13643

Szczegóły
Tytuł 13643
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13643 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13643 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13643 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Lech Borski Ludzie z rezerwatu „Przygoda" Ilustrował Zbigniew Łoskot - o a it 2 5. 08. 2006 Instytut Wydawniczy ,,Nasza Księgarnia", Warszawa 1988 •- Г ' ■ [miejska вщіотсха publiczna I __ . w Zabrzy :n. klas. iv ' . ■- 3 1 1 NR iNW, ws 7 гг л ,0 Opracowanie graficzne okładki i strony tytułowej Teresa Kawińska Text © Copyright by Lech Borski, Warszawa 1988 Illustrations © Copyright by Zbigniew Łoskot, Warszawa 1988 Mus; świal - czarne rządzą, rudych sic kocha ■ Dom stał na skarpie, pod którą płynęła rzeka. Drewniany, prostokątny, piętrowy i duży. Tu i tam uwiesiły się na nim galeryjki, o-szklone przybudówki, niewielkie ganeczki. Wydawało się. że jest ich milion. Dom wyglądał, jakby zapadał się w ziemię pod ciężarem niezliczonych narośli. Jego belki czy deski — z dala nie potrafiłem rozpoznać — kiedyś chyba nasmołowano. może sto lat temu. teraz spod czerni przebłyskiwały jaśniejsze, żywiczne smugi. Był brzydki, a jednak w jakiś smutny sposób imponujący. Przystanąłem, nie zrzucając plecaka, i przypatrywałem się przez kilka minut. Miałem tu spędzić prawie miesiąc, miesiąc, który z góry spisałem na straty. W dalekobieżnym autobusie łudziłem się jednak, że może chociaż dom będzie sympatyczny, a okolica piękna. Dom zawiódł, przynajmniej w pierwszej chwili, okolica była piękna. Rzeka w tym miejscu zakręcała łagodnie, w dali widniały wysepki pokryte już młodą roślinnością, drugi brzeg rozciągał się płasko, daleko, aż po niebieskawą ścianę lasu. i on także buchał zielenią nieprzejrzanych zarośli. W pobliżu, za domem, również stał las: wysokie, rzadko rozstawione sosny. Ruszyłem znów, a łukowata uliczka prowadziła mnie — jeśli można to było nazwać uliczką: szlak gołej, ubitej, wyboistej ziemi, w '■•> go skraju żółto kwitły mlecze. Minąłem zwichrowany płotek, za którym tkwiły proste tulipany — pochylała się nad nimi smętna chałupka o brudnych oknach. Potem doszedłem uc domu. Stał w pewnym oddaleniu od ulicy. Rozpostarła się przed nim szeroka płaszczyzna czegoś, co od biedy mogło uchodzić za trawnik. Szedłem nieskończenie długo, dom ciągnął się i sunęły okna, i nie znalazłem śladu drzwi. 3 Boczna ściana, najbliższa lasu, pokazała niewiele nowego. Te sarnę deski, te same okna, wyżej galeryjka, od której biegły w dół schody. Piętro mnie nie interesowało. Wiedziałem, że mam mieszkać na parterze. Od ściany odrywał się wysoki płot zbudowany z drewnianych sztachet, popatrzyłem nań bezradnie, dopiero po dłuższej chwili odkryłem furtkę. Wewnątrz leżał porządnie utrzymany, duży ogród: rabaty, grzędy, kwiaty, inspekty, trochę drzew. Spojrzałem na dom i na chwilę przymknąłem oczy. Przedtem przyglądałem mu się od tej strony właśnie, bo uliczka zakręcała łukiem, i oto wszystkie dobudówki naraz znów wyszczerzyły się na mnie wgłębieniami i wypukłościami, jak ściana pełna jaskiń, w których można zginąć. Czarniawa ściana. Drzwi było mnóstwo, nawet nie próbowałem liczyć. Trzecie z kolei — ustąpiły. Znalazłem się na małej werandzie, wypchanej rowerami, wózkami, nartami, deskorolkami, drewnem, wreszcie rupieciami, których nie umiałem nazwać. Stąd inne drzwi prowadziły w głąb domu. Pomyślałem, że drzwi będą moim problemem. Zastukałem. Nikt nie odpowiadał. Uderzyłem pięścią. Cisza. Uchyliłem drzwi, dostałem się na ciemny korytarz, nad moją głową świeciła słabo samotna żarówka. I znów drzwi. Mnóstwo drzwi. Ruszyłem przed siebie, korytarz miał odgałęzienie, trochę jaśniejsze, u jego końca znajdowało się okienko. I tu także kilkoro zamkniętych drzwi strzegło cichych pomieszczeń. Postanowiłem wrócić, wyjść przed dom i czekać, ktoś w końcu musiał się pokazać. Opuściłem korytarz i oto stał przede mną chłopak, może ośmioletni. — No, chodź — powiedział z politowaniem. — Chodź, bo zginiesz. Był rudy, jeśli półmrok mnie nie zmylił, i miał odstające uszy. Niczego więcej nie umiałbym wtedy o nim powiedzieć. — Chodźże wreszcie — w jego głosie nie było cienia życzliwości ani zainteresowania. — Wiem, kim jesteś. Znaleźliśmy się — w milczeniu — przed domem, potem był ganek i drzwi, korytarz i drzwi, Wreszcie jasny, obszerny pokój, zwyczajny pokój stołowy, jakich tysiące. Jedno okno, troje drzwi. Przy oknie osłoniętym firanką stała wysoka kobieta, widziałem jej sylwetkę o szerokich plecach i obciążonej dużym kokiem głowie. — Przyprowadziłem go — burknął chłopiec. 4 — Nie mówi się: go. Mówi się: pana Andrzeja — poprawiła kobieta. Nie odwracała się. Chłopiec milczał. Przestąpiłem z nog: na nogę. — Niech pan podejdzie. Znalazłem się przy niej nie wiedząc jak. Sięgnęła po moją rękę i przyciągnęła bliżej okna. — Czyż to nie oszałamiający widok? Popatrzyłem za okno. Była tam rzeka, zakole, 'drugi brzeg, las, bliżej droga. Kobieta westchnęła i wreszcie zwróciła się do mnie: — Witamy w domu — wyciągnęła rękę. — Niech się pan czuje jak w rodzinie. Za moimi plecami chłopak Eryk zachichotał. Odwróciłem głowę. Ogromny, czarny, bezszelestny pies obwąchiwał moją nogę. — Nic panu nie zrobi. Zapoznaje się z zapachem. Zapamięta pana i wszystko będzie w porządku. Groźna jest tylko dla obcych — powiedziała kobieta. Udało mi się wyjąkać: — To suka? — Suka. Nazywa się Huba. Pierwsza litera imienia psa zahuczała w jej ustach. — Ja jestem babcią Alicją, a to jest Eryk. Eryk jeszcze raz wydał odgłos podobny do chichotu czy chrapania i wzruszył ramionami. Miał bladą twarz usianą piegami, wykrzywiał ją niemiłosiernie. Ukłoniłem