13560

Szczegóły
Tytuł 13560
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13560 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13560 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13560 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Erikson Steven ŁOWCY KOŚCI Powrót Dramatis Personae Malazańczycy: Cesarzowa Laseen: władczyni Imperium Malazańskiego Przyboczna Tavore: dowodząca jedną z malazańskich armii Pięść Keneb: dowódca dywizji Pieść Blistig: dowódca dywizji Pieść Tene Baralta: dowódca dywizji Pięść Temul: dowódca dywizji Nul: wickański czarnoksiężnik Nadir: wickańska czarownica T’jantar: adiutantka Tavore Lostara Yil: towarzyszka Perły Perła: szpon Nok: admirał Floty Imperialnej Banaschar: były kapłan D’rek Hellian: sierżant straży miejskiej w Kartoolu Urb: strażnik miejski w Kartoolu Bezdech: strażnik miejski w Kartoolu Obrażalski: strażnik miejski w Kartoolu Szybki Ben: wielki mag Kalam Mekhar: skrytobójca Pędrak: znajda Wybrani żołnierze z Czternastej Armii Kapitan Milutek: Pułk Ashocki Porucznik Pryszcz: Pułk Ashocki Kapitan Faradan Sort Sierżant Skrzypek/Struna Kapral Tarcz Mątwa Flaszka Koryk Śmieszka Sierżant Gesler Kapral Chmura Starszy sierżant Wyłam Ząb Możliwe Lutnia Ebron Sinn Okruch Sierżant Balsam Kapral Trupismród Rzezigardzioł Masan Gilani Inni Barathol Mekhar: kowal Kulat: wieśniak Nulliss: wieśniaczka Hayrith: wieśniaczka Chaur: wieśniak Noto Czyrak: cyrulik (uzdrowiciel) kompanii w Zastępie Jednorękiego Hurlochel: zwiadowca w Zastępie Jednorękiego Kapitan Słodkastruga: oficer w Zastępie Jednorękiego Kapral Futhgar: podoficer w Zastępie Jednorękiego Pięść Rythe Bude: oficer w Zastępie Jednorękiego Ormulogun: artysta Gumble: jego krytyk Apsalar: skrytobójczym Telorast: duch Serwatka: duch Samar Dev: czarownica z Ugaratu Karsa Orlong: teblorski wojownik Ganath: Jaghutka Złośliwość: jednopochwycona, siostra Pani Zawiści Corabb Bhilan Thenu’alas Leoman od Cepów: ostatni dowódca buntowników Kapitan Wróblik: strażniczka miejska z Y’Ghatanu Karpolan Demesand: z Gildii Kupieckiej Trygalle Torahaval Delat: kapłanka Poliel Nożownik: dawniej Crokus z Darudżystanu Heboric Widmoworęki: Boży Jeździec Treacha Scillara: uciekinierka z Raraku Felisin Młodsza: uciekinierka z Raraku Szara Żaba: demon Mappo Konus: Trell Icarium: Jhag Iskaral Krost: kapłan Cienia Mogora: d’ivers Taralack Veed: Gral, agent Bezimiennych Dejim Nebrahl: d’ivers z czasów Pierwszego Imperium, t’rolbarahl Trull Sengar: Tiste Edur Onrack Strzaskany: niezwiązany T’lan Imass Ibra Gholan: T’lan Imass Monok Ochem: rzucający kości T’lan Imassów Minala: głównodowodząca Kompanii Cienia Tomad Sengar: Tiste Edur Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Atri-preda Yan Tovis (Pomroka): oficer w letheryjskiej armii Kapitan Varat Taun: oficer służący pod rozkazami Pomroki Taxilanin: tłumacz Ahlrada Ahn: szpieg Tiste Andii między Tiste Edur Sathbaro Rangar: arapayski czarnoksiężnik Któż może powiedzieć, gdzie leży granica między prawdą a armią pragnień, które wspólnie nadają kształt wspomnieniom? We wszystkich legendach kryją się głębokie fałdy, a ich widoczna postać prezentuje fałszywą jedność formy i zamiaru. Celowo zniekształcamy prawdę, przypisujemy głębokie sensy wymogom wyimaginowanej konieczności. Jest to zarówno skaza, jak i dar, ponieważ wyrzekając się prawdy, tworzymy, słusznie bądź nie, uniwersalne znaczenie. Szczegółowe ustępuje miejsca ogólnemu, detale przesłania górnolotna forma i w ten sposób opowieść czyni nas wspanialszymi niż w prozaicznej rzeczywistości. To właśnie ów motek słów łączy nas z ludzkim rodzajem... Wstęp do Wśród skazanych Heboric Rozdział dwunasty Mówił o tych, którzy padną, a w jego zimnych oczach widniała naga prawda: miał na myśli nas. Słowa o złamanych trzcinach, zrodzonych z rozpaczy przymierzach i rzezi prowadzonej w imię zbawienia. Mówił, że wojna się szerzy, i kazał nam umknąć do nieznanych krain, gdzie unikniemy zepsucia trawiącego życie... Słowa Żelaznego Proroka Sui Etkara Anibarowie (Wyplatacze Koszyków) W jednej chwili w cieniach między drzewami nie było nic, a w następnej Samar Dev uniosła wzrok i gwałtownie wstrzymała oddech, widząc stojące tam postacie. Ze wszystkich stron, w miejscach gdzie słoneczna polana przechodziła w gęstwę czarnych świerków, paproci i bluszczu, otaczały ich dzikusy. - Karso Orlong - wyszeptała kobieta. - Mamy gości... Teblor uciął kolejny płat mięsa zabitego bhederin, a potem uniósł wzrok. Ręce miał czerwone od krwi. Po chwili chrząknął i wrócił do pracy. Zbliżali się ostrożnie, wychodząc z mroku. Byli mali, żylaści, odziani w garbowane skóry, a ramiona mieli ozdobione nasadzonymi na nie paskami futra. Ich skóra miała kolor bagiennej wody, nagie piersi i barki pokrywała siatka rytualnych blizn. Twarze na podbródku i nad ustami pomalowali sobie szarą farbą bądź drzewnym popiołem, imitując brody, a ich ciemne oczy otaczały wydłużone kręgi jasnoniebieskiej i szarej barwy. Mieli włócznie, toporki wiszące u pasów z niewyprawionej skóry i mnóstwo noży. Nosili też ozdoby z kutej na zimno miedzi, które wyraźnie zostały ukształtowane na podobieństwo faz księżyca. Jeden z mężczyzn miał również naszyjnik zrobiony z ości jakiejś wielkiej ryby. Zwisał z niego dysk z czarnej miedzi i o złotych brzegach. Samar Dev doszła do wniosku, że zapewne ma on wyobrażać całkowite zaćmienie słońca. Ten mężczyzna, najwyraźniej wódz grupy, wystąpił naprzód. Postawił trzy kroki, spoglądając na ignorującego go Karsę Orlonga, wyszedł w światło słońca i ukląkł. Samar zauważyła, że dzikus trzyma coś w rękach. - Karsa, lepiej