13583
Szczegóły |
Tytuł |
13583 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13583 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13583 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13583 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
POLA
GOJAWICZYNSKA
POWSZEDNI
DZIEŃ
¦
' 9 08. 2005
POLA GOJAWICZYŃSKA
DZIEŁA ZEBRANE
CZYTELNIK
WARSZAWA
__________________ 2___;___
POLA GOJAWICZYŃSKA
POWSZEDNI DZIEŃ
OPOWIADANIA
CZYTELNIK 1978 WARSZAWA
m Zr-br: fUELJCISĄ
4-1 i. KL,V « &
\ I.HW.
Opracowanie graficzne Andrzej Heidrich Fotografia na frontispisie B. J. Dorys
„Czytelnik". Warszawa 1978.
Nakład 20 290. Ark. wyd. 10; ark. druk. 14,5.
Papier druk. sat. kl. III, 63 g, 82X104.
Oddano do składania 6 VII 1977 r.
Podpisano do druku 27 I 1978 r.
Druk ukończono w marcu 1978 r.
Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1,
Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45.
Zam. wyd. 79; druk. 1980/11/77. Cena zł 35 —
Printed in Poland
Powszedni dzień
Powszedni dzień
Pan Kazimierz Smoleński wstąpił w związek małżeński z panią Werą Kozłowską. W takim to a takim kościele, w wielkiej asyście i gali, wielebny udzielił im swego błogosławieństwa.
Maria zajęczała nieomal głośno. Sąsiad przy drugim stoliku spojrzał na nią zza wielkich okularów niebieskimi, wyłupiastymi oczyma. Skryła twarz za płachtą gazety, nasłuchując z trwogą. W kącie ponad bufetem śpiewało ochrypłe radio... „On nie powróci już, więc szkoda twoich łez, on nie powróci juuuż"...
Jakim sposobem znalazła się tutaj? W tej chwili z całego swego życia przypomniała sobie ten moment, kiedy siedząc w gabinecie szefa w upokorzeniu i obłędzie bełkotała o złowrogich ulicach, ciągnących ją tak nieprzeparcie, o oknach jednego mieszkania, zamkniętych na głucho, o balkonie, na którym zwiędły i sczerniały czerwone pelargonie...
Małe, złośliwe, pokręcone litery druku tańczą na kratkowanym obrusiku... Pan Kazimierz Smoleński...
Z zaciśniętymi zębami, z kroplami potu na czole, z sercem walącym jak młot zaczyna wyciągać z o-mglonej pamięci obrazy. Chce stąd wyjść — lecz gdzie jest? Dokąd pójdzie? Jak to się stało?
W ciemnym przedpokoju, po zwykłej rozmowie, ostatnie pożegnanie. Zawsze tak, gdy się żegnali, mówili sobie najważniejsze. Ale zawsze było to słowo: ,,Do jutra". Aż tego wieczora powiedział: ,,Bądź dzielna". Stali naprzeciw siebie, nie podając sobie rąk, bes uścisku i pocałunku. I może dlatego, że milczała, mó-
o spiocie spraw z~aciskająćy*eii przeklętą obręcz"'.
Chciała wynieść coś z tej porażki, tak jak się unosi jakiś drogi przedmiot z pożaru. Niechby już nie mówił!
Musiała stać i słuchać, i patrzeć, jak oto schodził z wysokości, na których go umieściła, i rozpadał się w drobne gruzy, w malutkie, zwietrzałe kamyki — w proch. Był więc tak marny? Umiał więc położyć na szali coś, co przeważyło uczucie? Widziała, jak bladł, jak skurcz bólu targał jego wargi wypowiadające te usprawiedliwienia. W jakimś błysku jasnowidzenia chciała krzyknąć:
— Nigdy nie przeżyjesz takiej chwili, nigdy! Będziesz przeklęty w miłości! Będziesz miał wszystko inne, tylko nie to!
Pomyślała nagle, że ona tylko z nich dwojga posiadała tajemnicę. Rzekła z litością:
— Dobrze już, dobrze! odejdź!
Ale oto nadeszły dnie upadku, nadeszły noce tęsknot. Głowa stała się ciężka od wspomnień, chwiejne nogi wiodły ją zawsze w znane ulice wśród jesiennego deszczu, okropnych głosów miasta, ryków, huków, nawoływań i szeptów. Ukazywała się jakaś odwrotna strona życia, ciemna kraina cierpienia. Drzewa na skwerach zanosiły się lamentem, liście wirowały wkoło z złowieszczym szelestem. Krzyk kolorowych astrów, ściętych lodowatym tchnieniem, zastygła struga krwi winogradu na murze...
Przechodzień, który ją minął, nie był — nim! nie był — tamtym! Zrozpaczone usta mełły jakieś słowo obelżywe, aby nim przygwoździć, zabić i zbrudzić niepotrzebną miłość. Lecz zgłodniałe oczy wybiegały naprzód, szukały, uderzały w obojętne, puste twarze. Wędrownica zanosiła się od wewnętrznego szlochu. Nie była w możności odejść od tych, dawniej szczęśli-
brufcu.
Pierwsza noc przespana głucho w obcym, czarnym miasteczku. A pokój, odnajęty od pani Gertrudy Go-lombek, wdowy po dozorcy kopalnianym, jest tak „przytulny". Żaden przedmiot niczego ci nie przypomina, śpij! Wszystko tu jest nieznane. Ręczniki mówią: „Dzień dobry!" Serweta życzy: „Smacznego!" Haftowany laufer przypomina o Bogu; Jasiek pod głowę szepce: „Dobranoc!" A przepisy domowe w sionce w osiemnastu paragrafach czegoś zabraniają i coś nakazują.
Maria składa gazetę, uspokojona. Wie już wszystko. Ma przecież dokąd iść.
— Płacić!
Drzwi się otwierają, wchodzi pan i pani. Pies-wil-czek zza bufetu zaczyna warczeć. Pan mówi podniesionym głosem:
— Kundlu jeden, na kogo warczysz? Na kogo? Na swego dobrodzieja?
Pies poznaje i zaczyna się łasić. Pani ma paziowską fryzurę, kapelusz z piórkiem i modny paltocik z fałszywym gronostajem. Pomimo to stoi z boku, porzucona, ponieważ pan zajął się psem. Nie wie, co z sobą począć. Potem pan wita grubą gospodynię i fertyczną kelnerkę, wreszcie przysiada się do towarzystwa grającego w karty.
— Pan jest trochę podniecony? — pyta ktoś złośliwie.
Pan wzrusza ramionami.
— Powiedz mi pan, co robić w tej przeklętej dziurze? Oświeć mnie pan z łaski swojej. Nigdy nie piłem w stolicy. Co jednak robić tutaj, między tymi kiełbasami i kiszkami, między tym piwskiem i fają?!
Pan robi kilka niezdecydowanych ruchów i kiwa ręką w stronę swej towarzyszki.
siadaj, do licha, siadajże! możesz nam asystować, co? Panowie pozwolą?
Maria wychodzi. Jest wieczór, w oknach błyszczą światła. Czerwone, nie otynkowane domy biegną równiutko, a ulica Wolności jest zupełnie taka sama jak ulica Sw. Marcina. I tu, i tam jest na rogu knajpa, i tii, i tam ryczy radio.
W pokoju na stole, na pluszowej serwecie w czerwone róże, leży list. List. Maria zaczyna dygotać. Ogromne litery, ukochane pismo. Usiłuje stać prosto i z daleka, lecz nagle pada na kolana i dotyka czołem sztywnej koperty.
