Antologia rosyjskiej fantastyki #2 Zombi Lenina Przełożyli Eugeniusz Dębski Paweł Laudański Aleksander Pędziński Wybrał Wojtek Sedeńko „Zombie Lenina” Instrumient dla wunderkinda © 2003 by Kir Bułyczow Goriełaja basznia © 2003 by Marina & Siergiej Diaczenko Mumija © 2003 by Andriej Łazarczuk Mumija © 2003 by Andriej Stolarow Monach na kraje ziemli © 2003 by Siergiej Siniakin Wy lietitie, kak chotitie © 2003 by Alan Kubatijew Kir Bułyczow „INSTRUMENT DLA CUDOWNEGO DZIECKA” Nigdy nie wstawiam podtytułu „opowiadanie fantastyczne”. To sprawa czytelnika — sam rozstrzygnie, czy tekst jest fantastyczny, czy tylko udaje. Ale tym razem czynię to absolutnie świadomie. Muszę, bo w opowiadaniu, w istocie, nie ma nic fantastycznego poza zachowaniem bohaterów. Nie wykluczone przecież, że będący przedmiotem opowiadania wynalazek, na pozór mało prawdopodobny, w rzeczywistości już jest produkowany seryjnie przez fabrykę w Osace albo na Tajwanie. Nie wspominając o Marsie. Winna była, jak zwykle, Ksenia Udałowa. Jej marzeniem było wychowanie wnuka w duchu arystokratycznym. Ale ponieważ nie dysponowała gotówką, pozwalającą na studia w Oksfordzie, to zaczęła realizować arystokratyzację w granicach Wielkiego Guslara. Nocował kiedyś u Udałowych pewien przybysz, którego Korneliusz Iwanowicz znalazł w lesie w stanie dość rozpaczliwym, niemal umierającego z głodu i lęku przed dzikimi zwierzętami. Szczególnie wystraszył go kicający zając. Przybysz ukrył się pod wielką surojadką i stopniowo sobie umierał. Na szczęście Korneliusz tego ranka wybrał się na grzyby i ściął właśnie tę surojadkę. Kiedy przybysz zobaczył, że w minimalnym odstępie od jego głowy śmiga ogromne ostrze, stracił do końca przytomność. Udałow odwrócił grzyb i zobaczył, że ten jest robaczywy. Zamachnął się, by cisnąć nim w krzaki i zobaczył, że obok pieńka nóżki leży bez przytomności przybysz z innej planety, wzrostu około dziesięciu centymetrów, przypominający zgrabnego, czarującego, różowiutkiego słonika z futrzastymi uszkami i ogonkiem tak zakręconym, że każdy prosiaczek umarłby z zazdrości. — Tego jeszcze brakowało — westchnął Udałow. — Teraz na bank wrócę bez grzybów. Nie można przecież zostawiać brata w rozumie w lesie, gdzie go każdy zając może skrzywdzić. Udałow ułożył nieszczęsnego przybysza do koszyka, przykrył świeżymi liśćmi, żeby mu nie wiało i, przeklinając, udał się do domu. W domu Ksenia trochę pomarudziła — no, co to za maniery takie! Ani jednego dnia bez przybysza! Ale potem przyjrzała się biednej istocie i zajęła się urządzaniem mu warunków do życia. Kiedy po trzech dniach przybysz ostatecznie doszedł do siebie i nawet przyzwyczaił się już do mieszkania Udałowych, przyznał, że przyleciał na Ziemię przez przypadek. Wybrał się na planetę Simla w systemie Wielkiego Strusia, a komputer z Informacji, dopiero od dwóch tygodni tam pracujący, wpakował go na dziką Ziemię, gdzie nawet zające są niebezpieczne dla materializatorów drugiej klasy. Kiedy nadeszła chwila rozstania, przybysz zapytał Ksenię, którą uznał za wodza stada Udałowych, co by chciała otrzymać w prezencie. Ksenia poprosiła o czas do namysłu, do jutra. Udałowa cierpiała na kompleks owej staruchy, co to jeśli dostawała kałużę, prosiła o jezioro, jak otrzymała jezioro, chciała morza, a wraz z morzem i złotą rybkę, żeby ją usmażyć na oliwie z oliwek. Ta właściwość charakteru często pakowała Ksenię w dżunglę życiowych kłopotów. Często musiała korzystać z pomocy sąsiada, profesora Minca. Póki w domu wszyscy spali, łącznie z przybyszem, Ksenia siedziała w kuchni, piła jedną po drugiej filiżankę herbaty i zastanawiała się, jak to zrobić, żeby nie skiepścić i nie zażądać za mało. W końcu przybysze, mimo że w Guslarze rzecz zwyczajna, to rzadko mieszkają w prywatnych mieszkaniach i na dodatek gotowi są za to płacić według międzyplanetarnej taryfy. Przy tym nie można Kseni nazwać ślepą egoistką. Zawsze się o kogoś troszczyła. Rano zwróciła się do Tiszy — tak czule nazywano w domu przybysza, którego imienia nie udało się nikomu z Udałowych wymówić: — A czy możesz podarować tylko mały przedmiot, czy gabaryty nie odgrywają roli? — Ach, kochana Kseniu — powiedział Tisza. — Czy gabaryty w ogóle odgrywać rola w prawdziwych uczuciach? Tisza siedział na miękkich i ciepłych kolanach Kseni, a ta drapała go pod trąbą. — No to zdobądź dla mnie instrument — poprosiła Ksenia. — Dla wnuczka Maksymki. — Ciekawe — powiedział przybysz. — Instrument do jaka cel? Chirurgiczny czy budowlany — typu calówka lub młotek? — Nie kituj mi tu — warknęła Ksenia. — Ja ci zaraz dam młotek! Wymierzyła mu klapsa, Tisza spadł na podłogę, trochę się potłukł, ale nawet się nie obraził, ponieważ uznał, że sam jest sobie winien. — Odpowiedź na jeden pytanie, co? — powiedział. — Po co jest instrument dla twój głupi dziecko — wnuk? Czy powiedziałem wam, że Tisza jest w ojczyźnie znanym filologiem? — Instrument to pianino albo fortepian, ale nie za duży — powiedziała Ksenia. — Żeby można było na nim grać. Bo na świecie teraz rządzi sprzedąjność i korupcja, w naszych ciężkich czasach nie mamy co pokazać kolegom ze szkoły muzycznej, którzy sobie sprowadzili „Steinwaye” z Tajwanu. Tisza podszedł do prośby Kseni poważnie i uważnie. Poszli razem, do sklepu, do działu muzycznego dokładnie rzecz ujmując, potem do biblioteki, gdzie przekartkowali fundamentalne dzieło von Brauhitza „Historia produkcji salonowych fortepianów w księstwie Sakson–Weimar w końcu XVII wieku”. Co prawda dzieło było w języku niemieckim i tylko przypadkowo ocalało, kiedy wieśniacy palili bibliotekę obszarnika Gulkina, anglomana i teutonofila. Przeczytać je mógł co najwyżej słonik Tisza, ale stronice przewracała Ksenia. Kiedy w drodze powrotnej zajrzeli do Aleksandra Grubina, który nie tak dawno sklecił niezły komputer ze szczątków walającego się w lesie bezpilotowego statku kosmicznego z planety Swiekarsa, ten pozwolił sympatycznemu Tiszy przejrzeć wszelkie dane dotyczące pianin i fortepianów. Wieczorem słonik zapytał Ksenię: — Jaki jest cel waszego wyuczenia wnuka Maksyma — junior muzyka klasycznej, tak? — Jasna sprawa, kocham swoje potomstwo — przyznała się Ksenia. — Proszę nie kłamać, kobieta — przyhamował ją przybysz. — Gadać prawda. — Och, Tisza — westchnęła Ksenia. — Co ma zrobić chłopiec, skoro dookoła każdy usiłuje zrobić ze swojego dzieciaka albo mistrza olimpijskiego, albo skrzypka Kogana? Jesteśmy społeczeństwem nierównych możliwości. Jutro syn naszego Machmuda z targowiska będzie się pokazywał z angielską księżniczką, a mój będzie orał w fabryce makaronu? Czy można się z tym pogodzić? — Są zdolności u twój wnuk, tak? — zapytał spryciarz Tisza. — Zdolności ma wybitne — odpowiedziała Ksenia. — Byłam z nim u kilku lekarzy, wszyscy to przyznali. Ale bez instrumentu nic nie zwojujesz. Wszyscy mają instrumenty, a my — pianino „Czerwony Październik” i to wynajęte. Czujesz różnicę? — Jestem z tobą moralnie w zgodzie nie — powiedział przybysz. — Ale moja zobowiązanie wdzięczności każe milczeć mi. Twój instrument powinien dać przewaga genialnym wciśniętym w kąt dziecko. — Masz rację, Tisza. Instrument dla cudownego dziecka — Instrument powinien być najlepszy w mieście. — Oczywiście! Wyobraź sobie, Krugozorowowie zakupili fortepian z Wysp Kanaryjskich. Wiesz dlaczego? Ponieważ grał na nim Hemingway. Znasz takiego pisarza? — Niestety, nie miałem szczęścia. — Ja też — powiedziała Ksenia. — No to lecę — powiedział słonik. — Dokąd? W nocy? — Będę dokonywał wykorzystania możliwości twojego sąsiada Aleksander Grubina w celu materializacji. — I zdobędziesz instrument? — Zobaczymy — powiedział przybysz. Po godzinie, na środku salonu, czyli dużego pokoju w mieszkaniu Udałowych, stał skromny na oko, gabinetowy fortepian z napisem „Steinway” nad klawiaturą. Fortepian był tak doskonały w liniach, tak szlachetnie połyskiwał, że wiadomo było, że przed wnukiem Kseni droga kariery stoi otworem. — O, takiego męża mi trzeba — powiedziała żartem Ksenia do przybysza. — Nie wziąłbyś mnie? Słonik siedział na kolanach Kseni, przycisnąwszy ogonek do jej brzucha. Nie miał poczucia humoru. — Ty mnie troskasz seksualnie — powiedział niskim głosem. — Ale jest możliwość. Pomyśl. Na pewnej planecie, nie podam jej nazwy, istnieje nielegalna przestępcza praktyka, tam zmieniają ludzi z rasy na rasę. Można zrobić z ciebie parę dla mnie. — Ze mnie? — obruszyła się Ksenia. — Takiego małego mikropotwora? Chyba zwariowałeś, Tisza! — Nie ja proponował, mi jest propozycja kobieta od ciebie. — Zamilcz — powiedziała Ksenia. — Nie zapominaj, że jestem zamężna i wedle naszych ziemskich praw mój mąż Korneliusz ma prawo mnie zadusić, jeśli znajdzie u mnie nie tę, co trzeba chusteczkę. — Zadusić? Wow! Ksenia powiedziała to i wystraszyła się. Korneliusz w życiu nie podniósł na nią palca, a zresztą, niechby spróbował! Zobaczyłby, co z niego by zostało. Ale przecież przydarzają się ludziom mistyczne przemiany. Ksenia pogłaskała błyszczący bok fortepianu. Instrument był ciepły. Cieplejszy, niż zazwyczaj bywają fortepiany. Potem Tisza podał Kseni paczkę dolarów. Niewielką, oczywiście, ale jak na przybysza ciężką — w każdym razie uginał się pod jej ciężarem, jakby trzymał materac. — A to co znowu! — oburzyła się nieprzekupna Ksenia. — Jestem przecież byłym człowiekiem radzieckim! Nie dam się przekupić. A ile tu jest? — Trzysta czterdzieści — odpowiedział Tisza. — Na tyle niezależna komisja wyceniająca oszacowali wasz stary instrument, który musiałem dematerializować. Mam nadzieję, że okaże mi pani honor i przyjmie ode mnie ta suma. Tak! — Rozumiem — szybko powiedziała Ksenia i wyszarpnęła zielony rulonik z łapek przybysza, póki się nie rozmyślił. Ale schowawszy pieniądze, trochę się zdenerwowała. — Czyżby „Czerwony Październik” ze znakiem jakości tak tanio był wyceniony? — Nie wszędzie — cierpliwie odparł przybysz. — Podobno na Nowej Gwinei cieszą się popytem. — No to po co go dematerializowałeś? Trzeba było raczej tam przenieść. — A nowy instrument kosztowałby… — zaczął przybysz, ale Ksenia przestała go słuchać. — Poczekaj, wypróbuję. Nie wiadomo, co człowiekowi wcisną. Usiadła przy fortepianie, podniosła klapę, przejechała po klawiszach pulchnym palcem. Dźwięk był głośny. — Nie wiem, czy nie za duży — powiedziała. — Chłopczyk może nie sięgnąć. — On trochę rozumie — powiedział przybysz. — On będzie się starał zaspokoić życzenia młodzieży. — W jakim sensie? Fortepian westchnął i ten odgłos dotarł do uszu Kseni. — Proszę go nie krzywdzić — powiedział przybysz. — On jest biologiczny instrument. — Słuchaj — rzekła Ksenia. — Jeśli on jest żywy, czy coś takiego, to lepiej zabieraj go z powrotem. Bo mi jeszcze pewnego pięknego dnia Maksymka zadusi. Fortepian drgnął. Z jego wnętrza doleciało buczenie. — Nawet przedmiot może być oburzona — odparł Tisza. — Nawet przedmiot, tak! I wyjaśnił Kseni, że nie istnieją żywe fortepiany, ponieważ to przeczy naturze. Ale pewną cząstkę świadomości można przydać każdemu przedmiotowi, mającemu styczność z człowiekiem, ponieważ wszystko w przyrodzie jest skomplikowaną jednością przeciwieństw i przedmiot, podobnie jak tresowane zwierzę, może efektownie stawać na przednich łapach, ale nie należy tego rozumieć dosłownie. Ksenia nie zrozumiała tego dosłownie, ponieważ w ogóle nic nie zrozumiała. Zamiast rozumieć, głaskała fortepian i czekała, aż przybysz się wyniesie i odczepi ze swoimi przemowami. W tym momencie przyszedł Udałow, wybierał się właśnie do lasu, żeby odprowadzić przybysza do statku ratowniczego, zobaczył fortepian i zdziwił się. — To nic szczególnego — powiedział przybysz. — Jest pewna pamiątka dla waszego mały geniusz. — Czas, by dziecko zaczęło grać na prawdziwym instrumencie — powiedziała Ksenia. Udałow nie sprzeczał się, wiedział bowiem, jak bezsensowna jest dysputa z żoną. Wziął po prostu przybysza pod pachę i poszedł z nim do lasu, rozmawiając po drodze o niczym ważnym, jak dobrzy znajomi. Przybysz nie zapraszał Udałowa do siebie, ponieważ na jego planecie Udałowowi wszystkiego będzie mało, w tym toalet. A tymczasem Ksenia przyprowadziła ze szkoły malca. Maksymek skończył osiem lat, w sam raz, żeby zacząć trenować na pianistę. Chłopiec na widok fortepianu zdębiał. Pianino „Czerwony Październik” było szczytem marzeń. „Steinway” stał tylko u Machmudowych, Seneńków i Krugłozadowych. Ale przecież tamte dzieciaki były wożone do szkoły muzycznej mercedesami prosto z lekcji tenisa. — Siadaj i graj — powiedziała Ksenia. Chłopiec, na zewnątrz spokojnie, ale w duchu sprzeciwiając się jak byczek prowadzony do rzeźni, podszedł do instrumentu i usiadł. — Podoba się? — zapytała babcia. — Co? — zapytał wnuczek, pogrążony w rozmyślaniach nad tym, czy Stiopka Ryżyj nadaje się na kapitana drużyny piłkarskiej? W końcu odgryzł połowę loda Wierki, czy nie? Wszyscy widzieli. — Co, nie widzisz, przy czym siedzisz? — zapytała surowo babcia. Wnukowi nie pozostało nic innego, jak zobaczyć i przyznać się. — Cieszysz się? — zapytała babcia. Maksymek nie odezwał się, po prostu nie wiedział, co lepsze. Przyznasz się, że się cieszysz i zaraz cię zmuszą, żebyś grał od rana do wieczora, a potem jeszcze na koncercie każą występować. Już się takie rzeczy przydarzały, nie tylko Maksymce, ale i Goszy Lupmanowi: został wystawiony na koncert, przeziębił się i umarł. Opowiadali to sobie pierwszoklasiści w szkole muzycznej, straszyli jeden drugiego, żeby przypadkiem nie zrobiła się modna nauka występów. Z drugiej strony — powiesz, żeś nieszczęśliwy, to cię ukarzą, za nie czułość. Maksymek otworzył nuty nudnej i znienawidzonej już wręcz etiudy Gedike i zaczął dźgać palcami w klawisze. Klawisze odpowiadały czule i drżąco. Ksenia z miłością patrzyła na te paluszki, jeszcze nie umyte z konfitur — Maksymek niedawno pakował do słoika łapy brudne od błota, którym wcześniej ciskał w przechodzącą wredną babkę, łapy podrapane w trakcie bójki z Niurką z sąsiedniego podwórka, która za dużo sobie pozwala. Te paluszki teraz jednak fruwały nad klawiaturą niczym jaskółeczki, a etiuda brzmiała wytwornie, jak nokturn Chopina, o którym Ksenia nawet pojęcia nie miała, choć kochała wszystko, co piękne. — Maksym, zwariowałeś? — wrzasnęła od progu jego matka. — Odejdź od pijanina, jeszcze połamiesz w cholerę! Ta kobieta od razu widziała sedno problemu i rozumiała, że dziecko kaleczy przypadkowo znajdujący się w domu obcy i cenny instrument. Ksenia najpierw roześmiała się, potem jak wilczyca rzuciła się bronić wnusia, w tej chwili już bowiem miała pewność, że sama kupiła ten instrument za swoje pieniądze, za emeryckie. I nikomu już nie udałoby się jej przekonać, że było inaczej. Chłopiec tymczasem bez hałasu zlazł z taboretu i zwiał na podwórko, żeby pograć w piłkę. Mimo wspaniałych warunków stworzonych przez przybysza, nadal nie lubił grać. Ćwiczenia fizyczne pociągały go znacznie silniej . Ale na tym jego cierpienia się nie skończyły. Kiedy w domu wszyscy zrozumieli, że fortepian wyprzedza wszystkie inne instrumenty wszystkich majętnych guslarskich rodzin, okazało się, że chłopca należy pokazywać, jak jakiś cud. Przecież nie da się pokazywać fortepianu. W mieście zaczęły się takie rozmowy: — Udałowowie idą na całość. Niby czemu nie? Ichni Maksymek zdaje do konserwatorium. Od razu z pierwszej klasy. I biorą go. Mimo że są egzaminy wstępne. . Gadają, że będzie drugim Roztropowiczem. — Nie daj Boże! — odpowiadali inni. — On ma taką energiczną żonę! — Za wcześnie — odpowiadali pierwsi — za wcześnie, żeby Maksymek się żenił. Najpierw musi wykształcenie zdobyć. Wojsko odsłużyć, a potem już się żenić z tą kobietą. Takie filozoficzne dyskursy nigdy nie kończą się dobrze. Guslarczycy zaczynali się bić, ale i to nie rozwiązywało problemu. Zaglądali do Udałowych niektórzy z tych bogaczy. Oglądali fortepian, dziwili się i nawet proponowali, że kupią. Rodzice Maksymka sprzedaliby go chętnie, ale nie mogli — Ksenia nie pozwalała. A potem wydarzyło się coś takiego, że im też odechciało się sprzedawać. W szkole odbywały się egzaminy, a Maksymek złapał świnkę. Choroba nie jest specjalnie niebezpieczna, ale do szkoły nie wolno chodzić. Egzaminu też nie można przenieść. Zdecydowano, że skoro szkoła ma do czynienia z tak rzadkim talentem, to przeprowadzi się egzamin w domu. Maksymek przestał więc chodzić do szkoły muzycznej. Motywował to słabym zdrowiem. Babcia, kochająca wnusia nad życie, oczywiście poparła go. Rodzice Maksymka na muzyce nie znali się kompletnie i tylko niecierpliwie czekali chwili, kiedy zaproszą go do siebie Amerykanie, a oni kupią sobie dom w Kalifornii. Pewnego razu Udałow postanowił poobserwować wnuka — jak ten przygotowuje się do wielkiej kariery. Usiadł za jego plecami tak, że Maksymek nie zdawał sobie sprawy z jego obecności. I okazało się, że wnuk nie zawsze nadąża za muzyką. Raz zamiast akordu trąci klawisz, a fortepian wydaje z siebie wspaniały szlachetny dźwięk akordu. A innym razem nie trafi w klawisz, ale ten sam się naciska i brzmi pięknie, stara się instrument, stara. Tak więc to nie wnuczek gra, a gra za niego fortepian. A to jest niesłuszne. W ten sposób z człowieka nie wyrośnie Chopin. A potem, kiedy niekumata babcia postawiła na pulpicie nuty niemieckiego kompozytora Schuberta, od którego pierwszoklasistów trzyma się na kilometr, żeby nie stracili chęci grania, to Maksymek tak go odwalił, że z dołu przyszedł sąsiad, profesor Minc i zapytał, co to za płyta grała u Udałowych, bo co było grane — wiedział, ale który to z genialnych pianistów — nie skapował. Po tym incydencie chłopiec zaczął zadzierać nosa, a Udałow się zaniepokoił. Nie musiał długo myśleć, żeby zrozumieć, że sukcesy wnuka związane są z prezentem przybysza. Przecież przybysze są zbudowani inaczej, nie jak ludzie. Oni mają inne wyobrażenie o pedagogice. Coś w tym fortepianie było takiego, co pomagało Maksymkowi w osiąganiu szczytów interpretacji. A pędrak co? Jak usłyszał te wszystkie pochwały, zaczął siebie uważać za pianistę, nawet w piłkę przestał grać, żeby częściej stać obok fortepianu. Fortepian też się przywiązał do chłopaka. Na jego widok podrygiwał, cicho i głucho pobrzękiwał strunami i nawet troszeczkę przestępował grubymi drewnianymi nogami, jak trzynogi rumak w oczekiwaniu na swojego rycerza. Do szkoły muzycznej Maksymek przestał uczęszczać, usprawiedliwiając się słabym zdrowiem, podtrzymała go, jak na złość, babcia, zakochana w chłopcu na maksa. Rodzice mieli w nosie muzykę, ale nie dolary, które Maksym zarobi, kiedy wszyscy wyjadą do Stanów. Udałow podejrzał, jak Maksymek ćwiczy — nie zawsze wnuk nadążał za muzyką. A kiedy nie udawało mu się ułożyć paluszków w akord, po prostu uderzał jeden klawisz jednym palcem, a fortepian wydawał z siebie akord! To samo, kiedy Maksymek nie trafiał w klawisz — fortepian sam uderzał w odpowiedni. Udałow powiedział do chłopca: — Nieładnie, Maksym, okłamywać tak dorosłych. — Nikogo nie okłamuję! — zaprotestował Maksymek fałszywym głosem. — Nie umiesz zagrać tego swojego Schuberta — Szostakowicza. — Umiem. — Sprawdzimy? Maksymek z pewną miną zasiadł do fortepianu i kazał dziadkowi otworzyć nuty. Nuty jako tako znał, więc na początek uderzył we dwie dobre. A potem — hulaj dusza, piekła nie ma! — zaczął walić w klawisze, jak chciał, a fortepian posłusznie wygrywał to, co było zapisane w nutach, jakby miał własne dodatkowe oczy. — No i jak, przekonałem cię, dziaduś? — Odpowiem ci pytaniem na pytanie: masz zamiar całe życie grać tylko na swoim fortepianie? Chłopiec zamyślił się i myślał całą minutę. Należy mu wybaczyć, przecież dopiero zaczynał swój ą artystyczną karierę. — Raczej tak, raczej będę występował ze swoim fortepianem — powiedział. — Kocham tę maszynę i ona nieźle się do mnie odnosi. Fortepian kiwnął się i tupnął nóżką. — Och, te dary przybyszy! — westchnął z grecka Udałow. — Może przejdziemy się do uniwersamu? — A po co? — zapytał chłopiec. — Słyszałem, że przywieźli tam nowe samochodziki z Niemiec. Maksymek kochał samochodziki znacznie bardziej niż fortepian. Oczywiście, że pognał do uniwersamu z dziadkiem. — A właśnie — powiedział Udałow. — Założę się o pięć samochodzików, że na tym pianinie nie uda ci się zagrać. — Dlaczego? — zapytał chłopiec przesiąknięty już nieco dumą, a duma zawsze oślepia. — Dlatego, że za ciebie gra fortepian, dziecino — powiedział Udałow. — Widziałem, jak to robił. — Dziaduś, jesteś żałosnym zazdrośnikiem — powiedział chłopiec. — Siedem samochodzików. — Sześć. Przybili. Udałow podszedł do ekspedientki nudzącej się przy tomie Sydneya Sheldona o pięknym życiu na Bahamach, a ta pozwoliła: — Tylko proszę niczego nie połamać. Maksymek rzucił okiem na nuty i zaczął walić w klawisze. Walił sobie, a one wydawały straszliwe dźwięki. Maksym walił mocniej, a klawisze odpowiadały jeszcze straszniejszymi dźwiękami. Aż ekspedientka odłożyła powieść, mimo że był to najtragiczniejszy moment w całej książce i powiedziała: — Hej tam, obywatele, może już dość tego znęcania się nad szlachetnym towarem. Wracali wolno. Maksymek obracał w ręku samochodzik i wcale się nie przejmował. — Nie sądzone ci być Richterem — powiedział Udałow do dzieciaka. — No i chwała Bogu — odparło dziecię. — Znacznie bardziej widzi mi się kariera Rinaldo albo, w najgorszym razie, Pelego. Słowo honoru. — A co z konserwatorium? — Dziadku, pewnie że fajnie, jak człowieka oklaskuje trzydzieści osób — rozsądnie oświadczył Maksymek. Ale kiedy sto tysięcy krzyczy: „Mak–sym mis–trzem jest!” — to brzmi lepiej! — Będziemy musieli pozbyć się fortepianu — powiedział Udałow — bo to się skończy jakąś wpadką. Może oddajmy go do szkoły muzycznej. — Dziadku, zwariowałeś? — oświadczył wnuk. — Szkoła zaraz zacznie taki kit serwować, że się wysunie na pierwsze miejsce w Rosji, a potem się wszystko wyda i polecą na Sybir. — Mądrze gadasz — zgodził się Udałow. Racjonalizm wnuka chwilami go zadziwiał. — Trzeba znaleźć jelenia — powiedziało chłopię. A jeleń sam do nich przyszedł. — Jaki ładny chłopczyk — powiedział jeleń. Jeleń był elegancko ubrany, ostrzyżony, wygolony, a mercedes na HOLLYWOODZKIEJ rejestracji, doprowadzającej do zachwytu miejscową milicję, jechał dziesięć metrów za nim. Czasem Udałow dziwił się, jak to możliwe, że do Wielkiego Guslaru trafiają tak znakomici ludzie, którzy nie wiadomo, co tu robią. Żadnych bogactw mineralnych nie było w okolicy, baobaby tu nie rosły, krokodyle zostały wytrzebione… Czyli co innego ci ludzie mieli na myśli. Co i rusz po ulicach Guslaru przemykały całe kawalkady wspaniałych fur albo pojedyncze dżipy. Niektórzy z tych ludzi nawet tu osiadali na dłużej. Profesor Minc wysunął hipotezę, że ludzie ci, starając się rozszerzyć sferę zastosowania swoich kapitałów, szukają kontaktu z przybyszami, odwiedzającymi miasto. Ale nie było na to dowodów, a właściciele dżipów do niczego się nie przyznawali. — Chłopczyk gra na fortepianie? — zapytał jeleń. Na oko miał od dwudziestu do pięćdziesięciu lat — skóra gładka, naciągnięta na twarz, ani zmarszczek, ani wątpliwości. Nie doczekawszy się odpowiedzi, przybysz zapytał, nie obrażając się: — Ja też mam zdolnego chłopczyka. Ani dnia bez Bacha. Kumasz? Udałow milczał. Maksymek też milczał. Obaj zastanawiali się. — Ale z instrumentem — kiepścizna. Ludzie mówią, że macie prawdziwego „Steinwaya”, tak? Bo u nas to zawsze jest tak, że zanim człowiek doczeka się, aż z Australii przywiozą instrument, to chłopiec wyrośnie, zacznie w piłkę nożną grać. Słuchaj, Udałow, sprzedaj mi ten fortepian. Dam ci dobre pieniądze i „Czerwony Październik” na dodatek. — Ile? — zapytał Udałow. — O, to jest męska rozmowa. Dostaniesz „Czerwony Październik” i piętnaście dolarów na dodatek. Jeleń zrobił pauzę, a ochroniarze zachichotali, zachwyceni sprytem pracodawcy. Inny na miejscu Udałowa obruszyłby się czy nawet roześmiał prosto w twarz bezczelnemu oligarchowi, ale Udałow przeżył długie radzieckie życie i nie dawał się tak łatwo zastraszyć. — Czyli tak — powiedział, siadając na ławeczkę, obok której przechodzili. — Trzy tysiące zielonych na stół i pamiętajcie — nasz fortepian jest zaczarowany. Gra nie według zdolności, a jak należy. — Właśnie tego mi trzeba — powiedział jeleń. Manewr Udałowa spowodował, że musiał się zatrzymać i rozmazań, stojąc jak przed nauczycielem. Nie podobało mu się to, ale musiał ścierpieć. — Trzydzieści dolarów i „Czerwony Październik”. — Trzy tysiące i zostaw „Czerwony Październik” sobie. — Zamiast „Czerwonego Października” importowane rolki mojego rozmiaru — wtrącił się Maksymek. Jeleń patrzył na mieszczan z góry i życzył im śmierci. Ale był bezsilny. — Czterdzieści dolarów — powiedział. — Trzy tysiące. Udałow odczuwał wielką przyjemność. Targował się o nieziemską forsę i na dodatek ratował wnuka przed muzycznym wychowaniem i karał Ksenię, która mogła poprosić przybysza o coś pożyteczniejszego, na przykład o skierowanie na Kanary. — Czterdzieści dwa. Udałow pomyślał sobie: wymyślamy dowcipy o nowych ruskich, a oni w tych dowcipach są tacy naiwni i z gestem. A tak naprawdę nowy ruski za dziesięć kopiejek sprzeda matkę rodzoną. Czy ktoś kiedyś słyszał, żeby za czynnego „Steinwaya” ktoś dawał czterdzieści dwa dolary? — Idziemy, wnusiu — rzucił Korneliusz. — Wpadniemy na lody. Ale z miejsca się nie ruszyli. To był atak psychologiczny. Wiadomo. Ale jeleń tego nie wiedział i nie wytrzymał. — Wyfasuj mu szmal — polecił sekretarzowi w kamizelce kuloodpornej, siedzącemu w mercedesie z laptopem na kolanach. Obgadano detale. Zdecydowano, że odbiór odbędzie się w czasie, kiedy Ksenia uda się na aerobik. Ostatnio nabrała ochoty na młodszy wygląd, żeby potencjalnym młodym kochankom Korneliusza Iwanowicza pokazać, jak nie mają lotu do starej gwardii. Podjechał dźwig. W obecności profesora Minca i Grubina Udałow przeliczył pieniądze — aż do końca obie strony nie ufały sobie. Chłopczyk Wania, synek jelenia, już podjechał na złotej hulajnodze, wykonanej na specjalne zamówienie w fabryce rollse–royce’a. Patrzył z pogardą na Maksymka. Maksymek w ogóle na niego nie patrzył. Maksymka pochłaniały myśli o rolkach. Ro dzice M aksymki byli w pracy, i dobrze, bo nie wiadomo, jak ustosunkowaliby się do rezygnacji z muzykalnej kariery jedynego synka. Fortepian odjechał w zielonym furgonie. Udałow z wnukiem udali się do uniwersamu, żeby nie odkładać na później zakupu rolek. Kasa mogła zniknąć. Przyjdzie reszta rodziny i skonfiskuje. Zdarzały się już takie numery. A przecież nie tylko rolki są potrzebne, konieczny jest nowy spinning dla dziadka. Udałow z Maksymkiem, zmęczeni, ale zadowoleni, wyszli z domu i skierowali się przez podwórze na ulicę. W tym momencie z nieba zjechał niewielki latający talerz z dwoma dezintegratorami w części dziobowej. Udałow przyglądał się wychodzącym ze statku przybyszom i myślał, że sprytnie postąpił, ukrywając dolary. — Prezent otrzymali? — zapytał pierwszy i najważniejszy przybysz z dwoma trąbami, pewnie jakiś generał. — Macie na myśli fortepian? — naiwnie zapytał Udałow. — Nie mamy wiedzy nazwa — powiedział generał. — Więc jeśli macie na myśli właśnie fortepian, to zamieniliśmy się — powiedział Udałow. — Ponieważ mieliśmy własny całkiem dobry instrument „Czerwony Październik”. To było tylko lekkie polepszenie sytuacji. — To nie wolno — surowo rzucił generał. — Światowe reguły zabraniające rozpowszechniania przodujących technologii na opóźnione światy. Mogą być wykorzystane w głupim celu na pewno. Zdolności instrumentu już zostały zlikwidowane. — Zgadzam się z wami — powiedział Udałow. — No to dajcie adres do konfiskaty. — Nie znamy adresu. Rozmowa zaszła w ślepą uliczkę. Latający talerz stał przed Udałowem i nie odlatywał, ponieważ generał z tamtej planety nie wykonał zadania swojego rządu. Ale co robić dalej, nie wiedział nikt; przecież nie można chodzić po wszystkich dwupiętrowych willach z czerwonej cegły, osadzonych na peryferiach Guslaru? Nie wiedzieli również Udałow i przybysze, że właśnie w tym czasie, nie tak znowu daleko od nich, w jednym z wiejskich domków mają miejsce dość dramatyczne wydarzenia. Wszyscy oligarchowie i biznesmeni Guslaru, łącznie z kierownictwem miejscowej mafii i ojcowie miasta, zebrali się w skromnie udekorowanym saksońską porcelaną salonie. Na jego środku stał fortepian. Przy nim siedział potomek jelenia — Wanieczka. Jego ojciec, jeleń, w białym garniturze, ze złotym łańcuchem na szyi, wyszedł przed audytorium i, denerwując się wyraźnie, powiedział: — Długo, kurde, przygotowywaliśmy się. Nawet, w morde, instrument kupiliśmy. Za ciężką kasę. Jeleń zaczerpnął powietrza. Sprowadzony specjalnie na tę okazję profesor konserwatorium z Wołogdy (aż do 1990 roku — muzycznej szkoły imienia Grizadubowej) otworzył klapę fortepianu, rozłożył nuty. — Graj — polecił jeleń synowi. Wszyscy zaliczkowo zaklaskali, ponieważ jeleń był najbogatszym wśród nich oligarchem i kontrolował prywatne toalety. Potomek przejechał palcami po klawiszach. Dziecię wiedziało co nieco o nutach, dlatego uderzało tam, gdzie należało. Ale Szopenowi i tak nie zagrażał. Mimo usilnych starań chłopca, fortepian mógł wydusić z siebie tylko popularną niegdyś piosenkę: „wlazł, kurde, kotek na płotek”. Audytorium zaczęło szemrać, a ojciec się wściekł i trochę się pieklił. Kobiety na wszelki wypadek wyszły z salonu. Niektóre wazy z saksońskiej porcelany, te delikatniejsze, spadały na podłogę i tłukły się. „Kotek–na–płotek” grzmiał w całym domu niczym groźna symfonia. Jeleń w końcu polecił: — Iwan, spadaj od instrumentu! Profesor, idź–no, sprawdź, czy wszystko tam w porządku. Oligarchowie i mafioso, którzy nie znosili gospodarza, zaczęli się chichrać i chichotać niby ukradkiem. Profesor usiadł do instrumentu i zaczął grać to, co rano wspaniale wychodziło. Rano tak. A teraz nie. Słychać było tylko „kotka–na–płotka”. Wtedy jeleń walnął profesora w głowę pięścią, sypnął kopa Wanieczce i wrzasnął do ochrony: — Siekiera! Siekiera pojawiła się w oka mgnieniu. Goście nie rozchodzili się w oczekiwaniu rzadkiego widowiska. Jeleń zaczął rąbać fortepian „Steinway”, goście cicho klaskali w dłonie. Profesor płakał. Jeleń rąbał i przeklinał. I wygłaszał, przeklinając, taką oto przemowę: — Niech ja dorwę tego Udałowa! Ja z niego, kurna, kotlety zrobię! Będzie mi wylizywał kurz w moich kiblach. Fortepian popiskiwał, jęczał i rozpaczliwie się bronił, nawet usiłował uciec do kąta. Kiedy fortepian był już mocno pokaleczony i czuł, że zbliża się jego śmierć, wypadł z willi i pobiegł uliczką, mając nadzieję na schronienie u Udałowa — nikogo poza nim w mieście nie znał. Możecie więc sobie wyobrazić scenę na podwórzu budynku numer 16 na ulicy Puszkina! Na środku podwórza stoją Udałowowie. Przed nosem Korneliusz Iwanowicza wolno lata tam i z powrotem talerz z nieznanej planety, z okien którego wyglądają milutkie wojenne słoniki. W tym momencie na podwórze wpada noga fortepianu, za nią wpełza klawiatura, za którą niczym garść ogonów wlecze się kita ze strun. Za tymi nieszczęsnymi resztkami fortepianu wpada znany nam już jeleń z siekierą i usiłuje dobić fortepian, a ten kryje się za Udałowem. — Ach, tu cię mam! — wrzasnął nieprzyjemnie jeleń. — Coś ty mi, kurde, podsunął? I w tym momencie latający talerz wpada w przestrzeń między obliczem wystraszonego Udałowa i rozjuszonym pyskiem jelenia. I głos generała z dwoma trąbami rozlega się głośno i surowo: — Natychmiast powstrzymaj się bezrozumny dzikusie! Bezrozumny dzikus skamieniał na widok malutkiego słonika z dwoma trąbami, a widzowie — goście jelenia, którzy go dogonili — rozrechotali się, tłocząc się w bramie. Opamiętawszy się, jeleń podniósł siekierę przeciwko przybyszom, przedstawicielom humanistycznej i rozwiniętej cywilizacji. Podniósł i skamieniał kompletnie. A jego goście na trzy dni potracili głosy. — Rozumiem — powiedział dwutrąby generał — że chciwość doprowadza miejscowe dzikusy do strasznych granic. Dlatego muszę ogłosić werdykt, który możecie zaskarżyć w najwyższym sądzie apelacyjnym Centrum Galaktycznego. Od dziś nie będziesz mógł wypowiedzieć ani jeden brzydkie słów i będziesz z otaczającymi maksymalnie uprzejmy. Rozumiesz? — No, a kto mnie będzie szanował? — rozpłakał się jeleń. — Szacunek osiąga się poprzez dobre uczynki. Od dziś będziesz dążył do bezinteresownych dobrych czynów. — Tylko nie to! — rozszlochał się jeleń. — Za to, że wystraszyliście naszego przyjaciela Udałowa i jego wnuczka, zostawicie mu swój siekierę. — Aj! — wrzasnął jeleń. — I od tej chwili opuści was chęć zemsty i nigdy do was nie wróci. — Oczywiście — powiedział jeleń. — Przepraszam. Podał Udałowowi nieszczęsną siekierę i ukłonił się z szacunkiem Korneliuszowi i jego wnukowi, a potem wyprowadził skamieniałych gości z podwórka. Ludzie gadają, że nie tak dawno, sprzedawszy swoją willę i opuściwszy rodzinę, wyjechał do indyjskiego stanu Kerala, gdzie mieszka w Aszramie, odżywia samym ryżem i przegotowaną wodą i sławi Krysznę. Generał i jego towarzysze z talerza rozpuścili w powietrzu resztki fortepianu, pożegnali się z Udałowem i odlecieli. Udałow poszedł do siebie i już miał schować siekierę w komórce. — Poczekaj, dziaduś — powiedział chłopiec. — Gdzieś kiedyś w telewizorze opowiadali bajkę o złotej siekierze. — Nie — powiedział Udałow. — Przecież to biały metal, w najlepszym wypadku srebrna. — Spróbuj ugryźć — poradziło dziecko. Udałow nadgryzł. I pomyślał: rzeczywiście, jeszcze w życiu nie trzymałem w ręku tak ciężkiej siekiery. W tym momencie wszedł do nich profesor Minc, który chciał posłuchać historii o fortepianie. — Poczekaj, sąsiedzie — poprosił Udałow. — Zobacz najpierw, co to za siekiera? Minc zważył narzędzie w ręku i powiedział: — Najprawdopodobniej platyna. Tym sposobem Udałowowie stali się bogaci. Okazało się, że jeleń ukrył zagrabione kapitały w platynowej siekierze. Latem cała rodzina Udałowych pojechała na wypoczynek do Soczi. Tam następnego dnia po przyjeździe okradziono ich. Ale to już kompletnie inna historia. Tłumaczył Eugeniusz Dębski Marina i Siergiej Diaczenko „SPALONA WIEŻA” …nigdy nie wiesz, z której strony dopadną cię nieprzyjemności. Przy zjeździe z mostu tylne koło furgonetki podskoczyło na wyboju, stareńką paką zatrzęsło i Gaj wyraźnie usłyszał rumor wywracającej się klatki. Przyszło mu zakląć i zatrzymać samochód. Był czerwcowy poranek, od rzeki pachniało rybą, nie przykro jednak, lecz świeżo i smacznie, niczym podczas wędkowania, gdy woda rozpościera się jak lustro, a prężne rybie ciało podskakuje w pełnej rosy trawie. Wśród rosnących przy samej drodze krzaków siedział, rozprawiając, nieznany zielony ptaszek; jego monolog optymistycznie nastrajał do całego świata. Zmrużywszy oczy, Gaj wpatrzył się w niewysoko stojące słońce i z przyjemnością pomyślał o długim i spokojnym dniu, należącym do niego od tego oto ranka, aż do samej nocy, przez cały dzień — wolna jazda, gdyż spieszyć się nie ma po co… Gaj nie wiedział, że od przewróconej na pace klatki odpadły drzwiczki i czarnobłyszcząca nutria, opisana w specyfikacji liczbą z wieloma zerami, znalazła się w ten sposób w połowie drogi na wolność. Gaj nie zdawał sobie z tego sprawy i beztrosko otworzył żelazne drzwi paki. Cenne zwierzę wypadło mu pod nogi i, odbiegłszy kilka kroków, zamarło między przerażonym strażnikiem więzienia a brzegiem wąskiej rzeki. Wstrząsy i hałas oszołomiły nutrię i dlatego, znalazłszy się na wolności, nie od razu to pojęła. Niestety, Gaj pojął to jeszcze później. — Szczurku — powiedział z fałszywą czułością, robiąc krok w stronę uciekinierki. — Mój dobry szczurek… Chwilę później skoczył — z poświęceniem, jakby chcąc zasłużyć sobie na miano najlepszego bramkarza świata; próbował chwycić za czarny, nagi ogon, złapał jednak tylko powietrze i nieco trawy. Nutria, pokazując, że wcale nie jest taka głupia, dopadła brzegu i nie rozchlapując wody, znikła pod jej powierzchnią; przez pewien czas Gaj widział jeszcze jej głowę, zaraz jednak i ona skryła się pod mostem. Jakiś czas po prostu siedział na brzegu. Ręce mu opadły. Potem, zacisnąwszy zęby, podniósł się i wrócił do furgonetki; pusta klatka bez drzwiczek leżała na boku, pozostałe były całe i dziewięć żółtozębnych stworzeń zerkało na Gaja z nieskrywaną, złośliwą satysfakcją. Wrócił nad wodę, położył się na brzuchu i spojrzał pod most. Na omszałych kamieniach tańczyły plamki słońca; pod samym brzuchem mostu było całkiem ciemno — tak, jak w duszy Gaja. Dlatego, że przynajmniej połowa zarobku… zarobku ZA CAŁE LATO. I ta połowa właśnie znikła pod wodą. Dosłownie i w przenośni… a niech to szlag. — Zgubiłeś coś? Na drodze, nawet i pustej, od czasu do czasu trafiają się podróżni, i to nawet interesujący. Nic szczególnego w tym głosie nie było — mimo to Gaj cały zmartwiał. 1 już po sekundzie zrozumiał, że odwrócić się i odpowiedzieć bardzo, ale to bardzo nie ma ochoty. Ale nieudzielenie odpowiedzi nie byłoby grzeczne; dlatego też, po chwili wahania, odezwał się, wciąż jeszcze leżąc na brzuchu: — Nutria mi uciekła. Nieznajomy zaśmiał się cicho. Gaj przekręcił się na bok i ujrzał wąskie, bose stopy i spodnie wojskowego kroju w ochronnych barwach. Po prawej nogawce wspinała się mrówka; Gaj poderwał się, siadł i uniósł głowę. Odniósł wrażenie, że z dwóch wąskich szczelin spojrzały nań dwa ostre zielone reflektory. Zdążył zaobserwować jasnowłosą czuprynę, zauważył skórzany futerał wiszący na szyi — i szybko odwrócił wzrok. Wszystko na raz. A niech to, wszystkie nieszczęścia — jednocześnie. — Nigdy nie słyszałem, żeby w tych okolicach występowały nutrie — oznajmił w zamyśleniu przybysz. Odejdź, poprosił w myślach Gaj. Nic ci nie zrobiłem. Odejdź. Przybysz nie zwracał uwagi na jego modlitwy — stał sobie spokojnie, jakby na coś czekając. Gaj wymamrotał zatem zachrypniętym głosem: — Nutrie… mam ich tam… całą furgonetkę. Przybysz odszedł — po to, by zajrzeć w otwartą pakę i ze zdziwieniem, a kto wie, może z radością, mruknąć: — Oho… Ucieczka spod straży. One co, zębami pręty przegryzają? Wielki czarny żuk przeszedł ze źdźbła trawy na listek babki. A właśnie, że nie chcę patrzeć, wmawiał w siebie Gaj. Nie mam po co na niego… na TEGO… patrzeć. Nie na darmo gadali, że… znów się pojawił. Nie na darmo gadali, a ja myślałem, że na darmo… Przybysz zostawił nutrie. Widać bardziej interesowała go rozmowa z Gajem: — Co żeś tak się zaciął? Żuk źle stąpnął i zniknął z pola widzenia, na dobre spadając gdzieś pod listek. — Jak się nazywasz, milczku? A co ci do tego, pomyślał Gaj i wcisnął głowę w ramiona. — Jak — jak? — Gaj… — Co zamierzasz robić? Pod siedzeniem w kabinie leżał kawałek ołowianej rurki — „na wszelki wypadek”. Nie, to myśl absolutnie nie na miejscu. — Robić? Zdejmę spodnie i wlezę pod most. — Sądzisz, że ją złapiesz? — Nie, nie sądzę — burknął Gaj. — Może pomóc? — Nie!! Gaj odskoczył jak oparzony. Należało natychmiast odjechać stąd jak najdalej, ale pozostawienie drogocennego zwierzęcia na łasce losu wydawało się niemożliwe — i dlatego jedyne, co mu pozostało, to podniesienie klapy i uparte wpatrywanie się w silnik, dając w ten sposób do zrozumienia, że rozmowę uznaje się za zakończoną. Przybysz jednakże uznał, że jest inaczej i nie zamierzał ustąpić: — A niby dlaczego „nie”? — Dziękuję — wydusił Gaj — ale nie trzeba. Upływały minuty; Gaj z przerażeniem stwierdził, że wyleciało mu z głowy, jak zbudowany jest silnik, mało tego — sam silnik falował mu przed oczyma, a przecież trzeba było jakoś imitować ożywioną działalność techniczną. — Czego się tak przestraszyłeś? — z zaskakującą delikatnością spytał przybysz. — Chcę ci pomóc. Naprawdę. — Nie zaczepiałem pana — wydusił Gaj. — Podobnie jak ja ciebie… wszak jedziesz do Luru? Na fermę futrzarską, jak sądzę… Gdzie za tego szczura zedrą z ciebie i spodnie, i skórę. Dlaczego zatem nie chcesz, abym ci pomógł? Gaj z łomotem zatrzasnął klapę silnika. — Dlatego, że pan nie robi niczego za darmo. Oczywiście, nie powinien tak prosto z mostu, bezczelnie, o tym mówić, ale przybysz na szczęście tylko się roześmiał: — Dokładnie. Skoro zatem jest ci to wiadome, powinieneś wiedzieć również coś innego: cenę uzgadniam z góry. Jeśli nie jesteś w stanie zapłacić — nie zgadzaj się… A z obietnicy się wywiązuję. Od innych, rzecz jasna, wymagam tego samego. I delikatnie pogładził wiszący na szyi futerał. Gaj cofnął się o pół kroku: — Niczego nie mam. — A czego nie masz, o to nie poproszę. Podrzuć mnie do Luru, podwieź, i tak tam przecież jedziesz. Gaj speszył się, pozwalaj ąc przybyszowi kontynuować, jakby nic się nie stało: — To nawet nie zapłata, a zwykła wymiana usług. Wydobędę ci tego wodnego szczura, ty zabierzesz mnie na pokład. Odpowiada? Gaj milczał, przygryzając wargi. Żeby tylko ta zaraza nie była taka droga. Żeby… harować całe lato na to przeklęte, zaczajone gdzieś pod mostem stworzenie?! Z drugiej strony — długi, dłuuugi dzień w towarzystwie. .. tego. Gdyby tylko Gaj był choć trochę mądrzejszy, już dawno by się zmył i samochód by zostawił, a nawet nutrie, ale nie — rozmowę nawiązał, dureń… — Ech — z wyrzutem pociągnął jego rozmówca. — Wykształcony miejski chłopak, a boi się słuchów, plotek, bajań… Jakaś staruszka naszpikowała cię horrorami? o tym, że zjem cię gdzieś po drodze, co? Gaj przełknął, zestawiając w myślach rozumną ostrożność z ogromną pokusą. Faktycznie, przecież do niczego TAKIEGO się nie zobowiązuje… — Do Luru? I nic więcej? Żadnych… niczego..? — Żadnych, niczego — z powagą zapewnił go rozmówca. — Dlatego, że i mnie, co tu kryć, bez trudu przyjdzie złapanie twojego szczura… No, zastanów się. Gaj zastanowił się, aż zaswędziało go w tyle głowy. — Decyduj się — z uśmiechem naciskał rozmówca. — No? „I niech cię Bóg broni, synku — mówiła starucha t Tina — przed nawiązaniem rozmowy ze Szczurołapem. A już w interesy z nim wchodzić — to tak samo, jakby diabłu duszę zaprzedać”. — Umowa stoi? — zapytał, uśmiechając się szeroko, Szczurołap. — Tak — powiedział Gaj, nie usłyszał swojego głosu i powtórzył już głośniej: — Tak. Legendy o Szczurołapie docierały nawet do Stolicy, a czegóż dopiero na ten temat w tutejszych głuchych i ciemnych miejscach nie gadano. Opowieść o jakichś zaginionych dzieciach powtarzana była w wielu wersjach, ale stara farmerka Tina, w której domu Gaj już trzecie lato wynajmował pokój — farmerka owa snuła historie od niej straszniejsze. I to, co w uniwersyteckich audytoriach określano mianem „aktualnego folkloru” i co służyło jako temat naukowych rozpraw — wszystko to przybierało w głuszy zupełnie nie akademicki, całkowicie złowieszczy sens. Wszystkie swoje „prawdziwe historie” Tina przedstawiała ze znawstwem, jak na to zasługiwały — głucho, monotonnie, kołysząc się i spoglądając w kominek: — I kogo wezwie ta dudeczka, ten i dębowe drzwi przebije, i w przepaść się rzuci, i w ogień skoczy, jak do rzeki… O matce zapomnisz i narzeczoną porzucisz, jemu będziesz służyć, póki nie zetlejesz… W pokoju gęstniały ciemności, a odblaski ognia zmieniały twarz staruchy w miedzianą, rytualną maskę: — I opadł głaz, i zamknęła się szczelina, i mówią, że ich głosy do dnia dzisiejszego można usłyszeć… Tylko nikt słuchać nie chce — a nuż pojawi się ON i zażąda tego, co mu się należy… Dłoń Szczurołapa była twarda, zwykła ludzka dłoń i w pełni przyjacielski uścisk. Uścisk pieczętujący zawartą właśnie umowę. — Dawaj klatkę, chłopcze. A przecież zaraz zobaczę, jak on to robi, pomyślał Gaj z niepokojem. — Przymocuj czymś drzwiczki… Gaj pospiesznie pokiwał głową. Zajął się kłębkiem drutu, zakrzątnął, starając się nie patrzeć, jak ręce Szczurołapa otwierają zamek skórzanego futerału. Mimo starań jednak, co i rusz spoglądał w tamtą stronę. — Nie strzelaj oczyma, chodź tutaj… Popatrz… Jaki piękny. Nikt mi nie uwierzy — Gaj odpędził natrętną myśl. Nikt mi nie uwierzy, że go WIDZIAŁEM. Flet był rzeczywiście… piękny. Pokrywający go lak, ciemny, delikatnie popękany, wydawał się być żywą skórą. Opaloną i gładką. I wrażenie to wzmogło się, kiedy flecista przesunął po nim palcami: — Jak można się go bać? Boję się akurat nie jego, lecz ciebie, pomyślał Gaj ponuro. Szczurołap podniósł flet do ust. Dźwięk, który poniósł się nad rzeczką, nie miał nic wspólnego z muzyką. Przypominał raczej głos chorego, bardzo starego i bardzo samotnego zwierzęcia; Gaj poczuł słabość w kolanach. Spod mostu bez najmniejszego plusku wychynęła czarna, głowa. Przerażający dźwięk urwał się; nutria znieruchomiała, niezdecydowana, ale dźwięk znów się pojawił, głośniejszy i bardziej natarczywy, i uciekinierka skierowała się do brzegu, wydostała się na piasek, potem na trawę, pokornie dreptała, ciągnąc mokry goły ogon i oniemiałemu Gajowi potrzebne było znaczące spojrzenie Szczurołapa, by oprzytomnieć i zatrzasnąć za więźniarką drzwiczki klatki. — I już po wszystkim. No co, chłopcze, nie cieszysz się? — Dziękuję… Szczurołap przetarł flet kolorową szmatką; Gaj nie patrzył w tamtą stronę, czuł jednak na sobie jego drwiące spojrzenie. — Możemy jechać — oznajmił, wbijając wzrok w ziemię. — Wpuścisz mnie do kabiny czy też przyjdzie mi towarzyszyć nutriom? Gaj zdobył się na coś słabo przypominającego uśmiech. Droga do Luru, przezwana Rudą Trasą z powodu nieprzerwanie ciągnącej się, wszechobecnej żółtej gliny, pamiętała lepsze czasy. Kiedyś panował tu ożywiony ruch, było wręcz ciasno, kiedyś wzdłuż poboczy tłoczyły się kempingi i bary, a najmniejszy wybój błyskawicznie znikał niczym zlizany gigantycznym jęzorem; trasa zapewne pamiętała jeszcze tamte czasy, w przeciwieństwie do Gaja, który był zbyt młody i na tamte czasy się nie załapał. Teraz droga zmieniła się — można jechać choćby cały dzień i nie spotkać ni człowieka, ni samochodu; zresztą, za tę właśnie możliwość spokojnej samotności Gaj lubił Rudą Trasę. Z naprzeciwka nadciągały lasy i zagajniki, wzgórza, pola, pustkowia; czasem trafiały się zapomniane cmentarze z wrośniętymi w ziemię krzyżami, częściej jednak — żelazne szkielety przydrożnych zabudowań. Czasami przebiegał, pędząc na oślep, zając albo migał w trawie lisi grzbiet, pasły się zdziczałe kozy, zmieniały swe kształty obłoki, ciągnęły korowody odległych i całkiem bliskich drzew — niezmienionym pozostawał tylko horyzont. Po prawej stronie wiła się rzeka, a to podchodząc do samej drogi, a to umykając gdzieś w bok. Gaj lubił Rudą Trasę i nawet teraz działała na niego uspokajająco. Jak dłoń przyjaciela — nie bój się, jakoś to będzie. Z początku podróżnicy jechali w milczeniu, Gaj siedział skulony i napięty, udając, że całkowicie pochłonięty jest jazdą. Ale dzień, jak na złość, był tak jasny i wyrazisty, a niebo tak niemożliwie wręcz błękitne, świat wokół tak wypieszczony słońcem, że wszystkie lęki i obawy stopniowo blakły, bladły, zdając się być nie na miejscu i niemalże śmiesząc. Wszystkie te legendy, dodawał sobie otuchy Gaj, dobre są do opowiadania wieczorem przy kominku, a w południe nie straszcie mnie „aktualnym folklorem”, bo wiedzcie, że nie przynosi to żadnego skutku… I, zdoławszy wmówić sobie, że jest spokojny, Gaj poweselał, przestał się chmurzyć i zaczął kątem oka przyglądać się swemu rozmówcy. A ten siedział, podciągnąwszy pod siebie długie nogi — kabina była dlań zbyt mała — i wystawił łokieć przez okno; całkiem, jak się zdawało, zapomniawszy o Gaju, spoglądał gdzieś w niebo i z jego twarzy nie schodził drwiący, nieobecny uśmiech. Na kolanach, obciągniętych ochronnymi spodniami, leżała torba, nie wiedzieć czemu nadpalona, choć niezbyt mocno, a tylko tak ciut — ciut. Jedna dłoń Szczurołapa spoczywała na klapie torby, druga z roztargnieniem gładziła futerał z fletem, i przy tym rozbłyskał i gasł czerwony kamień w pierścieniu nasadzonym na małym palcu. W opuszczone okno wpadał wiatr, targał żółtymi włosami Szczurołapa, szarpał wyblakłą kraciastą koszulą, poruszał zszytą ze skrawków materiału chustą, okrywającą szyję, i Gaj dopiero teraz uświadomił sobie, skąd wzięło się to przezwisko — Pstrokaty Flecista. — Na drogę patrz. Gaj drgnął. Mocniej chwycił kierownicę. Droga odbiła w bok od rzeki, by po chwili znów do niej wrócić; wzniecając kłęby kurzu, nadjechała z naprzeciwka — rzadki przypadek! — ciężarówka, nieznajomy kierowca pozdrowił go machnięciem ręki, Gaj odpowiedział tym samym i długo obserwował we wstecznym lusterku oddalający się żółty obłoczek. — Nie nudno ci tak cały dzień samemu w kabinie? — niedbale spytał Szczurołap. Gaj wzruszył ramionami. Zapewne jego współtowarzysz podróży nie miał pojęcia ani o urokach samotności, ani o zniewalającej sile nie kończącej się drogi; na wyjaśnianie czegokolwiek Gaj nie miał ochoty i dlatego wydusił z siebie tylko krótkie: — Nie. — I nie boisz się? — kontynuował Szczurołap z tą samą niedbałością. — A jeśli nagle silnik zgaśnie, jakaś awaria albo atak serca? Chociaż na atak serca jesteś jeszcze, jak sądzę, za młody. Gaj spojrzał nań podejrzliwie. Chciał powiedzieć, że z podejrzanym towarzystwem podróżować jest o wiele niebezpieczniej — ale, oczywiście, nie powiedział tego. I nie powiedział, że zna Rudą Trasę jak własną kieszeń. I że zżył się z nią, jak ze starym ubraniem. I że nuda łatwiej dopada w hałaśliwym tłumie. Wśród miejscowej młodzieży Gaj czuł się beznadziejnie obco, podobnie zresztą obco czuł się wśród studenckiej braci. Umiał opowiadać anegdoty i fantastycznie wręcz Wpasowywał się w popijawy, nawet podobał się córkom farmerów — mimo to jednak nie był uznany za swojego. Wyglądało nawet na to, że bano się go, i z przyjaźnią nikt się doń nie pchał; krzywdzić go zresztą też nie krzywdzono, gdyż do bicia brał się bez zastanowienia i walczył tak, jak walczą zagnane w kąt zwierzęta. Nawet więksi, silniejsi i zadziorniejsi chłopcy woleli nie wchodzić mu w drogę — „ten, no… wściekły, chłopy, niech go…” Nad huczne imprezy — nawet z udziałem młodych dziewcząt — Gaj przedkładał towarzystwo starej Tiny; siedział, wpatrując się w ogień, słuchał i milczał, opowieści kończyły się — a on wciąż milczał i nawet starucha rozumiała wtedy, że ten człowiek jest nieobecny, a gdzie przebywa, nawet nie próbowała odgadnąć. Gaj drgnął. Szczurołap już nie spoglądał w niebo, lecz kątem oka przyglądał mu się i od tego spojrzenia dłonie, spoczywające na kierownicy, pokryły się potem. — Jak trafiłeś na tę drogę? — spytał cicho flecista, jakby zwracał się do siebie samego. Gaj zatrzepotał rzęsami. — Pracuję… No, pracuję. Pracuję, a co? — Nic — Szczurołap chrząknął, jakby ze złością. — Pracuj sobie. Co nowego w mieście? — Nic — na podobieństwo echa odezwał się Gaj i zaraz potem przestraszył się, by jego odpowiedź nie zostałao debrana jako drwina. — Aaa… studenci… buntują się… — A ty? Nie buntujesz się, przecież jesteś studentem? Wszystko wiesz, pomyślał z przygnębieniem Gaj. I burknął, zaciskając zęby: — Nie mam kiedy. Jeśli latem nie zarobię, to co będę żarł zimą? — A co, z głodu umrzesz? O dach kabiny zawadziła gałąź, potem jeszcze jedna. Droga stała się węższa i zanurkowała w maleńki zagajnik. — Co, nie możesz znaleźć roboty? W końcu jesteś studentem renomowanego uniwersytetu. — Co ma teraz renomę? — wymamrotał Gaj ponuro. — Nic nie zostało… renomowanego… — Korepetycjami byś się zajął. Nic skomplikowanego, przyzwoicie płacą, a tutaj… tylko kurz łykasz… — Tutaj mi lepiej. — Co masz na myśli? Gaj zdenerwował się nie na żarty. Przyczepił się, kleszcz jeden, nic w umowie nie było o tym, że będzie przez całą drogę gadał. — Płacą dobrze — wydusił z niechęcią. Odetchnął dodał całkiem niespodziewanie dla samego siebie: — A poza tym stąd pochodzę. No nie, co za siła pociągnęła za jego nieskory z reguły do gadania język?! Szczurołap odchrząknął. Pokręcił się, rozsiadając — Wygodniej: — Interesujące… Z Luru? — Z Krzywych Kątów. To bardziej na zachód. — No proszę, to przecież całkiem niedaleko. Odwiedzasz rodziców? Gaj chciał skłamać, ale nie zdecydował się: — Nie. Owym „nie” spróbował ze wszystkich sił postawić grubą kropkę; jednakże Szczurołap miał wnosie wszystkie znaki przestankowe. — Nie? Ale mam nadzieję, że rodzice jeszcze żyją? — I ja mam taką nadzieję — wymamrotał Gaj ze znużeniem. — A gdzie ich masz? — A kto ich tam wie. I znów milczeli, ale Szczurołap nie odwracał wzroku, patrzył na Gaja i poprzez Gaja, i w głąb Gaja, w sam środek, i ten nie wytrzymał wreszcie: — No, nie mam ochoty rozmawiać! Co m az tym wspólnego… Co, umawialiśmy się na to? Na rozmowy o życiu się umawialiśmy?! — Nie krzycz. Gaj zamilkł. Furgonetka, zapiszczawszy hamulcami, zatrzymała się na poboczu; Gaj zaciskał zęby, zdawało mu się, że jest zakorkowanym dzbanem z piekącą zawartością, a pieczęć za chwilę opadnie, gdyż to coś, Zapełniające naczynie po samą szyjkę, podnosi się, rośnie, doprasza się ujścia… Rozpierały go słowa. Próbował powstrzymać się jak mógł — lecz słowa stały już u samej bramy jego ust. — No… Dobrze, nie duś tego w sobie. Słucham cię, chłopcze. I niczym dziecko, na ramieniu którego legła ręka bezwzględnego dorosłego, Gaj zaczął mówić, najpierw powoli, zacinając się, a potem coraz szybciej i łatwiej, a nawet z jakąś dziwną ulgą: — No… Moja matka pochodzi ze stolicy. Dwadzieścia lat temu były tam zamieszki, jedne z pierwszych. Ona wyglądała, jakby urodziła się na północy, a do tych z północy odnoszono się każdego dnia coraz gorzej, musiała uciekać. Trafiła właśnie do Krzywych Kątów. A ojciec też był przyjezdny, z Pogórza, tam miał wizję czy coś podobnego, że powinien ludzkość ratować… Więc kiedy się urodziłem, ojca już w pobliżu nie było — jego przeznaczenie… bezwzględne było, nie dało mu w miejscu usiedzieć. Ruszył szerzyć dobro, matka została sama i myślę, że nielekko jej było i, jak mówili, przeżyłem tylko dlatego, że urodziłem się nad wyraz rozwinięty, dobre pięć kilogramów. Bardzo długo nie pamiętam siebie, jako pięciolatka — nie pamiętam, jako siedmiolatka — też nie. A potem pojawił się Il. On był…tak w ogóle to był rudy. Gdy wchodził do domu — to jakby pochodnię ktoś wniósł. On też kiedyś uciekł ze stolicy, gdyż północni to jedno, a rudych to wtedy nie tylko nie lubiono — okrutnie nienawidzono, jakby to oni byli wszystkiemu winni… I oto pojawił się w Krzywych Kątach i zajął miejsce mojego ojca. Matka przy nim uspokoiła się, poweselała, przestała krzyczeć na wszystkich… Kim on był w stolicy — nie wiem, bo milczał, nie chciał mówić… ale nie był pierwszym lepszym, tego jestem pewien. Nauczył mnie czytać i pisać, bajki układać. Łódeczki puszczać w kałużach, jakieś latające węże robić, z ogonami jak u smoków. Wciąż opowiadał i opowiadał — o obcych krajach, gdzie lato trwa przez cały rok, i innych, gdzie cały czas zima. Czułem się przy nim jak w twierdzy, a matka też czuła się bezpieczna. Pachniał tytoniem, ale nie mocno, a tak przyjemnie, niewiele palił… Miał bliznę nad lewą brwią. Każdego ranka mył się w cebrze, nawet w mrozy, i mnie nauczył… I był tak bardzo dobry… Gaj zamilkł. Stare, zepchnięte w najdalszy zakątek pamięci, zakazane wspomnienia, wciąż jeszcze sprawowały nad nim władzę. — A potem? Gaj przełknął kulę w gardle: — Potem pojechaliśmy na jarmark, gdzie jakiś chłopiec zwędził komuś sakiewkę, ale go złapali… tego chłopca… I skopali na śmierć. To znaczy dopiero zaczęli go bić, ; wtedy Il zrobił się blady jak ściana, nawet piegi mu znikły. I rzucił się ratować tego chłopaka. A przecież był rudy, rudych wszyscy nienawidzili… i nienawidzą do tej pory. Powinien był się z boku trzymać… nie zwracać uwagi na siebie. A on się rzucił. I jego też zabili — wielu ich było, cały tłum, nawet kobiety i wszyscy chcieli go kopnąć. Kiedy przywieźli go do domu, to tylko po włosach… poznaliśmy. Wiatr ucichł. Słońce zasnuło się mgłą, a z zachodu sunęło w jego kierunku coś złowieszczego i szarego; z tyłu cichutko kręciły się nutrie. — Ile miałeś wtedy lat? — Dziesięć. — I wszystko tak dokładnie pamiętasz? — A dlaczego mam nie pamiętać? — Gaj nawet zaśmiał się, choć, szczerze mówiąc, nie był to wesoły śmiech. — Choć tego, co było później, lepiej w ogóle nie pamiętać. Matka po pogrzebie przez tydzień milczała, wreszcie spakowała się, zabrała mnie — i poszliśmy, gdzie diabeł mówi dobranoc, do wesołego miasta Geja. Na początku o mało Z głodu nie pomarliśmy, potem matka znalazła, robotę i zaczęło być łatwiej. A jeszcze później staliśmy się nagle bogaci, matka sprawiła sobie mnóstwo sukienek, przez kilka dni .. krótko mówiąc, nie było jej. Potem oddała mnie do internatu, czegoś w rodzaju uprzywilejowanego przytułku; tam dopiero zrobiło mi się niewesoło, uciekłem raz — przyprowadzili z powrotem i sprali, uciekłem po raz drugi. Nie wiem, czym by się to skończyło, ale Watka znów została bez grosza, rzuciła dotychczasową pracę, przeprowadziła się ze mną na przedmieścia. I nagle znalazłem się w bezpłatnej szkole dla biedoty. A tam był nauczyciel Kim. On był… Nie miał nic z tego rudego, był całkiem łysy, jak kolano, ale to on był pierwszym człowiekiem przypominającym mi Ila. Mieszkał przy szkole… Dziurawy globus. Pył… książkowy, to nie zwykły pył, lecz jakby.. .jakby zleżały czas. Zapewne gdyby nie nauczyciel Kim, za diabła nie trafiłbym na uniwersytet. Miał córkę Olgę. Pisała wiersze, to znaczy nie pisała, one po prostu z niej się wylewały. Nocą budziła się z płaczem, drżąca, w gorączce trzydzieści osiem… dopóki nie zapisała wierszy. Zapisała — i jak ręką odjął. Potem je paliła. Darła na strzępy, a one mimo to ją męczyły, mówiła mi — a może ja jestem po prostu nienormalna… Gaj przerwał. Wstrzymał oddech; mrok, szczelina w zmurszałym ogrodzeniu, a w szczelinie blada twarz, szare oko, okrągłe niczym globus, w otoczeniu jasnych, krótkich rzęs. Co za dziwne stworzenie. Ubranie, jak oczy, szare… I szyja tak cienka, że aż strach dotknąć — bo a nuż ją złamiesz. Cień, po prostu cień, szary nocny motyl na dnie białej porcelanowej filiżanki, żywa, a nawet, zdaje się, ciepła, nieulękła… Gaj oparł się łokciami o kierownicę: — No, a potem zgwałciło ją w ciemnym zaułku dwóch chłopaków pracujących przy wyrębie lasu. Sąsiedzi się dowiedzieli, okrzyczeli dziwką. Te chłopaki — ona nawet ich twarzy nie zapamiętała. To najemni robole, dziś tutaj, a jutro już śladu po nich nie ma. Uśmiechnął się krzywo. Ci albo inni — zdążyli go pobić; pamiętał rozpaczliwą żądzę krwi, kiedy wpadłszy do wiejskiej knajpki, złapał za klapy pierwszego z brzegu draba — wszak to on, on! — i walnął mordą o stół, a co było potem? Nie czuł bólu, choć pięści miał starte do żywego mięsa, a z niego wciąż tryskała nienawiść i żądza odwetu, dopóki w końcu świat nie skurczył się do rozmiarów dłoni i nie zgasł… — Mówiąc krótko, nauczyciel z córką wyjechali. Dlatego, że… no, ona nawet na ulicę wyjść nie mogła. Wyjechali, miałem adres… najpierw pisali, potem… no, zawierucha była. Zgubili się… Gaj pochylił głowę. Westchnął: — I wtedy matka… spotkała swoją wielką miłość. Ja, szczęście, byłem już duży. Wszystko rozumiałem… nigdy nie ośmieliłbym się… nigdy w życiu… no… osądzać. Zamilkł. Diabelstwo zakończyło się tak nagle, jak zaczęło — teraz był pusty. Puste naczynie, dźwięczne, spokojne i nawet dno już zdążyło podeschnąć. A przecież wszystko to nie było przeznaczone dla cudzych uszu — to nawet dla własnych czczych wspomnień nie było przeznaczone! Urywki i skrawki — tak, czasami się przypomną, nic się na to nie poradzi, ale żeby tak konsekwentnie, jakby na papierze, ni to spowiedź, ni to pamiętniki, niech to diabli… Zacisnął zęby, powstrzymując rozdrażnienie: — No dobrze. Zabawiłem pana, co? A to wszystko kłamstwa, tak naprawdę to jestem nieślubnym synem księcia, porzuconym w pieluchach z herbem… pod ścianą klasztoru. A przecież i w pieluchy z herbem także się siusia i… sra, krótko mówiąc. I herb od tego cierpi. A mój najjaśniejszy ojciec… Zaciął się. Rozmówca milczał; Gaj posiedział, opierając się łokciami o kierownicę, potem zupełnie spokojnie powiedział: — Mój najjaśniejszy ojciec miał wykład na uniwersytecie. W zeszłym roku. „Drogi ratunku”. I tak go zobaczyłem… Dobrze, że zapamiętałem, jak się nazywa. Nawet, głupi, podejść chciałem. Potem, chwała Bogu, zmądrzałem i rozmyśliłem się. I nawet nie upiłem się z tego powodu… dla zasady. Zachichotał. Kiedy człowiek się śmieje — nie wygląda żałośnie; w każdym bądź razie jeśli śmieje się zdrowo, naturalnie i szczerze. A tej szczerości Gajowi zabrakło, śmiech utkwił mu w gardle, dlatego, że sobie przypomniał. Właśnie tego dnia, kiedy nie upił się dla zasady — Gajowi po raz pierwszy przyśnił się ten znamienny sen. Śniło mu się miejsce, w którym nigdy nie był — ni to miasto, ni osada z pokracznie wąskimi i krzywymi uliczkami, a nad nimi szarymi brzuchami wisiały ślepe domy bez okien. Niebo nad miastem było nienaturalnie żółte; pod tym żółtym niebem wlókł Gaja pozbawiony twarzy tłum, wlókł z niskim, głuchym rykiem, a on dobrze wiedział, gdzie go taszczą, ale nie mógł wyrwać się z chwytnych, wielopalczastych rąk — nie to jednak było najstraszniejsze. Straszniejsze były chwile, w których w tłumie zaczął rozróżniać twarze; wykrzykiwała przekleństwa matka, potrząsał ciężką pałką nauczyciel Kim, szczerzyli zęby przyjaciele ze szkoły, migała wykrzywiona nienawiścią twarz starej Tiny — i Olga, jego Olga. Gaj próbował pochwycić jej spojrzenie, lecz łzy przeszkadzały mu w patrzeniu, próbował tylko nie zwalić się tłumowi pod nogi. A tłum wlókł go, wnosił na plac, pośrodku którego sterczał kamienny palec; Gaj czuł, jak wbijają się w ciało żelazne linki, nie mógł się ruszyć, przywiązany do słupa, zasypywano go wiązkami chrustu powyżej oczu i wtedy budził się z krzykiem, od którego sąsiedzi z pokoju zrywali się z posłań. Sen powtarzał się. Przychodził częściej lub rzadziej, obrastał nowymi szczegółami, odchodził w zapomnienie, powracał znowu na przekór nadziei i nie pomagały ni zioła, ni zaklęcia, ni rozpaczliwe wysiłki woli. Jego palce zacisnęły się kurczowo na kierownicy. — Przypomniałeś sobie? — spytał cicho jego towarzysz. Gaj spojrzał nań przelotnie — i odwrócił się. Co niby „przypomniał sobie”? Cóż to za zainteresowanie cudzymi sekretnymi wspomnieniami? — A o to, jeśli można, niech pan nie pyta — wycedził, spoglądając na swe dłonie, białe i dziwnie stwardniałe. — Przykro mi, ale o tym nie opowiem… — A i nie trzeba — zaskakująco łatwo zgodził się jego towarzysz. — A pogoda nam się chyba psuje… Pojedziemy? Gaj spojrzał na zegarek, drgnął: — O żesz ty… I uruchomił silnik. Nadleciał wiatr, rudy pył zakotłował się; Szczurołap zabrał łokieć z okna i podniósł szybę. Słońce znikło; Gaj siedział za kierownicą, pragnąc zlać się w jedną całość z samochodem, stać się samym samochodem, niczego nie wiedzieć i nie pamiętać, prócz dudnienia silnika, zapachu benzyny, drobnych kamyczków łaskoczących opony i dużych, zostających pomiędzy kołami, i wybojów, od których trzęsła się skrzynia… — Nie pędź tak — poprosił Szczurołap. — Nie żałuj mnie — pożałuj swoje nutrie. Ależ ze mnie dureń, myślał Gaj, jeszcze mocniej ściskając zęby. Ależ ze mnie kretyn… Jak mu się udało — tak łatwo zmusić mnie do gadania? — Ale droga, bez dwóch zdań — nagle Szczurołap o mały włos nie uderzyłby głową o sufit kabiny — no i kierowca, bez dwóch zdań, piekielny… Brałeś pod uwagę, że właśnie za to tak pięknie ci płacą? I rekrutacja, zapewne, z konkursu, cała masa