1362

Szczegóły
Tytuł 1362
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1362 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1362 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1362 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert Boolt Misja Prze�o�y� Adam Szymanowski "PAX", Warszawa 1990 Cz�� pierwsza 1 Rodrigo Mendoza mia� czterna�cie lat, kiedy w 1725 r. ��d� jego ojca, Alvara, zobaczono w pierwszym brzasku unosz�c� si(c) na wodach zatoki w Kadyksie. Jedno wios�o utkn(c)�o mi(c)dzy st(c)pk� a �aweczk�, a na dnie poniewiera�a si(c) pusta butelka po winie. Alvaro spad� w gnu�ne wody zatoki podczas prze�adunku. Kilka work�w zbo�a nadal czeka�o na transport, wi(c)c Cesare Matius, kieruj�cy prze�adunkiem umie�ci� je we w�asnej �odzi i powios�owa� w stron(c) oczekuj�cego statku "Grosso". Na pytanie, gdzie jest Alvaro, wzruszy� ramionami i wskaza� wody zatoki. Poszed� do domu Mendozy, zastuka� w drzwi i zdjш kapelusz, kiedy m�wi� Rodrigowi, �e jego ojciec nie �yje. Osierocony ch�opak cofnш si(c) do �rodka i po chwili wyszed� prowadz�c ze sob� trzyletniego brata, Philippa. Nast(c)pnie uda� si(c) nad zatok(c), by starannie obejrze� ��d� ojcowsk�. Kaza� bratu zajѹ si(c) zabaw�, sam za� przyjш kr�tkie cygaro, kt�rym pocz(c)stowa� go Cesare, i wys�ucha�, co ten mia� mu do powiedzenia. - Wsp�czuj(c) ci z powodu �mierci ojca. - Dzi(c)kuj(c). - ��d� jest teraz twoja - ci�gnш Cesare, zakre�laj�c w powietrzu �uk swoim cygarem. - To prawda - odpar� ch�opak. - Oczywi�cie nie poradzisz sobie z ni�. - Spr�buj(c). - Kto b(c)dzie pilnowa� Philippa? - Ja. - Pos�uchaj, postanowi�em da� ci dziesi(c)� dineros za ��d� wraz z koncesj�. - Jest warta dwadzie�cia. - Nic podobnego. Powiedzmy dwana�cie. Mendoza spojrza� w d� na ��d�, a potem do g�ry na "Grosso", trzymasztowy awizowiec zakotwiczony w porcie. - Czy prze�adowa� ca�e zbo�e, zanim wypad� z �odzi? - Doko�czy�em za niego - wyja�ni� Cesare. - Ca�� robot(c)? - Ostatni� parti(c). - Dzi(c)kuj(c) - odpar� Mendoza. - Dobrze wiedzie�, �e kiedy wody zatoki zabieraj� w�a�ciciela �odzi, nie zapomina si(c) o nim. - I spojrza� w bok. Doszed� do wniosku, �e Cesare musi wyp�aci� mu pe�n� nale�no��. Mendoza odci�gnш brata od zabawy kamykami. - Musz(c) mie� troch(c) czasu, �eby pomy�le� o �mierci ojca. - Jasne. Mendoza kupi� kawa�ek sera, troch(c) chleba, flaszk(c) mleka i wino. Kiedy odgrodzi� si(c) ju� drzwiami od panuj�cego na zewn�trz upa�u i znalaz� si(c) w domu, za kt�ry ojciec p�aci� tygodniowo, odda� mleko, a tak�e po�ow(c) chleba i sera Philippowi. Odm�wi� modlitw(c) za zmar�ych, a nast(c)pnie usadowi� si(c) przy �cianie i patrzy� w okno, kiedy Philippo jad� chleb z serem, i potem, kiedy m�odszy brat po�o�y� si(c) na boku i zasnш. -ciany pociemnia�y, a okno poja�nia�o od gwiazd, ale Mendoza nie przesta� rozmy�la�. Nie kocha� ojca. Matka, Katarzyna, by�a zupe�nie inna, ale �mier� zabra�a j�, kiedy wydawa�a na �wiat Philippa. Od tego czasu ojciec nie zwraca� najmniejszej uwagi na swoich dw�ch syn�w, a ukojenia szuka� w butelce. Wszystkie uczucia Mendozy skierowa�y si(c) ku m�odszemu bratu, otuli�y dziecko, a i Philippo uwielbia� swego brata i patrzy� na niego jak na ostateczny autorytet. Teraz, kiedy ojciec nie �y�, Rodrigo m�g� wprawdzie zosta� z Philipem i zarabia� na �ycie prze�adunkiem, lecz oznacza�oby to, �e jego brat wyr�s�by na cz�owieka niewykszta�conego jak on sam. Jedyne wyj�cie to zostawi� dziecko u si�str w San Fernando, a samemu spr�bowa� si� po drugiej stronie oceanu. Postanowi� zobaczy� si(c) nast(c)pnego dnia z matk� prze�o�on�. Wziш flaszk(c) wina i u�o�y� si(c) na twardym jak kamie� pos�aniu, naci�gaj�c na siebie p��cienne worki, z sercem pe�nym przygn(c)bienia. Mo�e najlepiej by�oby zajѹ si(c) prze�adunkiem. Zapewni�oby to im obu jako tako dostatnie �ycie. Ale nast(c)pnego ranka uda� si(c) do przytu�ku w San Fernando. - Pytanie tylko, czy mo�esz sobie na to pozwoli�? Niestety, pobieramy tutaj op�aty - oznajmi�a matka prze�o�ona. - Jaki masz zaw�d? Czemu nie powiedzie�, �e jestem synem arystokraty mieszkaj�cego tam na wzg�rzach? - przemkn(c)�o mu przez g�ow(c). Wtedy to, �e nie umie czyta�, nie mia�oby najmniejszego znaczenia. Ale matka powiedzia�a mu, �e k�amstwo jest z�� rzecz�; prowadzi prosto do piek�a. Rzek� wi(c)c: - Zajmuj(c) si(c) prze�adunkiem statk�w. Matka prze�o�ona pochyli�a g�ow(c). Prze�adunek statk�w! - pomy�la�a. - O Bo�e! - Bierzemy pi(c)tna�cie dineros rocznie - wyja�ni�a. Twarz Mendozy zastyg�a. Liczy�, �e we�mie dwadzie�cia dineros za ��d�. W ten spos�b zostanie mu pi(c)� dineros na rozpocz(c)cie nowego �ycia za morzem. Skinш g�ow�. - Czy mie�ci si(c) w tym wszystko? - Przecie� powiedzia�am. Pi(c)tna�cie dineros. - Dostarcz(c) te pieni�dze jutro. - Sk�d je we�miesz? - To moja sprawa. - Gdzie mamy umie�ci� Philippa, je�li nie b(c)dzie ci(c) sta� na pi(c)tna�cie dineros rocznie? - Nie ma nikogo. Mo�e zosta� ogrodnikiem w klasztorze. Matka prze�o�ona powstrzyma�a u�miech. Oto m�odo��! Ca�y �wiat wydaje si(c) im prost� �cie�k�. Pochyli�a si(c) do przodu. - A co z tob�? - Chc(c) ruszy� za morze. - Ach za morze! - pomy�la�a. - To chyba zupe�nie inna sprawa. - Masz jakie� plany? - zapyta�a. Mendoza skinш; pieni�dze za ��d� zabezpiecza�y mu widoki na przysz�o��. Tego samego dnia, po powrocie do wsi odszuka� Cesare, kt�ry zaproponowa� mu czterna�cie dineros za ��d�. - Nie - odpar� Mendoza. - Dwadzie�cia. Widz�c stanowcz� min(c) Mendozy Cesare oznajmi�: - Szesna�cie. Mendoza potrz�snш g�ow�. - Dwadzie�cia. Cesare wzni�s� ramiona do g�ry i odszed�. Ale wieczorem wr�ci� i oznajmi�: - Pos�uchaj, d�ugo si(c) nad tym wszystkim zastanawia�em. Jeste� sierot� i nie masz co ze sob� zrobi�. Moja cena wynosi teraz siedemna�cie. Oto