13560
Szczegóły |
Tytuł |
13560 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13560 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13560 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13560 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Erikson Steven
ŁOWCY KOŚCI
Powrót
Dramatis Personae
Malazańczycy:
Cesarzowa Laseen: władczyni Imperium Malazańskiego
Przyboczna Tavore: dowodząca jedną z malazańskich armii
Pięść Keneb: dowódca dywizji
Pieść Blistig: dowódca dywizji
Pieść Tene Baralta: dowódca dywizji
Pięść Temul: dowódca dywizji
Nul: wickański czarnoksiężnik
Nadir: wickańska czarownica
T’jantar: adiutantka Tavore
Lostara Yil: towarzyszka Perły
Perła: szpon
Nok: admirał Floty Imperialnej
Banaschar: były kapłan D’rek
Hellian: sierżant straży miejskiej w Kartoolu
Urb: strażnik miejski w Kartoolu
Bezdech: strażnik miejski w Kartoolu
Obrażalski: strażnik miejski w Kartoolu
Szybki Ben: wielki mag
Kalam Mekhar: skrytobójca
Pędrak: znajda
Wybrani żołnierze z Czternastej Armii
Kapitan Milutek: Pułk Ashocki
Porucznik Pryszcz: Pułk Ashocki
Kapitan Faradan Sort
Sierżant Skrzypek/Struna
Kapral Tarcz
Mątwa
Flaszka
Koryk
Śmieszka
Sierżant Gesler
Kapral Chmura
Starszy sierżant Wyłam Ząb
Możliwe
Lutnia
Ebron
Sinn
Okruch
Sierżant Balsam
Kapral Trupismród
Rzezigardzioł
Masan Gilani
Inni
Barathol Mekhar: kowal
Kulat: wieśniak
Nulliss: wieśniaczka
Hayrith: wieśniaczka
Chaur: wieśniak
Noto Czyrak: cyrulik (uzdrowiciel) kompanii w Zastępie Jednorękiego
Hurlochel: zwiadowca w Zastępie Jednorękiego
Kapitan Słodkastruga: oficer w Zastępie Jednorękiego
Kapral Futhgar: podoficer w Zastępie Jednorękiego
Pięść Rythe Bude: oficer w Zastępie Jednorękiego
Ormulogun: artysta
Gumble: jego krytyk
Apsalar: skrytobójczym
Telorast: duch
Serwatka: duch
Samar Dev: czarownica z Ugaratu
Karsa Orlong: teblorski wojownik
Ganath: Jaghutka
Złośliwość: jednopochwycona, siostra Pani Zawiści
Corabb Bhilan Thenu’alas
Leoman od Cepów: ostatni dowódca buntowników
Kapitan Wróblik: strażniczka miejska z Y’Ghatanu
Karpolan Demesand: z Gildii Kupieckiej Trygalle
Torahaval Delat: kapłanka Poliel
Nożownik: dawniej Crokus z Darudżystanu
Heboric Widmoworęki: Boży Jeździec Treacha
Scillara: uciekinierka z Raraku
Felisin Młodsza: uciekinierka z Raraku
Szara Żaba: demon
Mappo Konus: Trell
Icarium: Jhag
Iskaral Krost: kapłan Cienia
Mogora: d’ivers
Taralack Veed: Gral, agent Bezimiennych
Dejim Nebrahl: d’ivers z czasów Pierwszego Imperium, t’rolbarahl
Trull Sengar: Tiste Edur
Onrack Strzaskany: niezwiązany T’lan Imass
Ibra Gholan: T’lan Imass
Monok Ochem: rzucający kości T’lan Imassów
Minala: głównodowodząca Kompanii Cienia
Tomad Sengar: Tiste Edur
Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica
Atri-preda Yan Tovis (Pomroka): oficer w letheryjskiej armii
Kapitan Varat Taun: oficer służący pod rozkazami Pomroki
Taxilanin: tłumacz
Ahlrada Ahn: szpieg Tiste Andii między Tiste Edur
Sathbaro Rangar: arapayski czarnoksiężnik
Któż może powiedzieć, gdzie leży granica między prawdą a armią pragnień, które
wspólnie nadają kształt wspomnieniom? We wszystkich legendach kryją się głębokie
fałdy, a ich
widoczna postać prezentuje fałszywą jedność formy i zamiaru. Celowo
zniekształcamy prawdę,
przypisujemy głębokie sensy wymogom wyimaginowanej konieczności. Jest to zarówno
skaza,
jak i dar, ponieważ wyrzekając się prawdy, tworzymy, słusznie bądź nie,
uniwersalne znaczenie.
Szczegółowe ustępuje miejsca ogólnemu, detale przesłania górnolotna forma i w
ten sposób
opowieść czyni nas wspanialszymi niż w prozaicznej rzeczywistości. To właśnie ów
motek słów
łączy nas z ludzkim rodzajem...
Wstęp do Wśród skazanych
Heboric
Rozdział dwunasty
Mówił o tych, którzy padną, a w jego zimnych oczach widniała naga prawda: miał
na
myśli nas. Słowa o złamanych trzcinach, zrodzonych z rozpaczy przymierzach i
rzezi
prowadzonej w imię zbawienia. Mówił, że wojna się szerzy, i kazał nam umknąć do
nieznanych
krain, gdzie unikniemy zepsucia trawiącego życie...
Słowa Żelaznego Proroka Sui Etkara
Anibarowie (Wyplatacze Koszyków)
W jednej chwili w cieniach między drzewami nie było nic, a w następnej Samar Dev
uniosła wzrok i gwałtownie wstrzymała oddech, widząc stojące tam postacie. Ze
wszystkich
stron, w miejscach gdzie słoneczna polana przechodziła w gęstwę czarnych
świerków, paproci i
bluszczu, otaczały ich dzikusy.
- Karso Orlong - wyszeptała kobieta. - Mamy gości...
Teblor uciął kolejny płat mięsa zabitego bhederin, a potem uniósł wzrok. Ręce
miał
czerwone od krwi. Po chwili chrząknął i wrócił do pracy.
Zbliżali się ostrożnie, wychodząc z mroku. Byli mali, żylaści, odziani w
garbowane
skóry, a ramiona mieli ozdobione nasadzonymi na nie paskami futra. Ich skóra
miała kolor
bagiennej wody, nagie piersi i barki pokrywała siatka rytualnych blizn. Twarze
na podbródku i
nad ustami pomalowali sobie szarą farbą bądź drzewnym popiołem, imitując brody,
a ich ciemne
oczy otaczały wydłużone kręgi jasnoniebieskiej i szarej barwy. Mieli włócznie,
toporki wiszące u
pasów z niewyprawionej skóry i mnóstwo noży. Nosili też ozdoby z kutej na zimno
miedzi, które
wyraźnie zostały ukształtowane na podobieństwo faz księżyca. Jeden z mężczyzn
miał również
naszyjnik zrobiony z ości jakiejś wielkiej ryby. Zwisał z niego dysk z czarnej
miedzi i o złotych
brzegach. Samar Dev doszła do wniosku, że zapewne ma on wyobrażać całkowite
zaćmienie
słońca. Ten mężczyzna, najwyraźniej wódz grupy, wystąpił naprzód. Postawił trzy
kroki,
spoglądając na ignorującego go Karsę Orlonga, wyszedł w światło słońca i ukląkł.
Samar zauważyła, że dzikus trzyma coś w rękach.
