że niezwykła odporność na stres pozwala mu zdobywać przewagę nad konkurentami. Prawdopodobnie procentowało doświadczenie z lodowisk hokejowych. 403 bo nauczył się podczas meczów znajdować spokój w głębi duszy i pogrążać się w nim niezależnie od tego, co się dookoła działo. Nigdy nie ulegał panice. Laura, która wiecznie była napięta jak struna, nie potrafiła tego zrozumieć. A on zazwyczaj wzruszał ramionami i pytał: „Niby dlaczego miałbym panikować? Przecież to mi w niczym nie pomoże". Ale od czasu morderstwa wszystko się zmieniło. Jego nieprzenikniona duchowa skorupa albo popękała, albo stała się porowata. A może po prostu w ostatnich tygodniach za dużo było denerwujących wydarzeń, toteż ich efekt zwalał się na jego barki tak olbrzymim sumarycznym ciężarem, że już nie wytrzymywał. Miał wrażenie, że lada chwila nogi ugną się pod nim i runie na ziemię. A przecież musiał jeszcze wytrzymać. Bo niezależnie od tego, co Todd knuł do spółki ze Scottem, ich dziwne manewry, tajemnicze podróże, rozmowy telefoniczne i zaszyfrowane wiadomości e-mailowe uruchomiły w nim jakiś przekaźnik, który głośno trzeszczał i strzelał iskrami. „Na pewno przydałby ci się krótki odpoczynek, choćby parodniowy urlop". Jakby Muldaur rzeczywiście przejmował się jego zdrowiem psychicznym. ^ Chciał zwyczajnie uwolnić się od niego na jakiś czas. Ale, co ciekawe, nie zależało mu na rezygnacji Nicka. Przecież gdyby Todd i reszta chłopców z Fairfield chcieli się go pozbyć, zrobiliby to już dawno temu. Dlaczego woleli go zatrzymać? Czyżby rzeczywiście powstrzymywała ich konieczność wypłacenia olbrzymiej pięciomilionowej odprawy, którą przewidywał jego kontrakt w wypadku zwolnienia bez istotnych przyczyn? Na pewno nie, biorąc pod uwagę, iloma miliardami dolarów firma obracała na co dzień. Wstukał na klawiaturze polecenie, wszedł do spisu pracowników spółki i kliknął na nazwisku Martin Lai. Najpierw wyświetliło się zdjęcie pucołowatego mężczyzny o rozmarzonym spojrzeniu, które po chwili uzupełniły dane personalne włącznie z adresem e-mailowym i numerem telefonu. -otq sm«loboq 404 Spojrzał na zegarek. Trzynastogodzinna różnica czasu sprawiała, że gdy tu było wpół do jedenastej wieczorem, w Hongkongu wybiła dopiero dziewiąta trzydzieści rano. Podniósł więc słuchawkę i wybrał domowy numer Martina. Telefon dzwonił i dzwonił, wreszcie włączyła się automatyczna sekretarka i po krótkiej zapowiedzi po chińsku usłyszał wiadomość nagraną po angielsku z silnym obcym akcentem. Odczekał chwilę, po czym rzekł: - Martin, tu Nick Conover. Muszę z tobą natychmiast porozmawiać. Następnie podał wszystkie swoje numery telefonów. Po krótkim namyśle połączył się przez interkom z Marge i poprosił o odszukanie numeru aparatu komórkowego Martina Lai, bo nie było w firmowej bazie danych. Chwilę później na ekranie wyświetlił się długi ciąg cyfr. Uzyskał połączenie, ale i pod tym numerem włączyła się automatyczna sekretarka, toteż nagrał identyczną wiadomość. Zajrzał jeszcze do terminarza spotkań, ale niczego tam nie znalazł, Martin Lai powinien być w biurze Strattona w Hongkongu. Wciąż brzmiały mu w uszach słowa Todda: „Na pewno przydałby ci się krótki odpoczynek, choćby parodniowy urlop". Zaczął się głowić nad tym, co knuje Muldaur i jego wspólnicy z Fairfield Eąuity Partners. Kto mógł cokolwiek wiedzieć w tej sprawie? Nagle uderzyła go tak oczywista odpowiedź, że aż sklął się w duchu, że nie wpadł na to wcześniej - daleki kuzyn w rozległej rodzinie Fairfielda. Wysunął środkową szufladę biurka i odszukał w niej wymiętą wizytówkę: SIEĆ RESTAURACJI KENDALLA, a poniżej: RONNIE KENDALL, prezes zarządu. Ronnie był rzutkim przedsiębiorcą, zadziornym kurduplem mówiącym ze swoistym teksaskim akcentem. Zaczynał od skromnego lokalu w Dallas specjalizującego się w kuchni tek-sasko-meksykańskiej, który stał się zalążkiem dobrze 405 . prosperującej sieci restauracji, popularnych tylko w stanach Poł dniowego Zachodu. Obejmowała ona także szereg ciastkarni i barów szybkiej obsługi, które radziły sobie zdecydowanie gorzej, jak również niewielką sieć nędznych japońskich lokalików. gdzie kucharze przebrani za samurajów przygotowywali posiłki bezpośrednio przy stolikach gości, oraz ciąg słynących z pieczonych żeberek i wielkich porcji mrożonej margarity barów z grillem przy drogach. On także dziesięć lat temu sprzedał całe to imperium Willardowi Osgoodowi. Poznali się na jakiejś konferencji w Tokio i od razu przy padli sobie do serca. Ronnie okazał się zapalonym fanem hokeja i zaskakująco dobrze znał sportową karierę Nicka z okresu studiów na uniwersytecie. Ten zaś doskonale pamiętał swoją wizytę w japońskiej restauracji należącej do sieci Kendalla i nie ukrywał, że niezbyt mu się tam podobało. Ronnie wybuchnął wtedy: - Żartujesz? Ile razy przekroczę próg którejś z nich. od razu dostaję sraczki. Nigdy nie tknąłem tam żarcia, ale klienci je lubią, więc biznes jakoś się kręci. Przełączano go kilka razy. zanim wreszcie w słuchawce usłyszał głos Ronniego. który jak zwykle powitał go z ogromnym entuzjazmem, wyrzucając z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego. Nick popełnił podstawowy błąd. pytając, jak idą interesy, przez co musiał wysłuchać nawiedzonego monologu o tym, jak sieć przydrożnych barów szybko rozrosła się w Georgii i Karolinie Południowej, po czym okazało się, że zapanowała powszechna moda na zdrową dietetyczną żywność. - Tylko lepiej nie pytaj, jak próbowaliśmy się do niej do stosować. Myślałem, że dostanę zawału. Nasze dietetyczne serniki lądowały w koszu na śmieci, a niskokaloryczne margarity... Ech, szkoda gadać. Na dodatek ledwo zdążyliśmy podpisać kontrakt reklamowy z... no. z pewnym znanym futbolistą i przygotować szereg piętnasto- i trzydziestosekundowych spotów dla telewizji, on został oskarżony o gwałt. Wyobrażasz to sobie! 406 Ronnie - odważył się w końcu przerwać Nick. - Jak dobrze znasz Todda Muldaura? Kendall zarechotał na cały głos. - Nienawidzę tego kłamliwego sukinsyna, a i on odwzajemnia mi się tym samym. Dlatego unikam go. jak tylko mogę. on też nie wchodzi mi w drogę. Razem ze swoimi kolesiami próbował mnie robić w konia i gdy sytuacja się za ogniła. zadzwoniłem do samego Wiliarda i powiedziałem mu. że jak nie uwiąże tych kundli na smyczy, wycofuję się z interesu. Naprawdę byłem gotów to zrobić. Jestem już za stary na takie przepychanki. forsy mam dosyć. Wiliard musiał we zwać Todda na dywanik, bo ten wkrótce dał mi spokój. No i został na lodzie, biorąc pod uwagę to bagno z wypalaniem czipów. - Wypalaniem czipów? - Nie tak się to nazywa? Mikroczipy albo jakoś tak. Pół przewodniki. - Poważnie? - Chyba czytujesz ..Journal". no nie'? Powinieneś wie dzieć. że gdy przemysł półprzewodników zaczął się szybko rozrastać, chłopcy z prywatnych spółek inwestycyjnych pakowali w niego forsę, ile tylko wlezie, ale cały biznes się załamał. - Kendall znowu zarechotał głośno. - Miałem niezły ubaw. jak się okazało, że wylał im się kubeł zimnej wody na łeb. - Zaczekaj. Ronnie. Chcesz powiedzieć, że Fairfield Equitv Partncrs przeinwestowało w branży elektronicznej? - Może nie cały Fairfield. ale na pewno zespół kierowany przez naszego kochanego Todda. Wpakowali olbrzymie fundusze w ten biznes. Postawili wszystkie swoje czipy na czipy. nie? Tym razem rechot zabrzmiał ogłuszająco. - Sądziłem, że istnieją jakieś limity, powyżej których nie wolno im dalej inwestować w dany sektor - odezwał się po chwili Nick. - Todd to zarozumiały palant, chyba sam o tym dobrze wiesz, prawda? Czuć to od niego na kilometr. Kiedy akcje firm 407 . wytwarzających półprzewodniki zaczęły szybko tracić na wartości, postanowił tanio wykupić kilka pakietów większościowych, żeby szybko odsprzedać całe firmy z dużym zyskiem. Ale nieźle się sparzył, umoczył tylko kupę forsy. Willard Os-good musiał być wściekły jak cholera. Gdyby fundusze Todda przepadły, pewnie cała flota poszłaby na dno łącznie z okrętem flagowym. ., - Mówisz poważnie? - Nick. - Aha. Podejrzewam, że w tej sytuacji Muldaur powinien być dla ciebie nadzwyczaj miły. Słyszałem, że Stratton też przechodzi trudny okres, ale przynajmniej wciąż macie płynność finansową. W porównaniu z innymi jego inwestycjami jesteście jak dojna krowa. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby chciał wypuścić wasze akcje na rynek, żeby zarobić trochę żywej gotówki. Oczywiście pod warunkiem, że dla niego nie jest jeszcze za późno. - Sam proces przejścia na spółkę akcyjną potrwałby co najmniej rok. — Jeśli nie dłużej. A co, podjęli już jakieś działania w tym kierunku? , .,,. ..... , — Nie, jeszcze nie. •, - W każdym razie Fairfieldowi bardzo jest potrzebne upłynnienie funduszy, i to jak najszybciej. - Krótko mówiąc, potrzebują forsy. - Na pewno coś knują - rzekł Nick. - Bardzo mocno naciskają na redukcję kosztów. - To drobiazg. Zawsze powtarzam, że gdy pali się dom, nie organizuje się wyprzedaży garażowej. - Nie rozumiem. - Todd siedzi tak głęboko w gównie, że powinien gorączkowo ratować swoje inwestycje. Gdyby chciał się pozbyć Strat-tona, szukałby okazji do szybkiej sprzedaży firmy. Na twoim miejscu bardzo uważnie patrzyłbym mu na ręce. Ledwie Nick odłożył słuchawkę, telefon natychmiast zadzwonił..-,:••..;>.•• 408 - Spotkamy się zaraz w małej sali konferencyjnej na twoim piętrze - oznajmił bez wstępu Eddie. 73 Od czasu spotkania w mieszkaniu Rinaldiego ich stosunki, i tak dość chłodne, jeszcze bardziej się oziębiły. Eddie przestał żartować w jego obecności i wyraźnie zaczął unikać jego wzroku, jakby kipiał gniewem. Teraz jednak wszedł do sali konferencyjnej z taką miną, jakby odkrył wielką tajemnicę i nie mógł się doczekać, by mu o niej powiedzieć. Już od pewnego czasu Nick nie widział u niego tak butnej miny. Ledwie Eddie zamknął za sobą drzwi, rzekł cicho: - Wiesz, co to za kawałek łuski pocisku? Nick poczuł takie przerażenie, że nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. - Czysta bzdura - odparł Rinaldi. - Słucham? - Gliniarze nie znaleźli na twoim trawniku żadnego fragmentu łuski. - Jesteś pewien? > - Absolutnie. > - Więc co to było? - Nic. Zwyczajnie robili cię w konia. Niczego nie znaleźli. — Okłamali mnie? - Ale na twoim miejscu nie próbowałbym tego wykorzystać, Nick. - Jesteś pewien? Skąd możesz to wiedzieć? - Już ci mówiłem, że mam swoje dojścia. Zwyczajnie za-blefowali, kolego. Aż nie chce mi się wierzyć, że nie rozpoznałeś takiego taniego chwytu. > Nick wzruszył ramionami. - Po czym miałbym to poznać? 409 — Daj spokój, chłopie. Pamiętasz, jak na ostatnim roku graliśmy mecz finałowy z drużyną z Hillsdale i wziąłeś zamach z bekhendu tuż za niebieską linią, żeby się zaraz odwrócić i strzelić z forhendu zza pleców Mallory'ego, dzięki czemu wywalczyłeś dogrywkę? - Tak, pamiętam odparł. - Ale pamiętam też, że w dogrywce przegraliśmy. .- --- 74 . Po wejściu do domu postawił teczkę na podłodze we frontowym holu, na odrestaurowanym starym sosnowym parkiecie o ciepłym czerwonawym odcieniu - zdaniem Laury ani trochę niegryzącym się z dębowymi podłogami w innych pomieszczeniach - który w sztucznym świetle zapalonego żyrandola zdawał się promieniować bursztynowym blaskiem. Przyszło mu na myśl, że lada chwila powinien usłyszeć postukiwanie pazurów Barneya na podłodze i ciche podzwanianie jego obroży. Brak tych odgłosów napełnił go smutkiem. Dochodziła ósma. Zebranie komisji strategii marketingowych przeciągnęło się prawie o dwie godziny. W czasie przerwy zadzwonił do domu, by uprzedzić Martę, że nie wróci na obiad, i dowiedział się, że Julia jest u swojej przyjaciółki Jessi-ki, toteż gosposia zje obiad sama z Lucasem. Doleciały go z góry stłumione głosy. Czyżby u Lucasa był jakiś kolega? Ledwie jednak ruszył po schodach, odgłosy stały się wyraźniejsze, i ze zdziwieniem rozpoznał głos Cassie. Rozmawiała z Lucasem w jego pokoju? Co tu w ogóle robiła? Na szczęście schody były solidnie pozbijane, nie trzeszczały i nie skrzypiały, jak w jego rodzinnym domu. U szczytu schodów jednak przystanął, czując ciarki na plecach, że mogą uznać, iż podsłuchuje. Drzwi pokoju Lucasa były uchylone. — Powinno się to przerabiać na lekcji fizyki - odezwał się 410 chłopak urażonym tonem. - Bo jak inaczej poeta miałby wiedzieć, że świat zmierza ku końcowi? - Sądzisz, że ten wiersz naprawdę dotyczy końca świata? -zapytała cicho Cassie. Nick odetchnął z ulgą, doszedłszy do wniosku, że pomaga Lucasowi w pracy domowej, nic poza tym. -• - Ogień albo lód. Taka będzie przyczyna końca świata. Przecież mówi to wyraźnie. - Pożądanie i nienawiść - podsumowała Cassie. - Ludzkie serce może stopnieć albo zostać skute lodem. Nie bierz pod uwagę przestrzeni kosmicznej, tylko duchową. Nie myśl o świecie rzeczywistym, lecz o swoim wewnętrznym. Poezja Prosta jest niewiarygodnie mroczna, ale dotyczy także intymności. Więc o co naprawdę chodzi w tym wierszu? - Moim zdaniem o rozgraniczenie miłości i nienawiści. - Ale przecież miłość i pożądanie to nie to samo, prawda? Istnieje miłość do najbliższej rodziny, która jest wyzbyta pożądania. Bo w końcu pożądanie jest związane z brakiem czegoś, prawda? Pożądać czegoś znaczy tyle samo, co bardzo pragnąć, a pragnie się tylko tego, czego się nie ma. - Chyba tak. - Pomyśl o Silasie z ostatniego wiersza, który czytałeś. Krótko przed śmiercią wraca do domu. - Tyle że to nie jest jego dom. - O takim wypadku Warren pisze: „Dom to takie miejsce, gdzie zawsze jest się przyjętym, gdy się do niego wraca". Rozpatrujemy jedną z najpiękniejszych strof napisanych przez Prosta. Czy to miłość, czy tylko pożądanie? Jak kończy się jego świat? Nick poczuł się nagle zakłopotany i ruszył korytarzem w kierunku swojej sypialni. Słowa Cassie za jego plecami zlały się w nierozróżnialny pomruk, ale w odpowiedzi doniosły baryton Lucasa rozbrzmiał ze zniecierpliwieniem: - Jedni mówią tak, drudzy inaczej. Można to odebrać na przykład: „Zdecyduj się wreszcie, do cholery". Znowu przystanął i nastawił ucha. 411 - Cassie zaśmiała się cicho. - A co ci mówi rytm wiersza? Początkowe strofki można z grubsza taktować na cztery, ale nie tę część o nienawiści, prawda? „Jest także wielki", to w zasadzie rytm na dwa. „I powinien trzymać". Proste i oczywiste. Jakby sylaby zlewały się ku końcowi. A przecież mowa tu o lodzie nienawiści, jak bardzo jest mocny, jasne? - Nasz drogi Bobby Frost nurza się chyba w szaleństwie -odparł Lucas. - Z pewnością umie pływać, ale rzuca się w płomienie. - Wiele rzeczy rodzi się w ogniu, Lukę. Pozostaje tylko pytanie, jak się kończą. Nick zastanawiał się przez chwilę, czy nie dołączyć do tej dyskusji. Jeszcze nie tak dawno nie miałby żadnych obiekcji, ale Lucas ostatnio się zmienił. Co prawda, była to przemiana na lepsze, lecz zachodziła z oporami. Nie wierzył, by Lucas chciał jego pomocy w pracy domowej, zresztą teraz, na poziomie jedenastej klasy, nawet niewiele byłby w stanie mu pomóc. Niemniej Cassie jakoś znalazła nić porozumienia, ale ona znała się na literaturze, wypowiadała się o niej z naturalną łatwością. W końcu była prymuską. Po namyśle ostentacyjnie przemaszerował przed pokojem syna, żeby dać im do zrozumienia, że jest już w domu, i wszedł do sypialni. Przebrał się, wymył zęby i wziął szybki prysznic. Kiedy wyszedł z powrotem na korytarz, Lucas był już w pokoju sam, pracował przy komputerze. - Cześć, Lukę - powiedział. Chłopak podniósł głowę znad klawiatury i jak zwykle obrzucił go niechętnym spojrzeniem. , , Nick miał ochotę zapytać, czy skorzystał z pomocy Cassie, powiedzieć coś w rodzaju: „Cieszę się, że odrabiasz lekcje". Ugryzł się jednak w język. Naszły go obawy, że każda tego typu uwaga zostanie odebrana niewłaściwie, jako przejaw wścibstwa. - Gdzie jest Cassie?-zapytał. Lucas wzruszył ramionami. 412 - Pewnie na dole. Poszedł więc na dół, ale nie zastał jej ani w salonie, ani w kuchni. Zawołał nawet cicho, lecz nie było odpowiedzi. No cóż, ma pełne prawo myszkować w moim domu, pomyślał, zwłaszcza po tym, jak przyłapała mnie przed apteczką w swojej łazience. ,-..,. Jednakże nie powinna tego robić. Przeszedł przez kuchnię, skręcił w tylny korytarz, włączył alabastrową lampkę i skierował się do swego gabinetu. Był niemal pewien, że ją tam zastanie. Drzwi były otwarte jak zwykle. W środku paliło się światło. Cassie siedziała przy jego biurku. Serce podeszło mu do gardła. Zrobił kilka szybszych kroków w jej kierunku po grubej, tłumiącej odgłosy wykładzinie. W końcu nie zamierzał się do niej podkradać. Zwolnił jednak, spostrzegłszy, że szuflady biurka są lekko wysunięte. Wszystkie poza najniższą, którą nadal trzymał zamkniętą na klucz. Były wysunięte tylko odrobinę, jakby ktoś do nich zaglądał i pozasuwał je w pośpiechu. Na pewno ich tak nie zostawił. Rzadko z nich korzystał, a jeśli już, starannie zasuwał do końca, żeby nie sprawiać wrażenia bałaganu. Siedziała w jego czarnym fotelu z linii Symbiosis i coś zapisywała na żółtych kartkach notatnika. - Cassie. & Aż podskoczyła na miejscu i pisnęła: - Och, mój Boże! - Przytknęła dłoń do piersi. - Nigdy więcej tego nie rób! - Przepraszam. - Och... Boże. Pogrążyłam się w rozmyślaniach... Nie, to ja jestem ci winna przeprosiny. Nie powinnam tu siedzieć. Po prostu nie uznaję pewnych reguł... * - Nic się nie stało - odparł, siląc się na obojętny ton. Zauważyła nagle powysuwane szuflady i zaczęła je pospiesznie zamykać. 413 — Szukałam kartki i czegoś do pisania — wyjaśniła. — Mam nadzieję, że się nie gniewasz. — Nie. W porządku. - Przyszedł mi nagle do głowy pewien pomysł i musiałam go zapisać. To mi się zdarza, A- Co to za pomysł? - Nic ważnego... Po prostu coś, co postanowiłam zapisać. Do wykorzystania w przyszłości, jeśli kiedykolwiek uda mi się pozbierać wszystkie te pomysły do kupy. - Zamierzasz napisać powieść? - Och nie, nic z tych rzeczy. Za dużo jest w moim życiu wydumanych historii. Chyba się nie gniewasz, że wpadłam? Dzwoniłam wcześniej, ale Marta powiedziała, że jeszcze nie wróciłeś z pracy. Zaczęłam rozmawiać z Lucasem i dowiedziałam się, że łamie sobie głowę nad pewnym wierszem. Tak się składa, że to jeden z wierszy, które dokładnie analizowałam, dlatego... - Hej - przerwał jej Nick. - Robisz wspaniałą robotę. Aż żałuję, że wam przeszkodziłem. - Lucas zamierza napisać kilka pierwszych akapitów swojej rozprawki na temat poezji. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, - Świetnie się z nim dogadujesz - rzekł, a w myślach dodał: Jesteś niesamowita. Może jednak nic więcej się za tym nie kryło? Może faktycznie przyjechała pomóc chłopakowi w analizie wiersza Roberta Prosta? — Nauczałaś kiedykolwiek? — zapytał. - Już ci mówiłam, że parałam się w życiu wieloma rzeczami. Światło żyrandola rozjaśniało jej włosy, budząc w nich tysiące drobnych iskierek. Nadal sprawiała wrażenie wymizerowanej, ale jej cera nie była już tak przezroczysta. Najwyraźniej wypoczęła, nawet oczu nie miała podkrążonych. - Myśli, że gdyby mógł go tego nauczyć, dla kogoś na świecie wynikłoby z tego coś dobrego - dodała. 414 — Słucham? i Pokręciła głową. - To tylko cytat ze Śmierci najemnika, z wiersza mówiącego o domu, o rodzinie... — I o rzeczywistym znaczeniu Bożego Narodzenia? *?>. - Ech, wy, Conoverowie - mruknęła. -i co ja mam z wami począć? - Mam kilka pomysłów — odparł, mierząc ją pożądliwym spojrzeniem. - Boże, jesteś doskonała chyba pod każdym względem, prawda? - Z twojego punktu widzenia? Samca typu alfa? Mistrza wszelkich umiejętności? - Pobożne życzenia. Obawiam się, że jestem najbardziej upośledzonym matematycznie dyrektorem w całym kraju. - A jest jakiś sport, którego nie mógłbyś uprawiać? rass Zamyślił się na chwilę. - Nigdy nie jeździłem konno. - Ale umiesz rzucać podkowami? - Przecież to nie jest sport. - Mogę się założyć, że obce jest ci też łucznictwo. - Mylisz się. Próbowałem. > - A strzelectwo? Serce w nim zamarło. Dopiero po chwili lekko pokręcił głową, zakłopotany. Jej twarz na krótko rozmyła mu się przed oczyma. — No, wiesz — ciągnęła. — Strzelanie do tarczy, czy jak to się nazywa. Nigdy nie byłeś na strzelnicy? - Nie - bąknął i jego własny głos wydał mu się odległy przez narastający szum w uszach. Usiadł powoli na wiklinowym krzesełku, nie bacząc na groźbę wbicia sobie drzazgi w plecy. Podczas przeprowadzki Laura wystawiła na śmietnik jego stary ulubiony fotel obity skórą, twierdząc, że nadaje się tylko do przytułku dla bezdomnych. Potarł palcami oczy, próbując odegnać od siebie falę przerażenia, i rzekł: - Przepraszam, ale jestem skonany. Miałem bardzo ciężki dzień. - Chcesz o tym porozmawiać? 415 - Nie teraz. Wybacz. Dzięki za dobre chęci, ale teraz wolałbym porozmawiać o czymś innym niż kłopoty w pracy. - Chcesz, żebym ci zrobiła kolację? - Więc gotować też umiesz? - Nie. - Zaśmiała się krótko. - Musiałbyś się zadowolić jedną z trzech moich specjalności. Ale jestem pewna, że Marta zostawiła coś w tej nawiedzonej kuchni. Nawiedzonej? - Jasne. Gdy tu przyjechałam, natknęłam się na twojego projektanta wnętrz, no i musiałam się nasłuchać jego skarg. - Na przykład na to, że od miesięcy nie może wykończyć blatu od stołu? - Nie obwiniaj go. Słyszałam, że doprowadzasz go do szaleństwa. Podobno nigdy nie może zdobyć twojego podpisu na zamówieniu, kiedy akurat jest to konieczne. - Żąda ode mnie zbyt wielu decyzji, a ja po prostu nie mam na to czasu. Poza tym, nie chciałbym czegoś sknocić. - Co rozumiesz przez sknocenie? Nie odpowiadał przez chwilę. - Laura miała ściśle określone pomysły na wykończenie domu. - Aha. I chcesz, żeby wszystko było tak, jak zaplanowała. Jakbyś stawiał mauzoleum ku jej pamięci. , - Proszę, lepiej nie baw się w psychoanalizę. - A może po prostu boisz się wykończyć dom, bo gdy już wszystko będzie zrobione, dla ciebie skończy się także co innego? - Cassie, naprawdę nie możemy zmienić tematu? - Jak Penelopa z Odysei, która za dnia tka całun, a w nocy go pruje, żeby nigdy nie skończyć pracy. Odrzuca wszystkich konkurentów, by czcić nieobecnego Odyseusza. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - mruknął i westchnął głośno. - Chyba jednak masz. - Tyle że naprawdę doszedłem do etapu, na którym zależałoby mi na skończeniu remontu. Owszem, to wielki projekt 416 Laury i może faktycznie podświadomie uważam, że dopóki trwają prace, jest tak, jakby ona wciąż nad nim pracowała. Ale możesz mi wierzyć, że chciałbym raz na zawsze pozbyć się tych foliowych płacht z kuchni, pojemnika na gruz sprzed domu, ciężarówek z podjazdu i tak dalej. Zależy mi na tym, by mieć tu wreszcie swój przeklęty dom. Nie wieczną budowę, nie rozgrzebany projekt, lecz prawdziwy dom Conoverów. -Urwał na chwilę. - Przynajmniej dla pozostałej części rodziny. - Rozumiem - odparła Cassie. - Więc czemu nie zabierzesz mnie na kolację gdzieś do miasta? — Na jej wargach pojawił się tajemniczy uśmieszek. - Na randkę? 75 Szli przez parking hotelu Grand Fenwick, trzymając się za ręce. Noc była chłodna, ale bezchmurna, niebo upstrzone gwiazdami. Cassie przystanęła na chwilę i zadarła głowę. - Wiesz co? Kiedy miałam sześć czy siedem lat, moja najlepsza przyjaciółka, Marcy Stroup, powiedziała mi, że każda gwiazda na niebie to w rzeczywistości dusza zmarłego człowieka. Nick tylko mruknął z dezaprobatą. - Ja też nie chciałam w to wierzyć. Potem dowiedziałam się w szkole, że gwiazdy są kulami rozżarzonych gazów i że wiele z nich ma zapewne własne układy planetarne. Pamiętam, że gdy usłyszałam, jak gwiazdy umierają, jak w ułamku sekundy ich jądro się zapada, a cała gwiazda eksploduje i nagle na niebie pojawia się supernowa, to się rozpłakałam. Tak po prostu, przy swojej ławce w szóstej klasie. Grupie, prawda? A po powrocie do domu rozmawiałam o tym z tatą, który powiedział, że wszechświat już tak jest zbudowany. Ludzie umierają, więc umierają i gwiazdy. Muszą, żeby zrobić miejsce dla nowych. - Aha. 417 - - Tata powiedział, że gdyby ludzie nie umierali, szybko zabrakłoby miejsca na ziemi dla rodzących się dzieci. Gdyby nic się nigdy nie kończyło, nie mogłoby się zacząć nic nowego. Powiedział, że dokładnie tak samo jest na niebie, że czasami jakiś świat musi przestać istnieć, żeby na jego miejsce pojawił się nowy. - Cassie ścisnęła jego dłoń. - Chodźmy, jestem głodna. Grubo tkana wykładzina w hotelowym lobby miała mu nadawać staroangielski charakter, podobnie jak ciężkie obite skórą meble poustawiane w „zestawy dyskusyjne", imitujące kilka połączonych ze sobą saloników. Restaurację od lobby oddzielało parę stojaków połączonych aksamitnym sznurem. W menu figurowały specjały rodem z lat pięćdziesiątych, takie jak kaczka pieczona z jabłkami czy łosoś po holendersku, lecz naczelne miejsce zajmowały przyrządzane na różne sposoby steki, jakby wyłącznie dla zamożnych ludzi starej daty, którzy rozróżniali „Delmonieo" od „Porterhouse" czy „Kansas City Strip". W powietrzu unosił się ostry swąd cygar, i to wcale nie tych najdroższych, a dym tytoniowy zdawał się sączyć ze wszystkiego, nie wyłączając dressingów na sałatkach. - Podają tu niezłą rybę - odezwał się Nick przepraszającym tonem, gdy kelner prowadził ich do wolnego stolika w kącie sali. - Dlaczego właśnie to przyszło ci do głowy? Czyżbyś uważał, że kobiety nie jadają krwistego mięsa? - Masz rację, zapomniałem. Ty jadasz. O ile, rzecz jasna, nie jest nazbyt krwiste. .•>••• ..,-„., ...... - No właśnie. -...,..... Zamówiła dobrze wysmażony stek z kością, on poprosił o befsztyk z polędwicy. Oboje wzięli do tego sałatki. Kiedy Nick zjadł swoją, spojrzał na Cassie i rzekł: - Mózgowiec ze mnie. Zawsze zamawiam do obiadu sałatki, ale uświadamiam sobie właśnie, że wcale za nimi nie przepadam. — Nie jest to precyzyjne rozwiązanie ostatniego twierdzenia Fermata, ale możemy nad tym jeszcze popracować - 418 odparła. — Nie przepadasz za sałatkami, więc potraktuj je tak, jak herbatę. - Masz rację. Pijam herbatę. Kiedy Laura ją zaparzała, nie potrafiłem odmówić. Podobnie było z sałatkami. Ale ty wiesz, że nie lubię sałatek tak samo, jak herbaty. •• - I właśnie to sobie uświadomiłeś. - Owszem. Nigdy ich nie lubiłem. Po prostu jakoś nie zdawałem sobie z tego sprawy. To samo dotyczy... chińskich potraw. Też za nimi nie przepadam. - Skoro już tak się rozgadałeś, to czego jeszcze nie lubisz? - Czego jeszcze? No, chociażby bakłażanów. Kto, do diabła, uznał, że bakłażany są jadalne? Mogę się zgodzić, że nie-trujące. Lecz czy wszystko, co nietrujące, nadaje się do jedzenia? Gdybym był jaskiniowcem i nie przymierał głodem, pewnie bym spróbował bakłażanów, surowych lub gotowanych, ale na pewno bym się nie upierał, że skoro doznałem całkiem nowych wrażeń smakowych, to znaczy, że odkryłem nowy rodzaj pożywienia. Uznałbym najwyżej, że są nietrujące i nie ma co próbować maczać w nich grotów strzał. Mnie na swój sposób przypominają... powiedzmy, liście klonowe, które także pewnie można by jadać, tylko po co? Cassie zmierzyła go uważnym spojrzeniem. - Przecież narzekałaś, że jestem obcy sam dla siebie — dodał szybko, skubiąc brzeg lnianego obrusa. - Ale nie o to mi chodziło. - Od czegoś trzeba zacząć. Zaśmiała się i pod stołem położyła mu dłoń na kolanie, ale był to tylko gest pozbawiony kontekstu erotycznego. - Daj spokój bakłażanom i udziel sobie kredytu zaufania. W końcu wiesz, co jest dla ciebie najważniejsze w życiu. A przecież nie każdy to wie. Ty masz dzieci, rodzinę. Są dla ciebie wszystkim, prawda? Pokiwał głową, czując, jak smutek lekko ściska go za gardło. - Kiedy grałem w drużynie hokejowej, potrafiłem sam siebie przekonać, że im bardziej się staram, im ciężej trenuję 419 i więcej wysiłku wkładam w mecz, tym jestem lepszy. Wtedy wydawało mi się to prawdą uniwersalną... Może prawie uniwersalną, w każdym razie dotyczącą wielu spraw. Sądziłem, że im bardziej człowiek się stara, tym jest lepszy. W hokeju często się mówi o wkładaniu całego serca w grę, dawaniu z siebie wszystkiego. Ale w stosunku do rodziny to nie jest prawda uniwersalna. Nie sprawdza się też w wypadku ojcostwa. Bo im bardziej staram się zbliżyć do Lucasa, tym bardziej on mi się sprzeciwia. Tobie zadziwiająco łatwo udało się przejść przez to pole minowe, na którym ja utknąłem. - To dlatego, że zawsze się z nim spierasz, Nick. Ze wszystkiego starasz się zrobić wielką sprawę, a on po prostu nie chce o tym słyszeć. - Nie jestem pewien. Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby mu było wszystko jedno, czy jeszcze żyję, czy umarłem. — Mylisz się. Czy próbowałeś kiedykolwiek rozmawiać z Lucasem o śmierci Laury? - Nie. Męska część rodu Conoverów nie okazuje swoich uczuć. Odwrócił głowę i ku swemu zaskoczeniu dostrzegł w półmroku siedzącego kilka stolików dalej Scotta McNally'ego. Pochwyciwszy jego spojrzenie, Scott pomachał mu ręką. Był w towarzystwie wysokiego chudego mężczyzny o pociągłej twarzy i szpiczastej brodzie. Powiedział do niego coś w pośpiechu, wskazując w kierunku ich stolika. Wyglądało na to, że zamierza podejść i się przywitać, nie chce jednak zostawiać znajomego. Po chwili wstali obaj i podeszli do stolika Nicka i Cassie. - Aż nie chce mi się wierzyć, że cię tu widzę - rzucił Scott, poklepując go po ramieniu. - Nie wiedziałem, że bywasz w takich lokalach. - Bo nie bywam. Scott, poznaj moją przyjaciółkę Cassie. - Bardzo mi miło, Cassie - przywitał się McNally. - A to jest Randall Enright. - Zamilkł na chwilę. - Służy mi pomocą w zrozumieniu niektórych prawnych aspektów restrukturyzacji finansowej. Nie będę was tym zanudzał. Wiem, co myślisz 420 o księgowości. W tym wypadku byłoby to jak objaśnianie zestawień budżetowych Conanowi Barbarzyńcy. - Bardzo mi miło, Randall. - Nick wyciągnął rękę do nieznajomego. — Mnie również — rzekł uprzejmie Enright. Miał rozpiętą marynarkę. Zdjął okulary i starannie schował je do wewnętrznej kieszonki, zanim uścisnął mu dłoń. - Czy jest już analiza kontraktu z grupą Fishera? - zapytał Nick. — Nie jestem pewien, czy warto w tej chwili o tym mówić — odrzekł McNally. - Dla mnie im wcześniej, tym lepiej. - No cóż. - Scott nerwowo poskubał kosmyk włosów nad lewym uchem i odwrócił głowę. - To ty jesteś szefem. - Jak się panu podoba Fenwick? - zwróciła się Cassie do prawnika. - Kiedy wraca pan do Chicago? Enright zerknął na Scotta. - Dopiero jutro - powiedział. - W takim razie życzę przyjemnej kolacji — wtrącił Nick, mając nadzieję, że zostanie to odebrane jak pożegnanie. Kelner przyniósł im ciężkie białe fajansowe talerze z wielkimi porcjami mięsa, przy których piętrzyły się równie sowite góry szpinaku i ziemniaków. Nick spojrzał na Cassie i zapytał: - Skąd wiedziałaś, że on jest z Chicago? - Zauważyłam na wewnętrznej kieszonce marynarki met-kę Harta, Schaffnera i Marksa. Poza tym skojarzyłam, że musi pracować w jakiejś słynnej kancelarii, skoro je obiad z twoim dyrektorem finansowym. - Pochwyciwszy jeszcze większe zdumienie w jego spojrzeniu, dodała: - Chował okulary, ponieważ były to szkła do czytania, a skoro nie dostali jeszcze jadłospisów, musieli się szykować do omawiania spraw zawodowych. - Rozumiem, - Zresztą, Scott nie wyglądał na zadowolonego, że się tu spotkaliśmy. Przedstawił nam swojego gościa, bo tak nakazywała grzeczność, lecz mogłabym się założyć, że wybrał tę 421 restaurację dokładnie z tych samych powodów, co my. Bo jest to niemal idealne miejsce, jeśli nie chce się spotkać nikogo znajomego. Nick uśmiechnął się skąpo, nie mogąc zaprzeczyć, że właśnie tym się kierował. - I do tego jeszcze ten napuszony ton: „To ty jesteś szefem". Z nieskrywanym odcieniem żalu. W podobnych stwierdzeniach wręcz słyszy się cudzysłów. „To ty jesteś szefem". A cudzysłów ma znaczyć: „Na razie". — Nie sądzisz, że przesadzasz? Mam wrażenie, że to zwykła nadinterpretacja jego słów. — A czy nie przychodzi ci do głowy, że możesz nie dostrzegać tego, co masz przed nosem? - Nie twierdzę, że nie masz racji - odparł, po czym opowiedział jej o tajemniczej wyprawie McNally'ego do Chin i kłamstwie, że spędził tych kilka dni na ranczu przyjaciela w Arizonie. - No i sam widzisz - mruknęła Cassie, wzruszając ramionami. - Zwyczajnie robi cię w konia. 