13692
Szczegóły |
Tytuł |
13692 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13692 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13692 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13692 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
UŚMIECH SZCZĘŚCIA
Opowieść portowa
Już od samego wschodu słońca stałem zapatrzony w dal. Statek cicho sunął po
gładkiej
wodzie. Po sześćdziesięciodniowej podróży pilno mi było wylądować na tej
urodzajnej i
pięknej wyspie podzwrotnikowej. Entuzjastyczniejsi z jej mieszkańców mówią o
niej z
upodobaniem jako o „Perle Oceanu”. Owszem, nazywajmy ją „Perłą”. To dobra nazwa.
Perła,
z której sączy się na świat dużo słodyczy.
Chcę wam przez to tylko powiedzieć, że rośnie tam najprzedniejsza trzcina
cukrowa. Dla
niej i z niej żyje cała ludność „Perły”. Cukier jest dla niej, że się tak
wyrażę, chlebem
powszednim. I ja przybywałem tutaj po ładunek cukru w nadziei, że zbiory się
udały i że
frachty będą wysokie.
Burns, mój starszy oficer, rozpoznał ląd najpierwej i niebawem zachwyciła mnie
błękitna,
strzelista jego zjawa, nieomal przezrocza na tle jasnych niebios, czysta
emanacja, ciało
astralne wyspy jakiejś, powstające z daleka na moje przywitanie. Rzadkie to było
zjawisko —
widok owej „Perły” z odległości sześćdziesięciu mil. Czyżby doprawdy miało mnie
spotkać
na tej wyspie coś tak wyjątkowo szczęsnego jak ta przepiękna, rozmarzająca
wizja, którą
tylko niewielu żeglarzom, wybrańcom, zdarzyło się ujrzeć?
Lecz z radosnym uczuciem, żem odbył kurs, łączyła się okropna myśl o interesach.
Niepokoiłem się o skuteczne ich załatwienie i chciałem też usprawiedliwić
pochlebną
szczerość danych mi przez mego armatora zleceń, ujętych w szlachetną formułę:
„Pozostawiamy panu użycie statku tak, jak pan to uzna za najlepsze…” W ten
sposób cały
świat był mi oddany na pokaz moich zdolności, które jednak nie wydawały mi się
większe od
łepka szpilki.
Tymczasem wiatr ustał i Burns zaczął robić nieprzyjemne uwagi o moim zwykłym
braku
szczęścia. Widać jego oddanie dla mnie pobudzało go do krytycznych dogadywań
przy każdej
sposobności. Nie traktowałbym wszakże pobłażliwie jego humorów, gdyby nie ta
fatalna
okoliczność, że swego czasu pielęgnowałem go w rozpaczliwej morskiej chorobie.
Wydarłszy
go, że tak powiem, z objęć śmierci, byłoby mi głupio wyrzucać takiego sprawnego
oficera.
Ale czasami pragnąłem, żeby się sam podał do dymisji.
Za późno było na lądowanie i musieliśmy kotwicować za przystanią aż do
następnego
dnia. Nastała noc przykra i bez wypoczynku. Nie znając tej obcej dla nas obu
redy, i Burns, i
ja przebyliśmy niemal cały czas na pokładzie. Kłęby chmur staczały się z
porfirowych skał, u
podnóża których leżeliśmy. Zerwał się wiatr i huczał wśród obnażonych rej,
wydając srogi
poryk z przygrywką żałosnych jęczeń. Szczęście to dla nas; żeśmy zdążyli opuścić
kotwicę
przed zapadnięciem zmroku, powiadam. Mielibyśmy paskudną, trwożną noc, kołacząc
się
pod żaglami za portem. Ale mój starszy oficer był nieprzejednany.
— Pan nazywa to szczęściem, proszę pana! Tak… nasze zwykłe szczęście. Ten rodzaj
szczęścia nie ma już, Bogu dzięki, od siebie gorszego.
Tak burczał wśród tych czarnych godzin, ja zaś przeżuwałem swój zasób filozofii.
Ach,
cóż to była za jątrząca, mozolna, nie kończąca się noc — ten postój na kotwicy
tuż u owego
ciemnego wybrzeża. Naokoło statku słychać było warkot wzburzonej wody. Od czasu
do
czasu dzika dma wichury z jakiegoś skalnego żlebu w górach wyszarpywała z lin
naszego
takielunku rozdzierająco płaczliwy ton, jakby zawodzenie potępieńczej duszy.
I
O godzinie wpół do ósmej, gdy wreszcie statek zawinął do portu i gdy
przycumowano go
w odległości rzutu kamieniem z wybrzeża, mój zapas filozoficznego spokoju prawie
już się
wyczerpał. Spieszyłem się na gwałt z ubraniem, gdy steward wlazł mi do kajuty
niosąc na
ręku mój poranny garnitur.
Byłem głodny, strudzony, przygnębiony, wplątany głową w świeżą koszulę, której
zbytek
krochmalu nadał irytującą sztywność; zgrzytnąłem, żeby się co tchu zwijał ze
śniadaniem.
Chciałem co prędzej być na brzegu.
— Słucham, panie kapitanie. Gotowe na ósmą, panie kapitanie. Tam oczekuje jeden
z lądu
i życzy sobie rozmówić się, panie kapitanie.
Zaciekawiła mnie ta niezdarnie wyrecytowana wiadomość. Szarpnąłem koszulą i
wynurzyłem głowę z wytrzeszczonymi oczyma.
— Tak rano! — wrzasnąłem. — Co to za jeden? Czego chce?
Przybywając z morza na ląd człowiek musi podejmować egzystencję w nadzwyczaj
nieunormowanych warunkach. Najdrobniejszy wypadek uderza zrazu nowością. Tak
wczesna
wizyta była wielką niespodzianką dla mnie; ale nie widziałem stąd racji, żeby
mój steward
miał aż tak wyjątkowo ogłupiałą minę.
— Czy nie spytałeś o nazwisko? — indagowałem surowo.
— Nazywa się Jacobus, zdaje mi się — bąknął zawstydzony.
— Pan Jacobus! — zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek zdziwiony, ale już w
całkiem
innym humorze. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu?
Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka,
dorodna postać mężczyzny stojącego w kabinie bufetowej, przy stole, na którym
już leżał
obrus — obrus „portowy”, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd,
wszystko w
porządku.
Poprzez zamknięte drzwi rzuciłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę
mu
służył. W odpowiedzi doleciało mnie zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim,
spokojnym
półgłosem, że nie ma się co śpieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się
przypuszczać, że
niebawem poczęstuję go filiżanką kawy.
— Obawiam się, że będzie pan miał skąpe śniadanie — wołałem usprawiedliwiająco.
—
Byliśmy sześćdziesiąt jeden dni na morzu, wie pan.