Wstaje, ponieważ słyszy kroki. Wchodzi pani Go-lorv>bkowa w swym niebieskim fartuchu, w oparach wonnej kawy. Dźwiga tacę, zastawioną garnuszkami.
-— Na, nie widzieli to pani swego listu? Nieprawda^? — pyta swym dialektem.
Maria kiwa głową.
"tej nocy nie śpi. List leży na ciemnej serwecie, wi-da^ go, bieleje w ciemności. Jest to coś z wielkiego szerokiego świata. Gruba, sztywna, piękna koperta. Re.ce Kazimierza dotykały tej koperty. Wciśnięta w kąt kanapy, Maria nie odejmuje oczu od białego kwadratu papieru.
I3ani Golombkowa budzi się wśród nocy przestraszona- Ktoś mówi, ktoś szepcze gorączkowym szeptem... Pa^j Golombkowa narzuca suknię, wsuwa nogi w pantofle i drżąc z zimna i strachu, podchodzi do drzwi lokatorki. Jest ciemno. Jest cicho. Uspokojona pani Go-loi\ibkowa wraca do łóżka. Ogromna pierzyna kryje w sobie tak błogie ciepło. Westchnąwszy nad biednymi ludźmi, nad biednymi duszami, które nie zaznają błogości snu i ciepła, pani Golombkowa zasypia.
L się dzieje jednak w odnajętym pokoju; okropna
kie klęski i zawody, których taka mnogość jest w życiu samotnych kobiet, wstają nagle z martwych i odżywa ich dawne oblicze, ich wstyd i żałość. Lat trzeba, lat, aby zdusić je w sobie, aby zasypać je pyłem niepamięci, wyrzeczeń i zaparcia, trudu i łez, aby przeklęte serce opancerzyć zimną stalą nieczułości.
...Wszystko to było kłamstwem... Nigdy już... nigdy już...
Ale oto cudza, namiętna wola przebiega w poprzek tym planom. Bezcenna waga rozmów, wypowiedzeń się najbliższych, bezcenna waga tego, że się widzi znów barwę i wdzięk rozkwitającego kwiatu, ciepło słońca, wymowę muzyki. Bezcenna waga tej ,,ręki na głowie", której wszystkie kobiety tak łakną, a często umierają, nie zaznając jej nigdy.
Pani Golombkowa wzdryga się niespokojnie przez sen, słyszy cichy płacz. Budzi się zupełnie, wysuwa głowę spod pierzyny; słyszy teraz wyraźnie płacz w odnajętym pokoju. Lecz nie nakłada już sukni i nie śpieszy pod drzwi, zdjęta dziwnym poszanowaniem dla cudzego cierpienia. Czeka świtu.
Jest jeszcze ciemno, gdy dom zaczyna się poruszać, żyć. W sionkach i kuchniach, w czterech mieszkaniach na parterze, na pierwszym i drugim piętrze snują się ciche, człapiące kroki. To kobiety wstają pierwsze, aby wyprawić mężczyzn do roboty, dzieci do szkoły. Słychać stękanie, gdy ciężkie kubły węgla dźwigają z komórek podwórzowych po schodach, dźwięk drzwiczek kuchennych, szum wody w kranach i bezustanne człapanie w jedną i drugą stronę. Ileż wiorst dziennie przemierzą tak swymi stopami w przydeptanych pantoflach!
W kuchniach na płytach leżą cienko pokrajane, suche plastry chleba. Naciera się je potem czosnkiem i cieniutko smaruje smalcem. Po dwie kromy tego
11
U państwa Fiolka,' w"; mieszkaniu nr'2, rozlega się głos komendy. To Gliwice o godzinie 7 nadają gimnastykę ranną. Nikt nie wykonuje ćwiczeń, lecz ten głos, urywany, krótki, mocny, zda się podcinać batem. Pan Fiolka wstaje pierwszy i podrygując śmiesznie w swych jegerach, rozpala ogień. Zanim pójdzie do biura, rozpali ogień, zaparzy kawę, zbiegnie po mleko i nanosi węgla na górę. — Żona moja słabuje dziś — tłumaczy sąsiadkom.
W istocie chce łagodzić ostry spór między panią Fiolka starszą (matką) a panią Fiolka młodszą (żoną). Żona jest delikatnym, chorym stworzeniem, a matka wymaga od niej tak wiele! Pamięta ją zawsze jako młodą, łagodną i śliczną dziewczynę — „słodkie dziewczę z Wiednia", które oddało swe serce jemu, panu Fiolce, nie bacząc na skromne jego stanowisko. Zawsze to tylko pamięta i nie widzi pożółkłej twarzy, zapadniętych oczu i wychudłych rąk swej żony. Urodziła mu troje dzieci, i jedno po drugim niemowlę umierało. Zeszłego roku pan Fiolka dostał nadprogramową robotę w pewnym banczku i w uniesieniu wziął wspaniały aparat lampowy na raty. Lecz praca ta raptem trwała tydzień: banczek ogłosił upadłość, a dyrektor zwiał. Pan Fiolka został z aparatem i długami.
Leżąc w łóżku żona jego rozmyśla o sposobie przygotowania całodziennego „życia" za sumę 1 zł. Dziś dopiero 18, a oni już wydali wszystko! Pan Fiolka zaręcza, że dziś wyprosi zaliczkę. Tylko ten dzień, ten jeden! Powtarza się to zresztą przy końcu każdego miesiąca. Pani Fiolka starsza ma powód do obrazy, do gniewnych peror i sprzeczek. Jej syn powinien był ożenić się z pieniędzmi — oto wszystko.
Ekspres z poczty wali do drzwi pani Golombkowej i wręcza list. Znów list? Pani Golombkowa bierze ten
12
iuv.ii i
mctuci-yuuwttiJa. w yućljfc! Się
jej, gdy patrzy na te listy nie rozpieczętowane, że ktoś z bardzo daleka krzyczy i nawołuje.
Puka do drzwi i wchodzi ze swym uśmiechem rozweselającym, lecz prędko uśmiech ten zastyga w grymas przestrachu. Lokatorka siedzi wtłoczona w kącik kanapy — nie myła się, to i nie czesała? Srogie jej oczy leżą na listach, a około ust wyżłobiły się dwie linie — dwie zmarszczki. „Jakby się stara zrobiła" — myśli pani Golombkowa. Kładzie list jakby nigdy nic i zaczyna się krzątać.
— Może ciepłej wody do mycia? Może zmienić ręcznik, ja, nieprawdaż?
Przynosi wodę, zmienia ręcznik, naparza kawę. Jej codzienna, szara suknia i błękitny fartuch są nieposzlakowanie czyste. Kok wątłych cieniutkich włosów jest mocno skręcony na czubku głowy, żeby „zaś" żaden kosmyk nie śmiał wisieć koło twarzy. Wyprostowana niby świeca, w szczelnie opiętym fartuchu, pani Golombkowa wygląda jak żandarm, lecz w jej małych załzawionych oczkach błyszczy życzliwość i troska.