r(c)ka. Mendoza zignorowa� wyci�gni(c)t� do niego d�o�. - Cena wynosi dwadzie�cia. Cesare rzuci� wi�zank(c) przekle�stw i poszed� do domu, trzaskaj�c za sob� drzwiami. Nast(c)pnego ranka, kiedy wszyscy jeszcze spali, znowu zjawi� si(c), by porozmawia� z Mendoz�. - Pos�uchaj, oto moja ostateczna propozycja. Je�li nie zgodzisz si(c) na ni�, wycofam wszystkie poprzednie. Osiemna�cie. Mendoza rzek�: - Dwadzie�cia. Cesare podda� si(c). Mendoza wziш pieni�dze, zawinш pi(c)� dineros w strz(c)p p��tna i ciasno si(c) nim opasa�, a nast(c)pnie wziш pozosta�e pi(c)tna�cie Dineros i zaprowadzi� Philippa do sieroci�ca. - B�g z tob�, Philippo - rzek� i poca�owa� brata na po�egnanie. Philippo zrozumia� wszystko, ale dziecko p�aka�o przez ca�y dzie� i ca�� noc i bi�o g�ow� o �ciany tak, �e nawet stare kamienie klasztoru nie pozosta�y oboj(c)tne. Mendoza spakowa� w domu ma�y tobo�ek, rozejrza� si(c) doko�a i zamknш za sob� drzwi. Zszed� do portu. Sta�y tam trzy tr�jmasztowe awizowce wyruszaj�ce w�a�nie do Ameryki Po�udniowej: "Grosso" do Hawany. "Nuestra Sen~ora de Pilar" do Caracas. "Conception" do Buenos Aires. Usiad� na molo i patrzy� na ��dki kursuj�ce mi(c)dzy nabrze�em a statkami. O trzeciej przyjecha� wielki pow�z. Wysiedli z niego m(c)�czyzna, dwie damy oraz m�odzieniec i z trudem, korzystaj�c z pomocy, usadowili si(c) w szalupie. Wo�nica i jeden z marynarzy za�adowali dwa wielkie kufry i na rozkaz bosmana wszyscy marynarze uj(c)li wios�a i szalupa pop�yn(c)�a w kierunku "Conception". Po po�udniu starsi pasa�erowie powozu wr�cili, ale bez m�odzie�ca. Jedna z kobiet by�a zalana �zami, a m(c)�czyzna pociesza� j�, kiedy wsiadali z powrotem do powozu i odje�d�ali. Mendoza owinш swoj� kromk(c) chleba i czeka�. O si�dmej d�uga szalupa z "Conception" dostarczy�a z powrotem m�odzie�ca na nabrze�e i Mendoza poszed� za nim. M�odzieniec pomaszerowa� z ponur� min� do miasta i usiad� w jad�odajni na otwartym powietrzu, a nast(c)pnie zrzuci� na ziemi(c) fili�ank(c) z kaw�; by� bliski �ez. - Prosz(c) - powiedzia� Mendoza i podsunш mu inn� fili�ank(c). - Dzi(c)kuj(c) - rzek� m�odzieniec. - "Conception", prawda, se~nor? - Tak. - M�wiono mi, �e to dobry statek. - Okropny. Brudny. - Naprawd(c)? - To moja pierwsza podr�. - Ach, se~nor, doskonale rozumiem. - Pewnie masz za sob� nie jeden taki rejs? - Nie na pok�adzie "Conception", se~nor. Na wielu innych. - Nie do ko�ca mija�o si(c) to z prawd�. P�ywa� na wycieczki na drug� stron(c) zatoki Kadyks. - Czy by�e� kiedy w Buenos Aires? - Nie, se~nor. - W Buenos Aires mam by� wsp�lnikiem w interesach mojego stryjecznego dziadka. - Ach, se~nor, musisz wi(c)c mie� t(c)g� g�ow(c) do rachunk�w. - Niestety nie. I dwie inne osoby b(c)d� dzieli�y ze mn� kabin(c). - Tego nale�a�o oczekiwa�, se~nor. - To prawda. - Czy masz se~nor, ochot(c) na jeszcze jedn� fili�ank(c)? - NIe, dzi(c)kuj(c). - M�odzieniec by� wdzi(c)czny, �e kto� o niego dba. Zapyta�: - Masz rodzin(c) w Kadyksie? - Tylko brata, se~nor. Jest pod dobr� opiek�. - Nie mam s�u��cego na t(c) podr�. - Naprawd(c), se~nor? - Czy da�by� si(c) nam�wi� na to, �eby pop�ynѹ jako m�j s�u��cy do Buenos Aires? - Nie, se~nor. - Dlaczego? - Nie mam pieni(c)dzy na powr�t. - Op�ac(c) tw�j powr�t. - Rozumiem, ale ile to wyniesie, prosz(c) mi wybaczy�? - M�g�bym da� ci dwumiesi(c)czn� zap�at(c). - To brzmi bardzo kusz�co, se~nor. - Cztery dineros plus dwa dineros jako dwumiesi(c)czna zap�ata. - Ale kapitan mo�e nie znale�� miejsca dla s�u��cego, se~nor. - Sam powiem mu o tym w imieniu dziadka. Nast(c)pnego dnia wyp�yn(c)li z Kadyksu. Ostatnie, co zobaczy� Mendoza, to widok pi(c)knej wie�y przytu�ku w San Fernando oraz Cesare wios�uj�cego w �odzi jego zmar�ego ojca. Powolne ko�ysanie statku sprawi�o, �e Mendoza dosta� choroby morskiej, ale wykonywa� pos�usznie rozkazy kapitana, oficer�w, bosmana, podoficer�w, zwyk�ych majtk�w, a tak�e swojego m�odego pana i nigdy si(c) nie skar�y�. Uwa�nie przygl�da� si(c) nawigatorowi, podѾaj�c spojrzeniem za wzrokiem tamtego, patrzy� na �opocz�ce skraje �agli albo na b��dz�ce pr�dy oceaniczne. Tylko milcz�cy i zamkni(c)ty w sobie nawigator wiedzia�, gdzie si(c) znajduj�. Tydzie� po tygodniu Mendoza czeka�, a� marynarze zjedz� swoje porcje, zanim sam dostawa� kawa�ek solonej wieprzowiny i gar�� suchar�w. Sypia� w�r�d cuchn�cych �a�cuch�w kotwicznych. W miar(c) up�ywu dni marynarze mieli coraz bardziej wyn(c)dznia�e twarze. Na Wyspach Kanaryjskich na pok�adzie pojawi� si(c) ch�opiec okr(c)towy imieniem Salvador. Mia� oko�o pi(c)tnastu lat i niechlujny wygl�d. Rozejrza� si(c) doko�a i doszed� do wniosku, �e pod nim jest tylko Mendoza, tak wi(c)c kiedy mia� do wykonania jakь plugaw� robot(c), wo�a� Mendoz(c) i kaza� mu si(c) do niej zabiera�. Kiedy wp�yn(c)li w tropiki, kapitan pozwoli� obu ch�opcom spa� na pok�adzie dziobowym. Pewnej upalnej nocy Mendoza otworzy� oczy i zobaczy� powoli obracaj�ce si(c) gwiazdy, a o stop(c) od swojej twarzy - zdumion� twarz Salvadora. Salvador u�miechnш si(c) niem�drze i cofnш r(c)k(c), kt�r� trzyma� na pasie Mendozy w miejscu, gdzie ten ukry� swoje pieni�dze. Mendoza zacisnш r(c)k(c) wok� karku Salvadora i przewinш si(c) na swojego przeciwnika. Marynarz z nocnej wachty przybieg�, �eby popatrze�, bo walka mi(c)dzy dwoma ch�opcami to zawsze lepsze ni� nic. TArzali si(c) po pok�adzie. Salvador wrzeszcza� i klш, natomiast Mendoza walczy� ze �ci�ni(c)tymi z(c)bami. Jego twarz znalaz�a si(c) w pobli�u gard�a przeciwnika, kt�ry na chwil(c) znieruchomia�, a potem zawy�. Mendoza, schwytany w krzepkie ramiona marynarza, miota� si(c) ile si�. - Jezus Maryja! - warknш marynarz i odrzuci� go od siebie. Mendoza odzyska� swobod(c) ruch�w i natychmiast runш znowu na Salvadora. Marynarze chwycili