13692

Szczegóły
Tytuł 13692
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13692 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13692 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13692 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13692 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Joseph Conrad UŚMIECH SZCZĘŚCIA Opowieść portowa Już od samego wschodu słońca stałem zapatrzony w dal. Statek cicho sunął po gładkiej wodzie. Po sześćdziesięciodniowej podróży pilno mi było wylądować na tej urodzajnej i pięknej wyspie podzwrotnikowej. Entuzjastyczniejsi z jej mieszkańców mówią o niej z upodobaniem jako o „Perle Oceanu”. Owszem, nazywajmy ją „Perłą”. To dobra nazwa. Perła, z której sączy się na świat dużo słodyczy. Chcę wam przez to tylko powiedzieć, że rośnie tam najprzedniejsza trzcina cukrowa. Dla niej i z niej żyje cała ludność „Perły”. Cukier jest dla niej, że się tak wyrażę, chlebem powszednim. I ja przybywałem tutaj po ładunek cukru w nadziei, że zbiory się udały i że frachty będą wysokie. Burns, mój starszy oficer, rozpoznał ląd najpierwej i niebawem zachwyciła mnie błękitna, strzelista jego zjawa, nieomal przezrocza na tle jasnych niebios, czysta emanacja, ciało astralne wyspy jakiejś, powstające z daleka na moje przywitanie. Rzadkie to było zjawisko — widok owej „Perły” z odległości sześćdziesięciu mil. Czyżby doprawdy miało mnie spotkać na tej wyspie coś tak wyjątkowo szczęsnego jak ta przepiękna, rozmarzająca wizja, którą tylko niewielu żeglarzom, wybrańcom, zdarzyło się ujrzeć? Lecz z radosnym uczuciem, żem odbył kurs, łączyła się okropna myśl o interesach. Niepokoiłem się o skuteczne ich załatwienie i chciałem też usprawiedliwić pochlebną szczerość danych mi przez mego armatora zleceń, ujętych w szlachetną formułę: „Pozostawiamy panu użycie statku tak, jak pan to uzna za najlepsze…” W ten sposób cały świat był mi oddany na pokaz moich zdolności, które jednak nie wydawały mi się większe od łepka szpilki. Tymczasem wiatr ustał i Burns zaczął robić nieprzyjemne uwagi o moim zwykłym braku szczęścia. Widać jego oddanie dla mnie pobudzało go do krytycznych dogadywań przy każdej sposobności. Nie traktowałbym wszakże pobłażliwie jego humorów, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że swego czasu pielęgnowałem go w rozpaczliwej morskiej chorobie. Wydarłszy go, że tak powiem, z objęć śmierci, byłoby mi głupio wyrzucać takiego sprawnego oficera. Ale czasami pragnąłem, żeby się sam podał do dymisji. Za późno było na lądowanie i musieliśmy kotwicować za przystanią aż do następnego dnia. Nastała noc przykra i bez wypoczynku. Nie znając tej obcej dla nas obu redy, i Burns, i ja przebyliśmy niemal cały czas na pokładzie. Kłęby chmur staczały się z porfirowych skał, u podnóża których leżeliśmy. Zerwał się wiatr i huczał wśród obnażonych rej, wydając srogi poryk z przygrywką żałosnych jęczeń. Szczęście to dla nas; żeśmy zdążyli opuścić kotwicę przed zapadnięciem zmroku, powiadam. Mielibyśmy paskudną, trwożną noc, kołacząc się pod żaglami za portem. Ale mój starszy oficer był nieprzejednany. — Pan nazywa to szczęściem, proszę pana! Tak… nasze zwykłe szczęście. Ten rodzaj szczęścia nie ma już, Bogu dzięki, od siebie gorszego. Tak burczał wśród tych czarnych godzin, ja zaś przeżuwałem swój zasób filozofii. Ach, cóż to była za jątrząca, mozolna, nie kończąca się noc — ten postój na kotwicy tuż u owego ciemnego wybrzeża. Naokoło statku słychać było warkot wzburzonej wody. Od czasu do czasu dzika dma wichury z jakiegoś skalnego żlebu w górach wyszarpywała z lin naszego takielunku rozdzierająco płaczliwy ton, jakby zawodzenie potępieńczej duszy. I O godzinie wpół do ósmej, gdy wreszcie statek zawinął do portu i gdy przycumowano go w odległości rzutu kamieniem z wybrzeża, mój zapas filozoficznego spokoju prawie już się wyczerpał. Spieszyłem się na gwałt z ubraniem, gdy steward wlazł mi do kajuty niosąc na ręku mój poranny garnitur. Byłem głodny, strudzony, przygnębiony, wplątany głową w świeżą koszulę, której zbytek krochmalu nadał irytującą sztywność; zgrzytnąłem, żeby się co tchu zwijał ze śniadaniem. Chciałem co prędzej być na brzegu. — Słucham, panie kapitanie. Gotowe na ósmą, panie kapitanie. Tam oczekuje jeden z lądu i życzy sobie rozmówić się, panie kapitanie. Zaciekawiła mnie ta niezdarnie wyrecytowana wiadomość. Szarpnąłem koszulą i wynurzyłem głowę z wytrzeszczonymi oczyma. — Tak rano! — wrzasnąłem. — Co to za jeden? Czego chce? Przybywając z morza na ląd człowiek musi podejmować egzystencję w nadzwyczaj nieunormowanych warunkach. Najdrobniejszy wypadek uderza zrazu nowością. Tak wczesna wizyta była wielką niespodzianką dla mnie; ale nie widziałem stąd racji, żeby mój steward miał aż tak wyjątkowo ogłupiałą minę. — Czy nie spytałeś o nazwisko? — indagowałem surowo. — Nazywa się Jacobus, zdaje mi się — bąknął zawstydzony. — Pan Jacobus! — zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek zdziwiony, ale już w całkiem innym humorze. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu? Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka, dorodna postać mężczyzny stojącego w kabinie bufetowej, przy stole, na którym już leżał obrus — obrus „portowy”, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd, wszystko w porządku. Poprzez zamknięte drzwi rzuciłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę mu służył. W odpowiedzi doleciało mnie zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim, spokojnym półgłosem, że nie ma się co śpieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się przypuszczać, że niebawem poczęstuję go filiżanką kawy. — Obawiam się, że będzie pan miał skąpe śniadanie — wołałem usprawiedliwiająco. — Byliśmy sześćdziesiąt jeden dni na morzu, wie pan. — Doskonale, kapitanie — odrzekł mi na to z łagodnym śmiechem. Słowa, brzmienie głosu, przelotnie ujrzana sylwetka tego mężczyzny w bufecie, wszystko to miało cechę jakiejś niespodzianki, tchnęło czymś zacisznie spokojnym, pomyślnym. A jednak nie mogłem jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. Co ma oznaczać ta wizyta? Czyżby to jakiś ciemny zamach na moją kupiecką naiwność? Ach, te sprawy handlowe! że też muszą psuć najpiękniejsze życie pod słońcem! Dlaczego morze służyć ma tylko na użytek handlu — albo wojny? Po co na nim zabijać i kupczyć dla samolubnych celów, tak w gruncie rzeczy mało ważnych? Byłoby daleko piękniej żeglować ot, tak sobie, do tej lub owej przystani, z kawałkiem lądu dla rozprostowania nóg, dla nabycia paru książek i dla chwilowego odświeżenia kuchni. Lecz żyjąc w tym świecie mniej lub więcej zabójczym i rozpaczliwie handlarskim jest oczywiście moim obowiązkiem jak najzręczniej to wyzyskać. List mego armatora, jak już powiedziałem, zostawił memu uznaniu rozporządzenie się statkiem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy. Lecz w liście tym było postscriptum mniej więcej tak brzmiące: „Bynajmniej nie chcąc uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez odchodzący pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, którzy tam mogą Panu być w czymś pomocni. Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, alby Pan zgłosił się do p. Jacobusa, znacznego kupca i przedsiębiorcy. Jeżeli Pan się z nim zetknie, potrafi on zapewne dać Panu wskazówki co do zyskownego zatrudnienia statku.” Zetknąć się z nim! Faktem jest, że znaczna ta osobistość była tu, na pokładzie, prosząc o filiżankę kawy. A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mnie nieprawdopodobieństwo tego zdarzenia. Czyżbym odkrył czarodziejski jakiś zakątek ziemi, gdzie bogaci kupcy śpieszą co sił na pokład statku, jeszcze zanim go na dobre przycumowano? Byłaż to czarna magia czy może tylko jakiś podstęp używany w kupiectwie? Nasunęło mi się w końcu podejrzenie (gdym zawiązywał krawat), że przesłyszałem się co do nazwiska. Myślałem często podczas rejsu o znakomitym panu Jacobusie i może słuch mój został oszukany jakimś dalekim podobieństwem brzmienia… Steward mógł był powiedzieć: Antrobus — lub może Jackson. Lecz gdym wyszedł ze swej kabiny z urzędowo pytającym: „Pan Jacobus?”, spotkało mnie w odpowiedzi spokojne „tak”, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem. To „tak” było rzucone jakby od niechcenia. Widać nie robił sobie wiele z faktu, że to on właśnie jest panem Jacobusem. Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża, bladawa twarz, rzadkie włosy na czubku głowy, tak samo rzadkie bokobrody o jakimś wyblakłym, nieokreślonym kolorze, ciężkie powieki; grube, dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły wrażenie jakby sklejonych. Mdły uśmiech. Powolny, cichy człowiek. Wymieniłem nazwiska dwu moich oficerów, którzy właśnie zeszli na śniadanie; czemu jednak milcząca postawa Burnsa wyrażała jakby hamowane oburzenie — nie mogłem zrozumieć. Gdyśmy siadali do stołu, doleciały mych uszu oderwane słowa jakiejś sprzeczki na trapie. Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by rozmówić się ze mną, a steward sprzeciwiał się temu. — Pan nie może się z nim widzieć. — Dlaczego nie mogę? — Kapitan zajęty śniadaniem, mówię panu. Zaraz wychodzi na ląd i może się pan zwrócić do niego na pokładzie. — To nieładnie! Pan wpuszczasz… — To nie moja rzecz. — O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszczasz tam tego jegomościa… Reszty nie dosłyszałem. Dokonawszy zwycięsko odparcia owej osoby, steward zeszedł do nas. Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce — był to Mulat — lecz wyglądał na podchmielonego. Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą zwykł był przybierać, kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w tarapaty. Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był niezwykły. Co znów ukąsiło mego pierwszego oficera, nie mogłem się domyślić. Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj przyjęty na okrętach. A ja nie odzywałem się po prostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia. Przygotowany zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem prawdziwą ucztę, składającą się z prowiantów lądowych: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z duńskiej puszki, kotletów baranich i nawet półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem prawdziwego, żywego kartofla. Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus objawił mi się jako człowiek ludzki, domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli. — Skosztuj no pan ich, panie kapitanie — zachęcał mnie przyjaznym półgłosem — wyborne. — Wyglądają na to — przyznałem. — Rosną na tej wyspie, przypuszczam. — O, nie, sprowadzone. Te, co tu rosną, byłyby kosztowniejsze. Przygnębiała mnie ta głupia rozmowa. Byłżeż to temat do dyskusji dla znacznego i bogatego kupca? Znajdowałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś pociągającego, ale o czym tu mówić z człowiekiem niespodzianie do was przychodzącym po sześćdziesięciu i jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej mieściny na wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były palące kwestie tej okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne? Wciągnąć go od razu do rozmowy o interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie lub nawet gorzej: niepolitycznie. Wszystko, co na razie mogłem zrobić, to trzymanie się starego, wyżłobionego koryta. — Czy tu na ogół drogi prowiant? — spytałem bolejąc wewnętrznie nad jałowością swoich myśli. — Tego bym nie powiedział — odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób, jak gdyby oszczędzający tchu. Nie chciał się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy. Spoglądając na stół z intencją całkowitej wstrzemięźliwości (nie chciał nic jeść, choć go częstowałem), wszedł w szczegóły co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza się po większej części z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za droga, lecz dobre jest mięso koźle… — Czy to z koźlego mięsa te kotlety? — zawołałem czym prędzej, wskazując na jeden z półmisków. Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie steward zrobił nagły ruch. — Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina! Burns, przebrnąwszy przez śniadanie z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby zrozpaczony swym przymusowym udziałem w jakimś potwornym błazeństwie, wymamrotał krótką formułę przeproszenia i wyszedł na pokład. Wkrótce potem drugi oficer usunął z kajuty swą gładką, czerwoną fizjonomię. Z apetytem sztubaka, jako że był po dwu miesiącach kuchni okrętowej, oddał on cześć temu bankietowi. Ale ja nie. Trąciła ta uczta jakimś wybrykiem. Lecz w każdym razie było czynem godnym uwagi to tak szybkie jej wystawienie. Winszowałem stewardowi jego zręczności tonem cokolwiek złowróżbnym. Uśmiechnął się błagalnie i swymi czarnymi oczyma błysnął w kierunku gościa w sposób jakiś taki, że nie wiedziałem, co o tym myśleć. Gość szeptem poprosił o drugą filiżankę kawy i ascetycznie ogryzał kawałek twardego okrętowego suchara. Nie wiem, czy ostatecznie spożył z niego choć cal kwadratowy, lecz tymczasem, jak gdyby niechcący, dał mi pełne obliczenie stanu żniw cukrowych, miejscowych domów handlowych i rynku frachtowego. Cała ta gawęda była przetykana napomknieniami o pewnych osobach, równającymi się niedomówionym przestrogom, ale jego blada, mięsista twarz zachowywała wyraz jednostajny, bez błysku, jak gdyby nie poczuwała się do łączności ze swym głosem. Możecie sobie wyobrazić, jak nadstawiałem uszu. Każde słowo było cenne. Mój pogląd na wartość przyjaźni handlowej uległ zmianie na jej korzyść. Podał mi nazwy wszystkich gotowych do wynajęcia statków, wraz z oznaczeniem ich pojemności i z nazwiskami kapitanów. Od tego, co stanowiło jeszcze informację handlową, zeszedł na plotki portowe. „Hilda” w sposób niewytłumaczony zgubiła swój galion* w Zatoce Bengalskiej i jej kapitan niezmiernie jest tą stratą przejęty. On i statek podeszli w lata razem i stary pan wyobraził sobie, że ten dziwny wypadek jest zwiastunem jego własnego końca. „Stella” doświadczyła okropnej pogody koło Przylądka: woda zalała pokład i zmyła ta, burtę pierwszego oficera. Zaledwie na kilka godzin przed zawinięciem do portu zmarło dziecko. Biedny kapitan H. i jego żona są złamani. Gdyby zdążyli przywieźć je żywe do portu, to prawdopodobnie można by je było uratować; lecz ostatnio przez jakiś tydzień nie mieli wiatru, lekkie bryzy i… dziecko mają chować dziś po południu. Przypuszcza, że będę na pogrzebie… Wzdrygnąłem się. — Czy uważa pan, że powinienem? — spytałem. Uważał stanowczo, że tak. Będzie to przyjęte z wielkim uznaniem. Wszyscy kapitanowie w porcie wezmą udział. Biedna pani H., ścięta z nóg. Dostatecznie ciężki cios dla H. — w ogólności. — A pan, panie kapitanie, przypuszczam, że pan nieżonaty? — Nie, nie jestem żonaty — odpowiedziałem. — Ani żonaty, ani nawet zaręczony. W duchu dziękowałem swym gwiazdom i podczas gdy on uśmiechał się w zamyśleniu, jak gdyby rojąc o czymś, wyraziłem mu swą wdzięczność za wizytę i za ciekawe informacje handlowe, których mi był łaskaw udzielić. Lecz nie powiedziałem nic o swym zdziwieniu. — Oczywiście, rzecz postanowiona, że będę u pana w tych dniach, bezwarunkowo — zakończyłem. Spojrzał ku mnie spod wzniesionych powiek, niby wyraziście, ale przybrał raczej wyraz jeszcze senniejszy niż przedtem. — Stosownie do zleceń mego armatora — dodałem wyjaśniająco. — Otrzymał pan niezawodnie jego list? Tym razem prócz wzniesienia powiek podniósł jeszcze brwi, lecz bez żadnego szczególnego objawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mnie jego zupełna niewzruszoność. — A! Zapewne ma pan na myśli mego brata. Teraz ja miałem powiedzieć „A!”. Lecz w moim głosie, ufam, nie było nic więcej ponad grzeczne zdziwienie, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność… Sięgnął powoli do bocznej kieszeni. — Mój brat to całkiem inna osoba. Ale mnie tu dobrze znają w tej części świata. Słyszał pan zapewne… Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus — tamten był Ernest — kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju okrętowej aprowizacji! Prowiant solony i świeży, oleje, farby, liny, płótno żaglowe etc., etc. Zawiera umowy na dostawę żywności statkom po cenach umiarkowanych. — Nigdy o panu nie słyszałem — rzekłem porywczo. Właściwa mu ślamazarna niewzruszoność nie opuściła go. — Będzie pan zadowolony — wysapał spokojnie. Ale mnie to nie uspokoiło. Wyczuwałem tu coś, jakby podejście. Jednak oszukiwałem sam siebie — jeśli w ogóle było tu jakieś oszukaństwo. Do kaduka, ta czelność w zaproszeniu się na śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mnie myśl: przecież to on sprowadził wszystkie te wiktuały traktując to jako środek do ubicia interesu! — Musiał pan dziś wstać bardzo wcześnie — zauważyłem; Przyznał się z prostotą, że był na wybrzeżu przed szóstą oczekując wejścia mego statku do portu. Czułem teraz, że nie odczepię się od niego w żaden sposób. — Jeśli pan myśli, że będziemy żyli na tej stopie — rzekłem obrzucając