- Karsa, lepiej uważaj. To, co teraz zrobisz, rozstrzygnie, czy przejdziemy
przez tę
okolicę spokojnie, czy będziemy się musieli uchylać przed rzucanymi z ukrycia
włóczniami.
Karsa przełożył dłonie na rękojeści wielkiego myśliwskiego noża i wbił go
głęboko w
ciało zabitego zwierzęcia. Potem wstał i spojrzał na klęczącego dzikusa.
- Wstawaj - zażądał.
Mężczyzna wzdrygnął się i pochylił głowę.
- Karsa, on chce ci wręczyć dar.
- To niech to zrobi na stojąco. Jego lud musi się ukrywać w głuszy, bo za dużo
klękał.
Powiedz mu, że musi wstać.
Używali języka handlowego i coś w twarzy klęczącego wojownika mówiło Samar, że
dzikus zrozumiał ich rozmowę... a także żądanie, bo wstał powoli.
- Mężczyzno z Wielkich Drzew - zaczął. Jego głos brzmiał dla Samar ochryple i
gardłowo. - Sprawco Zniszczenia, Anibarowie ofiarują ci ten dar i proszą, byś ty
również dał nam
coś w zamian.
- W takim razie to nie jest dar - przerwał mu Karsa. - Chodzi wam o handel
wymienny.
W oczach wojownika pojawił się błysk strachu. Inni członkowie jego plemienia -
Anibarowie - nadal czekali wśród drzew, milczący i nieruchomi, Samar czuła
jednak, że ogarnia
ich trwoga. Wódz spróbował po raz drugi - Tak, to język handlu, Sprawco.
Trucizna, którą
musimy przełknąć. On nie spełnia naszych pragnień.
Karsa skrzywił się, spoglądając na Samar Dev.
- Za dużo słów, które prowadzą donikąd, czarownico. Wytłumacz mi to.
- To plemię przestrzega starożytnej tradycji, która zaginęła wśród mieszkańców
Siedmiu
Miast - wyjaśniła. - Tradycji wręczania darów. Taki dar stanowi miarę wielu
rzeczy, a sposoby
określania jego wartości są subtelne i często trudne do zdefiniowania. Ci
Anibarowie z
konieczności poznali naturę handlu, ale nie definiują wartości w taki sam sposób
jak my i dlatego
z reguły tracą na wszelkich transakcjach. Podejrzewam, że nie wychodzą zbyt
dobrze na
kontaktach ze sprytnymi, pozbawionymi skrupułów kupcami z cywilizowanych krain.
Jest w
tym...
- Wystarczy tego - przerwał jej Karsa. - Pokaż mi ten dar - zażądał, wskazując
na wodza,
który kulił się, coraz bardziej przerażony. - Ale najpierw powiedz mi, jak się
nazywasz.
- W trującym języku zwę się Wyszukiwacz Łodzi. - Obiema dłońmi uniósł wyżej
przedmiot. - To znak odwagi wielkiego ojca bhederin.
Samar Dev uniosła brwi, spoglądając na Karsę.
- To będzie kość prąciowa byka, Teblorze.
- Wiem o tym - warknął Karsa. - Czego pragniesz w zamian, Wyszukiwaczu Łodzi?
- Do naszego lasu przybywają ożywieńcy, którzy napadają na klany Anibarów
mieszkające na północ stąd. Zabijają każdego, kto stanie im na drodze, bez
żadnego powodu. Ich
zaś nie można zabić, ponieważ władają powietrzem i w ten sposób odchylają lot
wymierzonych
w nich włóczni. Tak słyszeliśmy. Straciliśmy wiele imion.
- Imion? - powtórzyła Samar.
Przeniósł spojrzenie na nią i skinął głową.
- Krewnych. Osiemset czterdzieści siedem imion z północnych klanów, połączonych
więzią z moim. - Wskazał na stojących za nim milczących wojowników. - Wśród
tych, którzy tu
czekają, jest tyle samo imion do stracenia. Znamy żałobę po naszych zmarłych,
ale bardziej żal
nam dzieci. Imion nie możemy już odzyskać. Odchodzą i nigdy nie wracają. Dlatego
się
umniejszamy.
- Chcecie, żebym zabił ożywieńców w zamian za ten dar? - zapytał Karsa,
wskazując na
kość.
- Tak.
- A ilu ich jest?
- Przypływają wielkimi statkami o szarych skrzydłach i ruszają do lasu na łowy.
Każda
grupa składa się z dwunastu myśliwych. Kieruje nimi gniew, ale nic, co robimy,
nie łagodzi tego
gniewu. Nie wiemy, czym ich tak obraziliśmy.
Pewnie daliście im cholerną kość prąciową byka. Samar Dev zachowała jednak tę
myśl
dla siebie.
- Ile już było tych polowań?
- Do tej pory dwadzieścia, ale ich łodzie nie odpływają.
Cała twarz Karsy pociemniała. Samar Dev nigdy jeszcze nie widziała u niego
podobnego gniewu. Przestraszyła się, że Teblor rozerwie tego małego,
przerażonego człowieczka
na strzępy.
- Zapomnijcie wszyscy o wstydzie! - powiedział jednak. - Zapomnijcie! Zabójcy
nie
potrzebują powodu, żeby zabijać. Dlatego są zabójcami. Sam fakt waszego
istnienia jest dla nich
wystarczającą obrazą. - Podszedł do Wyszukiwacza Łodzi i wyrwał kość z jego rąk.
- Odbiorę
życie im wszystkim, zatopię ich przeklęte statki. Przy...
- Karsa! - przerwała mu Samar.
Odwrócił się do niej z błyskiem w oczach.
- Zanim przysięgniesz zrobić coś tak... ekstremalnego, mógłbyś rozważyć bardziej
osiągalne rozwiązanie.
Widziała, że narasta w nim wściekłość.
- Na przykład - dodała pośpiesznie - mógłbyś się zadowolić przegnaniem ich z
powrotem na statki. Sprawieniem, że las stanie się dla nich... niegościnny.
Po długiej, pełnej napięcia chwili Teblor westchnął.
- Tak. To wystarczy. Choć kusi mnie, by popłynąć za nimi.
Wyszukiwacz Łodzi gapił się na Karsę, otwierając szeroko oczy ze zdumienia i
zarazem
strachu.
Przez chwilę Samar sądziła, że była to nietypowa dla ogromnego wojownika próba
żartu. Ale nie, Teblor mówił poważnie. Ku swej trwodze uświadomiła sobie, że
wierzy mu i nie
znajduje w jego słowach nic zabawnego ani absurdalnego.
- Ale możesz chyba zaczekać z tą decyzją?
- Mogę. - Znowu łypnął na Wyszukiwacza Łodzi. - Opisz mi tych ożywieńców.
- Są wysocy, ale nie aż tak, jak ty. Ich skóra ma barwę śmierci, a oczy są zimne
jak lód.
Mają żelazną broń i są wśród nich szamani, których oddech niesie chorobę.
Wypuszczają z siebie
chmury trujących oparów. Wszyscy, którzy ich dotykają, umierają w straszliwych
cierpieniach.
- Chyba używają słowa „ożywieniec” na określenie każdego, kto nie pochodzi z ich
świata - powiedziała do Karsy Samar Dev. - Wrogowie, o których mówią,
przypływają tu
statkami. Nie wydaje się prawdopodobne, żeby rzeczywiście byli martwiakami.
Oddech
szamanów to pewnie czary.
- Wyszukiwaczu Łodzi - rzekł Karsa. - Kiedy już skończę ćwiartować bhederin,
zaprowadzisz mnie do tych ożywieńców.