77 — Przynajmniej wszystko na to wskazuje. - Ale ty i tak go lubisz, prawda? - Owszem. Chociaż gwoli ścisłości powinienem powiedzieć, że kiedyś go lubiłem. Jest zabawny, poza tym świetnie operuje liczbami. Zaprzyjaźniliśmy się. - No to masz problem. Jesteś zaślepiony. Nie dostrzegasz, że owa „przyjaźń" Scotta nie powstrzymuje go od wbijania ci noża w plecy. - Zgadza się. - Ani trochę się ciebie nie boi. - A powinien? - Bez dwóch zdań. Powinien się bać ciebie, a nie tego... yale'owskiego fircyka z Bostonu. - Todda Muldaura? No cóż, w gruncie rzeczy to on rozdaje karty, a Scott świetnie o tym wie. Jeśli mam być szczery, jestem przede wszystkim zaskoczony. W końcu to ja go tu ściągnąłem, mogę więc oczekiwać przynajmniej odrobiny lojalności. 422 - Jesteś dla niego źródłem kłopotów, przeszkodą, która grozi poważną stłuczką na drodze. Nie rozwiązaniem problemu, tylko jego przyczyną. Dla niego liczy się wyłącznie firma pod tytułem Scott Incorporated. - Nie jestem pewien, czy masz rację. Nie zauważyłem u niego ani chciwości, ani materialistycznego podejścia do życia. - Dla takich jak Scott McNally nie liczy się ani podejście do życia, ani osiągnięcie określonego pułapu życiowych wygód. Sam mówiłeś, że do dzisiaj chodzi prawdopodobnie w tej samej koszuli, którą nosił jako student. Zgadza się? - To tylko potwierdza, że nie chodzi mu wyłącznie o pieniądze. - I tu się mylisz. To specyficzny typ. Ludzie jego pokroju nie potrafią się cieszyć z rzeczy, które mogą kupić za zarobione pieniądze. Nieważne, czy chodzi o stuletnie bordeaux, czy sportowe lamborghini. Równocześnie strasznie ambicjonalnie traktują współzawodnictwo. I tu jest pies pogrzebany. Pieniądze pozwalają im się utrzymać w grze. Myśli Nicka powędrowały w stronę Michaela Milkena czy Sama Waltona, miliarderów, którzy izolowali się od całego świata, mieszkali w skromnych wiejskich domkach, dzień po dniu zajęci wyłącznie dokładaniem kolejnych bogactw do swoich skarbców wujaszka Sknerusa McDucka. Przypomniał sobie plotki na temat Warrena Buffetta, który miał jakoby mieszkać niczym nędzarz w tym samym domu na przedmieściach Omaha, jaki kupił za trzydzieści tysięcy dolarów jeszcze w 1958 roku. Skojarzył nagle, że również dom Scotta prezentował się nieszczególnie, chociaż pieniędzy mu nie brakowało. Może jednak Cassie ma rację. - McNally koncentruje się tylko na tym, by wygrać tę rundę, żeby zachować możliwość uczestniczenia w rozgrywce o jeszcze wyższą stawkę - dodała. - Uczą tego po opanowaniu pozycji lotosu czy wcześniej? - W porządku, zadam ci tylko jedno pytanie. Kim, według ciebie, chciałby zostać Scott McNally, kiedy dorośnie? > 423 - Co przez to rozumiesz? - Myślisz, że marzy o sprzedawaniu biurowych krzeseł i regałów czy też raczej o pozycji finansisty w Fairfield Part-ners? Co bardziej do niego pasuje? - Trafiłaś w sedno. - Więc, co za tym idzie, chyba warto zadać sobie też pytanie, dla kogo naprawdę pracuje. Nick uśmiechnął się krzywo. - Caffie wstała od stołu - zaraz wrócę., Spoglądał za nią, jak kieruje się do toalety, podziwiając kształt jej pośladków. Nie zabawiła tam długo. W drodze powrotnej zatrzymała się przy stoliku Scotta, powiedziała kilka słów do prawnika z Chicago, a po chwili usiadła przy nim. Zaśmiała się głośno, jakby rozbawił ją jakimś dowcipem. Po paru sekundach Nick ujrzał ze zdziwieniem, że Enright coś jej wręcza. Cassie zaśmiała się jeszcze raz, wstała i wróciła do niego. - Co tam robiłaś? - zapytał. Podała mu wizytówkę prawnika i rzuciła: — Najlepiej sam go sprawdź, dobrze? - Szybka robota. - Spojrzał na wizytówkę i odczytał: -„Abbotsford Gruendig". *< - Jak to między przyjaciółmi - wtrąciła z przekąsem. — A przy okazji, potrafię jednak dostrzec, co mam tuż przed nosem. W chwili obecnej ciebie. Widzę cię nawet całkiem dobrze i podoba mi się to, co widzę. - Ale, jak już ci mówiłam, na ogół nie widzimy rzeczy takimi, jakie są, lecz takimi, jakimi chcielibyśmy je widzieć. - To samo dotyczy ciebie? - Nas wszystkich. Sami siebie okłamujemy, bo to jedyna metoda, żeby znieść ponurą rzeczywistość. Nadchodzi jednak taki czas, kiedy kłamstwa się nam nudzą, więc z nich rezygnujemy. - Jak mam to rozumieć? Cassie utkwiła przenikliwe spojrzenie w jego oczach. 424 - Powiedz mi prawdę, Nick. Jaki był rzeczywisty powód obecności policji w twoim domu? .wx* w \-ji u 76 Na chwilę go zatkało. Nie wspominał jej, że policja przeszukiwała dom i teren wokół niego, a przecież każdy inny na jego miejscu by to zrobił, zwłaszcza że miało to związek z tragiczną śmiercią jej ojca. Lucas i Julia wiedzieli, że policja szukała u nich śladów obecności Andrew Stadlera. Nie znali jedynie prawdziwej przyczyny tej rewizji. - Lucas ci o tym powiedział? - zapytał, siląc się na obojętny ton. Za wszelką cenę starał się opanować przyspieszony puls i oddech. Odkroił kawałek befsztyka i włożył go do ust, chociaż wcale nie miał ochoty nic jeść. - Wyrwało mu się przypadkiem. - Pewnie uznał, że to było doniosłe wydarzenie. Zdaję sobie sprawę, Cassie, że powinienem chociażby wspomnieć ci o tym, ale nie chciałem cię denerwować. Wolałem nie wracać do spraw twojego... - Rozumiem - przerwała mu. - I doceniam to. - Spuściła głowę i zaczęła obracać w palcach łyżeczkę. - Zatem policja uważa, że to faktycznie mój ojciec włamywał się do twojego domu? - To tylko jedna z poszlak. Wydaje mi się, że błądzą po omacku. - Z trudem przełknął ślinę. - Mam wrażenie, że nie wykluczają nawet, iż sam miałem z tym coś wspólnego. - Wyrzucił to z siebie zdecydowanie za szybko, jednym tchem, nie tak, jak planował. - - Z jego śmiercią? - spytała powoli. Tylko mruknął w odpowiedzi. - A jest możliwe, że miałeś? 425 Znów na krótko odebrało mu mowę. Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. - O co ci chodzi? Przestała kręcić łyżeczką, odłożyła ją na miejsce i starannie wyrównała obok noża. - Jeśli byłeś przeświadczony, że to on się włamuje i robi te wszystkie zwariowane rzeczy, mogłeś jakoś zainterweniować, załatwić mu jakąś pomoc... - urwała nagle. - Zresztą mnie samą dręczą takie pytania. Dlaczego nie skłoniłam go, żeby poszukał pomocy? Dlaczego nie interweniowałam? Wciąż się zastanawiam, czy na pewno nie mogłam zrobić czegoś, co by odmieniło bieg rzeczy. Stratton miał zapewnić ludziom wsparcie psychologów i specjalistów od zdrowia psychicznego, a on nagle stracił dostęp do takich programów. Zupełnie jak w Paragrafie 22. Kiedy odchodzi się z powodu choroby psychicznej, traci się prawo do leczenia tej choroby. To nie w porządku. — Masz rację, to nie w porządku - przyznał z ociąganiem. - I z powodu takich właśnie decyzji, zarówno twoich, jak i moich, i Bóg jeden wie ilu jeszcze osób, mój tata nie żyje. Zaczęła szlochać, po policzkach spłynęły jej łzy. - Cassie - szepnął, ale nie miał odwagi powiedzieć nic więcej, tylko wziął ją za rękę. Uderzyło go nagle skojarzenie, które zmroziło go do reszty - przecież ta sama ręka, w której teraz trzyma jej dłoń, wcześniej trzymała pistolet. - Powiedzieć ci coś? - zagadnęła Cassie z ociąganiem. -Kiedy dowiedziałam się, że... no, wiesz... - Tak. - Poczułam się tak, jakbym uderzyła głową w ceglany mur. Ale nie było to jedyne uczucie, Nick. Równocześnie odczułam wielką ulgę. Rozumiesz? - Ulgę - powtórzył w osłupieniu. - Te wszystkie pobyty w szpitalu, nawroty choroby, całe to cierpienie, które musiał znosić, ból, co prawda nie fizyczny, ale równie dotkliwy... Nie lubił swojego otoczenia, coraz bardziej nie znosił świata, w którym przyszło mu żyć. To nie był 426 mój świat ani twój, Nick. To był tylko jego świat, zimny i odrażający. - Domyślam się, że było to istne piekło dla was obojga. - I nagle pewnego dnia zniknął. Potem się okazało, że nie żyje. Został zabity, zastrzelony, Bóg jeden wie, z jakich powodów. Jednak dla niego był to w pewnym sensie akt łaski. Myślałeś kiedyś, że wszystko musi mieć swoją przyczynę? - Sądzę, że niewiele rzeczy dzieje się bez przyczyny - odparł powoli. — Ale są takie. Uważam, że śmierć Laury nie miała konkretnej przyczyny. Po prostu się przydarzyła. I jej, i nam. Jak fortepian, który spada z czystego nieba i wbija cię w ziemię. - Chcesz powiedzieć, że gówno się zdarza. - Otarła łzy. -Ale przecież to nie koniec. Przydarza ci się coś, co odmienia twoje życie. I co wtedy robisz? Udajesz, że nic się nie stało? Czy otwarcie stawisz temu czoło? — Wybieram pierwsze rozwiązanie. - Ach, tak. Rozumiem. - Cassie przeciągnęła dłonią po nastroszonych włosach. - Jest taka przypowieść Schopenhauera, nazywa się Die Stachelschwelne, czyli Jeżozwierze. Wyobraź sobie kilka tych zwierząt zimą, które zbijają się w gromadkę, żeby się ogrzać. Lecz oczywiście nie mogą się zanadto przytulić, bo się nawzajem pokaleczą. - Alegoryczne ostrzeżenie - wtrącił. - Zgadza się. Gdy się za bardzo odsuną od siebie, zamarzną na śmierć, a gdy zanadto się przytulą, będą cierpieć. Wszyscy tacy jesteśmy. To samo dotyczy ciebie i Lucasa. - Masz rację. On rzeczywiście przypomina jeżozwierza. • - Trzeba wam przyznać, że obaj jesteście równie trudni do zdobycia, jak średniowieczny zamek obronny. Chronicie się za zwodzonymi mostami i trzymacie na murach kotły wrzącego | oleju, przygotowani na oblężenie. Szable w dłoń! I pozostaje mieć nadzieję, że wystarczy zapasów w spiżarniach. - W porządku, moja droga. Skoro znacznie klarowniej niż ja widzisz sytuację, zadam ci podstawowe pytanie. Jak bardzo powinienem się martwić o syna? 427 - Trochę powinieneś. Chyba wiesz, że ćpa. Prawdopodobnie jest na haju kilka razy dziennie, a to może już wpływać na umiejętność koncentracji. - Kilka razy dziennie? Jesteś tego pewna? - Nie żartuj. Trzyma w bieliźniarce dwie butelki visinu, a w szafie pojemnik febreze'a w sprayu. Nick popatrzył na nią w osłupieniu. - To odświeżacz do tkanin, który bardzo skutecznie maskuje zapach marihuany na ubraniach. A w koszu na śmieci widziałam opakowanie po bibułkach marki Dutch Master. Nie mam wątpliwości, że sam robi sobie skręty. - Jezu... - szepnął. - Przecież ma dopiero szesnaście lat. - A będzie miał siedemnaście, potem osiemnaście. Sporo kłopotów jeszcze przed tobą. - Jeszcze rok temu byś go nie poznała. Był miły, kulturalny, uprawiał sport. — Dokładnie jak jego ojciec. - Owszem. Tyle że moja matka nie umarła, kiedy miałem piętnaście lat. - Co tym bardziej pogarsza sytuację, jeśli nie zaczniecie ze sobą rozmawiać. - To jeszcze dzieciak. Nie sądzę, żeby chciał ze mną rozmawiać o swoich uczuciach. Cassie zmierzyła go surowym spojrzeniem. — O co chodzi? — zdziwił się. - Nie miałam na myśli tylko Lucasa - powiedziała cicho -lecz przede wszystkim ciebie. .......,,...,_. Westchnął ciężko. • - Lubisz metafory? Więc teraz ja ci coś przypomnę. Pamiętasz tego kojota z filmów rysunkowych, który zawsze spadał z krawędzi klifu? - Oczywiście. Kojot Wile E. Zawsze mi się wydawało, że to karykaturalne uosobienie prezesa Acme Industries, n a®m - Pamiętasz, że gdy jest już w powietrzu, ciągle przebiera nogami, jakby dalej miał po czym biec? Nagle spogląda w dół 428 i zaczyna spadać jak kamień. Jaki stąd morał? Za żadną cholerę nie należy patrzeć w dół. - Piękne - powiedziała Cassie tak cierpko, jakby chłostała leszczynową rózgą. - Po prostu przeurocze. - W jej oczach pojawiły się gniewne ogniki. - Zwróciłeś uwagę, że Lucas nawet nie może na ciebie patrzeć? A i ty rzadko kiedy zaszczycasz go spojrzeniem. Skąd to się wzięło? - Jeśli znów wspomnisz o swoich jeżozwierzach z mrocznego boru, natychmiast wychodzę. — Chłopak stracił matkę i desperacko pragnie zacieśnić więzy z ojcem. Ale ciebie nigdy nie ma w domu, a jeśli już jesteś, to nieobecny duchem. Do tego nie należysz do ludzi specjalnie rozmownych. On by chciał, żebyś ukoił jego ból, ale ty nie potrafisz tego zrobić, bo nie wiesz jak. Więc im bardziej czuje się wyizolowany, tym bardziej zwraca się przeciwko tobie, a to z kolei budzi w tobie gniew. - Amatorska psychologia - odparł. - Jeśli to kolejna z twoich oryginalnych interpretacji, to muszę przyznać, że dość przekonująca, - To nie jest moja interpretacja. Mniej więcej to samo powiedział mi Lucas wprost. - Powiedział ci to? Nie wierzę. Ale - Był naćpany, Nick. I to nieźle. W pewnej chwili zaczął płakać i wygadał się. - Był naćpany? Przy tobie? - Wyciągnął całkiem zgrabnego, płaskiego skręta - powiedziała ze smutnym uśmiechem. - Wypaliliśmy go razem. A przy okazji odbyliśmy długą szczerą rozmowę. Żałuj, że go nie słyszałeś. Chłopak ma naprawdę sporo na głowie, a nie potrafi ci o tym powiedzieć. Masz olbrzymie zaległości. _„>. ..... - Paliłaś marihuanę z moim synem?! - Tak. - To szczyt nieodpowiedzialności. Jak mogłaś? - Tatusiu, chyba nie dotarło do ciebie, co mówiłam. - Przecież Lucas ma problem z tym świństwem. Powinnaś 429 starać się mu pomóc, a nie zachęcać go, do diabła! Dajesz mu zły przykład! — Powiedziałam mu, żeby spróbował odstawić to zielsko, przynajmniej w tygodniu, kiedy chodzi do szkoły. Mam wrażenie, że posłucha. - Niech to szlag! Co ty wyczyniasz?! Gówno mnie obchodzi twoje popieprzone dzieciństwo! Bo teraz spotykasz się z moim synem, szesnastolatkiem, który ma problem z narkotykami. Czy to do ciebie nie dociera?! * - Licz się ze słowami, Nick - syknęła ze złością. Wyraźnie poczerwieniała, ale zarazem jej rysy zastygły w rodzaj nieprzeniknionej maski. — Przeprowadziliśmy z Lucasem bardzo otwartą i szczerą rozmowę. Powiedział mi o wielu rzeczach. -Urwała i popatrzyła na niego spod półprzymkniętych powiek. W Nicku wściekłość konkurowała z rosnącym strachem. Z jednej strony pragnął wyraźnie dać do zrozumienia, co myśli na temat jej wspólnego palenia skrętów z chłopakiem, z drugiej ogarniało go przerażenie na myśl, czego mogła się dowiedzieć od Lucasa. W końcu nie miał żadnej pewności, czy syn rzeczywiście nie słyszał strzałów tamtej nocy. I czy nie podsłuchał, jak dyskutowali z Eddiem na temat tego, co się stało. - Na przykład? - spytał niepewnie. - Naprawdę o wielu różnych rzeczach - powtórzyła tajemniczym szeptem. Nick zamknął oczy, mając nadzieję, że w ten sposób łatwiej mu będzie zapanować nad oszalałym tętnem. A kiedy je otworzył, Cassie już nie było przy stoliku. .Okienko z informacją o wiadomości e-mailowej migotało na ekranie. Zaledwie Audrey sprawdziła, że to od Kevina 430 Lenehana, elektronika z laboratorium, niemal biegiem ruszyła przez salę. i - Jak sądzisz, która restauracja w mieście jest najlepsza? — zapytał szybko na jej widok. - Nie wiem. Może Terra? Nigdy tam nie byłam. - A co powiesz na Taco Gordito? - Czemu pytasz? - Bo jesteś mi winna dobry obiad. Mówiłem ci, że zapisy na tym cudeńku zaczynają się o trzeciej osiemnaście nad ranem w środę szesnastego, prawda? Już po tych zdarzeniach, które cię najbardziej interesują? - Znalazłeś coś nowego? - Twardy dysk jest podzielony na dwie partycje. Jedna służy do zapisu cyfrowych obrazów, druga zawiera oprogramowanie. - Odwrócił się do ekranu, przesunął kursor myszką i kliknął na którymś poleceniu. - Nawiasem mówiąc, to bardzo sprytne urządzenie. Ma stałe podłączenie do internetu. - To znaczy? - Facet może oglądać obrazy z kamer wokół domu przy swoim biurku w pracy. - I co z tego wynika? - Nic. Po prostu informuję cię o jego możliwościach. Ale spójrz na to. - Dla mnie to nic nieznaczące kolumny liczb. Nawet nie wiem, czego dotyczą. — Nie znasz się na sprzęcie? Nawet magnetowid mąż ci musi programować? - On też tego nie potrafi. - To podobnie jak ja. Wszyscy mają z tym kłopoty. Więc przyjrzyj się. To jest spis wszystkich zapisanych na dysku obrazów. - A to data z piętnastego? - Zgadza się. Według tego katalogu pierwsza rejestracja zaczęła się we wtorek piętnastego, cztery minuty po dwunastej w południe, a wcale nie piętnaście godzin później. - Więc znalazłeś starsze zapisy wideo? 431 - Niestety, nie. Chyba nie zrozumiałaś, o czym mówię. Ktoś musiał zaingerować w pracę systemu, przeformatował całą tę partycję dysku, na której są zapisywane obrazy, po czym przeresetował urządzenie i uruchomił program od początku, żeby wyglądało, że pierwsze zapisy pochodziły z trzeciej z minutami nad ranem w środę. Ale ten katalog świadczy jednoznacznie, że system został uruchomiony piętnaście godzin wcześniej. Według tych zapisów powinny istnieć pliki, które zostały zapisane we wtorek krótko po południu. Lecz jeśli spróbujesz się do nich dostać, otrzymasz informację, że plików nie można odnaleźć na dysku. - Zostały skasowane? - Oczywiście. Audrey zapatrzyła się na ekran. - Jesteś tego pewien? - Czego? Tego, że system zaczął rejestrować obrazy we wtorek o dwunastej cztery? To przecież jasne jak słońce. - Nie. Pytałam, czy na pewno nie da się odtworzyć wykasowanych zapisów. - Niestety. Przepadły na zawsze. - Niedobrze. - Czyżbym słyszał w twoim głosie rozczarowanie? Miałem nadzieję, że się ucieszysz. Zależało ci na dowodzie, że jakaś część zapisów została wykasowana, więc masz go teraz przed sobą. - Czytałeś w młodości powieść zatytułowaną Na szczęście - Moja matka sadzała mnie przed telewizorem, gdy nadawali One Life to Live albo General Hospital. Wszystkiego o życiu nauczyłem się z oper mydlanych. Pewnie dlatego jestem do dzisiaj samotny. - Ja czytałam ją setki razy. Główny bohater, chłopiec o imieniu Ned, dostaje zaproszenie na bal maskowy, lecz na nieszczęście ma się on odbyć tysiąc kilometrów od jego domu. Na szczęście przyjaciel pożycza mu samolot, w którym na nieszczęście psują się silniki. 432 - Uff. Nie cierpię takich historii. - Na szczęście w samolocie jest spadochron. - Lecz na nieszczęście nasz bohater jest poparzony, ma spalone dziewięćdziesiąt procent powierzchni ciała i nie może go na siebie włożyć. Widzisz, jaki jestem domyślny? - Ta sprawa przypomina mi podobną huśtawkę. Na szczęście jest coś, ale na nieszczęście nie ma czego innego. - To mniej więcej dokładnie oddaje moje życie seksualne - oznajmił Lenehan. - Na szczęście udaje mi się poderwać dziewczynę, która przyjeżdża ze mną do domu, lecz na nieszczęście okazuje się walczącą feministką i lesbijką, pragnącą mnie tylko nauczyć obsługi „Photoshopa". - Dzięki, Kevin. - Audrey wstała ze stołka. - Masz u mnie lunch w Taco Gordito. - Nie lunch, tylko obiad. Taka była umowa. Telefon komórkowy Nicka zadzwonił, kiedy on wjeżdżał na parking prawie pół godziny później niż zwykle. Dzwoniła Victoria Zander, wiceprezes Workplace Research, która przebywała w delegacji we Włoszech. - Nick, jestem właśnie w mediolańskim Salonie Interna-zionale del Mobile i tak się zdenerwowałam, że ledwie mogę mówić. - W porządku, Victorio. Weź parę głębszych oddechów i powiedz, co się stało. - Czy mógłbyś mi wyjaśnić, jakie właściwie masz zastrzeżenia do projektu Dashboard? Chodziło o nowy duży projekt, nad którym pracowała - zestaw elastycznych, modularnych przeszklonych ścianek działowych i przepierzeń, bardzo modnych, pięknie wykończonych - wktóry była bardzo zaangażowana. Nick także przywiązywał do niego olbrzymią wagę, chociaż głównie z 433 powodów marketingowych, bo na rynku nie było jeszcze czegoś podobnego, mieli więc szansę zdobyć mnóstwo zamówień. - O jakie zastrzeżenia ci chodzi? - Poświęciliśmy na ten projekt mnóstwo czasu i pieniędzy, a teraz... Przecież to po prostu nie ma sensu! „Wstrzymuję wszystkie większe inwestycje kapitałowe". Jak mam to rozumieć? I dlaczego nie raczyłeś mnie wcześniej uprzedzić, że zamierzasz podjąć taką decyzję? - Victorio... - Po prostu nie widzę sposobu, jak miałabym dalej pracować dla Strattona. Mówię poważnie. Chyba wiesz, że Herman Miller próbuje mnie do siebie ściągnąć już od dwóch lat, i szczerze mówiąc, oferuje znacznie lepsze warunki... - Zaczekaj chwilę. Uspokój się, dobrze? Kto ci powiedział, że zamierzam wstrzymać projekt Dashboard? - Jak to kto? Właśnie dostałam e-maila od Scotta. Już miał zapytać: Jakiego e-maila, powstrzymał się jednak i odparł spokojnie: - Zaszło jakieś nieporozumienie, Victorio. Oddzwonię do ciebie za kilka minut. Wyłączył aparat, wysiadł, trzaskając drzwiami, i energicznym krokiem ruszył na poszukiwanie McNally'ego. — Nie ma go tu, Nick - powiedziała Gloria. - Jest na spotkaniu. — Gdzie? — zapytał ostro. Zawahała się. >: : - Tego mi nie powiedział. * . ... • ,. - W takim razie zadzwoń na jego komórkę. Natychmiast. Była coraz bardziej zakłopotana. - Przykro mi, lecz aparaty komórkowe nie działają na terenie hali fabrycznej. - Jest w hali? Której? - W montowni krzeseł. Oprowadza kogoś po zakładzie. Jeśli dobrze pamiętał, Scott do tej pory odwiedzał halę montażową najwyżej dwukrotnie. 434 -Kogo? - Nick, ja... proszę... - Kazał ci zachować to w tajemnicy? Gloria zamknęła oczy i przytaknęła ruchem głowy. - Naprawdę strasznie mi przykro. Stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji. Kłopotliwej? Przecież jestem dyrektorem naczelnym tych zakładów, do cholery! - pomyślał. - Nie przejmuj się - mruknął. On sam nie był na hali od dobrych trzech miesięcy. Kiedyś odwiedzał ją co miesiąc, czasami nawet częściej, żeby przekonać się na własne oczy, jak idzie praca, porozmawiać z ludźmi, wysłuchać ich skarg, sprawdzić, jak duże są zapasy gotowych wyrobów. Starał się też uczestniczyć w komisjach kontroli jakości każdego wydziału, głównie po to, żeby dać dobry przykład, w nadziei, że wszyscy będą przywiązywać uwagę do wysokiej jakości produkcji, od kierowników wydziałów po majstrów. zmianowych. Przejął zwyczaj wizytowania hali po starym Devriesie, tyle że za czasów jego poprzednika nikt nie ośmieliłby się nazwać tych odwiedzin „spacerami Gemby", jak czyniono to obecnie. Określenie to wprowadził Scott, podobnie jak „Kaizen" i parę innych japońskich słów, które nawet trudno było spamiętać, a które Nickowi wydawały się równie egzaltowane jak moda na sushi. To z powodu masowych zwolnień odwiedziny na hali całkowicie straciły dla niego urok. Na każdym kroku wyczuwał wrogość robotników. Nie było dla niego żadną tajemnicą, że w powszechnym mniemaniu stary Devries koncentrował się na rozbudowie zakładów, on zaś na ich destrukcji. Teraz jednak uświadomił sobie z całą mocą, że stanowczo powinien wrócić do praktyki comiesięcznych odwiedzin w hali produkcyjnej, zarówno tej, jak i drugiej, znajdującej się około piętnastu kilometrów dalej. Obiecał sobie w duchu, że to zrobi. 435 Jeśli tylko będzie miał taką możliwość. A zakłady nadal będą funkcjonować. Jego wzrok przykuła duża biała tablica umieszczona nad bramą starego wielkiego budynku z czerwonej cegły. Widniał na niej napis: DNI OD OSTATNIEGO WYPADKU, a na wpuszczonym w nią dużym czarnym wyświetlaczu ciekłokrystalicznym czerwone cyfry pokazywały liczbę 322. Ktoś jednak skreślił słowo WYPADKU i dużym czarnym markerem napisał powyżej: ZWOLNIENIA Z PRACY. Ledwie skręcił w boczne wejście, uderzył go znajomy zapach rozgrzanego metalu, spawanego i lutowanego. Przywiodło mu to na myśl czasy, kiedy w tej samej hali odwiedzał ojca, a później, podczas wakacji w szkole średniej i na studiach, sam zatrudniał się okresowo do pracy przy taśmie. Pulchna dziewczyna, która siedziała przy starym poobijanym biurku, odbierała telefony, witała gości i rozdawała im ochronne gogle, na jego widok poderwała się z miejsca. - Dzień dobry, panie Conover. - Witaj, Beth. Nie pamiętał jej nazwiska, kojarzył tylko, że było pochodzenia włoskiego. Kiedy wpisywał się do książki gości, zwrócił uwagę, że Scott wszedł na halę około dwudziestu minut wcześniej. Wpisał się również towarzyszący mu mężczyzna, ale jego podpis był nieczytelny. - Rety, i pan, i dyrektor McNally w ciągu jednej godziny. Dzieje się coś ważnego, o czym powinnam wiedzieć? - Nic takiego. Prawdę mówiąc, szukam Scotta. Nie masz pojęcia, dokąd poszedł? - Nie, panie dyrektorze. Ale przyprowadził gościa. &: // — Nie zapamiętałaś jego nazwiska. - Niestety. Zrobiła smutną minę, jakby została przyłapana na niedopełnieniu obowiązku. Nick nie zamierzał jej jednak winić za to, że nie sprawdziła dokładnie personaliów gościa, którego przyprowadził dyrektor finansowy zakładów. - Scott nie mówił, dokąd się wybiera? 436 - - Nie, panie dyrektorze. Odniosłam wrażenie, że chce tylko oprowadzić gościa po hali. - Brad się nimi zaopiekował? - spytał, mając na myśli Kennedy'ego, kierownika hali, który zwykle oprowadzał ważnych gości. - Nie, panie dyrektorze. Chce pan, bym go teraz wezwała? - Nie trzeba, Beth. Zapomniał już, jak ogłuszający panuje tu hałas. Kilkaset tysięcy metrów sześciennych kubatury wypełniały donośne brzęki, trzaski, huki i zgrzyty. Ledwie uszedł parę kroków centralnym przejściem, trzymając się „zielonej linii" - drogi wyznaczonej przez szerokie zielone pasy, za którymi nie było bezpiecznie, bo niepodzielnie rządziły tam ciężary transportowane przez szybkie dźwigi suwnicowe — poczuł, jak betonowa posadzka drży pod stopami. Oznaczało to, że działa tysiącto-nowa prasa hydrauliczna wytłaczająca z grubej blachy ramy krzeseł marki Symbiosis. Zdumiewające było to, że prasa znajdowała się na drugim końcu hali, a nawet tu czuć było wibracje od jej potężnych uderzeń. Jednocześnie widok hali montażowej napełnił go dumą. Przecież to tu było serce zakładów Strattona, a nie w odpi-cowanym biurowcu z jego boksami oklejonymi srebrzystym sztucznym pluszem, ciekłokrystalicznymi monitorami i atmosferą wzajemnego nadskakiwania. Regularne uderzenia tysiąc-tonowego molocha, od których wibracje przenikały wzdłuż kręgosłupa każdego znajdującego się na hali człowieka, były niczym bicie tego serca. To właśnie tutaj wciąż można było zobaczyć niemal zabytkowe niebezpieczne urządzenia hydrauliczne mogące kształtować stalowe elementy prawie dziesięciocentymetrowej grubości. Na jednym z takich potworów, zdolnych w ułamku sekundy zmiażdżyć rękę nieuważnemu operatorowi, pracował jego ojciec. I on nie ustrzegł się wypadku, stracił kiedyś opuszek serdecznego palca prawej ręki na takiej starej zielonej prasie, co wprawiło go bardziej w zakłopotanie niż w złość, gdyż doskonale wiedział, że sam sobie był 437 winny. Tyle że po tylu latach bliskiego obcowania z urządzeniem poczuł się w głębi duszy chyba rozczarowany, że maszyna go zawiodła. Idąc przez halę i rozglądając się za Scottem, był coraz bardziej rozzłoszczony. To, że McNally, którego przecież zatrudnił i który był jego podwładnym, ma czelność bez konsultacji z nim blokować prace projektowe, zamrażać fundusze czy też dobierać klientów, traktował jak przejaw skrajnie bezczelnej niesubordynacji. Przecież na tej hali czterystu robotników zmianowych pracujących na akord i około stu na etatach pomocniczych wytwarzało krzesła przeznaczone dla odzianych w spodnie od Ar-maniego tyłków inwestorów bankowych i zarządców funduszy lokacyjnych bądź dla osłoniętych garsonkami Prądy pośladków kierowniczek artystycznych. Zawsze był pod wrażeniem czystości, jaka panowała w hali. Żadnych plam rozlanego oleju, granice poszczególnych sekcji były starannie oznakowane. Na początku każdej z nich wisiała tablica bezpieczeństwa pracy - zielona oznaczała, że nie zdarzył się żaden wypadek; żółta, że ktoś odniósł drobne obrażenia; czerwona, że doszło do wypadku wymagającego hospitalizacji. Całe szczęście, że nie mam takiej tablicy przed swoim domem, pomyślał ponuro. Tylko jakim kolorem można by oznaczyć śmierć człowieka? Wypatrywał dwóch mężczyzn w garniturach, łatwo wyróżniających się pośród mężczyzn (i nielicznych kobiet) w dżinsach i T-shirtach, z kaskami na głowach. Na monitorach telewizji przemysłowej co jakiś czas zmieniały się hasła będące efektem propagandy mającej podnosić morale załogi. RODZINA STRATTONA TROSZCZY SIĘ O TWOJĄ RODZINĘ: POROZMAWIAJ ZE SWOIM DORADCĄ FINANSOWYM. Albo: NAJWAŻNIEJSZYM INSPEKTOREM JAKOŚCI JEST NASZ KLIJENT. Czy też: STRATTON POZDRAWIA JIMA YEENSTRĘ, KTÓRY OBCHODZI 25-LECIE PRACY W ZAKŁADACH W FENWICK. Gdzieś za linią montażową foteli Symbiosis z głośników 438 radiowęzła płynęła piosenka Shadows zespołu Fleetwood Mac. Nick zapożyczył wiele rozwiązań z fabryki Forda, niemalże zmuszony do tego przez pracowników skarżących się na nudę pracy przy taśmie. Wszyscy woleli montować fotele od początku do końca, tęsknili za dawną satysfakcją z własnych dokonań. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. I teraz z taśmy co pięćdziesiąt cztery sekundy schodził gotowy fotelik, a palące się nad nią światła, które zmieniały barwę z zielonej na żółtą i czerwoną, sygnalizowały monterom upływ czasu. Tylko ta jedna linia produkcyjna wypuszczała tygodniowo dziesięć tysięcy foteli. Truchtem przebiegł przez kurtynę wodną zmywającą kurz i brud z folii zakrywających obicia foteli, które przesuwały się dalej w kierunku pomarańczowej sekcji magazynowej. Zaraz jednak zwolnił kroku, żeby trochę dłużej przyjrzeć się pracy robota, najnowszego nabytku, który prostował drut w wyciągarce, przycinał do odpowiedniej długości i formował z niego sprężynę do siedzeń. Za prasą przeznaczoną do formowania z wielkich arkuszy stalowej blachy tulei do obrotowych krzeseł drzemał mężczyzna w wielkich zielonych ochraniaczach na uszy. Najwyraźniej miał przerwę w pracy. Kierownik tej sekcji, Tommy Pratt, z daleka pomachał mu ręką i ruszył biegiem w jego kierunku. Nick po prostu nie mógł go zlekceważyć i pójść dalej. - Dzień dobry, panie Conover! - Pratt był drobnej budowy i sprawiał wrażenie jakby był większy, ale ściśnięto go do tych rozmiarów, bo wszystko w nim wyglądało na gęściejsze. Nawet kręcone ciemnoblond włosy były tak gęste, że przypominały kask na głowie. - Dość dawno pana tu widziałem. - Ale ciągnie wilka do lasu - odparł Nick podniesionym głosem, przekrzykując hałas panujący w hali. - Nie widziałeś Scotta McNally'ego? Pratt skinął głową i wskazał ręką drugi koniec budynku. - Dzięki - zawołał Nick. Ruchem głowy wskazał pomarańczową skrzynię, w której piętrzyła się gigantyczna sterta czarnych plastikowych wytłoczek. Poznał, że to osłony 439 siedzeń foteli. Był to niezwykły widok, gdyż wprowadzony przez Scotta system bieżących dostaw półproduktów od dawna chronił przed zbędnymi zapasami. Trzymanie takiej ilości elementów na hali montażowej było kardynalnym odstępstwem od reguł „produkcji oszczędnej". - Co to jest? - zapytał. - No właśnie, panie dyrektorze. Mamy sporo kłopotów z tymi wytłoczkami, zresztą nie tylko z tymi. Od czasu, kiedy kupujemy je na wolnym rynku... - Poważnie? Pierwsze słyszę. Będę musiał porozmawiać z kimś z Peerless, najlepiej bezpośrednio z Lennym. Fabryka tworzyw sztucznych Peerless z Saint Joseph w Michigan dostarczała Strattonowi wytłoczki do produkcji krzeseł i foteli od tak dawna, jak sięgał pamięcią. Nie znał jednak osobiście Lenny'ego Blocha, prezesa Peerless, z którym tylko parę razy rozmawiał przez telefon. — Och, nie, panie dyrektorze — wtrącił szybko Pratt. — W ubiegłym miesiącu zmieniliśmy dostawcę. Te wytłoczki pochodzą z Chin, jeśli się nie mylę. — Skąd? - Problem polega na tym, że gdy kupowaliśmy je od Peerless i trafiła się wadliwa partia, co zresztą zdarzało się wyjątkowo rzadko, wystarczył jeden telefon i nawet w ciągu nocy mieliśmy następną dostawę. Teraz musimy braki pakować do kontenerów i czekać w nieskończoność, aż zostaną wymienione. Kto zarządził zmianę dostawcy? - No cóż, jeśli dobrze pamiętał, Brad mówił, że nalegał na to Ted Hollander. Brad podobno próbował się z nim wykłócać, ale wie pan, przyszło z góry polecenie, że musimy maksymalnie ograniczać wszystkie koszty. Ted Hollander był wicedyrektorem do spraw kontroli i zaopatrzenia, bezpośrednio podlegał Scottowi McNally'emu. Nick z wściekłości aż zazgrzytał zębami. - Wrócimy jeszcze do tej sprawy - rzekł, siląc się na uprzejmość. - Kiedy każę rachubie przeanalizować koszty 440 odsyłania braków, dopiero wyjdzie na jaw cała prawda o programie oszczędnościowym. Odwrócił się, żeby odejść, ale Pratt złapał go za łokieć. - Przepraszam, panie Conover. Jeszcze jedno. Mam nadzieję, że pana nie zanudzam. Nie chciałbym, żeby pan pomyślał, że my tu nic nie robimy poza ciągłym narzekaniem. - O co chodzi? - O tę przeklętą linię Slear. Musieliśmy ją już dwa razy zatrzymywać od początku tej zmiany. To naprawdę strasznie rzutuje na naszą wydajność. - Jest chyba starsza ode mnie. - No właśnie. Technicy z serwisu już nie chcą jej naprawiać, powtarzają tylko, że powinniśmy ją wymienić. Wiem, że to byłby ogromny wydatek, ale wydaje mi się, że nie ma innego wyjścia. - Wierzę - odparł szybko Nick. Pratt zmarszczył czoło, jakby się spodziewał, że usłyszy jakieś kontrargumenty, po czym dodał: - Naprawdę nie chcę się skarżyć. Ale naprawdę jest w takim stanie, że nie opłaca się jej dłużej naprawiać. - Nie wątpię, że wiesz o tym najlepiej. - Już dawno złożyliśmy zamówienie, ale do dzisiaj nie zyskało akceptacji. Pańscy ludzie mówią, że teraz jest bardzo zły czas na takie inwestycje. Słyszałem, że podobno nawet zamrożono wszystkie poważniejsze wydatki kapitałowe. - Co rozumiesz pod pojęciem „moi ludzie"? - Złożyliśmy zapotrzebowanie w ubiegłym miesiącu i jakieś dwa tygodnie temu dostaliśmy odpowiedź od Hollandera. - Nie ma żadnego zamrożenia wydatków, jasne? Zwłaszcza na tak konieczny długofalowy zakup. — Nick pokręcił głową. - Niektórzy ludzie po prostu zbyt gorliwie traktują swoje obowiązki. Przepraszam. Zauważył dwóch mężczyzn w garniturach i goglach ochronnych przechodzących do „supermarketu", sekcji magazynowej z elementami do bieżącej produkcji. Szli energicznym 441 krokiem, a jeden z nich, Scott, gestykulował energicznie, tłumacząc coś drugiemu, w którym Nick rozpoznał prawnika poznanego poprzedniego wieczoru. O czym mógł go tak przekonywać? Gość z Chicago prawdopodobnie doradzał McNally'emu w jakichś sprawach organizacyjnych. Tylko dlaczego Scott, skoro sam odwiedzał halę montażową najwyżej raz do roku, musiał go aż wprowadzać w szczegóły produkcji, zachowując przy tym wszystko w tajemnicy? Oczywiście, nie istniał żaden racjonalny powód, dla którego specjalista od inwestycji finansowych miałby zwiedzać halę montażową Strattona. Nick miał olbrzymią ochotę dogonić ich i zagadać, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wolał nie wysłuchiwać dalszych kłamstw. 