ch�opaka i wylali na niego par(c) wiader s�onej wody. Dopiero kiedy prawie si(c) utopi�, zrezygnowa�. Marynarze roze�mieli si(c) niepewnie. - Matko Boska, kto by pomy�la�, �e ma w sobie takiego diab�a! Po tym incydencie Salvador omija� Mendoz(c) z daleka. Mendoza mia� wreszcie �wi(c)ty spok�j. Ale tak�e nikt nie odnosi� si(c) do niego po przyjacielsku. Nawigator oznajmi�, �e Montevideo jest ju� przed nimi i ca�a za�oga by�a na masztach, kiedy Mendoza zobaczy� w ko�cu blade szczyty g�rskie wynurzaj�ce si(c) z szarego morza. Przed nimi by�o Buenos Aires. Pop�yn(c)li wzd�u� nabrze�a, a potem rzucili na brzeg szeroki trap. M�ody panicz zap�aci� Mendozie, obdarzy� go skinieniem g�owy i u�miechem i uda� si(c) na brzeg, gdzie zniknш wraz ze swoimi dwoma kuframi w towarzystwie stryja ojca i �adnej kuzyneczki. Ca�a tr�jka wsiad�a do powozu i tyle ich Mendoza widzia�. Obr�ciwszy si(c) z powrotem w stron(c) morza zobaczy�, jak w oddali przesuwaj� si(c) powoli jakie� dziwne okr(c)ty zdѾaj�ce w stron(c) przeciwleg�ego brzegu zatoki. Wypatrzy� tam port i cztery czy pi(c)� statk�w stoj�cych na kotwicy. - Co to jest? - zapyta� marynarza. - Colonia del Sacramento. - A te okr(c)ty? - Do transportu niewolnik�w. Pod koniec dnia, kiedy oficerowie i za�oga otrzymali wyp�at(c) i pozwolono im wej�� na l�d, tak�e Mendoza zszed� wreszcie po trapie i ruszy� do miasta. B��dz�c bez celu trafi� na publiczny plac, kt�ry zapewnia� cie� dzi(c)ki zwieszaj�cym si(c) ga�(c)ziom drzew, i zobaczy� stragan, w kt�rym sprzedawano placki nadziewane wieprzowin�. Kupi� kilka i jad� je siedz�c ko�o fontanny. Wielkie wra�enie wywar�y na nim ulice i nowoczesne domy, budowle publiczne ozdobione delikatnymi ornamentami i okaza�e ko�cio�y. Te ostatnie mia�y w sobie co� swojskiego. Ale by�y tu tak�e dziwne, wrzaskliwe i jaskrawo upierzone ptaki i s�o�ce grza�o zbyt mocno, a delikatny bia�y py� wzbija� si(c) z dr�g okrywaj�c wszystko swoim ca�unem. Poddani kr�lestwa Hiszpanii robili wra�enie p� �ywych. Siedz�c na skwerze w rozlu�nionych kaftanach i rozpi(c)tych klamrach przy spodniach, ziewali i zaczynali jakie� gesty, kt�rych nie mieli jednak si�y doko�czy�. By�a tam tak�e grupa tubylc�w - brunatnooliwkowych, muskularnych i ubranych w �achmany - drzemi�cych w cieniu ko�cio�a. Przygl�da� si(c) im uwa�nie, ale odwzajemniali mu si(c) spojrzeniami ca�kowicie pozbawionymi wyrazu. Wsta� i podszed� do grupki Hiszpan�w. - Dzie� dobry, se~nores. Czy potrzebujecie ch�opca do pracy? - Nie. - Mo�e wi(c)c znacie, se~nores, kogo�, kto potrzebuje? - Nie. - Obrzucili go przelotnymi spojrzeniami od g�ry do do�u, a nast(c)pnie odwr�cili si(c) ty�em. W�r�d roz�wierkanych ga�(c)zi drzew zaczш t(c)�e� mrok. W pobli�u kto� gra� na gitarze. Mendoza usiad� ko�o fontanny. Przechodzi� tamt(c)dy oficer ze statku w towarzystwie m(c)�czyzny ko�o czterdziestki, o twarzy pokrytej bliznami. Ujrzawszy siedz�cego Mendoz(c), powiedzia�: - Tutaj masz tego ch�opaka, je�li wystarczy ci ch�opak. - Tak, wystarczy. Oficer skinш na Mendoz(c). - To m�j przyjaciel, Palacio. - Dobry wiecz�r, se~nor Palacio. - Ile masz lat? - Czterna�cie. - Poradzisz sobie z �odzi�? - Radzi sobie z �odzi� - oznajmi� oficer. - Potrzebny mi kto�, kto pop�ynшby bark� do Asunci~on. - Asunci~on - odpar� Mendoza. - Rozumiem. - To dwie�cie mil w g�r(c) rzeki. Proponuj(c) p� dinero. - Ca�y dinero, se~nor - odpar� Mendoza. M(c)�czyzna roze�mia� si(c). - Niech b(c)dzie ca�y dinero! BArka nazywa si(c) "Flores". Biegnij teraz do portu i powiedz kapitanowi, �e to ja ci(c) przys�a�em. Kapitan okaza� si(c) srogim starym m(c)�czyzn�, kt�ry raczy� ledwie burknѹ, kiedy Mendoza si(c) przedstawi�. W ci�gu ca�ej wyprawy nie wypowiedzia� ani jednego zb(c)dnego s�owa. Barka mia�a dziewi(c)�dziesi�t st�p d�ugo�ci, du�y �agiel rozprzowy, po cztery wios�a z ka�dej strony i wy�adowana by�a towarami �elaznymi z Madrytu. Czternastu tubylc�w podnosi�o �agiel i opuszcza�o go, kiedy wiatr zmienia� kierunek. Kiedy wyp�yn(c)li, Mendoza zajш miejsce przy sterze. Kapitan przygl�da� mu si(c) przez jaki� czas, a potem, zadowolony, �e nowy daje sobie rad(c) ze sterowaniem, usiad� i wpatrywa� si(c) nie widz�cym spojrzeniem w meandry wody. Mendoza nigdy nie widzia� tak szerokiego koryta. Oba brzegi porasta�a spl�tana puszcza. Wskaza� na mulist� rzek(c). - Du�a. - Tak. Skinш w stron(c) b�otnistej wody przep�ywaj�cej obok �odzi. - S�aby pr�d. - Tak. Spojrza� na z�o�on� z tubylc�w za�og(c). Byli pogrѾeni jakby w letargu. - Co to za ludzie? - Guarani. - Guarani? �adnej odpowiedzi. W ojczystej Hiszpanii nikt nie dba� o to, czy kapitan jeszcze �yje. Tutaj czeka� na koniec swoich dni. Z g��wnego pok�adu dosz�o ich par(c) s��w. - Co to za j(c)zyk? - Guarani. - Czy pochodz� z tych stron? Kapitan wskaza� na ogromn�, niem� puszcz(c), kt�ra bra�a w swoje w�adanie rzek(c). - St�d? - Stamt�d. - Wskaza� gdzie� daleko w g�r(c) rzeki. Mendoza przyjrza� si(c) im. - S� g�upi. - Tak. Co wiecz�r przybijali do brzegu w jakim� miejscu, gdzie puszcza by�a wyr�bana na przestrzeni mniej wi(c)cej mili, i ich oczom ukazywa�a si(c) wioska ska�a daj�ca si(c) z trzech lub czterech chat i ko�cio�a, w otoczeniu wielkich farm, dwor�w i p�l, na kt�rych pas�o si(c) byd�o, ros�a kukurydza albo za�o�ono sady. Guarani rozpalali ognisko i przyrz�dzali im papk(c) kukurydzian� i owoce, kt�re to potrawy popijali tanim czerwonym winem. Mendoza w czasie wyprawy widzia� trzy takie ma�e miasteczka, a potem ogromna puszcza zamyka�a si(c) za nimi, wdzieraj�c si(c) ukradkiem w wod(c). Wystarczy�o jedno mocne poci�gni(c)cie wios�ami, by znale�li si(c) przy drzewach. Za�oga Guarani wpatrywa�a si(c) w puszcz(c) i p�g�osem wymienia�a mi(c)dzy sob� gard�owe d�wi(c)ki. Indianie spostrzegli, �e Mendoza