Twarz mężczyzny pobladła nagle.
- To bardzo wiele dni drogi, Sprawco. Chciałem wysłać do północnych klanów
wiadomość o twoim przybyciu...
- Nie. Pójdziesz z nami.
- Ale... ale dlaczego?
Karsa podszedł bliżej, złapał jedną ręką Wyszukiwacza Łodzi za kark i
przyciągnął go
do siebie.
- Będziesz świadkiem i dzięki temu staniesz się kimś więcej, niż jesteś teraz.
Będziesz
przygotowany na to, co czeka ciebie i ten twój nieszczęsny lud. - Puścił
dzikusa, a ten wciągnął
gwałtownie powietrze i zatoczył się do tyłu. - Moi rodacy wierzyli kiedyś, że
mogą się ukryć -
ciągnął Teblor, obnażając zęby. - Mylili się. Zrozumiałem to i ty również to
teraz zrozumiesz.
Wydaje ci się, że ożywieńcy są jedynym niebezpieczeństwem? Ty głupcze, to
zaledwie początek.
Teblor wrócił do ćwiartowania zwierzyny.
Wyszukiwacz Łodzi gapił się na niego przez chwilę z błyskiem przerażenia w
oczach.
Potem odwrócił się i wysyczał coś w swym języku. Sześciu wojowników ruszyło w
stronę Karsy,
wyciągając noże.
- Karso - ostrzegła go Samar.
Wyszukiwacz Łodzi uniósł ręce.
- Nie! Nie chcemy cię skrzywdzić, Sprawco. Oni mają ci pomóc w ćwiartowaniu,
żebyś
nie musiał tracić czasu.
- Skóry trzeba wyprawić - zażądał Karsa.
- Zgoda.
- I niech gońcy dostarczą mi je razem z wędzonym mięsem.
- Zgoda.
- W takim razie możemy ruszać w drogę natychmiast. Wyszukiwacz Łodzi skinął
głową,
jakby nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
Karsa uśmiechnął się szyderczo, uniósł nóż i podszedł do pobliskiej sadzawki, by
zmyć
krew z ostrza, a potem z dłoni i przedramion.
Sześciu wojowników przystąpiło do ćwiartowania bhederin, a Samar Dev podeszła do
ich wodza.
- Wyszukiwaczu Łodzi.
Spojrzał na nią z lękiem w oczach.
- Jesteś czarownicą? Tak cię nazwał Sprawca.
- Jestem. Gdzie są wasze kobiety? I dzieci?
- Za tym bagnem, na północny zachód - odpowiedział. - To wyżej położone tereny.
Są
tam jeziora i rzeki, gdzie możemy znaleźć czarne ziarno, a na płaskiej skale
jagody.
Zakończyliśmy już wielkie polowanie na równinie i teraz wracamy do swych
licznych obozów z
zapasami mięsa na zimę. Ale my - wskazał na swych wojowników - poszliśmy za
wami.
Patrzyliśmy na to, jak Sprawca zabija bhederin. Jeździ na kostnym koniu. Nigdy
nie widzieliśmy,
żeby ktoś ich dosiadał. Ma miecz z kamienia narodzin. Żelazny Prorok opowiada
naszemu
ludowi o wojownikach władających orężem z takiego kamienia. Mówi, że nadejdą.
- Nigdy nie słyszałam o tym Żelaznym Proroku - wyznała Samar Dev, marszcząc
brwi.
Wyszukiwacz Łodzi wykonał zamaszysty gest ręką i spojrzał na południe.
- Mówić o tym znaczy mówić o zamarzniętym czasie. - Zamknął oczy i ton jego
głosu
zmienił się nagle. - W czasie wielkiego zabijania, który jest zamarzniętym
czasem przeszłości,
Anibarowie mieszkali na równinach i docierali w swych wędrówkach prawie do samej
Rzeki
Wschodniej, gdzie wznosiły się wielkie, otoczone murami obozy Ugarów. Anibarowie
handlowali z Ugarami, wymieniając mięso i skóry na żelazne narzędzia i broń.
Potem do Ugarów
dotarło wielkie zabijanie i wielu z nich szukało schronienia wśród Anibarów.
Jednakże zabójcy,
zwani przez Ugarów Mezla, podążyli za nimi. Stoczono straszliwą bitwę i wszyscy,
którzy
szukali bezpieczeństwa wśród Anibarów, padli pod ciosami Mezla. Obawiając się
odwetu za
pomoc, jakiej udzielili Ugarom, Anibarowie przygotowali się do ucieczki w głąb
odhan, lecz
wódz Mezla znalazł ich wcześniej. Przyszedł do nich z setką złowrogich
wojowników, ale
powstrzymał ich żelazną broń. Oznajmił, że Anibarowie nie są jego wrogami, a
potem ostrzegł,
że nadchodzą inni, którzy nie znają litości i pragną zniszczyć Anibarów. Ten
wódz był Żelaznym
Prorokiem, królem Sui Etkarem. Anibarowie posłuchali jego słów i uciekli na
północny zachód.
Ziemie, na których przebywamy, oraz lasy i jeziora położone dalej stały się ich
ojczyzną. -
Spojrzał na Karsę. Teblor spakował już zapasy i dosiadł konia Jhagów. - Żelazny
Prorok mówi
nam... - podjął, znowu zmieniając intonację - ...że istnieje czas, gdy w chwili
największego
niebezpieczeństwa przychodzą nam z pomocą wojownicy uzbrojeni w kamienne miecze.
Dlatego, gdy ujrzeliśmy, kto wędruje po naszej krainie i jaki ma miecz...
zrozumieliśmy, że ten
czas ma się wkrótce stać zamarzniętym czasem.
Samar Dev przyglądała mu się przez długą chwilę. Potem przeniosła wzrok na
Karsę.
- Nie sądzę, żebyś mógł tam jechać na Havoku - zauważyła. - Niedługo wkroczymy
na
trudny teren.
- Będę jechał, jak długo się da - odparł Teblor. - Ty możesz prowadzić konia za
uzdę.
Jeśli chcesz, możesz go nawet nieść przez teren, który uznasz za trudny.
Poirytowana kobieta podeszła do swego wierzchowca.
- Proszę bardzo. Na razie pojadę za tobą, Karso Orlong. Przynajmniej nie będę
się
musiała martwić o smagające twarz gałęzie, bo przecież zwalisz wszystkie drzewa
rosnące ci na
drodze.
Wyszukiwacz Łodzi zaczekał, aż oboje będą gotowi, a potem ruszył naprzód wzdłuż
północnej granicy podmokłej polany. Gdy dotarł do jej skraju, skręcił i zniknął
w lesie.
Karsa zatrzymał Havoka, spoglądając na gęste chaszcze oraz rosnące blisko siebie
świerki czarne.
Samar Dev parsknęła śmiechem. Teblor przeszył ją wściekłym spojrzeniem.
A potem zsunął się z grzbietu ogiera.
Wyszukiwacz Łodzi czekał na nich z przepraszającym wyrazem pomalowanej na szaro
twarzy.
- To ścieżki wydeptane przez zwierzynę, Sprawco. W tych lasach żyją jelenie,
niedźwiedzie, wilki i łosie. Nawet bhederin nie zapuszczają się daleko poza te
polany. Dalej na
północy są również wapiti i karibu. Korytarze wydeptane przez zwierzynę są, jak
widzisz, niskie.