się. — Ja jestem Andrzej. Andrzej Maśliński. — Niech pan usiądzie, panie Andrzeju — poleciła, wskazując krzesła stojące przy stole. — Porozmawiamy trochę. Usadziła mnie przodem do okna, przeczuwałem, że szykuje mi egzamin. Sama trzymała się w cieniu, a czarne włosy ukrywały jej twarz jeszcze bardziej. Może nie ukrywały, po prostu dwa skrzydlate łuki opadające prawie na policzki były od twarzy ważniejsze. Łuki włosów i studnie oczu, równie czarnych. — Marysia pisała nam o panu. — Proszę mi mówić po imieniu. Skinęła głową. — Marysia pisała nam o twoich kłopotach. Westchnąłem. To było do mamy podobne. Zawsze zdradzała rodzinne tajemnice. — Pomożemy ci — oświadczyła babcia Alicja. — My zawsze pomagamy — dodała z uśmiechem, ale zabrzmiało to jak groźba. — ■ Zawsze — leciutko położyła dłoń na stół, wzdrygnąłem się, cichutkie klapnięcie zabrzmiało mi w uszach jak salwa. — Opowiadaj o sobie. Wybąkałem kilka zdań. Co miałem powiedzieć? Że chcę studiować historię, przeżyłem zawód miłosny, rozstrój nerwowy, prawie zawaliłem maturę? A mama zdecydowała, że korzystając ze zwolnienia lekarskiego mam w spokojnej atmosferze domu jej przyjaciółki przygotować się do egzaminów? W domu, w którym mama kiedyś spędzała wszystkie wakacje i który czule wspominała? Powiedziałem to. Zawód miłosny pominąłem. Babcia Alicja przytaknęła. Z listu mojej matki na pewno dowiedziała się więcej. Zapadło milczenie. Cisza wyraźnie jej nie przeszkadzała, starsza pani po prostu drążyła mnie swoimi czarnymi oczyma, nieruchoma, z białą dłonią na stole, w jasnej sukni, w której wcale nie wyglądała wiosennie. — Egzaminy? — odezwała się wreszcie. — Książki zabrałeś? Może przejrzymy? Zresztą znajdziesz tu sporą bibliotekę. I mój mąż wróci zza granicy za dziesięć dni, to ci pomoże. Jest historykiem — wymieniła nazwisko — a i ja się trochę na tym znam. Jęknąłem w duchu. Pomyślałem, że to koniec: zamęczą mnie.* — No to pokaż, co tam masz. Sięgnąłem po plecak, ale nie zdążyłem rozplatać sznurków. Do pokoju wtargnęła druga kobieta, również czarnowłosa, tyle że znacznie młodsza. Pies, suka, Huba skoczyła nagle, prawie strąciła mnie z krzesła i oparła łapy na ramionach przybyłej.W tej pozycji były niemal jednego wzrostu. Kobieta odrzuciła Hubę, ciężko opadła na stojący blisko wejścia fotel i z hukiem upuściła na ziemię obszerną torbę. — Wydałam chyba wszystkie pieniądze — jęknęła. Eryk wypełznął z jakiegoś kąta, chyłkiem zbliżył się do jr-by, pochylił nad nią i zaczął obmacywać. Kobieta odsunęła go nogą. Starsza pani odezwała się z naganą w głosie: — Twój mąż też zarabia, Krystyno. Przypomniałem sobie to imię, to była ona — przyjaciółka mojej mamy. 7 — Z tego wynika, że będziemy żyli za połowę zarobków — o-świadczyła pani Krystyna. Nie zauważyła mnie albo zostawiała na później. Wyglądała na kobietę systematyczną. — Co miesiąc jest to samo — szepnęła babcia Alicja. Pani Krystyna wzruszyła ramionami, przechyliła głowę na oparcie fotela i przymknęła oczy. Eryk podkradał się do torby, którą Huba obwąchiwała z drugiej strony. Dwa energiczne klapsy odsu-ły oboje na bezpieczną odległość. — Druga torba została w korytarzu — to był zamierający, znużony szept. — Eryku! — rozkazała babcia Alicja. — Przynieś, ale nie waż się zaglądać do środka. Czekaliśmy chwilę. Eryk wrócił ugięty pod ciężarem drugiej torby, jeszcze większej. Torba walnęła o podłogę. Pani Krystyna pochyliła się nad nią, szarpnęła, zakupy sypnęły prosto na dywan: chleb, kiełbasa, gwizdek, kilka paczek mrożonek, świeże warzywa, mięso owinięte w papier, paczka chałwy, płatki owsiane, cukier i cukierki. Potem ozwało się długie, zmęczone westchnienie. Pani Krystyna zajrzała do torby i gmerała w niej powoli, wreszcie wyciągnęła karton papierosów, wyłuskała z niego paczkę, zapaliła i podała paczkę Erykowi, który podszedł do babci Alicji i poczęstował ją. Starsza pani także zapaliła. Nie padło ani jedno słowo, ale czuło się napiętą ciekawość wszystkich trojga, pani Krys-ny także, jakby i ona nie bardzo wiedziała, co jeszcze w torbie znajdzie. Znalazła mąkę, ser, parę konserw, rajstopy, postrzępiony papier, kawał czegoś, co wyglądało na gips, lekarstwa, mydło, zestaw „Lego1", na który w milczeniu rzucił się Eryk, kilka słoików z przyprawami, roztarty na miazgę bukiecik stokrotek, chyba pół kilo wełny, młotek, dwie torebki kawy i śrubokręt. Póki to wszystko wypadało na dywan, zdążyłem się spocić i kilka razy pomyśleć o natychmiastowym wyjeździe. Starsza pani tymczasem zapaliła drugiego papierosa i posługując się Erykiem posłała paczkę pani Krystynie. Nie odrywała wzroku od zakupów. W drugiej torbie znajdowały się dwa celuloidowe daszki służące do osłaniania oczu przed słońcem, sukienka opakowana w rozerwany papier — pani Krystyna wyciągnęła ją, rozpostarła i rzuciła 8 na podłogę — druga sukienka, kostka masła, dziesięć żarówek ,a-łych i dwie stłuczone, pilnik, kilka książek, doniczka pełna ziemi, sama ziemia, jeszcze jedna kostka masła, pluszowy niedźwiadek i żywy, prawie nienaruszony kotek. — Dwóch ludzi pomagało mi to nieść — wyjaśniła pani Krystyna. — Praktyczne — kiwnęła głową babcia Alicja. — Przydałby się jakiś pomagier na stałe. Ale miałaś kupić także sznur. 