POLA GOJAWICZYNSKA POWSZEDNI DZIEŃ ¦ ' 9 08. 2005 POLA GOJAWICZYŃSKA DZIEŁA ZEBRANE CZYTELNIK WARSZAWA __________________ 2___;___ POLA GOJAWICZYŃSKA POWSZEDNI DZIEŃ OPOWIADANIA CZYTELNIK 1978 WARSZAWA m Zr-br: fUELJCISĄ 4-1 i. KL,V « & \ I.HW. Opracowanie graficzne Andrzej Heidrich Fotografia na frontispisie B. J. Dorys „Czytelnik". Warszawa 1978. Nakład 20 290. Ark. wyd. 10; ark. druk. 14,5. Papier druk. sat. kl. III, 63 g, 82X104. Oddano do składania 6 VII 1977 r. Podpisano do druku 27 I 1978 r. Druk ukończono w marcu 1978 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45. Zam. wyd. 79; druk. 1980/11/77. Cena zł 35 — Printed in Poland Powszedni dzień Powszedni dzień Pan Kazimierz Smoleński wstąpił w związek małżeński z panią Werą Kozłowską. W takim to a takim kościele, w wielkiej asyście i gali, wielebny udzielił im swego błogosławieństwa. Maria zajęczała nieomal głośno. Sąsiad przy drugim stoliku spojrzał na nią zza wielkich okularów niebieskimi, wyłupiastymi oczyma. Skryła twarz za płachtą gazety, nasłuchując z trwogą. W kącie ponad bufetem śpiewało ochrypłe radio... „On nie powróci już, więc szkoda twoich łez, on nie powróci juuuż"... Jakim sposobem znalazła się tutaj? W tej chwili z całego swego życia przypomniała sobie ten moment, kiedy siedząc w gabinecie szefa w upokorzeniu i obłędzie bełkotała o złowrogich ulicach, ciągnących ją tak nieprzeparcie, o oknach jednego mieszkania, zamkniętych na głucho, o balkonie, na którym zwiędły i sczerniały czerwone pelargonie... Małe, złośliwe, pokręcone litery druku tańczą na kratkowanym obrusiku... Pan Kazimierz Smoleński... Z zaciśniętymi zębami, z kroplami potu na czole, z sercem walącym jak młot zaczyna wyciągać z o-mglonej pamięci obrazy. Chce stąd wyjść — lecz gdzie jest? Dokąd pójdzie? Jak to się stało? W ciemnym przedpokoju, po zwykłej rozmowie, ostatnie pożegnanie. Zawsze tak, gdy się żegnali, mówili sobie najważniejsze. Ale zawsze było to słowo: ,,Do jutra". Aż tego wieczora powiedział: ,,Bądź dzielna". Stali naprzeciw siebie, nie podając sobie rąk, bes uścisku i pocałunku. I może dlatego, że milczała, mó- o spiocie spraw z~aciskająćy*eii przeklętą obręcz"'. Chciała wynieść coś z tej porażki, tak jak się unosi jakiś drogi przedmiot z pożaru. Niechby już nie mówił! Musiała stać i słuchać, i patrzeć, jak oto schodził z wysokości, na których go umieściła, i rozpadał się w drobne gruzy, w malutkie, zwietrzałe kamyki — w proch. Był więc tak marny? Umiał więc położyć na szali coś, co przeważyło uczucie? Widziała, jak bladł, jak skurcz bólu targał jego wargi wypowiadające te usprawiedliwienia. W jakimś błysku jasnowidzenia chciała krzyknąć: — Nigdy nie przeżyjesz takiej chwili, nigdy! Będziesz przeklęty w miłości! Będziesz miał wszystko inne, tylko nie to! Pomyślała nagle, że ona tylko z nich dwojga posiadała tajemnicę. Rzekła z litością: — Dobrze już, dobrze! odejdź! Ale oto nadeszły dnie upadku, nadeszły noce tęsknot. Głowa stała się ciężka od wspomnień, chwiejne nogi wiodły ją zawsze w znane ulice wśród jesiennego deszczu, okropnych głosów miasta, ryków, huków, nawoływań i szeptów. Ukazywała się jakaś odwrotna strona życia, ciemna kraina cierpienia. Drzewa na skwerach zanosiły się lamentem, liście wirowały wkoło z złowieszczym szelestem. Krzyk kolorowych astrów, ściętych lodowatym tchnieniem, zastygła struga krwi winogradu na murze... Przechodzień, który ją minął, nie był — nim! nie był — tamtym! Zrozpaczone usta mełły jakieś słowo obelżywe, aby nim przygwoździć, zabić i zbrudzić niepotrzebną miłość. Lecz zgłodniałe oczy wybiegały naprzód, szukały, uderzały w obojętne, puste twarze. Wędrownica zanosiła się od wewnętrznego szlochu. Nie była w możności odejść od tych, dawniej szczęśli- brufcu. Pierwsza noc przespana głucho w obcym, czarnym miasteczku. A pokój, odnajęty od pani Gertrudy Go-lombek, wdowy po dozorcy kopalnianym, jest tak „przytulny". Żaden przedmiot niczego ci nie przypomina, śpij! Wszystko tu jest nieznane. Ręczniki mówią: „Dzień dobry!" Serweta życzy: „Smacznego!" Haftowany laufer przypomina o Bogu; Jasiek pod głowę szepce: „Dobranoc!" A przepisy domowe w sionce w osiemnastu paragrafach czegoś zabraniają i coś nakazują. Maria składa gazetę, uspokojona. Wie już wszystko. Ma przecież dokąd iść. — Płacić! Drzwi się otwierają, wchodzi pan i pani. Pies-wil-czek zza bufetu zaczyna warczeć. Pan mówi podniesionym głosem: — Kundlu jeden, na kogo warczysz? Na kogo? Na swego dobrodzieja? Pies poznaje i zaczyna się łasić. Pani ma paziowską fryzurę, kapelusz z piórkiem i modny paltocik z fałszywym gronostajem. Pomimo to stoi z boku, porzucona, ponieważ pan zajął się psem. Nie wie, co z sobą począć. Potem pan wita grubą gospodynię i fertyczną kelnerkę, wreszcie przysiada się do towarzystwa grającego w karty. — Pan jest trochę podniecony? — pyta ktoś złośliwie. Pan wzrusza ramionami. — Powiedz mi pan, co robić w tej przeklętej dziurze? Oświeć mnie pan z łaski swojej. Nigdy nie piłem w stolicy. Co jednak robić tutaj, między tymi kiełbasami i kiszkami, między tym piwskiem i fają?! Pan robi kilka niezdecydowanych ruchów i kiwa ręką w stronę swej towarzyszki. siadaj, do licha, siadajże! możesz nam asystować, co? Panowie pozwolą? Maria wychodzi. Jest wieczór, w oknach błyszczą światła. Czerwone, nie otynkowane domy biegną równiutko, a ulica Wolności jest zupełnie taka sama jak ulica Sw. Marcina. I tu, i tam jest na rogu knajpa, i tii, i tam ryczy radio. W pokoju na stole, na pluszowej serwecie w czerwone róże, leży list. List. Maria zaczyna dygotać. Ogromne litery, ukochane pismo. Usiłuje stać prosto i z daleka, lecz nagle pada na kolana i dotyka czołem sztywnej koperty. Wstaje, ponieważ słyszy kroki. Wchodzi pani Go-lorv>bkowa w swym niebieskim fartuchu, w oparach wonnej kawy. Dźwiga tacę, zastawioną garnuszkami. -— Na, nie widzieli to pani swego listu? Nieprawda^? — pyta swym dialektem. Maria kiwa głową. "tej nocy nie śpi. List leży na ciemnej serwecie, wi-da^ go, bieleje w ciemności. Jest to coś z wielkiego szerokiego świata. Gruba, sztywna, piękna koperta. Re.ce Kazimierza dotykały tej koperty. Wciśnięta w kąt kanapy, Maria nie odejmuje oczu od białego kwadratu papieru. I3ani Golombkowa budzi się wśród nocy przestraszona- Ktoś mówi, ktoś szepcze gorączkowym szeptem... Pa^j Golombkowa narzuca suknię, wsuwa nogi w pantofle i drżąc z zimna i strachu, podchodzi do drzwi lokatorki. Jest ciemno. Jest cicho. Uspokojona pani Go-loi\ibkowa wraca do łóżka. Ogromna pierzyna kryje w sobie tak błogie ciepło. Westchnąwszy nad biednymi ludźmi, nad biednymi duszami, które nie zaznają błogości snu i ciepła, pani Golombkowa zasypia. L się dzieje jednak w odnajętym pokoju; okropna kie klęski i zawody, których taka mnogość jest w życiu samotnych kobiet, wstają nagle z martwych i odżywa ich dawne oblicze, ich wstyd i żałość. Lat trzeba, lat, aby zdusić je w sobie, aby zasypać je pyłem niepamięci, wyrzeczeń i zaparcia, trudu i łez, aby przeklęte serce opancerzyć zimną stalą nieczułości. ...Wszystko to było kłamstwem... Nigdy już... nigdy już... Ale oto cudza, namiętna wola przebiega w poprzek tym planom. Bezcenna waga rozmów, wypowiedzeń się najbliższych, bezcenna waga tego, że się widzi znów barwę i wdzięk rozkwitającego kwiatu, ciepło słońca, wymowę muzyki. Bezcenna waga tej ,,ręki na głowie", której wszystkie kobiety tak łakną, a często umierają, nie zaznając jej nigdy. Pani Golombkowa wzdryga się niespokojnie przez sen, słyszy cichy płacz. Budzi się zupełnie, wysuwa głowę spod pierzyny; słyszy teraz wyraźnie płacz w odnajętym pokoju. Lecz nie nakłada już sukni i nie śpieszy pod drzwi, zdjęta dziwnym poszanowaniem dla cudzego cierpienia. Czeka świtu. Jest jeszcze ciemno, gdy dom zaczyna się poruszać, żyć. W sionkach i kuchniach, w czterech mieszkaniach na parterze, na pierwszym i drugim piętrze snują się ciche, człapiące kroki. To kobiety wstają pierwsze, aby wyprawić mężczyzn do roboty, dzieci do szkoły. Słychać stękanie, gdy ciężkie kubły węgla dźwigają z komórek podwórzowych po schodach, dźwięk drzwiczek kuchennych, szum wody w kranach i bezustanne człapanie w jedną i drugą stronę. Ileż wiorst dziennie przemierzą tak swymi stopami w przydeptanych pantoflach! W kuchniach na płytach leżą cienko pokrajane, suche plastry chleba. Naciera się je potem czosnkiem i cieniutko smaruje smalcem. Po dwie kromy tego 11 U państwa Fiolka,' w"; mieszkaniu nr'2, rozlega się głos komendy. To Gliwice o godzinie 7 nadają gimnastykę ranną. Nikt nie wykonuje ćwiczeń, lecz ten głos, urywany, krótki, mocny, zda się podcinać batem. Pan Fiolka wstaje pierwszy i podrygując śmiesznie w swych jegerach, rozpala ogień. Zanim pójdzie do biura, rozpali ogień, zaparzy kawę, zbiegnie po mleko i nanosi węgla na górę. — Żona moja słabuje dziś — tłumaczy sąsiadkom. W istocie chce łagodzić ostry spór między panią Fiolka starszą (matką) a panią Fiolka młodszą (żoną). Żona jest delikatnym, chorym stworzeniem, a matka wymaga od niej tak wiele! Pamięta ją zawsze jako młodą, łagodną i śliczną dziewczynę — „słodkie dziewczę z Wiednia", które oddało swe serce jemu, panu Fiolce, nie bacząc na skromne jego stanowisko. Zawsze to tylko pamięta i nie widzi pożółkłej twarzy, zapadniętych oczu i wychudłych rąk swej żony. Urodziła mu troje dzieci, i jedno po drugim niemowlę umierało. Zeszłego roku pan Fiolka dostał nadprogramową robotę w pewnym banczku i w uniesieniu wziął wspaniały aparat lampowy na raty. Lecz praca ta raptem trwała tydzień: banczek ogłosił upadłość, a dyrektor zwiał. Pan Fiolka został z aparatem i długami. Leżąc w łóżku żona jego rozmyśla o sposobie przygotowania całodziennego „życia" za sumę 1 zł. Dziś dopiero 18, a oni już wydali wszystko! Pan Fiolka zaręcza, że dziś wyprosi zaliczkę. Tylko ten dzień, ten jeden! Powtarza się to zresztą przy końcu każdego miesiąca. Pani Fiolka starsza ma powód do obrazy, do gniewnych peror i sprzeczek. Jej syn powinien był ożenić się z pieniędzmi — oto wszystko. Ekspres z poczty wali do drzwi pani Golombkowej i wręcza list. Znów list? Pani Golombkowa bierze ten 12 iuv.ii i mctuci-yuuwttiJa. w yućljfc! Się jej, gdy patrzy na te listy nie rozpieczętowane, że ktoś z bardzo daleka krzyczy i nawołuje. Puka do drzwi i wchodzi ze swym uśmiechem rozweselającym, lecz prędko uśmiech ten zastyga w grymas przestrachu. Lokatorka siedzi wtłoczona w kącik kanapy — nie myła się, to i nie czesała? Srogie jej oczy leżą na listach, a około ust wyżłobiły się dwie linie — dwie zmarszczki. „Jakby się stara zrobiła" — myśli pani Golombkowa. Kładzie list jakby nigdy nic i zaczyna się krzątać. — Może ciepłej wody do mycia? Może zmienić ręcznik, ja, nieprawdaż? Przynosi wodę, zmienia ręcznik, naparza kawę. Jej codzienna, szara suknia i błękitny fartuch są nieposzlakowanie czyste. Kok wątłych cieniutkich włosów jest mocno skręcony na czubku głowy, żeby „zaś" żaden kosmyk nie śmiał wisieć koło twarzy. Wyprostowana niby świeca, w szczelnie opiętym fartuchu, pani Golombkowa wygląda jak żandarm, lecz w jej małych załzawionych oczkach błyszczy życzliwość i troska. Krzątając się tak, zaczyna rozmowę. O czym może mówić pani Golombkowa? Wybiera sprawy codzienne, co to nikogo boleć nie mogą. Właśnie o pani Fiolka, o rodzinie bezrobotnych na parterze, o pannie Elzie na drugim piętrze. Mówi też o swoich córkach, których miała pięć, o synach, których miała sześciu. Za każdą córką szykowała od maleńkości wyprawę w wielkim kufrze. Pomaleńku, powoli — tu prześcieradło, tu poszewka, to znów ręcznik i serweta. Sama to szyła, sama to rozszywała wstawkami i ozdabiała napisami. Wieczorami darła pierze na pierzyny i poduszki* a także codziennie po południu uczyła dzieci po swojemu, na swoich elementarzach i książce do nabożeństwa — żeby zaś całkiem się nie oszwabili, nie zniem- 13 aiuia.1 siuwd po polsku. Córki wydała za mąż, synowie porozpraszali się po świecie — ale i tu jeszcze nie koniec. Zawsze na człowieka jeszcze coś czeka, zawsze jeszcze coś jest do roboty. Jedną córkę mąż rzucił z dwojgiem drobnych dzieci, drugiej — mąż umarł. Pani Golombkowa je wspomaga. Po dawnemu szyje — dla wnucząt, i po dawnemu w palcach jej bezustannie migają druty do robienia pończoch. - Tylko wieczory ma już dla siebie: nakłada okulary i czyta. Takiego smaku do czytania nabrała, a światła żal. Książki bierze z czytelni ludowej. Tu wtrąca lokatorka, że w książkach opisują nieraz dzielne kobiety, które same ratują majątek rodowy. Taka kobieta dobiera sobie wierną służbę, zawsze się znajdzie także stary, oddany rządca, Ale rzadko kiedy opisują w książkach taką sprawę, jak się wychowa jedenaścioro dzieci bez majątku i jak się jeszcze na starość pracuje na wnuki i — ha! ha! ha! — nabiera się jeszcze smaku do czytania... Ale pani Golombkowa nie rozumie, co lokatorka chce przez to powiedzieć. Przy tym już zrobiła swToje: lokatorka umyła się, uczesała i wypiła kawę. — Nie zechcą to pani przejść się po mieście? To bym tu zaś sprzątnęła pokój? Znów te domy z czerwonej cegły, znów te jednakowe ulice, na których rzuca się w oczy nadmiar knajp. Przeklęcie przewidujący człowiek postawił te czerwone domy na czarnej ziemi, okna zaopatrzył w ciemno pomalowane, wielkie ramy; aby zaś deszcz nie przeciekał do izb, zaopatrzył je w wewnętrzne obrzydliwe rynny i zbiorniki wody. Ogromne towarzystwa kopalniane budowały te domy ,,dla swoich", tworząc całe osady, całe miasta. Wiadomo było z góry, dla kogo się buduje — w izbach nie stawiano pieców. W zimie cała 14 iuuiiuo w jvui_uiji, uiivvi uu są zamknięte. Ściany są zielone od wilgoci. Oto, na co potrzebne są pierzyny, olbrzymie pierzyny. Z niewygasających pieców-olbrzymów bucha pożar aż na środek ulicy. Potworne, żelazne ramiona dźwigów chwytają żelastwo zwalone na kupę i z hukiem rzucają je w inne miejsce. Dymy zasnuwają niebo — dymy stykają się z ogromnymi hałdami kopalni cynku, z czarnymi hałdami kopalni węgla. Z pokolenia na pokolenie ludzie tu żyją, z pokolenia na pokolenie dziedziczą pracę i izby w czerwonych domach. Nie są to przecież nory, można żyć. Lecz niepodobna rozwijać się i kształtować! Droga ich jest już wytyczona. Panna Elza przechodzi przez ulicę ufryzowana i u-śmiechnięta zalotnie. Ach, nie wierzcie uśmiechowi Elzy! Jej ojciec jest bezrobotnym, jej starszy brat siedzi za przemytnictwo, w domu jest jeszcze czworo drobiazgu. Ten uśmiech, ten fałszywy gronostaj, ten kapelusz z piórkiem są środkami reklamy, niejako narzędziami pracy. Elza ufa, że to jej pomoże do poznania i zdobycia kogoś, kto sprawi ten cud, iż ona dostanie pracę. Dziś od rana demonstrowali bezrobotni przed gminą. Wyszedł urzędnik i powiedział, że zasiłki wkrótce będą wypłacone. Może za kilka dni, może już jutro? Rozeszli się pomrukując —- nikt nic nie poradzi, trzeba czekać. Kobiety zaraz pobiegły z garnkami do kuchni Miłosierdzia po zupę. Biegną żwawo, a wracają ociężale. Wraz z tym dzbankiem dymiącej zupy dźwigają wielką zgryzotę. Oto już tak skapiały, zbiedniały, zeszły na psy, że nie rozpalają ogniska w swoich kuchniach, nie warzą strawy, a jak żebraczki stoją w kolejce przed kuchnią Miłosierdzia. Chłopy ich, co ano pójdą po owe zasiłki, wracają klnąc i złorzecząc. Był przecież kopaczem, ładowaczem, ślusarzem — a teraz jest 15 — uiiuucia, ueziuuouiycn upstrzone są lapidarnymi napisami: chleba i pracy! pracy i chleba! Na nic się nie zda wykupienie karty cyrkulacyj-nej — po tamtej stronie granicy taka sama bieda, jeszcze większe tłumy bezrobotnych, jeszcze więcej napisów i demonstracji. Pani Fiolka starsza, obrażona, wyszła z domu. Nie zważając na te dąsy młodsza pani Fiolka przyrządza obiad: kości na zupę — 40 groszy, kasza — 25, kartofle — 20, włoszczyzna 10. To samo będzie na kolację, należy tylko dokupić chleba. Wstyd jej było robić te zakupy. Przypomina sobie jednak kobiety z garnkami pod kuchnią Miłosierdzia i czuje się pokrzepiona. Nastawia więc radio i małe mieszkanko zapełnia się dźwiękami — ach! — „Nad modrym Dunajem"! Z kością w ręku pani Fiolka nieruchomieje nagle. Porywające, słodkie tony kołyszą się, wznoszą, wabią i przenikają na wskroś. Słucha w skupieniu, ze łzami w oczach, z uśmiechem zachwytu na ustach. Biegnie do szafy i wyciąga z pamiątkowego pudła kwiat — różę z zaręczynowej swej sukni — cudowną, atłasową różę. Co za piękny dzień był wtedy! Wirowała w objęciach pana Fiolki w małej sali winiarni na przedmieściu Wiednia — wśród okrzyków i oklasków przyjaciół. Staje przed lustrem z kwiatem przy piersi. Kwiat już jest stary, pognieciony i bez blasku świeżości, lecz bardziej zmięta i bez blasku jest twarz pani Fiolka. — O Je! — szepce, nagle puszcza różę i charakterystycznym ruchem chwyta za serce... — O Je!... — Uczuwa ból, przysiada na brzeżku krzesła. Lecz wprędce wstaje, chowa różę i zaczyna przyrządzać obiad. Radio grzmi w dalszym ciągu. Gwałtowny bełkot cudzoziemskiej mowy, słodki płacz skrzypiec i tajem- 16 * madonny i Ybmumkat giełdy*— wszystko ló tłucze się o białe sprzęty kuchenki, o paradne sprzęty świątecznego pokoju, o garnki i rondle. Między miastem a terenem hut, jak łącznik na drodze, wyrósł mały ogród. Kilkadziesiąt kroków wszerz 'i wzdłuż; drzewa pokryte gęstym kopciem sadzy, chude krzaki i „aksamit trawników", których widok ściska serce. Jest tam i staw, pokryty tłustymi plamami odpływów z huty, parujący od wrzątku, zabarwiony tak i owak. Na kilku ławkach ściśnięci i milczący siedzą mężczyźni. Mogą tak siedzieć godzinami koło siebie, z opuchniętymi płatami rąk, opartych na kolanach, z zagasłymi fajami — milcząc. Po wybladłych źrenicach, po jakby wypalonych oczach — poznasz hutników. Nie są to starcy: są to ludzie bezsilni. Widać, jak ich ta praca dzień po dniu, kropla po kropli wyssała, jak im rozsadzała żyły, skręcała kości wypalała oczy — aż wypluła pogardliwie, jak rzecz niezdatną. Siedzą tak teraz i zamarłymi oczyma patrzą na czerwony mur opasujący hutę, na wysmukłe, wiecznie dymiące kominy. Może pracują tam teraz ich synowie, młodzi i krzepcy, tacy sami jak oni kiedyś byli? — Jo, teraz na ciebie kolej, teraz twoja szychta. Przy dźwiękach hucznej muzyki pan Fiolka zjada swój chudy obiad. Z odrobiną złośliwości w duchu stwierdza, że głośnik przydał się na coś: starsza pani Fiolka nie.może gadać. Uśmiechając się patrzy porozumiewawczo na żonę i spostrzega zmianę w jej twarzy. Oczy jej, zwykle spłoszone i pieszczotliwe, mają dziś jakiś spokojny, zimny blask. Także i twarz jej wygląda inaczej. Pan Fiolka uczuwa niepokój, wprędce jednak rytm muzyki odrywa jego uwagę. Lecz po chwili niepokój 2—Powszedni dzień 17 "'gdyby nie zMprżąłał ślę taić "głośnikiem, "gdyTrjptak nie studiował programów i nie chwytał ,,fal zagranicznych", zastanowiłby się nad stanem zdrowia żony. W szczególny sposób to radio zajęło mu i uprzyjemniało cały wolny czas. W rzeczy samej należałoby poradzić coś, iść do lekarza... przecież, u Boga! nie jest jeszcze tak źle, aby nic nie pomogło... Rzuca spojrzenie na żonę i zrywa się na,gle od stołu. Przechylona na poręczy krzesła, sina, pani Fiolka wydaje głuche, zdławione rzężenie. Przeklęte radio! Nie słyszał! Nie słyszał! Pani Fiolka starsza biegnie z kwartą wody. Dźwigają chorą i składają na paradnej kanapie w pokoju. Rodzina bezrobotnych na parterze przyjęła nowego lokatora. Jest to urzędnik z Urzędu Celnego. I patrząj-cie: zaraz tego samego dnia spotkano Elzę, oprowadzającą przybysza po mieście. W; oberży Bujaczka dziś .wielkie świni obicie. Przy tej sposobności konkurs szachowy i zebranie Mężów Katolickich. W sklepiku Pierzchały (baterie do lampek, rowery, czekolada, aparaty radiowe) nastawiono gramofon i tłum w skupieniu słucha pieśni toreado-rów. W kinie „Anioł" — Dziś! Dziś Dziś! — wielki film z życia miliarderów amerykańskich. Górnicy i ładowacze, pornocnicy ślusarscy ipopychadła sklepowe z otwartymi ustami patrzą na słoneczne plaże, przepych strojów i dzikie pomysły Yankesów. Ale oto i widok świąteczny: w niedzielę rano grzmi orkiestra strażacka, zbierają się grupy mężczyzn w cylindrach, w odświętnych surdutach. W4crótce na skrzyżowaniu ulic robi się zator pomimo energicznych ruchów pałeczki jedynego policjanta, który tu pełni służbę. 18 a tu u wylotu 2 jawił się i pochód. Wsrod giosdw^ piszczałek, trąb i bębnów ze swymi sztandarami maszerują mężczyźni, młodzież szkolna, wreszcie kobiety w swych pięknych strojach, wyprostowane i mocno stąpające, z Włosami gładko zaczesanymi pod obrębem białych szlarek czepeczków. Dziwna jasność bije z tych twarzy kobiecych, z tych czół pogodnych, jakby dziewczęcych. One to, one ¦— w małych swych klitkach, w osadach górniczych i chałupkach wiejskich, wśród dwanaściorga, ośmiorga, sześciorga drobiazgu utrzymywały mowę ojczystą, wiarę niezłomną, świadomość narodową; one to z pazurami biegły do szkół w obronie swych katowanych dzieci, ich to duch sprawił, po latach, że mężowie ich i synowie chwycili za broń. Pochód przechodzi, tłum rozprasza się, autobus i tramwaj ruszają w dalszą drogę. Wieczorem będzie ,,fest". Pan Fiolka spaceruje po pokoju, ożywiony i rozgadany, snując głośno plany przed swą chorą żoną: Chwała Bogu, już jest lepiej, ale zawoła się lekarza. Może jakiś wyjazd na wieś, daleko, gdzie nie ma tego przeklętego dymu? Zaciągnie się pożyczkę... ech, na pewno jakoś się to zrobi! — No i cóż ty na to, hę? Jak sądzisz, co? Lecz pani Fiolka nic już nie sądzi, jest tak spokojna, tak, zdawałoby się, szczęśliwa. Teściowa cały poprzedni wieczór krzątała się koło niej jak rodzona matka. Wszystko jest zapomniane. Nic sił nie ma, nie może mówić, więc oczami pokazuje mężowi głośnik. Pan .Fiolka skwapliwie spełnia jej życzenie. Właśnie jakaś wielka stacja zagraniczna nadaje wspaniały 19 'W§|)aniałe Tony Spływają na pokój, unora nierucno-mieje. Powieki jej opuszczają się na oczy, łagodna twarz nabiera wyrazu skupienia i zadumy. Czuje wiew nieśmiertelności w tej pieśni, coś nieprzemijającego, coś bliskiego Bogu. Pan Fiolka przyniósł z biura gazetę, więc rozwija ją prędko i szuka programu. Znalazł i podnosi uroczyście palec do góry. — Beethoven... moja droga, ho! ho! Chorej zdaje się, że zasypia, że zapada w wielki sen, że te potężne tony unoszą ją ze sobą. Nie żal jej niczego: ani białych kuchennych sprzętów, które z takim staraniem ochraniała od pyłu węglowego, wciskającego się przez okna, ani paradnych mebli w pokoju, ani nawet — o Boże! — pana Fiolki. W małym pokoiku, ofiarowanym przez gminę, zmęczone, odurzone zaduchem nauczycielki pełnią swą służbę dobrowolną, wydając książki w czytelni ludowej. Po sześciu godzinach zajęć szkolnych nawet nie zdążyły odpocząć po obiedzie. Drewniana bariera, odgradzająca półki z książkami, aż trzeszczy pod naporem młodocianych czytelników. Ciche informacje: — Ty! jaka ta książka? ładna? Namiętne okrzyki podziwu i zachwalania lub lekceważące wzruszenia ramion — czasami głośne opowiadanie treści — wszystko to czyni tę izbę podobną do ula. Z boku kilku starszych robotników czyta gazety. Jeszcze przy jakimś malutkim stoliku, jak na wysepce wśród wzburzonego morza, grają w szachy. Ktoś wchodzi i spokojnie opowiada: trzech tam zasypało czy struło gazami. Poszli wybierać węgiel w opuszczonym szybie kopalni. Pani Golombkowa skończyła ranne sprzątanie i przebiera się do wyjścia, wzdychając. Tak, tak pani Fiolka umarła. Teraz dopiero okazało się, że ta cicha 20 siduejs., łsauiti /-.yid itu*. na uuuuzu, uyia ucuuzu wszystkich kochana. Zanosząc się do płaczu Elza uwiła wieniec na trumnę i pomogła starszej pani Fiolka w ostatnich posługach koło zmarłej. Rozmyślając nad tym pani Golombkowa sądzi, że w dzisiejszych czasach wystarczy za zasługę, jeśli się nic złego ludziom nie robi. Nakłada właśnie świąteczny żakiet, gdy słyszy pukanie do drzwi. Otwiera: na progu stoi mężczyzna — pan, jakich tu się nie widuje — w podróżnym, lekkim płaszczu. Nie czekając na pytanie pani Golombkowa ukazuje drzwi do pokoju lokatorki. Ręce jej drżą. — Jest, jest w domu! — Zdenerwowana, bez pukania, popycha te drzwi. Maria zrywa się od stołu. Stoją naprzeciw siebie — mężczyzna i kobieta, milcząc. Lecz pani Golombkowa słyszy daleki śpiew: to kondukt zbliża się do cmentarza. Zamyka więc drzwi i wychodzi. Tamci, w pokoju, milczą uporczywie. Mężczyzna miał bez wątpienia przygotowane i ułożone wszystko, co mógł powiedzieć. Idąc tu, gnany tęsknotą, niepokojem, rozpaczą'— wydobywał z siebie te słowa, jakie człowiek współczesny, człowiek żyjący w wielkim mieście, ma na podorędziu. Czyż nie można jakoś tego wszystkiego pogodzić? Przecież — chodzi o całe życie! Teraz dopiero przekonał się, że żyć z dala od niej nie może, że ona nadawała wartość wszystkiemu. Spostrzegł — o wstydzie! — że to ona nadawała wartość i jemu. Uczta, do której zasiadł bez niej, nie miała uroku. Wszystko wydawało się za łatwe, za nudne. Świat, w którym się obracał, był zapełniony takimi ludźmi kariery, niewolnikami ,,stanowisk". Lecz stało się — i teraz trzeba tak ułożyć warunki życia, aby się nie rozstawali, aby jak najmniej odczuli to rozbicie. 21 a powieKi zasuwaiy się na oczy. Pewien ruch jej rąk, gdy głaskała rękaw jego ulubionego, szarego płaszcza. Smutek oczu, gdy odchodził. Skąpe, malutkie słowa uwielbienia... Wszystko to, co w drodze wydawało mu się zrozumiałym i łatwym — znikło, gdy stanął na progu pokoju. Natychmiast zauważył listy nie rozpieczętowa-ne, w jakimś dziwnym obrzędzie złożone na stole. Czyż to była ta sama kobieta, którą żegnał przed dwoma tygodniami? To obojętne, świadome, dojrzałe jakby spojrzenie? Te zmarszczki koło ust...? Stanęli koło okna, szukając słów, bojąc się zaczęcia rozmowy... Aż Maria uczyniła ruch ręki odsuwając firanki. Ukazały się bure, równe hałdy cynkowe i dalekie kominy, wyrzucające smugi dymu. Ludzie szli drogą, kobiety kręciły się koło domów w opustoszałych ogródkach, zbierając w kupy suchą nać kartoflaną. Z boku, za niziutkim parkanem z desek, leżał płaski, bezdrzewny, straszliwie smutny cmentarz. Kobiety w czarnych, fałdowanych, długich spódnicach, w czarnych chustkach jedwabnych na ramionach, stały nad świeżą mogiłą, śpiewając. Dzień był chmurny, lecz ciepły. Słychać było płacz Elzy, stękanie i jęki starszej pani Fiolka. Aż znów zabrzmiała spokojna, równa nuta prostej pieśni: ,,Pielgrzymka twoja się skończyła — Wędrujesz z ziemskiej doliny — Już ci śmierć bramę otworzyła — Do wiekuistej krainy — Tam i my, lubo nie wiemy — Kiedy za tobą pójdziemy"... Maria pchnęła okno. Stali, ramię przy ramieniu z Kazimierzem, ponad płaskim, bezdrzewnym cmentarzem, ponad tą ziemią czarną, pokrytą rowami, podziurawioną ogromnymi wyrwami i lejami, naprzeciw hałd ponurych i pustych. 22 uuicju, lic waia w swjeue mt:iz,e:i_z.y smutków, nierzeczywistych radości, wybujałych, drapieżnych, namiętnych uczuć, które rozsypały się w kopczyk mdłego, lekkiego popiołu. Cóż znaczyła jej strata miłosna, jej rozpacz wobec tego życia pełnego trudu? Kim była wobec tych ludzi, tworzących swój dzień powszedni uporczywie i bezustannie, bez narzekań i szemrania — malutkie kółka w wielkiej maszynie świata? Oczy jej napotkały twarz pani Gołombkowej. Stała jz otwartym śpiewnikiem w ręku, wyprostowana jak {zwykle, obok Elzy z wieńcem. ¦ „Wszelki, kto żyje bogobojnie — Szczęśliwy jest, bo umiera — W łasce, lekko, spokojnie — Takiemu bowiem otwiera — Śmierć tam do wieczności wrota — Do szczęśliwego żywota"... Dopiero teraz odwróciła Maria głowę. Jej zagasłe oczy objęły, jakby żegnając, twarz towarzysza. Czym byłaby dla niej teraz ta miłość? Ptakiem błękitnym, świąteczną różą z zaręczynowej sukni pani Fiolka. W jakiejś chwili uczyniła tą odwróconą głową — kilkakrotnie i powoli — gest przeczenia. Górnoślązaczka Pani aufsejerowa Meinert z uroczystą powagą kroczy akurat do kościoła. Jej blada, nalana twarz ozdobiona jest ogromnymi okularami. Dźwiga wielki modlitewnik, spiczasty i długi parasol, ręce przyodziała w bawełniane popielate rękawiczki, a jej suknia szara w żółty rzucik ma białą, świąteczną kamizelkę. Na głowie odpowiedni kapelusz: sztywny windhorst, ozdobiony czarną wstążką. Pani aufsejerowa idzie na ,ranne . Na małej ścieżce między czerwonymi blokami domów mija się pani aufsejerowa z Swistołową. Ta idzie szparko — rzekłbyś, płynie niewidocznie stopami, z furkotem długich i szerokich kiecek i spódnic. Silny tors i krzepkie, proste barki kryje olśniewająca jakla, jedwabisty szpigielek otacza szyję, fartuch z tafty błyska i chrzęści na kiecce. — Gut Morgen! — mówi pierwsza, dobra kobieta, pani aufsejerowa. — Pochwalony Jezus! — odpowiada Swistołową. Pani aufsejerowa uśmiecha się pobłażliwie. Westchnąwszy sobie: — Och, Je! — udziela Swistołowej pewnych informacji. — Also... wczoraj była w sklepie Miillera po zakupno i musi złożyć Schwistołowej szczere życzenia — ja, powinszowania. Syn Miillera, Edwin, oczu nie spuszcza z córki Schwistołowej, Gre-ty. Teraz obie kobiety opierają się bokiem o nędzny płot ogrodu i zaczyna się jedna z tych charakterystycznych, pełnych dyplomacji rozmów sąsiedzkich, 24 mi. — Oni się pozjadają oczami — wzdycha pobożna Meinertowa — och, ja! On jej nie da dźwigać ciężkich paczek. Przy wszystkich zaraz biegnie i pomaga, a stary Miiller, nie widać, żeby był zły z tego. Swistołową sznuruje usta. Darmo szukać na jej twarzy uszczęśliwienia lub niechęci. Pyta tylko: — Jest to prawda? Meinertowa opisuje jeszcze kilka objawów ,,pożerania się", świadczących o gorącej miłości młodych, po czym wykłada korzyści wypływające z tego związku. Sklep i dom do podziału między dwoje dzieci Mullerów po najdłuższym — Och, Je! — życiu starych, wejście do takiej rodziny, najczcigodniejszej, poważnej, religijnej, najbogatszej w mieście! — To jest dla waszej córki, Schwistołowa, wielka partia, wielka korzyść dla całej waszej familii. Swistołową tylko: — Być to może?! Meinertowa musi się śmiać z takiego niedowierzania. — No, ja, wierzajcie mi. Ona jest piękna ta wasza córka. Ona jest i miła, i dobra. Stary Miiller nachwa-lić jej się nie może. Ona jest pracowita, Miillerowie uważają ją za swoją. Teraz powolutku, z namysłem, wychodzi Swistołową z swej rezerwy. — Czasy są niepewne... wiedzą to pani Meinert? Tak więc, czasy są niepewne, na co się zdadzą wszelkie zamiarowania? Słyszeli to pewnie pani Meinertowa, ze świata takie nowiny przychodzą, wielkie zmiany. Natenczas lepiej takich małżeństw nie układać. Oczy Meinertowej stają się wypukłe. Czy zwariowała Schwistołowa? — Takie rzeczy gadać! Takie 25 rowie zechcieli — a ona głupstw się trzyma! Swistołowa ma swój sąd o takim szczęściu, o takiej partii. No, ja — zaś by to młodzi mieli swój rozum? Czasy są niepewne i dużo ludzi nietutejszych, obcych, pójdzie stąd — furt! Teraz — patrzajcie — to małe słówko „furt", skoro już zostało wypowiedziane — jakże zmienia Swistołowa! Wyprostowana, z oczyma płonącymi, z ręką wyciągniętą powtarza w pasji: — furt! furt! Meinertowa odskakuje przestraszona. Ach, co za widok, co za różnica między tymi kobietami, które żyły tyle lat obok siebie w jednym domu! Co za różnica — po prostu przepaść! Meinertowa należy do narodu władającego; rodząc się, już uzyskała pewne podstawy bytu; ha! zawsze to coś znaczy należeć do tak pysznego i mocnego narodu — reguluje to dalsze istnienie. Przyszła do gotowego, kobiety jej narodu już miały wyznaczoną rolę. ba! miały już wszechświatową sławę, opinię, jedną z tych utartych, trochę fałszywych opinii, które, licho wie, skąd biorą początek i są, i trwają, i przetrwają całe wieki, powtarzane przez tysiące pism, książek, ust. Ich białe kuchnie, ich lakierowane sprzęty, ich nadzwyczajne puszki porcelanowe do mąki, kasz, cukru, soli — i mniejsze do pieprzu, do listków, do przypraw; płócienne ręczniki i zasłonki porozwieszane po ścianach, zdobne napisami, ich lśniące podłogi, ich fartuchy od szyi do pięt! Wejdziesz tylko do takiej kuchni — i już wiesz: to są dopiero gospodynie! — i całe życie będziesz to powtarzać dzieciom i wnukom. Nie? Komu by przyszło na myśl zajrzeć do wspaniałych puszek z napisami? Stoją na tak wysokich półkach, nieporęcznie... Są puste — kasze i mąki spo- 26 te niezliczone figliki, tłuczki, krążki, foremki, co dzień czyszczone, smarowane maściami i proszkami — uspokójcie się: to dekoracja! Pod haftowanym ręcznikiem wiszą inne płachetki — te do użytku, brudne. Zapobiegliwość tych kobiet, ich sławna oszczędność zaprawiona jest także specjalnym zapachem. Ach, te spiżarnie z zapachem kapusty i słoniny, ogórków i mięsa, śledzi i sera! Z tym wszystkim Meinertowa nie potrzebowała myśleć za wiele. Ona i jej rodaczki przyszły tu ze swymi rodzicami i mężami i stały się wzorem dla tych „ciemnych" kobiet, Górnoślązaczek, „Poloczek". Agent, ofiarujący na spłaty ,,garnitura płócienne" i ,,garnitura porcelanowe", dzięki Meinertowej zebrał obfite żniwo w tym domu i w przyległym domu, i na całej ulicy. Zaś by tam która niewiasta odmówiła sobie tego, zaś by tam pozwoliła wypysznić się drugiej? Bieda była, ale że to na spłaty, kupowały te „garni-tura" pełne niemieckich sentencji i napisów, z pyza-tymi Bubi, z kwiatami i motylami. Pani Meinert wyhaftowała największy napis „Mei-ne Kuche ist meine Welt"... Ach, uczyniły więcej ze swych kuchen: uczyniły ołtarz. Na klęczkach, z mo-kjymi szmatkami w dłoniach godzinami adorowały białą powierzchnię kredensu, szafek i półek. Dzieci szły na schody, dzieci szły na ulicę, którą wiatr tylko zamiatał. Chłop, gdy się wyspał po robocie, szedł do „knajpy" na piwo i fajkę. Ich patriotyzm: Cesarz jest wielki, Bóg jest z cesarzem. Gdy stawiali nobożny pomnik, pisali na nim: ,,Bogu na chwałę postawili czcigodni parafianie". Tak, oni są czcigodni, patrzajcie, zbierali pieniądze i postawili pomnik, są czcigodnymi ludźmi, trzeba to napisać. Ich niezliczone die Marianischen Kongregationen, 27 Mężów Katolickich odbywały się w salach restauracyjnych, przy czym czcigodny członek-restaurator urządzał jednocześnie świnobicie, a czcigodna Frau, pisząc zawiadomienia o zebraniu, rysowała na drugiej kartce filuternego aniołka z girlandami kiełbas. Ich wspaniałe ryczące chóry, ich związki śpiewacze, ich rektory, ich oświata o żelaznej pięści, ich kościół wojujący, ich policja o ciężkim ciele i umyśle; ich obyczaje pozwalające czcigodnemu Meinertowi załatwiać drobną naturalną potrzebę do zlewu kuchennego w obecności dorastającej córki i żony. I ten czysto kobiecy przywilej ściągania butów przez wdzięczną żonę, nabijania fajki i pilnowania z drżeniem serca godzin piwiarza zajeżdżającego przed dom. Tak, z tym wszystkim przybyli tu oni do tego ciemnego narodu, z tymi wszystkimi podarkami, z misją cywilizacyjną. Meinertowa nie potrzebowała myśleć wiele, jej dom (...religia, patriotyzm, karność...) spoczywał na niewzruszonych podstawach. Co innego Swistołowa — ach! ta błądziła w ciemnościach, nie wiedziała, w którą iść stronę; ach! jak musiała myśleć, jak musiała rozmyślać, jak cofać się i błądzić, i wracać, przyjmować i odrzucać — zanim wyprostowana i rozgniewana krzyknęła: •— furt! Wielka to droga, krwawa droga od milczącego podziwu i pokory do okrzyku: furt! Macierz jej, zanim w wiecznym spokoju zasnęła, te same walki toczyła, te same myśli i bunty błyskawicznie przelatywały przez jej ,,ciemną" głowę. W najsroższe lata ucisku to tylko wiedziała i tego pilnowała, aby swój drobiazg w mowie ojczystej ,,Ojcze nasz" wyuczyć i z książki pobożnej swoje dukanie mozolne dzieciom przekazać. Pilnowała tego, jak świętego przykazania, na pół świadomie. Patrzajcie: mowa Meinertowej jest twierdzeniem, 28 jest ciągłym pytaniem, ona pyta. Ośmioro dzieci sypnęło jej się jedno po drugim — może to tak całymi godzinami adorować sprzęty w kuchni? Ma to serce wyrzucać je na schody, na dwór, aby nie brudziły kuchni? Nie musi to potem dojrzeć ich nauki, ich szkoły, gdzie zawsze są ostatnie, zawsze pokrzywdzone i częstowane obelżywym słowem? Ma to nie w swojej mowie napisy rozwieszać? Młodziutką matką była, jak, powiada — rozumu jeszcze swego nie miała — i pierwsze dzieci dostały imiona: York i Greta. Trzecie po starziku, po dziadku — Jacob. A reszta już, świadomie przez nią wybierane: Anna, Wojciech, Maria i Józef. Tak, ogromna to była droga, zanim w małej osadzie krzyknęli: — furt! — Zważcie tylko: naród tu był pokorny. Długie lata żyli w milczeniu, w straszliwym ;i trudzie i w straszliwym upokorzeniu. Mowę ich wysta-! wiono na pośmiewisko, w obcych pieśniach chwałę ^j Bogu kazano głosić, dzieci ich katowano po szkołach i% za swoją mowę, za swój pacierz. Gdzie się spojrzysz, 'X czego się tkniesz, wszystko to ano zatrute jest nakazem władców, ich wolą. W kopalniach i urzędach, w kościele i w szkole, w domu i na ulicy. Tak długo się natrząsali i wyśmiewali, tak długo ' karali i szczuli, że słowo ,,Polok" obrazą się stało. Że się te ,,Poloki" po sądach za to wodzili. Zdawało się, że tak po wieki wiecznie żyć będą, że już ich dzieci, ' do obcych po pracę idąc, ostatnie strzępy słów ojczy-s stych i zwyczajów pogubią. Już radosne pienia w wiel-5 kich miastach niemieckich polityka odprawiła nad czarnym trupem ujarzmionego ludu. Już chrzest krwi i świadectwo wierności złożyli pod cesarskim sztandarem... Ale płomyk pełgał jeszcze, ale płomyk wdzierał się od progu do szczytów czerwonych kopalnianych domów. Migając drutami, drąc pierze, nadziewając ,,wiir- 29 blely tylko'swoją mową "mówiły/mówąTprzekazywaną z pokolenia w pokolenie przez matki. Podświadome to było', słabe, czasem wstydliwie zatajone. Chłop pracował na kopalni, miał kamratów — Niemców, miał władzę niemiecką. Jego słowa coraz narastały nalotem dziwacznym, niedługo już, a w izbie mówi i tak, i siak. Dzieciaki w szkole — to samo. ,,Wszystko, co lepsze, mówi po niemiecku". Ho, ho! — już na cieniutkiej nitce wisi ta cała sprawa, aż tu gazeta trafi do domu. Czasem to jest gazeta, czasem to jest broszura z żywotem Karola Miarki, który tu żył, działali cierpiał, a teraz oto dopiero co trafił do tej izby. Wiecie to? Po polsku pisane jest. Ano, zobaczymy, ku-meczku, co tam zaś takiego? W zimowe wieczory przy szamotowym piecyku, rozsiewającym błogie ciepło wśród gromady na wpół śpiących lub zasłuchanych dzieci, przy gęstym i gniewnym pykaniu fajek mężczyzn — wstaje ta wielka i nowa rzecz. Nie zginaj karku, nie milcz w pokorze; twoja mowa nie jest szwargotem, należysz do wielkiego narodu. Do wielkiego należysz narodu! Nie ma to jeszcze Swistołowa przyłożyć swej ręki clo tej roboty? Ziarno, rzucone przez zmarłą macierz, teraz właśnie wschodzi. Te „Ojcze nasz" i te litery z nabożnej książki. Akurat górnik Chudy w Krakowie był, gdzie z fest-Polakami się poznał i za powrotem czytelnię ludową założył. Biedna to była izba, ciemna i zimna. Mogła to Swistołowa wytrzymać, by się nie wziąć do porządków? Umyśliła sobie tu jak najpokor-niejszą. służka służyć: podłogi wyszorowała, jaki taki koszyk węgla z domu wyniesie. Wnet zjawiają się zasłony w oknach, kwiaty na stole. Niech się obcy nie prześmiewają, a swoi niech przychodzą i siedzą w cieple i w.czystości. . Chudy i Swistoła półki sarn} sporządzili. A jeśli ma 30 J "1 J" ' ~~r *' ..: —¦¦¦ - • ¦¦.