Nawet Anibarowie muszą się schylać, gdy wędrują nimi szybko. W nieznalezionym
czasie, o
którym niewiele można powiedzieć, jest więcej płaskiej skały i podróż będzie
łatwiejsza.
Niski, monotonny las ciągnął się bez końca. Gąszcz przyprawiał ich o frustrację,
wydawało się, że wyrósł jedynie po to, by utrudniać wędrówkę. Skała macierzysta
często
wychodziła tu nad ziemię, widzieli jej fioletowo-czarną powierzchnię, miejscami
poprzeszywaną
długimi żyłami kwarcytu. Ta powierzchnia była jednak nierówna, pochyła i
pofałdowana,
tworzyła niecki o wysokich ścianach, leje krasowe i żleby wypełnione
odwarstwiającymi się,
porośniętymi śliskim, szmaragdowym mchem płytkami. W zagłębieniach leżało
mnóstwo
zwalonych drzew. Kora świerków czarnych była szorstka niczym skóra rekina, a
pozbawione
szpilek, twarde jak kość gałęzie tworzyły gęstą, nieustępliwą pajęczynę.
Tu i ówdzie do ziemi docierały snopy słonecznego światła, tworząc wyspy
intensywnych barw pośrodku mrocznego świata.
Przed zmierzchem Wyszukiwacz Łodzi doprowadził ich do zdradliwego osypiska i
wdrapał się na nie. Karsa i Samar Dev musieli prowadzić konie i ta wspinaczka
wydawała im się
bardzo niebezpieczna. Mech pękał pod nogami niczym przegniła skóra, odsłaniając
ostre,
kanciaste kamienie oraz głębokie wyrwy, w których koń mógłby z łatwością złamać
nogę.
Samar Dev była mokra od potu. Na brudnej od pyłu skórze miała liczne zadrapania.
W
końcu jednak dotarła na szczyt. Tuż przed nim odwróciła się, by przez ostatnie
kilka metrów
poprowadzić konia, trzymając go za uzdę. Przed nimi ciągnęła się prawie
całkowicie płaska
skalna powierzchnia, upstrzona szarymi plamami porostów. W płytkich
zagłębieniach rosły
sosny wejmutki i banki, a tu i ówdzie również karłowate dęby, otoczone krzakami
janowca,
czarnych jagód oraz golterii. Wielkie jak wróble ważki śmigały w blasku
zachodzącego słońca,
przecinając roje mniejszych owadów.
Wyszukiwacz Łodzi wskazał na północ.
- Ta ścieżka prowadzi do jeziora. Tam można rozbić obóz.
Ruszyli w tamtą stronę.
Nigdzie nie było widać żadnych wzniesień. Grzbiet, po którym szli, wił się,
przebiegając
niekiedy między niskimi wypiętrzeniami i skalnymi kolcami. Samar Dev szybko
uświadomiła
sobie, jak łatwo można się zgubić w tej dzikiej okolicy. Przed nimi trasa
dzieliła się na dwie
odnogi. Wyszukiwacz Łodzi podszedł do jej wschodniej krawędzi, spoglądał przez
chwilę w dół i
wybrał grzbiet biegnący na wschód.
Samar Dev podeszła w to samo miejsce i zobaczyła to, czego szukał - krętą linię
niewielkich głazów leżących na skalnej półce tuż pod krawędzią. Ułożono ją w
kształt
przypominający węża. Jego głowę tworzył płaski, klinowaty głaz, natomiast
ostatni kamyk ogona
był rozmiarów paznokcia jej kciuka. Wszystkie kamienie pokrywała warstwa
porostów,
sugerująca, że ten drogowskaz jest bardzo stary. W kształcie węża nie było nic,
co by
wskazywało, którą drogę należy wybrać, choć jego głowa zwracała się w kierunku,
w którym
zmierzali.
- Wyszukiwaczu Łodzi! - zawołała. - Jak należy odczytać tego węża z kamieni?
Obejrzał się na nią.
- Wąż wskazuje drogę od serca. Żółw ścieżkę ku sercu.
- Dobrze, ale dlaczego nie są na samej drodze, żebyście nie musieli ich szukać?
- Kiedy niesiemy na południe czarne zboże, jesteśmy obciążeni. Ani żółw, ani wąż
nie
mogą utracić kształtu. My biegamy po tych drogach. Z ciężarem na plecach.
- Gdzie zabieracie plony?
- Do obozów na równinach. Każda grupa. Gromadzimy je, a potem dzielimy, żeby dla
każdej grupy wystarczyło zboża. Jeziorom, rzekom i ich brzegom nie można ufać.
Czasami
żniwa są dobre. Innym razem słabe. Wody podnoszą się i opadają. To nie to samo.
Płaska skała
chce równo pokrywać cały świat, ale nie może, więc woda podnosi się i opada. Nie
klękamy
przed nierównością, bo inaczej sami odrzucilibyśmy sprawiedliwość i nóż
odnalazłby nóż.
- To stare zasady radzenia sobie z głodem - potwierdziła Samar, kiwając głową.
- Zasady z zamarzniętego czasu.
Karsa Orlong zerknął na Samar Dev.
- Co to jest zamarznięty czas, czarownico?
- Przeszłość, Teblorze.
Zauważyła, że w zamyśleniu zmrużył oczy. Po chwili chrząknął.
- A nieznaleziony czas to przyszłość. Z tego wynika, że chwila obecna jest
płynącym
czasem...
- Tak! - zawołał Wyszukiwacz Łodzi. - Poznałeś wielką tajemnicę życia.
Samar Dev wdrapała się na siodło. Po tej drodze mogli jechać konno, pod
warunkiem, że
będą ostrożni. Gdy Karsa Orlong podążył za jej przykładem, kobietę wypełnił
niezwykły spokój.
Uświadomiła sobie, że zrodził się on ze słów Wyszukiwacza Łodzi.
Wielka tajemnica życia. Płynący czas, który jeszcze nie zamarzł, przed chwilą
odnaleziony w nieznalezionym.
- Wyszukiwaczu Łodzi, Żelazny Prorok przybył do was dawno temu, w zamarzniętym
czasie, ale opowiadał wam o nieznalezionym czasie.
- Tak, rozumiesz to, czarownico. Sui Etkar mówi tylko w jednym języku, ale ten
język
zawiera wszystko. Jest Żelaznym Prorokiem. Królem.
- Waszym królem?
- Nie. My jesteśmy jego cieniami.
- Dlatego że istniejecie tylko w płynącym czasie.
Mężczyzna odwrócił się i pokłonił z szacunkiem. Ten widok poruszył coś w duszy
Samar Dev.
- Twoja mądrość nas zaszczyca, czarownico - rzekł.
- A gdzie leży królestwo Sui Etkara? - zapytała.
Do oczu mężczyzny napłynęły łzy.
- My również pragniemy poznać odpowiedź na to pytanie. Ono zagubiło się...
- W nieznalezionym czasie.
- Tak.
- Sui Etkar był Mezla.
- Tak.
Samar Dev otworzyła usta, by zadać jeszcze jedno pytanie, ale uświadomiła sobie,
że nie
musi tego robić. Na nie znała odpowiedź. Zamiast tego zapytała o coś innego:
- Wyszukiwaczu Łodzi, powiedz mi, czy zamarznięty czas łączy z płynącym czasem
most?
Rozciągnął usta w rzewnym, przepojonym tęsknotą uśmiechu.
- Tak.
- Ale nie możecie po nim przejść.
- Nie możemy.
- Dlatego że most się pali.