przygl�da si(c) im, i znowu ich twarze straci�y wszelki wyraz. Po pi(c)ciu tygodniach wyra�ny wzrost liczby �odzi rybackich i farm zapowiada�, �e zbli�aj� si(c) do Asunci~on. Wreszcie, po op�yni(c)ciu przyl�dka, stolica regionu la Plata ukaza�a si(c) ich oczom. Utorowali sobie szlak w�r�d t�umu �odzi a� do nabrze�a; kapitan przycumowa� bark(c) i zniknш na brzegu. Mendoza przygl�da� si(c) guarani, a oni patrzyli apatycznie na niego, tak wi(c)c usiad� z nimi i czeka�. Kapitan pojawi� si(c) znowu, rozkaza� Guarani zabra� si(c) do sprz�tania �odzi i znowu zniknш. Po d�u�szym czasie ukaza� si(c) Palacio, kt�ry przyby� do Asunci~on drog� l�dow�. - Dlaczego tu tkwisz? Dotar�e� przecie� na miejsce, tak czy nie? - spyta�. - Si, se~nor, ale m�j dinero. - Co za dinero? - Dinero, kt�rego� mi obieca�, panie. - Nigdy nie obiecywa�em ci �adnego dinero. - Da�e� mi swoje s�owo, se~nor. - Czy masz to na pi�mie? - Na pi�mie? Nie. Palacio pogrozi� mu palcem, potrz�snш g�ow� i oznajmi�: - Tyle. Widzisz? - I ruszy� z powrotem do miasta, ale Mendoza nie rezygnowa� i poszed� za nim. - Se~nor, nie zap�aci�e� mi za moj� prac(c). - Szed� za nim przez plac katedralny, potem przez dwie albo trzy eleganckie ulice i w d� ciemnej alei, w kierunku starej cz(c)�ci miasta. - Se~nor, nie zap�aci�e� mi za moj� prac(c). Przepraszam, se~nor... Palacio odwr�ci� si(c) i rozejrza� w g�r(c) i w d� alei. Potem wci�gnш Mendoz(c) na jaki� dziedziniec i zaczш bi� bezlito�nie rogow� r(c)koje�ci� bicza a� ch�opak prawie straci� przytomno��. - Tyle. A masz! - wykrzykiwa�, zadyszany. - A masz! No i co? A masz! A masz! A masz! - Poszed� sobie. Mendoza powl�k� si(c) do fontanny i obmy� skaleczenia. Potem zaczш przeszukiwa� ulice. Wieczorem znalaz� Palacia przy kolacji w jad�odajni, siedz�cego pod wysokim oknem. Wszed� do �rodka i zawo�a�: - Se~nor, nie zap�aci�e� mi za moj� prac(c). Przepraszam, se~nor, jeden dinero. W jad�odajni zapad�o milczenie i wtedy krzyknш znowu: - Se~nor, nie zap�aci�e� mi za moj� prac(c). Jeden dinero, se~nor, jeden dinero. Us�ysza� odg�os odsuwanych krzese� i g�osy rozbrzmiewaj�ce w�r�d wybuch�w �miechu. Mendoza ukry� si(c) szybko po drugiej stronie ulicy. Patrzy�, jak Palacio szuka go wzrokiem. Potem Palacio zrezygnowa� i wr�ci� do �rodka. Przywita� go �miech i tupanie. Potem stopniowo wr�cono do rozm�w. Mendoza raz jeszcze podszed� do okna i powiedzia�: - Wr�c(c) po m�j dinero, se~nor. - I uciek� ile si� w nogach. Nast(c)pnego ranka Mendoz(c), kt�ry sp(c)dzi� noc na placu, zbudzi�a krz�tanina i �wiergot ptak�w oraz Indianie, kt�rzy przychodzili z konwiami na wod(c), by przygotowa� si(c) do rozpoczynaj�cego si(c) dnia. Nie powiedzieli ani s�owa, kiedy zobaczyli go �pi�cego. Nieco p�niej jednak pojawi� si(c) Hiszpan, w�a�ciciel piekarni, i zaczш si(c) mu przygl�da�, tak wi(c)c poszed� w stron(c) portu. Robotnicy dokowi gramolili si(c) sennie na burt(c) statku handlowego le��cego bokiem na pochylni. Kto� piek� tortille i ryby. Mendoza kupi� sobie troch(c) strawy i zjad� z apetytem. Wtem zauwa�y� egzotyczn� grup(c) m(c)�czyzn odzianych w nader urozmaicony zestaw garderoby, w �achmany i dziwacznie pikowane spodnie. Jeden chlubi� si(c) groteskowymi ozdobami kobiecymi, brudnymi mankietami i powalanym ziemi� haftowanym p�aszczem; wygl�da� jakby przybywa� prosto z jakiego� podupad�ego dworu. Znalaz�o si(c) w�r�d nich miejsce nawet dla dw�ch Murzyn�w. Byli uzbrojeni w szpady, pistolety i muszkiety. Mendoza zapyta� sprzedawc(c) tortilli: - Co to za ludzie? Jeden z robotnik�w dokowych, kt�ry jad� bez po�piechu tortill(c), podni�s� wzrok. - Najemnicy - wyja�ni�. - Lepiej trzyma� si(c) od nich z daleka. Drwi� sobie z prawa. Mendoza poprawi� str�j i ruszy� na obch�d Asunci~on stukaj�c do tylnych drzwi dom�w i rozpytuj�c o prac(c). Na w�a�cicielach dom�w i zarz�dcach wywiera� korzystne wra�enie. W jednym miejscu zaproponowano mu prac(c) lokaja, w innym pomocnika ogrodnika, ale kiedy pyta� o p�ac(c), dowiadywa� si(c), �e wynosi zaledwie jeden dinero miesi(c)cznie. Przy pomocy patyka oblicza�, ile w ten spos�b zarobi w ci�gu roku, i okazywa�o si(c), �e to za ma�o, by op�aci� sierociniec Philippa. Marszczy� brwi w zamy�leniu i w rezultacie sp(c)dzi� kolejn� noc na placu, nas�uchuj�c odleg�ego szczekania ps�w i kumkania �ab dochodz�cego od rzeki. Nast(c)pnego ranka obudzi� go jaki� g�os. Podni�s� wzrok i zobaczy� m(c)�czyzn(c), kt�ry wygl�da�, jakby zjawi� si(c) tu prosto z dworu kr�lewskiego w starym Madrycie. - Szukasz miejsca? - Tak, se~nor. - Mendoza wsta� bez po�piechu. - M�g�by� wi(c)c pracowa� dla mnie. - Tak, se~nor. - Chod�. Mendoza poszed� za nim. - Ile dostan(c), se~nor? - Dwa dineros. - Za ile czasu, se~nor? - Za cztery miesi�ce. Kto to wie? - A je�li chodzi o prac(c), kt�ra potrwa ca�y rok? - Se~nor, cztery dineros za cztery miesi�ce pracy. A potem, se~nor, tyle samo za ca�y czas, kiedy b(c)d(c) dla ciebie pracowa�. - Dios, nie�atwo si(c) z tob� targowa�. - Tak, se~nor. I po�ow(c) teraz, a po�ow(c), kiedy sko�cz(c). M(c)�czyzna zatrzyma� si(c) i jego w�skie oczy zab�ys�y, jakby nagle ogarn(c)�a go chciwo��. - Nie - oznajmi�. - Se~nor, mo�e w takim razie podpiszesz umow(c)? - Co? - i m(c)�czyzna wybuchnш �miechem. - A w�a�ciwie, dlaczego by nie? - Jak mam si(c) do ciebie zwraca�, se~nor? - Victorio Paramin Tiniare Lopez Lusavida y Jermano - odpar� dumnie. - A teraz chod�. Mendoza wziш rzeczy m(c)�czyzny, muszkiet, pistolety, torb(c) podr�n�, i sw�j ma�y tobo�ek i poszed� za nim do spokojnego sk�adu, gdzie ko�o pi(c)tnastu najemnych �o�nierzy, w tym kilku Murzyn�w, ju� czeka�o. Ich g�osy wzbija�y si(c) a� do wysokiego dachu, pod kt�rym przelatywa�y ptaki. - Dzie� dobry, kochasiu - powiedzia� jeden z Murzyn�w. - Witaj, Gaspachio. - Kto