79 Nie czekał na niego e-mail od Cassie. Co prawda, wcale się go nie spodziewał, ale w głębi duszy liczył na jakąś wiadomość. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że jest jej winien przeprosiny, toteż napisał: Gdzie się podziała moja mała jeżozwierzyca? ,, > Wysłał wiadomość, obrócił ciekłokrystaliczny ekran bardziej do siebie, połączył się z internetem i wszedł do wyszukiwarki Google. Wprowadził imię i nazwisko Randalla Enrighta, następnie przepisał z wizytówki przyniesionej przez Cassie nazwę firmy prawniczej. Abbotsford Gruendig miało swoje biura między innymi w Londynie, Chicago, Los Angeles, Tokio i Hongkongu. Na swojej stronie głównej firma chwaliła się: „Abbotsford Gruendig, zatrudniająca ponad dwa tysiące prawników w 25 442 oddziałach na całym świecie, zapewnia kompleksową obsługę przedsiębiorstw krajowych i międzynarodowych, instytucji oraz agencji rządowych". Jeszcze raz wpisał w wyszukiwarce nazwisko Randalla En-righta. Wyświetliła się strona zawierająca długą listę specjalistów, zatytułowana FUZJE I NABYTKI. Tekst reklamowy na niej głosił: Nasi specjaliści są liderami w dziedzinie fuzji i nabytków przedsiębiorstw. Koncentrują się na transakcjach wymagających uwzględnienia różnych systemów prawnych. Prowadzą doradztwo w zakresie wymogów licencyjnych i zgodności z regulacjami prawnymi oraz zapewniają bieżącą obsługę prawną na obszarze ponad dwudziestu jurysdykcji. Wśród naszych klientów są liczne duże korporacje telekomunikacyjne, przedsiębiorstwa produkcyjne i zakłady zbrojeniowe. I tak dalej, i tak dalej. Do tego jeszcze koszmarnym żargonem prawniczym. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Scott wcale nie działa w kierunku wypracowania jakichś nowych zasad finansowania zakładów. Zmierzał w zupełnie innym kierunku. Stephanie Alstrom, radca prawny Strattona, miała na sobie granatową garsonkę i białą bluzkę, a na szyi ciężki i gruby złoty naszyjnik, zapewne mający jej nadać bardziej autorytatywny wygląd. Skutek był jednak odwrotny, bo wraz ze stanowiącymi komplet złotymi kolczykami tylko ją pomniejszał, podkreślał drobną budowę ciała. Siwe włosy były gładko zaczesane do tyłu, wargi zaciśnięte w wąską linię, a oczy mocno podkrążone. Niedawno przekroczyła pięćdziesiątkę, lecz wyglądała dwadzieścia lat starzej, chyba wskutek długoletniego obcowania z przepisami prawnymi dotyczącymi przedsiębiorstw. 443 - Usiądź, proszę - rzekł Nick. - Dzięki, że wpadłaś. - Nie ma sprawy. - Wyglądała na zatroskaną, ale w końcu zawsze sprawiała takie wrażenie. - Interesuje cię firma Ab-botsford Gruendig? : Przytaknął ruchem głowy. - Nie jestem pewna, co dokładnie chciałbyś o niej wiedzieć, ale to wielka międzynarodowa kancelaria prawna, mająca biura na całym świecie. Powstała z fuzji starej brytyjskiej firmy i młodej, szybko rozwijającej się niemieckiej. - A co możesz powiedzieć na temat Randalla Enrighta? - To specjalista od fuzji przedsiębiorstw, świetnie mówi po chińsku. Zrobił błyskotliwą karierę w doradztwie w zakresie chińskiego prawa. Przez lata pracował w Hongkongu, dopóki żona nie wymogła na nim powrotu do Stanów. Mogę zapytać, skąd to nagłe zainteresowanie właśnie nim? - Po prostu natknąłem się na jego nazwisko, nic poza tym. A co ci wiadomo o Stratton Asia Yentures? Alstrom zmarszczyła brwi. - Niewiele. To spółka pomocnicza założona przez Scotta. Jej sprawy nigdy nie przechodziły przez moje biuro. — To normalna procedura? - Mamy obowiązek sprawdzać kontrakty wszelkiego typu, ale nie ścigać ludzi, by zechcieli je nam przedstawić. Z tego, co mi wiadomo, Scott korzysta z usług lokalnej firmy prawniczej z Hongkongu. - Rzuć na to okiem z łaski swojej. - Nick podał jej wydruki z e-mailową korespondencją między Scottem a Martinem Lai z Hongkongu, którą McNally próbował skasować w swoim komputerze. Kiedy podniosła głowę znad papierów, dodał: - Dziesięć milionów dolarów przelanych na tajne konto w Makao. Co o tym sądzisz? Spojrzała mu w oczy, ale natychmiast spuściła wzrok. — Nie mam pojęcia, o co mnie właściwie prosisz. - Czy możesz sobie wyobrazić okoliczności, w których zaszłaby konieczność przelania dziesięciu milionów dolarów na tajne konto w Makao? 444 Zaczerwieniła się. - Wolałabym nie rzucać żadnych oszczerstw, dlatego nawet nie chcę wyobrażać sobie takich okoliczności. - Pytam cię zupełnie prywatnie, Steph. - I zostanie to między nami? - Oczywiście. Nikt się nie dowie. Po kilkusekundowym wahaniu odparła: - Widzę dwie możliwości. Makao to jedna wielka jaskinia prania brudnych pieniędzy. Tajne konta w tamtejszych bankach mają na przykład komunistyczni przywódcy chińscy, na tej samej zasadzie jak dyktatorzy z Trzeciego Świata lokujący swoje pieniądze na Kajmanach. - To ciekawe. Czy chodzi ci po głowie to samo, co mnie? Była coraz bardziej zakłopotana. - To malwersacja... albo łapówka. Nie chciałabym jednak ciągnąć tych spekulacji, Nick. - Rozumiem. - I wolałabym, żeby nikt się o tym nie dowiedział. - Czyżbyś bała się Scotta? Znowu spuściła głowę, wyraźnie unikając jego wzroku. Nie odpowiedziała, tylko nerwowo rozejrzała się na boki. - Przecież on pracuje dla mnie - dodał. - Przynajmniej na papierze. - Słucham? Tę uwagę odebrał jak silny cios w brzuch, aż na chwilę zatkało mu dech w piersi. - Według hierarchii służbowej jest twoim podwładnym, Nick - wyjaśniła pospiesznie. - Tylko to chciałam powiedzieć. 80 - Mam coś dla ciebie - rzekł Eddie przez telefon. - Spotkajmy się w małej sali konferencyjnej za dziesięć minut — zaproponował Nick. 445 Rinaldi cmoknął głośno. - A nie mógłbyś zajrzeć do mojego biura? - O co chodzi? :, - — Może po prostu mam dość jeżdżenia windą na górę. Pomyślał, że jedyną rzeczą gorszą od tej żałosnej, idiotycznej wymiany zdań może być forsowanie swoich warunków. — Nie ma sprawy — rzucił i odłożył słuchawkę. - Zdajesz sobie sprawę, ile e-maili rozsyła Scotty? - zaczął Eddie, usadawiając się wygodnie w swoim fotelu. Nie uszło uwagi Nicka, że to całkiem nowy fotel ze specjalnej, limitowanej linii Symbiosis, obity mięciutką prawdziwą skórą od Gucciego. - Działa jak jednoosobowy generator spamu albo coś w tym rodzaju. - Przepraszam, że cię obarczyłem tym zadaniem. Zauważył też, że Eddie ma nowy komputer, z największym ciekłokrystalicznym monitorem, jaki do tej pory widział. - Po pierwsze, chłoptaś jest uzależniony od levitry. Ściąga ten lek przez internet, bo pewnie nie chce ciągle chodzić do swojego lekarza. Rozumiesz, w małym miasteczku... — Mało mnie to obchodzi. - Poza tym kupuje kasety z filmami o seksie. Na przykład Jak być lepszym kochankiem, Popraw swoją wydolność, Seks przez całe życie... - Do diabła, to jego prywatne sprawy i nie mam najmniejszej ochoty tego wysłuchiwać. Interesują mnie tylko sprawy służbowe. - Nasze sprawy służbowe? - spytał z naciskiem Eddie. Wychylił się z fotela, wziął z biurka cienką kartonową teczkę i z trzaskiem położył ją przed Nickiem. — Więc tu masz coś, co jak najbardziej dotyczy naszej sprawy. Co ty w ogóle wiesz o tej cholernej Cassie Stadler? - Znów do tego wracamy? - warknął Nick. - Trzymaj się z dala od mojej poczty elektronicznej, bo... Rinaldi utkwił przenikliwe spojrzenie w jego twarzy. - Bo co? 446 Nick bez słowa tylko pokręcił głową. : - No właśnie. Jesteśmy teraz jak bracia syjamscy, ważnia-ku. A moim obowiązkiem jest ochrona, kapujesz? Serce zaczęło mu mocniej bić. Przygryzł dolną wargę. - Zrozum, że nie muszę czytać twoich zasranych e-maili -wycedził złowieszczo Eddie. - Zapominasz, że mogę obserwować twój dom na ekranie swojego komputera. - Obserwujesz mój dom? - Nick znowu pokręcił głową. -Po co? Tamten wzruszył ramionami. - Mówiłem ci, że obraz z kamer systemu alarmowego jest transmitowany przez internet do serwera firmy nadzorującej ochronę. Widzę, kto wchodzi do domu i wychodzi. Stąd wiem, jak często ta cipcia cię odwiedza. - Nie udzieliłem ci zgody na to, żebyś mnie szpiegował, jasne? - Kilka tygodni temu błagałeś mnie o pomoc. Już niedługo będziesz mi dziękował. Czy wiesz, że ta dupcia przez osiem miesięcy była zamknięta w wariatkowie? - Owszem - odparł stanowczo. - Tyle że nie osiem, ale sześć miesięcy, i wcale nie w wariatkowie. Przebywała w szpitalu psychiatrycznym z powodu silnego załamania nerwowego po tym, jak straciła większość przyjaciół ze studiów w pożarze akademika. I co z tego? - To pewnie wiesz także, że w ciągu ostatnich sześciu lat nie zapłaciła ani centa podatku dochodowego oraz ubezpieczenia społecznego? To znaczy, że cały czas jest bezrobotna? Nie wydaje ci się to dziwne? - Nie zamierzam jej angażować na stanowisku wicedyrektora do spraw osobowych. W ogóle nie zamierzam jej zatrudniać. Prowadzi kursy jogi. Jak ci się zdaje, ilu instruktorów jogi jest zatrudnionych na stałym etacie, pobiera pensję i regularnie płaci składki na ubezpieczenie? - To jeszcze nie koniec. Cassie to nawet nie jest jej prawdziwe imię. Nick zmarszczył brwi. 447 Eddie uśmiechnął się triumfująco. - Naprawdę nazywa się Helen Stadler. W jej akcie urodzenia brak choćby wzmianki o imieniu Cassie. Nie występowała formalnie o zmianę personaliów. Wymyśliła je sobie. i. - Co z tego? Do czego zmierzasz? - Mam co do niej dziwne przeczucie - odrzekł Rinaldi. -Coś mi śmierdzi. Już o tym mówiliśmy, ale pozwolę sobie powtórzyć: Nie obchodzi mnie, jak dobrze jest ci z nią w łóżku. Wolę jednak uniknąć zbędnego ryzyka. - Prosiłem cię tylko o to, żebyś sprawdził, co knuje Scott McNally. Po kilku sekundach napiętej ciszy Eddie wziął z biurka drugą teczkę i podał ją Nickowi. - No to masz wszystkie wiadomości, które rozszyfrowali moi chłopcy,- Co w nich jest? - W zasadzie to tylko jeden dokument w kilku wersjach, poprawianych i uzupełnianych, które wędrowały pocztą elektroniczną między Scottym a pewnym prawnikiem z Chicago. - Randallem Enrightem? Eddie przekrzywił głowę.- Co to za dokument? ,:- ,:- - Mnie pytasz? Stek prawniczego bełkotu. Nick pobieżnie przejrzał wydruki w teczce. Wiele z nich miało w nagłówku napis PROPOZYCJA albo KOREKTA. Kartki były pokryte drobnym drukiem, w tekście aż roiło się od specjalistycznych sformułowań poprzetykanych liczbami, jakby miał przed sobą diabelskie nasienie zrodzone ze związku prawnika z księgowym. - Nie podejrzewasz, że chodzi tu o sprzedaż tajemnic firmy? -zapytał Eddie. * Nick pokręcił głową. - Nasz Scott byłby do tego niezdolny... Wcale nie sprzedaje tajemnic firmy. — Czyżby? 448 - Na pewno. - Ledwie mógł wydusić z siebie głos przez zaciśnięte gardło. - On sprzedaje całą firmę. 81 - Dlaczego mi ufasz? - zapytała Stephanie Alstrom. Spotkali się w małej sali konferencyjnej sąsiadującej z jej gabinetem. Nick uzmysłowił sobie, że w tym przeklętym biurowcu trudno nawet o odrobinę prywatności. Wszyscy wiedzieli, kto się z kim spotyka. Bez trudu mogli ich podsłuchać. - O co ci chodzi? - Scott wbija ci nóż w plecy, a przecież jego także sam przyjąłeś do pracy. - Pewnie kieruję się wyłącznie instynktem. Chcesz powiedzieć, że ty również działasz przeciwko mnie? — Nie. — Uśmiechnęła się. Chyba jeszcze nigdy nie widział uśmiechu na jej ustach, toteż zdziwiło go, jak gęstą siateczką zmarszczek pokryła się jej twarz. - W takim razie powinnam się chyba czuć zaszczycona. > - No cóż, instynkt już nieraz mnie zawodził, ale przecież nie można do wszystkich odnosić się podejrzliwie. - Celna uwaga - powiedziała, wkładając okulary bez oprawek. - Chyba zdajesz sobie sprawę, co to jest, prawda? / - Projekt „Ostatecznej umowy sprzedaży" - odparł. W swojej karierze miał do czynienia z setkami podobnych umów i choć od terminologii prawniczej robiło mu się niedobrze, przez lata nauczył się wyławiać zasadnicze elementy z gąszczu słów. - Fairfield Eąuity Partners sprzedaje nas jakiejś firmie z Hongkongu o nazwie Pacific Rim Investors. Stephanie wolno pokiwała głową. . '-%«•Y/ - Ja wyczytałam z tego coś innego, bardzo dziwnego. Z jednej strony nie ma nawet wzmianki o załączonym spisie naszego majątku, ani słowa o budynkach, maszynach, pracownikachprzecież gdyby chcieli nas sprzedać w całości, musieliby dołączyć taką listę. Z drugiej zaś, w rozdziale dotyczącym roszczeń i gwarancji, znajduje się zapis, że kupujący bierze na siebie wszelkie koszty, zobowiązania, i tak dalej, związane z zaniknięciem fabryk na terenie Stanów Zjednoczonych i zwolnieniem wszystkich pracowników. Zatem sprawa jest jasna. Pacific Rim kupuje tylko markę Strattona. I pozbywa się całej reszty. Nick spoglądał na nią przez chwilę. - Nasze zakłady są im niepotrzebne, mają do diabła swoich w Szenżen. Godzą się jednak zapłacić aż tyle za samą markę? - Stratton ma swoją renomę, to stara amerykańska marka, kojarząca się z elegancją i solidnością. Poza tym utrzymają nasze kanały dystrybucji. Pomyśl tylko, będą mogli produkować ten sam sprzęt dużo taniej, znakować metkami z nazwą Strattona i sprzedawać tutaj z olbrzymim zyskiem. Żadna amerykańska firma nie wytrzyma takiej konkurencji. Wiesz coś więcej o tym Pacific Rim Investors? - Nie, ale się dowiem, jeśli ci zależy. Wygląda na to, że Randall Enright wcale nie pracuje dla Fairfield, tylko reprezentuje nabywcę, Pacific Rim. Nick przytaknął ruchem głowy. Teraz już rozumiał, dlaczego Scott oprowadzał Enrighta po hali montażowej. Prawnik przyjechał do Fen wiek, by zrobić na miejscu rozeznanie dla swojego klienta, którego przedstawiciele nie mogli odwiedzić zakładów, skoro zależało im na utrzymaniu transakcji w tajemnicy. - Powinni cię przynajmniej o tym uprzedzić - dodała Al-strom. - Wiedzieli, że narobiłbym strasznego piekła. - I z tego powodu wciągnęli Scotta do rady nadzorczej. Azjaci zawsze chcą rozmawiać wyłącznie z przedstawicielami najwyższych władz. Gdyby Todd Muldaur uznał, że zwolnienie cię ze stanowiska ułatwi podpisanie tej umowy, już by to zrobił. — Masz rację.•- 450 - Według mnie nie chcieli odstraszyć potencjalnego nabywcy, zwalniając dyrektora naczelnego tuż przed podpisaniem umowy. To by niepotrzebnie zwróciło uwagę na naszą firmę. Mogli się też obawiać twoich kontaktów. Dużo sprytniejszym posunięciem było odizolowanie cię od całej sprawy. Co też uczynili. - Do tej pory uważałem Todda Muldaura za idiotę, ale byłem w błędzie. To zwykły parszywy kutas. Czy mogłabyś mi przybliżyć warunki tej umowy? Przygryzła wargi, aż kąciki jej ust powędrowały ku dołowi. - Szczerze mówiąc, jeszcze nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Dodatkowe warunki sprawiają wrażenie kuszącej zachęty dla nabywcy. Jeśli się nie mylę, chodzi wyłącznie o przyspieszenie negocjacji i jak najszybsze dobicie targu. Ale to tylko moje przypuszczenia. Nie wolałbyś porozmawiać z kimś, kto zna kulisy tej sprawy? - Na przykład z kim? Scott jest jedynym znanym mi człowiekiem, który dobrze wie, co się naprawdę za tym kryje. - Na pewno wie, ale nie jest jedyny - odparła Stephanie. -Czy Hutch jeszcze się do ciebie odzywa? 82 Nick zaczął odczuwać strach przed pokazywaniem się w miejscach publicznych. Nie obejmowało to jeszcze wyjścia do pracy, choć i to wymagało coraz większego wysiłku, bo musiał się wcielać w rolę dyrektora naczelnego, pewnego siebie, otwartego i towarzyskiego, podczas gdy trujący jad wściekłości wysączał się z niego każdym porem. Ale gdy chodziło o udział w szkolnym zebraniu, zakupy czy spotkanie z klientem w restauracji, z coraz większym trudem przychodziło mu się ukrywać za maską obojętności. Sytuacje, w których do niedawna czuł się tylko niezręcznie, 451 na przykład spotkania z ludźmi zwolnionymi z fabryki, wymieniane z nimi sztucznie uprzejme uwagi, teraz były dla niego po prostu nie do zniesienia. Na każdym kroku i przed każdym napotkanym człowiekiem czuł się tak, jakby miał na piersi zawieszoną wielką tablicę z migającym jaskrawym neonem, którego pomarańczowe rurki układały się w słowo MORDERCA. Tak samo było tego wieczoru, kiedy zasiadł na widowni, żeby wysłuchać recitalu fortepianowego Julii. Od tak dawna czekała na ten występ z narastającą tremą. Koncert odbywał się w starej sali widowiskowej Aftermath Hali, zbudowanej jeszcze w latach trzydziestych, przesiąkniętej wszechobecną wonią pleśni. Wielki koncertowy fortepian Steinwaya stał na żółtym podwyższeniu z desek, na tle purpurowej aksamitnej kurtyny dopasowanej odcieniem do aksamitu składanych foteli z niewygodnymi oparciami ze sklejki. Jeszcze w lobby Nick zwrócił uwagę na biegających nerwowo chłopców w garniturkach i krawatach oraz dziewczynki w drogich sukienkach. Jego wzrok przyciągnęło zwłaszcza dwóch prowadzonych za ręce chyba przez siostrę czarnoskórych malców w białych frakach i muszkach. Był to niecodzienny widok, wziąwszy pod uwagę, jak niewiele czarnych mieszkało w Fenwick. Zaskoczył go też widok siostry Laury. Abby była parę lat starsza od jego zmarłej żony, miała też dwójkę dzieci, wyszła za mąż za człowieka z pokaźnym funduszem hipotecznym, lecz całkiem pozbawionego osobowości. Przedstawiał się jako pisarz, ale spędzał czas głównie na grze w tenisa i golfa. Abby miała równie przejrzyście błękitne oczy jak Laura i podobnie smukłą kształtną szyję. Ale w przeciwieństwie do siostry, która nosiła piękne ciemnoblond loki, jej włosy były błyszczące, proste, opadające na ramiona. Bardziej powściągliwa, nosiła się niemal po królewsku i pozowała na niedostępną. Nick nie za bardzo ją lubił, a jego uczucie było chyba odwzajemnione. - Hej - zagadnął cicho, biorąc ją pod rękę. - Miło mi, że przyszłaś. Julia będzie w siódmym niebie. 452 - Byłam bardzo dumna, gdy do mnie zadzwoniła. - Naprawdę? , - Dziwi cię to? Nie kazałeś jej zadzwonić? - I tak nie zrobiłaby niczego, co bym jej kazał. Chyba wiesz o tym? Co u was słychać? - Wszystko w porządku. A jak radzisz sobie z dziećmi? Wzruszył ramionami. - Czasem lepiej, czasem gorzej. Bardzo tęsknią za matką. - To zrozumiałe. Ty pewnie mniej? - Chyba chcąc złagodzić wrażenie, uśmiechnęła się skąpo, lecz wypadło to niezbyt naturalnie. - Daj spokój. Wszystkim nam tak samo jej brakuje. Dlaczego tak długo się nie pokazywaliście? - Och... -jęknęła cicho. - W całym tym zamieszaniu... - Jakim? Zamrugała szybko, najwyraźniej speszona. Po chwili mruknęła: - Zrozum, Nick, to dla mnie bardzo trudne. Od czasu... - Przecież nie robię ci żadnych wymówek - wtrącił pospiesznie. - Mówię tylko, że w końcu jesteśmy rodziną. - Mylisz się, Nick - oznajmiła, zadzierając głowę. Z błyskiem w oczach dodała ciszej: - Chodzi o to, że... ilekroć na ciebie patrzę... - spuściła wzrok, ale zaraz go podniosła - ...ile razy się spotykamy, robi mi się niedobrze. Odebrał to tak, jakby jednym ciosem zmiażdżyła mu krtań. Przebiegła obok nich grupka dzieci w różnym wieku, odświętnie ubranych, bardzo podekscytowanych. Przez otwarte drzwi sali prób doleciało parę taktów szybkich pasaży fortepianowych, granych z taką wprawą, jakby koncertował zawodowiec w Carnegie Hali. W jego pamięci odżył widok nagich zwłok Laury, już zabalsamowanych, leżących na stole sekcyjnym, kiedy ze łzami w oczach przystępował do ich ubierania. Stanowczo zażądał, by zostawiono to jemu, na co kierownik domu pogrzebowego przystał z wyraźnym ociąganiem. Nie mógł spojrzeć na wos-kowobladą twarz żony, jakby pokrytą imitacją jej pięknej, 453 błyszczącej skóry, którą przecież tyle razy zasypywał pocałunkami. •-••- Zatem uważasz, że to przeze mnie doszło do wypadku, prawda? - Naprawdę nie widzę sensu, żebyśmy do tego wracali -odparła ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Gdzie jest Julia? - Pewnie stoi w kolejce do fortepianu w sali prób. Poczuł nagle czyjąś dłoń na ramieniu, obejrzał się i ze zdumieniem ujrzał Cassie. Serce od razu zabiło mu mocniej. Wspięła się na palce i delikatnie cmoknęła go w usta. - Cassie... Matko Boska, nie miałem pojęcia... - Za nic w świecie nie przegapiłabym takiego koncertu. - I tobie Julia kazała tu przyjechać? - Powiedziała mi tylko o swoim występie, niczego nie kazała. Moim zdaniem recital fortepianowy córki zalicza się do obowiązków rodzinnych, prawda? O rety... - Daj spokój, w zasadzie jesteśmy już rodziną. Poza tym, bardzo lubię klasyczną muzykę fortepianową. Nie wiedziałeś o tym? - Nie, lecz wcale mnie to nie dziwi. Jeszcze raz wspięła się na palce i szepnęła mu do ucha: .••,.» — Jestem ci winna przeprosiny. Muśnięcie jej ciepłego oddechu na szyi wprawiło go w podniecenie. Cassie jednak oddaliła się pospiesznie, nim zdążył ją przedstawić. - Kim jest twoja nowa znajoma? - Ostry głos Abby natychmiast przywrócił go do rzeczywistości, tym bardziej że wyłowił w nim ironiczny ton. • • - .> - Na chwilę go to zmroziło. - Ma na imię Cassie... To znaczy, jest.nie znajomą? Panienką do rżnięcia? Skąd! Jest córką faceta, którego zamordowałem. Czy to nie zabawny zbieg okoliczności? Opowiedz o tym Craigowi, będzie miał 454 wreszcie dobry temat na powieść. Możesz go nawet zachęcić, żeby zaczął pisać. - Jest bardzo ładna. - Uniesione brwi Abby i półprzymknięte powieki sprawiały, że zabrzmiało to pogardliwie. Pokiwał głową, coraz bardziej speszony. - Nie wygląda mi jednak na kobietę w typie Nicka Co-novera. Jest może... artystką czy coś w tym rodzaju? - Owszem, trochę maluje i prowadzi kursy jogi. - To dobrze, że znów się z kimś spotykasz. - Chyba nie mogło to zabrzmieć bardziej sztucznie. - No cóż... - W końcu minął rok, prawda? - dodała z ożywieniem, ale w jej śpiewnym głosie zabrzmiały ostre, lodowate tony. - Już wolno ci się umawiać. Uśmiechnęła się triumfalnie, nawet nie próbując ukryć sarkazmu. Nie odpowiedział. Nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Kiedy Audrey weszła, LaTonya instruowała właśnie jakieś biedactwo, wymachując w powietrzu palcem przypominającym groźną broń, z bardzo długim paznokciem barwy koralowej - samoprzylepnym francuskim tipsem pochodzącym z zestawu, do którego zakupu i ją od dawna namawiała. Była ubrana w długą workowatą suknię koloru awokado i miała w uszach olbrzymie kolczyki. — Zgadza się — mówiła z naciskiem. — Można bez trudu zarobić sto pięćdziesiąt dolarów na godzinę, wędrując tylko po internecie. Nie trzeba nawet wychodzić z domu, można cały dzień być w piżamie. Bierze się pieniądze za wyrażanie własnych opinii! Na widok bratowej od razu się rozpromieniła. - Już myślałam, że wciąż jesteś w pracy - powiedziała, obejmując ją w niedźwiedzim uścisku. - Tylko mi nie mów, że Leon także tu jest - dodała, zapominając całkowicie o swoich 455 naukach, dzięki czemu jej ofiara mogła się niepostrzeżenie oddalić. - Nawet nie wiem, gdzie się podziewa - przyznała szczerze Audrey. - Nie było go w domu, kiedy wpadłam się przebrać, - Aha, no tak... - LaTonya zamruczała znacząco. - Pewne jest tylko to, że nie pracuje. - Czyżbyś wiedziała coś, co przede mną ukrywasz? - zapytała Audrey, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to desperacko. - O Leonie? Myślisz, że on mi się zwierza? •> •>• — LaTonya, siostrzyczko — rzekła cicho Audrey, przysuwając się o krok. - Martwię się o niego. - Za bardzo się martwisz, ot co. A on na to nie zasługuje. - Nie o to mi chodziło. Leon... no cóż, coraz częściej wychodzi z domu... .-....... - Lepiej dziękuj za to Bogu. - My... nie mamy prywatnego życia już od bardzo dawna. - Zdobyła się na odwagę. LaTonya potrząsnęła głową. - Wiesz co? Wcale nie jestem pewna, czy chciałabym znać intymne szczegóły z życia mego brata. — Może i racja, ale... Dzieje się coś złego. Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? Zaczął jeszcze bardziej pić? - Nie, chyba nie na tym polega problem. Po prostu bardzo często znika z domu. — I myślisz, że ten łotr cię zdradza? : .!> •• - > ^-Łzy popłynęły Audrey po policzkach. Przygryzła wargi i przytaknęła ruchem głowy. - Chcesz, żebym z nim porozmawiała? Jeśli masz rację, obetnę mu jaja. - Nie, sama spróbuję porozmawiać. - Tylko natychmiast mi powiedz, jeśli się czegoś dowiesz, słyszysz? Ten leniwy obibok nie wie, ile miał szczęścia, że spotkał w życiu ciebie. 456 83 Serce jej się ścisnęło, gdy słuchała, jak córka Nicholasa Conovera gra pierwsze preludium z Das wohltemperierte Kla-vier. Nie chodziło o to, że grała dość kiepsko, pomyliła się kilka razy i wystukiwała dźwięki mechanicznie. W porównaniu z nią Camille wypadła jak gwiazda wieczoru, zagrała walca Brahmsa idealnie, z wyczuciem, co napełniło Audrey bezgraniczną dumą. Przyczyną była świadomość, co w najbliższym czasie czeka Julię Conover. Ta mała dziewczynka, śmiesznie wyglądająca w długiej balowej sukni, niedawno straciła matkę, co przecież nie powinno się przydarzyć żadnemu dziecku. A teraz miała stracić także ojca. Czuła bowiem przez skórę, że już w najbliższych dniach Conover zostanie aresztowany pod zarzutem morderstwa. Zatem mała będzie mogła się z nim widywać jedynie podczas odwiedzin w areszcie, spoglądać przez kuloodporną szybę na ojca w jaskrawopomarańczowym więziennym kombinezonie. Nie było wątpliwości, że proces przed sądem wywróci jej życie do góry nogami. Na każdym kroku będzie słyszała zjadliwe plotki i codziennie zasypiała z płaczem, nie mając się do kogo przytulić poza nianią. Aż strach było o tym wszystkim myśleć. Później jej ojciec zostanie odesłany do więzienia. I dla tej małej dziewczynki, która, co prawda, kiepsko gra na fortepianie, ale promieniuje słodyczą i dziecięcą niewinnością, życie odmieni się na zawsze. Nie tylko Andrew Stadler był ofiarą zabójcy, ona także nią będzie. Takie myśli przepełniały serce Audrey złowróżbnym smutkiem. Kiedy nauczycielka muzyki, pani Guarini, podziękowała wszystkim za wysłuchanie koncertu i zaprosiła do bufetu, Audrey wstała, odwróciła się i od razu spostrzegła Nicholasa Co-novera. Trzymał w ręku kamerę wideo. Obok niego siedziała piękna młoda kobieta, a za nią przystojny syn Conovera, Lucas. Minęło dobre kilka sekund, nim Audrey, patrząc, jak kobieta 457 kładzie dłoń na karku mężczyzny i pieszczotliwym gestem gładzi go po włosach, rozpoznała ją. To była Cassie Stadler. Córka Andrew Stadlera. Widok był szokujący. W pierwszej chwili nie wiedziała, co o tym myśleć, w jakich kategoriach to traktować. Ale wniosek był jeden, Nicholas Conover miał romans z córką człowieka, którego zamordował. Audrey odniosła takie wrażenie, jakby w długim korytarzu nagle otworzyły się wszystkie drzwi. ..„,... ,, 84 Musiało do tego dojść, skoro obaj przyjeżdżali do pracy o tej samej porze. Ostatnio wyraźnie się unikali. Nawet na zebraniach, w których uczestniczyli, witali się tylko, zachowując pozory uprzejmości, nie rozmawiali jednak ze sobą. Teraz jednak po prostu wpadli na siebie. Nick czekał na windę, kiedy pojawił się McNally. Odezwał się pierwszy: - Dzień dobry, Scott. >••,,•.- •>„ -, , Dzień dobry, Nick. Na dłużej zapadło milczenie. Szczęśliwie dołączyła do nich jeszcze kobieta pracująca w dziale rachuby. Uprzejmie powitała Scotta, który był jej szefem, po czym rzuciła nieśmiałe „cześć" w kierunku Conovera. Jechali na górę w ciszy, wpatrując się w liczby zmieniające się na wyświetlaczu. Kiedy kobieta wysiadła na trzecim piętrze, Nick odwrócił się do Scotta. - Jesteś ostatnio bardzo zajęty - rzekł nieco ostrzejszym tonem, niż zamierzał. McNally wzruszył ramionami. , - Jakzwykle. 458 - Zwykle poświęcasz czas na zamrażanie takich projektów jak Dashboard? Chwila zawahania. - Prawdę mówiąc, tylko go wstrzymałem na krótko. - Nie wiedziałem, że nadzór nad pracami projektowymi wchodzi w zakres twoich obowiązków. Scott zrobił kwaśną minę, jakby nie był pewien, czy nie potraktować tego pytania jak zaczepki, odparł jednak: - Troszczę się jedynie o wszelkie wydatki w tak dużej skali. Rozległ się dzwonek, winda stanęła na ich piętrze. * - No cóż - rzucił McNally z wyraźną ulgą. - Jak się domyślam, wrócimy jeszcze do tej rozmowy. Nick błyskawicznie sięgnął do tablicy i wcisnął guzik stopu, zatrzymując drzwi, które zaczęły się już rozsuwać. Jednocześnie zaterkotał dzwonek alarmowy, którego dźwięk rozległ się dudniącym echem gdzieś z głębi szybu windowego. - Co robisz, do cholery?... - Po czyjej jesteś stronie, Scott? - syknął z wściekłością Nick, zmuszając księgowego, by cofnął się o krok w róg windy. - Myślisz, że nie wiem, co się dzieje? Spodziewał się, że w odpowiedzi jak zwykle usłyszy pokrętne wymówki. Lecz McNally tylko poczerwieniał jak burak i oczy mu się rozszerzyły. Nie było w nich jednak ani cienia strachu, jedynie wściekłość. Przypomniał sobie słowa Cassie: „On się ciebie wcale nie boi". — Tu nie ma żadnych stron, Nick. To nie jest rozgrywka między białymi i czarnymi. — Posłuchaj mnie uważnie. Nie będziesz więcej zamrażał czy też „wstrzymywał" żadnych projektów, zarządzał zmianę dostawcy i dokonywał jakichkolwiek zmian bez porozumienia ze mną, jasne? - To nie takie proste - odparł butnie Scott, a jego lewa powieka zaczęła nerwowo drgać. - Po całych dniach podejmuję różne decyzje... 459 Dzwonek alarmowy wciąż natrętnie terkotał. - Jak ci się zdaje, dla kogo pracujesz? — syknął Nick jeszcze ciszej, niemal szeptem. - Każda twoja decyzja, każde polecenie, które będzie wykraczało poza zakres twoich obowiązków służbowych, zostanie przeze mnie natychmiast anulowane. Nawet na forum publicznym, jeśli zajdzie taka potrzeba. Bo musisz zrozumieć, Scott, że pracujesz dla mnie, czy ci się to podoba, czy nie. Nie dla Todda Muldaura ani Willarda Os-gooda, ale dla mnie. Zrozumiano? McNally jeszcze bardziej wybałuszył oczy, a powieka zadrgała mu mocniej. W końcu się odezwał: - Powstaje zatem pytanie, dla kogo ty pracujesz? Bo obaj pracujemy dla udziałowców spółki. To chyba dość proste. Twój problem polega na tym, że nigdy do końca tego nie rozumiałeś. Mówisz o zarządzaniu tym przedsiębiorstwem, jakby to była twoja własność. W takim razie mam dla ciebie nowinę. To nie jest twoja własność. Ani też moja. Uważasz się za lepszego ode mnie, bo masz łzy w oczach, kiedy podpisujesz kolejne zwolnienia? Bo wciąż mówisz o rodzinie Strattona? Ale prawda jest taka, Nick, że to żadna rodzina. Tylko zwykły interes. Świetnie się prezentujesz w oczach analityków z Wall Street, ale ten doskonały wygląd nie czyni jeszcze z ciebie superbohatera. -.....