1362
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 1362 |
Rozszerzenie: |
1362 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 1362 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 1362 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
1362 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Robert Boolt
Misja
Prze�o�y� Adam Szymanowski
"PAX",
Warszawa 1990
Cz�� pierwsza
1
Rodrigo Mendoza mia�
czterna�cie lat, kiedy w 1725 r.
��d� jego ojca, Alvara,
zobaczono w pierwszym brzasku
unosz�c� si(c) na wodach zatoki w
Kadyksie. Jedno wios�o utkn(c)�o
mi(c)dzy st(c)pk� a �aweczk�, a na
dnie poniewiera�a si(c) pusta
butelka po winie. Alvaro spad� w
gnu�ne wody zatoki podczas
prze�adunku. Kilka work�w zbo�a
nadal czeka�o na transport, wi(c)c
Cesare Matius, kieruj�cy
prze�adunkiem umie�ci� je we
w�asnej �odzi i powios�owa� w
stron(c) oczekuj�cego statku
"Grosso". Na pytanie, gdzie jest
Alvaro, wzruszy� ramionami i
wskaza� wody zatoki.
Poszed� do domu Mendozy,
zastuka� w drzwi i zdjш
kapelusz, kiedy m�wi� Rodrigowi,
�e jego ojciec nie �yje.
Osierocony ch�opak cofnш si(c) do
�rodka i po chwili wyszed�
prowadz�c ze sob� trzyletniego
brata, Philippa. Nast(c)pnie uda�
si(c) nad zatok(c), by starannie
obejrze� ��d� ojcowsk�. Kaza�
bratu zajѹ si(c) zabaw�, sam za�
przyjш kr�tkie cygaro, kt�rym
pocz(c)stowa� go Cesare, i
wys�ucha�, co ten mia� mu do
powiedzenia.
- Wsp�czuj(c) ci z powodu
�mierci ojca.
- Dzi(c)kuj(c).
- ��d� jest teraz twoja -
ci�gnш Cesare, zakre�laj�c w
powietrzu �uk swoim cygarem.
- To prawda - odpar� ch�opak.
- Oczywi�cie nie poradzisz
sobie z ni�.
- Spr�buj(c).
- Kto b(c)dzie pilnowa�
Philippa?
- Ja.
- Pos�uchaj, postanowi�em da�
ci dziesi(c)� dineros za ��d� wraz
z koncesj�.
- Jest warta dwadzie�cia.
- Nic podobnego. Powiedzmy
dwana�cie.
Mendoza spojrza� w d� na
��d�, a potem do g�ry na
"Grosso", trzymasztowy awizowiec
zakotwiczony w porcie.
- Czy prze�adowa� ca�e zbo�e,
zanim wypad� z �odzi?
- Doko�czy�em za niego -
wyja�ni� Cesare.
- Ca�� robot(c)?
- Ostatni� parti(c).
- Dzi(c)kuj(c) - odpar� Mendoza. -
Dobrze wiedzie�, �e kiedy wody
zatoki zabieraj� w�a�ciciela
�odzi, nie zapomina si(c) o nim. -
I spojrza� w bok. Doszed� do
wniosku, �e Cesare musi wyp�aci�
mu pe�n� nale�no��.
Mendoza odci�gnш brata od
zabawy kamykami.
- Musz(c) mie� troch(c) czasu,
�eby pomy�le� o �mierci ojca.
- Jasne.
Mendoza kupi� kawa�ek sera,
troch(c) chleba, flaszk(c) mleka i
wino. Kiedy odgrodzi� si(c) ju�
drzwiami od panuj�cego na
zewn�trz upa�u i znalaz� si(c) w
domu, za kt�ry ojciec p�aci�
tygodniowo, odda� mleko, a tak�e
po�ow(c) chleba i sera Philippowi.
Odm�wi� modlitw(c) za zmar�ych, a
nast(c)pnie usadowi� si(c) przy
�cianie i patrzy� w okno, kiedy
Philippo jad� chleb z serem, i
potem, kiedy m�odszy brat
po�o�y� si(c) na boku i zasnш.
-ciany pociemnia�y, a okno
poja�nia�o od gwiazd, ale
Mendoza nie przesta� rozmy�la�.
Nie kocha� ojca. Matka,
Katarzyna, by�a zupe�nie inna,
ale �mier� zabra�a j�, kiedy
wydawa�a na �wiat Philippa. Od
tego czasu ojciec nie zwraca�
najmniejszej uwagi na swoich
dw�ch syn�w, a ukojenia szuka� w
butelce. Wszystkie uczucia
Mendozy skierowa�y si(c) ku
m�odszemu bratu, otuli�y
dziecko, a i Philippo uwielbia�
swego brata i patrzy� na niego
jak na ostateczny autorytet.
Teraz, kiedy ojciec nie �y�,
Rodrigo m�g� wprawdzie zosta� z
Philipem i zarabia� na �ycie
prze�adunkiem, lecz oznacza�oby
to, �e jego brat wyr�s�by na
cz�owieka niewykszta�conego jak
on sam. Jedyne wyj�cie to
zostawi� dziecko u si�str w San
Fernando, a samemu spr�bowa� si�
po drugiej stronie oceanu.
Postanowi� zobaczy� si(c)
nast(c)pnego dnia z matk�
prze�o�on�.
Wziш flaszk(c) wina i u�o�y�
si(c) na twardym jak kamie�
pos�aniu, naci�gaj�c na siebie
p��cienne worki, z sercem pe�nym
przygn(c)bienia. Mo�e najlepiej
by�oby zajѹ si(c) prze�adunkiem.
Zapewni�oby to im obu jako tako
dostatnie �ycie. Ale nast(c)pnego
ranka uda� si(c) do przytu�ku w
San Fernando.
- Pytanie tylko, czy mo�esz
sobie na to pozwoli�? Niestety,
pobieramy tutaj op�aty -
oznajmi�a matka prze�o�ona. -
Jaki masz zaw�d?
Czemu nie powiedzie�, �e
jestem synem arystokraty
mieszkaj�cego tam na wzg�rzach?
- przemkn(c)�o mu przez g�ow(c).
Wtedy to, �e nie umie czyta�,
nie mia�oby najmniejszego
znaczenia. Ale matka powiedzia�a
mu, �e k�amstwo jest z�� rzecz�;
prowadzi prosto do piek�a. Rzek�
wi(c)c:
- Zajmuj(c) si(c) prze�adunkiem
statk�w.
Matka prze�o�ona pochyli�a
g�ow(c). Prze�adunek statk�w! -
pomy�la�a.
- O Bo�e!
- Bierzemy pi(c)tna�cie dineros
rocznie - wyja�ni�a.
Twarz Mendozy zastyg�a.
Liczy�, �e we�mie dwadzie�cia
dineros za ��d�. W ten spos�b
zostanie mu pi(c)� dineros na
rozpocz(c)cie nowego �ycia za
morzem. Skinш g�ow�.
- Czy mie�ci si(c) w tym
wszystko?
- Przecie� powiedzia�am.
Pi(c)tna�cie dineros.
- Dostarcz(c) te pieni�dze
jutro.
- Sk�d je we�miesz?
- To moja sprawa.
- Gdzie mamy umie�ci�
Philippa, je�li nie b(c)dzie ci(c)
sta� na pi(c)tna�cie dineros
rocznie?
- Nie ma nikogo. Mo�e zosta�
ogrodnikiem w klasztorze.
Matka prze�o�ona powstrzyma�a
u�miech. Oto m�odo��! Ca�y �wiat
wydaje si(c) im prost� �cie�k�.
Pochyli�a si(c) do przodu.
- A co z tob�?
- Chc(c) ruszy� za morze.
- Ach za morze! - pomy�la�a. -
To chyba zupe�nie inna sprawa.
- Masz jakie� plany? -
zapyta�a.
Mendoza skinш; pieni�dze za
��d� zabezpiecza�y mu widoki na
przysz�o��.
Tego samego dnia, po powrocie
do wsi odszuka� Cesare, kt�ry
zaproponowa� mu czterna�cie
dineros za ��d�.
- Nie - odpar� Mendoza. -
Dwadzie�cia.
Widz�c stanowcz� min(c) Mendozy
Cesare oznajmi�:
- Szesna�cie.
Mendoza potrz�snш g�ow�.
- Dwadzie�cia.
Cesare wzni�s� ramiona do g�ry
i odszed�. Ale wieczorem wr�ci�
i oznajmi�:
- Pos�uchaj, d�ugo si(c) nad tym
wszystkim zastanawia�em. Jeste�
sierot� i nie masz co ze sob�
zrobi�. Moja cena wynosi teraz
siedemna�cie. Oto r(c)ka.
Mendoza zignorowa� wyci�gni(c)t�
do niego d�o�.
- Cena wynosi dwadzie�cia.
Cesare rzuci� wi�zank(c)
przekle�stw i poszed� do domu,
trzaskaj�c za sob� drzwiami.