uważaj. To, co teraz zrobisz, rozstrzygnie, czy przejdziemy przez tę okolicę spokojnie, czy będziemy się musieli uchylać przed rzucanymi z ukrycia włóczniami. Karsa przełożył dłonie na rękojeści wielkiego myśliwskiego noża i wbił go głęboko w ciało zabitego zwierzęcia. Potem wstał i spojrzał na klęczącego dzikusa. - Wstawaj - zażądał. Mężczyzna wzdrygnął się i pochylił głowę. - Karsa, on chce ci wręczyć dar. - To niech to zrobi na stojąco. Jego lud musi się ukrywać w głuszy, bo za dużo klękał. Powiedz mu, że musi wstać. Używali języka handlowego i coś w twarzy klęczącego wojownika mówiło Samar, że dzikus zrozumiał ich rozmowę... a także żądanie, bo wstał powoli. - Mężczyzno z Wielkich Drzew - zaczął. Jego głos brzmiał dla Samar ochryple i gardłowo. - Sprawco Zniszczenia, Anibarowie ofiarują ci ten dar i proszą, byś ty również dał nam coś w zamian. - W takim razie to nie jest dar - przerwał mu Karsa. - Chodzi wam o handel wymienny. W oczach wojownika pojawił się błysk strachu. Inni członkowie jego plemienia - Anibarowie - nadal czekali wśród drzew, milczący i nieruchomi, Samar czuła jednak, że ogarnia ich trwoga. Wódz spróbował po raz drugi - Tak, to język handlu, Sprawco. Trucizna, którą musimy przełknąć. On nie spełnia naszych pragnień. Karsa skrzywił się, spoglądając na Samar Dev. - Za dużo słów, które prowadzą donikąd, czarownico. Wytłumacz mi to. - To plemię przestrzega starożytnej tradycji, która zaginęła wśród mieszkańców Siedmiu Miast - wyjaśniła. - Tradycji wręczania darów. Taki dar stanowi miarę wielu rzeczy, a sposoby określania jego wartości są subtelne i często trudne do zdefiniowania. Ci Anibarowie z konieczności poznali naturę handlu, ale nie definiują wartości w taki sam sposób jak my i dlatego z reguły tracą na wszelkich transakcjach. Podejrzewam, że nie wychodzą zbyt dobrze na kontaktach ze sprytnymi, pozbawionymi skrupułów kupcami z cywilizowanych krain. Jest w tym... - Wystarczy tego - przerwał jej Karsa. - Pokaż mi ten dar - zażądał, wskazując na wodza, który kulił się, coraz bardziej przerażony. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz. - W trującym języku zwę się Wyszukiwacz Łodzi. - Obiema dłońmi uniósł wyżej przedmiot. - To znak odwagi wielkiego ojca bhederin. Samar Dev uniosła brwi, spoglądając na Karsę. - To będzie kość prąciowa byka, Teblorze. - Wiem o tym - warknął Karsa. - Czego pragniesz w zamian, Wyszukiwaczu Łodzi? - Do naszego lasu przybywają ożywieńcy, którzy napadają na klany Anibarów mieszkające na północ stąd. Zabijają każdego, kto stanie im na drodze, bez żadnego powodu. Ich zaś nie można zabić, ponieważ władają powietrzem i w ten sposób odchylają lot wymierzonych w nich włóczni. Tak słyszeliśmy. Straciliśmy wiele imion. - Imion? - powtórzyła Samar. Przeniósł spojrzenie na nią i skinął głową. - Krewnych. Osiemset czterdzieści siedem imion z północnych klanów, połączonych więzią z moim. - Wskazał na stojących za nim milczących wojowników. - Wśród tych, którzy tu czekają, jest tyle samo imion do stracenia. Znamy żałobę po naszych zmarłych, ale bardziej żal nam dzieci. Imion nie możemy już odzyskać. Odchodzą i nigdy nie wracają. Dlatego się umniejszamy. - Chcecie, żebym zabił ożywieńców w zamian za ten dar? - zapytał Karsa, wskazując na kość. - Tak. - A ilu ich jest? - Przypływają wielkimi statkami o szarych skrzydłach i ruszają do lasu na łowy. Każda grupa składa się z dwunastu myśliwych. Kieruje nimi gniew, ale nic, co robimy, nie łagodzi tego gniewu. Nie wiemy, czym ich tak obraziliśmy. Pewnie daliście im cholerną kość prąciową byka. Samar Dev zachowała jednak tę myśl dla siebie. - Ile już było tych polowań? - Do tej pory dwadzieścia, ale ich łodzie nie odpływają. Cała twarz Karsy pociemniała. Samar Dev nigdy jeszcze nie widziała u niego podobnego gniewu. Przestraszyła się, że Teblor rozerwie tego małego, przerażonego człowieczka na strzępy. - Zapomnijcie wszyscy o wstydzie! - powiedział jednak. - Zapomnijcie! Zabójcy nie potrzebują powodu, żeby zabijać. Dlatego są zabójcami. Sam fakt waszego istnienia jest dla nich wystarczającą obrazą. - Podszedł do Wyszukiwacza Łodzi i wyrwał kość z jego rąk. - Odbiorę życie im wszystkim, zatopię ich przeklęte statki. Przy... - Karsa! - przerwała mu Samar. Odwrócił się do niej z błyskiem w oczach. - Zanim przysięgniesz zrobić coś tak... ekstremalnego, mógłbyś rozważyć bardziej osiągalne rozwiązanie. Widziała, że narasta w nim wściekłość. - Na przykład - dodała pośpiesznie - mógłbyś się zadowolić przegnaniem ich z powrotem na statki. Sprawieniem, że las stanie się dla nich... niegościnny. Po długiej, pełnej napięcia chwili Teblor westchnął. - Tak. To wystarczy. Choć kusi mnie, by popłynąć za nimi. Wyszukiwacz Łodzi gapił się na Karsę, otwierając szeroko oczy ze zdumienia i zarazem strachu. Przez chwilę Samar sądziła, że była to nietypowa dla ogromnego wojownika próba żartu. Ale nie, Teblor mówił poważnie. Ku swej trwodze uświadomiła sobie, że wierzy mu i nie znajduje w jego słowach nic zabawnego ani absurdalnego. - Ale możesz chyba zaczekać z tą decyzją? - Mogę. - Znowu łypnął na Wyszukiwacza Łodzi. - Opisz mi tych ożywieńców. - Są wysocy, ale nie aż tak, jak ty. Ich skóra ma barwę śmierci, a oczy są zimne jak lód. Mają żelazną broń i są wśród nich szamani, których oddech niesie chorobę. Wypuszczają z siebie chmury trujących oparów. Wszyscy, którzy ich dotykają, umierają w straszliwych cierpieniach. - Chyba używają słowa „ożywieniec” na określenie każdego, kto nie pochodzi z ich świata - powiedziała do Karsy Samar Dev. - Wrogowie, o których mówią, przypływają