9 — Sznurem byłam przewiązana — roześmiała się z tryumfem pani Krystyna. — Sznur służy do przewiązywania. Zostawiłam go w przedpokoju. Eryku, przynieś. Eryk oderwał się od „Lego", kobiety paliły w milczeniu i z ulgą. Z upodobaniem patrzyły na zakupy. Ja także. Pies również. Stos był nieprawdopodobny i kolorowy. Na jego szczycie usadowił się kotek i usiłował doprowadzić do porządku futerko. — Jest rudy — stwierdziła starsza pani. — Właśnie — powiedziała znacząco pani Krystyna. — Rudych się kocha. Czarni rządzą. Spojrzałem na psa. Huba była czarna, łapy i mordę miała podpalane, rudawe. Widocznie i rządziła, i była kochana. — Chyba zaczniemy to przenosić — babcia Alicja wstała i zbliżyła się do stosu. — Zaraz. To jest Andrzej — stwierdziła pani Krystyna i spojrzała na mnie po raz pierwszy. Podskoczyłem na krześle, ale już stała nade mną i kładła rękę na moim ramieniu. — Siedź, siedź. Po podróży musisz być zmęczony. Jestem Krystyna. Usiłowałem się dźwignąć, żeby przepisowo cmoknąć jej dłoń. Nie pozwoliła jednak. — Bez ceregieli. Pamiętaj: Krystyna. Żadna tam ciocia czy pani. Nie jestem znowu tak dużo starsza od ciebie. Siedź i odpoczywaj — cofnęła się. — My się zajmiemy zakupami, potem pokażę ci pokój. Twoje rzeczy już przyszły i ułożyłam je w szafie. Eryku, przywołaj Rudą i bierzcie się do roboty — zwróciła się do syna, który zdążył wrócić ze sznurem. — My będziemy w kuchni. Zostałem sam, nie próbowałem wstawać, przy pierwszej próbie Huba zawarczała i przysunęła się bliżej. Nie miałem pojęcia, za kogo mnie uważa. Nie byłem ani czarny, ani rudy. Po chwili wszedł Eryk, za nim wsunęła się do pokoju czternastoletnia na oko dziewczyna, jej długie włosy lśniły miedzianą rudością, na nosie drobniutko usiadły piegi. Oboje stanęli cicho przy drzwiach i oglądali mnie przez dłuższą chwilę. — To ten — stwierdziła wreszcie dziewczyna. — Aha. 10 — Mizerny jakiś. I jak? Co z nim? — Nijak — oświadczył Eryk. — Robił coś? Mówił? — Tak jakby nic. Same głupstwa. — To twoja siostra? — spytałem. Nie zamierzałem zwracać uwagi na ich gadanie. ' Eryk wzruszył ramionami. — Ślepy by zauważył. Rozmowa z nimi nie miała sensu. — Możesz mówić do mnie Ruda — oświadczyła dziewczyna i przez chwilę oczekiwałem, że doda, iż jesteśmy prawie w jednym wieku. Widocznie tu się wszyscy tykali. — Jeśli będziesz miał okazję mówić — kontynuowała. — Poprzedni lokator wyjechał po dwóch dniach. — Przyjechałem na miesiąc. — On niby też. Ale w tym domu... — machnęła ręką i nie dokończyła. Podeszła do Huby i trąciła ją nogą. — Znasz go już? — spytała. — To jest Andrzej. Andrzej. Tylko go nie rozszarp. Drugi raz nie uszłoby ci to na sucho. Odsunąłem nogę od pyska Huby. — Ona kogoś pogryzła? — mój głos zadrżał nieco. — Nieważne. Drobiazg — szepnęła Ruda. — Wszystko skończyło się... dobrze — zapewniła wreszcie, ale ostatnie słowo zabrzmiało jak kłamstwo. Położyła mi rękę na ramieniu tak samo, jak przed chwilą zrobiła to jej matka. — Nie martw się. Może wszystko będzie w porządku. W końcu są i gorsze miejsca. Roześmiałem się, chyba niepewnie. — Tu prawdopodobnie straszy? — Straszy? — zdziwiła się, pochylając jednocześnie i zaglądając w oczy nieco zbyt uporczywie jak na jej wiek. — Dlaczego miałoby straszyć? Ty wierzysz w duchy? Eryk zaśmiał się szyderczo. — W naszych czasach przesądy są cokolwiek — nie odrywała uważnego wzroku od moich oczu — cokolwiek niemodne. Ale nie musisz się zaraz czerwienić. My wszystko rozumiemy. Wszystko 11 zrozumieć, to wszystko przebaczyć. A tu nawet przebaczenia nie trzeba. Naprawdę. Jeśli chcesz, to wierz nawet w krasnoludki. Wyprostowała się i wreszcie zdjęła rękę z mojego ramienia. — A duchów tu nie ma — dodała rzeczowo i zwróciła się do Eryka: — No, na co czekasz? Do roboty! Ja zaraz przyjdę. Eryk zniknął z całym naręczem towarów, Ruda wyszła za nim, ale wróciła natychmiast, z wypchaną torbą. — Robiłam zakupy — wyjaśniła. — Muszę je posortować. 2. Pokój, który mi przeznaczono, miał dwoje drzwi, jedne prowadziły w głąb domu, drugie wprost do ogrodu, a raczej na miniaturową, drewnianą platformę wzniesioną pół metra nad ziemią, na dół zbiegały schodki. Było i okno, oczywiście, za oknem uliczka i rzeka, i oddalony drugi brzeg. Wychylając się mogłem dostrzec nawet wysepki. Wewnątrz stało kilka prostych mebli: tapczan, szafa, dwa krzesła, stół dobry do pracy, wygodna lampa, stołek, na nim miska. Wolną przestrzeń pośrodku zagospodarowano co najmniej dziwacznie. Na podłodze leżało promieniście sześć sienników, a w centrum gwiazdy, jaką tworzyły, sterczała rozbabrana aparatura radiowa czy elektroniczna, od której pełzły niezliczone kabelki. Jeden z nich biegł do małego telewizorka stojącego pod stołem, gdy później go włączyłem, zabłysnął martwo. Babcia Alicja, która mnie tu przyprowadziła, odeszła, zostałem sam. Rzuciłem plecak na tapczan, spróbowałem odepchnąć sienniki w kąt, nie udało się, ktoś je przy kleił czy może przybił do podłogi. Zostawiłem je, przestrzeń nie była mi potrzebna, miałem dostęp do szafy, tapczanu i stołu, to wystarczało. Pochyliłem się nad aparaturą, ale nie ośmieliłem się jej dotknąć. Wyglądała bezsensownie, lecz prawdopodobnie służyła jakimś celom — nie znałem się na tym. Zajrzałem do szafy. Moje ubrania wisiały już w niej i jeszcze raz z westchnieniem pomyślałem o mojej mamie, która lekką odzież wysłała w paczce, a ciężkie książki kazała mi dźwigać. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na ściany. Wisiały na nich 12 gwiezdne mapy, zdjęcia powierzchni księżyca, zrobione przez kosmonautów, i zdjęcia planet zrobione przez automaty. Podszedłem do okna. To było dobre — ta rzeka i drugi brzeg biegnący płasko do lasu! Daleko, na prawo, dostrzegłem most i mrówki pojazdów — a więc można się tam łatwo dostać. To także było dobre. ' Za drzwiami prowadzącymi do wnętrza domu rozległ się cichutki, ale wyraźny chrobot. Odwróciłem się gwałtownie, a potem w samych skarpetkach przemknąłem przez pokój. Podłoga zatrzeszczała jednak i kiedy szarpnąłem drzwi, Eryk stał już w sporej odległości. Jeśli w ogóle próbował podglądać czy podsłuchiwać, zdążył się odsunąć. — Kolacja gotowa — powiedział. — Obiadokolacja. I lepiej zamknij drzwi na klucz. — Dlaczego? Wzruszył ramionami. — Ciągle tylko pytania i pytania. Czy nikt nie zna od razu odpowiedzi? Rób, jak chcesz. Zamknąłem drzwi na klucz. Kolacja, obiadokolacja — była dopiero szósta po południu* — rozpoczęła się w milczeniu i w milczeniu biegła. Poznałem męża Krystyny, jasnorudego mężczyznę o lekko piegowatej twarzy. Ledwie mnie zauważył. — Dobrze, że jesteś — powiedział. — Czuj się jak u siebie. Potem nadziewał na widelec maleńkie kęski i żuł powoli, wpatrzony w ścianę przed sobą. Stół zastawiono obficie zimnymi zakąskami, lecz najpierw była zupa, potem kotlet z sałatą i ziemniakami, wreszcie chwila przerwy i kobiety spojrzały po sobie. — To teraz coś dla zdrowia — zaproponowała Krystyna. — Aha, z jajkiem — zawtórowała babcia Alicja. — I z kiełbasą. — Nie — powiedział zdecydowanie Eryk. Jego ojciec ze smutkiem patrzył w ścianę. Ruda nie odrywała wzroku od talerza. — Musisz wiedzieć — zwróciła się do mnie Krystyna — że jestem gastrologiem. — A ja dietetyczką — babcia Alicja uśmiechnęła się surowo. 13 Ruda przeciągnęła się i zadrżała nieznacznie. Eryk zaciskał blade usta. Huba trąciła mnie w nogę. Poruszyłem się gwałtownie i spojrzałem na stół, zamrugałem oczyma. Obok talerza z kiełbasą i pasztetową leżał kotek i spał. Przed chwilą go nie było. Czułem, jak w jadalni gwałtownie wzrasta napięcie. Pragnąłem wyjść. — Ja przyniosę — odezwała się wreszcie babcia Alicja. — Ty nie wstawaj — zwróciła się do córki. — Dość się nabiegałaś. Wróciła po chwili z półmiskiem parującego szpinaku. — Nie — powtórzył cicho Eryk. — Zobaczysz potem moje cuda. — Widziałem je milion razy. — Żeby poznać naprawdę, trzeba kontemplować — nałożyła mu na talerz solidną porcję i ruszyła ku mnie. Pospiesznie zasłoniłem nakrycie, nos Huby znów dotknął mojej nogi, cofnąłem się, gruda zielonej mazi trafiła na środek talerza. Babcia Alicja usiadła w końcu, wszyscy patrzyli na swoje porcje, ale nikt nie tknął widelca, póki Eryk, z zaczerwienioną z wściekłości twarzą, nie zaczął jeść. Odrobina jarzyny ledwie zazieleniła mu zęby. Eryk ostrożnie, językiem dotknął szpinakowych śladów. Zbladł gwałtownie i wymaszerował z pokoju. — Znów poszedł wymiotować — obojętnie skonstatowała babcia. — Szpinak jest zdrowy — przytaknęła Krystyna. Ojciec Eryka przełykał powoli i patrzył w ścianę, Ruda obserwowała mnie złośliwie. Babcia Alicja z rozpaczliwym pośpiechem kończyła swoją porcję, potem otrząsnęła się gwałtownie. — Jak zwróci — powiedziała słabo — będzie miał większy apetyt. Krystyna nieznacznie odsunęła swój talerz. — Zje absolutnie wszystko. To zdrowo. — Makroelementy — przytaknęła starsza pani. — A ty nie jesz? — Jakoś nie mam apetytu. Trochę zjadłam w szpitalu. Eryk wrócił. Przebrał się chyba, wyszedł w żółtej koszulce, pojawił się w niebieskiej. Spokojnie usiadł przy stole. — Zabrudziłeś się? — spytała Krystyna. — Wymiotowałeś? — Skądże. 14 — Ale się przebrałeś. — Skądże — powtórzył. — Po prostu umiem robić jedną rzecz. Zerknął na mnie, potem na Rudą, przysunął talerz, wpakował do ust ogromną porcję i wymamrotał niewyraźnie: — Ale ona nie zawsze się udaje, ta rzecz. Nikt nie zwrócił uwagi na to, co mówi. Wszyscy, nawet jego ojciec, z. przejęciem wpatrywali się w grdykę Eryka i jakiś paniczny spazm przeszył rodzinę, gdy grdyka poruszyła się przełykając. Eryk zmiótł swoją porcję, oblizał się i spojrzał na talerz Krystyny. — Ty nie jesz? „ Krystyna zadławiła się kęsem kiełbasy. Gdy Eryk sięgnął po jej talerz, ona chwyciła go z drugiej strony. Przez kilka sekund mocowali się cicho. — Jesz czy nie jesz? — spytał wreszcie Eryk. Krystyna nie odpowiedziała, ale nie cofnęła rąk. — A może w kuchni trochę zostało? Babcia Alicja pospiesznie wybiegła. Słychać było lejącą się wodę, a potem gwałtowny chlupot. Talerz ciągle wisiał między Erykiem i Krystyną, nieporuszony. Babcia Alicja wróciła. — Wylałam to do zlewu. Nalałam wody i wylałam — wydysz*ała. — Szpinak? — smutnie upewnił się Eryk. — Szpinak — przytaknęła z ulgą. — No to jesz czy nie jesz? — ryknął Eryk na matkę. Krystyna krzyknęła również: — Jem! Eryk puścił talerz i z przygnębieniem patrzył, jak matka dławiąc się połyka szpinak, westchnął i westchnął zaraz znowu, gdy Krystyna truchtem wybiegła z pokoju. — A teraz wszystko wyrzyga — szepnął z zazdrością. — Mówi się: zwymiotuje — poprawiła Ruda. — Mówi się: zwróci — orzekła starsza pani. Eryk popatrzył na mnie. — A ty nie jesz? Wzrok rodziny skupił się na mnie. Zjadłem. Ledwie słyszałem, jak babcia Alicja pyta, czy Eryk nie jest chory. Zaprzeczył. — A jednak poleżysz. Albo pójdziemy do psychologa. Dziecko, które lubi szpinak — zaczęła, urwała, uniosłem głowę i zobaczyłem 15 bolesny wyraz jej twarzy — nie jest chyba normalne. Jest z innego świata. Eryk drgnął i uśmiechnął się krzywo. Kolacja skończyła się wkrótce, ojciec Rudej zniknął, potem wszyscy odeszli, spojrzałem na stół, kotka nie było, może mi się przywidział. Wracając do mojego pokoju pomyliłem korytarze. W jakimś zakątku natknąłem się na Eryka. Znów nosił żółtą koszulkę. Coś było nie w porządku z jego koszulkami. Co? Nie umiałem odpowiedzieć, ale mój niejasny niepokój wzmógł się jeszcze bardziej. Eryk nie zauważył mnie. Widziałem jego plecy. Maszerował przed siebie, mamrocąc: — Raz, dwa, trzy. Potem cofnął się, powtarzając: — Raz, dwa, trzy. Przystanął, potrząsnął głową. — Nie, nie tak. On przecież mówił... Ruszył znów: — Raz, dwa, trzy. Cofnął się, tylko o dwa kroki, które głośno odliczył. Znów znieruchomiał, potem tupnął nogą i zaklął, i nagle zorientował się, że ktoś na niego patrzy. — To ty? — Ja. Ciągle nie odwracał głowy. — To nie ty. To znaczy, nie on. Myślałem, że to ktoś inny. Że wrócił. Człowiek nigdy nie dostaje tego, czego potrzebuje. — Szpinaku? — Nienawidzę szpinaku. Spojrzał wreszcie na mnie. — Po co się wałęsasz po domu? Kto cię prosił? Tu — wskazał jakieś drzwi, było ich troje — jest mój pokój. Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Bąknąłem tylko, że zabłądziłem. — Ślepy by trafił. Wyraźnie mnie prowokował, ale spostrzegł, że posunął się za daleko, bo nagle złagodniał. 16 — Zaprowadzę cię. Trafiliśmy do właściwego korytarza, chciałem przyspieszyć, gdy zatrzymał mnie dotknięciem. — Ciężko jest się uczyć? — spytał i dodał zaraz: — Żeby coś odkryć? Pochyliłem się i zajrzałem mu w twarz. Była poważna i skupiona. — Co chciałbyś odkryć? Leciutko poruszył się i odsunął ode mnie. Żałował, że zadał pytanie. — Takie coś... Nieważne. Czasem się udaje, czasem nie. * — Uczeni — powiedziałem — przeprowadzają setki doświadczeń, zanim osiągną dobre wyniki. Czasem i tysiące. — No, ja mam za sobą ze dwieście. — Kroki? Nie odpowiedział. Spojrzał na mnie spode łba, podrapał się z namysłem po rudych włosach, westchnął głośno i odszedł. Odwróciłem się. Jakiś czarny cień przemknął tuż obok, skrzypnęły drzwi, których dotąd nie zauważyłem, smuga światła padła na korytarz i przez pół sekundy patrzyła na mnie blada, stara twarz, a potem światło zgasło. Wróciłem do pokoju. W pół godziny później, gdy siedziałem na schodkach przed moim oknem i patrzyłem na ogród pełen ptasich pogłosów, z głębi nadszedł wysoki chłopak. Za nim gęsiego maszerowała czwórka szkrabów trochę młodszych od Eryka. Później przyjrzałem się im lepiej. Byli w różnym wieku, najstarszy miał chyba dziewięć lat. Chłopak przystanął kilka kroków przede mną. — To pan jest tym lokatorem? — spytał, zreflektował się i dodał: — Dobry wieczór. Nazywam się Długi John. Towarzysząca mu czwórka znieruchomiała z tyłu nie łamiąc szyku. Wszyscy mieli grube, mocne kije. Tylko Długi John, czyli praw dopodobnie Janek, uzbroił się w harcerski nóż, zatknięty za pas spodni. — Dobry wieczór — powiedziałem. — Tak, jestem nowym lokatorem. — I zostanie pan? Patrzył na mnie prawie niewinnie, prawie: w jego zaciekawionym, ciepłym spojrzeniu kryło się coś jeszcze — może kpina? 17 — Wszyscy mnie o to pytają. Tak, zostaję. Czemu miałbym nie zostać? Długi John pogrzebał nogą w ziemi i znów spojrzał mi prosto w oczy: — Różni tu już byli. I żaden nie został. — Straszy? — pamiętałem, że padło już to pytanie. — Gdzie tam — skrzywił się. — Nie straszy. Chociaż... — milczał dobre kilkanaście sekund, wsłuchując się w jakiś wewnętrzny głos. — Chociaż... Widzi pan ten pałac? — obrócił się i wskazał ręką na lewo. Wytężyłem wzrok i rzeczywiście udało mi się dostrzec między drzewami, daleko, niewyraźny masyw wielkiej budowli. — To ruina pałacu — wyjaśnił. — Spalił się podczas wojny. Parę lat temu zbudowano rusztowanie, umocniono mury i tak sobie stoi. Ludzie mówią, że nocami, podczas pełni księżyca, jest znów cały. I w oknach się świeci. Światła sam widziałem. A dzisiaj jest pełnia. Ale w to, że na jedną noc on się sam odbudowuje, nie wierzę. Czwórka stojąca za nim słuchała, nie poruszała się. — Ludzie lubią legendy — podjął Długi John. — Mogę przy-siąść? Skinąłem głową. Umościł się o stopień niżej ode mnie, pogroził czwórce, która zaczynała rozchodzić się na boki, poczekał, aż malcy wrócą do szyku, i zakomenderował: — Rozejść się! Odpoczynek! To moja banda — wyjaśnił ciszej. Banda ułożyła się na młodej trawie. — Czy wierzy pan w świat równoległy? — spytał. — Raczej nie. — A ja czasem myślę, że on musi istnieć. Drugi świat, taki sam, ale trochę inny. Nie tak nudny. 1 on jest obok. Trzeba tylko znaleźć przejście. — Nasz świat jest nudny? — A przeżył pan w nim coś naprawdę wielkiego? Moje serce uderzyło nierówno. Milczałem. — Przeżył pan? Przytaknąłem. — To miał pan szczęście — szepnął. Popatrzyłem na jego kudłatą głowę. Gdyby wiedział, co przeży- 18 łem, pewnie by nie zazdrościł. Pewnie uznałby, że to nie było nic wielkiego. — A ty? Co chciałbyś przeżyć? — Nie wiem. Wszystko. Przygody. Prawdziwe przygody, a nie takie udawanie z tymi smykami. Banda zaszeptała niespokojnie, ale ucichła, bo on mówił: — Tu się nigdy nic nie zdarza. Nic. U nich, na dole, się zdarza. U nas nic. — To znaczy gdzie? — My mamy piętro. Widział pan przecież schody, te zewnętrzne. — To też masz ciekawie. Schowki, korytarze... — U nas nie. U nas są cztery duże mieszkania. I cztery rodziny. Ona pozwoliła przebudować piętro, a parteru nie ruszyła. 19 — Kto? Obejrzał się ostrożnie, a potem wychylił, by sprawdzić najbliższą okolicę: — Babcia Alicja. Ona to odziedziczyła po ojcu. Bo tu kiedyś był pensjonat. I nie zmieniła nic, chociaż jej mąż prosił. Szeptał i ciągle wychylał się, i myszkował wzrokiem. Szeptał tak cicho, że jego banda z niezadowoleniem zaszemrała. — Boisz się jej? — A pan nie? — wyglądał na zdziwionego. Roześmiałem się, usłyszałem nieszczerą nutę w swym śmiechu, miałem nadzieję, że Długi John jej nie zauważył. — Oni wszyscy są... — wykonał kolisty ruch koło czoła. — Tylko Eryk normalny. I Ruda, ale nie zawsze. Bo jej się trzymają przygody, a ona tego nienawidzi. Ona marzy o romansach, a nie o przygodach. A one się jej trzymają. No i dlatego się z nią przyjaźnię. Podniósł się nagle i wydał komendy. Banda ustawiła się w szeregu, wykonała zwrot w prawo i pomaszerowała w głąb ogrodu. — Dobranoc — powiedział Długi John i znienacka wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją. Miał mocną dłoń, jak na czternastolatka. — Jeśli pan zdecyduje-się zostać... — Już się zdecydowałem. — Jeśli pan się zdecyduje — moja uwaga nie przekonała go — niech pan nie chodzi do ruin. Może tam jest granica? Styk dwóch światów? Długo siedziałem na schodkach. Zmierzchało powoli i najpierw zbłękitniał ogród, jakby objęła go ogromna, osobliwa czasza innej atmosfery, nieziemskiej. Potem w dole zszarzało, jedynie niebo pozostało jasne, intensywnie niebieskie i jaskraworóżowe. Gasło i ono. Przyszła ciepła noc, ciepła i nieruchoma. Księżyc rzucał wyraźne cienie na trawę i grządki. Myślałem o mojej dziewczynie, i o tym, jak ją straciłem, i o szpitalu, a potem już tylko o domu, który poznałem tego dnia, i znów dziwiłem się i lękałem, ale w zdziwieniu i lękach odkryłem ze zdumieniem lekkie podniecenie. Powtórzyłem sobie: — Zostanę tu. Choćby po to, żeby zrozumieć. 