13623
Szczegóły |
Tytuł |
13623 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13623 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13623 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13623 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Antologia rosyjskiej fantastyki #2
Zombi Lenina
Przełożyli Eugeniusz Dębski Paweł Laudański Aleksander Pędziński
Wybrał Wojtek Sedeńko
„Zombie Lenina”
Instrumient dla wunderkinda © 2003 by Kir Bułyczow
Goriełaja basznia © 2003 by Marina & Siergiej Diaczenko
Mumija © 2003 by Andriej Łazarczuk
Mumija © 2003 by Andriej Stolarow
Monach na kraje ziemli © 2003 by Siergiej Siniakin
Wy lietitie, kak chotitie © 2003 by Alan Kubatijew
Kir Bułyczow
„INSTRUMENT DLA CUDOWNEGO DZIECKA”
Nigdy nie wstawiam podtytułu „opowiadanie fantastyczne”.
To sprawa czytelnika — sam rozstrzygnie, czy tekst jest fantastyczny, czy tylko
udaje. Ale
tym razem czynię to absolutnie świadomie. Muszę, bo w opowiadaniu, w istocie,
nie ma nic
fantastycznego poza zachowaniem bohaterów. Nie wykluczone przecież, że będący
przedmiotem
opowiadania wynalazek, na pozór mało prawdopodobny, w rzeczywistości już jest
produkowany
seryjnie przez fabrykę w Osace albo na Tajwanie. Nie wspominając o Marsie.
Winna była, jak zwykle, Ksenia Udałowa.
Jej marzeniem było wychowanie wnuka w duchu arystokratycznym. Ale ponieważ nie
dysponowała gotówką, pozwalającą na studia w Oksfordzie, to zaczęła realizować
arystokratyzację w granicach Wielkiego Guslara.
Nocował kiedyś u Udałowych pewien przybysz, którego Korneliusz Iwanowicz znalazł
w
lesie w stanie dość rozpaczliwym, niemal umierającego z głodu i lęku przed
dzikimi zwierzętami.
Szczególnie wystraszył go kicający zając.
Przybysz ukrył się pod wielką surojadką i stopniowo sobie umierał. Na szczęście
Korneliusz
tego ranka wybrał się na grzyby i ściął właśnie tę surojadkę.
Kiedy przybysz zobaczył, że w minimalnym odstępie od jego głowy śmiga ogromne
ostrze,
stracił do końca przytomność.
Udałow odwrócił grzyb i zobaczył, że ten jest robaczywy.
Zamachnął się, by cisnąć nim w krzaki i zobaczył, że obok pieńka nóżki leży bez
przytomności przybysz z innej planety, wzrostu około dziesięciu centymetrów,
przypominający
zgrabnego, czarującego, różowiutkiego słonika z futrzastymi uszkami i ogonkiem
tak
zakręconym, że każdy prosiaczek umarłby z zazdrości.
— Tego jeszcze brakowało — westchnął Udałow. — Teraz na bank wrócę bez grzybów.
Nie
można przecież zostawiać brata w rozumie w lesie, gdzie go każdy zając może
skrzywdzić.
Udałow ułożył nieszczęsnego przybysza do koszyka, przykrył świeżymi liśćmi, żeby
mu nie
wiało i, przeklinając, udał się do domu.
W domu Ksenia trochę pomarudziła — no, co to za maniery takie! Ani jednego dnia
bez
przybysza!
Ale potem przyjrzała się biednej istocie i zajęła się urządzaniem mu warunków do
życia.
Kiedy po trzech dniach przybysz ostatecznie doszedł do siebie i nawet
przyzwyczaił się już do
mieszkania Udałowych, przyznał, że przyleciał na Ziemię przez przypadek. Wybrał
się na planetę
Simla w systemie Wielkiego Strusia, a komputer z Informacji, dopiero od dwóch
tygodni tam
pracujący, wpakował go na dziką Ziemię, gdzie nawet zające są niebezpieczne dla
materializatorów drugiej klasy.
Kiedy nadeszła chwila rozstania, przybysz zapytał Ksenię, którą uznał za wodza
stada
Udałowych, co by chciała otrzymać w prezencie.
Ksenia poprosiła o czas do namysłu, do jutra.
Udałowa cierpiała na kompleks owej staruchy, co to jeśli dostawała kałużę,
prosiła o jezioro,
jak otrzymała jezioro, chciała morza, a wraz z morzem i złotą rybkę, żeby ją
usmażyć na oliwie z
oliwek.
Ta właściwość charakteru często pakowała Ksenię w dżunglę życiowych kłopotów.
Często
musiała korzystać z pomocy sąsiada, profesora Minca.
Póki w domu wszyscy spali, łącznie z przybyszem, Ksenia siedziała w kuchni, piła
jedną po
drugiej filiżankę herbaty i zastanawiała się, jak to zrobić, żeby nie skiepścić
i nie zażądać za
mało. W końcu przybysze, mimo że w Guslarze rzecz zwyczajna, to rzadko mieszkają
w
prywatnych mieszkaniach i na dodatek gotowi są za to płacić według
międzyplanetarnej taryfy.
Przy tym nie można Kseni nazwać ślepą egoistką. Zawsze się o kogoś troszczyła.
Rano zwróciła się do Tiszy — tak czule nazywano w domu przybysza, którego
imienia nie
udało się nikomu z Udałowych wymówić:
— A czy możesz podarować tylko mały przedmiot, czy gabaryty nie odgrywają roli?
— Ach, kochana Kseniu — powiedział Tisza. — Czy gabaryty w ogóle odgrywać rola w
prawdziwych uczuciach?
Tisza siedział na miękkich i ciepłych kolanach Kseni, a ta drapała go pod trąbą.
— No to zdobądź dla mnie instrument — poprosiła Ksenia. — Dla wnuczka Maksymki.
— Ciekawe — powiedział przybysz. — Instrument do jaka cel? Chirurgiczny czy
budowlany
— typu calówka lub młotek?
— Nie kituj mi tu — warknęła Ksenia. — Ja ci zaraz dam młotek!
Wymierzyła mu klapsa, Tisza spadł na podłogę, trochę się potłukł, ale nawet się
nie obraził,
ponieważ uznał, że sam jest sobie winien.
— Odpowiedź na jeden pytanie, co? — powiedział. — Po co jest instrument dla twój
głupi
dziecko — wnuk?
Czy powiedziałem wam, że Tisza jest w ojczyźnie znanym filologiem?
— Instrument to pianino albo fortepian, ale nie za duży — powiedziała Ksenia. —
Żeby
można było na nim grać. Bo na świecie teraz rządzi sprzedąjność i korupcja, w
naszych ciężkich
czasach nie mamy co pokazać kolegom ze szkoły muzycznej, którzy sobie
sprowadzili
„Steinwaye” z Tajwanu.
Tisza podszedł do prośby Kseni poważnie i uważnie. Poszli razem, do sklepu, do
działu
muzycznego dokładnie rzecz ujmując, potem do biblioteki, gdzie przekartkowali
fundamentalne
dzieło von Brauhitza „Historia produkcji salonowych fortepianów w księstwie
Sakson–Weimar
w końcu XVII wieku”. Co prawda dzieło było w języku niemieckim i tylko
przypadkowo
ocalało, kiedy wieśniacy palili bibliotekę obszarnika Gulkina, anglomana i
teutonofila.