tu statkami. Nie wydaje się prawdopodobne, żeby rzeczywiście byli martwiakami. Oddech szamanów to pewnie czary. - Wyszukiwaczu Łodzi - rzekł Karsa. - Kiedy już skończę ćwiartować bhederin, zaprowadzisz mnie do tych ożywieńców. Twarz mężczyzny pobladła nagle. - To bardzo wiele dni drogi, Sprawco. Chciałem wysłać do północnych klanów wiadomość o twoim przybyciu... - Nie. Pójdziesz z nami. - Ale... ale dlaczego? Karsa podszedł bliżej, złapał jedną ręką Wyszukiwacza Łodzi za kark i przyciągnął go do siebie. - Będziesz świadkiem i dzięki temu staniesz się kimś więcej, niż jesteś teraz. Będziesz przygotowany na to, co czeka ciebie i ten twój nieszczęsny lud. - Puścił dzikusa, a ten wciągnął gwałtownie powietrze i zatoczył się do tyłu. - Moi rodacy wierzyli kiedyś, że mogą się ukryć - ciągnął Teblor, obnażając zęby. - Mylili się. Zrozumiałem to i ty również to teraz zrozumiesz. Wydaje ci się, że ożywieńcy są jedynym niebezpieczeństwem? Ty głupcze, to zaledwie początek. Teblor wrócił do ćwiartowania zwierzyny. Wyszukiwacz Łodzi gapił się na niego przez chwilę z błyskiem przerażenia w oczach. Potem odwrócił się i wysyczał coś w swym języku. Sześciu wojowników ruszyło w stronę Karsy, wyciągając noże. - Karso - ostrzegła go Samar. Wyszukiwacz Łodzi uniósł ręce. - Nie! Nie chcemy cię skrzywdzić, Sprawco. Oni mają ci pomóc w ćwiartowaniu, żebyś nie musiał tracić czasu. - Skóry trzeba wyprawić - zażądał Karsa. - Zgoda. - I niech gońcy dostarczą mi je razem z wędzonym mięsem. - Zgoda. - W takim razie możemy ruszać w drogę natychmiast. Wyszukiwacz Łodzi skinął głową, jakby nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Karsa uśmiechnął się szyderczo, uniósł nóż i podszedł do pobliskiej sadzawki, by zmyć krew z ostrza, a potem z dłoni i przedramion. Sześciu wojowników przystąpiło do ćwiartowania bhederin, a Samar Dev podeszła do ich wodza. - Wyszukiwaczu Łodzi. Spojrzał na nią z lękiem w oczach. - Jesteś czarownicą? Tak cię nazwał Sprawca. - Jestem. Gdzie są wasze kobiety? I dzieci? - Za tym bagnem, na północny zachód - odpowiedział. - To wyżej położone tereny. Są tam jeziora i rzeki, gdzie możemy znaleźć czarne ziarno, a na płaskiej skale jagody. Zakończyliśmy już wielkie polowanie na równinie i teraz wracamy do swych licznych obozów z zapasami mięsa na zimę. Ale my - wskazał na swych wojowników - poszliśmy za wami. Patrzyliśmy na to, jak Sprawca zabija bhederin. Jeździ na kostnym koniu. Nigdy nie widzieliśmy, żeby ktoś ich dosiadał. Ma miecz z kamienia narodzin. Żelazny Prorok opowiada naszemu ludowi o wojownikach władających orężem z takiego kamienia. Mówi, że nadejdą. - Nigdy nie słyszałam o tym Żelaznym Proroku - wyznała Samar Dev, marszcząc brwi. Wyszukiwacz Łodzi wykonał zamaszysty gest ręką i spojrzał na południe. - Mówić o tym znaczy mówić o zamarzniętym czasie. - Zamknął oczy i ton jego głosu zmienił się nagle. - W czasie wielkiego zabijania, który jest zamarzniętym czasem przeszłości, Anibarowie mieszkali na równinach i docierali w swych wędrówkach prawie do samej Rzeki Wschodniej, gdzie wznosiły się wielkie, otoczone murami obozy Ugarów. Anibarowie handlowali z Ugarami, wymieniając mięso i skóry na żelazne narzędzia i broń. Potem do Ugarów dotarło wielkie zabijanie i wielu z nich szukało schronienia wśród Anibarów. Jednakże zabójcy, zwani przez Ugarów Mezla, podążyli za nimi. Stoczono straszliwą bitwę i wszyscy, którzy szukali bezpieczeństwa wśród Anibarów, padli pod ciosami Mezla. Obawiając się odwetu za pomoc, jakiej udzielili Ugarom, Anibarowie przygotowali się do ucieczki w głąb odhan, lecz wódz Mezla znalazł ich wcześniej. Przyszedł do nich z setką złowrogich wojowników, ale powstrzymał ich żelazną broń. Oznajmił, że Anibarowie nie są jego wrogami, a potem ostrzegł, że nadchodzą inni, którzy nie znają litości i pragną zniszczyć Anibarów. Ten wódz był Żelaznym Prorokiem, królem Sui Etkarem. Anibarowie posłuchali jego słów i uciekli na północny zachód. Ziemie, na których przebywamy, oraz lasy i jeziora położone dalej stały się ich ojczyzną. - Spojrzał na Karsę. Teblor spakował już zapasy i dosiadł konia Jhagów. - Żelazny Prorok mówi nam... - podjął, znowu zmieniając intonację - ...że istnieje czas, gdy w chwili największego niebezpieczeństwa przychodzą nam z pomocą wojownicy uzbrojeni w kamienne miecze. Dlatego, gdy ujrzeliśmy, kto wędruje po naszej krainie i jaki ma miecz... zrozumieliśmy, że ten czas ma się wkrótce stać zamarzniętym czasem. Samar Dev przyglądała mu się przez długą chwilę. Potem przeniosła wzrok na Karsę. - Nie sądzę, żebyś mógł tam jechać na Havoku - zauważyła. - Niedługo wkroczymy na trudny teren. - Będę jechał, jak długo się da - odparł Teblor. - Ty możesz prowadzić konia za uzdę. Jeśli chcesz, możesz go nawet nieść przez teren, który uznasz za trudny. Poirytowana kobieta podeszła do swego wierzchowca. - Proszę bardzo. Na razie pojadę za tobą, Karso Orlong. Przynajmniej nie będę się musiała martwić o smagające twarz gałęzie, bo przecież zwalisz wszystkie drzewa rosnące ci na drodze. Wyszukiwacz Łodzi zaczekał, aż oboje będą gotowi, a potem ruszył naprzód wzdłuż północnej granicy podmokłej polany. Gdy dotarł do jej skraju, skręcił i zniknął w lesie. Karsa zatrzymał Havoka, spoglądając na gęste chaszcze oraz rosnące blisko siebie świerki czarne. Samar Dev parsknęła śmiechem. Teblor przeszył ją wściekłym spojrzeniem. A potem zsunął się z grzbietu ogiera. Wyszukiwacz Łodzi czekał na nich z przepraszającym wyrazem pomalowanej na szaro twarzy. - To ścieżki wydeptane przez zwierzynę, Sprawco. W tych lasach żyją jelenie, niedźwiedzie, wilki