¦!-"> .-.-—,...,......;T>.. _ iT-,,..^ portret Karola Miarki, a wkoło niego na kształt litanii, na kształt błagalnego zaklęcia, ta obietnica drżącymi palcami Swistołowej pięknie wywiedziona: Bracia! jeżeli koło rozszerzenia oświaty cokolwiek czynić będziecie, groby wasze nie będą zapomniane, pamiątka wasza będzie żyła w sercach pokoleń potomnych. Od tej czytelni znalazła Swistołowa swoją drogę, ta czytelnia dała jej grunt pod nogami. Aż się kobiety wydziwić nie mogą: roboty ma u siebie po szyję, a wszystkiemu da radę. I jakby wypiękniała, jakby światło rozpalone w sobie nosiła, tak błyszczą jej oczy, tak pogodne, dziewczęce ma czoło. Dobrze jej się dzieje, dwóch synów i córka już zarabiają, a chłopa ma takiego, że po ostatniej słabości fotel trzcinowy na targu kupił i sam na plecach przyniósł. — Masz tu, byś mogła spocząć w kuchni po robocie. Nie, nie przejął Swistoła obcych męskich zwycza-jów: niewiasta jego kroczy razem z nim, gdy idą ulicą, me zostaje w tyle. Założył górnik Chudy czytelnię, zakłada Swistołowa towarzystwo kobiet polskich. To są wszystko drzazgi rozpalające ogień. Sypią się sztrafy. Tu pozwalają —'¦ tu mówią: verboten. Gdy kto'chce psa uderzyć, zawsze kij znajdzie. Chudego przenoszą z przodka na wachtę nocną, niby że stary już. A wnet za nim powędrował i Swistoła, — Johann Schwistoła — powiadają — też starzik jest. iV' To nie było lekko staremu Swistole —*'zaklął: — 31 Chodzą więc teraz" z Chudym"na wachtę ż§ swymi kluczami, nakręcają zegary kontrolne. Spać nie wolno, oczu zmrużyć nie wolno — ha! mają też kupę czasu do gadania, mogą rozważyć wszystko. Płomień rośnie. — Wiedzą to? Inżynier nowy przyjechali na kopalnię. Górnicy szli na szychtę, mijają się i ,,Glikauf!" powiadają. A ten inżynier patrzają, patrzą ją mocno i gada: — Szczęść Boże! Z kopalni wrócili i rozniosło się zaraz po całej osadzie. Nie przyzwyczajeni tu byli, aby ,,pan" po polsku mówił. Wszyscy urzędnicy kopalni, żony ich i dzieci, tutejsi, z tego ludu wyrośli, po niemiecku szprechowa-li. „Wszystko, co lepsze, mówi po niemiecku". Niewzruszone podstawy zaczynają się chwiać — okropne czasy! Swistołowa wzbiera na sile, dom Mei-nertów omal nie rozkrusza się. Tyle zmarszczek przybywa na twarzy pani Meinert, same zgryzoty. Wojna się skończyła, syn wpadł na chwilę ,,do domu". Prawie się nie przywitał, nie czas na głupstwa, oni tworzą coś lepszego. Oni robią rewolucję. Cesarza już nie ma — potok obelg płynie z ust młodego Meinerta — oddaje Francji i Polsce zagrabione prowincje. Stary Meinert oponuje i zostaje nazwany dziurawą beczką piwa, głupcem. Bóg odwrócił głowę od domu czcigodnych Meiner-tów. Panna Meinert jest buchalterką w kantorze fabrycznym; zostawiła matce troskę o świat kuchenny, jej horyzonty podczas wojny także się rozszerzyły. Buchalteria jest to zajęcie bardzo utrudzające, kiedy zarazem sekretarzuje się szefowi. Panna Meinert wraca często w nocy, dom śpi, a ona idąc po schodach gwiżdże tango i w ogóle jest w rozkosznym humorze. Pobożna matka płacze, lecz na to jest rada: Mutter 32 dodać: — Zakończenie ksiąg, rozumiesz? Bilans: czy ty się na tym znasz?! Tego dzieci .Swistołów nie mogą powiedzieć swej matce, która ich sama uczyła ,,początków" w domu, a potem — uczyła się od nich. Pierwszy York to zauważył — matka jest ciekawa wszystkiego — a słuchając ich głośnego czytania, ich pieśni i wierszy — uczy się. Musieli ciągle podziwiać matkę. W czytelni zaczęła od szorowania podłóg, a teraz prowadzi wszystkie zapisy i książki kasowe. Od czasu do czasu York sprawdza je i znajduje wszystko w najlepszym porządku. Matka jest chorążą w towarzystwie kobiet, matka niesie sztandar na czele pochodu i zasiada na pierwszym miejscu na uroczystych obradach. I matka to była, która pierwsza w osadzie zatańczyła dawnego trojaka z szumem kiecek, z przytupywaniem, śmiechem, z błyskaniem korali — zalotnie — gdzie tam młode ze swoim walcem! Greta właśnie stoi za ladą sklepową i myśli o matce. Jaka też to jest ta matka! Wie wszystko, co się dzieje z Gretą, wie pewnie, że Edwin ją wczoraj odprowadził — a słówka nie ppwie, nie, ani słóweczka wymów-' ki. Zacięła się. To nie znaczy, ażeby przyzwalała. Ach, matka wyczeka, znajdzie taką porę, taki moment — i wtedy powie swoje słowo, a wszystkie okoliczności 1 tak się wtedy złożą, że słowo matki jest mocne, ostateczne, jest wyrokiem. Tak było zawsze we wszystkich najdrobniejszych sprawach domowych, Greta już to wie. I nieraz buntuje się przeciwko matce, co w swoim czasie kochała się, miłowała i za mąż wyszła, a teraz srogimi oczyma patrzy na jej miłość. Serce Grety przechodzi moment rozkwitu — ach, widziała pjgSfjiSj^iectzielnego rana taką sprawę w ich • Pw 33 pTómień słońca padł na krzew i pąk w jej oczach rozdarł zieloną powłokę i zakipiał różowymi płatami kwiatu. Było to tak niespodziewane, że aż bolesne. Stary Miiller pojechał do Bytomia, przy kasie zasiadł Edwin. Trzeba trzymać oczy utkwione w szybę wystawową, aby nie patrzeć w stronę kasy. Wszystko najgorsze i najbardziej błogie wynika z tego zatonięcia spojrzeń, z tej ciszy w sklepie. Ach, żeby ktoś wszedł! Nie ma to racji syn Meinertów? Nie trzeba kajzerów, nie ma być żadnych granic ani narodowości, ani zarzynania ludzi, ani nienawiści. Wtedy nie będzie potrzebowała kryć się ze swą miłością. Ale akuratnie wszyscy jakby poszaleli, każdy dzień przynosi coś nowego, ludzie głośno lżą i wymyślają Niemcom — coś tu się będzie dziać! Swistoła z kamratem Chudym poszli raz i drugi na piwo ze szmuglerami. Tego nigdy nie bywało. Czyby się szmuglu chycili? W nocy wartę trzymają, a w dzień zamiast spać, często ich widzą podle granicy. York nie mówiąc w domu ani słówka wstąpił do tajnego związku wojskowego. ,,Pod Lipami" śpiewali w niedzielę polskie pieśni wojenne. Ale za dużo sobie naród pozwala, za głośno. Kopicy, restauratorowi, koncesję odebrano. Z odległych kopalń przyszła nowina, że obsadzono je przez Grenzschutz — a niedługo czekając zjawił się także młody Meinert. Zdjął czerwoną kokardę, znów miał dużo do roboty, lecz nie rozdawał już Francji i Polsce ich zagrabionych prowincji, nie. Mówił teraz o całości granic ojczyzny. Meinert to był — on, socjalista, co wskazywał palcem w warsztatach i hutach swych dawnych towarzyszy: — Polacken. Jedno słowo wystarczy, już jesteś naznaczony. Sypią się redukcje, kary, internowania. Tym lepiej, ziemia zdaje się drżeć pod stopami — nic już nie powstrzyma 34 jku nie będzie — i tak powstaną. - Szaleństwo ogarnia ludzi, gdy w samo południe niosą przez miasto do szpitala ciężko rannego Swistołę. cNie wrócił z wachty nocnej do domu — co mu się to -przydarzyło, Jezus, staremu? Ludzie, co go niosą pod strażą, milczą ponuro. Nikt nie biegnie z wiadomością do Swistołowej, gromadka zostaje przed szpitalem, ani jeden z towarzyszy nie chce iść z żałobną wieścią. — Jak mu tam teraz? — pytają. — Może i nic ważnego? Czekają i czekają, a ktoś otwiera furtkę i mówi: — A idźcie prędzej! Pomarli już Swistoła! Orzekli: — Niechby które z.dzieci! — i posłali po Gretę do sklepu. . Lecz już i Meinertowa, dobra kobieta, z krzykiem, z płaczem — o Je! ach, Jezus! — wtargnęła do izby Swistołów. Na nic były ich obawy i niepokoje. Swistołowa stanęła nad noszami, nad trupem swego męża, z zaciśniętymi ustami, w milczeniu, bez łez i lamentu. Tylko gdy ktoś rzekł głośno: — Ustrzelili go na granicy, broń przenosił — powieki jej dźwignęły się i oczy twardo, mocno spojrzały w zapłakane, nieprzytomne oczy córki. iAch, matka wypowiedziała swoje słowo! Tego samego dnia policja zabrała i wywiozła Chudego. Coś tknęło Swistołowa — przemknęła się w nocy do czytelni i gospodarowała tam po ciemku. W sam czas. O ciemnym jeszcze świcie znów policja wstąpiła w niskie progi Chudych — po klucze. Wszystkie skrzynie w czytelni powytrząsali, wszystkie książki z półek na ziemię. Brodate, poważne oblicze Karola Miarki z hukiem spadło ze ściany. Swistołowa i Chuda — oparte o drzwi i urągliwie przyśmiechnięte ani słówka nie pisnęły. Znaleźli to co? Ba, nic a nic! Licho 35 ,28 miotali się po izbie, coś znów z hukiem zwaliło się na kark jednemu. Wrzasnęli. To był sztandar kobiet, chorągiew ze świętą Jadwigą. No, więc po co on tutaj? Rozsupłali pokrowiec, aby przecież i tam zajrzeć do wnętrza i — tylko przez nieuwagę — szarpnęli i od-darli jedwab materii od drzewca. — Hej, to się zeszyje, naprawi — rzekła spokojnie Swistołowa. Zaraz przepada i York. Matka przegląda jego odzienie, spostrzega brak kurtki skórzanej i butów — sama uspokaja domowników, wszystko jest w porządku. I właśnie tej samej nocy pożar wybucha, powstańcy uderzają na gminę i policję. Zrobione to jest w milczeniu, w wielkiej ciszy, piorunowo, ludzie dowiedzieli się o tym, gdy na zmianę ranną do pracy szli. Na budynku powiewała już biało-czerwona flaga. Więc jaki taki czapkę o ziemię prasnął i mrucząc ze wzruszenia z łomotem podkutych bucisków darł się do wnętrza budynków. Lament i niepokój kobiet zgasł prędko. Mieli to co do stracenia, po prawdzie? Palcami ich wskazywali po warsztatach — nie bój się! każdy z nich już był dobrze nakreskowany, uderzyli w najczulsze miejsce: w możność pracy. O, to był tylko wybuch gniewu, wybuch nagromadzonych iskier — może krzyk tęsknoty za wolnością? Wiadome już się stało, że za wcześnie zaczęli, że brak im było jednej ręki, wodza — że wybuchali tu i tam — a łączności ze swoimi nawiązać nie mogli. Potężna pięść Grenzschutzu i dywizji żelaznej stłumiła ten wybuch. Jakkolwiek jest, nie będzie już spokoju na tej ziemi, nie będzie, póki się nie stanie do końca, co się ma stać, póki nie wróci do swojego, do macierzystej Polski — oto co myśli Swistołowa. I pani Meinert może przyświadczyć, że w czasie 36 tak wielkie klęski spadają na sąsiadkę. Męża jej zabili, syn, żywiciel, uszedł, z Grety został cień, istne widmo — a Swistołowa jednak krząta się po dawnemu. b I targ, i gotowanie, i wyprawianie starszych chłopców i do pracy, i robota w ogrodzie. Przez blisko trzydzieści ii lat tą samą ścieżką wąziutką drepcą nogi Swistołowej vi ręce tęż samą robotę wykonują. Czy to pomyślała kiedy, że te ręce zaczną się trząść, że z nich wszystko na ziem lecieć będzie, że będą się załamywać i targać? Że nogi ustaną, a głowa, nadludzką siłą wykręcona, zwracać się będzie tylko w jedną stronę — w stronę granicy? Nie doświadczane nigdy tęsknoty ją napadły, nie doświadczane słabości. To sobie przypomina książki, które czytała, to sobie żywot i nawrócenie Karola Miarki wspomni. Dzieci od niej nie odstępują, Greta po zamknięciu sklepu pędzi do domu, zestrachanych oczu z matki nie zdejmując. Ale zagłębiona w swe myśli, zagłębiona w swe rozpamiętywania, Swistołowa tego nie dostrzega. Jestże to taka w człowieku utajona, ciemna siła, co? Ciemna siła, niezbadana — nikt nie wie, skąd się bierze, dlaczego w końcu musi przyjść? Oho, najsilniejsza ,jest, ponad wszystko! I jakimikolwiek drogami człowiek idzie, jakimi światami wędruje, pod jaki łachman czy jedwab grzbiet swój skryje — odnajdzie go! , Nawet i ten, co ziemi swojej nie ma, co ojczyzny swojej nie ma — aleć ją nosi W wierze swojej — Żyd — czytaliście to? Bogacz taki, mówią, że światem trzęsie, że pokój i wojnę w swych dłoniach dzierży, że na wielkich dworach bywa, że w radach najwyższych zasiada. Już i swojej mowy nie pomni — on, co tylu językami mówi. Już i wiary swojej od dziecka nie znał i nie przestrzegał. Aliści o jakimś zmroku, o jakimś sabacie stanie przy oknie i zapragnie szat 37 pragnie oczyszczenia. Ciemnego, ubogiego człowieka, zgarbionego handlarza ujrzy i powie: swój, swój! Ten znów do Ameryki wyjechał, dorobił się, ożenił, dzieci wyuczył w obcych szkołach, majątek tyli ma — i wraca. — Do swoich — powiada. Rzuca wszystko i przez morza leci, mało co wiedząc, jaka siła go pędzi. — Do swoich! — mówi! Nikogo już tu nie ma, nic prócz nędzy dawnych lat nie zostawił, — Do swoich! — szepce. Ta to siła ponosi Swistołową, ta to moc załamuje jej pracowite ręce. Mógł to kto wiedzieć, z jakimi zamiarami się nosi? Nikt nie zmiarkował, a Greta nawet słówka nie pisnęła, gdy w nocy obudziło ją syczenie i ostre światło karbidówki. Ujrzała matkę w świątecznych kieckach, z włosami świeżo i gła-dziutko zaczesanymi, w dużej chustce na ramionach. Składała stary sztandar, od drzewca oderwany, składała starannie, we czworo i pod chustkę schowała. Obejrzawszy się, przysiadła na brzeżku łóżka i Gre-cie ostatnie swe zarządzenia wydała: tak i tak ma zrobić, tu są zapasy, tu pieniądze uzbierane. A do sklepu ma więcej nie iść... — Z Bogiem zostań! Ciemno było jeszcze na świecie, droga biegła w mroku. Tyle razy wędrowała tędy po ciemku rankami, do cudownego obrazu Marii, zna każdą ścieżkę, każdy kamień i drzewo przydrożne. Aby tylko dotrzeć przed świtem na górę kościelną, aby przed świtem! Mało co przytomna jest, ręce jej się trzęsą na złożonym sztandarze; czuje, że niesie jakieś posłanie, zaklęcie, pielgrzymkę swą odbywa do ziemi świętej. Co się to z nią dzieje? Onaż to wędruje światami od swojego domu, od dzieci, od gospodarstwa? Przez moment tylko padła na kolana przed zamkniętymi drzwiami kościoła — wprędce oderwała się stam- 38 rżało już. Nad rzeką wisiał gęsty pas mgły. I oto zobaczyła tę ziemię ojczystą na przeciwległym brzegu, ziemię, do której całe życie bezwiednie szła — rozłożoną na łagodnych wzgórzach, nad szachownicami pól, w błękitnym mroku wstającego świtu... Do piersi tylko swój sztandar przycisnęła i z szumem kiecek szła, biegła w dół, do rzeki. Nie myślała to o wachcie z tej i z tamtej strony? Nie, nie, pomyślała! usta jej mamrotały na przemian błagalne westchnienia do cudownego obrazu Marii, który zostawiła poza sobą, i słowa tęsknoty ku ziemi, do której szła. W wodę weszła, w zimną i wartką wodę, kiecek nawet nie uniósłszy, butów nie zdziewając, potykając się, biegnąc z szumem naprzód, z oczyma utkwionymi w zielone wzgórza. Nie zatrzymała się nawet na daleki okrzyk: — Halt! — nie drgnęła na świst kuli, nie oślepił jej błysk wschodzącego słońca. Szła w uniesieniu, biegła naprzód jak kamień rzucony ręką przeznaczenia. Piersi jej rozdzierały okrzyki — Najświętsza Panno! — i — Polsko! — Maryjo Cudowna! — i — Polsko! — Polsko... Polsko... Doszła i na drugiej już stronie, w oczach nadbiegającej warty polskiej, na ziemię, na rozrzucony"'sy/ój sztandar, twarzą upadła. Po tamtej stronie Wonr/er/usf... Z sykiem zatrzymuje się tramwaj na skrzyżowaniu ulic. Jest tu mały placyk: cztery ulice jak ramiona gwiazdy rozchodzą się stąd w cztery strony. Na jednym rogu knajpa, na drugim coś, ochrzczone nazwą lokalu familijnego, na trzecim i czwartym zresztą — także knajpy. Motorniczy wyjmuje korbę i uzbrojony w kawałek żelaza przekłada szyny. Po czym wraca na swój ,,przodek", składa misternie wargi i pasażerowie tramwaju, kursującego między dwoma miastami polskimi przez terytorium niemieckie, słyszą, po raz nie wiadomo już który, melodię walca ,,Wanderlust". Łagodna, melancholijna nuta przejmuje Paulinę wzruszeniem. Wciśnięta w kącik ławki, plecami do szyby — nie ma punktu oparcia dla swych oczu. Przeczytała już wszystkie „verboten", czuje na opuszczonych powiekach, jak dotknięcie, nieruchome spojrzenie swego sąsiada. I jeszcze ten walc... Paulina unosi powieki i spogląda na twarz z lekka już opaloną. Oczy ich spotykają się. To spojrzenie łagodne i spokojne nie płoszy Pauliny. Spotniały grubas siedzący obok mruczy coś podśpiewując i Paulina chwyta strzępy tych słów. Jest to piosenka o samotnym podróżnym i... „Dziewczę, kocham cię..." Uśmiechają się teraz do siebie Paulina i nieznany sąsiad. Śmieją się z grubasa, który mruczy melodię z takim zapałem, a czułe słowa wymawia tak ostrożnie: 40 * Boś ty tak piękffa jest... '*"* Zanosi się na dłuższe czekanie na tramwaj, który się tu mija. Przez malutkie okienka w górze sączy się struga wiosennego powietrza. Nie można otworzyć okien, nie można otworzyć drzwi, tramwaj zaplombowano na granicy. W przyległym przedziale, przedzielonym oszklonymi drzwiami, faje pracują zawzięcie, przez szybę widać tylko kłęby dymu i wyłaniające się niespodziewanie oblicza ludzkie. Jakiś tubalny twardy głos wykłada słuchaczom coś, co przerywa ciągle ulubionym tutejszym słówkiem... ,,pie-ron!", ,,pierona!", ,,pedam ja temu pieronowi!" Tu, w przedziale drugiej klasy, nie wolno palić. Paulina zajmuje wreszcie pozycję, która jej pozwoli spoglądać przez szybę. Siada bokiem. Ulice są opustoszałe. Lecz to jest temat, którego nie należy poruszać w wagonie tranzytowym. To jest temat dla wielu ludzi z różnych przyczyn bolesny. Ten gruby pan, tak czule śpiewający, jest zapewne kupcem i podskoczyłby jak oparzony, gdyby zapytać: dlaczego tu tak pusto? Zresztą to nie jest centrum miasta. Zresztą, powiedzmy prawdę, miasto objęte jest z trzech stron kordonem polskiej straży granicznej i urzędników celnych. Handel zamiera. Tu więc wśród tych domów osmalonych nalotem dymu mieszka jeszcze cała rodzina Ordensów, tu spędziła swe dziecinne lata jej matka. Może chodziła przez tę właśnie ulicę, może tędy wypadała jej droga do szkoły? Jakże matka tęskniła do tej ziemi, jak wspominała! I jakżeż to może być, aby te monotonne, brzydkie ulice tak wypiękniały w tęsknocie...? Aby sklep piekarza, w którym się kupowało żemły i ko- 41 Paulina odwraca wzrok od ulicy i nieoczekiwanie dla siebie samej zadaje sąsiadowi pytanie — chodzi jej o ulicę, gdzie mieszkają jej krewni. Ten milczy chwilę jakby zdumiony, po czym udziela jej informacji słowami akcentowanymi twardo i obco. Jest Niemcem. Gdy zamilkł, oczy jego stają się tak proszące, że Paulina prędko wyjaśnia — jedzie po przepustkę, chce tu odwiedzić krewnych. Zatrzymała się w miasteczku nadgranicznym, lecz okazało się, że tam nie można załatwić wszystkich formalności. Grubas zabiera głos. — No, ja. Trza mieć przepustkę, trza mieć fotografię. Wsiąść w drugi wóz, któren nie jest zamykany, prawda. Paulina dziękuje. Przeszywa ją myśl, że jest tak osamotniona, iż żaden już człowiek nie robi na niej wrażenia obcego. Uśmiecha się, oczy jej nabierają szczególnego blasku. Jest podniecona trochę — może piosenką, może łagodnym, oddanym spojrzeniem sąsiada. Zmieszana nagle, odwraca znów twarz do szy-by. W otwartych oknach przyległych domów wyłożono pierzyny, poduszki — słowem: bety. To wiosna. Frauen zrobiły małą przerwę w sprzątaniu — wszak przyszedł wóz z polskiej strony — oparły więc obfite biusty o miękkie piernaty i obfite podbródki o dłonie; wyglądają przez okna. W małych ogródkach popękały pąki kasztanów — są jasnożółte, i bzów — są jasnozielone. Z głębi ulicy wyjeżdża mały oszklony domek na wózku, błyszczący i zdobny w firaneczki. Roznosiciel lodów dzwoni na alarm. To wiosna. Mała dziewczynka, pięciolatka, wyfrunęła w podskokach z ciemnej sieni domu. Ach! och! to przecież dopiero wiosna, mała wiosenka, chodzący pąk kaszta- 42 cirińą' ptW&ęąr Jej nieposzlakowanie biały błękitna sukienka i gładko zaczesana główka mówi o miłości i staraniach matki. Staje nagle, wyciąga wątłą szyjkę, nasłuchuje. Raptem unosi się na paluszkach i jej różowe, dziecięce wargi wyciągają wysoką nutę walca, walca ,,Wanderlust". Po twarzach przelatuje uśmiech. Ukazuje się druga dziewczynka, z pajdą chleba przy ustach, i wznosi okrzyk, okrzyk wojenny. Pięciolatka urywa swój śpiew; stoi teraz nieruchomo, wahając się. Tamta przez usta napchane chlebem krzyczy coś skacząc na jednej nodze. Krzyknęła raz, drugi i trzeci, i można już było rozróżnić dźwięk słów, obrzydliwą i drwiącą intonację... — Polnischer Hund. Hund, polnischer Hund... Mała czerwieni się, jest bliska płaczu, lecz jakby zmuszona jakąś siłą, podnosi odważnie zaciśniętą piąstkę i grozi nią, po czym odwraca się i rusza w swoją drogę. Lecz tamta właśnie włożyła do ust ostatnią kromkę chleba i żując jeszcze schyliła się, podniosła kamień i rzuciła w stronę odchodzącej. Rzut był celny — dziecko dostało w plecy. Nie krzyczy wcale, głowa jej nieopisanym ruchem bojaźni wsuwa się w podniesione ramiona. O, wygląda teraz jak zaszczute zwierzątko, gdy kryjąc się biegnie pod ścianami domów. Pogodny obrazek i miły ,,Wanderlust" niknie natychmiast. Senna ulica rozbrzmiewa krzykami. Kobiety w oknach wybuchają; czerwone z gniewu twarze zwracają się ku sobie — pfuj! pfuj! pfuj! — ręce wylatują zza otwartych skrzydeł okien. Przy akompaniamencie wściekłych krzyków tramwaj rusza. Paulina odwraca ciemne od gniewu oczy. Więc to tak wygląda z bliska? Te dzieci były poszczute, od 43 ulu oiai cinną, kto stał za tą dłonią dziecka uzbrojoną w kamień? Matki ich, ojcowie... Tramwaj mknie teraz między szeregami domów i Paulina, widząc ciągle skurczoną postać dziecka, wodzi oczami po szyldach sklepów. Odczytuje nazwiska, nazwiska tych ,.polskich psów", osiadłych tu od wieków, nazwiska Siwych i Pyrów, Kowalów i Czerwionków, Karkoszków i Hórobów. Twarz z przeciwka już nie jest twarzą bliskiego człowieka: to twarz wroga. Granica Ta sama trasa nazajutrz rano. Wóz tramwajowy nie jest już plombowany. Dużo dostojnych niewiast górnośląskich zapełnia obydwa przedziały. Liczą jeszcze należność po swojemu: — Pięć czeskich, Jeżyś, Maryjo, wywal im za te małowiela drogi — nie pójdziemy to lepiej na nogach? — Ale dla kompanii i dlatego, że już powsiadały — niech tam! Rozmawiają głośno — mową, jakże pięknie zdobną w słowa i zwroty staropolskie. Paulina wdaje się w tę rozmowę — i że tu była w tych stronach ,,obska", obca, poczuły się w prawie czynić niejako honory domu. Pokazały jej szosę piękną i gładką jak najparadniejsza ulica w stolicy — za polskiego już robiona. Dworzec kolejowy biały z błękitnym — za polskiego stawiany. — I nie widzieli to oni w miasteczku — srogi taki, biały i jakby całkiem szklany dom? Na polu? Za polskiego budowany, gimnazjum to jest. ^•Tramwaj staje — boć tu już jeden skok i granica. Poodwracały się wszystkie twarzami do okien i pokazują tę granicę. Tu biegnie między domami, to zhów między hałdami i przez drogę i koło rowu leci ta linia, a żebyście spojrzeli z góry, to klinem wchodzi „niemieckie" miasto Bytom do Polski, a na przestrzał znów polskie wsie i miasta, i osady. Jedziesz koleją i cały czas przez swoje ziemie, jedziesz tramwajem do tego samego miejsca krótszą nawet drogą i zaplombują wagon jak z zapowietrzonymi, przez szyby migają domy i miejsca, i ulice tak dobrze zna- 45 ~e obce. Jakzez to się stało, Jesus, Pan Jesus? Teraz zamilkły i zamroczyły się. —- Nie na nasze głowy to wyrozumieć, nie. Do czego się to człowiek nie wzwyczai? Do wszystkiego. — Karty eyrkulacyjne czy przepustki, czy jeszcze tam jakieś paszporty wykupują i po dawnemu na tę i tamtą stronę szwendają się. To po robotę, to do krewniaków, to do ,,swoich" grobów, „swoich" starych kościołów, to do dzieci, które się powydawały po tej i tamtej stronie. Tak to ich domy są rozbite, rozgrodzone, jakby nie przez samą ziemię szła ta granica, ale przez ich ciała, serca i dusze. — I co warn powiem, to wam powiem — wszystkie te opcje i przynależności, i obywatelstwa, co z tych ożenków wynikają, nie wiadomo, jak się kiedyś przeciwko człowiekowi obrócą? Jak go znów zwiążą? Granica, linia, którą gdzieś tam w świecie wielkie a obce głowy obmyślały i układały — rzecz zdaje się taka nieważna w czasie pokoju, a o której ,,w razie czego" gazety całego świata tłustym drukiem napiszą. Co do tej nieważności w czasie pokoju, na ten temat mógłby dużo powiedzieć pan starszy strażnik Kobura, gdy idzie wieczorem na służbę nocną. Tu, na małym, nieważnym odcinku możesz zobaczyć wyraźnie- jak skomplikowane są interesy dwu państw i jak rozmaicie je pojmują po swojemu: starszy strażnik Kobura po polskiej stronie i taki sam starszy strażnik Miller po niemieckiej stronie. Strażnik Miller, jak twierdzi Kobura, niejednokrotnie sam wyszuka dziurę w zielonej granicy i wskaże ją Zainteresowanej osobie, obciążonej workiem: — Naprzód! — Co jest w tym worku, dla którego Herr Miller ma tyle względów? Tam są firanki, tam jest jedwab, pończochy. Czasem drobiazg: pomarańcze 46 koko i uiuuiony przeumioi pizemyiii! ¦•¦•*-<- saunai yua. Strażnik, Herr Miller, jest patriotą. To wszystko przemycone na drugą stronę, podnosi bilans handlowy państwa. Rzeczą starszego strażnika Kobury jest legnąć tak w zielonej trawce w swym zielonym mundurze, aby zainteresowana osoba wkroczyła w rzekomą dziurę zielonej granicy. Wkroczyła i przeszła przez nią. Starszy strażnik Kobura ma duże poczucie humoru, prosimy bardzo. O, on wstrzymuje oddech w swej potężnej piersi, aby zaś nie zachrzęścił pas spinający mundur. Gdy zainteresowana osoba przekroczy dziurę i radośnie stąpnie parę kroków naprzód, starszy strażnik Kobura wstaje bezszelestnie i za plecami ofiary proponuje uprzejmie i krótko: — Pójdziemy do komisariatu. Że ofiara osłabnie zaraz, o tym nie trzeba mówić. Walizka czy worek, czy inny jaki bagaż osuwa sio. z bezwładnych rąk na ziemię. Zdarza się, że starszy strażnik Kobura osobiście i własnoręcznie pomaga zainteresowanej osobie dźwigać nieszczęsny worek. Karabin przez ramię, rewolwer zapięty w pochwie — na dobrą sprawę jest tak samo bezbronny jak jego przeciwnik. Ale najważniejsza w tej grze jest spokojna pewność siebie. Pan Kobura zachowaniem się swoim każe się domyślać, iż jest po prostu wyładowany granatami ręcznymi. ¦..-¦..¦'¦ Więc: firanki i jedwab, i wszelkie' takie fintiflusz-ki — a z polskiej strony: artykuły codziennej potrze-by. Co komu po firankach — jak ,,życie" drogie? Życie drogie po tamtej stronie! Mięso i mąka, słonina i wiirst, ach, wurst! Nie zawsze też można zachować swe poczucie humoru. Na przykład w noce ciemne, oślizgłe, deszczo- 47 ustannego plusku deszczu i ciężaru wilgotnego powietrza. Starszy strażnik Kobura ma wrażenie, że lada chwila z ciemności tej coś mu się na kark zwali. Wytęża słuch i wzrok — wiadomo — w takie noce przemyt idzie na całego, przemyt zawodowy. Żeby taki przemyt szedł z bronią w ręku, tego dotąd nie bywało. Ale oto teraz zdarza się, że walą z bronią i rozwijają ogień jak na linii. Osiem godzin takiej służby rozstraja nerwy. Bywa także, że trafia się na ,,niemożliwego" przeciwnika. To znów wynika z bezrobocia po tej i tamtej stronie. Człowiek bezrobotny, choćby był jeszcze tydzień temu człowiekiem do rzeczy, zrozpaczony, chwyta się wszystkiego. Przemyt? To niezły zarobek. Idzie. Idzie, natyka się na strażnika, jednym susem wraca na tamtą stronę. — Ty — mówi ponuro —- odstąp się. Ni mom roboty, w domu kupa dzieciaków. Ja też chcę żyć. Odstąp się. Bywa tak, że zzieleniałe łachmany ongiś czarnego garnituru, tudzież sczerniała twarz człowieka przyświadcza jego słowom. Ale takie głupie gadanie do starszego strażnika Kobury, któren jest na służbie?! Ma też on pojęcie, co gada? Strażnik stoi nieruchomo — nie będzie go brał przecież z tamtej strony. — Bierzesz pensyją — chrypi głos — bierzesz? Ty chcesz żyć — i ja chcę żyć. Odstąp się! — Nie gadaj głupoty — mówi starszy strażnik Kobura. — Czy ja ci żyć nie daję? Żyj sobie, tylko co do tego odstąpienia — to ni, ni. I tu mi żadnych ga-dań nie zaprowadzaj. Stoją chwilę po obu stronach, wreszcie przemytnik cofa się w głąb. Strażnik rusza na swój obchód. Idzie spokojnie aż 48 mienia. Przepada z oczu, siamiąu sieuzi sweyu prze-— ciwnika. Nie może być, żeby taki dał za wygrane. Rzeczywiście, idzie dalej wzdłuż granicy. Siedzą się wzajemnie, strażnik układa cały plan strategiczny, zna teren i możliwe przejścia do miasta. Odczekawszy swoje, rusza do pewnego punktu — przejście między hałdami — czeka chwilę — słyszy kroki, przepuszcza tego gościa, po czym prawie u progu miasta ,,bierze go". W godzinę potem na placówce siedzi starszy strażnik Kobura i pisze meldunek. Dnia tego i tego, na odcinku tym i tym. Układa mozolnie słowa, wciąż mu się plącze przemowa tego fuszera: — Odstąp się, ja też chcę żyć! — Koledzy mówią jeden drugiemu; — Kobura ma wynik. Otóż to: wynik. Jeśli nie zrobi tego wyniku, raz, drugi i trzeci, władza zapyta: — Co tam tak cicho, panie Kobura? Czy pańscy klienci odprawiają rekolekcje? Masz już ostrzeżenie, miej się na baczności, a taki ci stanie na granicy i gada, że chce żyć. Wiadomo — żyć chce każdy, starszy strażnik Kobura — też, K — Powszedni dzteft Ordensowie Z szeregu jednakowych domów wyłuskuje Paulina ten właśnie — to tu. Idąc przypomina sobie ciotkę Ordensową — ciotkę Ordensową z fotografii; ze szpi-gielkiem zawiązanym misternie na czubku głowy, z pięciokrotnie owiniętym sznurem korali, zakończonych krzyżykiem, i z kolczykami w uszach. Matka nazywała ją „pachnącą chlebem", bowiem od małej dziewczyny przeznaczona była do robót domowych i najulubieńszym jej zajęciem był wypiek chleba. Została w pamięci matki z rękoma zamączonymi, schylona nad drewnianym szaflikiem lub z pachnącym bochenkiem chleba opartym o pierś i z ostrym nożem w dłoni. Patrzajcie! tak ją i teraz zastała Paulina. Ciotka Ordensową w jakli zapiętej na szereg guziczków, w fałdzistej kiecce i błękitnym fartuchu z napierśnikiem, pochyla się nad stołem nad płaskimi plackami ciasta; dłonie ma błyszczące od tłuszczu. Prostuje się z okrzykiem radości, biegnie witać, lecz opanowuje się, myje i ociera ręce, i dopiero teraz obejmuje Paulinę. — Dzieuszko, dzieuszko! nie spodziewaliśmy się ciebie dzisiaj. I zaraz usadawia Paulinę w trzcinowym fotelu i już z młynkiem turkoczącym w dłoniach siada naprzeciw niej. Kawa pachnie, woda bulgoce, zaraz wszystko będzie gotowe. — Że też tych kołaczy wcześniej nie upiekłam! Sobota dzisiaj, to na niedzielę zawsze piekę kołacze. Jeden z makiem, jeden z serem. 