Joseph Conrad UŚMIECH SZCZĘŚCIA Opowieść portowa Już od samego wschodu słońca stałem zapatrzony w dal. Statek cicho sunął po gładkiej wodzie. Po sześćdziesięciodniowej podróży pilno mi było wylądować na tej urodzajnej i pięknej wyspie podzwrotnikowej. Entuzjastyczniejsi z jej mieszkańców mówią o niej z upodobaniem jako o „Perle Oceanu”. Owszem, nazywajmy ją „Perłą”. To dobra nazwa. Perła, z której sączy się na świat dużo słodyczy. Chcę wam przez to tylko powiedzieć, że rośnie tam najprzedniejsza trzcina cukrowa. Dla niej i z niej żyje cała ludność „Perły”. Cukier jest dla niej, że się tak wyrażę, chlebem powszednim. I ja przybywałem tutaj po ładunek cukru w nadziei, że zbiory się udały i że frachty będą wysokie. Burns, mój starszy oficer, rozpoznał ląd najpierwej i niebawem zachwyciła mnie błękitna, strzelista jego zjawa, nieomal przezrocza na tle jasnych niebios, czysta emanacja, ciało astralne wyspy jakiejś, powstające z daleka na moje przywitanie. Rzadkie to było zjawisko — widok owej „Perły” z odległości sześćdziesięciu mil. Czyżby doprawdy miało mnie spotkać na tej wyspie coś tak wyjątkowo szczęsnego jak ta przepiękna, rozmarzająca wizja, którą tylko niewielu żeglarzom, wybrańcom, zdarzyło się ujrzeć? Lecz z radosnym uczuciem, żem odbył kurs, łączyła się okropna myśl o interesach. Niepokoiłem się o skuteczne ich załatwienie i chciałem też usprawiedliwić pochlebną szczerość danych mi przez mego armatora zleceń, ujętych w szlachetną formułę: „Pozostawiamy panu użycie statku tak, jak pan to uzna za najlepsze…” W ten sposób cały świat był mi oddany na pokaz moich zdolności, które jednak nie wydawały mi się większe od łepka szpilki. Tymczasem wiatr ustał i Burns zaczął robić nieprzyjemne uwagi o moim zwykłym braku szczęścia. Widać jego oddanie dla mnie pobudzało go do krytycznych dogadywań przy każdej sposobności. Nie traktowałbym wszakże pobłażliwie jego humorów, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że swego czasu pielęgnowałem go w rozpaczliwej morskiej chorobie. Wydarłszy go, że tak powiem, z objęć śmierci, byłoby mi głupio wyrzucać takiego sprawnego oficera. Ale czasami pragnąłem, żeby się sam podał do dymisji. Za późno było na lądowanie i musieliśmy kotwicować za przystanią aż do następnego dnia. Nastała noc przykra i bez wypoczynku. Nie znając tej obcej dla nas obu redy, i Burns, i ja przebyliśmy niemal cały czas na pokładzie. Kłęby chmur staczały się z porfirowych skał, u podnóża których leżeliśmy. Zerwał się wiatr i huczał wśród obnażonych rej, wydając srogi poryk z przygrywką żałosnych jęczeń. Szczęście to dla nas; żeśmy zdążyli opuścić kotwicę przed zapadnięciem zmroku, powiadam. Mielibyśmy paskudną, trwożną noc, kołacząc się pod żaglami za portem. Ale mój starszy oficer był nieprzejednany. — Pan nazywa to szczęściem, proszę pana! Tak… nasze zwykłe szczęście. Ten rodzaj szczęścia nie ma już, Bogu dzięki, od siebie gorszego. Tak burczał wśród tych czarnych godzin, ja zaś przeżuwałem swój zasób filozofii. Ach, cóż to była za jątrząca, mozolna, nie kończąca się noc — ten postój na kotwicy tuż u owego ciemnego wybrzeża. Naokoło statku słychać było warkot wzburzonej wody. Od czasu do czasu dzika dma wichury z jakiegoś skalnego żlebu w górach wyszarpywała z lin naszego takielunku rozdzierająco płaczliwy ton, jakby zawodzenie potępieńczej duszy. I O godzinie wpół do ósmej, gdy wreszcie statek zawinął do portu i gdy przycumowano go w odległości rzutu kamieniem z wybrzeża, mój zapas filozoficznego spokoju prawie już się wyczerpał. Spieszyłem się na gwałt z ubraniem, gdy steward wlazł mi do kajuty niosąc na ręku mój poranny garnitur. Byłem głodny, strudzony, przygnębiony, wplątany głową w świeżą koszulę, której zbytek krochmalu nadał irytującą sztywność; zgrzytnąłem, żeby się co tchu zwijał ze śniadaniem. Chciałem co prędzej być na brzegu. — Słucham, panie kapitanie. Gotowe na ósmą, panie kapitanie. Tam oczekuje jeden z lądu i życzy sobie rozmówić się, panie kapitanie. Zaciekawiła mnie ta niezdarnie wyrecytowana wiadomość. Szarpnąłem koszulą i wynurzyłem głowę z wytrzeszczonymi oczyma. — Tak rano! — wrzasnąłem. — Co to za jeden? Czego chce? Przybywając z morza na ląd człowiek musi podejmować egzystencję w nadzwyczaj nieunormowanych warunkach. Najdrobniejszy wypadek uderza zrazu nowością. Tak wczesna wizyta była wielką niespodzianką dla mnie; ale nie widziałem stąd racji, żeby mój steward miał aż tak wyjątkowo ogłupiałą minę. — Czy nie spytałeś o nazwisko? — indagowałem surowo. — Nazywa się Jacobus, zdaje mi się — bąknął zawstydzony. — Pan Jacobus! — zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek zdziwiony, ale już w całkiem innym humorze. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu? Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka, dorodna postać mężczyzny stojącego w kabinie bufetowej, przy stole, na którym już leżał obrus — obrus „portowy”, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd, wszystko w porządku. Poprzez zamknięte drzwi rzuciłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę mu służył. W odpowiedzi doleciało mnie zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim, spokojnym półgłosem, że nie ma się co śpieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się przypuszczać, że niebawem poczęstuję go filiżanką kawy. — Obawiam się, że będzie pan miał skąpe śniadanie — wołałem usprawiedliwiająco. — Byliśmy sześćdziesiąt jeden dni na morzu, wie pan. — Doskonale, kapitanie — odrzekł mi na to z łagodnym śmiechem. Słowa, brzmienie głosu, przelotnie ujrzana sylwetka tego mężczyzny w bufecie, wszystko to miało cechę jakiejś niespodzianki, tchnęło czymś zacisznie spokojnym, pomyślnym. A jednak nie mogłem jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. Co ma oznaczać ta wizyta? Czyżby to jakiś ciemny zamach na moją kupiecką naiwność? Ach, te sprawy handlowe! że też muszą psuć najpiękniejsze życie pod słońcem! Dlaczego morze służyć ma tylko na użytek handlu — albo wojny? Po co na nim zabijać i kupczyć dla samolubnych celów, tak w gruncie rzeczy mało ważnych? Byłoby daleko piękniej żeglować ot, tak sobie, do tej lub owej przystani, z kawałkiem lądu dla rozprostowania nóg, dla nabycia paru książek i dla chwilowego odświeżenia kuchni. Lecz żyjąc w tym świecie mniej lub więcej zabójczym i rozpaczliwie handlarskim jest oczywiście moim obowiązkiem jak najzręczniej to wyzyskać. List mego armatora, jak już powiedziałem, zostawił memu uznaniu rozporządzenie się statkiem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy. Lecz w liście tym było postscriptum mniej więcej tak brzmiące: „Bynajmniej nie chcąc uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez odchodzący pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, którzy tam mogą Panu być w czymś pomocni. Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, alby Pan zgłosił się do p. Jacobusa, znacznego kupca i przedsiębiorcy. Jeżeli Pan się z nim zetknie, potrafi on zapewne dać Panu wskazówki co do zyskownego zatrudnienia statku.” Zetknąć się z nim! Faktem jest, że znaczna ta osobistość była tu, na pokładzie, prosząc o filiżankę kawy. A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mnie nieprawdopodobieństwo tego zdarzenia. Czyżbym odkrył czarodziejski jakiś zakątek ziemi, gdzie bogaci kupcy śpieszą co sił na pokład statku, jeszcze zanim go na dobre przycumowano? Byłaż to czarna magia czy może tylko jakiś podstęp używany w kupiectwie? Nasunęło mi się w końcu podejrzenie (gdym zawiązywał krawat), że przesłyszałem się co do nazwiska. Myślałem często podczas rejsu o znakomitym panu Jacobusie i może słuch mój został oszukany jakimś dalekim podobieństwem brzmienia… Steward mógł był powiedzieć: Antrobus — lub może Jackson. Lecz gdym wyszedł ze swej kabiny z urzędowo pytającym: „Pan Jacobus?”, spotkało mnie w odpowiedzi spokojne „tak”, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem. To „tak” było rzucone jakby od niechcenia. Widać nie robił sobie wiele z faktu, że to on właśnie jest panem Jacobusem. Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża, bladawa twarz, rzadkie włosy na czubku głowy, tak samo rzadkie bokobrody o jakimś wyblakłym, nieokreślonym kolorze, ciężkie powieki; grube, dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły wrażenie jakby sklejonych. Mdły uśmiech. Powolny, cichy człowiek. Wymieniłem nazwiska dwu moich oficerów, którzy właśnie zeszli na śniadanie; czemu jednak milcząca postawa Burnsa wyrażała jakby hamowane oburzenie — nie mogłem zrozumieć. Gdyśmy siadali do stołu, doleciały mych uszu oderwane słowa jakiejś sprzeczki na trapie. Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by rozmówić się ze mną, a steward sprzeciwiał się temu. — Pan nie może się z nim widzieć. — Dlaczego nie mogę? — Kapitan zajęty śniadaniem, mówię panu. Zaraz wychodzi na ląd i może się pan zwrócić do niego na pokładzie. — To nieładnie! Pan wpuszczasz… — To nie moja rzecz. — O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszczasz tam tego jegomościa… Reszty nie dosłyszałem. Dokonawszy zwycięsko odparcia owej osoby, steward zeszedł do nas. Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce — był to Mulat — lecz wyglądał na podchmielonego. Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą zwykł był przybierać, kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w tarapaty. Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był niezwykły. Co znów ukąsiło mego pierwszego oficera, nie mogłem się domyślić. Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj przyjęty na okrętach. A ja nie odzywałem się po prostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia. Przygotowany zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem prawdziwą ucztę, składającą się z prowiantów lądowych: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z duńskiej puszki, kotletów baranich i nawet półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem prawdziwego, żywego kartofla. Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus objawił mi się jako człowiek ludzki, domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli. — Skosztuj no pan ich, panie kapitanie — zachęcał mnie przyjaznym półgłosem — wyborne. — Wyglądają na to — przyznałem. — Rosną na tej wyspie, przypuszczam. — O, nie, sprowadzone. Te, co tu rosną, byłyby kosztowniejsze. Przygnębiała mnie ta głupia rozmowa. Byłżeż to temat do dyskusji dla znacznego i bogatego kupca? Znajdowałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś pociągającego, ale o czym tu mówić z człowiekiem niespodzianie do was przychodzącym po sześćdziesięciu i jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej mieściny na wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były palące kwestie tej okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne? Wciągnąć go od razu do rozmowy o interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie lub nawet gorzej: niepolitycznie. Wszystko, co na razie mogłem zrobić, to trzymanie się starego, wyżłobionego koryta. — Czy tu na ogół drogi prowiant? — spytałem bolejąc wewnętrznie nad jałowością swoich myśli. — Tego bym nie powiedział — odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób, jak gdyby oszczędzający tchu. Nie chciał się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy. Spoglądając na stół z intencją całkowitej wstrzemięźliwości (nie chciał nic jeść, choć go częstowałem), wszedł w szczegóły co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza się po większej części z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za droga, lecz dobre jest mięso koźle… — Czy to z koźlego mięsa te kotlety? — zawołałem czym prędzej, wskazując na jeden z półmisków. Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie steward zrobił nagły ruch. — Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina! Burns, przebrnąwszy przez śniadanie z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby zrozpaczony swym przymusowym udziałem w jakimś potwornym błazeństwie, wymamrotał krótką formułę przeproszenia i wyszedł na pokład. Wkrótce potem drugi oficer usunął z kajuty swą gładką, czerwoną fizjonomię. Z apetytem sztubaka, jako że był po dwu miesiącach kuchni okrętowej, oddał on cześć temu bankietowi. Ale ja nie. Trąciła ta uczta jakimś wybrykiem. Lecz w każdym razie było czynem godnym uwagi to tak szybkie jej wystawienie. Winszowałem stewardowi jego zręczności tonem cokolwiek złowróżbnym. Uśmiechnął się błagalnie i swymi czarnymi oczyma błysnął w kierunku gościa w sposób jakiś taki, że nie wiedziałem, co o tym myśleć. Gość szeptem poprosił o drugą filiżankę kawy i ascetycznie ogryzał kawałek twardego okrętowego suchara. Nie wiem, czy ostatecznie spożył z niego choć cal kwadratowy, lecz tymczasem, jak gdyby niechcący, dał mi pełne obliczenie stanu żniw cukrowych, miejscowych domów handlowych i rynku frachtowego. Cała ta gawęda była przetykana napomknieniami o pewnych osobach, równającymi się niedomówionym przestrogom, ale jego blada, mięsista twarz zachowywała wyraz jednostajny, bez błysku, jak gdyby nie poczuwała się do łączności ze swym głosem. Możecie sobie wyobrazić, jak nadstawiałem uszu. Każde słowo było cenne. Mój pogląd na wartość przyjaźni handlowej uległ zmianie na jej korzyść. Podał mi nazwy wszystkich gotowych do wynajęcia statków, wraz z oznaczeniem ich pojemności i z nazwiskami kapitanów. Od tego, co stanowiło jeszcze informację handlową, zeszedł na plotki portowe. „Hilda” w sposób niewytłumaczony zgubiła swój galion* w Zatoce Bengalskiej i jej kapitan niezmiernie jest tą stratą przejęty. On i statek podeszli w lata razem i stary pan wyobraził sobie, że ten dziwny wypadek jest zwiastunem jego własnego końca. „Stella” doświadczyła okropnej pogody koło Przylądka: woda zalała pokład i zmyła ta, burtę pierwszego oficera. Zaledwie na kilka godzin przed zawinięciem do portu zmarło dziecko. Biedny kapitan H. i jego żona są złamani. Gdyby zdążyli przywieźć je żywe do portu, to prawdopodobnie można by je było uratować; lecz ostatnio przez jakiś tydzień nie mieli wiatru, lekkie bryzy i… dziecko mają chować dziś po południu. Przypuszcza, że będę na pogrzebie… Wzdrygnąłem się. — Czy uważa pan, że powinienem? — spytałem. Uważał stanowczo, że tak. Będzie to przyjęte z wielkim uznaniem. Wszyscy kapitanowie w porcie wezmą udział. Biedna pani H., ścięta z nóg. Dostatecznie ciężki cios dla H. — w ogólności. — A pan, panie kapitanie, przypuszczam, że pan nieżonaty? — Nie, nie jestem żonaty — odpowiedziałem. — Ani żonaty, ani nawet zaręczony. W duchu dziękowałem swym gwiazdom i podczas gdy on uśmiechał się w zamyśleniu, jak gdyby rojąc o czymś, wyraziłem mu swą wdzięczność za wizytę i za ciekawe informacje handlowe, których mi był łaskaw udzielić. Lecz nie powiedziałem nic o swym zdziwieniu. — Oczywiście, rzecz postanowiona, że będę u pana w tych dniach, bezwarunkowo — zakończyłem. Spojrzał ku mnie spod wzniesionych powiek, niby wyraziście, ale przybrał raczej wyraz jeszcze senniejszy niż przedtem. — Stosownie do zleceń mego armatora — dodałem wyjaśniająco. — Otrzymał pan niezawodnie jego list? Tym razem prócz wzniesienia powiek podniósł jeszcze brwi, lecz bez żadnego szczególnego objawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mnie jego zupełna niewzruszoność. — A! Zapewne ma pan na myśli mego brata. Teraz ja miałem powiedzieć „A!”. Lecz w moim głosie, ufam, nie było nic więcej ponad grzeczne zdziwienie, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność… Sięgnął powoli do bocznej kieszeni. — Mój brat to całkiem inna osoba. Ale mnie tu dobrze znają w tej części świata. Słyszał pan zapewne… Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus — tamten był Ernest — kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju okrętowej aprowizacji! Prowiant solony i świeży, oleje, farby, liny, płótno żaglowe etc., etc. Zawiera umowy na dostawę żywności statkom po cenach umiarkowanych. — Nigdy o panu nie słyszałem — rzekłem porywczo. Właściwa mu ślamazarna niewzruszoność nie opuściła go. — Będzie pan zadowolony — wysapał spokojnie. Ale mnie to nie uspokoiło. Wyczuwałem tu coś, jakby podejście. Jednak oszukiwałem sam siebie — jeśli w ogóle było tu jakieś oszukaństwo. Do kaduka, ta czelność w zaproszeniu się na śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mnie myśl: przecież to on sprowadził wszystkie te wiktuały traktując to jako środek do ubicia interesu! — Musiał pan dziś wstać bardzo wcześnie — zauważyłem; Przyznał się z prostotą, że był na wybrzeżu przed szóstą oczekując wejścia mego statku do portu. Czułem teraz, że nie odczepię się od niego w żaden sposób. — Jeśli pan myśli, że będziemy żyli na tej stopie — rzekłem obrzucając stół gniewnym spojrzeniem — to pan się grubo myli. — Wszystko będzie w porządku, kapitanie. Ja to doskonale rozumiem. Nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Byłem niezadowolony, lecz nie mogłem zbytnio na niego powstawać. Udzielił mi sporo pożytecznych wiadomości, a prócz tego był bratem owego bogatego kupca. Wyglądało to dość osobliwie. Wstałem od stołu i krótko a węzłowato powiedziałem, że teraz muszę udać się na ląd. Od razu zaofiarował mi do dyspozycji swoją łódkę na cały czas mojego pobytu w porcie. — Używam jej tylko nominalnie. Mój człowiek cały dzień jest przy schodkach na nabrzeże. Wystarczy zagwizdać w razie, gdy panu potrzebna łódź. I zatrzymując się przed każdymi drzwiami, by mnie puścić przodem, w rezultacie uprowadzał mnie pod swoją strażą. Gdyśmy przechodzili przez pokład rufowy, jacyś dwaj obszarpańcy zbliżyli się i w grobowym milczeniu podali mi swoje karty handlowe, które wziąłem, nic nie mówiąc, pod jego ciężkim spojrzeniem. Niepotrzebna i posępna ceremonia. Byli to faktorzy innych dostawców okrętowych, a ten, nieporuszony za mymi plecami, ignorował ich istnienie. Rozstaliśmy się na nabrzeżu, gdy już wyraził mi swą niezachwianą ufność, że często będzie mnie oglądał w swej „składnicy”. Ma tam dla kapitanów palarnię z gazetami i z pudełkiem! „wcale znośnych cygar”. Pożegnałem go dość nieetykietalnie. Moi dostawcy przyjęli mnie ze zwykłą fachową serdecznością, lecz w ich obliczeniach możliwości zdobycia ładunku bynajmniej nie przedstawiały się tak korzystnie, jak ze słów tego niewłaściwego Jacobusa mogłem oczekiwać. Naturalnie, że skłonny byłem teraz polegać raczej na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura pomyślałem sobie: „Hm… porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Człowiek musi się spodziewać takich rzeczy po powrocie z