i łosie. Nawet bhederin nie zapuszczają się daleko poza te polany. Dalej na północy są również wapiti i karibu. Korytarze wydeptane przez zwierzynę są, jak widzisz, niskie. Nawet Anibarowie muszą się schylać, gdy wędrują nimi szybko. W nieznalezionym czasie, o którym niewiele można powiedzieć, jest więcej płaskiej skały i podróż będzie łatwiejsza. Niski, monotonny las ciągnął się bez końca. Gąszcz przyprawiał ich o frustrację, wydawało się, że wyrósł jedynie po to, by utrudniać wędrówkę. Skała macierzysta często wychodziła tu nad ziemię, widzieli jej fioletowo-czarną powierzchnię, miejscami poprzeszywaną długimi żyłami kwarcytu. Ta powierzchnia była jednak nierówna, pochyła i pofałdowana, tworzyła niecki o wysokich ścianach, leje krasowe i żleby wypełnione odwarstwiającymi się, porośniętymi śliskim, szmaragdowym mchem płytkami. W zagłębieniach leżało mnóstwo zwalonych drzew. Kora świerków czarnych była szorstka niczym skóra rekina, a pozbawione szpilek, twarde jak kość gałęzie tworzyły gęstą, nieustępliwą pajęczynę. Tu i ówdzie do ziemi docierały snopy słonecznego światła, tworząc wyspy intensywnych barw pośrodku mrocznego świata. Przed zmierzchem Wyszukiwacz Łodzi doprowadził ich do zdradliwego osypiska i wdrapał się na nie. Karsa i Samar Dev musieli prowadzić konie i ta wspinaczka wydawała im się bardzo niebezpieczna. Mech pękał pod nogami niczym przegniła skóra, odsłaniając ostre, kanciaste kamienie oraz głębokie wyrwy, w których koń mógłby z łatwością złamać nogę. Samar Dev była mokra od potu. Na brudnej od pyłu skórze miała liczne zadrapania. W końcu jednak dotarła na szczyt. Tuż przed nim odwróciła się, by przez ostatnie kilka metrów poprowadzić konia, trzymając go za uzdę. Przed nimi ciągnęła się prawie całkowicie płaska skalna powierzchnia, upstrzona szarymi plamami porostów. W płytkich zagłębieniach rosły sosny wejmutki i banki, a tu i ówdzie również karłowate dęby, otoczone krzakami janowca, czarnych jagód oraz golterii. Wielkie jak wróble ważki śmigały w blasku zachodzącego słońca, przecinając roje mniejszych owadów. Wyszukiwacz Łodzi wskazał na północ. - Ta ścieżka prowadzi do jeziora. Tam można rozbić obóz. Ruszyli w tamtą stronę. Nigdzie nie było widać żadnych wzniesień. Grzbiet, po którym szli, wił się, przebiegając niekiedy między niskimi wypiętrzeniami i skalnymi kolcami. Samar Dev szybko uświadomiła sobie, jak łatwo można się zgubić w tej dzikiej okolicy. Przed nimi trasa dzieliła się na dwie odnogi. Wyszukiwacz Łodzi podszedł do jej wschodniej krawędzi, spoglądał przez chwilę w dół i wybrał grzbiet biegnący na wschód. Samar Dev podeszła w to samo miejsce i zobaczyła to, czego szukał - krętą linię niewielkich głazów leżących na skalnej półce tuż pod krawędzią. Ułożono ją w kształt przypominający węża. Jego głowę tworzył płaski, klinowaty głaz, natomiast ostatni kamyk ogona był rozmiarów paznokcia jej kciuka. Wszystkie kamienie pokrywała warstwa porostów, sugerująca, że ten drogowskaz jest bardzo stary. W kształcie węża nie było nic, co by wskazywało, którą drogę należy wybrać, choć jego głowa zwracała się w kierunku, w którym zmierzali. - Wyszukiwaczu Łodzi! - zawołała. - Jak należy odczytać tego węża z kamieni? Obejrzał się na nią. - Wąż wskazuje drogę od serca. Żółw ścieżkę ku sercu. - Dobrze, ale dlaczego nie są na samej drodze, żebyście nie musieli ich szukać? - Kiedy niesiemy na południe czarne zboże, jesteśmy obciążeni. Ani żółw, ani wąż nie mogą utracić kształtu. My biegamy po tych drogach. Z ciężarem na plecach. - Gdzie zabieracie plony? - Do obozów na równinach. Każda grupa. Gromadzimy je, a potem dzielimy, żeby dla każdej grupy wystarczyło zboża. Jeziorom, rzekom i ich brzegom nie można ufać. Czasami żniwa są dobre. Innym razem słabe. Wody podnoszą się i opadają. To nie to samo. Płaska skała chce równo pokrywać cały świat, ale nie może, więc woda podnosi się i opada. Nie klękamy przed nierównością, bo inaczej sami odrzucilibyśmy sprawiedliwość i nóż odnalazłby nóż. - To stare zasady radzenia sobie z głodem - potwierdziła Samar, kiwając głową. - Zasady z zamarzniętego czasu. Karsa Orlong zerknął na Samar Dev. - Co to jest zamarznięty czas, czarownico? - Przeszłość, Teblorze. Zauważyła, że w zamyśleniu zmrużył oczy. Po chwili chrząknął. - A nieznaleziony czas to przyszłość. Z tego wynika, że chwila obecna jest płynącym czasem... - Tak! - zawołał Wyszukiwacz Łodzi. - Poznałeś wielką tajemnicę życia. Samar Dev wdrapała się na siodło. Po tej drodze mogli jechać konno, pod warunkiem, że będą ostrożni. Gdy Karsa Orlong podążył za jej przykładem, kobietę wypełnił niezwykły spokój. Uświadomiła sobie, że zrodził się on ze słów Wyszukiwacza Łodzi. Wielka tajemnica życia. Płynący czas, który jeszcze nie zamarzł, przed chwilą odnaleziony w nieznalezionym. - Wyszukiwaczu Łodzi, Żelazny Prorok przybył do was dawno temu, w zamarzniętym czasie, ale opowiadał wam o nieznalezionym czasie. - Tak, rozumiesz to, czarownico. Sui Etkar mówi tylko w jednym języku, ale ten język zawiera wszystko. Jest Żelaznym Prorokiem. Królem. - Waszym królem? - Nie. My jesteśmy jego cieniami. - Dlatego że istniejecie tylko w płynącym czasie. Mężczyzna odwrócił się i pokłonił z szacunkiem. Ten widok poruszył coś w duszy Samar Dev. - Twoja mądrość nas zaszczyca, czarownico - rzekł. - A gdzie leży królestwo Sui Etkara? - zapytała. Do oczu mężczyzny napłynęły łzy. - My również pragniemy poznać odpowiedź na to pytanie. Ono zagubiło się... - W nieznalezionym czasie. - Tak. - Sui Etkar był Mezla. - Tak. Samar Dev otworzyła usta, by zadać jeszcze jedno pytanie, ale