13650
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13650 |
Rozszerzenie: |
13650 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13650 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13650 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13650 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
R. A. Salvatore
Samotny Drow
Trylogia Klingi Łowcy
Księga II
(The Lone Drow)
Tłumaczenie: Michał Studniarek
PROLOG
– Trzy mgły, Obouldzie Wiele Strzał – skrzeczała Tsinka Shrinrill, tocząc wokół
szalonym
wzrokiem. Zwracając się do króla orków i pozostałych, obcowała z bogami, gdzieś
pomiędzy
prawdziwym światem a ich krainą... a przynajmniej tak uważała. – Trzy mgły
kreślą granice
twego królestwa pod Grzbietem Świata: druga wstęga Surbrin i mgły, unoszące się
nad nią
rankiem; śmierdzący opar znad Trollowych Wrzosowisk; duchowa esencja twoich
zmarłych
przodków, nawiedzających Złą Przełęcz. Oto twój czas, królu Obouldzie, takie
twoje królestwo!
Szamanka uniosła ręce do góry i zawyła. Podobnie uczynili inni, wrzeszcząc,
machając
rękami, tańcząc wokół swego króla i zniszczonego, drewnianego posągu ich
ukochanego boga,
Gruumsha Jednookiego.
Zniszczonego pustego posągu wykorzystanego przez ich wrogów – hańby dla obrazu
Gruumsha. Świętokradztwa.
Urlgen Trzy Pięści, syn i dziedzic Oboulda, spoglądał na to z mieszanką
zadziwienia, drżenia
i wdzięczności. Nigdy nie lubił Tsinki – jednej z pomniejszych, choć barwnych
szamanów
plemienia Wielu Strzał – i wiedział, że orczyca mówi to, co chciałby usłyszeć
Obould. Rozejrzał
się wokół, dostrzegając morze warczących orko w, rozwarte pyski, żółte i zielone
kły, ostre
i połamane. Patrzył na przekrwione i zażółcone oczy, zerkające w różne strony z
podnieceniem
i strachem. Przyglądał się podskokom, słyszał wiele rzuconych przekleństw, na
które
odpowiedzią było wiele rzuconych pocisków. Wszyscy wojownicy byli wściekli i
rozgoryczeni,
podobnie jak orki z Grzbietu Świata – inne rasy cieszyły się luksusami swoich
miast
i społeczeństw, zaś oni musieli gnieździć się w wilgotnych jaskiniach. Wszyscy
byli pełni
niepewności, Urlgen też. Jęzory oblizywały popękane wargi. Czy Obould odmieni
podłe życie
orków Północy?
Urlgen poprowadził atak na ludzkie miasto zwane Płycizny i odniósł tam wielkie
zwycięstwo. Wieża potężnego maga, od dawna będąca dla orków solą w oku, legła w
gruzach.
Mag zginął, podobnie jak większość mieszkańców miasta i spora liczba
krasnoludów. Mówiono,
że między nimi był sam władca Mithrilowej Hali, król Bruenor Battlehammer.
Lecz wielu innych uciekło, korzystając z tego przeklętego posągu. Większość
orków Urlgena
padła plackiem przed wielkim bałwanem, oddając cześć ich bezlitosnemu bóstwu.
Była to jednak
pułapka – posąg otworzył się i wypadła z niego gromada zajadłych krasnoludów,
która wyrżnęła
wielu zaskoczonych orków, a resztę zmusiła do panicznej ucieczki w góry. Ocalali
obrońcy
wycofali się, po drodze napotykając następną grupę krasnoludów – było ich około
czterystu. I te
połączone siły odpędziły armię Urlgena.
Wielu jego podkomendnych zginęło.
Dlatego, kiedy pojawił się Obould, Urlgen spodziewał się, że zostanie złajany
albo nawet
pobity za swoją porażkę – rzeczywiście, taka była pierwsza reakcja jego
porywczego ojca.
Lecz wtedy, ku zaskoczeniu wszystkich, zaczęły nadchodzić doniesienia o
zbliżających się
posiłkach. Z Grzbietu Świata ruszyło wiele plemion. Wspominając to, Urlgen nie
mógł nadziwić
się szybkiej reakcji swego ojca. Obould kazał zamknąć całe pole walki, a
południowe bagna
oczyścić z wszelkich śladów przejścia. Miało to wyglądać tak, jakby z Płycizn
nikt nie uciekł –
Obould rozumiał, jak ważne jest, by do przybyszów nie dotarła żadna informacja.
Urlgenowi zaś
nakazał, by powiedział swoim wojownikom, iż z miasta żywa noga nie uszła, i
zabronił im
wierzyć w cokolwiek innego.
A orki z głębin Grzbietu przybyły, by walczyć u boku Oboulda. Orczy wodzowie
złożyli
u jego stóp hojne dary i błagali, aby ich przyjął. Wszyscy zgodnie powtarzali,
że przywiedli ich
tu szamani. Swoim ohydnym podstępem krasnoludy rozwścieczyły Gruumsha, dlatego
wielu
jego kapłanów wysłało swoje plemiona pod rozkazy Oboulda, by powiódł ich ścieżką
zemsty.
Obould, który własną ręką zabił króla Battlehammera sprawi, że krasnoludy drogo
zapłacą za
swoje świętokradztwo.
Urlgen, rzecz jasna, przyjął to z wielką ulgą. Był wyższy od ojca, ale nie dość
silny, by
rzucić wyzwanie potężnemu orczemu wodzowi. Poza wielką siłą i zręcznością,
Obould posiadał
wspaniale wykonaną, zdobioną kolcami czarną zbroję i wielki miecz, zdolny w
jednej chwili
buchnąć płomieniem. Nikomu, nawet zbyt dumnemu Urlgenowi, nie przyszłoby na myśl
stawać
z nim do walki o władzę nad plemieniem.
Jednak młodzik nie musiał się o to martwić. Prowadzeni przez wirującą kapłankę
szamani
obiecywali Obouldowi spełnienie jego snów i wychwalali za wielkie zwycięstwo w
Płyciznach –
zwycięstwo odniesione przez jego syna. Podczas ceremonii Obould spoglądał na
syna więcej niż
raz, uśmiechając się szeroko. To nie był ten paskudny uśmiech, który świadczył o
tym, jak
świetnie będzie się bawił, torturując kogoś. Obould był zadowolony z syna,
cieszył się ze
wszystkiego.
W końcu król Battlehammer nie żył, a krasnoludy były w rozsypce. I choć w
Płyciznach
zginęło prawie tysiąc orków, od tego czasu ich szeregi powiększyły się
kilkukrotnie.
A nadchodzili następni: niektórzy po raz pierwszy w życiu widzieli słońce,
mrugnięciami
odpędzali jego blask i ruszali na południe na wezwanie szamanów, wezwanie
Gruumsha,
wezwanie króla Oboulda Wiele Strzał.
– Zdobędę swoje królestwo – oznajmił Obould, gdy szamani przestali tańczyć i
śpiewać. –
A kiedy uporam się z ziemiami między górami i trzema mgłami, ruszę przeciw tym,
którzy nas
otaczają. Zdobędę Cytadelę Felbarr! – krzyknął, a tysiące orków zawyło radośnie.