to? - zapyta� Gaspachio. - M�j ch�opiec. Z grupy rozleg� si(c) �miech. - Victorio wziш sobie ch�opca. Przyszed� przyw�dca, Tiberio - m(c)�czyzna w �rednim wieku, odrobin(c) oty�y, z twarz� napuchni(c)t� od jakiej� choroby powoduj�cej owrzodzenie. - Czy to wszyscy ludzie, jakich uda�o si(c) znale��? - Sk�d niby mam wziѹ wi(c)cej? - Ty nie zdo�asz znik�d. Co to za ch�opak? - Se~nor - odpowiedzia� Mendoza - Mendoza Jorge. - Zwracaj si(c) do mnie prosz(c) pana. - Prosz(c) pana. - Ruszamy po niewolnik�w. - Tak, prosz(c) pana. - To sprzeczne z prawem. Mendoza by� w stanie my�le� wy��cznie o pi(c)tnastu dineros rocznie, wi(c)c odpowiedzia� tylko: - Tak, prosz(c) pana. Tiberio wzruszy� ramionami. - No to chod�. Mendoza poprosi� jednego z m(c)�czyzn o o��wek i kawa�ek papieru. Victorio sporz�dzi� dokument, kt�ry Gaspachio odczyta� na g�os. Wygl�da�o na to, �e jest zgodny z tym, co Victorio obieca�, wi(c)c Mendoza zawinш go w szmat(c), w kt�rej trzyma� swoje dineros z podr�y i d�wigaj�c torby i bro� swojego nowego pana, poszed� wraz z reszt� nad rzek(c). Zauwa�y�, �e prawie wszyscy mieszka�cy miasta wyra�nie odsuwali si(c) od nich i odwracali ty�em. Wsiedli do dziesi(c)ciu czterdziestostopowych cz�en, z kt�rych ka�de mia�o za�og(c) sk�adaj�c� si(c) z dw�ch Guarani, i w zupe�nej ciszy odbili od brzegu. Spogl�daj�c do ty�u zobaczy�, �e nikt z ca�ego miasta nie odwr�ci� si(c) w ich stron(c), by zobaczy�, jak odp�ywaj�. - Dlaczego tak si(c) do nas odnosz�? - zapyta� Murzyna, z kt�rym znalaz� si(c) w tej samej ��dce. - Dlaczego nie �ycz� nam pomy�lnych wiatr�w? - �ycz�, �ycz�, ale nie chc�, �eby kto� to us�ysza�. - Nie rozumiem. - Jeszcze zrozumiesz. Nazywam si(c) Gaspachio. - Ja nazywam si(c) Mendoza. - Wiem. I tak w�r�d niespiesznego szmeru wiose� wyruszyli z Asunci~on na d�ug� wypraw(c) w g�r(c) rzeki. Czarny handlarz niewolnikami snu� im opowie�� o �yciu, jakie zostawi� za sob�. Mendoza s�ysza� ju� niejedn� tak� histori(c), ale �adna nie by�a tak mro��ca krew w �y�ach jak ta i �adna nie by�a opowiedziana takim pogodnym tonem. A jednak ludzie �miali si(c)! Victorio od�piewa� pie�� o smutnych drzewach, cierpi�cej dziewczynie i m(c)�czy�nie ze z�amanym sercem. Kiedy sko�czy�, zgotowano mu owacj(c): "Formidable!" i "Elegante!". Gaspachio powiedzia�: - Niestety. Wr�ci na madrycki bruk, jak tylko zbierze dosy� pieni(c)dzy. Ale ja? Co ja mog(c) zrobi�? - Ty mo�esz wr�ci� mi(c)dzy nogi ma�ej Magdaleny - powiedzia� kt�ry� z m(c)�czyzn. - Ona nie �yje. - Hej, Magdalena nie �yje! Jak to si(c) sta�o? - Nie zapobieg�em temu. - Mo�esz wi(c)c klepa� po ty�eczku jej synalka. - Robi�em to. Ma mi�y ty�eczek, ale nie tak jak ty�eczek Magdaleny - oznajmi� Murzyn. - Mam tylko jej syna i tych Guarani, �eby ukoi� moje cierpienie. - Gaspachio, Guarani to s�u�ba czy niewolnicy? - Lepiej zapytaj Tiberia. - Nie s� niewolnikami, ale szczeg�lnego rodzaju s�u�b� - odpar� Tiberio. Dalej w g�r(c) rzeki, gdzie las by� rzadszy, przep�yn(c)li obok zacumowanej �odzi rybackiej. Siedzia� w niej ksi�dz jezuita z trzema Guarani, a kiedy zbli�yli si(c), Tiberio zawo�a�: "Dobry wiecz�r, prosz(c) ojca". Wygl�da�o na to, �e ani ksi�dz, ani Guarani nic nie us�yszeli. Zachowywali si(c) tak, jakby obok nich nie przep�ywa�y �adne �odzie. Kiedy Mendoza obejrza� si(c) do ty�u, zobaczy�, �e nadal siedz� zastygli w nieruchomych �odziach. Potem dop�yn(c)li do misji. Mendozie jej ogrom zapar� dech w piersi. By�o tam d�ugie molo, na kt�rym bawi�y si(c) dzieci Guarani, dwie du�e barki i ca�a chmara cz�en. Kiedy przep�ywali, dzieci przesta�y si(c) bawi� i przygl�da�y si(c) im. Po�rodku obszernego placu misji wznosi� si(c) wielki krzy�, a po obu stronach wida� by�o rz(c)dy dom�w dla Guarani. Nad wszystkim dominowa� zdumiewaj�cy ko�ci� znacznie wi(c)kszy ni� wszystkie, ko�cio�y w Asunci~on. Zwie�czony by� dziwaczn� rze�b� przedstawiaj�c� p�anio�a p�or�a, kt�ry jakby grozi�, a jednocze�nie okazywa� sprawiedliwo��. Po jednej jego stronie znajdowa� si(c) obszerny magazyn i warsztaty, a po drugiej dom jezuit�w, dwupi(c)trowy, zbudowany z kamienia. Jaki� jezuita wyszed� nad rzek(c) i odgoni� dzieci z brzegu. Ogromne pola wypar�y puszcz(c) daleko od tego miejsca i wida� by�o setki Guarani zaj(c)tych upraw�. Przygl�dali si(c) najemnikom p�yn�cym g��wnym nurtem rzeki, a potem wracali do swojej pracy. Kiedy puszcza znowu zesz�a nad rzek(c), Gaspachio powiedzia�: - Czy widzia�e� kiedy� co� takiego? - Nie - odpar� Mendoza. - Musz� to by� bardzo �wi(c)ci ludzie. - Bardzo. U nich wszyscy s� wolni. Nawet Guarani. - Nawet Guarani? - Tak. S� w�a�cicielami ziemi i ca�ej misji. Ale wol�, �eby rz�dzili nimi jezuici. - Tiberio powiedzia�, �e b(c)dziemy �apa� niewolnik�w. - To przej(c)zyczenie. Na terytorium portugalskim s� niewolnicy, ale tutaj mamy po prostu szczeg�lnego rodzaju s�u��cych zwanych encomiendaros. - Rozumiem. - Naprawd(c)? W takim razie wyja�nij mi to. Na przyk�ad encomiendaros nie otrzymuj� �adnej zap�aty. - S� wi(c)c niewolnikami. - Nie, jak ju� ci powiedzia�em, s� encomiendaros. To zupe�nie co� innego i trzeba o tym pami(c)ta�. A jednak nie p�aci si(c) im. Teraz w�a�nie wyruszyli�my, �eby paru z�apa�. - Dok�d? - Na portugalsk� stron(c) g�r, gdzie s� niewolnikami. Ale kiedy przeprowadzimy ich przez g�ry tutaj, stan� si(c) encomiendaros. - Gdzie jest granica? - Kt� to wie? Kto wie, z kt�rej strony granicy wzi(c)li si(c) schwytani Indianie? Tego wieczoru Mendoza powiedzia� cicho: - Gaspachio? - Tak? - Kto zap�aci nam za Guarani, kt�rych sprowadzimy? Zapad�o d�ugie milczenie, a nast(c)pnie Gaspachio oznajmi�: - Namiestnik. - Namiestnik? - Jest przyw�dc� plantator�w. Cicho sza. Chc(c) wreszcie zasnѹ. Wczesnym rankiem Gaspachio odci�gnш Mendoz(c) na bok. - Widz(c), �e nie