morza. Chcą mi zaczarterować* statek poniżej cen rynku.” W dużym oddziale zewnętrznym, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał mnie bawiąc uprzejmą rozmową szef kancelarii — wysoka, szczupła, wygolona postać, w nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną czarną głową, mieniącą się tu i ówdzie srebrnym połyskiem. Niezmiernie będą uszczęśliwieni mogąc mi czymśkolwiek wygodzić. Czy nie zajdę znów po południu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O tak, biedny kapitan H… Na chwilę umilił swą długą twarz wyrazem żalu, że ten pracowity świat zmniejszył się o dziecko, które za— chorowało podczas burzy, i umarło wskutek zbytniej ciszy morskiej, po czym obnażył zęby w rekinowym uśmiechu — o ile rekiny mają sztuczne zęby — i zapytał mnie, czy już zrobiłem jaki układzik co do bytności statku w porcie. — Tak, z Jacobusem — odrzekłem obojętnie. — To brat pana Ernesta Jacobusa, którego mi zarekomendowali moi armatorzy. Bez żalu dałem mu do zrozumienia, że nie jestem całkowicie zdany na łaskę i niełaskę jego firmy. Zacisnął wąskie usta z wyrazem powątpiewania. — Co? — zawołałem — czy nie jest bratem? — O, tak… Nie rozmawiają z sobą od osiemnastu lat — dodał po chwili znacząco. — Doprawdy? O cóż im poszło? — Och, o nic! O nic takiego, o czym by warto wspominać — zapewnił gorliwie. — Ma dość znaczne przedsiębiorstwo. Najlepszy tutejszy dostawca, niewątpliwie. Interes, nie ma co mówić, zupełnie porządny, ale tu ważną rzeczą jest też charakter osobisty, czyż nie? Sługa, panie kapitanie. Drobnym kroczkiem odszedł do swego pulpitu. Bawił mnie. Podobny był do starej panny, starej panny–biuralistki, urażonej jakąś niewłaściwością. Byłaż to niewłaściwość natury handlowej? Niewłaściwość natury handlowej to rzecz, którą trzeba brać na serio, ponieważ godzi w twoją kieszeń. A może on tylko jest drażliwy na punkcie obyczajności i nie podoba mu się to, że Jacobus pełni funkcję własnego agenta? To z pewnością jest nieobyczajne. Ciekaw byłem, co na to mówi jego brat — kupiec. Lecz znowu co kraj, to obyczaj. W skupisku ludzkim, tak odosobnionym i tak wyłącznie handlowym, istnieje własna miara poziomu socjalnego. II Byłbym się chętnie uwolnił od smętnej sposobności przelotnego poznania jednocześnie wszystkich kolegów kapitanów. Mimo to jednak poszedłem na cmentarz. Stanowiliśmy pokaźną gromadką ludzi z obnażonymi głowami, ciemno odzianych. Zauważyłem, że ci z nas, którzy najbardziej zbliżali się do archaicznego dziś typu wilków morskich, najwięcej byli wzruszeni — być może dlatego, że mniej mają „światowej ogłady” niż nowe pokolenie. Stary wilk morski z dala od swego naturalnego żywiołu był prostym i sentymentalnym zwierzęciem. Spostrzegłem, że jeden z nich stojący na wprost mnie, po drugiej stronie grobu, płacze rzewnymi łzami. Sączyły się po zoranej od niepogód twarzy jak krople deszczu po starym i wytartym murze. Później się dowiedziałem, że był on postrachem załogi, człowiekiem twardym; że nigdy nie miał żony ani swego własnego pisklęcia i że od najmłodszych lat zatrudniony żeglugą po morskich głębinach, znał kobiety i dzieci tylko z widzenia. Może opłakiwał stracone okazje, zazdroszcząc tylko ojcostwa, z dziwnej zawiści względem bólu, którego nigdy nie mógł zaznać? Człowiek, i nawet człowiek morza, jest zwierzęciem chimerycznym, jest wytworem ominiętej sposobności, a zarazem jej ofiarą. Ale ten sprawił, że zawstydziłem się swej nieczułości. Nie było we mnie łez. Ze straszliwą, krytyczną obojętnością słuchałem modlitwy pogrzebowej, którą mi raz czy dwa razy wypadło samemu odczytywać nad jakimś dzieciuchem z mej załogi, zmarłym ma morzu. Słowa te, słowa otuchy i brawury, skrzydlate słowa, tak ożywcze wśród nieobjętego bezmiaru wód i niebios, padały jakby znużone w tę małą mogiłkę. Na cóż się zdało pytać śmierci, gdzie jej żądło — tu, nad tym maleńkim, ciemnym dołkiem w ziemi? I myśli moje pobiegły ku sprawom życia — niezbyt zresztą podniosłym, jako to: statki, frachty, interesy handlowe. Człowiek pod względem niestałości uczuć żałośnie przypomina małpę. Mój wątek myślowy przyprawiał mnie o obrzydzenie, a jednak myślałem: „Czy uda mi się rychło zawrzeć kontrakt? Czas to pieniądz… Czy ten Jacobus rzeczywiście nastręczy mi jaki dobry interes?… Muszę go w tych dniach odwiedzić.” Nie sądźcie, że narzucałem tym myślom jakowąś ścisłość. To raczej one mi się narzucały: niewyraźne, ciemne, niespokojne, wstydliwe. I miały w sobie jakąś tępą, ohydną, zawziętą uporczywość. Nie inaczej, tylko obecność tego upartego kramarza okrętowego nadała im bieg. Z żałobną miną stał tam wśród naszego grona marynarzy i gniew mnie chwytał na jego obecność, która, przypominając mi o jego bracie—kupcu, sprawiała, żem lżył samego siebie. Gdyż w samej rzeczy coś niecoś z przyzwoitego nastroju czułem w, sobie. To tylko ta myśl, która… Nareszcie to się skończyło. Biedny ojciec — mężczyzna lat czterdziestu, z czarnymi kępiastymi faworytami i z żałosną blizną na świeżo ogolonym podbródku — dziękował nam wszystkim połykając łzy. Ale czy to dlatego, że niezdecydowany co do powrotu ociągałem się z odejściem u bramy cmentarza, czy może dlatego, że byłem z nich najmłodszy, lub też widząc moje zasępienie, spowodowane wyrzutami sumienia, przypisywał je uczuciom podnioślejszym i odpowiedniejszym chwili, albo po prostu dlatego, że byłem mu jeszcze bardziej od innych obcy — mnie jednego wyróżnił. Idąc obok, jął mi ponownie dziękować słowami, których, zgryziony wewnętrznie, słuchałem w ponurym milczeniu. Raptem wsunął mi rękę pod ramię, a drugą zamachał w kierunku jakiejś wysokiej, słusznej postaci, która szła ulicą z dala, samotnie, w rozwianym lekkim szarym ubraniu. — To dobry chłop, rzeczywiście dobry chłop — tu przełknął spóźnione szlochanie — ten Jacobus. I szeptem tłumaczył mi, że Jacobus był pierwszym człowiekiem, który po przybyciu jego statku zjawił się na pokładzie i posłyszawszy o nieszczęściu zajął się wszystkim, dobrowolnie ofiarował swe usługi w załatwieniu zwykłych spraw, dostawił na brzeg papiery okrętowe, zarządził, co trzeba do pogrzebu. — Dobry chłop. Ja straciłem głowę. Przez dziesięć dni doglądałem żony. A ratunku żadnego. Pomyśl pan tylko! Drogi malec umarł tego samego dnia, gdy dobiliśmy do brzegu. W jaki sposób zdołałem wprowadzić statek do portu, Bóg jeden wie! Nie widziałem nic, nie mogłem mówić, nie mogłem… Słyszałeś pan niezawodnie, że w czasie tego rejsu wypadł za burtę pierwszy oficer. Nie było komu mnie wyręczyć. Biedna kobieta prawie oszalała, tam na dole, sama jedna wraz z… Na Boga! To nie jest sprawiedliwość. Szliśmy razem w milczeniu. Nie wiedziałem, jak się z nim rozstać. Na nabrzeżu puścił moje ramię i zaciekle uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki. — Na Boga, to niesprawiedliwe! — krzyknął znowu. — Nie żeń się pan nigdy, chyba że wprzód potrafisz ugłaskać morze… To nie jest sprawiedliwość! Nie miałem zamiaru „ugłaskiwać morza”, więc gdy mnie opuścił, by udać się na pokład swego statku, żywiłem głębokie przekonanie, że nie ożenię się w ogóle. Gdy zatrzymałem się u schodków czekając na Jacobusowego wioślarza, który gdzieś zniknął, podszedł do mnie kapitan „Hildy” — miał w ręce cieniutką jedwabną parasolkę, a spiczaste brzegi gladstonowskiego, staromodnego kołnierzyka obramiały gładko ogoloną, szczupłą, rumianą twarz. Była dziwnie świeża na jego wiek, pięknie zarysowana i oświetlona przez nadzwyczaj jasne niebieskie oczy. Kępa siwych włosów, lśniących jak szklana przędza, kędzierzawiła się, nastroszona, pod rondem cennej, starej panamy z szeroką czarną wstążką. W wyglądzie tego żywego, schludnego staruszka było coś dziwnie anielskiego i zarazem chłopięcego. Jak gdyby znał mnie od dziecka i widywał co dzień; zagadnął mnie, udzielając mi zabawnego spostrzeżenia o jakiejś tęgiej Murzynce, która siedziała na stołku tuż przy krawędzi nabrzeża. Po czym zauważył uprzejmie, że mam bardzo ładniutki bark. Odwzajemniłem się również grzeczną, prędką odpowiedzią: — Nie jest tak ładny jak „Hilda”. Kąciki jego delikatnie wykrojonych, wrażliwych ust opuściły się natychmiast z wyrazem przygnębienia. — Mój Boże! Toż ja teraz prawie że nie mogę znieść jej widoku. Czy nie jest mi wiadomo — spytał z niepokojem — że zgubił galion swego statku? Kobieta w niebieskiej tunice lamowanej złotem, o twarzy może nie tak bardzo pięknej, ale te jej białe, cudownie ukształtowane, nagie ramiona, wyciągnięte, jak gdyby pływała… Czyżbym nie wiedział? Kto by się mógł takiej rzeczy spodziewać! I to po dwudziestu latach! Ze sposobu, w jaki to mówił, nikt by się nie domyślił, że tu chodzi o kobietę wyciosaną z drzewa; drżący głos i wzburzenie starego pana nadawały jego płaczliwym żalom jakiś pociesznie zdrożny odcień — …Zniknęła w nocy — czysta, pogodna noc, z takim sobie leciutkim wzdęciem fali — w Zatoce Bengalskiej. Odeszła bez żadnego pluśnięcia; nikt na statku nie mógł wyjaśnić dlaczego, w jaki sposób, o której godzinie — po dwudziesta latach, które minęły tego października… Czy nie słyszałem o tym?… Zapewniłem go współczująco, że wcale nie słyszałem — i pogrążył się w bolesnych roztrząsaniach. Z pewnością nie znamionuje to nic dobrego. Jest w tym jakby ostrzeżenie. Lecz gdym zrobił uwagę, że przecież można sprokurować inny wizerunek kobiety, dostało mi się porządnie za to, żem to tak lekko potraktował. Pod jasną opalenizną twarz starego chłopca oblała się pąsem, jak gdybym mu zaproponował coś nieprzyzwoitego. Można zastąpić maszty, powiedział, albo zgubiony . ster, jakąś inną część okrętu, ale co za sens przyczepiać nową figurę? Jaka satysfakcja? Kogo to obchodzi? Widać, że mnie się nie zdarzyło być towarzyszem figury okrętowej przez przeszło dwadzieścia lat. — Nowy galion! — zrzędził z niegasnącym oburzeniem. — To tak, jak bym ja, wdowiec od dwudziestu ośmiu łat, dobiegających w maju, miał teraz właśnie co prędzej myśleć o prokurowaniu sobie nowej żony. Pan jesteś taki sam ladaco jak ten chłystek Jacobus. Wysoce mnie to bawiło. — A co zrobił ten Jacobus? Czy namawiał pana do małżeństwa, panie kapitanie? — dopytywałem się z szacunkiem. Ale jego już poniosło i tylko skrzywił się w gniewnym uśmiechu. — Sprokurować! W samej rzeczy! On jest z tego gatunku drabów, co to sprokurują panu wszystko, co pan zechcesz, za pieniądze. Nie upłynęła godzina, jak tu zacumowałem, gdy już dostał się na pokład i od razu chciał mi sprzedać biust, który przypadkiem miał tam gdzieś w swoim podwórzu. Podbechtał Smitha, mego pierwszego oficera, żeby o tym ze mną pomówił. „Panie Smith — powiadam — czy pan nie masz lepszego o mnie pojęcia? Czy ja jestem z tych, którzy podnoszą cudze, wyrzucone na śmietnik biusty?” I to jeszcze po tylu latach! Sposób, w jaki wyraża się niejeden z was, młodych ludzi… Udałem wielką skruchę I siadając do łodzi rzekłem rozważnie: — A zatem nie ma innej rady, jak tylko przytwierdzić gryf od skrzypiec, tylko to. Wie pan, taki snycerski kabłąkowaty ornament, pięknie złocony. Bardzo osowiał po swoim wybuchu. — Tak. Kabłąk. Być może. Jacobus tez wspominał o tym. On nigdy się nie znajdzie w kropce, jak chodzi o wyciągnięcie grosza z żeglarskiej kieszeni. On by mi kazał zapłacić tyle za ten rzeźbiony ornament, ile kosztuje cały dziób. Złocony gryf od skrzypiec, powiedziałeś pan, hę? Ośmielę się twierdzić, że to dobre dla pana. Wy, młodzież, nie macie, jak widać, poczucia tego, co przystoi. — Zrobił kurczowy ruch prawą ręką. — Nie ma co mówić. Nic tu już nie pomoże. I właśnie puszczę co rychlej staruszka z gołą dziobnicą — jęknął posępnie. A potem, gdy moja łódź odbiła już od schodków, wytężył głos wołając z komiczną zapalczywością od krawędzi nabrzeża: — Tak, zrobię to! Choćby na złość tej pijawce, co dostarcza biusty. Stary ze mnie wróbel, nie zapominaj pan o tym. A wpadnij pan do mnie któregoś dnia na statek! Spędziłem pierwszy wieczór portowy w swej cichej klitce okrętowej; i dość byłem rad myśli, że to lądowe życie, z jego tak rażącą małostkową, denerwującą zbiorowością i z jego obfitością twarzy, nowych dla świeżo przybyłego z morza, nie będzie miało do mnie przystępu o kilka godzin dłużej. A jednak sądzone mi było jeszcze raz przed snem usłyszeć coś na nutę Jacobusa. Burns wyszedł po kolacji na ląd, ażeby, jak się wyraził, „rzucić okiem na świat”. Ponieważ było zupełnie ciemno, gdy mi oznajmił swój zamiar, nie dopytywałem się, co by tam chciał widzieć. W jakiś czas, już koło północy, siedząc z książką w mesie usłyszałem jego skradające się kroki i okrzyknąłem go po nazwisku. Burns wszedł trzymając w ręku laskę i kapelusz; odświętność jego lądowego stroju i mina obibruka z ohydnym pomrugiwaniem oka nadawały mu wygląd niewiarogodnie pospolity. Zaproszony, siadł, położył laskę i kapelusz na stole i po chwili rozmowy o sprawach statku zauważył: — Ładnych ja się powiastek nasłuchałem w porcie o tym gagatku, kupczyku okrętowym, co tak gracko wyłudził od pana robotę. Zrobiłem uwagę swemu byłemu pacjentowi z powodu jego nieodpowiedniego wyrażania się. Otrząsnął się tylko wzgardliwie. Ślicznie udana sztuczka, doprawdy: zdobyć abordażem cudzy okręt, zaopatrzyć go w prowiant na śniadanie w dwóch koszach dla całej załogi i najspokojniej wprosić się do kapitańskiego stołu! Nigdy w życiu nie słyszał o czymś tak chytrym i tak bezwstydnym. Zacząłem bronić niezwykłych metod Jacobusa. — On jest bratem jednego z najbogatszych kupców w tym porcie. Oczy pierwszego oficera trysnęły pięknie zielonymi iskrami. — Jego starszy brat nie rozmawia z nim od osiemnastu czy dwudziestu lat — oznajmił triumfująco. — Ot, w czym rzecz! — Wiem o tym wszystkim — przerwałem wyniośle. — Wie pan? Hm! — Myślami ciągle jeszcze krążył wokół etyki handlowego współzawodnictwa. — Nie mogę patrzeć na wyzyskiwanie pańskiej dobroci. On dał temu naszemu stewardowi pięć rupii w łapę, żeby go tu wpuścił, a może i więcej. Co to dla niego? Wliczy to do rachunku, i więcej jeszcze. — Czy to jest jedna z tych bajd, któreś pan słyszał w porcie? — spytałem. Zapewnił mnie, że jego własny rozsądek mógłby mu o tym powiedzieć. Nie, na brzegu słyszał, że nikt z szanujących się obywateli w mieście nie zbliża się do Jacobusa. Zamieszkuje pono jakiś obszerny staroświecki dom z wielkim ogrodem w jednym z zaułków. Powiedziawszy to Burns przybrał tajemniczy wyraz: — Trzyma tam w zaniknięciu jakąś dziewczynę, która, jak mówią… — Przypuszczam, żeś pan słyszał te wszystkie plotki w jakimś wybitnie dostojnym miejscu? — rzuciłem, jak można najuszczypliwiej. Cios był trafny, ponieważ Burns, jak wielu innych nieprzyjemnych ludzi, był niesłychanie drażliwy na punkcie miłości własnej. Pozostał w miejscu jak rażony gromem, z ustami otwartymi do zakomunikowania mi jakichś dalszych pogłosek, lecz nie dałem mu już do tego sposobności. — I w ogóle co mnie to, u diabła, może obchodzić? — dorzuciłem, cofając się do swej kabiny. Było rzeczą naturalną, że tak powiedziałem. Ale obojętności tej jakoś nie czułem. Dajmy na to, że zaprzątanie się moralną stroną swego dostawcy okrętowego jest absurdem, chociażby utrzymywał z nami jak najbliższe stosunki kupieckie; lecz jego osobowość wycisnęła na mnie swoje piętno już w pierwszym dniu mego pobytu w porcie w sposób wam już wiadomy. Po tym wstępnym śmiałym czynie Jacobus ukazywał się w każdej innej postaci, tylko nie natręta. Dzień w dzień, od samego rana, przebywał poza domem i łódką objeżdżał statki, które kolejno obsługiwał, co rusz to zatrzymując się na pokładzie jednego z nich, by przy okazji spożyć z kapitanem śniadanie. Jakoż, widząc, że te usługi cieszą się ogólnym wzięciem, kiwałem mu głową pobłażliwiej, gdy raz, wychodząc od siebie, zastałem go w mesie. Rzuciwszy okiem na stół dostrzegłem, że jego miejsce było już nakryte. Stał w oczekiwaniu mego zjawienia się, bardzo masywny i cichy, trzymając w swej grubej ręce przepiękny bukiet kwiatów. Ofiarując je z bladym, sennym uśmiechem podał mi do wiadomości: „Z własnego ogrodu”, ma całkiem niebrzydki stary ogród; sam je rwał dziś rano przed wyjściem za interesami; sądzi, że chciałbym… Odwrócił się. — Czy mógłbym prosić stewarda o trochę wody w dużym dzbanku, jeżeli łaska? Siadając przy stole zapewniłem go żartobliwie, że mam uczucie, jak gdybym był ładną dziewczyną, więc nie powinno go dziwić, że się rumienię. Lecz on był zajęty układaniem swojej kwiatowej daniny przy kredensie. — Niech steward postawi to, z łaski swej, przy nakryciu pana kapitana, proszę. — Wypowiedział to życzenie swym zwykłym, niskim półgłosem. Ofiarował mi owe kwiaty w sposób tak finezyjny, że nie pozostało mi nie innego, jak tylko je wąchać, podczas gdy on, cichutko zająwszy miejsce, wyszeptał pogląd, że trochę kwiatów znacznie uprzyjemnia wygląd okrętowego salonu. Chciałby wiedzieć, czemu nie zaprowadziłem u siebie wokół luku świetlnego półek pod doniczki z kwiatami, które bym brał z sobą na morze. Ma zręcznego rzemieślnika, który by załatwił dopasowanie półek w ciągu jednego dnia, a on mógłby mi dostarczyć dwa lub trzy tuziny dobrych roślin… Koniuszki jego tłustych, okrągłych palców w niezachwianej równowadze spoczywały na krawędzi stołu, po obu stronach filiżanki z kawą. Z jego twarzy nie schodził wyraz niezmąconego spokoju. Burns złośliwie uśmiechał się do siebie. Oświadczyłem, że bynajmniej nie mam zamiaru przerabiać luku na oranżerię po to jedynie, ażeby wieczną potrawą na stole oficerskim była próchnica i obumarłe szczątki roślinne. — Hodować tam najpiękniejsze kwiaty — nalegał, rzucając okiem ku górze. — A kłopotu z tym doprawdy nie ma. — Ależ jest. Mnóstwo kłopotów — zaprzeczyłem. — Aż wreszcie który gamoń pozostawi luk otwarty podczas świeżej bryzy, dostaną jeden chlust słonej wody i w tydzień cała grządka już martwa. Burns wzgardliwie parsknął na znak aprobaty. Jacobus przystał na to biernie. W jakiś czas potem rozkleiły się jego tłuste wargi z zapytaniem, czy nie widziałem się jeszcze z jego bratem. Odpowiedziałem krótko: — Nie, jeszcze nie. — To zupełnie inny człowiek — zauważył sennie i wstał. Jego ruchy miały osobliwą cichość. — No, dziękuję panu, panie kapitanie. Jeśli coś nie wypadnie we— dług pańskich życzeń, proszę nadmienić o tym stewardowi. Przypuszczam, że pan teraz wyda obiad dla personelu biura. — Po co? — zawołałem dosyć żywo. — Gdyby moje Stosunki handlowe z portem były stałe, to inna rzecz. Ale jestem dla nich kimś zupełnie obcym! Mogę tu się nie pojawić po raz drugi lata całe. Nie widzę, dlaczego ja… Czy pan chce powiedzieć, że to przyjęte? — Tego się oczekuje od kogoś takiego jak pan — westchnął łagodnie. — Ośmiu starszych komisantów, szef… to dziewięć, panów trzech… dwanaście osób. Nie powinno zbyt wiele kosztować. Gdyby pan zechciał dać mi znać o dniu przez stewarda… — Tego się ode mnie oczekuje! Dlaczegóż ma się tego ode mnie oczekiwać? Czy dlatego, że wyglądam na człowieka szczególnie miękkiego, czy co? W jego nieruchomej postawie uderzyła mnie jakaś nagle przywdziana godność, a w jego nieprzeniknionym spokoju zwęszyłem niebezpieczeństwo. — Czasu jest pod dostatkiem, aby to obmyśleć — zakończyłem wątło, czyniąc ręką gest, jak bym usiłował go się pozbyć. Przed odejściem jednak zdążył nadmienić z ubolewaniem, że dotąd nie miał przyjemności oglądania mnie w swoim „składzie” i poczęstowania cygarami. Miałby do zbycia paczkę, sześć tysięcy, bardzo tanio. — Myślę, że opłaciłaby się panu chwilowa fatyga dla zamówienia sobie pewnej ich ilości — dodał z tłustym, melancholijnym uśmiechem i opuścił mesę. Burns, wzburzony, uderzył pięścią w stół. — Czy pan widział kiedy taką bezczelność! Postanowił sobie wyciągnąć z pana cokolwiek bądź, w ten czy inny sposób. Od razu poczułem w sobie chęć obrony Jacobusa i odpowiedziałem filozoficzną uwagą, że wszystko to są interesy, jak mniemam. Lecz ten mój niedorzeczny pierwszy oficer wymamrotawszy parę urywanych zdań, jako to: „Nie mogę ścierpieć!