Krzątając się tak, zaczyna rozmowę. O czym może mówić pani Golombkowa? Wybiera sprawy codzienne, co to nikogo boleć nie mogą. Właśnie o pani Fiolka, o rodzinie bezrobotnych na parterze, o pannie Elzie na drugim piętrze. Mówi też o swoich córkach, których miała pięć, o synach, których miała sześciu. Za każdą córką szykowała od maleńkości wyprawę w wielkim kufrze. Pomaleńku, powoli — tu prześcieradło, tu poszewka, to znów ręcznik i serweta. Sama to szyła, sama to rozszywała wstawkami i ozdabiała napisami. Wieczorami darła pierze na pierzyny i poduszki* a także codziennie po południu uczyła dzieci po swojemu, na swoich elementarzach i książce do nabożeństwa — żeby zaś całkiem się nie oszwabili, nie zniem-
13
aiuia.1 siuwd
po polsku.
Córki wydała za mąż, synowie porozpraszali się po świecie — ale i tu jeszcze nie koniec. Zawsze na człowieka jeszcze coś czeka, zawsze jeszcze coś jest do roboty. Jedną córkę mąż rzucił z dwojgiem drobnych dzieci, drugiej — mąż umarł. Pani Golombkowa je wspomaga. Po dawnemu szyje — dla wnucząt, i po dawnemu w palcach jej bezustannie migają druty do robienia pończoch. -
Tylko wieczory ma już dla siebie: nakłada okulary i czyta. Takiego smaku do czytania nabrała, a światła żal. Książki bierze z czytelni ludowej.
Tu wtrąca lokatorka, że w książkach opisują nieraz dzielne kobiety, które same ratują majątek rodowy. Taka kobieta dobiera sobie wierną służbę, zawsze się znajdzie także stary, oddany rządca, Ale rzadko kiedy opisują w książkach taką sprawę, jak się wychowa jedenaścioro dzieci bez majątku i jak się jeszcze na starość pracuje na wnuki i — ha! ha! ha! — nabiera się jeszcze smaku do czytania...
Ale pani Golombkowa nie rozumie, co lokatorka chce przez to powiedzieć. Przy tym już zrobiła swToje: lokatorka umyła się, uczesała i wypiła kawę.
— Nie zechcą to pani przejść się po mieście? To bym tu zaś sprzątnęła pokój?
Znów te domy z czerwonej cegły, znów te jednakowe ulice, na których rzuca się w oczy nadmiar knajp. Przeklęcie przewidujący człowiek postawił te czerwone domy na czarnej ziemi, okna zaopatrzył w ciemno pomalowane, wielkie ramy; aby zaś deszcz nie przeciekał do izb, zaopatrzył je w wewnętrzne obrzydliwe rynny i zbiorniki wody. Ogromne towarzystwa kopalniane budowały te domy ,,dla swoich", tworząc całe osady, całe miasta. Wiadomo było z góry, dla kogo się buduje — w izbach nie stawiano pieców. W zimie cała
14
iuuiiuo
w jvui_uiji, uiivvi uu
są zamknięte. Ściany są zielone od wilgoci. Oto, na co potrzebne są pierzyny, olbrzymie pierzyny.
Z niewygasających pieców-olbrzymów bucha pożar aż na środek ulicy. Potworne, żelazne ramiona dźwigów chwytają żelastwo zwalone na kupę i z hukiem rzucają je w inne miejsce. Dymy zasnuwają niebo — dymy stykają się z ogromnymi hałdami kopalni cynku, z czarnymi hałdami kopalni węgla. Z pokolenia na pokolenie ludzie tu żyją, z pokolenia na pokolenie dziedziczą pracę i izby w czerwonych domach. Nie są to przecież nory, można żyć. Lecz niepodobna rozwijać się i kształtować! Droga ich jest już wytyczona.
Panna Elza przechodzi przez ulicę ufryzowana i u-śmiechnięta zalotnie. Ach, nie wierzcie uśmiechowi Elzy! Jej ojciec jest bezrobotnym, jej starszy brat siedzi za przemytnictwo, w domu jest jeszcze czworo drobiazgu. Ten uśmiech, ten fałszywy gronostaj, ten kapelusz z piórkiem są środkami reklamy, niejako narzędziami pracy. Elza ufa, że to jej pomoże do poznania i zdobycia kogoś, kto sprawi ten cud, iż ona dostanie pracę.
Dziś od rana demonstrowali bezrobotni przed gminą. Wyszedł urzędnik i powiedział, że zasiłki wkrótce będą wypłacone. Może za kilka dni, może już jutro? Rozeszli się pomrukując —- nikt nic nie poradzi, trzeba czekać.
Kobiety zaraz pobiegły z garnkami do kuchni Miłosierdzia po zupę. Biegną żwawo, a wracają ociężale. Wraz z tym dzbankiem dymiącej zupy dźwigają wielką zgryzotę. Oto już tak skapiały, zbiedniały, zeszły na psy, że nie rozpalają ogniska w swoich kuchniach, nie warzą strawy, a jak żebraczki stoją w kolejce przed kuchnią Miłosierdzia. Chłopy ich, co ano pójdą po owe zasiłki, wracają klnąc i złorzecząc. Był przecież kopaczem, ładowaczem, ślusarzem — a teraz jest
15
— uiiuucia,
ueziuuouiycn upstrzone są lapidarnymi napisami: chleba i pracy! pracy i chleba!
Na nic się nie zda wykupienie karty cyrkulacyj-nej — po tamtej stronie granicy taka sama bieda, jeszcze większe tłumy bezrobotnych, jeszcze więcej napisów i demonstracji.
Pani Fiolka starsza, obrażona, wyszła z domu. Nie zważając na te dąsy młodsza pani Fiolka przyrządza obiad: kości na zupę — 40 groszy, kasza — 25, kartofle — 20, włoszczyzna 10. To samo będzie na kolację, należy tylko dokupić chleba. Wstyd jej było robić te zakupy. Przypomina sobie jednak kobiety z garnkami pod kuchnią Miłosierdzia i czuje się pokrzepiona. Nastawia więc radio i małe mieszkanko zapełnia się dźwiękami — ach! — „Nad modrym Dunajem"!
Z kością w ręku pani Fiolka nieruchomieje nagle. Porywające, słodkie tony kołyszą się, wznoszą, wabią i przenikają na wskroś. Słucha w skupieniu, ze łzami w oczach, z uśmiechem zachwytu na ustach. Biegnie do szafy i wyciąga z pamiątkowego pudła kwiat — różę z zaręczynowej swej sukni — cudowną, atłasową różę. Co za piękny dzień był wtedy! Wirowała w objęciach pana Fiolki w małej sali winiarni na przedmieściu Wiednia — wśród okrzyków i oklasków przyjaciół.
Staje przed lustrem z kwiatem przy piersi. Kwiat już jest stary, pognieciony i bez blasku świeżości, lecz bardziej zmięta i bez blasku jest twarz pani Fiolka. — O Je! — szepce, nagle puszcza różę i charakterystycznym ruchem chwyta za serce... — O Je!... — Uczuwa ból, przysiada na brzeżku krzesła. Lecz wprędce wstaje, chowa różę i zaczyna przyrządzać obiad.
Radio grzmi w dalszym ciągu. Gwałtowny bełkot cudzoziemskiej mowy, słodki płacz skrzypiec i tajem-
16
*
madonny i Ybmumkat giełdy*— wszystko ló tłucze się o białe sprzęty kuchenki, o paradne sprzęty świątecznego pokoju, o garnki i rondle.