50 łeczków ciasta układa kratkę na maku i serze. Paulina wyraża swój zachwyt z powodu kuchni. Gdy się wejdzie do wnętrza z tych czarnych i brzydkich ulic — ta biel i czystość robi błogie wrażenie. Ciotka oznajmia, że tak jest wszędzie na Śląsku, nawet u najbiedniejszych. Może właśnie, że praca jest taka czarna pod ziemią, to się tu kobiety starają, żeby ładnie i czysto było w domu. — To ci powiem, że jak jest tak czysto w izbie, to i chłop, i dzieci przyuczają się do porządku i brudzić nikomu się nie chce. A że już o domu mowa — więc i o ludzich, którzy ten dom stanowią. Lecz jaki on tam jest teraz, pożal się Boże! ten dom, kiedy z pięciorga dzieci zostało w domu jedno. Klara, najstarsza, wydała się za sztygara i za nim do Karwiny poszła, bo Czech to był. Anna za urzędnika celnego i na granicy rumuńskiej siedzą. Dwóch synów zginęło na wojnie. — Z tego wszystkiego Elżbieta tylko została, najmłodsza, która pracuje w banku ludowym. Stary jest na rencie: trzydzieści lat przepracował, odrobił swoje, mieszkanie mu ta huta zostawiła. Więc pokazuje ciotka Ordensową to mieszkanie: dwie izby i kuchnia; Elżbieta ma swój pokój. Graty ** te gromadziło się przez całe życie. W tym zielonym kufrze zbiera się wyprawę dla Elżbiety. Nawleczki na pierzyny, na poduszki, prześcieradła, obrusy „da- 1 maszkowe" i płócienne, a ręczniki, a to, a tamto... Paulina naśmiewa się trochę z tego. Dwie pierzyny, dwie poduszki — a co wymaga się od konkurenta w tych stronach? Ciotka Ordensową wydyma wargi: — Jedne portki w majątku ma. — I rozłościła się, bo tak się właśnie wydała Klara — z takim kufrem wyprawy i uciułanymi pieniędzmi poszła za swoim sztygarem. 51 płakała i zapomniała, i pogodziła się z losem, tylko tego jednego syna, co w lotnictwie służył i zginął, zapomnieć nie może. Więc Paulina musiała tu sobie zauważyć i zapamiętać, że jakkolwiek by się rozmowa zaczęła — od wypraw, kołaczy, izb i renty, i cen — zawsze w końcu zejdzie na temat ukrytych bolączek, zamarłych spraw i nadziei. Jaki to synek byłl Alojz, po ojcu. Czym to kiedy wymarzyła, że taki będzie, że taki się stanie? Jakie mi tu posłania, jakie listy z wojska pod koniec słał! ,,Matko — pisał — do końca życia Ci wdzięczen będę, żeś mnie tak wychowała, żeś mnie mowy naszej zapomnieć nie dała, że Polakiem jestem. Ty, Matko, jasnowidząca chyba byłaś?! Tu u nas już mówią, że Polska powstanie, że się Śląsk rusza. Więc się zmówiłem z jednym lejtnantem i tak robimy, aby się na Wrocław kierować, aby tam maszyny swoje mieć — i jakby tylko co, to na Śląsk lecimy, do Polski, do Was..." I masz ty pojęcie, że wkrótce po tym liście zginął! Z tym swoim pragnieniem, można powiedzieć, że w przeddzień powstania. Siedząc między rozłożoną wyprawą Elżbiety ciotka zapłakała cicho. — Tego zapomnieć nie mogę. Każdy ma swoje. Ciotka Ordensowa — przyrządzanie posiłków i wspomnienia; Elżbieta — sprawy narodowościowe; stary Ordens -^ sytuację gospodarczą. Wszystko to wyłożyło się jasno przed Paulina przy obiedzie. Elżbieta jest piękną, ciemnowłosą panną, podobną bardzo do matki, tylko siwe oczy jej mają szczególny wyraz: patrzą z natężeniem, jakby spragnione słów, które ktoś mówi. 52 człowiekiem, nigdy go nie opuszczała tiegma i spokój. W czasie wojny dano mu w hucie, jako majstrowi, dziesięciu jeńców rosyjskich do pomocy i oto jeden z nich, w godzinie posiłku przyprowadzony do rozpaczy straszną strawą, jaką ich tu karmiono, rzucił kawałkiem żelaza w głowę Ordensa. Nawet wtedy nie krzyknął. Sam sobie obmył i obwiązał ranę, uciszył świadków tego zajścia. Czy można iść na skargę na człowieka szalonego z głodu? Na drugi dzień wetknął jeńcowi swoją porcję chleba przyniesionego z domu. Dopiero od czasu jak przeszedł na rentę, sprawy życia zaczęły go interesować mocno, inaczej, goręcej. Goręcej, gdy nastały powszechne redukcje. Ta praca, którą dotąd niejeden przeklinał, ta praca, która ich czyniła przedwczesnymi starcami, kalekami, a w najlepszym razie bezmyślnymi, zdolnymi tylko cmokać w milczeniu zagasłe faje — ta praca zaczynała być błogosławieństwem, po które wyciągali ręce. Gdzie się podziała — po tylu trupach, tylu stratach, po takim zniszczeniu wojennym świata? Nie było jej. Stary Ordens statecznie zwrócił się po rozwiązanie do gazet, do artykułów, do przemówień na wiecach i zebraniach, przez radio. Po wojnie te gazety, ci ludzie mówili i głosili: trzeba leczyć rany. To się rozumie, to było jasne, no, ja. O, któż by to odczuł, jak nie Ordensowie — te rany na swoim ciele: dwóch synów zabitych w obcej sprawie i powstanie, w które włożyli tyle swych nadziei i pragnień — i ta granica. Trzeba leczyć rany — tego chyba pragnęli. Lecz z tych gazet, z tych przemówień i rad, z kunsztownych wyliczeń, określeń i statystyk — nic teraz nie wynikało. Nic nie wynikało — to jasno zrozumiał Ordens. 53 cnoni, że takie i takie" są'zapotrzebowania i tylu a tylu robotników można zatrudnić. Redukowali, potem wprowadzili świętówki, potem jeszcze mieniali te świętówki z drugimi, co tydzień. Co miesiąc. Potem wreszcie zamykali hutę czy kopalnię. Gazety przepełnione były zapowiedziami redukcji, gaszono ogromne piece martenowskie — ha, pierona! — „niewygasa-jące". I jeszcze, i jeszcze, jeszcze... Ale pisano również, że gdzieś tam w świecie niszczono transporty kawy, transporty ryb i owoców. Tej kawy, którą tu oni z żyta palili i mieszali pół na pół, bo była za droga (nawet najtańsza). Tej kawy, która była takim zbytkiem, że od spożycia jej na mieście magistrat wyznaczył podatek. Twarz Ordensa nabiegała krwią, gdy o tych rzeczach czytał i mówił. Ta kawa nabrała wielkiego znaczenia; spostrzegł, że nigdy człowiek tak podły nie był: niech zgnije, a tobie nie dam! niech się spali, a ty nie dostaniesz! Ta kawa była tu dotąd środkiem pożywienia. Brało się ją do roboty w blaszance, pijało się ją na rano w domu. Podejmowano nią kamratów, gdy przyszli. — Ni mosz to kawy? — pytał Ordens żony, gdy tylko kto teraz przyszedł — tobyś zaparzyła, tobyś-my tu popili... Od rana ciągnął pod huty; bezrobotni stali pod murem grupkami — stał z nimi cmokając fajkę. Szli pod gminę — szedł z nimi. Szedł z nimi, gdy się zbierali, aby manifestować. Wieczorami zbierali się w kilku koło białego stołu w kuchni Ordensów. Rozdawano karty. Będą grali w skata lub zechcyka. Ciotka Ordensowa zasiada do „heklowania" ząbków do wyprawy. — Ni mosz to kawy? — pyta nieśmiało Ordens. Powszechny niepokój Elżbieta i Paulina wychodzą na miasto. Idą ująwszy się pod rękę. Paulina jest tą, która przybyła z szerokiego świata, ze stolicy — można powiedzieć: z serca ojczyzny. Oczy Elżbiety mają znów ów wyraz natężenia i pragnienia jak przy powitaniu. Ma tyle pytań, tyle chce wiedzieć! Chce wiedzieć — i boi się. Bo raz było tak, że przyjechała grupa działaczy społecznych z polskiej strony. Zwiedzano wszystko, co tutejsi ludzie sobie zorganizowali. I gdy oto tak chodzili, oglądali i rozmawiali, gdy mówili słowa niezwyczajne i o niezwyczajnych uczuciach prawili, Elżbieta sposępniała. Bo w porównaniu do tych słów — biblioteka okazała się małym zbiorkiem starych książek. Kurs robót, na którym głośno po polsku czytano — takim sobie spędzaniem czasu nad „heklo-waniem" (szydełkowaniem). Szkoła? No, to przecież jest zupełnie zwykła rzecz, że ludzie chcą dzieci kształcić w swoim ojczystym języku; to samo robili ich,"ojcowie i matki, i starzikowie. Ci, co przyjechali, były to ważne osobistości i od ich blasku, uśmiechów i grzeczności, i mowy wszystko Elżbiecie zmalało. Wpadła w takie głuche milczenie, w osępienie. Dotąd nie może wspomnieć tamtego dnia bez przykrości. Paulina jakoś to sama wie i od raz to mówi, że Elżbiecie tu ciężko, że tu jest ciężko żyć. Ciężko? Elżbieta już jest przyzwyczajona do tego, dziesięć lat miała, gdy wybuchło pierwsze powstanie, nigdy tego nie zapomni. 1 ze splecionymi przyjacielsko ramionami — o czym to rozmawiają? Może o miłości, może o modach i kapeluszach, i materiałach? Tu się już zaczynają duże, eleganckie sklepy, zawalone towarem, krzyczące cenami: Jedwab po marce siedemdziesiąt! tylko jedna marka! Story haftowane — tylko 11 mk! Pomarańcze po 10 fenigów! Napisy: Heil, Hitler! Heil, Hindenburgl O miłości, o modach? Nie! Elżbieta wyjaśnia właśnie, że tu, w pasie nadgranicznym, kupcy doznają dużych ulg podatkowych, ba! nawet subwencyj, aby utrzymać ceny na najniższym poziomie, aby wywołać niezadowolenie po tamtej, polskiej stronie. Elżbieta mówi także o szkole — ileż natrapią się rodzice i namęczą, zanim zdecydują się zapisać dziecko do polskiej szkoły! Niejeden przez to stracił pracę. Na taki kurs robót Elżbieta wcisnęła się prawie siłą. Kurs był zorganizowany przez pewne towarzystwo religijne i chociaż większość dziewcząt stanowiły Polki, rej wodziły Niemki, katoliczki. Elżbieta wtargnęła tam ze swoim głośnym czytaniem po polsku, każda godzina jest wywalczona; ileż intryg, przeszkód, wymysłów! Czytelnia? czytelnia jest miejscem, gdzie patrioci niemieccy manifestują swój gniew. Lada jakie zachmurzenie — na arenie polityki miejskiej — szyby lecą w czytelni. Są jakiekolwiek wybory — nie śmiejcie wystawiać swego kandydata! Odważcie się tylko! Pałki pójdą w ruch! Jest nauczyciel nazbyt oddany sprawie czy może tylko — uczciwy? Odbiera mu się prawo nauczania. Jeden kamień rzucony przez małe dziecko? To głupstwo! Są gromadne bitwy między szkołami. Głośna mowa polska na ulicy grozi opluciem i awanturą. Przedsionek kościelny jest wytapetowany zawiado- 56 ' jecfnegó polskiegó~śłówafPróżno' czekasz" na poSóżną pieśń polską — nie wypadała to dziś kolej na polskie śpiewanie? Może i wypadała — ale próżno czekasz. Niemieckie chóry śpiewacze nie dopuszczą do tego. Paulina wstrząsa się: nie potrafiłaby tu żyć. Przypomina się jej stolica, tamtejsi ludzie, tamtejsze sprawy. Życie wśród swoich. Może chce pocieszyć Elżbietę? Zaczyna mówić o ludziach po tej i tamtej stronie, którzy mówią o braterstwie, o współpracy i współżyciu. Ta cała plajta, ta klapa starej organizacji gospodarczej świata spowodowała, że ludzie zaczęli szukać nowych dróg, nowego ludzkiego dobra. Nie mówi się o wrogach, mówi się o ludziach cierpiących z powodu wojny, z powodu bezrobocia i głodu, z powodu chorób i nienawiści. To stało się powszechne, to stało się uderzające. Elżbieta słucha uważnie, nie zdejmując oczu z Pau-liny. Jest przecież tylko mieszkanką małego miasteczka, skromną pracownicą, widzącą tylko w zasięgu rąk: to i to trzeba zrobić. Elżbieta myśli także — o, ona to wytłumaczy po swojemu: że naród to jest jak żywe ciało ludzkie: krew musi jednakowo obiegać ciało. Elżbieta czerwieni się i plącze. Ach! ona chciała powiedzieć tylko/ że oni tutaj uczą się jeszcze a b c patriotyzmu, a tam się już mówi jakimś ogólnoludzkim językiem. Oni tu jeszcze muszą wypożyczać w czytelni ,,Blade kwiaty z polskiej chaty", a tam, w świecie, wychodzą książki nowe, z nowymi ideami, nową formą, nowym typem człowieka. Nowy typ człowieka! Elżbieta nie wie, skąd ten nowy człowiek ma się wziąć wśród tej starej, prastarej nienawiści. I nie sądzi, żeby to, co się dzieje w Niemczech, w czymkolwiek sprzyjało pięknym tematom, żeby dawało piękne nadzieje. gryżają/TauTińoT^OnTTiie tylko lżą nas:......oni lżą i siebie. Oni nie tylko nas nienawidzą: zioną nienawiścią międzypartyjną, swoją. Lecz najczęściej tworzą jeden front — zwrócony przeciwko nam. Minęły miasto. Cóż to jest, to miasto? Mały środek, kilkanaście eleganckich sklepów, kilkanaście gmachów rządowych — a wkoło jak gruby pierścień, jak potworne ramiona wyciągnięte do śmiertelnych zapasów — robotnicze przedmieścia o czerwonych, ceglanych domach w karnym szeregu. Tu, na takim przedmieściu, auto „samego" kanclerza Briininga obrzucone zostało kamieniami. Zamknięte są te przedmieścia, grubym murem odrębności odgrodzone od świata. Nic przyciągającego oko ludzkie, nic — na czym te oczy mogłyby spocząć z ulgą i wdzięcznością. Może tylko powiewne firanki w oknach troskliwą ręką kobiecą zawieszone? Może blade twarze dzieci bawiących się na czarnych drogach? Na czarnych drogach — na przedmieściach tej i tamtej strony. Takie dzieci patrzą zgłodniałymi, smutnymi oczyma. Czasem stanie się tak jak w bajce — przychodzi obcy, nieznany pan, uśmiecha się i mówi: — Chodźcie, dam wam cukierków... Idą jak urzeczone. Cukierek! One tak dawno nie czuły w ustach słodyczy! Gdy pójdą do miasta, godzinami stoją przed witrynami sklepów, patrząc przez szybę na ,,bonbonsy". Idą, jak urzeczone, za obcym czarną drogą na odludzie i już chrupią zajadle cukierki. — Oho! to jest naprawdę bajka, co im się dziś ziściła — piękna bajka! Znajdują je ludzie później, zakrwawione potworne trupki z szeroko otwartymi oczkami, ze zgrozą w tych oczkach, ze śmiertelnym strachem, ze straszliwym i bezbronnym zapytaniem... 58 Jeszcze nie" skoKcżyły się ostatnie domy,* a tu już hałdy — hałdy jak ściany odgradzające od świata! Jedne są nieme, puste, olbrzymie osypiska, sięgające nieba — i inne, osiadłe już, z daleka jakby zielone. Lecz z bliska ta zieloność szarzeje w oczach i niknie; lecz gdy wejść na te wzgórza, widzi się ziemię rozdartą i wywróconą. Gdy przeszły już przez nią wszystkie ostrza i pazury żelazne, gdy już rozdarły i wy-pruły jej wnętrze, zaczęła służyć ciemnym sprawom życia. Tu się chroni grzeszna, wypędzona przez ludzi miłość, tu się przesmyka przemyt. Tu się z jakąś zaciekłością rzuca stare, przepalone garnki, cuchnące naczynia. Tu rozciągnięte padło psa, żałosny strzęp ptaka, którego dosięgła niewiadoma śmierć. Tu zresztą — o nędzo! dzieci śpieszą na swe zabawy i spracowani ludzie wychodzą w niedzielę ,,na luft". Tu przysiada Elżbieta, na zboczu tej hałdy. Przysiada i wyciąga się rychło na wznak. Jej mocne, zdrowe ciało jest tak wyzute teraz z sił, tak wyczerpane! Czy to — że wzruszała się i mówiła tak wiele — ona, nieprzywykła do wypowiadania się? Czy że po raz pierwszy spojrzała innymi oczyma na ludzi w czerwonych domach, na czarne drogi, na hałdę? C2zy może wizję szczęśliwego świata ujrzała w zadumie swojej — szczęśliwego, sprawiedliwego świata, gdzie dziecko rośnie w miłości i słońcu, gdzie człowiek nie udręcza i nie bywa udręczony? Leży w milczeniu na wznak, z ramionami podwiniętymi pod głowę. Paulina przykuca obok zdumiona. Co to się Elżbiecie stało? Ach, spod przymkniętych powiek w bok, ku skroniom biegną prędkie, słabe łzy, Elżbieta płacze. — Po coś ty mi to wszystko mówiła, Paulino, po coś ty... 59 twarz Elżbie'ty, i "to uparte,"gładkie czoło, te"stanów-.....' cze usta, i te ręce zaciśnięte, aby się przemóc... No, no! wszystko jest jasne. Paulina mruknęła coś. — Co mówisz? — Wyobrażam sobie, Elżbieto, jak ty się jutro do roboty weźmiesz, z jaką furią zaczniesz znów pracować. Maryjka Jest taka chwila w sobotę po południu, kiedy w co lepszych domach i izbach czuć już święto. Na kogo kolej wypadła do szorowania schodów i sieni, ten już je poszorował. Od rana szorowano także pilnie białe garnitury kuchenne, rozwieszano świeżo wyprane garnitury płócienne i ocierano z pyłu garnitury porcelanowe. Co miało być wytrzepane — pierzyny i dywany z paradnych izb, tudzież świąteczne kwiaty z ptaszęcych piórek, także i abażury z lśniących nitek lasety — zostało wytrzepane. Aby tylko jeszcze dzieciaki pozostawały do wyszorowania, co się zrobi późnym wieczorem, boby się zdążyły nieraz jeszcze ubabrać i opaskudzić. Tak więc kuchnie i izby lśniły. Zaparzano kawę i przystawiano garnuszki do ognia. Wolne już od roboty kobiety stały przed domami, z niemowlętami w objęciach, i kołysząc się z nogi na nogę, poklepując je dla uciszenia po tęgich zadkach, klektały o nowinach dnia. Obrobiły już dokumentnie swoją ulicę i nabierały się właśnie do rzeźnika bogacza, któren same jeno oskrobane z mięsa kości a gnaty dla bezrobotnych wydaje — gdy zabrzmiał dzwon. Wyruszyły więc w stronę kościoła, odganiając umorusane dzieciaki, które biegły z bekiem za ich kieckami. — Daj pozór na izbę, nie mówiłam ci to?! Pójdziesz ty mi?! Dobrze to takim, co na swojej robocie mogą poprzestać — do południa już są gotowe. Maryjka, co się wynajmowała do posług po domach, dopiero co chwyciła się za porządki w swojej izbie, śpieszyła 61 jasno, iż po Maiandacht Róże nr 100 stawić się mają w sali parafialnej. Róża nr 100 za przełożeństwo swe miała panią sztajgerową Bulka, która to była niewiasta surowa jak mało i coraz to tego i owego „ścierpieć nie mogła". No, ja, mało kto da jej radę w gadaniu. Więc też Maryjka chwyciła za pierzyny, co się wietrzyły na płocie, i już zmierzała do izby, aleć się w tym momencie zagapiła na ulicę — bo któż to taki znów szedł? Obcy był tutaj, to się widziało od razu, w swetrze cudacznym, w czapeczce bez daszka, w portkach mocno koło łyd okutanych rzemykami. Dopiero jak spojrzała na pas szeroki, brzęczący żelaziwem, haczykami i kółkami, poznała, że na słup będzie właził, które to słupy dawniej światło oddawały do kopalni wapniaka. Wtedy to na Maryjkę spłynęło objawienie. Przecie to był ten Janek, o którym głośno się stało w osadzie głównie przez dziewczęta. Jakoż przypiął do bucików zakrzywione haki i zręcznie a prędko śmignął w górę. Rękami słup obłapiał i jazda. Gdy się znalazł na wierzchu, popukał, postukał, coś tam przykręcił i zeszedł. Jak tylko zeszedł, o słup się oparł plecyma, nogę na nogę ozdobnie założył i zaćmił papierosa. Od dawna już Maryjka ciekawa była go zobaczyć, a oto stoi przed nią niedaleczko. Zrazu tak od jednego spojrzenia nie można było rozsądzić —• stary on czy młody? Zmarszczki ano na tej twarzy spalonej od słońca były takie, jakby ją ktoś zmiął ze śmiechem, stargał od złości i sponiewierał ze smutku. Serce musiało za-tętnić od takiego wrażenia. — Mi rnosz to wody? — zapytał. — Wody...? 62 wa. -^i zaraz się ooruszyi, ze m dziewczęta są taiue, co każdą rzecz sto razy obrócą, zanim pojmą, o co chodzi. Na pytanie odpowiedzą znów pytaniem, co wygląda na głupotę. Za to dziewczęta z polskiej strony, z Kongresówki, lotne były w językach nie do pojęcia. Były flejtuchy, nieskore do roboty, ale co do znalezienia się i pojęcia światowego, tego im nie można zarzucić, nie. — Bez co tam nie zostałeś? Roześmiał się i wskazał na swe żelastwa. — A bez to. Poprawił pasa, wyjął drugiego papierosa, stuknął nim o paznokieć i wyjaśnił rzecz. — Bo my tu będziem linię lustrować od miasta do tego wapniaka, wiesz? To była ważna nowina i zaraz Maryjka stała się przymilna. Bo jeśli linia — to może wapniak pójdzie w ruch...? — Nie wiesz to, będzie tam jaka robota? — Dla takich szykownych dzieuszek jak ty — znajdzie się. To ci tylko powiem, że z administracji będą tam dziś na miejscu i z dozorcą jestem znajomy. Jak masz iść — to jedna nam droga będzie. No i ,patrzajcie — tego wieczora na Różę Maryjka nie poszła. A że widziały ją Agnieszka od Johlów i Gertruda, to się zaraz rozniosło. Pani sztajgerową Bulka przestrzegła ją osobiście w niedzielę na „rannym". — To ci tylko powiem, bo matki swojej ni mosz, żebyś mi się pilnowała, bo takiej dziouchy w Róży swojej nie ścierpię, ni — I przygroziła jej i faroszem, i ogniem piekielnym, aleć juz było za późno. W tejże minucie poznała to Maryjka i nogi się pod nią ugięły. Poznała, że już nie jest tą dziewczyną, co to może mogą się pani sżfajgefowa me trudzie. Zdarza się tak w małych osadach, że nie wiadomo dlaczego za tym jakimś jednym, jednym jedynym ciągną wszystkie dziewczęta. Idą, rzec można, na ślepo, choćby to był jak i ten Janek — obcy, szpetny i cudacznie przyodziany. Szumny tylko w obejściu, kieszeń i serce jego otwarte, nie zna obliczeń w fundowaniu, nie zna obliczeń i statku w miłości. Uplasował się w oberży u Rezniczków — i ta oto oberża staje się punktem centralnym osady. Tam ciągną dziewczęta zamawiając się o co bądź w swych kokieteryjnych i czystych fartuchach gospodarskich, ze swymi główkami gładko zaczesanymi. Zaczęło się od żartów i prześmiechów, że taki cudak. Ale wprędce zdobył każdą tym specjalnym zainteresowaniem, jakim obdarzał jej osobę, jej strój, imię i małe troski. He, to właśnie była ta tajemnica, przez którą serca do niego lgnęły. Obchodziło bo co takie dziewczę tych ludzi najbliższych, spotykanych co dzień? To była Hilda czy Gerta, czy Agnieszka, która szorowała schody, podawała buty, biegła po piwo i warzyła strawę. Miała te oto dwa błękitne fartuchy i te dwie wysłużone kiecki, a warkocze upinała z tyłu głowy. To było wszystko. Nie dziw więc, że pierwszy, który jej zajrzy w oczy i obejmie opiekuńczym męskim ramie-nim, zdobywa ją sobie. Wprędce wszyscy jednak poznali, że do Maryjki ten Janek zdąża, że ją wyróżnia. Tak się jakoś umiał wkręcić, że jadać tam począł obiady i starzy mu bardzo radzi byli, bo to bieda i każdy grosz się przyda. He, Maryjka nosiła się teraz szczęśliwie, świata poza tym przybyszem nie widząc. Choć już dziewczęta prześmiewały się, że gębę ma jej najdroższy pomarszczoną jak staruszek i wcale a wcale pięknym 64 się tyiKO nadarzyła sposoonosc. Maryjka wzięła się doń po swojemu, bardzo bo była gospodarna. Chyłkiem i milczkiem narządzi mu ubranie, to wypyta, co tam w świecie gotują, i tak sporządzi, jak on lubi. Na niedzielę zjawia się do kawy dawno nie widziany kołacz. A że cyrk przyjechał, to znów Janek przez wdzięczność zabrał ją do cyrku i paradowali w oczach wszystkich na pierwszych miejscach. Nie można powiedzieć, żeby jej czego żałował, nie — wszystko mógł oddać, co tylko zarobił, i w osadzie gadano, że po prawdzie Mzyko-wie z niego żyją, boć stary jest od dawna zredukowany i aby tylko z zasiłków ledwo kipie. Trzeba było jeszcze wiedzieć do tej całej biedy-z jakiego to rodu Maryjka szła, jaka to krew wartka i niezaspokojona płynęła w jej żyłach. Stary Mzyk dwie żony pochował i mając pięćdziesiąt i siedem lat jeszcze trzecią pojął. Dzieci były i z jednego, i z drugiego ożenku, powymierały, powychodziły w świat, pętały się po całej osadzie — z trzeciego ożenku Pan Bóg już nie dał więcej, co Mzyk wypominał z westchnieniem. Daleki świat, olbrzymie miasta miały swe dzienniki, swą prasę, co w niej znajduje odbicie, jak to się mówi*' oblicze dnia codziennego. Pod tym względem i osada nie pozostawała tak całkiem w tyle. Bo rzeczy drobniejsze roznosiły języki niewieście, a była też i gazetka tygodniowa, wprawdzie nie żadne tam „pisemko literackie a świeckie", o czym z naciskiem mówiono nieświadomym. Był to organ parafialny. Aliści w jego suchych i zwięzłych komunikatach mogłeś poznać także życie całego miasteczka, a z rubryk o chrzcinach, ślubach i zgonach, nabożeństwach i zebraniach, składkach i przedstawieniach wiedzieć o stanie rodzin, ich zasobach i pobożności, przekona- 5 — Powszedni dzień 65 "T wiaziaies tu jaK na dłoni wzniesienia l upadKi, biedę i splendor całych rodzin od wieków tu osiadłych. Więc też pewnego dnia we wrześniu niewiasty z Kongregacji Mariańskiej i panie Wincentki, które najpierwsze gazetę czytały, orzekły: — Z to głupio Maryjko Mzyków coś się przydarzyło. — I wodząc grubymi palcami po papierze z trudem odcyfrowały( iż przełożeństwo Róży nr 100 wykreśla ze swej listy Mzyk Mariannę. A co to znaczyr 0 tym każde dziecię w osadzie wiedziało. Była to rzecz zwyczajna, długo nawet o tym nie rozprawiano. Bo choć pobożny był tu naród, nieodłączny od Kościoła, jego obrządków i przykazań, ale prawa i uroki życia miały wśród nich tęgi, potężny oddźwięk. Może że taka ciężka była praca, że bez wielkiej nadziei było jutro, że tak skąpo wszystkiego używali z tego życia — jakże tu te błogie chwile oddalać i targować się z nimi. Niesyci byli tych złączeń się i pijaństwa, burd i krzyków na przepadłe, zanim krew nie zastygła w nieme przesiadywanie z fajką pod piecem. Płaciło się alimenty, chowało się to dziecię u ojców, a czasem z krótkiej wzmianki o chrzcie 1 ślubie widziało sięr że takie dziecię nazbyt pośpieszyło się na ten świat, ale już wszystko jest w porządku. Tak łatwo jednak nie poszło Maryjce. Wkrótce słupy i druty zostały naprawione i nadszedł taki dzień, że ten Janek jął zbierać swoje manatki. — Com to chciała powiedzieć?... — mówiła zamyślona Maryjka krzątając się po izbie — com to chciała powiedzieć...? — Aż wreszcie wybąkała: — Nie zostaniesz to? Takie pytanie mu postawiła! Spojrzał ze zdziwieniem, od dawna co innego w głowie mu było, więc też dyplomatycznie i z głupia zapytał: PrZyaa mu Się pouyi liuaj, nam.iyi ai^ tywi ^i^^i^.^ a wykrętnych pytań, które pierwej tak wyśmiewał u dziewcząt. Rozmowa nijak nie mogła zejść na poważne drogi. W końcu oznajmił krótko: — Brygada moja wyrusza! — Rzekł to tak wyniośle, jakby nie chodziło tu o kilku obszarpańców i obieżyświatów roboczych, ale o prawdziwe wojsko, którego był generałem. ,,Brygada"... tak powiedział, z niewymownym ruchem ręki. I tym pogrążył Maryj-kę na dobre. Starzy zaś — ci myśleli na krótką metę — myśleli, czy im też zostawi pieniądze, ostatnią wypłatę? Nie dziwić się im, szykowała się tęga bieda, ubywa taki człowiek, co wszystko do domu przynosił. Uważali też, że ma swój honor i z takim lepiej po dobroci. Może i wróci tu kiedy. A pieniądze zostawił. Dopiero gdy te pieniądze rozeszły się, poczuła Maryjka na swojej skórze, jak to jest naprawdę w takim przypadku. W izbie dzień w dzień panuje piekło, pierwej oczy przymykali, a teraz co rusz wypominają. Znajome dziewczęta głowy odwracają na ulicy i objaśniają nieświadomym, co i jak zdarzyło się z tą Maryjką, co tu oto idzie. Farosz nawet nie wybrał się z upomisyaniem, bo wykreślona jest z Róży i nic mu do niej. A gdy już w gazetce parafialnej w liście zmarłych przeczytano: ,,śp. Mzyk Alojzy, lat 67, kopacz, bezrobotny" — wszyscy orzekli, że mu ta Maryjka do śmierci pomogła, na stare lata czyniąc taki wstyd. Po Nowym Roku wszystko się stało jasne, bo oto znów gazetka doniosła w rubryce ,,Chrzty" — Gertruda Valeska, dni 6, nieślubne dziecię Marianny, córki nieżyjących Alojza i Pauliny z d Pudlik, małżonków Mzyków. — Tak ci więc ta Maryjka ma córkę — 66 67 T 10 juz po raz osiauii, uo me uyiu już co o tym gadać, i tak jak wprzód bezlitością, tak teraz obdarzyły Maryjkę niepamięcią. Widywano ją, jak szła na miasto wychudła i wynędzniała, ale nie ustępująca z drogi nikomu. Nosiła się jeszcze szumnie i hardo, oczu nie spuszczając i nie pozdrawiając znajomków. Waliła naprzód srogimi krokami, z dziecięciem opatulonym u piersi, na nic nie zważając. I to było w niej najgorsze, że nic sobie za złe nie miała. — Jakże? Tego sobie w głowie pomieścić nie poradziła, żeby to był grzech, żeby to było zło — w osobie jej dziecięcia. O jasny Pan Jezus, jakże drugie kobiety tego pojąć nie mogą? Trzyma je oto przy piersi, nasyca je, a ono swe palce kładzie na jej sercu. Nasycone, puszcza sutkę, wznosi bezwłosą gło-winę i bacznie przypatruje się pochylonej twarzy matczynej. A powiadają, że takie małe jeszcze nie poznaje — poznaje — uśmiecha się. Isto, tak się uśmiechają aniołkowie. — O jezdeś, jezdeś...?! — mówi Maryjka żartobliwie — o jezdeś! — A podczas tych niefrasobliwych pieszczot i uniesień myśli tylko jeszcze — aby to mleko dostać, aby tego mleka było za co kupić, by pierś nie była pusta. Nie ma dla niej roboty, choć jest taka zwinna i czysta, i gospodarna, nie ma dla niej, ni. Jeszcze tu i tam raz dostaje szorowanie schodów za półzłotów-kę. Z tego się nie wyżywisz. Więc też zaczęła zachodzić po domach, pytać się tu i ówdzie, a to o pranie, a to o posługę, rychło się jednak zrzekła tej nadziei. — Ni mom nic dla cię — odpowiadano. Więc też i zrozumiała, że tu jej wreszcie spokojnie zamrzeć dadzą, nic więcej. Nie oczekiwała nigdy na wiatrem, bez tchu, długi Klucz ptaKow. wsuzyuw iu ich cokolwiek na miejscu? Spoczną to może trochę za zaciszną hałdą? Potrząsnęła głową. — Ni, ni. Daremno. Z tego wszystkiego wynikło, że pewnego dnia znikła Maryjka ze swym dziecięciem. Stara Mzykowa uznała, że tak i być powinno. Ale że też nie rzekła nawet, w którą stronę ją poniosło? Zostały się poza nią czerwone domy i białe kuchnie, i odświętne izby. Stare, rozwalające się drewniaki, brudne wnętrza kramów, szwargotliwe kupcowe — wszystko to niczym piekło wypatroszyło się przed Maryjką na przedmieściach Sosnowca. Słabość nie może mieć dostępu do jej serca, dźwiga swe dziecię. Szoruje podłogi plugawe i dostaje nocleg w komórce. Nie może zamrzeć, nie może zmarznąć na kość, ma oto swe dziecię. Tu się uczepi, tu, gdzie tak brudno po domach, zdadzą się jej ręce zamiłowane w sprzątaniu i ładzeniu. Na drugi dzień doznaje po raz pierwszy litości ludzkiej, gdy zaszmelcowana kupcowa podsuwa jej kubek mleka, zanim się wzięła do roboty. — Posilcie się, macie tu. Czy ja to nie mam swoich dzieci? 4Czy ja nie wiem? Nu, możecie być spokojni. Matka, co ma takie małe dziecko, una nie zginie. Una zginąć nie może. Olśniłb to Maryjkę. Taka sama myśl przecie siedziała w niej od dawna, że nie tylko ona temu dziecięciu potrzebna, ale i ono jej. Ale po prawdzie nigdy tak nie rzuciła się na robotę jak wówczas. Ręce jej wkrótce wyschły na szczapę, grzbiet przygiął ku ziemi, złociste włosy poszarzały. To nie znaczy, aby jej błękitny fartuch i sukienka z rypsu były choć i raz zabrukane. Oho, już ona to pokaże, że i w tych 68 69 jej pieczy' powierzone'nie'Imią 'mieć "zasmarkanych nosów ni brudnych twarzy. Zaniedługo na całym przedmieściu mówią o dziewczynie( służącej u tej Lejzorki, która ze Śląska tu ściągnęła i ostatni dech z siebie wypiera, tak pracuje. A jej zarazem serce rozszerza się miłością ku wszystkiemu, że oto ją przygarnięto, że ma swój kąt w kuchni i może spoglądać na swe uśpione dziecię. Gdy się krząta i szykuje posiłek, myśl jej zaczyna pracować, zaczyna rość i kształtować się w pewne nowe pojęcia. Widzi stare, przygięte pod ciężarem koszów żydowskie kobiety, cmokające z lubością ku niemowlętom — i te drugie, chrypnące od krzyków za jeden grosz wytargowany, ale wszystko podtykające swym dzieciom. Z jakąż to boleścią i lamentem powiadały 0 tych słabowaniach dziecinnych — Pfuj, pfuj, wypluć to brzydkie słowo — z jakim smutkiem i współczuciem kiwały się nad dolą Maryjki. Przeczże to nie miały zmiłowania niewiasty z jej strony? Zaiste, nie miłują one tak ludzi, jak miłują swe dostatki i sprzęty, nie miłują tak Boga, jak ów splendor, gdy się kroczy w Róży z szarfą przez ramię przy chorągwi czy obrazie. O twardy, o surowy naród, o nieustępliwy, zamiłowany w klektaniu o złym, w ciąganiu się po sądach i biurach prawnych, w szkalowaniu i obelgach. Aleć oto wyszła od nich, wyciągnęła się z ziemi swojej i niech im tam będzie wszystko najlepsze. Dziecię jej wzrośnie w miłości. Także i w osadzie zapomniano by o Maryjce, gdyby znów nie zaczęły się gadania z przyczyny owej gazetki. Bo cóż jakiejś zimy przeczytano: „Zapowiedzi ślubne: Nr 125. Kawaler Uciszewski Jąn, elekttyk z Dąbrowy, syn śp. Stanisława i Julii z d. Kraw-czyk — panna Rezniczek Margareta, córka Roberta 1 Wilhelminy z d. Achtelik". 70 z kongregacji y^spGfnniary owego Jana, eiemryna, i_u swego czasu u Rezniczków w oberży się uplasował, a między dziewczętami takie wzięcie miał. Do podziwu to było, że się ten obcy wkręcił w taką rodzinę i najposażniejszą pannę usidlił. Ojce jej z dziada pradziada oberżę w osadzie prowadzili, obrośli w dostatki i szacunek ludzki. Pokiwano głowami. Musi ono posucha na chłopów będzie, że panna Margareta tak licho się za mąż wydaje. Ale oto zobaczono Jana na mieście w pięknym garniturze sportowym, przy zegarku i rękawiczkach. Panna Rezniczek nie omieszkała oznajmić wszystkim, że jej roztomiły narzeczony w „Towarzystwie Elektrycznym" urzędnikiem jest i — zbyte. — Że ci ta głupia Maryjka w świat poszła. Byłbych jej płacił teraz alimenty. I obliczano, co by to za alimenty były. Bo choćby ktoś nieświadomy ramionami ruszył pogardliwie na te tam 30 złotych, za które masz chować dziecię, ale tu w osadzie inne były rozrachunki. Toż robotnik po ilu tam latach i całym życiu ciężkiej pracy tak wysokiej renty nie dostaje. Takie ci więc dostatki przegapiła ta Maryjka i zapewne gdzieś w świecie z dziecięciem swym zmarniała. Aliścj, zaraz na wiosnę, gdy niewiasty po południu wyszły na cmentarz dla uporządkowania swych grobów, spostrzegły, że się tam krząta ktoś schylony koło m«gił starych Mzyków. Któż to ci taki być może? Zerkały, zerkały nie mogąc ani weź rozeznać w zgarbionej i chudej postaci owej kwitnącej we wdzięki Maryjki, aż wreszcie wręcz podeszły prosto. — Maryjkal Jezus, Pan Jezus! Przyodziewek miała tak dostatni, że ją to od razu podniosło w ich oczach. A co dopiero mówiąc, gdy im wskazała na sporą już dzieuszkę, co nie opodal 71 rozdziawiały 'zwiędleuśta i stały w milczeniu. Być to może?! Bo było to dziecię na wskroś pańskie, z licem myślącym już i uśmiechniętym, a ten błysk wielkiej wesołości w oczach — toż to przecie po Janie. Bo było to dziecię najstaranniej wychuchane, najlepszą matczyną dłonią wygładzone, nie dziw więc, że z tej Maryjki widmo ano zostało. Zerknęły i wydała im się wówczas nadzwyczaj godna. — Więc jak ci tam było w świecie? Na to pytanie zawróciła w bok swe lico. Ma im to mówić? Ma im to rzec o tych latach zwierzęcej zaiste pracy, aby tylko się utrzymać, aby nie zejść pod płot i na ulicę? Gładząc fałdy swej pięknej sukni powiedziała tylko — nie było źle, jako widzicie. Przytaknęły — ano, ano... lecz cóże to ją przypędziło z powrotem? I znów się zadumała. Miała im rzec, że nie do ich ostrych języków, że nie do ludzi śpieszyła? Miała im wydać, jaka to tęsknota ognistymi batami popędzała ją w te miejsca, pod zadymione i ciężkie niebo, na drogi miałem węglowym pokryte, na wątłe zagony kartofli i żyta? Lecz już te wspomnienia rozdygotały ją i rozbroiły z oschłej niechęci i z uśmiechem odrzekła, że cniło jej się bez swoich stron. Tu na powrót ściągnęła, izbę wynajęła na stryszku u Dudy, któremu płacić będzie 10 złotych na miesiąc. Na to się życzliwie obruszyły. Bieda tu także, że wszyscy się z izbami napraszają i mogłaby znaleźć i za piątkę. A potem z różnymi omówieniami i dyplomacjami rzekły jej o Janie. — Nie wisz to zapewne, a może i wiadomo ci... — Ale w tejże chwili zgarbiona Maryjka głowę zadarła i odpaliła po dawnemu: — Nic mi do niego. Znów musiały zwiędłe swe usta szeroko rozewrzeć. Nie było bowiem tu we zwyczaju rządzić się takimi ta Maryjka "Znalazła sobie drugiego 1 tyiKo patrzeć, jak tu gdzie wypłynie... Ale nic takiego się nie zdarzyło, mogły to przyświadczyć wszystkie niewiasty, wypatrujące z okien nie opodal, jej izby. Nikogo widać nie było, a i zaraz to Maryjka wędrowała na niemiecką stronę, gdzie robotę na polu dostała. Przychodziła o zmroku już, ludzie z jej partii zostawali tam na noc w barakach dworskich, a ta ci wlokła się sama jedna przez granicę, bo tu jej dzieuszka pozostawała. Pracowała znów nad miarę w ową zimną wiosnę na roli — wróci do izby i też nie spocznie, do późna w noc świeci się u niej. Strawę gotuje na cały dzień przyszły, przepierze coś, narządzi i w sieni z kobietami trochę postoi. Ileż też zarabia? Dwie goldmarki na dzień, jedzenie ma swoje. Znów musiały przyznać, że się jej powiodło, a po- cichu obradzały między sobą, czy też na niemieckiej stronie jakiegoś chłopa nie wynalazła? Nie do pojęcia było, by tak sama i sama na tym świecie żyła. Aż tu pewnego zmroku aż zatrzęsły się wszystkie: ulicą, jakby nigdy nic — szedł Jan. Nie pokazywał się tutaj nigdy. Oberża stała na drugim końcu osady — i co mu tam za interes włazić między -czerwone domy kopalniane, takiemu bogaczowi. Ze wszystkich okien śledzono go zza śnieżnych zasłonek, dygocąc z niecierpliwości. Ale przeszedł do końca ulicy, zawrócił — i nic. Za dni parę — to samo. Już miały te spacery wytoczyć przed Maryjka, gdy ona sama wracając z pola natknęła się w ciemnej izbie na siedzącą przy stole postać męską. Zatrzęsła się z wrażenia. To był Jan. Pstryknęła prędko korecz-kiem od światła i ujrzawszy uśpioną córuchnę uspokoiła się zaraz. 