Nast(c)pnego ranka, kiedy wszyscy
jeszcze spali, znowu zjawi� si(c),
by porozmawia� z Mendoz�.
- Pos�uchaj, oto moja
ostateczna propozycja. Je�li nie
zgodzisz si(c) na ni�, wycofam
wszystkie poprzednie.
Osiemna�cie.
Mendoza rzek�:
- Dwadzie�cia.
Cesare podda� si(c).
Mendoza wziш pieni�dze,
zawinш pi(c)� dineros w strz(c)p
p��tna i ciasno si(c) nim opasa�,
a nast(c)pnie wziш pozosta�e
pi(c)tna�cie Dineros i zaprowadzi�
Philippa do sieroci�ca.
- B�g z tob�, Philippo - rzek�
i poca�owa� brata na po�egnanie.
Philippo zrozumia� wszystko, ale
dziecko p�aka�o przez ca�y dzie�
i ca�� noc i bi�o g�ow� o �ciany
tak, �e nawet stare kamienie
klasztoru nie pozosta�y
oboj(c)tne.
Mendoza spakowa� w domu ma�y
tobo�ek, rozejrza� si(c) doko�a i
zamknш za sob� drzwi. Zszed� do
portu. Sta�y tam trzy
tr�jmasztowe awizowce
wyruszaj�ce w�a�nie do Ameryki
Po�udniowej: "Grosso" do Hawany.
"Nuestra Sen~ora de Pilar" do
Caracas. "Conception" do Buenos
Aires.
Usiad� na molo i patrzy� na
��dki kursuj�ce mi(c)dzy nabrze�em
a statkami.
O trzeciej przyjecha� wielki
pow�z. Wysiedli z niego
m(c)�czyzna, dwie damy oraz
m�odzieniec i z trudem,
korzystaj�c z pomocy, usadowili
si(c) w szalupie. Wo�nica i jeden
z marynarzy za�adowali dwa
wielkie kufry i na rozkaz
bosmana wszyscy marynarze uj(c)li
wios�a i szalupa pop�yn(c)�a w
kierunku "Conception". Po
po�udniu starsi pasa�erowie
powozu wr�cili, ale bez
m�odzie�ca. Jedna z kobiet by�a
zalana �zami, a m(c)�czyzna
pociesza� j�, kiedy wsiadali z
powrotem do powozu i odje�d�ali.
Mendoza owinш swoj� kromk(c)
chleba i czeka�.
O si�dmej d�uga szalupa z
"Conception" dostarczy�a z
powrotem m�odzie�ca na nabrze�e
i Mendoza poszed� za nim.
M�odzieniec pomaszerowa� z
ponur� min� do miasta i usiad� w
jad�odajni na otwartym
powietrzu, a nast(c)pnie zrzuci�
na ziemi(c) fili�ank(c) z kaw�; by�
bliski �ez.
- Prosz(c) - powiedzia� Mendoza
i podsunш mu inn� fili�ank(c).
- Dzi(c)kuj(c) - rzek�
m�odzieniec.
- "Conception", prawda,
se~nor?
- Tak.
- M�wiono mi, �e to dobry
statek.
- Okropny. Brudny.
- Naprawd(c)?
- To moja pierwsza podr�.
- Ach, se~nor, doskonale
rozumiem.
- Pewnie masz za sob� nie
jeden taki rejs?
- Nie na pok�adzie
"Conception", se~nor. Na wielu
innych. - Nie do ko�ca mija�o
si(c) to z prawd�. P�ywa� na
wycieczki na drug� stron(c) zatoki
Kadyks.
- Czy by�e� kiedy w Buenos
Aires?
- Nie, se~nor.
- W Buenos Aires mam by�
wsp�lnikiem w interesach mojego
stryjecznego dziadka.
- Ach, se~nor, musisz wi(c)c
mie� t(c)g� g�ow(c) do rachunk�w.
- Niestety nie. I dwie inne
osoby b(c)d� dzieli�y ze mn�
kabin(c).
- Tego nale�a�o oczekiwa�,
se~nor.
- To prawda.
- Czy masz se~nor, ochot(c) na
jeszcze jedn� fili�ank(c)?
- NIe, dzi(c)kuj(c). - M�odzieniec
by� wdzi(c)czny, �e kto� o niego
dba. Zapyta�:
- Masz rodzin(c) w Kadyksie?
- Tylko brata, se~nor. Jest
pod dobr� opiek�.
- Nie mam s�u��cego na t(c)
podr�.
- Naprawd(c), se~nor?
- Czy da�by� si(c) nam�wi� na
to, �eby pop�ynѹ jako m�j
s�u��cy do Buenos Aires?
- Nie, se~nor.
- Dlaczego?
- Nie mam pieni(c)dzy na powr�t.
- Op�ac(c) tw�j powr�t.
- Rozumiem, ale ile to
wyniesie, prosz(c) mi wybaczy�?
- M�g�bym da� ci dwumiesi(c)czn�
zap�at(c).
- To brzmi bardzo kusz�co,
se~nor.
- Cztery dineros plus dwa
dineros jako dwumiesi(c)czna
zap�ata.
- Ale kapitan mo�e nie znale��
miejsca dla s�u��cego, se~nor.
- Sam powiem mu o tym w
imieniu dziadka.
Nast(c)pnego dnia wyp�yn(c)li z
Kadyksu. Ostatnie, co zobaczy�
Mendoza, to widok pi(c)knej wie�y
przytu�ku w San Fernando oraz
Cesare wios�uj�cego w �odzi jego
zmar�ego ojca.
Powolne ko�ysanie statku
sprawi�o, �e Mendoza dosta�
choroby morskiej, ale wykonywa�
pos�usznie rozkazy kapitana,
oficer�w, bosmana, podoficer�w,
zwyk�ych majtk�w, a tak�e
swojego m�odego pana i nigdy si(c)
nie skar�y�. Uwa�nie przygl�da�
si(c) nawigatorowi, podѾaj�c
spojrzeniem za wzrokiem tamtego,
patrzy� na �opocz�ce skraje
�agli albo na b��dz�ce pr�dy
oceaniczne. Tylko milcz�cy i
zamkni(c)ty w sobie nawigator
wiedzia�, gdzie si(c) znajduj�.
Tydzie� po tygodniu Mendoza
czeka�, a� marynarze zjedz�
swoje porcje, zanim sam dostawa�
kawa�ek solonej wieprzowiny i
gar�� suchar�w. Sypia� w�r�d
cuchn�cych �a�cuch�w
kotwicznych.
W miar(c) up�ywu dni marynarze
mieli coraz bardziej wyn(c)dznia�e
twarze.
Na Wyspach Kanaryjskich na
pok�adzie pojawi� si(c) ch�opiec
okr(c)towy imieniem Salvador. Mia�
oko�o pi(c)tnastu lat i niechlujny
wygl�d. Rozejrza� si(c) doko�a i
doszed� do wniosku, �e pod nim
jest tylko Mendoza, tak wi(c)c
kiedy mia� do wykonania jakь
plugaw� robot(c), wo�a� Mendoz(c) i
kaza� mu si(c) do niej zabiera�.
Kiedy wp�yn(c)li w tropiki,
kapitan pozwoli� obu ch�opcom
spa� na pok�adzie dziobowym.
Pewnej upalnej nocy Mendoza
otworzy� oczy i zobaczy� powoli
obracaj�ce si(c) gwiazdy, a o
stop(c) od swojej twarzy -
zdumion� twarz Salvadora.
Salvador u�miechnш si(c)
niem�drze i cofnш r(c)k(c), kt�r�
trzyma� na pasie Mendozy w
miejscu, gdzie ten ukry� swoje
pieni�dze.
Mendoza zacisnш r(c)k(c) wok�
karku Salvadora i przewinш si(c)
na swojego przeciwnika. Marynarz
z nocnej wachty przybieg�, �eby
popatrze�, bo walka mi(c)dzy dwoma
ch�opcami to zawsze lepsze ni�
nic. TArzali si(c) po pok�adzie.
Salvador wrzeszcza� i klш,
natomiast Mendoza walczy� ze
�ci�ni(c)tymi z(c)bami. Jego twarz
znalaz�a si(c) w pobli�u gard�a
przeciwnika, kt�ry na chwil(c)
znieruchomia�, a potem zawy�.
Mendoza, schwytany w krzepkie
ramiona marynarza, miota� si(c)
ile si�.
- Jezus Maryja! - warknш
marynarz i odrzuci� go od
siebie. Mendoza odzyska� swobod(c)
ruch�w i natychmiast runш znowu
na Salvadora. Marynarze chwycili
ch�opaka i wylali na niego par(c)
wiader s�onej wody. Dopiero
kiedy prawie si(c) utopi�,
zrezygnowa�.
Marynarze roze�mieli si(c)
niepewnie.
- Matko Boska, kto by
pomy�la�, �e ma w sobie takiego
diab�a!