masz no�a. - Nie mam - przyzna� Mendoza. - Przyda ci si(c) taki jak ten. Gaspachio wydoby� zakrzywiony sztylet ze sk�rzanej pochwy. Mendoza pochyli� si(c) nad nim. - Mo�e nast(c)pnym razem. - Nie, teraz. Cztery reale. - Pochwa jest uszkodzona. - Wiem. - Trzy reale. - Niech b(c)dzie trzy. Gaspachio sprzeda� mu tak�e za jednego reala pas, na kt�rym mo�na zawiesi� sztylet na piersi. Mendoza poczu� si(c) jak m(c)�czyzna. Dop�yn(c)li do przew(c)�enia, w miejscu, gdzie rzek(c) przegradza�y ogromne kanciaste g�azy, a z g�ry zwiesza�y si(c) ga�(c)zie drzew. Wyszli na brzeg, zostawiaj�c dw�ch najemnik�w i sze�ciu Guarani, �eby pilnowali cz�en, a sami zacz(c)li si(c) wspina�. - Jak daleko jeszcze do terytorium portugalskiego, prosz(c) pana? - To tam - Tiberio wskaza� na odleg�e wzg�rza otulone mg��. - Ty, ch�opcze - rzek� Victorio, b(c)dziesz ni�s� to. - Wskaza� bary�k(c) z winem. - Pilnuj jej jak �renicy oka. To bardzo szczeg�lne wino. Pod koniec dnia wspinaczki bary�ka ciѾy�a, jakby by�a z o�owiu. Ale Mendoza d�wiga� tak�e sw�j sztylet. 2 W(c)dr�wka przez g�ry zaj(c)�a im ca�y miesi�c. Guarani nie�li muszkiety, garnki i koce. Pod koniec ka�dego dnia, kiedy wszyscy u�o�yli si(c) ju� do snu, Victorio wzywa� Mendoz(c) i ��da� kubka wina albo mate. By� to pobudzaj�cy wywar, co� w rodzaju herbaty albo kawy sporz�dzonej z wysuszonej yerba mate. Mendoza musia� rozpali� ognisko, wymiesza� nap�j w kubku i zanie�� mu. Co rano znajdowa� nietkni(c)ty kubek przy legowisku Victoria. Twarz mu si(c) �ci�ga�a, kiedy przypomina� sobie, jak sporz�dza� nap�j poprzedniego wieczoru. Potem zwija� ciasno ca�e pos�anie i zanosi� je Indianom. Bra� bary�k(c) z winem i by� got�w do dalszej w(c)dr�wki przez wzg�rza. - Czy polubi�e� Victoria? - zapyta� Gaspachio. Mendoza milcza�. - Hej, ty, do ciebie m�wi(c). - Nie s�ysza�em - odpar� Mendoza. - Jeste� m(c)�czyzn� ostro�nym. Po raz pierwszy nazwano go m(c)�czyzn�. Wype�ni�a go szczeg�lna mieszanina l(c)ku i rado�ci. Mia� pi(c)tna�cie lat. Nast(c)pnego dnia natkn(c)li si(c) na zdeptany kawa�ek ziemi z mn�stwem odcisk�w bosych ludzkich st�p. M(c)�czy�ni usiedli i za�o�yli wysokie buty, sk�rzane opo�cze si(c)gaj�ce ziemi, wypchane bawe�n� puklerze i kapelusze z szerokim rondem. - To dla ochrony przed strza�ami - wyja�ni� Gaspachio. Victorio pozosta� na stra�y obozu. By� podniecony i poleci� Guarani przyst�pi� do budowy kolistego, wysokiego ogrodzenia z ciernistych krzak�w, w kt�rym zamknie si(c) z�apanych Indian. W ci�gu pierwszych czterech dni nie zdarzy�o si(c) nic, ale wieczorem pi�tego Tiberio i jego oddzia� wr�cili z czternastoma Guarani - dwunastoma m(c)�czyznami i dwiema kobietami. Wepchni(c)to ich za ogrodzenie. KrѾyli po swoim wi(c)zieniu, zbijali si(c) w grupk(c) i szeptali do siebie kilka s��w, a nast(c)pnie rozdzielali si(c) znowu i siadali w milczeniu. Jeden ze s�u��cych Guarani da� im garnek kukurydzy, ale unika� jak m�g� ich wzroku. Zadowoleni z wynik�w �ow�w m(c)�czy�ni upili si(c), a kiedy zrobi�o si(c) ciemno, dw�ch z nich wyci�gn(c)�o �adniejsz� z dw�ch kobiet z ogrodzenia. Tiberio zgwa�ci� j� w�r�d przekle�stw i z�orzecze�, krzycz�c� na ca�e gard�o, przy akompaniamencie sycz�cych poj(c)kiwa� i �miechu tych, kt�rzy czekali na swoj� kolejk(c). Mendoza poszed� sobie i ukry� si(c) w poszyciu. Kiedy go wo�ali nie odpowiedzia�. Nocne niebo zacz(c)�o zabarwia� si(c) i czerwienie�, kiedy kobieta do��czy�a do pozosta�ych niewolnik�w. Ukry�a si(c) w k�cie ogrodzenia. Dwaj Hiszpanie stan(c)li na stra�y i na ma�y ob�z sp�ynш spok�j. Mendoza wyszed� z d�ungli. - Hej, to by�o dobre - powiedzia� jeden ze stra�nik�w i ziewnш. Tiberio i jego ludzie wychodzili jeszcze trzy razy na wyprawy do buszu, wracaj�c najpierw z dziewi(c)cioma niewolnikami, potem pi(c)cioma, a wreszcie bez �adnego. Kiedy wr�cili po raz ostatni, najemnik zwany Mandu mia� rami(c) przebite d�ug�, ostr� strza��; oba jej ko�ce od�ama�y si(c). Mendoza zapyta� Gaspachia ochryp�ym g�osem: - Czy on umrze? - Zapewne. - Czy du�o ginie w ten spos�b? - Oczywi�cie. - Czy to ich boli? Wtedy rozgniewany Gaspachio zawo�a�: - Hej, Mandu, boli ci(c)? - Pewnie, boli jak wszyscy diabli. - Sam wi(c)c widzisz, �e boli. - I zamilk�. Tym razem Tiberio pos�a� Victoria i sze�ciu innych ludzi, �eby kupili niewolnik�w w portugalskim mie�cie Cuzerio de Oeste, odleg�ym o dziesi(c)� dni drogi. Cieszyli si(c) jak uczniowie na wycieczce. Cuzerio de Oeste by�o ma�� mie�cin� w fa�dzie terenu mi(c)dzy g�rami, ukryt� w�r�d drzew. M(c)�czy�ni zamieszkali w zaje�dzie, ale Mendozie kazano spa� z ko�mi. Nast(c)pnego dnia Victorio kupi� parasol i wr(c)czy� mu, by nosi� go nad nim, gdy� dzi(c)ki temu Portugalczycy b(c)d� s�dzi�, �e maj� do czynienia z hidalgiem. Obejrza� niewolnik�w, a nast(c)pnie przyst�pi� do targu. Targ o dwudziestu pi(c)ciu, kt�rych sobie upatrzy�, trwa� ca�y dzie� - chodzi�o o siedemnastu m(c)�czyzn i osiem kobiet, wszystkich bardzo m�odych. Kiedy wreszcie by�o po wszystkim, za��da� g�o�no butelki wina, wypi� toast na cze�� swoich partner�w i podpisa� si(c) pe�nym arystokratycznym nazwiskiem: Victorio Paramin Timiare Lopez Lusavida y Jermano. - �adny mi pan Lopez - odezwa� si(c) jeden z m(c)�czyzn. Victorio od�o�y� pi�ro i spojrza� na niego. Zapad�a cisza jak makiem zasia�. - Jeste� tylko pod�� �wini�, Alendrasie. - Ja pod�� �wini�? - Tak. Alendras rozejrza� si(c) po wszystkich, ale nikt nie chcia� spojrze� mu w oczy. - Doskonale - oznajmi�. - Obrzydliw� �wini�. - Bez w�tpienia. - Nie, nie, sam musisz to powiedzie�. - Skoro ty sam tak twierdzisz. - Chc(c) us�ysze�, jak ty to m�wisz. - Jestem �wini�. - Pod�� �wini�. - Pod�� �wini�. - Teraz mo�esz odej��. Uwa�aj, �ebym nie przy�apa� ci(c) wieczorem. Alendras odszed� i Victorio dalej