… Zważ pan moje słowa”… i tak dalej, z trzaskiem wyleciał z kabiny. Gdybym go nie pielęgnował podczas tej zabójczej gorączki, nie zniósłbym jego zachowania się ani przez jeden dzień dłużej. III Jacobus zaprzątnął mi głowę swoim bogatym bratem tak dalece, że postanowiłem załatwić tę handlową wizytę niezwłocznie. O Erneście Jacobusie posłyszałem już do tego czasu cokolwiek więcej. Był on członkiem Rady, gdzie stale ściągał na siebie zarzuty władz. Wywierał znaczny wpływ na opinię publiczną. Mnóstwa ludzi było mu winnych pieniądze. Prowadził na wielką skalę import wszelkiego rodzaju towarów. Na przykład cała dostawa worków do cukru była faktycznie w jego ręku. O tym ostatnim fakcie dowiedziałem się dopiero później. Tymczasem odniosłem ogólne wrażenie, że stanowił miejscową znakomitość. Był kawalerem i urządzał co tydzień w swym podmiejskim domu karciane przyjęcia, na których bywali najpierwsi ludzie z osady. Tym większą było tedy dla mnie niespodzianką, gdym odnalazł jego biuro w lichym otoczeniu, zupełnie z dala od dzielnicy handlowej, pośród skupiska nędznych lepianek. Mając wskazany kierunek przez czarną deszczułkę z białymi literami, wdrapałem się po drewnianych stopniach wąskiej klatki schodowej do pomieszczenia o gołej podłodze z desek, zasłanej strzępami burego papieru i wiechciami pakowej słomy. Pod jedną ze ścian piętrzył się stos czegoś, co przypominało skrzynki na wino. Chuderlawy i brudny młodzikowaty Mulat o bladożółtej skórze i żałośnie długiej szyi, przypominający chore kurczę, zerwał się z trójnożnego stołka, spoza lichego, skleconego z tarcic biurka wpatrując się we mnie, jak by oniemiał ze strachu. Miałem pewną trudność z namówieniem go, aby mnie poszedł oznajmić, chociaż nie mogłem z niego wydobyć, co stało na przeszkodzie. Uczynił to wreszcie ze straszliwymi oporami, które przestały być dla mnie zagadką, gdy usłyszałem, jak go straszliwie, z dzikim a przytłumionym porykiem sklęto, potem donośnie spoliczkowano i ostatecznie wykopano za drzwi już bez zachowania pozorów; albowiem powrócił wylatując przez próg głową naprzód i dusząc się od powściąganego krzyku. Powiedzieć, że struchlałem, byłoby za mało. Zachowywałem się cicho jak człowiek pogrążony we śnie. Biedny chłopiec, trzymając się oburącz za tę część swego wątłego szkieletu, która otrzymała razy, rzekł po prostu: — Pan będzie łaskaw wejść. Niezwykłe było opanowanie tej mizeroty. Niedorzeczna myśl, że ja tego chłopca już przedtem gdzieś widziałem, rzecz oczywiście niemożebna, była jakby delikatnym dotknięciem kończącym obrzęd czarów, uzupełnieniem sceny odpowiedniej do powzięcia wątpliwości, czy się jest przy zdrowych zmysłach. Z wytężonym wzrokiem oglądałem się dokoła, jak obudzony lunatyk. — Słuchaj no — krzyknąłem głośno —czyżby to była omyłka? Czy to jest biuro pana Jacobusa? Chłopiec wpatrzył się we mnie z bolesnym wyrazem, tak mi jakoś znajomym! Głos ze środka warknął zaczepnie: — Wejdź pan, chodź pan, kiedy tu już jesteś… Nie wiedziałem… Przeszedłem ową pierwszą izbę tak, jak gdybym się zbliżał do jaskini jakiegoś dzikiego, nieznanego zwierza: z nieustraszoną odwagą, lecz i podniecony. Tylko że nie ma na świecie zwierza, który by w człowieku mógł wywołać oburzenie, moc ta należy do ohydnych właściwości zwierzęcia ludzkiego. I ja wrzałem oburzeniem, co nie przeszkodziło mi zauważyć uderzającego podobieństwa obu braci. Ten był ciemny, gdy tamten był jasnowłosy, lecz obaj równie otyli. Był bez marynarki i bez kamizelki; niewątpliwie ucinał drzemkę chrapiąc w bujaku, który stał w kącie najdalszym od okna. Ponad wielką masą zmiętoszonej białej koszuli, zapiętej na trzy brylantowe guzy, jego pucołowata twarz wydawała się smagła. Była wilgotna, ciemne wąsy zwisały kalekie i postrzępione. Popchnął ku mnie nogą zwyczajne krzesełko o wyplatanym siedzeniu. — Siądź pan. Musnąłem je przelotnym spojrzeniem, a potem, zwracając gniewne oczy wprost na niego, oświadczyłem tonem ścisłym i dobitnym, że przychodzę tu stosownie do zleceń mego armatora. — Ach, tak. Hm! Nie zrozumiałem, co ten błazen mówił… Ale nic nie szkodzi! To oduczy tego drania przeszkadzać mi o tej porze — dodał szczerząc do mnie zęby z drapieżnym cynizmem. Spojrzałem na zegarek. Było po trzeciej — właśnie najgorętsza pora biurowej pracy poobiedniej w porcie. Burknął rozkazująco: — Siadaj pan, kapitanie. Zważywszy łaskawość tego zaproszenia, odrzekłem: — Wszystkiego, co mi pan ma do powiedzenia, mogę wysłuchać stojąc. — Tfu! — fuknął i wlepił we mnie na chwilę szeroko otwarte, srogie ślepia. Olbrzymi kocur, ni stąd ni zowąd plujący w człowieka. — Patrzcie go!… Co panu się śni, że kim pan jesteś? Po coś pan tu przyszedł? Jeśli pan nie chcesz usiąść i porozmawiać o interesach, to lepiej idź pan do diabła! — Nie znam go osobiście — rzekłem — lecz po tym wszystkim nie omieszkam złożyć mu wizyty. Spotkanie z dżentelmenem działa odświeżająco. Szedł za mną i warczał: — Co za bezczelność! Mam wielką chęć napisać pańskim mocodawcom to, co o panu myślę. Odwróciłem się ku niemu na chwilę. — Wyjątkowo nic mnie to nie obchodzi. Ze swej strony zapewniam pana, że nie potrudzę się nawet na tyle, by im o panu wspomnieć. Zatrzymał się w drzwiach swego biura, kiedym już przeszedł zaśmieconą sień. Sądzę, że był cokolwiek zaskoczony. — Pogruchotam ci wszystkie gnaty — ryknął raptem na nieszczęsnego chłopca — jeśli kiedykolwiek ośmielisz się przeszkodzić mi przed godziną wpół do czwartej dla kogokolwiek bądź. Słyszysz? Dla kogokolwiek bądź!… A cóż dopiero dla jakiegoś, psiakrew, szypra — zabulgotał trochę ciszej. Wątły młokos, chybocąc się jak trzcina, pojękiwał z cicha. Przystanąłem i udzieliłem nieszczęsnemu pewnej rady. Podsunął mi ją widok młotka (używanego zdaje się do otwierania skrzynek z winem), leżącego na podłodze. — Gdybym był na twoim miejscu, mój chłopcze, schowałbym ten przedmiot do rękawa, wchodząc tam następnym razem, i przy pierwszej sposobności… Cóż to było tak mi znajomego w żółtej twarzy tego chłopca? Zabarykadowany i dygoczący za swoim tandetnym biurkiem, nawet nie podniósł oczu. Jego grube opuszczone powieki naraz dały mi klucz do tej łamigłówki. Podobny był — tak jest, te sklejone mięsiste wargi — podobny był do braci Jacobusów. Do obydwu, do tego bogatego kupca i do tamtego zabiegliwego kramarza (którzy byli podobni do siebie); podobny był do nich o tyle, o ile wiotki, z lekka żółtawy mulacki chłopczyna może być podobny do dużego, tęgiego, białego człowieka w średnim wieku. Egzotyczna cera i szczupłość budowy — oto co mnie tak najzupełniej zbiło z tropu. Teraz nieomylnie widziałem w nim cechy rodowe Jacobusów — osłabione, rozcieńczone niejako w wiadrze wody — i powstrzymałem się od zakończenia swej namowy. Miałem zamiar powiedzieć: „Trzaśnij i rozwal mu ten jego łeb bydlęcy.” Czułem, iż ten ostateczny wniosek był trafny. Ale to nie żarty brać na siebie odpowiedzialność doradzając komuś ojcobójstwo, choćby i najgłębiej pokrzywdzonemu. — Żebracze… pyskate… szypry! To ujadanie za plecami przyjąłem z pogardą. Z żalem wszakże wyznaję, iż będąc mocno podrażniony i wytrącony z równowagi zatrzasnąłem za sobą drzwi w sposób jak najbardziej sprzeczny z dostojnością. Może to się wyda rzeczą niezupełnie absurdalną, jeśli powiem, że po tej przeprawie pogląd mój na tamtego Jacobusa zmienił się na lepsze. I z przychylniejszym uczuciem, jakby jakiegoś z nim wspólnictwa, po kilku dniach zgłosiłem się do jego „składu”. Do tego przybytku interesów, o bardzo ciemnych tyłach piwnicznych, do tej przepastnej bezdni, zapchanej wszelkim kupieckim dobrem, wchodziło się z ulicy przez wysoko wzniesioną arkadę portalu. Daleko w głębi spostrzegłem mego Jacobusa bez marynarki, usilnie zajętego czymś wśród swoich pomocników. Izbę kapitańską stanowił mały, sklepiony alkierz z kamienną posadzką,. o okratowanych grubymi żelaznymi sztabami oknach, przypominający zamkowy loszek więzienny zamieniony w gościnną komnatę. Parę ochoczych butelek w towarzystwie kilku lśniących kieliszków tworzyło świetne grono dokoła matowoczerwonego, gliniastego, pokaźnej objętości dzbanka w środku stołu, na którym leżały rozpostarte czasopisma ze wszystkich części świata. Jakiś układny obcy jegomość w szykownym szarym garniturze w kratkę, siedzący z zarzuconą na kolano nogą, odłożył szybko na bok arkusz gazety i kiwnął mi głową. Domyśliłem się, że to kapitan jakiegoś parowca. Nie sposób znać tych panów. Przybywają i oddalają się zbyt prędko, a ich statki stoją na redzie za daleko, u samego wejścia do portu. Żyją odmiennym życiem. Ziewnął z lekka. — Nudna dziura, nieprawdaż? Zrozumiałem, że ma na myśli miasto. — Tak pan sądzi? — mruknąłem. — A pan nie? Ale jutro już mnie tu nie będzie, dzięki Bogu. Wyglądał na osobą nader wytworną, uprzejmą i wyższego tonu. Przyglądałem mu się, jak przysunął do siebie stojące na stole otwarte pudełko z cygarami, jak wydobył z kieszeni grubą papierośnicę i jak skrupulatnie zaczął ją napełniać. Potem, gdy nasze oczy się spotkały, mrugnął niby zwyczajny śmiertelnik zachęcając mnie do pójścia za jego przykładem. — Można je palić, są istotnie przyzwoite. Pokręciłem głową. — Ja jeszcze jutro nie odpływam. — Cóż z tego? Sądzi pan, że nadużywam gościnności Jacobusa? Uchowaj Boże! To wchodzi do rachunku, rzecz prosta. On przeplata go takimi różnymi drobnostkami. Umie dbać o siebie! Czemu nie, to zwykła rzecz w interesach… Dojrzałem cień przemykający po jego zadowolonej twarzy i chwilę niezdecydowania, gdy zamykał swą papierośnicę. Ale skończyło się na tym, że schował ją ochoczo do kieszeni. Od drzwi dobiegł nas spokojny głos: — Jest pan w zupełnym porządku, panie kapitanie. Obszerny, bezszelestny kształt Jacobusa wsunął się do izby. Jego spokój w tych okolicznościach znaczył tyleż co serdeczność. Zjawił się przy nas wdziawszy przedtem żakiet i usiadł w fotelu opróżnionym przez kapitana parowca, który ponownie kiwnął mi głową i wyszedł z krótkim, trzeszczącym śmiechem. Zapanowało głębokie milczenie. Utkwiwszy we mnie swój ociężały wzrok Jacobus zdawał się drzemać z otwartymi oczyma. Jednakże czułem, iż jego ciężkie spojrzenie bada mnie do głębi. W ogromnej pieczarze sklepu ktoś począł zabijać gwoździami pakę, snadź fachową ręką: pac–pac… pac–pac–pac. Dwaj inni fachowcy, jeden głosem niskim i nosowym, drugi świdrującym w uszach i szczekliwym, zaczęli litanię sprawdzania faktur. — Trzycalowa lina manilowa, pół zwoju. — Dobrze. — Sześć par klamer. — Dobrze. — Sześć puszek zup… komplet, trzy pasztetu, dwie szparagów, czternaście funtów tytoniu — kajuta. — Dobrze. — To dla tego kapitana, który tutaj był przed chwilą — rzekł półgłosem niezachwiany Jacobus. — Te obstalunki z parowców to drobiazg. Skubią po drodze to, co im na razie potrzebne. Ten gość będzie w Samarangu przed upływem dwóch tygodni. Bardzo małe zamówienie, doprawdy. W sklepie w dalszym ciągu odbywało się sprawdzanie pozycji; nadzwyczajna mieszanina różnorodnych części składowych, pędzli malarskich, yorkshirskich delikatesów i tak dalej. — Trzy worki najprzedniejszych ziemniaków — wyczytywał głos nosowy. Tu Jacobus zamrugał powiekami jak śpiący człowiek, którego obudzono szturchnięciem, i objawił nieco ożywienia. Na jego rozkaz zawołany w głąb sklepu jakiś mizdrząco uśmiechnięty pisarczyk—mieszaniec, o suto namaszczonych olejem kędziorach i z obsadką pióra zatkniętą za ucho, wniósł próbkę z sześciu kartofli, —które ustawił na stole w paradnym ordynku. Znaglony do przyjrzenia się ich piękności, obrzuciłem je zimnym i nieprzyjaznym błyskiem oczu. Jacobus najspokojniej w świecie zaproponował mi, żeby zrobić u niego obstalunek na dziesięć lub piętnaście ton. Ton! Nie wierzyłem własnym uszom. Moja załoga nie zjadłaby takiej porcji przez rok; a kartofel (wybaczcie mi tę praktyczną uwagę) to łatwo psujący się towar. Myślałem, że żartuje lub że chce się przekonać, czy ze mnie wprost nieopisany dureń. Ale jego zamiar nie był tak prosty. Okazało się, że miał na myśli kupno na mój własny rachunek. — Proponuję panu nielichy interes, panie kapitanie. Cena nie będzie wysoka. Powiedziałem mu, że nie przybyłem tu handlować. I nawet dodałem szyderczo, że aż nadto dobrze wiem, jak się kończy tego rodzaju spekulacja. Westchnął i założył ręce na brzuchu gestem przykładnej rezygnacji. Podziwiałem jego bezwstydny spokój. Po chwili jakby się obudził: — Zapali pan cygaro, kapitanie? — Me, dziękuję. Nie palę cygar. — Na próbę! — zaklinał cierpliwym szeptem. Zapadło posępne milczenie. Wiecie, jak czasami ktoś uzewnętrznia głębię i przenikliwość myśli, o którą nie można go było podejrzewać, to jest, inaczej mówiąc, wyłania z siebie coś nieoczekiwanego. Tak właśnie, nieoczekiwanie, doszły mnie słowa Jacobusa: — Ten pan, który przed chwilą wyszedł, miał rację. Może pan zapalić, panie kapitanie. Tu każda rzecz związana jest z interesem. Poczułem się trochę zawstydzony. Wspomnienie jego strasznego brata sprawiło, że wydał mi się odmianą człowieka zupełnie godziwą. Nieco tedy skruszony, wypowiedziałem kilka słów w tym sensie, że gościnności jego bynajmniej nic nie zarzucam. Zanim się postarzałem o minutę, spostrzegłem, dokąd mnie to ustępstwo prowadzi. Jak gdyby zmieniając temat Jacobus nadmienił, że do jego domu jest około dziesięciu minut spacerkiem. Siedziba posiada otoczony murem stary ogród. Coś naprawdę godnego uwagi. Mógłbym tak zajść którego dnia i rzucić okiem. Można było przypuszczać, że jest miłośnikiem ogrodów. Ja też się lubuję w ogrodach, lecz anim myślał, żeby moja skrucha miała ponieść mnie aż tak daleko — do kwiatowych klombów Jacobusa, chociażby nie wiem jak pięknych i starych. Dorzucił tonem niejakiej zażyłości: — Tam jest tylko moja córka. Trudno notować wszystko w należnym porządku. Muszą więc tutaj cofnąć się do tego, co stało się przed tygodniem czy przed dwoma. Ordynujący z urzędu lekarz portowy przybył na pokład mego statku, by rzucić okiem na jednego z mej załogi, któremu coś dolegało, i, rzecz naturalna, zaproszony został do kajuty. Był tam również pewien mój kolega– kapitan; podczas rozmowy o tym i owym wspomniano nazwisko Jacobusa. Wymienił je bez szczególnego szacunku ktoś, bodaj że właśnie kolega. Nie pamiętam w tej chwili, co chciałem na to powiedzieć, gdy doktor, człowiek przyjemny i kulturalny, o zdecydowanym tonie, uprzedził moje słowa wtrącając z przekąsem: — Ach, panowie mówicie o moim szanownym teściu. Rzecz prosta, cierpki ten frazes zamknął nam usta. Przypomniałem sobie teraz ten epizod i kiedy w związku z nową sytuacją już–już miałem powiedzieć coś nie wiążącego, spytałem z uprzejmym zdziwieniem: — To pańska zamężna córka mieszka z panem? Spokojnym gestem tłustej ręki z prawa na lewo zaprzeczył. Nie! To inna z jego córek, powiedział znacząco i, jak zwykle, półgłosem. Ona… Zrobił przerwę, snadź chcąc wynaleźć w mózgu jakieś opisowe zdanie. Lecz moje nadzieje zawiodły. Ograniczył się do wypowiedzenia swego zwykłego: — To jest osoba w zupełnie innym guście, — Doprawdy… Ale, ale, panie Jacobus, byłem w tych dniach z wizytą u pańskiego brata. Nie pochlebiając panu, znalazłem, że jest to osoba w zupełnie innym guście niż pan. Przybrał wyraz głębokiej zadumy, by w chwilę potem zdziwić mnie swoją odpowiedzią: — To człowiek o ustalonych nawykach. Może chodziło mu o nawyk owej poobiedniej drzemki; lecz ja wymamrotałem coś o „nawykach takich czy siakich, ale bydlęcych” i nie zwlekając dłużej wyszedłem ze składu. IV Moje drobne zajście z tamtym Jacobusem zyskało powszechny rozgłos. Niektórzy znajomi napomykali o tym z lekka. Chyba mały Mulat się wygadał. Ludzie byli poniekąd zgorszeni, ale muszę wyznać, że wcale nie z powodu brutalności Jacobusa. Jeden z moich dawniejszych znajomych strofował mnie za porywczość. Opowiedziałem mu cały przebieg mej wizyty nie wyłączając mniemanego podobieństwa nieszczęsnego chłopca do jego dręczyciela. Nie zdziwił się wcale. Zapewne, zapewne. I cóż stąd? Jowialnym tonem zapewniał mnie, że tego gatunku musi być sporo. Jacobus starszy był przez całe życie kawalerem. Wysoce poważanym kawalerem. Lecz ten jego związek nigdy nie wzbudził jawnego zgorszenia. Prowadził życie w zupełności uregulowane; nie mogło być dla nikogo obrazą. Powiedziałem, że mnie obraził dość poważnie. Mój rozmówca zrobił wielkie oczy: Jak to? że chłopcu, jakiemuś Mulatowi, dostało się parę szturchańców? Jest się też o co rozbijać, doprawdy. Nie mam pojęcia o zuchwalstwie ani kłamliwości tych mieszańców. Zdawało się, że w jego przekonaniu pan Jacobus okazuje temu chłopakowi niemal łaskę trzymając go w ogóle u siebie; rodzaj miłej słabostki, którą można wybaczyć. Znajomy ów należał do starych rodzin francuskich stanowiących potomstwo dawnych osadników — zbiedniała szlachta, żyjąca ciasnym domowym życiem, spłowiałym i zanikającym w dostojnym murszeniu. Mężczyźni w tych domach z reguły zajmują podrzędne stanowiska w biurach rządowych lub w przedsiębiorstwach handlowych. Dziewczęta, po większej części ładniutkie, nie znające świata, dobre i układne, mówią zazwyczaj dwoma językami; szczebioczą niewinnie po francusku, jak i po angielsku. Pustka ich bytowania przechodzi wszelkie wyobrażenie. Uzyskałem wstęp do kilku takich rodzin, ponieważ przed paroma laty, w Bombaju, nadarzyła mi się sposobność oddania przysługi pewnemu miłemu, bezradnemu młodzieńcowi, który utknął jak rozbitek nie wiedząc, co tam z sobą począć lub nawet jak się dostać z powrotem na swoją