Po tym incydencie Salvador
omija� Mendoz(c) z daleka. Mendoza
mia� wreszcie �wi(c)ty spok�j. Ale
tak�e nikt nie odnosi� si(c) do
niego po przyjacielsku.
Nawigator oznajmi�, �e
Montevideo jest ju� przed nimi i
ca�a za�oga by�a na masztach,
kiedy Mendoza zobaczy� w ko�cu
blade szczyty g�rskie
wynurzaj�ce si(c) z szarego morza.
Przed nimi by�o Buenos Aires.
Pop�yn(c)li wzd�u� nabrze�a, a
potem rzucili na brzeg szeroki
trap.
M�ody panicz zap�aci�
Mendozie, obdarzy� go skinieniem
g�owy i u�miechem i uda� si(c) na
brzeg, gdzie zniknш wraz ze
swoimi dwoma kuframi w
towarzystwie stryja ojca i
�adnej kuzyneczki. Ca�a tr�jka
wsiad�a do powozu i tyle ich
Mendoza widzia�.
Obr�ciwszy si(c) z powrotem w
stron(c) morza zobaczy�, jak w
oddali przesuwaj� si(c) powoli
jakie� dziwne okr(c)ty zdѾaj�ce w
stron(c) przeciwleg�ego brzegu
zatoki. Wypatrzy� tam port i
cztery czy pi(c)� statk�w
stoj�cych na kotwicy.
- Co to jest? - zapyta�
marynarza.
- Colonia del Sacramento.
- A te okr(c)ty?
- Do transportu niewolnik�w.
Pod koniec dnia, kiedy
oficerowie i za�oga otrzymali
wyp�at(c) i pozwolono im wej�� na
l�d, tak�e Mendoza zszed�
wreszcie po trapie i ruszy� do
miasta.
B��dz�c bez celu trafi� na
publiczny plac, kt�ry zapewnia�
cie� dzi(c)ki zwieszaj�cym si(c)
ga�(c)ziom drzew, i zobaczy�
stragan, w kt�rym sprzedawano
placki nadziewane wieprzowin�.
Kupi� kilka i jad� je siedz�c
ko�o fontanny.
Wielkie wra�enie wywar�y na
nim ulice i nowoczesne domy,
budowle publiczne ozdobione
delikatnymi ornamentami i
okaza�e ko�cio�y. Te ostatnie
mia�y w sobie co� swojskiego.
Ale by�y tu tak�e dziwne,
wrzaskliwe i jaskrawo upierzone
ptaki i s�o�ce grza�o zbyt
mocno, a delikatny bia�y py�
wzbija� si(c) z dr�g okrywaj�c
wszystko swoim ca�unem.
Poddani kr�lestwa Hiszpanii
robili wra�enie p� �ywych.
Siedz�c na skwerze w
rozlu�nionych kaftanach i
rozpi(c)tych klamrach przy
spodniach, ziewali i zaczynali
jakie� gesty, kt�rych nie mieli
jednak si�y doko�czy�.
By�a tam tak�e grupa tubylc�w
- brunatnooliwkowych,
muskularnych i ubranych w
�achmany - drzemi�cych w cieniu
ko�cio�a. Przygl�da� si(c) im
uwa�nie, ale odwzajemniali mu
si(c) spojrzeniami ca�kowicie
pozbawionymi wyrazu.
Wsta� i podszed� do grupki
Hiszpan�w.
- Dzie� dobry, se~nores. Czy
potrzebujecie ch�opca do pracy?
- Nie.
- Mo�e wi(c)c znacie, se~nores,
kogo�, kto potrzebuje?
- Nie. - Obrzucili go
przelotnymi spojrzeniami od g�ry
do do�u, a nast(c)pnie odwr�cili
si(c) ty�em.
W�r�d roz�wierkanych ga�(c)zi
drzew zaczш t(c)�e� mrok. W
pobli�u kto� gra� na gitarze.
Mendoza usiad� ko�o fontanny.
Przechodzi� tamt(c)dy oficer ze
statku w towarzystwie m(c)�czyzny
ko�o czterdziestki, o twarzy
pokrytej bliznami. Ujrzawszy
siedz�cego Mendoz(c), powiedzia�:
- Tutaj masz tego ch�opaka,
je�li wystarczy ci ch�opak.
- Tak, wystarczy.
Oficer skinш na Mendoz(c).
- To m�j przyjaciel, Palacio.
- Dobry wiecz�r, se~nor
Palacio.
- Ile masz lat?
- Czterna�cie.
- Poradzisz sobie z �odzi�?
- Radzi sobie z �odzi� -
oznajmi� oficer.
- Potrzebny mi kto�, kto
pop�ynшby bark� do Asunci~on.
- Asunci~on - odpar� Mendoza.
- Rozumiem.
- To dwie�cie mil w g�r(c)
rzeki. Proponuj(c) p� dinero.
- Ca�y dinero, se~nor - odpar�
Mendoza. M(c)�czyzna roze�mia�
si(c).
- Niech b(c)dzie ca�y dinero!
BArka nazywa si(c) "Flores".
Biegnij teraz do portu i powiedz
kapitanowi, �e to ja ci(c)
przys�a�em.
Kapitan okaza� si(c) srogim
starym m(c)�czyzn�, kt�ry raczy�
ledwie burknѹ, kiedy Mendoza
si(c) przedstawi�. W ci�gu ca�ej
wyprawy nie wypowiedzia� ani
jednego zb(c)dnego s�owa. Barka
mia�a dziewi(c)�dziesi�t st�p
d�ugo�ci, du�y �agiel rozprzowy,
po cztery wios�a z ka�dej strony
i wy�adowana by�a towarami
�elaznymi z Madrytu. Czternastu
tubylc�w podnosi�o �agiel i
opuszcza�o go, kiedy wiatr
zmienia� kierunek.
Kiedy wyp�yn(c)li, Mendoza zajш
miejsce przy sterze. Kapitan
przygl�da� mu si(c) przez jaki�
czas, a potem, zadowolony, �e
nowy daje sobie rad(c) ze
sterowaniem, usiad� i wpatrywa�
si(c) nie widz�cym spojrzeniem w
meandry wody. Mendoza nigdy nie
widzia� tak szerokiego koryta.
Oba brzegi porasta�a spl�tana
puszcza. Wskaza� na mulist�
rzek(c).
- Du�a.
- Tak.
Skinш w stron(c) b�otnistej
wody przep�ywaj�cej obok �odzi.
- S�aby pr�d.
- Tak.
Spojrza� na z�o�on� z tubylc�w
za�og(c). Byli pogrѾeni jakby w
letargu.
- Co to za ludzie?
- Guarani.
- Guarani?
�adnej odpowiedzi. W ojczystej
Hiszpanii nikt nie dba� o to,
czy kapitan jeszcze �yje. Tutaj
czeka� na koniec swoich dni.
Z g��wnego pok�adu dosz�o ich
par(c) s��w.
- Co to za j(c)zyk?
- Guarani.
- Czy pochodz� z tych stron?
Kapitan wskaza� na ogromn�,
niem� puszcz(c), kt�ra bra�a w
swoje w�adanie rzek(c).
- St�d?
- Stamt�d. - Wskaza� gdzie�
daleko w g�r(c) rzeki.
Mendoza przyjrza� si(c) im.
- S� g�upi.
- Tak.
Co wiecz�r przybijali do
brzegu w jakim� miejscu, gdzie
puszcza by�a wyr�bana na
przestrzeni mniej wi(c)cej mili, i
ich oczom ukazywa�a si(c) wioska
ska�a daj�ca si(c) z trzech lub
czterech chat i ko�cio�a, w
otoczeniu wielkich farm, dwor�w
i p�l, na kt�rych pas�o si(c)
byd�o, ros�a kukurydza albo
za�o�ono sady. Guarani rozpalali
ognisko i przyrz�dzali im papk(c)
kukurydzian� i owoce, kt�re to
potrawy popijali tanim czerwonym
winem.
Mendoza w czasie wyprawy
widzia� trzy takie ma�e
miasteczka, a potem ogromna
puszcza zamyka�a si(c) za nimi,
wdzieraj�c si(c) ukradkiem w wod(c).
Wystarczy�o jedno mocne
poci�gni(c)cie wios�ami, by
znale�li si(c) przy drzewach.
Za�oga Guarani wpatrywa�a si(c) w
puszcz(c) i p�g�osem wymienia�a
mi(c)dzy sob� gard�owe d�wi(c)ki.
Indianie spostrzegli, �e
Mendoza przygl�da si(c) im, i
znowu ich twarze straci�y
wszelki wyraz.
Po pi(c)ciu tygodniach wyra�ny
wzrost liczby �odzi rybackich i
farm zapowiada�, �e zbli�aj� si(c)
do Asunci~on. Wreszcie, po
op�yni(c)ciu przyl�dka, stolica
regionu la Plata ukaza�a si(c) ich
oczom.