- Tak, czarownico, most się pali.
Król Sui Etkar i nieznalezione królestwo...
***
Skalne półki opadały ku spienionym, huczącym bałwanom niczym ogromne,
nieociosane schody. Porywisty wicher gnał ciemne fale po północnym morzu aż po
sam
horyzont, nad którym zawisły burzowe chmury koloru poczernianej zbroi. Za ich
plecami rósł
ciągnący się wzdłuż zachodniego brzegu las skarłowaciałych sosen, jodeł i cedrów
o gałęziach
poszarpanych i połamanych przez szalejące wichry.
Drżący z zimna Taralack Veed owinął się szczelniej futrem, a potem odwrócił
plecami
do wzburzonego morza.
- Teraz pójdziemy na zachód - oznajmił głośno, by przekrzyczeć wichurę. - Wzdłuż
wybrzeża, aż do chwili, gdy skręci na północ. Potem ruszymy w głąb lądu, prosto
na zachód, do
krainy kamieni i jezior. To będzie trudna podróż, ponieważ nie napotkamy wiele
zwierzyny.
Możemy jednak łapać ryby. Co gorsza, mieszkają tam krwiożercze dzikusy, zbyt
tchórzliwe, by
atakować za dnia. Zawsze robią to nocą. Musimy być przygotowani na spotkanie z
nimi. Musimy
zanieść im rzeź.
Icarium nie odezwał się ani słowem, wbijając wzrok w zwiastun nadchodzącego
sztormu.
Taralack skrzywił się i wrócił do ich otoczonego skałami obozu. Przykucnął tam,
radując się błogosławioną osłoną przed wiatrem, i ogrzał zaczerwienione z zimna
dłonie nad
ogniskiem, w którym płonęło wyrzucone przez morze drewno. Pozostały już tylko
nieliczne
przebłyski legendarnego, niemal mitycznego spokoju Jhaga. Icarium stał się
ponury i
nieprzystępny. Taralack Veed kształtował go własnoręcznie, aczkolwiek ściśle
przestrzegał
wskazówek udzielonych przez Bezimiennych.
Miecz stępiał. Musisz się stać osełką, Gralu.
Jednakże osełki były nieczułymi narzędziami, nic ich nie obchodził miecz ani
dłoń go
dzierżąca. Wojownikowi, którym władały namiętności, trudno było zdobyć się na
podobną
obojętność, nie mówiąc już o jej utrzymaniu. Taralack czuł narastający nacisk i
wiedział, że
pewnego dnia pozazdrości Mappowi Konusowi łaski śmierci.
Osełka jednak nie może również przerodzić się w nic innego.
Do tej pory posuwali się naprzód szybko. Icarium był niestrudzony. Wystarczyło
wskazać mu kierunek. Choć Taralack Veed słynął z wytrwałości, czuł się
wyczerpany.
Nie jestem Trellem, a to nie jest zwyczajna wędrówka. Już nie. A dla Icariuma
nigdy
więcej taką nie będzie.
Dla Taralacka Veeda najwyraźniej również nie.
Uniósł wzrok, słysząc kroki, i zobaczył schodzącego w dół Icariuma.
- Te dzikusy, o których mówiłeś - zaczął Jhag bez zbędnych wstępów. - Dlaczego
miałyby nas zaczepiać?
- W ich przeklętym lesie jest pełno świętych miejsc, Icariumie.
- W takim razie wystarczy, że będziemy je omijać.
- Takie miejsca trudno jest rozpoznać. Może to być rząd głazów, niemal
całkowicie
ukrytych pod mchami i porostami. Albo resztki poroża zatknięte w rozgałęzienie
drzew i tak
zarośnięte, że prawie niewidoczne. Albo żyła kwarcytu usiana drobinkami złota.
Albo zielony
kamień narzędziowy. Kamieniołomy są zaledwie bladym wyżłobieniem w pionowej
skale.
Wydobywają zielony kamień za pomocą ognia i zimnej wody. Mogą to nawet być ślady
niedźwiedzi na skale, pozostawione przez niezliczone pokolenia tych wrednych
zwierzaków.
Wszystko to jest święte. Nie sposób zgłębić umysłu podobnych dzikusów.
- Widzę, że dużo o nich wiesz. A przecież mówiłeś, że nigdy nie odwiedzałeś tych
stron.
- Opowiedziano mi o nich bardzo szczegółowo, Icariumie.
W oczach Jhaga pojawił się nagle ostry błysk.
- A kto udzielił ci tylu informacji, Taralacku Veed z Grali?
- Wędrowałem po wielu krainach, przyjacielu. Poznałem tysiąc opowieści...
- Przygotowano cię. Na spotkanie ze mną.
Blady uśmieszek bardzo pasował do tej chwili i Taralack odnalazł go z łatwością.
- Wiele z tych wędrówek odbyłem w twoim towarzystwie, Icariumie. Gdybym tylko
mógł się z tobą podzielić wspomnieniami chwil, które razem przeżyliśmy.
- Gdybyś tylko mógł - zgodził się Icarium, wpatrując się w ognisko.
- Oczywiście - dodał Taralack - w tym darze byłoby wiele mroku, mnóstwo
nieprzyjemnych i złowrogich czynów. Pustka, jaką masz w sobie, Icariumie, jest
zarówno
błogosławieństwem, jak i klątwą. Rozumiesz to, prawda?
- W tej pustce nie ma błogosławieństwa - sprzeciwił się Icarium, kręcąc głową. -
Nie
mogę zapłacić sprawiedliwej ceny za wszystko, co uczyniłem. Nie mogę napiętnować
swej
duszy. I dlatego nigdy się nie zmieniam, zawsze pozostaję naiwny...
- Niewinny...
- Nie, nie niewinny. Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem, Taralacku Veed.
Zwracasz się teraz do mnie po nazwisku, a nie: „przyjacielu”. Czyżby zaczęła cię
zatruwać nieufność?
- Dlatego moją rolą jest za każdym razem przywracać ci wszystko, co utraciłeś.
Niestety,
to żmudne zadanie i czuję się nim znużony. Moja słabość polega na tym, że pragnę
ci oszczędzić
najokropniejszych z tych wspomnień. Mam w sercu zbyt wiele litości, ale teraz
widzę, że starając
się ciebie osłaniać, tylko cię ranię. - Splunął w dłonie i wygładził włosy, a
potem znowu
wyciągnął ręce nad ogniskiem. - Proszę bardzo, przyjacielu. Kiedyś, dawno temu,
zawładnęło
tobą pragnienie uwolnienia ojca, którego zabrał dom Azath. Próba zakończyła się
straszliwym
niepowodzeniem i w jej wyniku zrodziła się głębsza, bardziej niszczycielska
siła. Twój gniew.
Roztrzaskałeś ranną grotę i zniszczyłeś dom Azath, wypuszczając na świat zastęp
demonicznych
istot, które wszystkie pragnęły jedynie dominacji i tyranii. Niektóre z nich
zabiłeś, ale liczne
umknęły przed twoim gniewem i żyją po dziś dzień, rozproszone w świecie niczym
nasiona zła.
Najbardziej gorzka ironia kryje się w tym, że twój ojciec wcale nie pragnął
uwolnienia.