chętnych? — Nie — wydusił Gaj. — Co, pieniądze nikomu niepotrzebne? Czy on już się w ogóle nie odczep? pomyślał Gaj prawie żałośnie. Czegóż mu jeszcze potrzeba? — Droga, sam pan widzi… Nikt nie ma ochoty jeździć tą drogą, a w dodatku obok… no, są takie miejsca. Obok Pustej Osady… Szczurołap zauważalnie się ożywił: — Pusta Osada? Chłopak… filolog, folklorysta. „Samoistny rozwój współczesnego folkloru”, hm? Kup ode mnie temat, tanio wezmę, a jak chcesz, bierz i za .darmo, „głębokie badania młodego uczonego”, „młodzieńcze, ma pan już zapewnione miejsce na aspiranturze”. Gaj ciężko westchnął. Proszę bardzo, śmiej się. — Kroczące drzewa! — nabijał się dalej Szczurołap. — Gigantyczne pająki! Latający krwiopijcy! Pełzający kąsający po palcach! Nie, poważnie? O Pustej Osadzie to ty mi zgodnie z programem przewodnika, czy też może sam w nią wierzysz? Gaj chrząknął. Komiczność sytuacji polegała na tym, że najjaskrawszy przykład „współczesnego folkloru” jechał razem z nim tym samym samochodem. — Dobra — powiedział flecista, skończywszy się śmiać. — W porządku… Pusta Osada. A co w niej jest takiego strasznego? Gaj milczał. Patrzył na drogę. — Pusta — niech i będzie pusta… Chyba nie boisz się pustki? Gaj wzruszył ramionami. O Osadzie takie rzeczy opowiadali i to tak malowniczo, że gdyby Ruda Trasa nie miała odnogi, to nikt by tędy nie jeździł. Gaj też by sobie odpuścił… — No, chłopcze, powiedz szczerze… byłeś kiedyś w Pustej Osadzie? Gaj zakrztusił się. Szczurołap wzruszył ramionami: — Sam przecież powiedziałeś — „obok jeżdżę”! Ona przecież przy drodze leży, czyżbyś nie bywał?! — Prosta droga — powiedział z naciskiem Gaj — nie zawsze jest najkrótsza. Teraz zakrztusił się Szczurołap: — Tak? No, no… „Ten chłopak był zmyślny, nie pchał się na rożen… Śmiały był chłopak, ni mieczem, ni mową.” Gaj ciężko westchnął. Szczurołap żartował, podśmiewywał się i kpił, i powodów do niepokoju w zasadzie nie było, lecz w duszy Gaja obudziły się z jakiegoś powodu wszystkie wcześniejsze lęki; dokładnie w powiązaniu z jego stanem ducha, chmury na niebie zgęstniały. Dzień się skrócił, zastąpiony przedburzowymi ciemnościami — i w tym właśnie momencie przed nimi pojawiło się rozwidlenie. Stara droga, nie zmieniając kierunku, zagłębiała się w las i ginęła pośród pni; nowa ostro skręcała w prawo, do rzeki, zamierzając wcisnąć się między urwisko i brzeg, przebiec po samej krawędzi i wybawić podróżnego od konieczności jazdy przez Pustą Osadę. Gaj nie wahając się ni chwili, skręcił. Za oknem mignął drogowskaz; odległy błysk wyłapał z mroku ledwo czytelny napis „Objazd”. Szczurołap nagle zaśmiał się cicho, i od tego śmiechu Gajowi zrobiło się nieswojo. — Fajny z ciebie chłopak — oznajmił flecista, nie przestając się śmiać. — Chcesz, to maleńką legendą cię obdarzę? Klejnotem współczesnego folkloru. O TYM, kto żyje pod ziemią i żywi się wyłącznie podróżnikami. Pojawia się, gdzie tylko można, chwyta ofiary, za co się tylko da— i ciągnie pod korzenie, głęboko, głęboko… I bruzdy po sobie pozostawia, zupełnie jak koparka… Nie słyszałeś? Ziemia drgnęła. Nie grom — bo błyskawicy nie było, tylko głuchy, podziemny łomot; furgon podskoczył, na chwilę oderwawszy od ziemi przednie koła. Hamując, Gaj o mały włos nie wybił czołem szyby. — Ostrożniej, chłopcze! — Szczurołap ledwo zdążył złapać swoją torbę. — Co to było? — wypuścił powietrze Gaj. Szczurołap uśmiechał się od ucha do ucha: — Podziemny potwór rozrabia, wszystko na to wskazuje… A co, strach cię obleciał? Gaj czuł smak własnej śliny Odpychający, trzeba przyznać. Metaliczny. — Ze wszystkiego się pan naśmiewa— powiedział głucho. Szczurołap podniósł długi palec: — Zapamiętaj raz na zawsze. W mojej obecności jeśli już czegoś należy się bać, to co najwyżej mnie. Reszty bać się jest głupio, a ja odnoszę się do ciebie… po przyjacielsku. A zatem, skoro mój młody kierowca jest bezpieczny, to pojedźmy, nie będziemy tu sterczeć sto lat, zaraz zacznie padać… I mrugnął porozumiewawczo. I, jakby pragnąc potwierdzić jego słowa, całkiem niedaleko chlasnęła błyskawica i gruchnął, rozpełzając się po niebie, grzmot. To był króciutki fragment drogi, gdzie przyciskała ją do rzeki niemalże pionowa gliniasta ściana, obsypana, niczym rodzynkami, plamkami norek jerzyków; teraz jerzyki krążyły nad bezkształtnym stosem kamieni i gliny, która kiedyś była częścią owej ściany, a dziś zasypała drogę od pobocza do pobocza, nie pozostawiając nawet najmniejszej nadziei na przejechanie nie tylko dla furgonu, ale i dla buldożera. Gaj zeskoczył na ziemię. W pociemniałą rzekę toczyły się kamyki; o możliwości powstania osuwiska mówiono nieraz, ale wzmacnianie ściany było szaleńczo drogie. Po co to, nie tak często tędy się jeździ… Ot, kilka ciężarówek dziennie, chłopak w furgonie z nutriami… Gaj skulił się, widząc oczyma wyobraźni, jak kawałek drogi osuwa się spod kół do rzeki, jak woda wypycha szyby… zresztą, i tak nie miałby po co wypływać, przecież jeśli nawet za jedną nutrię byłby jeszcze wstanie zapłacić, to za dziesięć… a na dodatek z samochodem… Zresztą, nic strasznego. Udało się; Gaj wstrzymał oddech, z lekkim sercem odwrócił się — i dopiero wtedy nagle zrozumiał. Szczurołap siedział w kabinie. Milczał, patrzył, obnażywszy w uśmiechu wspaniałe białe zęby. No tak. Oto jak pewna obietnica, dana w nadziei na łatwe wyjście, obraca się w całkiem inną obietnicę. Myśleć trzeba było wcześniej, teraz za późno na płacz. Do diabła z nią, z tą cholerną nutrią! Żyłaby sobie pod mostem, Gaj zapłaciłby, nie zbiedniałby. Co obiecał?! DZIŚ dostarczyć pasażera do LURU? A jak tam dotrze, skoro droga zamknięta? Przez PUSTĄ OSADĘ?! Zaczęło padać. Ulewa długo czekała na ten moment i teraz mało się nie zakrztusiła ze złośliwej satysfakcji; koszula prze — miękła od razu i nieprzyjemnie przylgnęła do ciała, woda ciekła po włosach i wlewała się za kołnierzyk, wiatr wiał jak opętany, nogi rozjeżdżały się w rudym błocie, krople uderzały po policzkach, kryjąc przed postronnymi oczyma wstydliwe łzy złości. — Po co? — spytał Szczurołapa. — Co ja panu zrobiłem? I po co tak się trudzić — nie prościej od razu skręcić kark? Usta Szczurołapa drgnęły, Gaj prędzej zobaczył, niż usłyszał: „Wsiadaj do samochodu”. I nie ruszył się z miejsca — stał, czując, jak zbiegają mu po plecach chłodne strumienie deszczu. — Wsiadaj do samochodu — powtórzył Szczurołap i Gaj zrozumiał, że się nie przesłyszał. Kiepska sprawa — sprzeciwiać się TAKIM nakazom. Powoli wspiął się do kabiny, na swoje miejsce; woda lała się po szybach, zakrywając świat, Gaj zresztą nie miał ochoty nań patrzeć — przykurczył się, objąwszy mokre ramiona mokrymi rękoma. — Hej, spójrz na mnie — cicho polecił Szczurołap. Gaj zgiął się jeszcze bardziej. — Spójrz na mnie. Gaj odwrócił głowę — z trudem, niczym nakrętkę na przerdzewiałym gwincie. I skierował wzrok na futerał z fletem. — W oczy. Nad samochodem uderzył grom — zdawało się, że nad samym dachem. Szczurołap wziął Gaja za podbródek: — Spójrz mi w oczy. Gaj szarpnął się, uwolnił i rozpaczliwie, z fantazją samobójcy spojrzał prosto w wąskie, zielone, bijące spojrzeniem szczeliny. Nic się nie stało. O dach kabiny bębnił deszcz, wydawało mu się, że przeszło kilka lat, nim Szczurołap sam, pierwszy odwrócił wzrok i wtedy Gaj bezsilnie opadł na oparcie fotela i przymknął oczy, odprężając się powoli. — A teraz wysłuchaj mnie — cicho zaczął flecista. — Ja nie wyrzynam studentów i nie poluję na sezonowych kierowców. Wątpliwe też, by siły ziemi i nieba zjednoczyły się po to, aby powstrzymać przybycie do Luru dziesięciu nutrii. Nikt nie zamierza usunąć cię z tego świata. Dopóki tego nie pojmiesz, dalsza rozmowa nie ma sensu. Szczurołap zamilkł oczekująco. Gajowi było zimno, mokre ubranie kleiło się do ciała, odwaga minęła, pozostawiając po sobie dreszcze i omdlewającą słabość. Flecista westchnął. Otworzył torbę, wyciągnął płaską, metalową flachę i po krawędź napełnił graniastą zakrętkę: — Wypij. — Nie chcę. — Nie wygłupiaj się… To nie trucizna. Wypij. Gaj wziął zakrętkę, o mało nie rozchlapawszy gęstej, ciemnej cieczy; z rezygnacją wlał napój do ust, zakrztusił się i zakasłał. Na tym nieprzyjemności, na szczęście, skończyły się — po ciele błyskawicznie rozlała się fala uspokajającego ciepła, gorąco zapłonęły uszy i momentalnie wyschła koszula. — Będziesz panikować? — poważnie zainteresował się Szczurołap. — Nie — odparł Gaj, co prawda niezbyt pewnie. Przednia szyba, zalewana potokami deszczu, zupełnie utraciła przezroczystość. Wycieraczki nawet nie próbowały podjąć walki — zamarły, bezsilne, niczym mokre wąsy niedawno zdechłego żuka. Na co jestem mu potrzebny, myślał Gaj pod nieprzerwanym grzmotem gromu. Właśnie ja. Tak jakby mrówkę wzięto na dłoń, jest ich w mrowisku setki tysięcy, ale trafiło właśnie na tę, proszę, jak jej się powiodło… A może nacieszy się — i wypuści? Szczurołap patrzył i całkowicie jasne było, że ani jedna Gajowa myśl nie potrafi się przed nim ukryć, Gaj siedzi przed nim całkowicie rozszyfrowany, niczym wiejski głupek, niczym otwarty elementarz; odpowiedzią na krzywe, naprężone spojrzenie znów był uśmiech — rząd wspaniałych, błyszczących niczym klawiatura fortepianu zębów. — Śmiesznie? — spytał Gaj głucho. — W ogóle nie bywa pan poważny? — Bywam — dobrodusznie odpowiedział Szczurołap. — Ale ten widok nie należy do przyjemnych. Burza słabła. Grom nie strzelał już więcej niczym armata, tylko ze zmęczeniem powarkiwał zza rzeki, która, przeciwnie, rozochociła się, nadęła i wyobraziła sobie, że jest potężnym potokiem. Ulewa stała się deszczykiem, droga zmieniła się w jednolitą, żółtą maź. — Co teraz? — zainteresował się posępnie Gaj. — Teraz… — Szczurołap z roztargnieniem głaskał brew. — Teraz… Dasz radę tu zawrócić? Deszcz całkiem ustał. Samochód co rusz buksował kołami, Gaj z przerażeniem myślał o zamilkłym silniku i grzęznących kołach — co wtedy, dla spełnienia obietnicy przyjdzie mu go na plecach targać?! — Posłuchaj, chłopcze… Tak zwany „współczesny folklor” — rzeczywiście zamierzasz zająć się tym na poważnie? Czy tylko przypadkiem — starucha naplotła, wyobraźnia popracowała… Co? Gaj westchnął. — Oto, do czego zmierzam — znam jedną historię, akurat o tutejszych siołach, bardzo interesującą — a ty jej nie znasz. O co się założymy, że nie znasz? — Droga kiepska — wymamrotał ze zmęczeniem Gaj. — Niech pan wybaczy, muszę się skupić. — Skupiaj się. Nie będę ci przeszkadzał. Po prostu w dowód wdzięczności chcę ci opowiedzieć pewną historię… Hm, wyobraź sobie, że wiele setek lat temu w okolicznych krajach szalała epidemia. Jedne osady wymierały całkowicie, inne w przerażeniu rozbiegały się… ludzie ginęli w polu, zabijały ich zwierzęta, głód… Skupiaj się, skupiaj, uznaj, że mówię sam do siebie. I pewnego razu, w jednej z osad pojawił się człowiek, który wynalazł lekarstwo. Nie szczepionkę, o szczepionce wtedy nawet mowy być nie mogło… Ale ten chłopak był uczniem znachora, zielarzem i w ogóle utalentowanym uczonym — skomponował pewien napój, i to całkiem intuicyjnie… I proszę, udało mu się wyleczyć połowę osady, choć i o własną skórę, co tu kryć, walczył… Strach, rozpacz, wymęczeni ciemni ludzie… Tak, odważny był to chłopak. I uparty. Wypełnił swoją robotę — ów dzwon, który dzwonił u nich za umarłych… dzień i noc dzwonił… dzwon wreszcie zamilkł. I nastał czas wdzięczności… Gaj nie odrywał wzroku od drogi. Starannie omijał rozmyte deszczem koleiny — i słuchał, słuchał z wciąż wzrastającym napięciem i dlatego przedłużająca się pauza zmusiła go do zadania pytania: — Odwdzięczyli się? — Tak, jeszcze jak. Okrzyknęli go czarownikiem. A wiesz, jak zazwyczaj traktowano czarowników? — Dobrze ich nie traktowano… — A pewnie. Cóż jest dobrego w dymiącym pięciometrowym ognisku? Samochód podskoczył, trafiwszy kołem na kamień. — Chcieli go spalić? — Chcieli. Chcieli i spalili, nie miej wątpliwości, także oni byli ludźmi solidnymi, z charakterem i lubili doprowadzać sprawę do samego końca. Gaj milczał. Z jakiegoś powodu zrobiło mu się bardzo smutno. Po prostu żałośnie. — Bajka zrobiła na tobie wrażenie? Samochodem znów zatrzęsło. — Nie — powiedział wolno Gaj. — Bajki są sprawiedliwe. W bajce by było — pacjenci padli zbawcy do nóg i ogłosili go królem… A to, co pan opowiedział, bardziej przypomina prawdę. — Co za różnica — uśmiechnął się Szczurołap. — Wszystko to działo się tak niewyobrażalnie dawno temu… — Wszystko to powtarzało się wiele razy, również całkiem niedawno — odparł tym samym tonem Gaj. — Ze zbawcami… postępują właśnie tak. Zresztą, po co ja to panu mówię, pan wie to lepiej ode mnie… — Słuchaj, podobasz mi się — powiedział całkiem poważnie Szczurołap. — A ten chłopak, o którym mowa, był całkiem młody. A wyglądał na jeszcze młodszego — ale nie na tyle dziecinnie, by go żałować. I nie dość staro, by zacząć go poważać… I nie był miejscowy. Obcy; kto wie, jeśli wyrósłby pomiędzy wieśniakami… Gaj zerknął nań ostrożnie: — A pan tak mówi, jakby to wszystko widział własnymi oczyma. — Przecież w pewnym sensie jestem… folklorystą. Tak, zatrzymaj się tutaj. Gaj drgnął — podczas rozmowy podjechali do rozwidlenia; słońce przebijało się przez rzednące chmury i mokra trawa rozbłyskiwała soczystymi, kolorowymi ogniami. — Zaciągnie mnie pan do Pustej Osady — Gaj nie pytał, a po prostu stwierdzał. — Tak. — Nie ma potrzeby… — Posłuchaj, przecież wszystko uzgodniliśmy, prawda? Chodźmy, pokażę ci coś. Szczurołap lekko zeskoczył na ziemię i Gaj, wbrew sobie, poszedł w jego ślady. Powietrze i słońce — wstrząsający koktajl, kiedy indziej Gaj odetchnąłby pełną piersią i głupio uśmiechnąłby się, teraz nawet poddał się urokowi tego dnia — na sekundę, nie dłużej… — Tutaj — zawołał Szczurołap. Stał dwa kroki od tego, co Gaj przywykł nazywać drogowskazem. W rzeczywistości był to dwumetrowy drewniany pień z przybitą doń spróchniałą deską. — Czytamy — uroczyście ogłosił flecista. — Co tu jest napisane? Napis olejną farbą, głoszący „Objazd”, teraz był jasno oświetlony południowym słońcem. Koślawa strzałka kierowała podróżnego do zwaliska kamieni i gliny — nad brzeg, gdzie krążą zaniepokojone jerzyki… — Tu jest napisane — głucho powiedział Gaj — że nie należy pchać się tam, gdzie nie trzeba. — Dobrze — rzekł Szczurołap z widocznym zadowoleniem. — Nie należy, oczywiście, gdzie nie należy… Kto ustawił ten drogowskaz? Gaj dotknął pnia końcówkami palców. Popękana kora była mokra. — Spójrz — przymilnie uśmiechnął się Szczurołap. Gaj oderwał rękę. Martwy drogowskaz ożył. Początkowo wydało mu się, że pokrył się jednolitą warstwą zaaferowanych owadów, ale na wilgotnej korze nie było nawet mrówki — po prostu pień gwałtownie młodniał. Jakby puszczono taśmę filmową do tyłu; zniknął napis, zrobiony białą olejną farbą, pojawił się inny, zrobiony żółtą, i jeszcze jeden — znów białą, i jeszcze… Po upływie kilku sekund „Objazd” znikł zupełnie, a z pęknięć, szczelin i plam wypłynął całkowicie inny napis, ciemny, niezbyt wyrazisty, w nieznanym na pierwszy rzut oka narzeczu. — No, chłopcze, jesteś uczonym człowiekiem, prawie bakałarzem. Czytaj. — Ja nie… — zaczął Gaj i zaciął się. Zrozumiał, w jakim języku został sporządzony napis — w jego ojczystym. Alfabetem sprzed tysiąca lat. Zapach audytorium. Profesor–filolog, plakaty i schematy, połączenia wyrazowe, wyprowadzone kredą na tablicy… Gaj był niezłym uczniem. Nie przyszło mu tylko do głowy, że mógłby w ten sposób wykorzystać swoją wiedzę. — „Przechodniu — zaczął drżącym głosem. — Wstępujesz na ziemię wspólnoty…” Tutaj nazwa. — Jaka? — spytał Szczurołap, wciąż tak samo przymilnie. Marszcząc czoło z napięcia, Gaj przeczytał: — „Spalona…” Tak jakby Spalona Dzwonnica. Nie, Spalona Wieża. — Brawo! — flecista w zachwycie obnażył białe zęby. — Nic ci ta nazwa nie mówi? Gaj zamyślił się. Na dnie jego pamięci przemknął słaby cień — ale nagłe olśnienie nie pozwoliło przebić mu się na wierzch. Nowa myśl była silniejsza. — Mnie mówi coś innego — powiedział wolno. — Sądząc po literach, tekst ma około tysiąca lat. — Ciut mniej. Ale ciepło. — No? — Gaj oczekująco podniósł wzrok. — No? — Szczurołap jakby nie zrozumiał. — A jakie drzewo tak długo wytrzyma? Tu się kamienie kruszą, nie wspominając o ludziach, o których pamięć już umarła. A spróchniały pieniek stoi sobie jakby nigdy nic, tak? Szczurołap roześmiał się. Dłuższą chwilę Gaj, nastroszywszy się, przyglądał się jego wesołej postaci. — Och… Zuch. Trzeźwo rozumujesz i twoja logika jest bez zarzutu… Drogowskaz na ułamek sekundy powrócił do poprzedniego stanu; Gaj cofnął się. — A teraz powiedz mi, młodzieńcze — głos flecisty nagle spoważniał. — Znasz takie słowo — „przekleństwo”? Gajowi znów zrobiło się zimno. — Widzę, że znasz… Jak sądzisz, co jest bardziej długowieczne — kawałek drewna czy przekleństwo? — Sądzę, że przekleństwo — odparł Gaj ochrypłym głosem. — I słusznie sądzisz. — Szczurołap zamilkł, potem znów się uśmiechnął i Gaja prawie ucieszył ów uśmiech. — To co, pojedziemy już? Gaj odwrócił się i popatrzył na drogę, uchodzącą w las. Była malownicza. Była bardzo miła, ta droga, w plamach słońca i cienia, wygodna, gładka, prawie bez wybojów, szeroka, pierwszorzędna droga… — Nie rozmyśli się pan? — spytał samymi wargami. Jego współpodróżny z uśmiechem pokręcił głową. — No cóż — powiedział Gaj ledwo słyszalnie. W ostatniej chwili przemknęła mu myśl o tym, co będzie, jeśli pośrodku lasu zepsuje się samochód; pożytku od takich rozmyślań nie było żadnego — dlatego, że nie było wyboru i dlatego, że pierwsze gałęzie już zamknęły się za plecami. Oczywiście, niczego strasznego w tym lesie nie było. Poza tym, że był nadzwyczaj gęsty, wręcz nienaturalnie gęsty i ciemnawy. Ani polanki, ani ścieżki — droga, wąska i prosta, i nienormalnie gładka — nawet drzewo nie zdecydowało się na nią upaść, żaden krzaczek nie przekroczył jakiejś niewidocznej linii, czysta droga, jakby każdej nocy w pocie czoła harowali na niej robotnicy drogowi… Gaj zjeżył się. Przywidzieli mu się leśni ludzie, zieloni i kudłaci, z łopatami, z papierosami w spierzchniętych drewnianych ustach… Uśmiechnął się krzywo. Po co męczyć się za każdym razem na Rudej Trasie — nie łatwiej pojechać laskiem, prościutko, po tej przyjemnej pod każdym względem drodze… Boże, o czym on myśli?! Ledwo zdążył zahamować — drogę przebiegło małe zwierzątko, przypominające tchórza. Beztroskie stworzenia, pomyślał Gaj, znów naciskając na gaz i wpatrując się w pobocza, beztroskie stworzenia żyją tu bez lęku i nie myślą o jakimś tam przekleństwie. A co ja tutaj robię?! Dobrze, niech kraina ta będzie przeklęta, w całości i całkowicie, i wszyscy jesteśmy winni. Nie to. Przepowiednie zostawmy ojcu. Spalona Wieża, tak… W każdej osadzie była wieża strażacka, dzwonnica, stanowisko wartownicze… Hm, a w lesie? A czy był tu wtedy las? Pożar… Wieża strażacka spłonęła pewnie razem z osadą… Stąd nazwa. Spalona Wieża. — A tak — powiedział nagle Szczurołap — wracając do opowieści o pechowym znachorze… Nie chciałbyś wiedzieć, co później stało się z jego, hm, pacjentami? — Chciałbym — powoli odezwał się Gaj. — Chciałbym… wiedzieć. — Widzisz… Stało się tak, że ich postępek nie został im wybaczony. A oni… krótko mówiąc, zostali ukarani. — Przez kogo? — spytał Gaj machinalnie. I zaraz ugryzł się w język; Szczurołap, uśmiechając się, opuścił szybę i z zadowoleniem oparł się o nią łokciem. — Cóż — ostrożnie zaczął Gaj. — Wróciła do nich zaraza? — Choroba nie wróciła już — odparł Szczurołap niedbale. — Oni sami wyruszyli… tak, gęsiego wyruszyli do pewnego miejsca. O tym miejscu nie będę ci opowiadać — ale, uwierz mi, lepiej dla nich byłoby po prostu umrzeć. Szczurołap zamilkł wyczekująco. Gajowi wydało się, jakby on, mały chłopczyk, bez pytania zajrzał w ciemną studnię i stamtąd, z głębiny, tchnęło w niego takie zimno i takie przerażenie, że ręce na kierownicy zmartwiały. — Zostali wezwani i poszli — kontynuował powoli Szczurołap. — Jak sądzisz, okrutnie z nimi postąpiono? — Nie mnie sądzić — z wysiłkiem powiedział Gaj. — Nie tobie — szorstko potwierdził Szczurołap. — Ale spytałem cię teraz o twoje zdanie — bądź tak dobry i odpowiedz. — To byli ciemni, biedni ludzie — z wysiłkiem odrzekł Gaj. — Zaślepieni ignorancją. Przelotnie spojrzał na Szczurołapa — i zamilkł, jakby zatkano mu usta. Zupełnie wyraźnie ujrzał, jak z oczu Pstrokatego Flecisty spogląda teraz ktoś inny, dla kogo owe oczy stanowiły tylko wycięcia w masce. Diabelskie złudzenie trwało ledwie kilka sekund — a potem Szczurołap uśmiechnął się, znów stał się sobą i Gaj zobaczył, jak na jego czole pojawiła się niezauważona wcześniej, ukośna biała blizna. — Cóż, usprawiedliwiasz ich? — z uśmieszkiem spytał Szczurołap. Gaj zmusił się do tego, by nie odwrócić wzroku. — Ja… nie usprawiedliwiam. Ale czy ich wina… rzeczywiście zasługiwała na tak wielką… karę? — „Rzeczywiście” — z ironią przedrzeźnił go Szczurołap. Nastała cisza i trwała długo, dopóki furgonetka, tocząc się zaledwie, nie zjechała na pobocze. — Patrzyłbyś na drogę — powiedział Szczurołap zaczepnie i Gaj ocknął się. Jechali godzinę, potem drugą; las się zmieniał i kipiało w nim życie: coś łopotało skrzydłami, coś rzucało się przez drogę, coś szeleściło krzakami, polowało, uciekało, coś śpiewem wzywało towarzyszkę. Po pniach pląsały błyski stojącego wysoko słońca, lecz ani jeden z nich, choćby nie wiadomo jak próbował, nie mógł dotrzeć do ziemi. Po dachu kabiny od czasu do czasu łomotały gałęzie, a Szczurołap siedział, wystawiwszy łokieć przez okno i już od czterdziestu minut podśpiewywał miejskie, starodawne piosenki i opatrywał je sprośnymi komentarzami, przeszkadzając Gajowi myśleć i w końcu osiągnął swoje — Gaj zaczął się śmiać. Początkowo pochrząkiwał, starając się utrzymać usta równe niczym linijka; potem zaczął odwracać się i chichotać, wreszcie poddał się, całkowicie oddając się niemalże histerycznej wesołości i co rusz ryzykując rozbicie samochodu. Kto mógł przypuszczać, że w drodze do Pustej Osady przyjdzie mu rżeć niczym niewychowana szkapa?! Pod wpływem śmiechu przypomniał o sobie głód, Wcześniej zagłuszony strachem; nie boję się, myślał Gaj ze zdziwieniem. Nie boję się i chcę żreć — okazuje się, że albo jestem odważny, albo całkiem zgłupiałem. Obiad, obiad, obiad!! W odpowiedzi na jego myśli przed nimi mignął prześwit. Po minucie półmrok lasu rozjaśnił pionowy słoneczny słup — pojawiła się pierwsza na ich drodze polana. — Stop — powiedział zdecydowanie flecista. — Urządzimy sobie tutaj mały piknik. Panowie wycieczkowicze, opuśćcie pojazd. Gaj wahał się przez sekundę — a potem machnął ręką i wyszedł na słońce. Trawa sięgała powyżej kolan, jeśli były to kolana Szczurołapa, a Gajowi — niemalże po pas; chciwie rozdymając nozdrza, Gaj poczuł nagle z całą ostrością, że żyje i upajający smak życia pokonał na jakiś czas wszystkie inne uczucia. Trawa była wilgotna. Rozstępowała się przed nim i zamykała za plecami; biegł i nie rozumiał, że biegnie, po prostu nogi wybijały go na półtora metra w niebo, a niebo zaczynało się tuż nad czubkami traw. — Ech… Po prostu niczym królik w stepie. Cienkonoga sarna… Biegaj, biegaj, nie krępuj się. No biegaj, a co tam… Szczurołap siedział, podwinąwszy pod siebie długie bose nogi, przed nim na trawie leżała jego torba, a obok — czysty obrus o rozmiarach prześcieradła; przez następne półgodziny z torby na obrus wędrowało jedzenie, potrawy i gotowe dania. Zdrętwiały Gaj obserwował, jak torba wydaje porcję za porcją i, początkowo z obawą, potem z coraz większą ochotą zaznajamiał się z gastronomicznymi cudami, których wcześnie nie tylko nie próbował, ale wręcz o nich nie słyszał; jadł — początkowo grzecznie, potem łapczywie, później już na siłę, popijał ciemnym napitkiem z flaszki i zagryzał rozwlekłymi rozważaniami gospodarza — bo gospodarzem rozkosznego stołu był, rzecz jasna, Szczurołap. — Kucharze — opowiadał flecista, szczerząc się łapczywie — to bez wątpienia najlepsza część ludzkości. Z kucharzami zawsze mi było łatwo. Kapłani świątyni, w imię której żołądek… A więc zdarzyła mi się kiedyś zabawna historia. W pewnym zamorskim kraju, w bogatym mieście, w wytwornym pałacu tamtejszego sułtana, kucharzem był niejaki Mustafa… Gaj już nie siedział, lecz leżał, opierając się na łokciu i żując źdźbło trawki; opowieść o kucharzu Mustafie płynęła, snuła się, kołysała do snu. — A co było dalej? — Dalej było najciekawiej. Równo po trzech latach wróciłem, tak jak obiecałem… Słuchaj, zasiedzieliśmy się. Czas na nas. Szczurołap uniósł głowę i spojrzał prosto w słońce; Gaj zobaczył, że patrzy bez mrużenia, szeroko otwartymi oczami, prosto na słoneczny dysk i nie mruga, i Gaj znów poczuł się nieswojo. Przed odjazdem dobry Szczurołap wsunął do każdej klatki po solidnym pęczku soczystej trawy; Gaj próbował protestować — miał polecenie po drodze nie karmić nutrii — ale zaraz poddał się i machnął ręką. W miejsce podniecenia i euforii przyszło obojętne, senne otępienie z przejedzenia. — Tak zakończę opowieść o kucharzu — kontynuował Szczurołap, trzęsąc się w ciasnej kabinie. — Kiedy wróciłem, biedak stchórzył… i nie mógł się zdecydować, co ma robić — czy może uciec, a może mnie zjednać… Wiesz, oni tam nawet więzień nie mają, za to pełno katów z batami i pałkami, karzą za wszystko biciem, a jeśli przestępstwo poważniejsze, do śmierci biją. I tak, gdy wczesnym rankiem zabrzmiały trąby… Długi przeciągły krzyk, podchwycony echem, zagłuszył warkot silnika, pobrzękiwanie klatek i głos gawędziarza. Zapiszczały hamulce; Gaj uderzył się mocno o kierownicę, ale nie poczuł bólu. — Słyszał pan? Szczurołap przerwał opowieść wpół słowa, nachmurzył się, wsłuchując w ciszę. — Co to? — wyszeptał Gaj, zmagając się ze wstydliwym spazmem w żołądku. — To las — w zamyśleniu powiedział flecista. — Las, rozumiesz. Takie buty… Jedźmy. — Może by… — Jedźmy, jedźmy. Ruszaj. Gaj podporządkował się; samochód toczył się naprzód i Gaj pragnął, żeby przysiadł, wciągnąwszy pod siebie koła, wcisnął się w ziemię. A jeszcze mocniej pragnął znaleźć się gdzieś daleko, choćby nawet w karczmie, niech nawet się ponabijają, a choćby i pobiją… Nagle naprężył się, pochyliwszy do przodu; tam, na poboczu, w plątaninie światła i cieni przywidział mu się jakiś ciemny kształt. Nie, nie przywidział się… Albo… Nie… — Leży — powiedział zachrypniętym głosem. Szczurołap podniósł brwi; i on patrzył tam, gdzie Gaj. — Leży — powtórzył Gaj z rozpaczą. — Tam… W przedzie, na skraju drogi, pośród zwałów brudnych, zbutwiałych zeszłorocznych liści leżał człowiek. Kobieta. Ciemnoniebieski znoszony płaszcz skłębił się na plecach, nakrywszy do połowy głowę, pozostawiając na widoku szczupłą nogę w brązowej pończosze i plątaninę włosów w tyle głowy. Prawa ręka kobiety, wyrzucona do przodu, jeszcze minutę temu ugniatała glinę; na kruchym nadgarstku spoczywała masywna bransoleta z żółtego metalu. Pewnie ze złota. — Boże — wymamrotał głucho Gaj. Samochód szarpnął do przodu; Szczurołap opadł na oparcie siedzenia, a Gaj już hamował, w biegu otwierając drzwi, drugą ręką wymacując apteczkę pod fotelem i ręce mu się trzęsły: — Boże… — Ty gdzie? — ostro rzucił flecista. Gaj już zeskoczył na ziemię. Gorączkowo rozejrzał się w poszukiwaniu potencjalnego przeciwnika — nikogo nie zobaczył, podszedł więc do leżącej. Na mgnienie zrobiło mu się strasznie aż do mdłości — tajemnicza kobieta, być może martwa, pośrodku lasu — lecz Gaj gwałtownie pokonał słabość, ścisnął zęby, pochylił się, wyciągnął rękę, zamierzając odchylić płaszcz… Został brutalnie złapany za kołnierz. Podniesiony z ziemi i rzucony tak, że nim runął na drogę, przeleciał kilka dobrych metrów w powietrzu. Oczy Szczurołapa płonęły, niczym zielone lampy; zmierzywszy Gaja lodowatym spojrzeniem, czubkiem bosej stopy odepchnął na bok upadłą apteczkę: — Ech, ty… Po sekundzie w jego rękach pojawił się flet; Gaj zatkał uszy rękami. Dźwięk przebił się i przez palce. Dźwięk był niedobry, wywracający na drugą stronę, wyczerpujący; Gaj zdołał otworzyć usta, ale krzyknąć nie zdążył. Nie przestając grać, Szczurołap odwrócił się do leżącego ciała; ciało drgnęło, szarpnęło się konwulsyjnie — i przestało być ciałem, zmięty płaszcz poruszył się, to nie był już płaszcz, a ogromna czarna błona, i pod nią nie było już kobiecego ciała, lecz ślepa rura, przypominająca fragment wężowego ciała, skórzany worek z pękiem cienkich, wieloczłonowych macek, tak idealnie imitujących czarne ludzkie włosy… I noga w brązowej pończosze zmieniła się w pulsującą kiszkę, a tam, gdzie Gaj ujrzał kolano, otworzyło się mętne, jakby powleczone tłuszczem oko. A zło ta bransoletka na nadgarstku przemieniła się w kostną płytkę. Gaj odskoczył niczym sprężyna. Odczołgał się w stronę furgonetki, schował się za kołem i wbił zęby w dłoń. — Życie we wszystkich swych przejawach — ze wstrętem zauważył Szczurołap. — Żyjemy, korzystając z instynktów. Przy czym przynęty od razu dwie — dobry chłopiec rzuca się na ratunek nieszczęsnej cioci albo, dajmy na to, chciwy szoferzyna zechce zdjąć złotko… Patrz, jaka chuda. Tylko patrzeć, jak z głodu zdechnie. Skórzane boki nieznanego stworzenia podnosiły się i opadały; od bulgoczącego dźwięku, który przy tym powstawał, Gaja o mało nie zemdliło. — Pewnie ślimaki żre… Dlatego, że ludzie tutaj, jak zrozumiałem, dawno już nie bywają. A jeśli ktoś już bywa — u tego strach zwycięża i chciwość, i te same szlachetne odruchy… Beznadziejnie. Beznadziejnie — podsumował, zwracając się do skórzanego worka. Ten szarpnął się, podwinął łapy i bliski omdlenia Gaj ujrzał na boku stwora szeroką paszczę. Jak suwak przepełnionej walizki; paszcza opasywała rurę dookoła i Gaj nagle przypomniał sobie jednego farmera, który rok temu zaginął w pobliżu lasu, zezowatego, wstydliwego chłopaka, milczącego, dziwnego, odrobinę „nie tego”. Gaj zaszlochał. Apteczka leżała na boku, straciwszy w pyle słoiczek z amoniakiem, flakonik jodyny i opakowany w papier bandaż. Niezliczone nogi skórzastego potwora wyprężyły się nagle, podnosząc ciało niemalże pionowo, mignęło okrągłe oko; Gaj krzyknął ochryple, Szczurołap zaś ze zdziwieniem uniósł brwi: — No popatrz… Poderwał rękę do góry, potem opuścił i straszliwe ciało przewróciło się, osiadło, zaczęło wić w konwulsjach. Szczurołap ponownie uniósł rękę — potwór jęknął prawie ludzkim głosem; ręka opadła — potwór rozpłaszczył się wśród liści i okrągłe oko na kiszkopodobnym wyrostku zmętniało jeszcze bardziej. Szczurołap podniósł rękę jeszcze raz, potrzymał ją uniesioną, potem powiedział z westchnieniem: — Idź precz. Potwór szarpnął się; Szczurołap zabrał rękę: — Mówię: idź precz! Potwór znikł w oka mgnieniu — dopiero co tarzał się w stosie liści, a po chwili już go nie było, wspiął się po pniu, rozpłynął wśród gałęzi. — I po wszystkim — z roztargnieniem oznajmił Szczurołap. Gaj siedział, przysunąwszy się plecami do koła i patrzył, jak tamten przeciera flet kolorową szmatką; zakończywszy ów rytuał i schowawszy piszczałkę do futerału, Szczurołap pochylił się, aby niespiesznie i starannie zebrać zawartość apteczki. Potem westchnął, podszedł dwoma długimi krokami i stanął obok: — Po co to zrobiłeś? — Niczego nie zrobiłem — odpowiedział Gaj z ziemi. — Nie, zrobiłeś. Zatrzymałeś samochód, chwyciłeś tę oto śmieszną skrzyneczkę… Sądzisz, że pomogłaby ci jodyna? Po spotkaniu z takim… obrzydlistwem? — Myślałem… — W ogóle nie myślałeś. Złapałeś i pobiegłeś… Teraz powiedz mi — po co? Gaj otworzył już usta, lecz zaciął się pod ciężarem spojrzenia Szczurołapa. Dlatego, że pod tym spojrzeniem jakiekolwiek słowa wydawały się śmieszną, malutką, wyświechtaną bzdurą. — Spójrz na mnie — polecił flecista. Gaj podniósł głowę. Las podskoczył i popłynął — nieruchome pozostały tylko dwie zielone szczeliny; potem powoli opuściły się na nie powieki. Szczurołap zmrużył oczy. — A czy wiesz — powiedział, nie otwierając oczu — jak wyglądałby świat, jeśli każdy tak zwany dobry uczynek byłby natychmiast nagradzany? No, przynajmniej obchodziłoby się bez kary, co? Gaj nie wiedział, co odpowiedzieć. Czuł się nazbyt żałośnie i głupio. Flecista chrząknął i popatrzył na niebo. — Pora na nas — powiedział poprzednim tonem. — Jedźmy. Po następnej godzinie drogi las rozbił się o czerwoną, ceglaną ścianę. Mocna brama, jakby nie poddająca się upływowi czasu, była otwarta, zapraszając do środka. Droga wiła się i ginęła gdzieś tam, w leśnej głębinie; Gaj przyhamował, bezradnie rozejrzał się w poszukiwaniu objazdu — na próżno. Na obrzeżach osady las rósł gęsto, niczym straż; nad ciemnym bezładem budynków zawisła odległa wieża. Wieża strażacka; Spalona Wieża. — No? — cicho ni to spytał, ni to przykazał Szczurołap. Zawył silnik. W dzieciństwie takim sposobem przewracał w książkach straszne stronice. Szybciej i nic ci się nie stanie. Szybciej… Samochód ledwo się toczył. Silnik ryczał — a furgonetka wlokła się niczym więznąca w smole mucha, Gaj trząsł się, wczepiwszy kurczowo w kierownicę, a na spotkanie płynęła główna ulica Spalonej Wieży — Pustej Osady, od tale dawna pustej, że nawet pokrzywa nie zdecydowała się zalęgnąć w cieniu tutejszych płotów. Nawet potężny las nie potrafił przekroczyć ogrodzenia — źdźbło trawy, mrówka, ptak, w ogóle nic żywego tu nie przeszło, wszędzie sterylnie, pusto i czysto. Gajowi ta pustka smakowała niczym wielokrotnie przegotowana woda — martwa woda, w której nie ma absolutnie NICZEGO… — Rozejrzyj się — wciąż tak samo cicho poprosił Szczurołap. — Patrz, być może o czymś zechcesz sobie przypomnieć. Porozmawiać o czymś, zapytać — przyjrzyj się, przecież to ciekawe… Gaja to nie interesowało. Nie ma niczego interesującego w ludzkiej siedzibie, z której ludzie zostali wygnani nagle i przemocą; drobne, nieuchwytne detale ludzkiej obecności czyniły wszechobecną pustkę jeszcze straszniejszą. Ślad drewnianego trzewika w błocie przed otwartą bramą. Wóz załadowany złotą słomą, świeżą, która nigdy nie zaznała deszczu. Studnia z napełnionym wiadrem — tylko podejść i pić. Wydawało się nawet, że woda w wiadrze faluje. Tak, drży, jakby dopiero co postawiono wiadro na ziemi, sekundę temu. Gaj był pewien, że gdyby przyszło mu do głowy dotknąć studziennego kołowrotu, rączka byłaby jeszcze ciepła. Ciepła, przez tysiąc lat chroniąca ciepło dłoni. Tu pachniało ludźmi. I jednocześnie zaniedbaniem — nieznośny koktajl. A samochód toczy się dalej jak we śnie, co sekunda pokonując niewidzialne przeszkody. — Zatrzymaj się, Gaj. Prawdopodobnie był to pierwszy raz, gdy Szczurołap zwrócił się doń po imieniu. — Zatrzymaj… Gaj, nie namyślając się, wcisnął w podłogę pedał gazu; samochód szarpnął — i wtedy silnik zachłysnął się. Zamilkł; furgonetka niezdarnie podskoczyła, potrząsnęła klatkami na skrzyni, skręciła i wjechała w niski płotek jakiegoś ogródka. I od razu nastała cisza. Jak makiem zasiał. — No, Gaj… Idziemy. — Tego nie było w umowie — Gaj patrzył prosto przed siebie. W kąt ciemnego drewnianego domu, pod którego fundament, być może, włożono żywego koguta. — Tego nie było w umowie — powtórzył szeptem. — Nie tak się umawialiśmy. Szczurołap westchnął: — Nie zgodziłbyś się. Jeśli TAK byśmy się umawiali. — A na cholerę panu moja zgoda?! — Przestań histeryzować. Jest ktoś, kto pragnie się z tobą zobaczyć. Dziś. Teraz. Dla niego to bardzo ważne, a ja chciałbym, żebyś zachował się jak mężczyzna. Dasz radę? Gaj milczał, próbując wybadać głębokość pochłaniającej go przepaści. Przepaści, którą uznał za kałużę i śmiało weń wskoczył. I oto teraz leci, leci, a dna jak nie widać, tak nie widać… Gaj zdobył się tylko na jeden istotny argument. Był przynajmniej całkowicie szczery. — Boję się… — Wiem. — Nie chcę! — Ale cóż zrobić… Cóż zrobić, ze smutkiem pomyślał Gaj. Szczurołap lekko zeskoczył na ziemię, jego torba została na siedzeniu, wolno pojmujący Gaj zdążył się zdziwić — też coś, całą drogę trzymał niczym skarb, a teraz zostawia. Żelazne stopnie kabiny wydały mu się wysokie, niemożliwie kręte i dlatego wypełzł na zewnątrz niezgrabnie, niczym wymazana masłem wesz. Wytarty bruk ulicy oparzył mu stopy. Wrażenie było takie rzeczywiste i mocne, że z sykiem wciągnął powietrze; na szczęście oparzenie istniało tylko w jego wyobraźni. Ulica — Gaj specjalnie pochylił się, aby dotknąć jej ręką — była zupełnie zimna. Jak przystoi trupowi. Flecista kiwnął nań — i w milczeniu zagłębił się w zaułek, jakby nie wątpiąc, że Gaj pójdzie w jego ślady; i Gaj poszedł, niczym pies na smyczy. Szczurołap kroczył zamaszyście i spokojnie, jakby po znanej od urodzenia ulicy, jakby szedł tak po raz tysięczny, jak do dobrze znanej pracy; do pracy, myślał Gaj, patrząc, jak migały bose pięty przewodnika. Umieścił pewnie na dzwonnicy jakiegoś potwora i teraz karmi go podróżnymi. Bzdura. Nie, ale skąd pośród tych potężnych, zabytkowych budynków wzięła się nowiutka, pobłyskująca szkłem willa?! Widok był na tyle zaskakujący, że Gaj zwolnił kroku. Na eleganckiej ławeczce obok wysokiego ganku leżała, z otwartymi stronicami, pornograficzna gazetka. Z przedwczorajszą — Gaj zerknął — tak, przedwczorajszą datą w rogu okładki. Ruszył biegiem. Prawie dogonił Szczurołapa, chciał krzyknąć — ale krzyk mu nie wyszedł; przewodnik kroczył lekko i równomiernie, nie kroczył nawet — stąpał, jakby dopełniając nieznanego rytuału i od jego wyprostowanych pleców ciągnęło takim uroczystym opanowaniem, że Gaj nie odważył się doń zbliżyć. Wtedy, walcząc z paraliżującym strachem, zaczął głośno liczyć kroki: — Sto trzydzieści siedem… sto trzydzieści osiem… Szczurołap skręcił. Nowa ulica, ciemniejsza i węższa, ściany, domy, ogrodzenia, znów ściany i wciąż mało okien, jakby twarze domów — bez oczu. — Tysiąc dwa… tysiąc trzy… Drżący głos Gaja brzmiał coraz ciszej, stopniowo przechodził w szept, potem w rzężenie, by w końcu w ogóle zamilknąć. Oto on, plac u podnóża dzwonnicy. Zaskakująco rozległy, niekształtny, wyłożony kamieniem brukowym plac. A pośrodku niego… Gaj stanął, jak wryty. Pośrodku placu sterczał kamienny palec. Sznury, wpijające się w ciało, głośne urąganie tłumu… Kamienny słup pokryty był warstwą sadzy. A pomost wokół posypany był popiołem. W pewnym momencie Gajowi zrobiło się nawet lżej — to nie było nic innego, jak po prostu gorsza wariacja znajomego snu. Źle, że sen wrócił — ale ze snu można wyskoczyć. Uciec, obudzić się, odejść… Wściekle ugryzł się w nadgarstek, z całego serca mając nadzieję, że diabelstwo pryśnie i obudzi się w gościnnym pokoiku staruchy Tiny, popatrzy na zegar i przekona się, że spóźnił się do pracy. — Wiele rzeczy może się przyśnić człowiekowi — powiedział, nie odwracając się, Szczurołap. — A może akurat przyśniło ci się, że jesteś studentem? Że dorabiasz? Że wieziesz nutrie? W ostatnich słowach absolutnie poważnej frazy przebiła się nagle drwina; Gaj tępo patrzył na swoją rękę — z białymi śladami zębów. Na jego oczach ślady podeszły czerwienią, pojawiła się krew. — A właśnie, że nie — powiedział, przezwyciężając dreszcze. — Jestem. Urodziłem się, wyrosłem, jestem, niech to diabli wezmą i nic mi się nie śni… A tutaj nigdy nie byłem. Ani razu. — Jesteś pewien? I Gaj ujrzał, jak Szczurołap wyjmuje z futerału flet, I chciał nawet powiedzieć coś w rodzaju „nie trzeba”, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. — Chodź tutaj… Będziesz stał obok. I nie waż się ugiąć! — głos flecisty nagle ogarnął sobą cały plac. Gaj zobaczył na miejscu swego przewodnika ciemnego olbrzyma, monstrualny kształt na tle nagle pociemniałego nieba. Zobaczył i cofnął się, ale pochwycono go i szarpnięciem wciągnięto na pomost. Dźwięk fletu. Nic na świecie nie może wydawać takiego dźwięku. To nawet nie dźwięk — słychać go nie uszami, a skórą, pulsem, sercem, i świat, usłyszawszy go, pękł. Po jednej stronie szczeliny zostały wsie i stolice, cerkwie i więzienia, bazary i cmentarze, szpitale i burdele; po drugiej — bezludny plac, który już dłużej nie był bezludny. Setki ich. Wiele setek. Wypluły ich wąskie ulice albo wyszli spod ziemi, a być może zawsze tu stali w oczekiwaniu na ów dzień. A teraz dzień ten nastał i dla nich nie było nic straszniejszego od spóźnienia się na Wezwanie. Płac był już pełen, a oni wciąż przybywali i przybywali. Gaj skręcał się od przenikającego pod skórę dźwięku i właśnie wtedy, gdy na walkę z nim zabrakło mu sił — dźwięk urwał się. Nie słyszał najmniejszego szmeru ani szeptu. Setki błyszczących gorączkowo oczu. Na Spalonej Wieży donośnie i strasznie uderzył dzwon. — Czy wszyscy stawiliście się, kaci? To nie był głos Szczurołapa, wątpliwe nawet, by w ogóle był to ludzki głos. Gaj spojrzał — i od razu pożałował tego, gdyż na miejscu Szczurołapa wznosiła się postać pasująca chyba jedynie do koszmarnego snu. W miejscu oczu płonęły zielone lampy i czarnymi fałdami opadał zębaty, przenikający przestrzeń cień, kiedy postać władczym gestem podniosła rękę — uderzył go czerwony blask z pierścienia. — Wszyscy — odezwał się głos z tłumu, przypominający postukiwanie w drewno. — Nie zapomnieliście? — spytał Ten, Który Był Szczurołapem. — Pamiętamy — odparł drugi martwy głos. Straszna ręka wyciągnęła się nagle, wskazując prosto na Gaja: — Oto on. Gaj pragnął odetchnąć, lecz zawiadujące oddychaniem mięśnie nie posłuchały go, ogarnięte skurczem. Uciekać nie było gdzie, zdawało się, że nogi wrosły po kolana w kamienny pomost, strasznie chciało mu się krzyczeć — ale w tym momencie wyraźnie usłyszał głos wcześniejszego Szczurołapa: — Spokojnie, chłopcze. Spokojnie, chłopcze, to wciąż tylko ja! Setki wymęczonych oczu patrzyło prosto na Gaja. — Poznajecie? — spytał nieludzki głos, a jednocześnie silna i w pełni ludzka ręka przezornie złapała Gaj a powyżej łokcia. — Tak — poniosło się po placu, jakby westchnienie. — Tak, tak, tak… To on… To nie ja, chciał krzyknąć Gaj, szarpnął się, ale trzymająca go ręka od razu zmieniła się w stalowy potrzask. Gaj zwiotczał, wtedy żywy plac zakołysał się, westchnął i opadł na kolana. — Odpuść nam — doleciało z klęczącego tłumu. — Ponieśliśmy dostateczną karę. — Nie ja wybaczam — powiedział Ten, Który Był Szczurołapem. — Wybacza teraz on — i czarna ręka z czerwonym blaskiem znów wskazała na Gaja, któremu wydało się, że wyciągnięty palec boleśnie wbił mu się w serce. Tłum znów się zakołysał — i zamarł. Gaj rozróżniał teraz twarze. Młode, stare, szczupłe, nabrzmiałe i twarze ze śladami minionej piękności; spod kapturów, kapeluszy i chust, a nawet metalowych hełmów, rozgorączkowane, podpuchnięte oczy i oczy jasne, prawie dziecięce— wszystkie z jednakowym wyrazem. Tak patrzy na okrutnego t właściciela nieszczęśliwy, od dawna zaszczuty pies. — Spójrz — powiedział wolno do Gaja Ten, Który Był Szczurołapem. — Przyjrzyj się dobrze… gdyż ich los zależy od ciebie. — A co powinienem zrobić? — spytał Gaj bezdźwięcznie, lecz Ten, Który Był Szczurołapem, mimo to usłyszał. Ciemna postać poruszyła się: — Niczego nie powinieneś. Możesz im wybaczyć, ale możesz i nie wybaczyć. To twoje prawo… ale nim zdecydujesz, popatrz wcześniej jak najuważniej. Zrozumiałeś? — Tak… — Mamy czas. Patrz. I nad placem znów zaległa cisza; Gaj stał i wydawało mu się, że wszystkie te twarze, twarze patrzących na niego ludzi, płyną po okręgu, płyną, nie oddychając i nie porzucając znieruchomiałego błagania. Znów zrobiło mu się strasznie, lecz tym razem bał się nie o siebie. A o kogo — nijak nie mógł zrozumieć. Nieznane twarze. Żółte jak wosk; skąd się pojawili? I co przyszło im TAM przeżyć? „Wypuść nas, ponieśliśmy dostateczną karę”. Kto decyduje o karze? — Jeśli nie wybaczę… — Wrócą tam, skąd przyszli. — To… za to, że zbudowali mi stos? — Tak… lecz spójrz sam. I Gaj zaczął znów patrzeć i tym razem w mieszaninie twarzy przywidział mu się ruch. Czyjeś powieki drgające z przerażenia, czyjeś rozbiegane, załzawione oczy… Zachwiał się. „Daj! No daj, daj, ja, przepuść!” — „Ruuudzi, psia ich mać, namnożyyyli się…” — „Daj, bydlaku, przejść…” — „Komu miodek, komu miodek słodziutki!” — „Mordę mu popraw, płot wyrównaj…” — „Bydlaki, nie ruszajcie, bydlaki!!” — „Zaraz, szczeniaku, też oberwiesz…” Bazar. Jarmark, bijący po oczach blask, barwne kramy, złota słoma, pomidorowy sok. Złote włosy Ila, krew, krew, pomazane krwią ciężkie buciory. Gaj chwycił się za gardło. Tak wyraźne było to wspomnienie. Takie… jakby to wydarzyło się wczoraj… — Bydlaki — wyszeptał przez łzy. I ujrzał, jak zgasły oczy, poszarzały modlące się twarze. Milczący krzyk zgubionych. — Bydlaki… Mordercy… Ruch na opadłym na kolana placu. Zielone płomienie na twarzy Tego, Który Był Szczurołapem: — Patrz dalej. Gaj przełknął ślinę. Dlatego, że i patrzeć już nie trzeba było — WIDZIAŁ i tak. Porwana spódnica. Drgające usta dziewczyny imieniem Olga, lina, nieudolnie schowana za plecami — „Nie dam rady żyć… wszystko mi jedno”. Duszna ciemność letniego wieczoru, nie widział tego, lecz wie, jak to było — „Cicho, cicho, nie zrobimy ci krzywdy…” — No, przytrzymaj ją, kąsa, ścierwo…” — „Cicho, cicho, bo jak nie, to zaraz boleć będzie, słyszysz?” Błyszczące bruzdy łez, zmętniałe z rozpaczy oczy… Gaj powoli przesunął ręką po jej splątanych włosach. Po rozpalonej głowie, istniejącej tylko w jego wyobraźni; zabijanie jest złe. Jeśli znalazłbym WAS wtedy… Skąd natrętne uczucie, że i ONI są tutaj? Że i ci, których twarzy nie pamięta, klęczą teraz pośród reszty tłumu i dla nich także minęło tysiąc lat odkupienia… A teraz oni także kajają się i błagają… ONI?! Tak naprawdę to za co? — A dlaczego właśnie ja powinienem im wybaczyć? Czyżbym był Bogiem… żeby wybaczać?! — Jak uważasz… Nie postępuj jak Bóg. Postępuj, jak ty… jak chcesz. Jak możesz. — W ogóle nie mogę… — Patrz. Patrz jeszcze. Gaj odwrócił się, zabrawszy spojrzenie z woskowych, błagających twarzy. Odwrócił się, chwiejąc się, podszedł do słupa. Przesunął po nim dłonią — palce pokryły się sadzą; powoli opuścił się na kamienie pomostu. Sięgnął do kołnierzyka koszuli, lecz koszuli nie było, ręka natknęła się na zgrzebnicę — odzienie skazańca. „Oni byli ciemni, biedni… ludzie zaślepieni rozpaczą…” — „Co, czyżbyś ich usprawiedliwiał?” — „Nie usprawiedliwiam, ale…” — To niesprawiedliwe — powiedział głucho. — Nie można jednocześnie na szalach tej samej wagi sądzić biednych, przerażonych, ciemnych ludzi, którzy nie wiedzieli, co czynią… i… tych. Tak nie można, wszystkich razem, jednym sądem, tak nie można… — To nie handel detaliczny — to był głos poprzedniego Szczurołapa, cichy i szyderczy, tu wszystko hurtem. W dużych ilościach. A „wiedzą” czy „nie wiedzą”… Ludzie, między innymi, po to są ludźmi, żeby właśnie WIEDZIEĆ. Osądź sam… Nie poganiam. Gaj odchylił głowę, oparł się potylicą o słup. Zamknął oczy, lecz spojrzenia tych, którzy zebrali się na placu, przebijały się, jak się zdawało, nawet pod opuszczone powieki. Jeszcze to. Ten sen. Ni to miasto, ni to osada z potwornie wąskimi i krzywymi uliczkami, a nad nimi… Niebo… nienaturalnie żółte… pozbawiony twarzy tłum… z niskim, głuchym wyciem i wiedział, gdzie go niosą, ale nie mógł wyrwać się z lepkich wielopalczastych dłoni, ale naąjstraszniejsze było coś innego — zaczynał rozpoznawać twarze; wykrzykiwała przekleństwa matka, groził ciężką pałką nauczyciel Kim, szczerzyli zęby szkolni przyjaciele, migała wykrzywiona nienawiścią twarz starej Tiny — i Olga, Olga, Olga… Gaj próbował pochwycić jej spojrzenie, ale… Żelazne liny, nie mógł się poruszyć, przywiązany do słupa, zasypywano go wiązkami chrustu powyżej oczu… Stop. Nie to; dlaczego pośród tłumu… Wstał. Podszedł na skraj pomostu, wpatrzył się w tłum badawczo i chciwie; rozpalone oczy nie śmiały dłużej krzyczeć o litość — oczy milczały i na ich dnie spoczywało zrozumienie. Własnej beznadziejności. I, co najstraszniejsze — sprawiedliwości orzeczonej kary. Gaj wpatrywał się. Nie mogło mu się przywidzieć — we śnie widział wśród NICH i matkę, i nauczyciela, Olgę też widział, a przecież jeśli tak było, to… Patrzył, wpatrywał się i od czasu do czasu serce podchodziło mu do gardła — poznawał. Łysina nauczyciela — nie, jednak to nie on; spoglądające zza obcych, zwartych pleców nieśmiałe oczy Olgi — nie, to jednak nie ona, przywidziało się, wydało… Płaszcz dokładnie taki, jak Tiny, a to kto, mama?! Nie, to niemożliwe! — Diabelstwo — powiedział bezdźwięcznie, ale Ten, Który Był Szczurołapem, znów usłyszał: — Patrz. Myśl. — Nie mogę… Nie, ja tak nie mogę. — Nikt nie wymaga niemożliwego… A zatem są zgubieni. Nad placem przeszedł jęk. Straszny dźwięk, trwający mgnienie oka i ledwo słyszalny; przeszedł, przewalił się niczym fala — i ścichł. I wszyscy zaczęli spuszczać wzrok. Pojedynczo. Stopniowo. Bezdźwięcznie. Dopiero co człowiek patrzył, ociekając prośbą o miłosierdzie — i oto spojrzenie jego gasło jak świece. Opuścił głowę, przypadł do ziemi — „jeśli tak zdecydowałeś, to znaczy, że tak jest sprawiedliwie”. „Jeśli tak zdecydowałeś, to znaczy, że tak jest sprawiedliwie”. „Jeśli tak zdecydowałeś…” Cały plac, cały ogromny plac, wiele setek ludzi. Odchodzące jeden za drugim spojrzenia. Opuszczone na twarze kaptury, pochylone głowy, absolutna cisza. — Jak zostali ukarani? — zapytał szybko Gaj. Czarna postać poruszyła się ledwo zauważalnie: — Nie twoja sprawa. — Ale czy nie powinienem… — Nie powinieneś. — Właśnie ja? Dlaczego? — A bo tak. Gaj drgnął. Nazbyt ostry dysonans — beznamiętny czarny olbrzym, oniemiały z rozpaczy plac — i owa niepoważna, celowo drwiąca odpowiedź. Wrócił do słupa. Siadł u jego podnóża; plac patrzył w dół. Wszystkie spojrzenia kierowały się ku ziemi, i zdawało się, że ziemia ta pokryta jest spróchniałymi, zwiniętymi w ruloniki losami. — Myślę, że już odpokutowali swoje winy — powiedział ochryple. — Wybaczam im. Te słowa drogo go kosztowały; wypowiedziawszy je, poczuł jednocześnie i ciężar, i ulgę. I teraz… Spoglądał na plac — i widział wszystkie te opuszczone głowy. Wszystkie te zgięte plecy, i milczenie trwało, trwało… Nic się nie wydarzyło. Nic się nie zmieniło. — Powiedzieć nie wystarczy — wolno powiedział Ten, Który Był Szczurołapem. — Powiedziałeś… a wybaczyć — nie wybaczyłeś. — To znaczy, że nie dam rady — powiedział Gaj szeptem. — Ja… Nie jestem świętym, żeby… Milczenie. Nad pochylonymi głowami płynął wyraźny zapach ziemi: rozkopanej, gliniastej, cmentarnej. Takiej, że Gajowi bez trudu przywidziała się jama, do której opuścili trumnę z zamęczonym ciałem Ila… „…Nie, ciemność nie jest straszna, wyobraź sobie, że to ona ciebie się boi. Nie ty — jej, ale ona ciebie, rozumiesz; powiedz tak — ciemności, jestem dobry, nie zrobię ci krzywdy…” Gaj zaszlochał. Wszystko na próżno. Niczego nie ma. Hymn bezsilności, zguby, tęsknoty i śmierci. Plac w milczeniu tęskni, a on… co on może zrobić? ZAPOMNIEĆ? A jak można wybaczyć, nie zapominając? Z drugiej strony — jaki sens wybaczenia, jeśli nie da . się pamiętać? — Wybaczam wam — powiedział ledwo słyszalnie. Nic się nie stało. Tylko głowy pochyliły się niżej. „Nie, ciemność nie jest straszna… Nie bój się ciemności, Gaj. Przecież po drugiej jej stronie, dobrze o tym wiesz, jest twój dom, a my ciebie kochamy i czekamy. .” — Co z was za bydlaki — powiedział Gaj przez łzy. — Jak ja was nienawidzę za to, co ze mną robicie… Na co mi to potrzebne, za co… Jakie z was gady, jakie… no… ja… Ukrył twarz w dłoniach. I wyszeptał, dławiąc się łzami: — …wybaczam… Ziemia drgnęła. W następnej sekundzie domy wokół placu zaczęły się rozpadać. Rozpadały się bezdźwięcznie, nie rozpadały nawet, lecz rozsypywały się w proch — z początku obnażał się szkielet, potem zostawała powoli osiadająca chmura pyłu. Gaj klęczał — i patrzył na ten koniec świata, dopóki kamienie pod nim nie zatańczyły, rozstępując się; okopcony kamienny palec przechylił się i runął, rozpadając się w nicość. Najdłużej trzymała się dzwonnica, ale i ona w końcu upuściła oniemiały dzwon i przemieniła się w stos porośniętych mchem kamieni. Rozpad dobiegł kresu. Pusta Osada, zwana kiedyś Spaloną Wieżą, przestała istnieć. Pozostały ruiny — stare, spętane korzeniami, porosłe krzewami, podbite przez las, w większości nie zauważalne pod bujną zielenią, a jedyną oznaką cywilizacji była furgonetka, oczekująca całkiem niedaleko, pośrodku wąziutkiej, porośniętej trawą ścieżki. Gaj siedział na wrośniętym w ziemię kamieniu, pośród żółtego, latami opadającego igliwia. I oddychał zapachem igliwia, a nie spieszący się leśny wiatr po cichutku studził gorące, wręcz rozpalone policzki. Szczurołap fachowo strzepnął glinę z wyblakłych spodni w ochronnych barwach. Przysiadł obok, odnalazł pomiędzy igłami kamyczek, podrzucił wysoko, zgrabnie złapał. Podał Gajowi: — Trzymaj. Gaj wziął, potrzymał na dłoni, potem spytał: — Po co? Szczurołap wzruszył ramionami: — Mało to… Widzisz, tam jest dziurka. Talizman… Na resztkach stuletniego pnia usiadła niepłochliwa sikorka. Gdzieś zacykał świerszcz; jego głos był głosem gorącego, beztroskiego lata. Świerszczowi zawtórował drugi — teraz cykały w duecie. Gaj bezmyślnie obmacał się — koszula, spodnie… i wspomnienie o płóciennej zgrzebnicy. Palce pamiętają… Ciało pamięta, jakie to jest w dotyku… — Jak tam? — cicho spytał flecista. — Wszystko w porządku? Gaj ukrył twarz między kolanami i zapłakał. Łkał, zanosił się od płaczu, bez opamiętania; słyszeli go tylko sikorka i Szczurołap. Cykady się nie liczyły — wszystkie cykady świata słuchają tylko siebie… Sikorka pisnęła ze zdziwieniem. Szczurołap milczał. Za lasem zachodziło słońce. — Kiepsko — powiedział Gaj, wypłakawszy się. — Nader kiepsko. Ten świat nie podoba mi się. Nie chcę… w nim żyć. — Pomyśl — wolno odezwał się Szczurołap. Ukośne promienie zachodzącego słońca oświetliły wierzchołki sosen. Na kolano Gaja wspinała się zielona mechata gąsienica; zatrzepotały czyjeś skrzydła. — Czy zostaną mi wybaczone te słowa? — spytał szeptem Gaj. — Już zostały wybaczone. Za dzisiejszy dzień wiele ci… no, chodźmy. Tam czekają na ciebie twoje zwierzęta… Słońce zaszło. Świeczki sosen zgasły; sikorka poderwała się i poleciała w las. — Gdzie oni teraz są? — cicho spytał Gaj. — Nie zadawaj głupich pytań. Ta wiedza nie jest dla ciebie. — Nie rozumiem jednego… — Ty nie jednego — ty wielu rzeczy nie rozumiesz… Wstawaj, nie siedź, czas już, czas, jedźmy… Szczurołap już szedł w stronę samochodu; Gaj bezsilnie rzucił jego plecom: — Ale przecież jeśli to było ze mną, i jeśli czas ich kary minął, zaklęcie zdjęte… to i ja też powinienem odejść z nimi? Szczurołap zatrzymał się. Powoli obejrzał się przez ramię: — Naprawdę coś z tego rozumiesz? Folklorysta… Nie gap się tak, nic nowego nie zobaczysz. Wstawaj, idziemy. Gaj podniósł się. — Tak… tak czy nie? Szczurołap westchnął. Wymamrotał z wyraźną niechęcią: — Tak. Zgodnie z zasadami — powinieneś. — To znaczy… — Milcz. Ani słowa. Uznaj, że pewien twój znajomy poręczył za ciebie. * * * Kiedy samochód, wyjechawszy z lasu, wydostał się na rozjeżdżoną Rudą Trasę, ciemności już zgęstniały. — Nie masz dosyć? — zainteresował się Szczurołap. Jak wcześniej, siedział obok Gaja, wystawiwszy łokieć przez okno. — Jeszcze nie… — niepewnie wymamrotał Gaj. I włączył światła. Do fermy pozostała góra godzina drogi. — Patrz, księżyc wschodzi… — Szczurołap uśmiechał się z zadowoleniem. Nad horyzontem podnosił się ciemno–zółty, ciężki dysk. — Pełnia… — Gaj ni to się zdziwił, ni zamyślił. — Jesteś specjalistą… — mrugnął Szczurołap. — Pełnia, tak… Gaj milczał. O zbyt wielu rzeczach chciał opowiedzieć i o wiele rzeczy spytać, ale milczał, prawie pół godziny, dopóki Szczurołap nie dotknął jego ramienia: — Zatrzymaj się… Tutaj wysiądę. Samochód zatrzymał się; drzwi otworzyły się jednocześnie z dwóch stron. Gaj w milczeniu podszedł do flecisty. — Spójrz — Szczurołap wskazał w bok, gdzie, ledwo widocznych w ciemnościach, stało kilka wyschniętych drzew. — Znasz legendę… o tamtych? Ciemne masywne figury, zwieszające się nad zagajnikiem i nad drogą, wyciągały połamane gałęzie do księżyca. Gaj uśmiechnął się niepewnie: — Zwą ich „modlącymi się”. Tak ich nazywają… — Tak — kiwnął Szczurołap. — To byli ludzie, potężne kiedyś, silne plemię. Pewnego pięknego dnia plemię to odmówiło oddania czci leśnemu bogu i zwróciło się do Nieba. Ale Niebo było daleko, a leśny bóg żył wśród nich; rozgniewał się i rzekł: „Wiecznie będziecie błagać Niebo o litość, ale Niebo was nie usłyszy”. Po czym wrośli w ziemię i od tamtej pory wyciągają ręce w niemej modlitwie, a Niebo pozostaje głuche… Cóż, Gaju. Żegnam się z tobą. O nic się nie bój — wszystko będzie dobrze. Szczęśliwej drogi. Odwrócił się i odszedł w ciemność, lekko i bezszelestnie, oblany światłem księżyca; Gaj stał i patrzył w ślad za nim, potem odruchowo wsunął rękę do kieszeni — ręka dotknęła kamyczka ze ścian Spalonej Wieży. — Niech pan poczeka! — krzyknął Gaj i popędził za nim. Odchodzący odwrócił się; w świetle księżyca Gaj ujrzał, że ten uśmiecha się. — Chciałem powiedzieć… — Gaj wstrzymał oddech. Nie wiedział, co powiedzieć. A mówić boleśnie się chciało — Szczurołap czekał, uśmiechając się i w końcu Gaj wydusił z siebie ledwo słyszalne: — Jestem… wdzięczny. Do widzenia. — Do zobaczenia — Szczurołap znów błysnął białymi zębami. — Można o coś spytać? — Oczywiście — A może Niebo mimo wszystko ich usłyszy? Obaj spojrzeli tam, gdzie z rozpaczliwą modlitwą wyciągały się ku niebu suche gałęzie. — Kto wie — odpowiedział Szczurołap. — Kto wie. Tłumaczył Paweł Laudański Andriej Łazarczuk „MUMIA” Ruśka dopiero w ostatniej chwili przypomniał sobie, że należy ubrać się odświętnie. — Mamo! — zawołał. — Słyszysz? Gala Karpowna powiedziała nam wczoraj, że zamiast lekcji idziemy do teatru i trzeba się ubrać jakoś tak… — Galina Karpowna — odruchowo poprawiła matka, nie odrywając spojrzenia od kuchenki. Na patelni skwierczały placki kartoflane. — Poczekaj, do jakiego znowu teatru? — Nie wiem. Do teatru, to do teatru. Co za różnica? — Zawsze nas uprzedzano… — nachmurzyła się mama. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wczoraj? — Zapomniałem — sapnął Ruśka. — Zapomniałeś… Och, jak ja bym ci… — A co się takiego szczególnego stało? Wielkie mi co — teatr! Parę razy już w nim byłem, i jakoś żyję… — Może to i nic — mama patrzyła ponad jego głową w kąt — a może nie nic… A ojca nie ma… — Oj przestań — Ruśka nie rozumiał, o co to całe zamieszanie. — Daj mi lepiej jakiś pieniądz, a ja tam w bufecie spróbuję coś wyczaić… — Boże — powiedziała mama. — Czajniku ty nasz… Placki, oczywiście, trochę się przypaliły. Zresztą Ruśka akurat takie uwielbiał, choć mama, nie wiadomo dlaczego, zawsze starała się, żeby wychodziły blade, miękkie. Placki popił wielkim kubkiem wstrętnej herbaty z marchwi. — W to się ubierzesz — powiedziała mama, podając mu sweter. — Ale on kłuje! — zaprotestował Ruśka. — I strasznie w nim gorąco. — Wytrzymasz — odcięła mama. — Ale przecież w teatrze.. — O, matko — powiedziała mama przedostatnim głosem. — Nie będziesz następnym razem zapominał powiedzieć wieczorem… Jakbyś pamiętał, to poprosiłabym Radę Walerjewnę, wypisałaby ci zwolnienie… To już było na tyle dziwaczne, że Ruśka przestał się sprzeciwiać — nawet w myślach — i naciągnął na siebie „sekretny” sweter. Sekretny dlatego, że mama wrobiła weń spleciony w warkoczyk włos, tak więc przed niektórymi czarami i przed urokiem sweter chronił całkiem nieźle — A to na szyję — powiedziała mama i zawiązała siedem węzłów na jedwabnym sznureczku. — Gdyby się upierali, że trzeba oddać — oddaj. I powiedz im, że znalazłeś. — No co ty, czy ja jestem dzidziuś? — obruszył się Ruśka. — Mówisz mi, jakbym był… — Duży jesteś, duży — powiedziała mama. — Dlatego ci to mówię. Od małego bym nie wymagała. Ha! Pod szkołą już stał autobus i Gala Karpowna machała ręką z otwartych drzwi. Klasa siedziała ze spłaszczonymi o szyby nosami. — Ty, Powilichin, zawsze wpadasz na ostatnią chwilę — wystartowała z pół obrotu Gala Karpowna. — Ty i Chromy, dwaj tacy szpeniole… — Przecież się nie spóźniłem — zaoponował, przekonany słusznie o swojej racji Ruśka. — A ja tyle razy powtarzałam: przychodzimy piętnaście minut przed rozpoczęciem lekcji! Dzwonek jest nie dla was, a dla nauczyciela! — i jeszcze coś w tym samym duchu. Ruśka ominął ją, milcząc, po nawietrznej i ruszył przejściem, szukając dla siebie miejsca. Nie łudził się, że usłyszy coś nowego. — Ksywa jest? Nie ma Ksywy. Do widzenia — mruknął niezbyt głośno, ale tak, by go usłyszeli. Maszka Pozdniakowa, sąsiadka z podwórka i z dziennika, parsknęła cichym śmiechem. — Koło ciebie jest wolne? — zapytał Ruśka. — Siadaj — powiedziała Maszka. — On i tak nie przyjdzie. — Skąd wiesz? — Bo ja wiem wszystko. Na przykład, wiesz dokąd jedziemy? — No? — Do Kremla. — Jak to — do Kremla? Mówili wczoraj, że do teatru… — A ty, głuptasie, uwierzyłeś? — Chyba ci przyleję! — zagroził Ruśka. — No to jak sobie chcesz — obraziła się Maszka, choć to nie ona powinna czuć się urażona. — Proszę bardzo — dookoła pełno wolnych miejsc… — Poczekaj. A po co jedziemy do Kremla? Co tam się robi? — A ty nie wiesz? — Czego? — Czego, czego… Nie słyszałeś nigdy, czy co? — Słyszałem — przyznał niechętnie. — Ale to wszystko jakoś… nie tak… Mama opowiadała: ich wozili z całą pompą, wybierali najlepszych… Wręczali kwiaty, składali meldunki . — Ludzie mówią, że wszystkich wożą, tylko nie pozwalają o tym mówić — szepnęła Maszka i odwróciła się gwałtownie. — O czym wy mi tu szepczecie? — Obok nich zmaterializowała się Gala Karpowna. — Miliony razy mówiłam, że szeptanie jest niewłaściwe, chcesz coś powiedzieć — mów głośno, do wszystkich. — O tam, Chromy idzie — głośno i do wszystkich powiedział Ruśka. Tolik Chromy — to jego prawdziwe nazwisko, bo przezywali go Kula — wyskoczył zasapany do autobusu. — Tylko na ciebie czekamy — powiedziała Gala Karpowna. — Czterdzieści osób na ciebie jednego czeka! — Czy ja się może spóźniłem? — zdziwił się Tolik. — Nijak nie mogę dopasować się do tych tramwajów. — Będziesz się tłumaczył przed dyrektorem — powiedziała Gala Karpowna. — To co, nie ma Połubojarinowa, jest chory i nie ma Stelli Mendelson… — Gala Karpowna zacisnęła wargi. — Kierowco, jedziemy! Tolik walnął się na wolne miejsce, akurat po drugiej stronie przejścia od Ruśki. Rozpiął teczkę, wyjął klaser i puścił do Ruśki oko. Ruśka uniósł się lekko. Gala Karpowna akurat odwróciła się i mówiła coś do kierowcy — skoczył przez przejście. — O, jak obiecałem… — zaczął Tolik, ale Ruśka przerwał: — Wiesz, dokąd jedziemy? — No — dokąd? — drgnął Tolik. — Do Kremla… — Ruśka poczuł się trochę skonfundowany na widok lęku Tolika. — Jak to tak… mnie nie wolno… Ja przecież już tam byłem… — wyszeptał Tolik. — Dlaczego nie powiedzieli tego wczoraj? Ja byłem na wiosnę, nie wolno mi teraz… — Powiedz to Gali — zaproponował Ruśka. — Nie zwolni… a jeszcze zgłosi do pracy mamy i koniec… Och, ależ ze mnie… osioł, a tak nie chciałem iść, myślałem: żeby tak nogę złamać… — To ty tam byłeś? — zapytał szeptem Ruśka. — Przecież ci mówię — na wiosnę, jak byłem w tamtej szkole… — Słuchaj, a co tam jest? Tolik nie odpowiadał, patrzył gdzieś w bok. — No co? Czego wszyscy tak się boją? — Sam zobaczysz… a nikt się nie boi… tylko tak… nie wiem. Naprawdę nie wiem. Oprowadzają, pokazują wszystko… Nacz–armatę, Nacz–dzwon… Obrazy różne, szable, pistolety stare… no i to… — Jego też? — No… Słuchaj, Ruśka, jak chcesz, oddam ci swoje znaczki i powiem ci, co mi jeden duży chłopak powiedział, a ja za to będę się za ciebie przez cały czas chował? Bo ty jeszcze nie byłeś, ty możesz, a ja już byłem… — Dobrze. A co ci opowiadał? — Znaczy się tak. Kiedyś dawno on zmarł — czy tak u jakby zmarł… i ci, co przy nim byli, towarzysze walki — postanowili: zachować należy jego ciało, zrobić mumię ?