Przeczytać je mógł co najwyżej słonik Tisza, ale stronice przewracała Ksenia.
Kiedy w drodze powrotnej zajrzeli do Aleksandra Grubina, który nie tak dawno
sklecił niezły
komputer ze szczątków walającego się w lesie bezpilotowego statku kosmicznego z
planety
Swiekarsa, ten pozwolił sympatycznemu Tiszy przejrzeć wszelkie dane dotyczące
pianin i
fortepianów.
Wieczorem słonik zapytał Ksenię:
— Jaki jest cel waszego wyuczenia wnuka Maksyma — junior muzyka klasycznej, tak?
— Jasna sprawa, kocham swoje potomstwo — przyznała się Ksenia.
— Proszę nie kłamać, kobieta — przyhamował ją przybysz. — Gadać prawda.
— Och, Tisza — westchnęła Ksenia. — Co ma zrobić chłopiec, skoro dookoła każdy
usiłuje
zrobić ze swojego dzieciaka albo mistrza olimpijskiego, albo skrzypka Kogana?
Jesteśmy
społeczeństwem nierównych możliwości. Jutro syn naszego Machmuda z targowiska
będzie się
pokazywał z angielską księżniczką, a mój będzie orał w fabryce makaronu? Czy
można się z tym
pogodzić?
— Są zdolności u twój wnuk, tak? — zapytał spryciarz Tisza.
— Zdolności ma wybitne — odpowiedziała Ksenia. — Byłam z nim u kilku lekarzy,
wszyscy
to przyznali. Ale bez instrumentu nic nie zwojujesz. Wszyscy mają instrumenty, a
my — pianino
„Czerwony Październik” i to wynajęte. Czujesz różnicę?
— Jestem z tobą moralnie w zgodzie nie — powiedział przybysz. — Ale moja
zobowiązanie
wdzięczności każe milczeć mi. Twój instrument powinien dać przewaga genialnym
wciśniętym
w kąt dziecko.
— Masz rację, Tisza.
Instrument dla cudownego dziecka
— Instrument powinien być najlepszy w mieście.
— Oczywiście! Wyobraź sobie, Krugozorowowie zakupili fortepian z Wysp
Kanaryjskich.
Wiesz dlaczego? Ponieważ grał na nim Hemingway. Znasz takiego pisarza?
— Niestety, nie miałem szczęścia.
— Ja też — powiedziała Ksenia.
— No to lecę — powiedział słonik.
— Dokąd? W nocy?
— Będę dokonywał wykorzystania możliwości twojego sąsiada Aleksander Grubina w
celu
materializacji.
— I zdobędziesz instrument?
— Zobaczymy — powiedział przybysz.
Po godzinie, na środku salonu, czyli dużego pokoju w mieszkaniu Udałowych, stał
skromny
na oko, gabinetowy fortepian z napisem „Steinway” nad klawiaturą. Fortepian był
tak doskonały
w liniach, tak szlachetnie połyskiwał, że wiadomo było, że przed wnukiem Kseni
droga kariery
stoi otworem.
— O, takiego męża mi trzeba — powiedziała żartem Ksenia do przybysza. — Nie
wziąłbyś
mnie?
Słonik siedział na kolanach Kseni, przycisnąwszy ogonek do jej brzucha. Nie miał
poczucia
humoru.
— Ty mnie troskasz seksualnie — powiedział niskim głosem. — Ale jest możliwość.
Pomyśl.
Na pewnej planecie, nie podam jej nazwy, istnieje nielegalna przestępcza
praktyka, tam
zmieniają ludzi z rasy na rasę. Można zrobić z ciebie parę dla mnie.
— Ze mnie? — obruszyła się Ksenia. — Takiego małego mikropotwora? Chyba
zwariowałeś,
Tisza!
— Nie ja proponował, mi jest propozycja kobieta od ciebie.
— Zamilcz — powiedziała Ksenia. — Nie zapominaj, że jestem zamężna i wedle
naszych
ziemskich praw mój mąż Korneliusz ma prawo mnie zadusić, jeśli znajdzie u mnie
nie tę, co
trzeba chusteczkę.
— Zadusić? Wow!
Ksenia powiedziała to i wystraszyła się. Korneliusz w życiu nie podniósł na nią
palca, a
zresztą, niechby spróbował! Zobaczyłby, co z niego by zostało. Ale przecież
przydarzają się
ludziom mistyczne przemiany.
Ksenia pogłaskała błyszczący bok fortepianu. Instrument był ciepły. Cieplejszy,
niż zazwyczaj
bywają fortepiany.
Potem Tisza podał Kseni paczkę dolarów. Niewielką, oczywiście, ale jak na
przybysza ciężką
— w każdym razie uginał się pod jej ciężarem, jakby trzymał materac.
— A to co znowu! — oburzyła się nieprzekupna Ksenia. — Jestem przecież byłym
człowiekiem radzieckim! Nie dam się przekupić. A ile tu jest?
— Trzysta czterdzieści — odpowiedział Tisza. — Na tyle niezależna komisja
wyceniająca
oszacowali wasz stary instrument, który musiałem dematerializować. Mam nadzieję,
że okaże mi
pani honor i przyjmie ode mnie ta suma. Tak!
— Rozumiem — szybko powiedziała Ksenia i wyszarpnęła zielony rulonik z łapek
przybysza,
póki się nie rozmyślił.
Ale schowawszy pieniądze, trochę się zdenerwowała.
— Czyżby „Czerwony Październik” ze znakiem jakości tak tanio był wyceniony?
— Nie wszędzie — cierpliwie odparł przybysz. — Podobno na Nowej Gwinei cieszą
się
popytem.
— No to po co go dematerializowałeś? Trzeba było raczej tam przenieść.
— A nowy instrument kosztowałby… — zaczął przybysz, ale Ksenia przestała go
słuchać.
— Poczekaj, wypróbuję. Nie wiadomo, co człowiekowi wcisną.
Usiadła przy fortepianie, podniosła klapę, przejechała po klawiszach pulchnym
palcem.
Dźwięk był głośny.
— Nie wiem, czy nie za duży — powiedziała. — Chłopczyk może nie sięgnąć.
— On trochę rozumie — powiedział przybysz. — On będzie się starał zaspokoić
życzenia
młodzieży.
— W jakim sensie?
Fortepian westchnął i ten odgłos dotarł do uszu Kseni.
— Proszę go nie krzywdzić — powiedział przybysz. — On jest biologiczny
instrument.
— Słuchaj — rzekła Ksenia. — Jeśli on jest żywy, czy coś takiego, to lepiej
zabieraj go z
powrotem. Bo mi jeszcze pewnego pięknego dnia Maksymka zadusi.
Fortepian drgnął. Z jego wnętrza doleciało buczenie.
— Nawet przedmiot może być oburzona — odparł Tisza. — Nawet przedmiot, tak!
I wyjaśnił Kseni, że nie istnieją żywe fortepiany, ponieważ to przeczy naturze.
Ale pewną
cząstkę świadomości można przydać każdemu przedmiotowi, mającemu styczność z
człowiekiem, ponieważ wszystko w przyrodzie jest skomplikowaną jednością
przeciwieństw i
przedmiot, podobnie jak tresowane zwierzę, może efektownie stawać na przednich
łapach, ale nie
należy tego rozumieć dosłownie.