wyspę. Była to kwestia jakichś , dwustu rupii, lecz gdym powrócił, rodzina wzięła sobie za punkt honoru wyrazić mi wdzięczność przez dopuszczenie mnie do zażyłej z sobą komitywy. Moja znajomość francuskiego ułatwiła mi to przyjęcie. Zdążyli tymczasem ożenić owego młodzieńca z kobietą dwa razy odeń starszą, stosunkowo zamożną; jedyny dla niego odpowiedni fach. Lecz pożycie ich nie było tak całkiem usłane różami. Za pierwszą moją u nich bytnością żona, wyszpiegowawszy tłustą plamkę na spodniach tego nieboraka, zrobiła mu tak wrzaskliwą scenę wyrzutów przepojonych namiętnością, że siedziałem, zdjęty przerażeniem, jak na tragedii Racine’a. Oczywiście, nie było w ogóle mowy o sprawie pożyczonych mu pieniędzy; ale panna Agnieszka i panna Maria, dwie jego siostry, oraz ciotki obu rodzin, mówiące wykwintną archaiczną francuszczyzną z epoki przedrewolucyjnej, łącznie z zastępem dalekich krewnych i powinowatych wręcz adoptowali mnie na przyjaciela z takimi zachodami, że były one dla mnie niemal kłopotliwe. Ów znajomy, z którym rozmawiałem o Jacobusie–hurtowniku, był to właśnie najstarszy brat (miał zajęcie w mej kancelarii odbiorczej). Ubolewał nad moim zachowaniem się i kręcił roztropną głową: To człowiek o dużych wpływach. Nigdy nie wiadomo, kiedy się taki może przydać. Oświadczyłem, że z dwojga braci stanowczo wolę detalistę. Na to zmarkotniał srodze. — Co u licha, co się panu nie podoba? — krzyknąłem zniecierpliwiony. — Zaprosił mnie, bym obejrzał jego ogród, i mam szczery zamiar pójść tam kiedyś. — Niechże pan tego nie czyni — rzekł z tak uroczystą powagą, że parsknąłem w napadzie wesołości; ale on spoglądał na mnie bez uśmiechu. Albowiem teraz chodziło już o całkiem inne sprawy. Swego czasu publiczne sumienie wyspy było potężnie wstrząśnięte przez mojego Jacobusa. Dwaj bracia żyli lata całe w bardzo zgodnej spółce, gdy pewnego razu przybył na wyspę cyrk wędrowny i mój Jacobus nagle zadurzył się w jednej z woltyżerek. Sprawę pogarszało to, że był żonaty. Niełaskawa Opatrzność nie pozwoliła mu nawet skryć namiętnych uniesień. Zaiste, musiała to być wielka moc, zdolna unieść tak korpulentną, spokojną istotę. Jego zachowanie się było ostatnim wyrazem skandalu. Pojechał za tą kobietą na Przylądek i, ciągnąc za cyrkiem, jawnie podróżował po różnych częściach świata w najbardziej poniżającej roli. Rychło też przestał obchodzić swą wybrankę, która go traktowała gorzej psa. Nadzwyczajne opowieści o tym upadku moralnym dochodziły wówczas na wyspę. A on nie miał dostatecznej siły woli, żeby otrząsnąć się z tych więzów… — Groteskowy wizerunek otyłego, obrotnego dostawcy okrętowego, który niewolniczo uległ opętaniu bezbożnej miłości, podziałał na mnie jak urok. I powiem, że z otwartymi ustami słuchałem tej historii odwiecznej jak świat, przedmiotu legend, bajek z morałem, poematów, lecz tak komicznie nie licującego z tą osobistością. Cóż za niezwykła ofiara bogów! Tymczasem zmarła jego porzucona żona. Córką zaopiekował się brat i wydał ją za mąż — najkorzystniej, jak było można w tych Warunkach. — A, to pani doktorowa! — zawołałem. — Pan o tym wie? Tak. Bardzo zdolny człowiek. Brakowało mu tego? co jest dźwignią w świecie, a tam, po matce, był porządny kawał grosza, nie mówiąc o widokach na przyszłość. Rzecz prosta, dodał, nie utrzymują z nim stosunków. Doktor kłania mu się jak przypuszczam, na ulicy, lecz nie nawiązuje z nim rozmowy, gdy przypadkiem, co się pewnie zdarza czasem, spotykają się na pokładzie statku. Zrobiłem uwagę, że ta historia jest już przestarzała. Mój przyjaciel, zgodził się z tym. Ale to jest wina Jacobusa, że mu nie przebaczono i nie zapomniano. Ostatecznie powrócił. Ale jak? Bez ducha pokory i skruchy, co mogłoby przejednać zgorszonych bliźnich. Nie, oto musiał przywlec z sobą dziecko — tę dziewczynkę… Wspominał mi o jakiejś córce, która z nim mieszka — wtrąciłem, bardzo zaintrygowany. — Jest ona niezawodnie córką tej kobiety z cyrku — rzekł mój znajomy. — Może jest również i jego córką; gotów jestem przypuścić, że tak. W samej rzeczy, nie wątpię… Lecz nie widział powodu wprowadzania jej do grona szanującej się społeczności, aby utrwalić na wieki wieczne pamięć o tym skandalu. Ale to jeszcze nie było najgorsze. Później zdarzyło się coś, z czym było dużo większe utrapienie. Owa kobieta, z którą się był rozstał, powróciła tu. Wyszła na ląd z pocztowego statku… — Co? Tutaj? Może upominać się o dziecko? — podsunąłem. — Ona? A jakże! — Wzgardliwym tonem poinformował mnie o sytuacji: — Proszę sobie wystawić uszminkowaną, zaschłą jak szczapa, roztrzęsioną, szalejącą wiedźmę. Pozbył się jej ktoś, wyrzucając ją na Mozambiku i opłacając za nią przejazd tutaj. Z pozostałością wewnętrznych uszkodzeń, których nabawił ją koń wierzgnięciem, po wylądowaniu nie miała centa przy duszy; nie sądzę, by choć zapytała, czy może zobaczyć się z dzieckiem. Chyba w ostatnim dniu przed śmiercią. Jacobus wynajął dla niej chatę, żeby tam sobie mogła umrzeć. Sprowadził parę sióstr ze szpitala, aby jej doglądały przez te kilka miesięcy. Jeżeli Jacobus nie zaślubił jej in extremis, co poczciwe siostry usiłowały przeprowadzić, to jedynie dlatego, że ona nie chciała nawet o tym słyszeć. Jak mówiły siostry, „umarła bez rozgrzeszenia”. Opowiadali, że nawet w chwili zgonu kazała Jacobusowi wyjść za drzwi. Dlatego pewnie sam nie przywdział żałoby; tylko córkę ubrał na czarno. Gdy była małą dziewczynką, widywano ją czasem na ulicy w towarzystwie służącej, Murzynki, lecz gdy podrosła, nie sądzę, by choć jeden krok zrobiła poza mur ogrodu. Musi mieć teraz przeszło osiemnaście lat. Taka była opowieść mego przyjaciela, wraz z posłowiem zawierającym takie szczegóły, jako to: że on sam nie sądzi, aby na wyspie znalazły się trzy osoby jakiegokolwiek społecznego stanowiska, z którymi by ta dziewczyna zamieniła jedno słowo; że jakaś kuzynka braci Jacobusów, osoba podeszła w latach, znaglona ostateczną biedą zgodziła się być guwernantką małej. Co zaś się tyczy zajęcia Jacobusa (będącego solą w oku jego brata), to wybór ten należy uznać za rzecz z jego strony mądrą. Dzięki niemu bowiem ma styczność jedynie z ludźmi obcymi, bawiącymi tu przejazdem; każde zaś inne zajęcie, w rodzimym środowisku, stawiałoby go tylko w różnego rodzaju kłopotliwych sytuacjach. Człowiek ten nie jest pozbawiony taktu — tyle tylko, że powoduje nim wrodzony bezwstyd. Bo w imię czego chowa u siebie tę dziewczynę? To właśnie boli wszystkich najmocniej. Pomyślałem nagle (i z głęboką odrazą) o tamtym drugim Jacobusie, nie mogąc się powstrzymać od chytrej uwagi: — Myślę, że gdyby trzymał ją przy gospodarstwie, w kuchni, dajmy na to w charakterze pomywaczki, i gdyby od czasu do czasu wytargał ją za czub i kropnął po uchu, to jego stanowisko bardziej odpowiadałoby przyjętym regułom i mniej by raziło tę szanowną kastę, do której i on się zalicza. Mój rozmówca nie był na tyle głupi, żeby nie pojąć, o co mi chodziło, i niecierpliwie Wzruszył ramionami. — Pan nie rozumie. Przede wszystkim ona nie jest Mulatką. A co skandal, to skandal. Trzeba ludziom ułatwić jakoś zapomnienie. Ośmielę się twierdzić, że lepiej byłoby dla niej, gdyby zrobiono z niej pomywaczkę albo coś takiego. To prawda, że on usiłuje zbijać grosz małymi środkami wszelkiego rodzaju; ale w takim interesie nigdy nikomu nie zawadzi mieć jak najwięcej szans wypłynięcia na wierzch. Wyszedł, pozostawiając mi nową wizję Jacobusa i jego córki, wizję bytowania dwojga samotnych wyrzutków na odludnej wyspie: dziewczyna chroni się w domu jak w pieczarze skalnej, a Jacobus wyrusza na poszukiwanie jakiejś strawy dla obojga, którą spodziewa się znaleźć na wybrzeżu — zupełnie jak dwoje rozbitków żyjących ciągłą nadzieją na jakiegoś zbawcę, który ich w końcu sprowadzi do ponownego zetknięcia z resztą ludzkości. Ale cielesna rzeczywistość Jacobusa nie odpowiadała owej romantycznej wizji. Gdy znów, jak zwykle, zaszedł na pokład i popijając z wolna kawę pytał mnie, czy jestem zadowolony — słuchałem tylko jednym uchem komeraży portowych, które powoli cedził nie nadużywając głosu swoją niskobrzmiącą mową. Dość wtedy miałem swych własnych kłopotów. Mój statek był już zakontraktowany, głowę miałem zaprzątniętą pomyślnym i szybkim rejsem powrotnym, aż tu nagle potykam się o niedostateczną ilość worków. Katastrofa! Zapas jednego specjalnego gatunku, tak zwanych „kieszeni”, snadź całkiem się wyczerpał. Zamówiona partia towaru miała wkrótce nadejść — już płynęła w drodze do nas, gdy tymczasem załadunek mego statku utknął w martwym punkcie; było się o co martwić. Moi odbiorcy, którzy mnie w chwili przybycia witali z taką serdecznością, teraz, w charakterze dostawców–kontrahentów, słuchali moich utyskiwań grzecznie, lecz nie kwapiąc się z ratunkiem. Ich pryncypał, ten staropanieński chudzielec; który się gorszył już samą rozmową o nieczystym Jacobusie, wyłuszczył mi swój pogląd na rzecz ściśle po kupiecku. — Mój drogi kapitanie — skurczył swe garbowane policzki do łaskawego, rekinowatego uśmiechu — nie poczytywaliśmy sobie za moralny obowiązek uprzedzić pana o możliwych brakach, póki pan nie podpisze kontraktu. Ściśle mówiąc, pańską rzeczą było zabezpieczyć się przed ewentualną zwłoką. Ale my, rzecz prosta, nie będziemy wyzyskiwali tego na naszą korzyść. Nikt tu, doprawdy, nie jest winien. —Myśmy się sami nie spostrzegli — kończył, sadząc się na ton szczerego wynurzenia i łżąc najwyraźniej. Wyznam, że po tej suchej perorze zachciało mi się pić. Hamowana wściekłość przeważnie ma taki skutek; i wówczas, wlokąc się bez celu, przypomniałem sobie wysoki gliniany dzban w kupieckiej izbie Jacobusowego „składu”. Ledwie kiwnąwszy głową zebranym tam panom, zalałem swoje oburzenie najpierw jednym zimnym haustem, potem drugim, aż ogarnęło mnie zniechęcenie i usiadłem zatopiony w smętnych rozmyślaniach. Tamci czytali, rozmawiali, palili, rzucali sobie ponad moją głową jakieś niezbyt wybredne żarciki. Jednakże moja niechęć towarzyska została uszanowana. Jakoż, nie odezwawszy się do nikogo, wstałem i wyszedłem, ale chyba po to tylko, aby najniespodziewaniej wśród zamętu sklepowego natknąć się na wyrzutka Jacobusa. — Witam pana, panie kapitanie, cieszę się, że pana widzę. Co? Już na wyjezdnym? W ostatnich dniach coś mi pan nie wygląda za dobrze. Dało panu w kość, co? Był bez marynarki i jego słowa miały w sobie zwykły ton handlowy, lecz czuło się w nich jakąś ludzką nutę. Kordialność ta była kupiecka wprawdzie, lecz i do takiej nie mogłem, jako obcy, mieć tytułu. Naprawdę byłem przekonany (wnosząc z kierunku jego ciężkiego spojrzenia ku półce), że będzie mi wpychał „wzmacniający nerwy środek Clarksona”, więc rzekłem porywczo: — Mam kłopot z tym swoim ładunkiem. Czujny pod swoją senną, obszerną maską o sklejonych ustach, pojął od razu i ruchem głowy wyraził taką zachętę, że puściłem wodze rozjątrzeniu tłumacząc: — Tysiąc sto worków trzykorcowych na pewno można by znaleźć w osadzie. Chodzi tylko o to, żeby je odszukać. Znów ten lekki gest dużej głowy i wśród hałaśliwego ruchu w składzie spokojny szept: — Rzecz jasna. Ale ci, którzy by mogli mieć te trzykorcówki zarezerwowane, nie zechcą ich sprzedać. Może im samym potrzebne. — To samo mówią moi odbiorcy. Nie sposób kupić. Bujda! Po prostu nie chcą. Wolą mieć statek w zawieszeniu. Ale gdybym wytrzasnął skądś taką ilość, musieliby… Słuchaj, Jacobus! pan jesteś tym człowiekiem, który może wytrząsnąć taką rzecz z rękawa. Zaprzeczał ciężkim kołysaniem dużej głowy. Stałem przed nim bezradnie, przykuty spojrzeniem, tych oczu, przysłoniętych jakby mgiełką, oczu człowieka, który przeszedł jakiś wstrząsający kryzys. — Niepodobna tu spokojnie porozmawiać — szepnął nagle. — Jestem ogromnie zajęty. Ale gdyby pan zechciał pójść do mnie do domu i zaczekać… Stąd będzie mniej niż dziesięć minut. A prawda, nie zna pan drogi. Zawołał o surdut i oświadczył, że gotów mnie sam zaprowadzić. Miał zaraz wrócić do składu, na jakąś godzinę, żeby pokończyć interesa, a potem już swobodnie omówić ze mną tę sprawę trzykorcowych worków. W program ten wtajemniczył mnie cicho przez półprzymknięte wargi; jego nieruchomy ciężki wzrok spoczywał na mnie jak zwykle spokojnie — wzrok człowieka strudzonego — lecz był to również wzrok badawczy. Nie miałem pojęcia, czego się we mnie chce doszukać, i milczałem zaciekawiony. — Proszę zaczekać u mnie w domu, aż się uwolnię i będę mógł z panem swobodnie to omówić. Zgoda? — Najchętniej — zawołałem. — Ale nie mogę obiecywać… — Oczywiście, Nie oczekują obietnicy. — Nawet nie mógłbym przyrzec, iż spróbuję pewnego posunięcia, które mam na myśli. Trzeba się naprzód zorientować… hm! — Doskonale! Co będzie, to będzie. Poczekam na pana tak długo, jak pan zechce. Cóż mi innego pozostało w tej piekielnej dziurze? Nie dokończyłem jeszcze tego wynurzenia, a już ruszyliśmy naprzód wydłużonym krokiem. Skręciliśmy parę razy wchodząc na koniec w ulicę zupełnie pozbawioną ruchu, nieomal wiejską uliczkę, wybrukowaną kamieniami, które gnieździły się w kępach trawy. Dom przylegał do pobocza drogi. Miał tylko jedną kondygnację na wysokiej podmurówce z nie ociosanych brył kamiennych, tak że idąc wzdłuż niego głowy mieliśmy poniżej okien. Wszystkie żaluzje były szczelnie zasunięte, podobne do zamkniętych oczu, toteż domostwo miało pozór uśpionego twardym snem w poobiednim słońcu. Wchodziło się bocznym wejściem z alei zarośniętej trawą jeszcze bardziej niż ulica; wąskie drzwi zamykały się tylko na klamkę. Jacobus, przepraszając, że mnie wyprzedza dla pokazania drogi przez ciemny pasaż, prowadził mnie po nagich taflach posadzki przez jakiś pokój, który mi się wydał stołowym. Pokój oświetlało troje oszklonych drzwi, szeroko otwartych na werandę lub raczej ganek, którego kolumnada z czerwonych cegieł biegła wzdłuż całej ściany domu wychodzącej na ogród. Ogród ten był rzeczywiście wspaniały. Gładkie, zielone trawniki na pierwszym planie i przepych labiryntu klombów, rozpostartych wokół basenu ciemnej wody obramionego marmurem, a w oddali gęstwa liści najrozmaitszych drzew, ukrywająca dachy innych domów. Miasto mogło być hen, o całe mile.. Była to lśniąca barwami samotnia, marząca w upalnej, rozkosznej ciszy. Tam gdzie długi cień zacisznie słał się w poprzek klombów, w mrocznych zakątkach zmieszane barwy kwiatów przybierały szczególnie efektowną okazałość. Stałem jak urzeczony. Jacobus ujął mnie delikatnie powyżej łokcia, zmuszając do zrobienia półobrotu w lewo. Nie zauważyłem przedtem dziewczyny. Siedziała w niskim, głębokim, wiklinowym fotelu i ujrzałem ją w czystym profilu jak postać z makaty i tak samo nieruchomą. Jacobus puścił moje ramię. — To jest Alicja — oznajmił cichym głosem; ten jego przytłumiony sposób mówienia sprawił, że brzmiało to jak jakieś poufne zwierzenie, tak bliskie, iż kiwnąłem tylko głową na znak potwierdzenia i szepnąłem: „Rozumiem, rozumiem.” Oczywiście, nic nie rozumiałem. Nikt z nas nic nie rozumiał. Staliśmy obaj, jeden obok drugiego, spoglądając ku dziewczynie. Przez ten cały czas ani drgnęła, zapatrzona przed siebie nieruchomym wzrokiem, jak gdyby miała widzenie jakiegoś fantastycznego orszaku, przesuwającego się przez ogród w bogactwie świetlanej pożogi słonecznej i w przepychu kwiatów. Wtem, skończywszy swe rojenia, zatoczyła wzrokiem dookoła i spojrzała w górę. A tak, jak ja nie zauważyłem jej od razu, podobnie moja obecność uszła jej uwagi, dopóki nie zobaczyła mnie przy boku ojca. Żywszy ruch jej ciężkich powiek, szersze otwarcie rozmarzonych oczu, utkwionych w chwilę potem we mnie, usuwały wszelką co do tego wątpliwość. W jej zdumieniu krył się jakiś lęk, po którym nastąpił błysk jak gdyby gniewu. Jacobus, wymówiwszy dostatecznie głośno moje nazwisko, rzekł: „Rozgość się pan, panie kapitanie — ja zabawię niedługo” — i pośpiesznie wyszedł. Zanim zdążyłem złożyć ukłon, już znalazłem się sam na sam z dziewczyną — której, uprzytomniłem to sobie nagle, nie widział żaden mieszkaniec tego miasta od chwali, gdy uznała potrzebę noszenia długich włosów. A wyglądały one tak, jak: gdyby od owego czasu były nietknięte — masa czarnych lśniących loków, niedbale skręconych na głowie w wysoki zwój. Wymykały się spod niego w nieładzie luźne kosmyki zwisające z obu stron jaśniejącej białością twarzy; masa włosów tak gęsta i obfita, że na sam ich widok czuło się ucisk ich wagi na ciemieniu, a przy tym wrażenie jakiejś przewspaniale cynicznej niesforności. Pochyliła się naprzód podciągając skrzyżowane nogi; nędzna narzutka bursztynowej barwy, obszyta falbaną i cienka, uwydatniała gibkie młode ciało, sprężone w głębi niskiego fotela, jak gdyby przyczajone do skoku. Uchwyciłem jedno czy dwa lekkie, dygocące drgnienia, które wyglądały dość niezwykle, jak zamierzony sus do ucieczki. Po nich nastąpił absolutny bezruch. Nagła trwoga obudziła się i we mnie; i już chciałem pobiec za Jacobusem, lecz opanowawszy ten niedorzeczny odruch wziąłem krzesełko, postawiłem je niezbyt daleko od niej, usiadłem rozważnie i zacząłem mówić na temat ogrodu, nie dobierając słów, lecz nadając im łagodną pieszczotliwość, jaką się zwykło stosować przy obłaskawianiu wystraszonego, dzikiego zwierzątka. Nie byłem nawet pewny, czy mnie rozumie. Nie podnosiła twarzy i nie próbowała spojrzeć w moją stronę. Mówiłem wciąż tylko po to, żeby zapobiec jej ucieczce. Znów przebiegło ją kilka takich jak poprzednio stłumionych drgnień, które śledziłem z trwożnie zapartym oddechem. Ostatecznie nasunął mi się domysł, że to niedostateczność jej stroju nie pozwalała jej zerwać się jednym wielkim skokiem i uciec. Wiklinowy fotel był z przylegających do niej rzeczy najbardziej zasobny w materię. To, co miała na sobie pod spłowiałobursztynową, luźną narzutką, musiało być nader wiotkie i przejrzyste. Taki stan rzeczy nie może ujść uwagi, co tu mówić. Było to zupełnie oczywiste. Co prawda, onieśmielało mnie to zrazu, lecz ten rodzaj zmieszania łatwo mija, jeśli człowiek nie jest ograniczony niewolniczymi przesądami. Nie spuszczałem z Alicji wzroku. Paplałem dalej z przymilną słodyczą, a pamięć o tym, że niezawodnie żaden obcy mężczyzna nigdy jeszcze do niej nie przemówił, dodawała mi pewności siebie. Nie wiem, dlaczego miałoby się do tej sytuacji zakraść jakoweś wzruszenie. Ale się zakradło. I właśnie gdy zacząłem to spostrzegać, jakiś słaby okrzyk przeciął moją płynną, gładką mowę. Okrzyk ten nie pochodził od dziewczyny. Rozległ się za mną i sprawił, że raptem odwróciłem głowę. Pojąłem natychmiast, że zjawisko stojące w drzwiach jest ową leciwą krewną Jacobusa, ową damą do towarzystwa, guwernantką. Stała tam jak rażona gromem, podczas gdy ja podniosłem