20 Z wdzięcznością pomyślałem o mamie. Nie wiedziała, w co mnie pakuje, nie była w tym domu od mojego urodzenia, osiemnaście lat, i pamiętała go jako miejsce pełne gwaru i śmiechu, a jednocześnie bezpieczne i spokojne. Nie wiedziała, dokąd mnie wysyła, ale to ona wrzuciła mnie w tajemnicę i po raz pierwszy od wielu miesięcy odczułem ciekawość, i chciałem ją zaspokoić. To było dobre. Dochodziła północ, kiedy się podniosłem. Rzuciłem ostatnie spojrzenie w stronę ruin pałacu i drgnąłem. Wydawały się większe niż przedtem, a w jakimś otworze, może w oknie, poruszał się jaskrawy promień. Przymknąłem oczy i otworzyłem je — promień, tam był. Cofnąłem się do pokoju i cichutko zamknąłem drzwi. Przekręciłem klucz w zamku i zapaliłem lampę. Bezszelestnie, powoli, ziewając, z jednego z sienników podnosiła się Huba. Przywarłem do ściany i sunąłem do drugich drzwi. Klucz tkwił w nich i były zamknięte. Okno także. Huba nie poruszała się, zwracała ku mnie jedynie głowę, śledziła moje poczynania. Oblizała się szeroko, a potem zaziajała szybko, wywalając ogromny, różowy jęzor. Leciutko poruszyła kikutem ogona. Nie miałem pojęcia, co by to' mogło oznaczać. — Dobry piesek — zapewniłem. Ziewnęła przeciągle, odsłaniając zęby, na których widok miałem prawo poczuć się słabo. I poczułem się. Ruszyła powoli. Przystanęła, obwąchując moje kolana, potem uniosła prawą łapę i zaczęła mnie skrobać w udo. Pojąłem ją chyba dopiero po minucie. Podałem jej rękę. Trwaliśmy tak chwilę. Nagle poczułem ciężar, uniosła drugą łapę i musiałem ją podtrzymać. Jej morda znalazła się na wysokości moich piersi, potem podbródka. Ziała mi w twarz. Zajrzałem jej w ślepia i ujrzałem dwie płaskie, bł szczące, srebrzystobłękitne tarcze. Nagle stuknęła łapami o podłogę, podeszła do drzwi i zaczęła je drapać. Wypuściłem ją, zaryglowałem się znów. Nasłuchiwałem, usłyszałem łomot, jakby rzucono worek kartofli, i charakterystyczne skrobanie. Huba się drapała. Nie odeszła. Pilnowała mnie, może nade mną czuwała. Jeszcze raz sprawdziłem drzwi, także te drugie, sprawdziłem okno. Wszystko było zamknięte. Zajrzałem pod szafę i za szafę. 21 ostukałem ściany. Nie mogła tu wejść, nie wiadomo, jak się dostała, nie było wejścia. Potem leżałem w ciemności i słuchałem, i bałem się, i zasnąłem, a strach trwał i we śnie. Las okalający ogród okazał się — z lewej strony — starym parkiem okalającym zrujnowany pałac, i przez park wiodła najkrótsza droga do śródmieścia. — Mamy drugą furtkę, prowadzi prosto do parku — wyjaśniła Krystyna, gdy wspomniałem, że chcę zwiedzić miasto. Ruda oderwała się na chwilę od jedzenia — siedzieliśmy przy śniadaniu — i jakby ze złością zaproponowała, że mnie zaprowadzi. Potem zagapiła się na mnie i przez dłuższą chwilę mamrotała, że przed nią cztery dni wolne: sobota, niedziela, poniedziałek i wtorek — jej klasa miała wyjechać na wycieczkę, z której Ruda zrezygnowała. Bo miała ważniejsze sprawy, tak powiedziała. Mówiła i patrzyła na mnie natarczywie. Dodała, że przez cztery dni można by sporo zrobić, ale w nagle zaistniałej sytuacji niczego się zrobić nie da. Zrozumiałem, że ja jestem tą sytuacją i w jakiś sposób jej przeszkadzam. Oświadczyła, że wobec tego może się mną zająć, choćby po to, by się mniej nudzić. Oblizała się łakomie przy tych słowach. Ale nie miała ochoty najedzenie. Czułem, że ma ochotę na mnie, że chętnie przysporzy mi kłopotów. Ale zgodziłem się na jej towarzystwo. Ruda poprowadziła do drugiej furtki, za którą zaczynała się żwirowana alejka, otworzyła i zatrzymała się tak nagle, że wpadłem na nią. Dął lekki wiatr, włosy Rudej frunęły na moją twarz. Przez chwilę omiatałem się, a ona szamotała, wreszcie odskoczyła, odwróciła się i, zamiast gniewnej miny, ujrzałem rozbłysłe oczy i wyczekujący półuśmiech, który prawie natychmiast zgasł. Ruda znieruchomiała, zapomniała o mnie, zapomniała o wszystkim, wpatrzona nagle w drzewo rosnące przy ogrodzeniu, już na terenie parku. Stało nie na trawniku, a w alejce, nieco niższe od rosnących wokół lip, lecz równie pękate. I nie było lipą. Wyglądało — dzięki liściom — na klon, lecz nie było i klonem. 