pisa� swoje nazwisko. Milczenie przerwa�a pe�na zak�opotania rozmowa mi(c)dzy Portugalczykami. Kiedy byli ju� sami, Mendoza zapyta� Gaspachia: - Co to jest pod�a �winia? - Nie wiem, ale Alendras odszed�. - By� to po prostu �art. - Tak, ale przyj(c)ty z espiritu molo. - Czy powinien by� podjѹ walk(c)? - Oczywi�cie. - Victorio by zwyci(c)�y�. - Z pewno�ci�. Dobrze wie, z kim mo�e zadrze�. Z Tiberiem by sobie na to nie pozwoli�. Zaopatrzyli si(c) w kukurydz(c) i baranin(c), za�adowali wszystko na niewolnik�w Guarani i ruszyli w powrotn� drog(c) do obozu. Guarani op�niali poch�d, ale wlekli si(c) bez jednego s�owa, pop(c)dzani od czasu do czasu ko�cem sznura. Min(c)�a p�noc zanim znowu zobaczyli Tiberia. W czasie ich nieobecno�ci Mandu, m(c)�czyzna zraniony strza��, umar�. Nast(c)pny miesi�c zabra� im powr�t do �odzi, a dalsze pi(c)� miesi(c)cy min(c)�o zanim z powrotem znale�li si(c) w Asunci~on. Tiberio zostawi� ich na nabrze�u i wr�ci� dopiero p�nym wieczorem w nowym ubraniu. Mia� ze sob� szereg m(c)�czyzn. Byli uzbrojeni w muszkiety i mieli na r(c)kawach oznak(c) namiestnika. Przyszli odebra� transport niewolnik�w. Tiberio wydoby� sakiewk(c) i na nabrze�u wyp�aci� nale�no�� najemnikom. Powiedzieli mu w zamian dobranoc i po dw�ch, po trzech ruszyli do miasta. Kiedy Victorio dosta� swoj� nale�no��, powiedzia� Mendozie: "Chod�". Reszta patrzy�a, jak Mendoza kroczy do miasta ob�adowany baga�em i parasolem Victoria. Potem spojrzeli na Tiberia, ale ten uda�, �e nic nie widzi. Jego interes zosta� zako�czony i on te� zamierza� odej��. Na tylnym dziedzi�cu swojego zajazdu Victorio powiedzia�: "Masz tu" i rzuci� Mendozie jeden dinero. Pod mahoniow� opalenizn� krew odp�yn(c)�a z twarzy Mendozy. - Se~nor, za pi(c)� miesi(c)cy pracy jeste� mi winien pi(c)� dineros. - Nie, jeden dinero. Dobrze si(c) sprawowa�e�. By� mo�e znowu b(c)d(c) mia� dla ciebie robot(c). Adi~os. - Potrzebuj(c) pi(c)ciu dineros. - Teraz ju� zaczynasz mnie z�o�ci�. - Prosz(c) spojrze�, same� podpisa�, panie. - Mendoza wydoby� kartk(c), a Victorio pochyli� si(c) i wziш j� z jego r�k. - Nie widz(c) �adnego dokumentu. - Wszed� do �rodka i zamknш za sob� drzwi. Mendoza odszuka� Gaspachia, kt�ry zapyta�: - Ale gdzie masz sw�j dokument? - Victorio go wziш. - G�upiec. Powiniene� jutro zanie�� go do urz(c)du. - Nie pomo�esz mi? - Nie. To sprawa mi(c)dzy m(c)�czyznami, kt�ra wymaga krwi. Mo�e uda ci si(c) z Tiberiem. Znajdziesz go u Marcii. Mendoza poszed� do Marcii. Tiberio wynurzy� si(c) z jakiego� pokoju w �rodku. - Czy pami(c)ta pan umow(c), prosz(c) pana, kt�r� Victorio mi podpisa�. - Pami(c)tam. Zabra� ci j�? - Tak. Czy pomo�esz mi, panie? - Nic nie da si(c) tu zrobi�. - Dlaczego? - Ten papier to by�o wszystko. Adi~os. Mendoza zszed� do portu i wpatrywa� si(c) w wod(c). Wszyscy wiedzieli, �e Victorio zabra� mu dokument i zatrzyma� sobie pieni�dze, kt�re nale�a�y si(c) jemu, ale nikt nie mia� zamiaru mu pom�c. To sprawa mi(c)dzy nimi dwoma. Spojrza� w d� na p�etwonogi wizerunek ksi(c)�yca w wodach przystani, a nast(c)pnie w g�r(c) na spokojne niebo i odm�wi� modlitw(c) do Naj�wi(c)tszej Maryi Panny. Ukry� swoje rzeczy do spania ko�o kupy gruzu, a potem zdjш buty i po cichu wszed� do zajazdu Victoria. Wy�ledzi�, �e Victorio �pi sam w wymi(c)tym ��ku i w�liznш si(c) do pokoju przez otwarte drzwi. Wydoby� sztylet z pochwy i ukl�k� przy ��ku. Nast(c)pnie przytknш sztylet do szyi swojego wroga i lekko nacisnш. Victorio obudzi� si(c) i drgnш. Sztylet zag�(c)bi� si(c) troch(c) bardziej i Victorio poczu� �e ogarnia go ch��d. - Kto to? - spyta� cicho. - Ja - odpar� Mendoza. Victorio roze�mia� si(c) spokojnie. - Czego chcesz? - Moich pi(c)� dineros. - Oczywi�cie. Widz(c), �e jeste� m(c)�czyzn�, z kt�rym trzeba si(c) liczy�. Zaraz ci je dam. I ju� na p� podni�s� si(c) z ��ka, kiedy ogarni(c)ty gniewem i panik� Mendoza zada� cios, wbijaj�c sztylet w cia�o. Victorio kilkakrotnie si(c)gnш w stron(c) sztyletu, kt�ry wytr�ci� Mendozie z r(c)ki, a potem pad� nie wydawszy d�wi(c)ku. Mendoza by� zupe�nie odr(c)twia�y. Wi(c)c to takie �atwe. Jego wr�g le�a� przed nim nie daj�c znaku �ycia. Z rany zacz(c)�a s�czy� si(c) krew. Ca�y budynek pogrѾony by� w spokoju. Przypomnia� sobie, �e musi zabra� dokument. Nie, nie dokument, pieni�dze. -wistek papieru nie jest mu teraz do niczego potrzebny. Pod poduszk� znalaz� portfel z trzydziestoma siedmioma dineros. We�mie tylko pi(c)�. Nie, nie pi(c)�. We�mie wszystko. Tak w�a�nie post�pi�by przypadkowy z�odziej. Zabra� pieni�dze, wy�liznш si(c) przez okno i poszed� z powrotem do portu. Nic si(c) nie zmieni�o od chwili, kiedy opu�ci� nabrze�e. Odbicie ksi(c)�yca by�o dok�adnie takie samo. Spojrza� na pieni�dze. By�a to prawie dwuletnia op�ata, ale gdyby zatrzyma� wszystko, by�yby z�odziejem. Tak wi(c)c odliczy� pi(c)� dineros, reszt(c) monet wrzuci� do wody, po czym po�o�y� si(c) i zasnш. W chwil(c) p�niej zani�s� sztylet nad wod(c), �eby go obmy�. Potem po�o�y� si(c) znowu. Pi(c)� minut p�niej zerwa� si(c), tym razem, �eby samemu umy� si(c) starannie zanurzywszy si(c) w wody przystani. Kiedy teraz si(c) po�o�y�, poczu�, �e ogarnia go gor�czka. Nie uda mu si(c) zasnѹ. Poczu� ulg(c), kiedy nadszed� brzask i znalaz� si(c) w�r�d Guarani, pracownik�w dokowych i cie�li okr(c)towych, kt�rzy nadchodzili, �eby zaczѹ nowy dzie�. Wydawa�o si(c), �e nikt nie s�ysza� o tym, co sta�o si(c) w nocy. Przechodz�cy robotnicy �yczyli mu pomy�lnego dnia. Jednak o dziesi�tej przysz�a szuka� go grupa ludzi z miasta. St�oczyli si(c) wok� niego - stra�nik, Tiberio i gar�� mieszka�c�w Asunci~on. Powinienem by� zje�� �niadanie - pomy�la� wstaj�c. Tiberio zapyta�: - S�ysza�e�, co sta�o si(c) z Victoriem? - Z Victoriem? Nie, prosz(c) pana. O co chodzi? - Kto� go