Między miastem a terenem hut, jak łącznik na drodze, wyrósł mały ogród. Kilkadziesiąt kroków wszerz 'i wzdłuż; drzewa pokryte gęstym kopciem sadzy, chude krzaki i „aksamit trawników", których widok ściska serce. Jest tam i staw, pokryty tłustymi plamami odpływów z huty, parujący od wrzątku, zabarwiony tak i owak.
Na kilku ławkach ściśnięci i milczący siedzą mężczyźni. Mogą tak siedzieć godzinami koło siebie, z opuchniętymi płatami rąk, opartych na kolanach, z zagasłymi fajami — milcząc. Po wybladłych źrenicach, po jakby wypalonych oczach — poznasz hutników.
Nie są to starcy: są to ludzie bezsilni. Widać, jak ich ta praca dzień po dniu, kropla po kropli wyssała, jak im rozsadzała żyły, skręcała kości wypalała oczy — aż wypluła pogardliwie, jak rzecz niezdatną.
Siedzą tak teraz i zamarłymi oczyma patrzą na czerwony mur opasujący hutę, na wysmukłe, wiecznie dymiące kominy. Może pracują tam teraz ich synowie, młodzi i krzepcy, tacy sami jak oni kiedyś byli? — Jo, teraz na ciebie kolej, teraz twoja szychta.
Przy dźwiękach hucznej muzyki pan Fiolka zjada swój chudy obiad. Z odrobiną złośliwości w duchu stwierdza, że głośnik przydał się na coś: starsza pani Fiolka nie.może gadać. Uśmiechając się patrzy porozumiewawczo na żonę i spostrzega zmianę w jej twarzy. Oczy jej, zwykle spłoszone i pieszczotliwe, mają dziś jakiś spokojny, zimny blask. Także i twarz jej wygląda inaczej.
Pan Fiolka uczuwa niepokój, wprędce jednak rytm muzyki odrywa jego uwagę. Lecz po chwili niepokój
2—Powszedni dzień
17
"'gdyby nie zMprżąłał ślę taić "głośnikiem, "gdyTrjptak nie studiował programów i nie chwytał ,,fal zagranicznych", zastanowiłby się nad stanem zdrowia żony. W szczególny sposób to radio zajęło mu i uprzyjemniało cały wolny czas. W rzeczy samej należałoby poradzić coś, iść do lekarza... przecież, u Boga! nie jest jeszcze tak źle, aby nic nie pomogło...
Rzuca spojrzenie na żonę i zrywa się na,gle od stołu. Przechylona na poręczy krzesła, sina, pani Fiolka wydaje głuche, zdławione rzężenie. Przeklęte radio! Nie słyszał! Nie słyszał! Pani Fiolka starsza biegnie z kwartą wody. Dźwigają chorą i składają na paradnej kanapie w pokoju.
Rodzina bezrobotnych na parterze przyjęła nowego lokatora. Jest to urzędnik z Urzędu Celnego. I patrząj-cie: zaraz tego samego dnia spotkano Elzę, oprowadzającą przybysza po mieście.
W; oberży Bujaczka dziś .wielkie świni obicie. Przy tej sposobności konkurs szachowy i zebranie Mężów Katolickich. W sklepiku Pierzchały (baterie do lampek, rowery, czekolada, aparaty radiowe) nastawiono gramofon i tłum w skupieniu słucha pieśni toreado-rów. W kinie „Anioł" — Dziś! Dziś Dziś! — wielki film z życia miliarderów amerykańskich. Górnicy i ładowacze, pornocnicy ślusarscy ipopychadła sklepowe z otwartymi ustami patrzą na słoneczne plaże, przepych strojów i dzikie pomysły Yankesów.
Ale oto i widok świąteczny: w niedzielę rano grzmi orkiestra strażacka, zbierają się grupy mężczyzn w cylindrach, w odświętnych surdutach. W4crótce na skrzyżowaniu ulic robi się zator pomimo energicznych ruchów pałeczki jedynego policjanta, który tu pełni służbę.
18
a tu u wylotu 2 jawił się i pochód. Wsrod giosdw^ piszczałek, trąb i bębnów ze swymi sztandarami maszerują mężczyźni, młodzież szkolna, wreszcie kobiety w swych pięknych strojach, wyprostowane i mocno stąpające, z Włosami gładko zaczesanymi pod obrębem białych szlarek czepeczków. Dziwna jasność bije z tych twarzy kobiecych, z tych czół pogodnych, jakby dziewczęcych. One to, one ¦— w małych swych klitkach, w osadach górniczych i chałupkach wiejskich, wśród dwanaściorga, ośmiorga, sześciorga drobiazgu utrzymywały mowę ojczystą, wiarę niezłomną, świadomość narodową; one to z pazurami biegły do szkół w obronie swych katowanych dzieci, ich to duch sprawił, po latach, że mężowie ich i synowie chwycili za broń.
Pochód przechodzi, tłum rozprasza się, autobus i tramwaj ruszają w dalszą drogę.
Wieczorem będzie ,,fest".
Pan Fiolka spaceruje po pokoju, ożywiony i rozgadany, snując głośno plany przed swą chorą żoną:
Chwała Bogu, już jest lepiej, ale zawoła się lekarza. Może jakiś wyjazd na wieś, daleko, gdzie nie ma tego przeklętego dymu? Zaciągnie się pożyczkę... ech, na pewno jakoś się to zrobi!
— No i cóż ty na to, hę? Jak sądzisz, co?
Lecz pani Fiolka nic już nie sądzi, jest tak spokojna, tak, zdawałoby się, szczęśliwa.
Teściowa cały poprzedni wieczór krzątała się koło niej jak rodzona matka. Wszystko jest zapomniane. Nic sił nie ma, nie może mówić, więc oczami pokazuje mężowi głośnik.
Pan .Fiolka skwapliwie spełnia jej życzenie. Właśnie jakaś wielka stacja zagraniczna nadaje wspaniały
19
'W§|)aniałe Tony Spływają na pokój, unora nierucno-mieje. Powieki jej opuszczają się na oczy, łagodna twarz nabiera wyrazu skupienia i zadumy. Czuje wiew nieśmiertelności w tej pieśni, coś nieprzemijającego, coś bliskiego Bogu.
Pan Fiolka przyniósł z biura gazetę, więc rozwija ją prędko i szuka programu. Znalazł i podnosi uroczyście palec do góry.
— Beethoven... moja droga, ho! ho!
Chorej zdaje się, że zasypia, że zapada w wielki sen, że te potężne tony unoszą ją ze sobą. Nie żal jej niczego: ani białych kuchennych sprzętów, które z takim staraniem ochraniała od pyłu węglowego, wciskającego się przez okna, ani paradnych mebli w pokoju, ani nawet — o Boże! — pana Fiolki.
W małym pokoiku, ofiarowanym przez gminę, zmęczone, odurzone zaduchem nauczycielki pełnią swą służbę dobrowolną, wydając książki w czytelni ludowej. Po sześciu godzinach zajęć szkolnych nawet nie zdążyły odpocząć po obiedzie. Drewniana bariera, odgradzająca półki z książkami, aż trzeszczy pod naporem młodocianych czytelników. Ciche informacje:
— Ty! jaka ta książka? ładna?
Namiętne okrzyki podziwu i zachwalania lub lekceważące wzruszenia ramion — czasami głośne opowiadanie treści — wszystko to czyni tę izbę podobną do ula. Z boku kilku starszych robotników czyta gazety. Jeszcze przy jakimś malutkim stoliku, jak na wysepce wśród wzburzonego morza, grają w szachy.