– Zmuszę krasnoludy, by pierzchały aż do Adbaru! Zamknę je w ich śmierdzących
dziurach!
– wołał, podskakując i biegnąc wzdłuż szeregów, a tysiące orków zawyło radośnie.
– Wstrząsnę ziemiami Mirabaru! – oznajmił, i wycie stało się jeszcze
głośniejsze.
– Silverymoon będzie drżeć na sam dźwięk mego imienia!
To wywołało największy entuzjazm, a Tsinka chwyciła niezgrabnie wielkiego orka
i pocałowała go, oferując największe, najpotężniejsze błogosławieństwo Gruumsha.
Obould uniósł ją potężną ręką, przyciskając do swego boku, a krzyki stały się
jeszcze
głośniejsze.
Urlgen nie radował się, lecz z uśmiechem obserwował, jak Obould niesie kapłankę
ku
splugawionemu posągowi Gruumsha. Zastanawiał się, jak bardzo powiększy się
wkrótce jego
dziedzictwo.
W końcu Obould nie będzie żył wiecznie.
A nawet jeśli tak się zdawało, Urlgen był pewien, że znajdzie jakiś sposób, by
temu zaradzić.
CZEŚĆ PIERWSZA
Anarchia uczuciowa
Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Podczas mojej podróży poza Menzoberranzan
kierowałem się moją wewnętrzną mapą tego, co dobre i co złe, wewnętrznym
poczuciem
wspólnoty i samotności. Nawet kiedy zdarzyło mi się, jak każdemu z nas, upaść,
wynikało to
z błędnego osądu lub zwykłej ułomności i w moim przeświadczeniu nie było niczym
haniebnym.
Wiem, że w moim sercu mieszkają większe wartości, które zbliżają nas do
wybranych przez nas
bogów, nas samych, naszych nadziei i zrozumienia raju.
Nie porzucę swego sumienia, choć obawiam się, że to ono opuściło mnie.
Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem.
Mimo to Ellifain nie żyje, a to, że kiedyś, bardzo dawno temu ją uratowałem,
zakrawa teraz
na kpinę.
Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem.
Widziałem, jak umiera Bruenor, i sądziłem, że wszyscy i wszystko, co kochałem,
umiera
razem z nim.
Czy jakieś bóstwo śmieje się z mej głupoty?
Czy w ogóle jest tam jakieś bóstwo?
A może to wszystko kłamstwo, lub jeszcze gorzej – oszukiwanie samego siebie?
Często rozmyślałem nad społecznością i poprawą losu jednostki w ramach poprawy
losu
ogółu. Była to główna zasada mojego życia, myśl, która wygnała mnie z
Menzoberranzan.
A teraz, w tej chwili próby, zrozumiałem – a może po prostu musiałem przyznać –
że moja zasada
była również czymś znacznie bardziej osobistym. Co za ironia: ogłaszając się
zwolennikiem
wspólnoty, tak naprawdę zaspokajałem rozpaczliwe pragnienie przynależności do
jakiejś grupy.
Uznawszy w cichości ducha swoje poglądy za słuszne, nie różniłem się zbytnio od
tych, którzy
tłoczą się pod kazalnicą. Szukałem spokoju i wskazówek wewnątrz siebie, podczas
gdy wielu
szuka ich na zewnątrz.
Rozumując w ten sposób, zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Mimo to nie mogę
opędzić
się od coraz bardziej natarczywej myśli, narastającego przerażenia, że koniec
końców to ja się
myliłem.
Dlaczego Ellifain nie żyje i dlaczego wszystkie lata swego krótkiego życia
spędziła wśród
takich burz? Dlaczego wraz z przyjaciółmi podążyłem za głosem serca, ufny w swój
oręż, by
patrzeć, jak umierają pod gruzami wieży?
Skoro zrobiłem wszystko jak należy, to gdzie jest sprawiedliwość, gdzie nagroda
od
wdzięcznego bóstwa?
Nawet w tym pytaniu dostrzegam przesadną dumę, która mnie tak skaziła. Nawet w
nim
dostrzegam działanie obnażające moją duszę. Nie mogę nie zapytać: czy różnię się
w jakiś sposób
od swego rodzaju? Rzecz jasna, różnię się działaniem, ale rezultatami? Czy
deklarując
pragnienie wspólnoty i poświęcenie nie poszukiwałem tak naprawdę tych samych
rzeczy, co
kapłanki, które pozostawiłem w Menzoberranzan? Czy nie szukałem, tak samo jak
one,
nieśmiertelności i wyższej pozycji wśród równych sobie?
Gdy zawaliły się fundamenty wieży Withegroo, runęły także przekonania, którymi
dotąd się
kierowałem.
Wyszkolono mnie na wojownika. Gdyby nie moje zdolności posługiwania się
sejmitarami
sądzę, że byłbym mniej – ważną postacią tego świata, mniej szanowaną i nie tak
akceptowaną.
Wyszkolenie i talent to wszystko, co mi pozostało; oto podstawa nowego etapu
krętej i burzliwej
drogi życia Drizzta Do’Urdena. Oto narządzie zemsty, jaką wywrę na przeklętych
stworzeniach,
które zniszczyły wszystko, co było mi drogie. Straciłem Ellifain, Bruenora,
Wulfgara, Regisa,
Catti-brie, a w rezultacie, także Drizzta Do’Urdena.
Obecnie moją osobę określają właśnie te sejmitary, zwane Lodowa Śmierć i Błysk,
a Guenhwyyar znów jest moją jedyną towarzyszką. Ufam tylko im, i niczemu innemu.
Drizzt Do’Urden
1 PAMIĄTKA GNIEWU
Drizzt nie lubił myśleć o tym jako o ołtarzu. W małej jaskini, w której mroczny
elf
zamieszkał, najwięcej miejsca zajmował umieszczony na rozgałęzionym kiju hełm
Bruenora ze
złamanym rogiem. Ustawił go tuż przed skałą klifu stanowiącą tylną ścianę, w
jedynym miejscu,
do którego w ogóle docierało światło słońca.
Drizzt właśnie tego chciał. Chciał widzieć hełm. Chciał zawsze o tym pamiętać.
Nie tylko
o Bruenorze i nie tylko o pozostałych przyjaciołach.
Przede wszystkim chciał pamiętać, kto odpowiadał za to, co stało się jemu i jego
światu.
Aby wejść do środka, musiał przeczołgać się między dwoma głazami. Elfowi to nie
przeszkadzało, nawet pasowało. Całkowity brak wygód, niemal zwierzęcy tryb życia
był dla
niego czymś dobrym, oczy szczającym, a do tego przypominał, kim się stał, kim
musiał być, jeśli
zamierzał przeżyć. Nie był już Drizztem Do’Urdenem z Doliny Lodowego Wichru,
przyjacielem
Bruenora, Catti-brie, Wulfgara i Regisa. Nie był już Drizztem Do’Urdenem,
tropicielem
ukształtowanym w duchu Mielikki przez Montolia DeBrouchee. Znów był samotnym
drowem,
który właśnie opuścił Menzoberranzan. Znów był uciekinierem z miasta mrocznych
elfów, który
porzucił nauki kapłanek, nauki, które doprowadziły do śmierci jego ojca i tak go
skrzywiły.
Był Łowcą, istotą polegającą na instynktach, która pokonała zło Podmroku i
zapłaci hordom
orków za śmierć jego przyjaciół.