(j wystawić ją w muzeum, żeby wszyscy widzieli i wiedzieli, jakim był. No to, tego… zrobili mumię, a potem przyszedł do nich jeden mag i powiada: jak chcecie, to jago… S tę mumię, znaczy się, ożywię? A ci towarzysze, bez niego I sami nie wiedzą, co robić i powiadają: chcemy. No to mag ‘ ożywił. Potem różne rzeczy się działy… — Znowu coś szepczecie? — naskoczyła na nich Gala Karpowna. — Ile razy już mówiłam: nie wolno szeptać! Chcesz coś powiedzieć — wstań i powiedz głośno! Powilichin, a kto ci pozwolił się przesiadać? Natychmiast wracaj na miejsce! — No to jak — dogadaliśmy się? — bezgłośnie, samymi wargami zapytał Tolik. Ruśka skinął głową. Długo czekali, zanim wpuszczono ich do Czerwonego Kręgu — sprawdzano jakieś papiery podane przez kierowcę, potem coś jeszcze. W końcu do autobusu weszła gruba baba w czarnej skórzanej kurtce z żelaznym pentagramem na rękawie i naganem za pasem. — Urodziwa ta nasza młodzież! — powiedziała, przyglądając się klasie. — Nasza przyszłość! Jedziemy, kierowco… Kiedy autobus przecinał Czerwony Krąg, Ruśka nagle poczuł zimno. Zerknął na Maszkę: Maszce trzęsły się wargi. Ale numer… Autobus skręcił w prawo i Ruśka zobaczył Kreml — w całej jego okazałości: czerwone ze złotem mury, sześciokątne tarcze z brązu na blankach, wieże z żelaznymi pentagramami na szpilach — i połyskującą w promieniach słońca, delikatną jak koronka złotą sieć — od uroku, rozciągniętą między wieżami… — Ale cool! — wykrztusił zachwycony Ruśka. — Tę sieć moja babcia wiązała — powiedziała Maszka. — Nie sama, rzecz jasna… Przed autobusem otworzyły się wrota, autobus minął je, wrota zamknęły się za nimi. — Wychodzimy i ustawiamy się! — poleciła baba z naganem. Na zewnątrz mocno pachniało kadzidło: trzej mężczyźni, w takich samych, jak gruba baba, skórzanych kurtkach, chodzili dokoła autobusu, machali kadzielnicami i szeptali jakieś zaklęcia. Dzieciaki dreptały w miejscu, rozglądały się. — Ustawiamy się, ustawiamy! — ponaglała ich baba. — Czy w szkole was już niczego nie uczą? W końcu klasa ustawiła się w rządku, Gala Karpow — na biegała za ich plecami, tupiąc jak jakieś hałaśliwe widmo. — Kto ma jakieś magiczne przedmioty, amulety, talizmany — oddać! — zażądała baba. — Potem to, co wolno nosić — zostanie wam zwrócone. — Ja mam to… — powiedziała Maszka, pokazując kawałek bursztynu. — Ja też mam — Garik Abowian oddał kamyczek z dziurką. — Ja mam… I ja… — klasa oddawała broń: małe pentagramy, stare monety, królicze łapki, miniaturowe kościane kotki i słoniki… — I nie wstydzicie się tych zabobonów? — powiedziała z wyrzutem baba. — Przecież do szkoły chodzicie… Dobra, teraz sprawdzimy waszą uczciwość. Fiodor, gdzie jesteś? Nie wiadomo skąd pojawił się, ubrany w wojskowy mundur, garbus z wypchaną małpką na ramieniu. Ruśka zmartwiał: no to klapa… Będę rżnął głupa, postanowił, przecież mnie nie zbiją… Garbus wolno szedł wzdłuż szeregu, coś do siebie szeptał i chichotał. Doszedł do Ruśki i nagle zatrzymał się, jakby węsząc. Rozległ się słaby chrzęst, jakby na rzece pękał lód — to jego małpka uniosła powieki i zaczęła prostować przyciśniętą do piersi łapkę. Cienki czarny palec wycelował poniżej podbródka Ruśki. Zwalił się na niego strach tak olbrzymi, że chłopiec przestał odczuwać własne ciało, a ono stało się obce i miękkie, jak z waty. Żeby się tylko nie zsikać… Może by nawet upadł, ale ktoś go z tyłu podtrzymał, obszukał i — oczywiście — znalazł sznureczek. — Co to jest? — Zawisła nad nim baba. — Co to jest, pytam się ciebie? — Sznu — sznureczek… — Sznureczek? A co za sznureczek? — Ład… ładny… — Ja ci dam — ładny! Jedwabny sznureczek z siedmioma syjońskimi węzełkami! Wiesz przynajmniej, co to jest? — Nie… nie wiem… — Nauczycielka! — baba wezwała Galę do siebie, potrząsając ręką ze sznureczkiem — trzymała go dwoma palcami, z obrzydzeniem, jakby to była glista. — Nauczycielko! Dlaczego pani dzieci nie mają pojęcia o podstawowych sprawach? I w tym momencie Gala Karpowna zadziwiła Ruśkę. — Przepraszam — powiedziała. — Szkoła otrzymuje wykaz przedmiotów, których noszenie jest zabronione. O ile wiem, to tego przedmiotu w tym wykazie nie ma. Dlatego pretensje proszę kierować do instancji decydujących, a nie do szkoły i nie do uczniów. Baba poburczała jeszcze trochę dla porządku i odeszła, zabierając ze sobą zakazany przedmiot, i nikt nie domyślił się, że sznureczek ten odwrócił uwagę małpki od Ruśkinego swetra… — Gdzieś ty wziął to świństwo? — z nienawiścią, patrząc gdzieś obok, syknęła Gala Karpowna. — Znalazłem… — Ruśka powoli zaczynał wyzbywać się brzemienia strachu. — Co ty mi tu kłamiesz — znalazłem… — Prawdę mówię… przysięgam… Na Lenina przysięgam. .. — szepnął Ruśka. Mówiąc to złożył na krzyż palce lewej ręki. Zadziałało i piorun nie poraził Ruśki. Długo oprowadzano ich po Kremlu, pokazując wszystko, co było do pokazania. Przy Nacz– dzwonie Tolik się gdzieś zgubił, ale go znaleziono i przyprowadzono z powrotem. Potem przewodnik opowiadał bardzo ciekawe rzeczy o Nacz–armacie. Nacz–armatę odlał znakomity rosyjski mistrz Andriej Czochow wiele lat przed urodzeniem Iljicza, ale specjalnie po to, by chronić wodza przed zakusami złych ludzi. Zwykłymi pociskami armata nie strzela, bo i nie do tego jest przeznaczona, ale jeśli ktoś zamyśli coś złego przeciwko Iljiczowi, to Nacz–armata natychmiast spopieli nędznika magicznym płomieniem… Ruśka pomyślał sobie, że w takim razie, co to za historia z tą Kapłan? Ale nie odważył się zapytać. — A teraz chodźmy — Iljicz czeka na was — powiedział przewodnik z szerokim, nieruchomym uśmiechem. Klasa ustawiła się parami i została doprowadzona do drzwi w dużym domu. Przed drzwiami stali wartownicy w wysokich hełmach. Przyjęli postawę „na baczność” i nie poruszyli ani jednym mięśniem, póki klasa przechodziła obok nich. Za grubymi drzwiami czekali ludzie w skórzanych kurtkach. — Idziemy, dzieci — powiedziała inna baba, podobna w jakiś sposób do tej poprzedniej, ale jednocześnie zupełnie inna: chuda, z długim nosem. — Nie hałasujcie, nie gadajcie, nie zadawajcie pytań sami. Jeśli Iljicz zapyta — odpowiadajcie pojedynczo, ja pokażę, kto ma odpowiadać. Iljicz będzie was częstował cukierkami — nie wolno brać więcej niż dwa. Nie napychajcie ust cukierkami — to nieładnie. Po spotkaniu dostaniecie w stołówce obiad. Jeśli ktoś chce do toalety, niech idzie teraz, o tam — pokazała ręką. Połowa klasy skorzystała z propozycji. — Mogę o coś zapytać? — rozległ się czyjś głos. Ruśka zerknął zezem: to był Wieńka Stiepanow, na oko taki cichy okularnik… — Pytaj, chłopczyku — przyzwoliła wielkodusznie baba. Nie wiedziała ona, kto zacz, ten Wieńka. — Stiepanow! — ostrzegawczo ryknęła Gala Karpowna, ale było już za późno… — A czy to prawda, że Krupska się otruła? Baba wyglądała, jakby dostała w łeb pałą. Zamarła, przygarbiła się, potem wolno wyprostowała się, odrzuciła głowę do tyłu jak kobra, i całym ciałem odwróciła się do Wieńki. — Coś ty, chłopczyku — powiedziała miodowym głosem. — Nadieżda Konstantinowna zmarła z powodu zapalenia płuc i wszyscy bardzo się tym zasmucili, a Iljicz najbardziej… A dlaczego zapytałeś? Ktoś ci to powiedział, tak? Kto to był? — W tramwaju usłyszałem — powiedział Wieńka. — Dwaj staruszkowie się pokłócili, jeden powiedział to do drugiego. — Ach, czego to ludzie nie mówią podczas kłótni! — westchnęła baba. — Nigdy się, dzieci, nie kłóćcie. A pani, nauczycielko, radzę zwrócić szczególną uwagę na tego chłopczyka. Może nawet warto by go pokazać jakiemuś dobremu lekarzowi… Klasa weszła na piętro. Przy dwuskrzydłowych drzwiach, obitych niebieską skórą z wytłoczonymi na niej pięcio–, sześcio– i siedmioramiennymi gwiazdami, znakami jednorożca i jeszcze jakimiś innymi, jakich Ruśka nigdy wcześniej nie widział, stali zupełnie dziwaczni wartownicy: rycerze w zbrojach, trzymający obnażone miecze w rękach. — Ustawcie się, ustawcie — krzątały się Gala Karpowna, baba z nosem i jeszcze jacyś inni ludzie. Klasa ustawiała się, ale ciągle jakoś nie tak. W końcu baba, która najwyraźniej wszystkim tu dyrygowała, dała sygnał: — Wchodzimy! Rycerze z brzękiem i chrzęstem pochylili się i chwycili klamki. Niewidoczna orkiestra zagrała marsz. Drzwi otworzyły się i klasa zaczęła wolno wlewać się do pokoju. Panował w nim półmrok. Widać było wielkie biurko, biblioteczki, kanapę, kilka krzeseł. Przy biurku siedział człowiek i coś pisał, maczając pióro w kałamarzu. Nie zwrócił uwagi na wchodzących. W końcu wszyscy weszli, znieruchomieli i zapanowała taka cisza, że słychać było szurgot pióra o papier. — Włodzimierzu Iljiczu! — miodowo zagadnęła baba. — Goście przyszli, uczniowie, prymusi! Człowiek odłożył pióro i wolno wyprostował się. Bardzo był podobny do wszystkich swoich portretowi rzeźb, wiszących i stojących wszędzie wokół, a jednocześnie jakoś różnił się od nich, i Ruśka pomyślał, że rację miał wujek Kostia, kiedy mówił do ojca — a Ruśka podsłuchał niechcący — że fotografują i rzeźbią innych ludzi, specjalnych aktorów, żeby uniknąć uroku… Skóra człowieka przy biurku dziwnie lśniła, patrzył na klasę też dziwacznie: jakby zupełnie nie potrafił zrozumieć, co to za ludzie i co tu robią. Baba z długim nosem ustawiła się obok niego, odwróciła się do klasy, a Iljicz od razu uśmiechnął się chytrze, puścił oko, a może tylko zmrużył oczy — Ruśka nie dojrzał tego dokładnie — i szybko wstał z krzesła. — Problem kultury nie może być rozwiązany tak szybko, jak zadania militarne czy polityczne — mocno grasejując, powiedział Iljicz. Na słuchaczy patrzył tak, jakby sam stał na trybunie, a oni u jego stóp. — Nie możemy zatrzeć różnic między klasami przed całkowitym wprowadzeniem komunizmu. Nie potrzebujemy wkuwania, ale musimy rozwinąć i udoskonalić pamięć każdego uczącego się znajomością podstawowych faktów, inaczej komunizm przekształci się w pustkę, stanie się pustym szyldem, komunista będzie zwyczajnym chwalipiętą, jeśli w jego świadomości nie będą przeanalizowane wszystkie podane fakty. Tu jesteśmy bezlitośni, i tu nie możemy pójść na żadną ugodę czy kompromis. Musimy o tym pamiętać, kiedy, na przykład, prowadzimy rozmowy o kulturze proletariackiej Stara szkoła byłą szkołą nauki, zmuszała do przyswajania całej masy niepotrzebnych, zbędnych, martwych faktów, które zaśmiecały umysły i przekształcały młodych ludzi w zunifikowanych na wspólną modłę urzędników. Teraz oni widzą: Europa tak się podzieliła, imperializm doszedł do takiego punktu, że żadna burżuazyjna demokracja nie uratuje tego, co tylko władza radziecka może uratować. Lud pracujący sięga po wiedzę, ponieważ jest ona mu niezbędna do zwycięstwa. To jest najważniejsze. Mówimy: naszą sprawą w dziedzinie oświaty jest walka o pokonanie burżuazji, otwarcie głosimy, że szkoła poza życiem, poza polityką — to kłamstwo i oszustwo. To pokolenie, które teraz ma piętnaście lat, zobaczy na własne oczy społeczeństwo komunistyczne i samo będzie budowało to społeczeństwo! Pierwsza zaczęła klaskać Gala Karpowna, za nią — cała klasa. Ruśka walił w dłonie „łódeczką” — to znaczy palcami prawej ręki w rozluźnioną dłoń lewej; dźwięk powstający w ten sposób był głośny i gwałtowny, jak wystrzał. Za jego plecami Tolik klaskał „wianuszkiem” — to daje jeszcze większą siłę głosu, ale dźwięk jest przygłuszony. Ruśkę ogarnęło jakieś dziwne rozczarowanie — wszystko, co tu się odbywało, co przeżywał on i cała reszta, było jakieś takie zwyczajne, rzeczowe… i zupełnie niepojęte. Dlaczego o tym nikt nie chce mówić, dlaczego tak zdenerwowała się mama i czego boi się Tolik… Iljicz usiadł, jakimś dziwnym ptasim ruchem wyjął z szuflady biurka ogromne pudło cukierków, znowu chytrze zmrużył oczy. — Życzenie porozmawiać z narodem mam zawsze — oświadczył. — Częstujcie się, nie wstydźcie. Ciekawa jest teraz nauka w szkole? — Ty, dziewczynko — baba z ogromnym nosem wskazała palcem Maszkę. — Ciekawa, Włodzimierzu Iljiczu! — wrzasnęła Maszka. — Uczymy się języka rosyjskiego i literatury, matematyki i geografii, fizyki i chemii, rysunków, śpiewu i wuefu! Ze wszystkich przedmiotów nasza klasa ma same pozytywne oceny! — I śpiewu się uczycie? — zmrużył oczy Iljicz. — A jakie pieśni śpiewacie? — Rewolucyjne, Włodzimierzu Iljiczu! — Maszce aż załamał się z wysiłku głos. — I o naszej ukochanej partii! — A żadnych dziecinnych piosenek nie śpiewacie? Ja, pamiętam, śpiewaliśmy… nie, zapomniałem… Częstujcie się cukierkami, bierzcie! Zapomniałem piosenkę… Wszyscy zaczęli zbliżać się do niego i brać cukierki. Ruśka też podszedł i wziął. Cukierki były wspaniałe, przełknął swoje dwa w jednej chwili i nagle usłyszał, jak za plecami westchnął nie, przeciągle chlipnął Tolik. — Idź, weź — powiedział Ruśka. — Smaczne jak nie wiem co. — Nie — powiedział Tolik. — Jak chcesz, to ja ci przyniosę — zaproponował Ruśka. — Nie — słabym głosem zaoponował Tolik. — Ty też… nie bierz… Długonosa baba zerknęła na zegarek. — Koniec, dzieciaki — powiedziała. — Czas Włodzimierza Iljicza jest niezwykle cenny dla kraju i dla nas wszystkich, pożegnajmy się z nim, do widzenia Włodzimierzu Iljiczu! — Do widzenia, do widzenia — zaczęli mówić wszyscy i kierować się do wyjścia. — Trzymaj mnie… — szepnął Tolik i zawisł na rękawie Ruśki. Ruśka wczepił się w pas Tolika, rozejrzał się — kto może pomóc? Gala Karpowna była daleko, podskoczył Romka Żarikow, razem z Ruską podchwycili Tolika pod ręce i poprowadzili do wyjścia. Iljicz — Ruśka zdążył zauważyć — już siedział jak na początku wizyty i skrobał piórem po papierze. I nagle Ruśka poczuł nieprzepartą chęć, żeby coś się wydarzyło… żeby Iljicz pokazał klasie „kozę”… Obejrzał się jeszcze raz i zdrętwiał: Iljicz, nie odrywając się od pisania, uniósł lewą rękę, wyprostował wskazujący i mały palec — i bodnął powietrze… W korytarzu źle poczuła się również Maszka. Facet w mundurze pod białym kitlem wziął ją na ręce i zaniósł na kuszetkę. Tolika posadzili obok, cały był siny i oddychał ustami. Nie wolno tak się przejmować, gdakała Gala Karpowna. Popatrzyłabyś na siebie, pomyślał Ruśka. — Odetchnęliście? — zapytała baba z dużym nochalem. — Zapraszam do stołówki. Dostaniecie obiad z trzech dań, kto będzie chciał dokładki, niech poprosi kelnerkę. — Dojdziesz? — cicho zapytał Ruśka Tolika. Tolik zamruczał coś w stylu, że da radę i dojdzie. Ha, pomyślał Ruśka, kiedy prowadzono ich korytarzem, żebym sam się nie wygrzmocił! Stopy były ciężkie jak odważniki i zupełnie nie chciały odrywać się od podłogi. Wszyscy tak szli: szorowali stopami po podłodze i wlekli się chwiejnie. Maszkę za nimi wszystkimi prowadził, podtrzymując, ten wojskowy w białym fartuchu. Na spotkanie klasie nadeszła dziwna para: garbus, który sprawdzał uczciwość dzieciaków, a z nim szedł gibki szczupły mężczyzna w miękkim szarym garniturze, okrągłolicy i wypukłooki. Przechodząc obok, mężczyzna ów powiedział do garbusa: „Podjadł nasz kochaniutki. Popatrz, Fiodor, z paróweczek zostały tylko skórki…” — na co garbus zasyczał i nerwowo się rozejrzał. — Widziałeś? — wyszeptał Tolik. — Kogo? — nie zrozumiał Ruśka. — Coś ty, nie wiesz, kto to był? — Który? — No przecież nie ten garbaty. — Nie. A kto to? — Przecież to koci bóg! Ruśka obejrzał się, ale w korytarzu już nikogo nie było. W stołówce posadzono ich przy ośmioosobowych stołach, i kelnerki w białych fartuszkach i czepeczkach zaczęły nalewać zupę. Zupa była strasznie smaczna, tylko za gorąca. Na drugie danie było też coś smacznego, ale jak się to nazywało, Ruśka nie wiedział. Potem podano kompot i lody. Lody Ruśka już ledwo dłubał, zasypiając przy stole. Koci bóg, myślał, ale numer… W autobusie Ruśka zasnął. Zbudziła go Gala Karpowna. Okazało się, że wszyscy byli dowożeni do domu, a nawet więcej — jutro mogli na lekcje nie przychodzić, i nawet jeszcze więcej — mama albo tata mogą jutro nie iść do pracy, o — masz talon na wypoczynek, przekaż im… Ruśka nie pamiętał, jak dotarł do łóżka. Spał, a śnił mu się nie wiadomo dlaczego koci bóg, że niby długo i starannie splata amulet, nakłada go na szyję, ogląda się przez ramię, chytrze mruga i robi Ruśce „kozę”. Co on powiedział? Parów… pielegniaweczek?. Pielęgniaweczki? Co to są pielęgniaweczki? Trzeba zapytać… Potem przyśniła mu się mama, siedziała przy stole i płacząc, wbijała szpilkę w jakiś papierek. Mama bardzo się bała, ale mimo to wbijała tę szpilkę i wbijała. Potem spaliła papierek. Mamo, zawołał Ruśka, ale zamiast mamy podszedł koci bóg i powiedział: „Bądź dumny, teraz ‘ jesteś prawdziwym pionierem. Dlaczego pionierska chusta »jest czerwona, wiesz?” „To jest kolor krwi przelanej — powiedział Ruśka i wystraszył się czegoś. „Słusznie, powiedział koci bóg, patrz…” Ścisnął chustę i zaczęła z niej kapać krew. Mamo, zawołał znowu Ruśka, otwórz, otwórz oczy, powiedziała mama, szybciej otwórz! Ruśka otworzył. Nad głową paliła się osłonięta gazetą lampa, a przy stole siedział ojciec i ciocia Luba, mama Maszki. — Chcesz pić? — zapytała mama. — Pić… — powiedział Ruśka. — Tak, chcę. — Już… — Mama nalała z czajnika przegotowanej ostudzonej wody, podniosła do ust Ruśki. Ruśka chciwie wypił. — Rusłancziku — zapytała ciocia Luba. — Jak się czujesz, skarbie? — Dobrze… — odpowiedział Ruśka. — Tylko głowa mnie boli… i mdli mnie wszędzie… — A Maszeńkę zabrali do szpitala — powiedziała ciocia Luba. — Tak z nią źle było, tak źle… — Ruśka to nasz zuch — powiedział tata. — To kawał chłopa… — Wszystko będzie dobrze, Luba — powiedziała mama. — To się zdarza… — Tak, będzie dobrze, oczywiście… Czy ja wątpię? Nagle coś zgrzytnęło, mama poderwała się z okrzykiem. Ojciec, pomrukując ze złością, wstał, strząsając z dłoni odłamki szkła — i nagle pojawiły się kapiące bardzo szybko kropelki krwi. — To nie ja! — zawołała wystraszona ciocia Luba. — Pewnie, że nie ty. — Ojciec, trzymając dłoń jak wypełnioną po brzegi filiżankę, podszedł do zlewozmywaka. — Marna z ciebie wiedźma… Mama pomogła mu przepłukać dłoń wodą, założyła opatrunek z czystego gałganka. — Może przejdziesz się do szpitala? — zapytała. — Zrobią ci zastrzyk. — A tam — machnął ręką ojciec. — Zagoi się na mnie, jak na psie. — Pójdę już — powiedziała ciocia Luba. — Dobrze mi tu z wami, ale… — Gdzie się śpieszysz? — zapytała mama. — Co tam będziesz sama robiła? — Położę się spać. Jutro z rana — do szpitala, krew oddam dla Maszeńki… — Posłuchaj, Luba — powiedział ojciec. — Jeśli będą i potrzebni dawcy, to ja pogadam z chłopakami. Nie krępuj się, tylko powiedz. — Dziękuję, Pietia. Powiedzieli, że na razie wystarczy… Wyszła. Ojciec nalał sobie herbaty do nowej szklanki. Przez opatrunek przebijała jasnoczerwona plama. — Dawaj, poczaruję — powiedziała mama. — Krew zatrzymam, a i zagoi się szybciej. — Chcesz mnie do pracy jutro posłać? Żartuję, żartuję. Ruśka, co ci jest? — Nic — powiedział Ruśka. — Po prostu patrzę. Następny dzień był długi i nudny. Ruśka trochę czytał, trochę grał z ojcem w warcaby… Ale przez cały czas czuł się jakiś zamulony, ni to chciało mu się spać, ni tylko położyć i odwrócić się do świata plecami. Przed wieczorem ojca zaczęła boleć ręka, doczekał się powrotu mamy i poszedł do szpitala. Mama usiadła i zaczęła obierać ziemniaki, a Ruśka leżał i patrzył na nią. Przypomniał mu się nie wiadomo dlaczego koci bóg, jak wiązał amulet, nakładał go na szyję, oglądał się przez ramię… — Mamo — powiedział Ruśka. — A wiesz co, ja tam pomyślałem sobie, żeby on pokazał „kozę” — i on mi ją pokazał… Mama zrozumiała wszystko od razu. — Mówiłeś komuś? — zapytała szeptem. Miała sine wargi. — N–nie… — odparł wystraszony Ruśka. — To nie mów nikomu i nigdy! — Mama nagle znalazła się przy Ruśce, objęła go za ramiona. — Nikomu i nigdy! Nawet tacie! Zapomnij o tym! Zapomnij na zawsze, żeby nikt i naprawdę nikt… Bo inaczej wszyscy tego pożałujemy: i ty, i ja z tatą, wujek Kostia z ciocią Walą, ich Żenieczka i Oksanka… Rozumiesz mnie? Rozumiesz, tak? — Rozum–miem… — szepnął Ruśka i nagle rozpłakał się. — Mamo, mamo… — Jestem twoją mamą i jestem przy tobie! Och, Boże mój, co za nieszczęście, co za nieszczęście… Przyszedł ojciec, powiedział, że oczyścili mu ranę, posmarowali jakąś maścią i dali zwolnienie do końca tygodnia. — A wyście się pokłócili czy co? — zapytał podejrzliwie, przyjrzawszy się zaryczanym twarzom Ruśki i mamy. — Nie, wszystko w porządku — powiedział Ruśka. — Zagramy w warcaby? Zasiedli do szachownicy i ojciec przerżnął cztery partie pod rząd. — Boli ręka, co? — zapytał ze współczuciem Ruśka. — A czy to ból? — powiedział ojciec dziwnym tonem. — To nie jest ból… — Mężczyźni, kolacja! — zawołała mama. — Idź — powiedział ojciec — mama cię woła… Ruśka wrócił do szkoły po trzech dniach. Maszka przeleżała tydzień w szpitalu, potem jeszcze tydzień w domu i, w końcu, zjawiła się w szkole — blada i chuda A Tolik ciągle nie przychodził i nie przychodził, a wreszcie Gala Karpowna powiedziała, że przeniósł się z powrotem do swojej starej szkoły. Nikt nie wiedział, gdzie Tolik mieszka, nic też nie wyszło z pomysłu Ruśki, żeby pojechać to tamtej szkoły i oddać znaczki, i takie tam… Wieńka zaczął chorować często i w końcu rodzice zabrali go ze szkoły. I tak się to wszystko skończyło. Tłumaczyli Ewa i Eugeniusz Dębscy Andriej Stolarow „MUMIA” 1 Nieprzyjemności często wynikają z drobiazgów. Dla mnie historia ta zaczęła się, gdy w pewien majowy wieczór 1993 roku, o zmierzchu, przy schodzeniu z peronu stacji w Łobni, zaczepił mnie jakiś mężczyzna. Właściwie to znałem go: Kamieniecki, taki a taki okręg wyborczy, niezależny deputowany, jeśli słowo „niezależny” nie wywołuje u was uśmiechu na twarzy, w modnym szarym płaszczu z guzikami na pagonach, białej koszuli, z trzy — kolorowym „rosyjskim” krawatem, a na głowie — demokratyczną rogatywką, jak u mera Moskwy. Niektórzy deputowani już wtedy zaczęli nosić podobne rogatywki. Muszę zaznaczyć, że zauważyłem go jeszcze w kolejce elektrycznej. Słabo się znaliśmy, kandydowaliśmy w wyborach w różnych okręgach i dlatego do nienawiści, jak u byłych rywali, właściwie między nami nie doszło. W Radzie Najwyższej niczym szczególnym się nie wyróżniał. Cały ten rok, kiedy kraj aż kipiał i bulgotał, kiedy lawina namiętności wylewała się z telewizorów, kiedy zapalały się i w tym samym momencie gasły gwiazdy mówców, spędził gdzieś na dalszym planie, w korytarzach Białego Domu. Stojącego przed mikrofonem na mównicy w Dumie, wydaje mi się, że go nie widziałem. Nasze drogi nie przecinały się. Znajomość ograniczała się do zwykłego ukłonu. Zdziwiło mnie tylko to, że wbrew zwyczajowi, nie używał samochodu. Ja tak samo, prawdę mówiąc, nie cierpiałem samochodów. Kryje się w nich, według mnie, jakieś samozadowolenie. To kapryśne, urodziwe agregaty, pożerające czas i siły. I tym bardziej były nie na miejscu w tej romantycznej epoce: chociaż, kiedy walczyliśmy z partyjnymi przywilejami, niezwłocznie po odniesieniu zwycięstwa, sami rozsiadaliśmy się w służbowych samochodach. Mimo wszystko, czułem się niezręcznie. I teraz, po niespodziewanej i przerażającej śmierci Gierczyka, po nocy spędzonej w lesie, gdzie z nieludzkim chrup! chrup! chrup! trzeszczały zeszłoroczne szyszki, a czyjeś ręce wyciągały się do mnie zza pnia sosny, po dziwnych i pełnych grozy wydarzeniach, które prawie że zalały stolicę, jeśli tylko zatrzymuję się w Moskwie na dłużej niż zwykle, obowiązkowo biorę na postoju przed dworcem taksówkę (sama jazda to jeszcze nie wszystko), płacę podwójną stawkę i po paru minutach kręcenia się po różnych uliczkach, wy siadam przed samą furtką domu. Łobnińscy przedsiębiorcy zdążyli się już przyzwyczaić do tego mojego dziwnego zachowania. Podejrzewam, że uważają mnie za nieszkodliwego półgłówka. W swoim rewirze momentalnie pozbywają się niewygodnych osób. Ścieżką, skrzypiącą żwirem, przechodzę szybko przez sad i po przekręceniu klucza, zamykam wszystkie okna w domu. Moja Halina wymyśla mi, chociaż wcale nie przynoszę ze sobą ciągnącego się od grządek i kwietników zapachu ziemi. To znaczy, może nawet żadnego z tych zapachów nie ma — a pachnie tylko płomykami, które każdej wiosny sadzimy w niewyobrażalnej ilości, świeżą trawą, którą w ciągu dnia koszą sąsiedzi, gorzkim i gryzącym dymem, dlatego, że przez cały czas pali się tutaj jakieś śmieci. A dopiero bliżej nocy wyczuwa się aromat kwitnącego tytoniu — delikatne i białe, cukrowe kwiatki — dzwoneczki zaczynają świecić w półmroku. Wydaje się, że wystarczy oddychać i cieszyć się. Ale ja mimo wszystko wyczuwam, że pachnie tylko ziemią — jej martwą wilgocią, chłodem, wydobywającym się z gliniastej głębi. Łapie mnie wtedy dreszcz i szybko zapalam papierosa, żeby odpędzić ten nieprzyjemny zapach. Krótko mówiąc, z Kamienieckim prawie się nie kontaktowaliśmy. I dlatego byłem trochę zaskoczony, kiedy już przy samym zejściu z peronu, nagle mocno, jak przełożony, chwycił mnie za rękę i z powagą w głosie powiedział, że musimy pogadać. Zresztą wtedy zrozumiałem, że się pomyliłem. Mężczyzna, który podszedł do mnie, wcale nie był deputowanym, z takiego a takiego okręgu, Nikołajem Kamienieckim. Tylko zewnętrznie, prawdę powiedziawszy, ale za to bardzo był do niego podobny. Później, odnosząc się już do tej sprawy poważniej, zbierając wszelkie możliwe materiały i dosłownie krok po kroku odtwarzając szczegóły naszego pierwszego spotkania, w jakimś momencie uświadomiłem sobie, że podobieństwo do Kamienieckiego było dla niego sposobem maskowania się: Kamieniecki także mieszkał w Łobni (jakieś dwie albo trzy ulice ode mnie), zdarzało się (zresztą, rzadko), że jeździł do domu kolejką elektryczną, więc teoretycznie powinniśmy byli się znać. Nie mogło być nic dziwnego w tym, że dwaj deputowani, którzy się spotkali, chcieli przez chwilę o czymś porozmawiać. Jeśli ktoś nas śledził, to właśnie tak mogło to wyglądać z boku. Nie miało żadnego znaczenia, że prawdziwy Kamieniecki przebywa w tym czasie w swoim mieszkaniu, zapewne je kolację, ogląda telewizję i ani trochę nie podejrzewa, że ma swojego sobowtóra. To był profesjonalista najwyższej klasy. Jednak zrozumiałem to wszystko dużo później, a wtedy tylko zadrżałem z powodu nieprzyjemnego złudzenia i uwalniając rękę, dość chłodno spytałem, o co właściwie chodzi. Miałem swoje powody, żeby zachowywać się tak chłodno. Wchodziłem wtedy w skład parlamentarnej Komisji, nieoczekiwanie będącej skupiskiem najróżniejszych politycznych sił. Rozpatrywaliśmy pewien incydent, który wydarzył się w pewnym mieście na południu kraju. Trzy tygodnie temu odbyła się tam demonstracja miejscowej ludności — całkowicie pokojowa, jak zapewniali przedstawiciele organizacji społecznych, wystąpienie uzbrojonych bojowników, jak podał do wiadomości sekretarz prasowy MSW. Demonstranci nieśli hasła z żądaniem narodowej niezależności (nie było żadnych haseł! Były tylko rozjuszające tłum okrzyki!). Przed budynkiem Miejskiego Komitetu Wykonawczego zaczęły się starcia manifestantów z oddziałami służb porządkowych. Ktoś ze strajkujących, tworzących kolumnę, strzelał do milicjanta albo któryś z miejscowych funkcjonariuszy otworzył ogień. Panika była ogromna: krzyki, wybuchy granatów z gazem łzawiącym. Wiele osób w ten świąteczny dzień zabrało ze sobą dzieci (co jakby potwierdza punkt widzenia organizacji społecznych). Na domiar złego plac, obstawiony półokrągłymi budynkami, posiadał tylko dwa wąskie wyjścia. Nie wiem, kto go tak zaprojektował, prawdopodobnie jakiś stalinowski architekt. I kiedy bezmyślny, przerażony tłum zaczął rwać się na zewnątrz, w obu przejściach natknął się na zwarte szeregi oddziałów specjalnych. Nie było wyjścia. Pierwsza grupa manifestujących była w połowie zabita i rozrzucona dookoła, a kolejne masy ludzi tratowały ciała już przewróconych. Ofiary można było liczyć w dziesiątkach. Regionalna telewizja pokazała reportaż z dwóch szpitali rejonowych, co spowodowało, że centrum telewizyjne z rozkazu władzy zostało zajęte przez OMON. Oddźwięk to miało ogromny. Po szybkim i oszałamiającym dla wielu rozpadzie Związku Radzieckiego, kiedy monstrum, zajmujące szóstą część powierzchni Ziemi, rozsypało się na półtorej dziesiątki niepodległych państw, nadzwyczaj zaostrzyły się problemy także w byłych, autonomicznych republikach. Miejscowe elity rządzące nie chciały niczym dzielić się z Moskwą, z kolei centrum było słabe i sparaliżowane wewnętrznymi sprzecznościami, a nieostrożne słowa ówczesnego prezydenta, wypowiedziane przez niego w Tatarstanie: „Weźcie sobie tyle niezależności, ile chcecie”, jeszcze brzmiały w prasie, odzywając się to tu, to tam, w zależności od sytuacji politycznej. Nadchodziła, zdawało się, druga fala cierpień narodu. Jak pożar w suszarni, wybuchła wojna domowa w Tadżykistanie i dziesiątkami tysięcy uciekała stamtąd ludność pochodzenia rosyjskiego. W republice Czeczenii ogłosił się prezydentem niejaki Dudajew i, na ile mogłem się zorientować, ani moskiewscy politycy, ani miejscowa administracja nie potrafili z tym nic zrobić. Z tym samym Tatarstanem toczyły się teraz zacięte i bardzo trudne rozmowy. A Jakucja, mająca na swoim terytorium praktycznie cały przemysł diamentowy, delikatnie przypominała o kontroli nad wykorzystaniem bogactw narodowych. Chodziło teraz już nie o byłe ZSRR, chodziło o jednolitość Rosji. Wszyscy to rozumieli. Władza centralna nadzwyczaj chorobliwie odnosiła się do każdej zaostrzonej sytuacji na peryferiach państwa. I dlatego, jak dym rozwiało się wspaniałe sierpniowe zwycięstwo. Nie dająca za wygraną opozycja bardzo szybko otrząsnęła się z przegranej tak zwanego GKCP, znowu ‘się odrodziła, skupiła wokół kilku większych figur i z właściwą dla komunistów energią i zdecydowaniem, przepuściła kolejny atak na rząd. To było dla wielu olbrzymim zaskoczeniem. Liderzy puczu jeszcze siedzieli wwiezieniu, gromadzili materiały dla przyszłego procesu sądowego, Generalna Prokuratura Rosji prowadziła śledztwo, a w parlamencie (jeżeli tylko można było nazwać parlamentem ówczesną Radę Najwyższą) znowu rozległy się histeryczne krzyki o narodowej przemianie, o zdradzie interesów państwowych i o natychmiastowej konieczności zmiany obecnego rządu w kraju. Oczywista stała się katastrofalna w skutkach pomyłka prezydenta, który nie zaryzykował, od razu po sierpniowych wydarzeniach, rozwiązania prokomunistycznej Rady Najwyższej ,i ustalenia daty przedterminowych wyborów, teraz już, rzeczywiście prawdziwego parlamentu. W tej sytuacji incydent na południu od razu pojawił się w centrum zainteresowania. W rzeczywistości prawda o tamtejszych wydarzeniach nikogo nie interesowała. Opozycja chciała wykorzystać fakt przemocy wobec rządu, twierdząc, że nie jest on w stanie utrzymać t w kraju nawet względnego porządku, urząd z kolei powoływał się na namiętności, rozbudzane przez opozycję. Wyznaczono pełnoprawnego przedstawiciela prezydenta, żeby poradzić sobie z zaistniałą sytuacją i jednocześnie, po obradach, parlamentarną Komisję Śledczą. I ja właśnie wszedłem w skład tej nieszczęsnej Komisji. Na usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, ze długo i, naprawdę, do znudzenia, odmawiałem podobnych zaszczytów Większość Komisji stanowili przedstawiciele opozycji, jej wnioski, tym sposobem, były już wcześniej ustalone, jeden głos (mój własny) prawie o niczym nie decydował, byłem im potrzebny tylko do zachowania demokratycznych pozorów, a to wszystko, z mojego punktu widzenia, nie miało żadnego sensu, ale tak żarliwie mnie przekonywali, że powinienem, mam obowiązek i w żadnym wypadku nie mogę odmówić, tak pięknie i gorąco mówili o mojej wysokiej, politycznej reputacji, tak naciskali, że w końcu wziąłem głęboki oddech i zgodziłem się. Czas pokazał, że ja miałem rację, a nie moi koledzy z ruchu demokratycznego, ale skoro wziąłem się za tę sprawę, starałem się wywiązać z niej jak najsumienniej. Taki już mam idiotyczny charakter. W rezultacie — po prostu utonąłem w papierowym kołowrocie. Oba moje telefony były rozrywane na części, Gierczyk, mój pomocnik i sekretarz, miotał się między nimi z dziką furią, posiedzenia Komisji odbywały się dwa razy dziennie, a najważniejsze — nieprzerwanym potokiem zjawiali się petenci. Zwracało się do mnie wiele osób, znających prawdę albo myślących (zupełnie szczerze), że ją znają lub przekonanych (także szczerze), że prawda powinna właśnie tak wyglądać. I wszystkiego tego trzeba było wysłuchiwać, rejestrować, odnosić do sprawy i wszystko sprawdzać (z moimi nic nie znaczącymi możliwościami). A na koniec, należało zebrać to do kupy — żeby znaleźć już nie prawdę, nie, tylko po prostu chociaż kilka wiarygodnych faktów. To była piekielna, rozszarpująca wszystkie nerwy robota. Niekiedy, pod koniec dnia, łapałem się na tym, że siedzę za swoim biurkiem, bezmyślnie gapię się w ścianę, a przede mną, jak śnięta ryba, buja się na falach twarz Gierczyka — wargi mu się poruszają, bełkoczą jakieś dźwięki, a ja tylko mrużę oczy i nie rozumiem ani jednego słowa. O wyjeździe na miejsce zdarzeń marzyłem, jak o urlopie. Ale niestety mój wyjazd, Z różnych względów, musiałem cały czas odkładać. Dawał się we znaki czerwcowy upał, Moskwa do stawała zadyszki od ruchu na drogach, chmury gryzącego smogu ciągnęły się po ulicach, radio i telewizja dostały politycznej histerii, wszystko jakby jednocześnie bulgotało i grzęzło, najbardziej zdecydowane apele nie odnosiły żadnego skutku. Wydawało się, że najpierw będzie u nas nie katastrofa, której wszyscy tak się bali, ale jakieś wrzenie, bagno, bolesny, nieodwracalny rozkład — gnicie wszystkich i wszystkiego, co u nas jeszcze zostało. Opowiadam o tych wszystkich okolicznościach tak dokładnie, żeby było jasne, dlaczego wtedy nie zwróciłem uwagi na tego mężczyznę, który do mnie podszedł. Był dla mnie tylko jedną z licznych uciążliwych przeszkód, kolejną osobą oświadczającą, że zna całą prawdę. Tym bardziej, że zachowywał się stosownie do okoliczności: szybko przeprosił i powiedział, że nie zajmie mi dużo czasu, wyjaśnił, że posiada pewne ważne dokumenty i chciałby przekazać mi je osobiście. Odznaczał się tylko pewną stanowczością zachowania. Nie zdążyłem się jeszcze obejrzeć, jak szliśmy już razem ulicą. Po słowach o ważnej dokumentacji pojawiła się u mnie w rękach papierowa teczka, związana tasiemkami. Nie zauważyłem, skąd wyjął tę teczkę i nie pamiętam, w jaki sposób mija podał — po prostu znalazła się nagle w moich rękach, a ja schowałem ją nie do r torby, jakby się logicznie mogło wydawać, ale jak w hipnozie, wsunąłem ją za poły mojego płaszcza. Zajęło mi to więcej niż jedną, dwie sekundy i wątpię, żeby z zewnątrz można było coś zobaczyć. I to chyba wszystko o naszym pierwszym spotkaniu. Nic dziwnego, że pamiętam je dość dobrze. Przeszliśmy razem od stacji do skrzyżowania, gdzie musiałem skręćcie. Było duszno, nad ogrodzeniami zwisały połyskliwe lezie jabłoni. Słońce zachodziło, a czerwone przezroczyste cienie ciągnęły się wzdłuż ulicy. Niewątpliwie, można było potraktować to jako przepowiednię. Chyba tylko ja wtedy tego tak nie odebrałem — po mostku przedostałem się przez kanał ściekowy, gdzie powinny były znajdować się rury, w tym czasie nie bałem się jeszcze ani kanałów, ani żadnych wyrw, ani zapachu świeżo wykopanej ziemi cmentarnej. Za mostkiem mężczyzna znowu złapał mnie mocno za rękę i oznajmił, że za kilka dni odezwie się do mnie: przedstawi się jako Niewolnikow, czy zapamiętam nazwisko? Rzucił mi uważne spojrzenie, uprzedził, że teczki lepiej nikomu nie pokazywać, po czym ukłonił się i momentalnie zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Ciekawe, że właśnie jakby zupełnie się rozwiał — nie poszedł z powrotem na stację i nie skręcił w jedną z bocznych uliczek, po prostu był, a po chwili już go nie było. To, zapewne, także świadczyło o jego wysokim profesjonalizmie. Zresztą, wszystkie te szczegóły zauważyłem znacznie później. A wtedy tylko wzruszyłem ramionami i ruszyłem w kierunku domu. Nie usłyszałem wówczas w jego głosie złowieszczego brzmienia losu — powoli zjadłem kolację, obejrzałem prognozę pogody w „Wieczornych wiadomościach”, wykonałem dwa, trzy telefony z tych najbardziej koniecznych, przekartkowałem parę książek, pokłóciłem się o coś z Haliną, a potem, ciężko westchnąłem, poszedłem do siebie na górę i prawie do pierwszej w nocy przeglądałem nagromadzone papiery. Teczkę rzuciłem w to miejsce, gdzie leżały materiały dotyczące historii tej południowej republiki. Zebrała się już ich spora sterta: monografie, kserokopie jakichś artykułów, opinie specjalistów, stos listów i telegramów, które przyszły w jakiejś konkretnej sprawie, liczne wycinki z gazet, które zbierał dla mnie Gierczyk. Na drugi dzień z ulgą oddałem to do archiwum Komisji. Gierczyk ze zjadliwym uśmiechem żartował, że przywieźli nową porcję dokumentów. Niech pan wyrzuci tę makulaturę, cynicznie przyznał. Po obiedzie wybuchł skandal z powodu wystąpienia wiceprezydenta Ruckiego. Coś tam burzliwie przegłosowywali i wymagało to obecności kworum. Prawie trzy godziny męczyłem się na zupełnie bezmyślnym zebraniu. I dopiero o dziesiątej wieczorem odezwał się do mnie przewodniczący naszej Komisji i powiedział, że wszystko zostało przegłosowane i jutro lecimy do republiki. — Proszę stawić się na lotnisku o dziewiątej rano. Prawdę mówiąc, o wczorajszym spotkaniu na stacji zwyczajnie zapomniałem. Tym sposobem teczka znalazła się w papierowym bałaganie archiwum. To była, oczywiście, niewybaczalna lekkomyślność. Ale z drugiej strony, właśnie ta lekkomyślność uratowała mi życie. Do Moskwy wróciłem po tygodniu — spalony słońcem, i wysuszony, z pyłem trzeszczącym w stawach, z nerwowymi tikami, tak gwałtownymi, jakbym bez przerwy biegł i wewnątrz siebie samego, przepełniony tym rozgorączkowaniem, jakie czuje się po wielu dniach bezsenności. Zapewne z zewnątrz sprawiałem wrażenie kogoś pomylonego. Po nienawiści, wylewającej się na mnie, po kłamstwie, wzajemnych groźbach, strasznym obwinianiu się, po hałasie silników, wznoszącym się niemal do samego nieba, jak w gorączce, z trudem udawało mi się rozumieć najzwyklejszą mowę. Cała Moskwa przypominała akwarium przepełnione stęchlizną. Charczało radio, ale dźwięki pozbawione były jakiegokolwiek sensu. Przejeżdżał brzęczący tramwaj i życie znowu zamierało. Jak senne, leniwe karasie, kręcili się deputowani w holu Białego Domu. Przez cały czas marzyłem, żeby ruszali się i mówili szybciej. Nic nie mogłem ze sobą zrobić. Pozostawało zamknąć powieki, a wtedy pojawiały się bezludne, jasne ulice z morelowymi drzewami, chodniki obsiane gąsienica — które spadały z drzew, wielkie żelazne latarnie po — ‘ przewracane i rzucone na barykady, staruszkowie w czerkieskach i baranich czapkach, siedzący w kręgu na drodze. Mogli tak siedzieć kilka dni pod rząd — milcząc, patrząc przed siebie, z założonymi na kolanach rękami, które gęsto oplatały żyły. Niekiedy jeden z nich podnosił się i, nie mówiąc ani słowa, odchodził w południowy półmrok, a wtedy zastępował go inny i zajmował jego miejsce. I w tym, jak siedzieli, przypominając drewniane kukły, i w tym, jak odchodzili nie wiadomo dokąd i jak potem wracali, w sinych, poobcieranych paznokciach ich starczych rąk, czaiła się nieunikniona śmierć. I jeszcze wyczuwało się ją w zamęcie za ścianami Miejskiego Komitetu Wykonawczego. Trudno było zrozumieć, kto wydał ostateczną decyzję, żeby strzelać. Trudno było zrozumieć, dlaczego wśród demonstrantów znalazły się uzbrojone osoby i jaki idiota zagrodził OMON–em wyjścia z placu. Wojskowe oddziały w sztabie rzęziły poobrywanymi głosami. Nikomu nie było do śmiechu. Patrzyli na nas, jak na dokuczliwą przeszkodę. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tym, żeby ludzie byli tak obłudni. Człowiek mógł jak najszczerzej zapewniać o tym i o tamtym, ale już po chwili tak samo szczerze mówił o czymś zupełnie przeciwnym. I nawet gotów był po świadczyć za to własną głową czy podpisać dowolny dokument. Dziwna to cecha prawdy — zawsze chcieć być inną. Niektórzy z moich kolegów bezwstydnie z tego korzystali. Żadne moje protesty, naturalnie, nic nie pomagały. Jest oficjalnie podpisany protokół, a to znaczy, że trzeba odnieść go do sprawy. Formalności muszą być zachowane! I żadnego sprzeciwu! Paradoks polegał na tym, że będąc jakby przedstawicielem demokratycznej części parlamentu, byłem zmuszony w znacznym stopniu podtrzymywać funkcjonowanie miejscowych władz — na moje oko, najbardziej zahartowanych partyjnych figur. Na przykład u przewodniczącego Miejskiego Komitetu Wykonawczego, jakby wezwanie do czegoś, wisiał portret towarzysza Breżniewa. Przykładnie, z pięcioma Złotymi Gwiazdami na partyjno–rządowej marynarce. I towarzysz Breżniew przyglądał się uważnie, kiedy się wypowiadało: „Przede wszystkim — porządek!”. A ja byłem zmuszony potakiwać, zgadzać się albo, w najgorszym wypadku, nic nie mówić. Dlatego że najważniejsze teraz było — utrzymać sytuację. Opozycja, niewątpliwie, całą tę sytuację jeszcze rozdmuchała i, czując ją w duszy, w żadnym wypadku nie mogłem się z tym ujawniać. W konsekwencji jednakowo nienawidzili mnie i jedni, i drudzy. Przy czym cała sprawa, jak się później okazało, nie dotyczyła ani demokratów, ani komunistów. Po prostu, dwie wrogie sobie strony należały do zupełnie różnych rodzinnych klanów. Tutaj znaczenie miały nie humanizm i prawa człowieka, ale stopień pokrewieństwa i wielowiekowe tradycje, opierające się na więzach krwi. To były stosunki dla mnie całkiem nie do pojęcia. Bez wątpienia, na całe życie zapamiętam chłopaka z miejscowego Frontu Narodowego — okaz zdrowia, w rozdartej do pępka brudnej koszuli, z brodą od ucha do ucha, w obciągającej ogoloną głowę zielonej opasce. Został aresztowany pod zarzutem morderstwa czterech osób Czekał na wyrok i doskonale o tym wiedział. Chyba co najmniej z pięć godzin wbijałem mu do głowy konieczność zachowań zgodnych z prawem — że okrucieństwo pociąga za sobą tylko okrucieństwo i że wyjścia z takiej sytuacji nie ma. Zawsze razem jedliśmy obiad, chlipiąc kleistą ryżową polewkę. Okazało się, że był na trzecim roku miejscowego uniwersytetu. Poprosił, jeśli byłoby to możliwe, żeby dostarczyć mu pewne książki do celi, mówił dużo o tolerancji, o współczesnym przenajświętszym islamie, o odmowie stosowania siły, o filozofii nowego europejskiego humanizmu, opowiadał, jakie wrażenie wywarł na nim akademik Sacharow, ale kiedy, już trochę tym wszystkim zmęczony, spytałem go na koniec rozmowy: „Załóżmy, że cię wypuszczą. Co ty wtedy będziesz robił?” — chłopak popatrzył na mnie, jak na skończonego idiotę i po chwili, nie zastanawiając się ;ani sekundy dłużej, wypalił: „Zabiję Majmuratowa”. (Majmuratow był właśnie przewodniczącym Miejskiego Komitetu Wykonawczego). I wtedy dotarło do mnie, że nikomu i nic nie uda mi się tutaj wyjaśnić, wszystko to nie żadnego sensu i na próżno tracę w tym mieście czas siły. Nawiasem mówiąc, dopiero tam po raz pierwszy zdarci sobie sprawę, że ZSRR rozpadło się wcale nie z czyjejś złej woli. I nie dlatego, że w Puszczy Białowieskiej zebrali się przedstawicieli trzech „braterskich” republik, czy nam się to podoba, czynie, to był historyczny, obiektywny proces. Powstrzymywanie go siłą oznaczało rozpętanie wojen narodowych. A to mogło doprowadzić do wielkiej rzezi w skali całego mocarstwa. W ogóle, znajdowałem się w takim stanie, że chciałem albo przeraźliwie ryknąć na wszystkich z trybuny Zjazdu., albo wręcz przeciwnie, bardzo cicho i niezauważalnie wycofać się stamtąd. Wycofać się i więcej nie wracać. Bardzo mocno czułem swoją bezsilność i niemoc. I dlatego odżywają jeszcze w mej świadomości wydarzenia ostatniego tygodnia. Sprawdzając w gorączce wyniki i wyrabiając sobie właściwy pogląd, nie od razu zauważyłem, że Gierczyk jest czymś zaniepokojony, że słucha mnie z pewnym roztargnieniem i zbyt powoli reaguje na to, co mówię do niego. Jakby cały czas myślał zupełnie o czymś innym. — Co się stało? — spytałem, przerywając charyzmatyczną opowieść. — Chyba mieliśmy gości — pogardliwie się uśmiechając, powiedział Gierczyk. — Takich, co to przychodzą bez uprzedzenia. — A widząc, że tak jak wcześniej, nie mogę złapać, o co chodzi, mocno się skrzywił i dodał, strzelając palcami. — Ktoś zrobił nam rewizję. I w tym momencie otworzyły mi się oczy. — Rewizja? Tutaj, w gabinecie? A po czym to poznajesz? — Długopisy leżą inaczej — wyjaśnił Gierczyk. — I jeszcze jedno, proszę popatrzeć, Aleksandrze Michajłowiczu, tu są komentarze do umowy federacyjnej. Miałem je ułożone: piąty artykuł, dwudziesty siódmy, trzynasty. A teraz, niech pan spojrzy: piąty, trzynasty, dwudziesty siódmy. Zgodnie ze wzrostem numerów. Prawdopodobnie, oni lubią porządek. Bez szczególnego zainteresowania rzuciłem okiem na spięte zszywaczem komputerowe wydruki. Można było mu wierzyć. Gierczyk był pedantem. Jeżeli mówił, że — piąty, dwudziesty siódmy, trzynasty, to właśnie to oznaczało — piąty, dwudziesty siódmy, trzynasty. Błąd nie wchodził tu w grę. Jednakże, pomimo tego, że Gierczyk był pedantem, to ja, jego nauczyciel, byłem nim chyba w jeszcze większym stopniu. Nie będzie przesadą, jak powiem, że byłem fanatykiem porządku. Zaraziła mnie tym wieloletnia praca w laboratorium, ciągnące się miesiącami eksperymenty, codzienne łączenie ze sobą różnych drobnych elementów, które były często zupełnymi przeciwieństwami. Każda rzecz musiała leżeć na swoim miejscu. Wystarczyło wyciągnąć rękę i wziąć. Nie było sensu tracić czasu. Dlatego, milcząco spoglądając na Gierczyka, pożądliwym spojrzeniem ogarnąłem powierzchnię stołu, ostrożnie wysunąłem szuflady, dotknąłem teczek, pisaków, których lubię używać, zajrzałem do pudełka wypełnionego gumkami i ołówkami, a potem cofnąłem się na oparcie krzesła i zacząłem bębnić palcami po gładkim blacie stołu. Gierczyk z zainteresowaniem przyglądał się temu, co robię. A kiedy skończyłem, pytająco uniósł brwi. — Tak — powiedziałem — Co teraz zrobimy? — Nic. Oczywiście, to był skandal Tajemnicza rewizja u deputowanego, chronionego immunitetem poselskim. To była samowola, to było jawne przekroczenie kompetencji, to był powód do zajęcia się tą sprawą i wszczęcia, niezwłocznie, parlamentarnego śledztwa. Czułem się osobiście poszkodowany. Tym niemniej, powiedziałem Gierczykowi: „Nic”. Dobrze wiedziałem, że śledztwo będzie na rękę tylko komunistycznej opozycji. Podniesie się dziki krzyk, pociągną do odpowiedzialności dopiero co wybranego przewodniczącego FSB. I odbije się to przede wszystkim na pozycji prezydenta. Uważałem, że takie, postępowanie będzie niezgodne z prawem. Nie uda się wtedy niczego dowieść. Pozostaną tylko nasze puste zapewnienia, że pisaki były inaczej ułożone. Tak, z taką argumentacją wywołamy po prostu śmiech. Ciekawe, że nie związałem tego z teczką, przekazaną mi tydzień temu — poprosiłem, żeby Gierczyk pokazał mi spis wszystkich telefonów, które odebrał podczas mojej nieobecności, natychmiast przejrzałem go, zrobiłem pewne notatki, a na samym końcu natknąłem się na nazwisko Niewolnikowa i bez zainteresowania spytałem: — Czy ten zostawił dla mnie jakąś wiadomość? — Nie — powiedział Gierczyk. — Od razu odłożył słuchawkę. — Ach tak… Na tyra sprawa na razie się zatrzymała. I kiedy tuż przed północą przyjechałem do Łobni, będąc na skutek ostatnich wydarzeń trochę bardziej ostrożny, rozglądając się dookoła z wytężoną uwagą, kiedy zjadłem obiad i wszedłem do siebie na drugie piętro, nagle zatrzymałem się, jak pies, który poczuł na swoim terytorium obcą osobę i z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że u mnie w domu też miała miejsce rewizja. To było widać ze szczegółów, o których tylko ja wiedziałem: kwiat na oknie był wygięty nie w tę stronę co trzeba, fotografia (ja w stroju rządowym) opierała się na półce nie o Lenca, a o dwa tomiki Leskowa. I tak dalej — czego nie da się uniknąć nawet przy najlepszym wyszkoleniu. Od razu zrozumiałem, w czym rzecz, ale na wszelki wypadek zawołałem z dołu Halę i spoglądając groźnie przez szkła okularów, spytałem, czy nie ruszała u mnie czegoś. Halina zrobiła wielkie oczy i zapewniła, że nie tylko nic nie ruszała, ale nawet nie wchodziła do mojego pokoju. — Nie rozumiem, Sasza, o co ci chodzi? Popatrz — nie widzisz, kurz jest nie wytarty… Kurzu, swoją drogą, zebrało się znacznie mniej niż zwykle. Teraz wszystko było jasne. Przeszył mnie nieprzyjemny dreszcz z powodu czyjejś tu wizyty. Podobnie jak w sytuacji, gdy je się zupę i w połowie jedzenia wyciąga się z talerza obcy włos. Ale nawet wtedy byłem daleki od podejrzeń. Wydawało mi się, że rewizja ma związek z moją pracą w Komisji. Ale na drugi dzień przyszedł do mnie do gabinetu Grisza Ragozin (nawiasem mówiąc, jeden z doradców prezydenta) i bardzo uprzejmie wypytując się o to i owo, wypijając filiżankę kawy i dzieląc się świeżymi politycznymi plotkami, przeglądając sprawozdanie, które w tym momencie przygotowywałem, jakby od niechcenia zapytał, czy nie rzuciła mi się przypadkiem w oczy pewna teczka. No wiesz, taka szara, z tasiemkami. Aha, były tam jeszcze na okładce litery zapisane ołówkiem —,, PWŁ”, zdaje się… „ŁPŻ”, nie pamiętam dokładnie… Dziwne, ale od razu zdałem sobie sprawę, że chodzi właśnie o tę teczkę. — A co w niej było? — No… cała dokumentacja — powiedział Grisza Ragozin. — Sprawozdania historyczne, wykłady, kilka fotografii… O ile dobrze pamiętam, materiały dotyczące Bliskiego Wschodu… Obojętnie wzruszyłem ramionami. — Chyba nie wpadła… — Tam nie było nic ważnego — powiedział Grisza. — Wyjeżdżam niedługo i wypadałoby przejrzeć te papiery. Najgorsze, że to pieprzone kierownictwo liczy na mnie. — Ze smutkiem zajrzał do filiżanki i kiedy zobaczył, że nie ma tam kawy, podrapał się po karku, skrzywił się, jakby rozgryzł coś kwaśnego, zajęczał, bez celu podzwonił łyżeczką do herbaty i powiedział, niespokojnie spoglądając na półki za moimi plecami: — Wiesz co, mimo wszystko popatrzę? Póki diabeł nie żartuje… Dopiero teraz zrozumiałem, że sprawa jest poważna. I kiedy Grisza, pod ironicznym spojrzeniem Gierczyka, grzebał w moim archiwum, co chwilę coś przeglądając i przestawiając z miejsca na miejsce, ja, jak idiota, siedziałem nad protokołami jakiegoś dawnego posiedzenia, coś tam nawet podkreślałem, marszczyłem czoło, próbując wywołać skupienie na twarzy, robiłem notatki, potem znowu coś podkreślałem, ale podczas wszystkich tych działań nie udało mi się wyłapać ani jednego słowa. I kiedy Grisza w końcu dał nam spokój, na pożegnanie ze smutkiem mamrocząc, że cholera wie, co trzeba będzie teraz zrobić, zajrzałem do chlewa, gdzie były zwalone na kupę wszystkie dokumenty Komisji i pod monografiami, dotyczącymi historii ludów tureckich, wcale nie od razu wygrzebałem tę teczkę. Swoją drogą, rzeczywiście szarą, z do połowy startymi literami, zapisanymi ołówkiem na pierwszej stronie. Lepiej byłoby, oczywiście, żebym wtedy tego nie ruszał. To, co znajdowało się w teczce, jak się później okazało, zawierało w sobie nie po prostu sekretną, szczególnie sekretną czy najbardziej sekretną dokumentację. Nie tajemnicze, ale całkiem zwyczajne sprośności, jakie mają miejsce w każdym rządzie. Nie oszustwa i kłamstwa władzy, chociaż można było tak do tego podchodzić. Przede wszystkim były tam informacje o życiu Gierczyka. I życiu jeszcze innych ludzi, których bym nawet nie podejrzewał. Rzeczywiście, lepiej by było, gdyby ta teczka została w archiwach Komisji — trafiła do magazynów, po jakimś czasie została skopiowana, a w końcu zapodziała się gdzieś w tym papierowym bałaganie. Może wtedy nie wyszłyby na jaw te okropieństwa, z jakimi teraz przychodzi mi żyć — te narodziny ciemności, tam roczna podszewka wszechświata. Ale w tych dniach, oczywiście, niczego się jeszcze nie domyślałem i dlatego, jakoś tak niedbale, wrzuciłem teczkę do torby, zamknąłem ją na zamek, uprzedziłem Gierczyka, że dzisiaj już nie wrócę i, o ile mnie pamięć nie myli, zmęczonym, powolnym krokiem udałem się w kierunku przystanku autobusowego. Była właśnie godzina szczytu, tysiące moskwian wylewało się z firm i zakładów pracy, trącali mnie, przepływało morze szarych twarzy, wyczuwało się ogólne napięcie, związane ze zbliżającymi się dniami wolnymi od pracy, wszyscy się przeciskali, śpieszyli nie wiadomo dokąd, wyprzedzali mnie i nikomu nie przyszło nawet do głowy, że mogę mieć przy sobie bombę o ogromnej, niszczącej sile. Ja sam jeszcze się tego nie domyślałem. Otworzyłem teczkę około dziesiątej wieczorem i najpierw, szybko przeglądając zawartość, stwierdziłem, że to brednie szarej kobyły. Byłem już nawet gotów śmiać się ze swoich codziennych niepokojów. Podobnymi głupstwami nie może przecież interesować się taki człowiek, jak Grisza Ragozin. Na pewno szukał zupełnie czego innego. I, im bardziej wczytywałem się w te stare, zużyte dokumenty, im wyraźniej, zgadzając się ze sobą, łączyły się one w jedną logiczną całość, im bardziej docierały do mnie słowa naocznych świadków, dochodzące z przeszłości, tym lepiej zaczynałem zdawać sobie sprawę, że nie uda mi się tak łatwo machnąć ręką na tę teczkę i że jest w niej ukryte albo okrutne, nieprawdopodobne i dzikie kłamstwo, albo dokładnie taka sama okrutna, nieprawdopodobna i dzika prawda. I teraz tylko ode mnie zależy, czy dowie się o tej prawdzie (kłamstwie) cały świat. I kiedy, chyba już około trzeciej w nocy, podniosłem się z łóżka i przez otwarte na oścież okno zobaczyłem sad w martwym świetle księżycowym: srebrne, kruche jabłonie, czerń maliny, zwisającej nad ścieżką, opuszczony prawie nad sąsiednim dachem jasny, zimny księżyc, natychmiast zamknąłem okno i zasłoniłem do końca żaluzje. A potem jeszcze, bardzo dokładnie, jak podczas pełni księżyca, zasunąłem zasłony. Chciałem, że by nie została ani jedna widoczna szczelina, dlatego, że to nie była noc, ale całkiem coś innego. Teraz wiedziałem już wszystko i zacząłem się naprawdę bać. Nad ranem strasznie przeraził mnie Gierczyk. Zacierając z zadowolenia ręce, marszcząc czoło i podnosząc jasne brwi, ironicznie się uśmiechając i w ogóle całym swoim wyglądem pokazując, że oboje mają teraz wiele ze sobą wspólnego, prawie że dając mi jakieś znaki, oświadczył, że u niego w domu też ktoś zrobił rewizję, też bardzo dokładną i byli to najprawdopodobniej też profesjonaliści. — Wie pan, panie kierowniku, jak ich wyczułem? Jak w powieści kryminalnej: przykleiłem pajęczynki między niektórymi książkami. No i wczoraj, wracam do domu — a pajęczynek nie ma. Ciekawe, co my takiego odkryliśmy? Czekał na odpowiedź, ale zamiast odpowiedzi chłodno uprzedziłem go tylko, że gdyby dzwonił do mnie niejaki Niewolnikow, od razu ma mnie powiadomić, natychmiast, niezależnie od tego, gdzie będę się w danej chwili znajdował. Czy na głosowaniu w Radzie Najwyższej, czy w gabinecie u prezydenta. — Ależ Aleksandrze Michajłowiczu! — z urazą przeciągnął Gierczyk. Odwrócił się i z wyrazem męczennika utkwił wzrok w ekranie komputera. Miał, oczywiście, rację. Zaczynało dziać się coś dziwnego, a ja kryłem przed nim wszystko, jak przed małym chłopcem. Nawet wargi zadrżały mu z rozczarowania. — Przygotowałem sprawozdanie. Mogę pokazać… Przez chwilę wahałem się jeszcze, ale przecież Gierczyk pracował ze mną już od trzech lat. Był jedynym, który został z mojego pierwszego zespołu. Może trochę zbyt porywczy, ale za to godny zaufania. Wierzyłem mu. I dlatego otworzyłem dyplomatkę i rzuciłem na stół przeklętą teczkę. — No dobra, masz, zapoznaj się z tym, jak chcesz… Gierczyk przesadnie wzruszył ramionami. — Nie, dziękuję, nie trzeba… — No nie wygłupiaj się, bierz — powiedziałem. Nie wypuszczał jej z ręki chyba z półtorej godziny — mlaskał, chrząkał, z niedowierzaniem kręcił głową, wiercił się na krześle, robił zagadkowe notatki na osobnej kartce papieru, a kiedy skończył, obrócił się w moją stronę i dziwnie się krzywiąc, powiedział: — To niemożliwe. — „Dlatego, że to nigdy nie może się wydarzyć” — wyrecytowałem. — Ja w to nie wierzę — powiedział Gierczyk. I dokładnie w tej chwili zadzwonił telefon. Ciekawe, ale oboje od razu wiedzieliśmy, kto dzwoni. Gierczyk popatrzył na mnie, ja — na niego, przerwa przeciągnęła się chwilę, telefon znowu zadzwonił i chwyciłem słuchawkę, jakby była żywym organizmem. Dzwonił, jakże by inaczej, Niewolnikow Nie zamierzał tracić czasu i pytać, z kim rozmawia, nie przywitał się i dlatego nie uważał za konieczne przedstawić się, nie zainteresował się nawet, czy zdążyłem przejrzeć jego teczkę. Po prostu powiedział, że właśnie wysłał do mnie list — na adres domowy, proszę się z nim zapoznać, Aleksandrze Michajłowiczu. Pragnąłbym, żeby się pan nie spóźnił. To wszystko, do widzenia. I w tym momencie usłyszałem dźwięk odkładanej słuchawki. Gierczyk patrzył na mnie jak na żywy posąg. Zaczął strzelać splecionymi palcami. — Pocztę, szybko! — rozkazałem. List rzeczywiście był. Zapisane w nim było tylko jedno zdanie: „Miejsce — minus siedem przystanków, czas — pół godziny po rozmowie telefonicznej”. Podpisane — Niewolnikow. Adres nadawcy był oczywiście wymyślony. — Aleksandrze Michajłowiczu, proszę wziąć mnie ze sobą — błagalnie poprosił Gierczyk. Zrozumiałe chyba, że go nie zabrałem. Przypominało to trochę seriale kryminalne, puszczane wówczas w telewizji: plaga łapówkarstwa, sejfy wypełnione dolarami, machinacje rządu, dokładnie zasłaniane przez urzędników, uczciwy współpracownik policji walczący z mafią. Tylko w naszym przypadku dawało się odczuć jakiś zupełnie inny posmak. Przekonać się, co to za posmak, nie miałem kiedy. Do dworca (minus siedem przystanków od Łobni) rzeczywiście dotarłem po półgodzinie. Niewolnikow już na mnie czekał — wyłonił się z tłumu, jakby zmaterializował się znikąd i od razu rzucił: — Szybciej, Aleksandrze Michajłowiczu, proszę nie zostawać w tyle! — skierował się w stronę nie rzucających się w oczy drzwi, na których było napisane: „Przechowalnia bagażu”. W zakurzonym świetle dawno nie wycieranych lamp spróbowała zagrodzić nam drogę jakaś postać. — Do Zacharczenki! — ryknął Niewolnikow, nie zatrzymując się. Czarnym przejściem trafiliśmy na hałaśliwe moskiewskie podwórka: bramy wejściowe, senne słoneczne zaułki. Bardzo szybko straciłem wszelką orientację. Niewolnikow parę razy zdecydowanie i szybko skręcił, pociągnął mnie w szczelinę między jakimiś garażami, przeciął parę ulic, przeszedł korytarzem jakiegoś biura i na koniec, w cichym małym sadzie otoczonym ścianami z cegły, westchnął z ulgą i rzucił się na stojącą pod dwoma topolami ławkę. — No to jesteśmy, tutaj możemy porozmawiać. Dzisiaj znowu był w stroju deputowanego Kamienieckiego. Zgadza się, tym razem bez płaszcza, z powodu dużego upału, w cienkim jasnym garniturze, według mnie z drogiego materiału, modnej koszuli z zatrzaskami i wieloma drobnymi kieszonkami. A na głowie, nie przykrytej czapką, miał brązową, opaloną łysinkę. Ogólnie rzecz biorąc, nie spodobał mi się. Było w nim coś bezdusznego, dosłownie jak u robota, coś martwego i mechanicznego, jakby z plastiku, obojętnego aż do szpiku kości — w tym, jak nie przestając mówić, chciwie zapalił, w jego czarnych źrenicach dosłownie przyklejonych do okrągłych oczu, przy absolutnej nieobecności mimiki na mętnej twarzy, w perłowych paznokciach, w rzeźbionych połączeniach palców. Tak, jakby już dawno umarł i chodził po świecie jako zagubiona dusza, chcąc spłacić jakiś dawny dług. Dym papierosowy, znikając w jego płucach, jakby wchłaniał się i w momencie wydechu pojawiała się tylko bezbarwna cienka strużka. Mówił zresztą tonem urzędowym i bardzo poważnym, unikając niepotrzebnych szczegółów. Spytałem go, dlaczego właśnie do mnie przyszedł z tymi materiałami i Niewolnikow, po raz kolejny zaciągając się papierosem, wyjaśnił, że do prezydenta czy do szefa rządu po prostu nie udałoby mu się dostać — mogliby go przechwycić już na pierwszym etapie i natychmiast zlikwidować. A moja pozycja w zupełności mu odpowiada: człowiek, z jednej strony jakby na widoku, ale z drugiej — jeszcze nie do końca zawalony państwowymi sprawami. Chociaż, proszę się nie łudzić, Aleksandrze Michajłowiczu, pana także obserwują. — No, takich postaci z pewnością jest z półtorej dziesiątki albo i więcej — powiedziałem. — I chyba właśnie dlatego panu wierzę. Dziwne, prawda? W polityce, w moim… fachu… zaufanie nie wchodzi w grę. Istnieją tylko służbowe, w pełni profesjonalne stosunki. A pan wydaje mi się człowiekiem, który nie sprzeda tych papierów, nie wykorzysta ich jako narzędzie do szantażu, nie będzie próbował wykorzystać ich do jakichś ulg. Krótko mówiąc, wygląda pan na człowieka, proszę mi wybaczyć, porządnego. — Dziękuję — powiedziałem chłodno. Nie wiadomo dlaczego, ale słuchać tego z ust Niewolnikowa wcale nie było przyjemnie. Zwykle chwali się : tego, kogo się nie szanuje. To prawda, w swoich przeczuciach zorientowałem się dopiero później, a wtedy starałem się tylko złapać istotę sprawy, o której mówił. Zgodnie z tym, co mówił Niewolnikow, sytuacja była teraz wyjątkowo dobra. Dopiero co doszło do kolejnej reorganizacji rosyjskich służb specjalnych. KGB przekształciła się najpierw w ANB, a potem w FSK. Naturalnie, za każdym razem pociągało to za sobą zmianę kierownictwa. A przecież z nowym kierownikiem przychodzą nowi ludzie. Dochodzi do kadrowych przemian, podziału wpływowych środowisk. W rezultacie praca, jak się wyraził, „szczurołapa”, zatrzymuje się w martwym punkcie. Pojawiają się luki, w które można szybko wskoczyć. Tym niemniej dwa razy bardzo surowo uprzedził mnie, żebym w żadnym wypadku nie próbował go szukać. — Chaos chaosem, a profesjonalną działalność trzeba kontynuować. Przyniosłem panu poufne dokumenty, nikt o tym nie wie. — To znaczy, że tą sprawą zajmuje się teraz FSK — powiedziałem. — A co, są już jakieś efekty? — momentalnie spytał Niewolnikow. I wtedy opowiedziałem o rewizjach, które mieliśmy razem z Gierczykiem. Niewolnikow zaciął się na chwilę, opuścił powieki, zamyślił się, a potem wyznał, że przyczyn do poważnego niepokoju, według niego, jeszcze nie ma, bo to są tylko zwykłe podejrzenia, rutynowe sprawdzanie wszelkich wariantów; nie żadna praca dążąca do jakiegoś celu, ale badanie słabych miejsc. Oni także myślą, że mogę zwrócić się właśnie do was. Ale to wcale nie znaczy, że rzeczywiście się do was zwróciłem. Tak w ogóle, na razie nie ma się czego bać. Najważniejsze, że Ona ma teraz okres remisji: kontakty są utrudnione, operacyjna informacja nie jest przekazywana. Prawdopodobnie, Ona w ogóle nie otrzymuje teraz żadnych wiadomości (Niewolnikow w taki sposób wymawiał „Ona”, jakby z dużej litery). Nie warto się szarpać, nie ma sensu podejmować pochopnych decyzji. Do was należy nie taktyczna zabawa z wykonawcami, ale poważna strategiczna praca nad wyższymi warstwami władzy. Cios powinien być zadany wcześniej, niż Ona zdąży się zorientować. — Trzeba ją pogrzebać — powiedział Niewolnikow. I nagle zaskrzypiała ławka, na której się rozsiedliśmy. A zgraja wróbli, skaczących po piasku, rozprysła się we wszystkie strony. Na moment wokół pociemniało. — A dowody? — spytałem tonem wykładowcy matematyki. Wtedy Niewolnikow podniósł głowę i po raz pierwszy od naszego spotkania pokazał coś w rodzaju uśmiechu — płaskie, bezbarwne wargi rozciągnęły się wzdłuż palisady zębów. — Dowody się znajdzie — obiecał tępym, dziwnym głosem. I nagle odwrócił się w stronę, gdzie, niewidoczna teraz za wielopiętrowymi budynkami, wznosiła się na skraju Placu Czerwonego krwawo — ciemna piramida i gdzie w zupełnej ciszy, sterylności i wiecznym spokoju nabierało sił Coś, o czym mieliśmy odwagę mówić tylko szeptem. Wydawało się, że to Coś się nam przysłuchuje. Czarne węgle źrenic Niewolnikowa zwęziły się i nie patrząc na słońce, na dręczący żar, na przytulność patriarchalnego moskiewskiego podwórka, poczułem, jakby poruszył się w mojej piersi jakiś obleśny robak i że teraz ten robak będzie zżerał moje serce przez długie lata. Mimowolnie wzruszyłem ramionami. Właściwie to chyba wszystko. Jakiś czas przestrzegał mnie jeszcze, jak zachować wszelkie środki ostrożności, mówił o hasłach świadczących o tym, że rozmówca telefoniczny może znajdować się pod kontrolą, obiecał przynieść taśmę filmową i jakieś nagrania magnetofonowe, zachęcając mnie powiedział, że pod żadnym pozorem mnie nie zdradzi, żywym mnie nie wezmą, może być pan spokojny, Aleksandrze Michajłowiczu, w ogóle to wszystko będzie w porządku, czuję to — i poszedł, ale nie w zaułek, tylko do bramy. Widocznie można było już przejść przez tę bramę. Więcej nigdy go nie widziałem. Nie zadzwonił do mnie i nie wyznaczył kolejnego spotkania, nie przyniósł, jak obiecał, dodatkowych materiałów. Po prostu zniknął. Dopiero później, kiedy koszmar tego roku skończył się, kiedy grudy ziemi ucichły pod płytami na cmentarzu i kiedy pamięć o jesiennych wydarzeniach zaczęła nieodwracalnie rozmywać się, na przekór wszystkim zakazom, spróbowałem zdobyć o nim jakieś informacje. Ale w tym przypadku nawet Grisza Ragozin okazał się bezsilny. O Niewolnikowie nikt nic nie wiedział. Jakby w ogóle nie istniał. Nie wiadomo, czy był oficerem służb bezpieczeństwa, w pomieszaniu rozumu gardzącym jakimś długiem służbowym, czy może współpracownikiem GRU, organizacji, podobno, jeszcze potężniejszej niż KGB — zupełnie żadnych informacji. Być może dał się złapać, próbując zdobyć wzmiankowane materiały i w ten sposób ostatnie swoje dni spędził w celi jakiegoś tajemnie strzeżonego więzienia, dziwny nieprzyjemny człowiek, który zmarł jeszcze przed tym, zanim pojawił się przede mną. A być może w ogóle się nie dał złapać, tylko zwyczajnie wywiązał się z należącego do niego zadania — zmienił imię, wygląd zewnętrzny, zniknął w jakiejś zabitej deskami dziurze, niewidocznej dla świata. Nigdy więcej o nim nie słyszałem. I Jakby wyszedł z niebytu, mając do spełnienia misję, popchnął wiele zdarzeń, wprawił w ruch niewidoczny mechanizm i cofnął się z powrotem do tego niebytu, o ile misja została uznana za zakończoną. Mgła zapomnienia zakryła go przed nami na zawsze. Mogło i tak być. Jednak potwór, którego obudził, podniósł głowę, zamrugał szkarlatynowymi błonami powiek, odwrócił się, pociągnął nosem i, wysuwając swoją woskową gębę z ciemności, z zupełną obojętnością zaczął pożerać nas jednego za drugim. 