się z krzesła i złożyłem jej niski ukłon. Damy dworu Jacobusa widocznie spędzały dni w lekkim przyodziewku. Ta przysadzista, krępa jejmość, z twarzą podobną do ogromnej pomarszczonej cytryny, z oczyma jak paciorki i zmierzwionymi włosami żelazistej barwy, była ubrana w jakąś leciutką jedwabną suknię o odcieniu przypominającym popiół. Zwieszała się ona z jej grubego karku aż do stóp z prostotą niczym nie przybranego szlafroka. Suknia ta nadawała jej wygląd iście walcowaty. — Jak pan tu się dostał? — krzyknęła. Nim zdążyłem coś rzec, znikła i zaraz usłyszałem z dalszej części domu świdrujące w uszach, zmieszane głosy zaprzeczeń. Widać nikt nie umiał powiedzieć, jak się tu dostałem. Po chwili, z wielkim wrzaskiem dwu towarzyszących jej Murzynek, wtoczyła się z powrotem w drzwi, rozjuszona. — Co pan tu robi? Zwróciłem się ku dziewczynie. Siedziała już wyprostowana, z rękami na poręczach fotela. Odwołałem się do niej. — Ufam, panno Alicjo, że pani im nie pozwoli wyrzucić mnie na ulicę. Jej wspaniałe czarne oczy zwęziły się w podłużny kształt, omiotły mnie z jakimś nieokreślonym wyrazem, po czym rzuciła głosem szorstkim i wzgardliwym coś w rodzaju wyjaśnienia po francusku: — C’est papa. Po raz drugi złożyłem niski ukłon starej damie. Obróciła się do mnie plecami, ażeby wypędzić swe czarne dworki, a potem, obejrzawszy moją osobę w szczególny sposób jednym maleńkim, prawie zamkniętym oczkiem, przy czym twarz miała ściągniętą po tej stronie, jakby nabrzmiałą od fluksji, zrobiła krok ku werandzie, siadła w pewnej odległości na bujającym fotelu i wzięła ze stolika robótkę na drutach. Zanim się do niej zabrała, zatopiła jeden z drutów w swojej siwej szopie i pogrzebała nim tęgo. Jej główne odzienie, szata w rodzaju nocnej koszuli, przylegało do jej wiekowych, przysadzistych i rozlanych kształtów. Na nogach miała białe pończochy bawełniane i wydeptane pantofle z brązowego aksamitu. Na nożnym oparciu bujaka wyzierały natrętnie jej stopy powyżej kostek. Dłubiąc na drutach zaczęła się z lekka kołysać. Zająłem znów swoje miejsce na krzesełku i siedziałem cichutko, gdyż nie dowierzałem tej babie. A nuż rozkaże mi odejść? Wyglądała na zdolną do wyrządzenia wszelkiej zniewagi. Raz czy dwa parsknęła gniewnie; zapamiętale machała drutami. Nagle z jej rury oddechowej wyleciało piskliwe pytanie w języku francuskim, zwrócone do dziewczęcia, pytanie, które przekładam na mowę potoczną: — Co to się twemu ojcu znów ubrdało? Młode stworzenie wzruszyło ramionami tak wyraziście, że ruch ten aż zakołysał całym jej ciałem w luźnej matince; i głosem niespodzianie szorstkim, a jednak ponętnym dla zmysłów, jak pewne gatunki cierpkich młodych win, które się wszakże pija z przyjemnością, dorzuciła: — To jakiś kapitan. Daj mi spokój, dobrze? Bujak zakołysał się szybciej, cienki starczy głos zapiszczał jak świstawka: — Z ciebie i twego ojca dobrana parka. On nie ma żadnych skrupułów, to przecież wiadomo. Ale tegom się nie spodziewała. Pomyślałem, że najwyższy czas przewietrzyć moją zależałą francuszczyznę. Nadmieniłem skromnie, lecz stanowczo, że tu chodzi o interes handlowy. Mam do omówienia pewną sprawę z panem Jacobusem. Posłyszałem w zamian szyderczy pisk: — Biedne niewiniątko. — Po czym, zmieniając ton: — Sklep jest do interesów. Dlaczego pan nie idzie rozmówić się z nim w sklepie? Zapamiętałe ruchy jej palców pospołu z migającymi drutami przyprawiały mnie o zawrót głowy; i znów piskliwe oburzenie: — Siedzieć tu, wybałuszać oczy na dziewczynę… to pan nazywa sprawą handlową? — Nie — rzekłem potulnie — to nazywam przyjemnością, nieoczekiwaną przyjemnością. I jeśli panna Alicja nie ma nic przeciwko… Zrobiłem pół obrotu ku niej. Cisnęła mi gniewne i wzgardliwe: „Nic mnie to nie obchodzi!”, i opierając łokieć na kolanach podparła dłonią podbródek — niewątpliwie podbródek Jacobusa. A te ciężkie powieki, te czarne oczy o zagniewanym,— uporczywie wpatrującym się spojrzeniu, też przypominały Jacobusa, Jacobusa kupca hurtowego, tego, z którym się liczono. I zarys jej brwi był ten sam, twardy i złowrogi. Tak! Wyśledziłem, w niej podobieństwo do nich obu. Zacząłem się przychylać do daleko idącego, zdumiewającego wniosku, że właściwie obaj Jacobusowie są pięknymi mężczyznami. Rzekłem: — O, w takim razie będę na panią wybałuszał oczy dotąd, aż się pani uśmiechnie. Była łaskawa obdarzyć mnie jeszcze niegodziwiej lekceważącym: „Nic mnie nie obchodzi.” Na to rozległ się wrzaskliwy pisk nieczułej staruchy: — Co za bezwstyd! A i ty także! Nie obchodzi! Idź przynajmniej i włóż coś na siebie. Do czego to podobne tak siedzieć przed tym żeglarskim motłochem. Słońce zabierało się do odejścia z Perły Oceanu na inne morza, na inne lądy. Okolony murem, pełen już cieniów ogród płonął od barw, jak gdyby kwiaty zwracały światło wchłonięte za dnia. Z dziwacznej jejmości wyłoniło się zdecydowane babsko. Namawiała dziewczynę do gorsetu i spódnicy z tak plugawą, niekrępującą się szczerością, że mnie to upokarzało. Czyż tu liczono się ze mną nie więcej niż z drewnianym manekinem? Dziewczyna ucięła: — Nie chcę! Nie było to ordynarne odfuknięcie złego dziecka; miało w sobie jakiś ton rozpaczy. Najwyraźniej ja, nieproszony gość, zakłóciłem równowagę ich ustalonych zwyczajów domowych. Stara robiła drutami z, obłędną akuratnością, utkwiwszy oczy w robótce. — O, ty jesteś nieodrodną córką, swego ojca! I to mówi o wstąpieniu do zakonu! Dać się tak oglądać chłopu! . — Przestań. — Bezwstydne stworzenie! — Stara czarownico — wyrzekła dziewczyna dosadnie, nie zmieniając swej zadumanej pozy ze wspartym na dłoni podbródkiem i oczyma wpatrzonymi daleko poza ogród. Było to, jakby kocioł przyganiał garnkowi. Stara zerwała się z bujaka, grzmotnęła robótką o ziemię i trzęsąc krągłymi członkami, co doskonale dało się widzieć poprzez oblepiające je odzienie, toczyła się ku dziewczynie zupełnie nieporuszonej. Uczułem pewien rodzaj dreszczu, gdy ta leciwa powinowata Jacobusa, stchórzywszy snadź wobec postawy dziewczęcia, zawróciła prosto ku mnie. Była, jak zauważyłem, uzbrojona w drut od robótki; i gdy podniosła rękę, zdawało się, że zamierza ugodzić nim swe mnie jak dzirytem. Ale użyła go tylko do poskrobania się w głowę, obserwując mnie przez ten czas z niewielkiej odległości swym jednym, półprzymkniętym okiem i twarzą skurczoną z jednej strony jakimś niesamowitym grymasem. — Mój kochany panie — rzekła ni stąd, ni zowąd — czy panu się zdaje, że będzie chleb z tej mąki? — Spodziewam się, że tak. — Usiłowałem zachować niewymuszony ton konwersacji poobiedniej. — Przychodzę tu, proszę pani, w sprawie pewnej ilości worków. — Worków! Patrzcie no państwo! Czyż nie słyszałam, coś pan tam bajał tej paskudnej gałganicy? — Ty chciałabyś widzieć mnie już w mogile — odezwała się cierpko dziewczyna, siedząca ciągle bez ruchu. — W mogile! A ja to co? Żywcem pochowana, umarła przed śmiercią, a wszystko dzięki temu zatraconemu stworzeniu i jej miłemu ojczulkowi! — Krzyczała. W końcu zwróciła się do mnie. — Pan jesteś jednym z tych ludzi, z którymi on robi swoje interesy. No więc, dlaczego pan nie chcesz zostawić nas w spokoju, mój dobry człowiecze? To „zostawić nas w spokoju” zawierało nacisk. Była w tym jakaś grubiańska poufałość, wyższość, pogarda. Miałem to słyszeć jeszcze nie raz jeden, albowiem okazalibyście niedostateczną znajomość ludzkiej natury myśląc, że to była moja ostatnia wizyta w tym domu — domu, w którym przez tyle lat nie postała noga żadnej szanującej się osoby. Tak, doznalibyście zawodu wyobrażając sobie, że to przyjęcie od razu mnie wypłoszyło. A przede wszystkim — nie wypadało rejterować przed jakąś cudaczną grubiańską starą babą. Poza tym nie należy zapominać o moich niezbędnych workach. W ten pierwszy wieczór Jacobus zatrzymał mnie na obiedzie, uprzedziwszy jednak uczciwie, że nie wie, czy będzie w ogóle mógł coś dla mnie zrobić. Myślał już o tym. Obawia się, że to za trudne. Nie użył wszakże aż tylu słów, aby mi to wytłumaczyć. Za stołem siedziało nas tylko troje, gdyż dziewczyna za pośrednictwem wielokrotnych: „Nie chcę”, „Nie będę” i „Co mi tam”, zamanifestowała wszem wobec swoją wolę niesiadania do stołu, niejedzenia obiadu, nieruszenia się z werandy. Stara kuzynka w rozdeptanych łapciach miotała się skrzecząc obelżywie, a Jacobus górując nad nią wydobywał z siebie tylko uśmierzające, gardłowe pomruki; mój udział w tym wszystkim był żartobliwy: rzuciłem z boku parę słówek, za które pod przykryciem nocy dostała mi się szpetna sójka w bok, pochodząca od łokcia starej damy czy też może od jej pięści. Powstrzymałem okrzyk. A przez cały ten czas dziewczyna nie raczyła nawet podnieść głowy i obdarzyć kogokolwiek z nas spojrzeniem. Wszystko to może brzmi dziecinnie — lecz owo przytłaczające rozjątrzenie miało wyraźny posmak tragizmu. Tak więc zasiedliśmy do stołu w bogatym świetle świec, a ona została tam, skulona, zapatrzona w ciemność, jak gdyby sycąc swój zły nastrój balsamiczną wonią cudnego ogrodu. Przed odejściem powiedziałem Jacobusowi, że wrócę nazajutrz dowiedzieć się, jak postępuje sprawa worków. Pokręcił na to z lekka głową. — Będę pana nawiedzał dzień w dzień, dopóki pan się z tym nie uporasz. Nie pozbędzie się pan mnie wcześniej. Uśmiechnął się blado nie otwierając grubych warg. — Dobrze, kapitanie, zgoda. — Potem, odprowadziwszy mnie do drzwi, z wielkim spokojem i powagą wymruczał na pożegnanie: — Czuj się pan tu jak u siebie w domu — i nie omieszkał nadmienić o sakramentalnej „łyżce zupy”, która się zawsze dla mnie znajdzie. Dopiero gdy słabo oświetlonymi ulicami schodziłem na nabrzeże, przypomniałem sobie, że byłem proszony właśnie dziś na obiad do państwa S.. A choć zirytował mnie ten mój brak pamięci (który jakoś niezręcznie byłoby tłumaczyć), nie mogłem oprzeć się myśli, że właściwie jemu zawdzięczam spędzenie wieczoru daleko zabawniej. Poza tym — sprawa handlowa. Ta święta sprawa… Bosy Negr dopędził mnie skacząc na złamanie karku po stopniach schodków nabrzeżnych; poznałem w nim Jacobusowego przewoźnika, który widać dokarmiał się w kuchni. Jego zwykłe „dobranoc, psze paa”, gdym już wstępował po trapie statku, zadźwięczało mi serdeczniej niż zazwyczaj. V Dotrzymałem słowa Jacobusowi. Nachodziłem jego dom. Zawsze zastawał mnie tam w porze popołudniowej, gdy wpadał na moment ze swego „składu”. Już od progu witały go dźwięki moich przemówień do Alicji; a gdy wieczorem powracał na dobre, mógłby był iść o zakład, że jeszcze usłyszy ich dalszy ciąg na werandzie. Witałem go kiwnięciem głowy. Siadał ociężale i cichutko i z wyczekującą aprobatą przyglądał się moim wysiłkom, by wywołać uśmiech na wargach jego Alicji. Nieraz mówiłem jej „Alicjo” w jego obecności. Czasami, zwracając się do niej, mawiałem: „Panno Co–Mi–Tam”, i suszyłem mózg sadząc się na trajkotanie, lecz ani razu nie udało mi się wyrwać jej z chmurnego, tragicznego odosobnienia. Bywały chwile, kiedy czułem, że wybuchnę i zacznę ją kląć siarczystymi piorunami. I wyobrażałem sobie, że gdybym to uczynił, Jacobus nie drgnąłby nawet. Nawiązało się pomiędzy nami jakieś niejasne wewnętrzne porozumienie. Muszę wyznać, że dziewczyna traktowała ojca dokładnie tak samo jak mnie. Bo i jakże mogło być inaczej? Traktowała mnie tak, jak traktowała swego ojca. Nigdy nie widziała mężczyzny przychodzącego z wizytą. Nie wiedziała, jak zachowują się mężczyźni. Należałem do tej gromady klientów, z którymi ojciec ma jakieś sprawy w porcie. Byłem człowiekiem bez znaczenia. Takim samym jak ojciec. Jedyni na świecie ludzie przyzwoici to ludzie tej wyspy, którzy nie Chcieli z nim się zadawać, ponieważ uczynił coś złego. Najwidoczniej w ten sposób stara panna Jacobus wytłumaczyła jej towarzyskie odosobnienie ich domu. Musiała przecież cośkolwiek powiedzieć! A miałem przeświadczenie, że z taką interpretacją pogodził się i Jacobus. Muszę powiedzieć, że stara rozsmakowała się w ciągłym poruszaniu tego tematu. Był on w jej ustach uniwersalnym wyjaśnieniem, źródłem wszelkich aluzji i docinków. Pewnego dnia Jacobus przyszedł wcześnie i skinąwszy, bym przeszedł do jadalni, gestem znużenia otarł czoło i oświadczył, że udało mu się zdobyć zapas trzykorcowych worków. — Mówiłeś pan, że brakuje pańskiemu statkowi tysiąc czterysta sztuk, kapitanie? — Tak, tak! — odpowiedziałem skwapliwie; ale on zachował spokój. Robił wrażenie bardziej znużonego aniżeli kiedykolwiek. — Otóż, kapitanie, możesz pan iść i powiedzieć swoim ludziom, że otrzymają tę ilość od mojego brata. Stałem z rozdziawionymi ustami, a wówczas dorzucił jeszcze swą zwykłą, łagodną formułę zapewnienia: — Przekona się pan, że wszystko będzie w porządku, kapitanie. — Czy mówił pan w tej sprawie z bratem? — Zdjęła mnie wyraźna trwoga. — I to za mnie? Przecież on musiał wiedzieć, że tylko mój statek „utknął” z braku worków. Jakim cudem… Znów wytarł czoło. Spostrzegłem, że był ubrany z niezwykłą starannością, w garnitur, którego na nim przedtem nie widziałem. Unikał mego wzroku. — Słyszałeś pan, rzecz prosta, ludzie mówią… Jest w tym dość prawdy… On… Ja… Myśmy rzeczywiście… przez wiele lat… — Głos mu zamarł do sennego szeptu. — Miałem mu, widzi pan, jedną rzecz do powiedzenia, rzecz, która… Szept ustał. Nie zamierzał mi powiedzieć, co to była za rzecz. Mniejsza z tym. Pilno mi było zanieść nowinę kontrahentom i czym prędzej wróciłem na werandę po kapelusz. Na hałas, jaki sprawiłem, dziewczyna wolno podniosła oczy i spojrzała w mym kierunku; nawet stara ciotka przerwała robótkę. Stanąłem na chwilę i w uniesieniu krzyknąłem: — Zuch z pani ojca, panno Co–Mi–Tam. Zuch prawdziwy! Moja ochoczość była przyjęta niechętnie i z pogardliwym zdziwieniem. Gdym czmychał przez pokój stołowy, Jacobus z niezwykłą poufałością chwycił mnie pod ramię i ciężko dysząc wysapał zaproszenie na „talerz zupy” tegoż wieczoru. Odpowiedziałem z roztargnieniem: „Mm? Co? A, dziękuję! Zapewne. Z przyjemnością” — i wymknąłem się. Zjeść z nim obiad? Naturalnie. Przez samą wdzięczność… Ale w jakieś trzy godziny potem, w cichej i mrocznej ulicy wybrukowanej okrąglakami, uświadomiłem sobie, że to nie sama tylko wdzięczność kieruje moje kroki do tego domu z prastarym ogrodem — domu, w którym od lat żaden inny gość prócz mnie nie był na proszonym obiedzie. Sama wdzięczność nie mogłaby trawić wnętrza człowieka w tak osobliwy sposób. Głód — tak; ale do Jacobusowego stołu głód mnie tak znów nie popychał. Dziewczyna i tym razem nie chciała siąść do stołu. Brała mnie złość i rozpacz. Stara rzucała mi z ukosa złośliwe spojrzenia. Nagle rzekłem do Jacobusa: — Proszę, włóż no pan tu, na talerz kawałek kurczęcia i trochę sałaty. Usłuchał, nie podnosząc oczu. Dołączyłem do tego nóż, widelec, serwetkę i zaniosłem wszystko na werandę. Ogród był jedną ciemnością, jak cmentarz kwiatów pogrzebanych w mroku, a ona, wciśnięta w swój fotel, snuła zda się żałobne medytacje nad zgonem światła i kolorów. Jedynie duszne aromaty snuły się niczym błędne, wonne duchy tego tłumu zgasłego kwiecia. Mówiłem płynnie, żartobliwie, przekonywająco, czule; mówiłem przyciszonym głosem. Dla kogoś stojącego z boku musiało to brzmieć jak błagalny szept kochanka. Za każdym razem, gdym w potoku słów robił wyczekującą przerwę, odpowiadało mi tylko głębokie milczenie. Było to jakby nakłanianie do spożycia darów siedzącą statuę. — Kiedy sobie pomyślałem, że pani tam siedzi głodna w tych ciemnościach, nie mogłem przełknąć ani kęsa. Doprawdy, to okrucieństwo tak zaciąć się w uporze. Przecież ja się dręczę. — Co mnie to obchodzi! Miałem takie uczucie, jak gdybym jej zadał jakiś gwałt, jak gdybym ją tarmosił, może zbił. — Takie zachowanie pani będzie miało ten skutek, że już tu więcej nie przyjdę — zagroziłem. — Nie dbam o to! — Pani lubi, jak tu przychodzę. — Nieprawda! — odburknęła. Oparłem rękę na jej ramieniu; i gdyby zrobiła jakiś gest oporu, to doprawdy myślę, żebym nią potrząsnął. Lecz ani się ruszyła, i ten jej bezruch podziałał na mój gniew rozbrajająco. — Tak, lubi pani. Bo czyż inaczej zastawałbym panią dzień w dzień na werandzie? Po co pani tu przesiaduje? W domu jest tyle pokojów. Ma pani swój, siedziałaby pani w nim, gdyby nie chciała mnie pani widywać. Ale pani chce. I wie pani o tym. Uczułem pod ręką lekkie drżenie i zwolniłem uścisk, jak gdyby przestraszony tym objawem ożywienia w jej ciele. Aromatyczny zapach ogrodu powiał ku nam ciepłą falą, podobny do wonnego, dyszącego rozkoszą westchnienia. — Niech pan wróci do nich — szepnęła niemal tkliwie. Wchodząc z powrotem do jadalni spostrzegłem, że Jacobus spuścił wzrok. Postawiłem talerz z łoskotem na stole. Na ten demonstracyjny objaw złego humoru wymamrotał coś w przepraszającym tonie, ja zaś natarłem nań, jak gdyby obowiązany był zdać mi rachunek z tych „obrzydliwych dziwactw” — bodaj że tak je nazwałem. — Twierdzę z wszelką pewnością — rzekłem wyniośle — że kto jak kto, ale pani Jacobus jest odpowiedzialna za większość tych gorszących narowów. Z miejsca odskrzeczała mi w swój arogancki, gburowaty sposób: — Ejże? Dlaczegoż pan nie chcesz zostawić nas w spokoju, mój dobry człowiecze? Byłem zdumiony jej czelnością w obecności Jacobusa. Choć właściwie, czymże mógłby ją ukrócić? Stara za bardzo była mu potrzebna. Podniósł na chwilę ociężałe, senne oczy i zaraz je spuścił. Ta zaś wygłosiła swą ostateczną konkluzję: — Przecież już załatwiliście z sobą wasz interes, wy dwaj? A zatem… Babsko to posiadało typowy bezwstyd Jacobusów. A ta jej szarosiwa strzecha z męskim przedziałem na boku! Już–już zdawało się, że pogrąży w niej widelec, jak to zwykła była czynić z drutem od pończochy, ale jakoś się wstrzymała. Jej czarne oczki iskrzyły się jadowicie. Odwołałem się do siedzącego na honorowym miejscu gospodarza w sposób, że tak powiem, groźny: — A pan, panie Jacobus, cóż pan na to? Czy mam przyjąć, żeśmy już z sobą skończyli? Musiałem chwilę poczekać na odpowiedź. Była raczej niespodziewana i w zgoła innym duchu niż pytanie. — Moglibyśmy zrobić jeszcze, jak mniemam, kapitanie, ten interes z kartoflami. Przekona się pan, że… Uciąłem czym prędzej: — Jużem panu oświadczył raz, że nie handluję. Jego szeroka pierś wzdęła się i zapadła w niedosłyszalnym westchnieniu. — Pomyśl pan jeszcze nad tym, kapitanie — mamrotał cicho a wytrwale. Wybuchnąłem nieprzyjemnym śmiechem przypomniawszy sobie jego włóczęgę za tą woltyżerką — głębię namiętności pod cichą powierzchnią, która, nawet smagana pejczem (jak głosi legenda), nie była zdolna rozsrożyć się choćby tylko na podobieństwo burzy; było w tym coś z rybiej namiętności, jeśli w ogóle można wyobrazić sobie coś takiego jak namiętna ryba. W ten wieczór bardziej niż kiedykolwiek