73 **¦""*¦*- aamą ją to taK zostawiasz? :;-.-,>•.••. .•-.,-¦*¦•¦ -, — Nie widzisz to? Ośmielił się i rzekł — że miał obawę, że go za drzwi tu wyciepną, takiego gościa. Wzruszyła ramionami. Popatrzył na piękny garnitur kuchenny, co go Maryjka wzięła na długie raty za dwieście pięćdziesiąt złotych, na dostatnie i puszyste od pierzyn łóżko i zatrzymał błyszczące źrenice na śpiącym dziecku. — Twoja to? — Pytasz się o to? Takiej gawędy znieść już nie mógł. Jęknął, że dosyć aż za dosyć ma tego pierońskiego życia. Raz tu przyszedł i zobaczył, i już dnia spokojnego nie ma, że się tu to dziecię tak samo przez cały dzień wałęsa. — Teraz dopiero serce cię boli? Gdzieś to przebywał do tej pory, co? Rozgniewała się, że ją tu nachodzi i rozmowy zaprowadza, podczas gdy ona nic od niego nie żąda i żądać nie będzie. — Nic tu po tobie, powiadam ci, nie łaź i nie pętaj się daremno. Stanęłam już na swe nogi i podpórki mi nie trza. Hm, role się zmieniły, oto jak się nauczyła w świecie gadać. Wziął w ręce swe sztywne nakrycie głowy i obracał je w palcach. Nie mógł stąd wyjść, to się widziało. Nie był to już dawny Janek, co ciągnął się tu i ówdzie za robotą. Postarzał się, stracił dawną fantazję, a piwo i dostatki w żoninej oberży uczyniły go ociężałym. Oczy jego z taką to lubością spoczywały na śpiącym dziecku, że w końcu Maryjka odwróciła głowę. To, że przyszedł tu tak otwarcie, chwyciło ją za serce. Tego by żaden stateczny chłop w osadzie nie uczynił. 74 Jakże to? Tego sobie Maryjka wyobrazić nie mogła. Farosz ją któregoś dnia spotkał i przemówił do niej łaskawie. Rzekł jej, że nieodrodną jest córką tej ziemi, bo ciężką walkę ze złem stoczyła, ale dziecię swe w wierze świętej wychowała, o czym mógł był się w szkole przekonać. Dziecię to jest nad podziw bystre i światłe w katechizmie, przeto matce wiele odpuszczonym będzie. Tak rzekł farosz. A i ludzie jakoś są jej przychylni. Mieliby znów zacząć gadać? Już miała rzec swe mocne i ostatnie słowo, gdy od tych oczu Jana na dziecko skierowanych wszystko jej się do cna pomyliło. Nie była to już owa prosta a ciemna Maryjka, skąpa w myślach i pojęciach. Serce jej drgnęło — toż to i jego dziecię. Nie daremno go tu przyciągnęło, nie daremno tu siedzi i upokarza się. Wie ona sama, ileż a ileż szczęścia a mocy przez to dziecię zaznała. Ma to być jemu odjęte? He, widać, że nie sądzonym jest Maryjce chodzić w spokojnym poszanowaniu ludzkim — kroczyć za chorągwią lub obrazem... Rzekła z przyzwyczajenia znów po dawnemu: — Czy cię to za drzwi wypraszam? Tego ano nie mówię. ł Miłość Gertrudy Na pięteiku strażnicy, gdzie był się ulokował niedawno przybyły pan starszy przodownik, piec się zepsuł w sam wielki mróz. Zawołali chłopaka od mistrza kominiarskiego Ficka, wlazł na dach, kulę w komin wpuszczał, rumoru takiego wyczynił, wreszcie rzekł, że w porządku jest, fertig. Nawet słomę zapalił na ten dowód. Lecz gdy później ogień jak się należy rozpali — znów dymi. — To ci pętak pieroński! Pan starszy przodownik siedział w kancelarii zmarznięty, obiad mu przynieśli na biurko, zjadł i znów tam siedział, a gdy się zbliżał wieczór i czas na kolację, któryś tam ze strażników powiedział: — Te, Kosytorz, wziąłbyś go i zaprosił do się. U Kosytorzów izby były najpiękniejsze na strażnicy i najwystawniej urządzone, bo dzieciaków nie mieli i nie miał kto nieporządków czynić. Strażnik Kosytorz z należytą grzecznością wystosował swe zaproszenie, zoś zaraz potem wpadł do izby i niewieście swej nakazał, by przegryzkę narządziła jak się patrzy. Sam na kółko wskoczył zdążając do miasteczka po piwo. Gertruda, w tę porę przedwieczorną cała tonąc w rozpamiętywaniu swoich stron rodzinnych i tamtych ludzi, zatrudniona była narządzaniem mężowskich galotów. Poprzecierane to były w tym miejscu na siedzeniu i gdzie się cholewa łamie przy kolanie, tylko patrzeć, jak by się były stargały na imen. Gertruda podłożyła zielone skrawki sukna i cerowania się jęła. Zaś by już koniec był, gdy się te odwiedziny 76 mym zaś poczęstunkiem bynajmniej kłopot nie 15yl żaden. Boć i wyprawę z domu dostała fajną, i jako każda dzioucha ze śląskich stron przyuczona była do porządków i robót domowych. Więc też i znalazł się wnet obrusek damaszkowy, lśniący, i mniejsze do gęby ocierania. Ciemna płachetka ze stołu została zebrana, lampa z gołą panną na postumencie zapalona, teraz zaś ze spiżarki wywędrowały słoje. Kompot z agrestu z weka, bez najmniejszego szumu i niejasności — i owszem, klarowny — takież cząstki ka-lafioru i srogo ostre pikle. Do tego cienko pokrojona kiełbasa, zimna wieprzowina, co pozostała z obiadu, i śledź marynowany z świeżo napoczętego słoja. Żeby to była sobota, byłby i świeży kołacz z makiem w te dnie sporządzany. Jeśli zaś zażąda się gościowi kapusty, to się już tam w mig podegrzeje. Warto by zaparzyć i kawy. Gdy się tak Gertruda zakrzątnęła, nie dziw, że gdy gość wszedł, aż sobie z lekka westchnął. W ciężkim i zimnym życiu strażnicy ta biała, ciepła i przytulna izba wydała mu się niczym niebo, ta zaś niewiasta zarumieniona i uśmiechnięta życzliwie, z licem krągłym i jasnymi oczyma, uroczniejsza była niż wszelkie piękne Manie w miasteczku. Toteż bez nijakiego namysłu dłoń strażnikowej Kosytorzowej ucałował, choć to bynajmniej w zwyczajach okręgu nie przyjęte było. Od takiej galanterii Gertruda spłonęła. Nie zwykła była hołdów, na imen zapomniane były owe szalone czasy dziewczyńskie, gdy w szumnych kieckach tańcząc trojaka wszystkie oczy męskie do się przyciągała! Nie, gdzie te czasy! Nie przystało pani strażnikowej Kosytorzowej w kieckach a jaklach się nosić, strój ten wnet został zdjęty. Zanim Gertruda przywykła do nowego obleczenia czuła się ni to, ni owo. Pokornie. Więc choć w pierwszej chwili, gdy 77 seliła się, jednakże gdy mężczyźni siedli do stołu, usunęła się pod piecyk szamotowy i wnet druty migać zaczęły w jej rękach. Pan starszy przodownik zaprotestował. Jakże to być może, by pani domu do stołu nie zasiadła społem? Wstał i zarzekał się jedzenia, tak, za nic tych specjałów nie pokosztuje, póki gospodyni na miejscu swym nie zasiądzie! Wtedy to, gdy tak stał zwrócony ku niej, smagły i z Czarnymi błyszczącymi oczyma, strach ogarnął Gertrudę. Było to ciemne przeczucie, zwiastun nieszczęścia Chyba — he, gdyby to zdolen był człowiek przełożyć sobie owe czucia i znaki na wyraźne! Gertruda siadła do stołu, a nawet gdy sobie jedną szklaneczkę piwa wychyliła, a mężczyźni do kart zasiedli, filuternie wzniesionym palcem mężowi zagroziła: — Trzym się, Robert, trzym się! Pan starszy przodownik rzekł na to: — Kto się miłością cieszy, temu karty nie idą, rzecz to wiadoma. Nazbyt bo byłby od losu obdarowany. — Gertruda wyraziła zdziwienie: — Być nie może, aby pan starszy przodownik takich to miłosnych triumfów w życiu swym nie odnosił?! — Robert rozśmiał się na całe gardło, ucieszony, że żona jego taką dworną po-gwarkę prowadzić umie. Zaś pan starszy przodownik spochrnurniał. Niechybnie w złej pamięci nosił te triumfy, o których wspominała. Gertruda uprzątnęła ze stołu i wycofała się pod piecyk. Stamtąd, gdy druty jej migały szybko a szybko, nie raz i nie dwa oczy jej przemknęły po twarzach mężczyzn. Zagrali się i o świecie zapomnieli. Ciepło idące z piecyka raz za razem wtrącało Gertrudę w błogi sen, powieki zawierały się, aż przemóc się musiała i pomyśleć znów o wieczornym posiłku. Podegrzała kapustę. Kiepskie jej się wydało ano takie 78 spiesznym krokiem wędrując do miasteczka. Szynka i chrzan, a na dodatek kapusta, narządziła wszystko jak się należy, zdążyła ano jeszcze ciasto zamiesić i jakie takie figielki z marmoladą wewnątrz wyczynić. Gdy stół zastawiła, wśród smakowitych zapachów pan starszy przodownik spojrzał i rzekł Robertowi: — Ty sobie tu używasz a używasz, chłopie! — Zabrali się szparko do jedzenia i to przesiadywanie przy stole z wesołą pogwarką przeciągnęło się do późna, aż Robert, jako strażnik Kosytorz, wstał i na zegarek swój spojrzał: godzina dwudziesta trzecia, czas na służbę, ni ma co. Więc się już razem zebrali. Gertruda odprowadziła ich do proga, noc była mroźna i nad podziw piękna, ze złotymi ćwiekami gwiazd na niebie — szykuje się tyż i jutro na mróz. Pożegnali się z uszanowaniem, nagle zesztywniali, nic nikt nie wspomniał, by się te odwiedziny powtórzyć miały. Ta noc była nie spana. Bo nie mógł spać strażnik Kosytorz — na służbie. Nie spała też Gertruda leżąc na swym łożu na wznak, z otwartymi oczyma. Nie spał takoż i pan starszy przodownik: na pięterku u niego świeciło się. -«Za czym nie przyszedł już. Ale trzeciego dnia, gdy Gertruda wodę niosła ze studni, zetknęli się w drzwiach sieni, z kancelarii właśnie wychodził i nie tylko jej z drogi ustąpił, lecz i kubeł dźwignął do kuchni i na ławie ustawił. Ze zmieszania i wdzięczności, tak wielce uhonorowana i ujęta, słowa wypowiedzieć nie była zdolna. Gdy odszedł, gorzko to sobie wyrzucała. Bo może szczędził ją to Robert, co? Grymaśny był wielce aa glansowanie swych butów, nijak mu dogodzić nie było można, także i rynsztunek służbowy 79 t! 1 Tak to już weszło we zwyczaj, służbę miał prźSfcie ciężką, gdy do dom wrócił, spał i spoczywał, tyle ano zagadując co o jedzenie. Żaden chłop na strażnicy, z munduru swego pyszny, do wyręczania kobiety swojej się nie kwapił. Lecz tego dnia pojęcia Gertrudy uległy zmianie: korona by mu z głowy nie spadła, by choć dla pozoru nieraz wody przyniósł, ja. Ujmy stąd żadnej dla służby i munduru nie ma. Nie mógłby też ano pomyśleć, że z zasobnego domu Gertrudę wziął, ze Śląska, gdzie woda znajdowała się w sieni przy samych drzwiach i nikto jej dźwigać nie potrzebował? Lubiła teraz Gertruda przy piecyku siadać, robotą swoją się przed Robertem zastawiać i rozmyślać, i spozierać na to miejsce, na którym pan starszy przodownik siedział. Wspominała, jak \o wstał od stołu ją zapraszając, jak mówił i jak patrzył. Nawet i jak jadł, cicho i schludnie, co świadczyło wszystko o lepszym wychowaniu. Przedstawiała sobie i spotkanie w sieni, po czym ni stąd, ni zowąd siadała przed lustrem. Jakże się to postarzała, he! Wodziła palcami po skórze, zmarszczki koło ust wygładzając, aż się oto spostrzegła, ku czemu to zmierza, całe te rozmyślania a nastroje senne, i przypatrzywszy się pilnie swej twarzy surowo do opamiętania się przywiodła. Po dniach paru byłoby już wszystko zapomniane, właśnie wypadła przepierka, aż tu w samą niedzielę znów się gość nadarzył. Tym razem służba Roberta wypadała zaraz po południu, że zaś mróz był srogi, a piec w pokojach na pięterku znów dymił, uradzili wspólnie, iż pan starszy przodownik u Kosytorzów ten czas spędzi na czytaniu, podczas gdy Robert stawi się na służbę, a Gertruda — do kościoła się uda. 80 uci Li. mau, z przystrojeniem się dłużej. Gość siedział w kącie pluszowej kanapy, z której zdjęto wszystkie ozdoby, z gazetą w ręku. Jakoś mu jednak nie szło to czytanie, gazeta nawet nie zaszeleściła, za to rozmowa zawiązała się sama z siebie. Zanim się nadarzyła Gertrudzie okoliczność, by tę rozmowę przerwać jakoś przystojnie i wyjść, minęła pora nabożeństwa. O czym była mowa? O poborach, że nie starczają panu przodownikowi, choć jest sam i bierze większe niż strażnik Kosytorz. Mówiąc prawdę, nawet w długi popadł. Jakże więc to się dzieje, że u Kosytorzów starcza, i to dostatnio? Gertruda na taką naiwność roześmiała się. Przecie kawaler — za każde, darujcie, kichnięcie i to płacić musi. Osobno wikt, osobno sprzątanie, a pranie, a narządzanie bielizny, podczas gdy ona sama w domu to wszystko swymi rękami wyczyni i niemało głowy sobie nałamie, by jeszcze coś niecoś z poborów zaoszczędzić. Mówili o kurach, które hodowała, że rasowe są —• te piękne i rude zowią się karmazyny, te zaś skromniejsze — zielononóżki. Pan starszy przodownik rzekł, że z dawna już widzi, jak się to Gertrudzie w gospodarstwie darzy, i od dawna sobie to zauważył w stosunkach sąsiedzkich na strażnicy, iż w Gertrudzie zła nie ma za grosz. Musiała płonąć od tych pochwał. Jak potem znów z rozmowy wynikło, iż mu Kazimierz na imię, iż od domu swego ojczystego od dawna się odbił i już tam nie ciągnie — Bóg raczy wiedziećl Potem coraz większe milczenie zapadało, jakby już dosyć zostało wypowiedziane. A w tym milczeniu jęły się przesmykać, rodzić i gasnąć jakoweś spojrzenia niewesołe i uśmiechy. Już nie mogli byli sobie U — Powszedni dzleft 81 / Vi _^LJ py jy py chorym czy zmarłym. Tak przesiedzieli niewiadomy czas, aż zmrok począł niebieścić się u okien i Kazimierz powstał. Gdy się do ręki Gertrudy pochylił — już nie odczuła płochego zadowolenia. Owszem, blada była i na twarzy zmarkotniała. Teraz już przychodził dzień w dzień, toczył ze strażnikiem Kosytorzem rozmowy, jaka to była służba strażnicza w Karpatach, a to znów na Śląsku. Gertruda krzątając się słuchała i doświadczała głębokiego zmieszania. Bo w tych oto Karpatach kochali się na zabój ze strażnikiem Kosytorzem, mężem, tam w nędznej chacie pierwsze swe dziecię porodziła i straciła, tam doświadczyła srogiej zazdrości kobiecej przez gładką dziewczynę huculską. Długi a długi czas, gdy się już z tamtych stron wynieśli, wspominanie owych chwil strasznym ją napełniało cierpieniem. A teraz słucha — i nic. I nic. Bo oto co innego jej w głowie i w sercu. Uśmiechać się zaczęła nawet i słowa swe do rozmowy przyrzucać. Kazimierz patrzył na nią z uwagą. Wydała mu się tak nadobną. W ciągłej pracy i ruchu nie zdążyła tyle ciała nabrać, by otyć, owszem, smukła była niczym dziewczyna. Krzątała się w milczeniu, w słowach była tak skąpa, nieraz musiał myśleć, iż mu jest w istocie nieznana, nie taka jak drugie kobiety, co wygadają się i zwierzą przed pierwszym lepszym aż do wnętrza. Musiał patrzeć na jej usta tak kształtne i leniwe, zza których czerwieni błyskał biały płomień zębów. Zmienne oczy, szare i zielone, leżały jak drogie kamienie w brązowej otoce delikatnej skóry. Myślał o niej: że ta kobieta, trudząca się koło kuchni i stołu jak najpospoliciej, stworzona jest chyba na kochankę najczulszą, takie 82 raz oczu. Gertruda — póki się tak krzątała po izbie szykując strawę — było jej lekko, dobrze, łaskawie. Zaś już nie do wytrzymania się stały pospólne siedzenia przy stole. Nie sposób się było wstrzymać od spojrzeń, od coraz częstszych przylgnięć do tej twarzy Kazimierzo-wej. W pośrodku stołu, rozdzielając ich, siedział strażnik Kosytorz, Robert, i trza się było mieć na baczności, hamować. Od tych wewnętrznych upomnień i pilnowań samej siebie następowała jakaś męczarnia i boleść, aż nieraz myślała ze złością, by sobie już i ten Kazimierz poszedł, by tu nie siedział jej przed jej oczyma, by przezeń tak srogo nie cierpiała. Długo zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Wtedy przytomniała. Rachowała wszystkie swe ubiegłe lata i doznawała niepokoju. Stara z niej baba, o czym to ona przemyślą i jakie to nieskromne myśli targają jej sercem? Czas by się ustatkować. Ale czyż nie była stateczna do tych pór? I cóże to miała w swym życiu krom niewiernych i krótkich zapałów Roberta? Widać, że człowiek musi swoje wyżyć, prędzej czy później, w młodości czy na starość. Mimo to poczęła pilnować się, częściej siadywać w kuchni niż w izbie. Qddawała się zaciekłej, bez wytchnienia pracy. I kiedy tak utrudziła swe ręce, grzbiet i nogi, ogarniał ją tępy spokój i zapomnienie, a wielki i ważny Kazimierz stawał się tak maleńkim. Wtedy to nagle migał jej przez okno. Siedział na koniu, zażywał przejażdżki, smukły i bardzo pański. Inny ode wszystkich, inny! Ujrzała z boku posępną jego twarz i zmartwiała. Zdało jej się, iż nie jest i on spokojny a szczęśliwy. I znów od tego dnia zasiadła przy piecyku, i znów nadarzyła się chwila, że zapomniała o wszystkim i oczy w nim zatopiła. Aż nagle dźwignął swe powieki, spotkali się spojrzeniem, czarne oczy Ka- 83 J J J~ ność. Chciał ją też chyba ostrzec czy dać jaki znak, potrząsnął bowiem głową i zaraz podjął ożywioną gawędę. Robert siedział nie opodal. Od tej pory Gertruda popadła w szaleństwo. Był to szał ukryty, tajemny, nikomu nie wiadomy. Teraz coraz częściej chwytała spojrzenie Kazimierza, patrzył ukradkiem na jej oczy, wisiał spojrzeniem na jej wargach leniwych i mroźnych. Cierpła od tych spojrzeń, piękniała mu w oczach, brał ją całą swym rozgorzałym spojrzeniem, widział ją struchlałą wewnątrz, przejętą do szpiku kości. Odchodził z takim jej obrazem w oczach, aż niespodziewanie na dzień drugi znajdował ją przygasłą, ospałą, na nic nieczułą i jakby czemuś winną. Bo oto z tych skrytych szałów i poduszczeń — nie mógł wiedzieć o tym — stała się czuła i uległa dla Roberta, męża. Nie mógł wiedzieć 0 tym, a przecie przez skórę to czuł, jak mu tego dnia jest obcą, a gdy wreszcie zrozumiał, przez co to tak — wstręt go zdjął. Ta Gertruda, spełniejąca swe powinności małżeńskie czy idąca za pragnieniami rozjątrzonego ciała, wydała mu się iście plugawą dziewką. Znikał gdzieś ze strażnicy, przepadał na dnie całe. Strażnikowi Kosytorzowi, nasyconemu i spokojnemu — nie na rękę to szło. Bo z tych rozmów o służbie, z pożyczonych gazet i książek wiele a wiele pożytku odnosił. Rzekł to Gertrudzie, a nawet napomniał, by gościowi milszą była i niech to sobie weźmie do głowy, iż służba służbą, a takie oto okoliczności też swoje znaczenie mieć mogą. Na to Gertruda machnęła ręką. I nie tylko, że to uczyniła, lecz i śmiechem się zaniosła dziwacznym. 1 ją takoż coś z izby wyganiało, jak tylko Robert ze służby wracał i do spoczynku się zabierał, narzucała kożuszek i chustkę i już ją niosło gdzieś na graniczne drogi. Robotę zbywała jakkolwiek, raz nawet grube ik źliła się o ich przepocenie, zbrzydło jej to narządzanie ciągłe, oczy ją bolały, nie mógł to o tym pomyśleć, co? Niosło ją na puste drogi, postarzała się z tych udręczeń, twarz znów wydała na jaw wszystkie nici zmarszczek. Kobiety na strażnicy chichotały. Wiadomo, w tym wieku, w tych latach czterdziestu, najbardziej się szaleje. Chichotały, lecz i wzdychały. Niezła była z Kosytorzowej kobieta, uczynna i cicha. A w końcu nie wiadomo, na co się komu w życiu obróci. A obróciło się Gertrudzie na miłość. Bo się zetknęli z Kazimierzem na tych pustynnych polach, wpodle kirkutu, na górze. Tego nie była przewidziała ani układała. Szła miedzą, mróz zelżał i ziemia rozmiękła, buty Gertrudy utytłane były tą ziemią, ciężko było iść. Szła jak pijana w swej rozpaczy, powzięła myśl, by się jakoś z tych miejsc oderwać, wyjechać, choćby na króciutko w swoje strony do brata. Albo niech ją tu ziemia pochłonie, niech się rozewrze i zamknie ją razem z jej szatańskimi pragnieniami! Bo jakiż to los ją spotkał, o Jezusie! Zataczała się w mroku i zimnie, na górze huczał porywisty wicher i wiotkie brzozy na kirkucie szalały nad kamiennymi tablicami. Zetknęli się, prawie zderzyli, właśnie gdy Gertruda ze zbocza schodziła, a Kazimierz wstępował w górę. Ani słowa nie rzekł, gdy tylko dotknął jej ręki, poczuł jej śmiertelne zimno i dygotanie. Szli polem, między przepaścistymi dołami kamieniołomów, na nic nieuważni. Gertruda potknęła się na rozmiękłej glinie; podchwycił ją i gdy za ramię wziął, już od siebie puścić nie mógł. Objął ją poprzez kożuch, wysupłał jej twarz z miękkiej chusty i wynalazł jej wargi, na których tyle a tyle dni pragnącym spojrzeniem za- 85 miotali się po polu wśród huczącego wiatru, odrywając się od siebie i obejmując się z powrotem, oślepli i głusi na wszystek świat. Wsparli się o mur cmentarny, zmordowani tym błądzeniem. Wtedy to wydobyła Gertruda ze swego serca i pamięci dawno zapomniane dziewczyńskie słowo: roztomiły. Powtarzała to słowo dotykając palcami twarzy Kazimierza, wynajdując w ciemności jego czoło i oczy, i usta, gładząc policzki i szorstkie sukno munduru na barkach. W błogości takiej i szczęściu nieważne się stały różne umawiania i układania, ciała zyskiwały swój rozum i wiedzę. Tak i tak będzie, nie zejdą sobie z oczu, będą przecie na jednej strażnicy, obaczą się nieraz! Na dzień drugi dźwignęła się Gertruda skoro świt. Uczuła, jak gdyby inna krew napełniała ją, rześko zakrzątnęła się koło porządków domowych. Nie zawiązała chustki pod brodę, jak dawniej bywało, dla ochrony uszu od cugów, nie. Upięła warkocze ciasno na tyle głowy, błyszczała swymi jasnymi włosami czy szła po wodę, czy do kur na dziedziniec. Sklepy w miasteczku nie oglądały nazbyt często w swych progach strażnikowej Kosytorzowej, wszystkie bo zakupy czyniła na targu, raz w tydzień. Aż tu zjawia się — i to gdzie? — w aptece, żądając głosem pewnym jakieś tam maści do twarzy a pudru, a mydełka z zapachem. Aptekarzowa odpowiada wzgardliwie: — Nie trzymamy takich rzeczy!—na co jej Gertruda z wzniesioną głową odpala, iż w większych miastach, choć sklepy co krok, w aptece dostaniesz pudru. A w takiej to dziurze ludzie się aby honorem nadymają. Trzaska drzwiami i wychodzi. Znajduje te wszystkie upragnienia u żony fryzjera, Szymelowej. Wraca do dom, naciera twarz maścią — trze z zapałem do 86 kiem. JNazDyt do juz zamectDaia się m«puu zsunie. Czyż to nie ma do-pie-ro sześć i trzydzieści wiosen? Książeczka oszczędnościowa z głębi szuflady wypływa na wierzch, do brata zaś idzie list: tak i tak, Robert ma pobory ucięte, zdałyby się teraz Gertrudzie procenty od pożyczonej sumy posagowej. Kapi-, tału samego nie ruszy, nie, lecz procenty — te by się \ zdały. Gertruda smaruje list czule i uważnie, zaś pod ' koniec dodaje „uścisk i niskie pozdrowienie dla bratowej". Bo ongiś ta to bratowa, nazbyt lekko sobie żyjąca, niejedno złe słowo od Gertrudy znieść musiała, przeproszenie jej się zatem należy. Na stole zjawiają się wymyślne potrawy, niemocne a smacznie przyrządzone nalewki, zaś słoje z marynatą prawie nie wynoszone z kuchni do spiżarki. Gertruda trudzi się także koło upiększenia izby. Zdałyby się firany do okien nie tak znów przejrzyste, by byle kto wypatrywał do wnętrza. I firany zostały kupione. Wieczorami zaświecona zostaje lampa na postumencie, zaś mała lampka idzie w kąt. Strażnik Kosytorz przyjmuje te wszelkie nowości z zadowoleniem. Życie mu też przychylnie odrzekło na jego pragnienia, przemyt schwytał kilkakrotnie, w służbie odznaczał się gorliwością i ponoć w samym okręgu o awansie -*V jego mówiono. Obecnie więc zaznajamia się usilnie z ustawą i przepisami — oto co go zaprząta. Można powiedzieć, iż lekkomyślność dotknęła tak-łl że i pana starszego przodownika. Wiadomym jest, iż tonie w długach, źle jest widziany przez to w okręgu, a oto zjawia się nieraz z bonbonsami lub planuje podróż do miasta. He, dłaczegóżby nie mieli pojechać, by zobaczyć kawałek świata i zażyć jego ponęt i blasków? Na dobitkę strażnik Kosytorz nazbyt już przesiaduje doma, ani chwili nie mają zakochani dla siebie. Gertruda zaciska zęby. Gdy na moment przy- 87 lekko jalc pó ' 3fę*ćząćefĆnoroble. lećżjest to przecie tylko chwila, po czym następuje tym większy smutek i upragnienie. Tak więc podróż dochodzi do skutku. Jadą roztrzęsionym autobusem, droga jest męcząca i sama ta rzecz wywołuje burzę na strażnicy. Nazbyt już wiele daje Kosytorzowa niewiastom tutejszym do przełknięcia. I firany, i lampa, i miłość, aże jeszcze i ta podróż pospólna. Chyba już to temu starszemu przodownikowi Bóg rozum odjął, na oczy mu coś padło, że koło takiej strażnikowej tańczy i konkury odprawia jak do młodej panny. Co mu zaś z tego? — Nie bójcie się, już mu tam ona fest wygodzil Strażnik Kosytorz tego dnia mundur wypucował i wylśnił na ostatnią nitkę, Gertruda wdziała na się co najlepsze — mimo to nie nazbyt pewnie się czuli wędrując po mieście. Byli niezdarni, widzieli to, niezadowoleni ze swych ubrań, źli i zmęczeni. Dopiero gdy znaleźli się w kinie, w ciemności Gertruda odetchnęła. Kazimierz siedział koło niej, ramię w ramię. Rozległa się muzyka skrzypiec, co wywiodły swą żałość aż pod stropy sali. Niepodobna było Gertrudzie wstrzymać łez, nigdy nie zaznała w swym nędznym życiu takiego wzniesienia, wzburzenia, zamętu i niedosytu. Oto jak sobie tu ludzie żyją, jaką ozdobę w szarości dnia mają, jakimi się sprzęgają uczuciami! Uczuła nagle te wszystkie lata przepędzone w kocołowaniu przy płycie kuchennej i dogadzaniu Robertowi — aż tu w mroku dłoti Kazimierza legła na jej dłoni wspartej o poręcz fotela. Uczuła pokrzepiający uścisk, uciszyła się — zatonęła w szczęściu. Poczuła do ostatniej kropelki krwi, że temu Kazimierzowi będzie oddana do śmierci, że uczyniłaby dlań wszystko a wszystko, poznała ową wdzięczność niewieścią, gotową przypaść do nóg za łaskę 88 się w miejscu jak pijani. '" Szli ulicami miasta — Gertruda pierwsza, za nią mężczyźni, aż Kazimierz poskoczył nagle i pchnął drzwi restauracji. -— Proszę. — Teraz on stawia, albowiem strażnik Kosytorz pokwapił się pierwej z kupnem biletów do kina. Nie wzdragali się wcale, co krok to zyskiwała Gertruda na pewności siebie, poradziła zająć miejsce na kanapce, ująć w palce kartę i wybrać jedzenie. Nigdy przódzi nie dozwoliła na taką marnotrawność pieniądza! Co najwyżej przetrącić z kieliszek a pokropić piwem. Tu zaś Kazimierz zarządził sam gorące dania i wymyślne przystawki. Strażnik Kosytorz, gdy się tak pokrzepił fest, wyraził chęć zajrzenia do kancelarii okręgu. Na zimną głowę nie powziąłby takiego projektu, by nie wzywany tam się pchać. Lecz cały błądził myślami koło swej służby i awansu — być może, iż się czegoś wywie. Nie wstrzymywali go ni też namawiali. Poszedł. Teraz zaś myśli ich zaprzątnięte były jednym: czy też wróci na czas do autobusu? Gdyż umówione było, że się tam spotkają. Nie było go. Kazimierz wbrew sobie i chęciom tajemnym Gertrudy poskoczył do aparatu. Tyle się tylko dowiedział, iż strażnik, Kosytorz Robert, był, z kolegami się zetknął i razem na miasto wywędrowali. Gertruda wyrzekła blado: — Przecie to ostatni autobus. Gdzie to chłopisko spać tu będzie w mieście? — Kazimierz machnął ręką. — Już on sobie da radę! Siadajmy. Zdało się Gertrudzie podczas tej jazdy, że nigdy a nigdy nie była małżonką Roberta, strażnika Kosyto-rza, a jego — Kazimierza. Jak ją usadowił uważnie w przytulnym kącie autobusu, firaną od wiejącego okna zasłonił i śmiejąc się doradzał, by zasnęła przez tę drogę. Zdało jej się, iż znali się od dawien dawna, 89 f bliscy sobie się czuli wzajemnie. Gdy wysiedli z auto- ¦ busu, szli z początku szparko, dopiero gdy ujrzeli dom, zwolnili kroku. Strażnica pogrążona była w śnie i mroku. Tylko aby jedno okno w kancelarii błyszczało światłem — widać było przez szyby, jak dyżurny, strażnik Piwko, drzemał nad rozłożoną gazetą. Przeszli bezszelestnie, jakby się byli umówili wzajemnie, minęli sień i dziedziniec. Nadarzył się im przytulny kąt za strzelnicą, odosobniony dla bezpieczeństwa. Tu Gertruda sama ogarnęła Kazimierza ramionami — szalona sama go zawarła w objęciu. Twarz jej z rozjątrzenia miłosnego stała się obca, zmącona i stargana błyskawicami drgnień. Jęczeli z cicha. Westchnienia rozrywały im piersi i ogniem oddechów smagały policzki. Płomienisty krzyk rodził się w ciele Gertrudy, zaciskała zęby, aby zaś nie wydarł się przemocą z jej gardła. Dusiła się. Aż w tejże chwili twarz jej stężała w rozkoszy cielesnej i bladości, przeinaczona nie do poznania, jak gdyby wyzbyła swego wyrazu, prawie że piękna. Na tej to twarzy spoczęły zdumione oczy Kazimierza. Szeptał: — Gerta. — Mówił w uniesieniu: — Gerta — Gerta. Gerta... Strażnik Kosytorz przerżnął tej nocy resztę swych poborów w karty, tudzież zaciągnął dług. Wyznał to żonie swej, Gertrudzie, ze skruchą nazajutrz rano. Ze skruchą i obawą; twarda to była niewiasta w sprawach pieniądza. Ale spoczywała jeszcze w swym łożu, zmordowana drogą — sięgnęła pod poduszki i książeczkę oszczędnościową wydostała. — Na, bier! Bier, co chcesz! Ucieszony, iż mu tak niespodziewanie łatwo poszłor rzekł jej o swym awansie. Iż wszyscy tego spodziewają się, murowane. Trza by pomyśleć o mundurze odświętnym. Na co Gertruda ożywiła się. To już sama 90 Umyśliła przeto, że w swoje strony pojedzie, nie jest to znów za światami, dwie godziny drogi, aby do kolei się dostać. Tam zakupi, co trza do odzienia. Z bratową zaśby niejedno sobie miały do powiedzenia. Dziwne, bratowa jej z myśli nie schodził Czuje się napełniona nową mocą i siłą, acz od tej nocy pamiętnej mogą się tylko z Kazimierzem spojrzeniami a uśmiechami skrytymi, dzielić. Gniew nieraz porywa Gertrudę — nie ma bo dla nich miejsca na świecie, wszędzie cisną się ludzie. Nadeszła wiosna i puste pola zaroiły się, i drogi zatętniły. Akurat odpowiednia pora, aby się wymknąć na dni parę i zamierzone sprawy załatwić. Dopiero w swoich stronach pokręciła naprawdę Gertruda głową. Sklep brata lśnił od przepychu, dostatku, bieda biedą, a ludzie coraz to i innych frykasów pożądali. Czy do pomyślenia były przódzi takie oto wystawki sklepowe, co tydzień inaczej urządzone? Także i znajome niewiasty — gdzie starsze od Gertrudy! — zadbały tak o swe osoby, iż się dziouchami z powrotem Gertrudzie widziały. Z bratową wnet się zrozumiały. Gawęda i zwierzenia nie przyszły trudno, twarz Gertrudy przeniknięta była zabiegami i polotem miłości, co jest o wiele skuteczniejsze niż pudry i wszelakie mastygi. Mimo to... — Bez co to, Gerta, masz się starszą czynić? — rzekła bratowa. I zarządziła: kukłę się utnie, zamiast beretu — prawdziwy kapelusz kupi. Niech Gerta, gdy już przyjechała — obsprawi się. Gdy łaziły po mieście po sklepach, opowiedziała Gertruda bratowej o kinie. O wzniesieniach serca, gdy się siedzi w ciemnościach i przy tonach muzyki... , 91 mamy w swym życiu jaK me owe uczucia pokrzepiające? Nie masz się co wstrzymywać! Kupiono płaszcz i kapelusz, włosy Gertrudy zostały ucięte i ułożone pięknie. Po czym sporządzono suknie. Laś gdy już myślały, że dość tego, bratowa plasnęła w ręce. — A mantel?l Mantel, szlafrok — przecie jest to strój niewiasty w domu najpowabniejszy! Gertruda, która w domu przywdziewała gospodarskie fartuchy, jakoś tego pojąć nie mogła. Zaśby w takim odzieniu krzątać się mogła koło kuchni? — Masz to furt w kuchni przebywać, co? — od-rzecze bratowa. Mantel został uszyty. Kupiono też sukno dla Roberta na mundur. Gdyż, jeśli już ma być spokój, trza z tym Robertem być dobrze. Gertruda czuje się nowo narodzoną. Ale kobiety na strażnicy żółkną wprost ze złości i śmiało już pyskują na progach mieszkań. Że dwóch chłopów dla niej się stara, nie dziwota. Co jej tam! O jedno tylko się lękała — o Kazimierza, jak mu się teraz wyda? Czy mu się nie odwidzi? A tu zaszedł ją rano w niejasnym świetle kurnika, ubraną w mantel, i schwycił w ramiona swą przeistoczoną Gertę. Ocierali się o siebie, płonęli, tulkali się teraz ciągle a ciągle, nienasyceni. Łaknęli odosobnienia, łaknęli znów nowych jakichś okoliczności dla siebie i swych uczuć. Do tego doszło, iż zeszli się w miasteczku w małym pokoiku w oberży ,,Pod Kogutem". W dużej sali śpiewało radio i Gertruda z Kazimierzem w dziwny się spowijali smętek. Więc pili, nie gardząc jednym i drugim kieliszkiem. Tego im było potrzeba, wyzbywali się wtedy wszelkiego w smjui yiz.ci.iiu. i 5sL,k-Z.tJbUiU. '" Tak już była zaufała Gertruda miłości swojej, iż przy Robercie żartów się jęła, że pana starszego przodownika Kazimierza swatać będą. Z kim? Zaczęto ze śmiechem od Jaworszczanek z największego sklepu w miasteczku, wspomniano właśnie piękną Manię od Gulewskich, gdy Robert palnął się w kolano. Ba, sama córka dzierżawcy z Cieciersk przed dniami paru pytała Roberta o pana przodownika Kazimierz podniósł głowę. — No? Zdało się Gertrudzie, że w biały dzień na równej drodze potknęła się i twarzą na ziemię padła. Robert rzekł: — Panna posag mieć będzie znaczny. •-— Kazimierz wysztywnił się na to. On nie z tych, có posagów szukają. Aleć w tej samej chwili ze śmiechem wyciągnął zmiętą kartkę z kieszeni i na stół cisnął. Było to upomnienie z okręgu, ostatnie, zapowiedziane zostało przodownikowi, iżby nie śmiał długów więcej 1 zaciągać, gdyż pensja jego obciążona jest nadmiernie. — Trza by spróbować —- rzekł Robert. Gertruda siedziała, struchlała w sobie. Gdy tylko zostali sami, omal za nogi Kazimierza nie Objęła z najpokorniejszą prośbą, iż mu coś niecoś pożyczy, by (najpilniejsze długi opędził. Spojrzał na nią ż Wysoka, jak nigdy, wyniośle. No, niechże takich rozmów nie wszczyna! Utuliła go najżarliwszą pieszczotą, lecz potrząsnął jeno głową. Nie i nie. Od tych pór się poczęło wiązanie Kazimierza ż panną z Cieciersk — i tak jak przody gadano Q Gertrudzie, tak teraz o tamtej, jeno w lepszym i poważniejszym sensie. Sama panna dała powód do owych gawęd, bo ciągle o tym Kazimierzu wszczynała rozfno* wę czy w sklepie, czy w gawędzie z kim bądź ze strażnicy. Młoda była bardzo i uczuciai które nią za* jej te wieści. SietJzĄc przy' otwartym oknie ukazywała światu twarz spokojną, cierpiąc najokrop-niej — zdobywała sobie swoją własną mądrość i pociechę. Bo — niechby nawet co do czego doszło z musu i złych okoliczności życia, Kazimierz pozostanie jej. Póki jeszcze te błyski ma w oczach na nią patrząc, póki nie zapragnie tej panny męskim pragnieniem — będzie Gertrudy. Nie ważyła się nigdy słowa przeciwko tamtej