22 Ruda poruszyła się — jak we śnie. Drzewo rozparło się na skraju alejki, której żwir pokrywały kawałeczki kory, wychudła wiewiórka trącała je łapkami, spostrzegła nas i umknęła, starannie omijając pstrokaty pień. Ruda drobnymi kroczkami podchodziła do drzewa coraz bliżej, jakby przez nie przyciągana. Z wytężeniem wpatrywałem się w korę, pień, liście i nie umiałbym powiedzieć, co Ruda widzi w nich dziwnego, ale mimo to — zanim dziewczyna lękliwie, jednym palcem dotknęła drzewa — wzdrygnąłem się, jakbym oczekiwał, że dotknięcie spowoduje katastrofę. Nic się nie stało. Ruda cofnęła rękę i powolutku obeszła drzewo wokoło. Potem cofnęła się i zadarła głowę, z góry wirując spadał pojedynczy, chyba zeszłoroczny liść. Ruda nastawiła dłoń, liść spokojnie ułożył się na jej skórze i Ruda przez dłuższy czas gapiła się na klonowaty kształt, a potem ostrożnie wsunęła go do tylnej kieszeni dżinsów. Mimowolnie spojrzałem na jej nogi i biodra. Jeszcze chłopięce, zapowiadały jednak, że z Rudej wyrośnie zgrabna dziewczyna. — Po co ci ten liść? Gwałtownie targnęła głową i jak przebudzona popatrzyła na mnie pytającym wzrokiem. — Liść. Schowałaś liść. — Tego drzewa — zaczęła, opuściła oczy, i musiała odchrząknąć, by dokończyć zdanie — wczoraj tu nie było. Westchnąłem. Nie zamierzałem zaprzeczać. Poprzedniego dnia nie widziałem tego miejsca, drzewo było w tym miejscu dobre kilkadziesiąt lat. Ale już nocą postanowiłem tylko słuchać i patrzeć, nie zaprzeczać i nie okazywać zdziwienia. Ruda mnie nabierała. — Tu stała ławka — dodała Ruda, przeciągając zdanie i czyniąc długie, męczące pauzy, jakby rozpaczliwie, za wszelką cenę usiłowała zachować spokój. Pomyślałem, że kłamie. Uniosłem wzrok i dojrzałem ławkę. Stała na trawniku o parę metrów od nas, na pół przysłonięta krzewami forsycji. Na ławce ktoś siedział, ktoś mały. — Ławka jest tam — podbródkiem wskazałem kierunek. Ruda jeszcze patrzyła na drzewo, z odrobiną lęku i zamyślenia, ale i lęk, i zamyślenie wydały mi się fałszywe, a potem odwróciła się i natychmiast odmieniła. Z nieprawdopodobną wściekłością zawołała: 23 — Eryk! Postać na ławce drgnęła, podniosła się i niechętnie podeszła do nas. To był Eryk. Kiwnął mi głową, zanim zwrócił się do Rudej, która wyciągnęła rękę i chwyciła go za ramię. — Powinieneś być w szkole. — Jestem w szkole — odparł i spojrzał na nią niewinnie, i nagle wyrwał się, odskoczył i znieruchomiał, jak przedtem znieruchomiała Ruda. Wgapił się w drzewo. — Przestań mówić głupstwa — ostro powiedziała Ruda. — Szkoła to budynek, a nie ławka w parku. Nie zareagował. Wcisnął kciuki za pasek spodni i zaczął obchodzić drzewo. — Skąd ono się wzięło? — szepnął ni to do siebie, ni to do Rudej. Chytrze łypnął na mnie oczyma, przysiągłbym, że z wysiłkiem powstrzymywał śmiech. — Nie wiem. Nie mam pojęcia — odparła Ruda, jeszcze ostro, ale już prawie płaczliwie. — To przez ten pałac. Wczoraj była pełnia. Wydało mi się, że i ona mnie obserwowała. Zostawiłem ich. Powoli podszedłem do ławki i usiadłem. Na metalowej poręczy wisiała książka. Przeczytałem tytuł: „Człowiek z rezerwatu WIECZNOŚĆ". Autor: Philip Asilard. Przerzuciłem kilka kartek, wypadł spomiędzy nich kolorowy kartonik. Przedstawiał scenę z wojen gwiezdnych — kosmiczny krążownik i atakujące go myśliwce. Na odwrocie Eryk dziecinnym pismem zanotował swoje nazwisko i adres. Oni stali jeszcze pod drzewem i kłócili się cicho, i pomyślałem, że chyba będę musiał sam pójść do miasta. A potrzebowałem towarzystwa. Rozmowy. W ostatnich miesiącach raczej milczałem. Unikałem kontaktów z ludźmi; Teraz wreszcie chciało mi się mówić. O czymkolwiek. Z kimkolwiek. — Hej, chodźcie no tutaj — zawołałem. Zamilkli i podeszli. — Skończyliście? Co to za historia? — On mówi, że jest w szkole. Przecież nie może być w szkole — powiedziała z rozpaczą Ruda. — Przecież się nie rozdwoił. — Nie — przytaknął Eryk. — Ale się zamieniłem. Jestem tutaj, ale też siedzę sobie w drugiej ławce przy oknie. 24 — Kłamiesz. — Myślisz, że tylko ty możesz mieć przygody? — spytał z nienawiścią Eryk. — Ja też. Ja sobie ją sam zrobiłem. Ruda westchnęła: — Idź do domu po książki i marsz do szkoły. — Jestem w szkole — powiedział cierpliwie. — 'Ja po prostu umiem jedną rzecz. Już to umiem. Tylko nie zawsze się udaje. On... mi wytłumaczył. Wytłumaczyłem sobie. Zobacz. Odskoczył od nas i wrócił na' żwir alejki. Zrobił krok, zatrzymał się i podejrzliwie spojrzał na siostrę. „* — Albo nie patrz. Zamknij oczy. Nie chcę, żebyś wiedziała. Ja to po prostu zrobię. Ruda powoli pokręciła głową. Była i nieufna, i zaciekawiona, oboje nie mieliśmy pojęcia, co on wymyślił. Eryk rozejrzał się, jego blade oczy roziskrzyły się nagle. Wzruszył ramionami i wykrzywił wargi. — Jak chcesz. Pod nosem zaczął liczyć kroki i jednocześnie wykonywał je. Skrył się za drzewem. Ruda-zerwała się nagle do biegu, ja na pół uniosłem z ławki. — Nie ma go — krzyknęła Ruda. — Widziałeś! Zniknąt. Obeszła drzewo nie dotykając go, rozglądała się wokoło, zajrzała przez furtkę do ogrodu. — Zniknął — wyszeptała. Podszedłem do niej i sprawdziłem. Eryka nie było widać. Przez chwilę staliśmy niezdecydowanie, potem wróciliśmy do ławki. Ruda usiadła ciężko, położyła ręce na kolanych i zamyśliła się. Bezskutecznie szukałem wzrokiem Eryka. Zniknął. A jednak wyszedł zza drzewa i podszedł do ławki. — Zapomniałem o książce — powiedział. Sięgnął, Ruda była szybsza. Nakryła jego dłoń swoją dłonią i przycisnęła. Eryk syknął. — Gdzie byłeś? — Puść! — Gdzie byłeś? W zaroślach rozległy się nagle dzikie wrzaski. Ruda podskoczyła, Eryk skorzystał z okazji, chwycił książkę i kartonik, potem odsunął 25 się na bezpieczną odległość i także popatrzył na krzaki. Wypadł z nich Długi John, przemknął obok nas wykonując rozpaczliwy gest i skrył się po drugiej stronie alejki. Wycie zbliżało się i po chwili banda Długiego Johna znalazła się koło ławki. — Gdzie on jest? — spytał najstarszy. — Ten bandyta? — Idźcie. Przeszkadzacie nam — powiedziała Ruda. Banda wymieniła porozumiewawcze spojrzenia. Cała czwórka oddaliła się trochę, nie na tyle jednak, by nie podsłuchiwać. Zapomnieli o Długim Johnie — ścigali go zapewne od miesięcy, w godzinach wolnych od musztry. Podglądanie nas wydało się im ciekawsze. Ruda wzruszyła ramionami i zwróciła się do Eryka, który z niezmąconym spokojem stał obok nas, dość daleko jednak, by uniknąć schwytania przez siostrę. — Pytałam, gdzie byłeś. W jej