-.................... ..,,....,. - Dość tego, Scott. - Fairfield dał ci tylko kluczyki do samochodu, ale nie samochód, Nick zaczerpnął głębszy oddech. .-..-• . ••<* - Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co się dzieje -oznajmił nieszczerze. - Na pewno? Boja mam wątpliwości. Wychylił się z fotela, wyjął z aktówki kartonową teczkę i położył ją na biurku. Osgood otworzył ją, zsunął okulary na czoło i zaczął czytać. Nick zwrócił uwagę, że poziome zmarszczki na jego czole są idealnie proste i rozmieszczone w jednakowych odstępach, jak gdyby zostały zrobione przy linijce. Po chwili finansista podniósł wzrok znad dokumentów. - Ja też bym wolał, żeby nie załatwiał spraw w ten sposób. 510 - W jaki sposób? - W tajemnicy przed tobą. Nie lubię takich metod. Wolę stawiać sprawy jasno i otwarcie. Ale wreszcie rozumiem, dlaczego chciałeś ze mną rozmawiać. I rozumiem też przyczynę twojego niepokoju. - Nie o to chodzi - odparł szybko Nick. - Dla mnie też jest oczywiste, że wolał załatwić wszystko za moimi plecami. Świetnie wiedział, że będę przeciwny podpisaniu takiej umowy. Mimo że nie mam żadnej mocy, aby go powstrzymać, obawiał się zapewne, że narobię strasznego szumu wokół tego kontraktu, może nawet ujawnię sprawę opinii publicznej. Doszedł do wniosku, że zdecydowanie lepiej będzie prowadzić negocjacje w tajemnicy przede mną, mnie zaś wtajemniczyć dopiero po fakcie. Wtedy byłoby za późno na cokolwiek. - Coś w tym rodzaju. Ale, jak już powiedziałem, to nie są moje metody działania. - Jak rozumiem, Todd potrzebował szybkiego przypływu gotówki, żeby pokryć straty w swoich funduszach powstałe na skutek chybionych inwestycji w przemysł półprzewodnikowy, a przekształcanie firmy w spółkę akcyjną ciągnęłoby się całą wieczność. - Tłumaczyłem mu, że jesteś rozsądnym człowiekiem, Nick. Powinien był grać z tobą w otwarte karty. - Podejrzewam, że najpierw powinien z panem zagrać w otwarte karty. Wyjaśnić, na przykład, kim jest dobra wróżka kryjąca się za spółką Pacific Rim Investors. Podejrzewam, że uznał, iż pan, przy swoich poglądach politycznych, nawet nie będzie chciał słyszeć, skąd naprawdę pochodzą te pieniądze. -Zawiesił na chwilę głos. - A pochodzą od ChALW. Osgood znowu zamrugał szybko. - Ten skrót oznacza Chińską Armię Ludowo-Wyzwoleńczą - wyjaśnił Nick. - Chińską armię komunistyczną. - Dobrze wiem, co oznacza - odparł chłodno Osgood. -Myślisz, że dochrapałbym się tego, co mam, gdybym nie wiedział o takich rzeczach? - Zatem wiedział pan o tym? 511 - Wielkie nieba! Oczywiście, że tak. Nie ma w tym niczego niezgodnego z prawem, mój przyjacielu. — Chcecie podpisać umowę z chińskimi komunistami? -powtórzył Nick w desperackiej nadziei, że jednak obudzi sumienie starego prawicowca. - Och, na miłość boską, przecież tu chodzi o sprzęt biurowy, a nie rakiety Patriot czy broń jądrową. Wyłącznie o biurka, krzesła i regały. Trudno uznać, że chcemy sprzedać nieprzyjacielowi linę, na której nas powiesi. - A przyjrzał się pan dokładnie liczbom zestawienia finansowego Strattona, które Todd dostarczył Pacific Rim Inve-stors? Osgood zamknął teczkę i odsunął ją od siebie. - Nigdy nie wnikam w takie szczegóły, bo nie lubię zaglądać wspólnikom przez ramię. Obaj jesteśmy ludźmi interesu, Nick... - Jednak powinien pan im się przyjrzeć. Sprawozdanie finansowe przedstawione przez Todda jest fałszywe. Spreparował je mój księgowy Scott McNally, który świetnie wie, jak należy malować świnię szminką. Znów w uśmiechu zabłysły porcelanowe sztuczne zęby. - Mam wrażenie, Nick, że za długo siedzisz na Środkowym Zachodzie. Nie przemawia do mnie jednak twoja wersja roli Jimmy'ego Stewarta z filmu Pan Smith jedzie do Waszyngtonu. - Nie chodzi mi o kwestie moralne, Willard. Tylko o łamanie prawa. Osgood lekceważąco machnął ręką. - Są setki sposobów prowadzenia księgowości. Poza tym, umowa zawiera klauzulę chroniącą nas przed odpowiedzialnością karną, nawet gdyby nabywca poniewczasie odkrył oszustwo. - A więc o tym także pan wie? - zapytał głucho Nick. Osgood utkwił w nim świdrujące spojrzenie, jakby chciał go przewiercić na wylot. - Conover, naprawdę marnujesz czas, i mój, i swój, próbójąc 512 podważać zapadłe decyzje. Konie wyszły już ze stajni na pastwisko. Nie ma co ronić łez nad rozlanym mlekiem. Rozumiesz? To wszystko, co miałeś do powiedzenia? - Wstał zza biurka, wcisnął klawisz interkomu i powiedział: - Rosemary, bądź uprzejma odprowadzić pana Conovera do wyjścia. Ale Nick nie ruszył się z fotela. \ - Nie, to jeszcze nie wszystko -powiedział. -.-. 96 Kierowniczka działu informatycznego w Korporacji Strat-tona, Carly Lindgren, wcale nie wyglądała na specjalistkę od komputerów. Była wysoką, potężnie zbudowaną matroną z bardzo długimi kasztanowymi włosami zebranymi w kok na czubku głowy. Miała na sobie granatową garsonkę, oliwkową jedwabną bluzkę, złoty naszyjnik i kolczyki do kompletu. -\ Audrey wystarczył jeden telefon, by umówić się na spotkanie z panią Lindgren, powiedziała tylko, że chodzi o ważną policyjną sprawę. Kiedy jednak przedstawiła jej nakaz rewizji, kobieta sprężyła się niczym osaczona w rogu klatki lwica. Dokładnie obejrzała nakaz, jakby podejrzewała, że jest fałszywy, choć bardzo mało osób wiedziało, gdzie szukać śladów fałszerstwa, niemniej prokuratorskie nakazy były wypisywane ze szczególną starannością. I tak miała sporo kłopotów z przekonaniem prokuratora, by go podpisał, mimo że dotyczył tylko archiwalnych zapisów wideo na serwerze Strattona, pochodzących z systemu alarmowego w domu Conovera. Carly Lindgren kazała jej zaczekać z Kevinem w swoim sekretariacie i zaczęła gorączkowo wydzwaniać do swoich przełożonych - najpierw do głównego specjalisty od spraw informatyki, potem głównego specjalisty pionu technicznego, aż Audrey straciła rachubę - lecz w gruncie rzeczy nie mogła im odmówić dostępu do serwera Strattona. Mniej więcej po dwudziestu minutach Kevin zasiadł w końcu 513 przed terminalem w pustym pokoju. Audrey mogła tylko obserwować jego pracę. Zaczęła się ciekawie przyglądać granatowemu plakatowi na ścianie, na którym dużymi białymi literami było wydrukowane jakieś hasło dotyczące „Rodziny Strattona", jakby było to wezwanie do pospolitego ruszenia. Zwróciła też uwagę, że krzesła, na których siedzieli, oczywiście produkcji Strattona, są bardzo wygodne. W ogóle nic tu nie przypominało sprzętów z sali zespołu przestępstw kryminalnych. Lenehan włożył płytę kompaktową do czytnika komputera i uruchomił program. Wcześniej wyjaśnił jej, że to przeglądarka zapisów wideo, którą ściągnął ze strony internetowej producenta rejestratora zainstalowanego w systemie alarmowym Conovera. Program pozwalał przeglądać, przechwytywać i kopiować cyfrowe obrazy.- Wiesz, gdzie szukać? - spytała zaniepokojona. - Dokładny adres spisałem z programu sterującego rejestratora - odparł. - Znam nazwę folderu, datę i godzinę zapisu. Nie powinno być żadnych problemów. Poczuła lekki dreszcz podniecenia, mimo że starała się za wszelką cenę zachować spokój. Była już całkiem pewna, że na tym jedenastominutowym zapisie z kamer systemu alarmowego musiało zostać utrwalone zabójstwo Andrew Stadlera. Nie wiedziała tylko, czy uzyskają dostęp do kopii. Zaczęła się zastanawiać, ilu śledczym z wydziałów zabójstw przypadł w udziale tak smakowity kąsek i tak niezbity dowód zbrodni, jak nagranie samej sceny morderstwa, do tego jeszcze na obrazie z kamery cyfrowej. Dlatego szybko skarciła się w myślach, żeby nie robić sobie zbytnich nadziei, bo może przeżyć straszliwe rozczarowanie. - Mogę w czymś pomóc, pani detektyw? • Obejrzała się. W drzwiach stał Eddie Rinaldi. Serce omal nie podeszło jej do gardła. Z miejsca za biurkiem, przy którym siedziała, wyglądał na bardzo wysokiego i atletycznie zbudowanego, wręcz wszechwładnego, - - Witam, panie Rinaldi - powiedziała. 514 Nawet rozmawiając z podejrzanym o morderstwo, próbowała zachować uprzejmość, choć nie stać jej było na jakiekolwiek serdeczności. Było w tym człowieku coś, czego nie mogła znieść. Czy to otaczająca go aura przebiegłości, czy też arogancja bądź budzące się w niej na jego widok przeczucie, że bawi się z nią w kotka i myszkę. - Rozumiem, że zdobyła pani nakaz rewizji archiwalnych zapisów firmowego serwera. - Może go pan sobie obejrzeć. - Nie, to zbyteczne. Nie wątpię, że został wystawiony z należytą starannością. O ile mi wiadomo, jest pani bardzo sumienną śledczą. - Dziękuję za komplement. - Może „sumienną" to zbyt łagodne określenie i powinienem powiedzieć raczej „ogarniętą obsesją"? Wygląda na to, że wciąż szuka pani czegoś w zapisach z systemu alarmowego naszego dyrektora. - Przecież zabezpieczyliśmy rejestrator z tego systemu. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie powiedzieć mu o skasowanym pliku, choćby tylko po to, by zobaczyć jego reakcję, uznała jednak, że na razie lepiej zachować tę informację w tajemnicy. - Jeszcze chwileczkę - mruknął Kevin. Rinaldi zerknął na niego podejrzliwie, jakby dopiero teraz zauważył jego obecność. Szybko jednak popatrzył z powrotem na Audrey ze skrajnie zblazowaną miną. - Wciąż nie rozumiem, co chcecie znaleźć - rzekł. - A mnie coś podpowiada, że pan świetnie wie - odpowiedziała. - Ma pani rację. Wiem. - Czyżby? - Zgadza się. Kilka klatek ukazujących starego szurniętego dziada, zakradającego się w środku nocy przez trawnik za domem dyrektora. Tylko co wam to powie, nawet gdybyście znaleźli go na którymś zapisie? Kevin obrócił nieco ciekłokrystaliczny monitor w jej stronę. 515 toteż pochyliła się w bok, mrużąc oczy. Na ekranie nie było jednak żadnego obrazu. Tylko w okienku notatnika widniał tekst: TUTAJ TEŻ WYKASOWANY. — Doskonale — powiedziała, skinąwszy głową. - Dobra robota. :•- Wyciągnęła rękę i jednym palcem pospiesznie wystukała na klawiaturze: UDAWAJ, ŻE DALEJ SZUKASZ. - Wspaniale, Kevin - odezwała się nieco głośniej. - Mógłbyś trochę poprawić rozdzielczość? - Tak, oczywiście - odparł. - Mam w laboratorium program, który wyeliminuje rozmazanie konturów związane z ruchem obiektu i zredukuje dzikie piksele. Filtr grzebieniowy powinien rozdzielić chrominancję od luminancji. Potem wystarczy tylko trochę zdublować ostre zarysy i zmniejszyć przeplot, a będziemy mieli piękne ostre zdjęcie. Bez trudu rozpoznasz rysy twarzy tego faceta. Kevin znów sięgnął do klawiatury i szybko zamknął notatnik, żeby Rinaldi nie zdążył zauważyć ich wymiany uwag. Ale co dziwne, Eddie Rinaldi nawet nie ruszył się z miejsca, dalej stał w przejściu z obojętną miną, ani trochę nie zainteresowany obrazem na ekranie monitora. Nie, to wcale nie jest brak zainteresowania, uznała Audrey. On był całkowicie pewien swego. Świetnie wiedział, że Kevin mógł odkryć jedynie to, że i na serwerze Strattona plik został wykasowany, tak jak wcześniej na twardym dysku rejestratora systemu alarmowego w domu Conovera. •> I ta pewność siebie go zdradziła. 91 Nick poczuł, że ręce zaczynają mu się trząść, toteż splótł dłonie na kolanach, żeby Osgood tego nie zauważył. - Willard, nie odbierz tego źle, bo nie jest moim celem kopanie pod tobą dołków. Wolałbym raczej, byśmy wspólnie 516 rozwiązali ten problem. Tobie zależy na uratowaniu funduszy nadzorowanych przez Todda, a ja chciałbym uratować swoją firmę. Poza tym obaj dążymy do pomnażania zysków. Osgood z powrotem zsunął okulary na nos i wciąż stojąc za swoim biurkiem, przeszył go piorunującym spojrzeniem i jęknął gardłowo. - Może nie znam cię na tyle dobrze - ciągnął Nick - ale zakładam, że nie jesteś hazardzistą. Blondynka w czerwonych okularach, która bezgłośnie wśliznęła się do gabinetu, stanęła za jego plecami, gotowa na pierwszy znak szefa wyprowadzić go do sekretariatu. Dodał więc tak cicho, żeby nie słyszała: - Kiedy więc Scott McNally i Todd Muldaur przelali dzie-sięciomilionową łapówkę dla jakiegoś przedstawiciela chińskich władz w celu przyspieszenia formalności związanych z tą umową, doszedłem do wniosku, że zdecydowanie przekroczyli granicę, której ty byś nigdy nie przekroczył. - O czym ty mówisz, do cholery?! - Osgood oparł się obiema dłońmi o szklany blat biurka i groźnie łypnął w jego kierunku. - W ten sposób narażają całą twoją firmę na olbrzymie ryzyko. Jak sam mówiłeś, plotki szybko się rozchodzą, toteż mogą zagrozić temu wszystkiemu, na co pracowałeś przez całe życie. - Rozłożył szeroko ręce. - Dlatego ciekaw jestem, czy twoim zdaniem naprawdę warto podejmować tak wielkie ryzyko, gdy przecież istnieją inne sposoby zdobycia tego, na czym wam zależy? - Rosemary! - warknął finansista. - Zostaw nas, proszę. Porozmawiamy jeszcze parę minut. - Kiedy sekretarka wyszła, usiadł powoli i zapytał po raz drugi: - O czym ty mówisz, do cholery? Co to za łapówka? - Z konta Stratton Asia Yentures. - Nic mi o tym nie wiadomo. Mówił szczerze? Czy też był to tylko przejaw skrajnej ostrożności? - Znajdziesz wszystko w dokumentach leżących przed tobą, 517 na kilku ostatnich stronach tego projektu umowy. Nie zastanowiło cię, jakim cudem Todd zdołał się dogadać z potencjalnym nabywcą w ciągu miesiąca, gdy normalnie zajmuje to rok? Możesz to nazwać zachętą od kupującego, odpisem z marży czy też wprost łapówką, ale nie zmienia to faktu, że jest to jawne naruszenie przepisów Ustawy o praktykach korupcyjnych w handlu międzynarodowym. Moim zdaniem na tyle jawne, że od strony prawnej rodzi poważne zagrożenie, na które cię nie stać. Sposób, w jaki Osgood przysunął sobie z powrotem teczkę, świadczył wyraźnie, że są to złe nowiny. Znowu zsunął okulary na czoło i pochylił się nad dokumentami. Kiedy kilka minut później podniósł wzrok znad papierów, na jego pomarszczonej twarzy pojawiły się wyraźne rumieńce. Wyglądał jak rażony gromem. - Jezu... - szepnął. - Teraz widzę, że pewne szczegóły nie tylko przed tobą były trzymane w sekrecie. - Miałem właśnie przeczucie, że Todd coś przed tobą ukrywa. - Przecież to skrajna głupota, nic innego. - Ludzie w desperacji czasami postępują głupio. Mówiąc szczerze, w głębi duszy nawet żal mi Todda. Przecież moja firma jest warta dużo więcej, niż Pacific Rim Investors zgodziło się zapłacić. W gruncie rzeczy ta łapówka wcale nie była potrzebna. — Niech to szlag... — syknął Osgood. - Może jesteś mistrzem w łowieniu tarponów, Willard, sądzę jednak, że w tym wypadku mamy do czynienia z jadowitą żmiją. Osgood jeszcze bardziej się zaczerwienił, - Mam wrażenie, że mój prymus z Yale tym razem zdecydowanie się zagalopował. - Jak mówiłem, zapewne doszedł do wniosku, że nikt już nie czuwa nad tym przedstawieniem. Porcelanowe sztuczne zęby odsłoniły się teraz nie w uśmiechu, lecz bardziej w grymasie przypominającym groźne obnażenie kłów. 518 - Od czasu do czasu komuś się wydaje, że może wysunąć się o krok przed starego. Pewnie zbyt szczegółowo wczytywali się w moją charakterystykę, opublikowaną ostatnio w „Paradę". Zawsze jednak należy im wytykać popełnione błędy. Nick uświadomił sobie nagle, jak przerażająco musiał wyglądać Willard, kiedy pozbywał się swojej nieprzeniknionej maski wobec szczególnie wymagającego konkurenta. - Mnóstwo ludzi nie doceniało także ciebie - dodał Os-good. - Sądzę, że i ja się do nich zaliczałem. Powiedz mi zatem, jakie widzisz rozwiązanie tego problemu? 98 - Tatuś! - Julia podbiegła do niego, gdy tylko wszedł do domu. - Wróciłeś! - Tak, wróciłem. - Postawił torbę podróżną na podłodze, chwycił małą w ramiona i tak gwałtownie podniósł w górę, że aż coś go zabolało w krzyżu. Była już za ciężka, żeby ją podrzucać jak kiedyś. - Jak się miewa moja dziecina? - Świetnie. - To jedno słowo całkowicie jej wystarczało. Zawsze czuła się świetnie. W szkole szło jej świetnie. Wszystko było świetne. - A gdzie twój brat? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem, chyba w swoim pokoju. Wiesz, że Marta kilka godzin temu wyjechała na Barbados? Mówiła, że chce odwiedzić swoją rodzinę. - Tak, wiem. Na pewno przyda jej się trochę wolnego. Dostała tę podróż na Barbados w prezencie od nas wszystkich. A gdzie Cassie? Na szczęście Cassie ochoczo zgodziła się posiedzieć z dziećmi. - Jest tu gdzieś. Niedawno uczyła mnie jogi. - Nie wiesz, dokąd poszła? 519 - Nie. Może do twojego gabinetu. Zawahał się na chwilę. Nie mógł się wyzbyć obaw. A przecież nie było tam niczego obciążającego. Musiał wreszcie uwolnić się od podejrzliwości. - Ma dla ciebie niespodziankę - dodała Julia z tajemniczym uśmiechem, spoglądając na niego wielkimi piwnymi oczami. - Ale ci nie powiem, co to jest. - Mogę zgadywać? .•'..-yM^r.iś — Nie. - Tylko jeden raz. - Nie! - zawołała. - Przecież to niespodzianka! - W porządku. W takim razie nic nie mów. I ja mam dla ciebie niespodziankę. _ . . . .,,.., - Jaką? - Nie chciałabyś się wybrać na Hawaje? , ... - Dokąd?! Niemożliwe! — Możliwe. Wylatujemy jutro wieczorem. - A co ze szkołą? - Zwolnię was oboje, ciebie i Luke'a, na kilka dni. : - Hawaje! To niesamowite! Lecimy na Maui? • - Tak, na Maui. - W to samo miejsce, co ostatnio. - W to samo. Udało mi się nawet zarezerwować ten sam domek przy plaży. Julia znów zarzuciła mu ręce na szyję i uściskała mocno. - Znów będę nurkowała! I brała lekcje hula! Tym razem sama uplotę sobie lei! I chciałabym też zacząć się uczyć wind-surfingu. Jestem już na to wystarczająco duża? — Na pewno. Podczas ostatniego pobytu Laura ostro się temu sprzeciwiała. - Lukę obiecywał, że mi pokaże, jak to się robi. A ty znów będziesz nurkował z butlami? ••--/ * .•••-••<-• -•• - - Nie wiem, czy nie wyszedłem z wprawy. - A co z surfimgiem. Myślisz, że mogłabym spróbować pływać na desce? 520 Zaśmiał się głośno. - Sądzisz, że znajdziesz na to wszystko czas? - Pamiętasz, jak znaleźliśmy w naszym domku gekona , i urwał mu się ogon? Rety! To było... niesamowite! Nick zajrzał do kuchni w drodze do swego gabinetu i stanął jak wryty. Zamiast dotychczasowych przezroczystych płacht malarskich środkową część pomieszczenia zasłaniała dziwaczna kurtyna z brązowego papieru pakowego. Posklejane szeroką taśmą samoprzylepną arkusze ciągnęły się od sufitu do podłogi i od jednej ściany do drugiej. Biegnąca przez środek granatowa wstążka była związana w wielką kokardę, jak na opakowaniu prezentu. Z bliska spostrzegł, że na papierze są nadrukowane maleńkie wyblakłe rysunki supermana. - Teraz dużo bardziej przypominasz Clarka Kenta - rozległ się za jego plecami głos Cassie, która objęła go w pasie i pocałowała w kark. - Co to jest? Odwrócił się, uściskał ją i gorąco pocałował w usta. • - Sam zobacz. Jak było w Bostonie? - Na razie powiem tylko, że instynkt cię nie zawiódł, Pokiwała głową. Oczy znów miała mocno podkrążone i wyglądała na przemęczoną, wycieńczoną. - Domyślam się więc, że wyprostowałeś swoje sprawy. Jeszcze się przekonasz, że nie wszystko stracone. - Zobaczymy. Mogę rozpakować swój prezent? Skłoniła dwornie głowę i wskazała ręką opakowanie. Bez namysłu wybił pięścią dziurę w papierze. Kuchnia była jasno oświetlona, paliły się wszystkie światła. Granitowy blat | centralnego stanowiska roboczego prezentował się wspaniale, i był dokładnie taki, jak kiedyś naszkicowała Laura. - Jezu... - szepnął z podziwem. Powoli wszedł dalej, z otwartymi ustami rozglądając się po kuchni. Ostrożnie przeciągnął palcami po blacie. Wystarczająco daleko wystawał poza szafki, by cała rodzina mogła swobodnie 521 zasiąść przy nim do posiłku. Dokładnie o coś takiego chodziło Laurze. Pomacał krawędź. - Wpuszczana kantówka? no i - Półkantówka. •.,-•. , Odwrócił się do uśmiechniętej, wyraźnie zadowolonej Cassie. - Jak ci się udało to zrobić, do diabła? - Sama nie musiałam nic robić, Nick. To fakt, że odziedziczyłam po ojcu zdolności do majsterkowania, ale przecież nie jestem aż tak dobra. Za to jestem dobra w zdobywaniu tego, na czym mi zależy. - Wzruszyła ramionami. - Wystarczył jeden dzień pracy, żeby wszystko wykończyli. Co prawda, musiałam się nieźle naprosić, wręcz nabłagać, żeby zechcieli przyjechać całą ekipą i skończyć to przed twoim powrotem. - Mój Boże, dokonałaś cudu. - Lubię kończyć to, co zaczynam, nic więcej. A w tym wypadku skończyłam to, co zaczęła twoja żona. - Zawiesiła na chwilę głos, po czym zapytała ciszej: - Nick, czy kiedykolwiek będziesz zdolny porozmawiać ze mną o jej śmierci? Zamknął na krótko oczy, ale zaraz je otworzył, zaczerpnął powietrza i zaczął: - Mogę spróbować. Miało się odbyć zebranie rodziców drużyny pływackiej Lucasa. Była dopiero dziewiętnasta trzydzieści, ale już się ściemniło. Wiesz, pierwszy tydzień grudnia. Zimą wcześnie robi się ciemno. Jechaliśmy do Stratford, bo zebranie zostało zwołane w tamtejszej szkole średniej. Byliśmy na przelotówce do Hillsdale, którą kierowcy ciężarówek często skracają sobie tamtędy dojazd do autostrady. Znowu zacisnął powieki i poczuł nagle, że wciąż siedzi w samochodzie tamtego zimowego wieczoru, co dotąd wracało tylko w sennych koszmarach, na dodatek we fragmentarycznych urywkach. Zaczął jednak mówić dalej matowym, wypranym z emocji głosem: - Z naprzeciwka nadjechał ciągnik z wielką naczepą. Kierowca wcześniej wypił kilka piw, a na tym odcinku szosa była 522 oblodzona. Prowadziła Laura. Nie lubiła prowadzić po zmroku, ale poprosiłem ją, by usiadła za kierownicą, bo musiałem przeprowadzić parę rozmów telefonicznych. Zgadza się, już wtedy byłem człowiekiem firmy oddanym bez reszty swojej pracy. Wcześniej o coś się pokłóciliśmy i Laura była wściekła, nie zwracała należytej uwagi na drogę. Nie dostrzegła w porę, że ciężarówka zjeżdża na naszą stronę, przekracza podwójną ciągłą linię. Gwałtownie szarpnęła kierownicą, ale było już za późno. Zderzyliśmy się. Otworzył oczy. - Co zabawne, zderzenie nie było takie groźne. Nie wyglądało wcale na przerażającą kraksę, jaką pokazują na filmach czy w reportażach telewizyjnych. Rozległ się głośny huk, lecz wcale nie głośniejszy niż przy zwykłej stłuczce. Jakby ktoś walnął w kartonowe pudło. Nie doznałem nawet urazu szyi, ani na moment nie straciłem przytomności. Nic z tych rzeczy. Odwróciłem się do Laury i zawołałem: „Co ten kretyn zrobił?!". Ale ona nie odpowiedziała. Dopiero wtedy zauważyłem, że przednia szyba jest promieniście popękana na wysokości jej głowy. We włosach i na czole miała kilka okruchów szkła, które połyskiwały. Nigdzie nie dostrzegłem ani śladu krwi. Miała najwyżej kilka drobnych zadrapań. Wyglądała normalnie. Jakby tylko zapadła w drzemkę. - W żaden sposób nie mogłeś zapobiec temu, co się stało -szepnęła Cassie. Domyślił się, że ma łzy w oczach, bo widok mu się zamazał. - Nieprawda. Mogłem zrobić setki różnych rzeczy. Pewnie wystarczyłaby tylko jedna, żeby Laura ciągle żyła. Kiedy tamtego wieczoru wychodziliśmy z domu, Laura przypomniała sobie, że miała gdzieś zadzwonić, ale odciągnąłem ją od telefonu, z obawy, że się spóźnimy. Nakrzyczałem wtedy na nią, że to śmieszne, skoro wcześniej przez kwadrans robiła sobie makijaż, a jedziemy przecież tylko na zebranie, i że choć raz chciałbym dojechać na czas, żeby zająć dobre miejsce, wszystko słyszeć i wiedzieć dokładnie, o co chodzi. Zrozum, że gdy- 523 bym pozwolił jej wtedy zadzwonić, nie doszłoby do wypadku. Gdyby mi się tak cholernie nie spieszyło, dojechalibyśmy na miejsce. No a przede wszystkim nie musiałem w samochodzie rozmawiać przez ten przeklęty telefon komórkowy, bo w istocie wszystkie te rozmowy mogły zaczekać do następnego ranka. To ja powinienem był usiąść za kierownicą. Po pierwsze, miałem większą wprawę, po drugie, Laura bała się prowadzić. Poza tym, nie powinienem się z nią kłócić, kiedy prowadziła. Aha, jeszcze jedno. Chciała jechać chevroletem suburbanem, ale się sprzeciwiłem, tłumacząc, że trudno go będzie zaparkować. Uparłem się, że pojedziemy jej sedanem. Gdybyśmy byli w chevrolecie, pewnie przeżyłaby zderzenie. Weź pod uwagę, że to dopiero początek bardzo długiej listy. Mnóstwo rzeczy mogliśmy zrobić inaczej. Parę tygodni po śmierci Laury stałem się chyba czołowym ekspertem w tym temacie. W myślach na okrągło przetwarzałem rozmaite fakty. Pewnie mógłbym wziąć udział w teleturnieju. „Dzięki, Alex. Poproszę pytanie z dziedziny: śmiertelne ofiary wypadków drogowych za sto dolarów". Cassie jakby jeszcze bardziej pobladła, nerwowo przeciągnęła palcami po włosach. Nick nabrał podejrzeń, że chyba wcale go nie słuchała. Mimo to dokończył: Krwotok wewnątrzczaszkowy. Zmarła w szpitalu następnego dnia. - Jesteś dobrym człowiekiem. . - Nieprawda. Ale chciałbym być. - Tak wiele dajesz z siebie. - Skąd możesz to wiedzieć, Cassie? Nie miałaś okazji się przekonać, jaki jestem naprawdę, ile biorę dla siebie. Nie masz pojęcia... - Dałeś mi rodzinę. Ale wcześniej zabrałem ci twoją. Przyjrzał jej się uważnie. Zrobiło mu się głupio, że podejrzewał ją o skrywane zamiary, że kierował się obawami, iż będzie próbowała w jego domu dokopać się prawdy o tym, co spotkało jej ojca. 524 Uświadomił sobie po raz kolejny, że nie najlepiej radzi sobie z oceną ludzi. Pod wieloma względami mylił się co do Osgooda, podobnie jak do Scotta i Todda Muldaura, chociaż ten ostatni nie podobał mu się od początku, więc nie powinien być specjalnie zaskoczony. A Eddie? Prawdę mówiąc, jego zachowaniu też nie powinien się dziwić. Nie miał złudzeń, że Rinaldi nie zawaha się podstawić mu nogi, byle tylko ratować własną skórę. Za to Cassie... Wciąż nie wiedział, co o niej myśleć. Może wcale nie znał jej aż tak dobrze, jak mu się wydawało. Może jego wszechmocne poczucie winy i jej zniewalająca atrakcyjność po prostu uniemożliwiały jakąkolwiek rzeczową ocenę. Nie ulegało wątpliwości, że pod względem emocjonalnym była trochę rozchwiana. Widocznie jej dwubiegunowość i niedawna śmierć ojca stanowiły raczej groźną mieszaninę. Nie wyobrażał sobie, jak Cassie zareaguje, kiedy w końcu prawda wyjdzie na jaw. Pod tym względem nie robiło mu żadnej różnicy, czy Eddie spróbuje się jakoś dogadać z policją, czy nie. Żałosny los Rinaldiego spoczywał wyłącznie w jego własnych rękach. Postanowił, że gdy wróci z dziećmi z Hawajów, szczerze przyzna się Cassie do winy. A później przyzna się detektyw Rhimes. Z pewnością czekał go pobyt w areszcie. Bo jeśli nawet prokurator okręgowy uzna jego działanie za samoobronę, to przecież dopuścił się zabójstwa. Jeszcze w Bostonie, po spotkaniu z Willardem Osgoodem, pojechał taksówką do siedziby kancelarii prawniczej Ropes & Gray, gdzie jego przyjaciel ze studiów pracował jako adwokat specjalizujący się w sprawach kryminalnych i uchodził za bardzo bystrego. Nick opowiedział mu o wszystkim, niczego nie ukrywając. Rzecz jasna, przyjaciel wysłuchał go w posępnym nastroju. Ocenił szczerze, że to bardzo poważna sprawa, której konsekwencji nie da się uniknąć. Powiedział, że w najlepszym wypadku może liczyć na oskarżenie o nieumyślne zabójstwo, 525 za co, przy odrobinie szczęścia, dostanie stosunkowo niski wyrok kilku lat więzienia. Ale wyrok mógł być podwyższony nawet do dziesięciu lat, ponieważ zwłoki zostały zabrane z miejsca zbrodni, a dowody jej popełnienia celowo zniszczone. Przyjaciel stwierdził, że jeśli Nick chce się przyznać, powinien skontaktować się z miejscowym adwokatem w Fenwick i poprosić go o złożenie petycji, by sprawa była rozpatrywana w stanie Michigan według zasady pro hac vice, ale nie wyjaśnił, co to oznacza. Adwokat miał się zająć wszelkimi formalnościami poprzedzającymi jego przyznanie się do winy, a następnie negocjacjami z prokuraturą okręgową o orzeczenie wyroku bez procesu. Powiedział też, że adwokatowi trzeba będzie sporo zapłacić. +*-, Nick najmniej przejmował się tym, co go czeka. Dużo bardziej martwił go los dzieci. Nie był nawet pewien, czy ciotka Abby zechce się nimi zaopiekować. To było najgorsze i napawało go śmiertelnym przerażeniem. Nie miał jednak wątpliwości, że to jedyna słuszna droga, chociaż dużo czasu potrzebował, by dojść do takiego wniosku. Nie mógł zapomnieć sennego koszmaru o zwłokach zamurowanych w piwnicy, które zdradzają miejsce ukrycia, przesączając przez mur odrażające płyny rozkładu. To właśnie ten sen sprawił, że nie mógł już dłużej znieść swojej przerażającej tajemnicy. Postanowił więc, że mniej więcej za tydzień, po swoich ostatnich wakacjach z dziećmi, zacznie od wyznania prawdy Cassie. W duchu już się do tego przygotowywał, wstępnie układał zdania. - Co się stało? - zapytała. - Sporo ostatnio myślałem i podjąłem pewne decyzje, - Dotyczące firmy? ,,, - Nie, skądże znowu. Mojego życia prywatnego i paru innych rzeczy. Obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. ,,,, - To coś złego? ,'>..;>; -j-,c:i; 1'A.^ 526 •* - Nie - odparł, szeroko kręcąc głową. - Ale źle dla nas? - Też nie. Tu w ogóle nie chodzi o nas. - Nie o nas?... Więc jak mam to rozumieć? - Porozmawiamy, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Jeszcze nie teraz. Ostrożnie dotknęła jego dłoni, więc ujął jej rękę i delikatnie otoczył palcami. Była drobniutka i wyraźnie rozdygotana. A jego duża i mocna. Dłoń, która zabiła jej ojca. - Cass, jutro wyjeżdżamy - powiedział. - Spędzimy kilka dni na Hawajach. Już kupiłem bilety. - Na Hawajach? - Konkretnie na Maui. Laura uwielbiała tę wyspę. Razem odkryliśmy tam wspaniały ośrodek wypoczynkowy, jeszcze zanim urodziły się dzieci. Jeździliśmy zawsze do tego samego domku wypoczynkowego przy plaży, z własnym basenem kąpielowym, choć wcale nie ma potrzeby z niego korzystać. Jedyne, co tam roztacza się przed oczami, to bezkres Pacyfiku. - Brzmi cudownie. - Do śmierci Laury spędzaliśmy tam każde wakacje. Traktowaliśmy to jak nasze małe szaleństwo. Laura specjalnie zabiegała o to, byśmy zawsze mieszkali w tym samym domku. Dla mnie Maui jest symbolem czasów, kiedy wszyscy byliśmy bardzo szczęśliwi. Pamiętam, jak w czasie ostatniego pobytu Laura położyła się przy mnie w łóżku i oparta na łokciu w rozmarzeniu powiedziała, że dobrze by było polakierować cały miniony dzień, żeby utrwalić go na zawsze. - Boże, jak to pięknie zabrzmiało, Nick. - W jej oczach pojawił się ciepły blask emanujący błogim spokojem. - Skontaktowałem się z biurem podróży, z którego usług korzystaliśmy, i wyobraź sobie, okazało się, że możemy zamieszkać w tym samym domku, co zwykle. — Jesteś pewien, że chcesz wrócić do miejsca tak ściśle związanego w twoich wspomnieniach z Laurą? Może lepiej 527 pojechać gdzie indziej, żeby zacząć gromadzić nowe wspomnienia. - Może i tak, bo na pewno dopadną nas smutne wspomnienia, ale będzie to również początek. Wyjdzie nam tylko na dobre, gdy spędzimy jakiś czas w rodzinnym gronie. Bez żadnej presji do prowadzenia poważnych rozmów, załatwiania jakichkolwiek spraw, niczego w tym rodzaju. Będziemy tylko plażować, wypoczywać, jeść świeże ananasy. Na pewno nie będzie tak jak dawniej, ale będzie to coś znaczącego, coś, co będziemy wspominać z radością, kiedy tu wszystko się zmieni. A. musi się zmienić. - Ze zwolnieniem dzieci ze szkoły nie powinno być kłopotów. To przecież tylko parę dni. - Już skontaktowałem się ze szkołą i zapowiedziałem, że Julia i Lucas przez parę dni nie pojawią się na lekcjach. Do diabła, w drodze powrotnej nawet odebrałem na lotnisku bilety. — Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę, wyciągnął z niej bilety, rozłożył je w wachlarz i pokazał z dumą. Uśmiech zniknął z twarzy Cassie. - Tylko trzy? - Pospiesznie cofnęła rękę. - To rodzinne wakacje, tylko dla mnie i dla dzieci. Jeszcze nigdy nie wyjeżdżaliśmy we trójkę. Należy nam się choćby krótki wypoczynek. - Tylko rodzina - powtórzyła chrapliwym szeptem. - Doszedłem do wniosku, że muszę nawiązać bliższy kontakt z dziećmi. W końcu dogadujesz się z nimi znacznie lepiej ode mnie, co jest wspaniałe, ale opuściłem się w swoich obowiązkach rodzicielskich. Na swój sposób przelałem je na ciebie, jakbym i w domu był tylko dyrektorem naczelnym, a przecież nie powinno tak być. Jestem ich ojcem, niezależnie od tego, czy dobrze spisuję się w tej roli, czy nie. I jest moją powinnością scalenie na nowo naszej rodziny. Mina Cassie uległa drastycznej przemianie, jakby wszystkie mięśnie jej twarzy opanował gwałtowny skurcz. — Mój Boże, Cassie, strasznie mi przykro - dodał Nick, czując, że się czerwieni. Przeklinał się w duchu, że nie < 528 pomyślał o tym wcześniej. — Dobrze wiesz, jak wiele dla nas znaczysz. Jej powieki zatrzepotały nerwowo, a żyłka pod skórą na szyi zaczęła pulsować. Wyglądało na to, że z trudem nad sobą panuje, może nawet walczy z czymś znacznie silniejszym od siebie. Uśmiechnął się, ogarnięty skruchą. - Przecież wiesz, że Lukę i Julia są mi najbliżsi. Nie wiem, kiedy będę miał następną okazję... - Tylko rodzina... - powtórzyła głosem przypominającym przesuwanie ciężkiego głazu po skale. - Uważam, że tak będzie dla nas najlepiej, nie sądzisz? - Chcesz się oderwać od rzeczywistości. - Właśnie. — Uciec od niej — dodała śpiewnym tonem. - Mniej więcej. — I ode mnie. - Słucham? Skądże znowu! Niewłaściwie to odebrałeś. Wcale nie chodzi mi o... - Nie kłam. - Wolno pokręciła głową. - Nie ukryjesz się. Nie ma dla ciebie odpowiedniej kryjówki. Serce zabiło mu mocniej. - Co powiedziałaś? Na jej wargach pojawił się dziwny uśmieszek. - Czy nie to wypisywał włamywacz sprayem na ścianach twojego domu? Julia wszystko mi powiedziała. - Zgadza się. Pisał dokładnie te słowa. - Ja też potrafię czytać napisy na murach, Nick. - Daj spokój, Cassie. Nie bądź dziecinna. - Jak w Księdze Daniela, prawda? Król Babilonu urządza wielką pijacką ucztę i nagle dostrzega pojawiającą się znikąd tajemniczą rękę, która zaczyna pisać jakieś niezrozumiałe hasła na ścianach. Król w przerażeniu przypomina sobie proroctwo Daniela, który mówił, że wiadomość oznacza, iż jego dni dobiegły końca i będzie musiał zginąć, a razem z nim upadnie cały Babilon. - Oczy miała dziwnie szkliste. 