Ktoś wchodzi i spokojnie opowiada: trzech tam zasypało czy struło gazami. Poszli wybierać węgiel w opuszczonym szybie kopalni.
Pani Golombkowa skończyła ranne sprzątanie i przebiera się do wyjścia, wzdychając. Tak, tak pani Fiolka umarła. Teraz dopiero okazało się, że ta cicha
20
siduejs., łsauiti /-.yid itu*. na uuuuzu, uyia ucuuzu wszystkich kochana. Zanosząc się do płaczu Elza uwiła wieniec na trumnę i pomogła starszej pani Fiolka w ostatnich posługach koło zmarłej. Rozmyślając nad tym pani Golombkowa sądzi, że w dzisiejszych czasach wystarczy za zasługę, jeśli się nic złego ludziom nie robi.
Nakłada właśnie świąteczny żakiet, gdy słyszy pukanie do drzwi. Otwiera: na progu stoi mężczyzna — pan, jakich tu się nie widuje — w podróżnym, lekkim płaszczu. Nie czekając na pytanie pani Golombkowa ukazuje drzwi do pokoju lokatorki. Ręce jej drżą. — Jest, jest w domu! — Zdenerwowana, bez pukania, popycha te drzwi.
Maria zrywa się od stołu. Stoją naprzeciw siebie — mężczyzna i kobieta, milcząc. Lecz pani Golombkowa słyszy daleki śpiew: to kondukt zbliża się do cmentarza. Zamyka więc drzwi i wychodzi.
Tamci, w pokoju, milczą uporczywie. Mężczyzna miał bez wątpienia przygotowane i ułożone wszystko, co mógł powiedzieć. Idąc tu, gnany tęsknotą, niepokojem, rozpaczą'— wydobywał z siebie te słowa, jakie człowiek współczesny, człowiek żyjący w wielkim mieście, ma na podorędziu. Czyż nie można jakoś tego wszystkiego pogodzić? Przecież — chodzi o całe życie! Teraz dopiero przekonał się, że żyć z dala od niej nie może, że ona nadawała wartość wszystkiemu. Spostrzegł — o wstydzie! — że to ona nadawała wartość i jemu. Uczta, do której zasiadł bez niej, nie miała uroku. Wszystko wydawało się za łatwe, za nudne. Świat, w którym się obracał, był zapełniony takimi ludźmi kariery, niewolnikami ,,stanowisk". Lecz stało się — i teraz trzeba tak ułożyć warunki życia, aby się nie rozstawali, aby jak najmniej odczuli to rozbicie.
21
a powieKi zasuwaiy się na oczy. Pewien ruch jej rąk, gdy głaskała rękaw jego ulubionego, szarego płaszcza. Smutek oczu, gdy odchodził. Skąpe, malutkie słowa uwielbienia...
Wszystko to, co w drodze wydawało mu się zrozumiałym i łatwym — znikło, gdy stanął na progu pokoju. Natychmiast zauważył listy nie rozpieczętowa-ne, w jakimś dziwnym obrzędzie złożone na stole. Czyż to była ta sama kobieta, którą żegnał przed dwoma tygodniami? To obojętne, świadome, dojrzałe jakby spojrzenie? Te zmarszczki koło ust...?
Stanęli koło okna, szukając słów, bojąc się zaczęcia rozmowy... Aż Maria uczyniła ruch ręki odsuwając firanki.
Ukazały się bure, równe hałdy cynkowe i dalekie kominy, wyrzucające smugi dymu. Ludzie szli drogą, kobiety kręciły się koło domów w opustoszałych ogródkach, zbierając w kupy suchą nać kartoflaną. Z boku, za niziutkim parkanem z desek, leżał płaski, bezdrzewny, straszliwie smutny cmentarz.
Kobiety w czarnych, fałdowanych, długich spódnicach, w czarnych chustkach jedwabnych na ramionach, stały nad świeżą mogiłą, śpiewając. Dzień był chmurny, lecz ciepły. Słychać było płacz Elzy, stękanie i jęki starszej pani Fiolka. Aż znów zabrzmiała spokojna, równa nuta prostej pieśni:
,,Pielgrzymka twoja się skończyła — Wędrujesz z ziemskiej doliny — Już ci śmierć bramę otworzyła — Do wiekuistej krainy — Tam i my, lubo nie wiemy — Kiedy za tobą pójdziemy"...
Maria pchnęła okno. Stali, ramię przy ramieniu z Kazimierzem, ponad płaskim, bezdrzewnym cmentarzem, ponad tą ziemią czarną, pokrytą rowami, podziurawioną ogromnymi wyrwami i lejami, naprzeciw hałd ponurych i pustych.
22
uuicju, lic
waia w swjeue mt:iz,e:i_z.y
smutków, nierzeczywistych radości, wybujałych, drapieżnych, namiętnych uczuć, które rozsypały się w kopczyk mdłego, lekkiego popiołu. Cóż znaczyła jej strata miłosna, jej rozpacz wobec tego życia pełnego trudu? Kim była wobec tych ludzi, tworzących swój dzień powszedni uporczywie i bezustannie, bez narzekań i szemrania — malutkie kółka w wielkiej maszynie świata?
Oczy jej napotkały twarz pani Gołombkowej. Stała jz otwartym śpiewnikiem w ręku, wyprostowana jak {zwykle, obok Elzy z wieńcem.
¦ „Wszelki, kto żyje bogobojnie — Szczęśliwy jest, bo umiera — W łasce, lekko, spokojnie — Takiemu bowiem otwiera — Śmierć tam do wieczności wrota — Do szczęśliwego żywota"...
Dopiero teraz odwróciła Maria głowę. Jej zagasłe oczy objęły, jakby żegnając, twarz towarzysza. Czym byłaby dla niej teraz ta miłość? Ptakiem błękitnym, świąteczną różą z zaręczynowej sukni pani Fiolka. W jakiejś chwili uczyniła tą odwróconą głową — kilkakrotnie i powoli — gest przeczenia.
Górnoślązaczka
Pani aufsejerowa Meinert z uroczystą powagą kroczy akurat do kościoła. Jej blada, nalana twarz ozdobiona jest ogromnymi okularami. Dźwiga wielki modlitewnik, spiczasty i długi parasol, ręce przyodziała w bawełniane popielate rękawiczki, a jej suknia szara w żółty rzucik ma białą, świąteczną kamizelkę. Na głowie odpowiedni kapelusz: sztywny windhorst, ozdobiony czarną wstążką. Pani aufsejerowa idzie na
,ranne .
Na małej ścieżce między czerwonymi blokami domów mija się pani aufsejerowa z Swistołową. Ta idzie szparko — rzekłbyś, płynie niewidocznie stopami, z furkotem długich i szerokich kiecek i spódnic. Silny tors i krzepkie, proste barki kryje olśniewająca jakla, jedwabisty szpigielek otacza szyję, fartuch z tafty błyska i chrzęści na kiecce.
— Gut Morgen! — mówi pierwsza, dobra kobieta, pani aufsejerowa.
— Pochwalony Jezus! — odpowiada Swistołową.
Pani aufsejerowa uśmiecha się pobłażliwie. Westchnąwszy sobie: — Och, Je! — udziela Swistołowej pewnych informacji. — Also... wczoraj była w sklepie Miillera po zakupno i musi złożyć Schwistołowej szczere życzenia — ja, powinszowania. Syn Miillera, Edwin, oczu nie spuszcza z córki Schwistołowej, Gre-ty.