Ksenia nie zrozumiała tego dosłownie, ponieważ w ogóle nic nie zrozumiała.
Zamiast rozumieć, głaskała fortepian i czekała, aż przybysz się wyniesie i
odczepi ze swoimi
przemowami.
W tym momencie przyszedł Udałow, wybierał się właśnie do lasu, żeby odprowadzić
przybysza do statku ratowniczego, zobaczył fortepian i zdziwił się.
— To nic szczególnego — powiedział przybysz. — Jest pewna pamiątka dla waszego
mały
geniusz.
— Czas, by dziecko zaczęło grać na prawdziwym instrumencie — powiedziała Ksenia.
Udałow nie sprzeczał się, wiedział bowiem, jak bezsensowna jest dysputa z żoną.
Wziął po
prostu przybysza pod pachę i poszedł z nim do lasu, rozmawiając po drodze o
niczym ważnym,
jak dobrzy znajomi. Przybysz nie zapraszał Udałowa do siebie, ponieważ na jego
planecie
Udałowowi wszystkiego będzie mało, w tym toalet.
A tymczasem Ksenia przyprowadziła ze szkoły malca. Maksymek skończył osiem lat,
w sam
raz, żeby zacząć trenować na pianistę.
Chłopiec na widok fortepianu zdębiał. Pianino „Czerwony Październik” było
szczytem
marzeń. „Steinway” stał tylko u Machmudowych, Seneńków i Krugłozadowych. Ale
przecież
tamte dzieciaki były wożone do szkoły muzycznej mercedesami prosto z lekcji
tenisa.
— Siadaj i graj — powiedziała Ksenia.
Chłopiec, na zewnątrz spokojnie, ale w duchu sprzeciwiając się jak byczek
prowadzony do
rzeźni, podszedł do instrumentu i usiadł.
— Podoba się? — zapytała babcia.
— Co? — zapytał wnuczek, pogrążony w rozmyślaniach nad tym, czy Stiopka Ryżyj
nadaje
się na kapitana drużyny piłkarskiej? W końcu odgryzł połowę loda Wierki, czy
nie? Wszyscy
widzieli.
— Co, nie widzisz, przy czym siedzisz? — zapytała surowo babcia.
Wnukowi nie pozostało nic innego, jak zobaczyć i przyznać się.
— Cieszysz się? — zapytała babcia.
Maksymek nie odezwał się, po prostu nie wiedział, co lepsze. Przyznasz się, że
się cieszysz i
zaraz cię zmuszą, żebyś grał od rana do wieczora, a potem jeszcze na koncercie
każą
występować. Już się takie rzeczy przydarzały, nie tylko Maksymce, ale i Goszy
Lupmanowi:
został wystawiony na koncert, przeziębił się i umarł.
Opowiadali to sobie pierwszoklasiści w szkole muzycznej, straszyli jeden
drugiego, żeby
przypadkiem nie zrobiła się modna nauka występów.
Z drugiej strony — powiesz, żeś nieszczęśliwy, to cię ukarzą, za nie czułość.
Maksymek otworzył nuty nudnej i znienawidzonej już wręcz etiudy Gedike i zaczął
dźgać
palcami w klawisze.
Klawisze odpowiadały czule i drżąco.
Ksenia z miłością patrzyła na te paluszki, jeszcze nie umyte z konfitur —
Maksymek
niedawno pakował do słoika łapy brudne od błota, którym wcześniej ciskał w
przechodzącą
wredną babkę, łapy podrapane w trakcie bójki z Niurką z sąsiedniego podwórka,
która za dużo
sobie pozwala. Te paluszki teraz jednak fruwały nad klawiaturą niczym
jaskółeczki, a etiuda
brzmiała wytwornie, jak nokturn Chopina, o którym Ksenia nawet pojęcia nie
miała, choć
kochała wszystko, co piękne.
— Maksym, zwariowałeś? — wrzasnęła od progu jego matka. — Odejdź od pijanina,
jeszcze
połamiesz w cholerę!
Ta kobieta od razu widziała sedno problemu i rozumiała, że dziecko kaleczy
przypadkowo
znajdujący się w domu obcy i cenny instrument.
Ksenia najpierw roześmiała się, potem jak wilczyca rzuciła się bronić wnusia, w
tej chwili już
bowiem miała pewność, że sama kupiła ten instrument za swoje pieniądze, za
emeryckie. I
nikomu już nie udałoby się jej przekonać, że było inaczej.
Chłopiec tymczasem bez hałasu zlazł z taboretu i zwiał na podwórko, żeby pograć
w piłkę.
Mimo wspaniałych warunków stworzonych przez przybysza, nadal nie lubił grać.
Ćwiczenia
fizyczne pociągały go znacznie silniej .
Ale na tym jego cierpienia się nie skończyły.
Kiedy w domu wszyscy zrozumieli, że fortepian wyprzedza wszystkie inne
instrumenty
wszystkich majętnych guslarskich rodzin, okazało się, że chłopca należy
pokazywać, jak jakiś
cud.
Przecież nie da się pokazywać fortepianu.
W mieście zaczęły się takie rozmowy:
— Udałowowie idą na całość. Niby czemu nie? Ichni Maksymek zdaje do
konserwatorium.
Od razu z pierwszej klasy. I biorą go. Mimo że są egzaminy wstępne.
. Gadają, że będzie drugim Roztropowiczem.
— Nie daj Boże! — odpowiadali inni. — On ma taką energiczną żonę!
— Za wcześnie — odpowiadali pierwsi — za wcześnie, żeby Maksymek się żenił.
Najpierw
musi wykształcenie zdobyć. Wojsko odsłużyć, a potem już się żenić z tą kobietą.
Takie filozoficzne dyskursy nigdy nie kończą się dobrze. Guslarczycy zaczynali
się bić, ale i
to nie rozwiązywało problemu. Zaglądali do Udałowych niektórzy z tych bogaczy.
Oglądali
fortepian, dziwili się i nawet proponowali, że kupią. Rodzice Maksymka
sprzedaliby go chętnie,
ale nie mogli — Ksenia nie pozwalała.
A potem wydarzyło się coś takiego, że im też odechciało się sprzedawać.
W szkole odbywały się egzaminy, a Maksymek złapał świnkę. Choroba nie jest
specjalnie
niebezpieczna, ale do szkoły nie wolno chodzić. Egzaminu też nie można
przenieść.
Zdecydowano, że skoro szkoła ma do czynienia z tak rzadkim talentem, to
przeprowadzi się
egzamin w domu. Maksymek przestał więc chodzić do szkoły muzycznej. Motywował to
słabym
zdrowiem. Babcia, kochająca wnusia nad życie, oczywiście poparła go. Rodzice
Maksymka na
muzyce nie znali się kompletnie i tylko niecierpliwie czekali chwili, kiedy
zaproszą go do siebie
Amerykanie, a oni kupią sobie dom w Kalifornii.
Pewnego razu Udałow postanowił poobserwować wnuka — jak ten przygotowuje się do
wielkiej kariery. Usiadł za jego plecami tak, że Maksymek nie zdawał sobie
sprawy z jego
obecności. I okazało się, że wnuk nie zawsze nadąża za muzyką. Raz zamiast
akordu trąci
klawisz, a fortepian wydaje z siebie wspaniały szlachetny dźwięk akordu. A innym
razem nie
trafi w klawisz, ale ten sam się naciska i brzmi pięknie, stara się instrument,
stara.