uświadomiła sobie, że nie musi tego robić. Na nie znała odpowiedź. Zamiast tego zapytała o coś innego: - Wyszukiwaczu Łodzi, powiedz mi, czy zamarznięty czas łączy z płynącym czasem most? Rozciągnął usta w rzewnym, przepojonym tęsknotą uśmiechu. - Tak. - Ale nie możecie po nim przejść. - Nie możemy. - Dlatego że most się pali. - Tak, czarownico, most się pali. Król Sui Etkar i nieznalezione królestwo... *** Skalne półki opadały ku spienionym, huczącym bałwanom niczym ogromne, nieociosane schody. Porywisty wicher gnał ciemne fale po północnym morzu aż po sam horyzont, nad którym zawisły burzowe chmury koloru poczernianej zbroi. Za ich plecami rósł ciągnący się wzdłuż zachodniego brzegu las skarłowaciałych sosen, jodeł i cedrów o gałęziach poszarpanych i połamanych przez szalejące wichry. Drżący z zimna Taralack Veed owinął się szczelniej futrem, a potem odwrócił plecami do wzburzonego morza. - Teraz pójdziemy na zachód - oznajmił głośno, by przekrzyczeć wichurę. - Wzdłuż wybrzeża, aż do chwili, gdy skręci na północ. Potem ruszymy w głąb lądu, prosto na zachód, do krainy kamieni i jezior. To będzie trudna podróż, ponieważ nie napotkamy wiele zwierzyny. Możemy jednak łapać ryby. Co gorsza, mieszkają tam krwiożercze dzikusy, zbyt tchórzliwe, by atakować za dnia. Zawsze robią to nocą. Musimy być przygotowani na spotkanie z nimi. Musimy zanieść im rzeź. Icarium nie odezwał się ani słowem, wbijając wzrok w zwiastun nadchodzącego sztormu. Taralack skrzywił się i wrócił do ich otoczonego skałami obozu. Przykucnął tam, radując się błogosławioną osłoną przed wiatrem, i ogrzał zaczerwienione z zimna dłonie nad ogniskiem, w którym płonęło wyrzucone przez morze drewno. Pozostały już tylko nieliczne przebłyski legendarnego, niemal mitycznego spokoju Jhaga. Icarium stał się ponury i nieprzystępny. Taralack Veed kształtował go własnoręcznie, aczkolwiek ściśle przestrzegał wskazówek udzielonych przez Bezimiennych. Miecz stępiał. Musisz się stać osełką, Gralu. Jednakże osełki były nieczułymi narzędziami, nic ich nie obchodził miecz ani dłoń go dzierżąca. Wojownikowi, którym władały namiętności, trudno było zdobyć się na podobną obojętność, nie mówiąc już o jej utrzymaniu. Taralack czuł narastający nacisk i wiedział, że pewnego dnia pozazdrości Mappowi Konusowi łaski śmierci. Osełka jednak nie może również przerodzić się w nic innego. Do tej pory posuwali się naprzód szybko. Icarium był niestrudzony. Wystarczyło wskazać mu kierunek. Choć Taralack Veed słynął z wytrwałości, czuł się wyczerpany. Nie jestem Trellem, a to nie jest zwyczajna wędrówka. Już nie. A dla Icariuma nigdy więcej taką nie będzie. Dla Taralacka Veeda najwyraźniej również nie. Uniósł wzrok, słysząc kroki, i zobaczył schodzącego w dół Icariuma. - Te dzikusy, o których mówiłeś - zaczął Jhag bez zbędnych wstępów. - Dlaczego miałyby nas zaczepiać? - W ich przeklętym lesie jest pełno świętych miejsc, Icariumie. - W takim razie wystarczy, że będziemy je omijać. - Takie miejsca trudno jest rozpoznać. Może to być rząd głazów, niemal całkowicie ukrytych pod mchami i porostami. Albo resztki poroża zatknięte w rozgałęzienie drzew i tak zarośnięte, że prawie niewidoczne. Albo żyła kwarcytu usiana drobinkami złota. Albo zielony kamień narzędziowy. Kamieniołomy są zaledwie bladym wyżłobieniem w pionowej skale. Wydobywają zielony kamień za pomocą ognia i zimnej wody. Mogą to nawet być ślady niedźwiedzi na skale, pozostawione przez niezliczone pokolenia tych wrednych zwierzaków. Wszystko to jest święte. Nie sposób zgłębić umysłu podobnych dzikusów. - Widzę, że dużo o nich wiesz. A przecież mówiłeś, że nigdy nie odwiedzałeś tych stron. - Opowiedziano mi o nich bardzo szczegółowo, Icariumie. W oczach Jhaga pojawił się nagle ostry błysk. - A kto udzielił ci tylu informacji, Taralacku Veed z Grali? - Wędrowałem po wielu krainach, przyjacielu. Poznałem tysiąc opowieści... - Przygotowano cię. Na spotkanie ze mną. Blady uśmieszek bardzo pasował do tej chwili i Taralack odnalazł go z łatwością. - Wiele z tych wędrówek odbyłem w twoim towarzystwie, Icariumie. Gdybym tylko mógł się z tobą podzielić wspomnieniami chwil, które razem przeżyliśmy. - Gdybyś tylko mógł - zgodził się Icarium, wpatrując się w ognisko. - Oczywiście - dodał Taralack - w tym darze byłoby wiele mroku, mnóstwo nieprzyjemnych i złowrogich czynów. Pustka, jaką masz w sobie, Icariumie, jest zarówno błogosławieństwem, jak i klątwą. Rozumiesz to, prawda? - W tej pustce nie ma błogosławieństwa - sprzeciwił się Icarium, kręcąc głową. - Nie mogę zapłacić sprawiedliwej ceny za wszystko, co uczyniłem. Nie mogę napiętnować swej duszy. I dlatego nigdy się nie zmieniam, zawsze pozostaję naiwny... - Niewinny... - Nie, nie niewinny. Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem, Taralacku Veed. Zwracasz się teraz do mnie po nazwisku, a nie: „przyjacielu”. Czyżby zaczęła cię zatruwać nieufność? - Dlatego moją rolą jest za każdym razem przywracać ci wszystko, co utraciłeś. Niestety, to żmudne zadanie i czuję się nim znużony. Moja słabość polega na tym, że pragnę ci oszczędzić najokropniejszych z tych wspomnień. Mam w sercu zbyt wiele litości, ale teraz widzę, że starając się ciebie osłaniać, tylko cię ranię. - Splunął w dłonie i wygładził włosy, a potem znowu wyciągnął ręce nad ogniskiem. - Proszę bardzo, przyjacielu. Kiedyś, dawno temu, zawładnęło tobą pragnienie uwolnienia ojca, którego zabrał dom Azath. Próba zakończyła się straszliwym niepowodzeniem i w jej wyniku zrodziła się głębsza, bardziej niszczycielska siła. Twój gniew. Roztrzaskałeś ranną grotę i