Utorowali sobie szlak w�r�d
t�umu �odzi a� do nabrze�a;
kapitan przycumowa� bark(c) i
zniknш na brzegu. Mendoza
przygl�da� si(c) guarani, a oni
patrzyli apatycznie na niego,
tak wi(c)c usiad� z nimi i czeka�.
Kapitan pojawi� si(c) znowu,
rozkaza� Guarani zabra� si(c) do
sprz�tania �odzi i znowu
zniknш. Po d�u�szym czasie
ukaza� si(c) Palacio, kt�ry
przyby� do Asunci~on drog�
l�dow�.
- Dlaczego tu tkwisz? Dotar�e�
przecie� na miejsce, tak czy
nie? - spyta�.
- Si, se~nor, ale m�j dinero.
- Co za dinero?
- Dinero, kt�rego� mi obieca�,
panie.
- Nigdy nie obiecywa�em ci
�adnego dinero.
- Da�e� mi swoje s�owo,
se~nor.
- Czy masz to na pi�mie?
- Na pi�mie? Nie.
Palacio pogrozi� mu palcem,
potrz�snш g�ow� i oznajmi�:
- Tyle. Widzisz? - I ruszy� z
powrotem do miasta, ale Mendoza
nie rezygnowa� i poszed� za nim.
- Se~nor, nie zap�aci�e� mi za
moj� prac(c). - Szed� za nim przez
plac katedralny, potem przez
dwie albo trzy eleganckie ulice
i w d� ciemnej alei, w kierunku
starej cz(c)�ci miasta.
- Se~nor, nie zap�aci�e� mi za
moj� prac(c). Przepraszam,
se~nor...
Palacio odwr�ci� si(c) i
rozejrza� w g�r(c) i w d� alei.
Potem wci�gnш Mendoz(c) na jaki�
dziedziniec i zaczш bi�
bezlito�nie rogow� r(c)koje�ci�
bicza a� ch�opak prawie straci�
przytomno��.
- Tyle. A masz! - wykrzykiwa�,
zadyszany. - A masz! No i co? A
masz! A masz! A masz! - Poszed�
sobie.
Mendoza powl�k� si(c) do
fontanny i obmy� skaleczenia.
Potem zaczш przeszukiwa� ulice.
Wieczorem znalaz� Palacia przy
kolacji w jad�odajni, siedz�cego
pod wysokim oknem. Wszed� do
�rodka i zawo�a�:
- Se~nor, nie zap�aci�e� mi za
moj� prac(c). Przepraszam, se~nor,
jeden dinero.
W jad�odajni zapad�o milczenie
i wtedy krzyknш znowu:
- Se~nor, nie zap�aci�e� mi za
moj� prac(c). Jeden dinero,
se~nor, jeden dinero.
Us�ysza� odg�os odsuwanych
krzese� i g�osy rozbrzmiewaj�ce
w�r�d wybuch�w �miechu.
Mendoza ukry� si(c) szybko po
drugiej stronie ulicy. Patrzy�,
jak Palacio szuka go wzrokiem.
Potem Palacio zrezygnowa� i
wr�ci� do �rodka. Przywita� go
�miech i tupanie. Potem
stopniowo wr�cono do rozm�w.
Mendoza raz jeszcze podszed� do
okna i powiedzia�:
- Wr�c(c) po m�j dinero, se~nor.
- I uciek� ile si� w nogach.
Nast(c)pnego ranka Mendoz(c),
kt�ry sp(c)dzi� noc na placu,
zbudzi�a krz�tanina i �wiergot
ptak�w oraz Indianie, kt�rzy
przychodzili z konwiami na wod(c),
by przygotowa� si(c) do
rozpoczynaj�cego si(c) dnia. Nie
powiedzieli ani s�owa, kiedy
zobaczyli go �pi�cego. Nieco
p�niej jednak pojawi� si(c)
Hiszpan, w�a�ciciel piekarni, i
zaczш si(c) mu przygl�da�, tak
wi(c)c poszed� w stron(c) portu.
Robotnicy dokowi gramolili si(c)
sennie na burt(c) statku
handlowego le��cego bokiem na
pochylni. Kto� piek� tortille i
ryby. Mendoza kupi� sobie troch(c)
strawy i zjad� z apetytem.
Wtem zauwa�y� egzotyczn� grup(c)
m(c)�czyzn odzianych w nader
urozmaicony zestaw garderoby, w
�achmany i dziwacznie pikowane
spodnie. Jeden chlubi� si(c)
groteskowymi ozdobami kobiecymi,
brudnymi mankietami i powalanym
ziemi� haftowanym p�aszczem;
wygl�da� jakby przybywa� prosto
z jakiego� podupad�ego dworu.
Znalaz�o si(c) w�r�d nich miejsce
nawet dla dw�ch Murzyn�w. Byli
uzbrojeni w szpady, pistolety i
muszkiety.
Mendoza zapyta� sprzedawc(c)
tortilli:
- Co to za ludzie?
Jeden z robotnik�w dokowych,
kt�ry jad� bez po�piechu
tortill(c), podni�s� wzrok.
- Najemnicy - wyja�ni�. -
Lepiej trzyma� si(c) od nich z
daleka. Drwi� sobie z prawa.
Mendoza poprawi� str�j i
ruszy� na obch�d Asunci~on
stukaj�c do tylnych drzwi dom�w
i rozpytuj�c o prac(c). Na
w�a�cicielach dom�w i zarz�dcach
wywiera� korzystne wra�enie. W
jednym miejscu zaproponowano mu
prac(c) lokaja, w innym pomocnika
ogrodnika, ale kiedy pyta� o
p�ac(c), dowiadywa� si(c), �e wynosi
zaledwie jeden dinero
miesi(c)cznie. Przy pomocy patyka
oblicza�, ile w ten spos�b
zarobi w ci�gu roku, i okazywa�o
si(c), �e to za ma�o, by op�aci�
sierociniec Philippa. Marszczy�
brwi w zamy�leniu i w rezultacie
sp(c)dzi� kolejn� noc na placu,
nas�uchuj�c odleg�ego szczekania
ps�w i kumkania �ab dochodz�cego
od rzeki.
Nast(c)pnego ranka obudzi� go
jaki� g�os. Podni�s� wzrok i
zobaczy� m(c)�czyzn(c), kt�ry
wygl�da�, jakby zjawi� si(c) tu
prosto z dworu kr�lewskiego w
starym Madrycie.
- Szukasz miejsca?
- Tak, se~nor. - Mendoza wsta�
bez po�piechu.
- M�g�by� wi(c)c pracowa� dla
mnie.
- Tak, se~nor.
- Chod�.
Mendoza poszed� za nim.
- Ile dostan(c), se~nor?
- Dwa dineros.
- Za ile czasu, se~nor?
- Za cztery miesi�ce. Kto to
wie?
- A je�li chodzi o prac(c),
kt�ra potrwa ca�y rok?
- Se~nor, cztery dineros za
cztery miesi�ce pracy. A potem,
se~nor, tyle samo za ca�y czas,
kiedy b(c)d(c) dla ciebie pracowa�.
- Dios, nie�atwo si(c) z tob�
targowa�.
- Tak, se~nor. I po�ow(c) teraz,
a po�ow(c), kiedy sko�cz(c).
M(c)�czyzna zatrzyma� si(c) i jego
w�skie oczy zab�ys�y, jakby
nagle ogarn(c)�a go chciwo��.
- Nie - oznajmi�.
- Se~nor, mo�e w takim razie
podpiszesz umow(c)?
- Co? - i m(c)�czyzna wybuchnш
�miechem. - A w�a�ciwie,
dlaczego by nie?
- Jak mam si(c) do ciebie
zwraca�, se~nor?
- Victorio Paramin Tiniare
Lopez Lusavida y Jermano -
odpar� dumnie. - A teraz chod�.
Mendoza wziш rzeczy
m(c)�czyzny, muszkiet, pistolety,
torb(c) podr�n�, i sw�j ma�y
tobo�ek i poszed� za nim do
spokojnego sk�adu, gdzie ko�o
pi(c)tnastu najemnych �o�nierzy, w
tym kilku Murzyn�w, ju� czeka�o.
Ich g�osy wzbija�y si(c) a� do
wysokiego dachu, pod kt�rym
przelatywa�y ptaki.
- Dzie� dobry, kochasiu -
powiedzia� jeden z Murzyn�w.
- Witaj, Gaspachio.
- Kto to? - zapyta� Gaspachio.
- M�j ch�opiec.
Z grupy rozleg� si(c) �miech.
- Victorio wziш sobie
ch�opca.
Przyszed� przyw�dca, Tiberio -
m(c)�czyzna w �rednim wieku,
odrobin(c) oty�y, z twarz�
napuchni(c)t� od jakiej� choroby
powoduj�cej owrzodzenie.
- Czy to wszyscy ludzie,
jakich uda�o si(c) znale��?