powiedzieć, stała się chytrą w myśleniu, jęła unikać Kazimierza. Burze, które nią targały, uczyniły ją znów pożądaną Kazimierzowi. Przemierzał burzliwymi krokami swoje pięterko ćmiąc papierosy. Patrzył, jak szła przez dziedziniec, odziana w lekką suknię z obnażonymi ramionami, a wszelkie stworzenia żyjące na strażnicy, kury i kaczki, i indory, biegły za nią z wrzaskiem. Obłaskawiła sobie tak wróble karmiąc je przez zimę, iż wpadały do izby i dziobały chleb z ręki. Zły, tresowany na przemytników pies wilczek mijał ją w podskokach i kładł się plackiem pokornym na jej drodze, zaś konie strażnicy wykręcały za nią łby i rżały łagodnie. Kazimierz patrzył i zdała mu się istną czarownicą zaklinającą moce ziemi i zwierząt, by z nią były sprzymierzone. Chwytał twardą czapę i biegł na dół, by też jej stanąć na drodze, by nań spojrzała. Do innej miłości odchodził, o czym innym przemyśliwał już, lecz wszystkiego, co było z Gertrudą, poza sobą zostawić nie poradził. Do innych już ramion zdążał, a tych oto jeszcze uścisków pożądał. To już Gertruda przeniknęła. Żeby ją był czym na śmierć zagniewał, złym słowem uraził, żeby był splunął i nie wracał ku niej, zmogłaby się. Lecz wracał, obejmował ją, zdawało się, iż samą cierpką gorycz bierze z jej wykrzywionych 94 trucizną częstują się nawzajem ze swych rąk niecierpliwych i drżących. Ale jeszcze przychodził i uciszał wszystką jej rozpacz samym zjawieniem się — i tą swoją dobrocią spychał ją w najokropniejszą przepaść, w grób. Bo już się odeń oderwać nie mogła, nieszczęsna, ze swoją miłością, bo już świata poza nim nie widziała! Wychudła, nos wydłużył się na twarzy niepomiernie poczerniałej, skóra zwisła z policzków. Jeszcze się oto mocowała, jeszcze przyklepywała tę twarz starganą pachnącym pyłkiem, ale tworzyły się istne placki, wyglądała upiornie. Zapragnęła razu pewnego ujrzeć tamtą szczęśliwą, co Kazimierza mieć będzie, błąkała się w słonecznym ranku po targu, aż zetknęły się w sklepie Jaworszczanek. Stanęły tuż przy sobie i Gertruda ujrzała ciemne oczy tamtej, włosy w skręconych lokach wymykające się spod beretu i policzek niczym brzoskwiniowym powleczony puchem. Panna z Cieciersk dzierżyła w ręku karteluszek, z którego wyczytywała potrzebne jej zapasy. Gertruda zoczyła jej różane palce bynajmniej nie napracowane i jęknęła w sobie. Nasłuchiwała kroków na pięterku, boć już wieczory wolne od służby spędzał w Cieciersku — lecz jeszcze powracał. Noce były majowe, straszliwe dla Gertrudy. Księżyc stał w oknach, wpatrywała się w tym księżycowym blasku w kąt kanapy, gdzie był spoczął jej kochanek, Kazimierz, gdy tu zaszedł po raz pierwszy. Szła za strzelnicę i odnajdywała to miejsce, w którym się zwarli po powrocie z miasta. Lub na pola, koło kirkutu, gdzie błądzili w zimie, gdzie miotali się oszaleli wśród kamieniołomów. Mówiła do Roberta, męża, głosem bezsilnym, łzy jak na zawołanie zjawiały się w oczach. Więc że była taka przy tym pokorna, miał wzgląd na nią, przecie była 95 wił nadzieję, iż w końcu/przeminie jej szaleństwo." Także i awans jego nie nadchodził, co do tych dwóch rzeczy, widać, trza się uzbroić w cierpliwość. Zmagała się, widział to każdy. Chwytała za jakąś robotę, zaciekle jęła się porządków w ogrodzie — Kazimierz przeszedł przez dziedziniec i oto uczuwała zmęczenie, krople potu zalewały jej oczy. Wracała do domu i spoczywała gnuśnie przy oknie. Oczekiwała nocy. Dnia tego nadeszła koperta z czerwoną pieczęcią okręgu, był to oczekiwany przez Roberta awans. Więc się też zakręcił po izbie, trochę pieniędzy schwycił i do miasta pomknął. Od dawien dawna nie czyniła tego Gertruda, a tu znów zasiadła przed lustrem naklepując twarz pudrem — mantel nawet przywdziała i lampę na postumencie zaświeciła. Taką nadzieję wielką miała, że przy powrocie na pięterko zajdzie tu Kazimierz. Nie doczekała się tych kroków. Leżała jęcząc. Pragnęła spoczynku, całe jej ciało wołało o spoczynek i zapomnienie, ujrzała jasno tej nocy, że nie ma już co robić na tym świecie. Czy to poradzi wrócić do dawnego, czy może jak nigdy przedtem z niewiastami na progach izb klektać będzie? Czymże sobie te dnie wielkie zapełni, jak nie zgryzotą i wspomnieniami? Boże odpuść, żaden interes to nie był męczyć się tak dalej, nie poradzi bez tego Kazimierza, nie. Dźwignęła się na łożu i powstała. A dnia tego samego po południu szykowała pacyn-ki chleba z trucizną dla szczurów. Naszykowała, ale na miejsca przeznaczone nie włożyła. He, nie byłże to znak, istne zrządzenie? Rzuciła się wściekle — omal drzwiczek z szafki nie wyszarpnęła — niech tam! — Zjadła. Dowlokła się do łoża, legła — spoczywała teraz i uzyskiwała jakieś widzenie w głąb — oczy odwra- 96 rywów boleści wiSzeme miłości swojej" ostatniej, Ho-' rej już przeżyć i przetrzymać niepodobna. Zdążyła jeszcze jęknąć: — Darujom — izbie swej, światu, Kazimierzowi i Robertowi i z tym słowem sprężyła się w sztywną nieruchomość. Karuzela Człowiek stojący pośrodku podwyższenia wzniósł rękę i krzyknął: — Jazdal — Zakręcił korbą wielkiej skrzyni, jednocześnie rozległy się dźwięki walca z ,,Wesołej wdówki" i skrzypnęły wszystkie drążki, deski, śrubki i koła. Dzieci wrzasnęły, zaśmiały się — nowicjusze zabeczeli tchórzliwym płaczem. Kobiety w kieckach i jaklach, matki, stały w krąg i wołały do swoich: — Dej pozór na ręce, a trzymajże się, ty buło! Można byifo widzieć kupca Woitaschka, jak przystanął ze swą piękną żoną — tak, państwo przyszło także na targowisko, na fest. Stali zwyczajnie między ludźmi, a takiego na przykład Woitaschka nie zobaczysz na co dzień. Możesz rok cały chodzić do sklepu po zakupy, a nie zobaczysz go ani razu; za kasą siedzi sama pani Valeska. On zawsze jest gdzieś głębiej, gdzieś dalej od ludzi — w swoim, powiadają, gabinecie — czy to dotyczy sklepu, czy kasy Reiffeisena, której jest prezesem, czy innych kas i banków — zawsze on jest kupiec Woitaschek i choć go nie widzisz, nie bój się, zawsze w decydującym momencie mówią ci: — Prezes Woitaschek tak i tak postanowił. Patrzy teraz na karuzelę wzrokiem ospałym i nie widzącym, a jego żona, pani Valeska, spogląda bystro i uśmiecha się. Widzi dzieciaki przychodzące co dzień do sklepu — takie są dziś wystrojone i wyszorowane, że prawie trudno je poznać. Pani Valeska śmieje się, kiwa głową i nawet daje porozumiewawcze znaki dłonią, a kupiec Woitaschek ma minę niezadowoloną. Karuzela wiruje coraz prędzej i pani Yaleska za- 98 kami pięknie ułożonymi na głowie. Ten mały wygląda jak model ,,Bubikopf" — na wystawie swego ojca, fryzjera. Pani Valeska parska śmiechem, spuszcza oczy i oto milknie naraz, przerażona. Koło nóg małego ełeganta miga jakaś straszna, czerwona, nabrzmiała twarz. Cofa się... blednie... koło nóżek dziecinnych, nisko nad podłogą wolno przepływają głowy ludzkie. Pani Valeska chwyta męża za rękę: — Co to? — I kupiec Woitaschek uśmiecha się łaskawie: — Oni poruszają karuzelę. Ci ludzie idą jeden za drugim, między szprychami koła, ciągle wkoło, ciągle wkoło, ciągle w okropnym pierścieniu. Temu pot spływa kroplami z twarzy, ten jest czerwony i nabrzmiały z wysiłku, ten idzie śmiertelnie blady( z przymkniętymi oczyma... Pani Valeska wzdryga się: — Chodźmy stądl Wycofują się z tłumu; ktoś ustępuje im z drogi; patrzajcie! — oto druga niespodzianka: syn innego bogacza, młody Sieja — człowiek, powiadają, pomylony. He, wygląda dzisiaj wcale do rzeczy; ma jedwabną koszulę sportówkę i szare odzienie, nic nie poznać, Ludzie gadają na ten temat: — Pomylony czy nie? Może mu już zresztą odeszło? To jasne, skoro przy-szedj na fest. Z wielkiej nauki, mówią, rozum mu odjęło; nie może inaczej być, skoro człowiek młody i bogaty, jedynak u rodziców, tak żyje. Czy to pracuje, czy to prowadzi interes ojca, czy może inne, swoje? Nie. Czy z dziewczętami chodzi, czy może alimenty płaci której, tak jak wszyscy tu młodzi? Nie. Ani piłki nie kopnie, ani piwa nie pociągnie, nigdzie go nie zobaczysz — wiadomo, pomylony był; 99 He, chłop to do rzeczy — odsuwa się i robi miejsce kupcowi Woitaschkowi i pani Valesce. Kupiec Woita-schek nosem nawet nie skinie na podziękowanie, lecz pani Valeska staje jak wryta; oczy ich spotykają się — toną w sobie — aż kupiec Woitaschek dotyka rączką laski ramienia żony. — Naprzód, Valeska, dalej I Plac duży i napełniony tłumem po brzegi teraz wydaje się strasznie mały i bezludny — nie! tyle ludzi nie stanowi już nic — to tak jakby nikogo nie było. Nikogo nie ma — tylko pani Valeska i młody Sieja z dwóch końców placu, ponad głowami ludzkimi, tonący w sobie oczyma. W złej chwili stanęli sobie na drodze, pod karuzelą kręconą przez umęczonych ludzi; pani Valeska była pobladła i wzruszona. Twarz jej oblekła się w owo najpiękniejsze ubranie: w myśl. Spojrzeli na siebie w złej chwili, Oczu teraz oderwać nie mogą, wyglądają jak zaczarowani. Ich spojrzenia są głodne — tak patrzą ludzie nienasyceni, ludzie spragnieni. Spotykają się znów koło niedźwiedzia. Leży ten niedźwiedź w kącie, ogromny, burobrązowy i pokud-łany, na ziemi skopanej i zlanej wodą. Z jednej strony odgrodzony domkiem na wozie, z drugiej, od ludzi, żerdzią i drabiną. Ma kółko w nozdrzach i łańcuchy na przednich łapach. Patrzy na ludzi obojętnie brązowymi ślepiami. Lecz gdy spojrzy w małe okienka domu na wozie, ślepia jego stają się pokorne, zgina kark i kładzie łeb na łapach. Tam przebywa jego pan, uderzenia jego pałki są długo pamiętane... niedźwiedź patrzy tak pokornie. Pani Valeska znów wzdryga się, oparta o ramię męża. I znów za ich plecami usuwa się w bok młody Sieja... oczy jego są tak smutne. 100 grają, lecz nastrój jest jakiś sztywny i ospały. Pani Valeska przechodzi koło kramów z kiełbasami i kiszką, tam rozpalono wielki ogień pod kotłem — ludzie raczą się gorącym jadłem. Dym i kurz powalał niektóre oblicza, są ponure. Pani Valeska rozgląda się niespokojnie, nie dostrzega tego, kogo szuka. Koło strzelnicy słychać gwar i tam widać szarą czapkę zsuniętą na tył głowy. Kupiec Woitaschek ożywia się, budzi się w nim dawny król bractwa kurkowego — chętnie pójdzie popatrzeć. Lecz kto to mówił, że młody Sieja jest pomylony? Stoi przecież oto przed barierką, smukły i zdrowy, z wiatrówką opartą na ramieniu. Ile razy przyciśnie cyngiel, tyle razy trafia w środek tarczy, choć mali chłopcy sterczą mu pod łokciami. Jego ramię nie drży, jego oko jest nieomylne; suchy trzask rozlega się raz po raz, niechybnie wybijając swój punkt. Pani Valeska staje z tyłu. Pierś jej dotyka pleców strzelca, nagle dreszcz przebiega jej ciało od stóp do głowy, rozpływając się w nieopisanej niemocy i słodyczy. Nie jest już w stanie odsunąć się, czuje się tak szczęśliwa i bezpieczna za tymi plecami, ukryta w tłumie. Lecz kupiec Woitaschek odrywa wzrok od tarczy i teraz to on mówi ostro: I — Chodźmy stąd, dosyć! Rozstają się, idą w przeciwne strony, aby znów spotkać się przy cerkwi. Lecz młody Sieja jest już otoczony; gdziekolwiek się ruszy, ciągnie za nim gromada chłopców, nie spuszczając oczu z jego zaczarowanych rąk. — Trzeba tu zrobić trochę ruchu — mówi Sieja — ćo, chłopcy? 101 lecz mała dziewuszka, co stoi za kramem, jest zrozpaczona. Przecież flaszki ustawione są tak przemyślnie! Lecz Sieja uspokaja ją. Niechże wygrana madera stoi sobie dalej. , Hej, jak się bawi ten młodzieniec, jaki ruch zrobił w strzelnicy i koło madery! Teraz wabi go ku sobie piękna rozdawczyni lodów. Siedzi wysoko na swym strojnym wózku, z obnażonymi ramionami, w pomarańczowej czapeczce na kruczych włosach i gdy podaje lody, przechyla się ruchem pełnym powabu! — Raz lody! — woła Sieja i wygląda, jakby go wzięto w niewolę. Teraz nadciąga kupiec Woitaschek z panią Valeską, która głośno robi uwagę: — Kto jada w takim kurzu wstrętnie zabarwione lody! Nie, nie rozchodzi się jej o lody. Wczoraj jeszcze siedziała poważnie i bezmyślnie przy kasie sklepowej, a dziś jest szarpana przez tyle uczuć: rozchodzi się o obnażone ramiona tej lodziarki. Lecz Sieja chyba jest też rozdrażniony widokiem tej nierozłącznej pary. — Frel — woła głośno — dziewczyno! jeszcze raz lody dla moich małych przyjaciół! Kupiec Woitaschek pociąga żonę za rękę: ma dosyć tego pospolitowania się... czyż ona oszalała? Chce wracać, myśli o wygodnym fotelu w zacisznym pokoju i o swym „dobrze pielęgnowanym" piwie. Pani Valeska uśmiecha się pokornie. — Chwileczkę! — mówi cicho — zaraz! Odwraca się i biegnie przez tłum. Dokąd, dokąd! Do najwyższej karuzeli, która ma małe siedzenia na długich i mocnych łańcuchach. Szalona kobieta! 102 już było za późno. — Jazda! gotowe! — krzyknął człowiek przy muzyce — i oto małe siedzenia zaczęły wirować łagodnym kręgiem. Na karuzeli wolno jeździć każdemu, kto zapłacił swoje — tak czy nie? Kupiec Woitaschek nie powinien być rozdrażniony, że za panią Valeską siadł Sieja. Zapłacił i siadł, zanim krzyknięto: —Gotowe!—Lecz kupiec jest właśnie rozdrażniony, tym bardziej że zapada zmrok i w tym zmroku widać, jak płynące fale doganiają się i łączą błyskawicznie. Suknia jego żony płynie jak obłok, jak skrzydła zasłaniające ją i sąsiada. Ach! kupiec Woitaschek traci nagle panowanie nad sobą. — Valeska! — woła głośno. — Valeska! Valeska! Stać! Halt! Ludzie wokoło wybuchają śmiechem. Patrzcie, co się dzieje z kupcem Woitaschkiem! Przestaje być dla. nich od razu szanowaną, tajemniczą siłą, przestaje ich mrozić swą niedostępnością. Kobieta go odbiegła — stoi tu i krzyczy. Kto to znów jest taki, co za ważna osobistość?! Oho, znają go dobrze, rabat kupca Woitaschka, jego książeczki rabatowe, prezent z pięciu złotych dla sta-. ły*ch kundmanów — podczas gdy ty mu niesiesz setki, setki, i przepłacasz po kilka czeskich na funciku. Jego mąka jest wilgotna, kasze stęchłe, śledzie zgniłe. W paczkach „zdrowotnej, jedynej", firmowej kawy trafi się prawdziwe ziarnko jak rodzynek w cieście; oni, ci ludzie, wszystko wezmą, wszystko kupią, zahipnotyzowani wielkością i wspaniałością firmy. O, jakimiż głupcami byli, no ja, ja! głupcami, otaczając go taką rewerencjąl Stoi tutaj kupiec Woitaschek, prezes kasy Reiffeise-na, i ryczy. Nie, dość z kupcem Woitaschkieml Karu- 103 dać wyraźnie panią Valeskę z twarzą pobladłą i oczyma gorejącymi. Nie, na Boga! czy to jest kobieta dla tego starego buły? Czyż nie siedzi zresztą kamieniem od świtu do wieczora przy jego złodziejskiej kasie? He, he! czy nie mówiono kiedyś, że tych dwoje młodych miało się ku sobie? Karuzela staje, walc milknie, kupiec Woitaschek wraca do porządku, obleka się w swą godność i zmierza tam, gdzie wysiada pani Valeska. Lecz nagle ludzie zdradzają gwałtowną chęć przejażdżki na karuzeli — wszyscy rzucają się w tamtą stronę. O ta hołota, hołota! przecież popychają kupca Woitaschka! Krzyczą: — Kajś wlozł, kaj się ciepiesz, pieronie! — udają w gwałcie, że go nie poznają. Pani Valeska ginie w tłumie. Valeska! Valeska! Valeska! kupiec Woitaschek błąka się bezradnie po targowisku między kramami; ludzie znów rozstępują się przed nim, ale Valeska przepadła, Valeski nie ma. Kupiec Woitaschek wraca do domu. Pod oknem Valeski rozkwitła róża, ale cóż znaczy róża dla kupca Woitaschka? Spogląda, dysząc ciężko, na nakryty do kolacji stół, na dywan, na wspaniałe, haftowane firanki i uspokaja się. Ona wróci. Uległa, pokorna, słodka Valeska wróci. I pani Vałeska wraca. W nocy, od strony pola i hałd — idzie pustą drogą. Niebo jest głębokie i usiane gwiazdami. Idzie jak we śnie, podnosi dłoń i kładzie palce na wargi. Gwiazda spadła na te usta, choć to przecież niemożliwe. Gwiazda i światło. Pani Valeska dotyka warg końcami palców i uśmiecha się. Gwiazda i podarunek... Och! obdarowano ją dzisiaj życiem! Przymyka oczy i idzie jak we śnie. Widzi jeszcze karuzelę popychaną przez umęczonych ludzi, niedźwiedzia patrzącego pokornie na swego oprawcę, piękną lodziarkę z obnażonymi ramionami. 104 zelę nieskończonych dni... będzie się uśmiechała pokornie do kupca Woitaschka. A może zerwie się z łańcucha i ucieknie tak jak dzisiaj? Uśmiecha się — nic nie jest w tej chwili ważne. Pani Valeska wraca do domu, z gwiazdą płonącą na ustach. r r Zaciąg na Saksy Jak tylko zaczęto mówić w miasteczku, że tej wiosny ludzie jeszcze pójdą na tamtą stronę na roboty, zaraz gruba krzestna, która chorą przyszła nawiedzić, westchnęła: — Żeby ta wasza Józia miała swoje lata, toby sobie poszła, toby sobie zarobiła, byście już tam mieli przez zimę jakości przeżyć. Matka na wspomnienie tej zimy i na samo to odejście Józki zaraz zapłakała. Bo łatwo to powiedzieć, ale jak by to sama została, jak kaleka z tymi giczała-mi powykręcanymi reumatyzmem, z tylu innymi chorobami na wnętrzu i z trojgiem młodszych dzie-cisków. — Bo żeby nie Józia, tobyśmy tu dawno martwe byli. Ona to, że najstarsza i robotna, choćby te ziemniaki wyśpekuluje. Wtedy zesznurowała krzestna wargi. Mogłaby rzec coś niecoś o tej spekulacji Józczynej, co to z gardła potrafi człowiekowi jadło wyprosić, jak tymi błagalnymi ślepiami zacznie patrzeć. Aleć, że to sam proboszcz przemawiał t do miłosierdzia rodziny, ażeby tych Dziudziów w takiej ciężkiej potrzebie wspierać — niech tam! Tylko że to temu wspieraniu końca jakoś nie widać. Tedy westchnęła jeszcze raz krzestna i dyplomatycznie zauważyła: — Dziewczyna choć w biedzie, a na te swoje lata nie wygląda, a na więcej. Na oko daliby jej i ośmnastkę, a i to z dokładem. Matka jęknęła. — Na szesnasty dopiero co jej idzie. 106 był, i to nie byle jaki. Bo na ten przykład z takich Szyszkowic czy Pasiek gospodarskie córki na Saksy idą, choć im chleba nie brak, ale czy to posag, czy gruntu dokupić, zawsze gotowy grosz jest. To matce najwięcej do przekonania trafiło. Ze wsi bo była, z tych samych oto Szyszkowic rozsiadłych szeroko i zamożnie nie opodal miasteczka, i wszystkie tamte sprawy i poczynania w wielkim miała poszanowaniu. A to, że szyszkowickie dziouchy posagi sobie z zaciągów na Saksy składały, było prawdą. — Trzeba by się wywiedzieć — bąknęła. Więc chrząknąwszy z zadowolenia krzestna oznajmiła, że się wywie, co trzeba. — A ty, Józio... co na to? Cóże to miała odrzec, co? Od dawna już jej ta myśl w rozpaczy ostatniej przychodziła do głowy. Mało to się podłóg naszorowała, do prania najmowała, do rozpalania ognisk w święta sabatu — a wszystko to nie starczy — i nie! — na te troje młodszych i matkę. A już ta zima, ta zima mroźna, kiedy pokuleni i głodni garnęli się pod pierzyną chorej — z miłosierdzia ludzkiego i prawie że z żebraniny żyjąc, przez wiele a wiele czasu dreszczem przejmować ją będzie. Wy-t miarkowała też, że choć i na wiosnę idzie, ludzie po wsiach ścieśniają się tego lata i o najemnictwie do swoich mowy nie ma. Wszystko to chodziło jej po głowie, podczas gdy starsi ugwarzali sobie po swojemu, toteż na zapytanie odpowiedź miała gotową. — Jak krzestna rzekną, tak i niechaj będzie. — Ale gdy już wypowiedziane zostały te słowa, żal i strach ją obleciał. Nie chciała ano tego po sobie pokazać, więc się po izbie zakręciła i przed próg wyszła. Wtedy rzekła matka z wielkim smutkiem, że jak by nie było, dziouchy, co na Saksy idą, złą sławę mają. 107 -¦,-=,„,„ wraca lub też z brzuchem wydatnym. — Po czym dziecię to oddaje do Sióstr Służebniczek na garnuszek i z tego, co zarobi, 200 całych złotych na rok wywalić musi za tego dziecięcia utrzymanie. A znów tego — co był pospólnie winien — w takich szczególnych wypadkach jak zaciąg na Saksy — szukaj wiatru w polu! Tu już wystąpiła krzestna z oracją. Że wiadomo, jak te oto dzieci były chowane twardą a miłosierną ręką matczyną w cnocie i bojaźni. Tym się to tłumaczy, że taka Józia tyle statku w sobie ma. Żeby i na kraj świata poszła, zachowa matczyne rady w uważaniu i do domu szczęśliwie i cało wróci. — Aby wam kapkę z wypłaty przysłała, to jakoś z pomocą boską przebidujecie, a gotowy grosz na zimę będzie. Tak więc się stało, że Dziudziowa podziękowań się w końcu jęła. — Ni ma za co. Było za co, bo krzestna, z całym miasteczkiem spokrewniona, krewną też była naczelnika gminy. Ten, choć i pan był teraz całą gębą, lecz z tutejszych mieszczan się wywodził, nosa nie darł, a każdą biedę ludzką w swej gminie na wylot znał. Poczciwie zaś przyobiecał, że tę Dziudziównę na listę wciągnie i sam przy rekrutacji robotniczej przypilnuje. Ludzie się rzucili ze swymi zgłoszeniami a lamentami, każdy był łasy na ów zaciąg, wszystkie nadzieje zarobku pokładano w pójściu na Saksy. Wszelkie też rozmowy dookoła tego się toczyły. Bo cóż tu dużo tłumaczyć — miasteczko składało się z takich bogaczów, co całą liczną familią na pół morgach siedzieli w rozwalonych chałupach, albo i wcale gruntu nie posiadali, a żyli jeno w dawnych czworakach dworskich — ochłapami marnych zarobków, jakie się tam ciągu na Saksy. Ongiś kwitł tu przemysł szewski," w każdej niemal chałupie rozlegał się stuk młotków, a obuwie słynęło z dobroci na okolicznych targach i jarmarkach aż po samo miasto Łódź. Ongiś była tu także ruchliwa komora celna i nie mniej ruchliwa i ożywiona zielona przy tym granica. Legalny transport i nielegalny, przemyt też dawały zarobki, nie mówiąc już o dzikiej emigracji. Przemysł szewski chałupniczy zmiotły z rynków błyszczące wyroby fabryczne, na granicy ustawiono gęsty kordon straży granicznej, a dziką emigrację ujęto w przepisy. I sza-basl Tak więc pozostała ta jedna sprawa; izby pełne były opowiadań o Saksach i Meklemburgii, o pracy na dniówkę i akord, o folwarkach i pańskich dworach, a nawet i taki bauer żądał dwóch czy trzech robotnic na swe gospodarstwo. Opowiadano szczegółowo, jak to się tam człekowi dzieje — bo niejednakowo, jak się utrafi. Tu są zabudowania porządne, prycze i derki do przykrycia, prowiant wydają suty, a tu znów ledwo jaki barak sklecony naprędce, słoma do spania rozrzucona na ziemi i szlus. Pod głowę nadstaw łokieć rodzony, a nakryj się nogami. Tu był kościół nie opodal i miasto — a tam znów dwie godziny drogi przez lasy. A już co się tyczy zakupów ostatnich — o koszulach i pończochach jedwabnych, kapeluszach i naszyjnikach z kolorowych kamyków — o tym poradziły płoche dziewczęta gadać a gadać godzinami. Wśród tego rozgwaru i bajtłowania jedna tylko Józia nie dopytywała się o nic. Wprędce jakoby zapomniała o zaciągu, jakby to nie jej dotyczyło i nie o nią szło. Było i tak, jak matka mówiła, że nie jest ta Józia dziewczyną oblataną a światową, ze stra- 108 109 ki — a czy też ją zastanie przy życiu po powrocie? A znów i te troje młodszych — co by się z nimi podówczas tu stało, gdyby tak, nie daj Boże, matka oczy zawarła? Do tego dochodziła nikomu nie wiadoma, a tylko jej własna sprawa. Jej własne rachuby i nadzieje. Niech tylko wyszła za próg komorniczej izby na samym wydmuchowie miasteczka, zaraz oto przed jej oczami rozciągała się jakby w górze a w polu —• wieś. I w jakim czasie tam nie spojrzy — w dzień czy ranek, czy najciemniejszy wieczór, zawsze te chaty widzą jej się w cudownym przybraniu czy to wonnych dymów z komina, czy świateł mrugających z szybek okiennych. Wieś — jak się mówiło — zamożna, szeroka, pełna sadów i zabudowań ze sklepikami, a szkołą, a świetlicą. Każdy człowiek mizerny może sobie po swojemu wyobrazić raj, a owo — tym rajem dla Józki — będzie sąsiednia wieś Szyszkowice. Wyciągała szyję i wpatrywała się w ciemność. Chaty białe w białym puszystym śniegu po same okna świecące, w wielkiej cichości i święcie zimy, poza światami, w bezpieczeństwie jakimś swoim. A tu najwyższa, najwidniejsza, najwyższym na nią patrząca światłem — chata Ru-sztawieckich. Widziała niejako w sobie, jak tam buchają szczapy na kominie, jak gospodyni miskę dymiącą na stole stawia i łyżki rozdaje, jak z godnością wielką i powagą zasiadają wokół z parobkiem na dokładkę i dyskutę o swoich sprawach wiodą. A już najdokładniej, najjaśniej widziała to miejsce, gdzie przebywał i siedział Szymon. Taka to była jej własna sprawa. Nie mogła bo matka ani też krzestna wiedzieć, jakie to spojrzenia a uczucia mieniały 3ię między nią a Szymonem. Jak to w niedzielę do kościoła zajedzie 110 i ojca przepuści w progi, a sarfl H drzwi staje i wypatruje. Aż się znajdą, aż się spotkają oczami i zaraz rozbiegną, czerwoni po uszy. Aż znów i znów tej rzeczy spróbują, a potem już i patrzą na się z uwagą wielką. Jak się później na rynku koło sztachet skwer-ka spotkają niby przypadkiem i zadziwią a przystaną, a Szymon rzeknie — Witom! — i wielką swą prawicę wyciągnie. Stoją wtedy, oparci o te sztachety, zakłopotani a milczący, kręcąc w spotniałych rękach chusteczkę czy witkę z drzewiny ułamaną. Milczenie to nie wynikało z żadnej tam młodości czy nieśmiałości Szymona, bo mu szło już dwadzieścia i sześć lat — lecz z usposobienia i rozwagi i jakby jakiegoś poczucia swojej ważności. W tym mu zapewne i do serca przypadła ta Józia Dziudzio, że klepakiem i latawicą, mimo swej młodości a biedy, nie była. Józia zaś w najgłębszym podziwieniu i pokorze myślała o tych to nieśmiałych afektach Szymona. Niczym bo byli mieszkańcy miasteczka wobec tych ludzi wsiowych, niczym miejskie łobuziaki i eleganty wobec postawy i rzetelnego usposobienia Szymona. Jak by się nie spojrzeć, wsiowi zawsze górą byli, czy co do swoich izb i komór zawsze jakieś zapasy mających, czy do swej odzieży, dostatnich kurt, butów, chust ciepłych, podczas gdy w miasteczku wszystko to jest pokurczone, biedne, przystrojone w śmieszne i szmatławe kapelusiki od Ruchli. Kiedy zaś miejskie chłopaki lubili się gdzieś po ciemnych kątach z pannami swymi pomykać, ten to Szymon w biały dzień, na oczach ludzkich, przyjaźń jej swą okazywał. A to, że na jej ubóstwo i tak niską rodzinę nie zważał, już samo najpiękniej o nim świadczyło. Więc przybierała go w myślach swych w coraz to inne zalety a zasługi, aż wreszcie do tego doszła, tej lll 1 Saksy, to się Ćó§ stanie. Co by takiego zaś stać się miało? — pomyśleć dalej nie śmiała. Bo może jej pożałuje, że od swoich w świat taki idzie. Może jej robotę jaką we wsi w polu narai. A może i co jeszcze drugiego się stanie. A gdyby już miała iść, to z tym jego życzliwym słowem i jakby zezwoleniem lekcej jej iść będzie i lek-cej tam trudzić się. Gdy to sobie myślała, sercu jej zbywało ciężaru i te Saksy coraz to dalsze były, aż wreszcie całkiem z myśli zeszły. W tym to czasie rozesłano listy do gmin na zapisy, a w marcu, jakby z bicza trząsł, obębniono i rozwieszono wezwanie do powiatu, na przegląd. To już była ostatnia pora. W niedzielę na sumie próżno jednak wypatrywała Józka Szymona. Ledwie od dziewczyn zdołała się dowiedzieć, że do sąsiedniej parafii na tę niedzielę pośpieszyli, jakieś tam sprawy mając. W rozterce wróciła do domu i spędziła ten dzień w przygnębieniu. Okropną jej się wydała naraz ta izba rodzinna, z matką chorą i osowiałymi dzieciska-rni, toteż w końcu przemogła się, ogień rozpaliła, kartofli w popiół nakładła i nie szczędząc już zafundowała odrobinę kawy u Żydówki znajomej, od tyłu, że to było przy święcie. Co ma być, niechaj się stanie! A niech tu nie siedzą wszyscy jak na pogrzebie! Zaraz po niedzieli nastąpił ten przegląd. Wybrali się całą kupą, wielce przejęci chwilą, gdy przed komisją staną. Przedstawiciele Arbeiterzentrale i ci znów nasi z pośrednictwa pracy zasiedli za stołem. Po czym nastąpiło wywoływanie. Kto tam słabowicie czy nazbyt młodo wygląda — ni ma się co pchać. Oceniają ludzi na oko — ale też oko zwykłe jest do rozpatrzenia w mig •— nadasz się czy nie? Aliści Józia przespacerowała się przed delegatami bezmyśl- wyjazd zaraz po drugiej niedzieli — tak więc zaraz zostało postanowione, że się Szymonowi wypowie wszystko w tę niedzielę. Strach ją jednak ogarnął, niepewność i nieśmiałość wielka; zaszyła się w sam kącik w kościele, oczu nawet nie podnosząc, jednakże sam się przepchał ku niej, po czym przy wejściu zgubili się w tłoku i znów odnaleźli na rynku. — Witom! — rzekł i raźniej jakoś tym razem przystąpił do rozmowy. Otóż siostry Służebniczki z miasteczka do wsi przybyły z biletami a zaproszeniami na przedstawienie w Krucjacie, że się ani wymigać nie sposób. Starzy wieczorem od pieca się nie ruszają, więc sobie umyślił, że może Józia towarzyszyć mu będzie? Tak mu dziękowała, aż łzy w jej oczach się pokazały. Wróciła z tego to niebiańskiego wieczoru, przysiadła przed łóżkiem matki i obdarzyła ją najweselszym opowiadaniem i staraniami a posługą. Jasnym przecież było, że na te Saksy nie pójdzie. Tymczasem w niedzielę wystąpił sam proboszcz z uroczystym nabożeństwem na intencję wychodźców, podczas którego wywiódł na kazalnicy to swoje najgorsze zmartwienie i utrapienie, tę złą sławę dziewcząt. Bo wzrastały tu w jego oczach, bo tu je przygarniał pod skrzydła Krucjaty i cnoty wszelakie wpajał nie po to przecie, aby później palcami je wytykano. "Niechaj też baczą, jaki ciężar na całe swe życie biorą! A i to musi im powiedzieć, iż według wszelkiego podobieństwa ostatni to rok na te Saksy idą, niechże tam węzłów żadnych nie zawiązują i nadziei w tym nie zakładają! Przecie że od takiego mówienia twarze pochmurniały a pochmurniały, wzdychania matek rozlegały się po kościele; wspomniały sobie przy tym niejedno. 112 8 — Powszedni dzień 113 na tamtą stronę wędrowały, uśmiechały się podczas onego kazania. Ba, wszystko to było im aż nazbyt znajome i wcale nie straszne. Spotkanie z Szymonem nastąpiło jak i pierwej na rynku koło figury, o której nikt nie wiedział, co by to zaś za święty miał być, pod drzewem rozłożystym, wśród zapachu nawozu i siana dolatującego z furmanek wsiowych. I żeby to ta Józia umiała do nieruchawego Szymona z innej strony zajść, jakoś po dziewczyńsku otrzeć się oń czy zerknąć zalotnie, lecz nieświadoma była tych sposobów — stała przed nim, po swojemu kręcąc bazie w czerwonych rękach, bardzo zesmutniała i niepewna. Im zaś więcej drżały jej te ręce i głos zająkliwy się stawał, tym bardziej Szymon przybierał na pewności i mrukliwości. Wreszcie mu rzekła, że już mu to pewnie do uszu doszło, jako na Saksy się zaciągnęła i po niedzieli wyrusza? Nie sposób było inaczej zaradzić tej biedzie,-jaka się wkradła do ich izby, z robotą tu nigdzie większą zaczepić się nie mogła, więc też, choć z wielkim smutkiem, przyjdzie jej opuszczać swoje strony, to przecie musi. Szymon nic. Nic! Ani słowa z ust, ani jakiegoś drgnienia w twarzy. Teraz dopiero pojęła i ujrzała, że ta twarz jego nazbyt już była odęta. Przecie coś jej wreszcie rzeknie! I rzekł. Rękę jakoś bokiem wyciągnął i gdy mu swoją podała, powiedział: — No, to żegnom. Patrzyła za nim w okropnym zdumieniu i strachu. Szedł przez rynek do swych koni, torbę z obrokiem odjął im od sytych pysków, jął się trudzić koło chomąt, poprawił siedzenia i skręciwszy papierosa popatrzył w stronę kościoła. Teraz tylko aby starzy wyjdą, a załadują się i pojadą. A tego już widzieć nie chciała. 114 spozierać, poczęła roztrząsać tę swoją własną sprawę," to omamienie, z jakim się nosiła tyle czasu. Bo było to omamienie! Teraz to ano widzi, że nic ten Szymon o nią naprawdę nie stoi, że mu tam wszystko równo, co z nią będzie. Spojrzała na wieś, gwarną teraz w niedzielne południe: chłopcy dosiadali na prześcigi błyszczących kółek, konie rżały, dzieciska z krzykiem pomykały na bok. I nagle pojęła to inne, tamte życie, wsiowe odgrodzone nieprzebytym murem od przemytniczego miasteczka. „Żeby tu spłonęło, to aniby się ruszyli! Żeby z głodu tu zdychali, to aniby ich obeszło! — myślała z nienawiścią nagłą o wsi i c Szymonie. — I grzysi go wiedzą, skroś czego się tu za mną pętał..." Lecz już nie stało czasu na żale i rozmyślania, bo i do drogi sposobić się trza było. Nazajutrz przekroczono granicę. Nic to ważnego nie jest — zwyczajne ano przejście przez most, aliści jak tylko ten most przeszli i ujrzeli już za sobą samotnie stojącego zielonkę na warcie — wraz poczuli, że już zawrócić do się nie mogą. W miasteczku Gorzowie, teraz już nazwanym Landsberg, gdzie ich poddano badaniu lekarskiemu, kąpielom i różnym takim wymysłom — dzień cały spoglądali w oszołomieniu na swój brzeg, a szczegół-nfej długo i na osobności stała nad rzeką Józka. Widać było krowy z Szyszkowic wygnane na wczesną paszę, poznawała pastuchów ze wsi i głupiego, z nogami wykręconymi, który biegał wrzeszcząc po drugiej stronie granicznej rzeki Prosny. Nie sposób oczu było oderwać, choć i o niczym szczególnym nie myślała, a wprost wydziwić się tylko nie mogła, że oto tak człowiek odejść musi z miejsca swego przyrodzonego i trzeba rzec — drogiego. Aż wśród tych medytacji, przed samym zmrokiem, gdy mgły jęły się snuć nad łąką — ujrzała Szymona. 