zniszczyłeś dom Azath, wypuszczając na świat zastęp demonicznych istot, które wszystkie pragnęły jedynie dominacji i tyranii. Niektóre z nich zabiłeś, ale liczne umknęły przed twoim gniewem i żyją po dziś dzień, rozproszone w świecie niczym nasiona zła. Najbardziej gorzka ironia kryje się w tym, że twój ojciec wcale nie pragnął uwolnienia. Nieprzymuszony, postanowił zostać strażnikiem domu Azath i możliwe, że jest nim po dziś dzień. W rezultacie zniszczeń, jakie zadałeś, kult od zarania czasu oddający cześć Azath doszedł do wniosku, że musi stworzyć własnych strażników. Specjalnie wybranych wojowników, którzy będą ci towarzyszyli, dokądkolwiek się udasz, ponieważ twój gniew i zniszczenie groty najwyraźniej odebrały ci wszelką pamięć o przeszłości i wydawało się, że jesteś skazany na to, by po kres czasu poszukiwać prawdy o wszystkim, co uczyniłeś. A także raz po raz popadać w gniew i siać wokół zniszczenie. Dlatego ów kult, Bezimienni, postanowił dać ci towarzysza. Takiego jak ja. Tak, przyjacielu, byli przede mną inni, na długo przed moimi narodzinami, a każdego z nich nasycono czarami, które spowalniają proces starzenia oraz czynią towarzysza odpornym na wszelkie choroby i trucizny, dopóki dochowuje wierności. Naszym zadaniem jest kierować twą furią, przydawać jej moralnego wymiaru, a nade wszystko być twoim przyjacielem. To ostatnie zadanie raz po raz okazywało się najprostsze, a zarazem najbardziej nęcące, łatwo jest bowiem znaleźć w sobie głęboką i trwałą miłość do ciebie. Powodem jest twoja rzetelność, lojalność i nieskalany honor. Przyznaję, Icariumie, że twe poczucie sprawiedliwości jest surowe. Mimo to w ostatecznym rozrachunku cechuje się głęboką szlachetnością. A teraz czeka na ciebie wróg. Wróg tak potężny, że tylko ty masz wystarczająco wiele mocy, by mu się przeciwstawić. Dlatego właśnie wyruszyliśmy w tę podróż i musimy zniszczyć każdego, kto stanie nam na drodze, bez względu na powód. Tego wymaga dobro ogółu. - Pozwolił sobie na kolejny uśmieszek, ale tym razem ubarwił go nutą straszliwego, lecz dzielnie powstrzymywanego bólu. - Z pewnością zadajesz sobie teraz pytanie, czy Bezimienni zasługują na podobną odpowiedzialność? Czy ich śmiertelna prawość i poczucie honoru mogą się równać z twoimi? Odpowiedź kryje się w konieczności, a przede wszystkim w przykładzie jaki stanowisz. Każdym swym uczynkiem wskazujesz Bezimiennym drogę, przyjacielu. Jeśli nie spełnią swego zadania, to tylko dlatego, że ty nie wykonasz swojego. Taralack Veed, zadowolony, że bezbłędnie powtórzył słowa, których go nauczono, spojrzał na stojącego obok w blasku ogniska wysokiego wojownika. Icarium ukrył twarz w dłoniach, jak dziecko, dla którego ślepota oznacza unicestwienie. Taralack uświadomił sobie, że Jhag płacze. Znakomicie. Nawet on. Nawet on będzie się karmił własnym bólem i uczyni z niego uzależniający nektar, słodki narkotyk złożony ze stawianych pod własnym adresem oskarżeń i cierpienia. A wszelkie zwątpienie, wszelka nieufność, znikną. Albowiem żadna słodycz płynąca z tych uczuć nie może być zła. Spadły na nich pierwsze krople zimnego deszczu i usłyszeli niski łoskot gromu. Za chwilę nadejdzie burza. - Już wypocząłem - oznajmił Taralack, wstając. - Ruszajmy. Przed nami długa droga... - Nie ma potrzeby - przerwał mu Icarium, nie opuszczając dłoni. - Jak to? - Na morzu jest pełno okrętów. *** Samotny jeździec przybył spomiędzy wzgórz niedługo po zasadzce. Barathol Mekhar podniósł się, przerywając długotrwałe oględziny ciała zabitego demona. Potężne, pokryte bliznami i dziobami przedramiona mężczyzny zbryzgała krew. Miał na sobie zbroję i hełm, a teraz wydobył topór. Minęły miesiące, odkąd pojawili się tu T’lan Imassowie. Myślał, że już dawno odeszli, jeszcze przed tym, nim stary Kulat opuścił osadę w ataku nagłego szaleństwa. Nie przyszło mu do głowy - żadnemu z nich nie przyszło - że straszliwe martwiaki nadal tu są. Wymordowały grupę wędrowców, atakując z zasadzki tak błyskawicznie, że Barathol nawet nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Jhelim i Filiad wpadli nagle do kuchni, krzycząc, że tuż za przysiółkiem popełniono morderstwo. Barathol zabrał broń i pobiegł z nimi na zachodni trakt, tylko po to, by się przekonać, że nieprzyjaciel już odszedł, wykonawszy zadanie, a przy starym trakcie leżą dogorywające konie i nieruchome ciała. Można by pomyśleć, że spadły z nieba. Wysłał Filiada po starą Nulliss, posiadającą pewne niewielkie zdolności uzdrawiania, a potem wrócił do kuźni, ignorując Jhelima, który łaził za nim jak zgubione szczenię. Barathol włożył bez pośpiechu zbroję. Podejrzewał, że T’lan Imassowie byli dokładni. Mieli czas, by się upewnić, że nie popełnią błędów. Nulliss przekona się, że dla biednych ofiar nic już nie można zrobić. Po powrocie na zachodni trakt ujrzał ze zdumieniem, że staruszka z plemienia Semków klęczy obok leżącej na ziemi postaci, wykrzykując rozkazy do Filiada. Barathol pobiegł w tamtą stronę. W jego oczach wyglądało to tak, jakby Nulliss włożyła dłonie do wnętrza ciała mężczyzny. Jej chude ramiona poruszały się, jak przy ugniataniu ciasta. Jednocześnie spoglądała na leżącą obok kobietę, która jęczała głośno i wierzgała nogami, wygrzebując bruzdy w ziemi. Wypłynęło z niej mnóstwo krwi. Nulliss zauważyła go i przywołała do siebie. Barathol zorientował się, że mężczyźnie, obok którego klęczy, wypruto trzewia. Nulliss wpychała mu je do środka. - W imię Kaptura, kobieto - warknął kowal. - Zostaw go. Już po nim. Wypełniłaś mu brzuch ziemią... - Już niosą wrzątek - odburknęła. - Mam zamiar go umyć. - Wskazała głową na