- Sk�d niby mam wziѹ wi(c)cej?
- Ty nie zdo�asz znik�d. Co to
za ch�opak?
- Se~nor - odpowiedzia�
Mendoza - Mendoza Jorge.
- Zwracaj si(c) do mnie prosz(c)
pana.
- Prosz(c) pana.
- Ruszamy po niewolnik�w.
- Tak, prosz(c) pana.
- To sprzeczne z prawem.
Mendoza by� w stanie my�le�
wy��cznie o pi(c)tnastu dineros
rocznie, wi(c)c odpowiedzia�
tylko:
- Tak, prosz(c) pana.
Tiberio wzruszy� ramionami.
- No to chod�.
Mendoza poprosi� jednego z
m(c)�czyzn o o��wek i kawa�ek
papieru. Victorio sporz�dzi�
dokument, kt�ry Gaspachio
odczyta� na g�os. Wygl�da�o na
to, �e jest zgodny z tym, co
Victorio obieca�, wi(c)c Mendoza
zawinш go w szmat(c), w kt�rej
trzyma� swoje dineros z podr�y
i d�wigaj�c torby i bro� swojego
nowego pana, poszed� wraz z
reszt� nad rzek(c). Zauwa�y�, �e
prawie wszyscy mieszka�cy miasta
wyra�nie odsuwali si(c) od nich i
odwracali ty�em.
Wsiedli do dziesi(c)ciu
czterdziestostopowych cz�en, z
kt�rych ka�de mia�o za�og(c)
sk�adaj�c� si(c) z dw�ch Guarani,
i w zupe�nej ciszy odbili od
brzegu. Spogl�daj�c do ty�u
zobaczy�, �e nikt z ca�ego
miasta nie odwr�ci� si(c) w ich
stron(c), by zobaczy�, jak
odp�ywaj�.
- Dlaczego tak si(c) do nas
odnosz�? - zapyta� Murzyna, z
kt�rym znalaz� si(c) w tej samej
��dce. - Dlaczego nie �ycz� nam
pomy�lnych wiatr�w?
- �ycz�, �ycz�, ale nie chc�,
�eby kto� to us�ysza�.
- Nie rozumiem.
- Jeszcze zrozumiesz. Nazywam
si(c) Gaspachio.
- Ja nazywam si(c) Mendoza.
- Wiem.
I tak w�r�d niespiesznego
szmeru wiose� wyruszyli z
Asunci~on na d�ug� wypraw(c) w
g�r(c) rzeki.
Czarny handlarz niewolnikami
snu� im opowie�� o �yciu, jakie
zostawi� za sob�. Mendoza
s�ysza� ju� niejedn� tak�
histori(c), ale �adna nie by�a tak
mro��ca krew w �y�ach jak ta i
�adna nie by�a opowiedziana
takim pogodnym tonem. A jednak
ludzie �miali si(c)!
Victorio od�piewa� pie�� o
smutnych drzewach, cierpi�cej
dziewczynie i m(c)�czy�nie ze
z�amanym sercem. Kiedy sko�czy�,
zgotowano mu owacj(c):
"Formidable!" i "Elegante!".
Gaspachio powiedzia�:
- Niestety. Wr�ci na madrycki
bruk, jak tylko zbierze dosy�
pieni(c)dzy. Ale ja? Co ja mog(c)
zrobi�?
- Ty mo�esz wr�ci� mi(c)dzy nogi
ma�ej Magdaleny - powiedzia�
kt�ry� z m(c)�czyzn.
- Ona nie �yje.
- Hej, Magdalena nie �yje! Jak
to si(c) sta�o?
- Nie zapobieg�em temu.
- Mo�esz wi(c)c klepa� po
ty�eczku jej synalka.
- Robi�em to. Ma mi�y
ty�eczek, ale nie tak jak
ty�eczek Magdaleny - oznajmi�
Murzyn. - Mam tylko jej syna i
tych Guarani, �eby ukoi� moje
cierpienie.
- Gaspachio, Guarani to s�u�ba
czy niewolnicy?
- Lepiej zapytaj Tiberia.
- Nie s� niewolnikami, ale
szczeg�lnego rodzaju s�u�b� -
odpar� Tiberio.
Dalej w g�r(c) rzeki, gdzie las
by� rzadszy, przep�yn(c)li obok
zacumowanej �odzi rybackiej.
Siedzia� w niej ksi�dz jezuita z
trzema Guarani, a kiedy zbli�yli
si(c), Tiberio zawo�a�: "Dobry
wiecz�r, prosz(c) ojca". Wygl�da�o
na to, �e ani ksi�dz, ani
Guarani nic nie us�yszeli.
Zachowywali si(c) tak, jakby obok
nich nie przep�ywa�y �adne
�odzie. Kiedy Mendoza obejrza�
si(c) do ty�u, zobaczy�, �e nadal
siedz� zastygli w nieruchomych
�odziach.
Potem dop�yn(c)li do misji.
Mendozie jej ogrom zapar� dech w
piersi. By�o tam d�ugie molo, na
kt�rym bawi�y si(c) dzieci
Guarani, dwie du�e barki i ca�a
chmara cz�en. Kiedy
przep�ywali, dzieci przesta�y
si(c) bawi� i przygl�da�y si(c) im.
Po�rodku obszernego placu misji
wznosi� si(c) wielki krzy�, a po
obu stronach wida� by�o rz(c)dy
dom�w dla Guarani. Nad wszystkim
dominowa� zdumiewaj�cy ko�ci�
znacznie wi(c)kszy ni� wszystkie,
ko�cio�y w Asunci~on. Zwie�czony
by� dziwaczn� rze�b�
przedstawiaj�c� p�anio�a
p�or�a, kt�ry jakby grozi�, a
jednocze�nie okazywa�
sprawiedliwo��. Po jednej jego
stronie znajdowa� si(c) obszerny
magazyn i warsztaty, a po
drugiej dom jezuit�w,
dwupi(c)trowy, zbudowany z
kamienia.
Jaki� jezuita wyszed� nad
rzek(c) i odgoni� dzieci z brzegu.
Ogromne pola wypar�y puszcz(c)
daleko od tego miejsca i wida�
by�o setki Guarani zaj(c)tych
upraw�. Przygl�dali si(c)
najemnikom p�yn�cym g��wnym
nurtem rzeki, a potem wracali do
swojej pracy.
Kiedy puszcza znowu zesz�a nad
rzek(c), Gaspachio powiedzia�:
- Czy widzia�e� kiedy� co�
takiego?
- Nie - odpar� Mendoza. -
Musz� to by� bardzo �wi(c)ci
ludzie.
- Bardzo. U nich wszyscy s�
wolni. Nawet Guarani.
- Nawet Guarani?
- Tak. S� w�a�cicielami ziemi
i ca�ej misji. Ale wol�, �eby
rz�dzili nimi jezuici.
- Tiberio powiedzia�, �e
b(c)dziemy �apa� niewolnik�w.
- To przej(c)zyczenie. Na
terytorium portugalskim s�
niewolnicy, ale tutaj mamy po
prostu szczeg�lnego rodzaju
s�u��cych zwanych encomiendaros.
- Rozumiem.
- Naprawd(c)? W takim razie
wyja�nij mi to. Na przyk�ad
encomiendaros nie otrzymuj�
�adnej zap�aty.
- S� wi(c)c niewolnikami.
- Nie, jak ju� ci
powiedzia�em, s� encomiendaros.
To zupe�nie co� innego i trzeba
o tym pami(c)ta�. A jednak nie
p�aci si(c) im. Teraz w�a�nie
wyruszyli�my, �eby paru z�apa�.
- Dok�d?
- Na portugalsk� stron(c) g�r,
gdzie s� niewolnikami. Ale kiedy
przeprowadzimy ich przez g�ry
tutaj, stan� si(c) encomiendaros.
- Gdzie jest granica?
- Kt� to wie? Kto wie, z
kt�rej strony granicy wzi(c)li
si(c) schwytani Indianie?
Tego wieczoru Mendoza
powiedzia� cicho:
- Gaspachio?
- Tak?
- Kto zap�aci nam za Guarani,
kt�rych sprowadzimy?
Zapad�o d�ugie milczenie, a
nast(c)pnie Gaspachio oznajmi�:
- Namiestnik.
- Namiestnik?
- Jest przyw�dc� plantator�w.
Cicho sza. Chc(c) wreszcie zasnѹ.
Wczesnym rankiem Gaspachio
odci�gnш Mendoz(c) na bok.
- Widz(c), �e nie masz no�a.
- Nie mam - przyzna� Mendoza.
- Przyda ci si(c) taki jak ten.
Gaspachio wydoby� zakrzywiony
sztylet ze sk�rzanej pochwy.
Mendoza pochyli� si(c) nad nim.
- Mo�e nast(c)pnym razem.
- Nie, teraz. Cztery reale.
- Pochwa jest uszkodzona.