doznałem uczucia moralnej zgagi, której zawsze nabawiałem, się w tym domu, obciążonym kondemnatą wszystkich ludzi „przyzwoitych”. Nie chciałem zostać po obiedzie na cygaro; a gdy wsuwałem rękę w poduszkowate palce dłoni Jacobusa, powiedziałem sobie, że jestem po raz ostatni w jego domu. Mimo to jednak serdecznie uścisnąłem to jego masywne łapsko. Czyż mnie nie wybawił z ciężkiego kłopotu? Na kilka słów wdzięczności, które czułem się w obowiązku wypowiedzieć — i doprawdy zrobiłem to z ochotą — odrzekł rozciągając zwarte usta w swój melancholijny uśmiech: — Spodziewam się, że wszystko będzie jak należy, panie kapitanie — wysapał. — Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytałem z trwogą. — Że pański brat mógłby… — O, nie — rzekł uspokajająco. — On… Ten człowiek dotrzymuje słowa, kapitanie. Gdy opuszczałem progi tego domu, jak chciałem wierzyć, już po raz ostatni, nie mogłem pogodzić się z własnym sumieniem. Uświadomiłem sobie, że w rozważaniach pobudek Jacobusa nie byłem uczciwy, i oczywiście zaraz nazajutrz tam powróciłem. O, jakże jesteśmy słabi, nierozumni, niedorzeczni! I jak łatwo dajemy się ponieść wówczas, gdy nasza podniecona wyobraźnia skłoni nas ku drażniącemu podszeptowi żądzy! Obchodziła mnie ta dziewczyna nadzwyczaj; urzekła mnie posępnym wyrazem twarzy, upartym milczeniem, rzadkimi, wzgardliwymi słowami; zbałamuciła mnie swym wiecznym dąsem na zaciśniętych Ustach, czarną głębią swego utkwionego w dal spojrzenia, odwracanego ku mnie z wolna, jakby z pogardliwą prowokacją, po to ażeby w chwilę potem odwrócić się ode mnie z rozpaczliwą obojętnością. Naturalnie, wieść o moim przesiadywaniu tam rozniosła się po całym miasteczku. Zauważyłem pewną zmianę w zachowaniu się moich znajomych i nawet niejaką różnicę w ukłonach innych kapitanów, z którymi spotykałem się czy to na nabrzeżu, czy w biurach, dokąd mnie sprowadzały interesy. Staropanieński prokurent załatwiał mnie z oziębłą skrupulatnością i, że tak powiem, zakasując rąbek sukni, by jej nie splugawić. Miałem wrażenie, że kiedy szedłem nabrzeżem, sami Murzyni odwracali za mną głowy; co zaś do Jacobusowego przewoźnika, to jego „Dobranoc, psze–paa”, gdy wysadzał mnie na pokład, nie było już tylko serdeczne, ale miało ton zażyłej poufałości człowieka wtajemniczonego, współuczestnika w jakimś łajdactwie. Mój przyjaciel S., starszy, mijając mnie po drugiej stronie ulicy przesyłał mi ręką pozdrowienie z ironicznym uśmieszkiem. Młodszy, ten, którego ożeniono z podstarzałą sekutnicą, z tytułu dawnej przyjaźni oraz jak gdyby uiszczając dług wdzięczności, pozwolił sobie na słówko ostrzeżenia. — Niedobrze pan sobie poczyna w wyborze przyjaciół, stary druhu — rzekł z dziecinnym namaszczeniem. Ponieważ wiedziałem, że spotkanie braci Jacobus pobudziło całą cukrową Perłę Oceanu do zacietrzewionych komentarzy, byłem ciekaw, za co też mnie ganią. — Ja spowodowałem ten pierwszy krok, wiodący do ostatecznego pojednania, którego należy sobie życzyć ze wzglądów przyzwoitości, nie wie pan o tym? — Naturalnie, gdyby można się było pozbyć tej dziewczyny, ułatwiłoby… To mówiąc przybrał znów powagę szanującego się obywatela i dorzucił ubolewającym tonem: — Wszystkie panie w naszym kółku rodzinnym są zgorszone. Ale ja tymczasem poniechałem już wizyt i w kółku rodzinnym S., i w kółku rodzinnym D. Panny, co starsze, robiły na mój widok takie twarze, a tłum krewnych panienek przyjmował mnie z takim urozmaiceniem spojrzeń: bojaźni, podziwu, szyderstwa (oprócz panny Mary, która rozmawiała ze mną i patrzyła na mnie z ukrytym bolesnym współczuciem niczym na chorego), że bez trudności zerwałem z nimi wszystkimi. Oddałbym towarzystwo całego miasta za przesiadywanie u tej dziewczyny, burkliwej, pysznej i zgoła w nic nie odzianej poza tym swoim zwiewnym bursztynowym łaszkiem, głęboko wyciętym przy szyi. Z niesfornymi kosmykami włosów, okalającymi jej stężoną twarz, wyglądała, jak by co tylko wyskoczyła z łóżka w panice pożaru. Siedziała wsparta na łokciu, patrząc bez określonego celu. Dlaczego wytrzymywała moją bezmyślną gadaninę? I nie tylko to: czemu pudrowała się na moje przyjście? Może tak sobie wyobrażała robienie toalety, co wobec jej niedbałej opieszałości byłoby oznaką wielkiego wysiłku dla przyozdobienia swej osoby. Może się jednak myliłem. Pudrowanie twarzy mogło być jej codziennym nawykiem, a przesiadywanie na werandzie mogło znamionować obojętność, posuniętą tak daleko, że nie liczyła się z moim istnieniem. Cóż, dla mnie wychodziło to na jedno. Lubiłem się przyglądać, jak powoli zmienia pozy, obejmować wzrokiem znieruchomiałe na długo, z wdziękiem ułożone linie ciała, obserwować tajemnicze zapatrzenie jej wspaniałych czarnych oczu, z lekka wydłużonych, cokolwiek przymkniętych i kontemplujących próżnię. Była jak zaklęty twór o czole bogini, które wieńczył przepych rozczochranych włosów cygańskiej wietrznicy. Nawet jej obojętność miała w sobie coś uwodzicielskiego. Czułem, że coraz bardziej przywiązuję się do tej dziewczyny nićmi jakiegoś nieuchwytnego pragnienia, bo głowę miałem nie zawróconą — bynajmniej. I pogodziłem się już z przykrym samopoczuciem, w które zazwyczaj wtrącała mnie senna czujność Jacobusa, tak spokojna niby, a wyrazista; jak gdyby jakiś milczący pakt został zawarty między nami dwoma. Pogodziłem się z zuchwalstwem starej, puszczając mimo uszu jej ciągłe: „Czy nie zechciałbyś pan zostawić nas w spokoju, mój poczciwcze?”, z jej szyderstwami, z jej bezczelnym, przewrotnym wymyślaniem. Była to nieodrodna płonka z Jacobusowego szczepu. Bezpośrednio po odejściu od dziewczyny wymyślałem sam sobie najostrzejszymi słowami. Cóż to za szaleństwo? — dopytywałem się samego siebie. Był to jakby niewolniczy i upadlający nałóg. A potem powracałem do niej z głową niezamąconą, sercem niewątpliwie wolnym i nawet próżnym litości dla tej dziewczyny–wyrzutka (była niczym rozbitek na bezludnej wyspie) — lecz wracałem, jak gdyby omamiony jakąś nadzwyczajną obietnicą. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej niegodnego. Wspomnienie jej drżącego szeptu, gdy je— dna moja ręka legła na jej ramieniu, a drugą trzymałem talerz z kurczęciem, wystarczało mi, by złamać wszystkie cnotliwe postanowienia. Samo jej obelżywe milczenie mogło nieraz doprowadzić człowieka do wściekłego zgrzytania zębami. A jeżeli otwierała usta, to jedynie po to, by szkaradnie, po prostacku, cierpkim tonem odfuknąć coś wspólnikowi jej potępionego ojca, ku pełnej aprobacie starej ciotki, która przytakiwała jej urągliwym chichotem. Gdyby nie to, jej uwagi, wypowiadane zawsze tonem obraźliwej wzgardy, byłyby przeraźliwie pozbawione treści. Jakże mogło być inaczej? Ta łotrzyca, to pękate Jacobusowskie stare pudło w obcisłym szarym kitlu nie nauczyło jej wcale grzeczności. Grzeczność zapewne niekoniecznie jest potrzebna komuś, kto się urodził wyrzutkiem. Żaden zakład wychowawczy nie dałby się namówić do przyjęcia jej na wychowankę — ze względu na przyzwoitość. A Jacobus nie mógł się zdobyć na wysłanie jej gdzie indziej. Jakżeby to zrobił? Z kim? Dokąd? Zbyt mało miał w sobie przedsiębiorczości, ażeby pomyśleć o jakim innym miejscu osiedlenia. Namiętność miotała nim, uczepionym cyrkowego trenu, z jednego obcego wybrzeża na drugie, lecz kiedy burza ucichła, przydryfował — przywlókł się bezwstydnie tu, gdzie będąc wyrzutkiem pozostał jednak latoroślą Jacobusów, jednego z najstarszych rodów na wyspie, starszego nawet od francuskich. Jakiś Jacobus musiał być już przy zgonie ostatniego dodo… Dziewczyna nie uczyła się niczego, nigdy nie przysłuchiwała się rozmowom towarzyskim, nic nie wiedziała, o niczym nie słyszała. Umiała czytać, zapewne, lecz jedyną dostępną dla niej lekturę stanowiły gazety sprowadzane dla kapitańskiej izby Jacobusowego „składu”. Jacobus miał zwyczaj co pewien czas zabierać do domu te zadrukowane płachty, poplamione już i ponaddzierane. Ponieważ nie potrafiła uchwycić znaczenia żadnej z poruszanych tam spraw oprócz sprawozdań sądowo–policyjnych i kroniki przestępstw, utworzyła sobie pogląd na świat cywilizowany jako na widownię morderstw, porywań, kradzieży, rozpraw nożowniczych i wszelkiego rodzaju desperackich gwałtów. Anglia i Francja, Paryż i Londyn (dwa miasta, o których, zdaje się, słyszała) były to w jej pojęciu ścieki ohydy dymiące oparem krwi w przeciwstawieniu do jej wysepki, gdzie drobna kradzież stanowiła prawie miernik przeciętnych występków, jeśli pominąć trafiającą się niekiedy poważniejszą zbrodnię — i to jedynie wśród kulisów, sprowadzonych do robót na plantacjach cukru, albo też pośród miejscowych Murzynów. Ale w Europie te rzeczy działy się co dzień, dokonywane przez znieprawione społeczeństwo białych ludzi, spośród których, jak wytykała ta wszeteczna, arystokratyczna stara panna Jacobus, wędrowni żeglarze, mający konszachty z jej szacownym ojczulkiem, byli najpodlejsi z podłych. Nie można jej było dać pojęcia o proporcji. Anglia, przypuszczam, w jej wyobraźni nie przekraczała swym obszarem Perły Oceanu; a w takim razie ta nieduża połać ziemi mogła jej się istotnie wydawać dymiącym krwią pobojowiskiem splądrowanych domów. Nie można jej było przekonać, że te okropieństwa, którymi karmiła wyobraźnię, giną w całości unormowanego życia, tak jak parę kropel krwi ginie w oceanie. Zwracała ku mnie na chwilę przymrużone oczy spojrzeniem nie rozumiejącym i odwracała wzgardliwie swą upudrowaną twarz bez słowa. I żeby choć zadała sobie trud wzruszenia ramionami! Wtedy to właśnie ostatnia poczta przywiozła najświeższy wypiek dzienników donoszących o szeregu zbrodni w londyńskim East Endzie, jak również o sensacyjnym porwaniu we Francji i cudownie zorganizowanym zbrojnym rabunku w Australii. Pewnego popołudnia przechodząc przez jadalnię usłyszałem na werandzie piskliwy głos pani Jacobus wrzeszczącej z jadowitą zawziętością: — Nie wiem, co twój szacowny tatuś knuje z tym drabem. Ale to jest właśnie taki pan, który byłby zdolny uprowadzić cię w jaki daleki kąt, a potem, którego dnia, poderżnąć ci gardło dla twoich pieniędzy. Fotele obu pań dzieliło przeszło pół werandy. Wszedłem i usiadłem zamaszyście w samym środku. — Tak jest, tak właśnie postępujemy z dziewczętami w Europie — zacząłem ponurym, rzeczowym tonem. Pani Jacobus była, zdaje mi się, mocno stropiona moim niespodzianym nadejściem. Zwróciłem się do niej z wyrazem zimnego okrucieństwa: — A co się tyczy starych, niecnych bab, to naprzód dusi się je z wolna, potem kraje na kawałki i rzuca precz, jeden kawałek tu, drugi tam. Znikają… Utrzymywać, że ją przeraziłem, byłoby przesadą. Stropiła ją wszakże moja wojowniczość, tym bardziej że zawsze zwracałem się do niej z grzecznością, na którą nie zasługiwała. Jej pulchne ręce z robótką osunęły się pomału na kolana. Nie odezwała się słówkiem, przygwożdżona mym srogim, zdecydowanym spojrzeniem. A gdy nareszcie odwróciłem od niej oczy, położyła delikatnie robótkę i niedosłyszalnym krokiem wycofała się z werandy. Ściśle mówiąc zniknęła. Ale nie ona mnie obchodziła. Patrzyłem na dziewczynę. Dla niej to przychodziłem tu dzień w dzień, zatroskany, zawstydzony, płonący; tu, blisko niej, doznawałem jedynego w swoim rodzaju uczucia, któremu folgowałem z trwogą, pogardą dla samego siebie i z roz— koszą, jak gdyby to była jakaś tajemna zdrożność mająca mnie zgubić, nałóg zażywania takiego czy innego środka, który rujnuje i upadla swoich niewolników. Patrzyłem na nią ogarniając ją spojrzeniem od czubka rozczochranej głowy poprzez piękną linię ramion i wypukłość bioder, poprzez smukły kształt udrapowanych członków aż do samego dołu, do drobnej, delikatnej kostki pod zdartą, zbrukaną falbaną; i aż do czubka lichego, niebieskiego pantofelka na obcasie, spadającego z jej foremnej stopy, którą z lekka potrząsała szybkim, nerwowym ruchem, jak gdyby zniecierpliwiona moją obecnością. I miałem wrażenie, że w zapachu wszystkich kwiatów wdycham jej osobliwy, niewytłumaczony powab, arcyperfumę owej wiecznie rozdrażnionej branki tego ogrodu. Patrzyłem na zaokrąglenie jej podbródka, podbródka Jacobusowego, odęte grymaśnie, czerwone usta w wybielonej pudrem twarzy; zdecydowane zarysy policzków, okruszyny bieli na brwiach, prostych i posępnych; na podłużne oczy, łyskające wąską smużką płynnego białka i nieruchomą, intensywną czernią, oczy wpatrzone gdzieś bez żadnej myśli i tak stałością tego zapatrzenia pochłonięte, jak gdyby dziewczyna zapatrzyła się w swój własny, samotny wizerunek, odbity w jakimś odległym zwierciadle, ukrytym wśród drzew przed moim wzrokiem. I raptem, nie podnosząc na mnie oczu, jak by mówiła do siebie, zapytała głosem cokolwiek chrypliwym, a przecież głębokim i jak zwykle poirytowanym: — Dlaczego pan tu przychodzi i przychodzi? — Dlaczego ja tu przychodzę i przychodzę? — powtórzyłem zaskoczony. Nie umiałem odpowiedzieć. I nawet samemu sobie nie mogłem powiedzieć szczerze, dlaczego tu przychodzę. — Na cóż zda się pytać mnie o to? — Nic, nic się na nic nie zda — rzekła w próżnią, z podbródkiem podpartym ręką, tą ręką, która nie wyciągała się ku żadnemu mężczyźnie, której nikt nigdy nie ujmował (gdyż nawet ja ująłem ją tylko za ramię), tą szlachetną, wytworną, cokolwiek męską ręką. Dobrze znałem ten szczególnie udatny kształt: szeroki u podstawy, zwężony w palcach, kształt ręki, dla której wszystko na świecie było tak nieuchwytne. Spróbowałem udanej wesołości. — Nie! Czy rzeczywiście zależy pani na tym, żeby wiedzieć? Wzruszyła niedbale wspaniałymi ramionami, z których podniszczona cienka zarzutka trochę się zsunęła. — O, mniejsza o to, mniejsza o to! Pod powłoką znudzenia coś się tliło. Rozjątrzyła mnie swoją wyzywającą nonszalancją, jakąś wykrętną prowokacją już w samej postaci, którą chciałem pochwycić. Rzekłem brutalnie: — Więc co? Czy pani myśli, że nie powiem pani prawdy? Zerknęła na mnie spod oka i wyszeptała samymi tylko wargami nabrzmiałymi dąsem: — Myślę, że pan się nie ośmieli. — Czy pani sobie wyobraża, że się pani boję? Co u licha… Zresztą, możliwe, że dokładnie nie wiem, po co tu przychodzę. Powiedzmy, razem z panną Jacobus, że po nic dobrego. Choć miewa pani z nią utarczki od czasu do czasu, zdaje się, że pani wierzy jej uwłaczającym bredniom. Odrzekła cierpko: — A komuż mam wierzyć? — Nie wiem — musiałem wyznać, ujrzawszy ją nagle bez żadnego oparcia, moralnie wyobcowaną werdyktem szanownego towarzystwa. — Jeśli chodzi o wybór, może pani wierzyć mnie. Poruszyła się z lekka i rzuciła znienacka, z wysiłkiem, jak gdyby przeprowadzała doświadczenie: — Co pan ma za interes z papą? — Czyżby pani nie wiedziała, jaki jest rodzaj zająć pani ojca? No, no!… Sprzedaje prowianty statkom. Znów zesztywniała w swej skurczonej pozie. — Nie o to chodzi. Co sprowadza pana tu… do tego domu? — A jeżeli powiem, że to pani? Nie nazwie pani tego interesem? Co? Ale dość, porzućmy ten temat. To do niczego nie prowadzi. Mój statek będzie gotów do wyjścia w morze na pojutrze. Szepnęła, najwyraźniej przestraszona: „Tak niedługo”, zerwała się, podeszła do stolika i nalała sobie szklankę wody. Szła pośpiesznymi krokami, a jej dziewczęce ciało kołysało się niedbale wyżej bioder. Gdy przechodziła obok mnie, odczułem z dziesięciokrotną mocą urok tego szczególnego, obiecującego wrażenia, którego zwykłem szukać w jej bliskiej obecności. I pomyślałem z nagłą trwogą, że oto już koniec; że jeszcze jeden dzień i nie będę już mógł przychodzić na tę werandę, siadywać w tym fotelu i delektować się przewrotnie smakiem pogardy jej niedbałych póz; nie będę chłonąć prowokacji jej lekceważących spojrzeń i słuchać krótkich, obraźliwych uwag, rzucanych szorstkim a zniewalającym głosem. Poczułem nagły, przejmujący wstręt do wyruszenia na morze, jak gdyby rdzeń mej istoty odmienił się pod działaniem jakiejś moralnej trucizny. Musiałem użyć całej siły panowania nad swymi ruchami, tak jak na pomoście statku, ażeby ustrzec się od miotaniny, krzyków, gestykulowania, zrobienia jej sceny. Po co? O co? Nie miałem pojęcia. Po prostu chciałem pofolgować sobie jakimś gwałtem; lecz tylko wciskałem się w fotel usiłując zachować na swych wargach kształt uśmiechu; tego na wpół niedbałego, na wpół drwiącego uśmiechu, który był mi tarczą przeciw strzałom jej pogardy i przeciw obelżywym docinkom, miotanym we mnie przez staruchę. Dziewczyna wypiła wodę jednym haustem, z chciwością szalonego pragnienia, i osunęła się na najbliższe krzesło, jak gdyby w ostatecznym wyczerpaniu. Jej pozycja, tak jak i pewne tony jej głosu miały w sobie coś męskiego: rozstawione w przestronnej zarzutce kolana, zwieszone między nimi zaciśnięte ręce, ciało podane naprzód ze spuszczoną głową. Zapatrzyłem się w ciężki czarny zwój jej krętych włosów. Był ogromny, wieńczył jej pochyloną głowę koroną przygniatającego, a wzgardzonego przepychu. Wymykające się kosmyki zwisały prosto. Nagle spostrzegłem, że dziewczyna drży od stóp do głowy, jak gdyby ta szklanka zimnej wody z lodem zmroziła ją do szpiku kości. — Cóż to znowu? — rzekłem trwożnie, choć niezbyt współczująco. Potrząsnęła opuszczoną, przeciążoną głową i krzyknęła głosem zduszonym, lecz z wzrastającym naciskiem: — Precz! Precz! Precz! Wstałem i zbliżyłem się ku niej z dziwnym rodzajem zaniepokojenia. Popatrzyłem na jej krągły, silny kark, potem schyliłem się, by zajrzeć jej w twarz. I sam zacząłem lekko drżeć. — Cóż, u licha, tak panią rozjątrza, panno Co–Mi–Tam? Gwałtownie podała się w tył odrzuciwszy głowę poza oparcie krzesełka. I teraz jej gładka, pełna, drgająca szyja ukazała się memu zachwyconemu wejrzeniu. Oczy miała prawie zamknięte i tylko straszne lśnienie białek przezierało spod jej powiek, jak gdyby już nie żyła. — Co pani jest? — spytałem z trwogą. —Co panią tak przeraża? Zebrała się w sobie. Oczy jej były teraz wielkie, szeroko otwarte. Tropikalne popołudnie wydłużało cienie na rozprażonej, uznojonej ziemi w tym siedlisku zawiłych pożądań, oszalałych nadziei, gróz przechodzących wyobraźnię. — Mniejsza o to. Co tam! — Po chwili, odetchnąwszy, zaczęła mówić z tak przeraźliwą szybkością, że ledwie mogłem uchwycić sens tych zadziwiających słów: — Bo nawet gdyby mnie pan zamknął w jakimś lochu, tak zupełnie dokoła gładziutkim jak moja dłoń, to i tak jeszcze mogę się zadusić własnymi włosami. Przez chwilę, nie wierząc własnym uszom, chłonąłem w siebie te niezrozumiałe słowa. Kto kiedy może zgadnąć, jakie dzikie myśli przewijają się przez głowy naszych bliźnich? Co za potworne wizje gwałtu mogły zamieszkać pod niskim czołem tej dziewczyny, w którą wmówiono, że jej ojciec jest „zdolny do wszystkiego”, a to „wszystko” oświetlono raczej od strony nieszczęścia niż hańby, jako