— Doskonale, kapitanie — odrzekł mi na to z łagodnym śmiechem. Słowa, brzmienie
głosu, przelotnie ujrzana sylwetka tego mężczyzny w bufecie, wszystko to miało
cechę jakiejś
niespodzianki, tchnęło czymś zacisznie spokojnym, pomyślnym. A jednak nie mogłem
jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. Co ma oznaczać ta wizyta? Czyżby to jakiś ciemny
zamach
na moją kupiecką naiwność?
Ach, te sprawy handlowe! że też muszą psuć najpiękniejsze życie pod słońcem!
Dlaczego
morze służyć ma tylko na użytek handlu — albo wojny? Po co na nim zabijać i
kupczyć dla
samolubnych celów, tak w gruncie rzeczy mało ważnych? Byłoby daleko piękniej
żeglować
ot, tak sobie, do tej lub owej przystani, z kawałkiem lądu dla rozprostowania
nóg, dla nabycia
paru książek i dla chwilowego odświeżenia kuchni. Lecz żyjąc w tym świecie mniej
lub
więcej zabójczym i rozpaczliwie handlarskim jest oczywiście moim obowiązkiem jak
najzręczniej to wyzyskać.
List mego armatora, jak już powiedziałem, zostawił memu uznaniu rozporządzenie
się
statkiem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy. Lecz w liście tym było
postscriptum mniej
więcej tak brzmiące:
„Bynajmniej nie chcąc uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez
odchodzący
pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, którzy tam mogą Panu być w
czymś
pomocni. Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, alby Pan zgłosił się do p. Jacobusa,
znacznego
kupca i przedsiębiorcy. Jeżeli Pan się z nim zetknie, potrafi on zapewne dać
Panu wskazówki
co do zyskownego zatrudnienia statku.”
Zetknąć się z nim! Faktem jest, że znaczna ta osobistość była tu, na pokładzie,
prosząc o
filiżankę kawy. A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mnie
nieprawdopodobieństwo
tego zdarzenia. Czyżbym odkrył czarodziejski jakiś zakątek ziemi, gdzie bogaci
kupcy
śpieszą co sił na pokład statku, jeszcze zanim go na dobre przycumowano? Byłaż
to czarna
magia czy może tylko jakiś podstęp używany w kupiectwie? Nasunęło mi się w końcu
podejrzenie (gdym zawiązywał krawat), że przesłyszałem się co do nazwiska.
Myślałem
często podczas rejsu o znakomitym panu Jacobusie i może słuch mój został
oszukany jakimś
dalekim podobieństwem brzmienia… Steward mógł był powiedzieć: Antrobus — lub
może
Jackson.
Lecz gdym wyszedł ze swej kabiny z urzędowo pytającym: „Pan Jacobus?”, spotkało
mnie
w odpowiedzi spokojne „tak”, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem. To „tak” było
rzucone
jakby od niechcenia. Widać nie robił sobie wiele z faktu, że to on właśnie jest
panem
Jacobusem. Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża, bladawa twarz, rzadkie
włosy na
czubku głowy, tak samo rzadkie bokobrody o jakimś wyblakłym, nieokreślonym
kolorze,
ciężkie powieki; grube, dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły
wrażenie jakby
sklejonych. Mdły uśmiech. Powolny, cichy człowiek. Wymieniłem nazwiska dwu moich
oficerów, którzy właśnie zeszli na śniadanie; czemu jednak milcząca postawa
Burnsa
wyrażała jakby hamowane oburzenie — nie mogłem zrozumieć.
Gdyśmy siadali do stołu, doleciały mych uszu oderwane słowa jakiejś sprzeczki na
trapie.
Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by rozmówić się ze mną, a steward
sprzeciwiał się
temu.
— Pan nie może się z nim widzieć.
— Dlaczego nie mogę?
— Kapitan zajęty śniadaniem, mówię panu. Zaraz wychodzi na ląd i może się pan
zwrócić
do niego na pokładzie.
— To nieładnie! Pan wpuszczasz…
— To nie moja rzecz.
— O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszczasz tam tego
jegomościa…
Reszty nie dosłyszałem. Dokonawszy zwycięsko odparcia owej osoby, steward
zeszedł do
nas. Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce — był to Mulat — lecz wyglądał na
podchmielonego. Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej
obojętności, którą
zwykł był przybierać, kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w
tarapaty.
Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był niezwykły.
Co znów
ukąsiło mego pierwszego oficera, nie mogłem się domyślić.
Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj przyjęty na
okrętach. A ja nie
odzywałem się po prostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia.
Przygotowany zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem prawdziwą ucztę,
składającą się z
prowiantów lądowych: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z
duńskiej puszki,
kotletów baranich i nawet półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem
prawdziwego, żywego kartofla. Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus
objawił mi
się jako człowiek ludzki, domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli.
— Skosztuj no pan ich, panie kapitanie — zachęcał mnie przyjaznym półgłosem —
wyborne.
— Wyglądają na to — przyznałem. — Rosną na tej wyspie, przypuszczam.
— O, nie, sprowadzone. Te, co tu rosną, byłyby kosztowniejsze.
Przygnębiała mnie ta głupia rozmowa. Byłżeż to temat do dyskusji dla znacznego i
bogatego kupca? Znajdowałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w
sobie coś
pociągającego, ale o czym tu mówić z człowiekiem niespodzianie do was
przychodzącym po
sześćdziesięciu i jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej
mieściny na
wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były palące
kwestie tej
okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne? Wciągnąć go od razu do
rozmowy o
interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie lub nawet gorzej: niepolitycznie.
Wszystko, co na
razie mogłem zrobić, to trzymanie się starego, wyżłobionego koryta.
— Czy tu na ogół drogi prowiant? — spytałem bolejąc wewnętrznie nad jałowością
swoich myśli.
— Tego bym nie powiedział — odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób,
jak
gdyby oszczędzający tchu.
Nie chciał się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy.
Spoglądając na stół z intencją całkowitej wstrzemięźliwości (nie chciał nic
jeść, choć go
częstowałem), wszedł w szczegóły co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza
się
po większej części z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za
droga, lecz
dobre jest mięso koźle…
— Czy to z koźlego mięsa te kotlety? — zawołałem czym prędzej, wskazując na
jeden z
półmisków.
Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie steward zrobił nagły ruch.
— Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina!
Burns, przebrnąwszy przez śniadanie z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby
zrozpaczony swym przymusowym udziałem w jakimś potwornym błazeństwie, wymamrotał
krótką formułę przeproszenia i wyszedł na pokład. Wkrótce potem drugi oficer
usunął z
kajuty swą gładką, czerwoną fizjonomię. Z apetytem sztubaka, jako że był po dwu
miesiącach
kuchni okrętowej, oddał on cześć temu bankietowi. Ale ja nie. Trąciła ta uczta
jakimś
wybrykiem. Lecz w każdym razie było czynem godnym uwagi to tak szybkie jej
wystawienie.
Winszowałem stewardowi jego zręczności tonem cokolwiek złowróżbnym. Uśmiechnął
się
błagalnie i swymi czarnymi oczyma błysnął w kierunku gościa w sposób jakiś taki,
że nie
wiedziałem, co o tym myśleć.