Nieprzymuszony, postanowił zostać strażnikiem domu Azath i możliwe, że jest nim
po dziś
dzień. W rezultacie zniszczeń, jakie zadałeś, kult od zarania czasu oddający
cześć Azath doszedł
do wniosku, że musi stworzyć własnych strażników. Specjalnie wybranych
wojowników, którzy
będą ci towarzyszyli, dokądkolwiek się udasz, ponieważ twój gniew i zniszczenie
groty
najwyraźniej odebrały ci wszelką pamięć o przeszłości i wydawało się, że jesteś
skazany na to,
by po kres czasu poszukiwać prawdy o wszystkim, co uczyniłeś. A także raz po raz
popadać w
gniew i siać wokół zniszczenie. Dlatego ów kult, Bezimienni, postanowił dać ci
towarzysza.
Takiego jak ja. Tak, przyjacielu, byli przede mną inni, na długo przed moimi
narodzinami, a
każdego z nich nasycono czarami, które spowalniają proces starzenia oraz czynią
towarzysza
odpornym na wszelkie choroby i trucizny, dopóki dochowuje wierności. Naszym
zadaniem jest
kierować twą furią, przydawać jej moralnego wymiaru, a nade wszystko być twoim
przyjacielem.
To ostatnie zadanie raz po raz okazywało się najprostsze, a zarazem najbardziej
nęcące, łatwo
jest bowiem znaleźć w sobie głęboką i trwałą miłość do ciebie. Powodem jest
twoja rzetelność,
lojalność i nieskalany honor. Przyznaję, Icariumie, że twe poczucie
sprawiedliwości jest surowe.
Mimo to w ostatecznym rozrachunku cechuje się głęboką szlachetnością. A teraz
czeka na ciebie
wróg. Wróg tak potężny, że tylko ty masz wystarczająco wiele mocy, by mu się
przeciwstawić.
Dlatego właśnie wyruszyliśmy w tę podróż i musimy zniszczyć każdego, kto stanie
nam na
drodze, bez względu na powód. Tego wymaga dobro ogółu. - Pozwolił sobie na
kolejny
uśmieszek, ale tym razem ubarwił go nutą straszliwego, lecz dzielnie
powstrzymywanego bólu. -
Z pewnością zadajesz sobie teraz pytanie, czy Bezimienni zasługują na podobną
odpowiedzialność? Czy ich śmiertelna prawość i poczucie honoru mogą się równać z
twoimi?
Odpowiedź kryje się w konieczności, a przede wszystkim w przykładzie jaki
stanowisz. Każdym
swym uczynkiem wskazujesz Bezimiennym drogę, przyjacielu. Jeśli nie spełnią
swego zadania,
to tylko dlatego, że ty nie wykonasz swojego.
Taralack Veed, zadowolony, że bezbłędnie powtórzył słowa, których go nauczono,
spojrzał na stojącego obok w blasku ogniska wysokiego wojownika. Icarium ukrył
twarz w
dłoniach, jak dziecko, dla którego ślepota oznacza unicestwienie.
Taralack uświadomił sobie, że Jhag płacze.
Znakomicie. Nawet on. Nawet on będzie się karmił własnym bólem i uczyni z niego
uzależniający nektar, słodki narkotyk złożony ze stawianych pod własnym adresem
oskarżeń i
cierpienia.
A wszelkie zwątpienie, wszelka nieufność, znikną.
Albowiem żadna słodycz płynąca z tych uczuć nie może być zła.
Spadły na nich pierwsze krople zimnego deszczu i usłyszeli niski łoskot gromu.
Za
chwilę nadejdzie burza.
- Już wypocząłem - oznajmił Taralack, wstając. - Ruszajmy. Przed nami długa
droga...
- Nie ma potrzeby - przerwał mu Icarium, nie opuszczając dłoni.
- Jak to?
- Na morzu jest pełno okrętów.
***
Samotny jeździec przybył spomiędzy wzgórz niedługo po zasadzce. Barathol Mekhar
podniósł się, przerywając długotrwałe oględziny ciała zabitego demona. Potężne,
pokryte
bliznami i dziobami przedramiona mężczyzny zbryzgała krew. Miał na sobie zbroję
i hełm, a
teraz wydobył topór.
Minęły miesiące, odkąd pojawili się tu T’lan Imassowie. Myślał, że już dawno
odeszli,
jeszcze przed tym, nim stary Kulat opuścił osadę w ataku nagłego szaleństwa. Nie
przyszło mu
do głowy - żadnemu z nich nie przyszło - że straszliwe martwiaki nadal tu są.
Wymordowały grupę wędrowców, atakując z zasadzki tak błyskawicznie, że Barathol
nawet nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Jhelim i Filiad wpadli nagle do
kuchni, krzycząc,
że tuż za przysiółkiem popełniono morderstwo. Barathol zabrał broń i pobiegł z
nimi na zachodni
trakt, tylko po to, by się przekonać, że nieprzyjaciel już odszedł, wykonawszy
zadanie, a przy
starym trakcie leżą dogorywające konie i nieruchome ciała. Można by pomyśleć, że
spadły z
nieba.
Wysłał Filiada po starą Nulliss, posiadającą pewne niewielkie zdolności
uzdrawiania, a
potem wrócił do kuźni, ignorując Jhelima, który łaził za nim jak zgubione
szczenię. Barathol
włożył bez pośpiechu zbroję. Podejrzewał, że T’lan Imassowie byli dokładni.
Mieli czas, by się
upewnić, że nie popełnią błędów. Nulliss przekona się, że dla biednych ofiar nic
już nie można
zrobić.
Po powrocie na zachodni trakt ujrzał ze zdumieniem, że staruszka z plemienia
Semków
klęczy obok leżącej na ziemi postaci, wykrzykując rozkazy do Filiada. Barathol
pobiegł w tamtą
stronę. W jego oczach wyglądało to tak, jakby Nulliss włożyła dłonie do wnętrza
ciała
mężczyzny. Jej chude ramiona poruszały się, jak przy ugniataniu ciasta.
Jednocześnie spoglądała
na leżącą obok kobietę, która jęczała głośno i wierzgała nogami, wygrzebując
bruzdy w ziemi.
Wypłynęło z niej mnóstwo krwi.
Nulliss zauważyła go i przywołała do siebie.
Barathol zorientował się, że mężczyźnie, obok którego klęczy, wypruto trzewia.
Nulliss
wpychała mu je do środka.
- W imię Kaptura, kobieto - warknął kowal. - Zostaw go. Już po nim. Wypełniłaś
mu
brzuch ziemią...
- Już niosą wrzątek - odburknęła. - Mam zamiar go umyć. - Wskazała głową na
miotającą się po ziemi kobietę. - Zraniono ją w bark, a teraz rodzi.
- Rodzi? Bogowie na dole. Posłuchaj, Nulliss, wrzątek się nie nadaje, chyba że
chcesz
ugotować jego wątrobę na kolację...
- Wracaj do swojego kowadła, ty bezmózga małpo! To było czyste cięcie.
Widziałam, co
potrafią zrobić dziki kłami, i tamto wyglądało znacznie gorzej.
- Może z początku było czyste...
- Mówiłam, że je wyczyszczę! Ale nie możemy go zanieść na miejsce, jeśli będzie
wlókł
za sobą wnętrzności, tak?
Skonsternowany Barathol rozejrzał się wokół. Miał ochotę kogoś zabić. To było
proste
pragnienie, ale wiedział już, że nie zdoła go spełnić, i ta świadomość psuła mu
nastrój. Podszedł
do trzeciego ciała. To był stary mężczyzna, wytatuowany i bezręki. T’lan
Imassowie
poszatkowali go.
Zatem to on był ich celem. Tamci po prostu stanęli im na drodze. Dlatego nic ich
nie
obchodziło, czy będą żyć, czy zginą.