Był Łowcą, który zamknął swój umysł na wszystkie sprawy poza przetrwaniem i
odsunął ból
po stracie Ellifain.
Pewnego popołudnia Drizzt ukląkł przed swoim totemem obserwując, jak słońce
przesuwa
się po hełmie. Bruenor stracił jeden z rogów bardzo dawno temu, zanim jeszcze w
jego życiu
pojawił się Drizzt. Krasnolud nigdy tego nie naprawił, gdyż przypominał mu, że
zawsze należy
trzymać głowę nisko.
Palce ostrożnie dotknęły szorstkiej powierzchni złamanego rogu. Drizzt wciąż
wyczuwał
zapach potu Bruenora na skórzanej opasce wewnątrz hełmu, jakby krasnolud krył
się gdzieś
w ciemnej dziurze. Jakby znów wrócili z kolejnej krwawej walki, zdyszani,
roześmiani
i ociekający potem.
Drow zamknął oczy i zobaczył ostatni obraz Bruenora. Widział białą wieżę
Withegroo,
sięgające szczytu płomienie i samotnego krasnoluda biegającego wokół, wydającego
rozkazy aż
do samego końca. Widział, jak wieża przechyliła się i zawaliła, jak krasnolud
znikł pod zwałami
kamieni.
Zacisnął oczy jeszcze mocniej, by powstrzymać łzy. Musiał je pokonać, odepchnąć
jak
najdalej. Wojownik nie może pozwolić sobie na takie emocje. Otworzył je i znów
popatrzył na
hełm, czerpiąc siłę ze swego gniewu. Podążył wzrokiem za promieniem słońca i
zobaczył
własne, porzucone buty.
Już ich nie potrzebował, podobnie jak słabego i ogłupiającego uczucia żalu.
Drizzt położył się na brzuchu i wyślizgnął przez niewielki otwór między głazami,
w stronę
popołudniowego światła. Zerwał się na nogi i powąchał wiatr. Rozejrzał się
czujnie wokół,
przyglądając się każdemu cieniowi i każdej plamie słońca, czując pod stopami
chłód ziemi.
Potem Łowca pobiegł w stronę wyżej położonego miejsca.
Wszedł na zbocze w chwili, gdy słońce kryło się za horyzontem. Czekał tam,
rozglądając się
po okolicy, dopóki cienie nie wydłużyły się i nie zapadł zmrok.
Wreszcie w dali zabłysło światełko ogniska.
Dłoń Drizzta odruchowo powędrowała ku onyksowej figurce, umieszczonej w
sakiewce. Nie
wyjął jej jednak i nie przywołał Guenhwyvar. Nie tej nocy.
W zapadających ciemnościach jego wzrok stał się jeszcze lepszy. Drizzt pobiegł
cicho
niczym cień, lekko jak piórko w wietrzny jesienny dzień. Nie podążał górskimi
ścieżkami – był
zbyt zwinny, by spowalniały go pęknięcia skał i wielkie głazy. Z łatwością
skakał między
drzewami, tak cicho, że wiele leśnych zwierząt, nawet czujny jeleń, nie
zauważyło ani nie
usłyszało jego kroków, dopóki wiatr nie przyniósł jego zapachu.
Dotarł do niewielkiej rzeki, lecz przeskoczył z jednego mokrego kamienia na
drugi tak
precyzyjnie, że nie powstrzymały go nawet ich mokre boki.
Stracił ogień z oczu, kiedy tylko zszedł ze zbocza, lecz znalazł sobie punkty
orientacyjne
i teraz wiedział, gdzie biec, jakby jego krokami kierował sam gniew.
Zobaczył go znów, gdy minął kotlinkę i grupę drzew – był na tyle blisko, by
widzieć
poruszające się wokół ognia postacie. Od razu poznał, że to orki – były duże,
miały szerokie
ramiona i nieco powłóczyły nogami. Dwa z nich kłóciły się, a Drizzt znał ich
warczący język na
tyle, by zrozumieć, że chodzi o to, kto pierwszy obejmie wartę. Najwyraźniej
żaden z nich nie
palił się do tego obowiązku, który był dla nich niewiele ponad niewygodą.
Drow schował się w pobliskich krzakach i uśmiechnął paskudnie. Ich straż będzie
naprawdę
mało skuteczna, pomyślał. Czy będą czujni, czy nie, nie zauważą go.
Nie zauważą Łowcy.
* * *
Zwalisty strażnik oparł włócznię o kamień, splótł palce i obrócił dłonie. Kostki
trzasnęły
głośniej niż pękające gałęzie.
– Bellig, zawsze Bellig – mamrotał, spoglądając na ognisko i skupione wokół
niego postacie.
Jedni odpoczywali, drudzy wyrywali sobie kawałki jakiegoś zepsutego żarcia. –
Bellig pilnować.
Wy spać. Wyjeść. A Bellig zawsze pilnować.
Marudził tak dość długo, przez cały czas oglądając się na ognisko.
Wreszcie odwrócił się i zobaczył twarz wyciosaną z hebanu, burzę białych włosów
i oczy...
oczy! Czerwone! Płonące!
Odruchowo sięgnął po włócznię – a raczej zamierzał, gdyż zobaczył błysk z lewa i
prawa.
Usiłował zasłonić się rękami, lecz był zbyt wolny, by pochwycić sejmitary
mrocznego elfa.
Chciał krzyknąć, ale wtedy zakrzywione ostrza wykreśliły dwie głębokie linie,
przecinając
tchawicę.
Ścisnął szyję, a wtedy broń opadła jeszcze raz, i znów.
Umierający ork odwrócił się, jakby chciał pobiec w stronę swoich towarzyszy,
lecz sejmitary
uderzyły jeszcze raz, w nogi, a ich krawędzie gładko przecięły mięśnie i
ścięgna.
Upadając, Bellig poczuł, jak podtrzymuje go czyjaś dłoń, układając cicho na
ziemi. Wciąż
żył, choć nie miał jak zaczerpnąć powietrza. Wciąż żył, choć krew rozlewała się
wokół niego
ciemną kałużą.
Jego zabójca oddalił się bezszelestnie.
* * *
– E, Bellig, cicho tam! – zawołał Oonta spod szerokich konarów wiązu, stojącego
niezbyt
daleko od obozu. – Gadam z Figglem!
– On lubi gadać – zgodził się Figgle Paskuda. Był brzydki nawet jak na orka:
brakowało mu
nosa, miał rozdartą wargę i krzywe, szarozielone zęby. W młodości zanadto
zbliżył się do
szczególnie wrednego worga.
– Zara go zatłukie – ostrzegł Oonta, co jego druh skwitował wrednym uśmieszkiem.
Skądś nadleciała włócznia, wbijając się w drzewo między nimi.
– Bellig! – krzyknął Oonta, odskakując. – Zatłukie cię już zaraz! Ryknął i
chwycił dygoczące
drzewce, a Figgle pokiwał głową.
– Zostaw – powiedział jakiś głos po orczemu, lecz zbyt melodyjnie, by mógł
należeć do orka.
Obaj strażnicy zamarli i spojrzeli w stronę, z której nadleciał pocisk.