Teraz obie kobiety opierają się bokiem o nędzny płot ogrodu i zaczyna się jedna z tych charakterystycznych, pełnych dyplomacji rozmów sąsiedzkich,
24
mi.
— Oni się pozjadają oczami — wzdycha pobożna Meinertowa — och, ja! On jej nie da dźwigać ciężkich paczek. Przy wszystkich zaraz biegnie i pomaga, a stary Miiller, nie widać, żeby był zły z tego.
Swistołową sznuruje usta. Darmo szukać na jej twarzy uszczęśliwienia lub niechęci. Pyta tylko:
— Jest to prawda?
Meinertowa opisuje jeszcze kilka objawów ,,pożerania się", świadczących o gorącej miłości młodych, po czym wykłada korzyści wypływające z tego związku. Sklep i dom do podziału między dwoje dzieci Mullerów po najdłuższym — Och, Je! — życiu starych, wejście do takiej rodziny, najczcigodniejszej, poważnej, religijnej, najbogatszej w mieście!
— To jest dla waszej córki, Schwistołowa, wielka partia, wielka korzyść dla całej waszej familii.
Swistołową tylko:
— Być to może?!
Meinertowa musi się śmiać z takiego niedowierzania.
— No, ja, wierzajcie mi. Ona jest piękna ta wasza córka. Ona jest i miła, i dobra. Stary Miiller nachwa-lić jej się nie może. Ona jest pracowita, Miillerowie uważają ją za swoją.
Teraz powolutku, z namysłem, wychodzi Swistołową z swej rezerwy.
— Czasy są niepewne... wiedzą to pani Meinert? Tak więc, czasy są niepewne, na co się zdadzą wszelkie zamiarowania? Słyszeli to pewnie pani Meinertowa, ze świata takie nowiny przychodzą, wielkie zmiany. Natenczas lepiej takich małżeństw nie układać.
Oczy Meinertowej stają się wypukłe. Czy zwariowała Schwistołowa? — Takie rzeczy gadać! Takie
25
rowie zechcieli — a ona głupstw się trzyma!
Swistołowa ma swój sąd o takim szczęściu, o takiej partii. No, ja — zaś by to młodzi mieli swój rozum? Czasy są niepewne i dużo ludzi nietutejszych, obcych, pójdzie stąd — furt!
Teraz — patrzajcie — to małe słówko „furt", skoro już zostało wypowiedziane — jakże zmienia Swistołowa! Wyprostowana, z oczyma płonącymi, z ręką wyciągniętą powtarza w pasji: — furt! furt!
Meinertowa odskakuje przestraszona. Ach, co za widok, co za różnica między tymi kobietami, które żyły tyle lat obok siebie w jednym domu! Co za różnica — po prostu przepaść!
Meinertowa należy do narodu władającego; rodząc się, już uzyskała pewne podstawy bytu; ha! zawsze to coś znaczy należeć do tak pysznego i mocnego narodu — reguluje to dalsze istnienie. Przyszła do gotowego, kobiety jej narodu już miały wyznaczoną rolę. ba! miały już wszechświatową sławę, opinię, jedną z tych utartych, trochę fałszywych opinii, które, licho wie, skąd biorą początek i są, i trwają, i przetrwają całe wieki, powtarzane przez tysiące pism, książek, ust.
Ich białe kuchnie, ich lakierowane sprzęty, ich nadzwyczajne puszki porcelanowe do mąki, kasz, cukru, soli — i mniejsze do pieprzu, do listków, do przypraw; płócienne ręczniki i zasłonki porozwieszane po ścianach, zdobne napisami, ich lśniące podłogi, ich fartuchy od szyi do pięt! Wejdziesz tylko do takiej kuchni — i już wiesz: to są dopiero gospodynie! — i całe życie będziesz to powtarzać dzieciom i wnukom.
Nie? Komu by przyszło na myśl zajrzeć do wspaniałych puszek z napisami? Stoją na tak wysokich półkach, nieporęcznie... Są puste — kasze i mąki spo-
26
te niezliczone figliki, tłuczki, krążki, foremki, co dzień czyszczone, smarowane maściami i proszkami — uspokójcie się: to dekoracja! Pod haftowanym ręcznikiem wiszą inne płachetki — te do użytku, brudne.
Zapobiegliwość tych kobiet, ich sławna oszczędność zaprawiona jest także specjalnym zapachem. Ach, te spiżarnie z zapachem kapusty i słoniny, ogórków i mięsa, śledzi i sera!
Z tym wszystkim Meinertowa nie potrzebowała myśleć za wiele. Ona i jej rodaczki przyszły tu ze swymi rodzicami i mężami i stały się wzorem dla tych „ciemnych" kobiet, Górnoślązaczek, „Poloczek". Agent, ofiarujący na spłaty ,,garnitura płócienne" i ,,garnitura porcelanowe", dzięki Meinertowej zebrał obfite żniwo w tym domu i w przyległym domu, i na całej ulicy. Zaś by tam która niewiasta odmówiła sobie tego, zaś by tam pozwoliła wypysznić się drugiej? Bieda była, ale że to na spłaty, kupowały te „garni-tura" pełne niemieckich sentencji i napisów, z pyza-tymi Bubi, z kwiatami i motylami.
Pani Meinert wyhaftowała największy napis „Mei-ne Kuche ist meine Welt"... Ach, uczyniły więcej ze swych kuchen: uczyniły ołtarz. Na klęczkach, z mo-kjymi szmatkami w dłoniach godzinami adorowały białą powierzchnię kredensu, szafek i półek. Dzieci szły na schody, dzieci szły na ulicę, którą wiatr tylko zamiatał. Chłop, gdy się wyspał po robocie, szedł do „knajpy" na piwo i fajkę.
Ich patriotyzm: Cesarz jest wielki, Bóg jest z cesarzem. Gdy stawiali nobożny pomnik, pisali na nim: ,,Bogu na chwałę postawili czcigodni parafianie". Tak, oni są czcigodni, patrzajcie, zbierali pieniądze i postawili pomnik, są czcigodnymi ludźmi, trzeba to napisać.
Ich niezliczone die Marianischen Kongregationen,
27
Mężów Katolickich odbywały się w salach restauracyjnych, przy czym czcigodny członek-restaurator urządzał jednocześnie świnobicie, a czcigodna Frau, pisząc zawiadomienia o zebraniu, rysowała na drugiej kartce filuternego aniołka z girlandami kiełbas. Ich wspaniałe ryczące chóry, ich związki śpiewacze, ich rektory, ich oświata o żelaznej pięści, ich kościół wojujący, ich policja o ciężkim ciele i umyśle; ich obyczaje pozwalające czcigodnemu Meinertowi załatwiać drobną naturalną potrzebę do zlewu kuchennego w obecności dorastającej córki i żony. I ten czysto kobiecy przywilej ściągania butów przez wdzięczną żonę, nabijania fajki i pilnowania z drżeniem serca godzin piwiarza zajeżdżającego przed dom.
Tak, z tym wszystkim przybyli tu oni do tego ciemnego narodu, z tymi wszystkimi podarkami, z misją cywilizacyjną. Meinertowa nie potrzebowała myśleć wiele, jej dom (...religia, patriotyzm, karność...) spoczywał na niewzruszonych podstawach. Co innego Swistołowa — ach! ta błądziła w ciemnościach, nie wiedziała, w którą iść stronę; ach! jak musiała myśleć, jak musiała rozmyślać, jak cofać się i błądzić, i wracać, przyjmować i odrzucać — zanim wyprostowana i rozgniewana krzyknęła: •— furt!