- Wiem.
- Trzy reale.
- Niech b(c)dzie trzy.
Gaspachio sprzeda� mu tak�e za
jednego reala pas, na kt�rym
mo�na zawiesi� sztylet na
piersi. Mendoza poczu� si(c) jak
m(c)�czyzna.
Dop�yn(c)li do przew(c)�enia, w
miejscu, gdzie rzek(c)
przegradza�y ogromne kanciaste
g�azy, a z g�ry zwiesza�y si(c)
ga�(c)zie drzew. Wyszli na brzeg,
zostawiaj�c dw�ch najemnik�w i
sze�ciu Guarani, �eby pilnowali
cz�en, a sami zacz(c)li si(c)
wspina�.
- Jak daleko jeszcze do
terytorium portugalskiego,
prosz(c) pana?
- To tam - Tiberio wskaza� na
odleg�e wzg�rza otulone mg��.
- Ty, ch�opcze - rzek�
Victorio, b(c)dziesz ni�s� to. -
Wskaza� bary�k(c) z winem. -
Pilnuj jej jak �renicy oka. To
bardzo szczeg�lne wino.
Pod koniec dnia wspinaczki
bary�ka ciѾy�a, jakby by�a z
o�owiu. Ale Mendoza d�wiga�
tak�e sw�j sztylet.
2
W(c)dr�wka przez g�ry zaj(c)�a im
ca�y miesi�c. Guarani nie�li
muszkiety, garnki i koce. Pod
koniec ka�dego dnia, kiedy
wszyscy u�o�yli si(c) ju� do snu,
Victorio wzywa� Mendoz(c) i ��da�
kubka wina albo mate. By� to
pobudzaj�cy wywar, co� w rodzaju
herbaty albo kawy sporz�dzonej z
wysuszonej yerba mate. Mendoza
musia� rozpali� ognisko,
wymiesza� nap�j w kubku i
zanie�� mu. Co rano znajdowa�
nietkni(c)ty kubek przy legowisku
Victoria. Twarz mu si(c) �ci�ga�a,
kiedy przypomina� sobie, jak
sporz�dza� nap�j poprzedniego
wieczoru. Potem zwija� ciasno
ca�e pos�anie i zanosi� je
Indianom. Bra� bary�k(c) z winem i
by� got�w do dalszej w(c)dr�wki
przez wzg�rza.
- Czy polubi�e� Victoria? -
zapyta� Gaspachio.
Mendoza milcza�.
- Hej, ty, do ciebie m�wi(c).
- Nie s�ysza�em - odpar�
Mendoza.
- Jeste� m(c)�czyzn� ostro�nym.
Po raz pierwszy nazwano go
m(c)�czyzn�. Wype�ni�a go
szczeg�lna mieszanina l(c)ku i
rado�ci. Mia� pi(c)tna�cie lat.
Nast(c)pnego dnia natkn(c)li si(c)
na zdeptany kawa�ek ziemi z
mn�stwem odcisk�w bosych
ludzkich st�p. M(c)�czy�ni usiedli
i za�o�yli wysokie buty,
sk�rzane opo�cze si(c)gaj�ce
ziemi, wypchane bawe�n� puklerze
i kapelusze z szerokim rondem.
- To dla ochrony przed
strza�ami - wyja�ni� Gaspachio.
Victorio pozosta� na stra�y
obozu. By� podniecony i poleci�
Guarani przyst�pi� do budowy
kolistego, wysokiego ogrodzenia
z ciernistych krzak�w, w kt�rym
zamknie si(c) z�apanych Indian.
W ci�gu pierwszych czterech
dni nie zdarzy�o si(c) nic, ale
wieczorem pi�tego Tiberio i jego
oddzia� wr�cili z czternastoma
Guarani - dwunastoma m(c)�czyznami
i dwiema kobietami. Wepchni(c)to
ich za ogrodzenie. KrѾyli po
swoim wi(c)zieniu, zbijali si(c) w
grupk(c) i szeptali do siebie
kilka s��w, a nast(c)pnie
rozdzielali si(c) znowu i siadali
w milczeniu. Jeden ze s�u��cych
Guarani da� im garnek kukurydzy,
ale unika� jak m�g� ich wzroku.
Zadowoleni z wynik�w �ow�w
m(c)�czy�ni upili si(c), a kiedy
zrobi�o si(c) ciemno, dw�ch z nich
wyci�gn(c)�o �adniejsz� z dw�ch
kobiet z ogrodzenia. Tiberio
zgwa�ci� j� w�r�d przekle�stw i
z�orzecze�, krzycz�c� na ca�e
gard�o, przy akompaniamencie
sycz�cych poj(c)kiwa� i �miechu
tych, kt�rzy czekali na swoj�
kolejk(c). Mendoza poszed� sobie i
ukry� si(c) w poszyciu. Kiedy go
wo�ali nie odpowiedzia�. Nocne
niebo zacz(c)�o zabarwia� si(c) i
czerwienie�, kiedy kobieta
do��czy�a do pozosta�ych
niewolnik�w. Ukry�a si(c) w k�cie
ogrodzenia. Dwaj Hiszpanie
stan(c)li na stra�y i na ma�y ob�z
sp�ynш spok�j. Mendoza wyszed�
z d�ungli.
- Hej, to by�o dobre -
powiedzia� jeden ze stra�nik�w i
ziewnш.
Tiberio i jego ludzie
wychodzili jeszcze trzy razy na
wyprawy do buszu, wracaj�c
najpierw z dziewi(c)cioma
niewolnikami, potem pi(c)cioma, a
wreszcie bez �adnego. Kiedy
wr�cili po raz ostatni, najemnik
zwany Mandu mia� rami(c) przebite
d�ug�, ostr� strza��; oba jej
ko�ce od�ama�y si(c).
Mendoza zapyta� Gaspachia
ochryp�ym g�osem:
- Czy on umrze?
- Zapewne.
- Czy du�o ginie w ten spos�b?
- Oczywi�cie.
- Czy to ich boli?
Wtedy rozgniewany Gaspachio
zawo�a�:
- Hej, Mandu, boli ci(c)?
- Pewnie, boli jak wszyscy
diabli.
- Sam wi(c)c widzisz, �e boli. -
I zamilk�.
Tym razem Tiberio pos�a�
Victoria i sze�ciu innych ludzi,
�eby kupili niewolnik�w w
portugalskim mie�cie Cuzerio de
Oeste, odleg�ym o dziesi(c)� dni
drogi. Cieszyli si(c) jak
uczniowie na wycieczce.
Cuzerio de Oeste by�o ma��
mie�cin� w fa�dzie terenu mi(c)dzy
g�rami, ukryt� w�r�d drzew.
M(c)�czy�ni zamieszkali w
zaje�dzie, ale Mendozie kazano
spa� z ko�mi. Nast(c)pnego dnia
Victorio kupi� parasol i wr(c)czy�
mu, by nosi� go nad nim, gdy�
dzi(c)ki temu Portugalczycy b(c)d�
s�dzi�, �e maj� do czynienia z
hidalgiem.
Obejrza� niewolnik�w, a
nast(c)pnie przyst�pi� do targu.
Targ o dwudziestu pi(c)ciu,
kt�rych sobie upatrzy�, trwa�
ca�y dzie� - chodzi�o o
siedemnastu m(c)�czyzn i osiem
kobiet, wszystkich bardzo
m�odych. Kiedy wreszcie by�o po
wszystkim, za��da� g�o�no
butelki wina, wypi� toast na
cze�� swoich partner�w i
podpisa� si(c) pe�nym
arystokratycznym nazwiskiem:
Victorio Paramin Timiare Lopez
Lusavida y Jermano.
- �adny mi pan Lopez - odezwa�
si(c) jeden z m(c)�czyzn.
Victorio od�o�y� pi�ro i
spojrza� na niego. Zapad�a cisza
jak makiem zasia�.
- Jeste� tylko pod�� �wini�,
Alendrasie.
- Ja pod�� �wini�?
- Tak.
Alendras rozejrza� si(c) po
wszystkich, ale nikt nie chcia�
spojrze� mu w oczy.
- Doskonale - oznajmi�.
- Obrzydliw� �wini�.
- Bez w�tpienia.
- Nie, nie, sam musisz to
powiedzie�.
- Skoro ty sam tak twierdzisz.
- Chc(c) us�ysze�, jak ty to
m�wisz.
- Jestem �wini�.
- Pod�� �wini�.
- Pod�� �wini�.
- Teraz mo�esz odej��. Uwa�aj,
�ebym nie przy�apa� ci(c)
wieczorem.
Alendras odszed� i Victorio
dalej pisa� swoje nazwisko.
Milczenie przerwa�a pe�na
zak�opotania rozmowa mi(c)dzy
Portugalczykami.
Kiedy byli ju� sami, Mendoza
zapyta� Gaspachia:
- Co to jest pod�a �winia?
- Nie wiem, ale Alendras
odszed�.