529 - Przestań. Skóra mi cierpnie. -<—-. . Spod półprzymkniętych powiek wbijała wzrok w jego twarz. - Chyba powinnam być ci wdzięczna. Myliłam się. Bardzo się myliłam co do wielu rzeczy. Specjalnie mnie upokorzyłeś. Bo to przecież nic innego, jak upokorzenie. Tak samo było ze Stroupami. Ale widocznie tak musiało być. Rób więc, co uważasz za słuszne, co będzie najlepsze dla twojej rodziny. W końcu nie ma nic ważniejszego niż rodzina. Nick wyciągnął do niej ręce. - Cassie... ...... - Lepiej już pójdę - odparła. - Wydaje mi się, że zrobiłam wystarczająco dużo, nie sądzisz? - Cassie, daj spokój - zaprotestował. - Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Mogłam jednak zrobić dużo więcej. - Odwróciła się i niemal bezszelestnie wyszła z kuchni, tak lekko stąpając po podłodze, jakby się unosiła w powietrzu. - Dużo więcej. - Jeszcze porozmawiamy - rzucił za nią. - Jak wrócimy z Hawajów. Obejrzała się na niego przez ramię i powtórzyła: - Dużo więcej. W niedzielny poranek przed wyjściem do kościoła Audrey usiadła w kuchni nad kawą i tostem z masłem. Leon jeszcze spał. Spoglądała na leżące przed nią rachunki, zastanawiając się, z czego je opłacą, zwłaszcza teraz, gdy Leon stracił prawo do zasiłku dla bezrobotnych. Na bieżące opłaty wystarczał jej zwykle miesięczny limit karty kredytowej, trzeba jednak zacząć gospodarować inaczej, by nie płacić bankowych odsetek. Przyszło jej do głowy, że w pierwszej kolejności mogliby się przestawić na pakiet podstawowy telewizji kablowej, chociaż 530 wiedziała dobrze, że Leon nie będzie zadowolony z utraty dostępu do kanałów sportowych. Zadzwonił jej telefon komórkowy. Spojrzała na wyświetlacz. Kierunkowy 616 oznaczał rozmówcę z Grand Rapids. Dzwonił porucznik Lawrence Pettigrew z tamtejszej służby patrolowej, ten sam, z którym wcześniej rozmawiała na temat Edwarda Rinaldiego. W ostatnich dniach kilkakrotnie usiłowała się z nim połączyć, aż w końcu zostawiła tylko wiadomość na automatycznej sekretarce. Noyce dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie, by wypytywała funkcjonariuszy ze stolicy okręgu o Rinaldiego, uznała jednak, że w tym zakresie nie ma wyboru. - W czym mogę pomóc, pani detektyw? - odezwał się Pettigrew. - Dzieciaki czekają, bo obiecałem im, że pójdziemy na pączki. Czy możemy więc załatwić to szybko? Przekonała się już, że nie jest miłośnikiem Rinaldiego, pomyślała więc, że gdy jeszcze raz o niego spyta, reakcja będzie automatyczna, jakby wcisnęła guzik spryskiwacza szyb w samochodzie. Nie podejrzewała jednak, że będzie coś wiedział o dawno zapomnianej sprawie, dotyczącej zresztą drobnego handlarza narkotyków. Rzeczywiście nie wiedział. - Jeśli o mnie chodzi, Rinaldi stąd zniknął i krzyżyk mu na drogę - powiedział. - Naprawdę nie przynosił chluby policyjnemu mundurowi. - Został wydalony ze służby? - Raczej zmuszony do rezygnacji. Ale na pani miejscu uważałbym z krytycznymi uwagami na temat Eddiego w Fen-wick. - Dlatego że jest dowódcą służb ochrony Strattona? - To też, ale co innego miałem na myśli. Pani pracuje w zespole przestępstw kryminalnych, prawda? - Zgadza się. - Więc jeśli chce pani wiedzieć wszystko na temat Rinaldiego, proszę zapytać Jacka Noyce'a. Choć i w tym wypadku dobrze bym się zastanowił, czy warto to robić. 531 - - Nie sądzę, żeby sierżant Noyce aż tak dobrze znał Rinal-diego. Pettigrew zarechotał głośno, jakby dostał czkawki. - Zna go lepiej niż samego siebie, złotko. Gwarantuję. W końcu byli partnerami. Audrey poczuła, jak jeżą jej się włoski na karku. • - Partnerami? - powtórzyła z niedowierzaniem. A nawet wspólnikami w przestępstwie, jak mi się zdaje. Proszę nie zrozumieć mnie źle, detektywie... Przepraszam, jak się pani nazywa? - Rhimes.-Po plecach przeszedł jej dreszcz. - Jak LeAnn Rimes, ta śpiewaczka? - Zanucił fałszywie: -„Jak mam dalej żyć... bez ciebie?...". - Owszem, tylko moje nazwisko inaczej się pisze. - I tak jest się czym chwalić, niezależnie od pisowni. — Powiedzmy. A zatem Noyce... też miał coś na sumieniu? To chce mi pan powiedzieć? - Do diabła, przecież nie bez powodu zesłano Jacka na Syberię, prawda? - Na Syberię? — Bez obrazy, złotko, ale dla mnie Fenwick jest jak Syberia. -.„, - To znaczy, że Noyce... też został zmuszony do rezygnacji? - Byli jak dwa ziarnka grochu w jednym strączku. Trudno mi powiedzieć, który więcej kradł, ale moim zdaniem obu powodziło się nadzwyczaj dobrze. A że w duecie pracuje się lepiej, każdy chętnie przymykał oczy na wyczyny partnera. Ed-die bardziej interesował się bronią, Jack był miłośnikiem sprzętu elektronicznego, zwłaszcza domowych zestawów stereofonicznych. Ale obaj tak samo cenili gotówkę. — Obaj... — zaczęła, lecz głos uwiązł jej w gardle. jeszcze coś, detektyw LeAnn. ,.-,. .-..--• , - Audrey. Zbierało jej się na wymioty. Miała ochotę przerwać tę rozmowę, zakopać się w łóżku i zasnąć z powrotem. 532 - Złotko, na twoim miejscu nie wymieniałbym mojego na-zwiska w obecności Noyce'a. Skoro facet przetrwał jakoś na-wałnicę, pewnie wolałby puścić stare dzieje w niepamięć. Rozumiesz, o co mi chodzi? Podziękowała mu szybko, wyłączyła aparat i zrobiła do-kładnie to, co powinna - pobiegła do łazienki i opróżniła żołądek, próbując przewalczyć drapiącą w gardle gorycz kawy. Umyła twarz zimną wodą i wypłukała usta. Ledwie mogła opanować pragnienie wyciągnięcia się na kanapie w saloniku i opatulenia starym granatowym kocem, lecz była najwyższa pora, żeby szykować się do kościoła. 100 Pierwszy Abisyński Kościół Nowego Przymierza był niegdyś wspaniałą kamienną budowlą, która jednak przez lata znacznie podupadła. Atłasowe obicia ławek, w wielu miejscach poobklejane taśmą samoprzylepną, nadawały się tylko do wymiany. Wewnątrz zawsze panował chłód, latem i zimą, co było nie tylko efektem zimnych kamiennych murów i posadzek, lecz także braku pieniędzy na ogrzewanie, które przy tak dużej kubaturze musiało kosztować krocie. Tego ranka przyszło niewielu wiernych, zresztą jak w każdą niedzielę, z wyjątkiem Wielkiej Nocy i Bożego Narodzenia. Jak zwykle była też garstka białych, którym widocznie bardziej odpowiadały tutejsze obrzędy, odmienne niż w ich kongregacjach. Audrey nie dostrzegła nigdzie LaTonyi z rodziną, co nie zaskoczyło jej specjalnie, gdyż bratowa chodziła do kościoła tylko parę razy w roku. Na początku małżeństwa Audrey zazwyczaj towarzyszył Leon, dopóki któregoś dnia nie oznajmił, że to nie dla niego. Teraz nawet nie miała pojęcia, czy nadal śpi, czy też może zajmuje się czym innym. Mąż zresztą nie był jedynym powodem, że czuła wielki ciężar w sercu. Drugim był Noyce. Nowiny wyprały ją z wszelkiego zapału. Czuła się zdradzona przez tego człowieka, który był jej przyjacielem i mentorem, a przez tyle lat ukrywał przed nią prawdziwą naturę. Robiło jej się niedobrze na samą myśl o nim. Z drugiej strony, odkrycie prawdy, choć nią wstrząsnęło, równocześnie ją wyzwoliło. Nie musiała się już zamartwiać, że łamie dane mu słowo, działa za jego plecami i utrzymuje coś w tajemnicy. Wiedziała, że nie ma wyboru. Niezależnie od tego, czy Noyce przekazywał dawnemu partnerowi informacje o śledztwie, ponieważ siedział w kieszeni Korporacji Strattona, czy robił to szantażowany albo przyparty do muru z powodu jakichś sekretów znanych Rinaldiemu - jego celem było storpedowanie dochodzenia. Wciąż miała w uszach jego dobre rady, których jej nie skąpił w trakcie licznych rozmów. Pamiętała, jak ostrzegał, by zachowała ostrożność, bo materiał jest niewystarczający do aresztowania Conovera i Rinaldiego. Kto wie, co jeszcze zrobił, by spowolnić śledztwo i utrudnić dojście do prawdy? Jakie informacje zataił? Teraz wiedziała, że nie powinna była go informować, iż wspólnie z Bugbeem zamierzają wystąpić o nakaz aresztowania obu podejrzanych. Należało działać bez jego wiedzy, bo z pewnością uprzedziłby Rinaldiego i zrobił wszystko, co w jego mocy, by nie dopuścić do aresztowania. Dopiero w kościele na nowo poczuła przypływ spokoju, dobroci i miłości. Tutaj wszyscy witali się z nią uprzejmie, nawet ludzie, których nie znała - kulturalni mężczyźni, skromni młodzieńcy, piękne młode dziewczęta, dumne matki czy dobroduszne siwowłose staruszki. Maxine Blake była ubrana na biało i miała wielki ozdobny kapelusz, przypominający trochę odwrócone wiadro, z którego wysuwały się białe wici i biegły wokół niego na podobieństwo pierścieni Saturna. Objęła Audrey w niedźwiedzim uścisku, przycisnęła do swych wybujałych piersi, otaczając ją intensywnym obłokiem mocnych perfum, i powiedziała: - Bóg jest miłosierny. - Na wieki wieków - odrzekła. 534 Nabożeństwo rozpoczęło się z dwudziestominutowym opóźnieniem, według „czasu kolorowych", jak mawiał stary dowcip. Chór ubrany we wspaniałe czerwono-białe stroje przeszedł główną nawą, klaszcząc w dłonie i śpiewając Drogę do nieba. Stopniowo dołączyły do niego dźwięki elektrycznych organów, później trąbka i perkusja, wreszcie wszyscy obecni w kościele podjęli pieśń. Audrey zawsze marzyła o tym, żeby śpiewać w kościelnym chórze, uważała jednak, że ma nieciekawy głos - choć i w tym chórze część kobiet śpiewała zanadto piskliwie, w dodatku fałszując. Ale niektóre odznaczały się imponującym głosem. Mężczyźni w większości śpiewali dudniącym basem, ale tenor również najczęściej fałszował. Wielebny Jamison jak zwykle rozpoczął nabożeństwo, wołając do mikrofonu: „Bóg jest miłosierny", na co wszyscy zgromadzeni odpowiedzieli: „Na wieki wieków". Powtórzył zawołanie i odpowiedź była nieco głośniejsza. Jego kazania zawsze płynęły z głębi serca, były inspirujące i nie za długie, choć, co prawda, nie należały do szczególnie oryginalnych. Audrey słyszała plotkę, że skleca je z przykładów i komentarzy, które ściąga przez internet ze stron sieciowych baptystów. Kiedyś, gdy zarzucono mu właśnie wtórność kazań, miał jakoby odpowiedzieć: „Doję wiele krów, ale z ich mleka robię własne masło". Bardzo jej się to podobało. Dzisiaj przytoczył historię Jozuego i zastępów Izraela walczących z pięcioma królami Kanaanu w trakcie podboju Ziemi Obiecanej. Królowie równocześnie wysłali do boju swoje oddziały, przez co łatwo wpadły w ręce Jozuego. Ale to nie Bóg wygrał bitwę, tylko Izraelczycy. A gdy królowie ukryli się w jaskini, Jozue kazał ją zasypać. Po wygraniu bitwy polecił wyprowadzić ich z kryjówki, a następnie upokorzył, każąc swoim książętom stawiać stopy na karkach pobitych królów. Na zakończenie wielebny Jamison zaczął tłumaczyć, że nie istnieją doskonałe kryjówki. - Przed Bogiem nie można się ukryć - powiedział. - Można przed nim tylko uciec do piekła. Jak zdarzało się już wielokrotnie, nakierowało to jej myśli 535 w stronę Nicholasa Conovera oraz graffiti, które nieznany sprawca parę razy wymalowywał na ścianach w jego domu: „Nie ukryjesz się". Nie miała wątpliwości, że dyrektora zakładów przerażały powtarzające się najścia. „Nie ukryjesz się". Tylko przed kim? Przed tajemniczym wrogiem i prześladowcą? A może przed własnymi grzechami i winą? Jednakże tu, w kościele, owe słowa miały charakter szczerego i życzliwego ostrzeżenia. Wielebny pompatycznym głosem odczytał fragment z Księgi Przysłów: — Nie zazna szczęścia, kto błędy swe ukrywa; kto je wyznaje, porzuca, ten miłosierdzia dostąpi. Każde kazanie wielebnego Jamisona powinno dać do myślenia zgromadzonym wiernym, toteż Audrey w myślach porównała Nicholasa Conovera do króla próbującego się ukryć w jaskini. Ale dla niego nie było kryjówki. Pod tym względem An-drew Stadler miał rację. Pastor dał znak chórowi, który zaintonował szybszą wersję pieśni Nie ma kryjówki na ziemi. Solo śpiewała Mabel Darnell, duża kobieta, która kołysała się zamaszyście jak Aretha Fran-klin i Mahalia Jackson razem wzięte. Organista Ike Robinson był doskonale widoczny, siedział naprzeciwko chóru, a nie za jego plecami, jak w innych kościołach. Całkiem siwy, o bardzo ciemnej skórze, dobiegał osiemdziesiątki i odznaczał się przenikliwym spojrzeniem i uroczym uśmiechem. W białym garniturze nie tylko wyglądał, ale i grał jak Count Basie. - „Podeszłam do skały, żeby ukryć w niej twarz - śpiewała Mabel, klaszcząc w dłonie — ale skała krzyknęła: Nie ukryjesz się!". Grube palce Counta Basiego przebiegły po klawiaturze w synkopowanym pasażu, nadając wstawce lekko jazzowy charakter, po czym reszta chóru zaczęła powtarzać rytmicznie słowa „skała", „twarz", „krzyknęła" i wreszcie: „Nie ukryjesz się", „Nie ukryjesz się", „Nie ukryjesz się". 536 • Audrey poczuła dreszcz na plecach, który przeszył ją niczym prąd elektryczny. Chór skończył, ale nie przebrzmiały jeszcze ostatnie dźwięki organów, gdy wielebny Jamison zawołał: - Moi przyjaciele, nikt z nas nie ukryje się przed Panem! Ani królowie tego świata, ani ludzie potężni, ani bogaci, ani | wodzowie, ani władcy, ani niewolnicy, ani ludzie wolni! - Stopniowo mówił coraz głośniej, aż mikrofon się wzbudził i z głośników rozległ się nieprzyjemny pisk. - Nikt nie ukryje | się ani w jaskiniach, ani w skałach! - Nagle zniżył głos do szeptu: - Nawet jeśli skały i góry zwalą się i ukryją nas przed wzrokiem tego, który króluje wiecznie, uchronią przed gniewem Baranka Bożego, to przecież nadejdzie dzień rozliczania ] grzechów, a kto wtedy uchroni się przed Jego gniewem? i Zawiesił głos, żeby sens kazania dotarł do zgromadzonych, % po czym zaprosił bliżej ołtarza tych wiernych, którzy chcieli , poświęcić chwilę na prywatną modlitwę. Ike Robinson, nie naśladując już Counta Basiego, zaczął cicho grać. Kiedy kilkanaście osób wstało z ławek i ruszyło w stronę ołtarza, żeby uklęknąć przed barierką, Audrey również poczuła nagle taką potrzebę, chociaż nie robiła tego od śmierci matki. Klęknęła między Maxine Blake w niezwykłym kapeluszu z pierścieniami Saturna i kobietą o imieniu Sylvia, której mąż zmarł wskutek komplikacji po przeszczepie wątroby i zostawił ją z czwórką małych dzieci. Miała naprawdę ciężkie życie. A na co właściwie Audrey mogła się uskarżać? Jej problemy wydawały się mało istotne, ale nie dawały jej spokoju, jak to zazwyczaj bywa, dopóki nie pojawi się poważniejszy kłopot. Zdawała sobie sprawę, że pozwoliła, by w jej sercu narosła złość na Leona. Toteż szybko przywołała z pamięci fragment Listu do Efezjan: „Gniewajcie się, a nie grzeszcie; niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce! Ani nie dawajcie miejsca diabłu!". Uświadomiła sobie, że najwyższy czas uwolnić się od tej złości i rozmówić z mężem raz na zawsze. Wiedziała, że jej rozczarowanie i uraza do Jacka Noyce'a 537 mogą już nigdy nie wygasnąć, nie mogły jednak wpływać na jej decyzje. Pomyślała też o biednej małej córeczce Nicholasa Conovera, ślicznej dziewczynce nieudolnie grającej na pianinie, która niedawno straciła matkę, a teraz miała także stracić ojca. Ta świadomość najbardziej jej doskwierała. Nie mogła się pogodzić z tym, że spowoduje sieroctwo niewinnego dziecka. Zaczęła szlochać, nie wstydząc się tego, że łzy spływają jej po policzkach, a ramiona dygoczą. I wkrótce poczuła, jak ktoś obejmuje ją i pociesza, dopóki nie wróciła jej wiara, że jest kochana. Zaraz po wyjściu z kościoła, w mętnym blasku pochmurnego dnia, wyjęła z torebki telefon komórkowy i wybrała numer Roya Bugbeego. Kiedy tylko usłyszała na podjeździe warkot samochodu, pomyślała, że wrócił Leon. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że odgłos jest inny. Leon nadal gdzieś balował. Nawet w niedzielę. Na chwilę ogarnął ją smutek, lecz szybko przypomniała sobie o swoim postanowieniu. Rozchyliła nieco zasłony w oknie saloniku i wyjrzała na zewnątrz. Przyjechał Bugbee. Na powitanie wyszczerzył zęby w uśmiechu. , - A więc w końcu się zdecydowałaś? ..... Zaprosiła go do środka. Usiadł w fotelu jej męża, a ona na kanapie naprzeciwko. Kiedy podkulił pod siebie nogi, coś zabrzęczało i spod fotela wytoczyły się dwie butelki po piwie. Spojrzał na nie. - Nawet ty zaczęłaś dawać sobie w gaz, Aud? Nie wytrzymujesz presji? - W ogóle nie pijam piwa - odparła zmieszana. - Więc co nowego? 538 - Jedna mała komplikacja. - Och, nie. - Ale pozytywna. Nasz przyjaciel Eddie chce zacząć sypać Conovera. - I o czym to świadczy? - Że będzie próbował się z nami dogadać. - Ile ci już powiedział? - Jeszcze nic. Wspomniał tylko, że może mieć dla nas ciekawe informacje. - Najpierw powinien wyłożyć karty na stół. - Chce wcześniej znać warunki umowy. Daję sobie głowę obciąć, że jest współwinny morderstwa. Audrey zamyśliła się na chwilę. - A jeśli to on strzelał, a nie Conover? - To już ich sprawa. Jeśli okaże się, że Conover tylko pomagał mu w popełnieniu przestępstwa, zamkniemy obu. - Wie o identyfikacji pocisków wydobytych ze zwłok Stadlera. Od strony ulicy znowu doleciał warkot samochodu. Tym razem to już musiał być Leon. - Ty mu powiedziałaś? Bo ja nie. Audrey pokręciła głową i pokrótce zrelacjonowała swoją rozmowę z porucznikiem z Grand Rapids. - Pieprzony Noyce - syknął Bugbee. - A nie mówiłem? - Co mówiłeś? - Że nigdy go nie lubiłem. - To dlatego, że i on nie lubi ciebie. - Zgadza się, ale to już jego sprawa. W każdym razie on i Eddie Rinaldi muszą nawzajem coś mieć na siebie. A teraz i my mamy coś na Noyce'a. - Nie znoszę takich rozgrywek - powiedziała stanowczo. - Jezu... I do czego przydaje się wiara w takich sytuacjach? - Jak mam to wyrazić, żebyś zrozumiał? Jeśli zamierzasz wyciągnąć tę sprawę i doprowadzić do otwartej konfrontacji z Noyce'em, nie będę ci stawała na drodze. Mogę się jednak założyć, że on już wie, iż znamy jego tajemnicę. 539 - Tak myślisz? - Na pewno wie, że wydzwaniałam do Grand Rapids. Powinien się domyślić, że nie zrezygnowałam. W każdym razie, jeśli będziesz chciał się z nim później rozliczyć, masz wolną rękę. Naprawdę złamał mi serce, lecz w chwili obecnej myślę tylko o śledztwie i najlepszym sposobie jego zakończenia. Dlatego proponuję na razie go ignorować, robić swoje za jego plecami i jak najszybciej przekazać prokuratorowi wszystkie materiały, żeby nie zdążył uprzedzić Rinaldiego. Bugbee wzruszył ramionami, chyba pogodzony ze swoją porażką. - I powiem ci coś jeszcze - dodała. - Nie mam najmniejszej ochoty dogadywać się z Rinaldim. - To głupota - zaprotestował. - Mógłby nam podać zabójcę na tacy. - Przecież sam tłumaczyłeś, że dowody i poszlaki są jednoznaczne, więc możemy kończyć dochodzenie, prawda? To dlaczego teraz tak łatwo chcesz się poddać? - Wcale nie chcę się poddać. - Czyżby? Zamierzam ich obu oskarżyć o współudział w morderstwie. W ten sposób zostawimy sobie szerokie pole manewru. Później będzie można zmienić kwalifikację czynów. - Widzę, że teraz ty jesteś przekonana, iż powinniśmy iść dalej? - Mniej więcej. Jutro z samego rana chcę jeszcze raz pogadać z psychiatrą Stadlera. - Chyba trochę na to za późno, nie sądzisz? - Ani trochę. Mielibyśmy jeszcze jeden mocny argument dla prokuratora, gdyby się zgodził zeznać przed sądem, że Stadler mógł być nieobliczalny, nawet niebezpieczny. Jeśli zdobędę jego obietnicę, nic już nie stanie na przeszkodzie, byśmy uzyskali nakaz aresztowania. - Jeśli dobrze pamiętam, raz już odmówił ujawnienia jakichkolwiek szczegółów. — Ja się tak łatwo nie poddaję. - Przecież go nie zmusisz. 540 - Nie, ale mogę przemówić mu do rozsądku. A w każdym razie spróbować.- I wierzysz w to? - W co? - Że Stadler był groźny. •" , , - Sama już nie wiem, w co mam wierzyć. Sądzę, że Co-nover i Rinaldi byli o tym przekonani. Jeśli psychiatra zgodzi się zeznawać, będziemy mieli motyw. Nawet najlepszy adwokat, na jakiego stać Conovera, będzie miał twardy orzech do zgryzienia w takiej sytuacji. Sam więc rozumiesz, że jeśli się uda, nie będziemy potrzebowali żadnej umowy z Eddiem. - Wolisz jednak rzucać dalej kośćmi? - Czasami to konieczne. - I na pewno nie chcesz przypiec Noyce'owi jaj nad ogniskiem? Pokręciła głową. - Nie czuję do niego złości, tylko... - Zamyśliła się na krótko. - Jestem rozczarowana. I zasmucona. — Wiesz co? Zawsze mi się wydawało, że wy, wyznawcy Jezusa, na swój sposób robicie sobie z tego dobrą zabawę. Ale teraz myślę, że traktujesz to całkiem poważnie. No, wiesz, żeby zawsze postępować słusznie i być dobrym. Mam rację? Zaśmiała się. - Nie chodzi o to, żeby być dobrym, Roy, ale by się starać takim być. Myślisz, że Jezus to jakiś... - urwała, szukając właściwego słowa - ...jakiś słabeusz? Nieprawda. Był bardzo twardy. Musiał taki być. Bugbee uśmiechnął się, mrużąc oczy. Audrey próbowała wyczytać coś więcej z jego miny, gdyż odniosła wrażenie, że dostrzega w jego spojrzeniu błysk podziwu. - Twardy Jezus... To mi się podoba. - Kiedy ostatni raz byłeś w kościele, Roy? - Och, nie. Lepiej nie próbuj ze mną swoich sztuczek. Postawmy sprawę jasno. Nie dam się w to wciągnąć. - Zamilkł na krótko, po czym dodał: - Poza tym wydaje mi się, że Jezus i tak ma wystarczająco dużo roboty na własnym podwórku. 541 Osłupiała Audrey nie wiedziała, co ma powiedzieć. - Przepraszam - rzucił. - Tak mi się wyrwało, - Nic nie szkodzi. Pewnie masz rację. . - 102 Zrobiło się zimno, jesienne dni już wyraźnie zapowiadały nadejście zimy. Niebo przypominało złowieszczą stało woszarą powłokę, z której w każdej chwili mógł spaść deszcz. Ale w saloniku, gdzie Audrey siedziała nad książką, było bardzo ciepło. Po wyjściu Bugbeego napaliła w kominku, po raz pierwszy w tym sezonie. Smoliste drzazgi od razu zajęły się żywym płomieniem i teraz grube drwa płonęły z sykiem, od czasu do czasu głośno potrzaskując, aż podskakiwała na miejscu, pogrążona w głębokim zamyśleniu. Otworzyła Biblię na Ewangelii świętego Mateusza, ale szlochała nad utraconą długoletnią przyjaźnią. Rozmyślała też o Leonie, zamierzając rozmówić się z nim ostatecznie. I teraz była jeszcze bardziej zdeterminowana, żeby wznieść się ponad gniew i wzajemne oskarżenia. Noyce i Leon. Tak bardzo się od siebie różnili, a jednocześnie obaj zdawali się mieć gliniane nogi. Leon był straceńcem, ale przecież go kochała. Zwykle bardzo szybko oceniała ludzi, więc może nadszedł wreszcie czas, by się nauczyć przebaczać. Wszak tego dotyczyła przypowieść o nielitościwym słudze pochodząca właśnie z Ewangelii świętego Mateusza. Pewien sługa był winien królowi dużo pieniędzy i ten, chcąc odzyskać dług, postanowił go sprzedać wraz z całą rodziną. Ale poruszony jego prośbami, ulitował się nad nim, uwolnił go i dług mu darował. Niedługo potem tenże sługa napotkał współsługę, który z kolei jemu był winien pieniądze. i co zrobił? Złapał go za gardło i zaczął dusić, domagając się zwrotu długu. Kiedy król się o tym dowiedział, wezwał do siebie niewdzięcznika i rzekł: „Sługo niegodziwy! Darowałem ci 542 cały twój dług, ponieważ mnie prosiłeś. Czyż więc i ty nie powinieneś był ulitować się nad swoim współsługą, jak ja ulitowałem się nad tobą?". Zgrzytnął klucz w zamku. Leon. Wrócił wreszcie stamtąd, dokąd jeździł w tajemnicy przed nią. - Och, witaj, mała - rzekł, wchodząc do saloniku. - Widzę, że napaliłaś. To miło. Skinęła głową. - Jakoś wcześnie dzisiaj wróciłeś. - Wygląda na to, że zaraz będzie padało. - Dokąd jeździsz, Leon? Błyskawicznie odwrócił głowę. - Czasami muszę przecież wychodzić z domu. To mi dobrze robi. - Chodź tu i usiądź przy mnie. Musimy porozmawiać. - Oho - mruknął. - Faceci nie lubią takich tekstów. Usiadł jednak w swoim ulubionym fotelu, choć widać było po jego minie, że czuje się nieswojo. - To nie może tak dłużej trwać - zaczęła. Pokiwał głową. - No więc? - Co: no więc? - zapytał. - Czytałam Biblię. - Widzę. Stary Testament czy Nowy? - Słucham? - O ile sobie przypominam jeszcze z lekcji religii, w Starym Testamencie Bóg nadzwyczaj łatwo ferował wyroki. - Nikt nie jest doskonały, mój drogi. O tym Biblia też uczy, choćby na przykładzie, gdy Jezus odmówił potępienia cudzołożnika, który miał być ukamienowany na śmierć. - Do czego zmierzasz? - zaciekawił się Leon. - Powiesz mi w końcu, co się z tobą dzieje? - Ach, już rozumiem... - zachichotał, po czym zaśmiał się na cały głos. - No jasne... - Znów się zaśmiał. - Widzę, że moja siostra nakładła ci do głowy jakichś bzdur. 543 - Zamierzasz się w końcu wytłumaczyć, czy będzie to ostatnia rozmowa w naszym małżeństwie? ,.....,,.„..,... - Nie wygłupiaj się, Mała. Wstał z fotela, usiadł przy niej na kanapie, objął ramieniem i przytulił do siebie. Całkowicie ją tym zaskoczył. Pozostała jednak obojętna, usztywniona i nadąsana. Kiedy poruszył nogą, spod kanapy znowu wytoczyła się pusta butelka po piwie. Audrey schyliła się, podniosła ją i podetknęła mu pod nos. O to chodzi czy o inną kobietę? - zapytała. Znów zaczął się śmiać, tym razem serdecznie ubawiony, czym doprowadził ją niemal do furii. - Myślisz, że to zabawne?! - Podobno jesteś detektywem - odparł. - To butelka po napoju imbirowym. - Czyżby? - W zdumieniu spojrzała na nalepkę. - Nie piję już od siedemnastu dni. Nawet nie zauważyłaś? — Mówisz poważnie? - Przebaczenie to dopiero krok dziewiąty. Jeszcze daleko mi do niego. - Jaki znów dziewiąty krok? - Ósmy polega na tym, żeby sporządzić listę wszystkich, których skrzywdziłem, i przygotować się do naprawienia wyrządzonego zła. To mógłbym zrobić już teraz. Tyle że nigdy nie byłem dobry w spisywaniu różnych spraw. - To znaczy... Dlaczego mi nie powiedziałeś, że wstąpiłeś do klubu Anonimowych Alkoholików? Teraz on zrobił urażoną minę. - Chyba chciałem się najpierw sam przekonać, że dam radę. - Och, najdroższy... - szepnęła ze łzami w oczach. - Taka jestem z ciebie dumna. - Spokojnie, Mała, jeszcze za wcześnie, żeby się czymkolwiek chwalić. Nie przeszedłem jeszcze kroku trzeciego. Na czym on polega? - Bóg mi świadkiem, że nie wiem. 544 Przytknął dłoń do jej policzka, otarł palcem łzy, pochylił się i pocałował ją, lecz tym razem z ochotą odwzajemniła pocałunek. Niemal już zapomniała, jak to jest, kiedy można się przytulić do męża i pocałować go. Ale gdy jej o tym przypomniał, bardzo jej się spodobało. Niedługo potem wstali z kanapy i poszli do sypialni. Na dworze zaczęło padać, ale razem w łóżku było im ciepło. Zasypiając, Audrey powtórzyła w myślach, że nazajutrz musi wcześnie wstać, jeśli chce nakłonić prokuratora do wystawienia nakazów aresztowania Eddiego Rinaldiego i Nicho-lasa Conovera. 103 Kiedy wychodziła już z biura, żeby pojechać do prokuratury, zawołał ją Noyce. Obejrzała się. Stał w drzwiach gabinetu i przyzywał ją ruchem ręki. Zawahała się na moment. - Audrey - zaczął zdecydowanie odmiennym tonem, gdy podeszła. - Musimy porozmawiać. - Spieszę się, Jack. Wybacz. - Co się stało? — Wolałabym o tym nie mówić. Zmarszczył brwi. - Audrey? - Nie gniewaj się, Jack. Przykro mi. Położył jej rękę na ramieniu. - Audrey - rzekł ciszej. - Nie wiem dokładnie, co ci o mnie naopowiadano, ale... Zatem wiedział. Można się było tego domyślić. Popatrzyła mu prosto w oczy. - No? Słucham. Zarumienił się lekko, westchnął głośno i rzucił: 545 - Mam to gdzieś. Nie zależy mi na twojej litości.Odwrócił się i wszedł do gabinetu. Audrey zawróciła do wyjścia. Pogardliwy grymas na twarzy doktora Aarona Landisa tym razem przypominał wyraz dogłębnego obrzydzenia. - Przecież rozmawialiśmy już o tym. Już pani prosiła o ujawnienie spraw objętych tajemnicą wiążącą mnie z pacjentem. Jeśli wyobraża sobie pani, że przez to natręctwo skłoni mnie do zmiany zdania... - W pełni zdaję sobie sprawę, co Zasady etyki lekarskiej opublikowane przez Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatryczne mówią na temat poufności informacji. - Och, na miłość boską... - Ma pan prawo ujawnić istotne poufne informacje o pacjencie pod pewnymi rygorami prawnymi. - Jeśli dobrze pamiętam, jest tam napisane: „pod określonymi rygorami prawnymi". Ma pani sądowy nakaz? — Jeśli to dla pana aż tak ważne, mogę go zdobyć. Jednakże apeluję do pana nie jako policyjny detektyw, tylko zwykły zatroskany obywatel. - Mam rozumieć, że to zupełnie co innego? --Zignorowała tę uwagę. - Tak więc etyka zawodowa nie zabrania panu składania zeznań dotyczących historii choroby Andrew Stadlera, zwłaszcza gdy leży panu na sercu kwestia wymierzenia sprawiedliwości jego zabójcy. Landis zmrużył oczy, pogrążywszy się w zadumie. - A cóż jedno ma z drugim wspólnego? - No więc proszę założyć, doktorze, że zidentyfikowaliśmy zabójcę pańskiego pacjenta. - I któż to jest? - Nawet jego flegmatyczny sposób mówienia i pozornie obojętny ton nie były w stanie zamaskować zwykłej ciekawości. - Tego nie mogę zdradzić, dopóki nie zostały mu postawione oficjalne zarzuty. Chcę jednak poprosić pana, by 546 zechciał wystąpić w sądzie w roli świadka i zeznał, że Andrew Stadler, przynajmniej okresowo, był groźny dla otoczenia. - Tego nie zrobię. - Nie rozumie pan, jakie to dla nas ważne, doktorze? - W żadnym wypadku nie zeznam czegoś podobnego -powtórzył Landis. - Jeśli odmówi pan składania zeznań w imieniu zamordowanego, jego zabójca może uniknąć sprawiedliwości. Naprawdę jest to panu obojętne? - Prosi mnie pani, bym zeznał, że mój pacjent objawiał skłonności do agresji, a tego nie mogę zrobić. Po prostu nie mogę. Proszę to sobie wybić z głowy. Pod żadnym pozorem nie zeznam w sądzie tego, na czym pani zależy, bo to nieprawda. — Nie rozumiem. - Nigdy nie zauważyłem u niego żadnej skłonności do agresji. - Dlaczego pan tak twierdzi? - Bo niczego pani nie powiedziałem. - Słucham? - Nie dowiedziała się pani tego ode mnie, lecz... - Landis podrapał się w brodę - ...Andrew Stadler był człowiekiem pogrążonym w smutku, przygnębionym i udręczonym, ale nie przejawiał najmniejszych skłonności do agresji. - Proszę zrozumieć, doktorze, że mężczyzna, który go zabił, obarczał go odpowiedzialnością za szczególnie sadystyczną napaść, brutalne zarżnięcie jego psa, ulubieńca całej rodziny. Jeśli mam być szczera, wcześniej kilkakrotnie miały miejsce włamania do domu podejrzanego. Jesteśmy przekonani, że właśnie z tego powodu zastrzelił on Stadlera. Landis smutno pokiwał głową, spoglądając na nią ze zrozumieniem. - Ma pani rację, byłby to logiczny motyw zabójstwa. - Byłby? - Oczywiście, gdyby był prawdziwy. Mogę jednak oznajmić pani z dużą dozą stanowczości, że Andrew Stadler nie był zdolny do takich czynów. 