Gość szeptem poprosił o drugą filiżankę kawy i ascetycznie ogryzał kawałek
twardego
okrętowego suchara. Nie wiem, czy ostatecznie spożył z niego choć cal
kwadratowy, lecz
tymczasem, jak gdyby niechcący, dał mi pełne obliczenie stanu żniw cukrowych,
miejscowych domów handlowych i rynku frachtowego. Cała ta gawęda była przetykana
napomknieniami o pewnych osobach, równającymi się niedomówionym przestrogom, ale
jego blada, mięsista twarz zachowywała wyraz jednostajny, bez błysku, jak gdyby
nie
poczuwała się do łączności ze swym głosem. Możecie sobie wyobrazić, jak
nadstawiałem
uszu. Każde słowo było cenne. Mój pogląd na wartość przyjaźni handlowej uległ
zmianie na
jej korzyść. Podał mi nazwy wszystkich gotowych do wynajęcia statków, wraz z
oznaczeniem
ich pojemności i z nazwiskami kapitanów. Od tego, co stanowiło jeszcze
informację
handlową, zeszedł na plotki portowe. „Hilda” w sposób niewytłumaczony zgubiła
swój
galion* w Zatoce Bengalskiej i jej kapitan niezmiernie jest tą stratą przejęty.
On i statek
podeszli w lata razem i stary pan wyobraził sobie, że ten dziwny wypadek jest
zwiastunem
jego własnego końca. „Stella” doświadczyła okropnej pogody koło Przylądka: woda
zalała
pokład i zmyła ta, burtę pierwszego oficera. Zaledwie na kilka godzin przed
zawinięciem do
portu zmarło dziecko. Biedny kapitan H. i jego żona są złamani. Gdyby zdążyli
przywieźć je
żywe do portu, to prawdopodobnie można by je było uratować; lecz ostatnio przez
jakiś
tydzień nie mieli wiatru, lekkie bryzy i… dziecko mają chować dziś po południu.
Przypuszcza, że będę na pogrzebie…
Wzdrygnąłem się.
— Czy uważa pan, że powinienem? — spytałem.
Uważał stanowczo, że tak. Będzie to przyjęte z wielkim uznaniem. Wszyscy
kapitanowie
w porcie wezmą udział. Biedna pani H., ścięta z nóg. Dostatecznie ciężki cios
dla H. — w
ogólności.
— A pan, panie kapitanie, przypuszczam, że pan nieżonaty?
— Nie, nie jestem żonaty — odpowiedziałem. — Ani żonaty, ani nawet zaręczony.
W duchu dziękowałem swym gwiazdom i podczas gdy on uśmiechał się w zamyśleniu,
jak
gdyby rojąc o czymś, wyraziłem mu swą wdzięczność za wizytę i za ciekawe
informacje
handlowe, których mi był łaskaw udzielić. Lecz nie powiedziałem nic o swym
zdziwieniu.
— Oczywiście, rzecz postanowiona, że będę u pana w tych dniach, bezwarunkowo —
zakończyłem.
Spojrzał ku mnie spod wzniesionych powiek, niby wyraziście, ale przybrał raczej
wyraz
jeszcze senniejszy niż przedtem.
— Stosownie do zleceń mego armatora — dodałem wyjaśniająco. — Otrzymał pan
niezawodnie jego list?
Tym razem prócz wzniesienia powiek podniósł jeszcze brwi, lecz bez żadnego
szczególnego objawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mnie jego zupełna
niewzruszoność.
— A! Zapewne ma pan na myśli mego brata.
Teraz ja miałem powiedzieć „A!”. Lecz w moim głosie, ufam, nie było nic więcej
ponad
grzeczne zdziwienie, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność…
Sięgnął powoli do bocznej kieszeni.
— Mój brat to całkiem inna osoba. Ale mnie tu dobrze znają w tej części świata.
Słyszał
pan zapewne…
Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus —
tamten
był Ernest — kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju okrętowej aprowizacji!
Prowiant solony i
świeży, oleje, farby, liny, płótno żaglowe etc., etc. Zawiera umowy na dostawę
żywności
statkom po cenach umiarkowanych.
— Nigdy o panu nie słyszałem — rzekłem porywczo.
Właściwa mu ślamazarna niewzruszoność nie opuściła go.
— Będzie pan zadowolony — wysapał spokojnie.
Ale mnie to nie uspokoiło. Wyczuwałem tu coś, jakby podejście. Jednak
oszukiwałem sam
siebie — jeśli w ogóle było tu jakieś oszukaństwo. Do kaduka, ta czelność w
zaproszeniu się
na śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mnie myśl: przecież to on
sprowadził
wszystkie te wiktuały traktując to jako środek do ubicia interesu!
— Musiał pan dziś wstać bardzo wcześnie — zauważyłem;
Przyznał się z prostotą, że był na wybrzeżu przed szóstą oczekując wejścia mego
statku do
portu. Czułem teraz, że nie odczepię się od niego w żaden sposób.
— Jeśli pan myśli, że będziemy żyli na tej stopie — rzekłem obrzucając stół
gniewnym
spojrzeniem — to pan się grubo myli.
— Wszystko będzie w porządku, kapitanie. Ja to doskonale rozumiem.
Nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Byłem niezadowolony, lecz nie mogłem
zbytnio
na niego powstawać. Udzielił mi sporo pożytecznych wiadomości, a prócz tego był
bratem
owego bogatego kupca. Wyglądało to dość osobliwie.
Wstałem od stołu i krótko a węzłowato powiedziałem, że teraz muszę udać się na
ląd. Od
razu zaofiarował mi do dyspozycji swoją łódkę na cały czas mojego pobytu w
porcie.
— Używam jej tylko nominalnie. Mój człowiek cały dzień jest przy schodkach na
nabrzeże. Wystarczy zagwizdać w razie, gdy panu potrzebna łódź.
I zatrzymując się przed każdymi drzwiami, by mnie puścić przodem, w rezultacie
uprowadzał mnie pod swoją strażą. Gdyśmy przechodzili przez pokład rufowy, jacyś
dwaj
obszarpańcy zbliżyli się i w grobowym milczeniu podali mi swoje karty handlowe,
które
wziąłem, nic nie mówiąc, pod jego ciężkim spojrzeniem. Niepotrzebna i posępna
ceremonia.
Byli to faktorzy innych dostawców okrętowych, a ten, nieporuszony za mymi
plecami,
ignorował ich istnienie.
Rozstaliśmy się na nabrzeżu, gdy już wyraził mi swą niezachwianą ufność, że
często
będzie mnie oglądał w swej „składnicy”. Ma tam dla kapitanów palarnię z gazetami
i z
pudełkiem! „wcale znośnych cygar”. Pożegnałem go dość nieetykietalnie.