stół gniewnym spojrzeniem — to pan się grubo myli. — Wszystko będzie w porządku, kapitanie. Ja to doskonale rozumiem. Nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Byłem niezadowolony, lecz nie mogłem zbytnio na niego powstawać. Udzielił mi sporo pożytecznych wiadomości, a prócz tego był bratem owego bogatego kupca. Wyglądało to dość osobliwie. Wstałem od stołu i krótko a węzłowato powiedziałem, że teraz muszę udać się na ląd. Od razu zaofiarował mi do dyspozycji swoją łódkę na cały czas mojego pobytu w porcie. — Używam jej tylko nominalnie. Mój człowiek cały dzień jest przy schodkach na nabrzeże. Wystarczy zagwizdać w razie, gdy panu potrzebna łódź. I zatrzymując się przed każdymi drzwiami, by mnie puścić przodem, w rezultacie uprowadzał mnie pod swoją strażą. Gdyśmy przechodzili przez pokład rufowy, jacyś dwaj obszarpańcy zbliżyli się i w grobowym milczeniu podali mi swoje karty handlowe, które wziąłem, nic nie mówiąc, pod jego ciężkim spojrzeniem. Niepotrzebna i posępna ceremonia. Byli to faktorzy innych dostawców okrętowych, a ten, nieporuszony za mymi plecami, ignorował ich istnienie. Rozstaliśmy się na nabrzeżu, gdy już wyraził mi swą niezachwianą ufność, że często będzie mnie oglądał w swej „składnicy”. Ma tam dla kapitanów palarnię z gazetami i z pudełkiem! „wcale znośnych cygar”. Pożegnałem go dość nieetykietalnie. Moi dostawcy przyjęli mnie ze zwykłą fachową serdecznością, lecz w ich obliczeniach możliwości zdobycia ładunku bynajmniej nie przedstawiały się tak korzystnie, jak ze słów tego niewłaściwego Jacobusa mogłem oczekiwać. Naturalnie, że skłonny byłem teraz polegać raczej na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura pomyślałem sobie: „Hm… porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Człowiek musi się spodziewać takich rzeczy po powrocie z morza. Chcą mi zaczarterować* statek poniżej cen rynku.” W dużym oddziale zewnętrznym, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał mnie bawiąc uprzejmą rozmową szef kancelarii — wysoka, szczupła, wygolona postać, w nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną czarną głową, mieniącą się tu i ówdzie srebrnym połyskiem. Niezmiernie będą uszczęśliwieni mogąc mi czymśkolwiek wygodzić. Czy nie zajdę znów po południu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O tak, biedny kapitan H… Na chwilę umilił swą długą twarz wyrazem żalu, że ten pracowity świat zmniejszył się o dziecko, które za— chorowało podczas burzy, i umarło wskutek zbytniej ciszy morskiej, po czym obnażył zęby w rekinowym uśmiechu — o ile rekiny mają sztuczne zęby — i zapytał mnie, czy już zrobiłem jaki układzik co do bytności statku w porcie. — Tak, z Jacobusem — odrzekłem obojętnie. — To brat pana Ernesta Jacobusa, którego mi zarekomendowali moi armatorzy. Bez żalu dałem mu do zrozumienia, że nie jestem całkowicie zdany na łaskę i niełaskę jego firmy. Zacisnął wąskie usta z wyrazem powątpiewania. — Co? — zawołałem — czy nie jest bratem? — O, tak… Nie rozmawiają z sobą od osiemnastu lat — dodał po chwili znacząco. — Doprawdy? O cóż im poszło? — Och, o nic! O nic takiego, o czym by warto wspominać — zapewnił gorliwie. — Ma dość znaczne przedsiębiorstwo. Najlepszy tutejszy dostawca, niewątpliwie. Interes, nie ma co mówić, zupełnie porządny, ale tu ważną rzeczą jest też charakter osobisty, czyż nie? Sługa, panie kapitanie. Drobnym kroczkiem odszedł do swego pulpitu. Bawił mnie. Podobny był do starej panny, starej panny–biuralistki, urażonej jakąś niewłaściwością. Byłaż to niewłaściwość natury handlowej? Niewłaściwość natury handlowej to rzecz, którą trzeba brać na serio, ponieważ godzi w twoją kieszeń. A może on tylko jest drażliwy na punkcie obyczajności i nie podoba mu się to, że Jacobus pełni funkcję własnego agenta? To z pewnością jest nieobyczajne. Ciekaw byłem, co na to mówi jego brat — kupiec. Lecz znowu co kraj, to obyczaj. W skupisku ludzkim, tak odosobnionym i tak wyłącznie handlowym, istnieje własna miara poziomu socjalnego. II Byłbym się chętnie uwolnił od smętnej sposobności przelotnego poznania jednocześnie wszystkich kolegów kapitanów. Mimo to jednak poszedłem na cmentarz. Stanowiliśmy pokaźną gromadką ludzi z obnażonymi głowami, ciemno odzianych. Zauważyłem, że ci z nas, którzy najbardziej zbliżali się do archaicznego dziś typu wilków morskich, najwięcej byli wzruszeni — być może dlatego, że mniej mają „światowej ogłady” niż nowe pokolenie. Stary wilk morski z dala od swego naturalnego żywiołu był prostym i sentymentalnym zwierzęciem. Spostrzegłem, że jeden z nich stojący na wprost mnie, po drugiej stronie grobu, płacze rzewnymi łzami. Sączyły się po zoranej od niepogód twarzy jak krople deszczu po starym i wytartym murze. Później się dowiedziałem, że był on postrachem załogi, człowiekiem twardym; że nigdy nie miał żony ani swego własnego pisklęcia i że od najmłodszych lat zatrudniony żeglugą po morskich głębinach, znał kobiety i dzieci tylko z widzenia. Może opłakiwał stracone okazje, zazdroszcząc tylko ojcostwa, z dziwnej zawiści względem bólu, którego nigdy nie mógł zaznać? Człowiek, i nawet człowiek morza, jest zwierzęciem chimerycznym, jest wytworem ominiętej sposobności, a zarazem jej ofiarą. Ale ten sprawił, że zawstydziłem się swej nieczułości. Nie było we mnie łez. Ze straszliwą, krytyczną obojętnością słuchałem modlitwy pogrzebowej, którą mi raz czy dwa razy wypadło samemu odczytywać nad jakimś dzieciuchem z mej załogi, zmarłym ma morzu. Słowa te, słowa otuchy i brawury, skrzydlate słowa, tak ożywcze wśród nieobjętego bezmiaru wód i niebios, padały jakby znużone w tę małą mogiłkę. Na cóż się zdało pytać śmierci, gdzie jej żądło — tu, nad tym maleńkim, ciemnym dołkiem w ziemi? I myśli moje pobiegły ku sprawom życia — niezbyt zresztą podniosłym, jako to: statki, frachty, interesy handlowe. Człowiek pod względem niestałości uczuć żałośnie przypomina małpę. Mój wątek myślowy przyprawiał mnie o obrzydzenie, a jednak myślałem: „Czy uda mi się rychło zawrzeć kontrakt? Czas to pieniądz… Czy ten Jacobus rzeczywiście nastręczy mi jaki dobry interes?