Tak więc to nie wnuczek gra, a gra za niego fortepian. A to jest niesłuszne. W
ten sposób z
człowieka nie wyrośnie Chopin.
A potem, kiedy niekumata babcia postawiła na pulpicie nuty niemieckiego
kompozytora
Schuberta, od którego pierwszoklasistów trzyma się na kilometr, żeby nie
stracili chęci grania, to
Maksymek tak go odwalił, że z dołu przyszedł sąsiad, profesor Minc i zapytał, co
to za płyta
grała u Udałowych, bo co było grane — wiedział, ale który to z genialnych
pianistów — nie
skapował.
Po tym incydencie chłopiec zaczął zadzierać nosa, a Udałow się zaniepokoił.
Nie musiał długo myśleć, żeby zrozumieć, że sukcesy wnuka związane są z
prezentem
przybysza. Przecież przybysze są zbudowani inaczej, nie jak ludzie. Oni mają
inne wyobrażenie
o pedagogice. Coś w tym fortepianie było takiego, co pomagało Maksymkowi w
osiąganiu
szczytów interpretacji.
A pędrak co? Jak usłyszał te wszystkie pochwały, zaczął siebie uważać za
pianistę, nawet w
piłkę przestał grać, żeby częściej stać obok fortepianu.
Fortepian też się przywiązał do chłopaka. Na jego widok podrygiwał, cicho i
głucho
pobrzękiwał strunami i nawet troszeczkę przestępował grubymi drewnianymi nogami,
jak
trzynogi rumak w oczekiwaniu na swojego rycerza.
Do szkoły muzycznej Maksymek przestał uczęszczać, usprawiedliwiając się słabym
zdrowiem, podtrzymała go, jak na złość, babcia, zakochana w chłopcu na maksa.
Rodzice mieli
w nosie muzykę, ale nie dolary, które Maksym zarobi, kiedy wszyscy wyjadą do
Stanów.
Udałow podejrzał, jak Maksymek ćwiczy — nie zawsze wnuk nadążał za muzyką. A
kiedy nie
udawało mu się ułożyć paluszków w akord, po prostu uderzał jeden klawisz jednym
palcem, a
fortepian wydawał z siebie akord! To samo, kiedy Maksymek nie trafiał w klawisz
— fortepian
sam uderzał w odpowiedni.
Udałow powiedział do chłopca:
— Nieładnie, Maksym, okłamywać tak dorosłych.
— Nikogo nie okłamuję! — zaprotestował Maksymek fałszywym głosem.
— Nie umiesz zagrać tego swojego Schuberta — Szostakowicza.
— Umiem.
— Sprawdzimy?
Maksymek z pewną miną zasiadł do fortepianu i kazał dziadkowi otworzyć nuty.
Nuty jako
tako znał, więc na początek uderzył we dwie dobre. A potem — hulaj dusza, piekła
nie ma! —
zaczął walić w klawisze, jak chciał, a fortepian posłusznie wygrywał to, co było
zapisane w
nutach, jakby miał własne dodatkowe oczy.
— No i jak, przekonałem cię, dziaduś?
— Odpowiem ci pytaniem na pytanie: masz zamiar całe życie grać tylko na swoim
fortepianie?
Chłopiec zamyślił się i myślał całą minutę. Należy mu wybaczyć, przecież dopiero
zaczynał
swój ą artystyczną karierę.
— Raczej tak, raczej będę występował ze swoim fortepianem — powiedział. — Kocham
tę
maszynę i ona nieźle się do mnie odnosi.
Fortepian kiwnął się i tupnął nóżką.
— Och, te dary przybyszy! — westchnął z grecka Udałow. — Może przejdziemy się do
uniwersamu?
— A po co? — zapytał chłopiec.
— Słyszałem, że przywieźli tam nowe samochodziki z Niemiec.
Maksymek kochał samochodziki znacznie bardziej niż fortepian. Oczywiście, że
pognał do
uniwersamu z dziadkiem.
— A właśnie — powiedział Udałow. — Założę się o pięć samochodzików, że na tym
pianinie
nie uda ci się zagrać.
— Dlaczego? — zapytał chłopiec przesiąknięty już nieco dumą, a duma zawsze
oślepia.
— Dlatego, że za ciebie gra fortepian, dziecino — powiedział Udałow. —
Widziałem, jak to
robił.
— Dziaduś, jesteś żałosnym zazdrośnikiem — powiedział chłopiec. — Siedem
samochodzików.
— Sześć. Przybili.
Udałow podszedł do ekspedientki nudzącej się przy tomie Sydneya Sheldona o
pięknym życiu
na Bahamach, a ta pozwoliła:
— Tylko proszę niczego nie połamać. Maksymek rzucił okiem na nuty i zaczął walić
w
klawisze.
Walił sobie, a one wydawały straszliwe dźwięki. Maksym walił mocniej, a klawisze
odpowiadały jeszcze straszniejszymi dźwiękami. Aż ekspedientka odłożyła powieść,
mimo że
był to najtragiczniejszy moment w całej książce i powiedziała:
— Hej tam, obywatele, może już dość tego znęcania się nad szlachetnym towarem.
Wracali wolno. Maksymek obracał w ręku samochodzik i wcale się nie przejmował.
— Nie sądzone ci być Richterem — powiedział Udałow do dzieciaka.
— No i chwała Bogu — odparło dziecię. — Znacznie bardziej widzi mi się kariera
Rinaldo
albo, w najgorszym razie, Pelego. Słowo honoru.
— A co z konserwatorium?
— Dziadku, pewnie że fajnie, jak człowieka oklaskuje trzydzieści osób —
rozsądnie
oświadczył Maksymek. Ale kiedy sto tysięcy krzyczy: „Mak–sym mis–trzem jest!” —
to brzmi
lepiej!
— Będziemy musieli pozbyć się fortepianu — powiedział Udałow — bo to się skończy
jakąś
wpadką. Może oddajmy go do szkoły muzycznej.
— Dziadku, zwariowałeś? — oświadczył wnuk. — Szkoła zaraz zacznie taki kit
serwować, że
się wysunie na pierwsze miejsce w Rosji, a potem się wszystko wyda i polecą na
Sybir.
— Mądrze gadasz — zgodził się Udałow. Racjonalizm wnuka chwilami go zadziwiał.
— Trzeba znaleźć jelenia — powiedziało chłopię.
A jeleń sam do nich przyszedł.
— Jaki ładny chłopczyk — powiedział jeleń.
Jeleń był elegancko ubrany, ostrzyżony, wygolony, a mercedes na HOLLYWOODZKIEJ
rejestracji, doprowadzającej do zachwytu miejscową milicję, jechał dziesięć
metrów za nim.
Czasem Udałow dziwił się, jak to możliwe, że do Wielkiego Guslaru trafiają tak
znakomici
ludzie, którzy nie wiadomo, co tu robią. Żadnych bogactw mineralnych nie było w
okolicy,
baobaby tu nie rosły, krokodyle zostały wytrzebione… Czyli co innego ci ludzie
mieli na myśli.
Co i rusz po ulicach Guslaru przemykały całe kawalkady wspaniałych fur albo
pojedyncze dżipy.