miotającą się po ziemi kobietę. - Zraniono ją w bark, a teraz rodzi. - Rodzi? Bogowie na dole. Posłuchaj, Nulliss, wrzątek się nie nadaje, chyba że chcesz ugotować jego wątrobę na kolację... - Wracaj do swojego kowadła, ty bezmózga małpo! To było czyste cięcie. Widziałam, co potrafią zrobić dziki kłami, i tamto wyglądało znacznie gorzej. - Może z początku było czyste... - Mówiłam, że je wyczyszczę! Ale nie możemy go zanieść na miejsce, jeśli będzie wlókł za sobą wnętrzności, tak? Skonsternowany Barathol rozejrzał się wokół. Miał ochotę kogoś zabić. To było proste pragnienie, ale wiedział już, że nie zdoła go spełnić, i ta świadomość psuła mu nastrój. Podszedł do trzeciego ciała. To był stary mężczyzna, wytatuowany i bezręki. T’lan Imassowie poszatkowali go. Zatem to on był ich celem. Tamci po prostu stanęli im na drodze. Dlatego nic ich nie obchodziło, czy będą żyć, czy zginą. Tak czy inaczej, biedny skurczybyk nie mógł być bardziej martwy. Po chwili Barathol podszedł do ostatniej ofiary. Z osady nadchodzili kolejni ludzie, dwoje z nich niosło koce i szmaty. Storuk, Fenar, Hayrith, Stuk, wszyscy wydawali się drobni, w jakiś sposób umniejszeni. Byli bladzi ze strachu. Nulliss znowu zaczęła wykrzykiwać rozkazy. Na ziemi przed nim leżał jakiegoś rodzaju demon. Odcięto mu obie nogi po jednej ze stron, Barathol zauważył, że stworzenie nie straciło zbyt wiele krwi, ale po śmierci stało się z nim coś dziwnego. Wyglądało tak, jakby spuszczono z niego powietrze, jakby ukryte pod skórą ciało zaczęło się rozpuszczać i znikać. Jego niezwykłe oczy wyschły już i popękały. - Kowalu! Pomóż mi go podnieść! Barathol wrócił do uzdrowicielki. - Storuk, złapcie z bratem koc za rogi z tamtego końca. Fenar, ty pomóż mi z tego... Hayrith, niewiele młodsza od Nulliss, przyniosła naręcze szmat. - A ja? - zapytała. - Usiądź przy kobiecie. Wepchnij jej coś w ranę. Wypalimy ją później, chyba że będzie miała trudności z porodem. - Straciła mnóstwo krwi - zauważyła Hayrith, mrużąc oczy. - Chyba nie wyżyje. - Być może. Na razie przy niej usiądź. Trzymaj ją za rękę, mów coś i... - Tak, tak, czarownico, nie ty jedna znasz się tu na takich sprawach. - Świetnie. To bierz się do roboty. - Długo na to czekałaś, co? - Zamknij się, ty krowo bez cycków. - Królowa Nulliss, wielka kapłanka wredności! - Kowalu - warknęła Nulliss - przywal jej toporem, dobra? Hayrith umknęła, sycząc ze złością. - Pomóż mi - poprosiła Barathola Nulliss. - Musimy go podnieść. Uważał, że nie ma sensu się trudzić, ale spełnił jej prośbę. Gdy już to zrobili, że zdziwieniem usłyszał od staruszki, że młodzieniec przeżył ten zabieg. Gdy Nulliss i jej pomocnicy zabrali rannego, Barathol wrócił do poćwiartowanego ciała wytatuowanego staruszka. Przykucnął u jego boku. To będzie nieprzyjemne zadanie, ale może rzeczy znalezione przy zabitym powiedzą mu coś na jego temat. Przetoczył zwłoki, a potem znieruchomiał, wpatrując się w martwe oczy. Oczy kota. Z nagłym zainteresowaniem spojrzał na tatuaże, a potem usiadł powoli. Dopiero wtedy zauważył stosy nieżywych much. Pokrywały ziemię ze wszystkich stron. Nigdy w życiu nie widział ich tak dużo. Wstał i wrócił do zabitego demona. Przyglądał się mu przez chwilę, nim jego uwagę odwrócił odległy ruch i tętent końskich kopyt. Wieśniacy wrócili po ciężarną kobietę. Spojrzał na zmierzającego wprost ku niemu jeźdźca. Mężczyzna dosiadał spienionego rumaka barwy wyblakłej w słońcu kości. Miał na sobie zakurzoną zbroję powleczoną białym lakierem, a spod hełmu wyzierała blada, wymizerowana twarz. Przybysz ściągnął wodze, zsunął się z siodła, i ignorując Barathola, podszedł chwiejnym krokiem do demona, by osunąć się przed nim na kolana. - Kto... kto to zrobił? - zapytał. - T’lan Imassowie. Było ich pięciu. Nieźle sfatygowani, nawet jak na T’lan Imassów. To była zasadzka. - Barathol wskazał na ciało wytatuowanego mężczyzny. - Chyba chodziło im o niego. To kapłan kultu Treacha, Pierwszego Bohatera. - Treach został teraz bogiem. Barathol skwitował tę wiadomość chrząknięciem. Spojrzał na proste chaty przysiółka, który nauczył się zwać domem. - Towarzyszyło mu dwoje innych. Oboje jeszcze żyją, ale mężczyzna nie pociągnie długo. Kobieta jest w ciąży i właśnie rodzi... Mężczyzna wlepił w niego wzrok. - Dwoje? Powinno być troje. Dziewczyna... Barathol zmarszczył brwi. - Myślałem, że to kapłan był ich celem, bo poszatkowali go bardzo dokładnie, ale teraz widzę, że załatwili go dlatego, że był najgroźniejszy. Musiało im chodzić o dziewczynę, bo tu jej nie ma. Mężczyzna wstał. Dorównywał wzrostem Baratholowi, choć nie był tak szeroki w barach. - Być może uciekła. Na wzgórza... - Niewykluczone. Ale... - Wskazał na martwego konia leżącego nieopodal. - Zdziwił mnie ten dodatkowy wierzchowiec, osiodłany jak pozostałe. Załatwili go na szlaku. - Ach, tak. Rozumiem. - Kim jesteś? - zapytał Barathol. - I kim była dla ciebie ta dziewczyna? Na twarzy nieznajomego nadal malował się głęboki szok. Mężczyzna zamrugał, a potem skinął głową. - Nazywam się L’oric. Dziewczyna była... była dla Królowej Snów. Miałem ją zabrać... i mojego chowańca. Ponownie spojrzał na demona i jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu. - Widzę, że fortuna ci nie sprzyjała - stwierdził Barathol. Nagle nasunęła mu się pewna myśl. - L’oric, czy znasz się na uzdrawianiu? - Słucham? - Jesteś jednym z wielkich magów sha’ik... L’oric odwrócił wzrok, jakby te słowa zadały mu ból. - Sha’ik nie żyje. Bunt został stłumiony. Barathol wzruszył ramionami. - Tak - przyznał L’oric. - W razie potrzeby potrafię przywołać moc Denul. - Czy obchodzi