coś, czego naturalnie trzeba się wystrzegać i raczej bać się aniżeli wstydzić. Jakoż, zdawało się, że wstyd jest dla niej czymś tak samo obcym jak wszystko inne na tym świecie; a jej niewiedza nadawała nienawiści i obawie formę dziecinną i gwałtowną. Mówiła nie znając oczywiście wartości słów. Cóż mogła wiedzieć o śmierci — ona, która nie wiedziała nic o życiu? I tylko to, ten dowód opętania ślepym strachem sprawił, że jej dziwne słowa poruszyły mnie do głębi wzbudzając nie tyle litość, ile przerażenie i zdumienie. Pojęcia nie miałem, jak przedstawia sobie grożące jej niebezpieczeństwo. Coś w rodzaju porwania. To było całkiem możliwe, sądząc z gadaniny tej obmierzłej baby. Myślała snadź, że ją mogą dokądś uprowadzić ze związanymi rakami i nogami, ba, mogą jej nawet zakneblować usta. Gdym to sobie wyobraził, uczułem, jak by przede mną otwarto nagle pałającą czeluść olbrzymiego pieca. — Słowo honoru! — krzyknąłem — pani zwariuje w końcu, słuchając tej swojej obrzydliwej ciotki… — Śledziłem jej obłędny wyraz, drżące usta. Nawet policzki miała trochę jakby zapadnięte. Ale cóż ja, wspólnik zniesławionego jej ojca, ja, w zbrodniczej Europie „najpodlejszy z podłych”, co mogłem począć dla dodania jej otuchy? Doprowadzała mnie do rozpaczy. — Na miłość boską! Co pani ma na myśli? Co za krzywdę mogę pani zrobić? — Nie wiem. Najwyraźniej drżał jej podbródek. Patrzyła na mnie z najwyższą uwagą. Zbliżyłem się o krok do jej krzesła. — Nie zrobię nic. Przyrzekam pani. Czy to wystarczy? Czy pani zrozumiała? Nie zrobię nic a nic; a pojutrze odjeżdżam. Cóż innego mogłem powiedzieć? Zdawała się chłonąć moje słowa z taką samą łapczywością, z jaką wypiła szklankę wody. Szepnęła z drżeniem, owym przejmującym tonem, który już raz u niej słyszałem i który znów mię przeniknął tym samym wzruszeniem: — Panu bym wierzyła. Ale co do papy… — Bierz go licho! — Moje wzruszenie zdradziła brutalność tonu. — Dosyć mam już pani papy. Czy pani jest tak nierozsądna, by myśleć, że ja się go boję? On mnie nie może do niczego zmusić. Wszystko to brzmiało mi za słabo w obliczu jej niewiedzy. Lecz muszę stwierdzić, że „akcent szczerości”, jak powiadają, ma doprawdy nieprzepartą władzę. Skutek daleko przeszedł moje oczekiwania, a nawet wyobrażenia. Obserwacja zmiany zachodzącej w tej dziewczynie była jak przypatrywanie się cudowi — stopniowe, ale szybkie odprężenie w natężonym wzroku, w kurczowo napiętych mięśniach, w każdym włókienku jej ciała. To czarne, nieruchomo wlepione spojrzenie, w którym nie jeden raz czytałem jakiś tragizm, jakowąś chmurną zadumę, która mnie zwodziła, najzupełniej było teraz puste, próżne świadomego rozeznania czegokolwiek i nawet nie dostrzegające już mojej obecności; stało się cokolwiek senne na wzór Jacobusowego. I oto, z przewrotnością właściwą ludzkiej bestii, zamiast się cieszyć moim całkowitym powodzeniem patrzyłem na to zdumionym, a zarazem oburzonym okiem. Jakiś cynizm był w tym nietajonym przeinaczeniu się, prawdziwy bezwstyd Jacobusowski. Miałem wrażenie, że mnie oszukano w jakiejś nieco zagmatwanej grze, do której wszedłem wbrew zdrowemu rozsądkowi. Tak jest, oszukano mnie, z bezwzględnym pominięciem choćby form przyzwoitości. Lekkim, niedbałym i w swej niedbałości zwinnym, kocim ruchem wstała z krzesła, ignorując teraz mą obecność tak prowokująco, że w istnym napadzie gniewu nie cofnąłem się, choć stała tuż przy mnie w odległości mniejszej od stopy. Leniwie i bezszelestnie, ze swobodą osoby, która jest sama w pokoju, wyciągnęła swe piękne ramiona ze splecionymi dłońmi, kołysząc ciałem, z głową przegiętą z lekka w tył, z pogardliwą beztroską uwydatniając swe kształty, aby im ulżyć, rozprężyć się po wszystkich tych dniach; przesiadywania w drętwym bezruchu, gdy była tak wściekła i tak nastraszona. A wszystko to z najwyższą obojętnością, niewiarygodną wprost, obrażającą, oburzającą jak niewdzięczność podwojona zdradą. Może powinno mi to schlebiać, lecz na odwrót, gniew mój wzrastał; a kiedy uczyniła ruch, jakby chciała przejść koło mnie, jak gdybym był drewnianym słupem albo meblem, ruch ten, obojętny, doprowadził mnie do szału. Nie powiem, że nie wiedziałem, co robię, lecz zimna rozwaga na pewno nie miała nic wspólnego z faktem, że nagle objąłem ją ramionami. Był to impulsywny odruch, tak jak się chwyta coś, co spada lub wymyka się z rąk; nie był też obłudnie delikatny. Nie zdążyła wydać głosu i mój pierwszy pocałunek na jej zwartych ustach miał dostatecznie dużo złośliwości, by być ukąszeniem. Nie opierała się i, oczywiście, nie poprzestałem na jednym. Przyzwalała, bynajmniej nie martwo — czułem ją tuż przy sobie, młodą, pełną życia, mocy, pożądaną, lecz jak gdyby absolutnie pewną swego bezpieczeństwa, nie troszczącą się bynajmniej o to, co zrobię lub czego nie zrobię. W tej burzy spontanicznych pieszczot twarze nasze były tuż przy sobie, jej wielkie, czarne oczy, szeroko otwarte, tonęły w moich, ale nie zdradzały, czy jest zagniewana, czy zadowolona, czy w jakikolwiek sposób wzruszona. W tym jej bacznym wzroku, który jakby z ubocza śledził me szaleństwo, zdołałem tylko wykryć niejakie zdziwienie — nic ponadto. Zasypywałem ją pocałunkami i nie było, zda się, żadnej racji, dla której by to nie miało trwać wiecznie. Przemknęło mi to właśnie przez myśl i już—już byłbym zaprzestał, gdy naraz ona zaczęła szamotać się ze wszystkich sił pragnąc się uwolnić. To podnieciło tylko moje rozjątrzenie tak dalece, iż zapałałem opętańczą chęcią niewypuszczenia jej już nigdy ze swych objęć. Zacieśniłem w porę uścisk, dysząc: „Nie, nie ujdziesz mi” — jak gdyby była mym śmiertelnym wrogiem. Co do niej, nie wymówiła ani jednego słowa. Rękami zapartymi o mą pierś odpychała mnie z całej siły, nie mogąc przełamać uścisku opasujących ją ramion. Oczy jej nic mi nie mówiły, Chyba tylko to, że najzupełniej teraz, zda się, wytrzeźwiała. W jej czarnym, wlepionym we mnie spojrzeniu czytałem tyleż co w głębokiej studni i zaskoczyła mnie ze szczętem taka zmiana taktyki. Nie usiłując więcej rozerwać mych rąk, rzuciła mi się na piersi i ruchem falistym, wężowym, ześliznąwszy się co prędzej w dół, jak by nurkowała, wyśliznęła mi się zręcznie. Stało się to w mgnieniu oka; ujrzałem, jak schwyciła brzeg swojej zarzutki i pobiegła ku drzwiom na końcu werandy nie zanadto zgrabnie .— wydało mi się, że nieco kuleje — a potem zniknęła; drzwi obróciły się za nią tak bezszelestnie, że nie wierzyłem, by je na dobre zamknęła. Podejrzewałem, owszem, że jej czarne oko podgląda teraz przez szparkę, co też teraz zrobię. A ja nie mogłem się zdecydować, czy pogrozić w tym kierunku pięścią, czy przesłać jej pocałunek. VI Ani jedno, ani drugie nie odpowiadało mym uczuciom. Zapatrzony w drzwi namyślałem się i w końcu nie zrobiłem ani tego, ani tego. Napomnienie jakiegoś szóstego zmysłu — być może zmysłu poczuwania się do winy, tego zmysłu, który zawsze działa niestety poniewczasie — kazało mi się obejrzeć i uświadomiłem sobie nagle, że w zakończeniu tego burzliwego epizodu zanosi się na coś, co może nastręczyć powód do żywej obawy. W drzwiach jadalni stał Jacobus. Nie sposób zgadnąć, jaki długo już tam przebywał, lecz gdy wspomniałem swą walkę :z dziewczyną, przyszło mi na myśl, że musiał być jej niemym świadkiem od początku aż do końca. Myśl ta wszakże wydawała się niewiarygodna. A może ta niepojęta dziewczyna usłyszała, jak wszedł, i zdążyła umknąć? Wkroczył na werandę w swój zwykły sposób, ze spuszczonymi powiekami, ze sklejonymi ustami. Zdumiało mię podobieństwo dziewczyny do tego człowieka. Te egipskie oczy o podłużnym kształcie, to niskie czoło głupiej bogini znalazła w trocinach areny cyrkowej; ale reszta twarzy, rysunek i modelacja, zaokrąglony podbródek, ba, nawet usta — wszystko to było Jacobusa, wysubtelnione jednak, bardziej wykończone, wyrazistsze. Jego gruba ręka opadła chwytając krzepko poręcz lekkiego krzesła (porozstawiane były tu i ówdzie) i dostrzegłem W duchu finał tej historii w postaci czyjejś rozłupanej głowy — to najpewniej. Byłem w najwyższym stopniu udręczony. Będzie straszna awantura; to nieuniknione. Nie wiedziałem jednak, co mam czynić, by obronić własny honor. Miałem się na baczności i na wszelki wypadek przybrałem pozycję obronną. Nie pozostawało nic innego. Co do jednej rzeczy miałem pewność, że moja postawa, jakkolwiek bezczelna, nie może się równać Jacobusowemu bezwstydowi. Obdarzył mnie swoim melancholijnym, sklejonym uśmiechem i usiadł. Wyznaję, że odetchnąłem. Perspektywa przejścia od pocałunków do bójki nie miała w sobie nic szczególnie ponętnego. A może… a może nic nie widział? Zachowywał się jak zwykle, choć nigdy przedtem nie zastawał mnie na werandzie samego. Gdyby choć o tym napomknął, gdyby zapytał na przykład: „Gdzie Alicja?”, lub coś w tym rodzaju, mógłbym to osądzić z jego tonu. Ale nie dał mi tej sposobności. Szczególnie uderzające było to, że wcale na mnie nie patrzył. „Wie” — powiedziałem sobie w duchu. I moja pogarda dla niego złagodziła wstręt, jaki odczuwałem sam do siebie. — Pan dziś wcześnie w domu — zauważyłem. — Mały ruch; nie ma co robić dzisiaj w sklepie — wyjaśniał z opuszczonymi oczyma. — Aha, właśnie, jak panu wiadomo, odjeżdżam — rzekłem, czując, że może to jest najwłaściwsze. — Tak jest — odsapnął — pojutrze. Nie o to mi chodziło; lecz widząc, że wciąż ma wzrok utkwiony w podłogę, spojrzałem i ja w tym kierunku. Wśród absolutnej ciszy, która objęła dom, wpatrywaliśmy się w zgubiony przez uciekającą dziewczynę pantofelek na obcasie. Zapatrzyliśmy się na ten pantofelek. Leżał do góry podeszwą. Po jakiejś chwili, która mi się wydawała nieskończenie długa, Jacobus suwając krzesełkiem przybliżył się ku niemu, nachylił ż wyciągniętą ręką i podniósł go. Przedmiot ten wydał się bardzo nikły w jego wielkich, grubych łapskach. Był to właściwie nie pantofelek, lecz płytki trzewiczek z niebieskiej giemzy, wytarty i znoszony. Posiadał rzemyki do przypasywania na podbiciu, ale dziewczyna wsuwała tylko do niego stopę ze zwykłą sobie niedbałością. Jacobus przeniósł wzrok z trzewika na mnie. — Siadaj pan, kapitanie — rzekł wreszcie przyciszonym tonem. Nagle, jak gdyby widok trzewiczka odnowił czary, porzuciłem myśl niezwłocznego opuszczenia Jacobusowego domu. Stało się to niemożliwe. Usiadłem nie spuszczając oka z tego urzekającego przedmiotu. Jacobus obracał na wszystkie strony w swych poduszkowatych łapach trzewiczek córki, jakby szczegółowo badał jego wykonanie. Przez pewien czas medytował nad cienkością podeszwy, następnie zajrzał do środka i ze skupioną miną powiedział: — Cieszę się, że pana tu zastałem, kapitanie. Odpowiedziałem na to czymś w rodzaju chrząknięcia, obserwując go ukradkiem, i po chwili dorzuciłem: — Niewiele już pan będzie miał ze mnie pociechy. Wciąż jeszcze zgłębiał wnętrze pantofelka, którego i ja nie spuszczałem z oczu. — Czy też myślał pan trochę o tym handlu kartoflami, o którym panu onegdaj wspomniałem? — Nie — odpowiedziałem krótko, podnosząc się z krzesełka. Powstrzymał mój ruch surowym, nakazującym gestem ręki trzymającej ów fatalny trzewik. Siedziałem więc dalej i patrzyłem na niego roziskrzonym wzrokiem. — Wie pan o tym, że ja nie handluję. — Powinieneś pan, kapitanie. Powinieneś. Namyślałem się. Jeżeli opuszczę ten dom zaraz, to już nie zobaczę się z dziewczyną. A czułem, że muszę ją widzieć raz jeszcze, choćby na chwilę. Była to potrzeba, z którą na nic by się zdało walczyć na platformie rozumowej czy też ją po prostu zlekceważyć. Nie, nie chciałem odejść. Chciałem zostać, aby jeszcze raz zaznać tego dziwnego a drażniącego uczucia i niejasnego pragnienia, którego nawyk odczuwania sprawił, że mnie — właśnie mnie — przejmowała trwoga na myśl o ruszeniu ma morze. — Panie Jacobus — rzekłem z wolna — czy pan rzeczywiście sądzi, że zważywszy wszystko i uwzględniając różne fakty — mam na myśli wszelkie fakty, rozumie pan? — byłoby dla mnie rzeczą dobrą handlować, dajmy na to z panem? Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. Wciąż patrzył na trzewik, który teraz ścisnął w środku, tak że zdarty nosek i wysoki obcas wystawał z obu stron jego ciężkiej pięści. — To będzie całkiem w porządku — rzekł, spojrzawszy mi nareszcie prosto w twarz. — Jest pan tego pewien? — Najzupełniej, nie będzie pan miał nic do zarzucenia, kapitanie. Wyrzekł te swoje utarte frazesy zwykłym, łagodnie przytłumionym głosem i wytrzymał mój twardy, badawczy wzrok, nawet nie mrugnąwszy powieką. — A zatem, handlujmy — rzekłem, ustępując. — Jak widzę, zawziął się pan na to. Nie chciałem jawnego skandalu, lecz pomyślałem, że te pozory przyzwoitości mogą mnie z czasem drogo kosztować. Powziąłem wobec Jacobusa, siebie samego i wszystkich razem mieszkańców tej wysepki jedno łączne obrzydzenie, jak gdybyśmy byli współuczestnikami jakiejś haniebnej ugody. A ów pamiętny widok Perły Oceanu z odległości sześćdziesięciu mil, ta lazurowa, mglista wizja na morzu, ten nieziemski, niepokalany cud, wywołany snadź magią czystego piękna, zdawał mi się teraz jakąś budzącą dreszcze okropnością. Czy to było moje szczęście — to rzadkie, owiane mgłą zjawisko, które dla mnie w swym twardym sercu zachowała dola i które taiła pod zamgloną, z czarodziejskich snów postacią? , Czyż to był mój szczęśliwy los? — Ja myślę — odezwał się raptem Jacobus po przerwie, będącej jakby milczeniem niegodziwej kalkulacji — że mógłby pan wziąć z powodzeniem ze trzydzieści ton. To byłby pański udział, kapitanie. — Czyżby? Mój udział! Z wszelką pewnością mógłbym, ale nie mam na to odpowiedniej sumy. Nie widziałem go nigdy jeszcze tak ożywionego. — Tak? — wykrzyknął z naciskiem, który mi się wydał srodze groźny. — A to szkoda. — Urwał, po czym rzucił straszliwie obcesowo: — Ile pieniędzy masz pan, kapitanie? Teraz na mnie przyszła kolej rzetelnie spojrzeć mu w oczy. Uczyniłem to i wymieniłem sumę, którą mógł— bym rozporządzać. Widziałem, że był rozczarowany. Rozważał to, utkwiwszy swój kalkulujący wzrok w mych oczach dość długą chwilę, zanim wystąpił tonem zamyślenia z drapieżną propozycją: — Mógłbyś pan wyciągnąć coś więcej ze swoich kontrahentów. To łatwo zrobić, kapitanie. — Nie, nie mógłbym — odfuknąłem — zapłatę wybrałem na bieżąco, a zresztą, rachunki okrętowe już zamknięte. — Wściekłość mnie brała. — I powiem panu —ciągnąłem — że gdybym nawet mógł to zrobić, to bym nie chciał. — I nie krępując się już wcale, dorzuciłem: — Pan jesteś już trochę zanadto Jacobusem, panie Jacobus. Już sam mój ton był obraźliwy; lecz ów zachował spokój, cokolwiek był tylko zaskoczony, póki nie nawiedziła go nowa myśl; lecz ten niewczesny przebłysk w jego oczach zgasł natychmiast. Niech sobie tam jakiś szyper mówi, co mu się podoba, to przecież nie może dotknąć jego, Jacobusa, choć wyrzutka, lecz będącego tu na swoich śmieciach. Jako dostawca okrętowy może znieść wszelką zniewagę. Z jego memłania wyłowiłem tylko jakieś nieokreślone „całkiem w porządku” — formułka, nad którą nie mogło być, przynajmniej moim zdaniem, wierutniejszego kłamstwa. Tymczasem przypomniałem sobie — a raczej w ogóle nie zapomniałem — że muszę zobaczyć się z dziewczyną. Nie zamierzałem odchodzić. Umyśliłem zostać w tym domu dopóty, dopóki jej nie zobaczę raz jeszcze. — Niech pan posłucha — rzekłem w końcu — wie pan, co zrobię: kupię tych pańskich utrapionych ziemniaków tyle, na ile tylko mi wystarczy, pod warunkiem, że pan zaraz pójdzie do portu, zajmie się ich załadowaniem na barki i niezwłoczną dostawą do statku. Weź pan z sobą fakturę i podpisany kwit odbioru. Tu masz pan klucz od mego biurka. Wręczysz go pan Burnsowi. On panu zapłaci. Wstał z krzesła, nim jeszcze skończyłem mówić, ale wzdragał się wziąć klucz. Burns się na to nie zgodzi. Nie chciałby mu nawet tego proponować. — Dobrze więc, w takim razie — rzekłem obrzucając go lekceważącym wzrokiem — nie ma innej rady, tylko musisz pan zaczekać na pokładzie, aż wrócę i ostatecznie się z panem rozliczę. — Tak będzie całkiem w porządku, kapitanie. Pójdę zaraz. Nie bardzo wiedział, co zrobić z trzewiczkiem, który wciąż jeszcze trzymał w garści. W końcu, spojrzawszy na mnie tępo, położył go na krzesełku, z którego się przed chwilą podniósł. — A pan, kapitanie? Czy i pan nie poszedłbyś rzucić okiem… — Niech pana o mnie głowa nie boli. Już ja o sobie sam pomyślę. Stał jeszcze chwilę stropiony, jakby usiłował coś zrozumieć; po czym, niby pod wpływem jakiejś nagłej myśli, rzekł z naciskiem: — Z pewnością, z pewnością, kapitanie. — Szeroka jego pierś wzniosła się i opadła. Czyżby to było westchnienie? Wyszedł czym prędzej, aby się zakrzątnąć koło tych ziemniaków, i już nie spojrzał więcej w moją stronę. Czekałem, aż jego kroki ucichną .za jadalnią, poczekałem jeszcze trochę. Potem, zwracając się ku odległym drzwiom, zawołałem przez werandę: — Alicjo! Nie było odpowiedzi i nawet nic nie poruszyło się za drzwiami. Snadź dom Jacobusów opustoszał, abym mógł się w nim czuć jak u siebie. Nie wołałem po raz drugi. Przejęło mię naraz jakieś ogromne zniechęcenie. Zdawałem sobie sprawę z jałowości własnych myśli, byłem moralnie przybity. Odwróciłem się znów do ogrodu i usiadłem wsparłszy łokcie na poręczy niskiej balustrady, z głową w dłoniach. Zapadał wieczór. Cienie powydłużały się i pogłębiły, zmieszały w jedną kałużę mroku, w którym klomby kwietne lśniły jak zgarnięte rozżarzone węgle. Napływały ku mnie duszne wonie, jak gdyby zmierzch na tej półkuli ziemskiej nie był niczym innym niż mrokiem świątyni, ogród zaś — ogromną kadzielnicą, kołyszącą się przed ołtarzem gwiazd. Barwy kwiatów stawały się coraz ciemniejsze i jedna po drugiej traciły swój blask. Na lekki szelest odwróciłem głowę. Dziewczyna wydała mi się jakby wyższa wzrostem i szczuplejsza; zbliżała się, chwiejąc i kulejąc, słaniającym się, nierównym ruchem, aż wreszcie jej postać podobna do cienia utonęła w głębiach niskiego fotela. I nie wiem, jak i skąd, ale miałem takie wrażenie, jak gdyby przyszła za późno. Winna była ukazać się na moje wołanie. Winna była… Było to tak, jakby najważniejszy, sprzyjający moment przepadł. Wstałem i przesiadłem się na krzesełko tuż przy niej, prawie na wprost jej fotela. Od razu przemówiła do mnie swym niechętnym, zawsze pogardliwym tonem: — Pan jeszcze tu. Zniżyłem głos. — Przyszła pani nareszcie. — Przyszłam po trzewik… nim zapalą światło. Był to ten jej cierpkawy, usidlający szept, choć teraz jakby poskromiony, niezbyt pewny siebie, lecz jego niska wibracja nie budziła już we mnie dreszczu. Mogłem rozróżnić jedynie owal jej twarzy, odkrytą szyję, podłużne, bielejące lśnienie oczu. Wyglądała dostatecznie tajemniczo. Ręce jej spoczywały na poręczach