Niektórzy z tych ludzi nawet tu osiadali na dłużej.
Profesor Minc wysunął hipotezę, że ludzie ci, starając się rozszerzyć sferę
zastosowania
swoich kapitałów, szukają kontaktu z przybyszami, odwiedzającymi miasto. Ale nie
było na to
dowodów, a właściciele dżipów do niczego się nie przyznawali.
— Chłopczyk gra na fortepianie? — zapytał jeleń. Na oko miał od dwudziestu do
pięćdziesięciu lat — skóra gładka, naciągnięta na twarz, ani zmarszczek, ani
wątpliwości.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, przybysz zapytał, nie obrażając się:
— Ja też mam zdolnego chłopczyka. Ani dnia bez Bacha. Kumasz?
Udałow milczał. Maksymek też milczał. Obaj zastanawiali się.
— Ale z instrumentem — kiepścizna. Ludzie mówią, że macie prawdziwego
„Steinwaya”,
tak? Bo u nas to zawsze jest tak, że zanim człowiek doczeka się, aż z Australii
przywiozą
instrument, to chłopiec wyrośnie, zacznie w piłkę nożną grać. Słuchaj, Udałow,
sprzedaj mi ten
fortepian. Dam ci dobre pieniądze i „Czerwony Październik” na dodatek.
— Ile? — zapytał Udałow.
— O, to jest męska rozmowa. Dostaniesz „Czerwony Październik” i piętnaście
dolarów na
dodatek.
Jeleń zrobił pauzę, a ochroniarze zachichotali, zachwyceni sprytem pracodawcy.
Inny na miejscu Udałowa obruszyłby się czy nawet roześmiał prosto w twarz
bezczelnemu
oligarchowi, ale Udałow przeżył długie radzieckie życie i nie dawał się tak
łatwo zastraszyć.
— Czyli tak — powiedział, siadając na ławeczkę, obok której przechodzili. — Trzy
tysiące
zielonych na stół i pamiętajcie — nasz fortepian jest zaczarowany. Gra nie
według zdolności, a
jak należy.
— Właśnie tego mi trzeba — powiedział jeleń. Manewr Udałowa spowodował, że
musiał się
zatrzymać i rozmazań, stojąc jak przed nauczycielem. Nie podobało mu się to, ale
musiał
ścierpieć. — Trzydzieści dolarów i „Czerwony Październik”.
— Trzy tysiące i zostaw „Czerwony Październik” sobie.
— Zamiast „Czerwonego Października” importowane rolki mojego rozmiaru — wtrącił
się
Maksymek.
Jeleń patrzył na mieszczan z góry i życzył im śmierci. Ale był bezsilny.
— Czterdzieści dolarów — powiedział.
— Trzy tysiące.
Udałow odczuwał wielką przyjemność. Targował się o nieziemską forsę i na dodatek
ratował
wnuka przed muzycznym wychowaniem i karał Ksenię, która mogła poprosić przybysza
o coś
pożyteczniejszego, na przykład o skierowanie na Kanary.
— Czterdzieści dwa.
Udałow pomyślał sobie: wymyślamy dowcipy o nowych ruskich, a oni w tych
dowcipach są
tacy naiwni i z gestem. A tak naprawdę nowy ruski za dziesięć kopiejek sprzeda
matkę rodzoną.
Czy ktoś kiedyś słyszał, żeby za czynnego „Steinwaya” ktoś dawał czterdzieści
dwa dolary?
— Idziemy, wnusiu — rzucił Korneliusz. — Wpadniemy na lody.
Ale z miejsca się nie ruszyli. To był atak psychologiczny. Wiadomo.
Ale jeleń tego nie wiedział i nie wytrzymał.
— Wyfasuj mu szmal — polecił sekretarzowi w kamizelce kuloodpornej, siedzącemu w
mercedesie z laptopem na kolanach.
Obgadano detale.
Zdecydowano, że odbiór odbędzie się w czasie, kiedy Ksenia uda się na aerobik.
Ostatnio
nabrała ochoty na młodszy wygląd, żeby potencjalnym młodym kochankom Korneliusza
Iwanowicza pokazać, jak nie mają lotu do starej gwardii.
Podjechał dźwig.
W obecności profesora Minca i Grubina Udałow przeliczył pieniądze — aż do końca
obie
strony nie ufały sobie.
Chłopczyk Wania, synek jelenia, już podjechał na złotej hulajnodze, wykonanej na
specjalne
zamówienie w fabryce rollse–royce’a.
Patrzył z pogardą na Maksymka.
Maksymek w ogóle na niego nie patrzył. Maksymka pochłaniały myśli o rolkach.
Ro dzice M aksymki byli w pracy, i dobrze, bo nie wiadomo, jak ustosunkowaliby
się do
rezygnacji z muzykalnej kariery jedynego synka.
Fortepian odjechał w zielonym furgonie.
Udałow z wnukiem udali się do uniwersamu, żeby nie odkładać na później zakupu
rolek. Kasa
mogła zniknąć. Przyjdzie reszta rodziny i skonfiskuje. Zdarzały się już takie
numery. A przecież
nie tylko rolki są potrzebne, konieczny jest nowy spinning dla dziadka.
Udałow z Maksymkiem, zmęczeni, ale zadowoleni, wyszli z domu i skierowali się
przez
podwórze na ulicę.
W tym momencie z nieba zjechał niewielki latający talerz z dwoma
dezintegratorami w części
dziobowej.
Udałow przyglądał się wychodzącym ze statku przybyszom i myślał, że sprytnie
postąpił,
ukrywając dolary.
— Prezent otrzymali? — zapytał pierwszy i najważniejszy przybysz z dwoma
trąbami, pewnie
jakiś generał.
— Macie na myśli fortepian? — naiwnie zapytał Udałow.
— Nie mamy wiedzy nazwa — powiedział generał.
— Więc jeśli macie na myśli właśnie fortepian, to zamieniliśmy się — powiedział
Udałow. —
Ponieważ mieliśmy własny całkiem dobry instrument „Czerwony Październik”. To
było tylko
lekkie polepszenie sytuacji.
— To nie wolno — surowo rzucił generał. — Światowe reguły zabraniające
rozpowszechniania przodujących technologii na opóźnione światy. Mogą być
wykorzystane w
głupim celu na pewno. Zdolności instrumentu już zostały zlikwidowane.
— Zgadzam się z wami — powiedział Udałow.
— No to dajcie adres do konfiskaty.
— Nie znamy adresu.
Rozmowa zaszła w ślepą uliczkę. Latający talerz stał przed Udałowem i nie
odlatywał,
ponieważ generał z tamtej planety nie wykonał zadania swojego rządu. Ale co
robić dalej, nie
wiedział nikt; przecież nie można chodzić po wszystkich dwupiętrowych willach z
czerwonej
cegły, osadzonych na peryferiach Guslaru?
Nie wiedzieli również Udałow i przybysze, że właśnie w tym czasie, nie tak znowu
daleko od
nich, w jednym z wiejskich domków mają miejsce dość dramatyczne wydarzenia.
Wszyscy oligarchowie i biznesmeni Guslaru, łącznie z kierownictwem miejscowej
mafii i
ojcowie miasta, zebrali się w skromnie udekorowanym saksońską porcelaną salonie.
Na jego środku stał fortepian.
Przy nim siedział potomek jelenia — Wanieczka.