Zobaczyli szczupłą
i wdzięczną postać w ciemnym, rozwiewanym przez wiatr płaszczu, z czarnymi
dłońmi opartymi
na biodrach.
– Nie będzie ci to potrzebne – wyjaśnił mroczny elf.
– Hę? – spytały chórem orki.
– Co je? – spytał trzeci strażnik, kuzyn Oonty imieniem Broos. Nadszedł z lewej
strony
orków, a prawej elfa. Popatrzył na nich, podążył za ich przerażonym wzrokiem,
ujrzał drowa
i również zamarł.
– A to kto?
– Przyjaciel – odparł elf.
– Przyjaciel Oonty? – spytał ork, uderzając się w pierś.
– Przyjaciel tych, których zamordowaliście w mieście z wieżą – wyjaśnił mroczny
elf, a nim
orki zdołały pojąć, co mówi, w jego dłoniach błysnęły sejmitary.
Sięgnął po nie tak szybko i sprawnie, że jego przeciwnicy nawet nie dostrzegli
ruchu; dla
nich wyglądało to tak, jakby ostrza po prostu nagle się pojawiły.
Broos spojrzał na Oontę i Figgle’a oczekując na wyjaśnienie i spytał:
– Hę?
W tym momencie ciemna postać skoczyła ku niemu.
Chwilę później już nie żył.
Mroczny elf natarł na pozostałą dwójkę. Oonta wyrwał włócznię z pnia, a Figgle
sięgnął po
parę krótkich noży. Jeden z nich miał rozdwojone ostrze, drugi był mocno
zakrzywiony.
Oonta sprawnie zakręcił włócznią nad głową, jej czubek opadał, by zatrzymać
szarżującego
elfa. Lecz ten prześlizgnął się pod opadającym ostrzem, wpadając między orki.
Oonta zachwiał
się, gdy Figgle opuścił swój oręż.
Drowa już tam nie było – skoczył, unosząc się między orkami. Orczy wojownicy
zamieniali
się bronią, nacierając na zwinną postać z obu stron.
Jeden sejmitar przyjął włócznię, drugi sprawnie zablokował oba ciosy Figgle’a.
Jedna stopa
elfa wystrzeliła do przodu, druga do tyłu, trafiając orki w ich pokraczne pyski.
Figgle poleciał do tyłu, wymachując bronią, by zablokować ewentualne ataki.
Oonta zrobił
podobnie, machając włócznią. Oprzytomnieli i popatrzyli na pustą polanę.
– Hę? – spytał Oonta.
Figgle podskoczył nagle, a z jego piersi wysunęło się ostrze sejmitara. Zniknęło
równie
szybko, jak się pojawiło, a mroczny elf minął orka, rozcinając drugim sejmitarem
gardło.
Nie chcąc mieć do czynienia z takim przeciwnikiem, Oonta cisnął włócznią,
odwrócił się
i pobiegł prosto do obozu, wrzeszcząc ze strachu. Orki poderwały się i otoczyły
przerażonego
Oontę, porzuciwszy śmierdzące mięso i szukając broni.
– Co robiłeś?! – krzyczał jeden.
– Kto zabił?! – wrzeszczał drugi.
– Drow! Drow! – darł się Oonta. – Drow zadźgał Figgle’a i Broosa! Drow zadźgał
Belliga!
* * *
Drizzt pozwól ił orkowi uciec i kiedy tamci byli zajęci jego wrzaskami, skrył
się w cieniu
wielkiego drzewa na skraju obozowiska. Chowając sejmitary, szybko policzył
przeciwników:
dwunastu.
Powoli wdrapał się na drzewo słuchając, jak Oonta wspomina o trzech osobach
zabitych
przez Drizzta.
– Drow? – pytały siebie zaskoczone orki; jeden z nich powiedział „Donnia”.
Drizzt słyszał
już kiedyś to imię.
Przesunął się na konar, jakieś piętnaście stóp nad ziemią, dokładnie nad
rozgadanymi orkami.
Rozglądali się wokoło, przerażeni słowami Oonty. Drizzt sięgnął w głąb siebie,
przywołując
odwieczną magię swej rasy. Cisnął kulą nieprzeniknionej ciemności wprost w
ognisko, wokół
którego stali. Sam skoczył zaraz za nią, z gałęzi na gałąź. Bose stopy
zapewniały mu doskonałe
wyczucie podłoża, a magiczne, przydające szybkości bransolety na kostkach
pozwalały na
zrobienie dodatkowego kroku za każdym razem, gdy musiał zachować równowagę.
Wylądował na ziemi i puścił się biegiem w stronę zaciemnionego ogniska. Te orki,
które
znajdowały się na zewnątrz i dostrzegły czarną postać, rzuciły się na niego z
krzykiem. Jeden
z nich cisnął włócznią.
Drizzt w biegu uchylił się przed niezgrabnym pociskiem – wiedział, że gdyby
tylko zechciał,
mógłby go pochwycić. Pierwszego orka, który wytoczył się z wnętrza kuli,
poczęstował owocem
kolejnej zdolności drowów – postać przeciwnika otoczyły purpurowobłękitne
płomienie. Nie
parzyły, lecz znacznie ułatwiały wyszkolonemu drowowi celować. Tak naprawdę
nawet tego nie
potrzebował.
Ork, jako dość głupawa istota, patrzył na swoje płonące kończyny i wrzeszczał ze
strachu.
Spojrzał na Drizzta w samą porę, by zobaczyć błysk sejmitara.
Z kuli wypadł następny ork. Drow nawet nie zwolnił, uchylił się przed maczugą i
szybko
zawinął sejmitarem wokół nóg przeciwnika, przecinając ścięgna. Nim wyjący stwór
padł na
ziemię, Drizzt Łowca już był wewnątrz kuli ciemności.
Polegał wyłącznie na instynkcie. Mięśnie poruszały się w reakcji na odgłosy i
doznania. Po
cieple ziemi Łowca wyczuwał, gdzie znajduje się ognisko i za każdym razem, kiedy
wpadał na
niego jakiś błąkający się ork, sejmitary szły w ruch.
W pewnym momencie nie poczuł orka ani nawet go nie usłyszał, lecz smród
uświadomił mu,
że ma go za swoimi plecami. Krótki ruch Błysku, wrzask i łomot padającego ciała.
W jakiś sposób bez udziału świadomości wiedział, kiedy znajdzie się po drugiej
stronie kuli
ciemności. Coś wewnątrz niego starannie wyliczyło każdy krok.
Wybiegł szybko, utrzymując ciało w równowadze. Natychmiast dostrzegł rzucających
się na
niego czterech orków. Instynkt wojownika podsunął mu sposób ataku, który już
wykonywał.
Uchylił się i sparował sejmitarami pchnięcie włóczni, jedno ostrze nad drugim.
Mogły bez
trudu przeciąć prymitywną broń, lecz nie naciskał pierwszym, a drugim uderzył
płazem. Niech
włócznia będzie cała – nie miało to znaczenia, gdyż drugie ostrze, przesuwając
się wzdłuż piersi
z prawa na lewo, podbiło broń.
Nogi przeniosły go obok wytrąconego z równowagi orka w tym samym momencie, gdy
Błysk zatonął w jego gardle.