547 - Chwileczkę. Podczas naszej poprzedniej rozmowy mówił pan o nagłych atakach wściekłości, krótkich napadach psychotycznych... - W rzeczy samej. Opisywałem pani syndrom zwany granicznym zaburzeniem osobowości. - W porządku. Powiedział pan jednak, że schizofrenicy w rodzaju Stadlera mogą przejawiać takie syndromy. * - To prawda, miałem z nimi do czynienia. Lecz wcale nie odnosiłem tego do Andrew Stadlera. - .- — W takim razie do kogo, doktorze? Zawahał się. - Błagam, na litość boską! Dziesięć minut później wybiegła z Centrum Medycznego i ledwie mogąc złapać oddech, w pośpiechu wyciągnęła telefon komórkowy. 104 Nadzwyczajne posiedzenie rady nadzorczej zostało zwołane na czternastą. Kwadrans wcześniej większość jej członków czekała już w korytarzu przed salą konferencyjną. Scott zjawił się jako pierwszy i wbrew swoim zwyczajom od razu przystąpił do natarcia. Nick miał w swoim aparacie komórkowym długą listę wiadomości od niego, które pozostały bez odpowiedzi. Przykazał też Marjorie, by pod byle pozorem trzymała McNally'ego z dala od jego głównej bazy. - Czemu mnie unikasz? - zapytał. Nicka uderzyło, że miał na sobie nowiutką koszulę, białą, z wąskim szpiczastym kołnierzykiem, chyba od Armaniego, w każdym razie zupełnie inną od tej spranej błękitnej, którą zazwyczaj nosił. - Nie wygłupiaj się, Nick. Nie dam rady wystąpić w swojej roli, skoro jeszcze nie widziałem scenariusza, prawda? - Uznałem, że tym razem będziemy spontaniczni. -.« . - Spontaniczni? - powtórzył jak echo Scott. - Słyszałem 548 o spontanicznym spalaniu, spontanicznej aborcji, spontanicznym tętniaku aorty. Dlatego nie podoba mi się to słowo. Nick spojrzał na niego z ukosa. - W każdym razie spróbujemy czegoś nowego - rzekł, nie chcąc niczego ujawniać przed czasem. - Aleja potrzebuję twojej pomocy, Nick. - Spojrzenie otoczonych fioletowymi obwódkami źrenic McNally'ego zdradzało wyraźnie, że czuje się urażony. - Właśnie na to liczę - odparł. - Nawiasem mówiąc, czy mógłbyś mi przynieść szklankę dietetycznej coca-coli? Bez lodu, jeśli wystarczająco schłodzona. Scott spiorunował go wzrokiem i otworzył już usta, żeby coś powiedzieć, gdy Davis Eilers - ubrany w luźne jasne spodnie i białe polo oraz granatowy sweter - objął go za ramiona i odciągnął w bok. - A gdzie porządek obrad? - zapytał Todd Muldaur, kiedy w korytarzu zaczęło się już robić tłoczno. - Dań, Davis i ja przylecieliśmy razem służbowym odrzutowcem Fairfielda. Dopiero na pokładzie okazało się, że żaden z nas nie zna porządku dzisiejszego zebrania. - Oczywiście porządek jest gotowy - odparł z uśmiechem Nick. - Tylko nie został wcześniej wydrukowany. - Pierwsze słyszę. Nadzwyczajne posiedzenie bez ustalonego wcześniej porządku obrad? - Todd wymienił spojrzenia z Danem Finegoldem. - Mam nadzieję, że nie chodzi o jakieś twoje desperackie posunięcie. - Popatrzył na Nicka wzrokiem, który miał wyrażać serdeczne zaniepokojenie. Finegold po przyjacielsku ścisnął jego ramię. - Powoli, ale do przodu, zgadza się? - Jak piwny interes? - zapytał Nick. - Doskonale, przynajmniej od strony browarniczej. W technice ekstrakcji nadkrytycznej robi się coraz większa konkurencja. Nick pochylił się ku niemu i rzekł półgłosem: - Jeśli mam być szczery, wolę tradycyjne metody warzenia. Lubię piwo, przez które jeszcze coś widać. 549 Rozejrzał się po sali i dostrzegł w kącie McNally'ego pogrążonego w rozmowie z Davisem Eilersem. Nie musiał ich słyszeć, by się domyślić, że Eilers próbuje się dowiedzieć od Scotta, w jakim celu zwołano to zebranie. Równie dobrze można się było domyślić odpowiedzi McNally'ego po całej serii nerwowych gestów, wzruszania ramionami i kręcenia głową. Todd wziął Nicka pod rękę, odciągnął na bok i zapytał cicho, spiętym głosem: - Dałeś strasznie krótki termin tego zebrania, nie sądzisz? - Przewodniczący rady nadzorczej ma prawo zwoływać nadzwyczajne posiedzenia w odpowiadającym mu terminie -wyjaśnił spokojnie Nick.Ale o co chodzi, do pioruna? Nick uśmiechnął się szeroko, lecz nie odpowiedział. - To zabawne, ale przypomniałem sobie właśnie, co mówiłeś o żółwiach i zupie żółwiowej. - Muldaur wzruszył ramionami. - Dań i ja mogliśmy bez kłopotu odwołać wcześniej zaplanowane spotkania, ale weź pod uwagę, że dziś wieczorem Red Sox grają z Yankees. Obaj musieliśmy zwrócić bilety na ten mecz. Mam więc nadzieję, że twoje zebranie będzie tego warte. - Nie wątpię. Możesz na to liczyć. Chociaż wciąż nie zdążyliśmy załatwić żadnej lepszej kawy. Będziesz musiał jeszcze dzisiaj przymknąć na to oko. - Zdążyłem się już przyzwyczaić - odparł Todd, uśmiechając się szeroko, zaraz jednak spoważniał. - Mam tylko nadzieję, że na pewno wiesz, co robisz. - Wyciągnął szyję i puścił porozumiewawcze spojrzenie w kierunku Scotta. Jak zwykle uwagę Nicka przyciągnęło pojawienie się Do-rothy Devries. Miała na sobie elegancką błękitną garsonkę z długą spódnicą i żakietem zapinanym na olbrzymie guzy. Wkroczyła do sali z lekko zaciśniętymi i wydętymi wargami, obracając w szponiastych palcach górny guzik od żakietu. Nick serdecznym ruchem ręki poprosił ją w głąb sali, na co odpowiedziała uśmiechem jakby świeżo wyjętym z zamrażalnika. 550 Zaczął się witać z pozostałymi gośćmi, gdy nagle zauważył w wejściu do sali Rinaldiego, który niecierpliwym ruchem głowy dał mu znać, żeby podszedł na chwilę. - Nie zgadniesz. Twój pieprzony alarm znowu się włączył. Jęknął głucho. - Sam widzisz... Mógłbyś się tym zająć? Eddie skinął głową. - Wyciek gazu. - Co takiego? - Dzwonili z firmy monitorującej system alarmowy. Po kilku minutach zadzwonili drugi raz i przekazali, że „pani Conover" powiedziała, że sama sobie z tym poradzi. Dlatego postanowiłem to sprawdzić osobiście. Chyba że potajemnie ożeniłeś się po raz drugi. Nick w zamyśleniu pokręcił głową. | - Marta wyjechała do rodziny. - A twoja dziewczyna? - Co miałaby robić w moim domu? O tej porze dzieci powinny być same. Eddie położył mu dłoń na ramieniu. | - Jadę tam. Lepiej nie lekceważyć wycieku gazu. Z tajemniczym uśmiechem na ustach rozejrzał się po sali | i wycofał na korytarz. Nick odwrócił się do Muldaura. | - Może byśmy zajęli miejsca? - rzekł na tyle głośno, że obecni członkowie rady odebrali to jak polecenie. Minęło jeszcze kilka minut, nim pozostali weszli z korytarza i usiedli przy wielkim mahoniowym stole. Scott nerwowo podnosił i opuszczał ciekłokrystaliczny ekran swojego laptopa. Nick wyjątkowo nie zajął swojego miejsca u szczytu stołu, pozostawił je wolne i usiadł na sąsiednim krześle. Ruchem głowy dał znak Stephanie Alstrom, która siedziała sztywno wyprostowana, ze zwykłą dla siebie zatroskaną miną, trzymając obie dłonie na wypchanej papierami kartonowej teczce. - Chciałbym zacząć od bardzo dobrej nowiny - rzekł głośno. - Atlas McKenzie zmienił zdanie i dziś rano podpisał kontrakt. \ - To fantastyczna wiadomość, Nick - rzekł Todd. - Doskonała. Udało ci się ich przekonać? - Chciałbym przypisać sobie tę zasługę — odparł — ale stało się to dzięki interwencji Willarda Osgooda. - Naprawdę? - rzekł zdziwiony Muldaur. - Pewnie zastosował swoją zwykłą taktykę. - Zrobił to z własnej woli - dodał Nick. - Nie wywierałem na niego presji. - Czyżby? Zatem chciał pewnie zademonstrować, że od czasu do czasu potrafi jeszcze coś zdziałać. - Todd spoglądał na Nicka z protekcjonalnym rozbawieniem. - Teraz już nie załatwia się tak interesów. - Powiedzmy. - Nick wcisnął klawisz interkomu i zwrócił się do swojej sekretarki: — Marjorie, chyba jesteśmy gotowi. Czy mogłabyś powiadomić o tym naszego gościa? - Podniósł głowę i ciągnął: - Nie zwołałem tego nadzwyczajnego posiedzenia po to, by rozpływać się nad pomyślnymi wiadomościami. Musimy rozpatrzyć pewne istotne kwestie, które będą rzutować na przyszłość naszej firmy. - Urwał na chwilę. - Część z państwa nalegała, bym przeanalizował dokładniej koszty produkcji. Byłem temu niechętny, choć niesłusznie. Troszcząc się o naszą przyszłość, podjęliśmy decyzję o konieczności rozproszenia naszej bazy produkcyjnej. Stratton zamierza odsprzedać licencję na wytwarzanie serii najtańszych produktów wchodzących w skład linii Basics. Rozpoczęliśmy już negocjacje z pewną liczbą firm zagranicznych, a wśród nich z najpoważniejszymi kandydatami z Chin. To posunięcie powinno zapewnić nam większą konkurencyjność w tej części rynku, która jest najbardziej wrażliwa cenowo. Dorothy Devries słuchała go ze złośliwym uśmieszkiem na ustach. Todd i Scott sprawiali wrażenie tak zaskoczonych, jakby siedzieli w pociągu, który nie zatrzymał się na ich stacji. - Odmienne decyzje podjęliśmy względem naszych droższych wyrobów, stanowiących fundament rynkowej marki Strattona - ciągnął. - Produkcja tych linii będzie kontynuowana tu, w zakładach w Fenwick. 552 - Przepraszam, ale muszę przerwać - odezwał się Todd. - Posługujesz się liczbą mnogą, a ja nie wiem, kogo masz na myśli. Przemawiasz w imieniu całej kadry kierowniczej? Bo • większość z nas skłonna byłaby uważać, że jest zdecydowanie za późno na tego rodzaju półśrodki. • - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł, po czym rzekł głośniej: - Jak część z państwa już wie, choć inni zapewne jeszcze : nic nie słyszeli, skoro nawet ja dowiedziałem się o tym nie tak dawno, pewna frakcja reprezentująca Fairfielda podjęła negocjacje zmierzające do sprzedaży marki Strattona azjatyckiemu konsorcjum o nazwie Pacific Rim Investors, które kontroluje spółkę Szenjang Industries, dużego wytwórcę sprzętu biuro-| wego. Nie umiał ocenić, czy bardziej spodziewał się jęków zachwytu, czy okrzyków zdumienia, ale nic się nie zdarzyło. | W sali nadal panowała cisza przerywana jedynie szelestem przekładanych papierów. - Czy mogę wtrącić parę zdań? - zapytał Todd z miną | pełną zadowolenia z siebie. ] - Proszę bardzo. \ Todd obrócił się nieco na krześle i zwrócił się do wszystkich | członków rady: - Po pierwsze, chciałem przeprosić dyrektora naczelnego firmy za to, że podjęliśmy negocjacje w tajemnicy przed nim. Otóż w Fairfield dokonaliśmy bardzo wnikliwej analizy wyników finansowych i szczerze mówiąc, dostrzegliśmy wyjątkową okazję, której nie mogliśmy przepuścić. Stratton wkroczył w fazę krytyczną. Nick Conover, którego należy pochwalić za otwartość, dał wyraźnie do zrozumienia, i to wielokrotnie, że pewnych rozwiązań po prostu nie może zaakceptować. Dlatego postanowiliśmy respektować jego poglądy. Oczywiście, wyłącznie z szacunkiem można się wyrażać o jego bezprzykładnym poświęceniu dla firmy, ale w takim wypadku nie ] mogliśmy zostawić kadrze kierowniczej ostatniego słowa. - Urwał na chwilę. - Moim zdaniem, największą pochwałą dla każdego menedżera jest stwierdzenie, że wykonuje swoją 553 pracę z pasją. — Obejrzał się na Nicka. — Z całą pewnością można to powiedzieć o tobie, Nick. Ale gdy sytuacja krytyczna firmy osiąga punkt kulminacyjny i trzeba podejmować trudne decyzje, należy to robić na chłodno, bez osobistego zaangażowania. Wyprostował się w fotelu i jak szkolny prymus ułożył obie dłonie na brzegu stołu. - To jeden z najważniejszych elementów podejmowania decyzji w sytuacjach krytycznych - ciągnął z coraz bardziej triumfalną miną. — Wszystkim u McKinseya wbija się to do głowy od samego początku. Chiński odpowiednik słowa kryzys składa się ze znaków oznaczających „niebezpieczeństwo" i „okazję". --•-. - Podejrzewam więc - wtrącił ochoczo Nick - że chiński odpowiednik redukcji kosztów będzie się składał ze znaków oznaczających „masowe" oraz „zwolnienia". - Wiele ci zawdzięczamy - przyznał łaskawie Muldaur. -Nie myśl, że jesteśmy niewdzięczni. Sądzę, że mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, iż bardzo cenimy to, co zrobiłeś dla Strattona. Tyle że nadszedł czas, by zrobić następny decydujący krok. - Wiem, że chciałbyś się wypowiadać w imieniu wszystkich. Nie sądzisz jednak, że może ktoś zechce wyrazić własne zdanie? Nick wstał i skinieniem głowy powitał wysokiego starszego mężczyznę w okularach, który właśnie wszedł do sali konferencyjnej,Willarda Osgooda. - . 105 Ośrodek monitorujący ochronę Fenwicke Estates obsługiwał także trzy inne strzeżone osiedla w Fenwick i okolicach, noszące nazwy Safe Harbor, Whitewood Farms oraz Cata-mount Acres. Był ulokowany w niepozornym, pozbawionym 554 okien baraku na tyłach pawilonu z podrzędnym barem szybkiej obsługi, sex-shopem i wypożyczalnią wideo, który sprawiał wrażenie magazynu. Otaczał go parkan z drucianej siatki, a przy wejściu nie było żadnej tabliczki poza adresową, z nazwą ulicy i numerem budynku. Audrey domyśliła się, że chodzi o bezpieczeństwo. Uwagę przyciągały stojące na terenie dwa wielkie wysokoprężne generatory zasilania awaryjnego. Nie mając pewności, że może liczyć na pełną współpracę, nawet w sytuacji zagrożenia, zawczasu wystąpiła o nakaz rewizji, przy czym poprosiła o przesłanie go faksem do ośrodka monitoringu, a konkretnie do szefa firmy. Komenda policji dysponowała wszelkimi potrzebnymi danymi. Okazało się jednak, że zastępca kierownika, Bryan Mundy, który poruszał się na wózku inwalidzkim, jest nadzwyczaj chętny do współpracy. Ale był też niezwykle gadatliwy i zanudził ją już po paru minutach, choć uśmiechała się uprzejmie i potakiwała głową, tylko w duchu nakłaniając go do pośpiechu. W rzeczywistości wcale nie była zainteresowana pracą ośrodka. Kiedy szła za nim przez istny labirynt boksów, w których pracownice, bo niemal wyłącznie były to kobiety, siedziały przy konsolach komputerowych ze słuchawkami na głowie, opowiadał jej z dumą, zręcznie manewrując swoim wózkiem, ile to instalacji przeciwpożarowych w różnych instytucjach oraz pojedynczych rezydencji jest podłączonych do ich systemu monitoringowego. Przytaczał dane liczbowe dotyczące szyfrowanej transmisji danych przez internet, liczby obsługiwanych kamer czy też stanowisk służb ochrony. Chwalił się bezpośrednim podglądem obrazów z wszystkich kamer, który zapewniało im szerokopasmowe połączenie sieciowe. W drugiej części baraku, gdzie z kolei głównie mężczyźni czuwali przed dużymi monitorami, na których w szachownicy okienek zmieniały się obrazy wideo, z jeszcze większą dumą i bezgraniczną drobiazgowością rozwodził się nad cyfrowym znakiem wodnym firmy uwierzytelniającym autentyczność rejestrowanych 555 obr obrazów, przy czym coś, co nazywał algorytmem MD5, miało zapewnić, że oryginalny obraz z kamery nie zostanie zmieniony. Większości technicznych szczegółów Audrey nie rozumiała, niemniej starannie odnotowała w pamięci, że podczas rozprawy sądowej Mundy powinien być doskonałym biegłym w swojej dziedzinie. Przy okazji nadmienił, że kiedyś także chciał się zaciągnąć do służby w policji, ale skusiły go wyższe zarobki w sektorze prywatnym. - Tutaj przechowujemy wszystkie zapisy z ostatniego miesiąca - rzekł w końcu, gdy dotarli do kolejnej sekcji, zastawionej metalowymi regałami pełnymi komputerowych dysków i innych elektronicznych nośników. - Ma pani szczęście. Gdyby chodziło o starsze nagrania, trzeba by je przywozić z oddzielnego magazynu. Podała mu datę, która ją interesuje, i Mundy zdjął z półki czarny plastikowy pojemnik, w którym stały ciasno ustawione twarde dyski komputerowe z kopiami zarejestrowanych plików wideo. Szybko odnalazł właściwy, zawierający przekazy z okresu od dwunastej do szóstej po południu tego dnia, kiedy nieznany sprawca zabił psa Conoverów. Spisała sobie odpowiednie dane z policyjnego raportu. Pokazał jej, jak zidentyfikować poszczególne pliki na podstawie numeru kamery, ale odparła szybko, że nie wie, która kamera mogła zarejestrować interesujący ją obraz. W końcu mogła to zrobić każda zamontowana wzdłuż ogrodzenia Fenwicke Estates, poprosiła więc o dostęp do tych zapisów, które w podanym okresie zostały utrwalone na podstawie ruchu w polu widzenia obiektywu. Oczywiście interesował ją każdy człowiek, który w dniu zabicia psa przekradł się przez płot otaczający osiedle. - Widzę, że jest spore zainteresowanie właśnie tym dyskiem - rzekł Mundy, zaglądając do rejestru udostępniania archiwalnych zapisów. - Jakiś czas temu był tutaj dowódca służb ochrony Korporacji Stratton, który skopiował sobie szereg ujęć z tych zapisów. 556 - A czy wiadomo, z którego pliku robił kopie? Mundy pokręcił głową, w zamyśleniu postukując plastikową czerwoną plakietką o zęby. - W każdym razie powiedział, że działa na polecenie Nicholasa Conovera, dyrektora naczelnego Strattona. Chciał wiedzieć, czy mamy ujęcie bezpośredniego sąsiedztwa domu Conovera, ale się zawiódł. Dom dyrektora stoi w pewnej odległości od monitorowanego ogrodzenia. Niewiele trzeba było czasu, by i ona znalazła zapis ukazujący podchodzącego do płotu wysokiego, poruszającego się niezdarnie mężczyznę w długim rozpiętym płaszczu i masywnych okularach w grubej oprawce. Obraz pochodził z kamery oznaczonej numerem 17. - O, właśnie. Ten dowódca ochrony kopiował ujęcia z tego samego pliku. Było więc jasne, na jakiej podstawie Conover doszedł do przekonania, że to Stadler zarżnął mu psa. Audrey zwróciła jednak uwagę, że na zdjęciach Stadler dziwnie się rozgląda, wyciągając szyję oraz mrużąc oczy, i od czasu do czasu gestykuluje, jakby za kimś podążał. W ogóle nie oglądał się za siebie, zatem nie bał się, że zostanie zauważony. Ewidentnie musiał iść czyimś śladem. Domyślała się już, kto go prowadził. Spekulacje doktora Landisa, choć przerażające, nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. - Czy może pan powoli cofnąć to nagranie? - zapytała. - Niestety, tego nie da się cofnąć jak z kasetą wideo - odparł, głośno cmoknąwszy. - Więc jak mogę przełączyć widok na wcześniejsze ujęcia? - Na przykład tak - rzekł, przesuwając kursor myszki na suwak i dwukrotnie klikając. - Zatem cofnijmy się... sama nie wiem, powiedzmy, o kwadrans. - Nadal chce mieć pani obraz z tej samej kamery? - Tego też nie jestem pewna. Powiedzmy, że interesują 557 mnie obrazy ze wszystkich kamer z okresu poprzedzającego o kwadrans zniknięcie tego intruza. Mundy ustawił widok na ekranie podzielonym na okienka i odtoczył się na wózku, pozwalając jej samej sterować wyświetlaniem zapisów. Najwyraźniej ciekawość wzięła w nim górę, gdyż z odległości metra również uważnie wpatrywał się w ekran, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Na szczęście w zaprogramowanym okresie nie było zbyt wielu zapisów do przejrzenia, gdyż rejestrację obrazów uruchamiał wyłącznie jakiś ruch w polu widzenia obiektywu. Siedem minut przed tym, jak Andrew Stadler przełazi przez płot ogrodzenia wokół Fenwicke Estates, gramoląc się przez niego, jakby ścigał uciekiniera, kamery zarejestrowały inną sylwetkę, mniejszą, w czarnej skórzanej kurtce, przekradającą się zwinnymi i pewnymi ruchami. W jej pamięci odżyły słowa doktora Landisa: Stadler od czasu do czasu odstawiał leki. Jego żona nie wytrzymała presji psychicznej, jaką stwarzało małżeństwo z nim, i odeszła, porzucając nawet nieletnią córkę, którą dopiero po kilku latach zabrała od ojca. Doprowadziła w ten sposób do wytworzenia u dziecka głębokiego urazu psychicznego, do którego może by nie doszło, gdyby nie genetyczne predyspozycje odziedziczone po ojcu. Kiedy postać w skórzanej kurtce podkradła się do ogrodzenia z kutych żelaznych prętów, przystanęła, odwróciła się twarzą do kamery i uśmiechnęła szeroko, jakby pozowała do tego ujęcia. Bez trudu dało sieją rozpoznać. To była Cassie Stadler. - Helen Stadler, jak skorygował szybko doktor Landis. Zmieniła imię na Cassie dopiero w późniejszym okresie, po osiągnięciu pełnoletności. Zapewne uznała, że jest bardziej interesujące. A może spodobało jej się jego pochodzenie od Kasandry, starogreckiej bohaterki obdarzonej jakoby darem jasnowidzenia, w której przepowiednie nikt nie wierzył. 558 To ona kilkakrotnie włamywała się do domu Nicholasa Co-novera, żeby wypisywać sprayem na ścianach tajemnicze złowróżbne hasło. Czas ukazany na zapisanych sekwencjach wideo nie pozostawiał też żadnych wątpliwości, że to ona zabiła psa właściciela. Niczemu nie zawinił jej ojciec, który jedynie przekradł się jej śladem na teren osiedla, jak zapewne czynił to również przy wcześniejszych okazjach. Musiał doskonale wiedzieć, co dolega jego córce. Andrew Stadler miał pełną świadomość, że Cassie cierpi na to samo, co on, bo w rozmowach z doktorem Landisem obsesyjnie wracał do tego tematu, obwiniając siebie za jej schizofrenię. Roztrzęsionymi rękoma Audrey wyjęła z torebki telefon komórkowy i wybrała numer doktora. Nikt nie odbierał. Kiedy włączyła się automatyczna sekretarka, zaczekała na sygnał, po czym zapisała wiadomość: - Doktorze Landis, mówi detektyw Rhimes. Muszę się z panem pilnie skontaktować. Chwilę później doktor podniósł słuchawkę. - Powiedział pan, że Helen Stadler miała obsesję na punkcie pełnej szczęśliwej rodziny, której nigdy nie miała - powiedziała szybko. - Żyła urazą i pretensjami do tych rodzin, które ją odrzuciły. - Tak, zgadza się. I co z tego? - Wspomniał pan między innymi o rodzinie, która mieszkała naprzeciwko Stadlerów, po drugiej stronie ulicy, i która również miała córkę w tym samym wieku. Cassie... to znaczy Helen w dzieciństwie się z nią bawiła, uważała ją za swoją najlepszą przyjaciółkę. Ale wszystko urwało się z chwilą, gdy rodzice, znudzeni jej ciągłą obecnością, wyprosili ją z domu i zabronili więcej przychodzić. - Tak? - W głosie Landisa zabrzmiały posępne tony. - Przed laty Andrew Stadler był przesłuchiwany na komendzie w związku z tragicznym pożarem sąsiedniego domu, 559 właśnie po drugiej stronie ulicy, w którym zginęła cała rodzina Stroupów. Jeśli dobrze pamiętam, wykonywał dla nich jakieś drobne domowe naprawy. Czy to... - Owszem. Andrew mówił, że córka odziedziczyła po nim zdolności mechaniczne, toteż sam ją uczył, jak naprawiać różne rzeczy. Przyznał, że którejś nocy po tym, jak gospodarze wyprosili ją z domu, zakradła się do środka przez okienko piwniczne, rozkręciła rurę doprowadzającą gaz, a wychodząc, wrzuciła do środka zapaloną zapałkę. ,< w - Mój Boże... I nigdy nie została o to oskarżona. - - Sądziłem, że ta opowieść to wytwór fantazji Stadlera, wyraz jego paranoicznej fiksacji na punkcie córki. Zresztą, kto by się spodziewał takich czynów po dwunastoletniej dziewczynce? Najwyraźniej policja podejrzewała Andrew o podpalenie, lecz jego alibi okazało się nie do podważenia. Przypominam sobie teraz, że coś podobnego zdarzyło się w akademiku uniwersytetu Carnegie Mellon, w którym Helen mieszkała podczas pierwszego roku studiów. Andrew opowiadał, że jego córka należała do jakiegoś elitarnego stowarzyszenia studentek, do którego była obsesyjnie przywiązana, traktując je jak namiastkę najbliższej rodziny. Dopiero po latach przyznał mi się, że słyszał o tragicznym w skutkach wybuchu gazu, w którym zginęło osiemnaście dziewcząt mieszkających w tym akademiku. Tego samego wieczoru Helen miała przyjechać do rodzinnego domu z Pittsburgha, zdenerwowana i rozżalona, gdyż koleżanki ze stowarzyszenia powiedziały jej coś, przez co poczuła się odrzucona. - Przepraszam, ale muszę kończyć, doktorze - rzuciła Au-drey i szybko się rozłączyła. Tymczasem Bryan Mundy przetoczył się z wózkiem na wprost niej i dawał energiczne znaki ręką. Jak tylko skończyła rozmowę, rzekł: - Skoro już mowa o zbiegach okoliczności, to jakieś dziesięć, może piętnaście minut temu znów włączył się system alarmowy w domu Conoverów. - Włamanie? 560 - Nie, zupełnie coś innego. Tym razem zadziałał czujnik gazu. Prawdopodobnie powstał jakiś wyciek. Ale gospodyni w rozmowie telefonicznej powiedziała, że sama sobie z tym poradzi. - Gospodyni? - Pani Conover. - Nie ma żadnej pani Conover - odparła Audrey z mocno bijącym sercem. | Mundy wzruszył ramionami. - W każdym razie tak się przedstawiła... - zaczął. Ale ona rzuciła się już biegiem do wyjścia. 106 Todd natychmiast poderwał się z miejsca, w jego ślady poszli Eilers i Finegold. Wszyscy uśmiechali się przymilnie do szefa. - Pozwolicie, że do was dołączę? - zapytał szorstko Osgood. - Willard - zaczął Muldaur. - Nie miałem pojęcia, że i ty przyjedziesz. - Odwrócił się do Nicka. - Widzisz? Niektórzy ludzie nie zapominają, że czasem potrzebny jest osobisty wkład. Osgood zignorował Muldaura, podszedł i usiadł na wolnym krześle u szczytu stołu. - Nie dojdzie jednak do żadnej sprzedaży - oznajmił Nick. - Podpisanie tej umowy byłoby niekorzystne zarówno dla Strattona, jak i dla Fairfielda. My również dokładnie przeanalizowaliśmy dane liczbowe, a pod słowem „my" rozumiem siebie i Willarda, po czym wspólnie podjęliśmy taką decyzję. - Czy mogę coś powiedzieć? - zapytał Todd. - Rozpatrujemy tu niepowtarzalną okazję - wtrącił niespodziewanie McNally. - Coś takiego nie przytrafia się często. - Okazję? - zdziwił się Nick. - A nie groźbę? - Patrzył 561 jeszcze przez chwilę na Scotta, po czym zwrócił się do Al-strom. - Stephanie, bądź uprzejma przedstawić swoją opinię. Wiem, że miałaś za mało czasu, by przygotować odpowiednie wystąpienie, ale sądzę, że twoje argumenty wygłoszone w starym stylu trafią do członków rady. Stephanie Alstrom zaczęła przekładać przyniesione dokumenty i rozdzieliła je na trzy kupki. - Przytoczę podstawowe przepisy kodeksu cywilnego i karnego dotyczących najważniejszych kwestii proponowanej umowy, poczynając od prawa federalnego - zaczęła rzeczowym, obojętnym tonem. - Mamy więc Ustawę o łapownictwie wobec przedstawicieli zagranicznych z roku 1999, artykuł numer 43, jak też Ustawę o uczciwej konkurencji i zapobieganiu łapownictwu w kontaktach międzynarodowych z roku 1998 oraz... och, byłabym zapomniała, klauzule antykorupcyjne w przepisach dotyczących gwarancji, a więc rozdział 10(b) Ustawy o wymianie rękojmi z roku 1934, w szczególności przepis 10b-5. Poza tym, choć muszę przyznać, że nie zdążyłam się jeszcze dokładnie zapoznać z przepisami prawa precedensowego, trzeba mieć na uwadze rozdział 13(b)(5) Ustawy o wymianie towarowej oraz przepis 13b2-l. - W jej głosie wyczuwało się coraz większą nerwowość. - No i oczywiście rozdziały 13(a) oraz 13(b)(2)(A) tejże Ustawy o wymianie towarowej, jak też przepisy 12b-20 i 13a. Jest ponadto... - Dziękuję. Myślę, że to wystarczy - przerwał jej Nick. — Mniej więcej to samo powiedział mi Dino Panetta w Bostonie - zagrzmiał Osgood. — Przecież to śmieszne — rzekł Todd, któremu stopniowo krew uderzała do twarzy. - To są całkowicie bezpodstawne oskarżenia, z którymi... - Todd! - powstrzymał go Osgood z pogardliwą miną. -Jedną rzeczą jest połów ryb z wykorzystaniem własnych intymnych części jako przynęty, a zupełnie inną wystawianie wspólników na zagrożenie. Pytanie, które nurtowało mnie wczorajszego wieczoru, brzmiało: Gdzie popełniłem błąd? I dzisiejszego ranka znalazłem na nie odpowiedź. Nie 562 popełniłem błędu. To ty go popełniłeś. Zlekceważyłeś zasady naszej firmy i zainwestowałeś w mikroczipy olbrzymie fundusze, znacznie większe, niż miałeś do tego prawo, przez co postawiłeś całą firmę w obliczu katastrofy. Wymyśliłeś więc, że aby ratować własny tyłek, a zarazem i nas, musisz dokonać jakiejś szybkiej sprzedaży. Gdyby ci się udało zgarnąć kupę szmalu, nikt by nie pytał, jak to zrobiłeś. Ale nic z tego. - Uderzył dłonią w stół i powtórzył, akcentując każde słowo: - Nic... z... tego! - Jego oczy powiększone przez silne soczewki okularów zdawały się miotać błyskawice. - Bo jednocześnie postawiłbyś Fairfield Eąuity Partners w potencjalnie tragicznej sytuacji prawnej. Inspektorzy z komisji nadzoru biwakowaliby przy Federal Street przez następne pięć lat, przeglądając wszystkie nasze papiery przez lupę jubilerską. Zapragnąłeś złowić wielką rybę, nie bacząc na to, że prowadzisz kuter prosto na przeklętą rafę koralową, gdzie mógłby się roztrzaskać. - Wydaje mi się, że to zdecydowana przesada - odezwał się Todd przymilnym tonem. - Fairfield w żadnej mierze nie jest zagrożone. - Masz całkowitą rację - odparł Osgood. - Fairfield Eąuity Partners nadal jest czyste jak łza. - Doskonale - przyznał niepewnie Muldaur. - Też tak myślę - rzekł Willard. - Ponieważ wspólnicy zajęli odpowiedzialne stanowisko. Jednomyślnie zademonstrowali, że w tym gronie nie ma miejsca na takie nadużycia. Jak tylko zwrócono naszą uwagę na błędne decyzje, zerwaliśmy wszelkie stosunki z zarządcami funduszy... a ściślej mówiąc, z byłymi zarządcami funduszy, że nie wymienię ich z nazwiska, oraz podjęliśmy wszelkie możliwe kroki w celu odseparowania się od złoczyńców, między innymi rozpoczęliśmy działania prawne przeciwko Toddowi Ericksonowi Muldaurowi. Naruszyłeś klauzulę przeciwko sprzeniewierzeniom zawartą w twojej umowie o przystąpieniu do spółki, a to oznacza, jak pewnie się już domyślasz, że twoje własne udziały przechodzą do ogólnego funduszu wspólnego. - To ma być żart? - wybąkał Todd, mrugając szybko, jak- 563 by ziarnko piasku utkwiło mu pod jego błękitnymi soczewkami kontaktowymi. - Zainwestowałem wszystkie swoje pieniądze w Fairflelda. Nie możesz tak po prostu zadeklarować... - Podpisałeś taką samą umowę, jak wszyscy, dlatego teraz musimy skorzystać z zabezpieczenia. Nie widzę innego sposobu udowodnienia inspektorom federalnym, że traktujemy tę sprawę całkiem serio. Oczywiście możesz zakwestionować tę decyzję. Jestem pewien, że to zrobisz. Wydaje mi się jednak, że najlepsi prawnicy w tym zakresie zażądają wysokiej zaliczki na poczet spodziewanych dochodów. Zatem powinieneś też wiedzieć, że złożyliśmy już odrębny cywilny pozew przeciwko tobie i twemu wspólnikowi, panu McNally'emu, o zwrot stu dziesięciu milionów dolarów. Dołączyliśmy do niego wniosek, by sędzia umieścił jakiekolwiek odzyskane przez nas pieniądze w depozycie na poczet ewentualnych dalszych rozstrzygnięć prawnych, i otrzymaliśmy już odpowiedź, że zgadza się na takie rozwiązanie. Mina Scotta przypominała woskową maskę pośmiertną. Jak zepsuty robot skubał rytmicznie kosmyk włosów na skroni. Słuchając Osgooda, Nick odruchowo popatrzył przez okno na połacie wypalonej ziemi. Po raz pierwszy nie przypominały mu czarnego martwego dywanu, gdyż pojawiły się pierwsze kiełki odrastającej trawy i z osmalonej żyznej gleby wyłaniały się drobniutkie zielone źdźbła. - To jakieś szaleństwo! - wrzasnął piskliwie Todd, co zabrzmiało, jakby ktoś łomem wyciągał długi gwóźdź ze spróchniałej belki. - Nie macie prawa! Nie dam się zastraszyć, Willard! Należy mi się choć trochę szacunku. Jestem pełnoprawnym wspólnikiem Fairfielda, z ośmioletnim stażem, a nie jakimś... przeklętym sumem, którego możesz sobie łowić na wędkę, żeby wypuścić z powrotem do wody. Osgood popatrzył na Nicka. - Dobrze powiedziane. Na pewno nie chciałbyś go mieć wśród innych ryb na patelni. Bo sum żeruje na dnie, tapla się w mule i jest cuchnącym zgnilizną ścierwojadem... - Rzeczywiście, wolę inne ryby - odparł Nick. - To 564 oczywiste. Ale wracając do spraw służbowych... - rozejrzał się po sali - teraz, gdy przyszłość Strattona jest już bezpieczna, chciałbym złożyć swoją rezygnację. Osgood w osłupieniu zmarszczył brwi. - Co takiego?! Och, na Boga... - Ja też stoję wobec... pewnych komplikacji prawnych... i nie chciałbym, aby rzutowały na dobre imię firmy. Wszyscy członkowie rady nadzorczej sprawiali wrażenie tak samo osłupiałych, jak Willard. Stephanie Alstrom zaczęła smutno kręcić głową. Ale Nick wstał i serdecznie uścisnął dłoń Osgooda. - Stratton wiele już przeszedł. Wydaje mi się, że w oficjalnym oświadczeniu wystarczy powiedzieć, że dyrektor Cono-ver zrezygnował ze stanowiska, ponieważ chce więcej czasu poświęcić rodzinie. - Puścił do niego oko. - Co zresztą jest całkowicie zgodne z prawdą. A teraz, jeśli państwo wybaczą... Energicznym krokiem ruszył do wyjścia z sali, po raz pierwszy od bardzo dawna czując przemożną ulgę. Marjorie zaczęła płakać, gdy zauważyła, że pakuje rodzinne zdjęcia. Telefon na jej biurku dzwonił bez przerwy, ale nie zwracała na to uwagi. - Nie rozumiem - powiedziała. - Sądzę, że jesteś mi winien jakieś wyjaśnienie. - Masz rację. Jestem ci to winien. - Sięgnął do najniższej szuflady biurka i wyciągnął z jej dna plik ściśniętych gumką karteczek z zapiskami Laury. - Ale czy mogłabyś mi wcześniej znaleźć jakieś kartonowe pudło? Zawróciła, a przechodząc obok biurka, podniosła słuchawkę. Po paru sekundach z zasępioną miną obejrzała się z powrotem w kierunku przejścia. - Nick, zdarzył się jakiś wypadek w twoim domu. - Eddie obiecał, że się tym zajmie. - Aha. W każdym razie... jakaś kobieta o imieniu Cathy czy Cassie dzwoniła z twojego domu. Nie zapamiętałam nazwiska, bo mówiła bardzo szybko, jakby w panice. 