… Muszę go w tych dniach odwiedzić.” Nie sądźcie, że narzucałem tym myślom jakowąś ścisłość. To raczej one mi się narzucały: niewyraźne, ciemne, niespokojne, wstydliwe. I miały w sobie jakąś tępą, ohydną, zawziętą uporczywość. Nie inaczej, tylko obecność tego upartego kramarza okrętowego nadała im bieg. Z żałobną miną stał tam wśród naszego grona marynarzy i gniew mnie chwytał na jego obecność, która, przypominając mi o jego bracie—kupcu, sprawiała, żem lżył samego siebie. Gdyż w samej rzeczy coś niecoś z przyzwoitego nastroju czułem w, sobie. To tylko ta myśl, która… Nareszcie to się skończyło. Biedny ojciec — mężczyzna lat czterdziestu, z czarnymi kępiastymi faworytami i z żałosną blizną na świeżo ogolonym podbródku — dziękował nam wszystkim połykając łzy. Ale czy to dlatego, że niezdecydowany co do powrotu ociągałem się z odejściem u bramy cmentarza, czy może dlatego, że byłem z nich najmłodszy, lub też widząc moje zasępienie, spowodowane wyrzutami sumienia, przypisywał je uczuciom podnioślejszym i odpowiedniejszym chwili, albo po prostu dlatego, że byłem mu jeszcze bardziej od innych obcy — mnie jednego wyróżnił. Idąc obok, jął mi ponownie dziękować słowami, których, zgryziony wewnętrznie, słuchałem w ponurym milczeniu. Raptem wsunął mi rękę pod ramię, a drugą zamachał w kierunku jakiejś wysokiej, słusznej postaci, która szła ulicą z dala, samotnie, w rozwianym lekkim szarym ubraniu. — To dobry chłop, rzeczywiście dobry chłop — tu przełknął spóźnione szlochanie — ten Jacobus. I szeptem tłumaczył mi, że Jacobus był pierwszym człowiekiem, który po przybyciu jego statku zjawił się na pokładzie i posłyszawszy o nieszczęściu zajął się wszystkim, dobrowolnie ofiarował swe usługi w załatwieniu zwykłych spraw, dostawił na brzeg papiery okrętowe, zarządził, co trzeba do pogrzebu. — Dobry chłop. Ja straciłem głowę. Przez dziesięć dni doglądałem żony. A ratunku żadnego. Pomyśl pan tylko! Drogi malec umarł tego samego dnia, gdy dobiliśmy do brzegu. W jaki sposób zdołałem wprowadzić statek do portu, Bóg jeden wie! Nie widziałem nic, nie mogłem mówić, nie mogłem… Słyszałeś pan niezawodnie, że w czasie tego rejsu wypadł za burtę pierwszy oficer. Nie było komu mnie wyręczyć. Biedna kobieta prawie oszalała, tam na dole, sama jedna wraz z… Na Boga! To nie jest sprawiedliwość. Szliśmy razem w milczeniu. Nie wiedziałem, jak się z nim rozstać. Na nabrzeżu puścił moje ramię i zaciekle uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki. — Na Boga, to niesprawiedliwe! — krzyknął znowu. — Nie żeń się pan nigdy, chyba że wprzód potrafisz ugłaskać morze… To nie jest sprawiedliwość! Nie miałem zamiaru „ugłaskiwać morza”, więc gdy mnie opuścił, by udać się na pokład swego statku, żywiłem głębokie przekonanie, że nie ożenię się w ogóle. Gdy zatrzymałem się u schodków czekając na Jacobusowego wioślarza, który gdzieś zniknął, podszedł do mnie kapitan „Hildy” — miał w ręce cieniutką jedwabną parasolkę, a spiczaste brzegi gladstonowskiego, staromodnego kołnierzyka obramiały gładko ogoloną, szczupłą, rumianą twarz. Była dziwnie świeża na jego wiek, pięknie zarysowana i oświetlona przez nadzwyczaj jasne niebieskie oczy. Kępa siwych włosów, lśniących jak szklana przędza, kędzierzawiła się, nastroszona, pod rondem cennej, starej panamy z szeroką czarną wstążką. W wyglądzie tego żywego, schludnego staruszka było coś dziwnie anielskiego i zarazem chłopięcego. Jak gdyby znał mnie od dziecka i widywał co dzień; zagadnął mnie, udzielając mi zabawnego spostrzeżenia o jakiejś tęgiej Murzynce, która siedziała na stołku tuż przy krawędzi nabrzeża. Po czym zauważył uprzejmie, że mam bardzo ładniutki bark. Odwzajemniłem się również grzeczną, prędką odpowiedzią: — Nie jest tak ładny jak „Hilda”. Kąciki jego delikatnie wykrojonych, wrażliwych ust opuściły się natychmiast z wyrazem przygnębienia. — Mój Boże! Toż ja teraz prawie że nie mogę znieść jej widoku. Czy nie jest mi wiadomo — spytał z niepokojem — że zgubił galion swego statku? Kobieta w niebieskiej tunice lamowanej złotem, o twarzy może nie tak bardzo pięknej, ale te jej białe, cudownie ukształtowane, nagie ramiona, wyciągnięte, jak gdyby pływała… Czyżbym nie wiedział? Kto by się mógł takiej rzeczy spodziewać! I to po dwudziestu latach! Ze sposobu, w jaki to mówił, nikt by się nie domyślił, że tu chodzi o kobietę wyciosaną z drzewa; drżący głos i wzburzenie starego pana nadawały jego płaczliwym żalom jakiś pociesznie zdrożny odcień — …Zniknęła w nocy — czysta, pogodna noc, z takim sobie leciutkim wzdęciem fali — w Zatoce Bengalskiej. Odeszła bez żadnego pluśnięcia; nikt na statku nie mógł wyjaśnić dlaczego, w jaki sposób, o której godzinie — po dwudziesta latach, które minęły tego października… Czy nie słyszałem o tym?