Jego ojciec, jeleń, w białym garniturze, ze złotym łańcuchem na szyi, wyszedł
przed
audytorium i, denerwując się wyraźnie, powiedział:
— Długo, kurde, przygotowywaliśmy się. Nawet, w morde, instrument kupiliśmy. Za
ciężką
kasę.
Jeleń zaczerpnął powietrza.
Sprowadzony specjalnie na tę okazję profesor konserwatorium z Wołogdy (aż do
1990 roku
— muzycznej szkoły imienia Grizadubowej) otworzył klapę fortepianu, rozłożył
nuty.
— Graj — polecił jeleń synowi.
Wszyscy zaliczkowo zaklaskali, ponieważ jeleń był najbogatszym wśród nich
oligarchem i
kontrolował prywatne toalety.
Potomek przejechał palcami po klawiszach.
Dziecię wiedziało co nieco o nutach, dlatego uderzało tam, gdzie należało.
Ale Szopenowi i tak nie zagrażał. Mimo usilnych starań chłopca, fortepian mógł
wydusić z
siebie tylko popularną niegdyś piosenkę: „wlazł, kurde, kotek na płotek”.
Audytorium zaczęło szemrać, a ojciec się wściekł i trochę się pieklił. Kobiety
na wszelki
wypadek wyszły z salonu. Niektóre wazy z saksońskiej porcelany, te
delikatniejsze, spadały na
podłogę i tłukły się.
„Kotek–na–płotek” grzmiał w całym domu niczym groźna symfonia.
Jeleń w końcu polecił:
— Iwan, spadaj od instrumentu! Profesor, idź–no, sprawdź, czy wszystko tam w
porządku.
Oligarchowie i mafioso, którzy nie znosili gospodarza, zaczęli się chichrać i
chichotać niby
ukradkiem.
Profesor usiadł do instrumentu i zaczął grać to, co rano wspaniale wychodziło.
Rano tak.
A teraz nie.
Słychać było tylko „kotka–na–płotka”.
Wtedy jeleń walnął profesora w głowę pięścią, sypnął kopa Wanieczce i wrzasnął
do ochrony:
— Siekiera!
Siekiera pojawiła się w oka mgnieniu. Goście nie rozchodzili się w oczekiwaniu
rzadkiego
widowiska. Jeleń zaczął rąbać fortepian „Steinway”, goście cicho klaskali w
dłonie. Profesor
płakał. Jeleń rąbał i przeklinał. I wygłaszał, przeklinając, taką oto przemowę:
— Niech ja dorwę tego Udałowa! Ja z niego, kurna, kotlety zrobię! Będzie mi
wylizywał kurz
w moich kiblach.
Fortepian popiskiwał, jęczał i rozpaczliwie się bronił, nawet usiłował uciec do
kąta.
Kiedy fortepian był już mocno pokaleczony i czuł, że zbliża się jego śmierć,
wypadł z willi i
pobiegł uliczką, mając nadzieję na schronienie u Udałowa — nikogo poza nim w
mieście nie
znał.
Możecie więc sobie wyobrazić scenę na podwórzu budynku numer 16 na ulicy
Puszkina!
Na środku podwórza stoją Udałowowie.
Przed nosem Korneliusz Iwanowicza wolno lata tam i z powrotem talerz z nieznanej
planety, z
okien którego wyglądają milutkie wojenne słoniki. W tym momencie na podwórze
wpada noga
fortepianu, za nią wpełza klawiatura, za którą niczym garść ogonów wlecze się
kita ze strun.
Za tymi nieszczęsnymi resztkami fortepianu wpada znany nam już jeleń z siekierą
i usiłuje
dobić fortepian, a ten kryje się za Udałowem.
— Ach, tu cię mam! — wrzasnął nieprzyjemnie jeleń. — Coś ty mi, kurde, podsunął?
I w tym momencie latający talerz wpada w przestrzeń między obliczem
wystraszonego
Udałowa i rozjuszonym pyskiem jelenia.
I głos generała z dwoma trąbami rozlega się głośno i surowo:
— Natychmiast powstrzymaj się bezrozumny dzikusie!
Bezrozumny dzikus skamieniał na widok malutkiego słonika z dwoma trąbami, a
widzowie —
goście jelenia, którzy go dogonili — rozrechotali się, tłocząc się w bramie.
Opamiętawszy się, jeleń podniósł siekierę przeciwko przybyszom, przedstawicielom
humanistycznej i rozwiniętej cywilizacji.
Podniósł i skamieniał kompletnie.
A jego goście na trzy dni potracili głosy.
— Rozumiem — powiedział dwutrąby generał — że chciwość doprowadza miejscowe
dzikusy do strasznych granic. Dlatego muszę ogłosić werdykt, który możecie
zaskarżyć w
najwyższym sądzie apelacyjnym Centrum Galaktycznego. Od dziś nie będziesz mógł
wypowiedzieć ani jeden brzydkie słów i będziesz z otaczającymi maksymalnie
uprzejmy.
Rozumiesz?
— No, a kto mnie będzie szanował? — rozpłakał się jeleń.
— Szacunek osiąga się poprzez dobre uczynki. Od dziś będziesz dążył do
bezinteresownych
dobrych czynów.
— Tylko nie to! — rozszlochał się jeleń.
— Za to, że wystraszyliście naszego przyjaciela Udałowa i jego wnuczka,
zostawicie mu swój
siekierę.
— Aj! — wrzasnął jeleń.
— I od tej chwili opuści was chęć zemsty i nigdy do was nie wróci.
— Oczywiście — powiedział jeleń. — Przepraszam. Podał Udałowowi nieszczęsną
siekierę i
ukłonił się z szacunkiem Korneliuszowi i jego wnukowi, a potem wyprowadził
skamieniałych
gości z podwórka.
Ludzie gadają, że nie tak dawno, sprzedawszy swoją willę i opuściwszy rodzinę,
wyjechał do
indyjskiego stanu Kerala, gdzie mieszka w Aszramie, odżywia samym ryżem i
przegotowaną
wodą i sławi Krysznę.
Generał i jego towarzysze z talerza rozpuścili w powietrzu resztki fortepianu,
pożegnali się z
Udałowem i odlecieli.
Udałow poszedł do siebie i już miał schować siekierę w komórce.
— Poczekaj, dziaduś — powiedział chłopiec. — Gdzieś kiedyś w telewizorze
opowiadali
bajkę o złotej siekierze.
— Nie — powiedział Udałow. — Przecież to biały metal, w najlepszym wypadku
srebrna.
— Spróbuj ugryźć — poradziło dziecko.
Udałow nadgryzł. I pomyślał: rzeczywiście, jeszcze w życiu nie trzymałem w ręku
tak ciężkiej
siekiery.
W tym momencie wszedł do nich profesor Minc, który chciał posłuchać historii o
fortepianie.
— Poczekaj, sąsiedzie — poprosił Udałow. — Zobacz najpierw, co to za siekiera?
Minc zważył narzędzie w ręku i powiedział:
— Najprawdopodobniej platyna.
Tym sposobem Udałowowie stali się bogaci. Okazało się, że jeleń ukrył zagrabione
kapitały w
platynowej siekierze.
Latem cała rodzina Udałowych pojechała na wypoczynek do Soczi.
Tam następnego dnia po przyjeździe okradziono ich.