Moi dostawcy przyjęli mnie ze zwykłą fachową serdecznością, lecz w ich
obliczeniach
możliwości zdobycia ładunku bynajmniej nie przedstawiały się tak korzystnie, jak
ze słów
tego niewłaściwego Jacobusa mogłem oczekiwać. Naturalnie, że skłonny byłem teraz
polegać
raczej na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura
pomyślałem sobie:
„Hm… porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Człowiek musi się spodziewać takich
rzeczy
po powrocie z morza. Chcą mi zaczarterować* statek poniżej cen rynku.”
W dużym oddziale zewnętrznym, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał
mnie
bawiąc uprzejmą rozmową szef kancelarii — wysoka, szczupła, wygolona postać, w
nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną czarną głową, mieniącą się tu
i ówdzie
srebrnym połyskiem. Niezmiernie będą uszczęśliwieni mogąc mi czymśkolwiek
wygodzić.
Czy nie zajdę znów po południu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O tak, biedny
kapitan H…
Na chwilę umilił swą długą twarz wyrazem żalu, że ten pracowity świat zmniejszył
się o
dziecko, które za— chorowało podczas burzy, i umarło wskutek zbytniej ciszy
morskiej, po
czym obnażył zęby w rekinowym uśmiechu — o ile rekiny mają sztuczne zęby — i
zapytał
mnie, czy już zrobiłem jaki układzik co do bytności statku w porcie.
— Tak, z Jacobusem — odrzekłem obojętnie. — To brat pana Ernesta Jacobusa,
którego
mi zarekomendowali moi armatorzy.
Bez żalu dałem mu do zrozumienia, że nie jestem całkowicie zdany na łaskę i
niełaskę jego
firmy. Zacisnął wąskie usta z wyrazem powątpiewania.
— Co? — zawołałem — czy nie jest bratem?
— O, tak… Nie rozmawiają z sobą od osiemnastu lat — dodał po chwili znacząco.
— Doprawdy? O cóż im poszło?
— Och, o nic! O nic takiego, o czym by warto wspominać — zapewnił gorliwie. — Ma
dość znaczne przedsiębiorstwo. Najlepszy tutejszy dostawca, niewątpliwie.
Interes, nie ma co
mówić, zupełnie porządny, ale tu ważną rzeczą jest też charakter osobisty, czyż
nie? Sługa,
panie kapitanie.
Drobnym kroczkiem odszedł do swego pulpitu. Bawił mnie. Podobny był do starej
panny,
starej panny–biuralistki, urażonej jakąś niewłaściwością. Byłaż to niewłaściwość
natury
handlowej? Niewłaściwość natury handlowej to rzecz, którą trzeba brać na serio,
ponieważ
godzi w twoją kieszeń. A może on tylko jest drażliwy na punkcie obyczajności i
nie podoba
mu się to, że Jacobus pełni funkcję własnego agenta? To z pewnością jest
nieobyczajne.
Ciekaw byłem, co na to mówi jego brat — kupiec. Lecz znowu co kraj, to obyczaj.
W
skupisku ludzkim, tak odosobnionym i tak wyłącznie handlowym, istnieje własna
miara
poziomu socjalnego.
II
Byłbym się chętnie uwolnił od smętnej sposobności przelotnego poznania
jednocześnie
wszystkich kolegów kapitanów. Mimo to jednak poszedłem na cmentarz. Stanowiliśmy
pokaźną gromadką ludzi z obnażonymi głowami, ciemno odzianych. Zauważyłem, że ci
z
nas, którzy najbardziej zbliżali się do archaicznego dziś typu wilków morskich,
najwięcej byli
wzruszeni — być może dlatego, że mniej mają „światowej ogłady” niż nowe
pokolenie. Stary
wilk morski z dala od swego naturalnego żywiołu był prostym i sentymentalnym
zwierzęciem. Spostrzegłem, że jeden z nich stojący na wprost mnie, po drugiej
stronie grobu,
płacze rzewnymi łzami. Sączyły się po zoranej od niepogód twarzy jak krople
deszczu po
starym i wytartym murze. Później się dowiedziałem, że był on postrachem załogi,
człowiekiem twardym; że nigdy nie miał żony ani swego własnego pisklęcia i że od
najmłodszych lat zatrudniony żeglugą po morskich głębinach, znał kobiety i
dzieci tylko z
widzenia.
Może opłakiwał stracone okazje, zazdroszcząc tylko ojcostwa, z dziwnej zawiści
względem bólu, którego nigdy nie mógł zaznać? Człowiek, i nawet człowiek morza,
jest
zwierzęciem chimerycznym, jest wytworem ominiętej sposobności, a zarazem jej
ofiarą. Ale
ten sprawił, że zawstydziłem się swej nieczułości. Nie było we mnie łez.
Ze straszliwą, krytyczną obojętnością słuchałem modlitwy pogrzebowej, którą mi
raz czy
dwa razy wypadło samemu odczytywać nad jakimś dzieciuchem z mej załogi, zmarłym
ma
morzu. Słowa te, słowa otuchy i brawury, skrzydlate słowa, tak ożywcze wśród
nieobjętego
bezmiaru wód i niebios, padały jakby znużone w tę małą mogiłkę. Na cóż się zdało
pytać
śmierci, gdzie jej żądło — tu, nad tym maleńkim, ciemnym dołkiem w ziemi? I
myśli moje
pobiegły ku sprawom życia — niezbyt zresztą podniosłym, jako to: statki,
frachty, interesy
handlowe. Człowiek pod względem niestałości uczuć żałośnie przypomina małpę. Mój
wątek
myślowy przyprawiał mnie o obrzydzenie, a jednak myślałem: „Czy uda mi się
rychło
zawrzeć kontrakt? Czas to pieniądz… Czy ten Jacobus rzeczywiście nastręczy mi
jaki dobry
interes?… Muszę go w tych dniach odwiedzić.”
Nie sądźcie, że narzucałem tym myślom jakowąś ścisłość. To raczej one mi się
narzucały:
niewyraźne, ciemne, niespokojne, wstydliwe. I miały w sobie jakąś tępą, ohydną,
zawziętą
uporczywość. Nie inaczej, tylko obecność tego upartego kramarza okrętowego
nadała im
bieg. Z żałobną miną stał tam wśród naszego grona marynarzy i gniew mnie chwytał
na jego
obecność, która, przypominając mi o jego bracie—kupcu, sprawiała, żem lżył
samego siebie.
Gdyż w samej rzeczy coś niecoś z przyzwoitego nastroju czułem w, sobie. To tylko
ta myśl,
która…
Nareszcie to się skończyło. Biedny ojciec — mężczyzna lat czterdziestu, z
czarnymi
kępiastymi faworytami i z żałosną blizną na świeżo ogolonym podbródku —
dziękował nam
wszystkim połykając łzy. Ale czy to dlatego, że niezdecydowany co do powrotu
ociągałem się
z odejściem u bramy cmentarza, czy może dlatego, że byłem z nich najmłodszy, lub
też
widząc moje zasępienie, spowodowane wyrzutami sumienia, przypisywał je uczuciom
podnioślejszym i odpowiedniejszym chwili, albo po prostu dlatego, że byłem mu
jeszcze
bardziej od innych obcy — mnie jednego wyróżnił. Idąc obok, jął mi ponownie
dziękować
słowami, których, zgryziony wewnętrznie, słuchałem w ponurym milczeniu. Raptem
wsunął
mi rękę pod ramię, a drugą zamachał w kierunku jakiejś wysokiej, słusznej
postaci, która szła
ulicą z dala, samotnie, w rozwianym lekkim szarym ubraniu.