zabi� - Tej nocy - doda� stra�nik. - Czy masz co� z tym wsp�lnego? - ci�gnш Tiberio. - Ja, prosz(c) pana? Nic. - Poka� no swoje pieni�dze - rozkaza� stra�nik. Mendoza wykona� polecenie. - Jest tu osiem dineros - powiedzia� stra�nik. - Tak, se~nor, a bo co? - Sk�d je masz? - Przywioz�em je z Hiszpanii. - Victorio mia� przy sobie ponad trzydzie�ci dineros, kiedy go zabito - oznajmi� Tiberio. Stra�nik rzek�: - A teraz poka� sw�j n�. - N�? Prosz(c) - poda� n�. - By� niedawno myty. - Zawsze myj(c) go wieczorem. Stra�nik pogrѾy� si(c) w my�lach. - Nie widz(c) powod�w, �eby przypuszcza�, �e ten ch�opiec jest winny - o�wiadczy�. - Ja te� nie - przytaknш Tiberio. - Ale se~nores - zaprotestowa� Mendoza - by� mi d�u�ny pi(c)� dineros. Co mam teraz zrobi�? Zabra� g�os Tiberio: - Mo�esz si(c) z nimi po�egna� - i poprowadzi� ich z powrotem do miasta. Na jego ustach pojawi� si(c) niedostrzegalny u�miech. Wie wszystko - pomy�la� Mendoza patrz�c za nim. Wie, a ja zyska�em jego szacunek. To zaufany cz�owiek namiestnika. Jaki �wiat jest dziwny! Potrz�snш g�ow�. Tak�e jego matka wiedzia�a, co zrobi(c). Czy to odmieni jej mi�o�� do niego? Poszed� do ko�cio�a -wi(c)tej Anny ukrytego w cieniu drzew. W �rodku panowa� b�ogos�awiony ch��d. By� tam ksi�dz. Mendoza podszed� do niego i poprosi� o wys�uchanie spowiedzi. Kiedy ksi�dz wys�ucha� spowiedzi Mendozy, wytar� czo�o chusteczk� i zapyta�: - Czy powiedzia�e� mi wszystko? - Tak, prosz(c) ksi(c)dza - odpar� Mendoza. - Jakiego rodzaju cz�owiekiem by� ten, kt�rego zabi�e�? - To Victorio, prosz(c) ksi(c)dza. Victorio! - pomy�la� ksi�dz. Musia� to by� szcz(c)�liwy cios. - Nikt nie uroni� �zy! G�o�no za� powiedzia�: - Wpl�ta�e� si(c) w spraw(c) honorow�. Czy wiesz, co to oznacza? - Czy ksi�dz chce powiedzie�, �e nie jestem winny morderstwa? - W oczach Ojca Niebieskiego jeste� winny, ale w oczach ludzi, nie. - Dzi(c)kuj(c) ksi(c)dzu. Teraz pozosta� mi jeszcze najgorszy grzech do wyznania. Dios! - pomy�la� ksi�dz. - O co chodzi, m�j synu? - Sk�ama�em. - Co zrobi�e�? - Sk�ama�em. Ksi�dz po chwili zastanowienia doszed� do wniosku, �e penitent jest jednak przy zdrowych zmys�ach. - Rozumiem - oznajmi�. - Nie k�am wi(c)cej. - Nie, prosz(c) ksi(c)dza. Wyznaczywszy d�ug� pokut(c) ksi�dz odprawi� Mendoz(c) i patrzy�, jak ten oddala si(c) naw�, a potem kl(c)ka, �eby si(c) pomodli�. Moja matka musia�a by� �wi(c)t� - my�la� Mendoza kl(c)kaj�c. - Dlatego w�a�nie jej �ycie mog�o si(c) spodoba� Chrystusowi. Jej dusza by�a zawsze przygotowana na niebia�skie wizje. Ale wiedzia�a, �e syn nie jest taki. Nie oczekiwa�a po nim, �e zostanie �wi(c)tym. Powiedzia�a mu tylko, �eby nie by� wi(c)kszym grzesznikiem ni� inni ludzie. No i jest bez winy w oczach innych ludzi. Powiedzia� to ksi�dz. Musi jednak strzec si(c) k�amstwa. Z mocnym postanowieniem poprawy w sercu zaczш odmawia� nakazane zdrowa�ki. Ksi�dz wyszed� odsun�wszy kotar(c), szcz(c)�liwy, �e jest ksi(c)dzem. Kiedy Mendoza opu�ci� ko�ci�, zobaczy�, �e czeka ju� na niego chichocz�cy porozumiewawczo Gaspachio. - M�j sztylet, sam widzisz - rzek� Gaspachio. - Co masz na my�li? - Zrobi�e� to moim sztyletem. - Co niby zrobi�em? - Zabi�e� Victoria. - Przepraszam - powiedzia� Mendoza i odszed�. Pojш, co matka mia�a na my�li m�wi�c, �e k�amstwo wiedzie prosto do pot(c)pienia. Gaspachio dogoni� go. - Przepraszam, my�la�em, �e to twoja robota. - Nie. - Teraz widz(c), �e si(c) myli�em. Chod�, zjemy kolacj(c). - Dzisiaj? - Tak, tak, dzisiaj. - Dzi(c)kuj(c). A wi(c)c do wieczora. - Skr(c)caj�c w stron(c) przystani pomy�la�, �e to takie proste. Tego wieczoru Gaspachio oznajmi� przy kolacji: - Za dwa tygodnie b(c)dzie nowa encomienda. Potrzebuj� ludzi. - Mam tylko pi(c)tna�cie lat. - Masz siedemna�cie. - Naprawd(c)? - Czy�by nie? - Dobrze, mam siedemna�cie lat. - Potrzebna ci b(c)dzie szpada. - Nie sta� mnie na szpad(c). - Mo�esz wyda� cz(c)�� swoich trzydziestu siedmiu dineros. - Nie mam trzydziestu siedmiu dineros. - Di~os! Wi(c)c mo�esz wyda� na miecz cz(c)�� z tego co masz. - Ile? - Jakie� pi(c)� reali. To wa�ne. Pos�uchaj, m(c)�czyzna bez szpady to jak m(c)�czyzna bez coj~on. Przez ciemno�ci �e cho� oko wykol Gaspachio zaprowadzi� Mendoz(c) do wysokiego muru, w kt�rym by�a furtka, i zastuka� w ni�. Wyszed� m(c)�czyzna ze �wiec�. Pozna� Gaspachia i zaprowadzi� ich do pomieszczenia o niskim suficie, gdzie zapali� na stole kilka �wiec. W�r�d chybotliwych cieni Mendoza zobaczy� rz�d rapier�w, muszkiet�w i pistolet�w i poczu�, �e serce zabi�o mu mocniej. Gaspachio powiedzia� �agodnym g�osem: - Aj, tylko sp�jrz. Ale matka uczy�a kiedy� Mendoz(c), ile z�a czyni or(c)�. Poza tym nie mia� do�� pieni(c)dzy, �eby pozwoli� sobie na kt�rь z tych szpad. Zerknш za siebie i zobaczy� bro� o grubym kr�tkim ostrzu. - Co to jest? - Basilarda - oznajmi� p�atnerz. - Stosuje si(c) j� przy walce konno. - Wydoby� bro� z pochwy. Ostrze by�o szerokie na p�tora cala, d�ugie na dwie stopy i mia�o zaostrzony koniec. Zosta�a sporz�dzona sto lat temu w Bazylei. Tym ostrzem mo�na uciѹ cz�owiekowi g�ow(c). Mendoza wziш bro� do r(c)ki i poczu� jej solidn� wag(c). - Ile kosztuje? - Nie, nie - roze�mia� si(c) Gaspachio. - To si(c) nie nadaje do fechtunku. - Czuj(c), �e dobrze pasuje mi do r(c)ki. - Nie. Pos�uchaj, Mendoza, nie mo�esz wziѹ tej broni. - Powiedzia�e�, �e musz(c) mie� jakь bro� sieczn�. Przecie� to jest w�a�nie taka bro�. - Ale u�ywa si(c) jej w walce konnej - oznajmi� p�atnerz. - Rozumiem. Ile? - Sam nie wiem. Powiedzmy sze�� reali. - Po�a�ujesz jeszcze - rzek� Gaspachio. - A ile jak dla mnie? - zapyta� p�atnerza. - Jak dla ciebie pi(c)� reali. - Pi(c)� reali to rozs�dna cena. Ale nie b(c)dziesz zadowolony, Mendoza, sam zobaczysz. Nast(c)pnego dnia Gaspachio zaprowadzi� M