Tak czy inaczej, biedny skurczybyk nie mógł być bardziej martwy.
Po chwili Barathol podszedł do ostatniej ofiary. Z osady nadchodzili kolejni
ludzie,
dwoje z nich niosło koce i szmaty. Storuk, Fenar, Hayrith, Stuk, wszyscy
wydawali się drobni, w
jakiś sposób umniejszeni. Byli bladzi ze strachu. Nulliss znowu zaczęła
wykrzykiwać rozkazy.
Na ziemi przed nim leżał jakiegoś rodzaju demon. Odcięto mu obie nogi po jednej
ze
stron, Barathol zauważył, że stworzenie nie straciło zbyt wiele krwi, ale po
śmierci stało się z nim
coś dziwnego. Wyglądało tak, jakby spuszczono z niego powietrze, jakby ukryte
pod skórą ciało
zaczęło się rozpuszczać i znikać. Jego niezwykłe oczy wyschły już i popękały.
- Kowalu! Pomóż mi go podnieść!
Barathol wrócił do uzdrowicielki.
- Storuk, złapcie z bratem koc za rogi z tamtego końca. Fenar, ty pomóż mi z
tego...
Hayrith, niewiele młodsza od Nulliss, przyniosła naręcze szmat.
- A ja? - zapytała.
- Usiądź przy kobiecie. Wepchnij jej coś w ranę. Wypalimy ją później, chyba że
będzie
miała trudności z porodem.
- Straciła mnóstwo krwi - zauważyła Hayrith, mrużąc oczy. - Chyba nie wyżyje.
- Być może. Na razie przy niej usiądź. Trzymaj ją za rękę, mów coś i...
- Tak, tak, czarownico, nie ty jedna znasz się tu na takich sprawach.
- Świetnie. To bierz się do roboty.
- Długo na to czekałaś, co?
- Zamknij się, ty krowo bez cycków.
- Królowa Nulliss, wielka kapłanka wredności!
- Kowalu - warknęła Nulliss - przywal jej toporem, dobra?
Hayrith umknęła, sycząc ze złością.
- Pomóż mi - poprosiła Barathola Nulliss. - Musimy go podnieść.
Uważał, że nie ma sensu się trudzić, ale spełnił jej prośbę. Gdy już to zrobili,
że
zdziwieniem usłyszał od staruszki, że młodzieniec przeżył ten zabieg.
Gdy Nulliss i jej pomocnicy zabrali rannego, Barathol wrócił do poćwiartowanego
ciała
wytatuowanego staruszka. Przykucnął u jego boku. To będzie nieprzyjemne zadanie,
ale może
rzeczy znalezione przy zabitym powiedzą mu coś na jego temat. Przetoczył zwłoki,
a potem
znieruchomiał, wpatrując się w martwe oczy. Oczy kota. Z nagłym zainteresowaniem
spojrzał na
tatuaże, a potem usiadł powoli.
Dopiero wtedy zauważył stosy nieżywych much. Pokrywały ziemię ze wszystkich
stron.
Nigdy w życiu nie widział ich tak dużo. Wstał i wrócił do zabitego demona.
Przyglądał się mu przez chwilę, nim jego uwagę odwrócił odległy ruch i tętent
końskich
kopyt. Wieśniacy wrócili po ciężarną kobietę.
Spojrzał na zmierzającego wprost ku niemu jeźdźca.
Mężczyzna dosiadał spienionego rumaka barwy wyblakłej w słońcu kości. Miał na
sobie
zakurzoną zbroję powleczoną białym lakierem, a spod hełmu wyzierała blada,
wymizerowana
twarz. Przybysz ściągnął wodze, zsunął się z siodła, i ignorując Barathola,
podszedł chwiejnym
krokiem do demona, by osunąć się przed nim na kolana.
- Kto... kto to zrobił? - zapytał.
- T’lan Imassowie. Było ich pięciu. Nieźle sfatygowani, nawet jak na T’lan
Imassów. To
była zasadzka. - Barathol wskazał na ciało wytatuowanego mężczyzny. - Chyba
chodziło im o
niego. To kapłan kultu Treacha, Pierwszego Bohatera.
- Treach został teraz bogiem.
Barathol skwitował tę wiadomość chrząknięciem. Spojrzał na proste chaty
przysiółka,
który nauczył się zwać domem.
- Towarzyszyło mu dwoje innych. Oboje jeszcze żyją, ale mężczyzna nie pociągnie
długo. Kobieta jest w ciąży i właśnie rodzi... Mężczyzna wlepił w niego wzrok.
- Dwoje? Powinno być troje. Dziewczyna...
Barathol zmarszczył brwi.
- Myślałem, że to kapłan był ich celem, bo poszatkowali go bardzo dokładnie, ale
teraz
widzę, że załatwili go dlatego, że był najgroźniejszy. Musiało im chodzić o
dziewczynę, bo tu jej
nie ma.
Mężczyzna wstał. Dorównywał wzrostem Baratholowi, choć nie był tak szeroki w
barach.
- Być może uciekła. Na wzgórza...
- Niewykluczone. Ale... - Wskazał na martwego konia leżącego nieopodal. -
Zdziwił
mnie ten dodatkowy wierzchowiec, osiodłany jak pozostałe. Załatwili go na
szlaku.
- Ach, tak. Rozumiem.
- Kim jesteś? - zapytał Barathol. - I kim była dla ciebie ta dziewczyna?
Na twarzy nieznajomego nadal malował się głęboki szok. Mężczyzna zamrugał, a
potem
skinął głową.
- Nazywam się L’oric. Dziewczyna była... była dla Królowej Snów. Miałem ją
zabrać... i
mojego chowańca.
Ponownie spojrzał na demona i jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu.
- Widzę, że fortuna ci nie sprzyjała - stwierdził Barathol. Nagle nasunęła mu
się pewna
myśl. - L’oric, czy znasz się na uzdrawianiu?
- Słucham?
- Jesteś jednym z wielkich magów sha’ik...
L’oric odwrócił wzrok, jakby te słowa zadały mu ból.
- Sha’ik nie żyje. Bunt został stłumiony.
Barathol wzruszył ramionami.
- Tak - przyznał L’oric. - W razie potrzeby potrafię przywołać moc Denul.
- Czy obchodzi cię tylko życie dziewczyny? - Barathol wskazał na demona. - Swemu
chowańcowi nie zdołasz już pomóc, ale co z jego towarzyszami? Czy będziesz tu
stał obojętnie,
myśląc tylko o tym, co straciłeś?
W oczach maga błysnął gniew.
- Radziłbym ci ostrożność - rzekł cicho. - Nie ulega wątpliwości, że byłeś
kiedyś
żołnierzem, a mimo to ukryłeś się tu jak tchórz, gdy całe Siedem Miast powstało,
marząc o
wolności. Nie pozwolę, by czynił mi wymówki ktoś taki jak ty.
Barathol zatrzymał na chwilę spojrzenie ciemnych oczu na L’oricu, a potem ruszył
w
stronę budynków.
- Ktoś przyjdzie przygotować zabitych do pochówku - rzucił, oglądając się przez
ramię.
***
Nulliss kazała zanieść swych podopiecznych do starego zajazdu. Dla kobiety
przyniesiono z jednego z pokojów łóżko, natomiast młodzieńca z wyprutymi
wnętrznościami
położono na stole we wspólnej sali. Na palenisku stał gar z gotującą się wodą, a
Filiad wyciągał z
niego pogrzebaczem pasy tkaniny, które następnie podawał semkowskiej kobiecie.