… Zapewniłem go współczująco, że wcale nie słyszałem — i pogrążył się w bolesnych roztrząsaniach. Z pewnością nie znamionuje to nic dobrego. Jest w tym jakby ostrzeżenie. Lecz gdym zrobił uwagę, że przecież można sprokurować inny wizerunek kobiety, dostało mi się porządnie za to, żem to tak lekko potraktował. Pod jasną opalenizną twarz starego chłopca oblała się pąsem, jak gdybym mu zaproponował coś nieprzyzwoitego. Można zastąpić maszty, powiedział, albo zgubiony . ster, jakąś inną część okrętu, ale co za sens przyczepiać nową figurę? Jaka satysfakcja? Kogo to obchodzi? Widać, że mnie się nie zdarzyło być towarzyszem figury okrętowej przez przeszło dwadzieścia lat. — Nowy galion! — zrzędził z niegasnącym oburzeniem. — To tak, jak bym ja, wdowiec od dwudziestu ośmiu łat, dobiegających w maju, miał teraz właśnie co prędzej myśleć o prokurowaniu sobie nowej żony. Pan jesteś taki sam ladaco jak ten chłystek Jacobus. Wysoce mnie to bawiło. — A co zrobił ten Jacobus? Czy namawiał pana do małżeństwa, panie kapitanie? — dopytywałem się z szacunkiem. Ale jego już poniosło i tylko skrzywił się w gniewnym uśmiechu. — Sprokurować! W samej rzeczy! On jest z tego gatunku drabów, co to sprokurują panu wszystko, co pan zechcesz, za pieniądze. Nie upłynęła godzina, jak tu zacumowałem, gdy już dostał się na pokład i od razu chciał mi sprzedać biust, który przypadkiem miał tam gdzieś w swoim podwórzu. Podbechtał Smitha, mego pierwszego oficera, żeby o tym ze mną pomówił. „Panie Smith — powiadam — czy pan nie masz lepszego o mnie pojęcia? Czy ja jestem z tych, którzy podnoszą cudze, wyrzucone na śmietnik biusty?” I to jeszcze po tylu latach! Sposób, w jaki wyraża się niejeden z was, młodych ludzi… Udałem wielką skruchę I siadając do łodzi rzekłem rozważnie: — A zatem nie ma innej rady, jak tylko przytwierdzić gryf od skrzypiec, tylko to. Wie pan, taki snycerski kabłąkowaty ornament, pięknie złocony. Bardzo osowiał po swoim wybuchu. — Tak. Kabłąk. Być może. Jacobus tez wspominał o tym. On nigdy się nie znajdzie w kropce, jak chodzi o wyciągnięcie grosza z żeglarskiej kieszeni. On by mi kazał zapłacić tyle za ten rzeźbiony ornament, ile kosztuje cały dziób. Złocony gryf od skrzypiec, powiedziałeś pan, hę? Ośmielę się twierdzić, że to dobre dla pana. Wy, młodzież, nie macie, jak widać, poczucia tego, co przystoi. — Zrobił kurczowy ruch prawą ręką. — Nie ma co mówić. Nic tu już nie pomoże. I właśnie puszczę co rychlej staruszka z gołą dziobnicą — jęknął posępnie. A potem, gdy moja łódź odbiła już od schodków, wytężył głos wołając z komiczną zapalczywością od krawędzi nabrzeża: — Tak, zrobię to! Choćby na złość tej pijawce, co dostarcza biusty. Stary ze mnie wróbel, nie zapominaj pan o tym. A wpadnij pan do mnie któregoś dnia na statek! Spędziłem pierwszy wieczór portowy w swej cichej klitce okrętowej; i dość byłem rad myśli, że to lądowe życie, z jego tak rażącą małostkową, denerwującą zbiorowością i z jego obfitością twarzy, nowych dla świeżo przybyłego z morza, nie będzie miało do mnie przystępu o kilka godzin dłużej. A jednak sądzone mi było jeszcze raz przed snem usłyszeć coś na nutę Jacobusa. Burns wyszedł po kolacji na ląd, ażeby, jak się wyraził, „rzucić okiem na świat”. Ponieważ było zupełnie ciemno, gdy mi oznajmił swój zamiar, nie dopytywałem się, co by tam chciał widzieć. W jakiś czas, już koło północy, siedząc z książką w mesie usłyszałem jego skradające się kroki i okrzyknąłem go po nazwisku. Burns wszedł trzymając w ręku laskę i kapelusz; odświętność jego lądowego stroju i mina obibruka z ohydnym pomrugiwaniem oka nadawały mu wygląd niewiarogodnie pospolity. Zaproszony, siadł, położył laskę i kapelusz na stole i po chwili rozmowy o sprawach statku zauważył: — Ładnych ja się powiastek nasłuchałem w porcie o tym gagatku, kupczyku okrętowym, co tak gracko wyłudził od pana robotę. Zrobiłem uwagę swemu byłemu pacjentowi z powodu jego nieodpowiedniego wyrażania się. Otrząsnął się tylko wzgardliwie. Ślicznie udana sztuczka, doprawdy: zdobyć abordażem cudzy okręt, zaopatrzyć go w prowiant na śniadanie w dwóch koszach dla całej załogi i najspokojniej wprosić się do kapitańskiego stołu! Nigdy w życiu nie słyszał o czymś tak chytrym i tak bezwstydnym. Zacząłem bronić niezwykłych metod Jacobusa. — On jest bratem jednego z najbogatszych kupców w tym porcie. Oczy pierwszego oficera trysnęły pięknie zielonymi iskrami. — Jego starszy brat nie rozmawia z nim od osiemnastu czy dwudziestu lat — oznajmił triumfująco. — Ot, w czym rzecz! — Wiem o tym wszystkim — przerwałem wyniośle. — Wie pan? Hm! — Myślami ciągle jeszcze krążył wokół etyki handlowego współzawodnictwa. — Nie mogę patrzeć na wyzyskiwanie pańskiej dobroci. On dał temu naszemu stewardowi pięć rupii w łapę, żeby go tu wpuścił, a może i więcej. Co to dla niego? Wliczy to do rachunku, i więcej jeszcze. — Czy to jest jedna z tych bajd, któreś pan słyszał w porcie? — spytałem. Zapewnił mnie, że jego własny rozsądek mógłby mu o tym powiedzieć. Nie, na brzegu słyszał, że nikt z szanujących się obywateli w mieście nie zbliża się do Jacobusa. Zamieszkuje pono jakiś obszerny staroświecki dom z wielkim ogrodem w jednym z zaułków. Powiedziawszy to Burns przybrał tajemniczy wyraz: — Trzyma tam w zaniknięciu jakąś dziewczynę, która, jak mówią… — Przypuszczam, żeś pan słyszał te wszystkie plotki w jakimś wybitnie dostojnym miejscu? — rzuciłem, jak można najuszczypliwiej. Cios był trafny, ponieważ Burns, jak wielu innych nieprzyjemnych ludzi, był niesłychanie drażliwy na punkcie miłości własnej. Pozostał w miejscu jak rażony gromem, z ustami otwartymi do zakomunikowania mi jakichś dalszych pogłosek, lecz nie dałem mu już do tego sposobności. — I w ogóle co mnie to, u diabła, może obchodzić? — dorzuciłem, cofając się do swej kabiny. Było rzeczą naturalną, że tak powiedziałem. Ale obojętności tej jakoś nie czułem. Dajmy na to, że zaprzątanie się moralną stroną swego dostawcy okrętowego jest absurdem, chociażby utrzymywał z nami jak najbliższe stosunki kupieckie; lecz jego osobowość wycisnęła na mnie swoje piętno już w pierwszym dniu mego pobytu w porcie w sposób wam już wiadomy. Po tym wstępnym śmiałym czynie Jacobus ukazywał się w