Ale to już kompletnie inna historia.
Tłumaczył Eugeniusz Dębski
Marina i Siergiej Diaczenko
„SPALONA WIEŻA”
…nigdy nie wiesz, z której strony dopadną cię nieprzyjemności.
Przy zjeździe z mostu tylne koło furgonetki podskoczyło na wyboju, stareńką paką
zatrzęsło i
Gaj wyraźnie usłyszał rumor wywracającej się klatki. Przyszło mu zakląć i
zatrzymać samochód.
Był czerwcowy poranek, od rzeki pachniało rybą, nie przykro jednak, lecz świeżo
i smacznie,
niczym podczas wędkowania, gdy woda rozpościera się jak lustro, a prężne rybie
ciało
podskakuje w pełnej rosy trawie. Wśród rosnących przy samej drodze krzaków
siedział,
rozprawiając, nieznany zielony ptaszek; jego monolog optymistycznie nastrajał do
całego świata.
Zmrużywszy oczy, Gaj wpatrzył się w niewysoko stojące słońce i z przyjemnością
pomyślał o
długim i spokojnym dniu, należącym do niego od tego oto ranka, aż do samej nocy,
przez cały
dzień — wolna jazda, gdyż spieszyć się nie ma po co…
Gaj nie wiedział, że od przewróconej na pace klatki odpadły drzwiczki i
czarnobłyszcząca
nutria, opisana w specyfikacji liczbą z wieloma zerami, znalazła się w ten
sposób w połowie
drogi na wolność. Gaj nie zdawał sobie z tego sprawy i beztrosko otworzył
żelazne drzwi paki.
Cenne zwierzę wypadło mu pod nogi i, odbiegłszy kilka kroków, zamarło między
przerażonym
strażnikiem więzienia a brzegiem wąskiej rzeki.
Wstrząsy i hałas oszołomiły nutrię i dlatego, znalazłszy się na wolności, nie od
razu to pojęła.
Niestety, Gaj pojął to jeszcze później.
— Szczurku — powiedział z fałszywą czułością, robiąc krok w stronę uciekinierki.
— Mój
dobry szczurek…
Chwilę później skoczył — z poświęceniem, jakby chcąc zasłużyć sobie na miano
najlepszego
bramkarza świata; próbował chwycić za czarny, nagi ogon, złapał jednak tylko
powietrze i nieco
trawy. Nutria, pokazując, że wcale nie jest taka głupia, dopadła brzegu i nie
rozchlapując wody,
znikła pod jej powierzchnią; przez pewien czas Gaj widział jeszcze jej głowę,
zaraz jednak i ona
skryła się pod mostem.
Jakiś czas po prostu siedział na brzegu. Ręce mu opadły. Potem, zacisnąwszy
zęby, podniósł
się i wrócił do furgonetki; pusta klatka bez drzwiczek leżała na boku, pozostałe
były całe i
dziewięć żółtozębnych stworzeń zerkało na Gaja z nieskrywaną, złośliwą
satysfakcją.
Wrócił nad wodę, położył się na brzuchu i spojrzał pod most. Na omszałych
kamieniach
tańczyły plamki słońca; pod samym brzuchem mostu było całkiem ciemno — tak, jak
w duszy
Gaja. Dlatego, że przynajmniej połowa zarobku… zarobku ZA CAŁE LATO. I ta połowa
właśnie znikła pod wodą. Dosłownie i w przenośni… a niech to szlag.
— Zgubiłeś coś?
Na drodze, nawet i pustej, od czasu do czasu trafiają się podróżni, i to nawet
interesujący. Nic
szczególnego w tym głosie nie było — mimo to Gaj cały zmartwiał. 1 już po
sekundzie
zrozumiał, że odwrócić się i odpowiedzieć bardzo, ale to bardzo nie ma ochoty.
Ale nieudzielenie
odpowiedzi nie byłoby grzeczne; dlatego też, po chwili wahania, odezwał się,
wciąż jeszcze leżąc
na brzuchu:
— Nutria mi uciekła. Nieznajomy zaśmiał się cicho.
Gaj przekręcił się na bok i ujrzał wąskie, bose stopy i spodnie wojskowego kroju
w
ochronnych barwach. Po prawej nogawce wspinała się mrówka; Gaj poderwał się,
siadł i uniósł
głowę.
Odniósł wrażenie, że z dwóch wąskich szczelin spojrzały nań dwa ostre zielone
reflektory.
Zdążył zaobserwować jasnowłosą czuprynę, zauważył skórzany futerał wiszący na
szyi — i
szybko odwrócił wzrok. Wszystko na raz. A niech to, wszystkie nieszczęścia —
jednocześnie.
— Nigdy nie słyszałem, żeby w tych okolicach występowały nutrie — oznajmił w
zamyśleniu
przybysz.
Odejdź, poprosił w myślach Gaj. Nic ci nie zrobiłem. Odejdź.
Przybysz nie zwracał uwagi na jego modlitwy — stał sobie spokojnie, jakby na coś
czekając.
Gaj wymamrotał zatem zachrypniętym głosem:
— Nutrie… mam ich tam… całą furgonetkę.
Przybysz odszedł — po to, by zajrzeć w otwartą pakę i ze zdziwieniem, a kto wie,
może z
radością, mruknąć:
— Oho… Ucieczka spod straży. One co, zębami pręty przegryzają?
Wielki czarny żuk przeszedł ze źdźbła trawy na listek babki. A właśnie, że nie
chcę patrzeć,
wmawiał w siebie Gaj. Nie mam po co na niego… na TEGO… patrzeć. Nie na darmo
gadali,
że… znów się pojawił. Nie na darmo gadali, a ja myślałem, że na darmo…
Przybysz zostawił nutrie. Widać bardziej interesowała go rozmowa z Gajem:
— Co żeś tak się zaciął?
Żuk źle stąpnął i zniknął z pola widzenia, na dobre spadając gdzieś pod listek.
— Jak się nazywasz, milczku?
A co ci do tego, pomyślał Gaj i wcisnął głowę w ramiona.
— Jak — jak? — Gaj…
— Co zamierzasz robić?
Pod siedzeniem w kabinie leżał kawałek ołowianej rurki — „na wszelki wypadek”.
Nie, to
myśl absolutnie nie na miejscu.
— Robić? Zdejmę spodnie i wlezę pod most.
— Sądzisz, że ją złapiesz?
— Nie, nie sądzę — burknął Gaj.
— Może pomóc?
— Nie!!
Gaj odskoczył jak oparzony. Należało natychmiast odjechać stąd jak najdalej, ale
pozostawienie drogocennego zwierzęcia na łasce losu wydawało się niemożliwe — i
dlatego
jedyne, co mu pozostało, to podniesienie klapy i uparte wpatrywanie się w
silnik, dając w ten
sposób do zrozumienia, że rozmowę uznaje się za zakończoną.
Przybysz jednakże uznał, że jest inaczej i nie zamierzał ustąpić:
— A niby dlaczego „nie”?
— Dziękuję — wydusił Gaj — ale nie trzeba.
Upływały minuty; Gaj z przerażeniem stwierdził, że wyleciało mu z głowy, jak
zbudowany
jest silnik, mało tego — sam silnik falował mu przed oczyma, a przecież trzeba
było jakoś
imitować ożywioną działalność techniczną.