— To dobry chłop, rzeczywiście dobry chłop — tu przełknął spóźnione szlochanie —
ten
Jacobus.
I szeptem tłumaczył mi, że Jacobus był pierwszym człowiekiem, który po przybyciu
jego
statku zjawił się na pokładzie i posłyszawszy o nieszczęściu zajął się
wszystkim, dobrowolnie
ofiarował swe usługi w załatwieniu zwykłych spraw, dostawił na brzeg papiery
okrętowe,
zarządził, co trzeba do pogrzebu.
— Dobry chłop. Ja straciłem głowę. Przez dziesięć dni doglądałem żony. A ratunku
żadnego. Pomyśl pan tylko! Drogi malec umarł tego samego dnia, gdy dobiliśmy do
brzegu.
W jaki sposób zdołałem wprowadzić statek do portu, Bóg jeden wie! Nie widziałem
nic, nie
mogłem mówić, nie mogłem… Słyszałeś pan niezawodnie, że w czasie tego rejsu
wypadł za
burtę pierwszy oficer. Nie było komu mnie wyręczyć. Biedna kobieta prawie
oszalała, tam na
dole, sama jedna wraz z… Na Boga! To nie jest sprawiedliwość.
Szliśmy razem w milczeniu. Nie wiedziałem, jak się z nim rozstać. Na nabrzeżu
puścił
moje ramię i zaciekle uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki.
— Na Boga, to niesprawiedliwe! — krzyknął znowu. — Nie żeń się pan nigdy, chyba
że
wprzód potrafisz ugłaskać morze… To nie jest sprawiedliwość!
Nie miałem zamiaru „ugłaskiwać morza”, więc gdy mnie opuścił, by udać się na
pokład
swego statku, żywiłem głębokie przekonanie, że nie ożenię się w ogóle. Gdy
zatrzymałem się
u schodków czekając na Jacobusowego wioślarza, który gdzieś zniknął, podszedł do
mnie
kapitan „Hildy” — miał w ręce cieniutką jedwabną parasolkę, a spiczaste brzegi
gladstonowskiego, staromodnego kołnierzyka obramiały gładko ogoloną, szczupłą,
rumianą
twarz. Była dziwnie świeża na jego wiek, pięknie zarysowana i oświetlona przez
nadzwyczaj
jasne niebieskie oczy. Kępa siwych włosów, lśniących jak szklana przędza,
kędzierzawiła się,
nastroszona, pod rondem cennej, starej panamy z szeroką czarną wstążką. W
wyglądzie tego
żywego, schludnego staruszka było coś dziwnie anielskiego i zarazem chłopięcego.
Jak gdyby
znał mnie od dziecka i widywał co dzień; zagadnął mnie, udzielając mi zabawnego
spostrzeżenia o jakiejś tęgiej Murzynce, która siedziała na stołku tuż przy
krawędzi nabrzeża.
Po czym zauważył uprzejmie, że mam bardzo ładniutki bark.
Odwzajemniłem się również grzeczną, prędką odpowiedzią:
— Nie jest tak ładny jak „Hilda”.
Kąciki jego delikatnie wykrojonych, wrażliwych ust opuściły się natychmiast z
wyrazem
przygnębienia.
— Mój Boże! Toż ja teraz prawie że nie mogę znieść jej widoku.
Czy nie jest mi wiadomo — spytał z niepokojem — że zgubił galion swego statku?
Kobieta w niebieskiej tunice lamowanej złotem, o twarzy może nie tak bardzo
pięknej, ale te
jej białe, cudownie ukształtowane, nagie ramiona, wyciągnięte, jak gdyby
pływała…
Czyżbym nie wiedział? Kto by się mógł takiej rzeczy spodziewać! I to po
dwudziestu latach!
Ze sposobu, w jaki to mówił, nikt by się nie domyślił, że tu chodzi o kobietę
wyciosaną z
drzewa; drżący głos i wzburzenie starego pana nadawały jego płaczliwym żalom
jakiś
pociesznie zdrożny odcień — …Zniknęła w nocy — czysta, pogodna noc, z takim
sobie
leciutkim wzdęciem fali — w Zatoce Bengalskiej. Odeszła bez żadnego pluśnięcia;
nikt na
statku nie mógł wyjaśnić dlaczego, w jaki sposób, o której godzinie — po
dwudziesta latach,
które minęły tego października… Czy nie słyszałem o tym?…
Zapewniłem go współczująco, że wcale nie słyszałem — i pogrążył się w bolesnych
roztrząsaniach. Z pewnością nie znamionuje to nic dobrego. Jest w tym jakby
ostrzeżenie.
Lecz gdym zrobił uwagę, że przecież można sprokurować inny wizerunek kobiety,
dostało mi
się porządnie za to, żem to tak lekko potraktował. Pod jasną opalenizną twarz
starego chłopca
oblała się pąsem, jak gdybym mu zaproponował coś nieprzyzwoitego. Można zastąpić
maszty, powiedział, albo zgubiony . ster, jakąś inną część okrętu, ale co za
sens przyczepiać
nową figurę? Jaka satysfakcja? Kogo to obchodzi? Widać, że mnie się nie zdarzyło
być
towarzyszem figury okrętowej przez przeszło dwadzieścia lat.
— Nowy galion! — zrzędził z niegasnącym oburzeniem. — To tak, jak bym ja,
wdowiec
od dwudziestu ośmiu łat, dobiegających w maju, miał teraz właśnie co prędzej
myśleć o
prokurowaniu sobie nowej żony. Pan jesteś taki sam ladaco jak ten chłystek
Jacobus.
Wysoce mnie to bawiło.
— A co zrobił ten Jacobus? Czy namawiał pana do małżeństwa, panie kapitanie? —
dopytywałem się z szacunkiem. Ale jego już poniosło i tylko skrzywił się w
gniewnym
uśmiechu.
— Sprokurować! W samej rzeczy! On jest z tego gatunku drabów, co to sprokurują
panu
wszystko, co pan zechcesz, za pieniądze. Nie upłynęła godzina, jak tu
zacumowałem, gdy już
dostał się na pokład i od razu chciał mi sprzedać biust, który przypadkiem miał
tam gdzieś w
swoim podwórzu. Podbechtał Smitha, mego pierwszego oficera, żeby o tym ze mną
pomówił.
„Panie Smith — powiadam — czy pan nie masz lepszego o mnie pojęcia? Czy ja
jestem z
tych, którzy podnoszą cudze, wyrzucone na śmietnik biusty?” I to jeszcze po tylu
latach!