Drizzt nie zwalniał, każdy krok obracał go nieco w lewo i gdy znalazł się przy
następnym
orku, Błysk opadł i ciął w nadgarstek prawej ręki, pozbawiając tamtego broni.
Dopełniając
obrotu pomknęła za nim Lodowa Śmierć, wgryzając się między żebra.
Łowca był już daleko za ich plecami.
Uchylił się pod maczugą i przeskoczył nad włócznią. Lądując, oparł nogę na
drzewcu –
zepchnął włócznię w dół. Zamigotał sejmitar, lecz ork uchylił się. Drizzt,
niemal nie zwalniając,
podrzucił Błysk, chwycił go odwrotnie i pchnął za siebie, trafiając prosto w
pierś nacierającego
z tyłu orka z maczugą.
W tym samym czasie druga dłoń drowa pracowała jakby samodzielnie. Lodowa Śmierć
cięła
w ramię orka trzymającego włócznię. Wyciągając Błysk, Drizzt przesunął się na
bok. Umierający
ork padł wprost na drugiego, ściskającego poranione ramię.
Łowcy już tam nie było, szarżował na walczącą w duecie parę orków. Drizzt
błyskawicznie
ukląkł, a orki zareagowały, celując mieczem i włócznią w dół. Jednak gdy tylko
jego kolana
dotknęły ziemi, drow przetoczył się do przodu, poderwał i odbił, kontynuując
obrót w powietrzu.
Minął zaskoczony duet, który z trudem nadążał za jego ruchami.
Drizzt wylądował lekko i wyprowadził Błyskiem cięcie, które jeszcze bardziej
zdezorientowało przeciwników. Trzymając broń w rozłożonych na boki rękach ciął
jednocześnie
Błyskiem i Lodową Śmiercią. Ostrza skrzyżowały się dokładnie między orkami, po
czym
rozeszły szeroko. Odwrócił chwyt i ciął jeszcze raz, na odlew.
Żaden z orków nie miał nawet czasu, by unieść broń do zastawy. Zachwiali się,
trafieni po
dwa razy każdym z sejmitarów.
A Łowcy już tam nie było.
Orki kręciły się wokoło rozumiejąc, że nie sprostają mrocznemu przeciwnikowi.
Nikt nie
stawił czoła Drizztowi, gdy ruszył z powrotem swoją ścieżką. Zdjął głowę orkowi
z pociętą ręką,
wskoczył w kulę ciemności, gdzie na ziemi rozpłaszczył się przynajmniej jeden z
ocalałych.
Znów wkroczył do świata drugich zmysłów, czując ciepło, słysząc każdy dźwięk.
Zaatakował
orka przed sobą, słyszał poruszenie i kroki obok siebie.
Szybki krok przeniósł go w pobliże ogniska, nad którym na trójnogu stał
kociołek. Kopnął
zakroczną nogą i ruszył dalej.
W magicznych ciemnościach stojący przed nim ork nie mógł widzieć uśmiechu elfa,
gdy
jego kompan, oblany gorącą potrawką, zaczął wyć i tarzać się..
Ork zaatakował dziko, wzywając pomocy. Łowca czuł podmuch jego wściekłych
ciosów.
Obliczywszy kierunek jednego z nich, Łowca nie miał większych kłopotów
z przekradnięciem się za przeciwnika.
Jeszcze raz wyskoczył z kuli, pozostawiając śmiertelnie rannego orka osuwającego
się na
ziemię.
Szybka przebieżka po obozowisku uświadomiła Drizztowi, że pozostały tylko dwa
orki:
jeden wił się na ziemi, tonąc we własnej krwi, drugi skowyczał i tarzał się
dalej, by złagodzić
poparzenia od gorącego gulaszu.
Idealnie wymierzone cięcia sejmitarów zakończyły ich życie.
A Łowca zniknął w ciemnościach nocy, by dokończyć swoje zadanie.
* * *
Biedny Oonta oparł się o drzewo, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami.
Machnął ręką
na kamrata, który przynaglał go do dalszego biegu. Oddalili się od obozowiska o
dobrą milę.
– Musimy biec!
– Ty... musisz... biec! – wy sapał Oonta.
Oonta wyszedł ze swojej jaskini na Grzbiecie Świata na rozkaz plemiennego
szamana, by
zyskać chwałę u boku króla Oboulda, by walczyć z tymi, którzy zbezcześcili posąg
Gruumsha na
pobliskim polu walki.
Wyszedł, by walczyć z krasnoludami, nie drowami!
Towarzysz złapał go za kark i próbował pociągnąć za sobą, ale Oonta odepchnął
ręce.
Opuścił głowę i wciąż usiłował odzyskać dech.
– Nie spiesz się – usłyszał za sobą w łamanym orczym, z melodyjnym akcentem,
którego
żaden ork nie zdołałby naśladować.
– Musimy biec! – powtórzył kompan Oonty, odwracając się w stronę mówiącego.
Oonta, wiedząc, kto mówił i świadom, że nic go nie uratuje, nawet nie podniósł
głowy.
– Możemy pogadać – mówił jego towarzysz do mrocznego elfa. Oonta usłyszał, jak
rzuca
broń na ziemię.
– Może – zgodził się elf, gdy diabelski sejmitar rozpłatał orkowi gardło. – Lecz
wątpię, byś
znalazł w sobie dość tchu.
Ork zacharczał i zabulgotał w odpowiedzi.
I upadł.
Oonta wyprostował się, lecz wciąż nie odwracał głowy w stronę zabójczego
przeciwnika.
Oparł się o drzewo i wyciągnął ręce w obronnym geście, mając nadzieję, że
śmiertelny cios
będzie szybki.
Poczuł na szyi gorący oddech elfa – jedno ostrze miał przyciśnięte do pleców, a
drugie do
karku.
– Odnajdziesz wodza tej armii – powiedział mu drow. – I powiesz, że rychło
przybędę na
wezwanie. Powiesz, że go zabiję.
Krótki ruch sejmitara odciął Ooncie prawe ucho. Ork krzyknął i skrzywił się,
lecz miał dość
rozumu, by nie uciekać i nie odwracać się.
– Przekaż mu to – szeptał do ucha głos – Przekaż to wszystkim. Oonta zaczął
odpowiadać,
by upewnić śmiertelnie groźnego przeciwnika, iż tak właśnie uczyni.
Lecz Łowcy już tam nie było.
2 BRUD I KREW
Tuzin brudnych i zmęczonych krasnoludów biegło szybko, przeskakując pęknięcia
w zniszczonych przez erozję skałach, mijając wielkie głazy. Mimo strachu
działały razem i jeśli
tylko ktoś się potknął, zaraz dwaj inni podtrzymywali go i popędzali.
Za nimi gnała horda orków, ponad dwieście skowyczących i śliniących się bestii.
Szczękały
bronią i potrząsały wzniesionymi pięściami. Co jakiś czas któryś ciskał
włócznią, choć ani jeden
nie trafił. Orki ani się nie zbliżały, ani nie oddalały, ich pragnienie
dopadnięcia krasnoludów nie
było mniejsze niż pragnienie krasnoludów, by im uciec. Jednak w przeciwieństwie
do
krasnoludów, jeśli któryś z orków słabł, towarzysze nie kwapili się do
udzielania mu pomocy.