każdej innej postaci, tylko nie natręta. Dzień w dzień, od samego rana, przebywał poza domem i łódką objeżdżał statki, które kolejno obsługiwał, co rusz to zatrzymując się na pokładzie jednego z nich, by przy okazji spożyć z kapitanem śniadanie. Jakoż, widząc, że te usługi cieszą się ogólnym wzięciem, kiwałem mu głową pobłażliwiej, gdy raz, wychodząc od siebie, zastałem go w mesie. Rzuciwszy okiem na stół dostrzegłem, że jego miejsce było już nakryte. Stał w oczekiwaniu mego zjawienia się, bardzo masywny i cichy, trzymając w swej grubej ręce przepiękny bukiet kwiatów. Ofiarując je z bladym, sennym uśmiechem podał mi do wiadomości: „Z własnego ogrodu”, ma całkiem niebrzydki stary ogród; sam je rwał dziś rano przed wyjściem za interesami; sądzi, że chciałbym… Odwrócił się. — Czy mógłbym prosić stewarda o trochę wody w dużym dzbanku, jeżeli łaska? Siadając przy stole zapewniłem go żartobliwie, że mam uczucie, jak gdybym był ładną dziewczyną, więc nie powinno go dziwić, że się rumienię. Lecz on był zajęty układaniem swojej kwiatowej daniny przy kredensie. — Niech steward postawi to, z łaski swej, przy nakryciu pana kapitana, proszę. — Wypowiedział to życzenie swym zwykłym, niskim półgłosem. Ofiarował mi owe kwiaty w sposób tak finezyjny, że nie pozostało mi nie innego, jak tylko je wąchać, podczas gdy on, cichutko zająwszy miejsce, wyszeptał pogląd, że trochę kwiatów znacznie uprzyjemnia wygląd okrętowego salonu. Chciałby wiedzieć, czemu nie zaprowadziłem u siebie wokół luku świetlnego półek pod doniczki z kwiatami, które bym brał z sobą na morze. Ma zręcznego rzemieślnika, który by załatwił dopasowanie półek w ciągu jednego dnia, a on mógłby mi dostarczyć dwa lub trzy tuziny dobrych roślin… Koniuszki jego tłustych, okrągłych palców w niezachwianej równowadze spoczywały na krawędzi stołu, po obu stronach filiżanki z kawą. Z jego twarzy nie schodził wyraz niezmąconego spokoju. Burns złośliwie uśmiechał się do siebie. Oświadczyłem, że bynajmniej nie mam zamiaru przerabiać luku na oranżerię po to jedynie, ażeby wieczną potrawą na stole oficerskim była próchnica i obumarłe szczątki roślinne. — Hodować tam najpiękniejsze kwiaty — nalegał, rzucając okiem ku górze. — A kłopotu z tym doprawdy nie ma. — Ależ jest. Mnóstwo kłopotów — zaprzeczyłem. — Aż wreszcie który gamoń pozostawi luk otwarty podczas świeżej bryzy, dostaną jeden chlust słonej wody i w tydzień cała grządka już martwa. Burns wzgardliwie parsknął na znak aprobaty. Jacobus przystał na to biernie. W jakiś czas potem rozkleiły się jego tłuste wargi z zapytaniem, czy nie widziałem się jeszcze z jego bratem. Odpowiedziałem krótko: — Nie, jeszcze nie. — To zupełnie inny człowiek — zauważył sennie i wstał. Jego ruchy miały osobliwą cichość. — No, dziękuję panu, panie kapitanie. Jeśli coś nie wypadnie we— dług pańskich życzeń, proszę nadmienić o tym stewardowi. Przypuszczam, że pan teraz wyda obiad dla personelu biura. — Po co? — zawołałem dosyć żywo. — Gdyby moje Stosunki handlowe z portem były stałe, to inna rzecz. Ale jestem dla nich kimś zupełnie obcym! Mogę tu się nie pojawić po raz drugi lata całe. Nie widzę, dlaczego ja… Czy pan chce powiedzieć, że to przyjęte? — Tego się oczekuje od kogoś takiego jak pan — westchnął łagodnie. — Ośmiu starszych komisantów, szef… to dziewięć, panów trzech… dwanaście osób. Nie powinno zbyt wiele kosztować. Gdyby pan zechciał dać mi znać o dniu przez stewarda… — Tego się ode mnie oczekuje! Dlaczegóż ma się tego ode mnie oczekiwać? Czy dlatego, że wyglądam na człowieka szczególnie miękkiego, czy co? W jego nieruchomej postawie uderzyła mnie jakaś nagle przywdziana godność, a w jego nieprzeniknionym spokoju zwęszyłem niebezpieczeństwo. — Czasu jest pod dostatkiem, aby to obmyśleć — zakończyłem wątło, czyniąc ręką gest, jak bym usiłował go się pozbyć. Przed odejściem jednak zdążył nadmienić z ubolewaniem, że dotąd nie miał przyjemności oglądania mnie w swoim „składzie” i poczęstowania cygarami. Miałby do zbycia paczkę, sześć tysięcy, bardzo tanio. — Myślę, że opłaciłaby się panu chwilowa fatyga dla zamówienia sobie pewnej ich ilości — dodał z tłustym, melancholijnym uśmiechem i opuścił mesę. Burns, wzburzony, uderzył pięścią w stół. — Czy pan widział kiedy taką bezczelność! Postanowił sobie wyciągnąć z pana cokolwiek bądź, w ten czy inny sposób. Od razu poczułem w sobie chęć obrony Jacobusa i odpowiedziałem filozoficzną uwagą, że wszystko to są interesy, jak mniemam. Lecz ten mój niedorzeczny pierwszy oficer wymamrotawszy parę urywanych zdań, jako to: „Nie mogę ścierpieć!… Zważ pan moje słowa”… i tak dalej, z trzaskiem wyleciał z kabiny. Gdybym go nie pielęgnował podczas tej zabójczej gorączki, nie zniósłbym jego zachowania się ani przez jeden dzień dłużej. III Jacobus zaprzątnął mi głowę swoim bogatym bratem tak dalece, że postanowiłem załatwić tę handlową wizytę niezwłocznie. O Erneście Jacobusie posłyszałem już do tego czasu cokolwiek więcej. Był on członkiem Rady, gdzie stale ściągał na siebie zarzuty władz. Wywierał znaczny wpływ na opinię publiczną. Mnóstwa ludzi było mu winnych pieniądze. Prowadził na wielką skalę import wszelkiego rodzaju towarów. Na przykład cała dostawa worków do cukru była faktycznie w jego ręku. O tym ostatnim fakcie dowiedziałem się dopiero później. Tymczasem odniosłem ogólne wrażenie, że stanowił miejscową znakomitość. Był kawalerem i urządzał co tydzień w swym podmiejskim domu karciane przyjęcia, na których bywali najpierwsi ludzie z osady. Tym większą było tedy dla mnie niespodzianką, gdym odnalazł jego biuro w lichym otoczeniu, zupełnie z dala od dzielnicy handlowej, pośród skupiska nędznych lepianek. Mając wskazany kierunek przez