Sposób, w jaki wyraża się niejeden z was, młodych ludzi…
Udałem wielką skruchę I siadając do łodzi rzekłem rozważnie:
— A zatem nie ma innej rady, jak tylko przytwierdzić gryf od skrzypiec, tylko
to. Wie pan,
taki snycerski kabłąkowaty ornament, pięknie złocony.
Bardzo osowiał po swoim wybuchu.
— Tak. Kabłąk. Być może. Jacobus tez wspominał o tym. On nigdy się nie znajdzie
w
kropce, jak chodzi o wyciągnięcie grosza z żeglarskiej kieszeni. On by mi kazał
zapłacić tyle
za ten rzeźbiony ornament, ile kosztuje cały dziób. Złocony gryf od skrzypiec,
powiedziałeś
pan, hę? Ośmielę się twierdzić, że to dobre dla pana. Wy, młodzież, nie macie,
jak widać,
poczucia tego, co przystoi. — Zrobił kurczowy ruch prawą ręką. — Nie ma co
mówić. Nic tu
już nie pomoże. I właśnie puszczę co rychlej staruszka z gołą dziobnicą — jęknął
posępnie. A
potem, gdy moja łódź odbiła już od schodków, wytężył głos wołając z komiczną
zapalczywością od krawędzi nabrzeża:
— Tak, zrobię to! Choćby na złość tej pijawce, co dostarcza biusty. Stary ze
mnie wróbel,
nie zapominaj pan o tym. A wpadnij pan do mnie któregoś dnia na statek!
Spędziłem pierwszy wieczór portowy w swej cichej klitce okrętowej; i dość byłem
rad
myśli, że to lądowe życie, z jego tak rażącą małostkową, denerwującą
zbiorowością i z jego
obfitością twarzy, nowych dla świeżo przybyłego z morza, nie będzie miało do
mnie
przystępu o kilka godzin dłużej. A jednak sądzone mi było jeszcze raz przed snem
usłyszeć
coś na nutę Jacobusa.
Burns wyszedł po kolacji na ląd, ażeby, jak się wyraził, „rzucić okiem na
świat”. Ponieważ
było zupełnie ciemno, gdy mi oznajmił swój zamiar, nie dopytywałem się, co by
tam chciał
widzieć. W jakiś czas, już koło północy, siedząc z książką w mesie usłyszałem
jego
skradające się kroki i okrzyknąłem go po nazwisku.
Burns wszedł trzymając w ręku laskę i kapelusz; odświętność jego lądowego stroju
i mina
obibruka z ohydnym pomrugiwaniem oka nadawały mu wygląd niewiarogodnie
pospolity.
Zaproszony, siadł, położył laskę i kapelusz na stole i po chwili rozmowy o
sprawach statku
zauważył:
— Ładnych ja się powiastek nasłuchałem w porcie o tym gagatku, kupczyku
okrętowym,
co tak gracko wyłudził od pana robotę.
Zrobiłem uwagę swemu byłemu pacjentowi z powodu jego nieodpowiedniego wyrażania
się. Otrząsnął się tylko wzgardliwie. Ślicznie udana sztuczka, doprawdy: zdobyć
abordażem
cudzy okręt, zaopatrzyć go w prowiant na śniadanie w dwóch koszach dla całej
załogi i
najspokojniej wprosić się do kapitańskiego stołu! Nigdy w życiu nie słyszał o
czymś tak
chytrym i tak bezwstydnym.
Zacząłem bronić niezwykłych metod Jacobusa.
— On jest bratem jednego z najbogatszych kupców w tym porcie.
Oczy pierwszego oficera trysnęły pięknie zielonymi iskrami.
— Jego starszy brat nie rozmawia z nim od osiemnastu czy dwudziestu lat —
oznajmił
triumfująco. — Ot, w czym rzecz!
— Wiem o tym wszystkim — przerwałem wyniośle.
— Wie pan? Hm! — Myślami ciągle jeszcze krążył wokół etyki handlowego
współzawodnictwa. — Nie mogę patrzeć na wyzyskiwanie pańskiej dobroci. On dał
temu
naszemu stewardowi pięć rupii w łapę, żeby go tu wpuścił, a może i więcej. Co to
dla niego?
Wliczy to do rachunku, i więcej jeszcze.
— Czy to jest jedna z tych bajd, któreś pan słyszał w porcie? — spytałem.
Zapewnił mnie, że jego własny rozsądek mógłby mu o tym powiedzieć. Nie, na
brzegu
słyszał, że nikt z szanujących się obywateli w mieście nie zbliża się do
Jacobusa. Zamieszkuje
pono jakiś obszerny staroświecki dom z wielkim ogrodem w jednym z zaułków.
Powiedziawszy to Burns przybrał tajemniczy wyraz:
— Trzyma tam w zaniknięciu jakąś dziewczynę, która, jak mówią…
— Przypuszczam, żeś pan słyszał te wszystkie plotki w jakimś wybitnie dostojnym
miejscu? — rzuciłem, jak można najuszczypliwiej.
Cios był trafny, ponieważ Burns, jak wielu innych nieprzyjemnych ludzi, był
niesłychanie
drażliwy na punkcie miłości własnej. Pozostał w miejscu jak rażony gromem, z
ustami
otwartymi do zakomunikowania mi jakichś dalszych pogłosek, lecz nie dałem mu już
do tego
sposobności.
— I w ogóle co mnie to, u diabła, może obchodzić? — dorzuciłem, cofając się do
swej
kabiny.
Było rzeczą naturalną, że tak powiedziałem. Ale obojętności tej jakoś nie
czułem. Dajmy
na to, że zaprzątanie się moralną stroną swego dostawcy okrętowego jest
absurdem,
chociażby utrzymywał z nami jak najbliższe stosunki kupieckie; lecz jego
osobowość
wycisnęła na mnie swoje piętno już w pierwszym dniu mego pobytu w porcie w
sposób wam
już wiadomy.
Po tym wstępnym śmiałym czynie Jacobus ukazywał się w każdej innej postaci,
tylko nie
natręta. Dzień w dzień, od samego rana, przebywał poza domem i łódką objeżdżał
statki,
które kolejno obsługiwał, co rusz to zatrzymując się na pokładzie jednego z
nich, by przy
okazji spożyć z kapitanem śniadanie. Jakoż, widząc, że te usługi cieszą się
ogólnym
wzięciem, kiwałem mu głową pobłażliwiej, gdy raz, wychodząc od siebie, zastałem
go w
mesie. Rzuciwszy okiem na stół dostrzegłem, że jego miejsce było już nakryte.
Stał w
oczekiwaniu mego zjawienia się, bardzo masywny i cichy, trzymając w swej grubej
ręce
przepiękny bukiet kwiatów. Ofiarując je z bladym, sennym uśmiechem podał mi do
wiadomości: „Z własnego ogrodu”, ma całkiem niebrzydki stary ogród; sam je rwał
dziś rano
przed wyjściem za interesami; sądzi, że chciałbym… Odwrócił się.