115 kle jego stopy w roboczych butach tonęły w błocie. Stał nieruchomo i wypatrywał czegoś. Nie śmiała się ani poruszyć, ani nawet tego westchnienia wydać. Oho, już nie widział jej się ani oschły, ani odęty. A w samym tym przyjściu jego poznała — że było coś, od czego aże serce zacichało. Mgły przesuwały się między nimi, stali wśród wielkiej cichości łąki, ginęli sobie z oczu i odnajdywali się. Po tysiąckroć I Aż zginęli w mroku. I cóże teraz dla niej znaczyła ta droga i ta rozłąka? Nic to dla niej! Pociąg grzmiał i leciał w głąb obcego kraju — a gdzie leciał, to już całe zmartwienie ponosił ów przodownik, co miejsce wysiadania miał na karcie wypisane wielkimi litery i na kaszkiecie przypięte. Ludzie spali, śpiewali, to znów opowiadali swe biedy, dziewczęta co niektóre już sobie miglanców powybierały i jechali tak dzień cały. Co zaś do Józi — to miała już owe słowo Szymona życzliwe — 0 które to jej tak chodziło. Bo przyszedł. Bywa tak z ludźmi, że nie są do gadania sposobni — taki to właśnie był Szymon. Późną nocą przybyli na miejsce, na folwark, nic też już miejsc nowych nieciekawi, a wprost dorwali się do grochu i mis z kapustą, co im nagotowano. Zjedli pośpiesznie i legli jak bądź w barakach. A prycze 1 słoma, i derki — owszem, są przygotowane. * Po czym na dzień drugi zaczęła się od wczesnego świtu ta robota, za którą takie ciężkie pieniądze płacono. Zaczęła się ta robota gospodarska a piekielna — nie na swoim, na prześcigi — jeśli na akord, i tak samo pośpieszna, jeśli na dniówkę, bo nadążyć zawsze trzeba. Wiązało się to z porami dnia i roku, wszystko w swym czasie, jak w nakręcanym zegarze. Najpierw młócka, zwożenie i podawanie, i wiązanie snopów, bo taką maszynę mieli, co nie wiązała. Aby 116 dokonywana była przez dziouchy — i wszędzie tam dziewcząt żądano, jako że mniej płatne. Stękały zrazu pod napływem trudu i zmęczenia. Wiadomo: pierwsze dnie najgorsze, choćby się było wzwyczajonym do pracy u siebie, kości stawały się bolące, ramiona, krzyż i dłonie dawały się teraz poznawać boleśnie. Za czym powoli wszystko zacichało, teraz przyszła kolej na mierzenie swoich sił i dociekania, czy aby nie puścić się na akord? Bo oto rola podeschła, wychodzono na pola i rozdzielano dziouchy: te do kapust, te do kartofli i buraków. Wydano prowiant: doskonałości! — jeśli porównać chude zimy w miasteczku. Kartofli 25 funtów, cały funt smalcu i groch, i kaszę, i mąkę. Mleka zaś upragnionego pół litra dzień w dzień. Ugodzona kucharka pitrasiła owe jadło, które wprędce straciło swój smak jedyny, nadto bo ludzie byli zmordowani. Jedli na południe pośpiesznie, aby prędzej na moment* wyciągnąć utrudzone kości. Jedli tak samo wieczorem, aby prędzej spocząć na wyrkach. Śmiechem się Józi ano wydało gadanie o złej sławie dziewczyń-skiej, kto by tam myślał o uczuciach i balowaniach przy takiej to ciężkiej orce. Sama bo wnet po pierwszych dniach stanęła do akordu. Gdzie zaś tu myśleć o zalotach, gdy wieczorem domyć się nie mogli, zarośli • brudem a ziemią, panowały jeszcze tęgie zimna i gołe łydy trzaskały boleśnie. Ziemia wżarła się w paznokcie, zaś przy wypucowanych zimną wodą twarzach ostro odcinały się czarne, nie myte szyje. Nie stało sił na te faramuszki. Otyłe tutejsze kobiety niemieckie, wyszorowane i przybrane tak czysto jak od święta, ze wstrętem odwracały oczy, a niemrawi chłopi z pożądliwością wyślepiali się na gołe nogi dziewcząt. W tym to czasie, pracowitym a spokojnym, przy kalkulowaniu już ilości roboty i pierwszej wy- 117 300 marek, ni mniej, ni więcej, do domu ma przywieźć całkowicie! Przesadzono już, co potrza, dnie były teraz pachnące, nim się zdążyło pomyśleć o pieniu, już i nadeszła ta pora. Wraz i nadeszła pora szeptów i wzdychań, niejedna opuściła swe wyrko — gdzie zaś się podziała? Narzekano powszechnie na duszności baraku i pomykano w ciemną przestrzeń nocy. O, te ,,polskie dziewczęta"! Można już było spotkać na drodze obce, męskie postacie, frantów z osady fabrycznej, odległej o godzinę drogi. Ziemia, zapłodniona i rodząca, jakby użyczyła ludziom mocy i uroku. Już i nie bolały kości, już nie padano bezsilnie na twarde łoże, przytrzaśnięte słomą, nie. Na odwieczerz zmordowane ciała napełniały się nową, błogą siłą. Oczy blaskiem. Serca — krwią i łaskawością. He, zapomniano na amen o kazaniu proboszcza i zaklęciach matek, cały ten kram wydał się gdzieś za górami i lasami, wprost nie do pojęcia stało się teraz życie w rodzinnym miasteczku. Przecie — jak komu. Na przykład tej Józi, nie wzburzonej jeszcze męskimi dotknięciami, żyło się teraz smutnie i pracowało z zaciśniętymi zębami. Miękkość, która wkradała się do serca i popędzała łzy do oczu, stawała się tęsknotą dokuczliwą — nie to, żeby wyraźnie za Szymonem czy matką, nie, były to sprawy mgliste. Krzak na bruździe w polu przypominał jakiś tamtejszy, inny, swojski. Ten krzak jeden tylko przypomniał i wraz tłumem cisnęło się wszystko: rzeka pograniczna i piękne łąki, i zapadłe domy, i pachnący choiną dym, i skwer na rynku, przy którym stawała z Szymonem. Jezus! jakże to ona odeszła stamtąd w złości? Nie, już niepamiętna była głodu ni smutków, ni tej świata i ludzi chowała w pamięci i w tęsknocie swojej. To przecie nie sprzyjało gorącemu i wartkiemu biegowi krwi. Chodziła w otumanieniu. Aż raz legła była po obiednim posiłku na swej działce i wtedy to zwalił się na nią jakiś ciężar i objął gorącem. Chłopi obok cięli koniczynę, był to któryś, co tak samo wcześniej podążył z baraku do pracy. Przez moment leżała w zapomnieniu i można rzec w błogości. Aż zerwała się z wściekłą mocą. Poznała swą siłę, gdy napastujący potoczył się ze stromej bruzdy. He, nie będzie z nią tak jak ze wszystkimi tutaj! Nie! Owóż i ukończono przerywkę buraków, redlowa-nie i oczyszczanie kartofli, a tu już słoma zbóż zbielała — a gorące, gorące czasy nadeszły! Dzień przewalał się piorunem, palił w słońcu i błyskał sierpem, słychać było nieraz w wielkim milczeniu popędzający okrzyk: — Zdążaj! zdążaj! ,,Polskie dziewczęta" błyszczały teraz krasą, robota była czysta, aby tylko ten pot zalewający ślepia... Przybierano się w liche, lecz czyste szmaty. Niezmierzone obszary zbóż kładły się na ziem, a na nim po-redzono odsapnąć z trudu i oszołomienia, nadleciał deszczowy wrzesień i pomyślano o ziemniakach. Nać się dawno pokładła, spalona ziemia jakby w dosycie pękała i wydawała ze swego wnętrza krągłe owoce. Zagony były oślizgłe od deszczu, to znów podmarznię-te od zimna. Popędzano na gwałt z robotą, a i tak, gdy kopano buraki pastewne, zaś zabrano się do cukrowych, zeszedł październik i listopad. O ciemnym ranku wychodziła Józia na działkę, o zmroku, po wieczerzy, pracowała jeszcze przy jasnym i okrągłym księżycu,, co wisiał nad polem niczym błogosławiona latarnia. Łydy dzioueh znów stały się czerwone i pę- 119 w błocie, ślizgano i często gęsto przy tym ten i ów rył tę ziemię nosem. Przy tej mokrej pogodzie osta-wiano kopce na polu do podeschnięcia. Po czym, po dniach suchych zwózka. Tu już, ludzie, koniec waszej pracy do zdechu, możecie ano wracać do dom, ,,polskie dziewczęta"! Przy ostatniej wypłacie obliczyła Józia swe zasoby, nie tylko że było całe trzysta, ale kapkę z dokładem. Patrzano na nią w podziwieniu. Prawda, że poleciała z innymi do miasteczka, że kupiła to dla się, to dla matki i dzieciaków, ale i te trzysta musiały pozostać całe. Nie ruszone. Sobie zaś kapelusz kupiła. Oto powróci w takim skórzanym, zagranicznym głowy przystrojeniu, zapiętym pod szyję rzemykiem jak czapka zielonki stojącego na warcie. Do tego też zda się płaszcz świąteczny, co zabrała z sobą przemyślnie z domu. Tudzież na palec zahaczona szykowna paczka z bonbonsami. Wraca do dom nie ostatnio, nie bójcie się, kapitał poza tym nie został roztrwoniony! Wprędce wyleciały jej te chichy-śmichy z głowy, powrotna droga zdała się ludziom zaiste męką nie do wytrzymania. Nie śpiewano, nie spano. Sterczeli w milczeniu przy oknach, podrywali się i rozpatrywali mijane okolice. Zapadano w te milczenia jak w głąb niezmierną, poznali w zdumieniu, jak upragniony był powrót, jedyne na świecie miejsce, dokąd dążyli, he, owo nędzne, niejednokrotnie przeklinane miasteczko. Ta i owa dzioucha chlipała. Bo trza będzie jakieści kroki do ojcostwa przedsięwziąć, a nie jest to ponad jej słabą głowę i głupie serce, co? Bo myślała, że już tutok wcale nie wróci, nie! Wszystko się ano przeonaczyło. Poniektóre rodziny wyszły naprzeciw wracającym do granicznego mostu. Usłyszano gwizd lokomotywy. ,120 wej ani żadnego ż dzieciakówTwięc józię miłosiernie'* objaśniono, że dzieciaki w szkole, matka zaś doma oczekuje jej w zdrowiu. W tym rozgwarze, w uściskach i całunkach, jakie wynikły, popłakano się tak rozgłośnie, a z serca boleśnie, iż w zadumieniu ujrzeli, że sam zielonka na warcie płachetkę z kieszeni wyjął i nos siarczyście siąkał. Biegli do miasta. Józia na przedzie, na śmierć niepomna elegancji, skórzany czepiec opadł jej po same oczy, pewnie przez rzemyczek pod brodą. Niech tam! I cóże z tego, że łzy kapią i kapią na odświętny płaszcz? Matka nie wyszła naprzeciw, ale przyjęto ją doma uroczyście, wyporządzona izba pachniała kawą, a krzestna w całej swej okazałej osobie siedziała naprzeciw matki przy stole. Obejrzały Józię w skupionym milczeniu. Po czym rozjaśniła się krzestna. — Przecie-ch mówiłam... Postawiły jej kubek z kawą i chlebem, stołek jej swój matka odstąpiła — o pieniądzach ani mru-mrur bo nie uchodziło tak zaraz. Więc ona sama, usunąwszy kubek, wywaliła im na stół te całe trzysta marek. Oczy postawiły na nią zdumione i już nawet mówić nie poredziły. Teraz ze skromnością wielką i pokorą uprosiła matkę, by te pieniądze zachowała i używała je na przeżycie. Boć nie na posag poszła na Saksy i nie na gruntu kupno, ale dla matki. Plasnęły w ręce — krzestna też — że takie dziecię wychować! — podczas gdy dzisiejsze dzieci tyle co nic stoją o swych starych. Zaraz też krzestna wywiodła: drugiej takiej nie znaleźć, chyba że jeden Szymon z Szyszkowic tu byłby do paryL tak swym ojcom we wszystkim uległy. m tyiKot?© "wstąpił? Słuchała z okropną bladością na twarzy i wodziła wzrokiem od matki do krzestnej. Matka siedziała kło-potliwie przyśmiechnięta, ale i patrzajcie, jaka zdrowa, he, nic ją to już nie bolało? Nie stękała jak podówczas, gdy Józię na Saksy swym jękiem wyprawiła. Co zaś do krzestnej — istny tobół tłuszczu, niczym maciora obrzydła i wywodziła wciąż swoje racje a nauki. Siedzą tu i popijają kawę, podczas gdy ona na wiek wieków traci swego Szymona! Szymona! Zerwała się z nienawiścią i buch na łoże, aż trzasnęło. Pieniądze ostawiła na stole. Macie, nażryjcie się. Wyniosły się przed dom, o nic nie dopytując. Bo w takich to wypadkach na nic się zdały wyjaśnienia. Zaś Józia leżała skulona, nie poznawała już siebie, skąd to się wzięły w niej te porywy dusznego gniewu i nienawiści? Wraz zaniosła się płaczem. Bo orała przecie, niczym zwierzę, o! isto, jak zwierz, w sercu tylko pielęgnując nadzieję nagrody wielkiej. I na co jej to wyszło? Ni ma Szymona, Szymona, nie ujrzy go przy skwerku na rynku! Wspomniała, jak to przed zaciągiem jedną i drugą niedzielę wędrował ze starymi do innej parafii. Tamże i go zeswatali. O, wydała się sobie jak pyłek, jak łachman, jak śmieć odtrącony nogą. Uczuła wszystkie swe bolące kości, skaleczenia i zadrapania nabyte w tej pracy na Saksach. Aż wyciągnęła się w swej rozpaczy jak długa, legła na wznak w swej żałości... Wtedy trzasnęło w nogach łóżko. Stare gracisko po ojcu i dziadach, popękane w skrzydłach, acz krzepkie. Zdumiała się i przycichła. Bo nigdy a nigdy nie mogła w całości dosięgnąć głową i nogami tego rodzinnego łoża. Gorący stfltrnień Krwi roziai się wnet pu ciele. Ba, jeszcze jej przyciasno. Takie ci to sprawy. Łzy jej jeszcze ciekły ku skroniom, poczuła znów coś nowego. Że się tak rozrosła. Ze te trzysta marek, przeliczywszy na złote — będzie sześć setek. Tak, robotnica z niej wyborowa, w świecie uznanie znajdzie. Bo już nie do pojęcia, by miała znów w potrzebie piszczeć tu i upraszać ludzkiego miłosierdzia! Co tu jej z takiego kąta przyjdzie, o wa! Światy są niezmierne na ziemi, wszędzie są ludzie, a po prawdzie świat tu deskami zabity. Pójdzie^ gdzie zechce. No! Znów wyciągnęła się i znów łóżko trzasnęło. Poczuła się nad podziw mocna. Mocna. Sama w sobie. Sama w sobie i z tą robotą, co jej mocy użyczyła. Tak to i widać jest: rób swoje i nie dbaj o nic więcej. Smyrgnęła skórzanym cudakiem, co się był na łóżko przyplątał, podłożyła ramię pod głowę i zapadła w sen, i ¦122 Pożegnanie Właśnie mija rok. Tak samo w małych ogródkach i na polu dzieci rozpalają ogniska — sucha nać kartoflana jest skrzętnie gromadzona na stosy. Dym płynie sinymi pasmami ponad ziemią, ledwie-ledwie błyska złoty ogień. Na pozór — nic się nie zmieniło. Łagodne jesienne - słońce tak samo oświetla czarną ziemię, bure hałdy i rdzawe osypiska. Ten widok rok temu wyciskał z oczu łzy rozpaczy, że tak było ponuro, tak beznadziejnie. A przecież teraz westchnienie ulgi nie wydobywa się z piersi na myśl o wyjeździe. Nieodparta, żałosna siła zmusza do wędrówki w te same miejsca, oglądane rok temu po raz pierwszy. Boże odpuść! nie można się wdawać w opisywanie pejzażu — nie! Nie ma tu szumiących lasów i szybkich rzek ni ciekawych miast. A jednak pozostaje niezatarte wrażenie i gdy potem gdziekolwiek w świecie błysną białe litery na czerwonym wagonie towarowym: ,,,Górny Śląsk — Oberschlesien", serce drgnie. W jednej chwili powstanie w pamięci ta ziemia płaska i pokiereszowana, a w uszach zabrzmi melodia — pieśń, związana z tym miejscem: śpiewny głos windy na powierzchni, gwizd kolejki kopalnianej, szum wody w płuczce cynkowni, dzwonek mleczarza, głos fujarki rozwoziciela kartofli i wołanie piekarczyka: ,,Zemły, kołaczki! kołaczki, żemły!" Nic się nie zmieniło? He, trzeba tylko popatrzeć: zaraz za oknem, gdzie dawniej był pusty i plugawy placyk, dziś pyszni się wonny warzywami ogród. Z wiosną, skoro tylko ziemia odtajała, bezrobotni 124 tłOty. trzyjeiunie uyiu pauict, jaiv im i^ *,m^. ^^^..w. usunęli śmiecie, wypożyczyli pług i zaorali. W mig zjawił się specjalista z Ogródków Działkowych i wyciągniętym sznurem wyznaczył wielkość i rozmiesz-'' czenie zagonów. Świat zajaśniał, gdy na śmietnisku zarysowały się równe uliczki — jedna główna i kilka poprzecznych. Zaroiło się od ludzi pracujących na swoich grzędach. Ziemia była marna, szara i sucha, nie była to lekka zabawa — owo uprawianie. Zanim obsieli i obsadzili, niejeden kosz lepszej ziemi przywędrował na barkach z dalekich pól. Lecz nie byli to także lalusie, ci ludzie — nawykli do pracy: był to górnik i hutnik, byli to ludzie z zamkniętej kopalni ,,Cecylia". Od razu odznaczyli sobie przy końcu zagonów miejsca na altanki i tu zasadzili piękną fasolę. Od razu także obsadzili tą fasolą i słonecznikami cały parkan, sklecony ze szpetnych łat. Zjawił się też człowiek z żelastwem pod pachą; małowiela namyślając się wbił świder w ziemię, zapuścił cienką rurę zakończoną kranem i oto, jak w bajce, trysnęła srebrna smużka wody. — Macie tu. W lipcu można już było rozkoszować się widokiem „' tego ogrodu. Bujnie i pięknie kwitła fasola i złote słoneczniki; do późnej nocy świeciły ogniki zapalonych fajek w altankach. Potem, przy zbiorze plonów, < okazały się warzywa tak piękne, że niektóre pozostawiono w spokoju aż do Święta Dziękczynienia na ołtarz. Ziemia stała się naraz pożądana i cenna; zbyt dużo rąk pozostawało bez pracy, zbyt dużo dusz gnuśniało. Można było jeszcze wydzierać tę ziemię spod dawnych terenów kopalnianych — smutnych miejsc, zawalonych burymi, spiekłymi na kamień grudami. 125 J iizy iaia -** a potem: płat"Czynsz kopalni. O, krwawa to była robota, zaiste krwawa — owo wydzieranie pazurami ziemi, piędź po piędzi, równanie wyrw i wzgórz, zasypywanie dołów. Robili to. Coraz więcej było tej ziemi zieleniejącej wątłymi pędami ziemniaków i żyta. Boć przecież trzeba się było czegoś jąć — i jęto się ziemi. Dalej: na małym, bezdrzewnym cmentarzu przybyło dużo mogił. Nie tylko takich wąskich i bezimiennych z malutką deszczułką i numerem zamiast krzyża, ale i płyt marmurowych. Tak, śmierć nie wybierała i nie próżnowała w tym roku; co dzień szli uroczyści panowie w czarnych cylindrach i niewiasty w czarnych chustach — co dzień rozlegała się ta sama pieśń. Lecz najczęściej ulica dzwoniła czystymi głosikami, przytłumionym szczebiotem i wiadomo było wtedy, że to niosą dziecko. Dzieci zgasło najwięcej. Oto mogiła pani Fiolka. Ktokolwiek był łaskaw towarzyszyć mi tutaj w roku zeszłym, zna panią Fiolkę z „Powszedniego dnia" — nucącą wiedeńskiego walczyka przy chudym obiedzie. I oto jest mogiła. Starannie utrzymana, z kamiennym krzyżem i ławeczką, na której siada codziennie po południu pan Fiolka ze swą nową żoną. Bowiem zrozpaczony pan Fiolka nie czekając długo ożenił się. Sprzedał wspaniały aparat lampowy, urządził grób swej nieboszczce, a jego nowa żona jest kobietą tutejszą, okrągłą i rumianą, mocno stąpającą i stanowczą. Można być pewnym, że skończyły się biedy pana Fiolki, zupa na kościach i ciągły smutek i obawa z powodu złego stanu zdrowia pierwszej żony. Nikt nie nuci wiedeńskiego walczyka, mieszkanie jest ciągle szorowane od stóp do głów, że się tak wyrażę, pachnie kawą i wieprzowiną. Pan Fiolka od- 126 j siedzieć koio KupL^yj^^. ^ Zaraz naprzeciw, przy samym krzyżu, grób ,,Gór-noślązaczki". Tu się staje w milczeniu przez pamięć tego utrudzonego życia, bezustannej pracy rąk i przy tym wzniosłego wzlotu ducha. Pokój jej! Dalej — jeszcze dalej — trza wracać do żywych, do kobiet, które pozostały w czerwonych domach i drepcą niestrudzenie od komórek podwórzowych aż po strych. Otóż tu widzisz zmiany — wielkie pochylenie ramion, zawzięte zaciśnięcie ust — i jakby nic więcej. Należy to odczytać, należy to odcyfrować jak najtrudniejszą książkę, którą się stało życie. W rodzinie bezrobotnych na parterze osiem osób małych i dużych bez pracy, nie dziw się więc tym pochyleniom ramion kobiecych. Tylko matka i tylko dziesięcioletni Alojz troszczą się i zabiegają ,,o życie". Cóż on może zrobić, ten Alojz? Ciągnie mały, przez siebie wyreperowany wózek na hałdy i tam, pełzając na kolanach, wybiera węgiel, tzw. bergi, zdatne jeszcze do palenia. Małe jego ręce są pełne ran i zadrapań, zaschniętych i świeżych skaleczeń. Zbiera tego węgla jak najwięcej, dochodzi do wprawy i zuchwałości, czyha na wózki kopalniane i zanim jeszcze staną, chwyta się ich żelaznych brzegów, aby jals? najbliżej być momentu, gdy się chybną i wyrzucą swą zawartość. Potem, z wielkim wysiłkiem dziecinnych barków, ciągnie wózek do domu, do komórki. Jatąż triumfującą ma minę, jak zafrasowaną i ,,dorosłą", gdy przed otwartymi drzwiami komórki segreguje te swoje bergi na dwie kupy — te gorsae do użytku domowego i te lepsze na sprzedaż. Zgarbiona matka, młoda jeszcze, a tak już życiem przygięta, wychodzi z kuchni na chwilę, aby przyjrzeć się i ocenić tę pracę. Alojz chodzi po domach, Alojz puka do drzwi i proponuje: — Nie wezmą to 127 i starania /\iojza, węgiel przywożony autem ciężarowym z kopalni brzydnie doszczętnie. Trzeba było kupić piękne bergi Alojza, które mają swą wymowę, choć tak nędznie się palą. Wózek tych bergów kosztuje złotówkę, latem starczy na tydzień. Alojz niańczy dziecko pani bryftrygierowej, obtarł sobie bowiem tak boleśnie nogę, że musiał przerwać wędrówki na hałdę — lecz to nie zwalnia go od pracy. Kulejąc popycha strojny wózek z dzieckiem i znów stoi na wysokości zadania, gdy poprawia dziecku zsuniętą na oczy czapeczkę lub upomina grzecznie, aby nie wypadło z wózka: — Bedzies sie-dzioł, ty buło! bedzies siedzioł? Alojz dostaje za to wieczorem 20 albo i 30 groszy. Sprzątnięto już z pól i matka Alojza, jak biblijne niewiasty, wyszła na ścierniska zbierać kłosy. Kłosek i kłosek, a oto zbiera tęgą przygarść, a oto już pół-snopek. Na podwórzu na taborecie odbywa się młócka zwykłymi kijami — matka z jednej, Alojz z drugiej strony. He, nie ma kłopotu z mieleniem: nastawiając odpowiednio ,,na grubsze" młynek od kawy — masz tu kaszę — lub „na cieńsze" — masz mąkę. Gromadzi się nawet zapasy. To są małe sprawy. Powstaje obawa, czy należy o tym pisać i opowiadać. Ależ to jest sprawa życia ośmiu istnień! Sprawa Alojza! Sprawa jego matki! Zresztą są i ogromne zagadnienia. Oto zredukowano tu pięciuset, lecz reszta przyłączyła się do zagrożonych towarzyszy i ogłoszono strajk włoski. Strajk włoski, policja przy bramach wejścia, choroby i głód wewnątrz. Strajk włoski na ,,Cecylii", strajk we „Wspólnocie Interesów", i tu, i tam, i jeszcze w kilku miejscach. Słaby protest, któ- 128 w ponurym Rok temu słyszało się to i owo o biedaszybach, mianowicie z racji wypadków. Dziś tych biedaszybów jest — tysiąc! Kopalnie są nieczynne („nadprodukcja, brak rynków zbytu"), a biedaszyby pracują w gorączkowym tempie, ho, ho! tysiąc trzysta, tysiąc pięćset ton produkcji dziennej. Teren koło Siemianowic, Weł-nowca, Hajduk jest pokryty malutkimi szybikami. Wypadki śmierci? — He! — odpowiadają — zdarzają się one, i częściej, na prawdziwej kopalni. O, te gromady ludzi pod zamkniętymi wrotami pracy! Żar z pieców „Królewskiej" nie pada już na uliczny bruk, choć huta jeszcze dyszy. Jakież tu piekło panowało rok temu na wstępie do miasta, na żelaznym mostku! Tu, w dole, lśniące rozpięte szyny kolejowe, gwizd lokomotyw, huk nieskończony wagonów, naładowanych węglem. W górze znów sygnał kolejki krążącej za murem huty... dźwięki i dymy, dymy... Dudniące żelazne schodki spływają do paradnej ulicy, a u stóp tych schodów surowy pomnik Powstańca patrzy kamiennymi oczyma na spiętrzone i zamilkłe żelastwa Królewskiej Huty... V W małej restauracyjce przy stole i obrusiku w kratkę można znów widzieć pannę Elzę. Ma ten sam modny żakiecik z fałszywym gronostajem, tylko ceas oskubał piórka na jej zawadiackim kapelusiku. Ten sam uroczy i dzielny uśmieszek rozchyla jej usta — z czego można wnosić, że nie znalazła jeszcze pracy. Więc — kto wreszcie odnalazł swą drogę, a kto ją zagubił. Elżbieta Ordensówna dawno już zapomniała, że płakała kiedyś gorąco na zboczu plugawej hałdy, w rozterce i zamieszaniu. „Po tamtej stronie", g — Powszedni dzień 129 1 I juz wyjaśnia wszysiK-o: Eizuieia uyiuiuuwdici swu pojęcia i nie ma już „wątpliwości mniejszościowych". Natomiast Paulina wciąż jeszcze błąka się w ogromnym swym rodzinnym mieście. Dalej — jeszcze dalej — ostatnie żałosne miejsce, które się chce zobaczyć. Tłusty kolorowy stawek koło ,,Laury", pożółkłe liście i miał węglowy pod stopami... To miejsce, ta ławka, gdzie siedzieli hutnicy ,,na rencie", z zagasłymi fajami, milcząc. Opasły, niedołężny pies leżący zawsze koło tej ławki... Przysiąść tu jeszcze na chwilę! Niepotrzebny strzępek życia, niepotrzebni ludzie, ogromny smutek drzew, które nigdy nie były zielonością... Pies podnosi się ociężale, zmierza statecznie i powoli, aby jak dawniej, z dziwnym westchnieniem ułożyć łeb na kolanach. Na wpół oślepłe, załzawione źrenice wznoszą się w górę, szukając ludzkiego spojrzenia... Mała walizka już spakowana, z daleka słychać zgrzyt nadlatującej „tranzytki". Jeszcze raz, ta droga do przystanku, między czerwonymi blokami domów, pośpieszna, niczym ucieczka. Konduktor gwiżdże tę tę samą piosenkę — miły „Wanderlust"... Jazda! Lecz oto gdy tramwaj rusza, zgarbiona postać śpieszy od domów gminnych. Szuka wzrokiem, podbiega — to przecież matka Alojza! Nagle jaśnieje uśmiechem podnosi w górę rękę: — Dobra rajsa — woła — dobra rajsaL. Dwoje ludzi Dwoje ludzi Idąc pustą drogą z miasteczka do wsi leśniczy zatrzymał się nagle. W głębi, w szczerym polu lśniły światłem okna samotnego domu. Zaryzykował te parę kroków w bok, od razu ugrzązł w rozmokłej glinie, pośliznął się, zaklął i wreszcie dobił do ubitej ziemi pod sionką. Tam, w izbie, siedziała ona, młoda panna, nowa nauczycielka, z założonymi rękoma, bezczynna w swym wymuskanym na biało pokoju. Na dworze chlupało, szyby okien zasnuła gęsta siatka dżdżu, psi czas. Wnętrze za szybą wydało się nagle leśniczemu rajem. Szedł wprawdzie na folwarczek, gdzie trzy córki właściciela, pana Dembka, takie były wesołe i ładne, ale w tej chwili miał zupełnie coś innego przed sobą: w białej izbie siedziała poważna, zadumana dziewczyna i ciemnymi oczyma patrzyła przed siebie, jakby na coś oczekując. Wokół panowała głęboka cisza, plusk deszczu wsiąkał w tę ciszę. Tylko z boku, z kuchni, dobiegały odgłosy rozmowy. Ostatnimi czasy źle się działo leśniczemu. Przegrał dużą sumę zaoszczędzonych pieniędzy, miał zatarg ze wsią i naraził się na wymówki dziedzica, a też należałoby się zastanowić, dokąd go zaprowadzą figle z pannami Dembkównymi. To wszystko stanęło mu w myśli, gdy sterczał pod oknem i patrzył na biały pokój. Nagle napadł go filuterny humor, coś ciepłego i miłego poczuł w swej piersi. Usunął się w bok, wyciągnął rękę i puknął w szybę. Dziewczyna zerwała się pochylona naprzód, z wpółotwartymi ustami. Wyglądała teraz, jakby szła mu naprzeciw. I leśniczy wystąpił naprzód, dał się rozpoznać za szybą. Zdu- 133 :pm i raaosc. Odwróciła się szybko i otwofzyła drzwi do sionki. Leśniczy jakby się obudził ze snu, dziwna rzecz — uczuł żal. Teraz zrobił, co należało: chrząknął, wytarł hałaśliwie obuwie, mruknął — a to leje!... i przywitał się. Dalej nie wiedział — o czym mówić. Ale panna Aniela znalazłszy wreszcie kogoś, „z kim można pogadać, sama wszczęła ożywioną gawędę. Tak oto, deszcz rozpadał się na dobre, większość dzieci choruje i nie przychodzi do szkoły, kierownik też miał temperaturę... Ciężko dostać się do miasteczka! Dziś na przykład, mało co nie uległa wypadkowi. Idąc swą zwykłą drogą do szkoły pośliznęła się i byłaby wpadła do stawu. Była o krok od śmierci, myślała o śmierci. Wpadnie, utonie i nawet nikt nie będzie wiedział, co się z nią stało... Nie ma w całym świecie osoby, którą by to obeszło. Nagle urwała zmieszana i krzyknęła cicho: — Ach, po co ja to mówię!... Jeszcze kilka miesięcy temu taka rozmowa z leśniczym była nie do pomyślenia. Ten prostak! W dodatku słyszała o nim różne rzeczy, miał powodzenie u dziewcząt w miasteczku. Aniela, ilekroć go spotkała, podnosiła wysoko głowę. Ale samotność i nieudane próby zbliżenia się do tutejszych ludzi zrobiły swoje. Leśniczy wydał jej się teraz stokroć lepszym towarzyszem wieczorów jesiennych niż koledzy ze szkoły, stary doktor lub urzędnicy gminy. Był — inny. Ach, gdy tak siedział słuchając uważnie, z siwymi, przejrzystymi oczyma, z twarzą ciemną od słońca, opięty w grubą kurtkę, milczący — wydał jej się nawet zagadkowymi Poczuła, że w niej wszystko jest ożywione, rade, skłonne do zwierzeń, i zawstydziła się zaraz, że on to widzi i jeszcze pomyśli, że mu się narzuca, zabiega o niego. Nie, z tym się nie może wy- 134 powiedzą w Z kuchni dał się słyszeć głos Pelagii. Leśniczy spojrzał pytająco. Aha, to i Pelagia ma gości? Ale głos z kuchni rozbrzmiewał samotnie nie spleciony z żadnym innym głosem. Aniela roześmiała się. — Och. Pelagia! Ona mówi sama do siebie. Pelagia, gospodyni, uległa nawykowi sług przebywających długo w małych a pańskich rodzinach w mieście, gdzie chlebodawcy nie są skorzy do gawędy ze służbą i ograniczają się tylko do niezbędnych rozkazów. Gdy przyszła tu na nową służbę, była już zdziczała. Z początku jej gadanina drażniła Anielę do żywego, to było bardzo nieprzyjemne słyszeć nieraz późnym wieczorem, w głębokiej ciszy przenikliwy szept służącej. Ale teraz przyzwyczaiła się, nic sobie z tego nie robi. Czasem to nawet śmieszy. Zaczęła przedrzeźniać Pelagię: ,,Więc ja mówię, proszę pani, co zrobimy dziś na obiad, może rosół? A pani na to w krzyk: ciągle ten rosół i rosółl" Te wspomnienia dotyczyły jeszcze dawnej służby. I pomyśleć, że pamięta się parę lat jakiś tam rosół! Leśniczy wytrzeszczył oczy. Ta poważna Aniela przedrzeźniająca sługę podobała mu się teraz jakoś inaczej. Uśmiechnięte usta, błyszczące źrenice... Ale zdumiewała go i Pelagia. Pierwszy raz słyszał o podobnym dziwactwie. — Ona miała życie ubogie w zdarzenia — rzekła Aniela. Leśniczy nie mógł tego zrozumieć. A czyjeż tu życie jest znów tak bogate w zdarzenia? On, gdy chciał gadać, szedł między ludzi, a gdy chciał milczeć, szedł do lasu. Znał dobrze samotność, jego obchody rewiru trwały nieraz dobę i nie można powiedzieć, aby za każdym krzaczkiem czekało na niego towarzystwo. Na leśniczówkę też rzadko kto zagląda jesienią i zi- 135 I r ze światem. JaKze to, stąpał przecież po ziemi?! Zająknął się, bowiem nie przywykł do takich wypowiedzi. Aniela patrzyła na niego błyszczącymi oczyma. Czuła, że powiedział coś ważnego i powiedział jak poeta. A ona go miała za prostakal Obydwoje uczuli jakieś dziwne podniecenie, leśniczy rad był, że tu zaszedł. Dawno tak nie rozmawiał, z pannami Dembek tylko się chichotało. Gdyby na przykład chciał się żenić, która z nich byłaby materiałem na żonę? Wybuchnął śmiechem. Nie, dnia i godziny człowiek nie byłby pewien. A on przecież często bywa w obchodzie. — Z czego pan się śmieje? — spytała Aniela. — Niee, z niczego — rzekł przeciągle leśniczy — myślę tylko, panno Anielo, czy pani też się tu nie czuje samotnie? Nikt tu do pani nie zachodzi. Aniela zaczerwieniła się. — Co on sobie myśli, że jestem tak spragniona towarzystwa? To upokarzające. Nie jestem Pelagią. — Rzekła wymijająco: — O, ja mam książki. ; Ale leśniczy potrząsnął głową: książki? A czy to także nie jest rozmowa z samym sobą? Rzekł z zapałem: — Nie, nie, to nie jest życie! — Wyciągnął ogorzałą dłoń i dotknął palców Anieli. — Ludzie zostali stworzeni, aby żyć we dwoje. Jej palce były zimne, jakby martwe. Aniela przeraziła się nagle, że w tej chwili stanie się coś, co ją może związać z tym człowiekiem. Jednocześnie gorący dreszcz jak iskra przebiegł jej ramię. Zmieszana, czerwona, nieszczęśliwa, cofnęła rękę i powstała: — Zaraz każę podać herbatę. Gdy wyszła, leśniczy pełen sprzecznych uczuć i niepewności rozejrzał się po pokoju jakby szukając rozstrzygnięć. Czy obraziła się, czy też wywarł na 136 tak reaguje na proste dotknięcie, jej ręki? Siedział wyciągnąwszy długie nogi w obłoconych cholewach, w grubej kurcie, którą rozpiął nieznacznie u szyi. Właściwie powinien ją zdjąć, u Dembków mógł to zrobić i jego sportowa koszula nie raziła. Ale ta panna onieśmieliła go. Ostrożnie, ostrożnie, bo wylecisz za drzwi. Wiedział, że pochodziła z niebogatej rodziny, że sama z trudem zdobyła swe nauczycielskie wykształcenie, a zarazem czuł, że ona ma jakieś inne wymagania. Choćby i jej pokój w prostej chałupie. Biały i uroczysty, z wąskim łóżkiem, przykrytym śnieżną kapą o sztywnych falbanach, z doniczkami, w których tkwiły ciemne, powykręcane kaktusy. Fotel miał atłasową, lśniącą podszewkę na oparciu, ramy obrazków lśniły srebrzyście, okna w sczerniałej, zepsutej oprawie drzewa osłaniały firanki z nakrochmalonego muślinu. Ani śladu nieporządku, pyłu, nieładu. Wszystko na swoim miejscu. Ale za tą zasłoną, kunsztownie udrapowaną, rozciągał się posępny, ciemny świat, pełen pogwizdów wiatru i szeptu deszczu, ze swą patetyczną melodią, w ruchu. Stąd widać było ubogie pole jesienne, rozmokłą i pustą drogę i światła w ostatnich domach miasteczka. Leśniczy wyobraził sobie pełne izby, płomienie rozpa-' lonych ognisk, roztrajkotane języki kobiet i dzieci. Weszła Aniela z zapaloną lampą, za nią Pelagia z tacą, ten dziwny stwór pomrukujący na pięknym świecie bożym, gdzie ludzie krzyczą ku sobie pełnymi głosami. Za oknem zapadł szybki mrok i okna, operlone kroplami, lśniły. Gdyby teraz ktoś zdążał drogą do wsi i na folwarczek, ujrzałby leśniczego, jak to tkwi w panieńskim pokoiku przy nie osłoniętych oknach, z miną idioty, w przyzwoitej odległości od gosposi. Podano herbatę i ciasto domowego wypieku. Aniela rzekła: — Proszę cukier. — On odpo- 137 kruszył ciasto i patrzył na luber młode stworzenie z gładko uczesaną główką, siedzące naprzeciw. Skromnisia. Ale u pana Dembka podawano sutą kolację, a choćby przekąskę z różnych wędlin, grzybków, sera — do wódki, oczywiście. Na leśniczówce nie brakło też jadła, acz usługująca baba pitrasiła wszystko niemiłosiernie. Nagle stanęły mu w oczach zaniedbane izby leśniczówki i ogarnął go nastrój desperacki, iście wisielczy. Dlaczego ma nie postąpić z tą dziewczyną tak jak z innymi? Zawsze mu to szło gładko... Nie słuchał słów Anieli i gdy powstała, aby mu pokazać jakąś książkę, przechylił się i objął ją wpół ramieniem. Zamarła. Wtedy, zachęcony, nie wypuszczając zdobyczy z rąk, powstał i przygarnął ją do siebie. Dysząc szepnęła: — Co pan robi!... — Ucieszył się, bo tak właśnie mówiły wszystkie. No, to już dobrze. Ale w następnej chwili odepchnęła go, wyprężając mocno ramiona, choć jej stężała twarz pełna była ukrytego pragnienia, a usta drżały. Uwolniona, rzuciła się ku drzwiom, wyszła. Aha. Ceregiele. Leśniczy usiadł, zniechęcony. Cenił w kobiecie poryw, poryw chwili, w tym jest wszystko, jeśli się kogoś lubi. Nawet gdy mowa o małżeństwie, jakże on tę kobietę zrozumie, jeśli nie w takim momencie zbliżającym ludzi ku sobie? Ostrożnie, bo się oszuka!... A oszukaństwo trwać będzie całe życie, bagatela. I nagle ten pokój biały i wychuchany wydał mu się trumną, którą kochające ręce ozdobiły i przystroiły najtroskliwiej. Aniela powróciła, opanowana tak, że spokojnie mogła zapytać: — Czy pan nie napije się jeszcze herbaty? — Podziękował. — Bo, prawdę mówiąc — rzekł leniwie, acz z wyrachowaniem — wstąpiłem tu tylko na chwilę zdążając do Dembka. 