czarną deszczułkę z białymi literami, wdrapałem się po drewnianych stopniach wąskiej klatki schodowej do pomieszczenia o gołej podłodze z desek, zasłanej strzępami burego papieru i wiechciami pakowej słomy. Pod jedną ze ścian piętrzył się stos czegoś, co przypominało skrzynki na wino. Chuderlawy i brudny młodzikowaty Mulat o bladożółtej skórze i żałośnie długiej szyi, przypominający chore kurczę, zerwał się z trójnożnego stołka, spoza lichego, skleconego z tarcic biurka wpatrując się we mnie, jak by oniemiał ze strachu. Miałem pewną trudność z namówieniem go, aby mnie poszedł oznajmić, chociaż nie mogłem z niego wydobyć, co stało na przeszkodzie. Uczynił to wreszcie ze straszliwymi oporami, które przestały być dla mnie zagadką, gdy usłyszałem, jak go straszliwie, z dzikim a przytłumionym porykiem sklęto, potem donośnie spoliczkowano i ostatecznie wykopano za drzwi już bez zachowania pozorów; albowiem powrócił wylatując przez próg głową naprzód i dusząc się od powściąganego krzyku. Powiedzieć, że struchlałem, byłoby za mało. Zachowywałem się cicho jak człowiek pogrążony we śnie. Biedny chłopiec, trzymając się oburącz za tę część swego wątłego szkieletu, która otrzymała razy, rzekł po prostu: — Pan będzie łaskaw wejść. Niezwykłe było opanowanie tej mizeroty. Niedorzeczna myśl, że ja tego chłopca już przedtem gdzieś widziałem, rzecz oczywiście niemożebna, była jakby delikatnym dotknięciem kończącym obrzęd czarów, uzupełnieniem sceny odpowiedniej do powzięcia wątpliwości, czy się jest przy zdrowych zmysłach. Z wytężonym wzrokiem oglądałem się dokoła, jak obudzony lunatyk. — Słuchaj no — krzyknąłem głośno —czyżby to była omyłka? Czy to jest biuro pana Jacobusa? Chłopiec wpatrzył się we mnie z bolesnym wyrazem, tak mi jakoś znajomym! Głos ze środka warknął zaczepnie: — Wejdź pan, chodź pan, kiedy tu już jesteś… Nie wiedziałem… Przeszedłem ową pierwszą izbę tak, jak gdybym się zbliżał do jaskini jakiegoś dzikiego, nieznanego zwierza: z nieustraszoną odwagą, lecz i podniecony. Tylko że nie ma na świecie zwierza, który by w człowieku mógł wywołać oburzenie, moc ta należy do ohydnych właściwości zwierzęcia ludzkiego. I ja wrzałem oburzeniem, co nie przeszkodziło mi zauważyć uderzającego podobieństwa obu braci. Ten był ciemny, gdy tamten był jasnowłosy, lecz obaj równie otyli. Był bez marynarki i bez kamizelki; niewątpliwie ucinał drzemkę chrapiąc w bujaku, który stał w kącie najdalszym od okna. Ponad wielką masą zmiętoszonej białej koszuli, zapiętej na trzy brylantowe guzy, jego pucołowata twarz wydawała się smagła. Była wilgotna, ciemne wąsy zwisały kalekie i postrzępione. Popchnął ku mnie nogą zwyczajne krzesełko o wyplatanym siedzeniu. — Siądź pan. Musnąłem je przelotnym spojrzeniem, a potem, zwracając gniewne oczy wprost na niego, oświadczyłem tonem ścisłym i dobitnym, że przychodzę tu stosownie do zleceń mego armatora. — Ach, tak. Hm! Nie zrozumiałem, co ten błazen mówił… Ale nic nie szkodzi! To oduczy tego drania przeszkadzać mi o tej porze — dodał szczerząc do mnie zęby z drapieżnym cynizmem. Spojrzałem na zegarek. Było po trzeciej — właśnie najgorętsza pora biurowej pracy poobiedniej w porcie. Burknął rozkazująco: — Siadaj pan, kapitanie. Zważywszy łaskawość tego zaproszenia, odrzekłem: — Wszystkiego, co mi pan ma do powiedzenia, mogę wysłuchać stojąc. — Tfu! — fuknął i wlepił we mnie na chwilę szeroko otwarte, srogie ślepia. Olbrzymi kocur, ni stąd ni zowąd plujący w człowieka. — Patrzcie go!… Co panu się śni, że kim pan jesteś? Po coś pan tu przyszedł? Jeśli pan nie chcesz usiąść i porozmawiać o interesach, to lepiej idź pan do diabła! — Nie znam go osobiście — rzekłem — lecz po tym wszystkim nie omieszkam złożyć mu wizyty. Spotkanie z dżentelmenem działa odświeżająco. Szedł za mną i warczał: — Co za bezczelność! Mam wielką chęć napisać pańskim mocodawcom to, co o panu myślę. Odwróciłem się ku niemu na chwilę. — Wyjątkowo nic mnie to nie obchodzi. Ze swej strony zapewniam pana, że nie potrudzę się nawet na tyle, by im o panu wspomnieć. Zatrzymał się w drzwiach swego biura, kiedym już przeszedł zaśmieconą sień. Sądzę, że był cokolwiek zaskoczony. — Pogruchotam ci wszystkie gnaty — ryknął raptem na nieszczęsnego chłopca — jeśli kiedykolwiek ośmielisz się przeszkodzić mi przed godziną wpół do czwartej dla kogokolwiek bądź. Słyszysz? Dla kogokolwiek bądź!… A cóż dopiero dla jakiegoś, psiakrew, szypra — zabulgotał trochę ciszej. Wątły młokos, chybocąc się jak trzcina, pojękiwał z cicha. Przystanąłem i udzieliłem nieszczęsnemu pewnej rady. Podsunął mi ją widok młotka (używanego zdaje się do otwierania skrzynek z winem), leżącego na podłodze. — Gdybym był na twoim miejscu, mój chłopcze, schowałbym ten przedmiot do rękawa, wchodząc tam następnym razem, i przy pierwszej sposobności… Cóż to było tak mi znajomego w żółtej twarzy tego chłopca? Zabarykadowany i dygoczący za swoim tandetnym biurkiem, nawet nie podniósł oczu. Jego grube opuszczone powieki naraz dały mi klucz do tej łamigłówki. Podobny był — tak jest, te sklejone mięsiste wargi — podobny był do braci Jacobusów. Do obydwu, do tego bogatego kupca i do tamtego zabiegliwego kramarza (którzy byli podobni do siebie); podobny był do nich o tyle, o ile wiotki, z lekka żółtawy mulacki chłopczyna może być podobny do dużego, tęgiego, białego człowieka w średnim wieku. Egzotyczna cera i szczupłość budowy — oto co mnie tak najzupełniej zbiło z tropu. Teraz nieomylnie widziałem w nim cechy rodowe Jacobusów — osłabione, rozcieńczone niejako w wiadrze wody — i powstrzymałem się od zakończenia swej namowy. Miałem zamiar powiedzieć: „Trzaśnij i rozwa

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!