— Czy mógłbym prosić stewarda o trochę wody w dużym dzbanku, jeżeli łaska?
Siadając przy stole zapewniłem go żartobliwie, że mam uczucie, jak gdybym był
ładną
dziewczyną, więc nie powinno go dziwić, że się rumienię. Lecz on był zajęty
układaniem
swojej kwiatowej daniny przy kredensie.
— Niech steward postawi to, z łaski swej, przy nakryciu pana kapitana, proszę. —
Wypowiedział to życzenie swym zwykłym, niskim półgłosem.
Ofiarował mi owe kwiaty w sposób tak finezyjny, że nie pozostało mi nie innego,
jak tylko
je wąchać, podczas gdy on, cichutko zająwszy miejsce, wyszeptał pogląd, że
trochę kwiatów
znacznie uprzyjemnia wygląd okrętowego salonu. Chciałby wiedzieć, czemu nie
zaprowadziłem u siebie wokół luku świetlnego półek pod doniczki z kwiatami,
które bym brał
z sobą na morze. Ma zręcznego rzemieślnika, który by załatwił dopasowanie półek
w ciągu
jednego dnia, a on mógłby mi dostarczyć dwa lub trzy tuziny dobrych roślin…
Koniuszki jego tłustych, okrągłych palców w niezachwianej równowadze spoczywały
na
krawędzi stołu, po obu stronach filiżanki z kawą. Z jego twarzy nie schodził
wyraz
niezmąconego spokoju. Burns złośliwie uśmiechał się do siebie. Oświadczyłem, że
bynajmniej nie mam zamiaru przerabiać luku na oranżerię po to jedynie, ażeby
wieczną
potrawą na stole oficerskim była próchnica i obumarłe szczątki roślinne.
— Hodować tam najpiękniejsze kwiaty — nalegał, rzucając okiem ku górze. — A
kłopotu
z tym doprawdy nie ma.
— Ależ jest. Mnóstwo kłopotów — zaprzeczyłem. — Aż wreszcie który gamoń
pozostawi
luk otwarty podczas świeżej bryzy, dostaną jeden chlust słonej wody i w tydzień
cała grządka
już martwa.
Burns wzgardliwie parsknął na znak aprobaty. Jacobus przystał na to biernie. W
jakiś czas
potem rozkleiły się jego tłuste wargi z zapytaniem, czy nie widziałem się
jeszcze z jego
bratem.
Odpowiedziałem krótko:
— Nie, jeszcze nie.
— To zupełnie inny człowiek — zauważył sennie i wstał. Jego ruchy miały osobliwą
cichość. — No, dziękuję panu, panie kapitanie. Jeśli coś nie wypadnie we— dług
pańskich
życzeń, proszę nadmienić o tym stewardowi. Przypuszczam, że pan teraz wyda obiad
dla
personelu biura.
— Po co? — zawołałem dosyć żywo. — Gdyby moje Stosunki handlowe z portem były
stałe, to inna rzecz. Ale jestem dla nich kimś zupełnie obcym! Mogę tu się nie
pojawić po raz
drugi lata całe. Nie widzę, dlaczego ja… Czy pan chce powiedzieć, że to
przyjęte?
— Tego się oczekuje od kogoś takiego jak pan — westchnął łagodnie. — Ośmiu
starszych
komisantów, szef… to dziewięć, panów trzech… dwanaście osób. Nie powinno zbyt
wiele
kosztować. Gdyby pan zechciał dać mi znać o dniu przez stewarda…
— Tego się ode mnie oczekuje! Dlaczegóż ma się tego ode mnie oczekiwać? Czy
dlatego,
że wyglądam na człowieka szczególnie miękkiego, czy co?
W jego nieruchomej postawie uderzyła mnie jakaś nagle przywdziana godność, a w
jego
nieprzeniknionym spokoju zwęszyłem niebezpieczeństwo.
— Czasu jest pod dostatkiem, aby to obmyśleć — zakończyłem wątło, czyniąc ręką
gest,
jak bym usiłował go się pozbyć. Przed odejściem jednak zdążył nadmienić z
ubolewaniem, że
dotąd nie miał przyjemności oglądania mnie w swoim „składzie” i poczęstowania
cygarami.
Miałby do zbycia paczkę, sześć tysięcy, bardzo tanio.
— Myślę, że opłaciłaby się panu chwilowa fatyga dla zamówienia sobie pewnej ich
ilości
— dodał z tłustym, melancholijnym uśmiechem i opuścił mesę.
Burns, wzburzony, uderzył pięścią w stół.
— Czy pan widział kiedy taką bezczelność! Postanowił sobie wyciągnąć z pana
cokolwiek
bądź, w ten czy inny sposób.
Od razu poczułem w sobie chęć obrony Jacobusa i odpowiedziałem filozoficzną
uwagą, że
wszystko to są interesy, jak mniemam. Lecz ten mój niedorzeczny pierwszy oficer
wymamrotawszy parę urywanych zdań, jako to: „Nie mogę ścierpieć!… Zważ pan moje
słowa”… i tak dalej, z trzaskiem wyleciał z kabiny. Gdybym go nie pielęgnował
podczas tej
zabójczej gorączki, nie zniósłbym jego zachowania się ani przez jeden dzień
dłużej.
III
Jacobus zaprzątnął mi głowę swoim bogatym bratem tak dalece, że postanowiłem
załatwić
tę handlową wizytę niezwłocznie. O Erneście Jacobusie posłyszałem już do tego
czasu
cokolwiek więcej. Był on członkiem Rady, gdzie stale ściągał na siebie zarzuty
władz.
Wywierał znaczny wpływ na opinię publiczną. Mnóstwa ludzi było mu winnych
pieniądze.
Prowadził na wielką skalę import wszelkiego rodzaju towarów. Na przykład cała
dostawa
worków do cukru była faktycznie w jego ręku. O tym ostatnim fakcie dowiedziałem
się
dopiero później. Tymczasem odniosłem ogólne wrażenie, że stanowił miejscową
znakomitość. Był kawalerem i urządzał co tydzień w swym podmiejskim domu
karciane
przyjęcia, na których bywali najpierwsi ludzie z osady.