138 rozpaczą. Jeśli teraz pójdzie do Dembka, na ten folwark, gdzie ludzie ciągną jak muchy na lep, już tu nigdy nie wróci. Serce jej biło. W tej chwili poczuła, że jej strasznie chodzi o tego leśniczego, przeszył ją nagle jakby błysk miłości czy może strach, że zostanie znów sama... Gdyby umiała zatrzymać go, znaleźć słowa czy gesty zniewalające... Ale dostrzegła uśmieszek na ciemnej, męskiej twarzy i duma, wstyd i gniew kazały jej wyciągnąć rękę do pożegnania. Leśniczy wyszedł, przestąpił próg i odetchnął. Deszcz mżył ciągle, ale zdawało mu się, że orzeźwiające powietrze wlewa się w gardło jak napój. U Dembka na szczekanie psów trzy panny wyszły mu naprzeciw, niczym trzy gracje, z suto narurkowa-nymi włosami. Katarzyna, Tekla, Marianna. Chichocząc ujęły go i prowadziły w głąb, ku jadalni. W ciasnym korytarzyku któraś musnęła go skrycie wargami w mokry policzek, jego ramiona niosły prawie szeleszczący ciężar niewieści. I wybuchnął śmiechem, bo był prawie pewien, że panna Aniela w swym pokoiku wyda pierwszy pomruk, pomruk Pelagii, skrzyżuje samotny głos z głosem dobiegającym z kuchni. I ogarnął go niewytłumaczony wstręt. , Pan Dembek już wołał o karty. Bidny szczeniak Pan Michalczyk, majster stolarski, odstawił robotę do magazynu i gdy już piękne sztuki stały na składzie, wątły i chorowity subiekt oświadczył mu, że pryncy-pał udał się na chwilę do kawiarenki na Miodową i jakoś nie wraca, a on sam nie ma upoważnienia do wypłaty. Pan Michalczyk zaklął. Kostek, terminator, który mu towarzyszył, deptał mu po piętach i łatwo było się domyślić, że przed wyjściem z warsztatu pani Michal-czykowa wzięła chłopca na bok i nakazała mu nie opuszczać majstra. Nie dlatego iżby mąż jej pił, trwonił pieniądze lub miał zwyczaj szumnego oblewania sobotnich wypłat, ale ponieważ była zdania, że w każdym mężczyźnie drzemie diabeł i nie trzeba mu dawać okazji do przebudzenia się. Z tej racji i ponieważ pan Michalczyk był miłym chłopem, starała się trzymać go w polu swego widzenia, w czym, w razie nieodpartej konieczności, zastępował ją Kostek. Przez wrodzoną delikatność uczuć i chęć zachowania godności pan Michalczyk tak eskortowany wzbraniał się burknąć — idź do diabła! Owszem, skinął na chłopca i nakazał mu iść za sobą, zżymając się w duchu na ów cień, który czynił go po prostu więźniem. Taras cukierni, to miejsce chodnika odgrodzone niskim płotkiem bluszczu, zapełnione stolikami, krzesełkami i gośćmi. Letnie suknie kobiet, zapach kawy i ciast nastręczały panu Michalczykowi nowe trudności i wzbudziły w nim cierpkie uczucie dla żony, która nie oszczędzała jego miłości własnej. Za nic nie pokaże się z takim adiutantem na sali!... Tego dnia włożył na siebie nowy, świąteczny garnitur, a przez cały tydzień 140 rzy ludzi oddających się sjeście popołudniowej wzbudził w nim mętne uczucie głodu i pragnienie pogawędki, zmiany, Bóg wie czego. Polecił chłopcu poczekać u wejścia i wszedł do sali. Tam, pod lustrem w złoconych ramach, ujrzał swego kupca, Hermana Szwarca, dowodzącego właśnie, że ,,u nas w Poznaniu..." Drugi gość to był suchy, wysoki Pilecki, stary stolarz, który już od dawna siedział we własnej posesji na Mokotowie. — A, Michalczyk! Siadaj pan tu! Zażywny, wygolony Szwarc załatwiał sprawy z miejsca. Pan Michalczyk zmiął niedbale w palcach otrzymane banknoty i mruknąwszy:—Zaraz wrócę — ukazał się nagle swemu chłopcu na ulicy, z miną zaaferowaną, roztargnioną i tajemniczą. — Te, Kostek, syp do domu, masz tu pieniądze. Oddaj majstrowej i powiedz, że przyjdę później, bo mam tu interes do obgadania z panem Szwarcem. Odzyskawszy upragnioną wolność powrócił do towarzystwa i zamówiwszy ,,białą kawę i drożdżowe" nastawił uszu, rad usłyszeć coś z szerokiego świata, coś z polityki, coś z położenia gospodarczego. Ale Szwarc ciągle jeszcze mówił o Poznaniu, same znane rzeczy, a Pilecki narzekał na podatki. Pijąc kawę pan **Michalczyk powoli przychodził do przekonania, że na świecie nic się nie dzieje i że nie opłaciło się urządzać tej historii z Kostkiem i z żoną. W końcu Szwarc ujrzał jakąś fertyczną niewiastę i zerwał się na równe nogi, a Pilecki uznał, że czas mu wracać na Mokotów. Znalazłszy się sam na ulicy pan Michalczyk uczuł znów szczególny, nie zaspokojony głód, a ponieważ przechodził właśnie koło małej restauracyjki, wstąpił i stanął przed bufetem, pełnym specjałów. Wypił i przekąsił, po czym rozejrzał się po sali i ze zdziwie- 141 i mile znane. „Do kata!... toć to Podwale!" Znalazł się więc przypadkiem w swych rodzinnych stronach, w dzielnicy, gdzie się, urodził, rósł, grał w klipę, czepiał się dorożek, miał dom i przyjaciół. Drzemiący diabeł małżonki odstąpił nagle od bufetu i siadł za stolikiem w kącie, nad karafeczką wiśniówki, wzruszony niepomiernie tym ślepym trafem, który go wiódł, wiódł, aż przywiódł. Tu, o parę kroków, na Długiej, stał ongiś jego dom rodzinny i mieszka pewnie jeszcze jego rodzina, stryjeczny brat Kazimierz, też Michalczyk, którego nie mógł odwiedzić, bo był z nim poróżniony na śmierć i życie. O co się tak poróżnili, nie pamiętał już, ale musiało to być coś ważnego, bo przypomniał sobie nagle, że jego ojciec też się poróżnił był ze starszym stryjem Michalczy-kiem i trwało to aż do śmierci. Pokój im, on nie będzie kruszył tej rodzinnej waśni i nie sprzeniewierzy się pamięci ojca!... Był zresztą pewien, że racja jest po ich stronie, a nie stryjowej... Dość, że tam nie pójdzie!... Diabeł, drzemiący w nim, podniósł niewątpliwie rogi i wzbraniał się przed takim upokorzeniem. Zastukał sygnetem w stół, zapłacił i wyszedł na powietrze. Obejrzy tylko te strony, przejdzie mimo domu, a może zajrzy do podwórza?... Kto wie?... To nie jest wzbronione, że ktoś sobie wejdzie na podwórze, zadrze głowę i obejrzy tę kamieniczkę, co ma jedno pięterko i figurkę na froncie... Nagle, zaledwie przeszedł parę kroków, zatrzymał się i wytrzeszczył oczy. Pod narożnym kinem stał chłopak, może z lat dziesięć, i schwyciwszy się jedną ręką żelaznego pręta przed szybą, patrzył w głąb ulicy. Nie patrzył na kolorowe fotosy filmu ,,Dżems, zbawca", gdzie ów Dżems na białym koniu, w dymie palby pędził wprost na niego, ale patrzył właśnie przed siebie, takim 142 psiak, którego wypędzono za bramę, a on sam nie wie, za co go to spotkało. Nadto i czy mnie wzrok nie myli? — pan Michalczyk dostrzegł w tej zwróconej ku sobie twarzy niewątpliwe znamiona rodu: siwe, osłonięte ciemną powieką oczy, rozczochraną gęstwę jasnych włosów, lekko zadarty nos i wysuniętą brodę. Tak jakby siebie samego zobaczył! Zatrzymał się przezornie przed sąsiednim sklepem i ukradkiem przyjrzał się chłopakowi. Koszula w kratkę, wytarty rzemienny pasek, bose nogi i dziurawe porcięta z płótna. Dobrze by było przekonać się, do kogo te dziury naprawdę należą... — Piękny film — rzekł głośno — czy wolno wiedzieć, jak się kawaler nazywa? Tamten nie odpowiedział, tylko ocknął się i spojrzał spode łba. Ten ruch tak żywo przypomniał panu Michalczykowi stryjecznego brata Kazimierza, że aż się wzdrygnął. Coś go odpychało od chłopaka i coś go doń ciągnęło. Postawił sprawę po męsku. — Być może tak, że jestem twoim stryjem. Czyś ty nie Michalczyk?... Chłopak kiwnął głową i mruknął: — Tato jest w domu. Starszy Michalczyk odpowiedział wykrętnym pyta-Aiiem: — Noo, a co u was słychać?... Chłopiec wzruszył niemrawo ramionami. ' — Ee, nic... Pan Michalczyk westchnął mimo woli i oparł się o żelazną barierę przed wystawą. Stali więc tak obok siebie i patrzyli, nie patrząc, na ulicę. Cienka, wątła szyja małego Michalczyka tkwiła w odwiniętym, przybrudzonym kołnierzu koszuli, a podrapane ręce z ogryzionymi paznokciami wyglądały nie mniej żałośnie. Z rozerwanej koszuli sterczała proca z urwaną 143 chłopak musiał poczuć nagłe zaufanie do nieznanego stryja, bo jął bąkać coś o tym swoim domu. Starszy Michalczyk słuchał z uwagą, kiwając głową i podtrzymując zapał opowiadającego trafnymi pytaniami. Aha, to Stasia chorowała na koklusz, patrzcie. Józek wpadł do Wisły i ledwie go wyciągnęli? a to nygus! Z rozmowy wywnioskował, że Kazimierz miał ich czworo, najmłodsze w kołysce. Aha... tak, tak, co mówisz?! Okazało się też, że młodszy Michalczyk coś prze-skrobał — o czym mówił mętnie — i dostał wały, że „Dżems, zbawca" to ci obraz, o jej! ale go nie widział, tylko koledzy opowiadali; że w zeszłym roku przeszedł do drugiej klasy, a w tym roku został, bo nie miał ani kajetów, ani nic, i że... (,Tak, dzieci to on umie robić — pomyślał z szeroką ironią o Kazimierzu starszy Michalczyk — ale żeby im dać na kino, kupić książki, czy nawet wysłać na lato — to nie..." I nagle, słuchając małego, uczuł się głęboko dotknięty i rozgoryczony. Swoim życiem, losem, wszystkim. Nie chciał zostać na przykład stolarzem, wcale mu to w głowie nie było, a oddali go do terminu właśnie do stolarza. W terminie tym nie było mu lekko, majster miał gwałtowny charakter. Ciągle był głodny, często coś oberwał, wszystkim się musiał wysługiwać. Nie wyzwolili go też na czeladnika tak prędko, jak się należało. I ożenił się nie z tą panną, co chciał, ale z inną. A przecież nie był niemrawą, umiał się odgryzać, znał świat i życie... W końcu, na ostatek, gdy już myślał, że już ma wszystkiego dość — jedyne dziecko mu się nie uchowało i umarło. A ten tu, czy on wie, co go jeszcze czeka? Bidny szczeniak, takie chuchro, czy on ma pojęcie? Starszy Michalczyk, z zaokrąglonym brzuszkiem, z dewizką 144 zegarka w kieszeni, z sygnetem na palcu, przemierzył cały ogrom życia, podchodów, podstępów i wybiegów czyhających na młodszego Michalczyka. Położywszy ciężką dłoń na cienkim i kruchym ramieniu, pchnął go w stronę wejścia do kina. — Ty, jak ci tam, synu?... idziemy do kina. W domu nic nie mów, ja też stryjence nic nie powiem. A na przyszłą sobotę czekaj mnie na tym samym miejscu. Zaprowadzi go też na Miodową, postanowił, kupi mu ciastek z różowym kremem. Gdy był małym chłopakiem, niczego tak nie pragnął jak takiego ciastka z kremem różowym. A wtedy go nie dostał. Pchnął drzwi, puścił naprzód młodszego Michalczyka i z posępną miną stanął przy kasie. — Powszedni dzieft Lipa Przechodząc koło sztachet sąsiedniego ogrodu państwo Zarębscy nie mogli uniknąć powitania swej najbliższej sąsiadki. Ta pani bowiem spoczywała na leżaku tuż przy samej drodze, pod lipą pokrytą zielonymi jeszcze kuleczkami swvch kwiatów. Na szczęście powitanie wypadło bardzo blado. Na uprzejme i suche dzień dobry pani Zarębskiej i wzniesioną panamę pana, młoda kobieta odpowiedziała milczącym pochyleniem głowy. — Co za flejtuch! — szepnęła pani Zarębska, gdy się tylko trochę oddalili — widziałeś?... Od tygodnia nosi ten szlafrok rozdarty na kolanie, które to kolano bez żenady prezentuje oczom ludzkim. Nie chce jej się zaszyć, choćby na okrętkę. Gdyby pani Zarębska przewidziała skutek, jaki wywrze to niewinne zwrócenie uwagi na nieochędostwo młodej sąsiadki, oddałaby wiele, aby cofnąć te słowa. Mąż jej, referent jakiegoś tam ministerium, przyzwyczajony do ,,ciągłości aktów", zaczął snuć inne refleksje na temat rozdartego szlafroka. Pani Zarębska od dawna już poświęcała wiele uwagi najbliższej swej sąsiadce. Pan Zarębski dopiero teraz zaczął podzielać zainteresowanie swej żony co do sposobu życia młodej kobiety. Było to nietrudno: dwa małe ogródki stykały się ze sobą i całe bytowanie mieszkańców toczyło się jakby na zewnątrz. O ile jednak Zarębscy kryli się w głąb swego mieszkania, on, aby „popracować" — ona, aby odprawić swą popołudniową drzemkę — młoda niewiasta jadła, spała i spoczywała od świtu do nocy w ogrodzie. Mała służąca, coś w ro- 146 lubiła bowiem progi" chałup" wiejskich, taK jaK. jej pani lubiła samotność. Odkąd na lipie zaczęło się „coś dziać", odkąd ciemne liście rozwarły się, aby ukazać jaśniejsze i przejrzyste błonki strączków, sąsiadka przeniosła tu własnoręcznie swój leżak. Ustawiła go nie pod samym drzewem, a z boku. Pan Zarębski widział tylko profil jej twarzy i łagodny owal policzka, kawałeczek górnej wargi, jakby obrzmiałej, delikatne nozdrza noska, brew cienką linią biegnącą nad okiem i trochę za niskie, dziecięce czoło. Loki odgarnięte z tego czoła tworzyły ciemną plamę na szarym tle leżaka. Skórzany, miękki, przydeptany pantofelek, zatrzymany na palcach bosej stopy, chwiał się tuż pod krawędzią leżaka. To rozśmieszyło Zarębskiego. Czy gdyby ten pantofelek spadł, zadałaby sobie tyle trudu, aby go podnieść? Pantofel spadł istotnie, a właścicielka jego nie poruszając się zgięła stopę i palce jej nagiej stopy dźwignęły uciekiniera. Lecz po chwili upadł powtórnie i wówczas bosa stopa, nie poruszona, zarysowała się piękną linią na tle szmaragdowej trawy... Dlaczego nie czytała? Zarębski czytałby chętnie nawet podczas jedzenia, gdyby jego żona ,,nie wyprosiła sobie tego stanowczo i raz na zawsze". Z ironią patrzył na książkę, zawsze tę samą, leżącą do góry grzbietem u stóp leżaka. Miało to swoją wymowę: poczekaj jeszcze — sięgnę po ciebie, gdy zechcę... Lecz gdy pewnego dnia mimo woli zmienił pdnkt obserwacyjny i zdołał ujrzeć całkowicie twarz sąsiadki — drgnął z wrażenia i cofnął się ze wstydem, teraz dopiero odczuwając, że popełnia nieprzywoitość. Długo jednak nie mógł spędzić z swych oczu pamięci tej twarzy prześwietlonej dziwnym blaskiem, podczas gdy rozłożyste drzewo pochylało swe olbrzymie, niezbadane oblicze ku jej nieruchomym źrenicom. Była 147 r I \ Nawet bowiem' pani Zarębska zauważyła, zirytowana: — Co ona takiego widzi w tej lipie! Na co czeka, gdy wpatruje się tak całymi godzinami! Co za leniuch! Kiedyś, w przystępie dobrego humoru i jednocześnie nudy, pani Zarębska spacerując wzdłuż niskiego ogrodzenia spróbowała nawiązać sąsiedzką rozmowę przez płot. Lecz otrzymała kilka słów skąpych i wymówionych z takim ociąganiem się, że cofnęła się zaraz, urażona. Młoda kobieta zdawała się zgoła nie troszczyć życiem swych sąsiadów. Choć nie przyjmowała nikogo, choć nigdy nie widziało się kogokolwiek w jej ogrodzie, pani Zarębska orzekła, że „tryb jej życia wydaje się podejrzany". Jak to, żadnych obowiązków? Żadnego większego sprzątania, małej przepierki? Żadnego mężczyzny? Monotonne dni, urozmaicone w ten sposób, zostały przerwane ketastrofą. Zawiadomiono ich, iż siostra Zarębskiej, młoda panna, która pozostała sama w mieście, zachorowała poważnie. Pani Zarębska spakowała pośpiesznie swą torbę, cofnęła zamówiony dla siebie w pensjonacie obiad i upomniawszy męża, aby przestrzegał godzin posiłku i spania, prędko wycofała się z obrębu domku i ogrodu. Zarębski odczuł dotkliwie pustkę, jaka się wytworzyła po jej wyjeździe. Był przyzwyczajony do skrupulatnej troskliwości, jaką go otaczała, do głosu brzmiącego pewnie, stanowczo, do uświęconego trybu życia domowego. Lecz gdy wiócił z obiadu i zasiadł na małym ganku, niespodziewanie dla siebie przyjął wielką ciszę domu i ogrodu jako coś czarodziejskiego. Nigdy nie dosłyszał był owego wielkiego poszumu, czyniącego tę ciszę bardziej głęboką: brzę- na. Zdziwił się: dotąd nawet nie zauważył, że ganek był obrośnięty zielenią. Jak to się stało?! Przypomniał sobie, że wisiała tu szara płócienna zasłona ozdobiona czerwonym szlakiem i że przed wyjazdem żona zdjęła ją w obawie przed kradzieżą. Westchnął, gdy stwierdził, że ta zasłona hamowała tak długo dostęp powietrza i światła na werandę. Rozłożony tom ustaw leżał otwarty na stole, lecz odsunął go — i to przypomniało mu sąsiadkę. Co też ona porabia? Spoczywała na leżaku w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił idąc na obiad. Ramię jej zwisało i mała dłoń odwrócona wewnętrzną swoją stroną dotykała trawy. Ten bezwład zaniepokoił go: czy nie jest chora? W tej samej jednak chwili w drzwiach domku ukazała się służąca, dźwigając mały stolik. Niosła swej pani podwieczorek. Stolik nie był nawet okryty serwetką, lecz mały kocmołuszek ustawił pośrodku głęboki kryształowy talerzyk, zapełniony niezapominajkami. Wówczas bezwładne ramię jej pani dźwignęło się i dłoń ruchem podzięki przemknęła po głowie dziewczyny. Ten ruch zaniepokoił i wzruszył Za-rębskiego: jakaż musi być dobra! , Zabrał się ochoczo do przyrządzenia podwieczorku, lecz zaraz na wstępie, krając chleb — skaleczył palec. Momentalnie krew dużymi kroplami zaczęła spadać na podłogę. Cięcie było dość głębokie. Pośpieszył zaraz do domowej apteczki; pani Zarębska w pośpiechu i z przyzwyczajenia zamknęła ją i zabrała klucz. Wówczas uznał odważnie, że ma powód do zwrócenia się o pomoc sąsiadki. Nie wydała mu się wcale zmieszana lub zdziwiona tym nagłym wtargnięciem — lecz co do jodyny, o nie, nie miała w domu nic podobnego! Zaofiarowała zimną wodę i gdy służąca 149 \ stopniowemu zabarwieniu wody. Nagle pochyliła się, zerwała miękki liść babki i ująwszy jego dłoń żartobliwym gestem dziecka, pokryła okaleczenie miękkim, gładkim liściem. Uczuł dotknięcie tych palców i drgnął, przestraszony, bowiem po raz pierwszy poznał, co znaczą słowa tylekroć spotykane w książkach: ,,serce zabiło mu jak młot". Bąkając słowa podzięki cofnął się niezwłocznie za zbawczy w tej chwili parkan. Był oszołomiony wrażeniem, jakiego doznał. Nazajutrz wrócił, jakby upoważniony do tego bezceremonialnym, szczerym ruchem jej ręki. Przyjęła go źle, obojętnie. Patrzyła na niego jak na kogoś zupełnie nieznanego. Zapominając już, że powiedział to wczoraj, zaczął znów mówić o chorobie szwagierki i wyjeździe żony. Wysłuchała i rzekła: — Mam nadzieję... — lecz zaraz przerwała. Chciała dodać: że to nic ważnefjo?... lecz uznała to za niepotrzebną troskliwość w stosunku do osoby nieznajomej. Przerwała w środku zdania, przy jej spokojnej twarzy wyglądało to na impertynencję. Po czym zaproponowała, jakby nie myśląc o wypowiedzianych słowach: — Filiżankę herbaty? Wybuchła niskim, trochę gardłowym śmiechem: ta mała włóczęga, jej służąca, poszła do wsi Pośpiesznie podziękował za herbatę, lecz wstała, jakby mówiąc tym ruchem: — Wszystko mi jedno, gdy nie mogę być sama. Rozśmieszyło go to i zaofiarował jej swą pomoc. Nie odrzuciła jej. W małej kuchni ujrzał nieprawdopodobny nieład, to, co tylekroć opisywała jego żona, fantazjując na ten temat, jakby widziała przez ścianę. Lecz i w tym nieładzie była jakaś organizacja, albowiem młoda kobieta znalazła prędko dwie filiżanki, 150 [ ku. Ująwszy czajnik z płyty kuchennej, pod którą płonął jeszcze ogień, bez słowa wskazała na stolik i cofnęła się do ogrodu. Szedł za nią, oburącz dźwigając stolik i przy lekkim brzęku filiżanek rósł w nim beztroski nastrój, połączony z zachwytem: jak ta kobieta umiała sobie uprościć życie. Przyjął z jej rąk filiżankę i bez namysłu siadł przy leżaku na trawie. Milczenie, jakie zapanowało, było dla niego bardzo krępujące. Ona nie kłopotała się nawiązaniem rozmowy, trzymała filiżankę na kolanach, oczy jej miały wyraz poważnego zamyślenia. Gdy milczenie stało się dla niego nieznośne, podjął nieśmiertelny tom leżący na trawie i zaproponował, że pomoże jej przewałko-wać tę biedną, porzuconą książkę. Uśmiechnęła się i skinęła głową. Zaczął czytać od otwartej strony, dziwiąc się swojemu głosowi, który nabrał nowego, jakiegoś obcego brzmienia. Gdy wrócił do siebie, spędził noc bezsenną, lecz — rzecz dziwna, nie myślał o swej nowej znajomej, choć unosiła się niejako ponad jego myślami. Począł roztrząsać małe i duże posunięcia swego życia i doszedł do wniosku, że robił zawsze to, do czego nie miał ochoty. Lubił muzykę, lecz chodził do kina, po-, nieważ musiał dotrzymywać towarzystwa swojej żonie. Składał wizyty ludziom, których nie cierpiał. Nawet ożenek wynikał nie z miłości, a z chęci unor-: mowania sobie życia i łatwiejszego dojścia do lepszego stanowiska w ministerium, albowiem żona jego była ustosunkowana w tym świecie. Utrzymywał jak najbliższe stosunki z pewną liczbą ludzi, troszczył się o ich zdrowie i powodzenie, a w gruncie rzeczy byli mu zupełnie obojętni. Natomiast żywił niechęć do jednego z podwładnych, ponieważ ten nie był lubiany w biurze. Dlaczego to wszystko robił — ależ, na miłość boską, dlaczego? 151 ...... __________j „^^ o^i*. iuL,aiauaucyu iezaKS 1 Z — Jaka to była posada? — Coś ty taki ciekaw? Ciekawość f,iBtWs7^ sto" pień do piekła. A ludzie wszędzie je(jfiak sprawami. Jak tam zastała u siostry? Odpowiedziała, że drzewa w sadzie strasznie się rozrosły, a siostra schłopiała całkowicie. — Zupełnie wiejska baba. Ja nie wiem, czybym tak mogła... Rano już byłam na poczcie, w agencji pocztowej. — Po co? — Tak sobie, dla rozrywki. Ale poczta przychodzi wieczorem. Skrzywił się i spojrzał na swe bose nogi. Zzuł wczoraj kamaszki i więcej ich nie włożył. Także i marynarki. Koszulę miał brudną i przepocóną. — Ja myślę — powiedział — że nie ma czego żałować. — O czym ty mówisz? — O mieście. 200 Tylko światTtrżabfty 'deskami.' ""'" Nadzorca krzyknął i ludzie zaczęli się dźwigać. Wtedy rzekła prędko: — Przyjdź^do sadu wieczorem, tylko żeby cię ludzkie oko nie widziało. Idź do samego końca albo zajdź od pola. Tam jest budka sadownika... — Zachłystywała się słowami, czegoś strasznie zmieszana. Zaraz odeszła. Pracował i rozmyślał nad nią, był rad, że znalazł się w rozmowie po męsku i wskazał jej właściwą drogę. Nie ma czego żałować, tak. Wieczorem otrzepał się, zszedł do rzeki i umył, spojrzał z daleka na młyn. W bladym zmierzchu już świeciły się światła, cała osada oświetlona, niczym w mieście, żarówkami, a z boku, na lewo, błyszczał światłami dwór. Jan kupił w żydowskim sklepiku przy drodze papierosów i wyrzekł się kolacji. Zręcznie uczynił, bo gdy szedł w stronę młyna, furmani rzucili się ku niemu, żeby odpalić. Przystanął i wdał się w pogawędkę. A tego, który nie miał paliwa, mógł nawet poczęstować papierosem. Na łące, daleko, pastuch grał na trombicie. — W naszych stronach — rzekł Jan — grają na fujarkach... podobnież. — Ty z miasta? J Potwierdził. — Podoba mi się tu i wziąłbym jaką robotę, gdyby się znalazła. t Młynarz stanął w progu i nasłuchiwał. Tedy Jan jął blagować. Znał się na wielu rzeczach, wędrował i pracował na budowach, także i mechanika nie jest mu obca. Młynarz milczał. Jan zniecierpliwił się i zapytał wprost: czy nie wiedzą o czymś takim? o jakiej robocie? Młynarz odrzekł z namysłem: — Dowiedz się za dwa, trzy dni. 201 dziurę w płocie dostał się do sadu. Dziewczyna siedziała przy ognisku i opowiadała coś prędko, a sadownik, stary chłop, przytakiwał: — No-no-no. — Ognisko dymiło świerczyną, trzaskało i roznosiło woń żywicy i kartofli. Na stole przed budką leżały jabłka, kozik i sól na papierku. Jan zbliżył się bezszelestnie. — A, to ty! — zawołała cicho. Twarz miała gorąco czerwoną od ognia. Powtórzył jej, co usłyszał w młynie. Za dwa, trzy dni...! Straciła na minie, siedziała z nosem opuszczonym. Potem spytała starego: — Czy ten tu może przenocować? — Dlaczego nie! — rzekł — niechaj nocuje. Siedzę tu jak wilk i ust nie ma do kogo otworzyć. Niechaj sobie. Jan został. Siadł w kucki między dziewczyną a starym i wygrzebywał kartofle z ogniska. Chuchali w palce, a stary naśmiewał się z nich. Jego tam nie parzyło. Mówili coraz mniej, na niebie ukazały się gwiazdy, a ogromny księżyc zawisł tuż nad drzewami. Upadło jabłko i ziemia odpowiedziała mu głuchym stęknięciem. Z daleka, u wstępu do ogrodu, głos kobiecy krzyknął przeciągle: — Marta, a, Marta! Dziewczyna zerwała się i pociągnęła Jana. — Widzisz te światła? To tam. Ale nie pokazuj się, nie łaź, boby myśleli Bóg wie co. Podążyła w tamtą stronę, a on wrócił do budki. Stary czuwał przy ognisku. Jął wychwalać Martę. Przychodzi pogadać i przyniosła mu tytoniu. — Obejdę ogród — rzekł — a ty mi się stąd nie rusz. Jan wpełzł do budki i zasnął na słomie. Nazajutrz skończyli ładowanie drzewa i nikt nie 202 warzysze porozłazili się, każdy w swoją stronę. Jan kupił koszulę u gospodyni, a starą zostawił do prania. Kupił też zapasów: machorki, bochen chleba i kawał słoniny. Wieczorem stary przełazi przez płot, wyszukał krzaki jałowca i uciął pręt. Po czym nadział nań smakowite kąski słoniny, by je przypiec. Od jałowca nabierały przedziwnego smaku. Ale tego wieczoru dziewczyna nie przyszła. Jan leżał przy ognisku i nasłuchiwał, panowała niezmącona cisza. Wyszedł na ścieżkę i przycupnął koło krzaków agrestu — w oddali nisko nad ziemią błysnęły światła w oknach domku ogrodnika. Żaden głos nie dobiegał z tamtej strony, tylko od dworu nadleciały nagle dźwięki fortepianu, obce, bogate i przenikające. Patrzył w słabe światło okien i nasłuchiwał. Czekał, aż światła zgasły. Pokładli się spać. Już nie przyjdzie. Nowy dzień wstał niespokojny, od rana kręcili się państwo z dworu po sadzie. Jan krył się w budzie. Tego dnia nie mył się wcale, nie schodził do rzeki. O południu ujrzał dziewczynę. Zdążała ścieżką w głąb sadu, ledwo ją poznał, tak była zmieniona. W chusteczce związanej pod brodą, bosa, ręce jej, utytłane ziemią, zwisały ciężko, stopy plaskały ¦*o stwardniałą ziemię. Przeszła i nie spojrzała, dopiero potem spostrzegł, że za nią sunęły w milczeniu inne kobiety. Panował skwar, dusił się w niskiej budzie. ^Południe. Na drodze, przecinającej sad, ukazał się wóz naładowany słomą. Koń kroczył statecznie i z ciężkim namysłem, na szczycie słomy rozsiadł się mały woźnica, krzykiem i trzaskaniem bata zachęcając konia do pośpiechu. To będzie chyba Joachimek. Słoma z szumem czepiała się drzew, złociste jej smugi płynęły za wozem. Na folwarku uderzano w wielki dzwon 203 padł na wznak, nie puszczając lejcy. — Prr... ty wściekły! stoop! Jan zakrztusił się od powstrzymywanego śmiechu. Potem znów wyjrzał przez otwór. Rzeczy i ludzie, widziane stąd, z ziemi, wydały się ogromne, obwiedzione błękitną linią nieba. Teraz ukazała się Anastazja ze sterczącymi jak rogi warkoczykami, z fartuszkiem pełnym ziela, a za nią jak ciężkie kule potoczyły się grube szczenięta. Potem ogrodnik. Minął budę i odwrócił się. Jan skrył twarz w słomie. Usłyszał tylko: — Jesienią zakładać będziemy nowy sad. — Stary mruknął: — No, no. — Kroki znów zagrzmiały na stwardniałej ścieżce. Ludzie poruszali się tu w milczeniu wśród biało malowanych pni drzew, a tylko z daleka od folwarku dobiegały głosy i śmiechy. Ogrodnikowa wyszła przed dom i zwrócona w stronę sadu czekała w milczeniu, aż nadejdą swoi na posiłek. Potem zniknęli wszyscy. Ukazała się znów dziewczyna. Marta szła szybko w stronę budki i machała ręką. Jan nie wiedział — czy ma wyjść, czy co? Serce waliło. Czy to jego przywołuje tak z dala, czy starego? — Ukaż się — rzekł stary — przywołują cię. — Jan na czworakach wypełzł z budy i wyprostował z trzaskiem kości. Marta nadbiegła z wielkim szumem spódnicy. — Chodź. Twarz i ręce miała czerwone od słońca. Odwróciła się i szła z powrotem. Jan stąpał za nią w milczeniu, tak samo jak tutejsi, w ten sam sposób. Stanęli przed chatą z pękami ziół na sczerniałych ścianach, z pniakiem i siekierą u progu. Dziewczyna weszła pierwsza i zawołała z głębi sieni: — Wejdź! Jan, przygładzając włosy, z uroczystą ciszą w sercu przestąpił próg. Sitarek Dozorca uderzył po trzykroć w żelazną sztabę na krzywym drzewku. Drzewko, nagie i wątłe, zadrżało. Świat zaczął cichnąć powoli. Heblarki i piły śpiewały coraz to wolniej, ciszej, nim zamilkły. Wysypały się z górnego piętra polewaczki z mocnym zapachem spirytusu w fałdach kiecek. Potem meblarze, cieśle. Dwóch majstrów się już rozpłaciło ze swoją załogą, z mularzami z budowy na mieście. Na kolanie, w kącie podwórza, z rączki do rączki. Przed kantorem stali tutejsi, wykwalifikowani i niewykwalifikowani, dniówkowi i od sztuki, polerowniczki, pomoc. Technik jeden i drugi dostali już swoje i zmierzali do przystanku tramwajowego naprzeciwko ,,de pachę" z maszynistką. Szła jeszcze jedna piła, umieszczona w murze na zewnątrz, dozorca ciął już drzewo na opał, odpadki. Żałośnie zgrzytała piła, zawodziła wysoko, cienko, sama jedna, gdy wszystko ucichło, nawet ludzie przestali gadać. Z drewnianej przybudówki wyszedł stelmach, zadarł głowę, klasnął i gwizdnął na sye gołębie. Stelmachowa przysmażała już kiszkę i kartofle na kolację. W grupie pod kantorem któryś tam kasłał rozdzierająco, a kasłał. Sobota, wypłata. Cała wypłata, podczas gdy od dawna kapali im aby, aby, zaliczki. Stary dostał wreszcie forsę. Z otwartego okna kantoru krzyknął głos damski: — Sitarek! —A polerowaczki zaraz usłużnie: — Który Sitarek, proszę pani, który? — Głos damski zakłopotał się i dopiero po chwili odkrzyknął: — Jan. — To ten z kotłowni. 205 \ W kantorze przez okno widać było inżyniera, rozjaśniony był, miał całą wypłatę, pogadywał z ludźmi, co który wszedł. Buchalterka, zniecierpliwiona i zła, wyjrzała przez okno i rzekła nagle: — Same Sitar-ki. Sitarek, w przepoconej koszuli, przepchnął się przez tłum, przygładzając pośpiesznie włosy. Pierwszy raz był sam przy piecu, pierwsza tygodniówka, pierwsza jego wypłata. Po co go wołają do kantoru, wymówienie czy co? Inżynier podniósł głowę znad biurka. — No, Sitarek, jakże tam? Dacie sobie radę? Nie wysadzicie mi kotła? — Nie, po głosie poznał, że mu nic nie grozi. — Ale! gdzieżby, panie inżynierze. Oka z zegara nie spuszczam! Radę dać, to sobie dam, dlaczego nie... Takie tam glindzenie ze strachu. Buchalterka niecierpliwie sprawdziła na liście płacy: — Sitarek? Jan? — Odpowiedział: — Tak jest, tak jest. — Podpiszcie tu — rzekła. Musiał się dobrze przyłożyć do barierki, nim na liście płacy wykaligrafował swoje: Jan Sitarek. Zgarnął forsę, całe sześćdziesiąt złotych, tygodniówka. Miał wolne. Stelmachowa, jak tylko zobaczyła wychodzącego, jęła go przynęcać na kolację. Wystrojona taka, jakby to już niedziela była. Ale stelmach nie mógł się oderwać od gołębi, pokrzykiwała na niego gniewnie. — Niech pan idzie, panie Janie, bo wystygnie. Umył się pod kranem, podała mu ręcznik, wszedł do sionki i zmienił koszulę. Miał z nią do pogadania, zdałoby się mu kupić bieliznę i coś z drobiazgów. Ale stelmach wsadził głowę przez okno, rzucił swoje Szczebiotała pogodnie: — Kupi się, kupi. Pomaluśku wszystko będzie... wszystko... A może wódeczki przy tej sobocie? Dał na wódkę. Zaczęło się. Nie, do diabła, nie miał zamiaru dać się naciągnąć. Raz to dosyć. Przepił do nich, rozpłacił się, bo mu ostatnie dnie kredytowali, i rzekł, że musi trochę ruchu użyć na mieście. No więc obrazili się, ona, rozpalona tym kieliszkiem wódki, kręciła się i nalatywała, czasu jej było szkoda. Tak nalatywała, że czuł się przy niej głupi i niezdarny, ręce trzymał przy sobie, bo ona sięgała po niego. Coraz to dotykając ramion, pleców i rąk niby to niewinnie, po przyjaźni. Ale wymknął się. W knajpie, na rogu, już grzmiała muzyka, pianino, skrzypce, trąbka. Niejeden gość z fabryki utknął tu i już dalej nie pójdzie. Nie, dalej nie pójdzie, w niedzielę o świcie zgorszy ludzi pobożnych, dążących do bazyliki, leżąc w rynsztoku niczym bydlak. Inżynier z inżynierową stali przy przystanku. Ukłonił się im, a inżynier grzecznie uchylił kapelusza. Ludzie, ci, co pracowali w mieście, ciągnęli ku Szmul-kom; ojcowie z zaspanymi i umorusanymi lepkim cukrem dziećmi w ramionach; matki z koszami pełnymi sałaty, rzodkwi, cebuli, chleba i mięsa. Żywność na niedzielę. Pomyślał, że i on niedługutko może tak będzie szedł z dzieciakiem przewieszonym przez ramię, a obok będzie kroczyła kobieta. Ma przecież cały zarobek, dlaczegóżby nie? Na Targowej jeszcze handlowano w koszach. Kupił parę skarpetek i chustkę do nosa. Wsadził do kieszeni marynarki. Koszule mu się wydarły, dziś już nie kupi, chyba u Żydów po szabasie, od tyłu. Dokąd iść...? Skręcił w znajome podwórze przez ciekawość, żeby 207 f to z góry przewidzieć, sionka stała otworem "na" przestrzał do stryja. Antoniego Sitarka. Cała kompania, bawili się, używali życia. Kobiety poobsiadały brzegi łóżek zawalonych łachami i dziećmi, mężczyźni po-rozpierali się przy stołach. Ryczał gramofon. Z płyt kuchennych buchała para. Młodzi Sitarkowie, Bonda-rzewski, Kucyk... Wszedłby, usiadł i po wszystkim. Zaraz by mu miejsce zrobili przy stole. Ale sobie poprzysiągł, że szlus z dawnym życiem, dostał pracę. „Ale żem się też zmienił?" — pomyślał. I nawet nie wiadomo z czego, nikt go nie nawracał, żył, jak chciał. Po prostu człowiek sam do rozumu przychodzi, lata idą i robią swoje. W kinie Praga — Tom Mix, nieustraszony cowboy. Iść? Pięćdziesiąt groszy można puścić, ale na to też jeszcze czas, nie? Obejrzał fotki i postał pod oślepiającym, pełnym drżeń światłem reklam. Na skwerku, pod sztachetami, w zmierzchu drzew przystawały pary, jedna za drugą. Świeci się w cerkwi. Spacerują żołnierze, a wysokie ogniste panny śmieją się śpiewnie, to znów poczynają szeptać sekretnie. Odezwał się głęboki dzwon. Wtedy umilkły i jęły wstępować po schodach do góry. Wnętrze cerkwi płonie światłami świec, błyszczy od złoceń. Podniósł się głęboki głos, wypełnił cerkiew i wyniósł się aż na plac. Na drzewach pokładły się jasne plamy światła od latarń. Ulica grzmi ku dworcom, krzyczy gęsto sygnałami. Co który tramwaj przystanie, to wyrzuci z siebie tłum ludzi pędzących na łeb na szyję przez jezdnię do dworca. Pić mu się chce po tej piekielnej kiszce, napiłby się piwa. Knajpy huczą za żółtymi zasłonami z satyny. Ale nie. Ma się pewne dziedzictwo, kiedy się jest Sitarkiem zza Rembertowa, a inżynier zapo- ciem •—to tylko zacząć... Luna Park. Na to sobie może pozwolić, przyzwoita zabawa, można się napatrzeć i nasłuchać do syta. Podszedł do kasy. Dziewczęta przy furtce patrzyły za nim, gdy wchodził. Jedna krzyknęła: — Patrz na tego blondyna, sam idzie! — Odkrzyknął: — Jak będzie chciał, to znajdzie sobie ,,samą"! — Roześmiały się, a jedna powiedziała głośno: •— Nieokrzesane chłopisko, uch! — Możeś ty okrzesana! Pod furtką stoi i czeka, żeby ją facet zabrał do Luna Parku. Stanął sobie z boku w alejce i patrzył. Kolejka wspina się pod górę i wali w dół, a karuzele, huśtawki, młyny kręcą się niczym zwariowane i brzęczą muzyką. „Dziewczę, ty, spełń me sny..." „Złotko, jak ty całujesz słodko..." „Ciepły, cichy zmierzch majowy..." To go drapało pod sercem, muzyka na powietrzu inna niż w knajpie. Ciepły, cichy zmierzch majowy, a on sam stoi pod drzewem. Gdzie spojrzy, tam się bawią całe kompanie, a już mężczyzny samego ani na lekarstwo. Ale jaki to on miał wybór, czy miał mrugnąć na stelmachową, czy wziąć którą z tych sprzed furtki? Nagle poczuł, że ktoś stoi niedaleko, tak samo jak on, w alejce. Dziewczyna. Dziewczyna — i też sama. Zapatrzona na park. Zakołysał się niedbale na nogach i chrząknął. Poruszyła się niespokojnie, spojrzała na niego, ale została. Dziewczę, ty, spełń me sny... Złotko, jak ty całujesz słodko... Roz-krochmalił się, teraz już nie był sam, poczuł chętkę, aby się coś stało. Karuzela zatrzymała się, muzyka umilkła — zapadła na chwilę cisza, taka jak w fabryce, gdy stanęły piły. Zawsze wtedy myślał, że coś się stanie... Ruszył z miejsca, ona także, minęli się akurat pod latarnią. Ale, ale! tę dziewczynę chyba skądś znał! 14 — Powszedni dzień 209 tknęli się w dużej "alei. Urwał "po drodze gałązkę i gryzł ją w zębach, i miął w palcach, natężając myśli. Znów stali. Zerknął na nią — przecie, że ją już widział nieraz, tylko sobie przypomnieć nie może. Beret na głowie, czarny płaszcz, przyzwoicie jest ubrana, pod tym względem równać się z nią nie mógł. Błedziutka, chyba nawet nie pudrowana, widział ją z boku, włosy miała zakręcone w wałek, aż się wysuwały na policzek. Zimno mu się zrobiło, bo co pomyślał, że ją zna skądsiś, to widzi jasno, że nie, że tak ją tylko pamięta jak przez sen, coś mu przypomina niedobrego, jakiś strach. Mimo to, uderzając gałązką po ręku, przechylił się niedbale w jej stronę. — Czy mi się zdaje, czy my się znamy? — Może... — odpowiedziała — albo ja wiem? — Patrzyła na niego niepewnie i nieśmiało, głowę musiała podnieść do góry. Nieśmiała dziewczyna to dosyć, aby poczuł odwagę. Przed stelmachową uciekał, bo na niego nalatywała. — Skąd? — zafrasował się udanie. — Skąd? — bąknęła dziewczyna i patrzyła na niego z natężeniem. •— Czy nie z jednych stron? Z Rembertowa? Roześmiała się. — Zaraz tak myślałam — rzekła. — Nie z samego Rembertowa, tylko ze wsi. Musieli się nieraz spotkać. — Toteż ja myślę sobie: taka mi twarz znajoma. Nieśmiała dziewczyna, więc on objął komendę. — Co będziemy tak stać, może się przejdziem? — rzekł, a ona skinęła potulnie głową. Szli alejką i ciągle ich ludzie rozdzielali, musieli się szukać oczyma, poznawali się z daleka po czarnym berecie i szarej cyklistówce. Wreszcie wziął ją za łokieć. — Jak na imię? — Olesia. —¦ Muszę pannę Olesię pilnować, bo mi zginie. — Roześmieli się. 210 w jednej takiej fabryce. A ona na to, że jej tatd w majątku za Rembertowem przy stawach był, umai matka przeniosła się do zamężnej siostry, a ona pj szła na służbę., — Moi państwo dziś sklep zamknęli i zaraz na ni dzielę na letnisko z wizytą. Więc mam wolne. — Ojca twojego to ja znam — powiedział i zaczd wienił się nagle. Bo skąd go znał? Jak podkrac^ł ryby, to go ten stary Majerski trapił i gonił; nier go kijem przeciągnął. A więc Majerszczanka, pat: cie. — Ze stawów go znam — rzekł odważnie i myślał sobie, że jak jej powie swoje nazwisko, to o odwróci się na pięcie i odejdzie. Ale gdzie tali. Uśmiechnęła się i powiedziała: — O, to chyba ilż będzie kawał czasu! — Dała mu poznać, że wie, o chodzi, o te podkradanie ryb. — Z Rembertowem — bąknęła •— to zawsze " . było... —- Złodziejska dziura — przytaknął — lepiej o t nie mówić. — Ale zrobiło mu się lekko jak po s wiedzi i rozgrzeszeniu. Ona już wie, kto on taki. 2 biło mu się lekko, w głowie mu szumiało. Pojechali na karuzeli, chociaż ona się bała, ale b mu uległa, to od razu można było poznać, że będzie -ulegać. Otoczył ją ramieniem przez pl-. i poprowadził, dokąd chciał. Pojechali na karuzeli, kolejce, na piekielnym młynie. Oderwali się od mi, fruwali. Chwytała go za rękaw, wciskała się ramię w strachu. Nikogo i niczego nie było, ani dziejskiego Rembertowa, ani stelmachów, ani wujk i stryjków Sitarków, tylko oni we dwoje, on i Olesia pod jego ramieniem wczepiona. Fruwali i jałi się, i chwytali grube sznury fruwających siedź by się zderzyć gwałtownie, i znów się rozłączali się znów odnaleźć. Zeszli i ziemia chwiała się, wi: 2111 umyTłały w bok, niebo prędko leciało w przepaść. Bledziutka dziewczyna słaniała się i nie puszczała go od siebie. — Nie bój się, nie bój — rzekł łagodnie nieswoim głosem, aż się zdziwił. — Nie bój się, ze mną nic ci się nie stanie... Czego się boisz? Taka pomiędzy nimi zaszła sprawa: ujęła go sła-biutkimi więzami, a ujęła go mocno. Wybaraszkował się z dziewczynami — a z tą nic. Idą, trzymają się za ręce, milczą. Coraz to spojrzą na siebie, coś sobie powiedzą tym spojrzeniem, utwierdzą się w sobie. Włosy ma tego koloru co pszenica, oczy siwe, tak jak stary Majerski, roztapiające się jednak w miłym lśnieniu i blasku. Koło siebie bardzo ochędożna, żadnych tam takich łachów i wyświechtanych krepdeszy-nów niedzielnych, jak u drugich dziewcząt, a choćby u stelmachowej. Chciał zaraz dawać na zapowiedzi, rozsadzała go tygodniówka, sześćdziesiąt złotych na tydzień, ale jak usiedli i obliczyli, to nic z tego nie wyszło, jak na teraz. Musi sobie sprawić garnitur, bieliznę ¦— a potem dokąd pójdą? Kątem u Sitarków czy u stelmachów...? Poszedł do niej do kuchni i zobaczył, jak mieszka: czyściutko jak na obrazku, państwo w sklepie, ona uporała się z robotą, siedzi i czyta. Czytać lubi bardzo. Ona już przyzwyczajona do innego życia. Chciał się upewnić i zapytał: — Jak będzie z nami, Olesia, jak myślisz, co? Upewniła go, wyłożyła wszystko jasno. — Z czym będziem zaczynać? — rzekła — jak się raz życie zacznie, to się i potoczy. Trza mieć coś pod nogami i coś koło siebie, ażeby zacząć żyć po ludzku. — Pojęcia nie miał, że tyle rzeczy potrzeba do życia, nic dziwnego, on miał tylko wyrko u stelmachów, tobołek z dwiema koszulami i wytarty garniturek. Ale 212 zebrali na odstępne na jedną chociaż izbę z małym komornym, chciała łóżka, komody i stołu, nie mówiąc już o garnkach i różnych takich rzeczach. Przychodziła teraz do niego, jak tylko miał chwilę wolną, siadywała na ławeczce koło otwartych drzwi kotłowni, mógł zawsze wyjrzeć i zobaczyć ją, wyczekującą na zmianę. O tej porze akurat stelmach wracał platformą z miasta, krzyczał: — Braama! — i wjeżdżał na podwórze. Pomalutku, pomalutku, krzywe drzewko wydało tę trochę liści, a już u stelmachów okno całe aż kipiało kwiatami. Dozorca puścił w ruch piłę. Olesia drgnęła i zatkała uszy na ów głos zawodzący, cienki i przenikliwy. Znów przyszła jakaś sobota —• niewiele ludzi stało pod kantorem, okna były zamknięte. Stary nie dostał forsy. Ludzie czekali —¦ a może, a może! W końcu poroz-chodzili się. Kaszlący robotnik przysiadł uparcie na schodach... Temu to się już i nie należało uprzykrzać i czekać, inżynier trzymał go z łaski, aby tylko nie stracił ten chory swojej Kasy. Ale należało mu się z dawnego sześć złotych. Tak, nic nie będzie z tej wypłaty. — Chodź, to cię odprowadzę — powiedział. Znów był piękny wieczór, szli skwerkami pod drzewami, z cerkwi odezwały się dzwony. Zwyczajnie, jak po robocie, ulice napchane są ludźmi, ale jeśli chodzi o ich zmartwienie, to jest ich tylko dwoje, aby o tym myśleć i tym się gryźć. Doznali pierwszego zahamowania w swej nadziei i ogarnęło ich złe przeczucie. A przecież nie chcieli nic wielkiego, tylko tyle, by żyć po ludzku. Zatrzymali się koło sztachetek, oparli plecami i stali w smutku i zmroku. Ujął ją za łokieć, chciał ją pocieszyć, ale stała nieporuszenie. Potem zobaczył, że płacze. — No, czegóż ty! — rzekł słabo — przeze mnie 213 ze 'szlochem — alboś ty co winien? Tylko tak się wszystko rozleciało, a już myślałarrir że na zimę będziemy razem. — Na te słowa objął ją i przygarnął do siebie, wcale nie zważając, że są na skwerku na ulicy. Drzewa rzucały gęsty cień, w tym cieniu odszukali się gorącymi rękami, zetknęli barki i twarze i skrzepili się tym dotknięciem.. To było więcej warte niż komoda i szafa, urządzenie, które tak trudno było osiągnąć. .....