- By� to po prostu �art.
- Tak, ale przyj(c)ty z espiritu
molo.
- Czy powinien by� podjѹ
walk(c)?
- Oczywi�cie.
- Victorio by zwyci(c)�y�.
- Z pewno�ci�. Dobrze wie, z
kim mo�e zadrze�. Z Tiberiem by
sobie na to nie pozwoli�.
Zaopatrzyli si(c) w kukurydz(c) i
baranin(c), za�adowali wszystko na
niewolnik�w Guarani i ruszyli w
powrotn� drog(c) do obozu. Guarani
op�niali poch�d, ale wlekli si(c)
bez jednego s�owa, pop(c)dzani od
czasu do czasu ko�cem sznura.
Min(c)�a p�noc zanim znowu
zobaczyli Tiberia. W czasie ich
nieobecno�ci Mandu, m(c)�czyzna
zraniony strza��, umar�.
Nast(c)pny miesi�c zabra� im
powr�t do �odzi, a dalsze pi(c)�
miesi(c)cy min(c)�o zanim z powrotem
znale�li si(c) w Asunci~on.
Tiberio zostawi� ich na
nabrze�u i wr�ci� dopiero p�nym
wieczorem w nowym ubraniu. Mia�
ze sob� szereg m(c)�czyzn. Byli
uzbrojeni w muszkiety i mieli na
r(c)kawach oznak(c) namiestnika.
Przyszli odebra� transport
niewolnik�w.
Tiberio wydoby� sakiewk(c) i na
nabrze�u wyp�aci� nale�no��
najemnikom. Powiedzieli mu w
zamian dobranoc i po dw�ch, po
trzech ruszyli do miasta.
Kiedy Victorio dosta� swoj�
nale�no��, powiedzia� Mendozie:
"Chod�". Reszta patrzy�a, jak
Mendoza kroczy do miasta
ob�adowany baga�em i parasolem
Victoria. Potem spojrzeli na
Tiberia, ale ten uda�, �e nic
nie widzi. Jego interes zosta�
zako�czony i on te� zamierza�
odej��.
Na tylnym dziedzi�cu swojego
zajazdu Victorio powiedzia�:
"Masz tu" i rzuci� Mendozie
jeden dinero. Pod mahoniow�
opalenizn� krew odp�yn(c)�a z
twarzy Mendozy.
- Se~nor, za pi(c)� miesi(c)cy
pracy jeste� mi winien pi(c)�
dineros.
- Nie, jeden dinero. Dobrze
si(c) sprawowa�e�. By� mo�e znowu
b(c)d(c) mia� dla ciebie robot(c).
Adi~os.
- Potrzebuj(c) pi(c)ciu dineros.
- Teraz ju� zaczynasz mnie
z�o�ci�.
- Prosz(c) spojrze�, same�
podpisa�, panie. - Mendoza
wydoby� kartk(c), a Victorio
pochyli� si(c) i wziш j� z jego
r�k.
- Nie widz(c) �adnego dokumentu.
- Wszed� do �rodka i zamknш za
sob� drzwi.
Mendoza odszuka� Gaspachia,
kt�ry zapyta�:
- Ale gdzie masz sw�j
dokument?
- Victorio go wziш.
- G�upiec. Powiniene� jutro
zanie�� go do urz(c)du.
- Nie pomo�esz mi?
- Nie. To sprawa mi(c)dzy
m(c)�czyznami, kt�ra wymaga krwi.
Mo�e uda ci si(c) z Tiberiem.
Znajdziesz go u Marcii.
Mendoza poszed� do Marcii.
Tiberio wynurzy� si(c) z jakiego�
pokoju w �rodku.
- Czy pami(c)ta pan umow(c),
prosz(c) pana, kt�r� Victorio mi
podpisa�.
- Pami(c)tam. Zabra� ci j�?
- Tak. Czy pomo�esz mi, panie?
- Nic nie da si(c) tu zrobi�.
- Dlaczego?
- Ten papier to by�o wszystko.
Adi~os.
Mendoza zszed� do portu i
wpatrywa� si(c) w wod(c). Wszyscy
wiedzieli, �e Victorio zabra� mu
dokument i zatrzyma� sobie
pieni�dze, kt�re nale�a�y si(c)
jemu, ale nikt nie mia� zamiaru
mu pom�c. To sprawa mi(c)dzy nimi
dwoma. Spojrza� w d� na
p�etwonogi wizerunek ksi(c)�yca w
wodach przystani, a nast(c)pnie w
g�r(c) na spokojne niebo i odm�wi�
modlitw(c) do Naj�wi(c)tszej Maryi
Panny. Ukry� swoje rzeczy do
spania ko�o kupy gruzu, a potem
zdjш buty i po cichu wszed� do
zajazdu Victoria.
Wy�ledzi�, �e Victorio �pi sam
w wymi(c)tym ��ku i w�liznш si(c)
do pokoju przez otwarte drzwi.
Wydoby� sztylet z pochwy i
ukl�k� przy ��ku. Nast(c)pnie
przytknш sztylet do szyi
swojego wroga i lekko nacisnш.
Victorio obudzi� si(c) i drgnш.
Sztylet zag�(c)bi� si(c) troch(c)
bardziej i Victorio poczu� �e
ogarnia go ch��d.
- Kto to? - spyta� cicho.
- Ja - odpar� Mendoza.
Victorio roze�mia� si(c)
spokojnie.
- Czego chcesz?
- Moich pi(c)� dineros.
- Oczywi�cie. Widz(c), �e jeste�
m(c)�czyzn�, z kt�rym trzeba si(c)
liczy�. Zaraz ci je dam.
I ju� na p� podni�s� si(c) z
��ka, kiedy ogarni(c)ty gniewem i
panik� Mendoza zada� cios,
wbijaj�c sztylet w cia�o.
Victorio kilkakrotnie si(c)gnш w
stron(c) sztyletu, kt�ry wytr�ci�
Mendozie z r(c)ki, a potem pad�
nie wydawszy d�wi(c)ku.
Mendoza by� zupe�nie
odr(c)twia�y. Wi(c)c to takie �atwe.
Jego wr�g le�a� przed nim nie
daj�c znaku �ycia. Z rany
zacz(c)�a s�czy� si(c) krew. Ca�y
budynek pogrѾony by� w spokoju.
Przypomnia� sobie, �e musi
zabra� dokument. Nie, nie
dokument, pieni�dze. -wistek
papieru nie jest mu teraz do
niczego potrzebny. Pod poduszk�
znalaz� portfel z trzydziestoma
siedmioma dineros. We�mie tylko
pi(c)�. Nie, nie pi(c)�. We�mie
wszystko. Tak w�a�nie post�pi�by
przypadkowy z�odziej. Zabra�
pieni�dze, wy�liznш si(c) przez
okno i poszed� z powrotem do
portu.
Nic si(c) nie zmieni�o od
chwili, kiedy opu�ci� nabrze�e.
Odbicie ksi(c)�yca by�o dok�adnie
takie samo. Spojrza� na
pieni�dze. By�a to prawie
dwuletnia op�ata, ale gdyby
zatrzyma� wszystko, by�yby
z�odziejem. Tak wi(c)c odliczy�
pi(c)� dineros, reszt(c) monet
wrzuci� do wody, po czym po�o�y�
si(c) i zasnш. W chwil(c) p�niej
zani�s� sztylet nad wod(c), �eby
go obmy�. Potem po�o�y� si(c)
znowu. Pi(c)� minut p�niej zerwa�
si(c), tym razem, �eby samemu umy�
si(c) starannie zanurzywszy si(c) w
wody przystani. Kiedy teraz si(c)
po�o�y�, poczu�, �e ogarnia go
gor�czka. Nie uda mu si(c) zasnѹ.
Poczu� ulg(c), kiedy nadszed�
brzask i znalaz� si(c) w�r�d
Guarani, pracownik�w dokowych i
cie�li okr(c)towych, kt�rzy
nadchodzili, �eby zaczѹ nowy
dzie�. Wydawa�o si(c), �e nikt nie
s�ysza� o tym, co sta�o si(c) w
nocy. Przechodz�cy robotnicy
�yczyli mu pomy�lnego dnia.
Jednak o dziesi�tej przysz�a
szuka� go grupa ludzi z miasta.
St�oczyli si(c) wok� niego -
stra�nik, Tiberio i gar��
mieszka�c�w Asunci~on.
Powinienem by� zje�� �niadanie -
pomy�la� wstaj�c.
Tiberio zapyta�:
- S�ysza�e�, co sta�o si(c) z
Victoriem?
- Z Victoriem? Nie, prosz(c)
pana. O co chodzi?
- Kto� go zabi�
- Tej nocy - doda� stra�nik.
- Czy masz co� z tym
wsp�lnego? - ci�gnш Tiberio.
- Ja, prosz(c) pana? Nic.
- Poka� no swoje pieni�dze -
rozkaza� stra�nik.