2 To była zwykła papierowa teczka, szara, dosyć zniszczona, z poszarpanymi na końcach tasiemkami, „sprawa nr…” było wyszczególnione w jej lewym rogu, wypisane tam litery „PZWL” starły się z biegiem czasu i były ledwo widoczne, granatowy rysik zostawił na tekturze tylko błękitne zadrapania, rzucały się w oczy odciski po tłustych palcach, zatarte, odtworzone i ponownie zatarte wieloznaczne szyfry, ślady wilgoci, które zachowały się w rodzaju rozmytych cieni, wyblakłe plamy po tłuszczu, rdza po brakującym spinaczu. Widać było, że z tej teczki korzystało wielu i do tego bardzo intensywnie, że była dostarczana i przeglądana podczas męczących późnych wieczorów, że wpadano nad nią w zadumę, trzymając w jednej ręce kubek z gorącą herbatą i zapominając się, stawiano go bezpośrednio na tekturze. Zwłaszcza tu, w tym miejscu, widać odcisk kubka na wewnętrznej stronie okładki. No a granatowy kolor — to przecież ulubiony kolor towarzysza Stalina. Wcale nie lepsze wrażenie robiła zawartość. Były tam wycinki z gazet sprzed siedemdziesięciu lat, fotografie, na których żółć czasu zamazywała obraz, stare, rozlatujące się na zgięciach protokoły z przesłuchań. Przy czym atrament w wielu miejscach był rozmazany, a pismo maszynowe pochodziło z trzeciej albo czwartej kopii: tusz tak wywietrzał, jak rysik ołówka, zamiast słów można było teraz zobaczyć tylko nieczytelne kulfony. Czytanie tego sprawiało wielkie trudności. Po zapoznaniu się jednak ze stertą źle uporządkowanych dokumentów, po wczytaniu się w ledwo zachowane pismo maszyny, ołówka i atramentu, po wsłuchaniu się w głosy, niewyraźnie dochodzące z przeszłości, wszystko to układało się teraz w historię, wstrząsającą swoją piekielną wymową. Sens jej sprowadzał się do następującej rzeczy. W 1924 roku po śmierci Lenina jego ciało, jak powszechnie wiadomo, zostało poddane wielu szczególnym ; operacjom, czyli, mówiąc wprost, zostało zabalsamowane i zaraz potem wystawione dla publiczności w drewnianej budowli, już wtedy nazywanej „Mauzoleum” („mauzoleum”, greckie słowo, pochodzące od imienia cara Mauzolosa, który zbudował sobie kiedyś w Helikarnasie ogromny grobowiec). Później Mauzoleum powiększono, a drewno zastąpił granit, labrador i marmur. Poprzedziła to tajna, ale wcale niemniej ostra dyskusja w ówczesnych władzach. Nie wiadomo, kto pierwszy wysunął pomysł, żeby przemienić ciało Lenina w Mumię, ale wodzowie rewolucji, pomimo deklarowanego materializmu zawsze czujący wpływ mistyki, odnieśli się do tego pomysłu z niezwykłym entuzjazmem i kiedy stan wodza światowego proletariatu był, zgodnie z decyzją lekarzy, beznadziejny, po wielu burzliwych i nie zawsze łatwych rozmowach, po konsultacji z medykami i pewnych zakulisowych intrygach, została podana do publicznej wiadomości oficjalna decyzja Komitetu Centralnego. Z ostrym sprzeciwem wystąpił tylko towarzysz Trocki, już przed rewolucją nie darzący zbytnią sympatią Włodzimierza Iljicza i dobrze zdający sobie sprawę, że szybko rodzący się kult jego osobistego i politycznego rywala, może być w przyszłości wykorzystany w walce przeciwko niemu. I tak się w rzeczywistości stało. Chociaż towarzysz Trocki, zgodnie ze zwyczajem, pozostał w mniejszości, to już latem 1923 roku trybiki zaczęły się kręcić: w warunkach jak największej tajemnicy zaczęła się tak zwana „Operacja tybetańska” NKWD. Żadne ślady po tej operacji w archiwach NKWD nie zachowały się, niemożliwe jest odtworzenie też wszystkich szczegółów ówczesnych wydarzeń, niemożliwe ustalenie nawet nazwisk konkretnych jej wykonawców, ci ludzie zniknęli, podobnie jak wiele rzeczy związanych z tą sprawą. Tajemnica pozbyła się prawie wszystkich, którzy mieli z nią coś wspólnego, ale o stopniu tajemniczości akcji można było sądzić po tym, że chociaż była przeprowadzona przez wykwalifikowany Główny Zarząd Polityczny, to, praktycznie, kierownictwo nad nią objęło, nie zachowujące się już jak banda pajaców, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a bezpośrednio KC, z towarzyszem Stalinem na czele, który zajmował wówczas mało ciekawe stanowisko sekretarza generalnego partii. Niezrozumiałe było także, dlaczego za źródło magicznej mądrości wybrano Tybet, przecież balsamowanie w celu zachowania ciała praktykowane było także w Egipcie, a pokazywane na całym świecie mumie faraonów były naocznym tego dowodem i chyba o wiele logiczniej byłoby wyruszyć do Kairu, a nie do Lhasy. Możliwe, że decydującą rolę odegrała tutaj sytuacja polityczna: w Egipcie stacjonowali jeszcze Anglicy, natomiast Tybet był już prawie od dziesięciu lat niepodległym państwem. Możliwe, że istniały też jakieś inne przyczyny. Tak czy inaczej, pod koniec 1923 roku pojawiła się w prasie informacja o przybyciu do rewolucyjnej Moskwy przedstawicieli pracowitego Wschodu. Zgadza się, to była jedyna wzmianka. Więcej o mnichach „braterskiego Tybetu” gazety nie wspomniały. Dalszy ich los był nieznany. Czy zostały im podarowane tybetańskie kroniki, przechowywane w zbiorach Ermitażu (zniknięcie wiatach dwudziestych „Wybranej drogi” do tej pory pozostaje zagadką tybetologii), czy, tak jak inni, przepadli w otchłani rodzącego się wówczas Gułagu? Z takim samym prawdopodobieństwem mogło dojść do jednego, jak i do drugiego. Ciekawe, że na drugi dzień po śmierci obywatela Uljanowa, kiedy profesor A.I. Morelow przystąpił do pierwotnego balsamowania ciała, mającego przede wszystkim na celu zachowanie go do dnia pochówku, dacza w Gorkim otoczona była przez NKWD, a rozpoczynających trepanację czaszki specjalistów szybko odsunięto, a do salonu, jak przypominał sobie pomocnik Morelowa, w otoczeniu czekistów weszło trzech mężczyzn „o wyraźnie wschodnich rysach twarzy”. Dziwne wrażenie musieli wywierać ci mnisi na ulicach ówczesnej Moskwy — z ogolonymi, opalonymi głowami, w granatowych szatach, pozostawiających jedno ramię gołym, z relikwiarzami, w sandałach na bosych nogach. Zresztą, w tym pomieszaniu języków i narodów, jakie przedstawiała sobą Moskwa 1923 roku, szczególnego zdziwienia chyba jednak nie wzbudzali. Tym bardziej, że wątpliwe było, żeby pozwolono im swobodnie poruszać się po mieście. Zachowała się legenda o „seansie odmłodzenia”, jaki odbył się specjalnie dla pewnych członków KC. Prawdopodobnie tym właśnie można tłumaczyć długowieczność wielu wybitnych bolszewików. Oczywiście, tych z nich, którzy umarli śmiercią naturalną (Trocki nie brał udziału w tym „poniżającym dla rewolucji przedsięwzięciu”). Większość czasu mnisi spędzili w komnatach Kremla — w chronionej części, gdzie miał później swój prywatny pokój towarzysz Stalin. A bez wątpienia, jeszcze większe wrażenie musieli wywrzeć w styczniu, w pokrytych śniegiem Gorkim. Tutaj widocznie odegrała rolę jedna ważna okoliczność. Najpierw mówiło się o balsamowaniu, to znaczy o zwykłej konserwacji ciała, ale z powodu niemal patologicznego braku zaufania bolszewików do tak zwanych „burzuazyjnych specjalistów”, za tłumacza posłużył, wcale nie najwybitniejszy w Rosji znawca języka tybetańskiego, profesor Przechwałow, pomagający wtedy na kursach likwidacji analfabetyzmu, rewolucyjnie nastawiony student trzeciego roku, oczywiście znający już w jakimś stopniu podstawy gramatyki, ale, widocznie, pojęcia nie mający o głębi, jaka otwiera się w każdym żywym języku. W rezultacie zostało im postawione zadanie jak najpełniejszego zachowania ciała, co w tybetańskich świętych ‘ praktykach jest jeszcze dalekie od właściwego balsamowania. Ciekawe, że we wspomnieniach samego studenta, jktóre zachowały się tylko w jednym egzemplarzu w dziale kronik Państwowej Biblioteki Publicznej (prawdopodobnie przechwyconym przez NKWD, a następnie odzyskanym przez Niewolnikowa), starszy z tybetańskich mnichów — wychudzony, przypominający wtedy jeszcze lało znanego Mahatmę Gandhiego, przed rozpoczęciem obrzędu, dwa razy uprzejmie spytał, czy mądrzy gospoda — ze życzą sobie właśnie „pełnego zachowania”, a nie rozumiejący, oczywistego dla specjalisty, sensu tych słów student potwierdził, że właśnie tego się od nich oczekuje. I wtedy ten sam starszy mnich wyciągnął zwój papieru z płóciennej torby, dwóch jego pomocników rozłożyło na specjalnym dywaniku przepiękne, drewniane instrumenty i z jasno oświetlonego salonu, należącego kiedyś do moskiewskiego naczelnika miasta Rejnbota, zaczęły wydobywać się przeszywające i jednocześnie monotonne mantry, przenikające przez zimne ściany, oplatając brzozy, całe w śniegu, płótno puszystych nietkniętych grobowców w parku, wrota żelaznej bramy, jakby przygnieciony strachem zagajniki ochronę NKWD, stojącą w psich płaszczach na okrutnym mrozie… Trudno dokładnie określić, kiedy Mumia zaczęła żyć swoim własnym życiem. Niewolnikow uważał (a przecież wszystkie komentarze, odnoszące się do dokumentów, wszystkie wnioski, które znalazły się w teczce na oddzielnych kartkach, wszystkie notatki na marginesach i liczne podkreślenia, w celu łatwego wyjaśnienia, przypisywałem właśnie Niewolnikowowi), że w najgorszym wypadku aż do 1929 roku przebywała w stanie podobnym do letargu. Być może, był to okres gromadzenia sił, coś przypominającego stadium larwy, które przechodzą niektóre owady, a być może, nie otrzymała po prostu w tym okresie niezbędnego dla niej życiowego zabezpieczenia. Działanie Mumii zostało wyjaśnione znacznie później, a powstała prawie pięcioletnia przerwa rzeczywiście nie była wypełniona żadnymi wydarzeniami. Mumia, oczywiście, mogła odegrać określoną rolę w niezrozumiałym nawet dla członków KC wywyższeniu Stalina, ale sama ta rola miała charakter, najprawdopodobniej, zwierzęcych instynktów. Pierwszy Sekretarz Generalny raczej Mumią się nie interesował, żadnych kontaktów między nimi w tym okresie nie zanotowano, ale nie można zapominać, że to właśnie Stalin kierował „Operacją tybetańską” NKWD i dlatego właśnie on mógł stać się dla Mumii najbardziej pożądanym człowiekiem. W każdym bądź razie, wielu pamiętnikarzy tych lat zauważa, że w momencie największych sporów Genseka z towarzyszem Trockim, Lew Dawidowicz dziwnym trafem tracił swoje wspaniałe i wojownicze cechy, jak dar przemawiania, zjednujący mu miliony zwolenników, hipnotyzm dowódcy, nieraz wykazywany przez niego na frontach wojny domowej i wpadał w niezdecydowanie, zaczynał mieć wątpliwości, w ogóle nie pasujące do niego. W takich okresach dosłownie zanikał jako osobowość. Według świadectwa najbliższych towarzyszy broni, narzekał na niespodziewane bóle głowy. Wzywani lekarze rozpoznawali ostrą anemię. A ponieważ właśnie jasne cechy jego charakteru dawały mu przewagę nad rywalami politycznymi, to prawdopodobnie, można z pewnym przekonaniem stwierdzić, że nawet słaby wpływ martwicy mógł odegrać, w nieokreślonej sytuacji tamtych lat, decydujący wpływ. Zgadza, się, zostały jakieś legendy. Jeszcze w 1927 roku szeregowy plutonu do zadań specjalnych kremlowskiej komendantury, Skamiejkin, samowolnie opuścił swój posterunek w wewnętrznych pomieszczeniach Mauzoleum i został zatrzymany tuż przy wyjściu z Kremla, prawie że pod Bramą Borowicką. Podczas przesłuchania nic logicznego nie potrafił powiedzieć — niczym obłąkany potrząsał tylko głową, żegnał się, cały dygotał, co chwilę oglądał się za siebie i bez końca powtarzał panicznym szeptem: „Ono patrzy!” — natychmiast wezwany lekarz stwierdził pomieszanie zmysłów. Szeregowy został wysłany na leczenie. Kierownictwa NKWD nie zainteresował ten przypadek. A jeszcze, dokładnie cztery miesiące temu, informator tego szczególnego resortu komendantury Kremla, w doniesieniu złożonym na ręce bezpośredniego kierownictwa, ogłosił, że wśród żołnierzy plutonu można zauważyć silne mistyczne skłonności, wielu szeregowych uważa, że „obiekt L.” rzeczywiście jest fizycznie żywy, że słyszy i w ogóle reaguje na otoczenie, a kiedy się do niego zwrócić, to nawet spełnia niektóre prośby. Ten raport także, według Niewolnikowa, pozostawiono bez żadnego komentarza. W kraju realizowany był program socjalistycznej industrializacji, właśnie skończył się bardzo burzliwy dla wszystkich XV zjazd WKP(b), Trocki, Kamieniew i Zinowiew zostali jeszcze na domiar złego wyrzuceni z partii, opozycja wypuściła swoich zwolenników na demonstracje, Anglia nie bez podstaw winiła ZSRR za szerzenie antybrytyjskiej propagandy, w Polsce został zamordowany przez białogwardzistówrosyjski pełnomocnik Bojkow. Normalne, że w takiej sytuacji oddział ochrony nie myślał o jakichś mistycznych wpływach. A do tego jeszcze rozpoczęto celowo wywyższać osobę Józefa Stalina — spisywać jego historię, mitologizować niedawną przeszłość. Grały fanfary, w gazetach na stałe zadomowiły się określenia „wielki” i „wybitny” — pewna ekstaza w stosunku do przywódców rewolucji wydawała się w pełni uzasadniona. Żadnych specjalnych środków w związku z tym nie przedsięwzięto. Trocki został wysłany do Ałma–Aty, a potem — w ogóle wydalony z kraju. Nadal przeprowadzane byty tajne czystki kadr partyjnych. Grupa liderów, która zebrała się wokół Sekretarza Generalnego, świętowała zwycięstwo. Mauzoleum powoli stawało się reliktem odchodzącej na zawsze epoki. Euforia trwała prawdopodobnie do końca 1931 roku, kiedy w czasie czarnej nocy dekabrystów nieoczekiwanie zaczęto odczuwać jakiś niepokój na Kremlu, całe NKWD zostało postawione w stan gotowości bojowej, komendant Kremla zażądał osobistego spotkania z towarzyszem Stalinem i kiedy towarzysz Stalin, który dopiero co zasnął, wyszedł do niego — niezadowolony, z oczkami — świderkami na pucułowatej kaukaskiej twarzy — komendant poprosił, żeby opuścili gabinet nawet prywatni ochroniarze i, jak mówi legenda, łamiącym się głosem zaczął meldować, że osobiście, jako komendant, nie wie, co się tu dzieje, że jest członkiem partii od tysiąc dziewięćset dziesiątego roku i zawsze walczył przeciwko opozycji Trockiego i Zinowiewa, ale tym niemniej, stało się coś strasznego i, proszę wybaczyć, towarzyszu Stalinie, ale Włodzimierz Iljicz, zdaje się, całkiem nie umarł. Dokumenty nie oddają, oczywiście, dramatycznego ognia tamtych wydarzeń. Na jednej z fotografii, włożonych do teczki, widać Józefa Wissarionowicza, zaciągającego się piękną fajką — w mundurze wojskowym i w spodniach wciągniętych w wysokie buty. A obok niego śmieje się łysiejący mężczyzna w trzyczęściowym garniturze. Krawat ów mężczyzna ma zawiązany wyraźnie niewprawną ręką, głowę odkrytą, jakby przechyloną do tyłu z powodu swojej ciężkości, a brodę lekko podniesioną do góry ze względu na śmiech. Fotografia ma wzmiankę — 1935 rok. Podstawowa remisja dokonała się już do tego czasu. Mumia poruszała się i mówiła dokładnie tak, jak jej osobisty prototyp. Ale ja, dosłownie drżącą piersią, czułem tę mroźną noc trzydziestego pierwszego roku — jak chroniony w ciszy Mauzoleum człowiek powoli otwiera oczy, jak w strasznym wysiłku zgina się najpierw jedna ręka, potem — druga, jak z pożądliwością chwytają od wewnątrz szklaną lampę sarkofagu, jak momentalnie rozbija się szyba, rozsypują po podłodze odłamki i jak wbiegająca z bronią w ręku, w pełnej gotowości, ochrona widzi marmurowy postument, oświetlony jasnym reflektorem, ociężałą, siedzącą w napiętej pozycji postać, rozwiązane buty, aureolę z rudego puchu nad czaszką i — w męczarniach, jakby zgrzytając, obracającą się w jej stronę twarz wodza światowego proletariatu. Osądźcie sami, o czym myślałem, siedząc przy nocnej lampce u siebie w gabinecie, wczytując się w niejasne strofy maszynopisu, odgadując bazgroły na marginesach, zrobione pośpiesznym charakterem pisma. Największe wrażenie wywarły na mnie, oczywiście, fotografie. Ale wcale nie ta, na której Mumia razem z Józefem Wissarionowiczem, uśmiechnięci, przebiegli, prawie dający sobie jakieś znaki, pod portretami Marksa i Engełsa oglądają broszurę, zatytułowaną „Konstytucja ZSRR” nie ta, na której stoją pochyleni nad rozłożoną na stole mapą działań wojennych (to była jesień czterdziestego drugiego, atak armii faszystowskiej na Stalingrad); nie ta, na której Nikita Siergiejewicz pokazuje Mumii makietę pierwszej rosyjskiej satelity (Chruszczow w błogostanie, ubrudzony na twarzy, prawdopodobnie po świątecznym obiedzie, a Włodzimierz Iljicz — ze wzrokiem skierowanym przed siebie, prawie wszystkimi palcami trzymający skraj kamizelki); nie ta, na której młody jeszcze Breżniew przypina do marynarki Mumii order Lenina — w ogóle to nie wiadomo, po co ktoś robił te zdjęcia, czy były częścią jakiegoś zagadkowego, tajemnego obrzędu, niezbędnym elementem śpiewania mantr, czy może po to, żeby zatrzymać uciekający nieubłaganie czas: wyobraźni i słowu przydawano wtedy magiczne znaczenie — poraziło mnie już pierwsze, jeszcze nie najlepszej jakości, widocznie amatorskie zdjęcie, na którym siedzi zmęczony, prawie bez sił człowiek, opierając się ręką o blat stołu, z rozstawionymi nogami, jakby po to, żeby ciało nie zsuwało się ze stołu, o wielkiej głowie, jak u umarłego, z podniesionym do góry podbródkiem, w rozpiętej kamizelce, z wywalonym krawatem, obejmujący krótkimi palcami złożoną w rulon „Prawdę”. Naturalnie, przy współczesnej technice zdjęcie można bardzo łatwo podrobić, ale była w nim jakaś przeszywająca, czysta prawda, jakaś przypadkowo uchwycona szczerość, której nie można dorobić, żywotność, życiowe prawdopodobieństwo, niedbała wiarygodność detali. Gierczyk przyznał się później, że i jego przekonało właśnie to zdjęcie. To był, prawdopodobnie, najtrudniejszy okres wżyciu Mumii. We wniosku komisji lekarskiej, znajdującym się w teczce, można przeczytać: Pacjent mówi z przerwami, ma problemy z wymawianiem samogłosek, wyraźnie zachwianą zdolność logicznego myślenia, skłonność do używania niepoprawnych form gramatycznych… Okresy silnego pobudzenia, kiedy „obiekt L.” traci kontrolę nad mówieniem i zachowaniem, mogą przechodzić w stany apatii, a nawet zupełnej prostracji. Pacjent nie odpowiada na zadawane mu pytania, nie reaguje na dotyk… Ruchy jego są nerwowe, słabo skoordynowane… i tak dalej, na całe cztery strony. Podpisu pod rym wnioskiem nie ma. Można tylko domyślać się co do losu lekarzy, dla których jesienią 1931 roku utworzono Specjalne Laboratorium Kliniczne. Laboratorium istniało prawie od ćwierć wieku — razem ze swoim personelem, sprowadzonym z zagranicy sprzętem — a przestało istnieć dopiero w przeddzień XX Zjazdu. Przy czym cała jego medyczna, techniczna i naukowa kadra, wszyscy profesorowie, sprzątaczki, doktoranci i laboranci, wszyscy mający dostęp do czterech podziemnych pokoików pod Ministerstwem Obrony Narodowej, dosłownie jak fatamorgana, rozpłynęli się w nieskończonych przestrzeniach państwa. Nieprzypadkowo zajmowało jedną szóstą powierzchni Ziemi. W tym przypadku Nikita Siergiejewicz w niczym nie różnił się od Józefa Wissarionowicza. Dokumentami Specjalnego Laboratorium rozporządzali wtedy osobiście oni. Razem z tym, po wiadomych wydarzeniach sześćdziesiątego czwartego roku, po dymisji Nikity Siergiejewicza i dojściu do władzy, jak się wszystkim wtedy wydawało, tymczasowej i przypadkowej figury, protokołów i zapisów Laboratorium Klinicznego w archiwum Sekretarza Generalnego nie udało się odnaleźć. Gdzie się znajdują, nie wiadomo do tej pory. Czy zostały zniszczone z powodu wielu patologicznych szczegółów, jak z uporem maniaka powtarzał sam Nikita Chruszczow, czy były zgodnie z jego rozkazem wywiezione za granicę i chronione są do tej pory w bankowym sejfie, niedostępnym nawet dla członków Biura Politycznego (tej wersji KGB, według mnie, trzyma się do dzisiaj), swoje zadanie wypełniły. Jeszcze całe siedem lat, do naturalnej śmierci w 1971 roku, Chruszczow żył, chociaż obserwowany przez służby specjalne, we względnym spokoju i pomyślności. To chyba rzadki przypadek w historii państwa radzieckiego. Tym sposobem biologia Mumii pozostawała absolutną zagadką. Doświadczenia Repieszyńskiej z zakresu życia pozornego międzykomórkowych substancji, tak jak i podobne doświadczenia Lifszyca, na nic się nie zdały. Dalej ten kierunek w rosyjskiej biologii nie rozwijał się. Mumia, jak się okazało, w ogóle była przeciwna jakimkolwiek badaniom w tej dziedzinie. Zarówno kampania łysych głów, która doprowadziła do zniszczenia genetyki, jak i tragiczna, zupełnie bezmyślna z politycznego punktu widzenia „sprawa spisku lekarzy”, jak uważał Niewolnikow, zostały właśnie przez nią zainspirowane. Tym niemniej główne wnioski Specjalnego Laboratorium stały się powszechnie znane. Kolektywizacja rolnictwa, przeprowadzona w latach 1929–1931, pomimo „likwidacji chłopa jako klasy”, zabierania wsi chleba, niezbędnego dla szybkiego rozwoju przemysłu ciężkiego i wykorzystywania więźniów jako bezpłatnej siły roboczej, miała jeszcze jedno, nadzwyczaj ważne następstwo. W rezultacie przemieszczania się i śmierci ogromnych rzesz ludzi, pojawiła się wielka ilość tak zwanej „energii życia” (określenie Brajdera, jednego ze współpracowników Specjalnego Laboratorium). Będąc w stosunku do wszelkiego życia nieskończenie suchym substratem”, Mumia, naturalną koleją rzeczy, wchłonęła energetyczną emanację, co najpierw doprowadziło do pierwotnego przebudzenia psychiki, a potem już do pełnej witalizacji nekrobiotycznego systemu. Mówiąc wprost, Mumia zaczęła żyć — czego buddyjscy mnisi, prawdopodobnie, nie wzięli pod uwagę. Gdyby te dane zdobyto i przemyślano wcześniej, to „obiektowi L.”, jak nazywano Mumię w oficjalnej korespondencji, można było zapewnić określoną kontrolę. Mumia w tym czasie była osłabiona i sama jeszcze dokładnie nie znała swoich możliwości. Cała historia ZSRR mogła potoczyć się w innym kierunku Ale zwyczajna nieufność członków partii do nauki, bezwład myśli, podejrzliwość, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju inicjatywy w połączeniu z partyzanckim biurokratyzmem stalinowskiego aparatu władzy, zrobiły swoje — wnioski Specjalnego Laboratorium zostały schowane wtedy pod stół, ambicje polityczne zasłoniły wszystko pozostałe i kiedy prawdziwy sens wydarzeń ujawnił się przed kierownictwem partii i rządu, zrobić coś konkretnego było już niemożliwe. Czas został bezpowrotnie stracony, Mumia nabrała siły, Felicjana Kierbicza, który zapoczątkował w połowie lat trzydziestych badania nad „promieniami witalnymi”, natychmiast aresztowano jako niemieckiego szpiega, jego grupę zlikwidowano, a sam, jak większość jego współpracowników, zniknął gdzieś na Archipelagu G. Działalność Laboratorium Klinicznego po tych wydarzeniach nabrała czysto formalnego charakteru. W rezultacie krytyczny okres rehabilitacji minął pomyślnie. Mumia odzyskała mowę, poczuła w pełni fizyczną i psychologiczną tożsamość z oryginałem i, jak można było zauważyć, kiedy szybko zdała sobie sprawę, co się stało, pojawiło się u niej szalone usposobienie twórcy pierwszego na świecie państwa socjalistycznego. Zaczęła domagać się natychmiastowej legalizacji, Żądała, jako mąż, prawa widzenia się z Nadzieżdą Krupską, ostro i nieugięcie obstawała przy konieczności uczestnictwa w politycznym kierowaniu krajem. Przy czym potrafiła uzasadnić swoje wymagania. Szereg przypadkowych zgonów partyjnych i państwowych działaczy, który przetoczył się przez Moskwę na początku lat trzydziestych, pokazał, że wpływ nekrobiozy na ludzki organizm — to wcale nie czczy wymysł oderwanych od życia gabinetowych uczonych, nie ideologiczna dywersja, jak próbował to klasyfikować, już wtedy zdobywający coraz większy autorytet, profesor Łysenko, a najprawdziwsza, przerażająca w swojej tajemniczości prawda i przed tą prawdą nie może się uchronić żaden człowiek, nikt, nawet sami członkowie Komitetu Centralnego. Szczególne wrażenie na KC wywarła śmierć Głównego Komisarza do Spraw Uzbrojenia, Czerpakowa. Występując w sierpniu trzydziestego drugiego na tajnym, rozszerzonym posiedzeniu Biura Politycznego i obstając razem z Rykowem, Bucharinem i Piatakowem przy konieczności pochowania Mumii, Czerpaków w połowie swojego przemówienia nieoczekiwanie zaciął się w pół słowa, zacharczał, złapał się za ciasny kołnierzyk swojej wojskowej koszuli i niespodziewanie, roniąc łzę, upadł na rozłożone na stole papiery. Wezwani lekarze doszli do wniosku, że coś rozerwało mu serce. Zaczęła się demoralizacja Biura Politycznego. I pomimo, że Bucharin, najprawdopodobniej z przyzwyczajenia, mówił jeszcze jakiś czas o „obrzydliwej władzy umarłego”, a Nadieżda Konstantynowna Krupska kategorycznie odmówiła widzenia się z byłym mężem (do końca swojego życia ani razu nie przekroczyła progu Mauzoleum), to piołunowy smak przegranej dało się już wyczuć w powietrzu, Biuro Polityczne drgnęło, kiedy poczuło oddech śmierci, a najbardziej uparte głowy pochyliły się przed nieuniknionym. Właśnie w tych dniach hasło LENIN ŻYŁ, LENIN ŻYJE, LENIN BĘDZIE ŻYŁ! niesłychanie często zaczęło pojawiać się w gazetach i programach radiowych, a prorocze strofy Włodzimierza Majakowskiego „Lenin nawet teraz jest bardziej żywy od wszystkich żywych…” trafiły do szkolnych podręczników i wypisów z historii literatury rosyjskiej. I wszyscy, bez względu na przeciąg, grobowym, czarnym chłodem ciągnący się z Mauzoleum, nawet ówczesne kierownictwo partii ani wszystkie następujące po sobie kadry Biura Politycznego partii, nie zdecydowali się ogłosić Mumii oficjalnie żyjącą. Problem istniał raczej nie w powszechnej opinii świata, który, najprawdopodobniej, ze sceptycyzmem odniósłby się do podobnej akcji i nie w tym, że jeszcze chrystianizowana (wbrew wszelkim wysiłkom bolszewików) ludność potężnego kraju, zapewne utożsamiłaby wskrzeszonego Włodzimierza Iljicza z postacią Antychrysta. Wierni leninowcy czekali na jedno i drugie. Po prostu po piętnastu latach, które upłynęły od czasu rewolucji październikowej, stara gwardia bolszewików ustąpiła miejsca młodym latoroślom — wszystkim tym Mołotowom, Czekanowom, Chruszczowom, Kaganowiczom. Marszałkowi Budionnemu, stroszącemu fantastyczne wąsy czy marszałkowi Woroszyłowowi, układającemu sobie wąsy odwrotnie, w płaską szczoteczkę. Trafili do Narodowych Komisariatów i biur KC, zaczęli kierować największymi uczelniami i przedsiębiorstwami, dostali samochody, dacze, zasłużoną albo nie zasłużoną sławę. Żądza władzy gotowała się w ich żyłach, zatrutych nienawiścią do siebie. I nagle pojawiła się Mumia — i wszystko to mogło w jednej chwili runąć. Znowu pojawią się Zinowiew i Kamieniew, którzy, wydawało się, zniknęli bez śladu, Bucharczyk, dawny pupil Lenina, otrzyma awans, zaczną się kadrowe przetasowania, zmienią się priorytety, a w końcu, może nawet wróci z emigracji towarzysz Trocki — chociaż stary ideowy przeciwnik, ale o wiele lepszy od tych Mołotowów i Kaganowiczów. Chodziło im o władzę, a nawet o samo życie. Strach dodał im siły, rozpacz zrodziła energię. Późną jesienią 1932 roku, zgodnie z decyzją Biura Politycznego KC, obradującego w tych miesiącach prawie bez przerwy, do Mauzoleum został wysłany Sekretarz Generalny KC Józef Stalin, żeby osobiście przeprowadzić szczere i bezpośrednie rozmowy. Ten dzień stał się przełomowy w historii Mumii. Oczywiście, nie wiadomo, jak odbywały się te rozmowy. Najbardziej ze wszystkiego na świecie Biuro Polityczne obawiało się rozgłosu. Niewolnikow zapewniał, że żadnych protokołów ani żadnych oficjalnych dokumentów nie było. Czy udało się Stalinowi załagodzić niezadowolenie Włodzimierza Iljicza w ten sposób, że w przypadku problemów nie do rozwiązania między nimi Mauzoleum zostanie, od podziemi do samego szczytu, zamurowane na wieki wieków betonem. A ciężarówki z betonem stały już na Placu Czerwonym. Być może Mumia sama zdała sobie sprawę z przesady swoich roszczeń. Jej samotność nie podlegała wtedy żadnej wątpliwości. Tak czy inaczej, określona umowa została mimo wszystko zawarta. Mumia już wtedy obiecała nie opuszczać terenu Mauzoleum, a w ciągu dnia, kiedy jej aktywność słabła, spędzać czas w sali dla zwiedzających, na postumencie. Żeby pracujące narody kraj ów związkowych mogły złożyć hołd wodzowi i nauczycielowi ludzkości. Z kolei Biuro Polityczne KC WKP(b), zachowując całą władzę i utrzymując ją od tego momentu przy pomocy piekielnie ciężkich środków, zobowiązało się zapewnić ochronę i bezpieczeństwo Mumii, i zgodnie z pierwszym żądaniem dostarczać jej to, co w późniejszych dokumentach było określane jako „niezbędne życiowe zabezpieczenie”. Ten eufemizm był dostatecznie przejrzysty dla obu stron. Żeby zachować aktywność, Mumia potrzebowała ogromnej ilości tak zwanej „energii życia”. Maszynka terroru, która zaczęła kręcić się w okresie kolektywizacji, nabrała obrotów i zaczęła mielić nawet samych szefów partii. Pierwszą jej wielką ofiarą stał się Siergiej Kirów, znajdujący się w opozycji do Stalina i nieostrożnie nalegający na wprowadzenie ograniczeń dla Mumii. Niejaki Nikołajew strzelił do niego w samym budynku Smolnego. I wtedy zaczęły się aresztowania, przetoczyła się pierwsza fala represji. Potem pojawił się pomysł zaostrzenia walki klasowej z powodu rosnących sukcesów socjalizmu. Ten pomysł posłużył za ideologiczną podstawę terroru. A potem w kotle „moskiewskich przemian” (starannie powtórzonych w republikach, okręgach, rejonach), dosłownie, jak motyle w ogniu, znikali wszyscy ci, którzy kiedyś chociaż słowem, chociaż milczeniem, zwykłym napomknieniem zaszkodzili Mumii: sam Bucharin, Piatakow, Ryków, Tomski, Tuchaczewski, który pewnego razu zauważył, że „armii potrzebni są martwi, a nie żywi”, Uborewicz, Blucher, Jakir, nie sprzeciwiający się temu stwierdzeniu. A razem z nimi poznikało tysiące ich podwładnych, zwolenników, kolegów z pracy, dziesiątki tysięcy znajomych, ich kolegów z pracy, zwolenników i podwładnych i w końcu setki tysięcy znajomych tych znajomych. Liczba wciągniętych w ten kołowrót ludzi szybko doszła do miliona. Jarzmo śmierci, wiszące nad krajem, spowodowało, że życie stawało się pozorne. Obserwujący Mumię lekarz informował w tych dniach, że: na twarzy obiekt L. wygląda znacznie zdrowiej. Skórę ma wilgotną, sprężystą, podobną do ludzkiej. Źrenice nabrały jasnej przenikliwości. Widać gołym okiem, że odrosły paznokcie i włosy na głowie. Obiekt jest ożywiony, czasami wpada w euforię. Można się tylko domyślać, do jakiego stopnia byłby w końcu opustoszał kraj, ile pojedynczych istnień musiałoby jeszcze poświęcić Biuro Polityczne za swoje prawo do funkcjonowania. Prawdopodobnie to sama wojna zatrzymała erozję totalnego zniszczenia i te dwadzieścia milionów, które zginęło w walkach z niemieckim okupantem, razem z milionami poległymi na polach Europy, jakby nie patrząc, były ceną uczłowieczania martwego — przeprowadziła go z królestwa niebytu do życia pod słońcem. I teraz dopiero nabrały prawdziwego sensu wiersze Włodzimierza Majakowskiego, których uczułem się w szkole: Krótkie jest i do ostatniego tchnienia poznane przez nas życie Uljanowa. Za to o długim życiu towarzysza Lenina trzeba pisać i opisywać je wciąż od nowa. Brałem w ręce pachnące stęchłym czasem dokumenty i tragiczne epizody tego życia pojawiały się jakby w świetle tajemniczej latarni. Pełen niedopowiedzeń raport kierownika Specjalnego Patrolu Komendantury Kremlowskiej informował, że o czwartej rano tego to a tego dnia i miesiąca, w strefie szczególnego reżimu, obejmującego cały Plac Czerwony, zatrzymano mężczyznę o „charakterystycznym, historycznym wyglądzie zewnętrznym”. Zatrzymany nie posiadał żadnych dokumentów, na pytania kierownika patrolu nie zamierzał odpowiadać i dlatego po rewizji i próbie bezskutecznego przesłuchania na miejscu, ze szczególną dokładnością został przekazany do wewnętrznych, posterunkowych pomieszczeń. Na posterunku nr l (Mauzoleum Lenina) po jakimś czasie zaczęły pojawiać się ciała szeregowców ochrony zewnętrznej. W związku z tym doszło do paniki w całym mieście. Komendant patrolu szczególnie podkreślał, że żołnierze Pietrunkin i Gwoździew, pilnujący zatrzymanego, czuli w czasie kontaktu z nim silną ospałość, apatię, niedomaganie, a żołnierz Seliwanow był przez jakiś czas hospitalizowany z powodu ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Tak zakończyła się pierwsza i, prawdopodobnie, ostatnia (ze znanych) próba ucieczki. Było zupełnie niezrozumiałe, na co liczyła Mumia. Jej dzienna „racja” wynosiła, według przypuszczeń Niewolnikowa, nie mniej niż dziesięć–dwanaście istnień. Ukryć się gdzieś nawet w trzymilionowej Moskwie mimo wszystko nie udałoby się jej. Rosnąca bez przerwy liczba zgonów natychmiast wydałaby ją milicji. Nie mówiąc już o braku u niej jakichkolwiek dokumentów i pieniędzy, o niewyrobionych nawykach obcego dla niej życia. Zatrzymałby ją pierwszy lepszy dzielnicowy. Nawiasem mówiąc, nazwisko Seliwanowa było przez Niewolnikowa podkreślone w raporcie, a na marginesie widniały cztery znaki zapytania. To należało zapamiętać. A oto wypiski z raportu specjalnego obserwatora KGB, pełniącego służbę na Placu Czerwonym w październiku 1955 roku: Zielonkawe światło, przenikające przez kamienie.. . Raz mocniejsze, raz słabsze, jakby zamierające… Samoczynne wyłączenie się elektryczności w sektorze.. . O drugiej czternaście (w nocy) — długi, nieludzki ryk… Asfalt się zatrząsł… Drugi z obserwatorów dostał skurczy mięśni… Mniej więcej od drugiej trzydzieści do trzeciej — zupełna utrata świadomości… O trzeciej piętnaście — głuche uderzenia, dochodzące jakby spod ziemi… Ryk się powtarza… Skurcze przechodzą w drgawki… To ten okres, który Niewolnikow nazywa „bójką umarłych”. Według jego danych Józef Stalin zmarł jeszcze na początku wojny — tylko kilka dni przeleżał pod ziemią (zniknięcie, odnotowane przez wielu biografów) i zgodnie z decyzją Biura Politycznego został przywrócony do życia i zaczął funkcjonować jako zombi (a czym różni się zombi od Mumii, naprawdę nie wiem). Prawdopodobnie Mumia oddała mu część swojej „emanacji”. Biuro Polityczne wydało decyzję o ponownym zabalsamowaniu w marcu 1953. A już w kwietniu tego roku Mauzoleum i cały Plac Czerwony zostały nagle zamknięte „w celu przebudowy”. Centrum Moskwy rzeczywiście odgrodzono od całej reszty miasta. Izolacja trwała kilka miesięcy. Można się tylko domyślać, co działo się w tym ciemnym okresie. Czy zbuntował się zombi Stalina przeciwko swojemu prawdziwemu gospodarzowi, czy może ta „energia życia”, którą można było zdobyć w powojennym ZSRR, nie była wystarczająca, żeby utrzymać przy życiu dwóch nekrobiotów. Osobiście, drugie przypuszczenie uważam za bardziej prawdopodobne. Szczyt aktywności Mumii, jak zaobserwowano, przypada na okres nocny i bez wątpienia można wyobrazić sobie, jak dokładnie o północy, głęboko pod ziemią, w samym centrum kraju, który przykryty jest wtedy sennym mrokiem, przez leżące pod jaskrawymi reflektorami istoty przebiega jakby galwaniczne drżenie, jak one, podobnie do kukieł, siadają na swoich jednakowych sarkofagach, jak zaczynają chrzęścić zastygłe kości, jak ocierają się o siebie stawy, jak powoli, prawie we śnie, odwracają się do siebie — zaczynają patrzeć, jakby nie poznając, ich szklane źrenice rozszerzają się — i momentalnie dwie pary rąk zrywają się, żeby schwycić drugiego za gardło. Niewolnikow pokazuje pośród tego wszystkiego bardzo interesujący dokument: „Oświadczenie Specjalnej Komisji Medycznej po zbadaniu zwłok to w. J. W. Stalina”. Komisja stwierdza, że ciało jest bardzo poszkodowane: wybita szczęka, naderwane mięśnie krtani, w pięściach obu rąk zerwane ścięgna. Urazy, według niej, zostały spowodowane w mechaniczny sposób. Trudno powiedzieć, na ile wszystko to było niebezpieczne dla przemienionego w zombi podmiotu. Prawdopodobnie wódz światowego proletariatu jeszcze raz pokazał swój nieobliczalny charakter. Wola namiętnego rewolucjonisty pokonała pożądliwość i żywotność zwykłego urzędnika: jak wiadomo, Stalin został wyniesiony z Mauzoleum i pochowany pod Ścianą Kremlowską. Po kilku dniach betonowe obmurowanie mogiły zostało roztrzaskane, a nagrobek odrzucony, jakby ktoś próbował go podkopać i przewrócić. Widocznie takie drobiazgi, jak rozszarpane gardło, nie mogły powstrzymać Ojca Narodów. W efekcie, miejsce pochówku zostało pokryte nową warstwą betonu, a granitowa płyta specjalnie zabezpieczona. I w końcu, cały szereg spraw, które łączyły się ze sobą: obywatel taki to a taki, po zwiedzeniu Mauzoleum potrzebował niezwłocznej pomocy medycznej, obywatelka taka to a taka (także po zwiedzeniu Mauzoleum) dostała silnego ataku i musiała być natychmiast hospitalizowana. Emeryt wojenny, niejaki D., nawiasem mówiąc, w swoim czasie jeden z uczestników szturmu na Pałac Zimowy, jak mówią świadkowie, przewrócił się przy wyjściu z Mauzoleum — zajęczał, chwycił się za serce i umarł, nie odzyskując przytomności. Niewolnikow uważa, że takich przypadków zbierało się każdego roku ze sto albo i dwieście. Ludzie umierali dosłownie na Placu Czerwonym, rzeczywiście łapiąc się za serce, umierali po dwóch dniach od kontaktu z Mumią, niektórzy długo chorowali i prawdopodobnie nie wszystkim udało się do końca wyzdrowieć. Tak było w latach siedemdziesiątych. Zupełna pustka w ogromnym kraju, brak jakichkolwiek, godnych uwagi wydarzeń. Powoli starzejący się i wpadający w marazm członkowie Biura Politycznego. Chyba w tym czasie została zawarta z Mumią nowa ugoda. W końcu rozwiązano sprawę strasznego haraczu, jaki otrzymywała z szóstej części powierzchni Ziemi. Widocznie rząd Breżniewa zrozumiał w końcu najważniejsze: nie ma sensu piłować konaru, na którym się siedzi, nie opłaca się z roku na rok pustoszyć kraju niewyobrażalnym w swoim rozmachu terrorem. Lepiej brać część, ale za to bardziej lub mniej systematycznie. A być może sama Mumia nie potrzebowała takiej liczby dawców. Jedną sprawą jest osobiste ożywienie, a zupełnie inną, podtrzymanie życia. Stosunki w każdym bądź razie nabrały jakiejś królewskiej przyzwoitości. Przygotowany został cały rytuał codziennego dostarczania ofiar. Po pierwsze, wielogodzinne stanie w kolejce, wyraźnie osłabiające zwiedzających, po drugie, obowiązkowe odwiedzanie Mauzoleum przez młodzież szkolną, która nie ma jeszcze do końca ukształtowanej woli, po trzecie, to prawie religijne drżenie, wywołane dawnym ideologicznym wychowaniem. Nawiasem mówiąc, bardzo dobrze pamiętam to drżenie. W naszej klasie o zwiedzaniu Mauzoleum mówiło się jeszcze przed nastaniem nowych czasów. Cały ostatni kwadrans Tatiana Grigoriewna opowiadała nam o bohaterskim życiu wodza, pisaliśmy prace domowe na temat „Włodzimierz Iljicz w moim życiu” (nie wiadomo dlaczego było to wypracowanie na wolny temat), obejrzeliśmy z całą klasą film „Lenin w październiku”. W uroczysty majowy dzień ubraliśmy się, jak w święto. A potem — autobus, Moskwa za oknami, podniosły nastrój. I rzeczywiście — wielogodzinne oczekiwanie w napięciu przed wejściem. Pusty Plac Czerwony, drżenie dziecięcych kolan. Odgrodzony barierkami tłum, pragnący dostać się do środka. Powaga, przyciszone głosy, wielkie znaczenie chwili. Niesamowita grobowa cisza świętego sarkofagu. Woskowe figury strażników w prostokątnej wnęce. Dobrze uchwycona przez światło, stojąca w centrum, nieprawdopodobnie żywa figura. Jaki on malutki! A dlaczego ma opuszczone powieki? I moja znikomość, gotowość do poświęcenia wszystkiego, brak tajemnic, jak przed Bogiem. Wieczorem podwyższona temperatur a i lekkie dreszcze. Cały następny tydzień uczucie, jakbym przeszedł grypę. Ciekawe, ile dni (miesięcy, lat) życia zabrała mi Mumia? Oczywiście, „pobranie” z jednego, jedynego z nią kontaktu było praktycznie nieodczuwalne, ale uwzględniając, że w latach 1924– 1972 Mauzoleum odwiedziło ponad 73 miliony ludzi, można z ręką na sercu powiedzieć, że „energii życia” było wystarczająco dużo, a nawet czuło się jej nadmiar. Fantastyczna długowieczność rosyjskich działaczy partyjnych miała, jak widać, i taką przyczynę Marszałek Związku Radzieckiego Budionny dożył dziewięćdziesięciu lat, marszałek Woroszyłow — osiemdziesięciu ośmiu, „ucieleśnienie wytrwałości”, Mikojan — osiemdziesięciu trzech, Mołotow, podobnie jak Skriabin — dziewięćdziesięciu sześciu. Ale oczywiście wszystkich przebił przebiegły staruszek Kaganowicz, który w dobrym zdrowiu dożył aż do przemian lat osiemdziesiątych. Nie wspominając już o starcach z otoczenia Leonida Breżniewa — o zachowującym młodość Pielszy, o jakby zakonserwowanym Czernience, tak, nawet i sam Leonid Iljicz, nie patrząc na wiek, wyglądał dość mężnie. Oczywiście medycyna zrobiła od czasu wojny ogromny krok naprzód, ale pojedynczymi sukcesami gerontologii nie da się wyjaśnić tego fenomenu. Przy czym wątpliwe, żeby wszyscy ci ludzie umarli w określonym czasie, a potem, jak kiedyś Stalin, w charakterze zombi funkcjonowali jeszcze całe dziesięciolecia. Nawet Niewolnikow uważał takie przypuszczenia za zbyt śmiałe. Ale to, że w nowych czasach, chyba za Breżniewa, ta opłata — w postaci przedłużonego życia — liczyła się, wydaje się oczywiste i zostało potwierdzone wieloma faktami. Dziwny to był czas. Kraj żył jakby jednym ciężkim oddechem: powstawało pierwsze na świecie państwo socjalistyczne, regulowano rzeki, zbierano, sądząc z ekspertyz, niesłychane ilości plonów, jak gdyby spod ziemi wyrastały potężne zakłady przemysłowe, człowiek poleciał w kosmos, trybuny uginały się od świątecznych, partyjnych wystąpień, naprawdę byliśmy dumni ze sposobu, w jaki żyjemy — i wydawało się, że jeszcze trochę, jeszcze jeden krok i tymi kolumnami demonstrujących wejdziemy w jasne jutro i nikt z regulujących rzeki, zbierających plony czy występujących na wiecach, nikt z tych wszystkich ogarniętych dumą i wykrzykujących nawet nie podejrzewał, że gdzieś w bezpiecznie zamurowanym, pod marmurowymi bryłami, Mauzoleum, zakładając ręce za plecy, wystawiając do przodu klin rudawej bródki, często przy tym nerwowo spacerując, było zamknięte COŚ, co chyba nie miało jeszcze swojego odpowiednika w historii ludzkości. Na pewno tam, pod sklepieniem, panował śmiertelny chłód, a „energia życia” momentalnie wsiąkając, nie mogła ani tego czegoś ogrzać, ani na dobre ożywić. To coś było martwe i uśmiercało wszystko, czegokolwiek się dotknęło. To dlatego, po skończeniu przeglądania teczki, mimowolnie, podobnie jak Niewolnikow, spojrzałem w stronę niewidocznego teraz Mauzoleum, a potem zamknąłem okna, przekręciłem zasuwki i dokładnie, jakby to była pełnia księżyca, zaciągnąłem zasłony. Chciałem, żeby nie została ani jedna szczelina, przez którą może przedostać się noc. Zaczynałem się naprawdę bać. 3 Gierczyk towarzyszył mi gdzieś od osiemdziesiątego dziewiątego roku, od tego czasu, w którym nawał wydarzeń przerzucił mnie z instytutu do polityki. Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy się u mnie zjawił. To były czasy nadziei i romantycznych oczekiwań. Organizowano pierwszy Zjazd narodowych deputatów ZSRR, mówiło się o jawności i demokracji, odbyły się pierwsze wybory i chociaż były jeszcze dość swobodnie potraktowane — ile warte jest jedno odznaczenie deputata organizacji społecznych — to były to już rzeczywiście wolne wybory, które obudziły z letargu wielu, naprawdę wielu ludzi. To była epoka urzeczywistniających się iluzji. Moim głównym politycznym oponentem był wtedy pewien sekretarz Komitetu Rejonowego i stało się sensacją, kiedy z kretesem przegrał już w pierwszej turze głosowania. Zatrważająco zachwiał się cały system totalnego ucisku, okazało się na przykład, że wcale już nie trzeba obawiać się wszechpotężnego KGB (były to oczywiście naiwne wnioski, ale na pewno dodające otuchy). Z każdym dniem coraz śmielej pisało się o historycznych przestępstwach KPZR, o zagubionych istnieniach, o przygnębiającym eksperymencie socjalnym. Nigdy jeszcze nie miałem tylu dobrowolnych pomocników. Ludzie przychodzili nie wiadomo skąd i gotowi byli pracować za darmo, całą dobę. Pomieszczenie pod sztab wyborczy udostępniła nam redakcja instytutowej gazety fabrycznej. Komitet partyjny sprzeciwiał się, ale my, bez względu na wszystko, zajęliśmy dwa małe pokoje — przytaszczyliśmy całe mnóstwo krzeseł i zdobyliśmy cudo tamtych czasów — komputer. Połowa naszego instytutu przychodziła tutaj, żeby podyskutować. Bez przerwy słychać było krzyki, unosiły się kłęby tytoniowego dymu. I właśnie w ten rwetes: stukanie maszyny do pisania, nerwowe brzęczenie telefonu, właściwie nie wiadomo skąd, chyba prosto z ulicy, wszedł chłopak w dżinsach i wytartym na łokciach starym swetrze, rzucił okiem na sprzęt, przypominający czasy rewolucji, głośno zakaszlał, potrząsnął hipisowskimi włosami i zwrócił się do mnie, bezbłędnie rozpoznając najstarszego: — Przepraszam bardzo, chciałbym u pana pracować… Gdyby powiedział, że chce bronić demokracji, czym prędzej odprawiłbym go do domu. Roboty nie było aż tak wiele, propozycji pomocy nie brakowało, a doświadczenie podpowiadało mi, że nie ma większego durnia od entuzjasty. Korzyści z niego żadnych, a namiętnego rechotania czy głupich rozmów — jest już wystarczająco dużo. Jednakże słowo „pracować” zastanowiło mnie. Spojrzałem na niego, zlustrowałem od góry do dołu i to, co zobaczyłem, szczerze mówiąc, nie wzbudziło mojego zachwytu. Zapuścić długie kudły — to zbyt prostacki sposób, żeby się wyróżnić. A wyróżniać warto się chyba tym, co jest niedostępne dla nikogo innego, oprócz ciebie. Coś jednak powstrzymało mnie od natychmiastowej odmowy i, w duchu się uśmiechając, posadziłem go przy stanowisku tak zwanych „list bazowych”. To było coś w rodzaju kamienia probierczego: żmudne, wyczerpujące, wymagające dokładności i gorliwości zajęcie: dochodzenie adresów, imion ojcowskich, sposobów szybkiej łączności, jaki kto ma zawód i krąg znajomych. I najważniejsze, wychwycenie tych szczególnych charakterów: kto i za co, w rzeczywistości, mógł odpowiadać. Sytuacja wtedy była w istocie romantyczna, naród szturmował drzwi, a ja po prostu dusiłem się od pustych, nic nie znaczących kontaktów. W mrowisko rodzącej się demokracji należało wprowadzić porządek. Poza tym była to praca dla osoby o stalowych nerwach. Kilku entuzjastów przepadło już w tej kancelaryjnej trzęsawce i prawdę mówiąc, nie robiłem sobie żadnych złudzeń, jeśli chodzi o Gierczyka. Posiedzi parę dni nie prostując się, a potem szybciutko gdzieś zniknie. Sceptycyzmu dodawał jeszcze sweter wytarty na łokciach. Nie wierzę ludziom, którzy ubierają się niechlujnie. Na koniec pokazałem mu palcem na regał przy oknie, burknąłem coś w rodzaju „niech pan spróbuje doprowadzić to do porządku” i wymazałem go z pamięci chyba na jakieś pięć albo sześć dni. Tylko wieczorami, kiedy trzeba było zamknąć już redakcję, dostrzegałem pochyloną postać, zagłębiającą się na parapecie w grube stosy papieru, które szybko wertowała, w sterty różnych kartek rozwieszonych na ścianie, oblepionej żółtą tapetą. Wydawała mi się fantomem, który prędzej czy później gdzieś się zapodzieje. Szybko jednak wyjaśniło się, że Gierczyk tak łatwo się nie podda. Pewnego pięknego, słonecznego ranka, w niedzielę, jak dobrze pamiętam, gdzieś około jedenastej, pojawił się przed moim, przykrytym obszarpanym obrusem, biurkiem i kiedy doczekał się krótkiej przerwy między jedną, a drugą rozmową telefoniczną, zdecydowanym ruchem rzucił mi pod nos przezroczystą, plastikową teczkę z jakimiś papierami. — Co to? — nie mogąc domyślić się od razu, spytałem. — No, prosił mnie pan, więc gotowe — skromnie odparł Gierczyk. — Proszę wybaczyć, że tak długo, ale musiałem sprawdzić pewne fakty. A poza tym wszystko zostało już wprowadzone do naszego komputera… Kiedy po dwudziestu minutach przejrzałem dokumenty, zdałem sobie sprawę, że stoi przede mną geniusz. To znaczy, może nie dosłownie geniusz, ale na pewno profesjonalista najwyższej klasy. Nie był to po prostu zwykły wydruk komputerowy, tylko we wspaniały sposób zorganizowana robota. Był tam alfabetyczny spis ze wszystkimi telefonami i adresami, spis zakładów, w których pracował każdy z podejrzanych, spis zawodów, najwięcej dziennikarzy i literatów, spis prasy, z odnośnikami do konkretnych nazwisk, przy czym wszyscy należeli do oddzielnych grup, w każdej grupie natomiast zaznaczona była najstarsza osoba, mogąca daną grupę prowadzić i na koniec, w osobnej rubryce — coś w rodzaju ogólnego zespołu sekretarzy, to znaczy ludzi potrafiących obdzwonić wiele miejsc i przekazać masę informacji. Jeżeli chodzi o sposób wykonania, było to po mojej myśli. A co mówi nauka? Nauka mówi, że to jeszcze nie wszystko, kiedy się ma konkretne fakty. Trzeba najpierw powiązać te fakty, pogrupować i doprowadzić do stanu, w którym będzie można je wykorzystać. Większość badaczy grzęźnie dokładnie na tym etapie. Logika i systematyzacja są dostępne tylko dla wtajemniczonych. I jeden z takich wtajemniczonych stał teraz przede mną. Poczułem to i wszyscy w naszym sztabie chyba też to poczuli. — O! — powiedział Grisza Ragozin, zaglądając przez ramię. — O! Właśnie — to ta sprawa! Nawet nie zauważyłem, jak znalazł się za moimi plecami. Drgnąłem. Od tej chwili los Gierczyka był jasny. Momentalnie przemienił się z przeszłego cudaka w jednego z naszych. Swietoczka zaczęła poić go herbatą z konfiturami własnej roboty, Wadyk Kosykow opowiedział mu swoje najbardziej niesmaczne kawały i w końcu, zwykle chłodny, powściągliwy, Grisza Ragozin zapisał sobie adres Gierczyka i poprosił o zrobienie kopii dokumentów. — Jestem panu bardzo zobowiązany — powiedział zdecydowanie. Ostatecznie nic jednak nie zachowało się po tej pierwszej grupie. Niektórzy bardzo szybko zaczęli robić kariery, jak na przy kład, Grisza Ragozin, który strasznie się zmienił, po prostu, przesiąknął obojętnością władzy. I teraz nie jestem już pewien, czy dawny Grisza jeszcze istnieje, czy może to ktoś obcy, wewnątrz, wykorzystuje jego ciało. Jakiś zupełnie inny człowiek, o innym imieniu… Niektórzy zniknęli bez śladu, wracając z polityki do swoich poprzednich zajęć. A ci, którzy zdążyli się w porę zorientować, zeszli jakby trochę na bok: trafili do banków, firm eksportowo — importowych. Zdarza się, że spotkamy się przez przypadek na ulicy, ale niestety, z trudem udaje nam się rozpoznawać. Natomiast Gierczyk, jakby nigdy nic, został. Może dlatego, że nie miał dokąd pójść. Przed przyjściem do mnie pracował w jakimś mało interesującym biurze (dobra — napiszemy sprawozdanie, dobra — odłożymy je na półkę). Po wyborach zrobiłem go swoim pomocnikiem. Podobała mi się w nim, cechująca każdego prawdziwego uczonego, determinacja w osiąganiu zamierzonego celu — połączenie wszystkich wydarzeń, doprowadzających w konsekwencji do jakiegoś rezultatu, wyczucie najważniejszych zadań, dzięki którym przenika się każdy postępek. To wszystko pozwalało mu nie tonąć w codziennym nawale pracy. W ogóle, szybko złapał, o co chodzi: nauczył się nosić garnitury i krawaty, dżinsy widziałem teraz na nim tylko w dni wolne od pracy, a kędziory hipisowskich włosów zastąpiła starannie ułożona fryzura. Włosy, zgadza się, były mimo wszystko trochę przydługie. Ale to już mniej istotne, to jego osobista sprawa. Najważniejsze, czuło się, że ma w sobie jakiś jasny, wewnętrzny porządek. Przecież my tutaj, mówiąc brzydko i zwyczajnie, chodziliśmy po pieniądzach. Nie mogłem nie zauważyć, jak niektórzy deputowani zaczynają jeździć zagranicznymi samochodami czy kupować sobie wspaniale zaprojektowane domy, albo nagle stają się konsultantami podejrzanych spółek handlowych. W tym przypadku na Gierczyku można było w zupełności polegać: pieniądze nie lepiły się do niego, tak jak on sam nie lepił się do pieniędzy. Nawiasem mówiąc, nieraz otrzymywałem propozycję, żeby go wymienić — stawali przede mną jacyś poważnie wyglądający młodzieńcy w okularach albo bez okularów. Młodzieńcy błyszczeli skromnością i polityczną erudycją, popisywali się znajomością języków obcych, nawykami pracy na osobistych komputerach, ich szacunek dla mnie był szczery i bezgraniczny, w oczach czaiła się gotowość do poświęcenia życia dla ideałów demokracji. Niektórzy z nich nawet mi się podobali. Ale nic więcej nie mogłem zrobić — po prostu im nie wierzyłem. Dlatego wszyscy ci młodzieńcy bardzo szybko zniknęli, a Gierczyk został. Miał jedną śmieszną cechę: nie lubił komunistów. Oczywiście, nie zwykłych członków KPZR, często wstępujących tutaj tylko za namową kogoś drugiego, ale tych nadętych, wszechwładnych, partyjnych bonzów, „złotych bażantów”, jak mówiło się na takich urzędników w faszystowskich Niemczech. Muszę przyznać, że także za nimi nie przepadałem. Głównie dlatego, że prawie przez pięć lat nie chcieli zrobić mnie kierownikiem laboratorium. Żeby prowadzić laboratorium, trzeba było należeć do partii. Odmówiłem, wydawało mi się, że nie zasługuję w pełni, że jestem zbyt zajęty, że nie jestem w stanie wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. A nasz komisarz partyjny, swoją drogą bardzo przyzwoity człowiek, z powagą kiwał głową i za każdym razem powtarzał: „Ależ Aleksandrze Michajłowiczu, naprawdę, poradzicie sobie ze wszystkim…” W końcu dostałem to stanowisko. Ale potem, chyba z pięć lat znajdowałem się w poniżającym stanie „czasowo wypełniającego obowiązki”. To oznaczało, że mogą zwolnić mnie w każdej chwili, tak więc musiałem brać pod uwagę swoją dwuznaczną sytuację. Gierczyk tak zwyczajnie nie machał ręką na działaczy partyjnych. Jeśli usłyszał, że któryś ma do zarzucenia coś tak zwanym demokratom, z chłodną pogardą rzucał: — Co chcecie? Przecież to były drugi sekretarz komitetu obwodowego. Jego pogarda nawet trochę mnie przerażała. Wszystko, co było złego w tym kraju, zwalał na komunistów. Słowem, jakie sprawy, takie zasady. Tym niemniej, zaczęło mi się wydawać, że uczuciowość pozbawia go niezbędnej obiektywności. Tam, gdzie można się było dogadać, on stawał jak na śmierć i życie, tam, gdzie trzeba było znaleźć jakiś kompromis, on tego kompromisu w ogóle nie brał pod uwagę, namówić go do jakichś rozmów to była męczarnia: albo milczał jak grób, albo ironicznie się uśmiechał. Rozmówca zaczynał odczuwać swoje ludzkie ograniczenia. Nawet przedstawiciel naszej Komisji, zwykle niewzruszony jak tur, widzący wszystkich i wszystko, zaprawiony w intrygach, nigdy nie podnoszący głosu i nie wychodzący poza ramy, jak delikatnie zauważył, umawiając się na zebranie: — Tylko, jeśli pan może, proszę nie zabierać ze sobą swojego… e–e–e… pomocnika. Sprawa jest bardzo ważna i trzeba ją omówić na spokojnie — i dodał, zagryzając grube wargi: — Jaki to, jednak, niemiły młody człowiek… Niejednokrotnie próbowałem tłumaczyć Gierczykowi, że zachowując się w taki sposób, robi nam tylko niepotrzebnych wrogów A to, z drugiej strony, odbija się na naszej pracy. Ale co zrobić, jeśli w przeszłości było się funkcjonariuszem komitetu obwodowego. Namawianie do lepszego, a nie do gorszego, oto co w nim siedzi. — A tak w ogóle, za co ty ich tak nie lubisz? Pamiętam, że Gierczyk długo milczał po tym pytaniu — zacisnął zęby, napiął twarde mięśnie policzków, podniósł ze stołu ołówek, rzucił go z powrotem, zaskrzypiał na krześle, zgarbił się, strzyknął uszami i powiedział — głosem, jakby czarnym od nienawiści: — Nie lubię ich za to, że kiedyś mogli zrobić ze mną, co tylko im się podobało… — Tak, jak dzisiejsi bandyci — są tacy sami — zauważyłem. — Mogą cię zabić, mogą okaleczyć bez żadnego powodu. Idziesz sobie zwyczajnie po ulicy — a tu bęc, cegła na głowę… — Cegła to nieszczęśliwy wypadek — powiedział Gierczyk. — A kiedy taki mruk, najedzony, zadowolony z siebie, dotyka cię palcem i obiecuje, że zmiesza cię z błotem… Najgorsze, że wiesz, iż jest w stanie to zrobić. I zrobi to, jeśli od teraz nie zaczniesz mu się kłaniać. A ty, jakby z daleka, słyszysz tylko swój bełkot. Gierczyk wyprostował się i z jadowitym sykiem wciągnął powietrze przez zęby. Znowu strzyknął uszami. Oczy błysnęły, jak od rozpalonego wewnątrz płomienia. Strzelił palcami. — No dobra, dosyć tych żartów! Nie wiem, co tak go naprawdę gnębiło. Chyba każdy z nas ma przynajmniej jedno bolesne wspomnienie związane z przeszłością — takie, które rozdziera duszę i nie daje spokojnie żyć. Mnie, na przykład, ukradli kiedyś dosyć ważną, jeśli chodzi o przyszłość, pracę naukową. Nie znalazłem wtedy żadnego innego wyjścia, jak omówić problem ze swoim kolegą. Po pięciu miesiącach wydrukowany został na ten temat obszerny artykuł. Czytałem i rozpoznawałem własne słowa Oczywiście, dowieść komuś i czegoś, było nie możliwe. Długo potem jeszcze pracowaliśmy razem, nawet kłanialiśmy się sobie. Ale kiedy stawałem przed tym człowiekiem twarzą w twarz i kiedy słyszałem jego: „Tak, Aleksandrze Michajłowiczu, w zupełności się z wami zgadzam”, i kiedy musiałem wyciągnąć do niego rękę, zaczynała mi się dosłownie gotować krew w żyłach i bardzo mocno czułem swoją znikomość i bezsilność. Coś podobnego, widocznie, przeżywał Gierczyk. Być może zbeształ go jakiś wstrętny partyjny przedsiębiorca albo ktoś go zmusił, żeby publicznie dokonał jakiegoś niecnego czynu. Wszyscy byliśmy od czasu do czasu do czegoś potrzebni władzy. Nie będę mówił o szczegółach. Wiem tylko, że mimo wszystko wyrywał się, żeby uwolnić się od tego Trupa. Wszystkie straszne nieporozumienia ostatnich miesięcy: spięcia w Radzie Najwyższej, sprzedajność, szczera podłość, demagogia, rozdmuchiwana przez liderów opozycji komunistycznej, zarozumiałość, ambicje, słabość frakcji demokratycznej — to wszystko było skutkiem niewidocznego wpływu Mumii, działaniem tej nekrobiozy, o której była mowa w teczce Niewolnikowa. Twierdził, ze dopóki jej nie pokonamy, wszystko będzie jak dawniej. Nie zgadzałem się z nim, byłem przekonany, że Mumia nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu wielu ludzi żyje wyłącznie wspomnieniami. Czy będzie Mumia, czy nie będzie, oni zawsze tkwią w przeszłości. I dlatego widzą zniewolenie — w duszy, a nie w jakiejś przyczynie zewnętrznej. Kłóciliśmy się bardzo zażarcie. Przy czym, w trakcie całego spotkania w moim gabinecie, ani słowa nie wspomnieliśmy o Mumii. Trudno powiedzieć, czy byłem już wtedy podsłuchiwany. Mimo wszystko nie chcieliśmy ryzykować i wychodziliśmy rozmawiać zwykle na ulicę. I tam, w parku albo na bulwarze, otoczonym szynami tramwajowymi, Gierczyk, dziko gestykulując, wygłaszał krytyczne monologi — wskakiwał z niecierpliwości na ławkę, przykucał, zeskakiwał, prawie jak tygrys w ogrodzie zoologicznym, biegał jak szalony po wydeptanej ziemi bulwaru, niemal wpadał na przechodniów, którzy czym prędzej schodzili mu z drogi. I, jak nawiedzony, bez przerwy mówił, mówił i mówił. W takich chwilach podobny był do wiatraka, obracającego swoimi skrzydłami. Nalegał, żebyśmy natychmiast wykorzystali najbardziej niezwykłe środki. Na przykład przekazali dokumenty, znajdujące się w teczce, do mediów. Kopię — prezydentowi Rosji, drugą — prokuratorowi generalnemu, trzecią — do kongresu USA, czwartą — do Rady Najwyższej. Chciał, żebym wykorzystał wszystkie swoje stare znajomości i zorganizował konferencję prasową, żebym powołał specjalną Komisję Śledczą, żeby do sprawy zostali włączeni najlepsi biologowie, fizycy, psychiatrzy, żeby śledztwo odbywało się pod czujną, międzynarodową kontrolą. — Wystarczy, że jest się durniem w kraju durniów! — wykrzykiwał, jakby tłumionym głosem. Doskonale pamiętam te ciężkie, pełne dymu, chore czasy. Czerwony słupek rtęci w termometrach dochodził do dwudziestu ośmiu stopni. Spirytus w szklankach był tak marny, jak życie. Brudne powietrze Moskwy wydawało się nie zawierać żadnej cząsteczki powietrza. Ludzie, jak ryby, chodzili z otwartymi ustami. Histeryczny krzyk słychać było ze wszystkich odbiorników radiowych. Dopiero co rozpoczął się kolejny Nadzwyczajny Zjazd Narodowych Deputatów Rosji. Gdzieś miesiąc temu odbyło się referendum na temat wotum zaufania do prezydenta. I chociaż prezydent, ku zdziwieniu wielu, zdecydowanie wygrał, to nieprzychylna opozycja mimo wszystko domagała się odsunięcia go od władzy. Złowieszcze słowo „impeachment” syczało w kuluarach Białego Domu. Rucki zamiast Jelcyna. Śledcza grupa prezydenta zamiast Ruckiego. „W tym czasie, jak Lenin umiera na Kremlu”. Nasza Komisja z zapałem pracowała nad sprawozdaniem. Dni upływały na dyskusjach. Wszystko to nie było, oczywiście, nikomu potrzebne. „Potrzebne nikomu”, jak mówią Anglicy. Zgadza się, rosyjskie podwójne zaprzeczenie jest, według mnie, o wiele silniejsze. Nie miałem w tych dniach ani jednej wolnej chwili. Żądania Gierczyka, żeby upublicznić na Zjeździe dokumenty znajdujące się w teczce, okazały się śmieszne. Kto dopuści mnie do słowa? Na mównicę można było dostać się, tylko pracując łokciami. A tak, prawdę mówiąc, to o czym mam wszystkich poinformować? Przecież nieprzypadkowo domagałem się od Niewolnikowa dowodów rzeczowych. Papiery w teczce, z prawnego punktu widzenia, nie przedstawiały sobą żadnej wartości. Ot — zwykłe papiery, sam mogłem napisać je na maszynie. A zdjęcia to na pewno falsyfikaty. Nie miałem ochoty robić z siebie idioty w oczach deputowanych, a jeśli Gierczyk, według mnie, stawał się naprawdę nie do wytrzymania, wcale się z nim nie kłóciłem, nie próbowałem udowadniać mu tego, o czym i tak powinien był wiedzieć, nie wykorzystywałem nawet swojej wielce odczuwalnej władzy szefa. Po prostu mętnie, jak doświadczony partyjny urzędnik, jakieś dwadzieścia sekund patrzyłem mu prosto w oczy, a potem ospale, niskim głosem, wypowiadałem tylko jedno słowo: „Fantastyka”. Poskutkowało. Już w połowie lipca sam przyniósł mi książkę niejakiego Łazarczuka i, drżąc z podniecenia, prawie że rozdzierając stronice, otworzył na opowiadaniu, które tak właśnie było zatytułowane — „Mumia”. Łazarczuk (jak mi wyjaśniono, bardzo znany pisarz fantastyczny), pisał o tym, jakoby Lenin dożył do naszych czasów pod postacią Mumii, która odżywia się tą samą „energią życia”. W opowiadaniu wymienione były rogate diabły, włóczące się po Kremlu, amulety, znachorstwo, czarna magia. Ale z drugiej strony, czego można wymagać od fantasty? Żaden fantasta chyba nie domyśla się, że rzeczywistość może być jeszcze bardziej przerażająca. Podobieństwa tym niemniej były bardzo uderzające, aż do samych detali. Samo opowiadanie przeszło niezauważone. Kto miał wtedy czas na czytanie fantastyki? A potem Gierczyk zdobył jeszcze, niewiadomo skąd, artykuł Wiktora Piele wina „Zombifikacja”, wydrukowany w niezależnym piśmie, wychodzącym w nakładzie stu egzemplarzy. Pielewin, okazuje się, też był bardzo znanym pisarzem — fantastą, a w swoim artykule dostrzegł bardzo interesującą, ale zarazem straszną analogię — między metodami wychowania „budowniczych komunizmu” w ZSRR, a dosyć egzotycznymi obrzędami w tahitańskiej religii wudu. Autor zapewniał, że obie metody w istocie się nie różnią i obie doprowadzają do zombifikacji człowieka. Dla niedoświadczonego czytelnika logika tego mówiła sama za siebie. Ale, po pierwsze, określony zombifikujący wpływ posiada każda religia, dlatego, że każda religia zmusza do rezygnacji z osobowości, a po drugie, wychowanie totalitarne — to też jakby religia i, naturalnie, obie pragną zawładnąć ludzką psychiką. W zasadzie to nie było dla mnie nic nowego. Samo słowo „fantastyka” wywoływało złość u Gierczyka i biegając nerwowo z miejsca na miejsce po bulwarze, tupiąc ze zniecierpliwienia, czekając, aż przejedzie tramwaj, przyciszając, jak konspirator, głośna widok przechodniów, uważał, że podać fakty do publicznej wiadomości — to nasz święty obowiązek. Teraz jest idealny czas dla podobnych akcji, bo potem może być już za późno, na pewno nas skreślą i zostawią, a on osobiście, wcale nie ma ochoty stać się zombi i będzie sam prowadził to śledztwo. Ale trochę udało mu się wyjaśnić. Co prawda, z autorem „Zombifikacji” spotkanie nie doszło do skutku: drzwi w mieszkaniu nikt nie otwierał, pod jego numerem telefonu odpowiadała wyłącznie automatyczna sekretarka. Z autorem znakomitej „Mumii” też był niewypał. Kiedy Gierczyk, pełen nadziei, przyleciał do niego w sierpniu do Krasnojarska (ten dziki wyjazd służbowy podpisywałem z ściśniętym sercem), okazało się, że Łazarczuk nie pamięta swojego opowiadania sprzed trzech lat: napisał czy nie napisał, o co w ogóle chodzi? — A skąd pan wie, że Mumia istnieje? — To oczywiste — powiedział Łazarczuk, wzruszając ramionami. Dostępu do partyjnego archiwum, naturalnie, nie miał. W żadnych służbach, związanych z bezpieczeństwem państwowym, nie pracował. W ogóle, ślepa uliczka, nie trafiony los na loterii. Natomiast Gierczyk znalazł pismo, mające coś wspólnego z odnowieniem stalinowskiej płyty nagrobnej. Płyta rzeczywiście została odnowiona. Najpierw pękła, a potem trzeba było zamienić ją na nową. — No i co z tego? — powiedziałem. — Zwykłe prace remontowe. A potem dowiedział się, że „Operacja tybetańska” NKWD rzeczywiście miała miejsce. Naturalnie pomógł mu w tym udział w naszej Komisji. Incydent, którym się zajmowaliśmy, miał miejsce na pograniczu pewnej południowej republiki (przepraszam, niezależnego przyjacielskiego państwa, jak się wtedy mówiło). Tybet i inne sprawy były tutaj na wyciągnięcie ręki. Mieliśmy pełne prawo zajmować się badaniami historycznymi. Wypełniłem zgłoszenie. Dziwne, ale bardzo szybko zostaliśmy dopuszczeni do archiwum. Pomógł nam w tym sam przewodniczący Komisji (członek grupy komunistów, wkładający kije w szprychy podczas pierwotnego śledztwa). Wydaje mi się, że wręcz ucieszył się, kiedy zamiast dokładnego przesłuchiwania świadków, badania okoliczności sprawy i stawiania nieprzyjemnych pytań, my, jak dwaj idioci, zabraliśmy się za coś zupełnie innego. Miał wrażenie, że odbiegamy od istoty rzeczy. Ale w zainteresowaniu NKWD Tybetem nie było znowu nic takiego poważnego (no dobrze, była taka operacja i co dalej? — powiedziałem). Najważniejszym rezultatem jego samodzielnych poszukiwań, czerwonych od bezsenności oczu, godzin spędzonych w papierowym kurzu archiwów, nie mającego końca nakłaniania nie dających się przekonać pracowników ochrony, było nie to, że zapodziały się gdzieś nazwiska Łazarczuka i Pielewina. Najważniejsze było to, że pojawił się prawdziwy, żywy świadek. Dobrze pamiętam ten ranek, kiedy Gierczyk wpadł do mnie z tą wiadomością. Właśnie jakieś dziesięć minut temu wróciłem ze swojej Łobni i pokonując zmęczenie, pocierając sine skronie, chcąc nie chcąc, przeglądałem sprawozdania z wczorajszego posiedzenia. W nocy wydarzyło się u mnie coś dziwnego. Nigdy nie mam problemów ze snem, wyleguję się zwykle do czasu, aż zadzwoni budzik, ale właśnie tego dnia obudziłem się, jakby mnie ktoś mocno szturchnął i przez otwarty lufcik usłyszałem miarowy, ciężki chrzęst żwiru na ścieżce. W ogrodzie ktoś był, ale na pewno nie pies, chociaż bezdomnych psów pojawiła się ostatnio cała masa. To, bez wątpienia, był człowiek — przeszedł wzdłuż żywopłotu i w pewnym momencie zaskrzypiały na tarasie uginają — się pod nim deski podłogowe. Najbardziej obawiałem się tego, żeby nie obudziła Gala. Przerazi się i zacznie krzyczeć. Jeszcze trzeba gdzie wzywać milicję. A tak w ogóle, czy to do niej należy zajęcie się tym nieoczekiwanym gościem? Na szczęście Gala spała dzisiaj na drugim piętrze. Ubrałem się, poszedłem do sieni i wziąłem z półki lekki, poręczny toporek. Wolałbym młotek, ale młotka, jak na złość nie mogłem znaleźć. Po drugiej stronie drzwi, poza wszelką wątpliwością, ktoś stał. Ale nie stał tak zwyczajnie, tylko ciężko, jak niedźwiedź, przestępując z nogi na nogę. Ocierały się o siebie sąsiednie deski, słychać było szuranie, chyba obcasów, po chodniczku, a same drzwi co chwilę drżały, jakby ktoś nimi poruszał — szeleściła wycieraczka, pobrzękiwała nie najlepiej przytwierdzona kołatka. — Kto tam? — spytałem cicho. Dźwięki na moment ucichły. Nieznajomy zastygł i staliśmy tak jakiś czas, przedzieleni drzwiami. On na zewnątrz, a ja wewnątrz, ściskając toporek. Nie bałem się, ale słyszałem sapanie, jakby wydobywające się z rozpalonego gardła — ochrypłe, mokre, bulgoczące dyfterytowymi pęcherzykami i czułem duszący, przeszywający chłodem zapach, który docierał od nocnego gościa. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to za zapach, ale kiedy rano otworzyłem zewnętrzne drzwi, zobaczyłem grudy wilgotnej ziemi, rozsypane po tarasie, na pół zgniłe korzonki, kawałki miękkiej darni i na jednym z nich — odcisk, jakby bosej pięty. Pozbyłem się ziemi z tarasu i nie zamierzałem nic mówić Gali. Tym bardziej, że nastrój miałem tego dnia r nie najlepszy. Nie wyspałem się i do tego przesiedziałem do samego rana w kuchni z toporkiem w ręce. I dlatego, ku rozczarowaniu Gierczyka, nie podzielałem jego zachwytów co do tego świadka, nawet nie od razu zrozumiałem, o co właściwie mu chodzi, a kiedy w końcu poiłem, spytałem dosyć posępnie: — Jesteś pewien? — Absolutnie — wyszeptał mi Gierczyk do ucha. — Wasyl Grigoriewicz Seliwanow, pamięta pan podkreślone nazwisko? — A tak, pamiętam… — No właśnie, on żyje — powiedział Gierczyk. — Emeryt, wieś Łyko, okręg rostowski, od Rostowa kolejką elektryczną, potem autobusem. — Strzelił palcami i rzeczowo spytał: — No to co, jadę? — Tylko bez fanfar — powiedziałem po chwili zadumy. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty go puszczać. I wcale nie dlatego, żebym się czegoś rzeczywiście obawiał, ale widocznie sytuacja polityczna zaczynała dawać się nam we znaki: cały czas przebywałem w stanie jakiegoś napięcia — jakby za chwilę coś miało na mnie spaść. I pomimo tego, że nic nie spada, gną mi się plecy. Strachu dodawało jeszcze nieprzyjemne wydarzenie w Łobni. Na razie nie łączyłem go z naszym prywatnym śledztwem, ale osad na duszy zostawał, spokoju nie było, a ja coraz bardziej czepiałem się szczegółów, przeczuwając jakieś nieszczęście. To prawda, pewne środki ostrożności wzięliśmy pod uwagę. Jak już wspomniałem, o Mumii w moim gabinecie nie mówiło się ani słowa. Wychodziliśmy na głośny bulwar, gdzie niemożliwe było, żeby ktoś nas usłyszał. Albo rozmawialiśmy szeptem, jak teraz, mówiąc sobie coś na ucho. Raz Gierczyk próbował z powrotem spisać notatki, które tu spalił. W efekcie cały dzień czuliśmy zapach palonego papieru. W końcu jednak zabroniłem mu tego: mogą paść podejrzenia i jeszcze pożaru nam tu brakowało. Powstał problem, gdzie trzymać teczkę? Pozwolić, żeby dalej leżała w archiwum Komisji, było ryzykowne. Przecież archiwum jest prawie zawsze otwarte, ktokolwiek może na nią trafić. Oddać do przechowalni bagażu na dworcu, zakopać pod ziemią? Czy, może, dać na przechowanie jakiejś uczciwej osobie? Nie, bez sensu, wszystko to przypominało namiętne, kiepskie powieści detektywistyczne. Instynktownie czułem, że nic nie da korzystanie z jakichś książkowych, gotowych recept. Ostatnim razem (kiedy miały miejsce pierwsze rewizje) zgubiła nas właśnie zwykła naiwność. Gdybyśmy wtedy schowali gdzieś specjalnie teczkę, na pewno by ją znaleźli. Dlatego, w tym przypadku, trzeba zrobić to samo. Już od dawna próbowałem wbić to Gierczykowi do głowy: profesjonalistów można pokonać tylko nieprofesjonalnymi metodami. Nasza siła polega na tym, że byliśmy zupełnie nieprzewidywalni. Niestety, młodość Gierczyka nie zgadzała się ze mną. Uważał, że właśnie prawdziwego profesjonalizmu nam nie brakuje. Można wszystko obliczyć, dokładnie przemyśleć, przewidzieć wszystkie niebezpieczeństwa. A tak w ogóle, jest jedno takie miejsce, proszę mi tylko zaufać, Aleksandrze Michajłowiczu! Oczy mu błyszczały. W końcu machnąłem na to po prostu ręką. Rób, co chcesz. Mogę nawet nie wiedzieć, gdzie ona będzie schowana. A może rzeczywiście ma rację, tak będzie bezpieczniej. Gdybym jej nagle potrzebował, Gierczyk mija dostarczy. — Proszę się nie martwić, szefie, wszystko będzie w porządku — powiedział stanowczo. Wrzucił teczkę do torby i wskoczył do nadjeżdżającego tramwaju. Więcej nie widziałem tych dokumentów. Gdybym wtedy wiedział, czym to się może skończyć, gdybym chociaż w najmniejszym stopniu mógł przewidzieć tragiczne konsekwencje tego, co ma nastąpić, osobiście oddałbym tę teczkę Griszy Ragozinowi. Bierzcie, żryjcie, róbcie z nią, co chcecie, szantażujcie, planujcie sobie kariery, sprzedawajcie, zamieniajcie na krótkotrwałe, polityczne zwycięstwa. O jedno was tylko proszę: dajcie żyć człowiekowi. Oto jedyny warunek, wszystko pozostałe nie ma znaczenia. Niczego podobnego nie mogłem, oczywiście, przewidzieć, dlatego moje podejrzenia były uzasadnione. Gierczyk to czuł, widziałem, że nie zwraca już na mnie żadnej uwagi — tylko popychany przez własny upór, pełen nadziei, pędzi jak na złamanie karku, prosto na własne zatracenie. Pierwsze oznaki, że coś jest u nas nie w porządku, pojawiły się jeszcze przed tym, jak wrócił ze swojej feralnej podróży. Wszystkie związane były właśnie z Griszą Ragozinem. Ten człowiek nie przestaje mnie zadziwiać. Grisza to polityk pełną gębą. Kiedy podczas pierwszych wyborów trzeba było zmieszać z błotem blok działaczy partyjnych, biegał po mityngach i dowodził, że komuniści zgubili Rosję. A kiedy, już po wyborach, okazało się, że komuniści nigdzie nie odeszli, że tak jak dawniej siedzą w gabinetach, tylko z innymi tabliczkami na drzwiach, że właścicielami wielkich banków zostali wyłącznie funkcjonariusze KC (tylko jeden, „Twaruniwersalbank” ile był wart), okazało się, że Grisza wcale nie kłócił się z tymi ludźmi, że od dawna są przyjaciółmi, znajomymi, prawie braćmi, wspólnie należą teraz do jakichś półoficjalnych struktur, a wszyscy pozostali przyjaciele (z demokratów, oczywiście) już się nie liczą. Jeśli trzeba było przyjaźnić się z Chasbułatowem, przyjaźnił się z Chasbułatowem, jeśli musiał pić wódkę z Ruckim, pił wódkę z Ruckim. A kiedy ich czas minął, obudził się w administracji prezydenta. Chasbułatow stał się teraz dla niego śmiertelnym wrogiem. Przy czym i do jednego, i do drugiego podchodził z absolutną szczerością. Gdy go posądzano o dwulicowość, w zdumieniu podnosił brwi. A z drugiej strony, jaka dwulicowość, po prostu sytuacja diametralnie się zmieniła. Wydawało mi się, że trzyma się starej angielskiej zasady: nie mamy tych samych przyjaciół i tych samych wrogów, łączą nas tylko te same interesy. I rzeczywiście, taka była prawda. W rządowych korytarzach czuł się jak ryba w wodzie. Nowe prądy wyczuwał dzięki jakimś niewidocznym wahaniom powietrza i wcale się nie zdziwiłem, kiedy w sierpniu niby przypadkowo wpadliśmy na siebie przy wyjściu z Białego Domu. Po przejściu, jak przyjaciel z przyjacielem, gdzieś ze stu metrów, nagle, bez żadnego związku z poprzednim tematem, rzucił, że powinniśmy chyba pogadać. Prawdopodobnie, tak jak i ja, wątpił w dźwiękoszczelność parlamentarnych gabinetów (a być może, nie musiał już wątpić, po prostu dokładnie o tym wiedział) i dlatego poprowadził mnie nie do swoich, wtedy jeszcze dosyć skromnych, apartamentów, ale skręcił dwa razy Za rogiem ulicy, przeszedł przez tory tramwajowe, ciągnął mnie za sobą przez cały prospekt, zlekceważył światła na przejściu dla pieszych i w końcu znaleźliśmy się w tym samym miejscu, w którym rozprawialiśmy o swoich problemach razem z Gierczykiem. Tylko nie na początku bulwaru, ale na jego końcu. Tutaj Grisza prawie siłą posadził mnie na ławce, sam usiadł obok, wyciągnął okazałą teczkę z wybitymi literami „Rada Najwyższa RF” wyjął z niej jakieś podobno ważne papiery, położył na kolanach, wyrównał, przytrzymał, żeby nie porwał ich wiatr i więcej nie zwracając na nie uwagi, urzędowym, beznamiętnym głosem, powiedział: — Proszę oddać teczkę. — Jaką teczkę? — spytałem jak najbardziej naiwnym głosem. Grisza od razu się skrzywił, jakby rozgryzł coś kwaśnego, obiema rękami poprawił gładkie, zaczesane do tyłu włosy, zdmuchnął coś z dłoni, potarł je o siebie, jakby mu było zimno i tym samym urzędowym głosem oświadczył, nie patrząc na mnie: — Pytali mnie ostatnio, czy czasami nie ma jej u was. Rozumie pan? I byłem zmuszony odpowiedzieć twierdząco. Proszę uważać, że zaangażowane są w to bardzo poważne siły. Rozumie pan? Nie radziłbym panu sprawdzać, kto jest tutaj bardziej przebiegły. Znowu potarł o siebie ręce, jakby mu było zimno. — A co jest w tej teczce? — niewinnie spytałem. — Gdybym to ja wiedział — ze smutkiem odparł Grisza. — Słowo honoru, jakby wszyscy zmysły postradali. Grzebią w Moskwie, obmacują, próbują coś wywąchać. — Nie odwracając głowy, zmierzył mnie uważnymi, jak u warana, oczami. I nagle, jakby cień, coś w nich mignęło. — A proszę powiedzieć, czy nie chciałby pan, na przykład, zostać doradcą prezydenta? — Aha… — przeciągnąłem. — To taka jest cena? — Cena jest, według mnie, znacznie wyższa — powiedział Grisza. — Ale przecież prawdziwej ceny pan nie udźwignie. A tak w ogóle, to nie jestem pewien, czy pan zdaje sobie sprawę, o co chodzi, hm? — Nie — powiedziałem. Parę sekund siedzieliśmy w napiętym milczeniu. Po chwili Grisza westchnął i, prawie jak diabełek, skoczył na równe nogi. — No właśnie — powiedział, uśmiechając się trochę krzywo. — Tylko proszę się już dalej trzymać tej wersji. To znaczy, nic pan nie słyszał, nic pan nie wie. Dlatego że w przeciwnym wypadku może mnie pan nieźle urządzić. A tak poza tym, Halina Sergiejewna jest jeszcze w mieście? — Póki co, tak. — Niech wyjedzie gdzieś, odpocząć. Na wschód, zachód — to już nieistotne. Wszystko jedno. Najważniejsze, żeby nie do rządowego sanatorium. — Nagle pochylił się i delikatnie dotknął mnie ręką. — Bardzo proszę, niech pan zbyt długo nie zwleka… To była diabelnie dobra rada. To prawda, całą jej prawdziwą wartość zrozumiałem znacznie później. A potem już tylko patrzyłem, jak oddala się po bulwarze — O, właśnie zatrzymał się na skrzyżowaniu, zapalił papierosa, odwrócił się, nie wiadomo po co, od niechcenia zamachał do mnie ręką i nie czekając, aż zapali się zielone światło, przebiegł na drugą stronę. Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo. Przykro mi to mówić, ale niestety tak było. Poza tym, zacząłem w tych dniach coraz bardziej czuć Mumię. Dosyć często biegałem w różnych sprawach, przecinając Plac Czerwony. Codziennie przechodziłem przez Bramę Borowicką. I tak, poruszając się po kostce brukowej od samego Muzeum Historycznego, obojętnie spoglądając na surowe, dumnie stojące zęby kremlowskich krenelaży, znak, pokazujący kierunek na Łobnię, piernikowy wizerunek soboru, nagle poczułem, jakby coś zimnego dotknęło mojego serca, delikatnie otoczyło je, lekko, ale dokładnie zaczęło obmacywać, badać, przymierzać, jakby ważyć, aż w końcu chwyciło jak najwygodniej i ścisnęło kościstą dłonią. Chyba nawet na ułamek sekundy straciłem przytomność — zachwiałem się, prawie bym upadł na antracytowy prześwit kostki brukowej. W każdym bądź razie, jak spod ziemi, wyrósł przede mną sierżant z radiostacją na rzemieniu i, niezbyt uprzejmie mierząc mnie spojrzeniem, poprosił o dokumenty. Prawdopodobnie wziął mnie za pijanego. Drżenie w umyśle już minęło, niewidoczne lodowate palce rozluźniły się, serce znowu mocniej zabiło, jakby odzyskało wolność, szybko pokazałem legitymację deputowanego Rady Najwyższej Rosji, sierżant, poprawiwszy się, zasalutował i tylko krew, przepływająca przez serce, przypominała o tym, co było. Teraz czułem ją już bez przerwy. Nieważne, czy jechałem tramwajem, szedłem w kierunku Dworca Sawiełowskiego, czy leżałem w nocy, nie mogąc zasnąć, u siebie w cichej Łobni, czy cały wrzałem w przypływie histerii na obradach obłudnego Zjazdu Nadzwyczajnego (każdy głos się wtedy liczył i, wbrew sobie, musiałem jakoś wytrzymać na niekończących się debatach w stylu: „Precz z rządem!”, „Zwróćmy pracującym sprawiedliwość społeczną!”). Sens tego, oczywiście, zawierał się wyłącznie w walce o władzę. Chasbułatow był strasznie ponury i niezwykle agresywny. Rucki był przekonany o wojskowej postawie. To prawda, jego twarz przypominała niekiedy twarz obrażonego dziecka — wszystko jedno, gdzie się znajdowałem, serce wypełniała mi jakaś dziwna pustka — mrok niewiedzy, międzygwiezdny chłód kosmosu. Mauzoleum wydawało mi się ogromną mogiłą, unoszącą się nad całym naszym światem. O jego szczyty zahaczały rozlewiska chmur burzowych, marmurowe bloki mieniły się, jakby były podłączone do prądu, wejścia do środka strzegły żałobne, srebrzyste świerki, natomiast pod olbrzymią, dziwaczną jego piramidą, pod ziemią i betonem, które z jednej strony chroniły, ale z drugiej były więzieniem, w sercu mroku i stałej, martwej temperatury, dosłownie jak opancerzony żuk, ukrywało się trudne do nazwania COŚ i to coś przez beton i ziemię, dotykało mnie nieludzkim spojrzeniem. W jakimś stopniu nawet jej współczułem. Zgadza się, każdy może mieć inny stosunek do tego, co robił Włodzimierz Lenin — uważać go za wielkiego rewolucjonistę, który pokazał ludzkości nową drogę albo za despotę, który stał się twórcą okrutnej, nieludzkiej tyranii, lubującym się w przemocy, który wolę przypadku wzniósł na najwyższe szczyty. To nie moja sprawa. Ale jego kolejny los: samotny pobyt od siedemdziesięciu lat w podziemnych pomieszczeniach Mauzoleum, odizolowanie, niemożność życia takim życiem, jakim żyją najzwyklejsi ludzie, dręcząca świadomość tego, że nie jest się już w ogóle człowiekiem — na pewno trudno mu się z tym pogodzić, jako powracającemu wodzowi Wielkiej Rewolucji Październikowej. Takie jest moje zdanie. A tak nawiasem mówiąc, jasne stało się znaczenie liter, nabazgranych na teczce szarym ołówkiem. „PZWL” — „pośmiertne życie Włodzimierza Lenina”. Być może sam Józef Wissarionowicz niedbale to zapisał. A może jednak nie on, to byłoby wtedy chyba zbyt proste. W każdym bądź razie, widząc teraz mroczną płytę z pięcioma złotymi literami, skupiska świerków sadzonych zwykle na cmentarzach i przed komitetami miejskimi, lalko watę, jakby odlane z wosku, figury straży honorowej, starałem się, oczywiście mimowolnie, przyspieszyć kroku i jak można najszybciej, mieć już za sobą to niezbyt przyjemne miejsce. Wszystko to przypominało trochę dekoracje, za którymi ukryta jest wstrętna prawda i włosy stawały mi na głowie, czując, jak rozchodzi się po kraju martwy, czarny chłód. Dotarł, widocznie, nie tylko do mnie. Gierczyk wrócił z Łyka chudy, blady, jakby bez sił do życia. Na ogorzałej, pociemniałej twarzy jaśniały białe zęby — w zmiętej kurtce w kratę, dżinsach wytartych na pupie i na kolanach, z wyrastającymi, jak u młodzieńca, włoskami z podbródka (prawdopodobnie zapowiedź przyszłej, ohydnej brody, którą trzeba będzie golić) — spocony, brudny, z kawałkami suchej gliny w szczelinach adidasów. Od razu było widać, że nawet nie miał czasu pojechać do domu, żeby się przebrać. Złapał mnie za rękę i siłą pociągnął w dół huczącego bulwaru. Wzburzenie pojawiało się w nim i znikało razem z gorączką ruchów. Wasyl Grigoriewicz Seliwanow jak się okazało, rzeczywiście istniał. I rzeczywiście był tym samym żołnierzem, służącym w specnazie. Miał szczęście. Zdarzały się takie przypadki. NKWD w tamtych drewnianych latach wcale nie pracowało jak szwajcarski zegarek. Było ogromną, nieruchliwą, biurokratyczną organizacją i, jak każda organizacja, miało masę problemów. Niższe piętra często nie wiedziały, czego chcą wyższe. Wyższe z kolei, wydawały przeciwne wytyczne. Ado tego jeszcze — parę afer, które od podstaw wstrząsnęły całym organizmem. Nic dziwnego, że Seliwanow nawet się nie pokaleczył. Pozostali uczestnicy incydentu na Placu Czerwonym szybko się ulotnili, a u niego — nagłe zapalenie wyrostka, szpital, natychmiastowa operacja, komplikacje, prawie dwa miesiące zawieszenia między życiem a śmiercią, do tego czasu nikt już nie pamiętał o żołnierzu Seliwanowie, a prawdę mówiąc, nikomu to nie było potrzebne. A potem — służba, wojna, praca przez trzydzieści lat w kołchozie. Z tego, co mówił Gierczyk, wydawał się człowiekiem raczej surowym. Siedem upalnych dziesięcioleci spiekło go nie do poznania. Twarz — pryszczata, jakby pokryta korą olchową, ręce — czarne od ziemi, z wgryzionym wieloletnim brudem. Wydawał nawet przy poruszaniu się wyraźnie słyszalne, przeciągłe zgrzyty. O swojej służbie w Oddziałach Specjalnych nie mówił z ochotą. Tajemnica państwowa, chłopcze, miałem gdzieś twoje dokumenty. No i Rada Najwyższa, a wiesz co to takiego był Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych? O właśnie! — i podnosił palec, obrośnięty świńską szczeciną. Mimo wszystko, przy trzeciej butelce Seliwanownie znacznie osłabł (Gierczyk nalewał głównie jemu, sam tylko moczył usta). Okazało się, że rzeczywiście na własne oczy widział towarzysza Lenina. — A co ty tutaj tego, my, chłopcze, zawsze wiedzieliśmy, że Włodzimierz Iljicz — tego… Przecież nawet w gazetach o tym: „Iljicz zawsze z nami”. Postura — licha, ale duchem, człowiek widać mocny. Paszek Gorlik zagaił do niego raz po pijanemu: „Wybaczcie, Włodzimierzu Iljiczu, powiada, ale za dawnych bolszewików było lepiej”. Wtedy położył Paszce rękę na szyi, dwie sekundy i Paszek zapiał jak kogut. Czy gotów jest potwierdzić swoje słowa na piśmie? A co mi do tego, kiedy kierownictwo rozkaże… Czy gotowy jest opowiedzieć o swoim spotkaniu z Leninem w Radzie Najwyższej? Posłuchaj, chłopcze, musi być nakaz Sądu Najwyższego… A z własnej woli? A z własnej woli — nic nie znaczymy… Dom miał bardzo mocny, jedyny we wsi kryty nie blachą, a łupkami, ogród przed domem — potężne kułackie klatki (czy jak tam się one nazywają, wzruszył ramionami Gierczyk), dwóch synów, chłopców gdzieś piętnastoletnich, przy czym starszy, jak się okazało, był przewodniczącym miejscowej Rady Wiejskiej. Umówiliśmy się, że Gierczyk zostanie tutaj, w Radzie Wiejskiej, a w razie potrzeby zadzwoni. To było, o ile mnie pamięć nie myli, w sobotę. W niedzielę i poniedziałek wyprosiłem, żeby Seliwanow został wezwany przed naszą Komisję w charakterze świadka. Zwrot kosztów podróży, opłacona doba w moskiewskim hotelu. A we wtorek wieczorem Gierczyk wrócił z przesłuchania i rwącym się głosem oznajmił mi, że wszystko stracone, że rozmawiał z przewodniczącym, a nawet z miejscowym lekarzem i — może pan wierzyć albo nie — Seliwanow dwa dni temu zmarł. — Nic nie rozumiem — powiedział Gierczyk. — Dzielnicowy mówi, że udusił się podczas snu. To jakiś horror. Usta miał zapchane ziemią… — Ziemią? — O nocnej przygodzie w Łobni zdążyłem mu już opowiedzieć. Jak zaczarowani popatrzyliśmy na siebie. I nagłe zdaliśmy sobie sprawę, że popełniliśmy wielki, być może tragiczny błąd. Obawiając się FSK (służb kontrwywiadu byłego KGB), obawiając się wojskowych i służb bezpieczeństwa przy prezydencie, poza tym wszystkim zapomnieliśmy o jeszcze jednej, chyba najważniejszej rzeczy: obaj musieliśmy zabezpieczyć się jeszcze przed samą Mumią. Stąd ta ziemia. — A niech mnie! — w roztrzęsieniu powiedział Gierczyk. Twarz mu się wyostrzyła. Od tej chwili wiedzieliśmy, że nie jesteśmy już podejrzani, podobnie jak inni, ale znajdujemy się pod ciągłą obserwacją, a nawet w centrum uwagi. Czarna, wilgotna ziemia dotarła do nas bezpośrednio. I teraz tylko kwestia czasu — kiedy się na nas obsunie… 4 Wydarzenia, które rozegrały się jesienią 1993, roku niemile mnie zaskoczyły. Powinienem od razu się przyznać, że może to moja wina, ale nie potrafiłem ich przewidzieć. Nie patrząc na całą moc namiętności, od których gotowała się Rada Najwyższa, nie patrząc na metamorfozy i dwulicowość byłych towarzyszy broni, nie patrząc na nienawiść, wyrzucającą z siebie gromowe oświadczenia obu stron, nienawiść, prawdę mówiąc irracjonalną, której nie można logicznie wytłumaczyć, miotając się w tym gąszczu, mimo wszystko nie spodziewałem się, że przeciwieństwo dwóch form władzy przyjmie postać otwartego buntu. Wcale nie mam na myśli wiceprezydenta Ruckiego, Rucki, tak jak był pułkownikiem, tak i pułkownikiem został, jego światopogląd nie wychodził poza granice bezpieczeństwa dywizji, nie mówiąc już o analizie czy przewidywaniu skutków obecnej sytuacji. Bliskie mu były pochlebstwa, przytakiwania lizusów, a w ostatnich miesiącach, mocno szturchany przez komunistów, w końcu doszedł do wniosku, że to on został powołany do tego, żeby ratować Rosję. Nie dało się wybić mu tego z głowy. W trakcie obrad wybadałem trochę Rusłana Chasbułatowa. Chociaż wydawał się bardzo ambitny, to z drugiej strony był mądrym i rozważnym politykiem i o wiele lepiej niż inni wiedział, że bunt, wszystko jedno w jakiej postaci, zostanie szybko stłumiony, a wszelkie zamieszki w stolicy są tylko na rękę administracji prezydenta i, wydaje mi się, że to on właśnie w czasie blokady Białego Domu studził co gorętsze głowy i powstrzymywał deputowanych od ostatecznych działań. Jeśli uzbrojone tłumy mimo wszystko wyszły jednak na ulice, to prawdopodobnie tylko dlatego, że Rusłan Imranowicz nie mógł już zapanować nad sytuacją, posypała się lawina, która wymknęła się spod kontroli, czarna piana nienawiści zagłuszyła rozum, uwolniły się najbardziej nikczemne, prawie zwierzęce instynkty, opanowała wszystkich wszechobecna schizofrenia i w chłodny październikowy wieczór kolumna buntowników ruszyła na „Ostankino”. Dowiedziałem się o tym dosyć późno: wieczorem dostałem lekkich mdłości (nieprzypadkowo, jak się później okazało), mimowolnie, jakby w natchnieniu, włączyłem telewizor i zobaczyłem na ekranie informację: „Programy zostały przerwane z przyczyn technicznych”. A chwilę potem spiker przestraszonym głosem wyjaśnił, że w Moskwie doszło do zamieszek i pozostałe programy będą transmitowane z rezerwowego studia. To było dla mnie zupełnie nieoczekiwane. Powtarzam: wbrew wszelkim bezmyślnym zapewnieniom liderów opozycji parlamentarnej, wbrew durnowatej farsie z ogłoszeniem się przez Ruckiego nowym prezydentem Rosji, wbrew temu, że wokół Białego Domu rosły już barykady, a w huczącym tłumie obrońców migali uzbrojeni ochotnicy, mimo wszystko wydawało mi się, że do ostateczności się nie posuną. To akt samobójczy, już łatwiej byłoby wysadzić w powietrze budynek, gdzie teraz konali ci, co nie chcieli się poddać. A poza tym, ustawy wydanej przez prezydenta o rozwiązaniu Rady Najwyższej i Zjazdu Nadzwyczajnego też nie pochwalałem. Uważałem ją za przedwczesną, podyktowaną raczej ambicjami niż polityczną koniecznością. Łatwiej było nie zwracać uwagi na Radę Najwyższą: wykończyłaby się, pożarła sama siebie, rozlazła, dogorywając na prowincjach w politycznym niebycie. Prezydent rzeczywiście uległ osobistym ambicjom. I tak, dosłownie oburzony krzywym, postawionym w widocznym pośpiechu, podpisem, a jeszcze bardziej — panicznymi intonacjami rwącymi się jak głos spikera, nie czekałem ani sekundy dłużej. „Diabeł idzie. Czerwony diabeł.” Tak później określił to pewien znakomity pisarz. Całym sercem byłem po stronie prezydenta. Potem będziemy się rozliczać, a teraz, pod wystraszonym spojrzeniem Gali, chwyciłem za słuchawkę telefonu. Od tego momentu zaczął się koszmar, który trwał chyba aż do samego świtu. Nigdy wcześniej nie wpadłem ; w takie potworne bagno. Nie patrząc na ogromne wysiłki, po prostu nie mogłem do nikogo się dodzwonić: albo nikt nie podnosił słuchawki, albo cały czas było zajęte. Wybierałem chyba ze sto razy oba numery do Griszy Ragozina i chyba ze sto razy rzucałem słuchawkę z powodu braku połączenia. Dotrzeć do Griszy nie udawało się. Okazało się, że pod te numery dzwoni teraz cała Moskwa. Potem Grisza opowiadał, że rzeczywiście go nie było pod służbowym telefonem, a w gabinecie pojawił się znacznie później i nie bez ryzykownych przygód (prawdę mówiąc, pierwsze co zrobił, to zdjął słuchawki ze zwykłych telefonów), to wtedy jeszcze tego nie podejrzewałem i, jak motyl o szybę, odbijałem się od kolejnych, krótkich, urywanych sygnałów. Telefon przewodniczącego naszej Komisji też się nie odzywał. Nikogo nie było w Sekretariacie ani w Biurze Rady. A w dziale Bezpieczeństwa Technicznego, dokąd zrezygnowany zadzwoniłem, senny głos dyżurnego nieuprzejmie oznajmił, że on nic nie wie, a ta strzelanina, to sprawa kierownictwa, a w ogóle to do diabła z tym całym parlamentem. Nas to nie dotyczy, zakończył pouczająco. To było to, czego najbardziej się obawiałem. Obojętność w społeczeństwie w ostatnich miesiącach doszła do punktu krytycznego. Byliśmy zmęczeni histerią i nie kończącymi się debatami. I to zmęczeni jakby podwójnie, bo w rezultacie tych debat do niczego nie doszliśmy. O nastroju lepiej nie mówić — a niech ich wszystkich diabli wezmą. Wątpliwe, żeby teraz moskwianie, jak jeszcze rok temu, stanęli w obronie demokratycznie wybranego prezydenta. Prezydent też się już wszystkim opatrzył. A i rok temu obrońców, trzeba powiedzieć, nie było wcale tak wielu. Tylko kilka tysięcy mężczyzn stanęło za Radą Moskwy. Z całego dziewięciomilionowego miasta. W takiej sytuacji buntownicy mogli w pełni liczyć na sukces. Tym bardziej, że jak już zaczynałem się domyślać, rządowe struktury znajdowały się w rozsypce. Gdzie są nasze oddziały wojskowe, gdzie specnaz, gdzie nasza bohaterska milicja? Wystarczyłby jeden pułk OMON–u, żeby bez żadnych większych problemów rozgonić cały ten motłoch. Niestety, wojsko, sądząc po wszystkim, było bezradne, bezradna była także milicja i wszelkie oddziały specjalne. Ich zagadkowa, nie do wyjaśnienia bezradność, wprowadzała jakąś niewiadomą. Po czyjej są stronie? A właśnie taka niewiadoma jest zgubna dla każdej sprawy. Potem opowiadano mi o dziwnej opieszałości, jaką w tym czasie wykazali pewni ministrowie. Dziennikarze wyjaśnili ją później jako potrzebę przeczekania — wykluczenia wszelkiego ryzyka i przyłączenia się pod koniec do zwycięzcy. To prawda, Jelcyn w konsekwencji nie pozbawił stanowiska ani Grajewa, ani ministra spraw wewnętrznych. A podobna miękkość, w ogóle nie pasująca do niego, zmuszała do myślenia i wiele mówiła. A zatem problem nie tkwił ani w opieszałości, ani w tajnych obliczeniach. Osobiście wydaje mi się, że po prostu nie miał kto podejmować tam decyzji. Prawdopodobnie wojsko i milicja były na jakiś czas całkowicie sparaliżowane. Tym niemniej, wieczorem trzeciego października nic jeszcze o tym nie wiedziałem i dlatego, gubiąc się w podejrzeniach, w zdenerwowaniu biegałem co chwilę od telewizora do telefonu. I pewnie z tego powodu Gierczyk nie mógł się do mnie dodzwonić. Jestem pewien, że próbował skontaktować się ze mną w ten straszny, jesienny wieczór. Prawdopodobnie jako jedyny zdawał sobie sprawę, co się dzieje, że los i przyszłość kraju decydują się nie w korytarzach „Ostankino”, i że nie ma sensu wznosić barykad, lepiej zabrać się za coś innego. Wcale nie jest dziwne, że ani razu nie byłem u niego w domu. Nie wiem, jak wygląda jego mieszkanie i gdzie, w pokoju czy w korytarzu mają telefon. Ale potem, kiedy wszystko co miało się dokonać, dokonało się, kiedy znowu zaczęły przebiegać w pamięci zdarzenia tamtych dni, nie pozwalając spać w długie, październikowe noce, gdy deszcz stuka o parapet i strzelają deski podłogowe, nieraz wyobrażałem sobie, jak w rozpaczy chwyta plastikową słuchawkę, wybiera mój numer: „zajęte”, „zajęte”, „zajęte”, wybiera jeszcze ze dwadzieścia razy w napięciu, czeka, aż podniosę słuchawkę, a ja w tym czasie próbuję dodzwonić się do Griszy Ragozina i wtedy na jego twarzy pojawia się zdecydowanie — porywa kurtkę z wieszaka, zakłada i zasznurowuje adidasy, wyciąga z szuflady nóż (na wszelki wypadek), a potem, kłamiąc coś rodzicom, wybiega na ulicę. Być może wpłynęła na niego odezwa Gajdana. Już w nocy, ten ostatni pojawił się nie na błękitnym, a dosłownie na szarym ekranie i namyślając się, jak to w trudnych chwilach, mrugając oczami, wezwał wszystkich, którym bliska jest demokracja, żeby ratowali Radę Moskwy. To mną wstrząsnęło. Zawsze wydawało mi się, że Jegor Timurowicz jest mądrym i porządnym człowiekiem, czy nawet nie jedynym intelektualistą w ówczesnej administracji, jego zdolności analityczne niewątpliwie wyróżniały go spośród innych. Ale, oczywiście, ta nocna odezwa była wielkim nieporozumieniem. Wzywać nieuzbrojonych ludzi do tego, żeby stanęli przeciwko maszynom i żelaznym bramom! Być może rząd potrzebował jakichś prawdziwych ofiar, żeby najokrutniejsze środki, podjęte przeciwko buntownikom, mogły potem zostać usprawiedliwione. A może sytuacja wyglądała na tyle beznadziejnie, że innej drogi oprócz poświęcenia już nie było. Nie mogłem się w tym wszystkim połapać, siedząc w swojej Łobni. W sytuacji zagrożenia bardziej skuteczne okazują się niekiedy skrajnie bezmyślne decyzje, w przeciwieństwie do zdrowych i logicznych, które przynoszą przeciwny efekt. Wiedziałem o tym. I nagle, wcale nie w związku z Gajdanem, zdecydowałem, że w takiej sytuacji też powinienem być w mieście. Oczywiście, moja Halina była zdecydowanie przeciwna. Po prostu, w dosłownym tego słowa znaczeniu, chwytała mnie za ręce, próbowała wyrwać płaszcz, a potem — szalik i rękawiczki, zaczynała narzekać, uważała, że tłumić bunt to nie moja sprawa, że od tego jest wojsko i jakieś tam OMON–y (myślenie dobre, tylko gdzie ono jest, to wojsko?) i w ogóle, widzę, że znowu wyglądasz na chorego, popatrz na siebie: chwiejesz się jak pijany, jeszcze się gdzieś przewrócisz na ulicy z tą temperaturą — komu tam jesteś potrzebny? Oczy miała pełne łez. Musiałem na nią trochę krzyknąć i przypomnieć, że pozwalam sobie na to wyjątkowo rzadko. Chociaż, rzeczywiście, nie czułem się najlepiej. Kręciło mi się w głowie, ciało miałem osłabione, jak podczas gorączki, kolana się trzęsły, a kiedy się pochyliłem, żeby poprawić buty, jakaś głupia, delikatna siła pociągnęła mnie nagle w bok i prawie upadając, zmuszony byłem przytrzymać się framugi drzwi. Jeszcze chwilę się wahałem: czy warto, tak naprawdę, jechać? Ale, tak jak Gierczyka, gnało mnie naprzód jakieś dręczące przeczucie — czegoś, w co nie uwierzysz, póki nie zobaczysz na własne oczy i tak, jak Gierczyk, wymamrotałem Halinie coś uspokajającego. Że zadzwonię, żeby się nie martwiła, będę na siebie uważał, przecież nie jadę na wojnę i w końcu, tak jak Gierczyk, zamknąłem drzwi i szybko zbiegłem po schodach. Pierwszy zanik pamięci nawiedził mnie w kolejce elektrycznej. Doskonale pamiętam, jak spieszyłem się na stację przez cichą, wieczorną Łobnię: kurz polnej drogi, gęste krzaki malin, pojedyncze wycie psa, rozchodzące się jak kleks po papierze. Nic nie było widać, dosłownie próżnia, olbrzymimi żebrami sterczały słupy ulicznego oświetlenia, lampy na nich, jak zwykle, nie działały, gdzieniegdzie przebijały przez liście żółciejące okna. Jeszcze zdążyłem pomyśleć, że tak żyją sobie tutaj zwykli ludzie: popijają herbatę i o niczym nie mają pojęcia. Nad kanałem, gdzie kiedyś rozstaliśmy się z Niewolnikowem, dziko miaucząc, przebiegł mi drogę czarny kot. Trzy razy splunąłem, to też dokładnie pamiętam, natomiast drogi od Łobni do dworca w Moskwie już raczej nie pamiętam: siedziałem w wagonie, chyba trochę trzęsło, wszystko jakby drżało, huczało na połączeniach szyn, coś jeszcze, jakieś twarze i niby muzyka z głośników. Nie byłem, oczywiście, pewien, czy nie wepchnęły mi się tu wspomnienia także z innych podróży. Dworca Sawiełowskiego też zupełnie nie pamiętam. Prawdopodobnie dlatego tak długo trząsłem się w autobusie. Chociaż, z drugiej strony, jakie to my mamy autobusy? Doszedłem do siebie dopiero na Bożonarodzeniowej ulicy. Do dzisiaj nie wiem, jak tu trafiłem. Strasznie kręciło mi się w głowie, chodnik podnosił się do góry, jak dziób statku. Ledwo stałem na nogach i pierwsze, co zobaczyłem — to krzepkiego chłopaka, biegnącego w moją stronę z żelaznym prętem w ręce. Głowę obciskała mu ciasna pończocha z wycięciami na oczy. Widok był straszny, nawet nie miałem sił, żeby się bronić. Dziwne, ale ten chłopak wcale nie zaczął mnie bić tą pałką: w ostatniej chwili momentalnie skręcił, szarpnął się, zaklął pod nosem: gdzie leziesz, baranie?! — i wgniatając buty w asfalt, pobiegł dalej. Wszyscy wokoło też biegli. Wznosił się nad ulicą potężny, wielopiętrowy budynek, niezliczone ilości świecących okien unosiły się do nieba, przy czym jedne okna gasły, a drugie powoli się zapalały, widać było, jak ludzie biegają z pokoju do pokoju. Na małym balkonie nad wejściowymi drzwiami tłoczyło się parę osób i jedna z nich aż się gorączkowała, przylepiając ucho do głośnika: „ Proszę się rozejść! Odpowiedzialność karna! Będziemy zmuszeni do użycia siły!” W mówiącego poleciały z tłumu kamienie i inne przedmioty. Zaczęto wybijać szyby, poleciała w dół sypiąca się lawina odłamków. Ktoś krzyknął: A–a–a! — i ten krzyk, jakby rozbudził ulicę. W odpowiedzi odezwały się dziesiątki głosów zewsząd… Bez cenzury… Kobiecy pisk… Znowu dźwięk rozbijanych szyb… I nagle, wszystko ucichło — padły pierwsze strzały… Grupę z balkonu, jakby zmiotło. — Proszę się rozejść!! — krzyknął już inny, wyraźnie wojskowy głos, zachrypnięty, wściekły, zmęczony, przewidujący zdarzenia. Coś zgrzytnęło, zawyła i umilkła syrena. Ja w tym czasie, trochę się jeszcze chwiejąc, biegłem już najbliższym zaułkiem. W głowie mi się rozjaśniło, słyszałem swój nierówny oddech. Zaułek zamienił się w prospekt, na którym, jak nigdy dotąd, lśniły witryny: manekiny, rozsypane zegarki na aksamicie. Minęło mnie parę samochodów osobowych, przetoczył się autobus, wypełniony pasażerami. To znaczy, że miałem rację, autobusy jeździły tej nocy. Wszystko tak wyglądało, jakby nic szczególnego się nie działo. Trochę postrzelają, zwykła rosyjska rozrywka. Zatrzymałem się, żeby zdecydować co dalej. W tym momencie ktoś uprzejmie, ale zarazem zdecydowanie, chwycił mnie za rękę i czyjś ochrypły, gramofonowy głos powiedział, jakby w zadyszce: — Słuchaj, stary, gdzie tu jest najbliższy Komitet Rejonowy? Wybacz, stary, trochę się pogubiłem… — Patrzyła na mnie jedzona przez ziemię, beznosa twarz kościotrupa. W połączeniach kości sterczały przytwierdzone drobne korzonki, a pojedyncze chrząstki, które zostały na miejscu małżowin usznych, drżały z niecierpliwości Przez łachmany byłej marynarki prześwitywały łukowate żebra. — Stary, nie słyszysz, gdzie jest Komitet Rejonowy Partii? — Prospektem i potem w prawo — odpowiedziałem machinalnie, jakby jeszcze nie mogąc dojść do siebie. — Daleko? — Będzie ze cztery przystanki… Kościotrup podniósł palec, złożony z nagich, nierównych kostek. — Dyscyplina, stary, to najważniejsza zasada komunisty. Dyscyplina i świadomość swojego partyjnego długu… Odwrócił się i ruszył przed siebie, stukając po asfalcie kośćmi, pozostałymi po piętach. Zwisające resztki spodni dyndały mu na biodrach i goleniach, jak lampasy. Już miałem krzyknąć. Wyrywał się ze mnie na zewnątrz strach, dziedziczony pokoleniami od przodków. Mrok podświadomości: potwory, duchy leśne, domowe, wilkołaki, ssące krew silnymi, lodowatymi wargami, umarli, zaciskający na gardle sztywne palce. Cały ten mrok, który jakoby nie istnieje. Chwiałem się. Było mi zwyczajnie głupio Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nie tylko ja miałem okazję się z tym zetknąć. Wystąpienie Mumii przetoczyło się echem, prawdopodobnie po całej Rosji. Jak podczas trzęsienia ziemi, zapadały się płyty nagrobne na cmentarzach, poruszała się gleba, otwierały się wejdą do grobowców — brudni od ziemi nieboszczycy zmartwychwstali. Jakimś diabelskim światłem rozjaśniły się gabinety w Komitetach Rejonowych, zastukały maszyny do pisania, jakby niewidoczne sekretarki uderzały po i klawiszach, zadźwięczały w histerii telefony, poodpadały od nich słuchawki, a membrany, rozmiękczone topniejącym plastikiem, zasyczały dawno wypalonymi głosami. Fioletowym, ciemnym blaskiem rozbłysło wiele popiersi i pomników. Kwiaty wokół nich zżółkły. A w granitowym, imponującym budynku Ministerstwa Obrony Rosji pojawił się zastrzelony rok temu pewien marszałek, nawiasem mówiąc uczestnik obalonego wówczas puczu — w dymiącym, porwanym mundurze, przez który przeświecało gnijące ciało, z orderami i medalami brzęczącymi przy każdym kroku — przeszedł obok oniemiałych takim obrotem rzeczy strażników, po dywaniku, wzdłuż obrazów, pokazujących wszystkich rosyjskich sławnych wodzów (ci, którzy tam byli, jak wieść niesie, schodzili na bok i robili mu miejsce), obok adiutantów i skierował się prosto do drzwi Głównego Działu Operacyjnego — stanął pośrodku sterylnego pomieszczenia, czarnymi, pustymi oczodołami popatrzył na przerażoną grupę ludzi siedzących przy komputerach i grobowym szeptem, który zadźwięczał w uszach operatorów jak grom, powiedział: — Rozkazuję… Niewiadomo, co potem wydarzyło się za ścianami tego resortu. „Wystąpienie Lenina”, jak się mówiło, trwało prawie do piątej rano (oczywiście, czasu miejscowego, różnego dla różnych regionów Rosji), kiedy kogut zapiał po raz trzeci, do pierwszych promieni słońca. Wątpliwe, czy prawda o tych wydarzeniach zostanie kiedyś opublikowana, bardzo wielu ludzi pozbawił wtedy świadomości wilgotny zapach ziemi, którego nie mogli pozbyć się do końca życia. Teraz wiadomo, dlaczego wojsko i milicja były tej nocy bezradne. Dopiero teraz dotarło do mnie, co się tak naprawdę dzieje. Był październik, najważniejszy miesiąc rosyjskiej historii. Terkotały przejeżdżające samochody, czerwonym, żółtym i zielonym światłem pulsowała sygnalizacja na skrzyżowaniach, czerń jesiennego nieba spadła na dachy domów, a wszystko wkoło zdawało się przesiąknięte rozkładem i śmiercią. Śmiercią przesiąknięte było chłodne, martwe i mokre powietrze, śmiercią przesiąknięte były ogródki, które przycupnęły między domami. Kałuże pełne liści wydzielały gorzkawą woń śmierci, kołysał się asfalt, bezmyślny tłum szturmował budynek Centrum Telewizyjnego, jak w śnie, opanowywał nas obezwładniający ciężar koszmaru, żeby się z niego otrząsnąć, trzeba było podjąć zdecydowane kroki. Ale niestety, ani myśleć, ani tym bardziej na coś się zdecydować nie było siły, a samochody dalej terkotały, docierała skądś muzyka, wirowała w witrynie podstawa z elegancko ubranym manekinem, wzdłuż prospektu śpieszyli się spóźnieni przechodnie i nikt nie domyślał się, że nasz ziemski czas już minął, że rozwarł się wszechświat? Że wstrętne ręce zbliżyły się do nas z podziemi, że na świętym zegarze jest za sekundę dwunasta i my wszyscy, czy chcemy tego, czy nie, jesteśmy już tak naprawdę martwi… Dziwne, że sam nie zginąłem w tę przeklętą noc. Kilka razy, niemal do utraty tchu, zamierałem, a potem, kiedy dochodziłem do siebie, czułem się, jakbym został przepuszczony w tym czasie przez maszynkę do mielenia mięsa. Kości gięły mi się, jakby były z gumy, nogi zrobione były dosłownie z surowego fałszu, dostawałem takich mdłości, że powietrze wydawało się słodkie. Nawiasem mówiąc, wielu moich znajomych narzekało później, że właśnie tego wieczoru, w tych najbardziej krytycznych godzinach trzeciego października, im także nagle, z niewyjaśnionych przyczyn, zebrało się na mdłości, mieli kłopoty z oddychaniem, poczuli się osłabieni, zaczęło im się kręcić w głowie i co najgorsze — dostali napadów prawdziwie samobójczej rozpaczy. Prawdopodobnie cała Moskwa znalazła się pod niewidocznym wpływem nekrobiozy. I ten wpływ to zwiększał się, to na jakiś czas zmniejszał. Wydaje mi się, ze Mumia nie mogła podtrzymywać go bez przerwy. Potrzebne były do tego ogromne siły, w końcu to ośmiomilionowe miasto i chcąc nie chcąc, musiała skupić się na jakiejś wybranej grupie. A przede wszystkim — na rządzie i otoczeniu prezydenta. Dlatego pozostali zachowali jakąś samodzielność. I być może wezwanie Gajdana wcale nie było takie głupie. Właśnie rodowici obywatele mieli tej nocy pewną swobodę wyboru. Wspaniałe poparcie poglądu, że władza powinna należeć do narodu. Natomiast jak przetrwali tę noc Moskwiczanie, mogę się tylko domyślać. Myślę, że nie tylko mnie, ale też wielu innych uratował Gierczyk. Nie udało mi się ustalić, co robił wieczorem trzeciego października — gdzie był i jak to się stało, że uległ takim zwierzęcym instynktom. Cały czas, od momentu wyjścia z domu, do pojawienia się na Kremlu, tonie w mroku. A może wtedy już dobrze wiedział, co musi zrobić i podjeżdżając tramwajem, powiedzmy, do Łysej Wyspy, sam podobny do umarłego, biegał po opuszczonym parku, nerwowo pocierając zapałki i przeklinając swoją marną wiedzę, zdobytą w instytucie. Przypominam, że wykształcenie miał czysto techniczne. A być może, zwierzęcym instynktom uległ znacznie później i najpierw, tak jak inni, rzucił się do budynku Rady Moskwy i dopiero tam, czując zapach ziemi, zrozumiał, że nadszedł czas. Nawiasem mówiąc, niedaleko od Rady Moskwy znajduje się mały ogród. To też jakiś punkt zaczepienia i to, według mnie, bardzo istotny. Całkiem prawdopodobne, że Gierczyk uzbroił się właśnie tam. W każdym bądź razie, jedno mu się udało. Mumia, jak się domyślam, miała kłopot z wychwyceniem poszczególnego człowieka. Zagrożenie płynące od niego rzeczywiście czuła, ale w żaden sposób nie mogła połączyć go z konkretną osobą. Był dla niej zwykłym obywatelem, zagubionym w czeluściach moskiewskiego mrówkowca, a nagłe osłabienia paraliżującego wpływu nekrobiozy miały związek właśnie z próbami odnalezienia Gierczyka. Często tak się zdarza: boli gdzieś w środku, ale gdzie — dokładnie nie wiadomo. Jakby ściągał na siebie uwagę Mumii, uwalniając tym samym innych, pozbywał ich wszelkich więzów, zrywał grobową pajęczynę. W efekcie ta narzuta ze śmierci miała dziury i pewnie tylko dlatego piszę teraz te słowa. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, jak znalazłem się na Kremlu. Tylko koszmarnym bałaganem tej burzliwej, październikowej nocy, ogólnym zamętem, zagubieniem, paraliżem odpowiedzialnych osób mogę wytłumaczyć sobie, że dostałem się do jakoby szczególnie chronionej, rządowej strefy. Kreml musiał zostać zablokowany i dla bezpieczeństwa otoczony specnazem. To pierwsza zapowiedź każdej kryzysowej sytuacji. Bez problemu minąłem posterunek ochrony przy Borowickiej Bramie: błyszczące, jak u manekinów, obojętne twarze żołnierzy, kapitan wymachujący głową, prawie jak koń. Nikt nie zapytał mnie o żadne dokumenty. Na sennym Kremlu porażała potężna, nieprawdopodobna cisza. Jakby wszystko znajdowało się pod kopułą, która nie przepuszcza żadnych dźwięków. Widoczność była doskonała, pomimo skąpego oświetlenia — tą szczególną ostrością, jaką spotyka się w filmach grozy. Każdy szczegół był dokładnie zarysowany: popielaty, podobny do skorupy szarej cebuli, dzwon Iwana Wielkiego, Dom Rad dosłownie jak z tektury, wycięty, sklejony i pomalowany, szpiczaste, odgradzające od świata purpurowe ściany kremlowskie. Widoczna była każda rysa na powierzchni asfaltu, drobinka kurzu, trawka przy spływie kanalizacji. I w tej martwej, jak wczorajszy dzień, ostrości i ciszy, zupełnie bezdźwięcznie, ale słyszalnie, jakby wewnątrz mózgu, biły, jakby połączyło się tysiąc głosów, czerwone dzwony. Naprawdę nie przesadzam, były właśnie czerwone — ze skrzepłej krwi, rozgrzane w płomieniach diabelskiego pieca, twarde, dźwięczne, bijące z nieludzką siłą. Nie widziałem ich, ale ta ostra czerwień odbijała się w mojej świadomości. I jednocześnie, jak można było zobaczyć, rozbudzone krwawym zwiastunem, rozsuwając tulipany, drżące i osypujące się, jak w koszmarze, wyrastały żylaste łodygi ostu — pękały czarne pączki, ciernie z ostrością brzytwy rozpruwały powietrze. Miałem uczucie, jakby cos chwytało mnie za gardło. Kiedy było już po wszystkim, jeden z moich naukowych kolegów — przyjaciół, osoba, której bez wątpienia można zaufać, opowiadał, że właśnie tego dnia, z powodów rodzinnych, przebywał w Pskowie i tam także po północy wściekle zabiły dzwony, także — czerwone i także — jakby ze skrzepłej krwi. I znowu, jak się okazało, nikt tego bicia, oprócz niego, nie słyszał. A w ogromnych, z zeszłego wieku, izbach kupca Pogankina, zapaliły się wszystkie okna i zagrzmiała, po chwili diabelska muzyka. I chociaż mój kolega jest osobą, jak większość uczonych, nie wierzącą, nawet do dzisiejszych zrządzeń losu odnoszącą się z powściągliwą wyrozumiałością, nie mógł znaleźć innego określenia na tę muzykę, jak diabelska: mięśnie rąk i nóg same od niej drgały, a przechodnie, dosłownie jak epileptycy, wyginali się w tańcu nie do opisania. Osobiście takiej muzyki, na szczęście, nigdy nie słyszałem. Ale bicie krwawych dzwonów było nie do wytrzymania. Niczym kot przed rykiem klaksonu, skoczyłem w pierwsze lepsze drzwi, przebiegłem korytarzem z dyżurną lampą nad wejściem, skręciłem, przebiegłem drugim korytarzem, jeszcze raz skręciłem, prawdopodobnie kierowany jakimś szóstym, zbawiennym zmysłem, znalazłem się w pokoju oświetlonym bladym światłem i z wielką ulgą zobaczyłem tam stół, przykryty plastikową, sztabową mapą, monitory i odwróconego na krześle niewzruszonego Griszę Ragozina. Oprócz niego w pomieszczeniu znajdowało się jeszcze parę osób: postawny jak borowik, krępy, ostrzyżony najeża pułkownik, ktoś po cywilnemu, z postrzępioną, zwichrzoną jak puch, siwą fryzurą (przez chwilę wydawało mi się, że to B.J. we własnej osobie, jak mówiło się wtedy na prezydenta, ale nie, twarz chociaż była podobna, to jednak inna) i jakichś dwóch — w żołnierskich mundurach, każdy ze słuchawką w uchu, widocznie operatorzy, wpatrujący się w srebrzyste powierzchnie ekranów. To była chyba tak zwana „sala łączności”, prywatne, operacyjne kierownictwo, sztabowy pododdział prezydenta — na drugim stole znajdowała się radiostacja z palczastym ogrodzeniem anteny, a wokół niej zgromadziły się niezwykłego rodzaju aparaty telefoniczne: też z czułka — mi anten, podobne do małych pancerzyków. Najstraszniejsze było to, że nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Krępy pułkownik, wpatrujący się w kalkulator, chyba nad czymś myślał. Człowiek o postrzępionej, szarej fryzurze, ściskał lewą ręką płatek ucha. Operatorzy przylepili się do ekranów, plecy mieli wygięte. A sam Grisza Ragozin siedział, jakby kij połknął, nienaturalnie wyprostowany, z wysoko podniesionymi brwiami. Za nim stał regał z książkami, wbudowany w ścianę, a w szybie wychwyciłem idealnie biały, sztywny kołnierzyk koszuli, a nad nim — pasek szyi, jakby brzuszek ryby. Pierś rozcinał nożyk trzykolorowego „rosyjskiego” krawata. Chyba naprawdę mnie nie zauważył. — Grzegorz! — wyszeptałem. Wtedy Grisza Ragozin drgnął, jakby się obudził i tak, jak ktoś, kto wychodzi z wody, potrząsnął głową. Twarz mu spoważniała. — To pan, Aleksandrze Michajłowiczu? Skąd pan się tu znalazł? Pozostali także się poruszyli, jakby ktoś ich włączył Operatorzy, jednym głosem, dorzucili: Brak łączności’ Mężczyzna o postrzępionej, siwej fryzurze odwrócił się na krześle i wyciągnął przed siebie pistolet. Pułkownik, chociaż nie miał zamiaru wyjmować broni, popatrzył na mnie jak przez oczko celownika, a źrenice, kiedy złapały cel, mocno się zwęziły: Kto to? (Grisza Ragozin szybko wyjaśnił). Deputowany? No dobra, niech będzie deputowany. Co tam w mieście? Wysłuchał mnie chyba dość nieuważnie i wymamrotał, do nikogo szczególnie się nie zwracając: Znaczy się, bez zmian — odwrócił się do Griszy i postukał paznokciem w zegarek elektroniczny na ręce. — Chyba na jakieś dziesięć minut nas odcięło, co, Grzegorzu Arkadiewiczu? Grisza wygiął nadgarstek z „Rolexem” w złotej, klasycznej obudowie: — Prawdopodobnie, tak… — I wydaje mi się, że przerwy między „omdleniami” stają się coraz krótsze. — Tak, to prawda, też to zauważyłem… W monitorze coś cichutko zapiszczało. — Trzeba opuścić Moskwę — cicho powiedział siwy mężczyzna. Pistolet już schował i zamiast niego wyciągnął teraz z kieszeni chustkę, którą wytarł czoło. Twarz miał czerwoną, jakby zaognioną. — Pod Swierdłowskiem znajduje się zastępcza siedziba rządu. Główny punkt, środki łączności. Pamiętacie, siedzieliśmy tam w czasie puczu? Mam nadzieję, że Ural i Syberia wstawią się za nami… Jeden z operatorów zakaszlał: — Ministerstwo Obrony nie odpowiada! — Drugi natychmiast dorzucił, dosłownie, jak echo. — Ministerstwo Spraw Wewnętrznych sygnału nie przyjmuje! Zapadła cisza. — Co z prezydentem? — spytałem wprost. Grisza znowu popatrzył na mnie, jakby mnie nie poznawał. Nagle zamrugał, skrzywił się, jakby coś mu wpadło do oka i odpowiedział, chyba trochę wstydząc się swoich słów: — Z prezydentem”3 Niby wszystko w porządku… Jest pod ochroną… Ale trochę się przepracował… Mam nadzieję, że dojdzie do siebie… za jakiś czas… Siwy mężczyzna nie wytrzymał. — Co też pan wygaduje, Grzegorzu Arkadiewiczu! Proszę powiedzieć wprost: nie mamy żadnego prezydenta. Nie mamy i, prawdopodobnie, w najbliższym czasie nie będziemy mieć! Jego krzyk był jak rzężenie, wydobywające się z rozpalonego gardła. Siwizna wyglądała, jak peruka, nad raczą fizjonomią. Wydawało się, że za chwilę przekrzywi się na bok — Federalne Służby Bezpieczeństwa nie odpowiadają! — dorzucił operator. Drugi przerwał mu wystraszonym głosem. — Saratow na linii! Grisza ostrożnie, dwoma palcami, podniósł słuchawkę telefonu. — Towarzysz minister rolnictwa? — radośnie ktoś wyprorokował. Membrana była silna i dobrze słyszałem każde słowo. — Skup zboża w okręgu saratowskim będzie zrealizowany w terminie! Naród pracuje z ogniem w oczach, towarzyszu ministrze! Zawiadomcie towarzysza Stalina, że zbierzemy o dziesięć procent ziarna więcej, niż planowaliśmy! Grisza odłożył słuchawkę z powrotem, jakby była zaminowana. Zamyślił się. — No to mamy — przeciągle westchnął siwy. A pułkownik melancholijnie wziął flamaster i zakreślił wokół Saratowa gruby, niebieski krąg. Zauważyłem, że takich kręgów było coraz więcej. — To znaczy, że dotarło już do Wołgi — oznajmił. — Ogólnie rzecz biorąc, wydaje mi się, że szybkość rozprzestrzeniania się trochę się zmniejsza. I proszę popatrzeć, Grzegorzu Arkadiewiczu, gęstość jakby także maleje. Dobrze, jest nadzieja, że za Ural to już nie przejdzie… Siwy momentalnie obrócił się do niego całym ciałem. — A tak w ogóle, na co my czekamy? Żeby nas wszystkich zgnietli tutaj, jak karaluchy? Samochód mamy, lotnisko, mam nadzieję, pracuje. Co prawda komuniści z miejscowej administracji, ale co z tego — niech będą komuniści. Nie są chyba tacy głupi, żeby pomagać Józefowi Wissarionowiczowi. Trzydziesty siódmy rok, proszę wybaczyć, chyba wszyscy pamiętają… Tak? Pan coś mówił, Grzegorzu Arkadiewiczu? Grisza podniósł rękę i zrobił daszek. — Chwileczkę! I teraz coś zazgrzytało w pudle głośnika na ścianie, zaświstało, zatrzeszczało, przebiegło po skali, dostrajając się i w końcu, jak ciasto nie mieszczące się już więcej w foremce, wypełzło znajome seplenienie wybitnego, politycznego działacza współczesności: Z nowym natchnieniem i przekonaniem…Pod kierownictwem Partii Komunistycznej… Leninowskim szlakiem… Naprzód, do zwycięstwa socjalizmu! — dosłownie, jak stado gołębi, rozległy się oklaski Słychać było, jak Leonid Iljicz bierze z trybuny szklankę z wodą, upija trochę, przełyka płyn przez gardło, odstawia ze stukiem szklankę na miejsce i, nabierając powietrza do nowej przemowy, zaczyna: Towarzysze! W momencie nabierania powietrza czuło się ciszę ogromnej sali — dekoracje na oknach, sztandary z grubego aksamitu. Przeniosłem się dosłownie do innej epoki. Pozostali chyba poczuli to samo. Siwy mężczyzna pokazał zęby, prawie jak pies. Oczy mu się zaokrągliły. — Panowie, wyłączcie te brednie! Ile można, nic nowego się już nie dowiemy! I nie czekając, czy ktoś zareaguje na jego apel, sam podskoczył do ściany — pochylił się, rozdzierając przy tym jasną marynarkę i z wściekłością wyrwał wtyczkę z gniazdka. Wyprostował się i rzucił ją w stronę Griszy Ragozina. — Proszę, Grzegorzu Arkadiewiczu! Was będzie sumienie gryzło! — W najgorszym wypadku wiemy, co robić — Grisza z krzywym uśmieszkiem wyciągnął z leżącej przed nim paczki papierosa, odpalił, pomachał ręką, rozganiając kłąb dymu. Obojętnie rzucił do pułkownika, który, jak koń, machał głową: — Co z wami, Sergiuszu Iwanowiczu? — Jakby dzwonią — bez przekonania powiedział pułkownik. Przyłożył dłoń do ucha, popukał, starając się pozbyć doznania. — Jakby dzwony… Dziwne… Starczyło mi rozwagi, żeby to przemilczeć. — Nie ma łączności z Ministerstwem Spraw Zagranicznych! — dorzucił operator. Siwy mężczyzna widocznie na coś się zdecydował. — No pięknie, teraz każdy sobie — mrukliwie powiedział. — No pięknie, a ja raczej nie zamierzam czekać, aż mnie tu zakopią… Nabrał powietrza w płuca, chcąc zapewne coś jeszcze powiedzieć. Nikt go nie słuchał, pułkownik tak jak dawniej dziko trząsł głową próbując się pozbyć dzwonów, Grisza Ragozin bujał się w rytm słów, wyraźnie nieobecny. Nagle jego chłodne oczy rozwarły się na oścież. Ścianka za plecami siwego zaczęła pokrywać się drobnymi pęknięciami. Ich liczba zwiększała się, pęknięcia ciągnęły się od siebie. Jakby z tamtej strony na ścianę napierało coś ciężkiego. Pokazała się nieprzyjemna czerń cegły starego muru, słabą strużką posypał się na podłogę tynk, pod pudłem radia odpadł dość duży kawał ściany, a z ostrego mroku pęknięć wysunęło się coś ziemistego, szarego jak korzenie roślin, chwyciło szczypcami siwego za gardło — chrupnęła kość, siwy mężczyzna w agonii zacharczał i nagle wygiął się, dosłownie jakby ktoś potraktował go prądem. — Trach! Tra–trach! — trzasnęły ekrany przed operatorami. Grad odłamków posypał się na pułkownika, zrywającego się na równe nogi. Ten zgiął się w pół, trzymając za rozdarty na brzuchu kitel. I jeszcze jedno ziemiste kłącze wpełzło przez powstałe szczeliny. A z pęknięć na suficie wylazły blade, przypominające robaki, tasiemki — wyraźnie mokre, lepkie, jak ugotowany makaron. Od razu dwie z nich, cmokając, przyssały się do najbliższego operatora i sierżant zaczął się drzeć, jakby mu ktoś przewiercał kość czołową. To prawda, te przerażające szczegóły uświadomiłem sobie znacznie później. A wtedy tylko zauważyłem, jak zdecydowanie odwraca się do tyłu Grisza Ragozin, jak z całych sił wali głową w drzwi szalki na książki, jak drzwi w końcu otwierają się i okazują się prawdziwymi drzwiami, prowadzącymi do pokoju, jak Grisza, razem z krzesłem, gramoli się w ciemność korytarza i potem biegnie do świecącego, wydłużonego napisu „Wyjście”. A potem drzwi od tej szafy zaczynają bić mnie po nogach, przewracam się i boleśnie uderzam o kant stołu, szybko się jednak podnoszę i już biegnę dusznym korytarzem. Wszystko to odbywa się dosłownie w ciągu jednej sekundy. Z tyłu rozlega się straszny krzyk, jakby komuś kości łamali i rzeczywiście — chrupnięcie i znowu krzyk, mrożący krew w żyłach. I nagle ten krzyk przycicha i zamienia się w apetyczne, powolne mlaskanie. Nie wiem, co tam u nich mogło mlaskać. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ale to żujące, mokre, wstrętne wsysanie po prostu wyrzuciło mnie na zewnątrz. Na pewno zapamiętam je na całe życie. Do końca życia będę też chyba pamiętał ten straszny plac, na którym dogoniłem Griszę Ragozina. Wewnętrzną budowę Kremla znałem bardzo słabo. Jak już wspomniałem, pracowałem przede wszystkim w Białym Domu. W Kremlu bywałem rzadko, nie częściej niż pięć, sześć razy w ciągu roku i dlatego teraz zupełnie nie wiedziałem, gdzie się znajdujemy, miejsce rzeczywiście było przerażające. Cerkiew, podświetlona reflektorami, wyglądała jak rozczochrana głowa, poza tym widać było typowo moskiewskie, okazałe, fantastyczne i lakierowane sklepienia, arkady, taras z grubymi, wijącymi się kolumnami, miedziany dzwon nad wejściem, model kamiennych schodów. Grisza Ragozin oparł się plecami o jego ciosane ogrodzenie, usta miał zaciśnięte, oczy — szalone i wyłupiaste. — Dzwonią w samą porę — powiedział, prawie nie patrząc w moją stronę. Dzwony biły niemiłosiernie: krwawe, wywołujące ból tony pulsowały pod czerepem. Rozchodziły się chyba na tysiąc kilometrów wokoło. Zarośla ostu w kwietnikach sięgały mi już do pasa. Pękały żebrowate pączki i ze zgrzytaniem wyłaziły z nich błyszczące, niklowane kwiaty. Słupki i pręciki dźwięczały zgodnie z uderzeniami dzwonu. Wszystko było, tak jak dawniej, zadziwiająco jasne. Czarne kolce łamały się i wyginały na tle wielokolumnowej amfilady. Prawdopodobnie w tym budynku znajdowała się kancelaria prezydenta. To prawda, wszystkie okna były w niej teraz pogaszone. Na żadnym z trzech pięter nie wyczuwało się oznak życia. I z zaokrąglonego, z niszami i przejściami, podziemia, z bezgwiezdnej, czarnej jak węgiel piwnicy, między kamiennymi izbami, wzdłuż kolców ostu, podobnych do porozrywanych przestrzeni, zbliżała się w naszą stronę niewielka grupa ludzi, a ich podniesione, radosne głosy unosiły się nad grobowym odrętwieniem. Ubrani byli w bluzy albo kurtki na wzór półwojskowy, obowiązkowo w butach, czapkach z rogowymi, lakierowanymi daszkami, a prawda, były wśród nich dwie, trzy osoby ubrane po cywilnemu: szerokie marynarki, krawaty wsunięte pod kamizelki. Niektórzy pobłyskiwali okrągłymi, szklanymi binoklami. A w środku, w płaszczu Armii Czerwonej z długimi połami, także po cywilnemu, w czapce, w podobnym do kokardy, kropkowanym krawacie, niczym bożek, kroczył tęgi mężczyzna niewysokiego wzrostu, a jego buty z przekonaniem stukały po kremlowskim bruku. Na chwilę zatrzymał się przed wielką kałużą, popatrzył, przymierzył się i przeskoczył, podrygując śmiesznymi nóżkami, a potem obrócił się w stronę postaci w żołnierskim płaszczu i gardłowo, przenikliwie, zupełnie po ptasiemu, wybełkotał: — A jeśli chodzi o tę sprawę, Feliksie Edmundowiczu, proszę się zwrócić do towarzysza Berii. Pracowałem z nim po wojnie, to bardzo odpowiedzialny i ułożony człowiek. Pokaże im, jak mawiał nasz Nikita Siergiejewicz, kozią matkę. Tak więc, jesteście pewni — ani jednego esera i mieńszewika? — Ani jednego, Włodzimierzu Iljiczu. Leżą jak zabici… — I dzięki Bogu, niech sobie leżą. Niepotrzebne nam są polityczne prostytutki! Poprawił ogonek brudki i zaraźliwie się zaśmiał. Palce (dokładnie to widziałem) wpiły się w klapy rozpiętej marynarki. Cała świta zgodnie przyznała: — Zgadza się, Włodzimierzu Iljiczu! — Niech leżą! — Po co nam mieńszewicy? — Przypomnijcie sobie, towarzysze, socjaldemokratów! Było im wesoło. — Wszyscy! — samymi ustami powiedział Grisza Ragozin. I w tym momencie z drugiego końca kancelarii, pogrążonego w mroku, oderwał się niewyraźny cień, mający zresztą pewne ludzkie cechy i bezgłośnie jakby na miękkich podeszwach, przypominając olbrzymiego ptaka, rzucił się na idących. W jakimś chwilowym olśnieniu domyśliłem się, że to Gierczyk. Pędził i trzymał nad głową zwisający, zaostrzony kij — kołek, jakim letnicy zwykle ogradzają swoje ogródki. I nagle zamarł, zatrzymał się wyczekująco jak na zawodach sportowych, podskoczył, szarpnął się w powietrzu i z całej siły rzucił ten kołek w płaczącego ze śmiechu mężczyznę z bródką. Prawdziwy, szary piorun przeciął chmurę ciszy nad Kremlem. Grisza Ragozin krzyknął, siadając i łapiąc się za głowę. Czerwone, krwawe dzwony uderzyły ze wszystkich sił i nagle nabrzmiało i pękło w moim mózgu tysiące oślepiających kuleczek… 5 Co było dalej, dobrze wiadomo. Rano 4 października na opustoszały bulwar niedaleko Białego Domu wyjechały czołgi w towarzystwie specnazu MSW i po rozmowach, które do niczego nie doprowadziły, otworzyły ogień w kierunku wysokiego budynku, serią na wprost. Pożar na ósmym piętrze i krótki szturm, który nastąpił chwilę później, stacja telewizyjna CNN transmitowała na cały świat. Mówiło się o tysiącach ofiar i setkach żołnierzy, którzy uciekli podziemnymi korytarzami. I jedno i drugie, oczywiście, nie było zgodne z prawdą. Mignęła w wiadomościach zmęczona, zmięta twarz Chasbułatowa, sztywnym krokiem przemaszerował pułkownik Rucki. Liderzy buntu zostali zamknięci w „Marynarskiej ciszy”. Zresztą, po jakichś trzech miesiącach uwolniono ich decyzją nowo wybranego parlamentu. Wszystko się jakby ułożyło. Tym niemniej, doskonale wiedziałem, że teraz moja kolej. Mumia nigdzie nie zniknęła, wątpliwe, że pogodzi się z październikowymi niepowodzeniami. Nieprzyjemności mogą pojawić się w każdej chwili. Kilka dni po śmierci Gierczyka przebywałem jakby w transie. Trans transem, ale zrobiłem chyba wystarczająco dużo. Przede wszystkim, wysłałem Galę do krewnych w okręgu krasnodarskim. I uprzedziłem, żeby w żadnym wypadku nie dzwoniła ani stamtąd nie pisała. Oto, kiedy przydała się rada Griszy Ragozina! W pierwszej kolejności lękałem się nie o siebie, a o nią. Mogła stać się zbyt łatwym łupem. Nie pamiętam, co wtedy jej powiedziałem: muszę pobyć trochę sam, tak będzie lepiej, czy: już niedługo wybory, na pewno będę bardzo zajęty. Gala była przerażona śmiercią Gierczyka i dlatego na wszystko się zgadzała. Z drugiej strony, jeszcze bardziej była przerażona tym, że zostaję sam w Moskwie — wyjeżdżać, mimo wszystko nie chciała, wzdychała, niepokoiła się o kwiaty w ogródku, kto będzie ich doglądał? Ty? Znam cię! Potrzebowałem wiele wysiłku, żeby pokonać jej cichy sprzeciw. Nawet w drodze na dworzec nie przestawaliśmy się kłócić. Odetchnąłem z ulgą dopiero wtedy, kiedy odezwał się gwizdek, zazgrzytały wagony i dość zniszczony skład pociągu ruszył poplątanymi szynami na południe. W najgorszym wypadku, dopiero teraz mogłem być spokojny. Czego, prawdę mówiąc, nie można było powiedzieć o innych okolicznościach związanych z daną sprawą, które, szczerze mówiąc, wcale nie były pocieszające. Uważałem, że w konsekwencji tragicznej nocy z trzeciego na czwartego października — po strasznych wydarzeniach, które niemal nie zniszczyły całej stolicy, po marszu umarłych i biciu dzwonów — przez rząd oraz prezydenta zostaną natychmiast podjęte nadzwyczajne środki. Na przykład, ewakuacja z Kremla rządowych placówek, wysiedlenie centrum Moskwy, blokada samego Mauzoleum, a potem — zdecydowana operacja wojskowa dotycząca balsamowania. Nie jestem oczywiście specjalistą, ale na moje nieprofesjonalne oko trzeba to było zrobić. Niestety, żadnych nadzwyczajnych środków nie podjęto. Tydzień upływał po tygodniu, ubywało kartek w kalendarzu, kończył się październik, zżółkły i zaczęły opadać liście z drzew w parkach, przyszły deszcze, które przemieniły ziemię w warstwę lepkiego błota, natomiast rząd i prezydent nadal przebywali w niezrozumiałym zamroczeniu. Zdawałem sobie sprawę, że wszystko nie jest takie proste. Zbliżały się wybory, znaczna część Rosjan popierała jeszcze komunistów, zdecydowane posunięcia, jak na przykład balsamowanie ciała, mogły wywołać szum i przestraszyć wyborców. Śpieszyć się z tym na pewno nie było warto. Tym bardziej, że mało prawdopodobne, aby w najbliższym czasie można się było spodziewać jakichś poważnych ekscesów. Mumia mumią, ale, widocznie, nie jest tak łatwo wskrzesić martwych po raz drugi. Do tego potrzebne są siły, długotrwały proces remisji. Otrzymaliśmy chwilę wytchnienia. Potem się okazało, że zostały jednak podjęte odpowiednie środki ostrożności. Zauważyłem, że wielu członków rządu nosi teraz krzyże z osiki. Grisza Ragozin powiedział, jak to on, ironicznie się uśmiechając, że powstała nawet specjalna firma, żeby je wykonać. I tu znalazł się więc deputowany o patriotycznych przekonaniach. Nawiasem mówiąc, pierwsi założyli krzyże postkomuniści, wyprzedzając wszystkie pozostałe ugrupowania. O co chodzi tak naprawdę, oficjalnie nikt nie wiedział. Gazety pisały niewiele o wydarzeniach trzeciego października albo całkiem sprzecznie. Oficjalne śledztwo ugrzęzło. Normalka. Dużo się mówiło, plotkowało, opowiadało anegdoty. Na przykład, w budynku Wołgogradzkiego Komitetu Obwodowego partii komunistów, tamtej nocy same zaczęły pracować zachowane jeszcze stare maszyny do pisania i bez niczyjej pomocy, na papierze, który, nie wiadomo kto w nie wkładał, wystukały dziesiątki postanowień, odbywającego się jakoby w tym czasie miejscowego Zjazdu Partii Rolniczych (zapomnianego już dawno święta niedawnej przeszłości). Informowały, że opór w społeczeństwie osiągnął krytyczny stan. Prawdopodobnie stąd wzięły się napady schizofrenii, którym wielu uległo. Ten sam Grisza Ragozin opowiadał, że widział się w więzieniu z Chasbułatowem i Rusłan Imranowicz w przypływie szczerości wyznał mu, że w trakcie prawie trzytygodniowego oblężenia Białego Domu (gdzie bez światła i telefonów obradowała rozwiązana decyzją prezydenta Rada Najwyższa) zdarzały mu się pewne przypadki zamroczeń: nie mógł sobie przypomnieć, co robił i mówił przez dwie, trzy godziny, które właśnie upłynęły. Czujesz się marionetką w ręku kogoś obcego. Jakaś dziwna, hipnotyczna, wszechpotężna siła opanowała mózgi i kierowała ludźmi, nie pozwalając im myśleć o niczym innym. Generał Makaszow, na przykład, także stracił świadomość. A Ruckiemu od czasu do czasu zdarzały się wręcz katastrofalne zapaści. Natomiast samemu Chasbułatowowi pokazano jakieś rozporządzenie, na którym zamaszyście, czarno na białym, widniał jego podpis. Przy czym, jak dobrze pamięta, nic takiego nigdy nie podpisywał. To prawda, Rusłan Imranowicz odmówił złożenia podpisu na tym dokumencie. Jak wiadomo, nie brał już więcej aktywnego udziału w polityce, unikał walki i sprawiał wrażenie człowieka przegranego. Zastanawiał pośpiech, z jakim starano się zatrzeć wszystkie ślady. Gierczyk został pochowany w jeden z ciepłych, słonecznych dni babiego lata. Ziemia trochę podeschła, pojawiły się na niej rdzawe pasma wyblakłej trawy, skiby tłustej gliny rozrzucone były wokół dołu. A wewnątrz niego, dokąd światło nie docierało, skupiła się nieprzenikalna ciemność. I w tę straszną ciemność miał zostać spuszczony. Nie miałem siły patrzeć w tamtą stronę. To przecież był Gierczyk — w dżinsach i wytartym na łokciach, starym swetrze — który kiedyś powiedział do mnie, potrząsając długimi włosami: „Dzień dobry. Chciałbym u pana pracować…”, zgarbiony potem i umęczony, chrząkający znacząco, strzelający palcami, wyrażający sprzeciw w każdej sprawie, który przejął ode mnie pedantyzm, jako umiejętność pozwalającą osiągnąć określony rezultat. Biegający po bulwarze i krzyczący: „Wystarczy być durniem w kraju durniów!” Wypowiadający się z zimną wściekłością o zasiadających w Dumie: „Czego oczekujecie? To przecież były drugi sekretarz Komitetu Obwodowego”. Denerwujący się, napinający twarde mięśnie, a teraz zostawialiśmy go w dusznym, podziemnym mroku, w Państwie Umarłych, skąd powrót do dziennego światła jest już niemożliwy. Ceremonia odbywała się na starym cmentarzu, niedaleko Łobni. Pamiętam, że już wtedy coś mnie nieprzyjemnie szarpnęło. I kiedy uderzyły o deski pierwsze, niezręcznie rzucone grudy ziemi i kiedy zachrzęściły ogniste georginie, przygniecione spadającą gliną, nagle powstało we mnie dziwne uczucie, że to ja jestem chowany.— Zacząłem teraz rozumieć tego chłopca z dalekiego ma południu Rosji, który w rozmowie ze mną najpierw zupełnie rozsądnie rozprawiał o zasadach demokracji, odmowie stosowania siły, o filozofii nowego europejskiego humanizmu, a potem na pytanie co zrobi, jeśli go wypuszczą z więzienia, ani chwili się nie namyślając, odpowiedział: „Zabiję Majmuratowa”. Dlatego, że bywają w życiu takie ciężkie chwile, w których słowa są bezsilne i znaczenia nabiera tylko postępek. Wiedziałem już, że w domu u Gierczyka była bardzo dokładna rewizja. Na drugi dzień po śmierci, która, nawiasem mówiąc, w oficjalnym obiegu określana była jako „nieszczęśliwy wypadek”, pojawili się tam bardzo uprzejmi, ale też i nachalni młodzi ludzie w szarych garniturach, przepraszając pokazali malinowe legitymacje pracowników FSK, znowu przeprosili, powiedzieli, że istnieją surowe zasady ochrony bezpieczeństwa państwowego i jeśli wasz syn miał kontakt z poufnymi papierami, musimy się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Jeszcze raz przepraszamy, ale takie są procedury. A potem przez cztery godziny dokładnie przeszukiwali całe mieszkanie: oglądali ściany, zaglądali na półki, do szaf, kartkowali książki, podnosili nawet linoleum w toalecie, długo kręcili się przy rozbitych szybach na poddaszu, schodzili do piwnicy, trzy razy przeszli z góry na dół czarne schody. Szukali, oczywiście, teczki z szarym napisem „PZWL”. I nic nie znaleźli. Teczka przepadła bez śladu w tej przeszłości, którą zabrał ze sobą do grobu Gierczyk. Zresztą, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Liczył się teraz tylko szelest ziemi, sypiącej się z łopat do dołu, pośpieszne ćwierkanie wróbli, skaczących po rozrzuconych grudach ziemi, szare zwały gliny, grupka ludzi stłoczonych obok siebie w przestworach jesieni. Najtrudniej było z jego rodzicami. O życiu Gierczyka poza pracą, co wcale nie jest dziwne, prawie nic nie wiedziałem. To chyba moja wada: nie interesują mnie sprawy drugorzędne. Po prostu, Gierczyk wcześnie rano pojawiał się u mnie w gabinecie, a potem, późnym wieczorem, niekiedy o wiele później ode mnie, wychodził. Ale skąd przychodził i dokąd odchodził, pozostawało zagadką. Pomiędzy jego krewnymi, którzy nagle pojawili się na pogrzebie w dużej liczbie, czułem się jak brzydkie kaczątko. Czekałem, aż zwrócą w moją stronę gniewne spojrzenia, podniesie się wskazujący palec, wyróżniając mnie z kręgu winnych i potężny głos objawi wszystkim, że ten człowiek nic tutaj nie jest w stanie zrobić. Kto jak kto, ale ja dobrze to rozumiałem. I rozumiałem także, że żadne usprawiedliwienia już mi nie pomogą. Jednak spojrzenia mimo to nie padały, wskazujący palec nie wyróżnił mnie spośród innych, nikt, według mnie, nie domyślał się, skąd się wziąłem i kiedy tylko żałobna ceremonia dobiegła końca, kiedy skończyły się przemówienia i ja także dorzuciłem kilka nic nie znaczących słów, kobieta przykryta czarną chustą zwolniła przede mną kroku i podniosła suche oczy: — On przed odejściem powiedział — „Musimy być żywi”. — Żywi? — ponownie spytałem. — Tak, tak powiedział… I podtrzymywana za łokcie przez krewnych ruszyła w stronę głównej alei. Nawet teraz trudno mi o tym mówić. Szedłem cmentarzem, który rozciągał się od horyzontu do horyzontu, rzadkimi pociągnięciami liści mieniły się w słońcu brzozy, czerniał płot, pstrzyły się w przerzedzonej, sennej trawie przekwitające margaretki, chrzęścił piasek pod nogami i dźwięczała w uszach szczególna, cmentarna cisza. Niezliczone płyty nagrobków wydawały mi się jakimś umocnionym terenem zamarłego w gotowości wojska, które tylko czeka na sygnał. I taki sygnał, prawdopodobnie, szybko nastąpi. Nastrój miałem zupełnie wisielczy. Co, tak naprawdę, dzieje się ze światem? Dźwiga się z przeszłości czerwona głuchota, a wszyscy to mają gdzieś. Wyrasta dziki oset, a my tylko wzruszamy plecami. Umarli rwa się do władzy i nikogo to nie niepokoi. Świat na pewno jeszcze nie zwariował, ale potworna, powszechna bezmyślność staje się już normą. Czy można jakoś temu przeciwdziałać? Ogarniała mnie rozpacz. Mimowolnie przyśpieszałem kroku. I kiedy w końcu pokazała się brama Z ustawionymi za nią mikrobusami, z ulgą odetchnąłem. Cieszyłem się, że znowu znalazłem się wśród żywych. Nie wiedziałem wtedy, że w rzeczywistości wszystko wyglądało znacznie gorzej, że sygnału nie potrzeba, wojska, tak na dobrą sprawę, wcale nie potrzeba wskrzeszać, a dzisiejsze starcie już przegraliśmy — jeszcze przed tym, jak zdaliśmy sobie sprawę, że w ogóle się zaczęło. Niezrozumiała była ta nagle powstała przerwa. Wszędzie jakby wrzało, ale z drugiej strony zupełnie nic się nie posuwało naprzód. Zbliżały się wybory, jedna za drugą pojawiały się głośne, polityczne deklaracje. Wzajemnie się obwiniano — w przekrętach, korupcji, niekompetencji. Gazety, jak liście na wietrze, szumiały sensacyjnymi odkryciami. Pęcherze nadymały się i pękały, zatruwając i bez tego już duszną atmosferę. W istocie, nic się nie działo. Czytałem gazety, słuchałem radia, oglądałem wiadomości w telewizji, przyniosłem ze swojego gabinetu papiery nieistniejącej Komisji, napisałem na prośbę przewodniczącego sprawozdanie z naszej działalności, co chwilę jeździłem do Moskwy na jakieś zebrania polityczne, zabierałem głos, wyrażałem swoje zdanie, nie zgodziłem się na propozycję wysunięcia mojej kandydatury na deputowanego do nowego parlamentu (odbyłem niezbyt przyjemną rozmowę z kolegami z ruchu demokratycznego), stopniowo zacząłem włączać się do pracy mojego instytutowego laboratorium, wracałem do Łobni kolejką elektryczną, rozświetlającą reflektorem ciemności, każdego ranka przyglądałem się, jak rdzewieją od deszczu płomyki w kwietnikach, wbijałem kołeczki, wygrzebywałem, zgodnie z instrukcją Gali, jakieś cebulki, coś skubałem, coś spulchniałem, coś okopywałem i chwilami wydawało mi się, że nie było nigdy żadnego bezgłośnego, krwawego bicia dzwonów, nigdy nie rozrastał się kłujący oset w kwietnikach, nie sypał się tynk, nie wyłaziły z pęknięć szare kłącza i ze zwykłą niecierpliwością nie maszerowała na budynek kancelarii kohorta zagorzałych rewolucjonistów, na czele z rudawym, zabawnym człowiekiem w czapce robotnika. Nic takiego nie miało miejsca. Teczka z napisem „PZWL” bezpowrotnie zniknęła. Tak, jak zniknął, wskrzeszający ją kiedyś, niejaki Niewolnikow. W korytarzach remontowanego Białego Domu zobaczyłem pewnego razu znajomą mi fircykowatą twarz — opaloną łysinkę, garnitur z drogiego materiału, trzykolorowy krawat, buty na grubej podeszwie. Jak pamiętam, serce mi zatrzepotało. Ale to nie był Niewolnikow, tylko zupełnie zapomniany przeze mnie deputowany Kamieniecki (który zapodział się gdzieś w tym październikowym zgiełku, a teraz znowu wypłynął). Niezrozumiale kiwnął tylko w odpowiedzi na moje niezgrabne pozdrowienie. Mrok się rozjaśnił i z takim samym pośpiechem, szybko przeszliśmy obok siebie. Wieczorami, ze łzą w oku, wpatrywałem się na pojawiającego się na ekranie prezydenta. Nie wiem dlaczego, ale jeszcze grzebano w starych, przedpaździernikowych dokumentach. A najwięcej — minister spraw zagranicznych, głowa rządu. Ściskało mnie w dołku, zdumienie rosło. Kim, tak naprawdę, był nasz dzisiejszy prezydent w przeszłości? Pierwszym sekretarzem Swierdłowskiego Komitetu Obwodowego KPZR, kandydatem na członka Biura Politycznego, wyższą figurą partyjną. Wydał między innymi polecenie zburzenia domu Ipatiewych, gdzie rozstrzelano ostatniego rosyjskiego imperatora. Miałem takie czyste, wewnętrzne przeczucie, że na kremlowskim szczycie dzieje się coś ważnego. Jakieś rozmowy, tajne, klanowe porozumienia. Czuło się to w powietrzu. Zbyt podejrzliwie, przy spotkaniach ze mną, zachowywał się Grisza Ragozin, starał się przemknąć niezauważalnie, kłaniał się już z daleka, a na moje niecierpliwe spojrzenia odpowiadał, że sprawa jest omawiana: sytuacja nie jest prosta, eksperci dochodzą do odmiennych wniosków. Przesiadywanie w pokoju z zerwaną łącznością zostało już zapomniane, tak jak zapomniany został jego własny, szeptany okrzyk: „Wszyscy!” Grisza teraz zastanawiał się nad koniecznością zjednoczenia społeczeństwa, nad niebezpieczeństwem zbyt nierównej walki demokracji z komunizmem i możliwością kompromisu między wszystkimi siłami politycznymi. Takie chyba były najnowsze ideologiczne koncepcje. Wygadał się, między innymi, że rozbite płyty nagrobne pod ścianą kremlowską zostały wymienione, a pod nimi ustawiono potężne, trzywarstwowe zabezpieczenia z metalu. — Mauzoleum też zabezpieczyliście pancerzem? — spytałem. Grisza przerwał na chwilę i jakby mimo woli obejrzał się. Korytarz kancelarii prezydenta, gdzie wpadliśmy na siebie, był zupełnie pusty. Ciemne okna, podświetlona tarcza pokazywała dokładny czas. W całym, ogromnym holu rozstawione były rządowe palmy w donicach. Niby nic podejrzanego. Spokój, senna cisza. Dopiero na zewnątrz, pod dachem, majaczyły figury ochroniarzy. Wzruszył ramionami. — Na szczęście, to nie było konieczne. Chociaż i takie projekty się pojawiały. — I co? — Tak w ogóle — to bardzo mądry człowiek. Nie jest dogmatykiem, dużo czyta, szczególnie z ekonomii. Zna się na ludziach, dobrze wyczuwa sytuację polityczną… — Rozmawiałeś z nim?! — prawie że podskoczyłem. A Grisza, krzywiąc się od mojego okrzyku, znowu wzruszył ramionami. — Nie myślcie, że mi się to podoba — powiedział powściągliwie. — Po prostu, trzeba liczyć się z istniejącymi realiami. Polityka to sztuka możliwości. Pamiętacie, jak nas uczyliście? A poza tym to nie ja podejmuję decyzje… — Ale z drugiej strony przecież doradzasz, co robić — napomknąłem. Grisza zaszurał nogami, widocznie wahając się wewnętrznie, przygryzł zaciśnięte wargi i chciał mi już coś odpowiedzieć, ale w tej chwili otworzyły się drzwi windy po przeciwległej stronie korytarza i pojawił się w nich doradca prezydenta do spraw prasy. Chuderlawy, wysuszony mężczyzna w towarzystwie dwóch referentów — ukradkiem spojrzał na nas i zatrzymał się, zapalając papierosa — zazgrzytał zapalniczką i z widoczną rozkoszą zaciągnął się — w pewnym momencie zauważyłem wyraźnie upiększone kosmetykami kości czaszki, elastyczne, skórzane poduszeczki, przyklejone zamiast policzków, zwały pudru, gips, który krył szwy, warstwę tłustego smaru, wilgotny tusz na rzęsach — i szklane, widocznie sztuczne, marszczące się szmatki powiek, cebulowe oczy. W ich podmalowaniu widać było nawet bruzdy, pozostawione torbiele z włosami, a białka wyglądały jak powierzchnia pokryta emalią. Ukłonił się nam — po prostu, jak zwyczajnym znajomym i przeszedł holem z wyrazem człowieka obarczonego problemami państwowymi. Ochrona przy drzwiach nawet na niego nie spojrzała. Za to Grisza nagle szarpnął się i jak kleszczami, wpił mi się w zgięcie łokcia. Twarz mu się zarumieniła. — Oto, kto decyduje — powiedział miękkim, przyciszonym głosem. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwą twarz Griszy Ragozina. Była zimna, gładka, z błyszczącą, naciągniętą skórą. Oczy miał jak u płaza, wysunięte do przodu i patrzył tez jak płaz — tępo i zupełnie bezmyślnie. Jakby już przekroczył granicę życia i śmierci. Powiedział, śledząc wzrokiem wsiadającego do samochodu doradcę: — Gardamirow pojechał do wojskowych. Dobrze się składa. — Poczekał, aż samochód zniknie za zakrętem. — Nawet nie pytam was, Aleksandrze Michajłowiczu, czy jesteście gotowi do czynu. Wy, jak widzę, zawsze jesteście gotowi, proszę za mną! Powiedział to z taką ironią, że bez sprzeciwu ruszyłem za nim. Winda, ozdobiona lustrami i obita czerwonym drewnem, zawiozła nas na trzecie piętro. Korytarz, czerniejący oknami, prowadził do wielkiej, jasno oświetlonej poczekalni. Trzaskały klawiatury komputerów, widać było postaci gości w fotelach — wszyscy w ministerialnych garniturach, dobrze odżywieni, z okrągłymi oczami. Każdy obowiązkowo trzymał na kolanach teczkę z papierami. Dwóch potężnych strażników podpierało pozłacane, stylowe drzwi. Miało się wrażenie, że stoją tu już od wielu miesięcy — jak atlanci, wykuci z kamienia i ubrani w specjalne kombinezony. I podobnie jak oni, od wielu miesięcy siedzą bez ruchu faceci przed komputerami. Na urzędowym stole, a na nim — martwe, plastikowe pancerze telefonów. — Nie tutaj — powiedział Grisza, kierując mnie na prawo. — Nie ta ranga, Aleksandrze Michajłowiczu. Tutaj nikt nas nie wpuści. Rażąco zmienił się przez te kilka minut od naszego spotkania (dobrze już wiedziałem, że nasze spotkanie wcale nie było przypadkowe). Jego ruchy stały się szybkie, precyzyjne i zdecydowane, ton głosu — niezbyt natarczywy, ale władczy, nie znoszący sprzeciwu. Był teraz zmaterializowanym skupiskiem energii — chwycił mnie za łokieć, jeszcze raz skręcił, otworzył niskie, mało widoczne drzwi, jakie zwykle prowadzą do osobnych pomieszczeń, włączył światło i w istocie, znaleźliśmy się w komórce zawalonej gratami i rulonami, skrzypiąc, otworzyły się drzwi wielkiej szafy na płaszcze. — Nie bójcie się — uprzedził Grisza, wchodząc do jej fornirowego wnętrza. Tylna ścianka szafy rozsunęła się na piszczących zawiasach. Tajne przejście porażało zaniedbaniem i ilością zgromadzonych tu gratów. Ściany były szorstkie od pęcherzykowatej farby, deski sterczały tak, jakby nigdy nie zostały przybite i jęczały, i skrzypiały w najbardziej niesamowitych intonacjach Światło dwóch lampek ledwo przedzierało się przez warstwę kurzu. Omal nie przewróciłem jakiegoś wiadra. Wydając szelest, spadła na podłogę krucha jak papirus gazeta. Przeczytałem nagłówek, który pojawił się przed moimi oczami: „Nasza odpowiedź Chamberlainowi!”. Grisza, obracając się w połowie, wykrzywił usta w uśmiechu. — Dobrze być odpowiedzialnym za administracyjno–rolnicze sprawy — powiedział. — Możesz dowiedzieć się wiele z tego, o czym wcześniej nie miałeś żadnego pojęcia. Wyczuwało się w jego głosie pewną mętną nieśmiałość. Tak mogłyby mówić płazy, gdyby, oczywiście, potrafiły. Zgrzytając drobnym zamkiem, otworzyły się jeszcze jedne drzwi. Pomieszczenie, do którego weszliśmy, wyglądało zupełnie inaczej: fotele z matowej skóry, kryształowe krawędzie pucharów w szafce za szkłem. I sama szafka, wyraźnie muzealna — z błękitnymi łukami zdobień. Półmrok oświetlony był ostrzem światła z sąsiedniego pokoju. Szósty zmysł podpowiadał mi już, gdzie się znaleźliśmy. Po drugiej stronie, dokładnie chronionych od poczekalni, drzwi. I rzeczywiście, za biurkiem siedział mężczyzna znajomej powierzchowności: niezgrabny, ponury, z nie mieszczącą się w garniturze figurą, o wieśniaczej twarzy, podobny do przemyślnie wyhodowanej rośliny, z zaczesanymi siwymi włosami nad czołem. Jego ręce przyciskały rozsypaną na stole stertę papierów, a lniane brwi wskakiwały na czoło, jakby z niezmiernego zdziwienia. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest, jakby to powiedzieć, nie w pełni żywy. To prawda, martwym też nie można go było nazwać, czuło się, że skórę ma jeszcze elastyczną, wcale nie suchą. Powiedziałbym raczej, że był bardziej żywy niż martwy. Tym niemniej, od jego rękawa do skraju stołu ciągnęła się nitka pajęczyny i taka sama pajęczyna, przypominająca obśliniony sznurek, unosiła się od jego karku do żyrandola. Powietrze w pomieszczeniu było takie, jakby nikt nie oddychał nim od trzystu lat. — No dobrze, Aleksandrze Michajłowiczu — szczerząc zęby, powiedział Grisza Ragozin. — W życiu, jak się mówi, zawsze jest miejsce dla bohaterskiego czynu. Przyprowadziłem was tutaj, cała przyjemność po mojej stronie, resztę — już wy sami… Gardło, jak u warana, lekko mu się podniosło. — Co mam robić? — spytałem. — Nic szczególnego — usiąść i o ile to możliwe, rozluźnić się. Starać się nie trzymać w sobie siły — kiedy poczujecie… — Przełknął ślinę i dodał: — Miejcie na uwadze, że może to być bardzo niebezpieczne. Zauważyłem, że okna w pomieszczeniu mają czarno–czerwony kolor. Jakby do ram z zewnątrz przylgnął cały ocean krwi. I jego gęsta surowica zaczynała tworzyć strupki. — To wam zabierze z pięć lat życia — powiedział Grisza Ragozin, jakby z daleka. Tym niemniej siedziałem już w fotelu, cierpko pachnącym skórą — cofnąłem się na szerokie oparcie i rozluźniłem, jak mi kazano. Żółte światło w pomieszczeniu lekko przygasło. Pojawiła się szara, pożerająca przedmioty mgła. Tak bywa, kiedy długo i uporczywie patrzy się w jeden punkt. Mężczyzna naprzeciwko mnie był nieruchomy jak posąg. I nagle, nie mające końca nieprzyjemne uczucie pojawiło się w moim wnętrzu, jakby tysiące niewidocznych niteczek połączyło mnie z tym posągiem, przy czym każda wydzierała ze mnie kawałek żywej materii — powodując ból, jakby ktoś rozcinał mi brzytwą serce i płuca. Byłem spętany nitkami jak mucha, wysysana przez pająka. Nie mogłem złapać oddechu, puls trwożliwie uderzał w skronie. Żyłka utrzymująca mnie przy życiu naciągała się i wibrowała. Wydawało się, że zaraz pęknie i polecę w czarną otchłań. Mgła zgęstniała, pozostawiając tunel światła, niewyraźny po bokach. Wyjście z niej zasłoniła niekształtna maska posągu. Widać było pory na skórze, żółty i spuchnięty, podobny do kartofla, nos. Nagle — pomarszczone powieki drgnęły. — Wystarczy! — zadźwięczał w uszach nieprzyjemny krzyk Griszy Ragozina. Głos nie był silniejszy od bzyczenia komara. Siłą woli, dosłownie jakbym coś rozrywał, odwróciłem głowę w jego kierunku. I niewidoczne niteczki pękły — odrzuciło mnie z powrotem w fotel. Szara mgła ustąpiła, rozlało się żrące jak kwas światło. Zakołysał się sznur pajęczyny, zwisający z żyrandola. Do okna przylgnęła już nie krew, ale mokra, listopadowa ciemność. Przestraszony Grisza Ragozin rzeczywiście stał nade mną. Ale patrzył nie na mnie, tylko na budzącego się do życia mężczyznę naprzeciwko. Ten, z trudem, nawet ze zgrzytem, poruszył okrągłymi jak cebule oczami. Nabrzmiała i zaczęła pulsować na czole sina kreska żyły. — Rozumiesz! — mruknął, jakby przejechał heblem po drewnie. I pokręcił grubą kłodą szyi. Pewnie znowu przyzwyczajając się do tego, że może nią poruszać. Wydawało mi się, że idziemy po palącym się torfie. Ognia nie widać, tylko strużka dymu wydostaje się spod gleby. Trawiasta darń pręży się, wyzierając huczące, ogniowe przestrzenie. Jeszcze krok — ziemia rozstąpi się i wpadniesz w przepaść, wyłożoną żarzącymi się węglami. A w naszym przypadku, to nie będą węgle, a nędzna, grobowa dziura. Obsunie się płat czarnoziemu i przepadnie w otchłani wieczności. To była, bez wątpienia, zupełna utrata sił. Jak u dawcy, który oddał ogromną ilość krwi. Nie pamiętam zbyt dobrze, jak potem dotarłem do Łobni. W kolejce elektrycznej chyba przysnąłem, ukołysany postukiwaniem kół o szyny. Dziwne osłabienie ogarnęło całe moje ciało. Kręciło mi się w głowie i przy najmniejszym ruchu dostawałem gęsiej skórki i oblewałem się zimnym potem. W ogóle nie miałem poczucia wielkiego zwycięstwa. Pierwszy atak życia pozagrobowego został odparty osikowym kołkiem Gierczyka. Ale za nim, na pewno, szybko nastąpi drugi i trzeci. Mumia się nie uspokoi, przez cały czas potrzebne jej są świeże dostawy życiowej energii. I potrzebna jej władza, żeby kierować tę energię właśnie do siebie. Z roku na rok będzie niezauważalnie nas obgryzać. Z roku na rok, w Mauzoleum będzie pobierała swój niewidzialny haracz. A potem, kiedy siły życiowe kraju wyczerpią się, rudawa bestia znowu zawładnie Kremlem. Nastąpi tysiąclecie umarłych. To oczywiste. Z zaparowanego lustra w łazience patrzyła na mnie twarz z zapadniętymi policzkami, z zadartym końcem nosa, z sinymi workami pod oczami. W postaci fioletowego osadu zebrało się w nich nieludzkie zmęczenie. Usta szmatki. Pięć lat życia, uprzedził Grisza Ragozin. Jak widać miał rację. Nie mogłem zebrać myśli. Napiłem się mocnego naparu herbacianego i dosłownie momentalnie zapadłem w sen. Ocknąłem się z nieprzyjemnym uczuciem, że w domu ktoś jest. To było jak trzęsienie ziemi, które wyrwało mnie z łóżka. Wewnątrz mnie wszystko drżało. Nie zdążyłem się obejrzeć, a już byłem ubrany w swój stary dres, sandały, w których zwykle chodzę po domu — palec szukał plastikowego włącznika. Pstryknąłem włącznik, światło jednak się nie zapaliło. Bez rezultatu, jak w koszmarze, wciskałem go raz za razem. Ciekawe, że wcześniej nic takiego w ogóle nie przyszło mi do głowy. Przeklinałem tylko naszą cherlawą łobnińską podstację, która znowu pozbawiła nas elektryczności. To zdarzało się u nas chyba ze dwa razy w tygodniu. Ale już po chwili dotarł do mnie : smród gnijącej ziemi — jakby rozkładający się torfowy obłok pojawił się w pokoju. Czuło się w nim zapach tłustej próchnicy, cierpki odór odpadów, spalonych do białości, kwaskowatość bezokich czerwi wyżerających organy. I dosłownie w tym momencie ciężko, jak pod kawałem żelaza, zaskrzypiała podłoga. — Jest tu ktoś? Nie wiem czemu przemknęła mi głupia myśl, że to może Niewolnikow. Otrzymał nowe zadanie, pojawił się, nie wiadomo skąd, wydostał się ze szczurzych tuneli, do t których zwykły człowiek nie ma dostępu. Nie rozumiałem tylko, jak mógł dostać się do domu. Drzwi byty zamknięte, dobrze pamiętam. Później okazało się, że gwoździe zawiasów wyszły z calowych desek, w drewnie widać było różnej wielkości dziurki, przepuszczające powietrze, a łańcuch został przegryziony albo rozerwany. Potrzebna była do tego nieprawdopodobna siła. Dziwne, ale w czasie snu tego nie słyszałem. To też wyjaśniło się później, wtedy, przeniknięty wewnętrznym drżeniem, zastygłem na łóżku. Ciemność była taka, że choć oko wykol. Przecież zwykle trochę światła dają gwiazdy, widać rozmyte kontury, księżycowe cienie. Nawet jeśli jest pochmurno, zarysy przedmiotów mimo wszystko się wyłaniają. A tu, jak w grobie — końca nosa nie widać. I właśnie w tym nieprawdopodobnym, grobowym, morderczym oślepieniu nadeszło niskie, poświstujące gruźlicą dyszenie, nawet nie dyszenie, a sapanie, węszącego zwierzęcia i po tym odgłosie, którego nie dało się nie słyszeć, nagle zdałem sobie sprawę, że ten, kto dostał się do domu, jest już całkiem blisko. Paląca fala strachu dosłownie zmiotła mnie z łóżka. Zabrzęczała kołatka na oknie, zadrżały, niemal wylatując od uderzenia, szyby. Prawdę mówiąc, być może i wyleciały, po prostu nie zwróciłem na to uwagi — biegłem już ogródkiem, przeskakiwałem przez grządki, a w uszach słyszałem tylko zgrzytanie łóżkowych sprężyn, wgniatanych prawie do podłogi. Prawdopodobnie uratowały mnie jakieś ułamki sekund. Odwróciłem się, kiedy tylko dobiegłem do furtki na tyłach domu. Latarnie wzdłuż ulicy nie paliły się. Najbliższy betonowy słup wytrzeszczał szklane oczko. Grobowa, ponura ciemność zaczęła powoli się rozrzedzać. W mętach grząskiego nieba odnajdywały się drobne gwiazdy. Nabrzmiewał, otoczony dymem, pęcherz księżyca, a na jego słabym tle majaczyła ostro zakończona bryła domu: ogrodzenie z bzu otaczające werandę, pomalowane na biało okiennice. Okiennice zachybotały się, jak na silnym wietrze i w tej samej chwili wyskoczyło z nich coś ciężkiego i zaszurało w krzakach, depcząc georginie. W tym momencie po raz pierwszy go zobaczyłem: skurczona, jakby oblepiona błotem postać, po niedźwiedziemu rozstawiająca łapy, pragnąca wziąć mnie w objęcia, niezgrabnie stąpając, ruszyła w moim kierunku przez grządki. Szła jakoś niezgodnie z mechanizmem: przysiadając po każdym kroku, chwiejąc się pod własnym ciężarem, widocznie koordynacja nie miała u niej znaczenia, ale upór z jakim się zbliżała, nie wróżył nic dobrego. Tak chyba zbliża się śmierć do starego człowieka. Zresztą, z wszystkiego tego zdałem sobie sprawę dopiero znacznie później. A wtedy, ledwo nie wyłamując z ogrodzenia przymocowanej furtki, przeskoczyłem przez rów, wypełniony jakimiś prętami, o coś zahaczyłem nogą, wyprostowałem się, utrzymałem równowagę i przebierając łokciami jak sportowiec, skierowałem się tam, gdzie w najbliższej okolicy zaczynają się pola kartoflane. Już po jakichś pięciu minutach zrozumiałem swój błąd. Powinienem kierować się nie na pola, a do centrum wsi — zaryzykować, przebiec pod nosem swojego prześladowcy. W centrum jest przecież stacja kolejowa, posterunek milicji, dzielnicowy i w ogóle ludzie, tam można było chociaż liczyć na jakąś pomoc. Atak, wypchnął mnie na odludzie, głuche od nocnej mgły. Dużego wyboru nie miałem. Przede mną zaczynało się wzniesienie, wypełnione po horyzont zagonem kapusty. Bałem się, że po prostu zdechnę z wyczerpania na tym wzniesieniu. Z lewej strony kłębiła się rozległa, wydawało się, zbawienna ciemność pobliskiego lasu. Nie wiem, co mnie do tego popchnęło, ale natychmiast skręciłem i wskoczyłem do mokrego zagajnika na skraju lasu. Na pewno długo nie zapomnę tego opętańczego biegu po trawiastych wybojach. Od razu zrozumiałem swój drugi katastrofalny błąd. Znaleźć się w dzień w sosnowym lesie, to sama przyjemność: świeci słońce, chrzęszczą suche igły pod nogami, świeżo pachnie żywicą, można zerwać z krzaczka dorodną jagodę. Najważniejsze, że wszystkie pojawiające się przeszkody widzisz dużo wcześniej. Nawet nie widzisz, a jakby automatycznie ogarniasz świadomością. Nogi pracują same z siebie, nie przeszkadzając myśleć. Ale nocą wpadasz z pośpiechu w jakąś norę, gałęzie i ostre sęki nagle wyskakują z ciemności, grożąc wybiciem ci oczu, rozerwaniem miękkiej skóry, trzeba wysuwać dla bezpieczeństwa łokcie do przodu, a przyjazne w dzień korzenie, niczym pętle owijają się wokół nogawek. Potykając się raz po raz, obwąchujesz darń, już w pierwszych minutach podrapałem sobie policzki, a potem cały się pokłułem, przedzierając się przez gęsty las świerkowy. Zgrzytałem zębami i przeklinałem wszystko na świecie: Niewolnikowa, który podszedł do mnie wieczorem w Łobni, teczkę z napisem „PZWL”, niepotrzebne i gorzkie prawdy, prezydenta, mnichów buddyjskich, Griszę Ragozina, całą głupią i tragiczną historię naszego kraju — oto, jak kończyła się teraz rozmowa, zaczęta kiedyś na moskiewskiin podwórku. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie udaje mi się odskoczyć na bezpieczny dystans od tej postaci z błota. Nigdy wcześniej nie zdarzało mi się narzekać na swoje zdrowie. Pomimo tego, że miałem pięćdziesiątlat, a Gierczyk nazywał mnie staruszkiem, to serce i płuca miałem w doskonałej formie. I chociaż podeszwy sandałów ślizgały się po zbutwiałych kępkach, a niezaciśnięte palce u nóg niekiedy boleśnie się obijały, to wkrótce przestałem to zauważać i rozwinąłem przyzwoitą prędkość. Nie pomogło, nijak nie mogłem go zgubić. To było, jak w przelotnie widzianych przeze mnie zachodnich filmach grozy. Prześladowca niby biegł, ale niezbyt szybko: jednostajnie i, wydaje się, nie wkładając w to żadnego wysiłku. Jak maszyna, która może wykonać tylko przypisaną jej ilość obrotów. Czysto wewnętrznie, odnosiłem wrażenie, że powinienem oddalać się od niego z każdym krokiem. Ale kiedy tylko na chwilę zatrzymywałem się, celem złapania oddechu i nasłuchując, z fatalną nieuchronnością docierało do mnie z tyłu ciężkie, znaczące chrum! chrum! chrum! — i wcale się nie oddalało, pomimo moich starań. Dwa razy prawie mnie dorwał. Za pierwszym razem, kiedy wywinąłem kozła, potykając się o wystający korzeń drzewa. Straciłem na chwilę przytomność, poczułem pustkę w głowie. Na szczęście, nawet w szoku, potrafiłem przeczołgać się na bok. Ciemność pozbawiła mnie przeglądu sytuacji i w ogóle bardzo przeszkadzała, ale wydało mi się, że w miejsce, w którym dopiero co leżałem, już wdzierały się ostro zakończone palce, skrobiąc po piasku. Zwierzęce, gardłowe chrząkanie wyraźnie się nasiliło, rozległo się mlaskanie, które teraz dobrze już słyszałem i nagle — przeszło w szloch zawiedzionego oczekiwania. Gnilny zapach ziemi znów uderzył mi w nozdrza. W tym momencie przedzierałem się już między korzeniami przewróconych drzew. A za drugim razem dogonił mnie nad brzegiem bagnistej rzeczki, która nagle przecięła mi drogę, okazałe kępy paproci zupełnie ją zakrywały — po prostu, nieoczekiwanie zapadłem się, grzęznąc prawie po kolana. Lepka, chłodna maź otoczyła moje łydki. Nie mogąc się poruszyć, runąłem twarzą w śmierdzącą, torfową wodę. I dosłownie od razu, jakieś trzy metry ode mnie, znowu coś głośno zamlaskało. Chyba tylko rozpacz dodała mi nowych sił. Chwytając się korzeni, nie wiem jakim cudem udało mi się wydostać na drugi brzeg i na czworakach, jak prosiak, ruszyłem do góry po zboczu. Nawiasem mówiąc, to był jedyny moment, kiedy udało mi się zwiększyć trochę dystans. Postać z błota rzuciła się w toń całym swoim martwym ciężarem i z nadnaturalną wściekłością zaczęła wlec się, rozbryzgując fontanny nawozu. Kątem oka zauważyłem tę nagle pojawiającą się możliwość i przez jakiś czas czując, że ziemia znowu zaczyna się obniżać, już zupełnie przemyślnie skierowałem się w stronę koryta niewidocznego strumienia i dosyć długo brnąłem przez wodę, próbując zmylić go, zataczając niespodziewany łuk. Właśnie nad strumieniem zauważyłem, że zaczęło świtać. Zegarek miałem najzwyklejszy w świecie, bez podświetlanej tarczy. Odczytać na nim coś w ciemności było niemożliwe. Nie miałem pojęcia, jak długo tak bezmyślnie biegamy po tym lesie. Widziałem tylko liście wyłaniające się z szarego półmroku, poranną, białawą pajęczynę, rozpiętą między drzewami i nagle — swoje ręce, strasznie pobrudzone i pokrwawione. Przerażającego chrum! chrum! chrum! na razie nie było słychać. Jak gąsienica wypełzłem na polanę, prężącą się od jagód, i będąc zupełnie wyczerpanym, oparłem się o pień sosny. Doskonale pamiętam tych kilka chwil wytchnienia. Powietrze było zimne i niczym źródlana woda przeczyszczało gardło. Twarz miałem mokrą od potu, nóg ze zmęczenia prawie nie czułem, serce wściekle waliło, kłujący ból przeszywał płuca — jakby przy każdym wdechu wbijały się w nie setki szpilek. Bez wątpienia usiadłem na próżno, czułem, że już nie dam rady się podnieść. To prawda, tego chrum! chrum! chrum! rzeczywiście nie było słychać. Straciłem wszelką orientację i nie wiedziałem, gdzie się znajduję. I właśnie w tym momencie, kiedy zastanawiałem się, co dalej: iść, póki nie dowlokę się do jakiegoś miejsca, gdzie będą ludzie, oczywiście nie na Syberii, a w rodzinnym okręgu moskiewskim — śmierdzący, grobowy zapach, jak strumień wody, znowu chlusnął we mnie, a zza pnia, jakby próbując mnie objąć, wysunęły się strasznie poskręcane zielono–oślizłe palce. Uratował mnie chyba tylko cud. Nie wiem w jaki sposób, ale dosłownie, jak kłoda sturlałem się w dół po zboczu polany — uderzyłem bokiem o pień, zerwałem się na równe nogi, zacząłem biec, skoczyłem, upadłem, znowu się zerwałem. Coś strzeliło w nodze, pojawił się rwący ból. Chyba zwichnąłem kostkę, stanąć na prawej nodze nie dało rady. W martwym kurzu jaśniała przede mną polna droga. Pomagając sobie rękami, od sosenki do sosenki, zacząłem dalej skakać po zboczu, po części na czworakach, jęcząc, pokonałem rów i, jak worek z kartoflami zwaliłem się na twarde podłoże. Noga paliła, było jasne, że to już koniec. Koleina drogi jednym końcem zawracała w chaszcze, drugim — podnosiła się wśród pól do dalekiego horyzontu. Pod przezroczystym niebem zarysowała się garstka domków. Było już znacznie jaśniej, dachy domów i obłoki ogarnęła różowa łuna od wschodu, za chwilę powinno pojawić się słońce. Dla mnie jednak, wszystko było skończone. Krzaki jałowca zaszeleściły na poboczu, czarna, jakby ubrana w kombinezon płetwonurka postać wyskoczyła stamtąd — obróciła się całym swoim tułowiem w jedną i drugą stronę, jak aligator, i namierzywszy cel, ruszyła w moją stronę. We mgle poranka wyglądała rzeczywiście czarno — przykryta warstwą wilgotnej ziemi, na której wisiały strzępy odzieży. Bielejące kości czaszki przebiły skórę, a ślepia, jak wrzody, żółkły w śluzie. Fala ziemistego zapachu rozlewała się przednią. I nagle strupy ust pękły, ukazując półokrągłą szczelinę, trup parsknął jak koń, wciągnął powietrze i wydobył z siebie, ze zgrzytem starego patefonu: — Gdzie pan jest? Nie najlepiej pana widzę, Aleksandrze Michajłowiczu! Nie patrząc na wszelkie zakłócenia, poznałem głos Gierczyka. Ale nawet poznając go, nic nie mogłem zrobić. Potrafiłem tylko pełznąć po drodze, pomagając sobie rękami. Skrawek słońca pokazał się w tej chwili na horyzoncie. Mgła zaczęła się iskrzyć, ciepłe promienie dotknęły zbliżającej się postaci i — nagle strużki błękitnego dymu podniosły się nad jej plecami, strzępy odzieży zapaliły się, sina, galaretowata magma wyciekła z jej ślepi, Gierczyk zawahał się, jakby tracąc równowagę i nagle, nie zginając się, runął całym ciałem na ziemię. Od uderzenia jego łokcie i golenie aż podskoczyły, magma chlusnęła, jakby wybuchając i momentalnie się uspokoiła, a powyginane, widocznie wypalone od środka ciało głośno trzasnęło i rozpadło się na dymiące kawałki. 6 Od tego czasu upłynęło już kilka lat. Wiele różnych wydarzeń miało miejsce wówczas w Rosji: odbyły się wybory do nowego parlamentu, w którym zdecydowaną większość stanowili teraz narodowi komuniści, rozpoczęto i nieudolnie przegrano tragiczną wojnę w Czeczenii, znowu były wybory — tym razem prezydenckie. „Czerwona fala” ledwo znowu nie chlusnęła na kraj. Po „czarnym wtorku” nastąpiła długa, ekonomiczna stagnacja, a po stagnacji — „czarny sierpień”, który pogrzebał już ostatecznie wszystkie nadzieje. Światło na końcu reformatorskiego tunelu zaczęło przygasać. Rosja z jednego ostrego kryzysu natychmiast wpadała w drugi. To były jednak, tylko zewnętrzne, dostępne dla oczu realia. Co w istocie działo się w strukturach władzy, można się było tylko domyślać. W tym czasie odszedłem już od polityki, do wszystkich źródeł informacji, tak zwanych „kuluarów”, straciłem dostęp. Jakby przestałem istnieć dla wielu moich kolegów. Griszę Ragozina, tak naprawdę, widziałem teraz tylko w telewizji: powściągliwy, wielce szanowany urzędnik wysokiej rangi, elegancki, poważny, zajęty wyłącznie problemami państwowymi. Na przyjęciach i spotkaniach pokazywali go zwykle blisko prezydenta. Ani razu do mnie nie zadzwonił, nawet z uprzejmości. Politycznie byłem dla niego skończonym człowiekiem. Kreml ma swoich sekretarzy, którzy zazdrośnie strzegą jego gabinetów. Tak, że jakiekolwiek wnioski mogłem wyciągać tylko z pośrednich obserwacji. Wiedziałem, na przykład, że w wydarzeniach dziewięćdziesiątego trzeciego roku, prezydent długo chorował, leżał w kremlowskim szpitalu, znajdował się pod obserwacją lekarzy. W Dumie Państwowej była nawet podniesiona kwestia o jego zdolności do dalszego pełnienia zajmowanej przez niego funkcji. Wyglądał w istocie nie najlepiej: niepewne ruchy, łamiący się, przyciszony głos. Przez jakiś czas myślałem, że jest człowiekiem politycznie skończonym. Na chwilę przed wyborami poparcie dla niego nie przekracza dziesięciu procent. Analitycy zgodnie przewidywali katastrofalną przegraną. I nagle coś się stało: jego głos odzyskał jasną barwę, w działaniach, a szczególnie w wystąpieniach, zaczęła być odczuwalna wewnętrzna energia, charyzma. Nawet odmłodniał — skóra na twarzy stała się elastyczna. Trudno powiedzieć, kto teraz dzieli się z nim swoim życiem. Wnioskując z personalnych zmian doradców prezydenckiej administracji, zwłaszcza wśród inteligentów, dążących do realnych reform, jeszcze wielu gotowych jest ofiarować wszystko, żeby tylko przybliżyć kraj do demokracji. Te złudzenia nadal są aktualne. Nie przez przypadek ten sam Grisza Ragozin wyglądał podczas naszego ostatniego spotkania tak mizernie. Ale możliwy jest, oczywiście, i całkiem inny wariant. Nie wierzę ani w Boga, ani w diabła, ani w wampirze ugryzienie, ale na pewno nie przypadkowo u wszystkich narodów istnieje specjalny obrzęd grzebania zmarłych: zakopywania w ziemi, palenia w świętym ogniu lub, jak u starodawnych zoroastrian, oddania zmarłego na pożarcie gryfonom. Widocznie jest w tym wszystkim zawarty jakiś magiczny sens — żeby umarli nie powracali i nie włóczyli się potem po świecie żywych. Ciało powinno zgnić, w tym ratunek. Póki Mumia nie zostanie pogrzebana, będzie utrzymywała władzę nad ludźmi. I czuję się nieswojo, kiedy widzę grobowiec stojący do dzisiaj na Placu Czerwonym: ciemny, złowieszczy prostokąt dębowych z wyglądu drzwi, pięć matowo–złotych martwych liter nad wejściem. Wydaje mi się bramą do Królestwa Umarłych. Patrzę potem na polityków, wypełniających telewizyjne ekrany — jak się uśmiechają, jak mądrze i odpowiedzialnie rozprawiają o ekonomii, jak rwą się, żeby bronić nas od nas samych, jak obiecują dokonać słusznych wyborów — i cały czas czekam, że może właśnie teraz policzek u któregoś z nich oderwie się, posypią się z niego, jak tynk, kawałki zaschniętego makijażu, pęknie elastyczny, drogi plastik na kościach policzkowych i pod maską narodowego wybrańca zabłysną żółte kości czaszki. Już od dawna rządzą nami umarli. Być może przesadzam z tym niebezpieczeństwem. Codziennie w radiu i telewizji słyszy się o konieczności kompromisu, że czas nieprzejednanej nienawiści już się skończył, nie ma ani białych, ani czerwonych, czarnych czy pomarańczowych w kropki. Wszyscy jesteśmy teraz równi i wszyscy tego samego koloru. Najważniejsze teraz — porozumienie, spokojna sytuacja w kraju. I ja sam, nawiasem mówiąc, nie jestem przeciwnikiem mądrego kompromisu. Wręcz przeciwnie. Zawsze uważałem, że lepsza słomiana zgoda niż złoty proces. Ale, jak wyraził się kiedyś nasz były ideologiczny przeciwnik, prezydent USA, doktor Szulc, świat — to ciekawa rzecz, ale są rzeczy ważniejsze od świata. Zdarzają się sytuacje, kiedy kompromis nie jest możliwy. To dlatego prawdopodobnie niekiedy go czuję. Przenika mnie, jak niewidoczny wiatr, wymiata strzępy myśli, pozbawia wahania nastroju. Świadomość się oczyszcza, nastaje cisza, jak podczas wyłączania odbiornika. Żadnego dźwięku, żadnego szelestu, tylko słychać bardzo wyraźnie oddech czarnego świata. Jak chłód parującego eteru obejmujący mózg. Niewidzące, obce oczy wciąż mnie badają. Trwa to około dziesięciu, piętnastu sekund, a potem do końca dnia strasznie boli mnie w skroniach, marzną mi palce, wciąż muszę je rozgrzewać i nawet słoneczne światło wydaje się przepełnione nikczemnością. Przypomina mi o tym, jak przy pierwszych jego promieniach zapaliła się na leśnej drodze postać Gierczyka. I nie chodzi o to, że ja się czegoś tak bardzo obawiam. Myślę, że już nie mam czego. Dla Mumii przestałem być niebezpieczny. Nie mam żadnych dowodów, aby otwarcie przeciwko niej wystąpić, ani żadnych realnych możliwości odmienić sytuację. Problem prawdopodobnie w ogóle nie ma nic wspólnego z Mumią. Po prostu, wszyscy żyjemy wciąż pod spojrzeniem przeszłości. Ale najgorsze, że chcemy żyć pod tym spojrzeniem. I dopiero wówczas, gdy wszyscy zapragniemy, aby władza umarłych stała się w naszych oczach poniżająca, zostanie postawiona ostatnia kropka w tej historii, cmentarz będzie znowu cmentarzem, a przybysz stamtąd zamieni się w kupę zeschłych kości. Oto, co oznaczają, jak się domyślam, ostatnie słowa Gierczyka: „pozostać żywymi”. Ja już nie mam się czego bać. Chociaż, nigdy nie otwieram okien u siebie w domu, a po deszczu staram się nie wychodzić do mokrego, chlapiącego wodnymi bryzgami ogrodu. Nie znoszę zapachu wilgotnej ziemi. Dusi mnie. Dlatego, że przypomina mi zbliżające się do mnie oślizło–zielone palce, postać z błota, ślepia pełne ropy, miarowe chrum! chrum! chrum! dosięgające mnie w gąszczu. Wsłuchuję się w ciszę włączonego odbiornika i czuję na sobie uważny, obcy wzrok. I wtedy wiem, że Mumia jeszcze nie zgniła, nadal żyje i czeka na swój czas. Tłumaczył Aleksander Pędziński Siergiej Siniakin „MNICH NA SKRAJU ZIEMI” Wszystko już poza nim — i koszmar przesłuchań, i udawany gniew śledczego Fiediukowa, i smutek półmrocznej celi, w której, wedle kretyńskiego więziennego regulaminu, nie wolno było leżeć czy chodzić z kąta w kąt, czego domagały się napięte do granic możliwości nerwy. W końcu enkawudzista, po długim i posępnym namyśle, rysując na czystym kawałku papieru koncentryczne kręgi i niezrozumiałe zygzaki, westchnął i nachmurzony zapytał: — Powiedz szczerze, Arkasza, wal, jak na spowiedzi: jak będziesz się zachowywał podczas rozprawy? — Nic nie będę ukrywał, obywatelu śledczy! — No to kim jesteś? — zapytał śledczy. — Kadetem, panie śledczy! — bez chwili namysłu odpowiedział Sztern. — To dla mnie jesteś kadetem — ponuro mruknął śledczy. — A dla sądu? — Kadetem, oczywiście — zdziwił się Arkadij Naumowicz Sztern, były aeronauta OSSOWIACHIM–u*, a dziś podejrzany z Lefortowskiego więzienia specjalnego. — Czy ja jestem wrogiem samego siebie? — Zuch. — Fiediukow bawił się chwilę ołówkiem, poruszył kilka razy brwiami, obojętnie przerzucił parę stron obfitych akt sprawy. — A za co jesteś aresztowany? — Za rozpowszechnianie oszczerczych wymysłów, będących wodą na młyn popów i religijnych fanatyków — bez chwili wahania i zwłoki zameldował Sztern. — Na pewno? — Pewne, jak w banku! Śledczy zacisnął futrzaste łapsko, ołówek z trzaskiem pękł na dwie nierówne części. Sztern jak zaczarowany gapił się na szczątki ołówka. Śledczy uśmiechnął się. — No i dobrze, Arkasza — powiedział z zadowoleniem. — I nie daj Boże, żeby twoja sprawa wróciła na dobieg. — Przecież wy nie wierzycie w Boga! — nie wytrzymał podejrzany. — Czyli można uznać, że też lejecie wodę na młyn religijnego fanatyzmu? Fiediukow uśmiechnął się. — Kawał skurwysyna z ciebie! — rzekł z mocą. — Wróg klasowy, wyhołubiony na piersi naszej młodej radzieckiej nauki! Śledczy był we wspaniałym humorze. W myśl zasady: kto dobrze pracuje, ładnie potem świętuje. — Napijesz się herbaty? — zapytał. — Chętnie — poszedł na całość Sztern. — Z cytryną i kanapkami. — Co za bydlę! — ze smutkiem skonstatował śledczy. — Czytałeś, co Lenin o takich jak ty, szerzycielach ciemnoty powiedział? — Na pewno nie! — zameldował Sztern, po miesiącach aresztu świadomy, że śledczemu człowiek niczego nie udowodni i nawet się z nimi nie sprzecza. Śledczy po prostu wykonuje zadania postawione przez górę i każdy sprzeciw tak silnie szarpie jego delikatną dusze, że musi od razu wyładować się przy pomocy swoich dwunastokilowych pięści. Sztern już to wszystko przerobił. Dla śledczego najważniejszą rzeczą było, by wszystko szło jak po maśle. Które sam rozsmarował, oczywiście. Przesiedziawszy swoje w celi i zintegrowawszy się takimi samymi jak on nieszczęśnikami, poczuwszy moc machiny śledczej na własnych żebrach, Sztern zrozumiał, że prawo, głoszące, iż nie należy pluć pod wiatr, wymyślił ktoś naprawdę mądry. Owszem, bywali tacy, co domagali się prawa i sprawiedliwości. Jednakże już po tygodniu i oni pokornie podpisywali protokoły z najbardziej kretyńskimi zeznaniami, a w celi skonfundowani usprawiedliwiali się zbiegami okoliczności. I ukrywali w półmroku sińce i wybroczyny pod oczami. Sztern szybko przyswoił sobie reguły gry, do której został wciągnięty mimo własnej woli, i reguł której nie był stanie zmienić; uświadomiwszy to sobie, podpisywał protokoły ochoczo, uważając tylko, by to, co powypisywał Fiediukow, nie zaszkodziło komuś innemu. Zachowanie aresztanta bardzo przypadło do gustu Fiediukowowi. Nie wypindrza się, skubaniec, nie domaga się adwokata, protokoły podpisuje bez przymusu. Słuszny podejrzany. Szanuje bezcenny czas pracownika państwowej bezpieki. I na kolegów nie kapuje bez potrzeby. Że niby sam winien, to i sam odpowiem. Takiemu można nawet małe co nieco odpuścić. Fiediukow podsunął Arkadijowi Naumowiczowi akt oskarżenia, a Sztern, nie czytając i nie wymądrzając się z powodu widocznych błędów ortograficznych, bez namysłu podpisał, że zapoznał się z treścią i całkowicie się z nią zgadza. Śledczy głośno sapnął, schował akta do sejfu i szerokim gestem zaprosił Arkadego Naumowicza do stołu. — Siadaj — powiedział. — Napijemy się herbatki… z kanapkami. A ty mi opowiesz o tej swojej… aeronautyce. — A nie boicie się, towarzyszu śledczy? — uśmiechnął się Sztern. Fiediukow uniósł brwi, długo i podejrzliwie wpatrywał się w nie wiadomo czemu wesołego aresztanta, potem burknął, w duchu oczekując jakiegoś podstępu: — A czego niby mam się bać? — Przecież za ową aeronautykę zostałem aresztowany — powiedział Sztern. — Czyli że nauka jest szkodliwa. A jak i was, za zbyteczną ciekawość pociągną? Takiego obrotu sprawy Fiediukow się nie spodziewał — spurpurowiał, nadął się, ale w tej samej chwili purpurę oblicza zamieniła śmiertelna bladość, jakby za plecami podejrzanego zobaczył Fiediukow samą Śmierć lub jej zastępcę do spraw wykonania wyroków. — No i masz, człowieku, zaproś takiego na herbatę — mruknął. — Żarciki się ciebie trzymają w stylu Nikołaja Iwanowicza Jeżowa. Siadaj, bydlaku, i opowiadaj o Usyskinie! Czy to prawda, że sam Blucher* wręczał wam zegarki z dedykacjami? Arkadij Naumowicz czekał na rozprawę niecierpliwie, bardzo niecierpliwie. Po nocach ćwiczył swoją przemowę, która miała go oczyścić i nie zostawić kamienia na kamieniu z dowodów oskarżenia. W końcu, istnieje coś takiego jak niepodważalne naukowe dowody, zdobyte przez bohaterów nauki! A przeciwko udowodnionym faktom nie można wszak występować. Fakty, szanowny towarzyszu śledczy, nawet w Afryce są nadal faktami. Przyjdzie wam, towarzyszu Fiediukow, odpowiedzieć za prowokacyjne pobicie naukowych kadr młodej republiki radzieckiej. Owszem, Arkadij Sztern to nie akademik Pawłow, ale jego wkład w naukę jest nie mniej cenny, niż akademika! Muszą się z tym liczyć wszyscy, a przede wszystkim ten wasz śmierdzący resort. W socjalizmie nikomu nie wolno wsadzać niewinnego człowieka do więzienia, to nie carskie bezprawie! I czcigodnego imienia Alek — sieja Usyskina społeczność naukowa nie pozwoli szkalować. O nie, nie pozwoli! Może i on, Sztern, jest młody, ale jako członek WLZSM* jest wierny spuściźnie wodza światowego proletariatu i będzie bronił swojej naukowej słuszności w najwyższych choćby instancjach, nawet w Komitecie Centralnym partii. Tak! Nawet w Komitecie Centralnym! Tyle że Sztern niepotrzebnie ćwiczył tę swoją perorę. Nie było żadnego sądu! Niepotrzebnie przygotowywał : do potyczki z państwowymi oskarżycielami, których oszukiwali poszczególni nieuczciwi kierownicy naukowi typu Mymrina i Awdieja Polikarpowicza Gudimenki. Sztern był długo przetrzymywany, wraz z grupą takich samych jak on posępnych biedaków, w ciemnym dusznym przedpokoju. Każdy, kto odwiedził salę, gdzie realizowała się sprawiedliwość, wracał stamtąd blady i zszokowany, i z przypisanym mu wyrokiem — dziesięciu lat bez prawa do korespondencji albo siedmiu lat obozu o szczególnym nadzorze i towarzyszącym mu pozbawieniem praw na lat pięć — wpędzając czekających w przedpokoju w zwierzęcy strach i wątpliwości co do własnego losu. W końcu nadszedł czas na Arkadija Szterna. Za stołem, przykrytym zielonym suknem, pod wielkim portretem Stalina siedziała ich trójka. W środku niewysoki, łysy sędzia w półwojskowym trenczu, mając po bokach dwóch wojskowych, po gwiazdach sądząc, wysokie szarże. Sędzia miał cichy, wysoki i dlatego wstrętny głos. Kołnierzyk trencza miał za ciasny, co i rusz usiłował go odciągnąć palcem, żeby ułatwić sobie oddychanie. — Nazwisko, imię, imię ojca, rok urodzenia? — z pewnym trudem wyartykułował sędzia. — Sztern Arkadij Naumowicz, osiemnastego maja tysiąc dziewięćset piętnasty rok — powiedział Sztern. — Przyznajecie się do winy? — zapytał sędzia, przerzucając kartki aktu oskarżenia. — Widzicie, towarzyszu sędzio… — wymamrotał Sztern. — Wystarczy — machnął ręką sędzia i po kolei pochylił głowy ku obydwu wojskowymi, konsultując się z nimi. Narada była krótka, po wymianie opinii trójka uzgodniła zdanie i sędzia w cywilu wstał, trzymając w obu rękach kartkę niebieskiego papieru, przypominającego papier pakowy. — Sztern Arkadij Naumowicz — powiedział. — Zostaliście uznany winnym formułowania i rozpowszechniania opinii o charakterze religijnym, szkalujących ustrój socjalistyczny i radziecką naukę. Na podstawie artykułu pięćdziesiątego siódmego, paragraf dziesiąty, trybunał skazuje was na piętnaście lat pozbawienia wolności z pozbawieniem prawna trzy lata. Czy wyrok jest dla was zrozumiały? — Ależ towarzyszu sędzio… — Sztern był oszołomiony i załamany. Błyskawiczna rozprawa tak wstrząsnęła byłym aeronautą, że nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Zresztą jego tłumaczenia nikogo nie obchodziły. Wojskowi przeglądali już inne papiery i na skazanego nie zwracali uwagi, w oczach cywila wręcz było widać nudę i pustkę. — Czy wyrok jest dla was zrozumiały? — piskliwym głosem powtórzył sędzia. Jego głos otrzeźwił Arkadija. Nie było sensu mówić i sprzeczać się, mechanizm sprawiedliwości ze szczękiem obrócił się, mieląc jego los. Decyzja podjęta przez siedzącą przy stole trójkę była ostateczna i nieodwracalna. Z większym powodzeniem można by było negować kolejność pór roku. — Wyrok jest zrozumiały, towarzyszu sędzio — powiedział, pozbawionym mocy głosem. — Proszę się podpisać — powiedział sędzia. — Tu i tu. I Arkadij Sztern podpisał swoje skierowanie do nowego życia, którego miał zażywać przez piętnaście lat, od tej chwili wyglądających na nie mające ani końca, ani sensu. OBÓZ, EKIBASTUZ. GRUDZIEŃ 1946 ROK U „kuma” było ciepło i przytulnie. Lepiej niż w baraku. Oper Łagutin był doświadczonym pracownikiem., przeszedł niejedną żonę, znał więźniów jak skrzypek swój instrument, dlatego nie śpieszył się z grą na nerwach Arkadija Szterna — pozwalał zekowi rozluźnić się w cieple i zapomnieć o życiowych problemach. Nie proponował herbaty, co nawet było pozytywne, bo znaczyło, że nie trzyma jakiegoś gówna za plecami i nie zamierza, na przykład, werbować na kapustę. Zresztą, po co miałby werbować zeka, co to już dziewięć lat przesiedział w różnych zonach i oblatany był w sprawach obozowych nie gorzej niż polityczny w carskich czasach. Bez Szterna miał kapusty ponad potrzeby. I nie tylko zwykli zekowie kapowali, pracowali dlań ludzie cieszący się w zonie autorytetem. Nawet złodzieje nie uważali za haniebne spłacić za pośrednictwem „kuma” ojczyźnie dług. Nie dlatego, że patriotyzm kąsał ich jak wesz barakowa, a dlatego, że odmowa pracy dla opera pociągała za sobą spore nieprzyjemności i spływały one na odmawiającego natychmiast po odmowie. Zawsze jednak wezwanie do „kuma” groziło jakimiś niemiłymi konsekwencjami, dlatego, nawet rozmemłany ciepłem więzień Arkadij Sztern swoje uszy odmrożone, i zresztą, trzymał w pogotowiu i czujności nie tracił. Kapitan Łagutin niespiesznie wertował papiery, a Sztern uświadomił sobie, że to muszą być jego akta, za czas odsiadki obrosłe obozowymi detalami. — Mnie tu, rozumiesz, twoje akta w ręce wpadły — powiedział zadumany „kum”. — Nie pojmuję jakoś, za co cię posadzili. — W akcie oskarżenia wszystko jest napisane — westchnął Sztern. „Kuma” nawet nie rozeźliła odpowiedź, niezgodna z obozowym regulaminem. — Nie ma w twoich papierach aktu oskarżenia — powiedział. — Tylko decyzja trójki i koniec. Ale przecież nie nadaremno sam Ulrich ci wykreślił wyrok… Kim ty byłeś przed aresztowaniem? Arkadij uśmiechnął się ze smutkiem. — Zapomniałem przez te dziewięć lat, towarzyszu kapitanie — powiedział. — Niby aeronautyką się zajmowałem. — Latałeś na samolotach, znaczy? — sprecyzował „kum”. — Latałem… — Sztern zapatrzył się w parzące, purpurowe wnętrze kozy. Nie chciało mu się opowiadać o sobie. Zresztą, po co. Przypomniał sobie mordziastego śledczego Fiediukowa i jego słowa: „Zapamiętaj to, co dla ciebie najważniejsze! Żyjesz, gnido, póki milczysz. A jak tylko I papę rozewrzesz, natychmiast kopniesz w kalendarz”. Mądrala z tego śledczego Fiediukowa, a jednak nie skapował, że sam udział w sprawie kalumnii aeronauty Szterna może być dla niego nieszczęściem. Nie skapował tego, no i zginął w tymże obozie w Ekibastuzie, zarżnięty przez kryminalistę, jakoby z powodu swoich skórzanych wspaniałych butów. A na kiego wała były zekowi jego zdeptane buciory? Po prostu padł rozkaz zarżnąć, to i zarżnął. — Latałem, obywatelu kapitanie. Ale nie na samolotach, a na powietrznych balonach. — Ja cie! — wykrzyknął „kum”. — Czyli co, jak u Juliusza Verne’a? „Pięć tygodni w balonie”, tak? Operatywny pełnomocnik Łagutin miał jakieś dwadzieścia siedem lat, o cztery mniej niż w kwietniu ukończył sam Sztern. Nie wiedział albo z powodu młodości nie chciał pamiętać jednego z podstawowych zonowskich prawideł: mniej wiesz, dłużej żyjesz. „Pięć tygodni w balonie”. A dziewięć lat nie łaska? Dziewięć lat bez lądowania na