- Nic się nie bój! — r.zekł — wszystko będzie dobrze! — I ona okrzepła, zgodna się stała, powiedziała: — Tak sobie myślę... myślę sobie... żeby nie czekać. Pobierzemy się i zostaniemy każdy przy swoim, co będzie, to będzie. Prędzej do czegoś dojdziemy. Coś go ścisnęło za gardło. — Tego nie pożałujesz — powiedział uroczyście — tego nigdy nie pożałujesz, Olesia. Ślub u Sw. Floriana, wesele w kuchni, państwo nie chcieli zwolnić Olesi z powodu zamążpójścia, zostawić domu z pierwszą lepszą. Z początku wszystko szło jak z płatka, choć stelmachowa złą wróżbę widziała w tym, że Olesia poszła do ślubu w kostiumie granatowym i białym kapeluszu. Z początku wszystko szło przyzwoicie, siedli w kuchni za pięknie nakrytym stołem, państwo wyjechali na niedzielę. Zaprosili stelmachów, starych Sitarków, bo Olesia była za tym. Młodych nie, bo pijusy, wymówili się grzecznie z Olesia, że kuchnia mała i cudza. Ze wsi od Olesi nie przyjechali, byli na dorobku, chałupę mieli stawiać, napisali list z błogosławieństwem matki. On tam nikogo nie potrzebował, miał Olesię, byli dla siebie. Nawet do wódki tego wieczoru pociągu nie czuł, patrzyli na siebie z Olesia ciągle, a ciągle, i od tego spoglądania był jak pijany. Nic sobie' nie ułożyli zawczasu, każde z nich myślało po swojemu o tej cze pamięta, że stryj Sitarek ględził o swoim weselu i jak to jednego Sitarka z tego wesela policja zabrała wprost od stołu. — Siedzim, bawim się, a tu masz! — Olesia spytała przestraszona: — Co on takiego zrobił? — A diabeł go tam wi? ¦— Machnął stryj ręką. — Może i niewinien był? — Hm... — chrząknęła stelmachowa — bez. dania racji...? Jeszcze i to pamięta, jak późnym wieczorem drzwi się otworzyły i weszli: Sitarek jeden i drugi, Bonda-rzewski, Kucyk — a potem już nic nie pamięta. Musieli się chyba rozochocić i wynieść z Olesinej kuchni na lepszą zabawę do stelmachów, czy co? Ocknął się o szarym świcie, dozorca walił w żelazo na drzewku — sygnał. Nie potrzebował wstawać, miał wolne. Potoczył oczyma po izbie, pusta. Wynieśli się, stelmach i stelmachowa. Leżał na wznak na swym wyrku obok stołu pełnego skorup i nie sprzątniętych naczyń, i biitelek po wódce, wprost roz-babranego łoża stelmachów... I tuż obok, wtulona pod jego ramię, Olesia. Puszysta, z włosami rozsypanymi, biała i różowa, rozkwitła, powieki jej drżały pod jego spojrzeniem, choć spała mocno. Widok pocieszający, ale czuł jakiś ciężar w gardle i na piersiach, mętnie sobie przypomniał, że między nimi, już po wszystkim, zaszła jakaś kłótnia czy sprzeczka, coś się stało, że się obudził z tym ciężarem na piersiach i smutkiem. Przypomniał sobie, nagle oprzytomniał. Była już naruszona, napoczęta, nim ją wziął, nie była dziewczyną. Spojrzał na nią z jakąś wielką obojętnością, spała, a on patrzył. „Czyja ona? — pomyślał — bo ja tam wiem!" To było w nim najsilniejsze, żeby mieć kobietę dla siebie, od małego pętaka był sam, ludzie go naciągali najpierw na robotę, potem na jego zarobek, na miłość, na wszystko. To było bogactwo mieć kobietę dla siebie i swoją. Czy nie 215 -J J------------------ pozwolił? Ona tak się przyczaiła, zataiła to przed nim. „Czyja ona była? — myślał — a może i jest teraz?" Patrzył na nią, leżała koło niego. Obudziła się i spojrzała, od razu szeroko otwarła siwe oczy i zawstydziła się niby. — To my tu? — A tu. — Poznała coś po jego głosie, po jego oczach, bo przysunęła się, gorąco przygarnęła do niego. Leżał nieporuszenie, nic nie czuł, nie czuł wcale zawodu ani smutku, wszystko mu jedno, nie czuł do niej nic. Musiała się przestraszyć milczenia i chciała go zmóc po swojemu, po kobiecemu, bo przysunęła się bliżej i tchnęła weń jakiś szept, słaby pomruk, życzę-' nie niewypowiedziane. Zdjęła go litość, jak tam z nią było, słabe to takie, chuchro, głosu nigdy nie podniesie i nie sprzeciwi się, to ją tam któryś wziął. Ale nie mógł się teraz do niej przymusić, drżała przy jego boku, wysunął ramię spod głowy i przemknął dłonią po puszystości włosów, po głowie ją gładził z litosną obojętnością. •— No, czego chcesz, czego chcesz? — zagadywał, głos mu się łamał. Przycichła. Potem zapytał: — Z kimżeś się zadawała? — a ona szepnęła głucho: — Czy ja cię o co pytam? — Głupia... Z mężczyzną inna sprawa, po chłopie spłynie wszystko, jak po psie. — Czy ma jej to tłumaczyć? Leżał nieprzejednany, leżał zimny, czuł niejasno, że doznał na sobie jakiegoś oszukaństwa. Jej się też inaczej spełniło, niż myślała. Komoda i szafa, i swoja izba — a tu masz: wyrko na cudzych śmieciach. Lecz ona została pocieszona tej nocy, i żeby nie wiem co gadał, nie zasmuci już jej tak głęboko. Wstała rano, przeciągnęła się i powiedziała: — Jak się załatwię z robotą, przyniosę ci jeść. — Wyszli razem i odprowadził ją do furtki. Poniedziałek, maszyny stoją, panuje cisza. Poszedł do kantoru i zapytał: czy ma podpalić pod kotłem na jutro? Inżynier 216 że nie, żeby poszedł na piętro do stolarzy i pomógł w wykończeniu roboty. Poszedł: miał pociągać ramy okienne pokostem. Machał pędzlem i rozmyślał. Powziął podejrzenie co do tego kupca, gdzie Olesia służy, wydało mu się. podejrzane, że są dla niej dobrzy. Ma ciągle wychodne i obiad mu przynieść może, i zatrzymali ją po zamążpójściu. Wesele wyprawili w kuchni, a żeby tak chciał tam przenocować, owszem, proszę... Machał pędzlem, aż bryznęło i któryś z towarzyszy osadził go: — No, no, młody, pow-ooli, powo-li. — Nic innego, tylko ten kupiec! O południu przyniosła mu jeść w menażkach, tak jak nosiła państwu do sklepu. W białej bluzce i ciemnej spódniczce, z gołą głową, zupełnie jak młoda żonka robociarza. Siedli na ławeczce pod kotłownią i usługiwała mu. Na oko więc wszystko było dobrze między nimi, ludzie przechodzili i zerkali, i zazdrościli mu pewnie takiej gładkiej dziewczyny. — Nie zjadłeś zupy? — Nie, dość mam — powiedział. Odwracał głowę, patrzył w bok, nie mógł już patrzeć na nią tak prosto jak przedtem. — No to zjedz mięso, co ty, Janek, tak mało jesz! jedz, bo się śpieszę, po obiedzie nie pozmywani. — Podsunęła mu mięso, chleb — nigdy jeszcze w życiu tak mu nie dogadzano. Z okna zza kwiatów patrzy stelmachowa, musi być wściekła, że straciła stołownika!... Nie, przed nią będzie trzymać fason, wzgardził nią, ona nie może nad nim triumfować! Zjadł i pomógł zgodnie złożyć Olesi naczynia i odprowadził ją do furtki. — Przyjdź wieczorem — szepnęła — państwo pozwolili. Wrócił na piętro i robił, co trzeba. Ale tylko czyhał na sygnał, na dźwięk żelaza, i piorunem zbiegł, otrzepnął się z kvirzu, afoy tylko zdążyć przed zamknięciem sklep11' chciał się przyjrzeć temu kupcowi. 217 ła za k.asą, mężczyzna podał mu wódkę. — Jaką wódkę mi pan daje — warknął. — A jaką pan chce?... — pyta tamten obojętnie. — Czy to mnie nie stać? niech pan uważa, bo można coś oberwać! — Tamten wyprostował się, ogromny chłop, oczy mu błysnęły posępnie. — Czego się czepiacie, człowieku, nie krzyczeć roi tu! — Jaki ja dla pana człowiek, co?! — Kobieta za kasą przekręca prędko klucz w szufladzie, nagle ręce opadają jej, woła ze zdziwieniem: — Ach, przecież to mąż Olesi! x Tamten go nawet poznać nie raczył albo udawał. Rzucił pieniądze, trzasnął drzwiami i wyszedł. Szyba z brzękiem sypnęła się na schodki. Nogi z przyzwyczajenia poderwały się do ucieczki. Ale coś w nim zmieniło się widać do gruntu, bo nie uciekł, tylko przystanął właśnie. Nikt nie wyszedł ani wyjrzał ze sklepu, tylko przechodnie oglądali się. Porządnego stracha im napędził, tym w sklepie, co? Zapamiętają go sobie. Dał im znak, niech się mają na baczności. Po tym wszystkim nie mógł iść do Olesi. Podejrzenie wzmogło się, ten w sklepie, żeby nie miał nic na sumieniu, to wyleciałby ze sklepu jak z procy, wołał policjanta, żądał zapłaty za szybę, wniósłby pretensję. A tu nic... Uczuł wzburzenie, był cały w popłochu, w gwałcie, coś chciał takiego zrobić, żeby ludzie stanęli na ulicy i porozdziawiali gęby lub też uciekali w popłochu. Inaczej nie da sobie rady z tym, co go rozpiera, z wściekłością. Ale namacał butelkę wódki w kieszeni marynarki i uspokoił się. O wa! stelmachowie przyjmą go z otwartymi ramionami. Wrócił do fabryki, zajrzał przez okno pełne kwiatów i rzekł: — Zapraszam państwa na poprawiny. — Stel-machowa na to: — A gdzie twoja? — Moja, nie moja — powiedział. Przekroczył próg i plótł dalej: — Było, nie było, pijmy... raz się żyje. — Dozorca zaj- 218 Zaprosili go, żebyłyknąłkieliszek. r'i"v^""— - -»-'• Późnym wieczorem trzasnęła furtka i zatupotały prędkie kroki za oknem. Usłyszał zadyszany głos: ¦— Jest tu Janek? Janek, wyjdź! — Dostrzegła go, jak siedział bliziutko stelmachowej, i powtórzyła błagalnie: — Janek, wyjdź! — A on odkrzyknął: — W kompanii siedzę, kto ma życzenie rozmawiać ze mną, niech tu przyjdzie. Sami swoi, sekretów nie mai — Jak na pierwszy raz źle się z nią obszedł, miała jeszcze swoją ambicję, odwróciła się i poszła. Usłyszał tupot jej kroków, zerwał się, byłby wyskoczył za nią, gdyby nie stelmachowa, która krzyknęła z triumfem: — A co? nie mówiłam? w kostiumie i kapeluszu do ślubu? — Teraz wszyscy wiedzieli, że od razu po ślubie źle z żoną żyje, opadł na ławę i mruknął ponuro: — Co wam do tego? — Przyszedł tu, aby doznać ulgi, ale ani wódka, ani towarzystwo nie przyniosło mu jej. Stelmachowa cieszyła się, nie ma co, stelmach łypał okiem na dwór, na gołębie, dozorca gotów był wygłosić bogobojne kazanie o zgodzie małżeńskiej... Wstał, kopnął stołek i wyszedł. Na drugi dzień poprosił inżyniera i przeniósł swe wyrko do kotłowni. Miał ich wszystkich za wrogów, tych ludzi. Został sam. Spał w kotłowni, został sam. Ale ona jakimś cudem przeniknęła to i przyleciała, Olesia. Późnym wieczorem, dozorca już-już zamykał bramę, gdy przemknęła się zdyszana. Żadnej rozmowy nie było, o niczym już nie gadali, została do świtu prawie i kochali się wściekle, stała się taką samą dziewczyną, jakie miał tam, za Rembertowem, gdziekolwiek w polu, nad stawem, w małym lasku. Tamta pretensja z zeszłej nocy tylko go wzburzyła i podnieciła, niczym trucizna wsiąkała w dawną czułość i uważanie dla Olesi. Ni- 219 brali, ż gniewem, głucho T'mocno. A potem płakał, jak po pijaństwie, na jej piersi. Gdy się ocknął nad ranem, miał tylko jedno życzenie, aby sobie stąd szła prędzej, ziewał i odpowiadał półgębkiem. Myślał 0 niej — jaka to ona jest, cichutka i na oko wstydliwa, a nieuskromiona w rozkoszy, nocą. I patrzył, jak się zrywa z pościeli, syta, różowa i puszysta, znów pocieszona na teraz. O komodach, szafach i swojej izbie nie wspominali już. No, więc był wolny. Kobieta dba o niego, przynosi mu jeść, dba o jego bieliznę i odzież, guziki ma zawsze na miejscu, a dziury pozeszywane. W sobotę nie było znów wypłaty, przyszła i zapytała: — Czy nie trzeba ci pieniędzy? — To był wstęp, od tego czasu głowa go o pieniądze nie bolała, mógł przyjść 1 powiedzieć: — Daj mi parę groszy, Olesia. — Co do tego zapanowała między nimi głucha zgoda, żadnych pytań: Na co mu pieniądze? Noce pieczętowały tę zgodę. A on miał swoje kieszonkowe, swoje drobne, których nie warto było odkładać, i zawsze stać go było na fundę, jak nie u stelmachów, to u Sitarków. Wieczorkami ludzie schodzili się pod kotłownię na pogawędki, kaszlący Piasecki, dozorca, stelmach. Jan patrzył na fabrykę. Była nie otynkowana, ciągle jeszcze jakby świeża, a już mówiono, że stanie, dom ma iść na dzierżawę, mularze tyle będą mieli roboty, co przerobić hale na mieszkania. Jan się wydziwić nie mógł, że tylą fabrykę poradzili postawić — a już wykończyć — nie. Mądrala dozorca o wygolonej twarzy, bywalec domu parafialnego przy bazylice, wyjaśnił, iż w początkach fabryka szła całą parą, sprowadzono maszyny, nie było czasu parać się głupstwami, potem zabrakło pieniędzy. A teraz oto fabryka ma stanąć. 220 fabrykę i poczuł strach, i przyrównał tę sprawę do swojej. Miał najlepsze zamiary, nie?... wonczas, gdy spotkał dziewczynę w Luna Parku. Stelmach wygłosił swe zdanie: fabrykę zjadły maszyny. Przed samym kryzysem inżynier sprowadził maszyny drogie, zagraniczne, włożył w to kupę pieniędzy i jeszcze dziś wypłacić się nie mógł. Także i Fordy ciężarowe stoją pogruchotane, a on jak jeździł swymi wozami w szkapy, tak jeździ. A podatki? Czy nie słyszeli nieraz, jak w kancelarii mówiono, że fabrykę zabiorą za same podatki? O inżynierze nie było nic złego do powiedzenia, chyba to, że zawsze będzie miał jedwabną chusteczkę do pocieszenia, gdy weźmie odstępne i czynsze. Piasecki pomstował na Kasę, aż się wszyscy śmieli, bo na Kasę jednakowo pomstowali inżynier i Piasecki. Inżynier, że płacił, Piasecki, że nic z tego nie miał. Dozorca powstał na niego z oburzeniem: — Nie siedziałeś jak jaki hrabia w sanatorium? — Piasecki kaszlnął i splunął, i przyznał, że siedział tam trzy tygodnie, tyle mu pomogło co umarłemu kadzidło, a jak się długo choruje, to przepis i prawo kończy się wreszcie, a choroba pozostaje. W książeczce dosyć jest wszelkich ,,ale" i terminów, które mu pozwolą spokojnie zdechnąć, niech tylko inżynier wykreśli go z listy płacy. Co do maszyn, też było nie tak, jak się wydawało. Piasecki zaciągnął Jana na wiec, tam akurat mówca wywodził rzecz o maszynach. Maszyny nie po to zostały wynalezione, by zgnębić człowieka, by odebrać mu pracę, ale by mu tę pracę uczynić lżejszą i prędszą, by nie orał w pocie czoła jak bydlę, by miał czas być człowiekiem. Czy wszyscy byli przy-odziani, czy wszyscy mieli buty i dach nad głową, czy świat był urządzony tak, że maszyny nie miały 221 tam, Sitarek mógł zaświadczyć, iż sam tylko ożenek, garnitur i buty pochłonęły pierwsze jego oszczędności, nie miał już z czym zaczynać, nie mógł sobie życia z Olesią urządzić. U innych ludzi sprzęty przechodziły tak z ojców na dzieci, aż się śmiali, iż jedne pluskwy żywią się krwią trzech i czterech pokoleń... Nie, do urządzenia świata było daleko, maszyny zostały wynalezione, aby służyły człowiekowi, ulepszone narzędzia pracy, ale kapitaliści uczynili je narzędziami swych zysków, puścili je wolniutko, wolno, w sam raz, w miarę, by dobra świata mieli ci, co mogli je po odpowiedniej cenie kupić... I Sitarek klaskał w dłonie zawzięcie po skończonej mowie, oklaskiwał mówcę ze wszystkich sił — i już nie wiedział, czy zbrzydził sobie wszystko zawodem na Olesi, czy tym, że nie mógł sobie z nią życia urządzić po ludzku. To był dobry początek, ten wiec, zdawał się w nim coś rozstrzygać i coś wyjaśniać, pozostawił wspomnienie jakiegoś zadowolenia. Jan wobec tego sprzymierzył się z Piaseckim i zaczął chodzić na wiece. A czas był gorący, przedwyborczy. Jan siadał z nabożeństwem i ciekawością w sali i słuchał. Aż dziw, tyle głów myślało, męczyło się nad lepszym urządzeniem życia ludzkiego, tyle gąb o tym mówiło, a ludziom było źle i źle. Ci, co tu siedzieli z Janem, na sali, tym było źle, dlatego chodzili na wiece i szukali, dlatego nastawiali uszu, by schwytać nadzieję. A ci, na estradzie, szukali sposobu, każdy miał ten swój sposób i to był sposób jedyny, musiał to też być sposób łatwy i ładny, porywający, bo ludzie zagrzmieli oklaskami i okrzykami i wyszli z sali z nadzieją w zanadrzu i postanowieniem głosowania na to, a nie inne stronnictwo. Ale zabawa ta skończyła się, wszystko popsuło się Janowi. Za często chodził i przyglądał 222 . ,,.„- dc Widział taką paniusię, damę całą gębą, która nic nie robiła innego, tylko mdlała na wiecach. Siądzie w największym ścisku, w środku sali, fajt, wywróci się,..nawet nie krzyknie ratunku i tam dalej, mówca przerwie, ludzie w sali nie wiedzą, o co chodzi, i pchają się ku wyjściu, a ta udaje trupa, póki pogotowie nie zatrąbi pod oknami. Ta dama była zapłacona, więc diabli brali, ludzie rozchodzili się. Można było zarobić parę złotych w sekrecie, idąc na wiec przeciwników, wywołać burdę i machnąć parę razy kijem czy pięścią. Niejeden bezrobotny otrzymał pracę przy biciu szyb w sklepach żydowskich, a nawet jeden człowiek na Pradze wysłał swego chłopaka tłuc szyby — i co się okazało — to był szklarz i zarabiał na tym. - Skończyła się ta zabawa, oprychem jeszcze nie jest. Nieraz kogoś trzasnął w gębę z przyjacielskiej usługi albo ¦ po pijanemu lub w zemście, ale się za oprycha nie wynajmował. Zawiedziony zwrócił się do Olesi, powziął dla Olesi litość, dawne zapały i dawne złości wygasły. ' Przychodziła do niego na noc — i leżeli koło siebie milcząc, grzejąc się sobą, bo już nadchodziła zimna jesień, a pod kotłem nie zawsze palił. Skarżyła się na wielkie bóle, zżółkła i schudła, skóra jej ściągnęła się na kościach twarzy, ukazały się zęby, których ( jakoś przedtem nie dostrzegał — białe i ostre wśród suchych i ciemnych warg. Gdy uśmiechała się, wyszczerzała zęby jak do kąsania, jakby gryźć chciała. Siwe oczy stały się sroższe, to były oczy starego Ma-jerskiego, gdy go gonił mściwie nad stawem. Zasypiała na krótko i budziła się z jękiem. Użyczał jej swego ramienia pod głowę i widział, że to jej przynosi ulgę i przyjemność. Ale już zasnąć nie mogła. 223 Janek? — Opowiadała, ź"e" państwo na nic się nie krzywili, a na chorobę się krzywią. Budują się na letnisku i chcą z niej pomoc mieć w ogrodzie, oglądali się też za inną służącą. — Co z nami będzie, Janek? — Co ma być? — odpowiedział osowiale. ¦— Rzuć robotę i ściągnij się do stelmachów. — Zaproponował to wspaniałomyślnie, ale ona potrząsnęła głową: — Takie życie to nie życie, naużywałam się za tobą, nie ma co. Zaczęła tak samo jak i Piasecki wystawać w Kasie Chorych całe popołudnia lub ranki. I owóż zobaczył ją raz siedzącą na ławeczce pod kotłownią, zgarbioną i zapatrzoną nienasycenie i chciwie na dziecko dozorców drepcące po dziedzińcu. Ubrane ciepło, po pańsku, w szubce i kapturku biegało w słońcu i coś tam do siebie, jak to dziecko, pokrzykiwało. — Co się tak zagapiłaś — zagadnął i aż się przeląkł tego głodu, jaki wyjrzał z jej twarzy. — Nie bój się — rzekł uspokajająco niby, a urągliwie — dziecka to już ty mieć nie będziesz! — Odwróciła głowę do ściany i zapłakała ukradkiem, plecy jej trzęsły się z płaczu. Tak, doktor, który ją leczył, powiedział, że nie będzie mieć dziecka. Siedzieli na ławeczce pod kotłownią, jak dawniej, ale ona teraz powstawała na niego, zwracała się przeciw niemu. — Żebyś ty był jak inni... żebyś ty chciał żyć po ludzku... Na ciebie to nie ma co liczyć... — i tam dalej, nieskończone żale. Przychodziła do zdrowia, stawała na nogi powolutku, chociaż ciała już nie nabrała, chuda została, chuda, chuda. Znów zaczęła nosić białe bluzki, a o przeniesieniu do stelmachów ani wspominała. Coś ważyła w sobie, nad czymś medytowała, ręka jej zaciągała się coraz częściej nad kieszenią fartuszka. — Daj no drobnych, Olesia — mówił, a ona zaraz: — wstrzymywałr żeby jej nie szturchnąć. Ale nie prosił więcej, już go ona sama poprosi. Wyjął z szafy jesionkę i sprzedał na bazarze. Sprzedałby i świąteczny garnitur, ale trzymała ten garnitur pod kluczem. Pozostawała knajpa na rogu, wystarczyło przejść przez ulicę, a wieczorami tony muzyki nadlatywały aż do kotłowni i wabiły, głupio było usiedzieć z ponurymi przemyślaniami. Kiwnął na Piaseckiego, Piasecki zawsze był pod ręką, wypili jednego, dwa i dobrze im się gadało, płynęły zwierzenia. W drugiej izbie orkiestra ciągnęła melodię, brunet przy pianinie, z przechyloną głową śpiewał, kołysał się, gruchał słodko niczym gołębie stelmacha. To jest nasz walc, walc mocy, tu nóż, tam krzyk! po nocy, wśród chmur księżyc w złotej karocy, wśród mgły nietoperze i ćmy. Pomogli z Piaseckim temu gruchaczowi, albo się to tak śpiewa taką pieśń? Zaryczeli: Sznur lamp, mdły blask pochodni, we mgle my żli i głodni tańczymy taniec miłości i zbrodni. Cała sala śpiewała z nimi, doprowadzili do tego, że policjant z rogu pofatygował się osobiście z upomnieniem. Nikt się tym nie przejmował, tu była knajpa, zabawa i piosenki, w których znajdowało się usprawiedliwienie, ba! nawet dumę i poezję, jeśli mowa o tych rzeczach. Tu się lekko nawijało na wargi: pluję na wszystko. A także w dalszych słowach piosenki słyszeli: — mamy własne swe życie i świat. 15 —Powszedni dzień 225 i wzruszenia pijackich zwierzeń, i przyjaźń po pijanemu, i litość człowieka nad człowiekiem. Och, żyło się wtedy, człowiek został wprawiony w ruch od czubka głowy do pięt, wzburzony i żywy. Dopóki starczyło na kieliszek, bo jak nie — szlus z zabawą. Już byłeś obstawiony przez kelnerkę, gospodarza i obsługę, odsiedziałeś swoje. Zadecydowali z Piasec-kim: •— Racja. Masz pieniądze, masz wszystko. Wrócili do fabryki przez parkan, Piasecki podzielił z nim posłanie na wyrku. Nie miał gdzie sypiać, naprzykrzył się tamtym ludziom, gdzie mieszkał, i drzwi przed nim zamknęli. Teraz Piasecki leżał na miejscu Olesi, a Jan roił sobie, że Olesia przyjdzie, a on jej powie tylko: — Czy mam Piaseckiego na dwór wyrzucić? — Niech żałuje, że mu się stawiała. Ale Olesia nie przyszła. W sobotę, która nadeszła, otrzymali wszyscy wymówienie, nie było już nawet drobnych dniówek w warsztatach. Stelmach tylko miał ruch w interesie, wywoził swymi koniskami i wozami resztki fabryki na skład, w końcu przyprzągł do woza pogruchotanego Forda. Pod wieczór buchalterka wypłaciła marne resztki za niepełne dniówki, ludzie rozeszli się w mig sprzed kantoru: tu nie było już co robić. Jan minął inżyniera idącego do kantoru i nie zdjął czapki. Co mu tam będzie czapkował, on nie mądrzejszy; też wyprzągł w połowie drogi. Poszedł do Olesi, ażeby się z nią naradzić. Ale otworzyła tylko drzwi i zaszeptała, żeby zaczekał na nią na skwerku. Państwo są w domu, jacyś źli. Zamknęła mu drzwi przed nosem. To go zgniewało, umyślnie łomotał butami po schodach, gwizdał, tyle sobie robił z ich złości. Zeszedł na dół i krzyknął zadarłszy głowę: — Ty! Olesia! żebym długo nie czekał! przyleciała roztrzęsiona, oczy jej błyskały srogo, usta miała zaciśnięte. — Co ja się wstydu najem za ciebie. 0 Jezu, czy ty nie możesz zachować się przyzwoicie, tylko jak cham?! — Czy jestem twój mąż, czy nie? będziesz mnie za drzwiami trzymać, mam się chować przed ludźmi, gdy do ciebie idę? —- Tak, a.kto ci winien, zapracowałeś sobie na to, ludzie się boją, jak przychodzisz. —• Ja nie bandyta, drugi mąż dałby ci za takie gadanie, ja jeszcze nie najgorszy. — Co! ty o biciu mówisz?... — Przysunęła się nieustraszenie, podała naprzód i zaszeptała: — No, uderz, ty zbóju, spróbuj tylko, no, uderz! — Zwariowała chyba. Śmiał się z jej złości, ręce wsadził do kieszeni i bujał się na nogach lekceważąco. — A idźże, idź, co cię znów napadło — powiedział — czepiasz się, a ja przyszedłem tylko po garnitur, roboty muszę szukać, w tych łachach nie będę chodził. Odstąpiła z miejsca i frygnęła jak szalona do bramy. Wyszła i rzuciła mu garnitur pod nogi. — Masz! 1 niech cię oczy moje nie widzą! Pokłócili się, nawet nie wiadomo o co. U ludzi też się tak zaczynało z głupich słów, a dochodziło nieraz do siekiery. Nie, on nie był najgorszy, a ona wszczyna kłótnię, gdy mu to wcale na rękę nie jest. No, żeby teraz dostał robotę, wiedziałby, jak żyć. Już on jej pokaże, co potrafi, niech tylko dostanie robotę, teraz już stanie mocno na nogi. W nocy myślał o słowach. Człowiek myśli nie to, co mówi, on myślał co innego, szedł do Olesi, żeby się naradzić. Gotów był w piersi się uderzyć i przyznać, co było jego winą. Ale najpierw nie puściła go do kuchni, a potem wyskoczyła od razu z urąganiem. No, zobaczymy, kto kogo przetrzyma, kto się przed kim ukorzy. 226 227 bował przychodzić z dala, nocował tym razem w wozowni. Dozorca odgrażał się, że powie inżynierowi, usługa usługą, ale mogą ogień zaprószyć i z dymem wszystko puścić. Jan rzekł: — Ja, bracie, też jutro nie będę miał gdzie spać. Poszli szukać roboty. Z Targówka na Ochotę, z Ochoty na Mokotów, gdzie ludzie pod jesień na gwałt wykańczali budowy. Wszędzie pełno, wszędzie zastawałeś załogę przy pracy — całą. Piasecki ma fach, ale gdy się kto na niego spojrzy, już ma dość, to przecież chodzący trupek. A Jan znów nie ma fachu, nie ma rzemiosła, mógł niby robić wszystko. — To najgorzej — mówią mu — wszystko to znaczy nic. Siadywali pod magistratem, wystawali w urzędach, to im się prędko naprzykrzyło; znów łazili. Zdarli buty i złachali ubrania. Tedy mógł Jan przypomnieć sobie dawne lata ze spaniem w polu, w cudzym obejściu, na gankach drewniaków rembertowskich. I tak jak dawniej nałamali z Piaseckim, stare chłopy, gałęzi jarzębiny przy jakiejś willi na Mokotowie. W mieście zaczepiła ich paniusia, spytała niepewnie: — Czy na sprzedaż? — i kupiła. Wsiedli do tramwaju i nabierali konduktorów najpierw grzecznie, że omyłkowo wsiedli i na przystanku wysiądą. Później oswoili się i stawiali: — Z czego będę płacił, jak roboty nie mam, za robotą jeździmy! Świat ma głupią pretensję z tymi swoimi wymaganiami — od kogo? od nich? Nocą spotkali parę spacerującą wytrwale brzegiem chodnika, na ulicy. Stanęli i przyglądali się, kobieta coś gorąco podnosiła głos. Kłócą się czy co...? Poczekali, co z tego będzie. Zbliżyli się. Usłyszeli: — Russell powiada, że instynkty należy pielęgnować, a nie tłumić. — Nie, to nie kłótnia, spotkał ich zawód. 228 Mężczyzna, który jej towarzyszył, obruszył się i wystąpił naprzód. Od razu od jednego słowa zaczęli się walić niczym nie znane sobie zwierzęta, wrogie w obcości. Kobieta krzyczała, szarpała, tłukła, drapała. Piasecki, kaszląc, szamotał się w środku kupy. Gdy usłyszeli kroki w głębi ulicy, odstąpili, wieli. Jan z cudzym kapeluszem w dłoni. Za nimi biegły pytania, ta kobieta rzucała pytania w zdumieniu, żalu i gniewie: — Za co? dlaczego, kto to był...? dlaczego...? Tak, dlaczego? Ale też: dlaczegoby nie? Przez cały czas tego wędrowania Jan myślał o Olesi, spostrzegł, że coraz dalej jest od tego, aby mógł przed nią stanąć, wcale się na to nie zanosi, by mógł ją wprawiać w podziw, że ma robotę, ustatkował się i w ogóle. Teraz skruszał. Myślał o niej bez ustanku, lubił sobie przypomnieć ten świąteczny dzień, gdy się poznali w Luna Parku. Lubił naprowadzać na myśl te uczucia, jakie ku niej miał, zanim ją dostał. Szedł wieczorkiem pod skwer, raz nawet zajrzał w podwórze i popatrzył na okna. Były ciemne, w pokojach i w kuchni. Chowa się przed nim czy jak...? Odszedł z tego miejsca, wstyd mu było pokazać się u stelmachów, ale miał tam jeszcze swoją skrzynkę z rupieciami, poszedł. Fabryka stała już częściowo otynkowana, oporzą-dzona. Ziemię na podwórzu skopano, widać pod klomby. Stelmachowa, która nigdy wysiedzieć spokojnie w izbie nie mogła, wyszła akurat przed swój drewniak. — Patrzcie, Jan — rzekła — nigdy bym nie poznała... Zatrzymali go na noc przez dawną przyjaźń. Z rozmowy wywnioskował, że nic tu nie wiedzieli o Olesi, że tu nie zajrzała nawet przez ciekawość. Zdjął go strach. Rano oporządził się, umył, zrzucił ambicję z serca i szedł. Na Targową, do kuchni. Wypatrzył 229 waniu. ¦ .. . Drzwi mu otworzyła ładna, tęga dziewczyna i rzekła z prześmiechem: — Olesia...? była, ale wyszła. — Dał się nabrać i zapytał: — Kiedy wróci? —¦ a ona mu na to, że może- czekać do nieskończoności, bo Olesia wyjechała na wieś do swoich, na dobre. — Toś ty ją tak urządził? -— spytała. Ujęła się pod boki i nie od tego była, aby z nim nie wejść w pogawędkę. Ale on trzasnął drzwiami, zbiegł ze schodów. Długo stał na skwerku, na tym samym miejscu, gdzie ongiś wystawali z Olesia. Rzuciła go! Nigdy by nie pomyślał, że go rzuci Olesia. Brał to za żart, a ona odeszła bez słowa. W tej chwili chciał wyć, ulżyłoby mu to, gdyby kogoś trzasnął pięścią, uczuł ból i chciał krzyczeć z tego bólu. Namacał w kieszeni ostatnie drobhiaki za sprzedaną stelmachom skrzynkę, z rupieciami. Knajpy nie potrzebował szukać daleko, odwrócił się, przeskoczył jezdnię i pchnął drzwi. — Raz! —powiedział przed bufetem. I jeszcze jednego, i jeszcze. Nie, nawet się upić nie mógł, knajpa mu nie szła, tyle że ochłódł. Zaraz za dworcem napotkał Piaseckiego. — No? — spytał. Ale już widział, że obaj są na ostatnich nogach. Dlaczego? Cóż to takiego zrobili, że nie było dla nich miejsca w świecie? Gdy tylko mogli, chwytali robotę, jaka się nadarzyła, ale nie było już tej roboty — i amen. Któż tak urządził świat? — A jeżeli się zbuntujesz, napuszczą na ciebie policję — szepnął chrapliwie Piasecki. Szedł na Annopol, miał tam znajomych, gdzie się mógł przytulić, u takiej największej biedoty jeszcze najprędzej można coś skorzystać, jeszcze cię potraktują po ludzku. Miał też tam dawnego przyjaciela od serca, bywalca, oczytanego. — Trudno, chodź ze mną, zobaczymy. zały żółte pagórki piasku, wydmy, najbiedniejsze mogiły usypane przez sam wjatr — to było już tu. Bródno, Annopol, umarli i ży\vj. Ukazały się jednakie domki — a ludzie, jak to ludzie: jeden przyochędożył, przystroił, przybrał okna w firanki i kwiaty, chodnik z cegieł ułożył, wreszcie płotek, ogródek. U drugiego zieje pustka, pustka i zimny blask stoi w szybach okien. Mrowie dzieciaków zalęgało piaszczyste drogi, Stali pośrodku, Sitarek i Piasecki, oglądając się na wielkie miasto, Warszawę, i patrząc przed siebie na wydmę Annopola. Wyglądało to jak odrzucona na bok kupka nędznego śmiecia -— rojąca się od żywiołów ludzkich, nikomu już niepotrzebnych. Piasecki zaniósł się kaszle^. Sitarek milczał posępnie. t 230 Spis rzeczy Powszedni dzień Powszedni dzień / 7 Górnoślązaczka / 24 Po tamtej stronie / 40 Granica / 45 Ordensowie / 50 Powszechny niepokój / 55 Maryjka / 61 Miłość Gertrudy / 76 Karuzela / 98 Zaciąg na Saksy / 106 Pożegnanie / 124 Dwoje ludzi Dwoje łudzi / 133 Bidny szczeniak / 140 Lipa / 146 Pod ziemią / 154 Przed nocą / 259 Mania, córka niemego / 111 W raju / 276 Michalina / 183 Powroty / 190 Sitarek / 205