Wielka to droga, krwawa droga od milczącego podziwu i pokory do okrzyku: furt! Macierz jej, zanim w wiecznym spokoju zasnęła, te same walki toczyła, te same myśli i bunty błyskawicznie przelatywały przez jej ,,ciemną" głowę. W najsroższe lata ucisku to tylko wiedziała i tego pilnowała, aby swój drobiazg w mowie ojczystej ,,Ojcze nasz" wyuczyć i z książki pobożnej swoje dukanie mozolne dzieciom przekazać. Pilnowała tego, jak świętego przykazania, na pół świadomie.
Patrzajcie: mowa Meinertowej jest twierdzeniem,
28
jest ciągłym pytaniem, ona pyta. Ośmioro dzieci sypnęło jej się jedno po drugim — może to tak całymi godzinami adorować sprzęty w kuchni? Ma to serce wyrzucać je na schody, na dwór, aby nie brudziły kuchni? Nie musi to potem dojrzeć ich nauki, ich szkoły, gdzie zawsze są ostatnie, zawsze pokrzywdzone i częstowane obelżywym słowem? Ma to nie w swojej mowie napisy rozwieszać? Młodziutką matką była, jak, powiada — rozumu jeszcze swego nie miała — i pierwsze dzieci dostały imiona: York i Greta. Trzecie po starziku, po dziadku — Jacob. A reszta już, świadomie przez nią wybierane: Anna, Wojciech, Maria i Józef.
Tak, ogromna to była droga, zanim w małej osadzie krzyknęli: — furt! — Zważcie tylko: naród tu był pokorny. Długie lata żyli w milczeniu, w straszliwym ;i trudzie i w straszliwym upokorzeniu. Mowę ich wysta-! wiono na pośmiewisko, w obcych pieśniach chwałę ^j Bogu kazano głosić, dzieci ich katowano po szkołach i% za swoją mowę, za swój pacierz. Gdzie się spojrzysz, 'X czego się tkniesz, wszystko to ano zatrute jest nakazem władców, ich wolą. W kopalniach i urzędach, w kościele i w szkole, w domu i na ulicy.
Tak długo się natrząsali i wyśmiewali, tak długo ' karali i szczuli, że słowo ,,Polok" obrazą się stało. Że się te ,,Poloki" po sądach za to wodzili. Zdawało się, że tak po wieki wiecznie żyć będą, że już ich dzieci, ' do obcych po pracę idąc, ostatnie strzępy słów ojczy-s stych i zwyczajów pogubią. Już radosne pienia w wiel-5 kich miastach niemieckich polityka odprawiła nad czarnym trupem ujarzmionego ludu. Już chrzest krwi i świadectwo wierności złożyli pod cesarskim sztandarem...
Ale płomyk pełgał jeszcze, ale płomyk wdzierał się od progu do szczytów czerwonych kopalnianych domów. Migając drutami, drąc pierze, nadziewając ,,wiir-
29
blely tylko'swoją mową "mówiły/mówąTprzekazywaną z pokolenia w pokolenie przez matki. Podświadome to było', słabe, czasem wstydliwie zatajone.
Chłop pracował na kopalni, miał kamratów — Niemców, miał władzę niemiecką. Jego słowa coraz narastały nalotem dziwacznym, niedługo już, a w izbie mówi i tak, i siak. Dzieciaki w szkole — to samo. ,,Wszystko, co lepsze, mówi po niemiecku". Ho, ho! — już na cieniutkiej nitce wisi ta cała sprawa, aż tu gazeta trafi do domu. Czasem to jest gazeta, czasem to jest broszura z żywotem Karola Miarki, który tu żył, działali cierpiał, a teraz oto dopiero co trafił do tej izby. Wiecie to? Po polsku pisane jest. Ano, zobaczymy, ku-meczku, co tam zaś takiego?
W zimowe wieczory przy szamotowym piecyku, rozsiewającym błogie ciepło wśród gromady na wpół śpiących lub zasłuchanych dzieci, przy gęstym i gniewnym pykaniu fajek mężczyzn — wstaje ta wielka i nowa rzecz. Nie zginaj karku, nie milcz w pokorze; twoja mowa nie jest szwargotem, należysz do wielkiego narodu. Do wielkiego należysz narodu!
Nie ma to jeszcze Swistołowa przyłożyć swej ręki clo tej roboty? Ziarno, rzucone przez zmarłą macierz, teraz właśnie wschodzi. Te „Ojcze nasz" i te litery z nabożnej książki. Akurat górnik Chudy w Krakowie był, gdzie z fest-Polakami się poznał i za powrotem czytelnię ludową założył. Biedna to była izba, ciemna i zimna. Mogła to Swistołowa wytrzymać, by się nie wziąć do porządków? Umyśliła sobie tu jak najpokor-niejszą. służka służyć: podłogi wyszorowała, jaki taki koszyk węgla z domu wyniesie. Wnet zjawiają się zasłony w oknach, kwiaty na stole. Niech się obcy nie prześmiewają, a swoi niech przychodzą i siedzą w cieple i w.czystości. . Chudy i Swistoła półki sarn} sporządzili. A jeśli ma
30
J "1 J" ' ~~r *' ..: —¦¦¦ - • ¦¦.¦!-"> .-.-—,...,......;T>.. _ iT-,,..^
portret Karola Miarki, a wkoło niego na kształt litanii, na kształt błagalnego zaklęcia, ta obietnica drżącymi palcami Swistołowej pięknie wywiedziona:
Bracia!
jeżeli koło rozszerzenia oświaty
cokolwiek czynić będziecie,
groby wasze nie będą zapomniane,
pamiątka wasza będzie żyła
w sercach pokoleń potomnych.
Od tej czytelni znalazła Swistołowa swoją drogę, ta czytelnia dała jej grunt pod nogami. Aż się kobiety wydziwić nie mogą: roboty ma u siebie po szyję, a wszystkiemu da radę. I jakby wypiękniała, jakby światło rozpalone w sobie nosiła, tak błyszczą jej oczy, tak pogodne, dziewczęce ma czoło. Dobrze jej się dzieje, dwóch synów i córka już zarabiają, a chłopa ma takiego, że po ostatniej słabości fotel trzcinowy na targu kupił i sam na plecach przyniósł.
— Masz tu, byś mogła spocząć w kuchni po robocie.
Nie, nie przejął Swistoła obcych męskich zwycza-jów: niewiasta jego kroczy razem z nim, gdy idą ulicą, me zostaje w tyle.
Założył górnik Chudy czytelnię, zakłada Swistołowa towarzystwo kobiet polskich. To są wszystko drzazgi rozpalające ogień. Sypią się sztrafy. Tu pozwalają —'¦ tu mówią: verboten. Gdy kto'chce psa uderzyć, zawsze kij znajdzie. Chudego przenoszą z przodka na wachtę nocną, niby że stary już. A wnet za nim powędrował i Swistoła,
— Johann Schwistoła — powiadają — też starzik jest. iV'
To nie było lekko staremu Swistole —*'zaklął: —
31
Chodzą więc teraz" z Chudym"na wachtę ż§ swymi kluczami, nakręcają zegary kontrolne. Spać nie wolno, oczu zmrużyć nie wolno — ha! mają też kupę czasu do gadania, mogą rozważyć wszystko.