Nulliss ponownie wyciągnęła wnętrzności na zewnątrz, ale na razie ignorowała
pulsującą masę. Obie ręce zanurzyła głęboko w jamie brzusznej.
- Muchy! - wysyczała, gdy Barathol wszedł do środka. - W tej cholernej dziurze
jest
pełno martwych much!
- Nie zdołasz go uratować - stwierdził Barathol. Podszedł do szynkwasu i położył
topór
na podrapanej, zakurzonej powierzchni. Broń stuknęła głucho o drewno.
Spoglądając na Hayrith,
zdjął pancerne rękawice.
- Już urodziła? - zapytał.
- Tak. Dziewczynkę. - Hayrith umyła ręce w misce, wskazując głową na małe
zawiniątko leżące na piersi kobiety. - Myślałam, że będzie źle, kowalu. Naprawdę
źle. Dziecko
było całe niebieskie, choć pępowina się nie zapętliła ani nie owinęła wokół
szyi.
- To dlaczego miało taki kolor?
- Miało? Nadal ma. Pewnie ojciec był Napańczykiem.
- A co z matką?
- Będzie żyła. Nie potrzebowałam Nulliss. Potrafię oczyścić i przypiec ranę.
Towarzyszyłam świętej armii falah’da Hissaru, więc w swoim czasie widziałam
mnóstwo bitew.
I oczyściłam mnóstwo ran. - Otrząsnęła dłonie z wody i wytarła je o brudną
bluzę. - Oczywiście,
dostanie gorączki, ale jeśli ją przeżyje, wszystko będzie w porządku.
- Hayrith! - zawołała Nulliss. - Chodź wypłukać te szmaty! Potem wrzuć je z
powrotem
do wrzątku! Bogowie na dole, zaraz go stracę! Serce bije coraz słabiej!
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wszyscy zwrócili głowy w stronę L’orica, który
wszedł powoli do izby.
- Kto to jest, w imię Kaptura? - zapytała Hayrith.
- Wielki mag L’oric, uchodźca z Apokalipsy - odparł Barathol, zdejmując hełm.
Hayrith zachichotała.
- Och, czyż nie trafił we właściwe miejsce! Witaj, L’oricu! Nalej sobie kufel
pyłu, nałóż
talerz popiołu i przyłącz się do nas! Fenar, przestań się gapić i idź po Chaura
i Urdana. Trzeba
poćwiartować te konie. Nie chcemy, żeby wilki ze wzgórz dobrały się do nich
przed nami.
Barathol przyglądał się L’oricowi, który podszedł do klęczącej przy młodzieńcu
Nulliss.
Kobieta wpychała do rany szmaty i wyciągała je z powrotem. Krwi było stanowczo
za dużo. Nic
dziwnego, że serce biło coraz słabiej.
- Odsuń się - polecił jej L’oric. - Nie władam Wielką Denul, ale przynajmniej
zdołam
oczyścić i zamknąć ranę, a także zapobiec infekcji.
- Stracił za dużo krwi - wysyczała Nulliss.
- Być może - przyznał L’oric - ale dajmy jego sercu szansę odpoczynku.
Nulliss odsunęła się od rannego.
- Jak sobie życzysz - burknęła. - Ja już mu nie pomogę.
Barathol wszedł za szynkwas, przykucnął naprzeciwko dużej deski i puknął w nią
mocno. Spadła na podłogę, odsłaniając trzy zakurzone dzbany. Wziął jeden z nich,
wyprostował
się i postawił na kontuarze. Znalazł kufel, wytarł go, wyciągnął zatyczkę i
napełnił naczynie.
Wszyscy spoglądali na niego - pomijając tylko L’orica, który przystanął obok
młodzieńca, opierając dłonie na jego piersi.
- Skąd to się wzięło, kowalu? - zapytała Hayrith przepojonym szacunkiem głosem.
- Z zapasów starego Kulata - wyjaśnił Barathol. - Nie sądzę, żeby miał w
najbliższym
czasie wrócić.
- Co to za zapach?
- Falarski rum.
- Błogosławieni bogowie na górze i na dole!
W jednej chwili wszyscy obecni w izbie miejscowi zgromadzili się przy
szynkwasie.
Nulliss odciągnęła z warknięciem Filiada do tylu.
- Nie ty. Jesteś za młody!
- Za młody? Kobieto, mam dwadzieścia sześć lat!
- No właśnie! Dwadzieścia sześć lat? To za mało, żeby docenić falarski rum, ty
chudy
szczeniaku.
Barathol westchnął.
- Nie bądź zachłanna, Nulliss. Zresztą na dole stoją jeszcze dwa dzbanki.
Wziął kufel i odszedł na bok. Filiad i Jhelim dostali się za szynkwas,
przepychając się
nawzajem.
Po ranie na brzuchu młodzieńca została tylko sina blizna, otoczona plamami
krzepnącej
krwi. L’oric nadal stał obok rannego, trzymając nieruchome dłonie na jego
piersi. Po chwili
otworzył oczy i się odsunął.
- Ma mocne serce... zobaczymy. Gdzie kobieta?
- Tam. Ma ranny bark. Przypaliliśmy ranę, ale gwarantuję, że wda się zakażenie,
które
zapewne ją zabije, jeśli czegoś nie zrobisz.
L’oric skinął głową.
- Nazywa się Scillara. Tego młodzieńca nie znam. - Zmarszczył brwi. - Heboric
Widmoworęki... - Potarł twarz. - Nigdy bym nie pomyślał... - Zerknął na
Barathola. - Kiedy
Treach wybrał go na swego Bożego Jeźdźca, było w tym tak wiele mocy. T’lan
Imassowie?
Pięciu sfatygowanych T’lan Imassów?
Barathol wzruszył ramionami.
- Nie widziałem zasadzki. Imassowie pokazali się tu przed kilkoma miesiącami.
Potem
wyglądało na to, że odeszli. W końcu nic ich tu nie interesowało. Nawet ja.
- To byli słudzy Okaleczonego Boga - wyjaśnił L’oric. - Niezwiązani z Wielkiego
Domu
Łańcuchów. - Podszedł do kobiety, którą nazwał Scillarą. - Bogowie rzeczywiście
toczą wojnę...
Barathol wytrzeszczył oczy. Wypił połowę zawartości kufla i podążył za wielkim
magiem.
- Mówisz: bogowie.
- Słychać już w niej szept gorączki. To źle. - Przymknął oczy i zaczął mamrotać
coś pod
nosem. Po chwili odsunął się i spojrzał Baratholowi w oczy. - Oto, co nas czeka.
Przelew krwi
śmiertelników. Zagłada niewinnych. Nawet tutaj, w tej zabitej deskami wiosce,
nie zdołasz uciec
przed udręką... ona cię znajdzie. Znajdzie nas wszystkich.
Barathol dopił rum.
- Wyruszysz na poszukiwania dziewczyny?
- Żeby wyrwać ją w pojedynkę z rąk Niezwiązanych? Nie. Nawet gdybym wiedział
gdzie ich szukać. Plan Królowej Snów spalił na panewce. Ona zapewne już o tym
wie. -
Zaczerpnął z wysiłkiem głęboki haust powietrza. Barathol dopiero w tej chwili
zauważył, jak
bardzo zmęczony jest wielki mag. - Nie - powtórzył L’oric. Niepewność w jego
oczach ustąpiła
miejsca cierp