Mendoza wykona� polecenie.
- Jest tu osiem dineros -
powiedzia� stra�nik.
- Tak, se~nor, a bo co?
- Sk�d je masz?
- Przywioz�em je z Hiszpanii.
- Victorio mia� przy sobie
ponad trzydzie�ci dineros, kiedy
go zabito - oznajmi� Tiberio.
Stra�nik rzek�:
- A teraz poka� sw�j n�.
- N�? Prosz(c) - poda� n�.
- By� niedawno myty.
- Zawsze myj(c) go wieczorem.
Stra�nik pogrѾy� si(c) w
my�lach.
- Nie widz(c) powod�w, �eby
przypuszcza�, �e ten ch�opiec
jest winny - o�wiadczy�.
- Ja te� nie - przytaknш
Tiberio.
- Ale se~nores - zaprotestowa�
Mendoza - by� mi d�u�ny pi(c)�
dineros. Co mam teraz zrobi�?
Zabra� g�os Tiberio:
- Mo�esz si(c) z nimi po�egna� -
i poprowadzi� ich z powrotem do
miasta. Na jego ustach pojawi�
si(c) niedostrzegalny u�miech.
Wie wszystko - pomy�la�
Mendoza patrz�c za nim. Wie, a
ja zyska�em jego szacunek. To
zaufany cz�owiek namiestnika.
Jaki �wiat jest dziwny!
Potrz�snш g�ow�. Tak�e jego
matka wiedzia�a, co zrobi(c). Czy
to odmieni jej mi�o�� do niego?
Poszed� do ko�cio�a -wi(c)tej Anny
ukrytego w cieniu drzew. W
�rodku panowa� b�ogos�awiony
ch��d. By� tam ksi�dz. Mendoza
podszed� do niego i poprosi� o
wys�uchanie spowiedzi.
Kiedy ksi�dz wys�ucha�
spowiedzi Mendozy, wytar� czo�o
chusteczk� i zapyta�:
- Czy powiedzia�e� mi
wszystko?
- Tak, prosz(c) ksi(c)dza - odpar�
Mendoza.
- Jakiego rodzaju cz�owiekiem
by� ten, kt�rego zabi�e�?
- To Victorio, prosz(c) ksi(c)dza.
Victorio! - pomy�la� ksi�dz.
Musia� to by� szcz(c)�liwy cios. -
Nikt nie uroni� �zy! G�o�no za�
powiedzia�:
- Wpl�ta�e� si(c) w spraw(c)
honorow�. Czy wiesz, co to
oznacza?
- Czy ksi�dz chce powiedzie�,
�e nie jestem winny morderstwa?
- W oczach Ojca Niebieskiego
jeste� winny, ale w oczach
ludzi, nie.
- Dzi(c)kuj(c) ksi(c)dzu. Teraz
pozosta� mi jeszcze najgorszy
grzech do wyznania.
Dios! - pomy�la� ksi�dz.
- O co chodzi, m�j synu?
- Sk�ama�em.
- Co zrobi�e�?
- Sk�ama�em.
Ksi�dz po chwili zastanowienia
doszed� do wniosku, �e penitent
jest jednak przy zdrowych
zmys�ach.
- Rozumiem - oznajmi�. - Nie
k�am wi(c)cej.
- Nie, prosz(c) ksi(c)dza.
Wyznaczywszy d�ug� pokut(c)
ksi�dz odprawi� Mendoz(c) i
patrzy�, jak ten oddala si(c)
naw�, a potem kl(c)ka, �eby si(c)
pomodli�.
Moja matka musia�a by� �wi(c)t�
- my�la� Mendoza kl(c)kaj�c. -
Dlatego w�a�nie jej �ycie mog�o
si(c) spodoba� Chrystusowi. Jej
dusza by�a zawsze przygotowana
na niebia�skie wizje. Ale
wiedzia�a, �e syn nie jest taki.
Nie oczekiwa�a po nim, �e
zostanie �wi(c)tym. Powiedzia�a mu
tylko, �eby nie by� wi(c)kszym
grzesznikiem ni� inni ludzie. No
i jest bez winy w oczach innych
ludzi. Powiedzia� to ksi�dz.
Musi jednak strzec si(c) k�amstwa.
Z mocnym postanowieniem poprawy
w sercu zaczш odmawia� nakazane
zdrowa�ki.
Ksi�dz wyszed� odsun�wszy
kotar(c), szcz(c)�liwy, �e jest
ksi(c)dzem.
Kiedy Mendoza opu�ci� ko�ci�,
zobaczy�, �e czeka ju� na niego
chichocz�cy porozumiewawczo
Gaspachio.
- M�j sztylet, sam widzisz -
rzek� Gaspachio.
- Co masz na my�li?
- Zrobi�e� to moim sztyletem.
- Co niby zrobi�em?
- Zabi�e� Victoria.
- Przepraszam - powiedzia�
Mendoza i odszed�.
Pojш, co matka mia�a na my�li
m�wi�c, �e k�amstwo wiedzie
prosto do pot(c)pienia. Gaspachio
dogoni� go.
- Przepraszam, my�la�em, �e to
twoja robota.
- Nie.
- Teraz widz(c), �e si(c) myli�em.
Chod�, zjemy kolacj(c).
- Dzisiaj?
- Tak, tak, dzisiaj.
- Dzi(c)kuj(c). A wi(c)c do
wieczora. - Skr(c)caj�c w stron(c)
przystani pomy�la�, �e to takie
proste.
Tego wieczoru Gaspachio
oznajmi� przy kolacji:
- Za dwa tygodnie b(c)dzie nowa
encomienda. Potrzebuj� ludzi.
- Mam tylko pi(c)tna�cie lat.
- Masz siedemna�cie.
- Naprawd(c)?
- Czy�by nie?
- Dobrze, mam siedemna�cie
lat.
- Potrzebna ci b(c)dzie szpada.
- Nie sta� mnie na szpad(c).
- Mo�esz wyda� cz(c)�� swoich
trzydziestu siedmiu dineros.
- Nie mam trzydziestu siedmiu
dineros.
- Di~os! Wi(c)c mo�esz wyda� na
miecz cz(c)�� z tego co masz.
- Ile?
- Jakie� pi(c)� reali. To wa�ne.
Pos�uchaj, m(c)�czyzna bez szpady
to jak m(c)�czyzna bez coj~on.
Przez ciemno�ci �e cho� oko
wykol Gaspachio zaprowadzi�
Mendoz(c) do wysokiego muru, w
kt�rym by�a furtka, i zastuka� w
ni�. Wyszed� m(c)�czyzna ze
�wiec�. Pozna� Gaspachia i
zaprowadzi� ich do pomieszczenia
o niskim suficie, gdzie zapali�
na stole kilka �wiec. W�r�d
chybotliwych cieni Mendoza
zobaczy� rz�d rapier�w,
muszkiet�w i pistolet�w i
poczu�, �e serce zabi�o mu
mocniej.
Gaspachio powiedzia� �agodnym
g�osem:
- Aj, tylko sp�jrz.
Ale matka uczy�a kiedy�
Mendoz(c), ile z�a czyni or(c)�.
Poza tym nie mia� do��
pieni(c)dzy, �eby pozwoli� sobie
na kt�rь z tych szpad. Zerknш
za siebie i zobaczy� bro� o
grubym kr�tkim ostrzu.
- Co to jest?
- Basilarda - oznajmi�
p�atnerz. - Stosuje si(c) j� przy
walce konno. - Wydoby� bro� z
pochwy. Ostrze by�o szerokie na
p�tora cala, d�ugie na dwie
stopy i mia�o zaostrzony koniec.
Zosta�a sporz�dzona sto lat temu
w Bazylei. Tym ostrzem mo�na
uciѹ cz�owiekowi g�ow(c).
Mendoza wziш bro� do r(c)ki i
poczu� jej solidn� wag(c).
- Ile kosztuje?
- Nie, nie - roze�mia� si(c)
Gaspachio. - To si(c) nie nadaje
do fechtunku.
- Czuj(c), �e dobrze pasuje mi
do r(c)ki.
- Nie. Pos�uchaj, Mendoza, nie
mo�esz wziѹ tej broni.
- Powiedzia�e�, �e musz(c) mie�
jakь bro� sieczn�. Przecie� to
jest w�a�nie taka bro�.
- Ale u�ywa si(c) jej w walce
konnej - oznajmi� p�atnerz.
- Rozumiem. Ile?
- Sam nie wiem. Powiedzmy
sze�� reali.
- Po�a�ujesz jeszcze - rzek�
Gaspachio. - A ile jak dla mnie?
- zapyta� p�atnerza.
- Jak dla ciebie pi(c)� reali.
- Pi(c)� reali to rozs�dna cena.
Ale nie b(c)dziesz zadowolony,
Mendoza, sam zobaczysz.
Nast(c)pnego dnia Gaspachio
zaprowadzi� M