głosie wyczuwałem odrobinę złości. — Znikłem — odpowiedział tym samym tonem. — Mówi się: zniknąłem. — Zniknąłem się. — Zniknąłem — poprawiła go jeszcze raz. — Się zniknąłem — zgodził się Eryk i kiwnął okrągłą, rudą głową. Jedynie czerwieniejące uszy zdradzały, że się denerwuje. Włożył swój obrazek w książkę i niechętnie patrzył na siostrę. — Co to wszystko znaczy? — Znikanie? — spytał. — Co się pytasz, jak sama wiesz. Albo przypuszczasz. Nie poprawiała go tym razem. Zamyślona, opuściła głowę i przez chwilę wyglądała jak zwyczajna ruda, trochę piegowata dziewczynka. Banda Długiego Johna wpatrywała się w Eryka i wstrzymała wszystkie cztery oddechy. Długi John, znudzony czekaniem, wylazł z krzaków i opędzał się od much czy komarów. — Tu jest tłum — oświadczył w końcu Eryk. — Niczego ci nie powiem. Przy tłumie. Nie będę się znikał przed ciżbą — własna przemowa wyraźnie mu się podobała. — To nie jest tajemnica dla motło-chu. Banda przez kilka sekund naradzała się szeptem, wreszcie wysłała 26 • <3b gońca do Długiego Johna. Ruda milczała i Eryk milczał także. Ostrożnie zbliżył się do ławki i usiadł. Przez chwilę wydawało mi się, że i park zastygł, jakby też czekał na wyjaśnienia. Banda, uszczuplona o jednego człowieka, dyszała złowróżbnie. — Gromada — odezwał się nagle Eryk. Przypomina sobie słowa. Lubił to, zdaje się. — Masa. Kupa. Hurma. Banda zachłysnęła się oburzeniem i nie czekając na powrót gońca 27 i przybycie Długiego Johna rzuciła się na Eryka. Eryk siedział nie-poruszony. Ruda, ciągle zamyślona, z niezmąconym spokojem trzema szybkimi kopnięciami przywróciła porządek. Siedziałem na pół rozbawiony, na pół zaciekawiony, i zapomniałem o mieście. Wiatr przeniósł się wyżej i powoli czesał korony drzew, świeciło słońce, prosto w twarz, na chwilę przymknąłem oczy. Eryk powiedział półgłosem: — Zawsze przypuszczałem, że ty takie rzeczy umiałabyś robić. Nogami. Albo rękami. Gdybyś chciała. Ale ty niczego nie chcesz. Nawet przygód nie chcesz, chociaż przychodzą do ciebie. Ty nie chcesz, a umiesz. Najlepiej. Przypochlebiał się. Ruda pojaśniała. — Tak wyszło. — Tylko popatrz na nich. Otworzyłem oczy. Członkowie bandy wycofywali się lękliwie, delikatnie pocierając uderzone miejsca. — I lepiej stąd odejść — dodał Eryk. — Niby się z Długim Johnem przyjaźnisz, ale to jego banda i on musi ich bronić. Z nim na razie nie dasz sobie rady. Poćwiczysz, to proszę bardzo. Na razie lepiej odejść. Długi John zbliżał się właśnie, nachmurzony. Podniecony goniec jeszcze mu klarował: — On na nas mówił słowa. Że tłum. I słowa na се і na em. Banda zbiła się w gromadkę i uzupełniła chórem: — 1 na gie. I znów na em. 1 na ka. I na ha. — Dosyć — Długi John uniósł rękę i zwrócił się do Eryka: — Co to były za słowa? Eryk z lubością wyrecytował. — A co ty właściwie robiłeś? Eryk uniósł głowę i patrzył w niebo wykrzywiając się niemiłosiernie. Dłuższą chwilę nie mógł się zdecydować. — Znikałem — wyznał wreszcie. — Się. Długi John popatrzył na Rudą. Nie odwzajemniła spojrzenia. Westchnął: 28 — Możecie uważać go za swojego więźnia — zdecydował, zwracając się do bandy. — Niech robi, co chce, ale nie wolno spuszczać go z oka. — Zniknę — obiecał Eryk. Długi John pokiwał głową i usiadł obok nas. Eryk wstał i zwrócił się do siostry: — A w szkole jestem — powiedział. — Na pewno. Ten drugi ja. Stamtąd — wykonał nieokreślony ruch ręką. Odszedł i zniknął za drzewem. Banda cichcem podążyła za nim, w przyzwoitej odległości. Po chwili skruszona wróciła. Najstarsza powiedział: — Nie ma go. — On coś umie - powiedział cicho Długi John, a Ruda bez słowa przytaknęła. — W pracowni moglibyśmy... Przerwała mu gwałtownie: — Zapomnij o pracowni. Nie ma już pracowni. Odwróciła się do mnie plecami i zaczęła szeptać do ucha Długiego Johna. Nie próbowałem podsłuchiwać. To było dobre miejsce, ta ławka. Równie dobre jak schodki. Ale zostałem sam. Banda odeszła, Eryk zniknął, a ci dwoje przestali mnie zauważać. Wiedziałem, że za chwilę napadną mnie wspomnienia. Kiedyś często siadywałem w parku na ławce — i było nas dwoje. Długi John zachichotał krótko. Ucichł jednak natychmiast, jakby Ruda go do tego zmusiła. Knuła coś znów, szeptała. Potem zerwała się tak nagle, że aż podskoczyłem. — Muszę iść — mruknęła. — Przypomniałam sobie... Jej oczy uciekły w bok, ręka odruchowo sięgnęła do kieszeni, jakby czegoś szukając, do tej kieszeni, w której schowała liść z drzewa, potem cofnęła się. Z kieszeni wypadła kartka, Ruda nie zauważ, .a tego i, zanim powiedziałem jej o zgubie, dodała: — A miasto jest tam. Prosto. Ominiesz pałac. Odwróciła się i pobiegła. Długi John za nią. Krzyknął jeszcze: — I niech pan nie siedzi przy tym drzewie! Kto wie, co to może być! Drzewo szumiało lekko, ale gdy inne poruszały tylko wierzchoł- 29 kami, ono — zdawało mi się — drżało całe od podmuchu obcego wiatru. Potrząsnąłem głową. Słońce oślepiało i słońce stało właśnie nad tym drzewem, którego gałęzie wyginały się w moją stronę. Zimny powiew przeciągnął tuż obok, wdarł się pod ubranie, zadrżałem i cofnąłem się odruchowo. Wokoło nie dostrzegałem żywej duszy. Marzyłem o tłumie, o hałasie, o ruchu miejskim. Nie było nikogo. Nawet ptaki zamilkły, tylko drzewa szumiały i kłoniły czuby. W słońcu wyczuwało się chłód, jakąś zapowiedź, której nie potrafiłbym nazwać. Podniosłem się, pod nogą zaszeleściła kartka. Popatrzyłem w stronę ogrodu i domu, ale nie o takim tłumie marzyłem, nie o babci Alicji i Krystynie, bo obydwie były w domu, nie o bandzie i Eryku, potrzebne mi było miasto. Podniosłem kartkę, zobaczyłem na niej jakieś słowa, schowałem do kieszeni, żeby potem oddać Rudej, i ruszyłem przez park. Ruina pałac