— Czego się tak przestraszyłeś? — z zaskakującą delikatnością spytał przybysz. —
Chcę ci
pomóc. Naprawdę.
— Nie zaczepiałem pana — wydusił Gaj.
— Podobnie jak ja ciebie… wszak jedziesz do Luru? Na fermę futrzarską, jak
sądzę… Gdzie
za tego szczura zedrą z ciebie i spodnie, i skórę. Dlaczego zatem nie chcesz,
abym ci pomógł?
Gaj z łomotem zatrzasnął klapę silnika.
— Dlatego, że pan nie robi niczego za darmo.
Oczywiście, nie powinien tak prosto z mostu, bezczelnie, o tym mówić, ale
przybysz na
szczęście tylko się roześmiał:
— Dokładnie. Skoro zatem jest ci to wiadome, powinieneś wiedzieć również coś
innego: cenę
uzgadniam z góry. Jeśli nie jesteś w stanie zapłacić — nie zgadzaj się… A z
obietnicy się
wywiązuję. Od innych, rzecz jasna, wymagam tego samego.
I delikatnie pogładził wiszący na szyi futerał. Gaj cofnął się o pół kroku:
— Niczego nie mam.
— A czego nie masz, o to nie poproszę. Podrzuć mnie do Luru, podwieź, i tak tam
przecież
jedziesz.
Gaj speszył się, pozwalaj ąc przybyszowi kontynuować, jakby nic się nie stało:
— To nawet nie zapłata, a zwykła wymiana usług. Wydobędę ci tego wodnego
szczura, ty
zabierzesz mnie na pokład. Odpowiada?
Gaj milczał, przygryzając wargi.
Żeby tylko ta zaraza nie była taka droga. Żeby… harować całe lato na to
przeklęte, zaczajone
gdzieś pod mostem stworzenie?!
Z drugiej strony — długi, dłuuugi dzień w towarzystwie. .. tego. Gdyby tylko Gaj
był choć
trochę mądrzejszy, już dawno by się zmył i samochód by zostawił, a nawet nutrie,
ale nie —
rozmowę nawiązał, dureń…
— Ech — z wyrzutem pociągnął jego rozmówca. — Wykształcony miejski chłopak, a
boi się
słuchów, plotek, bajań… Jakaś staruszka naszpikowała cię horrorami? o tym, że
zjem cię gdzieś
po drodze, co?
Gaj przełknął, zestawiając w myślach rozumną ostrożność z ogromną pokusą.
Faktycznie,
przecież do niczego TAKIEGO się nie zobowiązuje…
— Do Luru? I nic więcej? Żadnych… niczego..?
— Żadnych, niczego — z powagą zapewnił go rozmówca. — Dlatego, że i mnie, co tu
kryć,
bez trudu przyjdzie złapanie twojego szczura… No, zastanów się.
Gaj zastanowił się, aż zaswędziało go w tyle głowy.
— Decyduj się — z uśmiechem naciskał rozmówca. — No?
„I niech cię Bóg broni, synku — mówiła starucha t Tina — przed nawiązaniem
rozmowy ze
Szczurołapem. A już w interesy z nim wchodzić — to tak samo, jakby diabłu duszę
zaprzedać”.
— Umowa stoi? — zapytał, uśmiechając się szeroko, Szczurołap.
— Tak — powiedział Gaj, nie usłyszał swojego głosu i powtórzył już głośniej: —
Tak.
Legendy o Szczurołapie docierały nawet do Stolicy, a czegóż dopiero na ten temat
w
tutejszych głuchych i ciemnych miejscach nie gadano. Opowieść o jakichś
zaginionych dzieciach
powtarzana była w wielu wersjach, ale stara farmerka Tina, w której domu Gaj już
trzecie lato
wynajmował pokój — farmerka owa snuła historie od niej straszniejsze. I to, co w
uniwersyteckich audytoriach określano mianem „aktualnego folkloru” i co służyło
jako temat
naukowych rozpraw — wszystko to przybierało w głuszy zupełnie nie akademicki,
całkowicie
złowieszczy sens.
Wszystkie swoje „prawdziwe historie” Tina przedstawiała ze znawstwem, jak na to
zasługiwały — głucho, monotonnie, kołysząc się i spoglądając w kominek:
— I kogo wezwie ta dudeczka, ten i dębowe drzwi przebije, i w przepaść się
rzuci, i w ogień
skoczy, jak do rzeki… O matce zapomnisz i narzeczoną porzucisz, jemu będziesz
służyć, póki
nie zetlejesz…
W pokoju gęstniały ciemności, a odblaski ognia zmieniały twarz staruchy w
miedzianą,
rytualną maskę:
— I opadł głaz, i zamknęła się szczelina, i mówią, że ich głosy do dnia
dzisiejszego można
usłyszeć… Tylko nikt słuchać nie chce — a nuż pojawi się ON i zażąda tego, co mu
się należy…
Dłoń Szczurołapa była twarda, zwykła ludzka dłoń i w pełni przyjacielski uścisk.
Uścisk
pieczętujący zawartą właśnie umowę.
— Dawaj klatkę, chłopcze.
A przecież zaraz zobaczę, jak on to robi, pomyślał Gaj z niepokojem.
— Przymocuj czymś drzwiczki…
Gaj pospiesznie pokiwał głową. Zajął się kłębkiem drutu, zakrzątnął, starając
się nie patrzeć,
jak ręce Szczurołapa otwierają zamek skórzanego futerału. Mimo starań jednak, co
i rusz
spoglądał w tamtą stronę.
— Nie strzelaj oczyma, chodź tutaj… Popatrz… Jaki piękny.
Nikt mi nie uwierzy — Gaj odpędził natrętną myśl. Nikt mi nie uwierzy, że go
WIDZIAŁEM.
Flet był rzeczywiście… piękny. Pokrywający go lak, ciemny, delikatnie popękany,
wydawał
się być żywą skórą. Opaloną i gładką. I wrażenie to wzmogło się, kiedy flecista
przesunął po nim
palcami:
— Jak można się go bać?
Boję się akurat nie jego, lecz ciebie, pomyślał Gaj ponuro.
Szczurołap podniósł flet do ust.
Dźwięk, który poniósł się nad rzeczką, nie miał nic wspólnego z muzyką.
Przypominał raczej
głos chorego, bardzo starego i bardzo samotnego zwierzęcia; Gaj poczuł słabość w
kolanach.
Spod mostu bez najmniejszego plusku wychynęła czarna, głowa.
Przerażający dźwięk urwał się; nutria znieruchomiała, niezdecydowana, ale dźwięk
znów się
pojawił, głośniejszy i bardziej natarczywy, i uciekinierka skierowała się do
brzegu, wydostała się
na piasek, potem na trawę, pokornie dreptała, ciągnąc mokry goły ogon i
oniemiałemu Gajowi
potrzebne było znaczące spojrzenie Szczurołapa, by oprzytomnieć i zatrzasnąć za
więźniarką
drzwiczki klatki.
— I już po wszystkim. No co, chłopcze, nie cieszysz się?
— Dziękuję…
Szczurołap przetarł flet kolorową szmatką; Gaj nie patrzył w tamtą stronę, czuł
jednak na
sobie jego drwiące spojrzenie.
— Możemy jechać — oznajmił, wbijając wzrok w ziemię.
— Wpuścisz mnie do