Kto się potknął, ryzykował zdeptanie, skopanie lub nawet zadźganie. Dlatego
linia orków była
nieco rozciągnięta, lecz tych z przodu od ostatnich uciekających krasnoludów
dzieliło może
dwanaście kroków biegiem.
Krasnoludy biegły po dość pustym zboczu. Po prawej wznosiła się wielka, skalista
ostroga.
Krasnoludy wciąż darły się i biegły jak oszalałe. Gdyby jednak orki nie skupiały
się tak bardzo
na ich złapaniu i rozejrzały dookoła, zauważyłyby, że krasnoludy, choć mają tak
wiele innych
dróg, zdają się biec tylko w jedną, konkretną stronę.
Krasnoludy wybiegły z cienia kamiennej ostrogi i wpadły między dwa olbrzymie
głazy. Ich
prześladowcy nie zauważyli, co oznaczają – tak naprawdę głazy stanowiły początek
wyżłobionego w skałach korytarza, szerokiego na tyle, by zmieściły się w nim
trzy orki obok
siebie. Dla orków znaczyło to tylko tyle, że ich ofiary nie będą mogły rozbiec
się na wszystkie
strony. Nie zauważyły ustawionych z boku, sprytnie ukrytych między kamieniami
zakamarków
i błyszczących zza nich, krasnoludzkich oczu.
Pierwsze orki były już w połowie korytarza, a ponad połowa minęła oznaczające
wejście
głazy, gdy ze ścian skoczyły krasnoludy, wywijając kilofami, oskardami, młotami,
toporami
i mieczami. Niektórzy, przede wszystkim członkowie słynnych Pogromców Flaków
Thibbledorfa
Pwenta – najtwardsze i najgroźniejsze krasnoludy z klanu Battlehammer – mieli
tylko hełmy
z kolcami, ćwiekowane zbroje i kolczaste rękawice. Z radością rzucili się w sam
środek orczej
watahy, młócąc na lewo i prawo. Niektóre orki zostały zaskoczone przez tę samą
grupę
dekadzień wcześniej, pod zniszczonym miastem Płycizny. Teraz jednak orki nie
wzięły nóg za
pas, lecz stanęły do walki.
Krasnoludy były lepiej opancerzone i wyposażone do walki w wąskim, kamiennym
korytarzu. Ukształtowały teren tak, jak im to odpowiadało, i szybko zyskały
przewagę. Te
z przodu, stojące najbliżej wyjścia, sprawnie przygotowały obronę. Ich kamienie
zostały
starannie ukształtowane, tak by niemal zamknąć korytarz, dając czas na
wykończenie stojących
najbliżej orków, nim pozostałe zaczną się przeciskać przez zaporę.
Stanowiąca przynętę dwunastka natychmiast przyłączyła się do głównych sił,
kładąc trupem
orki biegnące na czele. Krasnoludy trwające w środku starcia walczyły jak jeden
mąż, jeden
wspierał drugiego tak, iż nawet trafieni orczym ciosem nie zostali zabici, gdy
upadli.
Jeśli zaś ranę otrzymywał któryś z orków, to padał samotnie i samotnie umierał.
* * *
– Twoje chłopaki dobrze się spisały, Torgar – powiedział wysoki, zwalisty
krasnolud
o ogniście rudych włosach i brodzie, która, gdyby nie została wsadzona za pas,
sięgałaby mu do
stóp. Jedno oko miał zakryte bielmem, oślepione podczas obrony Mithrilowej Hali
przed
najazdem drowów, za to drugie błyszczało jasnym błękitem. – Ale kilku zginęło.
– Nie ma lepszej śmierci niż za swój klan – odparł Torgar Hammerstriker,
naczelnik ponad
czterystu krasnoludów, które ostatnio wyemigrowały z Mirabaru, urażone tym, jak
źle markiz
Elastul potraktował króla Bruenora Battlehammera. Owe traktowanie rozciągnięto
również na
wszystkie krasnoludy z Mirabaru, które ośmieliły się powitać ich dalekiego
krewniaka, gdy
przejeżdżał przez miasto.
Torgar przyglądał się odległej walce, gładząc długą, czarną brodę. Ta dziwna
postać, Pikel
Bouldershoulder, przyłączył się do starcia używając swojej dziwnej druidzkiej
magii, by
poruszyć kamienie przy wejściu do korytarza i odcinając drogę reszcie pogoni.
Było to bardzo krótkotrwałe rozwiązanie, orki nie były aż tak głupie.
Potencjalne odwody już
zaczęły wycofywać się na pozycje, z których uda im się powrócić do środka walki.
– Mithrilowa Hala nie zapomni o pomocy, jakiej nam dziś udzieliłeś – zapewnił
Torgara
stary krasnolud.
Hammerstriker skinął w milczeniu głową, nawet nie odwracając się do mówiącego.
Nie
chciał, by Banak Brawnanvil, wódz klanu Battlehammer, widział, jak bardzo jest
poruszony.
Torgar rozumiał, że będzie pamiętać tę chwilę na zawsze, nawet jeśli przyjdzie
mu żyć kolejne
kilkaset lat. Jego zmartwienie spowodowane opuszczeniem rodzinnego Mirabaru
wzrosło
jeszcze, gdy setki jego krewniaków pod wodzą starego druha Shinglesa McRuffa
zmusiło
Elastula do uwolnienia go i opuściło Mirabar, nie oglądając się za siebie. W
głębi serca Torgar
wiedział, że sam postępuje słusznie, ale co z pozostałymi?
Teraz już wiedział, i spłynęła na niego wielka ulga. Wraz z krewnymi przystał do
resztek
pokonanych oddziałów króla Bruenora, uciekających spod Płycizn. Torgar i jego
przyjaciele szli
w tylnej straży aż do miejsca obrony na północnych stokach gór na północ od
Doliny Strażnika
i dalej, aż do wejścia do Mithrilowej Hali. W czasie drogi napotkali kilka
grupek orków; w jednej
z nich byli nawet nietypowi jak na orków sojusznicy – lodowi giganci. Nie
zbaczając z drogi
i walcząc bez słowa skargi, mirabarczycy zasłużyli sobie na wiele słów podzięki
ze strony
krasnoludów z Hali, dwójki adoptowanych dzieci Bruenora, Wulfgara i Catti-brie
oraz jego
niziołczego przyjaciela Regisa.
Bruenor nadal był zbyt ranny i zbyt słaby, by powiedzieć cokolwiek.
Torgar wiedział, że te chwile stanowiły zaledwie początek. Ponieważ generał
Dagnabbit nie
żył, a Bruneor był bliski śmierci, krasnoludy z Mithrilowej Hali poprosiły o
objęcie dowództwa
jednego z najstarszych i najbardziej doświadczonych weteranów.
Banak Brawnanvil zgodził się je przyjąć. Nie bez znaczenia było, że Banak
poprosił Torgara
o kilku chyżonogich krasnoludów, by zamknąć swoją pułapkę wokół jednej z
najbardziej
wysuniętych orczych hord. Torgar wiedział, wtedy i teraz, że uczynił słusznie,
prowadząc
krasnoludy z Mirabaru do Mithrilowej Hali. Wiedział, wtedy i teraz, że jego klan
Delzoun
naprawdę stał się częścią większego klanu Battlehammer.