lądzie. I jeszcze czeka go sześć kolejnych lat lotu. W nieznane. — W decyzji jest coś niezrozumiałego — powiedział „kum”. — Napisano tu, że zostałeś skazany za oszczercze wymysły i rozpowszechnianie plotek o charakterze religijnym, szkalujących ustrój socjalistyczny i radziecką naukę. Co za pierdoły sadziłeś, że aż do obozu cię wpakowali? — Ja za te pierdoły już odsiedziałem dziewięć lat — odparł Sztern. — I jeszcze sześć posiedzę. Wy chcecie zaspokoić zwykłą ciekawość, towarzyszu pełnomocniku, a ja sobie mogę dokładkę załatwić. — Nie będzie żadnej dokładki — z mocą powiedział Łagutin. — Przecież to ja tu decyduję, kto dosiedzi swoje, a kto na nowy termin wskoczy. — Miałem takiego śledczego, Fiediukowa — na głos myślał Sztern. — To on prowadził moją sprawę. I co wyszło? Spotkałem go tu, w tym obozie. W ubiegłym roku z kosą w boku się przekręcił. W rubryce „przyczyna zgonu” dostał — „gruźlica”. — Ty mnie nie strasz — powiedział Łagutin. — Gadaj, za co trafiłeś do zony? Jaką bajką ludzi straszyłeś? — Nikogo nie straszyłem. Powiedziałem, co sam widziałem, co towarzysze widzieli, nic od siebie nie wymyślałem. Ale partia powiedziała: szkodzisz, Arkadij, młodej nauce radzieckiej, niebezpieczny jesteś dla naszej ojczyzny. Dali mi piętnaście lat na poprawienie się i uświadomienie sobie wszystkich swoich politycznych błędów. — I co, poprawiłeś się? — uśmiechnął się pełnomocnik. — Na sto pięćdziesiąt procent — potwierdził więzień. Tak się poprawiłem, że ani mi w głowie wspominanie przeszłości. Nic nie było. Zwidziało mi się. — Czyli nie chcesz ze mną rozmawiać szczerze — podsumował pełnomocnik Łagutin i poruszył mięśniami żuchwy na rumianych policzkach. W zamyśleniu. — No, zobaczymy, Sztern! Zapamiętaj: sędziowie twoi są daleko, a ja — proszę, tu jestem. Ty się ze mną bawisz w zaparte, ale ja mogę się przecież zdenerwować, nie? Mogę się obrazić, powiedzmy, na dekadę jeszcze. Sztern westchnął. — Ech, towarzyszu kapitanie — powiedział z goryczą. — Co mi tam dyszka, skoro najlepsze lata już mi za drutem kolczastym przeleciały? — To jeszcze nic — pełnomocnik pochylił się nad papierami. — Teraz też jeszcze stary nie jesteś. Trzydzieści trzy — wiek, jak to się mówi, chrystusowy. Rozkwit sił ludzkich. A ty i tak jesteś młodszy od Chrystusa. — Już nie łapię się w pociągu — powiedział Sztern. — I nauka mi uciekła. Teraz na wolności mogę tylko węgiel kilofem kuć albo mieszać beton. — W naszym kraju wszystkie zawody są szanowane. — To prawda — zgodnie skinął głową Arkadij Sztern. — To mogę odejść, towarzyszu kapitanie? — Poczekaj — Łagutin, skrzypiąc wysokimi butami, podszedł do niego i Sztern zobaczył błyszczące z ciekawości i przeczucia bliskości tajemnicy oczy. — Przynajmniej daj jakąś aluzję, o co chodzi! Ja rozumiem, tajemnica wojskowa, ale daj mi aluzję, a ja sam dotrę do reszty! — Dobra — powiedział Sztern. — Oto aluzja. Tylko proszę mnie już więcej nie wzywać. Słowo honoru, że dla was samego lepiej nic nie wiedzieć. Pełnomocnik skinął głową. — W starym podręczniku geografii był taki obrazek — powiedział w zamyśleniu Sztern. — Mnich dotarł do krańca ziemi, przebił sferę niebieską i gapi się, co tam jest na dole. Oto cała tajemnica wojskowa. Oczy Łagutina rozbłysły. — Rozumiem więc, że z góry zobaczyłeś coś zakazanego — powiedział. — Statki wojenne czy jakąś tajną technikę i zacząłeś paplać niepotrzebnie. Ja to rozumiem. Ale co ma do tego propaganda religijna? — Wyście kazali, a ja podsunąłem aluzję — wzruszył ramionami Sztern. — Czy mogę odejść do baraku, towarzyszu kapitanie? Jak długo posiedzę tu u was w oper — kwaterze, to moi koledzy mogą uznać, że się zsuczyłem… — Idź — zezwolił pełnomocnik i odprowadził Szterna zamyślonym spojrzeniem. Kapitan Łagutin pozostał w niewiedzy co do okoliczności, jakie posłały aeronautę Szterna do obozu na długie piętnaście lat. Mglista była aluzja Szterna, mgła nie do przebicia. Może i lepiej — zacznie się człowiek przypatrywać, to takie rzeczy może zobaczyć, że żyć mu się odechce. A jak nawet zechce — to inni nie pozwolą. Droga z ciepłego domku operkwatery do ciepłego śmierdzącego baraku przez stębnowany mroźnym wiatrem plac — nic miłego i łatwego. Zona była pusta, tylko wartownicy na wieżyczkach, zawiązawszy sznurki czapek — uszanek pod podbródkami, raźnie przytupywali i od czasu do czasu wysuwali ucho na mróz — nie idzie czasem zmiana, nie pełzną aby po skrzypiącym śniegu do drutów kolczastych uciekinierzy? W baraku panował gwar. Przybyli nowi, zostali przypisani do baraku Szterna. Do ich prycz ciągnęły prawdziwe pielgrzymki — a nuż przyniosło jakiegoś rodaka, a może znajomka albo — niech Bóg broni! — krewniaka jakiegoś? Przy kozie siedział wysoki barczysty Gruzin i opowiadał ciekawskim, wśród których kręcili się również ci, podejrzewani o kapuchę, swoją dość standardową historię. Gruzin był mistrzem na wieży wiertniczej, wykonywali w Czeczenii supergłęboki odwiert. Ale niefart — dotarli do oznaczonej głębokości, a z odwiertu zamiast ropy, trysnął strumień zwykłej słonej wody. „I oskarżono nas o szkodnictwo — z zapałem opowiadał Gruzin. — Całą zmianę jednej nocy wzięli, geologów aresztowali. Pół roku przesłuchiwali. Ciągle szukali przywódców spisku. Jaki spisek? No, powiedz mi, jaki tu może być spisek?! No, rozumiem, że geologów aresztowano. Może to i słuszne było, nie znasz się na nauce, nie szukaj ropy! Ale nas za co? Za co? Ciągle pytali, jakich znam pilotów, z kim rozmawiałem, o jakichś aeronautów wypytywali… — Gruzin machnął beznadziejnie ręką. — Ja powiadam, że żadnych nie znam. Jak wszyscy — Czkałowa znam. Lewaniewskiego znam. Bajdukowa i Gromowa* znam. Nikogo więcej nie znam. Nie mam czasu gapić się w niebo, ja się patrzę na ziemię. Na niebie nie ma ropy. No to mi napisali w decyzji: „za rozpowszechnianie religijnych treści, szkalujących ustrój socjalistyczny, szkodzących socjalistycznej ekonomice i całemu krajowi radzieckiemu”! Jakie religijne treści? W naszej rodzinie, od dziadka począwszy, nikt w Boga nie wierzył! — I za to właśnie was posadzili! — surowym tonem rzucił jeden ze słuchaczy. — Jakbyś wierzył w Boga, to może by cię wsparł! Usłyszawszy ostatnie słowa Gruzina, Sztern przysunął się bliżej. — A na jaką głębokość się dowierciliście? — zapytał. Gruzin przechwycił spojrzenie Szterna, długo pokasływał, potem zapytał sam: — Co, kochany, też jesteś geologiem–zwiadowcą? — Nie — Sztern odwrócił wzrok. — Ja miałem inny zawód, nie schodziłem w głębiny, a odwrotnie — w wyżyny… — Lotnik znaczy? — nachmurzył się Gruzin. — Prawie — skinął głową Sztern. OBÓZ W EKIBAZTUZIE. PAŹDZIERNIK 1949 ROK „Ludzie” przyszli do baraku niespodziewanie. Po gospodarsku przykucnąwszy pod ścianą, przez jakiś czas gadali ze starostą, potem „szestiorka”, chudy facecik, podszedł do pryczy, na której leżał od powrotu ze zmiany Sztern, niedbale trącił go w bok: — Słuchaj, frajerze, szef cię wzywa! Sztern usiadł, czując łamanie w całym ciele. Twarz miał pokrytą potem. „Chory jestem czy co?” — pomyślał tępo. W kącie siedział starzec w ciemnoniebieskim, cywilnym ubraniu. Obok niego przykucnęły dwa bysie, których szyje rozpierały kołnierzyki koszul. Na palcach cała trójka miała dziary. Staruch miał zaskakująco inteligentną twarz, Arkadij Naumowicznie zdziwiłby się, spotkawszy go na korytarzu swojego instytutu. Zresztą, widząc go w żonie, też się nie dziwił. Tu można było spotkać byłego profesora, smarującego po nocach powieści i chętnie drapiącego po piętach kryminalnego szefa, posiadacza jednego zwoju mózgowego, a i ten był potrzebny „człowiekowi” tylko dlatego, by pistoletu podczas napadu nie zgubił. I odwrotnie, zona czasami ujawniała dziwne typy dumnych ludzi, których nie mogły złamać ani szykany klawiszy, ani wielodniowe odsiadki w karcerach. — Siadaj — spokojnie zaproponował staruch. — Musimy pogadać. Sztern rozumiał, że to staruszek trzyma atu. Z takim należy gadać bez wymądrzania się, bo jak się obrazi, to nie zdążysz, człowieku, nawet zachrapać, w każdym miejscu cię macną. Dlatego posłusznie przykucnął, uważnie wpatrując się w staruszka. A temu zachowanie „politycznego” spodobało się, nawet lekki uśmiech pojawił się na jego cienkich niebieskich wargach. — Arkadij Naumowicz Sztern — powiedział staruszek. — Dobrze mówię? — Zgadza się wszystko — odpowiedział Sztern. — Jak z teczki opera. A ja jak mam was nazywać? Znał tego człowieka. To był słynny Siedoj, piterska szycha, zgodnie z obyczajem złodziejskim dokonujący inspekcji zony z wyroku leningradzkiego sądu, który dał mu trzy lata za kradzież na zamówienie. Siedoj był swoiście sprawiedliwym osobnikiem, przeciwko prawu nie występował. Skoro złodziej powinien od czasu do czasu wejść do zony, to robił to, nie sprzeczając się ze złodziejskimi prawidłami. — Od urodzenia wołają na mnie Andriej Gieorgijewicz — powiedział Siedoj. — A mam do ciebie taką gadkę, Arkadiju Naumowiczu. Byłeś na miejscu katastrofy stratostatu „Siewier”? — Byłem — odparł Sztern, czując, że całego go trzęsie. — Jesteś coś winien — rzucił złodziej. — Za co? — Sztern zachwiał się. — Czy to z mojej winy ta katastrofa? — To mnie nie obchodzi — powiedział Siedoj. — O tym się dogaduj ze swoimi szefami. Ale tę platynową gwiazdkę, co ją z owego stratostatu skitrałeś, należy oddać. — Jaką gwiazdkę? — zapytał zdziwiony Arkadij. — Andrieju Gieorgijewiczu, niech się pan Boga boi! Skąd na stratostacie byłaby platyna? Czy macie pojęcie, jak jest zbudowany taki stratostat? — Ty mi tu kitu do uszu nie pakuj — wycedził kryminalista. — Powiedziałem, czyli wiem! A ty możesz głupa rżnąć z glinami, ja w blachami nie robię. Ja mam inne wyliczenia. — Nie było tam żadnej platyny — z rozpaczą powiedział Sztern. — Słowo honoru! — Słuchaj, ja cię nie podpuszczam — ciągnął Siedoj — Jeszcze będziesz tu długo zacumowany, dlatego nie popędzam cię. Pomajtaj mózgiem, ale dobrze, bo możesz do dzwonka nie dosiedzieć, nie? A to, żeby ci się lepiej myślało… Mitiaj! Jeden z byków pośpiesznie poderwał się na równe nogi i zanim Sztern zdołał się podnieść, potężny cios powalił go na podłogę baraku. Arkadij, bywały w takich opałach, zwinął się w kłębek, chroniąc czułe miejsca i nie walczył — wiedząc, ze biją go tylko ku pamięci. — Styknie — zupełnie jakby siedział w domu, zwyczajnie i spokojnie rzucił staruch. Silne ręce podniosły Arkadija z podłogi. Nogi mu się rozjeżdżały, Arkadij Naumowicz chwiał się. Obolały, zawstydzony i zagniewany. Więźniowie z daleka przyglądali się wydarzeniom. Nikt nie miał zamiaru się wtrącać. — No i tak, Arkasza — znowu wykrzywił usta w uśmiechu Siedoj. — Masz na razie dwa dni do namysłu. A potem się zobaczy. — Przecież jakby nawet była — nie poddawał się Sztern — to co, do zony bym ją ze sobą brał? Kto by mi na to pozwolił? Siedoj chyba się nawet ucieszył. — Ja mam na wolność przełożenie. Narysujesz schemacik, gdzie i jak, chłopcy twój skarbczyk odszukają, zabiorą co trzeba i dryndną do mnie. I wtedy zapanuje między nami pokój i spokój. Ale od razu ci powiem, nie próbuj mi jakiegoś skręta podstawić. Za wszystko mi odpowiesz. Prawda, Mitiąj? Byczek sprawnie posłał Arkadija na podłogę. — Wszystko pasi, Siedoj — powiedział, wyraźnie podlizując się staruchowi. I do Szterna: — A ciebie załatwić możemy w try miga. — Dwa dni — powiedział Siedoj. I cała trójka wolnym, luzackim krokiem skierowała się do drzwi. Sztern umył się, nerwowo pobrzękując trzpieniem zbiorniczka umywalki. Bęcki wstawiono mu fachowo, ciało było obolałe, ale śladów pobicia nie było. I odprowadzany spojrzeniami współwięźniów, Arkadij wrócił na swoje miejsce, położył się i wbił wzrok w sufit. Tylko tego mujeszcze tu brakowało! Wyglądało, że „ludzie” usłyszeli, iż dzwonią, ale nie wiedzieli gdzie. Platynowa gwiazda! Przecież nie uwierzą, bydlaki, sprzedadzą kosę! Może iść do opera, opowiedzieć wszystko? Nie, to nie jest wyjście. Ten, co zakapuje Siedoja, nie utrzyma się na tym świecie. Nieoczekiwana myśl wystraszyła Szterna: a może Siedoj nie przyszedł tu z własnej inicjatywy? Może przysłali go operzy? Panie! Z tej sytuacji w ogóle nie ma wyjścia! Arkadij usiadł, objął głowę rękami i jęknął. — Boli? — ostrożnie zapytał sąsiad z pryczy, Dustan Kerbabajew, Turkmen z zapomnianej przez Boga górskiej wsi, skazany za przygotowywanie kontrrewolucyjnego przewrotu. — Bardzo boli, Arkadij? Sztern pokręcił głową. — To pestka, Dustanie. To po prostu pecha. O, w trzydziestym siódmym tak mnie naparzali, że do dziś strach wspomnieć. Nikołaj Iwanowicz miał mistrzów prawdziwych, ci w porównaniu z tamtymi — szczeniaki. — Czego oni od ciebie chcą? — zapytał Kerbabajew. — Obraziłeś ich jakoś? — Nie — niechętnie odparł Sztern. — Nie zrozumiesz, Dustanie. Kerbabajew nie nalegał. W żonie nikt nikomu wduszę się nie pakuje, każdy ma aż nadto swoich własnych zmartwień. Sztern nie spał całą noc, ale i tak nic nie wymyślił. Przed świtem utwierdził się tylko w przekonaniu, że jeśli chce zostać żywy, to ma tylko jedno wyjście — ucieczkę. Pierwszy podarowany przez Siedoja dzień był ponury i szary. Obłoki wisiały nisko i obiecywały, że wprasują mieszkańców zony w ziemię. Arkadij tego dnia nie wykonał normy. Kiedy winda wyniosła klatkę na powierzchnię, Sztern od razu zwrócił uwagę na niezwykłe zachowanie ochrony. Codzienne przeszukanie, zawsze ledwo odfajkowywane, dziś było dokładne. Klawisze objeżdżali więźniów bezlitośnie. Jeszcze bardziej krzątali się pośmieciuchy z komitetu społecznej samoobrony więźniów. Jednego z nich Sztern trochę znał, dlatego, znalazłszy się w pobliżu, zapytał cicho: — Co się stało, Wasia? Ucieczka? Zapytany, rozejrzawszy się na boki, mruknął: — Gdzie tu zwiejesz? Siedoja z jego braciolami załatwili. Siedoja i jego byków zabito w nocy, w baraku. Zakatowali ich paragrafami i to bezlitośnie. Tym dziwniejsze było, że nikt z mieszkańców baraku niczego nie słyszał. Nawet dyżurni, dokładający do pieca. Operacyjni przez kilka dni ciągali zeków na maglowanie. Może z piętnastu szczególnie niepokornych wylądowało w baraku podwyższonego reżimu, ale poszukiwania niczego nie dały. Wrogów Siedoj miał wielu, wielu miało sporo powodów, by uruchomić paragrafy — owinięte w pokrowiec metalowe pręty. Przeszukania, wykonane przez „ludzi” były staranniejsze i okrutne, ale i one niczego nie dały. Dziwna sprawa! O tym, że Siedoj coś zamówił u politycznego Szterna w przeddzień zabójstwa, wiedziało wielu. Ale w maglu ominęli go zarówno operzy, jak i „ludzie”. Nikt go nawet o nic nie zapytał. Widocznie i jedni i drudzy uważali go za drobną pchłę, niegodną ich uwagi, obozową wesz, która przecież nie może dać oporu silnym tego świata. W jedną z bezsennych nocy Arkadij Naumowicz opowiedział wszystko katolickiemu duchownemu Olesiowi Wojtyle, skazanemu w sprawie karpackich nacjonalistów na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Duchownemu udało się, został skazany akurat w momencie, kiedy w Związku Radzieckim zlikwidowano karę śmierci. Ksiądz widział w tej okoliczności palec boży, jego zdaniem Bóg chronił sługi swoje. Sztern opowiedział mu wszystko. Duchowny słuchał, marszczył czoło, potem przeżegnał go i rzekł: — To Bóg zesłał na was próbę, panie Sztern. Nie nadaremno powiedziane jest „Miłość i prawda spotkają się, prawda i pokój ucałują. Prawda powstanie z ziemi i prawda przeniknie z niebios”. Musi pan cierpieć, panie Sztern, jest pan jednym z tych, co znają prawdę. Prześladowania są nieuniknione, ale pan przyjął Jego prawo i ukrył Jego słowo w sercu swoim. Nadejdzie godzina, gdy będzie potrzebne. LENINGRAD. MAJ 1954 Na ścianie wisiał wielki czarny głośnik. „Kołchoźnik” emitował brzęczące marsze — świętowano dziewiątą rocznicę Zwycięstwa. Po ulicach krążyły tłumy byłych żołnierzy. Tego dnia Sztern starał się nie wychodzić z domu. Nie daj Bóg spotka człowiek znajomego, zaczną się pytania: w jakich formacjach służyłeś, na jakim froncie, gdzie zakończyłeś wojnę? Nie będzie przecież wyjaśniał każdemu, że przez całą wojnę zapieprzał na zwycięstwo w obozie Ekibastuz. Węgiel wydobywał, żeby pancerz naszych czołgów był mocniejszy. Znajomek pomilczy, ale od tej chwili będzie krzywo patrzył — że niby jak: my krwi swojej nie żałowaliśmy, ary, wraży ryju, życie swoje cenne chroniłeś. Wyjaśnij takiemu, kto pisał podanie za podaniem, na front się prosił, chcąc krwią zmazać swoją winę, której nie czuł. I czyja to wina, że obozowe kierownictwo na każdym podaniu kreśliło odmowę czerwonym ołówkiem. — Arkadiju Naumowiczu! — ktoś zapukał do pokoju. — Proszę! — zawołał Sztern. Do pokoju weszła aktywistka komitetu domowego Kławdija Wasiljewna, mająca na koncie blokadę leningradską, osobista znaj oma akademika Orbellego i poetki Olgi Bergholtz. Kobieta pochowała podczas blokady całą swą liczną rodzinę i cudem sama ją przeżyła. Ileż to już lat minęło, a jej oblicze ciągle zachowywało ostre suche ślady blokadowego głodu i sama Kławdija Wasiljewna wydawała się być pozbawiona wagi, przypominała raczej szpaka czy gawrona, który przyleciał na wiosnę zasiedlić domek i jeszcze się nie otrząsnął z trudów przelotu. — Arkadiju Naumowiczu — powtórzyła kobieta, po ptasiemu przekrzywiając głowę i wpatrując się w sąsiada z komunalnego mieszkania, z nieukrywanym podejrzeniem w spojrzeniu. — Wzywają was! Kławdija Wasiljewna wiedziała mało o sąsiedzie. Wiedziała, że nie walczył (a już samo to było podejrzane), wiedziała, że w czasie wojny siedział w obozie dla politycznych (a to było dla niej podejrzanym podwójnie: jej zdaniem, w ciężkich czasach siedzieć w obozie za przekonania polityczne mógł tylko przeklęty wróg władzy radzieckiej). Wiedziała, że przyjaciół i kolegów Sztern niemal nie posiadał (i to też było podejrzane, a odwiedzający go od czasu do czasu nieliczni znajomi, wywoływali u sąsiadki ataki politycznej czujności). Dlatego otrzymawszy od listonosza wezwanie, zapraszające sąsiada do Wielkiego Domu* na Litiejnym, blokową aktywistkę Kławdiję Wasiljewna ponownie zalała fala podejrzliwości. — Wezwanie do was. Mam nadzieję, że się domyślacie, gdzie? — powiedziała. — Na jutro, na jedenastą. Arkadij Naumowicz był na wolności od pół roku. Może nie wypuściliby go z obozu, ale w końcu dopisało mu szczęście. Na początku lat pięćdziesiątych zaczął się proces lekarzy — szkodników, a oper pełnomocnik Łagutin, jak na złość, miał żonę, która pracowała jako kardiolog w obozowym szpitaliku, ale jej wuj, jak się okazało, służył w kremlowskiej lecznicy i był niemalże prawą ręką głównego lekarza — szkodnika Winogradowa. Łagutin z żoną zostali aresztowani, pół roku trwało śledztwo, potem zmarł Stalin, i wszystkich szkodników jednocześnie wypuścili. Ale, zgodnie z obyczajem instytucji, Łagutin na poprzednie miejsce służby już nie wrócił. Dlatego, kiedy wyrok Arkadija Naumowicza Szterna dobiegł końca, nie miał kto mu zaszkodzić i na początku pięćdziesiątego trzeciego wyszedł na wolność z niewielką tekturową walizeczką w ręku. Z łatwością zmieścił się w niej cały życiowy dobytek Szterna. Nie udało się Szternowi otrzymać moskiewskiego zameldowania, ale zaskakująco łatwo zakotwiczył się w Leningradzie, gdzie na wyspie Wasiljewskiej, w komunalnym mieszkaniu żyła jego ciotka Jesfir Nikołajewna Siewiercewa, wdowa po słynnym polarniku, która przeżyła zarówno męża, zabitego przez niemiecki pocisk pod Siniawino, jak i blokadę leningradzką, i pierwsze, niemniej głodne powojenne lata. Jesfir Nikołajewna bratanka kochała, ale, niestety, zmarła w pięćdziesiątym czwartym; Arkadij został w przestronnym mieszkaniu, którego wyposażenie zostało niemal w całości wyprzedane jeszcze podczas blokady. Mieszkanie składało się z trzech pokoi, należących do różnych właścicieli. W jednym mieszkał pułkownik w stanie rezerwy Nikołaj Gawriłowicz Czelubiejew, a w drugim — Kławdija Wasiljewna. Przez jakiś czas wspólnie przedsiębierali najprzeróżniejsze możliwe i niemożliwe próby pozbycia się niepożądanego spadkobiercy sąsiadki. Obecne wezwanie na pewno nie zapowiadało niczego dobrego. Najgorsza była świadomość, że pamiętają o nim w tej instytucji! Kiedy Arkadij wychodził z obozu, wezwał go do części służbowej obozu wysoki stopniem pełnomocnik, przy tym nie miejscowy, a przyjezdny, wyraźnie moskwianin. W odróżnieniu od miejscowych klawiszy, znał sprawę Szterna nie tylko z relacji, dlatego od razu, jak to się mówi, wziął byka za rogi. — Usyskina dobrze znaliście? — zapytał na wstępie. — A Mintiejewa? Uriadczenkę? Nikołajewa? Przez piętnaście lat Sztern zaczął już zapominać nazwiska, atu masz — przypomnieli sobie. Znowu jakby zobaczył zniszczony stratostat i zrujnowaną gondolę, w iluminatorach której błyszczały grube ciemne okna. Otyły Mintiejew w swetrze i długiej czarnej skórzanej kurtce klęczy i zagląda do gondoli, a Uriadczenko z Nikołajewym pośpiesznie odkręcają śruby zaklinowanych drzwi, żeby wynieść ciała ofiar. — No? — zapytała zniecierpliwiona szarża. Szarża była syta, spasiona i dokładnie wygolona. Dolatywała od niego woń „Chypre” i dobrego koniaku. — Znałem — powiedział Arkadij Sztern. — Jak mam nie znać, skoro pracowaliśmy razem. — Z OSSOWIACHIM — u, pewnie? — sprecyzowała szarża. — I kto z was był na miejscu katastrofy? — Cała nasza czwórka była — powiedział posępnie Sztern. — Wszyscy razem tam dotarliśmy. Jednocześnie. Władze Wołogdy nam wtedy, jeśli pamiętacie, dały do dyspozycji ciężarówkę w celach poszukiwawczych. — No — no — skinęła głową szarża. — Ale przecież znany wam przedmiot zabrał z miejsca katastrofy jeden z was, tak? Kto to był? Mintiejew? Uriadczenko? Nikołajew? Czy może wyście zabrali? — Ja nie zabierałem — odparł Sztern. — Ja w tym czasie zdejmowałem zewnętrzne czujniki. Sami wiecie, jak u nas jest — przyjadą szefowie, zadepczą, z ciekawości capną, co się da, potem już nic nie da się zrobić. — A Uriadczenko z Nikołajewem co robili? — niecierpliwie majtnął głową oper. — Odkręcali luk. Przecież w gondoli byli martwi chłopcy, a nieboszczyka nie da się wyciągnąć przez małą dziurkę. — A Mintiejew? — ciągnął moskwianin. — Przecież nie pamiętam! — wybuchnął Sztern. — Piętnaście lat temu to było, obywatelu śledczy! A przez te wszystkie lata nie pisałem wspomnień, tylko kopałem węgiel. — Czyli Mintiejew! — powiedział spokojnie typek. — Nie wiem — powiedział Sztern. — I nie chcę wiedzieć. — Coś ściemniacie — nie ustawał moskwianin. — A z Palejewem byliście rozmowniejsi! — O Boże! — jęknął Sztern. — Z jakim znowu Palejewem? — Z Abramem Rubinowiczem — przypomniał gość ze stolicy. — Z pisarzem, który pierwszego dnia wypytywał o wszystko. — Pa–anie na wysokościach… — jęknął Sztem. — Przecież wtedy z nami rozmawiał każdy, kto chciał, chyba nawet szkolni nauczyciele. Czy da się wszystkich zapamiętać? Moskwianin wstał od stołu, założył ręce za plecy, obszedł siedzącego na krześle więźnia, zatrzymał się za jego plecami i powiedział: — Dalsze trzymanie was pod strażą zostało uznane za niecelowe — zamilkł na chwilę, pozwalając Szternowi przemyśleć jego słowa. Potem pochylił się do jego uch ai, krzywiąc się z obrzydzeniem, wysyczał: — Ale jeśli będziesz paplał nie na temat, to tak cię ukryjemy, że sam siebie nie znajdziesz. Tak więc pilnuj swego zdrowia! — Jakiego zdrowia? — uśmiechnął się smętnie Sztern. — Co zostało, to kopalnia zabrała i żona sobie przyswoiła, panie naczelniku… Proszę mi powiedzieć jedną rzecz: czy po nas nikt już nie latał? Czy to w celach naukowych, czy militarnych? Może w tajemnicy, ale przecież ktoś latał, nie może być, żeby nikt nie poleciał? I do czego wam teraz jesteśmy potrzebni? Przecież nasza wiedza postarzała się niemal o dwa dziesięciolecia, a to, czego szukacie, macie nad swoją głową! Wysoka szarża chciała coś powiedzieć, ale nie otworzyła ust. — Węgiel, powiadasz, sobie kopiesz? — po chwili uśmiechnął się nieprzyjemnie typ. — No to kop. A reszta, to nie twój interes. Twoja sprawa, to odpowiadać na pytania! Po tygodniu Sztern został zwolniony. W tym czasie Ławrientij Beria był już aresztowany, a mówiło się, że nawet i rozstrzelany. W koloniach odbywały się czystki, obozowe kierownictwo nie miało głowy do więźnia Szterna. A o całej tej historii, w wyniku której zakazana została aeronautyka, a jej najwierniejszych wyznawców porozsadzano po obozach, widocznie wiedziała tylko Moskwa. A w stolicy w rym czasie pełną parą szły aresztowania w bezpiece. Aresztowano Abakumowa, Riuminowi załatwili zgrabny pakiet oskarżeń; w takiej sytuacji ludzie raczej nie pamiętają nawet o krewniakach, a co dopiero o aresztowanych piętnaście lat temu powietrznych żeglarzach! Ale nie, okazuje się, że przypomnieli sobie. Kławdija Wasiljewna jeszcze syczała w kuchni coś o takich, co to przychodzą na gotowe i za nic sobie mają szacownych ludzi, którzy głód wojenny przeżyli, nie hołubili żadnych mrocznych pomysłów skierowanych przeciw państwu i rządowi, a kochanego przez cały naród wodza nie obgadywali. Wypuścili przestępców z więzień, ci od razu władzę przejęli, wodzów nie szanują, towarzysza Stalina opluli swoją szkodliwą śliną i w ogóle starają się dalej na wszelkie możliwe sposoby szkodzić narodowi, co wojnę przetrzymał. Arkady Naumowicz w zmyśleniu wpatrywał się w wezwanie, potem wstał, oderwał kawałek miękisza chlebowego i zaczął go ugniatać aż do konsystencji i gęstości plasteliny. Wyjąwszy z kredensu pudełko zapałek z obrazkiem przedstawiającym aeroplan, Arkady Naumowicz wytrząsnął jego zawartość na dłoń i pokój natychmiast rozjarzył się oślepiającym niebieskim światłem. Źródło światła zostało wduszone w miękisz chleba, Sztern włożył kulkę do tego samego pudełeczka po zapałkach i przykrył z góry zapałkami. Zdążył w ostatniej chwili — z kuchni już zbliżały się szurające kroki, drzwi otworzyły się bez pukania, w progu pojawiła się Kławdija Wasiljewna i zapytała przestraszona: — Dlaczego mi tu chuliganicie, obywatelu Sztern? Chcecie mieszkanie spalić? Arkadij Naumowicz włożył pudełko zapałek do szuflady z różnymi drobiazgami, odwrócił się do staruchy i powiedział ugodowo: — To nie ja, Kławdijo Wasiljewna. To tramwaj na dole przejechał, dziś jest wilgotno, więc przewody iskrzą! LENINGRAD. KWIECIEŃ 1955 ROK Tej soboty Arkadij Naumowicz długo spacerował po alejach Parku Centralnego, znajdującego się na Jełaginej wyspie. Było już dość ciepło, pąki na drzewach nabrzmiały, obiecując wnajbliższym czasie wystrzelić ostrymi grotami liści. Rzadki, jak na kwietniowy Leningrad, jasny i ciepły dzień stał w rozkwicie, przepełniony przenikliwym błękitem. Od morza napływała słona świeżość, zmuszająca Szterna do owijania się płaszczem. Boże! W parku było mu tak dobrze, że kompletnie nie miał ochoty wracać do dusznego komunalniaka. Mówi się, że niektórzy ludzie potrafią przewidywać nieprzyjemności. Czasem udaje im się przez to zachować masę komórek nerwowych, a czasem nawet życie. Lata spędzone w żonie, gdzie życie ludzkie czasem jest tańsze od paczki herbaty, a jeszcze kiedy indziej odbierane jest z powodu nieudanej karcianej gry, nauczyły Szterna wyczuwać zbliżające się takie właśnie nieprzyjemności przez skórę. Może dlatego, ulegając podświadomości, nigdzie się dziś nie śpieszył. Dopiero kiedy zmierzch stał się niemal namacalny i burymi rozmytymi strużkami popłynął nad ziemią, a drzewa zaczęły zlewać się w nierówne ząbkowane pasmo, niczym płot oddzielając ziemię od niebios, niechętnie skierował się w stronę domu, od czasu do czasu zatrzymując się, by odnaleźć w rodzących się gwiazdozbiorach znajome układy. Przeczucia go nie okłamały. Lana, wnuczka nieboszczki Kławdii Wasiljewnej, od roku mieszkająca w jej pokoju, otworzyła drzwi i od razu zakomunikowała: — Macie gości, Arkadiju Naumowiczu. Sztern nie oczekiwał żadnych gości. Serce podskoczyło i jęknęło. Nie nadaremno nie chciało mu się dziś wracać do domu. Kogo tam znowu przyniosło? Znowu tego bezpiecznika? Nawet nie potrafił sobie przypomnieć od razu jego nazwiska i stopnia, potem wypłynęło z głębin pamięci — podpułkownik Awruckij, jego kurator na Litiejnym zaułku. Przypomniał sobie, kiedy już to nie było potrzebne. Z pokoju Łany, z rodzinnym albumem w ręku, wyszedł nieznany Szternowi szczupły mężczyzna mniej więcej w jego wieku, w dobrym garniturze, śnieżnobiałej koszuli, ze szczoteczką rudawych wąsów na twardo wy — rzeźbionym obliczu. — Proszę — proszę — proszę! — powiedział, uśmiechając się i przekazując album Łanie. — Oto w końcu i nasz Arkadij Naumowicz! — Z kim mam honor? — zapytał oschle Sztern. — No co też wy, Arkadiju Naumowiczu — mężczyzna uśmiechał się, ale jego oczy nadal patrzyły ostro i uważnie. — Dlaczego od razu tak niegrzecznie? Poznajmy się. Jestem Nikolski, Nikołaj Nikołajewicz. Doktor w naukowo–badawczym instytucie zjawisk fizycznych. A wy jesteście Arkadij Naumowicz Sztern, jeden z naszych znakomitych aeronautów lat trzydziestych. Widziałem zdjęcie, na którym jest Usyskin i Mamontow, Mintiejew, Uriadczenko, Chabibulin, Drozdow, Nowikow. Sam kwiat, sama sława i chwała radzieckiej aeronautyki! Sypał nazwiskami i jednocześnie tak, by tego nie zauważała Lana, popychał Szterna w kierunku drzwi, i kompletnie oszołomiony Sztern, potulnie wpuścił nieoczekiwanego gościa do swojego pokoju. — Skromnie żyjecie — zauważył Nikolski, bystrym wzrokiem lustrując lokum. — Ale przytulnie. I Łanoczkę, sąsiadkę, macie wspaniałą, no a Nikołaj Gawriłowicz — to prawdziwy wojskowy teoretyk! Patrzcie — pomyślał z ironią Sztern. — Już się zdążył ze wszystkimi zapoznać! Sprytna kuna!” Nikolski tymczasem bezceremonialnie zadomawiał się w jego pokoju. Najpierw pojawiła się nie wiadomo skąd teczka, z niej wyłoniła się i stanęła na stole butelka koniaku. Potem gość ułożył w kryształowej wazie cioteczki rumiane, błyszczące jabłka i kilka mandarynek, zręcznie otworzył pudełko z moskiewskimi czekoladowymi pralinkami. Potem Nikolski otworzył koniak, nalał do kieliszków i popatrzył na gospodarza. — No to co, za znajomość? — zaproponował. Wypili. Koniak był cierpki i pachniał czekoladą. Takiego koniaku Arkadij Naumowicz zażywał wcześniej tylko raz w życiu, po tym, jak lot Mintiejewa i Usyskina w czasie niespodziewanego huraganu, o którym nie byli, a nawet nie mogli być uprzedzeni przez meteorologów, zakończył się nieprawdopodobnym powodzeniem. Profesor Tichomirow przyniósł wtedy do hangaru butelkę jeszcze przedrewolucyjnego koniaku „Szustowski”, którym uraczyli się z okazji drugich narodzin swych przyjaciół, co tak nieprawdopodobnie fartownie wylądowali. — A ciekawość was aż rozwierca, prawda? — puścił do Szterna oko gość. — Po oczach widzę, że was zżera. Po co do mnie towarzysz Nikolski zaszedł, czego chce od zmęczonego człowieka? Sztern pokrył milczeniem jego słowa. Ale Nikolskiego nie zmieszało milczenie gospodarza. Znowu nalał koniaku do kieliszków i podniósł swój: — Za wzajemne zrozumienie! Wypili za wzajemne zrozumienie. — Jak mnie znaleźliście? — zapytał Arkadij Naumowicz. — A wiecie, że bez trudu? — Nikolski zręcznie obrał ze skórki mandarynkę i włożył ćwiartkę do ust. — Natrafiłem na zdjęcie, na odwrocie którego były wasze dane. Posłałem zapytanie do biur adresowych Moskwy i Leningradu. Mintiejewa już nie zastałem żywego, ale z wami mi się udało. — Czego ode mnie chcecie? — zapytał Sztern. — Wzajemnego zrozumienia — powtórzył Nikolski. — Jak rozumiem, wasza szkoła została rozbita, niemal wszyscy odsiedzieliście wyroki w więzieniach i w chwili obecnej jesteście od badań odsunięci. A nauka nie powinna stać w miejscu. Wasza grupa w swoim czasie zebrała niesamowicie cenne dane naukowe, które z woli okoliczności znalazły się pod korcem i przez pewien czas nie były wykorzystywane. Nadszedł czas, by do nich wrócić. Nauka oczekuje od was pomocy, Arkadiju Naumowiczu. — Wszystko, co udało nam się odkryć, jest w raportach — wzruszył ramionami Sztern. — Obawiam się, że nie będzie ze mnie pożytku. — Z raportami wyszło coś głupiego — życzliwie uśmiechnął się Nikolski. — Jeszcze w latach trzydziestych nałożono na nie klauzulę tajności, a przed wojną wszystkie sprawozdania zostały przejęte przez Ludowy Komitet Obrony NKWD. Przy tym zapotrzebowanie na nie podpisał osobiście Ławrientij Pawłowicz Beria. Nie wydaje się wam, że takie środki ostrożności są przesadne w odniesieniu do zwyczajnych dokumentów o stanie atmosfery, ciśnieniu atmosferycznym i zjawiskach atmosferycznych? — Do jakich zatem doszliście wniosków? — uśmiechnął się Sztern. — Doszedłem do wniosku, że wasza grupa dokonała poważnego naukowego odkrycia, ważnego dla obronności. W takim i tylko w takim przypadku klauzule te byłyby usprawiedliwione. Wojna czyhała za drzwiami. Ale teraz mamy inne czasy i wasze odkrycie winno stać się własnością społeczności naukowej. — Ach tak? — Sztern pokręcił głową. — Laury wam spać nie dają! My, drogi towarzyszu, naszymi badaniami naukowymi zarobiliśmy pełny wymiar, od gwizdka do gwizdka. A wy chcecie naszych wyników? Czym zamierzacie za nie zapłacić? — Macie na myśli pieniądze? — z lekką pogardą w głosie zapytał Nikolski. Sztern pokręcił głową. — Po co mi pieniądze? Wy nawet nie podejrzewacie, czym grozi wam ta wiedza. A jeśli zagraża wam odsunięciem od nauki? Jeśli jedyną zapłatą stanie się wieloletnie więzienie albo nawet śmierć? Jesteście gotowi nałożyć sobie na głowę koronę cierniową męczennika? Czy może liczycie, że przekażę wam wyniki prac naszej grupy, a wy, przy dźwiękach werbli i trąb, ruszycie po stopniach kariery naukowej? Nikolski uśmiechnął się, ale z pewnym wysiłkiem. — Przesadzacie, Arkadiju Naumowiczu — powiedział. — Czasy Jeżowa i Berii minęły. Już są dozwolone badania genetyczne, cybernetyka powoli przestaje być fałszywą nauką… Postęp jest nieunikniony. Dlaczego uważacie, że ogłoszenie wyników waszych badań jest niebezpieczne? — Jesteście głupi i bliskowzroczni — ostro rzucił Sztern. — Wszystko rysuje się wam w różowym świetle. Jest mi was szczerze żal, ale nie mamy o czym rozmawiać. Nie o to chodzi, że nie jestem skłonny do dalszej rozmowy. Po prostu nie chcę, by w wyniku mojej gadatliwości ucierpiały osoby trzecie. Na przykład wy. Sztern wstał. Podniósł się również Nikolski. — A ja sądziłem, że ciągle jeszcze jesteście uczonym — powiedział, nie kryjąc chęci urażenia rozmówcy. — Teraz widzę, że się pomyliłem. Nie jesteście uczonym, tylko tchórzem. A jeszcze bardziej prawdopodobne jest to, że jesteście zwyczajnym chytrusem, który chce się pożywić na nauce. Teraz bardziej jestem skłonny uwierzyć tym, którzy twierdzili, że nie było żadnego odkrycia naukowego, a chcieliście tylko wyszabrować z aeronautyki jakieś osobiste korzyści. Do widzenia, panie Sztern! Nie zdążył jednak wyjść z pokoju. Blady z wściekłości gospodarz chwycił go za krawat, nawinął jedwabną tkaninę na dłoń. — Powtórz! — syknął. — Powtórz, co przed chwilą powiedziałeś, bydlaku! — Puśćcie! — Nikolski spurpurowiał, z chrapliwym świstem, wciągał powietrze do płuc. — Zadusicie mnie! Puśćcie natychmiast! Sztern opamiętał się i puścił krawat. Nikolski trzęsącymi się rękami zaczął doprowadzać kołnierzyk do porządku. — Mam na myśli to, że teraz jestem bardziej skłonny ufać tym, którzy opowiadali, że przewoziliście napowietrznych balonach złoto z Syberii — powiedział. — Bo to bardziej przypomina mi prawdę niż jakieś mityczne odkrycia. Za odkrycia nie wsadzają do obozów, a za przestępstwa — tak. — Won! — rzucił Arkadij Naumowicz. — Zabierajcie swoją parszywą butelkę, swoje owoce i cukierki. I żeby wasza noga więcej tu nie postała! Nikolski mruknął coś ze złością i wymknął się z pokoju. Arkadij Naumowicz chwycił butelkę i pralinki, podskoczył do drzwi wyjściowych i cisnął je na schody, po których maszerował Nikolski. Butelka rozbiła się z brzękiem, cukierki rozsypały się po klatce schodowej. Nikolski wciągnął głowę w ramiona i migiem zbiegł po schodach. — Co się stało, Arkadiju Naumowiczu? — zapytała z kuchni zaniepokojona Lana. — Pokłóciliście się? Sztern zamknął drzwi i dłuższą chwilę stał oparty plecami o ścianę. — Wszystko w porządku — nie otwierając oczu, odpowiedział po chwili. — Wszystko dobrze. Jeśli nie sprawi to wam trudności, to przynieście mi, Łanoczko, krople. Są w serwantce na górnej półce. LENINGRAD. PAŹDZIERNIK 1957 ROK Co to się dzisiaj działo w eterze, co się działo! Co pół godziny uroczyście i surowo, dokładnie tak, jak w czasach wojny, kiedy informował o zdobytych miastach i wygranych bitwach, legendarny spiker Lewitan informował o starcie pierwszego sztucznego satelity Ziemi. „Bip–bip– bip! — rozbrzmiewały radiosygnały lecącego na ogromnej wysokości sputnika, wywołując zgrzyt zębów kapitalistycznych kręgach, które same zamierzały wypuścić w kosmos rakietę, ale nie zdołały dogonić Kraju Rad, stawiającego siedmio — milowe kroki w naukowym i ekonomicznym rozwoju. — Słyszeliście, Arkadiju Naumowiczu? — zastukała do drzwi Szterna Lana. — Nasi wypuścili w kosmos sputnik! Włączcie radio, Arkadiju Naumowiczu! Sztern nie odczuwał żadnej potrzeby wysłuchiwania przez radio emitowanego po wielokroć kłamstwa, ale siedzenie za zamkniętymi drzwiami było głupie. Taka taktyka i wcześniej nie przynosiła dobrych rezultatów, przecież mimo takiego trybu życia nie zostawiali go w spokoju spece od walki z wrażą ideologią — albo prowadzili obserwację, albo wzywali na rozmowy, albo podsyłali swoich agentów w charakterze rozmówców. Nie to, żeby Arkadij Naumowicz wierzył w udział tej miłej i sympatycznej dziewczyny w działaniach określonych organów, ale, jak to się mówi — strzeżonego pan Bóg strzeże! W końcu, w mieszkaniu mogły zostać umieszczone aparaty podsłuchowe, technika w ostatnich latach wykonała wiele znaczących kroków! Arkadij Naumowicz otworzył drzwi i miło uśmiechnął się do dziewczyny. — Słyszałem już to, Łanoczko. Kilka razy słyszałem! — powiedział. — Zuchy nasi uczeni, prawda? — rozjarzyła się w uśmiechu dziewczyna. — Wyobrażacie sobie, leci wśród gwiazd rakieta i na cały świat nadaje sygnały! Teraz pewnie i ludzie niedługo polecą! Prawda, że polecą? Arkadiju Naumowiczu? — Na pewno polecą — zapewnił dziewczynę Sztern. — Łanoczko, mam prośbę? Nie skoczycie mi do apteki? Nie chcę was swoimi kłopotami obarczać, ale coś mi serduszko nawala, a krople już mi się niemal skończyły… — Oczywiście, oczywiście! — Dziewczyna wzięła pieniądze i pomknęła na ulicę. Arkadij Naumowicz popatrzył za nią, uśmiechając się. Lana była całkowitym zaprzeczeniem swojej babki. Młodość, młodość… Arkadij Naumowicz nagle poczuł, że jest wściekły na cały świat. A przecież mogło być inaczej! Mógł i on mieć taką sympatyczną żonę, dzieci i nawet wnuki. W końcu czterdzieści dwa lata. A zamiast tego dostał mu się obóz w Ekibastuzie, wyniszczająca praca w kopalni, po której nie sposób było odpocząć w wypełnionym ludźmi baraku. Sztern podszedł do lustra. W jego toni pojawił się posępny łysy typ, niezdrowo otyły, z ziemistą cerą, przypominający jakiegoś wampira. Na oko można było typowi dać nawet pięćdziesiąt pięć lat albo i więcej, a na pewno nie czterdzieści dwa. Arkadij Naumowicz położył się na kanapie, założył ręce za głowę i zamyślił się. Słyszał jak wysyła sygnały tajemniczy „sputnik” w sąsiedzkim radioodbiorniku. Wyglądało, że mieszkający piętro wyżej Słonimski puścił dźwięk na całą moc i rozkoszował się triumfem radzieckiej nauki. Wtedy, w maju tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku, na Litiejnym przyjął go podpułkownik bezpieki Walentyn Nikołajewicz Awruckij. Był to inteligentny trzydziestopięcioletni mężczyzna, w niczym nie przypominający łamignatów Jeżowa. Był dowcipny, oczytany, ironiczny i przez cały czas usiłował wpędzić Szterna w chytre pułapki. Rozmowa znowu dotyczyła awarii, i pracownicy bezpieki usiłowali ponownie wszystko wyjaśnić, niczego nie nazywając po imieniu. — Ale proszę pomyśleć — powiedział Awruckij. — To dla dobra państwa. Przecież jesteście człowiekiem radzieckim, Sztern. Zgoda, potraktowano was niesprawiedliwie. Ale takie były czasy! Zgoda, i teraz traktują pana niesprawiedliwie. Ale proszę zrozumieć, że trwa zimna wojna i nie mamy prawa przegrywać. Cały świat pracujący na nas patrzy! A wy tu wyskakujecie ze swoją prawdą. Nie wolno dopuścić, by wasza wiedza dostała się w ręce społeczności. Przecież to kontrrewolucyjny przewrót w świadomości społecznej! Czy wy tego nie rozumiecie? — Nie rozumiem — powiedział Sztern. — Przecież to prawda, a prawda nie może być niebezpieczna. — Ach, ta infantylna wiara inteligencji w potęgę prawdy! — uśmiechnął się podpułkownik Awruckij, klasnąwszy w dłonie. — Komu ona jest potrzebna, ta wasza prawda? Ważniejsze od prawdy jest poczucie powszechnego bezpieczeństwa, pewność dnia jutrzejszego! Co jest dla was ważniejsze: bezpieczeństwo naszego kraju czy możliwość roztrąbienia na cały świat tego, co wiecie? Pamiętajcie przy tym, że wcale nie ma stuprocentowej pewności, że macie rację! — O czym my mówimy? — zapytał Sztern. — Proszę mi nazwać przedmiot naszego sporu i wtedy, być może, wam uwierzę. — Ale z pana prowokator! — nerwowo roześmiał się Awruckij. — Nie, jednak nie zazdroszczę wam przyszłości. Wiecie, jak się potoczyły losy Mintiejewa? — A niby skąd? — wzruszył ramionami Arkadij Naumowicz. — Zakazano nam utrzymywania jakichkolwiek kontaktów ze sobą. — Umarł w ubiegłym roku — uważnie wpatrując się w oczy Szterna, powiedział bezpiek. — Przeprowadzono u niego staranną rewizję. Jak sądzicie, co znaleźliśmy? — Nie jestem specem od rewizji. — Kom–plet–nie–nic — wyskandował podpułkownik. — Zupełnie nic. Ani naukowych notatek, ani jakichkolwiek wspomnień z wydarzeń z trzydziestego szóstego roku. Zupełnie nic! — A czemu tu się dziwić — uśmiechnął się Arkadij Naumowicz. — Ja też staram się niczego nie wspominać. I nie dokonuję żadnych obliczeń. Jak widać, zostaliśmy poważnie wystraszeni. Na całą resztę życia. — Czyli Mintiejew nic nie miał — powiedział Awruckij. — I zostało was trzech. — Nikt nie został, towarzyszu podpułkowniku — powiedział smutnym głosem Sztern. — Nikt. Nas tak naprawdę nie ma. Od tego dnia, kiedy okazało się, że nasza prawda nikomu nie jest potrzebna, że nasza nauka szkodzi państwu, a nasza wiedza jest tak niebezpieczna, że omal nas nie rozstrzelano. — Proszę nie tragizować — uspokajającym tonem powiedział bezpieczniak. — Los jednostki jest niczym, w porównaniu z losem milionów. — Zgoda — przytaknął Sztern. — Można podeptać kłos, by uratować pole. Tylko jakoś zapomina się, że pole składa się właśnie z kłosów. — Dobrze — powiedział Awruckij. — Jeśli to wam przyniesie ulgę, to jestem gotów przeprosić. Rzeczywiście, postąpiono z wami niesprawiedliwie. Ale zrozumcie, oni teraz maj ą bombę atomową i my mamy taką bombę. Oni mają środki do przenoszenia takich bomb i myje mamy. Ale potrzebujemy czegoś takiego, co będziemy mieli my, a nie będą mieli oni. Rozumiecie? — Tak — powiedział Sztern. — Teraz oni są przed nami, i my śpimy niespokojnie. Chcecie, byśmy to my byli przed nimi, niech oni tracą sen! Nie wydaje się wam, że w takim wyścigu nigdy nie będzie zwycięzcy? — Szkoda — powiedział pułkownik. — Bardzo szkoda, że was nie przekonałem, Arkadiju Naumowiczu. Ale może istnieją warunki, w których moglibyście oddać nam to, czego szukamy? — Niestety, nie mam niczego — powiedział Sztern. — Ale nawet gdybym miał, to najpierw musielibyście powiedzieć prawdę! Podpułkownik zapalił. Niedbałym gestem cisnął paczkę Szternowi. — Nie palę — powiedział Arkadij Naumowicz. — Rzuciłem. Żona, wiecie, nie bardzo na to pozwala. — Lubię was — powiedział podpułkownik Awruckij. — Tym bardziej niepokoi mnie wasz dalszy los. Brawo, wasza wytrwałość i przywiązanie do ideałów zasługuje na najwyższy szacunek. Ale czy wy nie rozumiecie, że wasza prawda nikomu nie jest potrzebna i nie będzie w najbliższym czasie wykorzystana. O ile w ogóle będzie kiedyś wykorzystana… Ale — przypuśćmy, że tak, niech będzie! Przypuśćmy, że kiedyś zakazy zostaną wycofane i otrzymacie możliwość wykrzyczenia tego, co nosicie w sercu — na wszystkich placach. Czy naprawdę sądzicie, że to coś zmieni? Świat i tak jest podzielony na wierzących i niewierzących. Wierzących jest znacznie więcej. Przypuśćmy, że ilość ich się podwoi, a niewierzących niemal już nie będzie. Sądzicie, że to polepszy rasę ludzką? Sądzicie, że na świecie będzie mniej nieszczęść? Jeśli poważnie na to liczycie, Arkadiju Naumowiczu, to, przepraszam za ostre słowa, ale jesteście niereformowalnym durniem, i wszystko, co wam się przydarzyło, wynika z takiego a nie innego, ale waszego własnego charakteru. — Walentynie Nikołajewiczu — Sztern przerwał gospodarzowi biura, krzywiąc się z powodu dymu papierosowego. — Sytuacja jest taka, jaka jest i muszę pokornie wysłuchiwać waszej reprymendy, ale słowo honoru, nigdy nie chciałem tego, co mi przypisujecie. Jednakże jestem przekonany co do jednego: ludzie powinni wiedzieć, że świat jest zbudowany tak, a nie inaczej. I właśnie z wiedzy, a nie z namolnej ideologii ludzie powinni wyprowadzać swoje wnioski o budowie świata. Wydałoby się — najprostsza sprawa — ogłoście wszystko ludziom, niech sami wyprowadzają wnioski. Ale wy się boicie. Boicie, że myśli ludzi nie będą zgodne z waszymi ustaleniami. Boicie się nie tego, że ktoś pozna prawdę o aeronautyce, boicie się tego, że oni w ogóle poznają PRAWDĘ. — Sami mówicie, że prawdy nie da się ciągle ukrywać przed wszystkimi — powiedział Awruckij. — To nie ja powiedziałem — sprzeciwił się Sztern. — To amerykański prezydent Abraham Lincoln. Można stale okłamywać część narodu, można przez jakiś czas okłamywać cały naród, ale nikomu nigdy nie uda się przez cały czas okłamywać całego narodu. — Nie polemizuję. Amerykanie wiedzą to lepiej — ironicznie uśmiechnął się Awruckij. — Nie rozumiem jednej rzeczy — powiedział Sztern. — Dobra, zakazaliście nam latania. Ale natury przecież nie zmieniliście? Czyżby przez ten czas nikt poza nami nie latał? Przecież jesteście mądrzy, nie mogliście zakazać lotów w ogóle. Choćby utajnionych? — Posyłaliśmy — chętnie przyznał Awruckij. — Ale po was, poprzedniej wysokości nie udało się już nikomu osiągnąć. Maksimum — trzydzieści pięć kilometrów. Tego nie da się w żaden sposób porównać z waszymi osiągami. Mam takie wrażenie, że byliście ostatnimi, którzy latali dowolnie. Pozostali po prostu nie są dopuszczani powyżej stratosfery. Dlaczego tak się rzuciliśmy do zagospodarowywania Północy? Właśnie z tego powodu, Arkadiju Naumowiczu. I co? To, co wyście nazwali Antarktydą, też jest niedostępne! Tylko kra i czysta woda. Wysłaliśmy Łaniewskiego i straciliśmy go, musieliśmy to zapisać na konto kaprysów przyrody. Potem lodołamacz „Małygin”. A tu jeszcze się Włosi zaczęli krzątać, zagadywali o ekspedycji Andre. Pamiętacie, wyruszył ze Szpicbergenu na swoim „Orle”. A przecież było to jeszcze w 1897 roku! Przypomniano sobie Amundsena, Amerykanina Wilsona, naszych — Judaszowa, Kapicę i Danilina. Nawiasem mówiąc, o was też na Zachodzie niemało legend krążyło. Byliście popularni jak Salomon Andre, Nils Strindberg i Knut Frenkel. Cała ta wrzawa, jak sami rozumiecie, wcale nam nie była na rękę. Dlatego musieliśmy dogadywać się najpierw z Niemcami, potem Amerykanami, a całą Antarktydę otoczyć wianuszkiem zakazów. Południowe lodowce w ogóle zaliczyliśmy do neutralnych. Tak wyglądają sprawy! — Podpułkownik Awruckij zaczął palcami ugniatać nowego papierosa. — Rozumiecie teraz, dlaczego szczęśliwie dosiedzieliście do końca wyroku? Sądzicie, że uwolnilibyście się od takiego gada jak Siedoj, gdyby nie było obok Dustana Kerbabajewa? Zaciukałby was w żonie Siedoj, gdyby nie Dustan, bez wątpienia. Oto kto zasłużył na pomnik — Kerbabajew bez wyroku, tylko w ramach służby, przesiedział obok was cały wyrok. Siedoja z jego bykami w nocy to kto? — Awruckij wypuścił nerwowo pulsujący kłąb dymu. — Proszę tylko nie robić takiej zdziwionej miny. Trzymając parasol nad waszą grupą, zatrzymaliśmy samych tylko niemieckich szpiegów piętnastu, czy coś koło tego, nie mówiąc już o Anglikach i Amerykanach! Jedenaście ugrupowań bandyckich zlikwidowaliśmy… Do drzwi ktoś zastukał, wyrwał Arkadija Naumowicza z objęć wspomnień. — Arkadiju Naumowiczu! — dźwięcznym głosem powiedział Lana. — Przyniosłam krople! Sztern otworzył drzwi. — Jesteś aniołem, Łanoczko — powiedział czule. — Prawdziwym aniołem stróżem! — No co też pan! — Dziewczyna zarumieniła się. — To takie staroreżimowe! Proszę mi lepiej powiedzieć, Arkadiju Naumowiczu, dlaczego pan tak bez przerwy w domu siedzi? Przecież to strasznie nudne siedzieć w domu w taki słoneczny i cudowny dzień! — Pewnie tak — zgodził się Sztern. — Ale ze mnie już staruch, Łanoczko. W moim wieku ludzie preferują samotność. — W waszym wieku! — prychnęła dziewczyna. — Mówicie tak, jakbyście mieli osiemdziesiąt. A właśnie, ktoś do was dzwonił. Bardzo uprzejmy i dobrze wychowany mężczyzna. Ma takie dziwne imię, jakby pochodził z jakiegoś dumnego starożytnego rodu. Bo tak się właśnie przedstawił — dziewczyna roześmiała się. — Ruryk Iwniew. I powiedział, że jest ostatnim poetą. LENINGRAD. CZERWIEC 1959 ROK Po wejściu do pokoju, Arkadij Naumowicz od razu uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Nie, na oko wszystko było na swoim miejscu i w pokoju panował porządek, ale jednocześnie nie opuszczało Szterna przeczucie, że w pomieszczeniu ktoś był. Powiesił płaszcz na wieszaku, zdjął buty i podszedł do biurka. Na pierwszy rzut oka, wszystko było na swoim miejscu, ale tablice prądów atmosferycznych leżały nie tam, gdzie je zostawił, a zakładki wystawały za bardzo W serwantce ktoś zamienił miejscami pudełka z makaronem i kaszą. Rano Sztern postawił kaszę z prawej, teraz stała z lewej. Serce zaczęło mu walić. Arkadij Naumowicz pośpiesznie sięgnął po kasetkę z drobiazgami. Pudełeczko z zapałkami było na swoim miejscu. Przesunął zapałki, miękisz chleba w postaci kulki też leżał na swoim miejscu. Sztern uspokoił się. Widocznie szukali notatek, a tego akurat Sztern nie prowadził. Wypiwszy dużą filiżankę kawy zbożowej „Jęczmienna”, uspokoił się ostatecznie. Bóg z nimi! Jeśli nie chcą go zostawić w spokoju, to niech sobie obserwują. Niech śledzą, niech grzebią w mieszkaniu, najważniejsze, że do głowy mu nie wlezą. Nie dysponują taką techniką. Ciekawe, kto ich wpuścił? Na pewno nie Lana.. Najpewniej ten emerytowany artylerzysta Nikołaj Gawriłowicz Czelubiejew. Wezwali go pewnie, powiedzieli — wy, towarzyszu, jesteście starym komunistą, a dookoła wrogie otoczenie, i takie tam. Popytali o sąsiada, potem delikatnie podsunęli — trzeba, Kola, partia ci twoich zasług nie zapomni. Wiadoma sprawa, Nikołaj Gawriłowicz jest czujny, w końcu — podpułkownik, podczas wojny dezerterów stawiał pod ścianą. Sztern podejrzliwie przyjrzał się pokojowi. Może zostawili jakieś urządzenia. Będą teraz po całych dobach słuchać, jak on się wierci na kanapie, jak skrzypią sprężyny. A dlaczegóż to, Arkadiju Naumowiczu, tak ciężko wzdychacie? Władza radziecka wam się nie podoba? Sztern siedział trochę, wypił jeszcze jedną filiżankę „Jęczmiennej”. Nie, to tylko u nas mogą wpaść na coś takiego, żeby kawę z jęczmienia robić. Posiedział jeszcze. Hm, no, czemu nie, pomysł mu się w zasadzie podobał. Może nie jest to takie znowu bezpieczne, ale szaławiła diabełek już bódł go od środka kręconymi różkami: zadzwoń, przecież to ciekawe, jak oni zareagują. Będą pewnie rżnęli niewiniątka i rozkładali ręce. Ach, co też wy, Arkadiju Naumowiczu, my nie mamy z tym nic wspólnego! Myśmy już nawet zapomnieli o was. I bez was mamy roboty powyżej uszu. Albo jeszcze prościej zareagują. Powiedzą: co ci się nie podoba, ryju kryminalny? Przeszukanie ci się nie podoba? No to się ciesz, że niczego zakazanego nie znaleźliśmy, bo inaczej dawno już byś w Lefortowskim celę zasiedlił! Ta myśl wywołała zimne ciarki. Może w ogóle niczego nie szukali, a właśnie podłożyli? Arkadij Naumowicz zaczął pośpiesznie przeszukiwać zakątki pokoju. Przerzucił wszystkie rzeczy w szafie i na antresoli, nawet do kanapy zajrzał, ale, na szczęście, niczego nie znalazł. Humor jednak i tak miał zepsuty. Już mu się odechciało dzwonić gdziekolwiek. Szlag z nimi. Niech, jeśli chcą, słuchają, szukają, niech, jeśli chcą, obserwują. Może akurat się przydadzą, jakby jacyś chuligani napadli. Bo przecież on nie ma nawet w domu nagrań rock and rolla na rentgenowskich kliszach, czyli na gnatach. Tak więc nie pada na kolana przed Zachodem, nie jest niewolnikiem i apologetą przeklętego kapitalizmu. Odsiedział swoje i uspokoił się. Nie pcha się do szeregów przodowników pracy komunistycznej, ale też nie wyleguje się w ostatnich szeregach. Pracuje jako laborant w Instytucie Chemii Nieorganicznej i wszystkie głupie myśli z głowy wyrzucił bezpowrotnie. Ale mimo wszystko nie potrafił zrozumieć, kto i czego w jego pokoju szukał. Wyszedł do przedpokoju i poszedł do kuchni. Nikołaj Gawriłowicz Czelubiejew siorbał prosto z garnka zimną zupę. Ciamkał przy tym jak staruch, cmokał i spryskiwał kroplami pasiastą piżamę. Arkadij Naumowicz chwilę patrzył niechętnie na sąsiada. Och, żeby tak złapać za ten pysk i walnąć tłustym ryjem o stół i zapytać: no, paskudo, gadaj, kogoś do mojego pokoju wpuszczał? Arkadij Naumowicz tak plastycznie wyobraził sobie tę scenę, że zobaczył strach w małych świńskich oczkach Czelubiejewai nawet zacisnął palce w pięść, powstrzymując się, by nie narobić głupstw — Nikołaju Gawriłowiczu, nikt się o mnie dziś nie pytał? — zwrócił się do Czelubiejewa. Ten przestał chłeptać zupę, podniósł głowę znad rondelka. — Co? — Dopiero teraz usłyszał pytanie i pokręcił przecząco głową. — Nie, Arkadiju Naumowiczu, nikogo do pana nie było. Zobaczyłbym, cały dzień siedzę w domu. Pysk miał naprawdę szczery, tylko głową, ścierwo, kręcił przesadnie zamaszyście. Jakby chciał potrząsnąć mózgiem. Zresztą, skąd u artyleryjskiego podpułkownika miałby się wziąć mózg? Same kości w czaszce. — I nikt się o mnie nie pytał? — znowu zapytał Sztern. Drapanie łyżki o dno rondelka ustało. — Nie — pomyślawszy chwilę, odpowiedział Czelubiejew. — Nawet nikt nie dzwonił. Czelubiejew przeżuwał, a jego oczy patrzyły gdzieś w pustkę. „Obmyśla kolejny donos” — uznał Arkadij Naumowicz. Odczuwał tak silną niechęć do sąsiada, że nie potrafił wytrzymać z nim w jednym mieszkaniu; ubrał się i wyszedł na ulicę. Tam zatrzymał się przy pierwszym automacie telefonicznym. Miał szczęście, odebrał sam Awruckij. — Dzień dobry, Walentynie Nikołajewiczu — powiedział Arkadij Naumowicz. — Sztern przy aparacie. Pamiętacie mnie jeszcze? — Co się stało, Arkadiju Naumowiczu? — z lekką ironią zapytał podpułkownik. — Sumienie pana wykończyło? Postanowił pan podzielić się z państwem swoim znaleziskiem? — Przecież mówiłem, że nic nie mam — oświadczył Sztern. — Rozumiem, Walentynie Nikołajewiczu, że byłemu zekowi nie można wierzyć. Tym bardziej, że obserwujecie go niejedną parą oczu. Ale powiedzielibyście swoim ludziom, że jak się grzebią w szafach pod nieobecność gospodarza, to niech to robią tak, żeby nie było śladów. I nie wiadomo po co sąsiada w to wciągnęliście! — Zaraz–zaraz! — szczerze zaniepokoił się na drugim końcu przewodu rozmówca. — Mówicie, że ktoś u was dziś robił przeszukanie? Proszę nie odkładać słuchawki. — Awruckij zamilkł, Arkadij Naumowicz zrozumiał, że podpułkownik z kimś się naradza, zasłaniając mikrofon dłonią. Po dłuższej chwili odezwał się: — Gdzie jesteście, Arkadiju Naumowiczu? W mieszkaniu? — Nie — przyznał się Sztern. — Nie chciałem robić przykrości człowiekowi. W końcu wypełnia obywatelski obowiązek. Dzwonię z automatu, obok domu. — Proszę wracać do mieszkania — polecił Awruckij. — Zaraz tam przyjadę. Dziwne, ale wracając do domu, Arkadij Naumowicz zrozumiał, że jest onieśmielony i czuje się niezręcznie. Jakby zrobił coś brzydkiego i niepotrzebnego. Chyba chodziło o telefon, uświadomił sobie. Niepotrzebnie zadzwonił. Ten telefon do Awruckiego wyglądał jak prośba o pomoc. Sztern już uświadomił sobie, że bezpiecy nie mieli nic wspólnego z rewizją. W takim razie, co tu się działo? Wyglądało, że pokój przeszukiwali kryminaliści, którzy mimo wszystko nie wyzbyli się chęci zawładnięcia mityczną platyną. Albo złotymi sztabkami, jakoby przemycanymi statkami powietrznymi z sybirskich kopalni. Trzecia możliwość po prostu nie istniała. Kiedy Sztern otworzył drzwi, poczuł się jeszcze bardziej niezręcznie. Ponieważ w kuchni już siedział, wyciągając nogi na całą długość, podpułkownik Awruckij. Miał na sobie elegancki szary garnitur i dowodził małym oddziałem, składającym się z samych oficerów. Czelubiejew siedział naprzeciwko podpułkownika. Był purpurowy, co i rusz ocierał twarz z potu wielką kraciastą chusteczką. Na widok Szterna spurpurowiał jeszcze bardziej i odwrócił się, hałaśliwie smarkając w tę samą chusteczkę. — A oto i nasz Arkadij Naumowicz — powiedział podpułkownik Awruckij. — Proszę wziąć porucznika i iść z nim do pokoju, on tam sprawdzi, czy nie ma jakichś niespodzianek. Porucznik długo chodził po pokój u z niewielką czarną metalową skrzyneczką, potem przykucnął, zaglądnął pod biurko i wyciągnął coś, co przypominało nabój karabinowy. — Znalazłem, Walentynie Nikołajewiczu — zameldował, przechodząc do kuchni. — W ramie biurka było. Awruckij niedbale obejrzał znalezisko, ustawił urządzenie na stole. — Proszę wpisać do protokołu — powiedział i odwrócił się do Czelubiejewa. — Cóż, Nikołaju Gawriłowiczu, ubieracie się. Dziś będziemy sobie rozmawiać u nas. Czełubiejew zbladł w oczach. — Przecież wam mówię — mamrotał oszołomiony. — Ten Nikolski oświadczył, że jest z waszej instytucji. Pokazywał mi dokument… Wytłumaczenie skierowane było raczej do sąsiada niż do podpułkownika i bezpiek zrozumiał to w lot. — Ubierajcie się! — ponaglił — W Wielkim Domu na Litiejnym pogadamy. Lana siedziała blada i wystraszona. Nie czytając, podpisała protokół spisany przez porucznika. Drugi oficer w tym czasie opieczętował pokój Nikołaja Gawriłowicza. — Do jutra, Arkadiju Naumowiczu — pożegnał się Awruckij. — Jak widzicie, to nie byli nasi ludzie. Proszę mieć świadomość, że podczas gdy my czekamy, inni czekać nie chcą… Drzwi za bezpieką i sąsiadem zamknęły się. Arkadij Naumowicz został sam z dziewczyną. — Co tu się dzieje? — chlipnęła Lana. „Ach ty, Nikolski! — pomyślał Sztern. — Sukinsynu! Czyli to był on? Ale po co mu to? Co chciał u mnie znaleźć? Moje notatki? W dzisiejszych czasach na te notatki może stawiać tylko wariat albo człowiek kompletnie pozbawiony instynktu samozachowawczego. A może szukał mitycznego sybirskiego złota?” Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na te pytania, więc zaczął uspokajać sąsiadkę. W głębi duszy czuł się podle i przeklinał siebie za to, że nie wytrzymał i zadzwonił do Awruckiego. Odsiedziawszy piętnaście lat w obozie, nasłuchawszy się opowieści wielu, bardzo wielu skazanych, nie mógł nie uważać swojego telefonu za rodzaj donosu, na skutek którego zatrzymano może nie najlepszego, ale jednak niewinnego człowieka. Winny był Nikolski, co Sztern rozumiał, nawet nie usiłując zrozumieć, kim tak naprawdę Nikolski jest — kryminalistą czy szpiegiem. Niepotrzebnie zadzwonił do Awruckiego. Och, niepotrzebnie! Dobrze, przeszukali pokój, ni cholery nie znaleźli. To duma musiała w tobie zagrać, Arkasza, głupia i nikomu niepotrzebna duma. Zachciało się spuścić biesa egotyzmu! LENINGRAD. KWIECIEŃ 1961 ROK Szczerze mówiąc, tego kwietniowego dnia, jak rzadko błękitnego i czystego, Arkadij Naumowicz miał ochotę się powiesić. Rozpoczęty zwykłą jajecznicą i szklanką mocnej herbaty dzień, nagle eksplodował czymś niemożliwym, poderwał na równe nogi ludzi na całym świecie komunikatem TASS: „Dzisiaj, dwunastego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku — uroczystym barytonem odczytywał komunikat rządowy spiker — po raz pierwszy na statku kosmicznym „Wostok” lotnik–kosmonauta ZSRR, major Jurij Aleksiejewicz Gagarin, dokonał oblotu kuli ziemskiej i wylądował w wyznaczonym rejonie. Samopoczucie lotnika–kosmonauty ZSRR majora Gagarina jest dobre”. W znajdującej się w sąsiedztwie szkole działo się coś nieprawdopodobnego. Zajęcia zostały odwołane i dzieciaki wrzeszczącymi grupkami miotały się po podwórku, ktoś przyniósł amatorski teleskop, i od pragnących popatrzeć przezeń w błękit niebios nie można się było opędzić. W gorączce podniecenia jakoś nikt nie zauważył, że lot Gagarina już się zakończył, każdy chciał zobaczyć na niebie iskierkę rakiety i przy teleskopie nawet doszło do małej bójki. Bójkę zgasił wuefista, który, ku niezadowoleniu młodzieży, sam zawładnął teleskopem i długo przeszukiwał niebo w poszukiwaniu metalowej błystki. Arkadij Naumowicz patrzył na to całe podniecenie z okna, na zewnątrz spokojny, ale w duszy szalała mu wściekłość i rozpacz. Raz uprawomocnione kłamstwo rozrosło się, przekroczyło wszelkie możliwe i niemożliwe granice i zaczęło domagać się uznania za prawdę. W pewnej chwili Sztern pomyślał nawet, że to on zwariował. Chcąc odzyskać utraconą duchową równowagę, wlazł do swojej serwantki. Pudełko zapałek leżało na swoim miejscu, i pod zapałkami, jak i wcześniej, spoczywał skamieniały już kawałek chleba. Arkadij Naumowicz pośpiesznie zaczął gmerać w stwardniałym miękiszu i uspokoił się dopiero wtedy, gdy pokój zalała łagodna błękitnawa poświata. Upewniwszy się, że wszystko jest na swoim miejscu, Sztern długo siedział na krześle, wpatrując się w błękitną zorzę. Opamiętał się dopiero, słysząc spanikowane głosy wystraszonych sąsiadów. Oglądając się ciągle i przeklinając siebie za lekkomyślność, ukrył źródło światła w świeżym miękiszu, włożył go do pudełka i przykrył z góry zapałkami. Arkadij owi Naumowiczowi było szczerze żal tego młodego człowieka, patrzącego teraz na czytelników z pierwszych stron gazet całego świata. Jasne było, że swoją nową rolę ów młody człowiek grał nie dla swojej osobistej przyjemności i nie z własnego kaprysu. To było polecenie partii, a polecenia partii zawsze są wykonywane, nawet jeśli do ich realizacji trzeba poświęcić własne życie. Tak na dobrą sprawę, to oraz wieloletnie milczenie samego Arkadija Naumowicza Szterna było wywołane tymże nakazem, popartym groźbą kompetentnych służb. „Tego wymaga Ojczyzna” — mówiła partia, a oni lecieli w niebiosa na niepewnych i śmiertelnie niebezpiecznych balonach i stratostatach. „Tego wymaga Ojczyzna” — powiedziała partia, a oni przestali latać i zamilkli, zgrzytając zębami, od chwili, gdy loty w niebo na takich samych balonach i stratostatach zostały wyklęte. Dziwna sprawa, zawsze znajdzie się taki, co wie lepiej od innych, czego potrzebuje Ojczyzna w tych czy innych okolicznościach. Włożone do planszety, kosmiczne nasze mapy, i szturman wdał się w sprzeczkę na temat jednej z tras. Zegarek pokazuje, czternaście minut czasu. Chłopaki, chodźmy na dwór, zapalmy jeszcze raz! — rozbrzmiewał na falach eteru baryton znanego piosenkarza. Oburzenie Szterna musiało znaleźć jakieś ujście, Arkady Naumowicz nie wytrzymał. Wyskoczył na korytarz, wykręcił numer, z którego nigdy nie korzystał, a który, tym niemniej, był trwale wyciosany w jego pamięci i zaczął czekać na połączenie. Numer ten otrzymał w pocztówce z pozdrowieniami, cztery lata temu. Na pocztówce nie było stempli pocztowych, ale charakter pisma Sztern rozpoznał natychmiast. Słuchawkę podniósł Uriadczenko. Nie widzieli się dwadzieścia cztery lata, ostatni raz przypadkowo spotkali się we władimirowskim więzieniu, ale czujni klawisze nie pozwolili im wtedy pogadać. — Słyszałeś? — zapytał Sztern, nie przedstawiając się. Ostrożność była z gatunku głupich, Uriadczenko prychnął do słuchawki. — Nie tylko ja — powiedział. — Cały świat słyszał. — Kłamstwo powtarzane głośno i po tysiąckroć bardziej przypomina prawdę, niż prawda wypowiedziana tylko raz i po cichu — powiedział Sztern. — Kto usłyszy szept? — No to nie szepcz — poradził Uriadczenko. — Będziesz zdrowszy! Głupio teraz szeptać, od razu wyjdziesz na wariata. A i wszystko to, może, nie jest znowu takim kłamstwem. Ja już szacowałem. Nie wierzysz? Policz sam, mózgu, mam nadzieję, ci nie wytłukli? — Policzę — obiecał Sztern. — A co u ciebie? — W porządku — krótko odpowiedział Uriadczenko. — Ożeniłem się. Mam chłopaka. Loszkę. A u ciebie? — Nijak — odpowiedział Sztern. — Czy można cokolwiek zaczynać, żyjąc pod kloszem? Wiesz coś o Saszce? — A niby skąd? — zdziwił się Uriadczenko. — Przecież nikogo od tamtej pory nie widziałem. Najpierw, rozumiesz, kanał budowaliśmy, a potem osiadłem w Stalingradzie. Saszka, jak słyszałem, udał się do matki, na wieś. Gdzieś w okolice Tambowa. Mintiejew, powiadają, zaraz po uwolnieniu zmarł. Jeszcze w pięćdziesiątym trzecim. — To ja też wiem — rzucił Sztern. — Powiedzieli mi w pięćdziesiątym czwartym na Litiejnym. Powiedz mi lepiej, jak żyć, skoro wszystko stoi na głowie. Słuchawka chwilę sapała. — Arkaszka, powiem ci tak — w końcu odezwał się Uriadczenko. — Ja już się więcej w nic nie pakuję. Sam pomyśl — mam rodzinę, chłopiec mi rośnie. A tak szczerze mówiąc, co ci za różnica? Przypuśćmy, że coś widzieliśmy. Komu to potrzebne? Nam i tak całe życie wykrzywiono. Gdybyś wiedział, co przeżyłem w Uchtłagu. Zresztą, co ja gadam — nie mniej ode mnie kręgów piekła przeszedłeś! Ile nam tego ludzkiego życia zostało? I ja mam swoimi rękami wszystko łamać? Po co? Kim oni dla mnie są, ci uczeni i popi, żebym ja za ich dobrobyt swoim płacił? — A prawda? — przypomniał Sztern. — Co — prawda? — zdziwił się rozmówca w odległym Stalingradzie. — Ja, drogi mój Arkaszo, nie jestem święty. Jestem człowiekiem prostym i nie pchałem się do grona proroków. Nie wybierałem sobie Golgoty, los mija podsunął. Uriadczenko zamilkł. Połączenie było dobre, słychać było jak pokasłuje na drugim końcu przewodu. Sztern dobrze znał ten rodzaj kaszlu — gruźlik. — Rozumiem cię — powiedział Arkadij Naumowicz, żeby tylko coś powiedzieć. — I bardzo dobrze, że rozumiesz — zduszonym przez tłumienie kaszlu głosem powiedział Uriadczenko. — Jak chcesz, to wal łbem w zamkniętą bramę. Ale beze mnie. Uralskie zony zwalcowały kanciastego kiedyś człowieka. Nawet się nie pożegnali na zakończenie rozmowy. Sztern nie miał pretensji do Uriadczenki. Rzeczywiście, ile mu życia zostało? Wszystko w porządku. Tak powinno być, prawa oporu materii ciągle jeszcze są aktualne. Wrócił do pokoju, położył się na kanapie, założył ręce za głowę i, ze wzrokiem utkwionym w pomarańczowym abażurze na suficie, zaczął wspominać przeszłość. I z obliczeń ciągle mu wychodziło, że tak naprawdę to szczęśliwie przeżył tylko pięć lat. Cała reszta została stłamszona, zburzona i rozrzucona przez bezlitosny czas, przez tego straszliwego wampira ze spokojnym obliczem z prac historycznych i podręczników. W nich wszystko było uładzone: mongolska niewola — nieszczęście, Iwan Groźny — okrutny, ale sprawiedliwy car, walczący o zjednoczenie ziem Ruśkich, wyniszczające i śmiercionośne wyprawy pułków Piotra i Katarzyny — istota wzmocnienia państwa rosyjskiego. A do ludzkich owadzików, które bezlitośnie były deptane przez najjaśniejsze buty w imię wysokich celów i ideałów, nikt nie ma głowy — niech orzą i sieją, i przepijają co mogą w knajpach, małe niewidoczne mróweczki, których pracowitością syciła się owa historia. Co tam daleko szukać, czy nie byli takimi mrówkami Witia Uriadczenko, zmarły Mintiejew, ofiary katastrofy Usyskin, Morochin i Kołokolcew, czy on sam, Arkadij Naumowicz Sztern, przypadkowy przybysz, który dotknął tajemnicy stworzenia świata i przeżył potem całe życie z kneblem w ustach, lękając się powiedzieć prawdę, albowiem ta prawda zdaniem kogoś najjaśniejszego była niebezpieczna, ponieważ burzyła podstawy istniejącej wiedzy o świecie i wszystkie materialistyczne wyobrażenia ludzkości o Bogu, stworzeniu świata i prawdziwości nauki? „Przelicz’”. Tak chyba powiedział Uriadczenko. Czyżby miał na myśli, że w określonych warunkach lot „Wostoka” był jednak możliwy? Równikowy promień ziemskiego okręgu równy jest… Pamięć usłużnie podpowiedziała: „Sześciu tysiącom trzystu siedemdziesięciu ośmiu i dwóm dziesiątym kilometra”. Czyli chcąc dotrzeć do półokręgu, atmosfera powinna sięgać połowy średniego promienia Ziemi i wysokość jej… Nie, to wszystko powinno wyglądać nieco inaczej. Arkady’ Naumowicz usiadł przy biurku, szybko i pewnie wyrysował schemat i już się zagłębił nawet w obliczeniach, gdy w przedpokoju obudził się telefon. Telefon dzwonił uparcie i Sztern zrozumiał, że to dzwoni przeznaczenie. KAZAŃ. ZAMKNIĘTA LECZNICA PSYCHIATRYCZNA. STYCZEŃ 1964 ROK Sanitariusze w świrowni są różni, ale dobrych nie ma w ogóle, dobrym szybko wysiadają nerwy. W zamkniętej lecznicy psychiatrycznej pacjenci są szczególni. Bardzo często trafiają tu za zabójstwa. W kazańskim szpitalu długo przebywał kanibal Strieszniow, który cały wolny czas spędzał na sprawdzaniu smaku ludzkiego mięsa. Według Strieszniowa, smak mięsa zależał od płci, wieku człowieka, pory roku, w której miało miejsce bicie (właśnie tak określał popełnione przez siebie zabójstwa), od zawodu ofiary bicia i, najważniejsze, sposobu bicia. Strieszniow zażądał zeszytów i zaczął w nich pisać pracę naukową z ekonomii i z zapałem udowadniał, że przyszłość należy do kanibalizmu, że wyż demograficzny zmusi ludzkość do przejścia na ten wysokokaloryczny i stosunkowo tani produkt żywnościowy. W rozmowach z sanitariuszami Strieszniow dumnie nazywał siebie pionierem kanibalizmu, stawiając się obok wielkich podróżników, uczonych i kosmonautów, dokonujących pierwszych lotów w kosmiczne nieznane. „Sadyści! Bydlaki! — wrzeszczał Strieszniow, umykając przed strzykawką z neuroleptykami. — Ludzie mi jeszcze pomniki postawią! Postęp ludzkości ja zapoczątkowałem! A wy! — wskazywał palcem sanitariuszy. — Was podadzą mi na półmisku! Upieką z oliwkami w pysku!”. Komu taka perspektywa mogła wydać się kuszącą? Nic dziwnego, że sanitariusze wkładali wiele serca w reedukację kanibala, ale nie poprzez wykłady i czytanie Biblii, a poprzez aktywniejsze metody. Aktualnie Streszniowatu nie było. Pakujący nos we wszystko Nikita Siergiejewicz Chruszczow zainteresował się losami sadysty, który w ciągu niecałych pięciu lat zjadł ponad dwudziestu ludzi i, dowiedziawszy się, że został uznany za niepoczytalnego, urządził lekarzom awanturę. — Jak żreć, to był poczytalny! — wrzeszczał sekretarz generalny na głównego psychiatrę kraju, tupiąc nóżkami, obutymi w lakierowane półbuty. — Dwudziestu ludzi zszamał. Cały Komitet Centralny w pełnym składzie mniej krów w tym samym czasie zjadł! Posadzę cię razem z nim, może wtedy zrozumiesz. Dwudziestu ludzi, a wy mu kaszę do sali nosicie? Nie rozumiem tego, może wy sami jesteście jakimiś padalcami? Może w sekrecie sami po nocach, na ulicach naszych miast, wpieprzacie innych? Strieszniow został w trybie pilnym przewieziony na powtórne badania do instytutu imienia Serbskiego, gdzie lada dzień mieli go uznać za całkowicie poczytalnego i nadającego się do sądzenia. — To jakaś paranoja! — zakrzyknął doktor nauk medycznych Waszczenko, w wąskim kręgu kolegów — specjalistów. — Jeśli jest poczytalny, to powinniśmy jego pracę o odżywianiu rozpatrywać w Najwyższej Komisji Atestacyjnej! Po prawej od sali Arkadija Naumowicza było cicho. W tej sali mieszkał Dalajlama. Stale medytował albo wędrował po astralu, dlatego ściany sali mu nie przeszkadzały. Wróciwszy z kolejnej podróży Dalajlama, który kiedyś nazywał się Rustam Faridowicz Amirchanow, opowiadał wszystkim chętnym, jak wyglądają mieszkańcy Saturna, jakie liście mają drzewa w Mgławicy Andromedy, czym zakończyła się wojna między Plejadami i Kasjopeją, dokąd podąża gwiazda Bernarda i kiedy Układ Słoneczny nawiedzi Gwiezdna Orda, która na swojej drodze bezlitośnie eksterminuje wszystko, co żywe. Według Amirchanowa wtedy właśnie należy oczekiwać Apokalipsy. Dalajlama Amirchanow opowiadał, że w przestrzeni kosmicznej istnieją niewidzialne gwiazdy, które pochłaniają widzialne światło. Ludzie o tych gwiazdach jeszcze nie wiedzą, odkryją je dopiero za dziesięć — piętnaście lat, ale pożytku z tego żadnego nie będzie. Sanitariusze I lekarze słuchali Amirchanowa z zadowoleniem, a Sztern go nie lubił i prosto w oczy nazywał łgarzem i durniem. Z lewej strony sąsiadem był Mozart, w poprzednim życiu — Andriej Nikołajewiczu Żabin. Krążyły o nim sprzeczne opinie, mówiono nawet, że był kiedyś znaczącą partyjną fiszą, może nawet kandydatem do Biura Politycznego KC KPZR, co było, oczywiście, kompletną bzdurą — kto by leczył aparatczyka takiego wymiaru w prowincjonalnym zakładzie, gdzie nawet kaczkę sanitariusze przynosili wedle kolejności, a nie wedle potrzeb? Tym niemniej na muzyce Mozarta się znał, nie rozstawał się z dwoma pomalowanymi drewnianymi łyżkami, którymi zręcznie wystukiwał ulubione melodie. Najlepiej wychodził mu „Marsz Turecki”, kompozycja własna, którą Mozart najchętniej wykonywał na ogolonych głowach pacjentów. Słowo honoru, że nawet sanitariusze bili mu brawo, a w święta numer ten nieodmiennie wchodził do programu koncertu, przygotowywanego przez pacjentów dla pracowników powiatowego wydziału zdrowia. Zwykle występował na nim też siłacz Dżambatyrow, który za molestowanie swojej córki zadusił przewodniczącego kołchozu. Sąd stanął przed nierozwiązywalnym problemem — albo musiałby uznać, że członek partii może zgwałcić nieletnią, albo udać, że nic takiego nie miało miejsca, a Dżambatyrow po prostu zwariował i nie może ponosić odpowiedzialności za swoje czyny. W psychiatry — ku siłacz, zakładając się albo i bez, podnosił dowolnego widza, żonglował ćwiczebnymi granatami z gabinetu obrony cywilnej, robił szpagat z siedzącymi mu na ramionach sanitariuszami i w ogóle dokazywał cudów siły. Dżambatyrow był w szpitalu lubiany. Lekarze dawno uznaliby go za wyleczonego, ale liczna tatarska rodzina przewodniczącego jeszcze nie ostygła z chęci zemsty i Dżambatyrow przebywał w szpitalu na zasadzie pacjenta „zdekonwojowanego” — rąbał drwa i wykonywał inne prace, wymagające zręczności i siły. W szpitalu znajdowali się bardzo różni ludzie, którzy z szacunkiem odnosili się do nowego pacjenta. Lęka rzom Arkadij Naumowicz Sztern usiłował wytłumaczyć, że nie jest żadnym świrem, a siedzi raczej z powodu przekonań politycznych. Wysłuchawszy Arkadija Naumowicza, lekarze zgodnie pokiwali głowami: dwa, góra trzy lata i Arkadij będzie mógł wrócić do swojej pracy doktorskiej. Akurat, zresztą, towarzysz pułkownik z Pitera specjalnie przyjechał, żeby dowiedzieć się o stan zdrowia chorego. Rzeczywiście, zaraz za ordynatorem do sali wszedł stateczny i uśmiechnięty bezpiek Walentyn Nikołajewicz Awruckij, usiadł na kiwającym się taborecie, owiał Arkadija Naumowicza cierpką chmurką „Chypre’a”, uśmiechnął się jak do starego znajomego i niecierpliwie machnął ręką do ordynatora, że niby dajcie pogadać ze starym przyjacielem! — No, witajcie — władczo uścisnął rękę pacjenta. — Jak samopoczucie, Arkadiju Naumowiczu? Przywiozłem wam banany i mandarynki, nawet udało mi się zdobyć ananasa, słowo honoru! I zaczęła się rozmowa, niezrozumiała i niepotrzebna, w której obaj, jak bokserzy, nie raz już spotykający się na ringu i dobrze znający atuty rywala, tańczyli, zasłaniali się rękawicami, klinczowali, udawali ataki, ale żaden z nich nie decydował się na zadanie pierwszego ciosu. — Proszę opowiadać, proszę — dodawał otuchy pułkownik Awruckij, zdecydowawszy się w końcu na atak. — Nikt już wam nie będzie przeszkadzał. Tu możecie opowiedzieć całą prawdę. Opowiedzcie ludziom, że Ziemia nie jest okrągła, a płaska, że stoi na trzech wielorybach, że pod nami znajduje się bezkresny słony ocean, że niebo nad nami zamknięte jest sferą niebieską, o którą w latach trzydziestych rozbijały się wasze balony i stratostaty. Opowiadajcie! O tym, że gwiazdy są po prostu wtopione w niebiański kryształ, że Księżyc i Słońce poruszają się po nieboskłonie na specjalnych szynach, że mgławice nie są skupiskami gazu czy odległymi galaktykami, a tylko i wyłącznie wynikami lenistwa aniołów, którym nie chce się przetrzeć sfery niebieskiej suchą ściereczką. Dlaczego milczycie? Sztern oblizał wargi. Jego otyła i blada twarz wyglądała na oblicze nieboszczyka. — Wiecie co — powiedział. — Czuję się jak skończony idiota. Długo żyłem oczekiwaniem, ale nie nigdy nie pomyślałem, że istnieje takie proste wyjście. Awruckij uśmiechnął się: — Przyzwyczajajcie się — poradził. — Tu, jak już powiedziałem, możecie nie grzeszyć przeciwko prawdzie. Tak, macie absolutną rację — żyjemy na powierzchni płaskiej Ziemi. Owszem, nasza Ziemia rzeczywiście stoi na trzech wielorybach i nikt nigdy nie poleciał w kosmos, ponieważ nie można się przebić przez sferę. Na pewno wam ulżyło, że nie tylko wy to wiecie. Tak więc, proszę — wykrzyczcie tę prawdę. — W domu wariatów? — zapytał Sztern. — Na razie — powiedział bezpiek. — Kiedy ogłosi się, że ludzie dotarli na Księżyc, będziecie mogli wykrzykiwać to na każdym rogu. Dogadaliśmy się już z Amerykanami. I, oczywiście, wszystko potwierdzimy. Ale nie o tym chciałem mówić. Gdzie jest gwiazda, którą zdjęliście z pokrycia rozbitego stratostatu? Długo bawiliśmy się w kotka i myszkę, ale nadszedł czas na męską rozmowę. Oddajcie gwiazdę, potrzebuje jej państwo. Przecież ciągle jeszcze, do chwili obecnej nie wiemy, co to jest! A jej zbadanie może przewrócić do góry nogami naszą wiedzę o fizyce przestrzeni. Oddajcie, Arkadiju Naumowiczu! — Nie mam jej — odciął Sztern, dziecinnie skrzyżowawszy palce za plecami. — I nigdy nie miałem. Może miał Mintiejew? — Mintiejew zmarł — przypomniał mu Awruckij. — Tak, udało mu się — skinął głową Arkady Naumowicz. — Głupi upór — wzruszył ramionami Awruckij. — A co by się stało, gdyby gwiazda już wtedy trafiła do rąk wojskowych? — zapytał głuchym głosem Sztern. — Pewnie uratowalibyście wiele ludzkich istnień — twardo oświadczył pułkownik. — Wojna z Hitlerem nie byłaby tak krwawą… — Wątpię — westchnął Sztern. — Ale chcę was zapytać, co by było z nami? Ze mną, z Mintiejewym, z Uriadczenką i Nowikowym? Dlaczego milczycie, pułkowniku. Ach, zapomniałem wam pogratulować… — Nie mam nic do powiedzenia — mruknął Awruckij. — O Boże! — Sztern wstał. — Wy ciągle chcecie ratować pole, nie zauważając, że pod buciorami chrzęszczą deptane kłosy! Mogę już wrócić do swojej sali? — Proszę posłuchać! — Pułkownik chwycił Szterna za rękaw. — Zrozumcie: nie wypuszczą was, póki nie otrzymają gwiazdy! — A po co mam niby wychodzić? — wzruszył ramionami Arkadij Naumowicz. — Jestem w domu, pułkowniku. W domu. Przez długą chwilę Awruckij uważnie mu się przyglądał. — Szkoda — powiedział w końcu. — Miałem pełnomocnictwo do przedstawienia bardzo korzystnych propozycji. — Boże! — westchnął Sztern. — Jakże mam was wszystkich dość: tych kryminalistów, szukających nieistniejących skarbów, tych uczonych, marzących o wjechaniu do raju na cudzych plecach, tych służących władzy, walczących o dobro całej ludzkości! Żeby osiągnąć efemeryczne ogólne szczęście, bez namysłu złamaliście życie mnie, Mintiejewowi, Nowikowowi, Udriadczence. I to tylko dlatego, że zdobyta przez nas prawda okazała się niepotrzebna. Ile jeszcze żywotów złamiecie, zanim przekonacie się, że wszechogólne szczęście jest nieosiągalne, a my jesteśmy tylko pyłkami na płaskich drogach wszechświata i od czegoś ogromnego oddziela nas niebieska sfera. Nie wiem, czy tam jest Bóg, nie wiem, przez kogo i po co został stworzony nasz świat, ale wiem, czego jestem pewien: nie jest stworzony dla krwawych eksperymentów i waszej tępoty. Kiedyś naszemu Stworzycielowi znudzą się wszystkie ludzkie sztuczki i wtedy nastąpi koniec. Nie będzie trąb i powtórnego nadejścia, po prostu trzy wieloryby machną ogonami i… Boję się, pułkowniku. Stoimy na skraju przepaści, przy której niczym są wszystkie ludzkie wysiłki i dążenia. Wy jesteście zbyt młodzi i nie pamiętacie starego podręcznika geografii. A w tym podręczniku była dziwna rycina — mnich dotarł do skraju świata, przebił sferę niebieską i wysunął głowę, chcąc zobaczyć, co się za nią kryje. Świat ma w nosie nasze kłamstwa. Wszyscy stoimy na skraju i nadszedł czas zerknąć, co jest tam dalej! WIEŚ ANDRONCEWO POD WOŁOGDĄ. PAŹDZIERNIK 1936 ROK Był czas babiego lata. Po niebieskim niebie fruwały nieważkie pajęczynki, w lesie panował gęsty zapach grzybów, między drzewami bezczelnie czerwieniły się muchomory. Liście na drzewach jesień już zezłociła, ale trawa jeszcze zieleniła się i spacer po lesie byłby czystą przyjemnością, gdyby nie kierowali się w tym momencie na miejsce katastrofy. Nie było szans na to, że chłopaki ze stratostatu „Siewier” uratowali się i czekają teraz na nich przy ognisku. Z obliczeń wynikało, że stratostat został wyniesiony na niewyobrażalną wysokość. Najprawdopodobniej zaklinowały się klapy, przez które spuszcza się gaz. Jeśli aparat był w stratosferze ponad dwie doby, to tlen dla Usyskina i Morochina musiał się skończyć znacznie wcześniej. A sądząc z obserwacji, stratostat majtał się w niebiosach znacznie dłużej. Wszyscy byli przybici. Z tyłu została wieś Androncewo, składająca się z dziesięciu chat z bali, przyklejonych do zbocza wzgórza nad wąską leśną rzeką Sindoszką. Jeden z mieszkańców wsi, Nikołaj Małkow znalazł w lesie stratostat. Najpierw pomyślał, ze pośród połamanych drzew leży szary wieloryb, ale zbliżywszy się, zobaczył ogromną, w połowie nadmuchaną gumową gruszę, oplataną mnóstwem lin. Poniżej gruszki, wbita w ziemię, metalowo połyskiwała kula z okrągłymi okienkami, zaglądnąwszy do jednego, wieśniak zobaczył nieruchomo leżących ludzi. Małkow ruszył do powiatu, poinformował o znalezisku radę powiatu, stamtąd zadzwonili do Wologdy, a z Wołogdy wiadomość dotarła do Moskwy. Wojskowi dali samolot, na którym ekspedycja ratunkowa wyleciała tego samego dnia. Dyrektor instytutu uprzedził, by z prasą, szczególnie z robotniczymi korespondentami uważać, ale i bez tych ostrzeżeń nie było zwyczajnie czasu na rozmowy z żurnalistami. Od razu po lądowaniu ekipa ratunkowa w dwóch samochodach pojechała do Androncewa, a po przybyciu, zostawiwszy radiotelegrafistę w domu Malkowa, natychmiast wyruszyła na miejsce katastrofy. Małkow prowadził. Za plecami sterczała mu dubeltówka. Przewodnik był wysoki, chudy i brodaty. Sądząc z jego gadatliwości, Małkowowi podobało się być w centrum zainteresowania. Ciągle opowiadał, jak znalazł stratostat, dodając za każdym razem nowe szczegóły. Okolica była bagnista, dlatego do miejsca wypadku nie dało się dotrzeć szybko. Wśród zaczynającej już płowieć zieleni czerwieniły się dojrzałe jagody. Małkow prowadził ratowników po ledwo widocznych zwierzęcych ścieżkach, aż dziw, że ani razu nie stracił tropu. Dotarli do aparatu o czwartej. Najpierw był niski zagajnik, potem za wielką polaną zaczął się stary, mieszany las. W połowie pozbawiony gazu aparat, z boku rzeczywiście przypominał dziwnego wieloryba, który upadając, zmiął młode brzózki i choinki. Zwaliwszy się z niebios, gumowy balon zgniótł wiele jagód — maźnięcia soku na jego powłoce przypominały krwawe ślady. Nad miejscem katastrofy stratostatu wisiała niezrozumiała błękitnawa zorza, ale nie to interesowało ekipę — najpierw rzucili się sprawdzić losy ludzi. Metalowa gondola z malutkimi iluminatorami do połowy wbiła się w próchnicę. W kabinie panowała ciemność, a grube szyby nie pozwalały zobaczyć, co się dzieje we wnętrzu. Tylko Małkow zapewniał, że widzi w gondoli dwie nieruchome postacie. Stratostatem poleciała para, Usyskin i Morochin. Myśliwy nie mógł o tym wiedzieć. Mintiejew obejrzał gondolę, przechwycił spojrzenie Szterna i wyrazistym gestem przejechał kantem dłoni po gardle. Sztern ponuro przytaknął skinieniem głowy. Uriadczenko i Nowikow przygotowali narzędzia i zaczęli metodycznie odkręcać śruby mocujące luk. Było to trudne zajęcie, śruby nie chciały puszczać i poddawały się z ogromnym trudem, pozostali w tym czasie mogli się rozejrzeć. — Potrzebne będą konie — powiedział zatroskany Mintiejew. — Nie da się inaczej wywieźć stratostatu. — Będziemy mieli — zapewnił go Sztern. — Jak tylko tu skończymy, ja sam skoczę do rady powiatu. Pomogą! Przecież tam też są ludzie radzieccy! — Szkoda chłopaków — westchnął Mintiejew. — Ale im się dostało! — Musimy zwołać chłopów — oszacował Sztern. — Bez nich nie damy rady. — Mam nadzieję, że sobie poradzisz — powiedział Mintiejew. Nikołaj Małkow, z płonącymi z ciekawości oczami, okrążał wiszący na połamanych drzewach balon. — Ej, słuchajcie, uczeni wy tam, ludzie! — nieoczekiwanie zawołał zza balonu. — A co to jest? Kto mi powie, co to za pierduła? Jak pożar! Oślepnąć można! Sztern i Mintiejew pośpieszyli w kierunku, skąd dochodził głos. Tam po raz pierwszy zobaczyli gwiazdę. Na grubej metalizowanej gumie balonu płonęła jaskrawo– błękitna iskra. Rozchodziły się od niej liczne aureole i wydawało się, że wraz ze światłem we wszystkie strony rozchodzi się spokój. — Co to jest? — zapytał oczarowany Mintiejew i, widząc, że Sztern wyciągnął ku niej rękę, uprzedził: — Nie dotykaj, to może być niebezpieczne. — Dobro nie może być niebezpieczne — nie wiadomo dlaczego odparł wtedy Arkadij, patrząc, jak mieni się nieprawdopodobny, bajeczny, skrzący się brylancik na jego dłoni. — Jakież to piękne! — wymamrotał Nikołaj Małkow i przykucnął, żeby zrobić sobie skręta z kawałka gazety. Ale widać palenie w tym momencie wydało mu się nie na miejscu, bo wsypał tytoń z powrotem do kapciucha, wstał i jak zaczarowany pochylił się nad dłonią Szterna, na której ciepło lśnił cud. — Jakby słońce! — wymamrotał. — Żywy! — rozległ się krzyk od gondoli i wszyscy rzucili się w tamtym kierunku. Sztern też ruszył, zacisnąwszy tęczowe migotanie iskierki w dłoni. Uriadczenko i Nowikow wyciągnęli z gondoli obu. Morochin był martwy, ciało już ostygło, Usyskin, którego rozbita głowa owinięta była rękawem białego podkoszulka, pokrytego burymi plamami, ciężko, z trudem oddychał. Twarze obu pokrywały liczne wielkie sińce. Widać nieźle oberwało się chłopakom w powietrzu. — Lekarz! Lekarz! — zawołało jednocześnie kilka osób, lekarz już pochylał się nad rannym. — I jak? — zapytał Mintiejew. — Jaki jest jego stan, doktorze? Lekarz pokręcił głową. Jego twarz była nieprzenikniona. — Jest przytomny — powiedział. Usyskin otworzył oczy, na jego wargach pojawiło się coś na kształt uśmiechu. — Arkasza… Witek… — powiedział szeleszczącym szeptem. — Jednak doczekałem się was! — Milcz — polecił Mintiejew. — Milcz, Loszka. Potem wszystko opowiesz! — Ko… mu? — na dwa tempa odpowiedział Usyskin. — Aniołom w niebiosach? — Wszystko będzie dobrze — obiecał Mintiejew, ale brakowało jego głosowi pewności. Usyskin wychwycił to i znowu spróbował się uśmiechnąć. — Te… raz… — wy skandował znowu. — Ważne… Bardzo… Leżał chwilę z zamkniętymi oczami, potem przywołał do siebie Mintiejewa i Szterna. — Ważne… — wyszeptał znowu. — Ile kilometrów, nie wiem… Tysiąc albo i więcej… Kopuła… Kopuła nad ziemią. Kopuła jest oblodzona. Kilometrowe sople… Nadzialiśmy się na jeden z nich… i zaczęliśmy spadać… A tlen… dwadzieścia sześć procent… ozonu wykazały czujniki… mezosfera… ale i tak niepojęte… I zaczęło się! Milczał przez chwilę, ale po upartym spojrzeniu widać było, że sili się opowiedzieć wszystko. — Wieloryby… — powiedział. — Trzęsienia ziemi… mnich z podręcznika… myślałem bajka… dla Słońca okna… i tunel… długi taki… jak w górach… — Usyskin chrapliwie westchnął i powtórzył: — Mnich na skraju ziemi… — A to? — Sztern rozchylił palce i błękitna zorza rozświetliła pogrążający się już w mroku las, oświetliła wielorybią tuszę stratostatu, drobnymi iskierkami zatańczyła na metalu gondoli, na twarzach otaczających rannego ludzi. Ciepła iskierka wesoło tańczyła na dłoni Szterna. Usyskin szeroko otwartymi oczami popatrzył na mieniącą się skrę, drżącą na dłoni kolegi. — Gwiazda — powiedział czule i cicho. — Gwiazdeczka… I umarł. Wszystko skończyło się dla niego i wszystko dopiero się zaczęło dla pozostałych. Były nowe starty i Mintiejew ze Szternem na własne oczy zobaczyli gigantyczne wielokilometrowe sople lodu, zwisające z tęczowej kopuły sfery niebieskiej. Zobaczyli tunel, po którym poruszało się, wymachując giętkimi mackami protuberancji, Słońce. Widzieli dziwne skrzydlate istoty, oczyszczające niebieską sferę z oblodzenia i szadzi, a pewnego razu, kiedy Sztern, Mintiejew i Uriadczenko wzbili się na rekordową wysokość, kryształowa czystość dnia pozwoliła im obserwować fantastyczny i potworny zarazem widok — gigantyczne płaskie ogony Lewiatanów, na których w praoceanie spoczywał dysk Ziemi. Ale los tych ludzi był już zdecydowany przez niewysokiego wąsatego człowieka o stromym niskim czole i oszpeconej dziobami twarzy. Wódz długo siedział nad sprawozdaniami, ssąc niezapaloną fajkę, długo zastanawiał się, ważąc fakty i obliczając konsekwencje, potem trzasnął w papiery dłonią o krótkich palcach i podniósł tygrysi wzrok na cierpliwie oczekującego jego decyzji przewodniczącego Akademii Nauk. — Przedwczesne — powiedział głuchym głosem. — To dotyczy polityki, a ta jest dziewoją konserwatywną. Nie możemy odżegnać się od materialistycznego światopoglądu. To zahamuje przemysłowy rozwój kraju. Państwo jest ważniejsze. Odważni ludzie, silni ludzie, szczerze jest mi ich żal! KONIEC ZIEMI. 22 MARCA 1965 ROK Od rana za oknem słychać było szpaki. Okna były jeszcze zaklejone na zimę, ale szczebiot szpaków przebił się do sali i obudził Arkadija Naumowicza Szterna. Gdyby nie kraty w oknach i nie służbowe umeblowanie sali, wszystko wyglądałoby jak w domu, na Wasiljewskim Ostrowie. Tylko sąsiedzi byli inni, no i sanitariusze nijak nie pasowali do domowego opisu. Trzymano Szterna w jedynce, widać takie było zalecenie kierownictwa. Zamek w drzwiach zazgrzytał, do sali zajrzał brodaty sanitariusz o ksywce Demon. — Pora śniadać — rzucił ponuro. — Ty, Naumycz, nie zwlekaj, dziś ma dyżur Duremar*, a on lubi, żeby wszystko szło według rozkładu. Śniadanie było skromne. Owsianka, białe pieczywo, lekko posłodzona herbata. Pacjenci jedli bez pośpiechu, rozmawiali. Krążyły słuchy, że do szpitala ma wkrótce wrócić kanibal Strieszniow. — Uważam, że powinniśmy wyrazić swój protest — powiedział twórca narkotycznego kierunku w sztuce, Maksym Pietlucha. — Urządzimy mityng, lekarze powinni wiedzieć, że jesteśmy przeciwni jego powrotowi do szpitala. Niech jedzie się leczyć do innego. — Nie należy przekładać swojego bólu głowy na innych — natychmiast zaoponował mechanik–amator Kulibin. Nawet przy śniadaniu jedną ręką budował coś z zapałek, którym sanitariusze przewidująco obcięli siarczane główki. — Dziś wyślemy gdzieś kanibala, potem ogłosimy wolność prasy, a może i prezydenturę na wzór Ameryki ogłosimy?! Wystarczy, że z powodu politbiura łeb boli, a jak coś człowiek powie, od razu szprycują siarką. — Nie pakujmy się w politykę! — ostrzegł go Maksym Pietlucha. — Pakujmy, nie pakujmy, a siarkę i tak ci wstrzykną! — dość racjonalnie zauważył Kulibin. — Lepiej zapytaj naszego Kopernika! — wrzasnął prosty radziecki wariat Andriej Andriejewicz Kapustin. Ten trafił do szpitala dlatego, że ogolił na zero swoją żonę, sąsiadów, co było jeszcze zwyczajnym chuligaństwem, ale potem usiłował ogolić przewodniczącego Rady Wiejskiej. — Słyszysz, Kopernik, co myślisz o Strieszniowie? Sztern nie od razu uświadomił sobie, że pytanie skierowane jest do niego. — Pożre skubany nas wszystkich — mruknął. — Z Pietluchy przecież można tyle schabowych nastrugać… Sanitariusz Demon pojawił się w stołówce z pasem na ramieniu. — No? — zapytał znacząco. — Kto tu u nas dziś jest pierwszym ochotnikiem do zastrzyków? Pacjenci zamilkli, z lękiem wymieniając spojrzenia: znamy my te zastrzyki, człowiek po nich dwie godziny leży zwinięty w supeł… — Idziemy, Kulibin! — powiedział Demon, ruchem ręki łamiąc konstrukcję z zapałek. — Dlaczego ja? Dlaczego ja? — rozjęczał się mechanik — amator. — O, Pietluchę weź, on nie potrzebuje mózgu, on jest cały w sztuce! Albo Kopernika, w dzień i tak gwiazd nie widać! — Idziemy, idziemy — Demon leniwie popchnął Kulibina do wyjścia. — To jest zemsta polityczna, towarzysze! — zawył Kulibin. Jego wrzaski ucichły w korytarzu. Przez jakiś czas wszyscy siedzieli zmieszani. Do stołówki zajrzała sanitariuszka Chmyzoczka, grube, bezczelne czterdziestoletnie babsko. Chmyzoczka dwa razy siedziała w zonie za kradzieże, dlatego nie znosiła psycholi, poza Szternem, któremu współczuła i nawet czasem częstowała domowym pierożkiem albo jabłkiem. „Wycierpiałeś się, biedaku, przez te piętnaście długich lat! — mówiła, współczująco patrząc, jak Arkadij Naumowiczje. — Jedz, kto ci jeszcze przyniesie coś smacznego? Te suki mogą zdrowego załatwić, co dopiero chorego!”. Dziś Chmyzoczka była w dobrym humorze, nie tłukła nikogo szmatą, wesoło zawołała: — Jak tam, szizole, nawpieprzaliście się? No to mi marsz do sal, zaraz Duremar będzie robił obchód! W pokoju Arkady Naumowicz położył się, ale zaraz przypomniał sobie, że Duremar nie lubi bałaganu i uważa, że chorzy w ciągu dnia nie powinni wylegiwać się w łóżkach, a zajmować pracoterapią. Sztern wstał w odpowiedniej chwili — do pokoju wpadł lekarz w białym kitlu ze swoimi szklanymi probówkami na kał, wiszącymi na piersi — zaiste, Duremar, skradający się po śladach Buratina. — No i jak, Arkadiju Naumowiczu, jak się czujemy? — zapytał. — Pacjenci nie dokuczają? Język proszę pokazać. Tak! Patrzcie na mój palec! Wciągnijcie dolną wargę! Ta– ak! Teraz górną! Dobrze! Bardzo dobrze! Do wyzdrowienia daleko, ale samopoczucie się polepsza’ Czytaliście szkolną „Astronomię”? To bardzo dobrze, czytajcie dalej! — zastanowił się chwilę i wypowiedział niewiarygodne słowa: — Od dziś bez zabiegów, tylko spacery! Oto jaki to był udany dzień. Szterna i Baronowskie — go, chorego z sąsiedniej sali, skierowano na pracoterapię — rżnąć drzewo do szpitalnej kuchni. Drewno było kiepskie, próchno przeżarte przez korniki, ale Sztern miał wspaniały humor, niebiosa były błękitne, a złoty dysk słońca dodawał radości i sił. — Nie pędź tak — chrypiał Baronowski. — Dla kogo tak się starasz? Baronowski był spokojnym wariatem. Z zawodu był dworcowym złodziejem. Do lecznicy trafił prosto z pracy w stanie białej gorączki i już pierwszego dnia długo ganiał za pielęgniarką z odebraną jej strzykawką, a potem spędził tydzień w pasach pod nadzorem Demona i Orangutana, którzy szybko wybili mu z głowy wygłupy. Lada moment mieli go przenieść do aresztu śledczego. — Przerwa na fajkę! — oznajmił Baronowski i demonstracyjnie usiadł na koźle. Sztern zostawił go i poszedł w kierunku komórki, pod ścianą której urządził swoją kryjówkę. Pudełko z zapałkami przywiozła mu Lana, która była na widzeniu z pozwolenia służb specjalnych. Sztern bardzo się bał, że sąsiadka zawiedzie go, ale tak się nie stało. I wszechpotężne służby specjalne okazały się nie takie znowuż wszystkowiedzące i wszystkowidzące, jak to się Szternowi wydawało. Zaiste: wyobrażając sobie drapieżnika, zaczynamy od tego, że wymyślamy mu kły… Pudełko od zapałek było na swoim miejscu. Sztern nagle poczuł nieodpartą chęć zerknięcia na gwiazdę. To było głupie życzenie, ale rosło w nim i potężniało, krusząc pancerz rozumnej ostrożności. Sztern wsunął pudełko głębiej do schowka, ale to nie pomogło. Chęć zerknięcia na gwiazdę była silniejsza niż strach. Znowu wyjął pudełko ze skrytki. Pod zapałkami bielała kulka z chleba. Jeszcze nawet nie widząc gwiazdy, Sztern wyczuwał jej miękkie ciepłe światło, rodzące w człowieku wiarę i umacniające nadzieję. Popatrzył na Baronowskiego. Ten ponuro siedział na koźle. Palenie w szpitalu było zabronione, a przerwa na papierosa bez papierosa, stawała się po prostu udręką. Chęć zapalenia była tak silna, że Baronowski pochylił się, chwycił garść świeżych opiłek i zaczął je chciwie wąchać. Sztern poszedł za komórkę i jeszcze raz się rozejrzał. Dokoła było pusto, zaczął więc pośpiesznie rozłupywać skamieniałą grudkę, kryjącą gwiezdne światełko. Gwiazda była na swoim miejscu. Delikatne lśnienie rozświetliło ponury zakątek za komórką, magiczna fala podchwyciła Arkadija, podarowując mu spokój. Iskierka mieniła się na jego dłoni, a on, nie znając jej nazwy i astronomicznych parametrów, czuł, że samo jej istnienie czyni życie innym. Wszystko co przeżył, wydało mu się teraz drobne i nie zasługujące na uwagę. Gwiazda migotała na jego dłoni, była obietnicą wieczności życia i nienaruszalności prawd. Sztern był zbyt pochłonięty wpatrywaniem się w swój niebiański talizman i dlatego nie usłyszał wystrzału. Po prostu tępy ból, niczym nóż uderzył go w lewą pierś, zaskoczony patrzył na malutką dziurkę w niebieskiej flaneli kurtki, skąd nagle wytrysnęła fontanka czerwonej krwi, oszołomiony rozejrzał się i zobaczył zdenerwowanego, ze skamieniałą twarzą Maksyma Pietluchę, zbliżającego się z pistoletem w dłoni. Z opóźnieniem uświadomiwszy sobie, że próżno zaniechał ostrożności, a jedna ze stron, polująca na gwiazdę w końcu ją dostała, Arkadij Naumowicz znalazł w sobie siły, by wyciągnąć ręce ku niebiosom. Płomienna iskierka, lśniąca życiowym blaskiem na jego dłoni, nagle rozjarzyła się tak, jak płonęła na gumowej powłoce stratostatu ćwierć wieku temu i pomknęła do góry, by zlać się z przenikliwym błękitem odległej niebieskiej sfery, skąd została pochwycona przez wyprzedzających swoje czasy ludzi. A może to nie gwiazda wcale pędziła do nieba, a podążała tam, udręczona ziemskimi cierpieniami, dusza aeronauty Arkadija Naumowicza Szterna. Tłumaczył Eugeniusz Dębski Alan Kubatijew „PTAKI MUSZĄ LATAĆ…! Dedykuję moim kolegom z pracy w „ Overseas Strategie Consulting, Ltd” — Potrzebuję prawdziwego potwora. Tak więc zrobiłem z niego ptaka. — Dlaczego? — Bo z ptakiem nie można pogadać. Juraj Herz. Z rozmowy Znajomość ptasiego była jedynym powodem, dla którego jednak otrzymał tę pracę. W innym przypadku zobaczyłby tę wypłatę jak własne uszy bez lustra. Podsumowanie, jakie zostawił trzy tygodnie temu w Ptasim Pałacu, sformułowane było dość ostrożnie. Kasetę nagrał we wróblim, który wszyscy, lepiej czy gorzej, ale rozumieli. Piąty punkt sprawił mu najwięcej kłopotu. Ptaki są niewyobrażalnie wyczulone na najmniejsze zmiany w tonacji — detektory kłamstw w porównaniu z nimi to kawałki złomu, anormalne ludzkie uszy — kawałek mięsa. A kiedy się kłamie, tonacja, niestety, podnosi się — wysiłek powoduje napięcie mięśni krtani… „Czirr–czurrip–fjuirr–czak’. „Fjuirf — nie wychodziło, choćby się skichał. Ciągle „fiuir” i „fiuir” — „bardzo kocham”, a za taki błąd w wymowie można było łatwo zapłacić własnym tyłkiem. Wroński męczył się dwa wieczory, dopóki nie udało mu się uzyskać przekonującego dźwięku. Siedział teraz na swojej grzędzie w wolierze naprzeciwko naczelnikowej i znowu się męczył, tłumacząc odpowiedź do dyrektora ptasiej fermy, błagającego o zmniejszenie wyroku. To był beznadziejny przypadek. Wszyscy dyrektorzy ptasich ferm zostali skazani na bezzwłoczną utylizację w karmokombinatach, a personel na dożywotnie tam zamknięcie, z utylizacją dopiero pośmiertną. Naczelniczki, na szczęście, nie było na miejscu. Przez uchylone drzwi woliery widać było stół zawalony kasetami i kilka podziobanych jabłek. Grzęda była odrobinę zanieczyszczona. Dokładnie tyle, by pokazać, że Naczelniczka pamiętała o swojej wrodzonej istocie. Z sąsiednich wolier dochodziły zniekształcone piski i krzyki. Wroński rozumiał z tego tylko niewielką część. Wtedy, w tak odległych, że niemal niepamiętnych czasach, poszedł na wydział zoolingwistyki z bardzo prostego powodu, a właściwie z bardzo prostych trzech powodów. Trzecim był silny niedobór studentów na wydziale, z tego powodu przyjmowali każdego, kto zgłosił się na egzamin. Drugi — do uniwersytetu mógł dojść pieszo z domu w ciągu siedmiu minut. A pierwszy — na ten wydział zdawała Ledka. Uczyła się w szkole z ornitologiczną specjalizacją i miała hysia na punkcie tych spraw. Sama nauczyła się kakadu, bez żadnych podręczników i kursów, ot tak, ze słuchu. Miała dwie papugi kakadu, tutejszej hodowli, nocami regularnie słuchała „Krzyk Kakadu”, a braciszek, marynarz dalekomorski, przemycał jej z zagranicznych rejsów pocket–booki i nagrania w kakadu. Przez dwa lata Wroński szwendał się za nią, kilka razy, jak miała humor, całowali się namiętnie w bramach. Potem Wroński zdecydował, że się z nią ożeni i zaciągnął się do „brygady budowlanej”, żeby zarobić na ślub. Nawiasem mówiąc, ich brygada budowała właśnie tę fermę ptasią, której dyrektorowi odpowiedź właśnie tłumaczył. Wrońskiego przeszedł dreszcz: według dzisiejszych standardów była to niezła ciemna plama w jego życiorysie. Nie daj Bóg dzięcioły się dostukają… Wiczcz–chjuczi–czir–chir–czi–firr. Odmowa jest nieodwołalna. Wroński odłożył mikrofon i zdjął słuchawki. Małżowiny uszne, dłuższy czas przygniatane konchami słuchawek, paliły, w głowie, jak wróble pod kopułą cerkwi, miotały się dźwięczne krzyki. Dzisiaj to był już osiemnasty przekład, nie licząc pisemnych: wargi mu zesztywniały, język drżał ze zmęczenia, gardło paliło. Wiedział, że na swoich zlotach one i tak podkpiwają z niego i innych translatorów, że Ara genialnie przedrzeźnia ich błędy i kiksy… No i niech ich licho. Najważniejsze, że nie trzeba iść szukać pracy w karmokombinatach. Fju– irr–czip. A Ledka i tak nie wyszła za niego. W czasie, kiedy on zasuwał w brygadzie budowlanej, dziewucha spokojniutko „wyskoczyła z majtek”, jak powiedziała jej babcia. Dla lotnika marynarki. Błyskawicznie i odczuwalnie zaciążyła, urodziła bliźnięta, nazwała je Kastor i Polluks, i wypadła z obiegu. Wroński bardzo rzadko ją wspominał i niemal zawsze na kacu. Zwłaszcza na ciężkim, klasycznym katzenhammerze. Przez dobre dwa lata nie mógł patrzeć na kobiety. Mdliło go nawet na widok nieszkodliwych modelek na okładkach czasopism. Wcale to nie znaczyło, że ciągnęło go do mężczyzn, wcale nie, tak samo go mdliło, nawet mocniej. Wszystko go mdliło. Poza ptasim językiem. Obronił dyplom nawet z pewnym hukiem. Profesor Zimorodków proponował mu, by został na wydziale, ale Wroński wyjechał na Półwysep Kurski i siedział tamw celach badawczych niemal cztery lata. Praca wyglądała na zabawy akademickie, nie mające żadnego sensu praktycznego. Ale było przyjemne. A potem wszystko się zmieniło. Nastał czas Ptasiego Targu. Zakazano polowań, z bibliotek usunięto absolutnie wszystko, co miało jakiś związek z polowaniami, począwszy od Turgieniewa i Bianca, aż do „Uchwały o polowaniu z sokołami”. Plotka głosiła, że jej autor ukrywał się obecnie gdzieś pod Moskwą — czyli dosłownie pod Moskwą. Azyl polityczny u szczurów nie jest rzeczą najpewniejszą, ale jakiś jest… Wszystko i tak jest lepsze niż to, co oczekiwało biedaka, który „rozpalał nienawiść międzygatunkową”. Przyleciały zza morza. Wroński na własne oczy widział, jak zaczął się Przelot — najpierw pojedyncze sztuki, potem niewielkie stadka, a wreszcie nadciągnęły prawdziwe karawany, wrzaskliwe, rechocące, nieustannie coś dziobiące. Drzwi skrzypnęły, uchyliły się na trzy palce, w szczelinie pokazały się zamglone okulary, potem mokra łysina. Na końcu obwisły bandzioch, na którym wyginał się krawat. — Cześć!! — powiedział Sowczuk. — Herbatka czju? Jemu zawsze jako pierwszemu kończyła się esencja. Niechętnie złażąc z grzędy, Wroński powiedział: — Ty ją żresz, czy co? — Nie, gotuję zupę — powiedział Sowczuk, przykucając w kącie. Też był tu niemal z przypadku. Pierwszy nabór FZL, pierwszy rocznik, pierwszy dyplom w roczniku, legendarna grupa Sroczyńskiej, eksperymentalny przelot trasą kanadyjskich szarych gęsi — już wczasach Wrońskiego opowiadano o tym bajki. Wszystko to się szybko skończyło, a nawet źle skończyło dla niektórych szczególnie wybitnych osobników. Ale Sowczuk miał farta — w trakcie ostatniej wymiany dowodów na obrączki mianowe założono mu niewłaściwie drugi tłocznik i z Sawczuka zrobił się SOwczuk. Wydział Sów natomiast, był jednym z bardziej prestiżowych i szanowanych. Sowi język — język wysokiej dokumentacji. Przyjęto go właśnie tam. Gdyby nie to — ku–ku! Ptaki nie lubią starych. Pracował w swoim dziale tylko jako tłumacz, ale już kilka razy poratował Wrońskiego informacjami i wcześniejszym ostrzeżeniem o czyszczeniu piór. Było to dość dziwne, ponieważ na Półwyspie Kurskim, gdzie Sowczuk robił swój temat, poważnie się ścierali z powodu Guli Sikorzanki, z którą potem Wroński na rok się ożenił. A naonczas doszło między nimi nawet do rękoczynów. Ale w Ptasim Dworze Sowczuk powitał go jak rodzonego brata… Wiadomo — ssaki muszą trzymać się razem. Wydrapawszy z dna pudełka dziesięć łyżeczek, Wroński przesypał je do małej żółtej czarki i oddał Sowczukowi. — Brakmi słów — powiedział Sowczuk, odbierając czarkę. — A ty co, nie pijesz w ogóle? — Nie mam czasu… — udzielił mętnej odpowiedzi Wroński. Przeciągnął się, aż trzasnęły stawy i ziewnął z cichym chrzęstem. — Nieracjonalne — zauważył Sowczuk. — Na herbatę musi być czas. To ostatnia rzecz, jaka nam została z naszych swobód. A właśnie — coś od dawna nie słyszałem twojej Strusińskiej. Wroński machnął ręką. — Biega gdzieś tam — powiedział i splunął w kąt. — Mam jej, nie uwierzysz, potąd! Przeskakuje z jednego na drugie, wszystko nie tak, wszystko na już albo i wcześniej, za minutę ma być gotowe. — Wiadomo, nawet kumak by skumał — powiedział Sowczuk, z rozkoszą wąchając herbatę. — One mają przyspieszoną przemianę materii, co powoduje podniesienie temperatury ciała. A to musi się odbić na mózgu. — To się odbija, ale u ludzi — ponuro mruknął Wroński. — A te… Wiesz, jaki ta moja ma dyżurny tryl? Ficzi–czjuirr–czi–czi–czir! — „Zupełnie po ludzku!” — bez wysiłku przełożył Sowczuk i uśmiechnął się sarkastycznie. Sowczuk znał praktycznie wszystkie dialekty: w swoim czasie jego praca o rezerwach przyjaźni u wron szarych narobiła sporo hałasu. — To ci ścierwo! — Dokładnie! — z goryczą potwierdził Wroński. — I zero radości z powodu rozpoczęcia okresu lęgowego. Może dlatego, że to samce u nich siedzą na jajach… — Ach, co za, w mordę, różnica! Jakby siedział samiec, to on by cię ruchał. Samce są nawet agresywniejsze, szczególnie jak dochodzi do tej roboty, wiesz. Walkę Kotowa jeden tak dziobem huknął, że miał wstrząs mózgu. A potem jeszcze zwolnił z siódmego paragrafu, za nazwisko… — Czekaj, jak to? — zdziwił się Wroński. — To Orlika zwolnili! — Prawda — potwierdził Sowczuk, przykucając na grzędzie. — Ten głupek, jak zmieniał nazwisko, to dał w łapę nie temu, co trzeba i Ary się nie dowiedziały. Bo przecież nazwisko Orlik ma po żoneczce! Na dodatek wciskał, że to ptasie. Tymczasem orlik, to też odmiana paproci. Lekarstwo moczopędne, jak cholera. Ale dzięcioły się do — stukały i cześć — czołem… — Ścierwa — rzucił beznadziejnym tonem Wroński. — To wszystko betka — rzekł Sowczuk. — Ale jak wylatujesz z piątki, to już kaplica. A jak z tobą? Wszystko w porządku? Wroński już otwierał usta, by powiedzieć „Jasne, że nie”, ale tylko głośno przełknął ślinę. Coś za bardzo ciekawy się zrobił nasz dziaduś ornitolingwistyki. Przecież wie, że takich pytań się nie zadaje. — Całkowicie — powiedział. — Przecież wiesz, że hodowałem rybki. — Aaa, no tak — ucieszył się Sowczuk, zaczynając zsiadać z grzędy. — Byłeś dumą i ozdobą naszej akwarystyki. Gulka chyba też podobno na rybki się przerzuciła? — Nie — powiedział Wroński. — Ptasznica, jak i my. Przecież wiesz. I w ogóle, przepraszam, mam jeszcze kupę przeróżnego gwizdu, a Strusińska lada moment tu wpadnie… — Nie przeszkadzam, nie przeszkadzam — sapnął Sowczuk, kierując się do drzwi. W progu odwrócił się i mrużąc oczy, przemknął spojrzeniem po wolierze. — Mógłbyś grzędę przynajmniej wapnem pobielić, albo co. Zobaczysz, od razu będzie się mniej czepiała! Chcesz, to cię poznani z dekoratorem, pomaluje ci na naturalne guano. — Czad — powiedział Wroński. — A nie masz jakichś perfum, żeby zapach też był naturalny? Jesień zawsze przynosiła ze sobą coś w rodzaju wyciszenia, uspokojenia. Niektórzy klasycy twierdzili, że z każdą jesienią rozkwitają na nowo. Rozkwitanie Wrońskiemu na razie nie było do niczego potrzebne; ale jaskrawe zimne niebo, słodkawy aromat opadłych liści, spowolniony krok dnia, jakoś go, mimo wszystko, radowały. Odległe smętne wrzaski dolatywały z błękitu nieba. Zadarł głowę, siląc się, by zobaczyć szybujące punkty za rzadkimi obłokami. Odlatywały na południe przede wszystkim. Naturalni. Ptaki leciały, kiedy chciały i gdzie, a nawet zaczynały — bez rozgłosu — korzystać z samolotów. Sowy tego nie pochwalały. Nic nie zobaczywszy, przetarł oczy i skręcił z Żurawiej na Gołębia Pokoju. Po drodze mijał stragany z książkami, ale nawet na nie nie zerknął: i bez tego wiadomo, co tam było wystawione: „Pieśń o Zwiastunie Burzy”, „Mewa imieniem Jonathan Livingston”, „Słowik”, „Wielkie jajo”, „Ptasi gościniec” i tak dalej… Na domowe biblioteki nie było zakusów, ale oznaki takiego trendu były już widoczne… Omal nie zderzył się z parą pijanych dziewczyn, wlokących się skądś i dokądś z wielkim i pijanym Strusiem. Dzioby i pióra twarzowe miał całe umorusane szminką — fioletową i pomarańczową. Ciekawe, jak się odbywają kontakty międzygatunkowe… Chociaż, jeśli przyuważą Strusia swoi, to nie wyjdzie mu to na dobre. Lekki mrozik ścinał oddech. Ale wszystkie okna były uchylone. Zimą wolno było zamykać okna, ale lufciki z powodu nieodwołalnego nakazu miały być otwarte, żeby małe Naturalce mogły bez przeszkód wlatywać i wylatywać. Jeśli zaś nadlatywał Ptak, okno natychmiast powinno zostać otwarte na całą szerokość. A o tym, żeby huknąć Ptaka w dziób, pomyślał Wroński, można tylko pomarzyć… Ich podwórko, chwała Bogu, było absolutnie nieprzydatne do gniazdowania. Dach zbyt stromy, drzewa zbyt cienkie, za ciasne, anten brak. A i na sąsiednich dachach widać było tylko parę gniazd, ale i te porzucone… Wchodząc do bramy Wroński, jak zwykle, uśmiechnął się i pokręcił głową. Mimo wszystko śmierdziało tu kotami — mocno, aktywnie, zwycięsko, od gruntu do drugiego piętra, na którym obecnie mieszkał. To było dobre, w każdym razie dla niego. Nie da się wytropić, gdzie żyje. Ledwie udało mu się umyć ręce i zjeść: kiedy już wybierał się, żeby wyjść i przeciąć podwórko, do drzwi ktoś zastukał — mocno, gwałtownie i wyraźnie. Serce załomotało. Ale od razu uświadomił sobie, że gdyby mieli go wziąć, to przez okno. Wroński zatrzymał się i rozłożył ręce. Zrobił głęboki wdech i na wydechu wypowiedział całe trzydzieści siedem słów „Małej Nikoły Morskiego Wiąchy”, wykutej na blachę ze słuchu od bosmana Kulkowa jeszcze przed Przelotem. Potem w tempie skazańca ruszył otwierać. W prostokącie drzwi zobaczył przede wszystkim niewyobrażalną, wspaniałą nawet w dzisiejszych czasach, czarną fedorę z szerokim rondem. Trochę jakby z niej spływał czarny płaszcz, zakurzonymi połami wycierający żółtą mozaikę podłogi. — Barew dzess!. — rozległo się skrzypiące spod ronda fedory. — Dzień dobry, Ravenie — rzucił zmęczonym głosem Wroński i odsunął się, wpuszczając gościa. Pod wlokącym się płaszczem nie było widać, jakie miał dziś obuwie. Jednakże męczący szurgot natychmiast bezbłędnie ujawniał naciągnięte z upiornym trudem półbuty. Raven dowlókł się do salonu, zatrzymał, ciężko oddychając, potem skierował się do fotela i długo, stękając zupełnie po ludzku, sadowił się w nim. Wroński kolejny raz wyobraził sobie plastycznie ten wykrętas, jaki musiał jego gość wykonać, i jak zwykle, choć może nie przesadnie gorąco, pożałował go. — Przepraszam, drogi Ravenie — powiedział. — Zdrzemnąłem się po pracy, a pan zastukał, jak zwykle tak delikatnie, no to i otworzyłem nie od razu… A właśnie, dlaczego pan nie korzysta z dzwonka? — Dlatego, że dzwonek nigdy u pana nie dr–r–rynda — ochrypłym głosem powiedział gość. Spod kapelusza błysnęło ironiczne oko. Wroński kiwnął głową. — Nigdy nie byłem z elektrycznością za pan brat — przyznał. — Chociaż kto migów ubiegłym miesiącu dziobem rozwalił? — Pańskiego lenistwa to nie uspr–r–raw… — odpowiedział Raven i skrzyżował rękawy. — Z przyjemnością bym coś dziob… zjadł… Wroński poszedł do kuchni, wygłaszając w duchu „Wielką Wiąchę z Kapelucha” — czterdzieści cztery słowa na jednym oddechu. Na ostatnim słowie wniósł talerz ze sznyclem i zamierzał pokruszyć go widelcem, ale nagle powietrze przecięło czarno–szare ostrze — potężny dziób pochwycił sznycel, podrzucił w powietrze, otworzył się, znowu schwytał, i trzy spazmatyczne ruchy posłały sznycel do żołądka. — Dość konkr–r–retne — powiedział Raven, opadając na oparcie. — Bar–r–rdzo niegłupie. — Naprawdę czuje pan smak? — zapytał zdziwiony Wroński, wpatrując się w pusty talerz. — A czy ja jestem degustator–r–rem? — wykrakał Ra–ven. — My odr–różniamy a–r–r– romaty… — Lepiej by było użyć słowa „zapachy” — poprawił go Wroński. Raven nie tylko czytał. Dość znośnie nawet pisał i mówił trzema ludzkimi językami. Przeklinał natomiast niemal jak człowiek — wyraźnie jednak nie rozumiejąc, co właściwie mówi. A właśnie — nie znosił Sowczuka. Z Ptakami nigdy nie wiadomo, jaki mają do człowieka stosunek i czy w ogóle jakiś mają. Ale jeśli mają stosunek negatywny — widać to od razu. Kiedy na tym właśnie spotkaniu, na którym poznali się Raven i Wroński, podleciał do niego Sowczuk i zagadał czyściutkim polikruczym z wszystkimi niuansami, Raven zerknął na niego z ukosa i nagle dziobnął w nasadę nosa, niczym snajper — rozwalając łuk okularów, nie dotknąwszy skóry… — Dlaczego pan nie korzysta z okna? — zapytał Wroński. — Żeby zastukać do drzwi — oświadczył Raven, przesuwając kapelusz na ścięty tył głowy. — Uwielbiam, kiedy mi otwierrają drzwi. — Naczytał się pan ulubionego autora — powiedział Wroński. — Wcale nie — oświadczył Raven. — Po prrostu kocham to. A jak się posuwa pana prraca? — To nie praca — Wroński sięgnął po papierosy, ale w samą porę przypomniał sobie, że Ptaki nie znoszą dymu. — Rracja — powiedział Raven. — To się nazywa „służba”. Rright? — Niemal — uchylił się od konkretnej odpowiedzi Wroński. — Może też pan nazywać to „chałtura”. — Nie wykrryłem… — powiedział zdziwiony Raven. — Dziwne wyrrażenie. Nie ma w słowniku. W każdym rrazie w moim… Co oznacza? Wroński wyjaśnił, uśmiechając się. Raven nastroszył się po ptasiemu i pokręcił głową. — Barrdzo, barrdzo ludzkie wyrrażenie — powiedział. — I barrdzo krrucze… Zapamiętam na pamięć. Co mi pan mówił ostatnim rrazem o krruczyźmie Puszkina? Wroński zmarszczył się, usiłując przypomnieć sobie, co takiego powiedział, a Raven podpowiedział: — No jakże! Czarrujące wierrsze, wspaniała zdolność obserrwacji… — A! — przypomniał sobie Wroński. — „Kruk do kruka w polu skacze…”* — „Krruk do krruka skacząc kracze: Powiedz, krruku, co z obiadem? Gdzie pożywić się, daj rradę…” Pardon, jak ttam dalej? Wroński chciał odpowiedzieć, ale nagle spazm zakneblował mu gardło. Z trudem przełknąwszy, rzucił ochryple: — „Będzie obiad — i nie lada…” Ale gardło zakneblowało się jeszcze mocniej. Nawet Raven wyczuł, że coś się dzieje: przemilczał, owszem, ale okrągłe oko wpatrywało się w Siergieja z pewnym niepokojem. Opanowawszy się, Wroński ciągnął: — „Pod jaworem, pod zielonym leży wojak zastrzelony. Kto go zabił i dlaczego, wie to sokół tylko jego. I kobyłka jego siwa i gosposia miła… nie urodziwa…” Raven nagle drgnął, zupełnie jak człowiek, i podkurczył łapy. Brakowało tylko łzy wzruszenia. Ale zamiast niej Raven powiedział: — „Sokół w gaju na gałęzi, na kobyłce zbójca pędzi. Żonka czeka na miłego — na żywego, nie marrtwego…” Zamilkł. Milczał również zaskoczony Wroński. Potem powiedział: — Ma pan wspaniałą pamięć… — Krruczą, po prrostu — odparł Raven. — To wspaniałe wierrsze. Przyrroda… Tylko o tych sokołach niepotrzebnie… W tym momencie zamilkł, Wroński także milczał. Rzeczywiście, przed nocą nie warto było wywoływać Sokołów. Silne, bezlitosne, na poły nocne, napory dzienne, były tajną i jawną policją. Szpony i dzioby miały wszystkie Ptaki, ale Sokoły, na dodatek z ich wspaniałym wzrokiem, posługiwały się nimi szczególnie umiejętnie — i okrutnie. Dalej rozmowa potoczyła się po ludzku, rozmawiali jak ludzie zespoleni wspólnym nieszczęściem. Wroński wiedział, że Raven bezbłędnie wyczuwa napięcie i niepokój w jego głosie, choćby nie wiadomo jak głęboko Wroński je upychał, ale wytłumaczenie powodu takiego stanu, przekraczało możliwości Wrońskiego. Jednakże z Ravenen też coś było nie tak. Po półtorarocznej pracy z Ptakami Siergiej już wyczuwał, przynajmniej z grubsza, ich podstawowe stany ducha. Mógł pomylić się co do stanu napięcia, ale co do charakteru — niemal się nie mylił. Raven był zmieszany. Na siłę, wolno i starannie, prowadził swoje tak uwielbiane dialogi literaturoznawcze, przeskakując z języka na język — ormiańskiego używał ze szczególną przyjemnością, chociaż Wroński kompletnie go nie rozumiał. Raven wiedział o tym; i to, że przez cały czas przechodził na „chajk” oznaczało, że umysł ma zaprzątnięty innymi myślami. W końcu Raven zamilkł. Z całych sił unikając posługiwania się dziobem, wyciągnął końcem strzępiastego pióra złoty zegarek na łańcuszku, ale o otwarciu go bez pomocy dzioba nie było co marzyć. W końcu pokrywka otworzyła się. — Och, zasiedziałem się — powiedział z westchnieniem. — Cóż, drrogi przyjacielu, na mnie porra… Na biust Pandorry… Powtórzył to kilka razy, ale jakoś ciągle nie wychodził. Wtedy Wroński zdecydował się mu pomóc. — Coś się panu przydarzyło? — zapytał cicho. — Nie — po długiej pauzie odpowiedział Raven. — Panu. — To znaczy, co? — Wroński popatrzył na niego, nie rozumiejąc. Raven przemierzył dywan w zakurzonych sztyletach. Dywan natychmiast odpowiedział taką samą ilością kurzu, widoczną w świetle lampy na biurku. — Wie pan — powiedział z wysiłkiem — cieszę się tylko względnym zaufaniem… Nawet swoi… Durrrnie… Tysiąc lat przeżyliśmy obok ludzi i nawet nie usiłowaliśmy ich zrrozumieć… A ludzie się starrali… Oto Edgarr czy Gorrki… czy Aleksanderr… Ta wspaniała legenda, którrą mi pan opowiedział, o orrle i krruku… Przecież zawierra prrawdę… Padlina jest przyjemniejsza w smaku, padlina jest łatwiej przyswajalna, padlinożerrcą szlachetnie jest być, ale mimo wszystko czasem chce się zmienić swój los… Na moje nieszczęście, nauczyłem się rrozrróżniać te wasze literry i słowa… Przez co stałem się zbyt wam bliski i oddaliłem się od narrodu Krruków… — Proszę się tak nie denerwować, Ravenie — powiedział Wroński. — To nie pierwszy taki przypadek w historii. — Jestem wystarrczająco wykształcony — sucho odparł Raven. — Ale to nie o mnie chodzi… Dziś byłem za — prroszony służbowo do Deparrtamentu Sów. One mi nie ufają, ale obejść się beze mnie nie potrrafią. W gabinecie białej Płomykówki, którra dziś poleciała na obiad z mysz do wiwarrium… Krręcił się tam magnetofon. Dźwięk był wyłączony, ale nie do końca, a mój słuch… pan wie… Mówił człowiek… ale ze wspaniałym sowim akcentem… Nerwowo dziobnął guzik własnego płaszcza. Guzik prysnął na wszystkie strony czarnymi odłamkami. — To była inforrmacja o panu, mój drruhu — powiedział, brzydząc się Raven. — Chodziło o to, że pan z prre — medytacją i nie po rraz pierrwszy łamie piąty punkt… a — arkraa… Wroński wolno podniósł się z fotela. — I jakie podano dowody? — zapytał cicho. — Komprromitujące… Kocia sierść na pańskiej kurrtce … — I to wszystko, tak? Raven pokiwał ze współczuciem głową. — To wystarrczy, przyjacielu mój… Sowy nie żarrtują… Poza tym, zza oceanu przyleciał Bielik i wszystko się strrasznie skomplikowało… — Co teraz będzie? — wykrztusił Wroński. — Przecież to jakaś bzdura… — Przyjacielu, to nie żadna bzdurra! — wykrakał Raven. — Nawet jeśli pana tylko firre… wykopią… to już jest wystarrczająco strraszne… Z punktem piątym wszystko rrobi się znacznie gorrsze. Wstrząsnął nim dreszcz. — Co za koszmarr! — wykrakał. — Nie znoszę tych złodziejek i bandytek! Rrujnują gniazda, pożerrają pisklęta! A każdy dorrosry krruk jest w stanie rrozwalić każdej znich czerrep! A wkońcu to jest osobista sprrawa krronk… ludzi, kogo oni wolą. Ssaki i mięsożerrcy… Ale nie, koniecznie musi się taka wpakować, dyrrektorrować, montować sitwy i koterrie… Wroński tylko kiwał głową, nie bardzo rozumiejąc, o czym w tej chwili mówi Raven. Czas płynął. Jedyne, co można było zrobić, to zmywać się, i to natychmiast. Każda sekunda opóźnienia zmniejszała szansę, a Raven zwlekał z wyjściem. I nagle Siergieja przeszyła gorąca igła litości dla tego dziwaka… Ni człowiek, ni Ptak… Zresztą, nie. Ptak nawet by nie pomyślał, żeby zrobić coś takiego. Dla nich im więcej surowca zostanie podane do karmokombinatów, tym lepiej. W miejscach historycznego gniazdowania nawet im się nie marzył taki wypas. Tam walka o przetrwanie staje się coraz okrutniejsza, z każdym dniem… Wielki Przelot… Ptasi Targ… Oczywiście, od historii nie da się wymigać… Ale i tak gorycz człowieka zalewa. Przyzwyczailiśmy się, niech to diabli, brzmieć dumnie… Odwróciwszy się do fotela, chciał po bratersku potarmosić Ravena za wystający bark, ale Ravenjuż szamotał się w fotelu, usiłując wyrwać się z jego objęć. Wreszcie wstał, odsapnął i, nie oglądając się, powlókł do drzwi. Drzwi trzasnęły. Wroński został sam. — Cóż — skomentował na głos. — Długie pożegnanie, zbędne łzy. Zgasiwszy światło, po omacku wbił stopy w ciężkie buciory, zdjął z wieszaka kurtkę i wełnianą czapkę. Drugą ręką wymacał dawno temu przygotowany plecak. Do jego uszu dotarł wizg drzwi wejściowych. Wroński skoczył do uchylonego okna. Na podwórzu, w paśmie żółtego światła, stał Raven. Przygarbiony, patrzył sobie pod nogi, a z jego całej czarnej sylwetki bił taki smutek i depresja, większa niż zwyczajna wieczorna, jesienna ennui, że Wroński poczuł, jak lód ogarnia mu serce. Już miał go zawołać, ale w tym momencie pasmo światła z latarni przecięły dwie bezszelestne, bure błyskawice. Dwa bezlitosne ciosy powaliły Ravena na asfalt. Z rozprutego gardła chlusnęła purpurowa krew, zmieszała się z błotem i w oczach ściemniała. Wroński poczuł, że załamują mu się kolana. Gorzka zgaga zapiekła w gardle. Sokoły wykonały rundę nad podwórzem. Potem pojedynczo wylądowały obok Ravena, wprost w purpurowe błocko i rozejrzały się czujnie. Obejrzawszy trupa, cicho zaklekotały do siebie. Wroński nie zrozumiał ani sylaby. To był słynny kwirr — bojowy język Sokołów, którego nie znali nawet sokolnicy. Ale kiedy oba jednocześnie popatrzyły do góry, na jego okno, wściekłymi i żółtymi oczami, Wrońskiego przeszedł dreszcz. Szarpnął się, chcąc uciekać. I w tym momencie huknęły wystrzały. Kiedy opadły wirujące w powietrzu pióra i puch, zobaczył dwa nieruchome ciała, leżące bezwładnie na Ravenie. Krew rozbryznęła się na połowę podwórza. Sądząc z tego, jak zostały pochlastane ciała, musiał to być śrut. Skąd uderzył, kto zachował broń i amunicję po okrutnym „polowaniu na myśliwych” — raczej nie było czasu się nad tym zastanawiać. W gorączkowym pośpiechu ubrał się, zarzucił na ramiona plecak i rzucił się po schodach na ulicę. Musiał przeciąć podwórko. Jeśli z Sokołami przyleciał ktoś z Nocnych, to i tak zostało mu niewiele życia. Starając się trzymać cienia, Wroński pobiegł, ale nagle wychwycił słaby dźwięk dobiegający z kupy pierza. Nie wiadomo dlaczego — w końcu nie zamierzał nikogo ratować — Siergiej zatrzymał się i podszedł do niej. Nie pomylił się. Raven jeszcze żył. Słabe bulgocące syczenie dobiegało z jego szarpanej rany na gardle. Ale okrągłe złoto–czarne oko wpiło się w niego i mrugnęło. Odrzuciwszy na bok truchła sokołów, Wroński pochylił się nad nim i udało mu się rozróżnić cichy, cichusieńki szelest: — Będzie ch–chchch… obiad i nie lada… Potem szelest ucichł. Oko zatrzymało się i błyskawicznie zmętniało — jak wysychający kamień. Wroński pogłaskał mokrą martwą głowę i wstał. Nikt mu nie przeszkadzał, gdy biegł do zstępujących w mrok schodów. Stalowe ciężkie drzwi smarował kilka razy, dlatego zamek i zawiasy działały bezszelestnie. W schronie było ciemno i wilgotno. Promień światła wychwycił koło sterowe wierzei drugich drzwi. Od drzwi prysnęły we wszystkie strony szare strzępy. Szczury bardzo chciały przedostać się do wnętrza, ale żelazobeton nie poddawał się nawet szczurzym zębom. Kiedy Wroński dobiegł do drzwi, dobiegł go zza nich cichy i bardzo żałosny dźwięk. — Zaraz, maluchu — szepnął Wroński. — Zaraz, wytrzymaj… Północna brama znajdowała się o dwie godziny marszu. Głęboką nocą wyszedł na gigantyczną konstrukcję z betonu i niegdyś pomalowanego minią żelaza. Na tle rozgwieżdżonego nieba było widać czarne sylwetki Birkutów z ochrony zewnętrznej, siedzących na krawędzi. Wroński podszedł bliżej, modląc się tylko o jedno — żeby kociak nie odezwał się w tym momencie… Ale ten, po trzech dobach w zamknięciu, nakarmiony i ugłaskany, spał, leżąc pod pazuchą. Podwójnego oddechu z takiej odległości nawet strażnicy nie byli w stanie usłyszeć… Zatrzymał go okrzyk, sprawdzono go, używając wróblego, odpowiedział i poszedł dalej, ponieważ pozwolono mu. Trzeba było korzystać i iść, póki się dało. Ptaki latają wszędzie. A ludzie wszędzie przechodzą. Powiał wilgotny duszny wiatr. Gwiazdy gasły jedna po drugiej — napływały chmury, kłębiące się lodowatym deszczem. Fart — Ptaki nie latają w deszczu. A ja mogę iść, dokąd chcę. Mówi się, że coraz więcej ludzi nie chce żyć pod Ptakami. Jestem jednym z nich. Jest jeszcze ten, który strzelał do Sokołów, chociaż nie uda się go znaleźć. Ale niech będę nawet tylko ja, jeden, a i tak już dłużej nie wytrzymam. A ptaki niech latają, jak chcą i gdzie chcą. Jak latały zawsze. Tłumaczył Eugeniusz Dębski * OSSOWIACHIM — Obszczestwo Sodiejstwija Oboronie i Awiacionno–Chimiczeskomu Stroitielstwu SSSR — Towarzystwo Wspierania Obrony i Lotniczo–Chemicznej Budowy ZSRR — organizacja czynna w latach 1927–1948 — w całym tekście przypisy tłumacza. * Blucher Wasyli — marszałek ZSRR — 1935. Aresztowany, zmarł podczas śledztwa. * Wielki Leninowski Związek Młodzieży Socjalistycznej — Komsomoł. * Czkałow — pilot — legenda, mistrz akrobatyki samolotowej, bohater ZSRR, przeloty nad biegunem wraz z Bajdukowem, Lewaniewskij — pilot, bohater ZSRR; Gromow — pilot, rekord długości lotu w 1934 * „Bolszoj Dom”(Wielki Dom) — znajdujący się na prospekcie Litiejnym budynek, właściwie dwa przylegające do siebie budynki, nr 4 i 6, w których od 1932 roku mieściło się NKWD (KGB). Nazwa pochodzi podobno od powiedzenia: „Bolszoj Dom, najwyższy budynek wmieście — widać z niego Sybir”. * postać z rosyjskiej wersji Pinokia — Buratino, autorstwa L. Tołstoja; Duremar, obwieszony słoikami i menzurkami, był łowcą pijawek * „Kruk” A.Puszkin, przekł, J. Tuwim „Puszkin, Liryki i ballady” PIW, W–wa, 1966