fotela. Gdzież jednak było owo tajemnicze, podniecające wrażenie, które stanowiło jakby zapach kwiatu jej młodości? Rzekłem spokojnie: — Pani trzewik ja mam tutaj. — Nie odzywała się. — Najlepiej, jak sam go pani włożę. Nie zrobiła żadnego ruchu. Schyliłem się i po omacku odnalazłem jej nogę pod falbanami zarzutki. Nie cofnęła jej; włożyłem trzewik i pozapinałem rzemyk na podbiciu. Noga była jak martwa. Delikatnie postawiłem ją na ziemi. — Gdyby pani zapinała te rzemyki, nie zgubiłaby pani trzewika, panno Co–Mi–Tam — rzekłem, podżartowując bez przekonania. Skłonny byłem raczej płakać nad utraconą złudą nieokreślonego pragnienia, nad powziętym nagle przeświadczeniem, że już nie zaznam przy niej tego dziwnego, na pół wrogiego, na pół tkliwego uczucia, które nadawało ostry posmak tylu moim dniom i które przyoblekało ją w pozór tragiczny i obiecujący, żałosny i wyzywający. To wszystko już się skończyło. — Podniósł go pani ojciec — rzekłem sądząc, że i jej można o tym powiedzieć. — Ja się nie boję papy… samego — oświadczyła pogardliwie. — Ach, to tylko jego związki z ludźmi o złej reputacji, z cudzoziemcami, z „europejskim motłochem”, jak mówi pani zachwycająca ciotka czy praciotka — z ludźmi takimi jak ja na przykład — sprawiają, że pani… — Ja pana się nie boję — odfuknęła. — Bo pani nie wie, że ja z pani ojcem robię teraz interesy. Tak, w gruncie rzeczy robię to, co on mi każe. Złamałem obietnicę względem pani. Oto jaki ze mnie człowiek. Czy i teraz pani się nie boi? Wierząc słowom tej kochanej, miłej, godnej zaufania starej ciotki powinna pani się bać. Zapewniła głosem nastrojonym nieoczekiwanie miękko: — Nie, nie boję się. — I dorzuciła z wahaniem: — Teraz już nie. — Doskonale. Nie ma potrzeby. Więcej się już z panią przed wyjazdem nie zobaczę. — Wstałem i przysunąłem się do jej fotela. — Będę jednak często myślał o tym, jak pani przechadza się tam, pod drzewami, jak spaceruje wśród tych pysznych klombów. Musi pani kochać ten ogród… — Ja nic nie kocham. W jej nadąsanym tonie posłyszałem słabe echo owej rozżalonej i tragicznej nuty, która dźwięczała mi dawniej tak pobudzająco. Nie wzruszyła mnie, wywołała tylko nagłe i nudne przeświadczenie o znikomości wszystkiego pod słońcem. — Bądź zdrowa, Alicjo — rzekłem. Nie odpowiedziała, nie poruszyła się. Wziąć ją za rękę, potrząsnąć i odejść tak — wydawało mi się rzeczą niemożliwą, wręcz nieprzyzwoitą. Nachyliłem się, nie śpiesząc, i przycisnąłem wargi do jej gładkiego czoła. I w tej samej chwili z przerażeniem jasno zdałem sobie sprawę z mego zupełnego oderwania się od tej nieszczęsnej istoty. A gdy tak, ociągając się, trwałem w owej bezlitosnej samowiedzy, uczułem lekki dotyk jej omdlałych ramion spadających mi na kark i otrzymałem jej niezgrabny, szybki pocałunek, który rozminął się z mymi ustami. Nie! Nie obawiała się, ale mnie to już nie wzruszało. Powoli jej ramiona ześliznęły mi się z karku; nie wydała najlżejszego szmeru, tylko głęboki pleciony fotel lekko zatrzeszczał. Gdyby nie godność własna, byłbym uciekł na łeb na szyję od tego miażdżącego odkrycia. Powoli przechodziłem przez jadalnię. I. myślałem: wsłuchuje się w odgłos moich kroków; nie może ich zatrzymać; usłyszy,. jak otwieram i zamykam drzwi. — Zamknąłem je za sobą cicho jak złodziej wycofujący się ze swym niegodnym łupem. Działając tak ukradkiem poczułem ostatnie w tym domu drgnienie serca na myśl, żem pozostawił ją siedzącą tam po ciemku, dziewczynę o bujnych włosach i pustych oczach, czarnych jak sama noc — dziewczynę wpatrzoną w ogród okolony murem, milczący, pełen żaru i zapachu uwięzionych kwiatów, których, tak jak i jej, nie ogląda świat pogrzebany w mroku. W wąskich, źle oświetlonych, tak dobrze mi znanych po drodze do portu uliczkach panowała nadzwyczajna cisza. Głos wewnętrzny szeptał mi, że im bardziej człowiek się porywa na coś w życiu, tym łatwiej zrozumie pospolitość wszechrzeczy, ich krótkotrwałość i nicość, i że właśnie w pogoni za nieznanym w sferze naszych uczuć przekonujemy się, jak marne bywają nasze próby i jak rychło unicestwiane! Przewoźnik Jacobusa oczekiwał mnie na nabrzeżu z miną niezwykle służbistą. Podwiózł mnie do statku, ale nie zwracał się do mnie z poufałym: „Dobry wieczór, psze– paa”, i zamiast odbić natychmiast pozostał jeszcze u trapu. Byłem o tysiąc mil od spraw handlowych, gdy na mrocznym pokładzie Burns dosłownie rzucił się na mnie bełkocąc coś w podnieceniu. Oczekiwał mego przybycia z godziny na godzinę, chodząc tam i z powrotem po rufie. Właśnie przed zachodem słońca dobiła do statku barka z ładunkiem ziemniaków i z tym opasłym handlarzem we własnej osobie, siedzącym na stosie worków. Teraz tkwi nieruchomo w kabinie. Co to wszystko znaczy? Doprawdy, chyba ja nie… — Tak, panie Burns — przerwałem mu krótko. Jego rozpaczliwe gesty powstrzymałem również, wetknąwszy mu w rękę klucz od biurka z kategorycznym żądaniem, aby natychmiast zeszedł na dół, zapłacił rachunek Jacobusowi i niezwłocznie go odprawił. — Nie chcą się z nim widzieć — oznajmiłem szczerze, wstępując po trapie na rufę. Ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. Osunąłem się na brzeg luku świetlnego i oddałem leniwemu zapatrzeniu na światła nabrzeża i na czarną bryłowatą masę góry w południowej stronie portu. Nie słyszałem, jak Jacobus opuszczał statek z całą moją gotówką w kieszeni, do ostatniego suwerena. Nie słyszałem nic przez długi czas, dopóki nie zmącił mi spokoju Burns, który nie mogąc już wytrzymać przylazł do mnie ze swymi komicznie gniewnymi ubolewaniami nad mym słabym charakterem i moją dobrocią. — Miejsca, oczywiście, jest w rufowej ładowni aż nadto. Ale tam z pewnością zgniją. Ładna sprawa! Nigdy jeszcze nie słyszałem… siedemnaście ton! Przypuszczalnie jutro z rana będę musiał przede wszystkim wwindować tę partię. — Przypuszczalnie. O ile pan nie wyrzuci jej za burtę. Obawiam się jednak, że pan nie będzie mógł tego zrobić. Co do mnie, nie mam nic przeciwko temu, ale jak pan wie, nie wolno w porcie wyrzucać śmieci. — To jest najprawdziwsze słowo ze wszystkich, które pan od tylu dni wymówił, proszę pana — śmiecie. Moim zdaniem, to są właśnie śmiecie. Prawie osiemdziesiąt złotych suwerenów jak w błoto rzucił; pańska szuflada wypróżniona jest na czysto, proszę pana. Niech mnie diabli, jeżeli coś z tego rozumiem! Ponieważ nie mogłem należycie wytłumaczyć tej transakcji, pozwoliłem mu biadać i mieć o mnie pojęcie jako o beznadziejnym szaleńcu. Nazajutrz nie ruszyłem się na brzeg. Raz, że nie miałem pieniędzy — bodaj na kupno jednego papierosa. Jacobus wyprzątnął mi kieszeń na czysto. Ale nie w tym leżał główny powód. Perła Oceanu obrzydła mi w ciągu paru godzin. Nie chciałem się z nikim spotykać. Straciłem dobrą opinię. Wiedziałem, że jestem tam przedmiotem nieżyczliwych, drwiących komentarzy. Nazajutrz o świcie, gdy nas spuszczono z uwięzi cumowej i gdy holownik wyciągał nas z portu, zobaczyłem Jacobusa stojącego w swojej łódce. Murzyn wiosłował ciężko; między ławkami stały kosze z prowiantem okrętowym. Ojciec Alicji sprawował swój poranny objazd. Twarz jego miała wyraz spokojny i przyjazny. Machał ręką i wykrzykiwał jakieś serdeczności. Ale głos jego nie miał wielkiej mocy; zaledwie pochwyciłem lub raczej zgadłem wyrazy: „następnym razem” i „wszystko w porządku”. Pewność miałem tylko co do ostatniego. Za całą odpowiedź podniosłem od niechcenia rękę i odwróciłem się. Ta jego poufałość wydała mi się obrzydliwa. Alboż nie załatwiłem z nim rachunków kupnem tych ziemniaków? Ponieważ to jest nowela portowa, nie zamierzam mówić o naszej podróży. Cieszyłem się, żem już był na morzu, ale to nie była radość dni minionych. Przedtem nie miewałem do zabrania z sobą żadnych wspomnień. Dzieliłem błogosławioną niepamięć żeglarzy, tę naturalną zdolność zapomnienia, podobną do niewinności tak dalece, że zapobiega wszelkim autoanalizom. Teraz wszakże miałem we wspomnieniach tę dziewczynę. Przez pierwsze parę dni badałem ciągle siebie co do natury faktów i uczuć związanych z jej osobą i z moim postępowaniem. Muszę też nadmienić, że nieznośne gderanie Burnsa z powodu tych ziemniaków nie było obliczone na to, abym mógł zapomnieć o roli, jaką w tym odegrałem. Patrzył na nią z punktu widzenia transakcji czysto handlowej z gatunku wyjątkowo głupich i jego przywiązanie do mnie — o ile owo przywiązanie nie było zalewaniem mi sadła za skórę, jak to pojąłem niebawem — natchnęło go do gorliwych zabiegów w celu możliwego zmniejszenia mej straty. O, tak! Rozwinął on nad tymi haniebnymi ziemniakami mściwą opiekę, jak to mówią. Nad ładownią rufową nieustannie były w robocie talie, nieustannie wachta wywlekała pewną ilość tego ładunku na pokład, rozsypywała ją, przebierała, przeworkowywała i znów spuszczała na dół. Mój zakup wraz ze wszystkimi z nim skojarzeniami — ten ogród kwiatów i zapachów, dziewczyna ze swą prowokującą wzgardą i swym tragicznym osamotnieniem istoty wyklętej i bezradnej — to wszystko tańczyło mi przed oczyma bez ustanku, czepiało się mnie tysiące mil dalej na otwartym morzu. I jakby przez jakąś wyrafinowaną, szatańską ironię, towarzyszył temu najstraszliwszy odór. Wyziew gnijących ziemniaków prześladował mnie na rufie, mieszał się z mymi myślami, moim pożywieniem, zatruwał nawet moje sny. Statek otoczyła atmosfera rozkładu. Wymawiałem Burnsowi tę zbytnią pieczołowitość. Byłbym rad, gdyby zabito luk deskami i niechby tam sobie zgniły pod pokładem. Może byłoby to niebezpieczne. Wydzielający się fetor mógłby przesycić ładunek cukru. Był tak silny, że przenikał, zda się, żelastwo. Na dobitkę Burns zrobił z tego swoją sprawę osobistą. Zapewniał mnie, że wie, jak się obchodzić z ładunkiem ziemniaków na morzu — zajmował się tym handlem od małego chłopca. Przypuszczał, że doprowadzi moją stratę do minimum. Czy to przez wzgląd na jego przywiązanie — może to i było przywiązanie — czy też dla jego próżności, dosyć że po prostu nie śmiałem mu powiedzieć, ażeby owoc mego przedsięwzięcia handlowego wyrzucił za burtę. Jestem przekonany, że wręcz by odmówił memu legalnemu rozkazowi. Wytworzyłaby się jedyna w swoim; rodzaju komiczna sytuacja, której nie czułem się na siłach rozstrzygać. Załamanie się pogody przywitałem tak radośnie jak chyba jeszcze żaden marynarz. Gdy wreszcie statek stanął w dryf, ażeby zabrać pilota dla przeprawy a Portu Filipa, nie otwierano luku ładowni rufowej przeszło tydzień i mogło mi się zdawać, że nigdy taka rzecz jak kartofel na pokładzie nie postała. Był szkaradny dzień, przykry, dokuczliwy, z gwałtownymi podmuchami wichury i deszczu; pilot, rześki osobnik, doglądał statku i gawędził ze mną ociekając strumieniami wody. Im silniej chlusnęło weń ulewą, tym bardziej zdawał się zadowolony z siebie i ze świata. Zacierał mokre ręce z ukontentowaniem, którego ja, co wytrzymałem kilka podobnych dni i nocy, nie mogłem pojąć w żadnej niewodnej istocie. — Panu, zdaje się, sprawia przyjemność być zmoczonym, panie pilocie — zauważyłem. Posiadał kawałek ziemi koło domu za miastem i właśnie myślał o swoim ogrodzie. Na dźwięk słowa „ogród”, nie słyszanego, nie wymówionego już od tyłu dni ujrzałem w myślach przepych barw, słodycz zapachów i postać skurczonego w fotelu dziewczęcia. Tak. Wyraźnie mnie to wzruszyło, wtargnąwszy w mój spokój zapomnienia, które znalazłem w bezsennych troskach w ciągu niebezpiecznego tygodnia burzliwej pogody i ciążącej na mnie odpowiedzialności. Kolonia, objaśnił pilot, cierpiała na bezprzykładną suszę. To była pierwsza przyzwoita kropla wody, jaka spadła na nią po siedmiu miesiącach. Jarzyny zginęły. I niby przypadkiem, lecz z widocznym zainteresowaniem spytał mię, czy nie mam czasami ziemniaków na zbyciu. Ziemniaków! Zdołałem już o nich zapomnieć. W jednej chwili uczułem, że pogrążam się w zepsuciu po szyję. Burns za plecami pilota mrugał ku mnie znacząco. Otrzymał w końcu jedną tonę i zapłacił za nią dziesięć funtów. Było to dwukrotnie więcej, niż liczył sobie Jacobus. Obudziła się we mnie żyłka chciwości. Tej nocy, w porcie, nim usnąłem, podpłynął ku nam kuter komory celnej. Podczas gdy niżsi funkcjonariusze opieczętowywali magazyny okrętowe, starszy urzędnik dyżurny wziął mię na stronę i rzekł poufnie: — Słuchaj no pan, kapitanie, czy nie masz pan czasem na zbyciu kartofli? Najwidoczniej w tym kraju panował głód kartoflany. Odstąpiłem mu tonę za dwanaście funtów i odszedł uradowany. Tej nocy śnił mi się stos złota w kształcie mogiły, w której pochowana była dziewczyna, i obudziłem się zdrętwiały z chciwości. Gdym zaszedł do mego okrętowego maklera, ów po załatwieniu ze mną zwykłych spraw zsunął na czoło okulary. — Tak sobie myślę, kapitanie, że wracając z Perły Oceanu może pan mieć ziemniaki do sprzedania. — A tak — rzekłem niedbale — mam na zbyciu tonę. Piętnaście funtów. — Ho, ho! — zawołał. Lecz przyjrzawszy mi się bacznie skrzywił się z lekka i przyjął moje warunki. Zdawało się, że ci ludzie nie mogą istnieć bez ziemniaków. Ja mogłem. Nie chciałem patrzeć na kartofle, póki żyję; lecz opanował mnie demon zysku. Nie wiem, jak się rozeszła wieść o tych kartoflach, ale gdy powróciłem na statek już późnawo, ujrzałem gromadkę ludzi o wyglądzie sklepikarzy, zawalającą śródokręcie; Burns przechadzał się tam i z powrotem po rufowym pokładzie z miną wyniosłą i triumfującą. Przyszli kupować ziemniaki. — Ta hałastra — szepnął mi do ucha podniecony — czeka tu prażąc się w słońcu już od kilku godzin. Wypili cały zapas słodkiej wody. Nie powinien pan odrzucać tej okazji. Pan ma za dobre serce. Do pertraktacji wybrałem człowieka o grubych łydkach i drugiego z tikiem w oku, ponieważ można ich było odróżnić od reszty. — Czy macie przy sobie pieniądze? — spytałem, nim zabrałem ich ze sobą do kajuty. — Tak, proszę pana — odrzekli jednogłośnie klepiąc się po kieszeniach. Podobało mi się ich zdecydowanie. Na długo przed upływem tego dnia wszystkie ziemniaki były sprzedane po cenie trzy razy większej niż ta, którą zapłaciłem. Burns, rozgorączkowany i radosny, winszował sobie umiejętnych zabiegów tyczących się mojej handlowej spekulacji, choć nie omieszkał nadmienić, że powinienem był zarobić na tym więcej. Nie spałem zbyt dobrze tej nocy. Myślałem o Jacobusie urywanymi zdaniami między jednym a drugim pasmem snów, mających jakiś związek z rozbitkami porzuconymi na bezludnej wyspie zarośniętej kwieciem. Bardzo to było nieprzyjemne. Rankiem, zmęczony i niewyspany, siadłem i napisałem długi list do moich armatorów, przedkładając im szczegółowo obmyślony projekt użytkowania statków na Wschodzie i po morzach chińskich na okres najbliższych dwóch lat. Praca ta zajęła mi dzień i gdym ją skończył, cokolwiek się uspokoiłem. Odpowiedź nadeszła w zwykłym trybie. Mój pomysł bardzo ich zastanowił; lecz zważywszy, że pomimo opłakanej trudności z workami (której, jak mają nadzieję, na przyszłość potrafię zapobiec), podróż wykazała znaczny dochód, mniemają, iż byłoby lepiej zatrzymać statek w cukrowej branży — przynajmniej na razie. Odwróciłem stronę i czytałem dalej: „Otrzymaliśmy pismo naszego dobrego przyjaciela, pana Jacobusa. Miło nam jest widzieć Pańskie ścisłe z nim porozumienie; albowiem, nie mówiąc o jego pomocy w tej nieszczęsnej sprawie worków, pisze nam, że o ile by Pan, przy zastosowaniu możliwego pośpiechu, zdołał powrócić ze statkiem przed sezonem, to on mógłby nam zapewnić korzystną stawkę frachtową. Nie wątpimy, że pan dołoży starań…”, etc… etc… Upuściłem list i długo siedziałem bez ruchu. Wreszcie skreśliłem odpowiedź (była krótka) i udałem się sam na ląd, by ją wysłać. Lecz minąłem jedną skrzynkę, potem drugą i w końcu szedłem ulicą Collinsa mając jeszcze ciągle list w kieszeni — wbrew własnym chęciom. Ulica Cołlinsa o godzinie czwartej po południu nie jest osamotnionym pustkowiem; nigdy jednakże nie czułem się tak odosobniony od reszty ludzkości jak —w tym dniu, gdy szedłem po zatłoczonych chodnikach walcząc rozpaczliwie ze swymi myślami i uznając się za zwyciężonego. Nadeszła chwila, kiedy straszliwa wytrwałość Jacobusa, człowieka o jednej namiętności i jednej idei, wydała mi się nieomal heroiczna. Nie zrezygnował ze mnie. Znów porozumiewa się ze swym znienawidzonym bratem. A przeto i sam wydał mi się nienawistny. Czy zrobił to dla miłości własnej, czy dla miłości tego biednego dziewczęcia? To ostatnie przypuszczenie przypomniało mi ów pocałunek, który rozminął się z mymi ustami, i zdjęła mię trwoga. Przecież cokolwiek widział, odgadł czy też się domyślał, o tym pocałunku nie mógł wiedzieć, o ile ona sama tego mu nie powiedziała. Byłoż mi teraz wracać i rozdmuchiwać tę fatalną iskrę zimnym oddechem? Nie, nie, ten nieoczekiwany pocałunek trzeba okupić całą jego ceną. Podszedłem do pierwszej skrzynki pocztowej, stanąłem, sięgnąwszy do kieszeni wewnątrz marynarki wyjąłem list — jak gdybym wyszarpnął z siebie samo serce — i wrzuciłem w otwór. Potem udałem się wprost na pokład. Ciekaw byłem, jakie też sny będę miał tej nocy. Tymczasem wcale nie spałem. Przy śniadaniu zawiadomiłem Burnsa, żem się zrzekł dowództwa. Upuścił nóż i widelec i spojrzał na mnie z oburzeniem. — I pan to uczynił! Myślałem, że pan kocha statek. — Tak jest, Burns, kocham. Ale Ocean Indyjski i wszystko, cokolwiek się na nim znajduje, straciło dla mnie urok. Wracam do domu jako zwykły pasażer, przez Kanał Sueski. — Wszystko, cokolwiek się na nim znajduje — powtórzył z gniewem. — Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tak mówił. I jeżeli mam powiedzieć prawdę, to przez cały ten czas, kiedyśmy byli razem, nigdy nie mogłem pana zrozumieć w zupełności. Czymże jest lepszy jeden ocean od drugiego? Urok, rzeczywiście! Zdaje się, że był do mnie naprawdę przywiązany. Ale poweselał trochę, kiedym mu oznajmił, że poleciłem go na swego następcę. — Bądź co bądź — zauważył — niech mówią, co chcą, ale ten Jacobus przydał się panu. Muszę przyznać, że ten kartoflany interes nadzwyczaj się opłacił. Oczywiście, gdyby tylko pan miał… — Tak, panie Burns — przerwałem. — Prawdziwy uśmiech szczęścia. Ale nie mogłem mu powiedzieć, że ten uśmiech wypędza mnie ze statku, który pokochałem. I gdy tak siedziałem ze ściśniętym sercem na myśl o tym rozstaniu, kiedy widziałem wszystkie swe plany zwichnięte, swoją skromną przyszłość zagrożoną — jako że takie dowództwo było dla młodego człowieka jak noga w strzemieniu — zrezygnował po raz pierwszy ze swojej krytycznej postawy. — Nadzwyczajne szczęście — powiedział. Przełożył Jan Lemański * Galion — figura (płaskorzeźba), zdobiąca dziobnicę statku i umieszczona bezpośrednio pod bukszprytem. * Zaczarterować — potocznie: zawrzeć umowę o przewóz towarów statkiem.