– Każ im biec – Banak odwrócił się do kapłana Rockbottoma, zwanego też Skalnym
Korytem. Wsławił się on tym, że w ruinach wieży maga w Płyciznach podtrzymywał
Bruenora
przy życiu, dopóki nie nadeszła pomoc.
Rockbottom rozprostował pokręcone palce i zmówił modlitwę do Moradina.
Sprowadził
deszcz wielobarwnych światełek, niewielkich ogników, które nie paliły, lecz z
pewnością
zwróciły uwagę krasnoludów stojących blisko korytarza.
Niemal natychmiast chłopcy Torgara, Pogromcy Flaków Pwenta, bracia
Bouldershoulder
i pozostali wojownicy zaczęli wspinać się po ścianach wzdłuż ustalonych
wcześniej tras, nie
pozostawiając za sobą nikogo, nawet tych, którzy z pewnością byli poważnie,
jeśli nie
śmiertelnie, ranni.
Wtedy z ukrycia u wierzchołka ostrogi wytoczono wielki głaz – kolejne dzieło
Pikela,
ukształtowane mocą jego magii w niemal idealną kulę. Trzy silne krasnoludy
manewrowały nim
przy użyciu długich tyczek, wysilając mięśnie, by przepchnąć go po bardziej
kamienistym
terenie, czy nawet wtoczyć na niewielkie wzniesienie. Inne krasnoludy wyskoczyły
ze swoich
kryjówek, by pomóc im ustawić głaz przy wylocie korytarza: wykuto tam łagodne
zbocze, aby
nadać mu większą szybkość.
Dudniący głaz wstrząsnął ziemią: pozostałe w korytarzu orki wrzasnęły chórem i
zaczęły
tratować się w panicznej ucieczce. Niektóre zostały przewrócone i rozpłaszczone,
gdy przetoczył
się po nich kamień. Inne zostały porzucone przez spanikowanych krewniaków w
nadziei, że ich
ciała spowolnią pęd głazu.
– Pierwszą częścią walki jest pokonać serce wroga – powiedział cicho Banak.
Jeśli o to
chodziło, ich mały fortel zadziałał całkiem dobrze.
Wódz zaszczycił Torgara i Rockbottoma mrugnięciem ślepego oka i poklepał po
ramieniu
uchodźcę z Mirabaru.
– Słyszałem, że twój przyjaciel Shingles walczył trochę na powierzchni –
podsunął. – Wraz
z tobą.
– Mirabar jest miastem ponad skałami i pod nimi – zauważył Torgar.
– Cóż, ja i moi krewni nie znamy się na walce na powierzchni – odparł Banak. –
Będę
potrzebował rady was dwóch i Ivana Bouldershouldera.
Torgar z zadowoleniem pokiwał głową.
* * *
Krasnoludy zaczęły właśnie formować szyki obronne wokół wzniesienia na południe
od
zbocza, gdy do Banaka i pozostałych przybiegli Wulfgar i Catti-brie.
– Byliśmy na wschodzie – wykrztusiła z siebie Catti-brie. Dziewczyna, wyższa o
jakieś pół
stopy od najwyższych krasnoludów, nie wyglądała między nimi dziwnie. Twarz miała
szeroką,
lecz o delikatnych rysach, a gęste kasztanowe włosy opadały niżej ramion.
Niebieskie oczy były
duże nawet jak na człowieka, a co dopiero dla krasnoluda, u których zdawały się
wyzierać spod
krzaczastych brwi. Mimo kobiecej urody była w niej jakaś twardość, wzmocniona
jeszcze przez
Bruenora, oraz pragmatyzm i siła, dzięki którym nie ustępowała pola nawet
najlepszym
krasnoludzkim wojownikom.
– I straciliście kupę zabawy – powiedział wesoło Rockbottom, a jego słowa
powitały radosne
okrzyki i wzniesione w górę kubki pienistego ale.
– Oo oj! – zgodził się Pikel Bouldershoulder, błyskając białymi zębami spod
zielonej brody
i wąsów.
– Jak planowaliśmy, dorwaliśmy ich w korytarzu – tłumaczył Banak tonem znacznie
poważniejszym niż pozostali. – Kilku zabiliśmy, kilku uciekło...
Jego głos ucichł wobec gorączkowych ruchów dłoni Catti-brie.
– Twoje przynęty pomogły ci złapać ich przynęty – wyjaśniła, wskazując na
wschód. – Idzie
na nas wielka siła, przesuwają się na południe, by nas ogarnąć.
– Wielka grupa jest na północ od nas – odparł Banak. – Widzieliśmy ich. Ilu jest
tych
śmierdzących orków?
– Wiele razy więcej, niż ty masz krasnoludów – odparł wielki Wulfgar. Błękitne
oczy miał
zwężone, twarz poważną. Syn Beornegara był o stopę wyższy od swej towarzyszki i
górował nad
wszystkimi krasnoludami. Był szczupły w pasie, żylasty i zwinny, lecz pierś miał
szerszą niż
jakikolwiek krasnolud. Ramiona miał niczym krasnolud nogę, szczęki mocne i o
kwadratowym
zarysie. Taki wygląd zjednywał mu szacunek wśród brodatego ludu, zwłaszcza błysk
w oku,
znamionujący wielką bystrość. Dlatego słuchali go uważnie.
– Jeśli będziecie walczyć na dwa fronty, a tak właśnie się stanie, jeśli tu
zostaniecie,
pokonają was.
– Phi! – parsknął Rockbottom. – Jeden krasnolud jest wart pięciu tych
śmierdzieli!
Wulfgar popatrzył uważnie na dumnego kapłana.
– Aż tylu? – spytał Banak.
– I jeszcze więcej – odparła Catti-brie.
– Każcie im ruszać – polecił Torgarowi Banak. – Wprost na południe, najwyżej,
jak tylko się
da.
– Ale staniemy na klifie nad Doliną Strażnika – sprzeciwił się Rockbottom.
– Pozycja obronna – zgodził się Banak, wzruszając ramionami.
– Ale stamtąd nie ma gdzie uciec – tłumaczył kapłan. – Bez wątpienia będziemy
mieli przed
sobą bardzo stromy teren.
– A oskrzydlający nas nie będą w stanie zajść tak daleko na południe, by na nas
uderzyć –
dodał Banak.
– Lecz jeśli zaczniemy przegrywać, nie będziemy mieli gdzie uciec – powtórzył
Rockbottom.
– Za plecami będziemy mieli skały.
– Nie skały, ale klif – wtrącił się Hammerstriker. – Ja i moi chłopcy zajmiemy
się tym.
Zdobędziemy tyle lin, byśmy wszyscy szybko znaleźli się w dolinie.
– To będzie jakieś trzysta stóp! – krzyknął Rockbottom. Torgar wzruszył
ramionami, jakby
nie miało to żadnego znaczenia.
– Niezależnie od tego, co zamierzacie uczynić, lepiej się pospieszcie –
podsunęła Catti-brie.
– A jak sądzisz, co robimy? – odparł Banak. – Widziałaś te orki... nie sądzisz,
że damy im
radę?
– Obawiam się, że najmądrzej będzie ruszyć na skraj Doliny Strażnika i dalej –
powiedział
Wulfgar, a Catti-brie pokiwała głową. – Aż do Mithrilowej Hali.