565 Powiedziała, że musisz tam jak najszybciej przyjechać. Mam złe przeczucia... Nick błyskawicznie odłożył trzymane w ręku zdjęcia i rzucił się biegiem do windy. 107 Jeszcze na parkingu wybrał domowy numer z telefonu komórkowego. Nikt nie odbierał, co wydało mu się dziwne. Skoro Cassie przed chwilą dzwoniła... A swoją drogą, co ona tam robiła, u diabła? Poza tym Lucas i Julia powinni już dawno wrócić ze szkoły, mieli się pakować, podekscytowani perspektywą wyjazdu. Lucas nawet na krótko zrezygnował ze swojej ponurej miny, a w każdym razie Nickowi tak się wydawało. Teraz jednak telefon dzwonił i dzwonił, aż w końcu uruchomiła się poczta głosowa. Zgoda, Lucas tylko wyjątkowo odbierał telefon w domu, ale Julia zawsze do niego biegła. Uwielbiała rozmawiać przez telefon. W dodatku Cassie - przecież przed chwilą dzwoniła. Co tam się stało? , ,,,,, , Za drugim razem też nikt nie odebrał. Komórka Lucasa? Nie znał na pamięć numeru. Zbyt wiele musiał pamiętać, a do Lucasa przecież dzwonił tylko sporadycznie. Wcisnął zielony klawisz aparatu i zaczął gorączkowo przeglądać ostatnio wybierane numery. Jest: KOMÓRKA LUCASA. Czyżby Marjorie zaprogramowała mu ten numer? Pewnie tak. Wcisnął klawisz i ruszył dalej przez parking. Kilku pracowników powiedziało mu dzień dobry, ale nie miał czasu na wymianę grzeczności. No, dalej, do pioruna. Odbierz ten przeklęty telefon. Obiecałem, że jak nie będziesz odbierał, to ci go zabiorę. Taka była umowa. Po kilku sygnałach rozległ się nagrany głos Lucasa, 566 dźwięczny i głęboki, nawet w tej lakonicznej zapowiedzi brzmiący obcesowo: Cześć, tu Lukę. Co się dzieje? Zostaw wiadomość. Elektroniczny sygnał, a po nim głos kobiecy: Proszę zostawić wiadomość po sygnale albo wcisnąć jeden, aby przesłać... } Nick przerwał połączenie. Serce waliło mu jak młotem. Wydłubał z kieszeni kluczyki, wcisnął klawisz pilota i wskoczył za kierownicę. Wyjeżdżając z rykiem z parkingu, wybrał jeszcze numer komórki Eddiego. Także nikt nie odbierał. - Nie ma jej - odparł Bugbee. Sygnał był bardzo słaby, zanikał- ...wozy patrolowe, ale Cassie Stadler nie ma w domu. - Jest u Conovera - powiedziała Audrey. - Wyciek gazu. - Co? - Już tam jadę. Ty też przyjeżdżaj. Natychmiast. I zawiadom straż pożarną. - Masz pewność, że ona tam jest? - Odebrała telefon, kiedy zadzwonili z firmy monitorującej system alarmowy. Jedź na osiedle, Roy. Najszybciej jak | możesz. - Dlaczego? - zdziwił się Bugbee. - Rób, co ci każę. I ściągnij posiłki. Przerwała połączenie, chcąc uniknąć dalszej dyskusji. | Wyciek gazu. Stroupowie, którzy mieszkali po sąsiedzku, kiedy miała dwanaście lat. Wychodząc, wrzuciła do środka zapaloną zapałkę. potem akademik uniwersytetu Carnegie Mellon, gdy była na pierwszym roku. ! Zginęło osiemnaście dziewcząt. Rodziny, do których desperacko pragnęła należeć, a które ją odrzucały. Po namyśle Audrey zadzwoniła do biura Nicholasa Conovera w Korporacji Stratton, ale powiedziano jej, że wyszedł. 567 - Kazała przekazać mu pilną wiadomość. Zaistniała groźna sytuacja. W jego domu. Sekretarka odpowiedziała z wyraźnym zatroskaniem w głosie: - Już tam pojechał, pani detektyw. Firma monitorująca system alarmowy? -- Nawet nie pamiętał jej nazwy. -• Wyciek gazu? W wyobraźni próbował ułożyć wydarzenia w logiczny ciąg. W domu coś się stało, dzieci poczuły gaz. Może wykazały się rozsądkiem i natychmiast stamtąd wybiegły? To by wyjaśniało, dlaczego nikt nie odbiera telefonu. Tylko czemu Lucas nie odbiera też komórki? Mógł ją zostawić w domu, kiedy wybiegały w panice. Tak, na pewno tak było. - AEddie? Przecież ten się nigdy nie rozstawał z komórką. Dlaczego i on, do cholery, nie odbierał? Za dwanaście minut powinien się znaleźć przed bramą Fen-wicke Estates. Zakładając, że nie utknie nigdzie na światłach. Uświadomił sobie, że pędzi zdecydowanie za szybko, toteż zdjął nieco nogę z gazu, żeby przekraczać dozwoloną prędkość najwyżej o dwadzieścia kilometrów na godzinę. Jakiś gorliwy gliniarz mógłby go namierzyć i zatrzymać na długo, nie chcąc słuchać o wyjątkowej sytuacji. A gdyby zobaczył jego nazwisko na prawie jazdy, pewnie dodatkowo przedłużyłby kontrolę.Prowadził jak gdyby w dziwnym tunelu koncentracji, w ogóle nie zwracając uwagi, co się wokół niego dzieje, gdyż myślał wyłącznie o tym, co się mogło stać w domu. Od czasu do czasu wybierał numer komórki Eddiego, lecz ten nie odpowiadał. Odetchnął wreszcie z ulgą, gdy zatrzymał się przed bramą osiedla. Nie dostrzegł nigdzie żadnych wozów służb ratunkowych, straży pożarnej, policji czy pogotowia gazowego. Ale wyciek gazu to nie to samo, co pożar. .ii Czyżby wszyscy, dzieci, Eddie i Cassie zatruli się gazem 568 i dlatego nie odbierali telefonów? Nie wiedział nawet, czy gaz ziemny może spowodować poważne zatrucie. titi>. 3ie .^rtisld - Dzień dobry, panie Conover - powitał go Jorge zza kuloodpornej szyby budki strażniczej. - Gardłowa sprawa, Jorge! - zawołał przez otwarte okno. - Dowódca służb ochrony, pan Rinaldi, jest już na terenie. - Dawno przyjechał? - Zaraz sprawdzę w książce. - Mniejsza z tym. Otwieraj bramę, Jorge. - Już się otwiera, panie Conover. Rzeczywiście, odsuwała się powoli, z szybkością schodzącego lodowca. - Nie da się tego przyspieszyć? - zapytał. Jorge uśmiechnął się przepraszająco i wzruszył ramionami. - Wie pan, jaka jest ta brama. Przykro mi. Poza tym wjeżdżała pańska przyjaciółka. - Moja przyjaciółka? - Panna Stadler. Przejeżdżała jakąś godzinę temu, jeśli dobrze pamiętam. Może dzieci wezwały Cassie na pomoc? - przemknęło mu przez myśl. Tylko dlaczego nie zadzwoniły do mnie? Przecież świetnie wiedzą, jak się ze mną skontaktować. Może łatwiej im było porozumieć się z Cassie? - Szlag by to... — warknął sfrustrowany. - Otwórz wreszcie tę cholerną bramę! - Nic nie poradzę, panie Conover. Przykro mi. Nick docisnął gaz i zwolnił sprzęgło. Chevrolet skoczył do przodu i odbił się od solidnej kutej ramy, wewnątrz auta zgrzyt wgniatanego metalu rozszedł się przerażającym echem. Ale brama ani trochę nie ucierpiała. Nawet taki duży i mocny pojazd nie poradził sobie w zetknięciu z nią. Nick pomyślał, że musiał zarysować cały bok. Niech to diabli... Brama odsuwała się centymetr po centymetrze, jakby z niego kpiła, donikąd się nie spiesząc. Jorge gapił się na niego z rozdziawionymi ustami. Nick doszedł do wniosku, że tym razem wóz już się zmieści. Znów 569 dodał gazu i ruszył, nie bacząc na kolejne zgrzyty rysowanej blachy, ale samochód prześliznął się na teren osiedla. * ••,••.,\ Tuż za bramą stał znak ograniczenia prędkości do trzydziestu kilometrów na godzinę. Do diabła z tym. Na uliczce przed domem także nie było straży pożarnej. Nie było też policyjnego radiowozu. Więc może nic poważnego się nie stało? Może tylko w myślach wyolbrzymiał sytuację? A może i tym razem był to fałszywy alarm i nie doszło do żadnego wycieku gazu? Niemożliwe. W razie fałszywego alarmu ktoś na pewno odebrałby telefon, jeśli nie domowy, to komórkę. Zatem musiał być wyciek gazu. Eddie przyjechał, zabrał dzieci, a może także Cassie, ratując im życie. Zdradliwy łajdak zachował się jak należy. Więc może jednak był prawdziwym przyjacielem i należały mu się serdeczne przeprosiny? Na podjeździe stały dwa wozy, GTO Eddiego, a przed nim należąca do Cassie czerwona furgonetka volkswagena. Coś tu się nie zgadzało. Skoro oboje dotarli na miejsce, Cassie i Eddie, to dlaczego ich auta wciąż stały przed domem? To by znaczyło, że nikt nie wywiózł dzieci z rejonu zagrożenia, zatem nadal musiały być w domu, podobnie jak Eddie i Cassie. Więc co tu się stało, do cholery?! Wielkimi susami pognał kamienną ścieżką do drzwi frontowych, zwracając uwagę, że wszystkie okna są pozamykane, jakby mieszkańcy wyjechali na wakacje. Już na ganku poczuł dokuczliwy smród zgniłych jaj. Jednak był wyciek gazu. I to poważny, jeśli czuć było odór przez zamknięte drzwi. Koszmarny smród. Wiedział, że to efekt specjalnego dodatku do gazu, którego celem było właśnie zlokalizowanie przecieku. Drzwi były zamknięte, co tym bardziej powinno mu się wydać dziwne, jeśli -jak zakładał - wszyscy uciekli. Ale nie zastanawiał się nad tym. Pospiesznie wyciągnął klucz i przekręcił go w zamku. 570 W domu panowały ciemności. - Halo! - zawołał. - Jest tu ktoś?! Cisza. Odór zgniłych jaj był nie do zniesienia, chociaż bardziej przypominał smród stada skunksów. W każdym razie wisiał gęstą chmurą, dławił w gardle, przyprawiał o nudności. - Halo! Doleciał go jakiś stłumiony hałas, jakby odgłos kroków gdzieś na piętrze. Nie potrafił go zlokalizować w rozległej przestrzeni holu. Zajrzał do kuchni, ale nikogo tu nie było. Znów ten hałas. Zaraz jednak kroki się przybliżyły i po chwili ujrzał Cassie idącą powoli w jego stronę. Wyglądała źle, jakby była skrajnie wycieńczona. - Cass - powiedział. - Dzięki Bogu, że jesteś. Gdzie są dzieci? W milczeniu podchodziła wolno, z ociąganiem, trzymając jedną rękę za plecami. Wzrok miała mętny i spoglądała gdzieś w dal, jakby w ogóle go nie widziała. - Cass? - Masz rację - odezwała się w końcu. - Dzięki Bogu, jestem tutaj - skwitowała obojętnym, beznamiętnym tonem. Doleciało go przenikliwe popiskiwanie jakiegoś urządzenia. Co to za sygnał? - Gdzie są wszyscy? - W bezpiecznym miejscu - odparła, ale w jej głosie dało się wyczuć wahanie, jakby nie była tego pewna. - A Eddie? Chwila milczenia. - On też... jest bezpieczny - wycedziła. Nick zrobił krok do przodu, żeby ją objąć, lecz cofnęła się i pokręciła głową. - Nie. - Cassie? Poczuł gwałtowne ukłucie strachu, jeszcze zanim umysł zdążył logicznie zinterpretować jej zachowanie. - Musisz stąd wyjść. Trzeba pootwierać okna, wezwać 571 straż pożarną. Jezu, przecież to śmiertelnie niebezpieczne. Gaz może się w każdej chwili zapalić. Gdzie Lukę i Julia? Popiskiwanie stawało się coraz szybsze. Nick rozejrzał się i uzmysłowił sobie, że dochodzi z dziwnego aparatu stojącego na kuchennym blacie, niewielkiego żółtego pudełka z wystającą z boku elastyczną plastikową rurką. Gdzieś już widział coś takiego, tylko co tu robiło i do czego mogło służyć? - Cieszę się, że wróciłeś do domu, Nick. - Jej dziwnie zamglone, matowe oczy przypominały dwie mroczne jamy, nerwowo kierujące się we wszystkie strony. - Byłam pewna, że przyjedziesz. Ojciec musi dbać o swoją rodzinę, a ty jesteś dobrym ojcem. Mój nie był taki. Wcale się o mnie nie troszczył. - Cassie, co się dzieje? - zapytał. - Wyglądasz na przerażoną. Pokiwała głową. - Bo jestem przerażona. - Poczuł lodowate ciarki na skórze. Zauważył już kiedyś u niej to puste, niewidzące spojrzenie, jakby jej umysł zaszył się w najdalszym kącie świadomości, gdzie nikt go nie dosięgnie. - Cassie - zaczął miękkim, łagodnym tonem, choć strach coraz mocniej ściskał go za serce. - Gdzie są moje dzieci? - Jestem przerażona sobą, Nick. I ty też powinieneś się mnie bać. •• Lewą ręką sięgnęła do kieszonki flanelowej koszuli i wyciągnęła dużą błyszczącą benzynową zapalniczkę należącą do Lucasa. Był na niej rysunek przedstawiający czaszki osnute pajęczyną, na której siedziały wielkie pająki. Kciukiem odchyliła wieczko i zacisnąwszy palce na zapalniczce, oparła kciuk na kółku iskrownika. ,- - Nie! - krzyknął. - Co ty wyrabiasz?! Zwariowałaś?! - Nie żartuj, Nick. Przecież wiesz, że tak. Nie potrafisz czytać napisów na murach? - Cichym śpiewnym głosem zaintonowała: - „Podeszłam do skały, żeby ukryć w niej twarz, ale skała krzyknęła: Nie ukryjesz się! - Gdzie oni są, Cassie? Przenikliwe popiskiwanie urządzenia w kuchni przeszło 572 w ciągły, drażniący nerwy świst. Przypomniał sobie nagle, gdzie widział podobny aparat: w piwnicy, gdzie zostawił go monter instalacji gazowej. To był detektor gazu palnego. Elektroniczny sygnał ostrzegał o wykryciu przecieku. Szybkość urywanego popiskiwania zależała od stężenia gazu w powietrzu. Ciągły sygnał oznaczał, że stężenie przekracza wartość krytyczną. Mogło dojść do wybuchu. Ktoś musiał przynieść detektor z piwnicy do kuchni. Wiadomo kto. - Już ci mówiłam, że są bezpieczni - odparła głucho. Wyciągnęła nagle zza pleców prawą rękę. Trzymała w niej długi i szeroki nóż, największy, jaki znajdował się w drewnianym stojaku przy kuchni. Serce zaczęło mu tłuc jak oszalałe. Jezus, Maria! Postradała zmysły! Pomóż mi, Boże! - Cassie - zaczął, znów przybliżając się o krok z szeroko rozwartymi ramionami, żeby ją objąć i przytulić. Ale błyskawicznie wymierzyła nóż w jego pierś i groźnie uniosła nieco wyżej trzymaną w drugim ręku zapalniczkę. Kciuk trzymała na kółku iskrownika. - Ani kroku dalej, Nick. Ochroniarz wyjrzał przez kuloodporne okienko budki strażniczej przy bramie wjazdowej osiedla Fenwicke Estates. Z głośnika interkomu doleciało skrzekliwe pytanie: - Słucham? Audrey wyciągnęła w jego kierunku swoją odznakę. - Policja. Proszę natychmiast otworzyć. Popatrzył tylko na nią i bez słowa wcisnął guzik otwierania bramy. - Jezu, Cassie... Nie rób tego... - Najbardziej nie znoszę tej części - odparła. Dopiero teraz zauważył, że czubek noża lśni połyskliwą czerwienią świeżej krwi. 573 108 Ciężka brama z kutego żelaza zaczęła się odsuwać, lecz straszliwie powoli. Audrey zabębniła palcami o kierownicę, po czym zapytała przez otwarte okno: Nie może pan tego przyspieszyć? Nie mamy czasu do stracenia. - Przykro mi, ale nic się nie da zrobić - odparł. - To już taka konstrukcja. Naprawdę mi przykro. ^ - Odłóż ten nóż, Cassie - powiedział Nick, siląc się na łagodny i spokojny ton. - Kiedy już skończę swoje dzieło, Nick, to zawsze jestem bardzo zmęczona. Ale muszę je skończyć. Wszystko musi mieć swój kres. - Twoje dzieło... - powtórzył drętwo. - Proszę, Cassie. Co z nimi zrobiłaś? - Paraliżujący strach zalewał go jak fala powodziowa. Błagam, Boże, tylko nie dzieci. Och, Jezu Chryste. Tylko nie to. - Z kim? - zapytała. " Nie, błagam. Dobry Boże, tylko nie dzieci. - Z moją rodziną. - Och, jest bezpieczna, Nick. Jak powinno być. Bezpieczna, pod ochroną. — Proszę, Cassie — szepnął, bo przerażenie ścisnęło go za gardło, a do oczu napłynęły łzy. - Gdzie są moje dzieci? - W bezpiecznym miejscu, Nick. - Cassie, proszę, powiedz mi, że... - Urwał, nie mogąc wydusić z siebie słowa „żyją", bojąc się nawet o tym myśleć, bo nie zniósłby, gdyby zaprzeczyła. Przekrzywiła głowę na bok. - Nie słyszysz ich? Przecież dobijają się bez przerwy. Są bezpiecznie zamknięte w piwnicy. Nastaw ucha, a na pewno je usłyszysz. Rzeczywiście, kiedy zwróciła jego uwagę, wychwycił 574 stłumione łomotanie. W drzwi od piwnicy? Odetchnął z ulgą, czując narastające dygotanie kolan. Zamknęła dzieci w piwnicy. A więc żyły. Tylko skąd ulatniał się gaz? - Gdzie jest Eddie? - wydusił z trudem. Och, Boże, jeśli Eddie jest z dziećmi na dole, niech je stamtąd wyprowadzi, niech znajdzie jakiś sposób, choćby wyważy drzwi. Dlaczego w tej przeklętej piwnicy nie ma okien?! Przez zakratowane otwory wentylacyjne nikt się nie przeciśnie. \ Ale Eddie na pewno sobie poradzi. Cassie pokręciła głową. ] - Jego tam nie ma. Zresztą jemu też nigdy nie ufałam. Podetknęła mu pod nos zapalniczkę ozdobioną czaszkami. | - Nie rób tego, Cassie. Zabijesz nas wszystkich. Proszę, | opamiętaj się. Zaczęła machać zapalniczką w przód i w tył, nie zdejmując kciuka z kółka iskrownika. - Nie prosiłam, żeby tu przyjeżdżał. Miałeś się zjawić \ sam. Eddie nie należy do rodziny. Nick popatrzył w głąb kuchni, lustrując ją gorączkowo, i po chwili dostrzegł niewyraźny ludzki kształt na trawniku za kuchennymi drzwiami. Nawet przez marszczone szkło w drzwiach od razu rozpoznał Eddiego. Dostrzegł też wielką ciemną plamę na jego piersi. ...... Rinaldi leżał z kolanami podciągniętymi do brzucha i nienaturalnie rozrzuconymi rękoma. W jednej chwili domyślił się prawdy, ale okrzyk przerażenia uwiązł mu w gardle. Audrey niecierpliwiła się coraz bardziej. Miała wrażenie, że brama specjalnie odsuwa się tak powoli, jakby chciała przypomnieć mieszkańcom Fenwicke Estates, że nie powinni się spieszyć, bo to nie wypada. Szybciej! - poganiała ją w myślach. Zaciskała palce na kierownicy, ledwie się powstrzymując, żeby nie dodać gazu. 575 Szybciej! Domyślała się już, co wkrótce nastąpi, co ta biedna chora dziewczyna postanowiła uczynić, bo robiła to już wcześniej. Jakimś sposobem Cassie Stadler dostała się do domu Conovera. W końcu nie było to wcale trudne, tym bardziej że zawiązał się między nimi romans. Może nawet miała własny klucz? Wcześniej coś musiało ją wprawić w przygnębienie, spowodować, że znów poczuła się odrzucona. Odznaczała się niestabilną osobowością, jak powiedział doktor Landis, o cechach psychotycznych. Miała obsesję na punkcie rodziny, której namiastki zawsze poszukiwała, a odrzucenie doprowadzało ją do przemożnej irracjonalnej wściekłości. Cassie Stadler zamierzała wysadzić w powietrze dom Co-noverów. Audrey modliła się w duchu, żeby dzieci nie zdążyły wrócić. O tej porze, wczesnym popołudniem, mogły być jeszcze w szkole. Istniała więc nadzieja, że dom stoi pusty. W takim wypadku nikt z domowników nie ucierpiałby w pożarze. Toteż cały czas modliła się w myślach, żeby nie było tam nikogo poza Cassie. - Odłóż zapalniczkę, skarbie - poprosił przymilnym głosem Nick, z całą czułością, na jaką było go stać. - To przez ten wyjazd na Maui? Czujesz się urażona, że cię nie zaprosiłem? Nie obawiał się noża. Był prawie pewien, że zdąży ją złapać za rękę. Ale zapalniczka? Wystarczyło choćby drobne potarcie kółkiem o kamień, nawet przypadkowe. Musiał bardzo uważać. - Dlaczego miałbyś mnie zapraszać na rodzinny wyjazd, Nick? Przecież postanowiłeś odpocząć tylko z rodziną. A ja do niej nie należę,Uświadomił sobie nagle, że wcale jej nie zna, nie miał szans, aby ją poznać, w krótkim okresie znajomości dostrzegał w niej tylko to, co chciał widzieć. Niemalże powiedziała mu to wprost, i to nieraz. „Nie 576 widzimy rzeczy takimi, jakie są, ale takimi, jakimi pragniemy je widzieć". Teraz jednak wiedział wystarczająco dużo, by rozumieć, do czego ona zmierza. Audrey poczuła smród nawaniacza gazu, gdy tylko wysiadła z samochodu. Szybkim spojrzeniem obrzuciła wszystkie auta na podjeździe. Dwa należały do Nicholasa Conovera, pozostałych dwóch nie znała. Na pewno nie było wśród nich wozu Bugbeego. Znajdował się zresztą na drugim końcu miasta, nie mógłby tu dotrzeć przed nią. Miała tylko nadzieję, że jej posłuchał, i już tu jedzie, na sygnale i na światłach. Instynkt podpowiedział jej, że nie należy się zbliżać do drzwi frontowych i posłuchała go. Wyciągnęła pistolet z kabury ukrytej pod żakietem i energicznym krokiem ruszyła przez zielony, porośnięty młodziutką trawą teren na tyły domu, mając nadzieję, że z tamtej strony uda jej się niepostrzeżenie wśliznąć do środka. Na wysokości rogu domu zwolniła jednak, przypomniawszy sobie, że na tę stronę wychodzi okno kuchni. Już z daleka spostrzegła stojącą na środku kuchni drobną i szczupłą Cassie Stadler. Chwilę później zauważyła człowieka leżącego bez ruchu na trawie. Pochyliła się nisko, dała nura pod oknem i podbiegła do niego. Od razu rozpoznała Edwarda Rinaldiego. Wyglądał przerażająco, jakby ktoś wypruł mu flaki. Oczy miał szeroko rozwarte i wytrzeszczone, jedną rękę przyciśniętą do podbrzusza, drugą wyciągniętą do tyłu, w stronę drzwi kuchennych. Jego beżowa sztruksowa koszula na piersi była cała przesiąknięta krwią i pocięta raz koło razu, jakby od gwałtownych ciosów nożem. Wielka kałuża krwi rozlewała się także pod nim na trawie. Zacisnęła palce na jego nadgarstku, próbując wymacać puls. 577 Wydawało jej się, że go wyczuwa, ale wcale nie była pewna, czy się nie myli. Może jeszcze żył. Docisnęła skórę na jego skroni, ale tu nie wyczuła żadnego pulsu. Po paru sekundach doszła do przekonania, że nie żyje. Nic już nie mogła dla niego zrobić. Odłożyła pistolet i sięgnęła po telefon komórkowy. Bugbee odebrał już po pierwszym sygnale. - Ściągnij też karetkę - powiedziała. - I zawiadom koronera. Była tak przerażona, jak jeszcze nigdy dotąd, mimo że parę razy widziała na własne oczy miejsca odrażających zbrodni. Podniosła się szybko z ziemi i podbiegła do ściany budynku. - Boże, nawet o tym nie pomyślałem - powiedział Nick, kręcąc głową. - Tak bardzo się zapaliłem do pomysłu, żeby zabrać dzieci z miasta, wyjechać z nimi na wakacje, że dokumentnie spieprzyłem sprawę. Schrzaniłem ją od początku do końca. - Nieprawda, Nick - odparła, ale w jej oczach pojawiły się drobne skry, jakby gdzieś w głębi duszy chciała mu wierzyć. - Nie, mówię poważnie. Jak mogłem pomyśleć o prawdziwych rodzinnych wakacjach bez ciebie? Przecież stałaś się bardzo ważnym członkiem naszej rodziny, skarbie. Wiesz o tym? Gdybym nie był aż tak pochłonięty tym, co się dzieje w zakładach... - Przestań, Nick - przerwała mu nieco głośniej, chociaż niezbyt ostro. - Dosyć. — Nadal możemy być rodziną, Cass. Bardzo mi na tym zależy. A tobie nie? W jej oczach zabłysły łzy. - Och, Nick, przechodziłam już przez to wcześniej. Naprawdę świetnie znam ten tryb postępowania. - Tryb postępowania? - Serce znów podeszło mu do gardła, bo spostrzegł, jak słabiutkie błyski nadziei w jej oczach gasną niczym ostatnie skry dogasającego ogniska. — Pierwsze objawy. Zawsze są takie same. Ludzie 578 przyjmują cię z otwartymi ramionami i sprawiają, że czujesz się dla nich kimś najbliższym, a potem coś się musi wydarzyć. Jakby istniała granica, której nie można przekroczyć. A raczej solidny mur. Tak samo było ze Stroupami. - O kim mówisz? -& - Któregoś dnia, zupełnie bez powodu, powiedzieli mi, żebym więcej do nich nie przychodziła, bo spędzam za dużo czasu w ich domu. W jednej chwili wytyczyli granicę. Oni są rodziną, do której nie należę. Więc może już tak musi być? Wiem jednak, że nie dam rady przejść przez to po raz kolejny. To zbyt wiele. - I tu się mylisz, skarbie - odparł. - Wcale nie jest za późno. Nadal możemy być rodziną. - Czasami świat musi się skończyć, żeby na jego miejscu mógł powstać nowy. Elektroniczny pisk detektora gazu był nie do zniesienia. Audrey w pierwszej chwili postanowiła wejść do środka przez oszklone drzwi kuchenne, ale zaraz zrezygnowała z tego pomysłu. Musiała się zakraść niepostrzeżenie. Podbiegła więc do szklanych drzwi na tyłach domu, lecz były zamknięte. Przyszło jej do głowy, żeby poszukać wejścia do piwnicy. Albo przynajmniej okienka. Ale tuż nad ziemią nie było żadnych okien. Głośny syk przyciągnął jej uwagę na przeciwległy róg budynku, od strony basenu kąpielowego. Wychodziły tam z ziemi rury, zapewne gazowe. Na ziemi przed skrzynką rozdzielczą coś błyszczało w słońcu. Klucz francuski. I chyba jakieś zawory. Najwyraźniej zostały odkręcone. Pewnie dlatego syk był tak głośny, sprężony gaz wydostawał się z rozkręconej instalacji szerokim strumieniem. Ale rury ze skrzynki przyłączeniowej musiały przechodzić do piwnicy. Zawsze tak przeciągano doprowadzenie gazu. Poprzez złowieszczy syk doleciał ją stłumiony okrzyk. Wydobył się zza otworu wentylacyjnego umieszczonego w murze parę metrów dalej. - 579 Podbiegła do kratki i pochyliła się ku niej. Bijący ze środka smród zgniłych jaj przyprawiał o mdłości. - Halo! - zawołała. - Tu jesteśmy! W piwnicy! - odpowiedział jej basowy męski głos, chyba syna Conovera. Kto tam jest?-zapytała. - Ja, Lucas. I moja siostra. Ona zamknęła nas w piwnicy. - Kto? — Ta zwariowana suka, Cassie. - A gdzie wasz tata? - Nie wiem... Cholera, pomoże nam pani? Zaraz się udusimy w tej pieprzonej piwnicy. - Uspokój się - odparła Audrey, chociaż sama nie potrafiła nad sobą zapanować. — Posłuchaj, Lucas. Musicie mi pomóc. Na pewno dacie radę. Jasne? - Kim pani jest? — Detektyw Rhimes. Posłuchaj uważnie. Jak się czuje twoja siostra? - Jak? Jest śmiertelnie przerażona. A co pani myślała, do cholery? - Julia, zgadza się? Słyszysz mnie, Julio? Gdzieś z głębi rozległ się piskliwy głosik: - Tak. - Macie tam czym oddychać? • .... : .-. - Co? - Lepiej i ty podejdź do kratki wywietrznika, kochanie. Łatwiej ci będzie łyknąć trochę świeżego powietrza z zewnątrz. Wszystko będzie w porządku. - Dobrze - odparła dziewczynka. PosłuchajLucas. Nie pali się tam gdzieś ognik pilota? - Jaki ognik? - Nie ma tam gdzieś w pobliżu termy? W termie gazowej zwykle cały czas pali się ognik pilota, od którego mógłby się zapalić gaz, a gdyby do tego doszło, cały dom wyleciałby w powietrze. Musisz go zgasić. - Tu nie ma żadnego pilota - odpowiedział gdzieś z głębi 580 piwnicy, jakby podszedł do termy, żeby sprawdzić. - Nic się nie pali. Ta wariatka musiała go zgasić, żeby gaz nie zapalił się za wcześnie. Sprytny chłopak, przemknęło jej przez myśl. - W porządku. A jest tam zawór odcinający dopływ gazu? Powinien być na ścianie od strony basenu, bo tam wchodzą rury doprowadzające. - Tak, widzę. - I widzisz dźwignię zaworu? Szybkie kroki. - Nie ma tu żadnej dźwigni. Audrey westchnęła ciężko, próbując zebrać myśli. — Nie wiesz, czy któreś drzwi pozostały otwarte? - Nie... Skąd miałbym wiedzieć? - odrzekł pospiesznie chłopak. - Chyba wszystkie są pozamykane. Nie macie zapasowego klucza ukrytego przed domem, pod kamieniem obok ganku czy gdzieś indziej? Usłyszała brzęk i po chwili przez kratkę wywietrznika wysunął się na zewnątrz niewielki pęk kluczy na kółku. - Niech pani skorzysta z moich - rzekł Lucas. Wyczulony na odgłosy dobiegające z piwnicy, świadczące o tym, że dzieci wciąż żyją, usłyszał ciężkie stąpania, a po jakimś czasie głos Lucasa. Byli więc zdrowi i cali. I z pewnością szukali sposobu, żeby się wydostać z piwnicy. - Zaraz mogę zadzwonić do biura podróży - powiedział. -Załatwię ci bilet niezależnie od tego, ile to będzie kosztowało. Może być nawet w pierwszej klasie, jeśli chcesz, choć podejrzewam, że wolałabyś siedzieć razem z nami w turystycznej. Jednocześnie pomyślał: Nie dotykaj telefonu, nawet pozorując rozmowę. Jakieś iskrzenie w aparacie mogłoby spowodować wybuch. Przypomniał sobie, że gdzieś czytał o kobiecie, która podniosła słuchawkę, chcąc zawiadomić służby ratownicze o przecieku gazu, ale gdy tylko ruszyła tarczą, iskra spowodowała zapłon. Dodał szybko: 581 - Dzieciom na pewno ten pomysł by się spodobał. Poznałaś je już przecież, skarbie. - Daj spokój, Nick. - Znów pomachała mu przed nosem zapalniczką, ale opuściła rękę, w której trzymała nóż. Przyszło mu do głowy, że to dobra okazja, by na nią skoczyć i przewrócić ją na ziemię. Musiał tylko wybrać odpowiedni moment. - Przecież widzę, że już się domyślasz - powiedziała bezbarwnym głosem. — Łatwo to wyczytać w twoim spojrzeniu. Audrey powoli i ostrożnie przekręciła klucz w zamku drzwi prowadzących na tylne podwórko i uchyliła je po cichu. Rozległ się cichy sygnał. Zadziałał system alarmowy. Na szczęście tylko zasygnalizował otwarcie drzwi. Ze środka buchnęła na nią fala nieznośnego odoru. *•.. ^ / Ruszyła ostrożnie, próbując sobie przypomnieć rozkład pomieszczeń. Nie pamiętała go zbyt dobrze. Ale gdy tylko doleciały ją odgłosy prowadzonej rozmowy, natychmiast się zorientowała, w którym kierunku ma iść. Czyżby ta niezrównoważona psychicznie kobieta postanowiła wziąć Conovera na zakładnika? Jeśli tak, sygnał instalacji alarmowej mógł przyciągnąć jej uwagę, podziałać na nerwy i skłonić do jakiejś nieprzewidzianej akcji. Leżący na trawniku francuski klucz świadczył wyraźnie, że Cassie Stad-ler - bo raczej nikt inny - specjalnie rozkręciła doprowadzenie gazu, żeby napełnić nim cały dom, jak dwukrotnie robiła to już wcześniej. I teraz wystarczyło jej tylko potrzeć zapałką o draskę, żeby spowodować eksplozję, zabić siebie, dzieci zamknięte w piwnicy, ale też ją, Audrey. Więc czemu nie zrobiła tego jeszcze do tej pory? Trudno powiedzieć. Napełnianie całego domu gazem musiało potrwać jakiś czas. Może Cassie po prostu czekała, aż stężenie gazu w powietrzu 582 będzie wystarczające, żeby doszło do eksplozji. Bo zapewne chciała doprowadzić do wybuchu. Tak. Prawdopodobnie na to właśnie czekała. A dzieci? Trzeba je uwolnić w pierwszej kolejności. Łomotanie do drzwi w głębi korytarza podpowiedziało jej, w którą stronę się skierować. Z piwnicy dobiegały wzburzone okrzyki Lucasa i niesłabnące ani na chwilę uderzenia. Pospiesznie odsunęła masywny rygiel zasuwki i otworzyła drzwi. Zaskoczony chłopak z impetem wpadł do korytarza i rozciągnął się na podłodze. - Cicho! - nakazała mu szeptem. - Gdzie siostra? - Już idzie - odparł Lucas, oglądając się na zapłakaną dziewczynkę o poczerwieniałej buzi. - Uciekajcie! - nakazała im szeptem. - Razem. - Wskazała w kierunku gabinetu, gdzie zostawiła otwarte drzwi. -Biegnijcie! - A gdzie tata? - wychlipała Julia. - Co z nim? - Nic mu nie jest - rzuciła pospiesznie Audrey, by nie tracić czasu na rozmowę. Trzeba było jak najszybciej wyprowadzić stąd dzieci. - Biegnijcie! Julia wielkimi susami popędziła do gabinetu, prześliznęła się przez uchylone drzwi i pobiegła dalej przez trawnik. Jednakże Lucas dalej stał w korytarzu i spoglądał na nią. - Tylko niech pani nie strzela - rzekł. - Dom mógłby wylecieć w powietrze. - Wiem - odparła. - Co to było? - zaniepokoiła się Cassie. - O co ci chodzi? - Ten sygnał. To chyba system alarmowy. Zdaje się, że ktoś wszedł do środka. - Nic nie słyszałem. Odwróciła się powoli i popatrzyła najpierw w stronę korytarza, a potem drzwi kuchennych, wciąż nerwowo zerkając na niego, jakby się bała, że może ją obezwładnić. 583 - Wiesz co? - powiedziała, znów kierując na niego całą swą uwagę. - To zabawne, jak stopniowo zmieniał się mój sposób patrzenia na ciebie. Na początku byłeś dla mnie tylko niszczycielem rodzin. W końcu odebrałeś życie mojemu ojcu, kiedy do niego strzeliłeś. Ale już wcześniej tak cię postrzegałam. Właśnie dlatego chciałam dać ci odczuć, że nigdzie nie możesz się czuć bezpieczny. - I stąd te graffiti - wtrącił Nick. - „Nie ukryjesz się". - Kiedy poznałam cię trochę lepiej, zrozumiałam, że byłam w błędzie, że jesteś naprawdę dobrym człowiekiem. Ale teraz znam już całą prawdę. Niekiedy powinno się ufać swoim pierwszym, podświadomym wrażeniom. — Odłóż zapalniczkę, Cassie. Przecież wcale tego nie chcesz. Lepiej porozmawiajmy, wyjaśnijmy sobie wszystko. - Wiesz, co mnie zwiodło? Przekonanie, że jesteś dobrym ojcem. - Proszę, Cassie. Za jej plecami, w przejściu do korytarza prowadzącego na tyły domu, pojawił się jakiś cień, jakby coś się tam poruszyło. Chwilę później zza rogu ktoś ostrożnie wyjrzał. Nick nie miał odwagi zerknąć w tamtą stronę, nie spuszczał wzroku z Cassie. W napięciu wbijał spojrzenie w jej przekrwione oczy, dopóki kątem oka nie wyłowił całej sylwetki kobiety przekradającej się pod ścianą bliżej kuchennego przejścia. To była policjantka, detektyw Rhimes. Nie przerywaj kontaktu wzrokowego. Siłą woli zmuszał się, by wciąż patrzeć w przepełnione desperacją półprzymknięte oczy Cassie, podobne do bezdennych studni udręki i szaleństwa. - W niczym nie przypominasz mojego ojca. On się mnie bał, bez przerwy za mną łaził, bał się spuścić mnie z oka. Nigdy nie zrobiłby dla mnie czegoś takiego, jak ty dla swoich dzieci. - Ale też cię kochał, Cass. Możesz być tego pewna - odparł lekko roztrzęsionym głosem. 