Płomień rośnie. — Wiedzą to? Inżynier nowy przyjechali na kopalnię. Górnicy szli na szychtę, mijają się i ,,Glikauf!" powiadają. A ten inżynier patrzają, patrzą ją mocno i gada:
— Szczęść Boże!
Z kopalni wrócili i rozniosło się zaraz po całej osadzie. Nie przyzwyczajeni tu byli, aby ,,pan" po polsku mówił. Wszyscy urzędnicy kopalni, żony ich i dzieci, tutejsi, z tego ludu wyrośli, po niemiecku szprechowa-li. „Wszystko, co lepsze, mówi po niemiecku".
Niewzruszone podstawy zaczynają się chwiać — okropne czasy! Swistołowa wzbiera na sile, dom Mei-nertów omal nie rozkrusza się. Tyle zmarszczek przybywa na twarzy pani Meinert, same zgryzoty. Wojna się skończyła, syn wpadł na chwilę ,,do domu". Prawie się nie przywitał, nie czas na głupstwa, oni tworzą coś lepszego. Oni robią rewolucję. Cesarza już nie ma — potok obelg płynie z ust młodego Meinerta — oddaje Francji i Polsce zagrabione prowincje. Stary Meinert oponuje i zostaje nazwany dziurawą beczką piwa, głupcem.
Bóg odwrócił głowę od domu czcigodnych Meiner-tów. Panna Meinert jest buchalterką w kantorze fabrycznym; zostawiła matce troskę o świat kuchenny, jej horyzonty podczas wojny także się rozszerzyły. Buchalteria jest to zajęcie bardzo utrudzające, kiedy zarazem sekretarzuje się szefowi. Panna Meinert wraca często w nocy, dom śpi, a ona idąc po schodach gwiżdże tango i w ogóle jest w rozkosznym humorze. Pobożna matka płacze, lecz na to jest rada: Mutter
32
dodać:
— Zakończenie ksiąg, rozumiesz? Bilans: czy ty się na tym znasz?!
Tego dzieci .Swistołów nie mogą powiedzieć swej matce, która ich sama uczyła ,,początków" w domu, a potem — uczyła się od nich. Pierwszy York to zauważył — matka jest ciekawa wszystkiego — a słuchając ich głośnego czytania, ich pieśni i wierszy — uczy się.
Musieli ciągle podziwiać matkę. W czytelni zaczęła od szorowania podłóg, a teraz prowadzi wszystkie zapisy i książki kasowe. Od czasu do czasu York sprawdza je i znajduje wszystko w najlepszym porządku. Matka jest chorążą w towarzystwie kobiet, matka niesie sztandar na czele pochodu i zasiada na pierwszym miejscu na uroczystych obradach. I matka to była, która pierwsza w osadzie zatańczyła dawnego trojaka z szumem kiecek, z przytupywaniem, śmiechem, z błyskaniem korali — zalotnie — gdzie tam młode ze swoim walcem!
Greta właśnie stoi za ladą sklepową i myśli o matce. Jaka też to jest ta matka! Wie wszystko, co się dzieje z Gretą, wie pewnie, że Edwin ją wczoraj odprowadził — a słówka nie ppwie, nie, ani słóweczka wymów-' ki. Zacięła się. To nie znaczy, ażeby przyzwalała. Ach, matka wyczeka, znajdzie taką porę, taki moment — i wtedy powie swoje słowo, a wszystkie okoliczności 1 tak się wtedy złożą, że słowo matki jest mocne, ostateczne, jest wyrokiem. Tak było zawsze we wszystkich najdrobniejszych sprawach domowych, Greta już to wie. I nieraz buntuje się przeciwko matce, co w swoim czasie kochała się, miłowała i za mąż wyszła, a teraz srogimi oczyma patrzy na jej miłość.
Serce Grety przechodzi moment rozkwitu — ach, widziała pjgSfjiSj^iectzielnego rana taką sprawę w ich
• Pw
33
pTómień słońca padł na krzew i pąk w jej oczach rozdarł zieloną powłokę i zakipiał różowymi płatami kwiatu. Było to tak niespodziewane, że aż bolesne.
Stary Miiller pojechał do Bytomia, przy kasie zasiadł Edwin. Trzeba trzymać oczy utkwione w szybę wystawową, aby nie patrzeć w stronę kasy. Wszystko najgorsze i najbardziej błogie wynika z tego zatonięcia spojrzeń, z tej ciszy w sklepie. Ach, żeby ktoś wszedł! Nie ma to racji syn Meinertów? Nie trzeba kajzerów, nie ma być żadnych granic ani narodowości, ani zarzynania ludzi, ani nienawiści. Wtedy nie będzie potrzebowała kryć się ze swą miłością. Ale akuratnie wszyscy jakby poszaleli, każdy dzień przynosi coś nowego, ludzie głośno lżą i wymyślają Niemcom — coś tu się będzie dziać!
Swistoła z kamratem Chudym poszli raz i drugi na piwo ze szmuglerami. Tego nigdy nie bywało. Czyby się szmuglu chycili? W nocy wartę trzymają, a w dzień zamiast spać, często ich widzą podle granicy.
York nie mówiąc w domu ani słówka wstąpił do tajnego związku wojskowego. ,,Pod Lipami" śpiewali w niedzielę polskie pieśni wojenne.
Ale za dużo sobie naród pozwala, za głośno. Kopicy, restauratorowi, koncesję odebrano. Z odległych kopalń przyszła nowina, że obsadzono je przez Grenzschutz — a niedługo czekając zjawił się także młody Meinert. Zdjął czerwoną kokardę, znów miał dużo do roboty, lecz nie rozdawał już Francji i Polsce ich zagrabionych prowincji, nie. Mówił teraz o całości granic ojczyzny. Meinert to był — on, socjalista, co wskazywał palcem w warsztatach i hutach swych dawnych towarzyszy: — Polacken.
Jedno słowo wystarczy, już jesteś naznaczony. Sypią się redukcje, kary, internowania. Tym lepiej, ziemia zdaje się drżeć pod stopami — nic już nie powstrzyma
34
jku nie będzie — i tak powstaną. - Szaleństwo ogarnia ludzi, gdy w samo południe niosą przez miasto do szpitala ciężko rannego Swistołę. cNie wrócił z wachty nocnej do domu — co mu się to -przydarzyło, Jezus, staremu? Ludzie, co go niosą pod strażą, milczą ponuro. Nikt nie biegnie z wiadomością do Swistołowej, gromadka zostaje przed szpitalem, ani jeden z towarzyszy nie chce iść z żałobną wieścią.
— Jak mu tam teraz? — pytają. — Może i nic ważnego?
Czekają i czekają, a ktoś otwiera furtkę i mówi:
— A idźcie prędzej! Pomarli już Swistoła! Orzekli:
— Niechby które z.dzieci! — i posłali po Gretę do sklepu. .
Lecz już i Meinertowa, dobra kobieta, z krzykiem, z płaczem — o Je! ach, Jezus! — wtargnęła do izby Swistołów.
Na nic były ich obawy i niepokoje. Swistołowa stanęła nad noszami, nad trupem swego męża, z zaciśniętymi ustami, w milczeniu, bez łez i lamentu. Tylko gdy ktoś rzekł głośno: — Ustrzelili go na granicy, broń przenosił — powieki jej dźwignęły się i oczy twardo, mocno spojrzały w zapłakane, nieprzytomne oczy córki. iA