– Aż tylu? – spytał następny gość Hali, jasnobrody Ivan Bouldershoulder. Był to
twardszy
i stosujący bardziej tradycyjne metody brat Pikela. Krasnolud przepchnął się
między ludźmi
i podszedł do dowódców.
– Aż tylu – zapewniła go Catti-brie. – Lecz nie możemy uciekać aż do Mithrilowej
Hali.
Jeszcze nie. Teraz Bruenor włada czymś więcej niż tylko nią. Ruszył do Płycizn,
gdyż tam
prowadził go obowiązek. Nasz podpowiada nam, że teraz nie możemy uciekać do
swojej nory.
– Jeśli tak zrobimy, zginie zbyt wielu naszych – zgodził się Banak. – Zatem
idźmy jak
najwyżej, i niech te psy tam po nas przyjdą. Uciekną z podkulonym ogonem!
– Oo oj! – ucieszył się Pikel.
Wszystkie krasnoludy spojrzały na niego. Miał zielone włosy i brodę, którą
zawinął sobie za
uszy i splótł z włosami, opadającymi mu na połowę pleców. Był grubszy i
łagodniejszy niż jego
brat. Nosił prostą, jasnozieloną szatę w przeciwieństwie do Ivana, który, jak
większość
krasnoludów, odziany był w zbroję z połączonych skórzanych i metalowych
elementów. Gdy
inne krasnoludy nosiły ciężkie buty, chroniące przed węglami i iskrami w kuźni
oraz dobre do
deptania orków, Pikel wolał sandały. Mimo to było w nim coś, co czyniło go
użytecznym. Posąg
bóstwa, który pozwolił odsieczy zbliżyć się do Płycizn, był jego pomysłem i
dziełem. Walczył
w każdej bitwie, a jego magia przerażała wrogów i krzepiła przyjaciół. Jeden
krasnolud po
drugim uśmiechał się, doceniając jego entuzjazm.
Ich własny zniknął po wysłuchaniu wieści Wulfgara i Catti-brie.
Krasnoludy szybko zwinęły obóz i ledwo zdążyły przenieść się za pierwszą z wielu
grani,
gdy orki z północy ruszyły naprzód, a następna grupa zaczęła się do nich zbliżać
ze wschodu.
Prawie tysiąc krasnoludów pognało po kamieniach, przebierając mocno nogami, by
wspiąć
się po pochyłości. Wspięli się na trzy tysiące stóp, potem cztery, a szyk nadal
był zwarty. Teraz
wyższe góry znalazły się na wschodzie, uniemożliwiając oskrzydlenie z tej
strony, podczas gdy
przeciwnik za plecami nie ustępował. Krasnoludy zrobiły już milę pod górę i
ciężko sapały, lecz
nie zwolniły tempa.
Wreszcie ci z przodu dostrzegli ostatnie zbocze i klif zawieszony nad Doliną
Strażnika,
wyglądający, jakby oberwała się tam skała. Trzysta stóp niżej, dokładnie tak,
jak opisywał to
Rockbottom, znajdowała się szeroka dolina stanowiąca zachodnie podejście do
Mithrilowej Hali.
W powietrzu wisiała poranna mgła, otulając kamienne filary wznoszące się niemal
z gołego
gruntu.
Wojownicy zabrali się do roboty z dyscypliną tak typową dla upartych
krasnoludów: jedni
wznosili kamienne mury, inni wyszukiwali głazy, które można by zrzucić na
przeciwników,
podczas gdy kolejni wybierali najlepsze stanowiska i określali, którędy będzie
najłatwiej do nich
dobiec. Tymczasem Torgar zwołał swoich najlepszych inżynierów – a wielu ich było
wśród
krasnoludów z Mirabaru – i przedstawił palący problem: jak ściągnąć wszystkie
krasnoludy do
Doliny Strażnika, gdyby trzeba było się wycofać.
Ponad setka Mirabarczyków zaczęła badać długość ściany, sprawdzając stabilność
głazów
i szukając najłatwiejszych zejść, jak również półek, gdzie schodzące krasnoludy
mogły odsapnąć
i sięgnąć po liny umocowane niżej. W ciągu kilku chwil ustawiono pierwszy
zestaw,
a inżynierowie zeszli po nich, by znaleźć odpowiednie miejsce na umocowanie
kolejnych. Na
wyższym odcinku potrzebne było co najmniej pięć zmian liny, a cztery na niższym
– ta
perspektywa wielu wpędziłaby w rozpacz.
Ale nie krasnoludy. Nie uparty lud, który mógł całymi latami drążyć korytarze,
by na końcu
nie znaleźć żadnej cennej rudy ani kruszcu. Nie dzielny naród, który przykładał
młot do klina
w najgłębszych tunelach nie wiedząc, czy iskra nie spowoduje wybuchu gazów. Nie
tak solidarny
ludek, który gotów był narazić się na stratowanie, byle tylko uratować
krewniaka. Dla
krasnoludów stających na północnej linii obrony króla Bruenora, zarówno tych z
Mirabaru, jak
i Mithrilowej Hali, dawne nazwisko rodowe Delzoun było czymś więcej niż tylko
rodowym
węzłem, było także honorem i obowiązkiem.
Jeden ze schodzących inżynierów zaczepił się o występ i próbując się wyplątać,
spadł
z wysokości dwustu stóp. Wszyscy przerwali pracę, zmówili krótką modlitwę do
Moradina
i powrócili do obowiązków.
* * *
Tred McKnuckles zatknął jasną brodę za pas, poprawił przeładowany plecak i
skierował się
do tunelu wychodzącego z Mithrilowej Hali na zachód.
– Idziesz? – spytał swego towarzysza, takiego samego jak on uciekiniera z
Cytadeli Felbarr.
Nikwillig przyjął zamyśloną pozę i popatrzył w głąb ciemnego tunelu.
– Nie, nie sądzę – padła zaskakująca odpowiedź.
– Żartujesz sobie? – spytał Tred. – Wiesz tak dobrze jak ja, że w jakiś sposób
Obould Wiele
Strzał maczał w tym swoje grube łapy. Ten pies wciąż warczy i gryzie! Wiesz tak
samo jak ja, że
jeśli chodzi o Oboulda, spogląda na Felbarr! Bez wątpienia to prawdziwa nagroda,
której chce!
– Nie wątpię – odparł Nikwillig. – Król Emerus musi o tym usłyszeć.
– No to idziemy.
– Ja nie idę. Nie teraz. Ci z klanu Battlehammer ocalili twoje włochate dupsko,
moje zresztą
też. Jest tu paru orków do zgniecenia, więc zamierzam to zrobić. Wraz z tymi z
Battlehammer.
Tred uważnie przyjrzał się Nikwilligowi, rozważając jego słowa. Zawsze trochę
mędrkował
i często myślał w sposób nietypowy. Ale niechęć do powrotu do cytadeli Felbarr,
kiedy stawka
była tak wysoka, przekraczała jego tradycyjny ekscentryzm.
– Pomyśl sam, Tred – powiedział krasnolud, jakby wychwycił myśli swego druha. –
Wystarczyłby zwykły goniec do Felbarr, wiesz o tym.
– A sądzisz, że jakiś goniec sprowadziłby nam króla Emerusa na pomoc, gdyby
z