584 Patrz na nią bez przerwy. ........ . Rhimes podkradała się do nich centymetr po centymetrze, - Wiem, jaki byłeś przerażony tamtej nocy. Widziałam to doskonale nawet z daleka, ukryta w lesie. Słyszałam napięcie w twoim głosie. „Stój!". „Jeszcze jeden krok i strzelam!". - i Pokręciła głową. - Nie wiem, co ci o nim powiedziano, ale | łatwo mogę to sobie wyobrazić. Groźny schizofrenik, prawda? ] Myślałeś, że to on zabił ci psa. Skąd mogłeś wiedzieć, że chciał ci tylko przekazać list świadczący o jego niewinności. Bałeś się, że zaraz wyciągnie broń. Dlatego postąpiłeś słusznie, zdobyłeś się na odwagę. Bo chciałeś ochronić swoją rodzinę. Zależało ci na bezpieczeństwie dzieci. Pociągnąłeś za spust i zabiłeś go. Dokładnie tak powinien się zachować troskliwy ojciec. Musiałeś chronić swoją rodzinę. O Chryste. Zabiłem jej ojca, a ona doskonale o tym wiedziała. Była tego świadoma, jeszcze zanim się poznaliśmy. Pozbawiłem ją rodziny, dlatego postanowiła teraz zrobić to samo mnie. Lodowaty dreszcz przebiegł mu po plecach. Pokiwała głową i uniosła wyżej lewą rękę, w której trzymała zapalniczkę. Nick aż się skrzywił, lecz tylko potarła pięścią nos i głośno chlipnęła. - Zgadza się, byłam tu tamtej nocy, Nick. Zakradłam się pierwsza. On tylko szedł za mną, jak zawsze. Domyślał się, że znów chcę się włamać do twojego domu. Wszystko widziałam, Nick. Kątem oka spostrzegł, jak detektyw Rhimes odrywa się od ściany i wciąż tak samo wolno zaczyna się przesuwać w ich stronę. Bał się jednak choćby na ułamek sekundy przenieść spojrzenie z oczu Cassie. - Ale on szedł do ciebie i szedł, nie chciał się zatrzymać, prawda? Jakby w ogóle nie słyszał, co do niego mówisz. Szedł śmiało, bo w rzeczywistości nie rozumiał powagi sytuacji. -Urwała na chwilę, po czym rzuciła gardłowym basem, naśladując ojca: - „Nigdy nie będziesz bezpieczny! Nigdy nie będziesz bezpieczny!". - Znowu pokręciła głową. - Nigdy nie 585 zapomnę twojej miny, gdy padły strzały. Bo chyba nigdy wcześniej nie widziałam człowieka tak śmiertelnie przerażonego. I tak zasmuconego. - Cassie, ja... Boże, tak mi przykro, tak strasznie przykro... Sam nie wiem, co mógłbym jeszcze... Zamierzam odpowiedzieć za to, co się stało. Poniosę wszelkie konsekwencje... - Przykro ci? Och, nie zrozum mnie źle, wcale nie zwariowałam. Nie masz za co przepraszać. To, co zrobiłeś, było po prostu piękne. Ratowałeś swoją rodzinę. - Cassie, proszę... - Przecież to jasne, że nie miałeś innego wyjścia. Zresztą, sama nie wiem... W każdym razie jestem ci wdzięczna. Dla mnie to było wyzwolenie, już ci mówiłam. Poczułam się wreszcie wolna. Mój ojciec był więźniem własnego umysłu, ale i ja byłam w pewnym sensie jego więźniem, dopóki mnie nie wyzwoliłeś. A kiedy poznałam cię lepiej, przekonałam się, jakim jesteś silnym i dobrym człowiekiem. Tak mi się przynajmniej zdawało. Myślałam, że potrzebujesz żony, a twoje dzieci matki, że będziemy mogli zostać rodziną. / : i - To nadal jest możliwe. Pokręciła głową, wymachując nożem przy biodrze i postukując kciukiem o kółko iskrownika zapalniczki. Uśmiechnęła się z rezygnacją. - Nieprawda, Nick. Dobrze wiem, jak to się kończy. Nieraz już to przerabiałam i dlatego... - Głos jej się załamał, usta wygięły ku dołowi w bolesnym grymasie, a oczy znowu zaszły łzami. - Dlatego wolę nie przeżywać tego od nowa. Jestem już zmęczona. Więcej nie dam rady. Raz zatrzaśniętych drzwi nie da się już otworzyć. Nie da się wrócić do tego, co minęło. Rozumiesz mnie? - Tak, rozumiem - odparł, robiąc krok do przodu z miną pełną współczucia. - Stój! - rzuciła stanowczo, unosząc wyżej zapalniczkę. -Nie zbliżaj się. — Wiele rzeczy można zmienić, Cassie. Poprawić na lepsze. Łzy spływały jej po policzkach nieprzerwanym strumieniem. 586 - Nieprawda - powiedziała. - Już czas. Nick spostrzegł z przerażeniem, jak naciska kciukiem kółko iskrownika. 109 Audrey uważnie nastawiała ucha, zbliżając się do kuchni. Słyszała już każde słowo z toczącej się tam wymiany zdań. Co dziwne, wydało jej się całkiem bez znaczenia, gdy z ust Nicho-lasa Conovera padło przyznanie się do zabójstwa. Przypomniała sobie przypowieść o nielitościwym słudze z Ewangelii świętego Mateusza. Z jej pamięci wypłynął też widok naklejki pod monitorem jej komputera i wypisane na niej hasło: „Pamiętaj, pracujemy dla Boga". Zrozumiała nagle, jak powinna postąpić z Nicholasem Co-noverem. Broń, z której zastrzelono Andrew Stadlera, przed laty została skradziona przez Eddiego Rinaldiego, a ten leżał martwy na trawniku. Nie da się oskarżyć trupa. Szczegóły postanowiła dopasować później. Na razie jednak musiała powstrzymać Cassie Stadler. Problem polegał na tym, że znalazła się w sytuacji, jakiej nie przerabiali dotąd na żadnym kursie. Dlatego chwilowo przekradała się tylko pod ścianą, sunąc dłońmi po zimnym murze i zaciskając palce na pomalowanej farbą olejną futrynie. Czy Conover zauważył już jej obecność? Chyba tak. Zwróciła uwagę na przejmujący piskliwy sygnał i szybko namierzyła jego źródło. Alarm dobiegał z detektora mierzącego stężenie gazu w powietrzu. Ciągły pisk oznaczał, że to stężenie przekroczyło wartość graniczną, a mieszanka złożona w przybliżeniu z równych części gazu i powietrza jest szczególnie łatwopalna. Cassie ewidentnie czekała na ten właśnie 587 moment, zależało jej, by zawartość niebezpiecznego propanu osiągnęła ten właśnie poziom. Zawsze trzeba wybiegać myślami o kilka kroków naprzód, przemknęło jej przez głowę. Podkradając się do Cassie, zamierzała wykorzystać element zaskoczenia, rzucić się na nią od tyłu i powalić na podłogę. Tylko co by się stało, gdyby jakimś sposobem zdołała ona potrzeć kółkiem zapalniczki o kamień? Tego należało uniknąć za wszelką cenę. Okrążyła stolik w korytarzu, uważając, żeby o niego nie zawadzić i nie zrzucić alabastrowej nocnej lampki. Kiedy w końcu znalazła się w przejściu do kuchni, zabrakło jej pomysłu, co robić dalej. Zamieniła się w słuch, próbując zebrać myśli. Na szczęście Cassie za lekko potarła kółkiem i kamień nie zaiskrzył. Zmarszczyła brwi i przez łzy popatrzyła na zapalniczkę. Detektor gazu piszczał przeraźliwie. Jakby dostosowując się tonacją do jego dźwięku, znów zaintonowała śpiewnym głosem: - „I krzyknęła skała: ja też płonę z żalu i chcę iść do nieba, tak samo, jak ty". - Cassie, opanuj się. - Sam podjąłeś decyzję. To wszystko przez ciebie. - Popełniłem błąd. Popatrzyła nad ramieniem Nicka i oczy jej się rozszerzyły. - Lukę? - spytała zdziwiona. — Cassie — odezwał się Lucas, ruszając przez kuchnię prosto na nią. - Lukę! - rzekł ostro Nick. - Uciekaj stąd! - Co ty tu robisz, Lukę? - zapytała Cassie. - Przecież mówiłam ci, żebyś został z Julią w piwnicy. Skoro Audrey Rhimes jakoś dostała się do domu tylnymi drzwiami, o czym świadczyła sygnalizacja systemu alarmowego, po drodze zapewne otworzyła drzwi od piwnicy i wypuściła dzieci. Tylko gdzie była Julia? 588 Lucas musiał obejść cały dom, przedostał się tylnym korytarzem do salonu i stamtąd wszedł do kuchni. - Zamknęłaś nas na dole - powiedział, zbliżając się śmiało, aż stanął obok Cassie. - Wiem, że nie o to ci chodziło, ale znalazłem zapasowy klucz. Co tu się dzieje, do cholery?! - Lukę, proszę - odezwał się cicho Nick. Ale Lucas nie zwracał na niego uwagi. - Cassie - rzekł, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Pamiętasz ten wiersz Roberta Prosta, który pomogłaś mi zanalizować? -Uśmiechnął się do niej ciepło i przyjaźnie. - Najemnik czy jakoś tak? * Nick zwrócił uwagę, że Cassie nawet nie spróbowała strącić jego ręki ze swego ramienia. Obejrzała się tylko na chłopaka i przynajmniej na chwilę rysy jej twarzy złagodniały. - „Dom to takie miejsce, gdzie zawsze jest się przyjętym, gdy się do niego wraca" - zacytowała głucho. Lucas przytaknął ruchem głowy. \ Przelotnie, ledwie zauważalnie zerknął na ojca. Nick domyślił się natychmiast. \ Chłopak go wcale nie lekceważył, tylko dawał mu znak. - Przypominasz sobie, co mi wtedy powiedziałaś? - zapytał Lucas, wpatrując się z uwagą w oczy Cassie. - Nie ma w życiu nic ważniejszego od rodziny. Powiedziałaś, że koniec końców i tak zawsze chodzi o własną rodzinę. Że to właśnie czyni z nas ludzi. - Lucas - zaczęła Cassie miękkim, łagodnym tonem. W tej samej chwili Nick rzucił się przed siebie, chcąc ją powalić na podłogę. Ale ona z kocią zręcznością zrobiła unik i z szybkością drapieżnika uskoczyła w bok. Zdołał ją tylko zawadzić ramieniem w prawą rękę, wytrącając zakrwawiony nóż, który z brzękiem spadł na podłogę. Cassie utrzymała jednak równowagę. Odskoczyła jeszcze o krok i podniosła wyżej zapalniczkę, wodząc nią od jednego do drugiego, jakby chciała, by ją podziwiali. 589 - Ech, wy, Conoverowie - mruknęła. -i co ja mam z wami zrobić? - Skrzywiła się pogardliwie. - Chyba już czas. Trzeba to w końcu zrobić. Stary świat musi się wreszcie skończyć. Nick kątem oka znów złowił ruch za jej plecami. Trzeba koniecznie odwrócić jej uwagę. ."•< - Cassie - rzekł. - Popatrz mi w oczy. Utkwiła w nim spojrzenie. - Już się przed tobą nie ukrywam, Cass. Przyjrzyj się dobrze, a wyczytasz z moich oczu, że to prawda. Nie ukrywani się. Rozpromieniła się nagle, a jej twarz błyszcząca od łez wydała mu się jeszcze piękniejsza niż dotąd. Jakby dokonało się przeobrażenie. Jej mina wyrażała nieskończoną pogodę ducha, gdy znowu przycisnęła kciukiem kółko zapalniczki. Nagle coś z impetem spadło na jej głowę. Biała podstawa alabastrowej lampki rozprysła się na kawałki. Cassie z cichym jękiem zwaliła się na podłogę, a zapalniczka wyleciała jej z dłoni i zniknęła pod lodówką. Z gardła ogłuszonej kobiety popłynęło przeraźliwe rzężenie. Pot spływał grubymi kroplami po skroniach Audrey Rhi-mes. Ze zdumieniem popatrzyła na resztki lampki w swojej dłoni, jakby sama nie mogła uwierzyć, co zrobiła. ..-•>,•>;.' i :r Nick popatrzył na nią z przerażeniem. Mimo gryzącego w gardle odoru gazu poczuł przez chwilę delikatną woń ulubionych perfum Cassie. - Uciekajcie! - krzyknęła policjantka. - Wynoście się stąd! Natychmiast! - Gdzie Julia? - zapytał Nick, kierując się do drzwi. - Gdzieś za domem - odparł Lucas. — Biegiem! — wrzasnęła Audrey. — W każdej chwili może dojść do zapłonu! Musimy wszyscy uciekać stąd i zaczekać, aż straż pożarna i pogotowie gazowe oczyszczą powietrze. Biegnijcie. Lucas z takim impetem rzucił się pierwszy do kuchennych drzwi, że aż grzmotnął w nie ramieniem. Pospiesznie przekręcił 590 klucz w zamku i otworzył je szeroko, żeby przepuścić detektyw Rhimes i ojca. Julia stała od frontu, przy podjeździe, ale w bezpiecznej odległości od domu. Nick podbiegł do niej, chwycił małą w ramiona, mocno przytulił do siebie i pobiegł dalej, obejrzawszy się tylko przelotnie na Lucasa i Audrey podążających za nim. Zatrzymali się dopiero pod żywopłotem oddzielającym sąsiednią posesję. Od strony bramy osiedla dolatywało już zawodzenie syren. - Patrzcie! - zawołał Lucas, wskazując w stronę domu. Nick w tej samej chwili zauważył Cassie stojącą na chwiejnych nogach w kuchennym oknie i patrzącą na nich. Z jej warg zwisał papieros. - Nie! - krzyknął, uświadomiwszy sobie poniewczasie, że go nie słyszy, a nawet gdyby usłyszała, i tak pewnie by nie posłuchała. Nastąpił oślepiający błysk i cały wielki dom zamienił się w gigantyczną kulę ognia. Aż ziemia zadrżała im pod stopami. Płomienie błyskawicznie ogarnęły budynek, na wszystkie strony posypały się iskry, w niebo strzeliła chmura kłębiącego się dymu. W chwili eksplozji wyleciały wszystkie szyby z okien i szklane drzwi, a już po paru sekundach z hukiem zaczęły wypadać z murów futryny. Długie jęzory ognia strzelały z wszystkich otworów, ściany pokrywały się sadzą, nisko wiszące chmury pożoga rozświetliła na pomarańczowo. Kiedy uderzyła w nich fala nieznośnego żaru, pobiegli dalej. Julia zaniosła się histerycznym piskiem, ale Nick trzymał ją mocno, pędząc wzdłuż podjazdu w kierunku uliczki dojazdowej. Zatrzymał się dopiero na chodniku, gdy zabrakło mu tchu w piersi. Odwrócił się, żeby jeszcze raz popatrzeć na dom, ale w jego miejscu kłębił się tylko olbrzymi wir płomieni i smolistego dymu. Zawodzenie syren miało wciąż to samo natężenie, co oznaczało, że wszystkie wozy ratownicze utknęły przed bramą osiedla. Nie miał złudzeń, że strażacy zdołają jeszcze cokolwiek uratować. 591 Przytulił Julię mocniej do siebie i odwrócił się do detektyw Rhimes. - - Zanim zgłoszę się, by... odpowiedzieć za swoje czyny... chciałbym wyjechać z dziećmi na krótkie wakacje. Tylko na parę dni. Czy będzie to możliwe? Audrey popatrzyła mu prosto w oczy. Z jej miny trudno było cokolwiek wyczytać. Milczenie zdawało się przeciągać w nieskończoność, zanim wreszcie skinęła głową i odparła: - Nie powinno być z tym żadnych kłopotów. Nick obejrzał się jeszcze raz na szalejącą pożogę, a gdy obrócił się, żeby jej podziękować, policjantki już przy nim nie było. Energicznym krokiem szła uliczką w kierunku radiowozu, który właśnie wyłonił się zza zakrętu na czele kolumny wozów strażackich. Za kierownicą siedział ten blondyn, jej partner. Poczuł na ramieniu uścisk czyjejś roztrzęsionej dłoni i obejrzał się szybko na Lucasa. Stojąc obok siebie, jeszcze przez parę minut w niemym osłupieniu spoglądali na szalejącą pożogę. Mimo deszczowej pogody i zaciągniętego chmurami nieba, pomarańczowy blask płomieni sprawiał wrażenie, jakby to słońce chyliło się ku zachodowi. EPILOG Przez kilka pierwszych dni głównie odsypiał zaległości. Wcześnie kładł się spać, wstawał późno, a i na plaży zapadał w drzemkę. Ich „willa", jak mówiła opiekunka z biura podróży, stała tuż przy plaży Ka'anapali. Z werandy schodziło sią prosto na piasek. Wieczorami do snu kołysał ich monotonny szum fal rozbijających się o brzeg. Lucas, który w domu przesiadywał do późnej nocy, teraz wstawał o świcie, żeby iść z Julią popływać albo ponurkować. Zaczął nawet uczyć ją surfowania. Kiedy dzieci późnym rankiem wracały do domku, Nick zwykle siedział już na werandzie i popijał kawę. Szli razem na posiłek, spóźnione śniadanie albo wczesny lunch, po czym dzieci znów wyruszały nad morze, żeby nurkować przy rafie wulkanicznej, którą dawni Hawajczycy uważali za święte miejsce, gdzie dusze zmarłych przenoszą się z jednego świata do drugiego. Czasem rozmawiał z dziećmi, lecz rzadko o poważnych sprawach. Tuż przed wyjazdem stracili niemal cały dobytek, lecz ta świadomość jakby do nich nie docierała. W każdym razie dzieci ani razu nie nawiązały choćby jednym słowem do pożaru. Kilka razy natomiast usiłował sią zebrać, żeby powiedzieć im o koszmarze, który ich czeka zaraz po powrocie, o widmie rozprawy sądowej i swoim niemal pewnym pobycie w więzieniu. 595 Ale jakoś nie miał do tego serca, pewnie z tego samego powodu, dla którego żadne z nich nie próbowało rozmawiać o pożarze. Przede wszystkim nie chciał zakłócać dzieciom wypoczynku, przypuszczając, że są to ich ostatnie wspólne wakacje na wiele lat. Odnosił wrażenie, jakby wszyscy płynęli na deskach na idealnej fali i przez chwilę nie miało znaczenia, jak głębokie jest morze pod nimi i jak przerażające mogą kryć się w jego toni stworzenia z wielkimi ostrymi zębami. Bo wreszcie Co-noverowie mogli być razem i wygrzewać się w słońcu, chociaż wszyscy zapewne zdawali sobie sprawę, że chcąc utrzymać się na powierzchni, nie mogą myśleć o tym, co kryją głębiny pod nimi.Tak więc pływali i nurkowali, surfowali i cieszyli się wspaniałym jedzeniem. Już drugiego dnia na plaży Nick przysnął na słońcu, toteż nieźle spiekł sobie czoło, nos i uszy. Rozmyślnie wyłączył swój telefon komórkowy i zostawiał go na nocnym stoliku. Oprócz drzemek na plaży, poświęcał czas na czytanie i rozmyślanie, z rozkoszą grzebał stopami w sypkim piasku i obowiązkowo patrzył, jak słońce każdego wieczoru zanurza się w falach oceanu. Dopiero trzeciego dnia zdecydował się włączyć telefon. W ciągu paru sekund odebrał mnóstwo SMS-ów i wiadomości głosowych od przyjaciół i kolegów ze Strattona, którzy słyszeli bądź czytali w prasie, co stało się z jego domem, i z troską próbowali się dowiedzieć, czy u nich wszystko w porządku. Odczytał SMS-y i przesłuchał pocztę głosową, ale nikomu nie odpowiedział. Najbardziej wyczerpującą wiadomość przesłała mu była sekretarka, Marge Dykstra, relacjonując kilka artykułów z pierwszych stron gazet w Fenwick, przedstawiających w porę zablokowaną sprzedaż Korporacji Stratton przez Fairfield Eąuity Partners do Chin, co spowodowałoby zamknięcie wszystkich fabryk firmy na terenie Stanów Zjednoczonych i zwolnienie pracowników, gdyby umowa nie została zablokowana przez „byłego dyrektora naczelnego spółki, Nicholasa Conovera", 596 który jednocześnie złożył rezygnację ze stanowiska, „chcąc poświęcić więcej czasu swojej rodzinie". Była to pierwsza od dłuższego czasu pozytywna publikacja prasowa na temat jego i Strattona. Marge podkreśliła specjalnie, że po raz pierwszy od trzech lat pojawiło się w prasie jego nazwisko bez przydomka „Rzeźnik". Czwartego dnia, kiedy Nick wylegiwał się na leżaku rozstawionym na werandzie i czytał książkę na temat lądowania wojsk alianckich w Normandii, przez którą próbował przebrnąć już od paru miesięcy i teraz bardzo chciał ją skończyć, doleciał go z głębi domku stłumiony dzwonek telefonu komórkowego. Nie ruszył się nawet z miejsca. Minutę później na werandę wyjrzał Lucas, wyciągnął aparat w jego kierunku i rzekł: - Do ciebie, tato. Nick spojrzał na niego z niechęcią, zamknął książkę, zakładając miejsce palcem, i z ociąganiem wziął od syna telefon. - Pan Conover? Od razu rozpoznał ten głos i w jednej chwili coś boleśnie ścisnęło go w dołku. - Witam, detektyw Rhimes - odpowiedział. - Proszę wybaczyć, że zakłócam pańskie rodzinne wakacje, - Nic się nie stało. - Panie Conover, chciałabym, żeby ta rozmowa pozostała wyłącznie między nami, zgoda? - W porządku. - Wydaje mi się, że pański adwokat powinien skontaktować się z biurem prokuratora okręgowego w celu ustalenia warunków ugody. - Słucham? - Jeśli przyzna się pan dobrowolnie do popełnienia nieumyślnego zabójstwa, a może tylko współudziału w zacieraniu dowodów przestępstwa, prokurator okręgowy jest gotów wystąpić z wnioskiem o nadzwyczajne złagodzenie kary, wyrok w zawieszeniu i kuratelę sądową. 597 - Co? Nie rozumiem. - Podejrzewam, że nie czytał pan ostatnio „Fenwick Free Press"? - Dostawy bieżącej prasy pozostawiają tu wiele do życzenia. - W każdym razie oboje dobrze wiemy, że stanowisko prokuratora okręgowego jest politycznie wrażliwe. Ale to też powinno zostać wyłącznie między nami, jasne? - Tak, oczywiście. - Wygląda na to, że nastawienie do pańskiej osoby zmieniło się diametralnie. Wieści o tym, co pan zrobił dla dobra firmy... W każdym razie pod ich wpływem prokurator zaczął mieć poważne wątpliwości, czy zdoła wywalczyć wyrok skazujący miejscowej ławy przysięgłych. Dokłada się do tego śmierć jednego z głównych podejrzanych, pana Rinaldiego. Sam więc pan rozumie, dlaczego prokurator przestał nalegać na wysunięcie oficjalnego oskarżenia. - Urwała na chwilę. - Halo? - Tak, słucham. - Dołożył się do tego wszystkiego jeszcze artykuł z dzisiejszej porannej prasy, stawiający pod znakiem zapytania sposób, w jaki policja potraktowała sprawę Andrew Stadlera. - To znaczy? - Pewnie doskonale pan wie: nie uczyniono nic, żeby powstrzymać intruza włamującego się wcześniej do pańskiego domu, mimo że łatwo było wpaść na... jej trop. Chyba nikt już nie ma złudzeń, że gdyby policja nie zlekceważyła swoich obowiązków, nie doszłoby do takiego zaostrzenia sytuacji. Zresztą wyraźnie dałam prokuratorowi do zrozumienia, że moje zeznania mogą jedynie bardziej zaskarbić panu przychylność opinii publicznej, czego przecież nikt by sobie nie życzył. Przez dłuższą chwilę Nick nie mógł wydobyć z siebie głosu. W końcu bąknął niepewnie: - A jak... pani sama się na to wszystko zapatruje? uw/ae - To nie ma większego znaczenia. Chce pan wiedzieć, czy moim zdaniem sprawiedliwości stało się zadość? — No... tak, coś w tym rodzaju. v 598 - Sądzę, że oboje świetnie zdajemy sobie sprawę, iż decyzja prokuratora okręgowego o rezygnacji z najpoważniejszych oskarżeń jest podyktowana wyłącznie względami politycznymi. A co do sprawiedliwości... - Audrey Rhimes głośno westchnęła. - Trudno mi oceniać, czy w tej sprawie dokonała się jakaś sprawiedliwość, panie Conover. Jestem za to głęboko przekonana, że nie posłużyłoby sprawiedliwości, gdyby pańskie dzieci musiały cierpieć jeszcze bardziej. Ale to tylko moja prywatna opinia. - Czy wolno mi pani podziękować? - Nie ma za co dziękować, panie Conover. Po prostu staram się postępować słusznie. - Przez chwilę na linii panowała cisza. - Ale może w tym wypadku i słuszność jest pojęciem względnym? Może zamiast starać się postępować słusznie lepiej jest po prostu nie wyrządzać większego zła? Po odłożeniu telefonu Nick przez dłuższy czas patrzył na słońce tańczące na lazurowych wodach oceanu, na pokrzykujące i nurkujące mewy, na fale rytmicznie omywające piaszczysty brzeg i pozostawiające na plaży szybko znikającą pianę. Kilka minut później Lucas z Julią wyszli na werandę i oznajmili, że chcą się wybrać na pieszą wycieczkę do pobliskich wodospadów w głębi dżungli. - W porządku - odparł. - Tylko uważaj, Lukę. Przez cały czas pilnuj siostry. - Tato, przecież ona ma prawie jedenaście lat - odparł chłopak, którego głos chyba stał się jeszcze głębszy i basowy. - Tato, nie jestem już dzieckiem - wtrąciła Julia. - Nie chcę, żeby wpadło wam coś głupiego do głowy, na przykład skakanie z progu wodospadu. - Widzę, że i ty miewasz niezłe pomysły - odparł Lucas. — I nie zbaczajcie ze szlaku. W wielu miejscach podszycie lasu jest błotniste i grząskie. Bądźcie więc ostrożni. - Tato! - Lucas teatralnie wzniósł oczy do nieba. Wziął siostrę za rękę i oboje ruszyli w kierunku ścieżki prowadzącej między wyniosłe palmy. Po paru krokach odwrócił się jeszcze i zapytał: 599 - A nie mógłbyś mi dać ze dwudziestu dolców? <•: - Na co? - Gdyby nagle zachciało nam się jeść albo pić... - Dobra. Nick wyciągnął portfel, wysupłał z niego dwa banknoty dwudziestodolarowe i podał Lucasowi. Ułożył się wygodnie, spoglądając na odchodzące dzieci. Oboje byli już ładnie opaleni. Długie kręcone włosy Julii powiewały wokół głowy na wietrze. Zwrócił uwagę na jej nogi, patykowate i niezgrabne, świadczące wyraźnie, że nie jest już dzieckiem, ale jeszcze nie kobietą. Lucas, niemal z każdym dniem wyższy i szerszy w ramionach, miał na sobie długie elastyczne szorty i biały T-shirt, wciąż jeszcze wymięty po podróży. Ku jego zdumieniu, Lucas znowu przystanął, odwrócił się i zawołał: - Tato? - Słucham. Nad nimi mewa, dostrzegłszy rybę, wrzasnęła przeraźliwie i jak kamień spadła w fale. Chłopak jeszcze przez chwilę mierzył go wzrokiem, po czym rzekł: — Chodź z nami. KONIEC PODZIĘKOWANIA Nie, Korporacja Stratton nie jest lekko zawoalowanym fikcyjnym odpowiednikiem takich firm, jak Steelcase czy Herman Miller, podobnie jak żaden z bohaterów nie jest wzorowany na którymkolwiek z ich pracowników. Niemniej jestem wdzięczny kilku ważnym osobom z tych znanych przedsiębiorstw, które pojmując różnicę między literacką fikcją a rzeczywistością, cierpliwie znosiły moje wścibstwo, oprowadzały po swoich biurach i halach produkcyjnych oraz wysłuchiwały napastliwych, prowokacyjnych i z pozoru nieistotnych pytań. W Steelcase Inc., w Grand Rapids w stanie Michigan, niezmiernie pomogła mi Debra Bailey, kierowniczka działu łączności z mediami, i Jeanine Hill, rzecznik prasowy firmy. Wcześniej odwiedziłem wiele przedsiębiorstw, ale nigdzie nie napotkałem personelu tak otwartego, szczerego i uprzejmego, wręcz przyjacielskiego. Dęb Bailey pokazała mi także samo miasto, a zrobiła to tak wyczerpująco, że niemal nabrałem ochoty, by się tam przeprowadzić. Szczególne wrażenie wywarł na mnie dyrektor naczelny i prezes zarządu Steelcase, Jim Hackett, który nie szczędził mi swojego czasu i doświadczenia, żeby zapoznać mnie z wyzwaniami (osobistymi i zawodowymi) związanymi z prowadzeniem tak dużej firmy, jej modernizacją i pokonywaniem wszelkich trudności w ciężkich czasach. Frank Merlotti Jr., prezes zrzeszenia Steelcase North 601 America, opowiedział mi o swojej młodości w Grand Rapids i długiej drodze na same szczyty w największym przedsiębiorstwie w tym mieście. W spółce Hermana Millera w Zeeland, także w Michigan, Bruce Buursma wprowadził mnie w fascynujące tajniki pracy ścisłego kierownictwa firmy. Rób Kirk-bride z „Grand Rapids Press" ukazał interesującą dziennikarską perspektywę obu konkurujących przedsiębiorstw. Niestety, w żadnej z nich nie spotkałem nikogo, kto choć trochę byłby podobny do Scotta McNally'ego. Większość osób z wyższej i średniej kadry kierowniczej, z którymi rozmawiałem, zbierając materiały do Człowieka firmy, wolała pozostać anonimowa. Sami świetnie wiedzą, kogo mam na myśli, toteż dziękuję wszystkim za poświęcenie cennego czasu dla potrzeb tej literackiej przygody. Mój przyjaciel, Bili Teuber, główny księgowy Korporacji EMC, ma swój olbrzymi wkład w wyjaśnienie mi tajników pracy księgowego. Natomiast mój kolega z Yale, Scott Schoen, wicedyrektor firmy Thomas H. Lee Partners z Bostonu, uprzejmie poświęcił kilka przerw w szalenie delikatnych i ważnych negocjacjach, by pomóc mi urealnić fikcyjną spółkę Fairfield Partners oraz jej machinacje. Nawiasem mówiąc, wśród jego współpracowników nie napotkałem pierwowzoru Todda Muldaura. Po raz kolejny mój stary przyjaciel Giles McNamee, dyrektor naczelny McNamee Lawrence & Co., stał się kluczowym współkonspiratorem w tworzeniu intrygi finansowej jestem mu bardzo wdzięczny za ten współudział. Mikę Bingle z Silver Lakę Partners udzielił mi nieocenionej pomocy w rozwiązywaniu wszelkich problemów związanych z tą intrygą. (Dzięki Ro-gerowi McNamee z Elevation Partners, że poznał nas ze sobą). Nell Minow, założyciel Corporate Library, przybliżył mi metody działania rad nadzorczych spółek. Wielkie dzięki moim ekspertom od służb ochrony, z których żaden nie przypomina Eddiego Rinaldiego - a zwłaszcza George'owi Campbellowi, byłemu szefowi służb ochrony w Fi-delity Investments, oraz błyskotliwemu Jonowi Choreyowi, naczelnemu inżynierowi Fidelity Security Services, Inc. Bob 602 McCarthy z Dedicated Micros wprowadził mnie w tajniki cyfrowych zapisów wideo w systemach alarmowych, podobnie jak Jason Lefort ze Skyway Security, a w szczególności Tom Brigham z Brigham Scully. Dziękuję także Rickowi Bouchero-wi z Seaside Alarms w South Yarmouth w stanie Massachusetts. Skip Brandon, były wicedyrektor FBI i jeden z założycieli Smith Brandon, firmy konsultingowej z zakresu bezpieczeństwa międzynarodowego - moje nieocenione źródło informacji i serdeczny przyjaciel od czasu Godziny Zero - udostępnił mi nieco intrygujących szczegółów z procederu prania brudnych pieniędzy i działalności spółek holdingowych. Po raz kolejny adwokat Jay Shapiro z kancelarii Katten Muchin Zavis Rosen-man był moim doradcą z zakresu prawa karnego. Gdybym kiedykolwiek popadł w takie kłopoty, jak Nick, natychmiast zaangażowałbym Jaya. Nawet sprawa pospolitego zabójstwa może być skomplikowana, jednakże starając się maksymalnie utrudnić dochodzenie Audrey Rhimes, omal nie doprowadziłem do szaleństwa dwóch moich ekspertów, policyjnych śledczych. Wyrazy dozgonnej wdzięczności składam Deanowi Garrisonowi z Zespołu Medycyny Sądowej policji w Grand Rapids, pisarzowi, specjaliście od broni palnej, bystremu i czujnemu obserwatorowi ciemnych stron policyjnej służby, a także detektywowi Kennethowi Kooistrze, legendarnemu śledczemu z wydziału zabójstw, który ostatnio przeszedł na emeryturę po pracy w zespole przestępstw kryminalnych policji w Grand Rapids; jego czarujących „wojennych opowieści" można słuchać w nieskończoność. Sierżant Ryan Larrison, specjalista od broni palnej w komendzie policji stanowej w Michigan, cierpliwie przeprowadził mnie przez zawiłości komputerowej bazy identyfikacji pocisków IBIS. Dziękuję także Gene'owi Gietzenowi, konsultantowi medycyny sądowej ze Springfield w Missouri, George'owi Schiro z Laboratorium Kryminalistycz-nego Acadiana w New Iberia w Luizjanie, sierżant Karny Murphy z wydziału policji w Cambridge oraz detektyw Lisie Holmes z policji w Bostonie. Doktor Stanton Kessler był 603 moim głównym źródłem informacji na temat procedur autop-syjnych oraz patologii. Mikę Hanzlick opisał mi niebezpieczeństwa związane z gazem ziemnym. Sporo czasu minęło, kiedy miałem szesnaście lat - i chyba pozbyłem się wszystkich wspomnień z tamtego okresu - dlatego też do celów stworzenia postaci Lucasa szczęśliwie wykorzystałem przerysowane obserwacje Erica Beama i Stefana Pappius-Lefebvre'a, obaj są charyzmatyczni i wygadani (choć, niestety, ani trochę równie rozgoryczeni i wyalienowani, czego bym sobie życzył do własnych celów). Życie rodzinne Nicka, a zwłaszcza jego stosunek do syna wiele zawdzięcza Michae-lowi Gurianowi, psychoterapeucie i autorowi bestsellera The Wonder ofBoys. W dziedzinie wędkarstwa morskiego nieocenionym źródłem informacji był mój przyjaciel Allen Smith. Co do hokeja, jestem dłużnikiem Steve'a Counihana, zawodowego gracza w tenisa i byłego gwiazdora hokejowego. Wielkie dzięki składam utalentowanemu łowcy informacji do tej i kilku innych moich książek, Kevinowi Biehlowi, oraz mojej cudownej byłej asystentce Rachel Pomerantz. Należą się one również dwóm przyjaciołom, także mającym swój wkład: Joemu Teigowi i Rickowi Weissbourdowi. Mój brat, doktor Jonathan Finder, służył mi radą medyczną; moja młodsza siostra, Lisa Finder, bibliotekarka w Hunter College, pomagała w wyszukiwaniu materiałów; a moja starsza siostra, Susan Finder, adwokat w Hongkongu, sprawdziła fakty dotyczące Chin. Jak zawsze jestem wdzięczny mojej niesamowitej agentce Molly Fried-rich i jej asystentowi Paulowi Cirone z agencji Aarona Prie-sta, za nieustające wsparcie, jak też bardzo użyteczne rady edytorskie. Co się tyczy mego wydawcy, firmy St. Martin's Press -czyż nie jestem szczęściarzem, że udało mi się dołączyć do tak znakomitej i pełnej zapału ekipy wydawniczej? - dziękuję wszystkim, a w szczególności dyrektorowi Johnowi Sargen-towi i redaktorom: Sally Richardson, Matthew Shearowi, Johnowi Cunninghamowi, George'owi Witte'owi, Mattowi Bal- 604 i •t dacciemu, Christinie Harcar, Nancy Trypuc, Jimowi DiMiei ł Alison Lazarus, Jeffowi Capshew, Brianowi Hellerowi, Kenc l wi Hollandowi, Andy'emu LeCountowi, Tomowi Siino, Ro- bowi Renzlerowi, Johnowi Murphy'emu, Greggowi Sulliva-nowi, Peterowi Nasaw, Steve'owi Eichingerowi, a z Audio 1 Renaissance - Mary Beth Roche, Joemu McNeely'emu i Laurze ł Wilson. f Ale też mojemu zdumiewającemu korektorowi, Keithowi t Kahli - no cóż, jesteś po prostu najlepszy. ( Moja córka Emma była dla mnie głównym źródłem wiadomości o życiu dziesięciolatek, od baseballu do gry The Sims. W ciągu szalonych ostatnich miesięcy pracy nad Człowiekiem firmy wiele wycierpiała z powodu mojej nieobecności, lecz i niestrudzenie przynosiła mi lemoniadę na dół, do mojej pisarskiej pracowni w Truro, co zawsze podtrzymywało mnie na duchu. Wraz z moją żoną Michele Souda udzielała mi niezastąpionego wsparcia podczas pisania tej powieści. Jeszcze raz pragnę nade wszystko podziękować mojemu ' bratu, Henry'emu Finderowi, kierownikowi redakcji „The New \ Yorker" - niewyczerpanemu generatorowi pomysłów, niestrudzonemu trenerowi umysłów, niezrównanemu redaktorowi od pierwszej do ostatniej wersji. Niczego bym nie zdziałał bez Ciebie.