Tym większą było tedy dla mnie niespodzianką, gdym odnalazł jego biuro w lichym
otoczeniu, zupełnie z dala od dzielnicy handlowej, pośród skupiska nędznych
lepianek. Mając
wskazany kierunek przez czarną deszczułkę z białymi literami, wdrapałem się po
drewnianych stopniach wąskiej klatki schodowej do pomieszczenia o gołej podłodze
z desek,
zasłanej strzępami burego papieru i wiechciami pakowej słomy. Pod jedną ze ścian
piętrzył
się stos czegoś, co przypominało skrzynki na wino. Chuderlawy i brudny
młodzikowaty
Mulat o bladożółtej skórze i żałośnie długiej szyi, przypominający chore kurczę,
zerwał się z
trójnożnego stołka, spoza lichego, skleconego z tarcic biurka wpatrując się we
mnie, jak by
oniemiał ze strachu. Miałem pewną trudność z namówieniem go, aby mnie poszedł
oznajmić,
chociaż nie mogłem z niego wydobyć, co stało na przeszkodzie. Uczynił to
wreszcie ze
straszliwymi oporami, które przestały być dla mnie zagadką, gdy usłyszałem, jak
go
straszliwie, z dzikim a przytłumionym porykiem sklęto, potem donośnie
spoliczkowano i
ostatecznie wykopano za drzwi już bez zachowania pozorów; albowiem powrócił
wylatując
przez próg głową naprzód i dusząc się od powściąganego krzyku.
Powiedzieć, że struchlałem, byłoby za mało. Zachowywałem się cicho jak człowiek
pogrążony we śnie. Biedny chłopiec, trzymając się oburącz za tę część swego
wątłego
szkieletu, która otrzymała razy, rzekł po prostu:
— Pan będzie łaskaw wejść.
Niezwykłe było opanowanie tej mizeroty. Niedorzeczna myśl, że ja tego chłopca
już
przedtem gdzieś widziałem, rzecz oczywiście niemożebna, była jakby delikatnym
dotknięciem kończącym obrzęd czarów, uzupełnieniem sceny odpowiedniej do
powzięcia
wątpliwości, czy się jest przy zdrowych zmysłach. Z wytężonym wzrokiem oglądałem
się
dokoła, jak obudzony lunatyk. — Słuchaj no — krzyknąłem głośno —czyżby to była
omyłka?
Czy to jest biuro pana Jacobusa?
Chłopiec wpatrzył się we mnie z bolesnym wyrazem, tak mi jakoś znajomym! Głos ze
środka warknął zaczepnie:
— Wejdź pan, chodź pan, kiedy tu już jesteś… Nie wiedziałem…
Przeszedłem ową pierwszą izbę tak, jak gdybym się zbliżał do jaskini jakiegoś
dzikiego,
nieznanego zwierza: z nieustraszoną odwagą, lecz i podniecony. Tylko że nie ma
na świecie
zwierza, który by w człowieku mógł wywołać oburzenie, moc ta należy do ohydnych
właściwości zwierzęcia ludzkiego. I ja wrzałem oburzeniem, co nie przeszkodziło
mi
zauważyć uderzającego podobieństwa obu braci.
Ten był ciemny, gdy tamten był jasnowłosy, lecz obaj równie otyli. Był bez
marynarki i
bez kamizelki; niewątpliwie ucinał drzemkę chrapiąc w bujaku, który stał w kącie
najdalszym
od okna. Ponad wielką masą zmiętoszonej białej koszuli, zapiętej na trzy
brylantowe guzy,
jego pucołowata twarz wydawała się smagła. Była wilgotna, ciemne wąsy zwisały
kalekie i
postrzępione. Popchnął ku mnie nogą zwyczajne krzesełko o wyplatanym siedzeniu.
— Siądź pan.
Musnąłem je przelotnym spojrzeniem, a potem, zwracając gniewne oczy wprost na
niego,
oświadczyłem tonem ścisłym i dobitnym, że przychodzę tu stosownie do zleceń mego
armatora.
— Ach, tak. Hm! Nie zrozumiałem, co ten błazen mówił… Ale nic nie szkodzi! To
oduczy
tego drania przeszkadzać mi o tej porze — dodał szczerząc do mnie zęby z
drapieżnym
cynizmem.
Spojrzałem na zegarek. Było po trzeciej — właśnie najgorętsza pora biurowej
pracy
poobiedniej w porcie. Burknął rozkazująco:
— Siadaj pan, kapitanie.
Zważywszy łaskawość tego zaproszenia, odrzekłem:
— Wszystkiego, co mi pan ma do powiedzenia, mogę wysłuchać stojąc.
— Tfu! — fuknął i wlepił we mnie na chwilę szeroko otwarte, srogie ślepia.
Olbrzymi
kocur, ni stąd ni zowąd plujący w człowieka. — Patrzcie go!… Co panu się śni, że
kim pan
jesteś? Po coś pan tu przyszedł? Jeśli pan nie chcesz usiąść i porozmawiać o
interesach, to
lepiej idź pan do diabła!
— Nie znam go osobiście — rzekłem — lecz po tym wszystkim nie omieszkam złożyć
mu
wizyty. Spotkanie z dżentelmenem działa odświeżająco.
Szedł za mną i warczał:
— Co za bezczelność! Mam wielką chęć napisać pańskim mocodawcom to, co o panu
myślę.
Odwróciłem się ku niemu na chwilę.
— Wyjątkowo nic mnie to nie obchodzi. Ze swej strony zapewniam pana, że nie
potrudzę
się nawet na tyle, by im o panu wspomnieć.
Zatrzymał się w drzwiach swego biura, kiedym już przeszedł zaśmieconą sień.
Sądzę, że
był cokolwiek zaskoczony.
— Pogruchotam ci wszystkie gnaty — ryknął raptem na nieszczęsnego chłopca —
jeśli
kiedykolwiek ośmielisz się przeszkodzić mi przed godziną wpół do czwartej dla
kogokolwiek
bądź. Słyszysz? Dla kogokolwiek bądź!… A cóż dopiero dla jakiegoś, psiakrew,
szypra —
zabulgotał trochę ciszej.
Wątły młokos, chybocąc się jak trzcina, pojękiwał z cicha. Przystanąłem i
udzieliłem
nieszczęsnemu pewnej rady. Podsunął mi ją widok młotka (używanego zdaje się do
otwierania skrzynek z winem), leżącego na podłodze.
— Gdybym był na twoim miejscu, mój chłopcze, schowałbym ten przedmiot do rękawa,
wchodząc tam następnym razem, i przy pierwszej sposobności…
Cóż to było tak mi znajomego w żółtej twarzy tego chłopca? Zabarykadowany i
dygoczący
za swoim tandetnym biurkiem, nawet nie podniósł oczu. Jego grube opuszczone
powieki
naraz dały mi klucz do tej łamigłówki. Podobny był — tak jest, te sklejone
mięsiste wargi —
podobny był do braci Jacobusów. Do obydwu, do tego bogatego kupca i do tamtego
zabiegliwego kramarza (którzy byli podobni do siebie); podobny był do nich o
tyle, o ile
wiotki, z lekka żółtawy mulacki chłopczyna może być podobny do dużego, tęgiego,
białego
człowieka w średnim wieku. Egzotyczna cera i szczupłość budowy — oto co mnie tak
najzupełniej zbiło z tropu. Teraz nieomylnie widziałem w nim cechy rodowe
Jacobusów —
osłabione, rozcieńczone niejako w wiadrze wody — i powstrzymałem się od
zakończenia
swej namowy. Miałem zamiar powiedzieć: „Trzaśnij i rozwa