cię tylko życie dziewczyny? - Barathol wskazał na demona. - Swemu chowańcowi nie zdołasz już pomóc, ale co z jego towarzyszami? Czy będziesz tu stał obojętnie, myśląc tylko o tym, co straciłeś? W oczach maga błysnął gniew. - Radziłbym ci ostrożność - rzekł cicho. - Nie ulega wątpliwości, że byłeś kiedyś żołnierzem, a mimo to ukryłeś się tu jak tchórz, gdy całe Siedem Miast powstało, marząc o wolności. Nie pozwolę, by czynił mi wymówki ktoś taki jak ty. Barathol zatrzymał na chwilę spojrzenie ciemnych oczu na L’oricu, a potem ruszył w stronę budynków. - Ktoś przyjdzie przygotować zabitych do pochówku - rzucił, oglądając się przez ramię. *** Nulliss kazała zanieść swych podopiecznych do starego zajazdu. Dla kobiety przyniesiono z jednego z pokojów łóżko, natomiast młodzieńca z wyprutymi wnętrznościami położono na stole we wspólnej sali. Na palenisku stał gar z gotującą się wodą, a Filiad wyciągał z niego pogrzebaczem pasy tkaniny, które następnie podawał semkowskiej kobiecie. Nulliss ponownie wyciągnęła wnętrzności na zewnątrz, ale na razie ignorowała pulsującą masę. Obie ręce zanurzyła głęboko w jamie brzusznej. - Muchy! - wysyczała, gdy Barathol wszedł do środka. - W tej cholernej dziurze jest pełno martwych much! - Nie zdołasz go uratować - stwierdził Barathol. Podszedł do szynkwasu i położył topór na podrapanej, zakurzonej powierzchni. Broń stuknęła głucho o drewno. Spoglądając na Hayrith, zdjął pancerne rękawice. - Już urodziła? - zapytał. - Tak. Dziewczynkę. - Hayrith umyła ręce w misce, wskazując głową na małe zawiniątko leżące na piersi kobiety. - Myślałam, że będzie źle, kowalu. Naprawdę źle. Dziecko było całe niebieskie, choć pępowina się nie zapętliła ani nie owinęła wokół szyi. - To dlaczego miało taki kolor? - Miało? Nadal ma. Pewnie ojciec był Napańczykiem. - A co z matką? - Będzie żyła. Nie potrzebowałam Nulliss. Potrafię oczyścić i przypiec ranę. Towarzyszyłam świętej armii falah’da Hissaru, więc w swoim czasie widziałam mnóstwo bitew. I oczyściłam mnóstwo ran. - Otrząsnęła dłonie z wody i wytarła je o brudną bluzę. - Oczywiście, dostanie gorączki, ale jeśli ją przeżyje, wszystko będzie w porządku. - Hayrith! - zawołała Nulliss. - Chodź wypłukać te szmaty! Potem wrzuć je z powrotem do wrzątku! Bogowie na dole, zaraz go stracę! Serce bije coraz słabiej! Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wszyscy zwrócili głowy w stronę L’orica, który wszedł powoli do izby. - Kto to jest, w imię Kaptura? - zapytała Hayrith. - Wielki mag L’oric, uchodźca z Apokalipsy - odparł Barathol, zdejmując hełm. Hayrith zachichotała. - Och, czyż nie trafił we właściwe miejsce! Witaj, L’oricu! Nalej sobie kufel pyłu, nałóż talerz popiołu i przyłącz się do nas! Fenar, przestań się gapić i idź po Chaura i Urdana. Trzeba poćwiartować te konie. Nie chcemy, żeby wilki ze wzgórz dobrały się do nich przed nami. Barathol przyglądał się L’oricowi, który podszedł do klęczącej przy młodzieńcu Nulliss. Kobieta wpychała do rany szmaty i wyciągała je z powrotem. Krwi było stanowczo za dużo. Nic dziwnego, że serce biło coraz słabiej. - Odsuń się - polecił jej L’oric. - Nie władam Wielką Denul, ale przynajmniej zdołam oczyścić i zamknąć ranę, a także zapobiec infekcji. - Stracił za dużo krwi - wysyczała Nulliss. - Być może - przyznał L’oric - ale dajmy jego sercu szansę odpoczynku. Nulliss odsunęła się od rannego. - Jak sobie życzysz - burknęła. - Ja już mu nie pomogę. Barathol wszedł za szynkwas, przykucnął naprzeciwko dużej deski i puknął w nią mocno. Spadła na podłogę, odsłaniając trzy zakurzone dzbany. Wziął jeden z nich, wyprostował się i postawił na kontuarze. Znalazł kufel, wytarł go, wyciągnął zatyczkę i napełnił naczynie. Wszyscy spoglądali na niego - pomijając tylko L’orica, który przystanął obok młodzieńca, opierając dłonie na jego piersi. - Skąd to się wzięło, kowalu? - zapytała Hayrith przepojonym szacunkiem głosem. - Z zapasów starego Kulata - wyjaśnił Barathol. - Nie sądzę, żeby miał w najbliższym czasie wrócić. - Co to za zapach? - Falarski rum. - Błogosławieni bogowie na górze i na dole! W jednej chwili wszyscy obecni w izbie miejscowi zgromadzili się przy szynkwasie. Nulliss odciągnęła z warknięciem Filiada do tylu. - Nie ty. Jesteś za młody! - Za młody? Kobieto, mam dwadzieścia sześć lat! - No właśnie! Dwadzieścia sześć lat? To za mało, żeby docenić falarski rum, ty chudy szczeniaku. Barathol westchnął. - Nie bądź zachłanna, Nulliss. Zresztą na dole stoją jeszcze dwa dzbanki. Wziął kufel i odszedł na bok. Filiad i Jhelim dostali się za szynkwas, przepychając się nawzajem. Po ranie na brzuchu młodzieńca została tylko sina blizna, otoczona plamami krzepnącej krwi. L’oric nadal stał obok rannego, trzymając nieruchome dłonie na jego piersi. Po chwili otworzył oczy i się odsunął. - Ma mocne serce... zobaczymy. Gdzie kobieta? - Tam. Ma ranny bark. Przypaliliśmy ranę, ale gwarantuję, że wda się zakażenie, które zapewne ją zabije, jeśli czegoś nie zrobisz. L’oric skinął głową. - Nazywa się Scillara. Tego młodzieńca nie znam. - Zmarszczył brwi. - Heboric Widmoworęki... - Potarł twarz. - Nigdy bym nie pomyślał... - Zerknął na Barathola. - Kiedy Treach wybrał go na swego Bożego Jeźdźca, było w tym tak wiele mocy. T’lan Imassowie? Pięciu sfatygowanych T’lan Imassów? Barathol wzruszył ramionami. - Nie widziałem zasadzki. Imassowie pokazali się tu przed kilkoma miesiącami. Potem wyglądało na to, że odeszli. W końcu nic ich tu nie interesowało. Nawet ja. - To byli słudzy Okaleczonego Boga - wyjaśnił L’oric. - Niezwiązani z Wielkiego Domu Łańcuchów. - Podszedł do kobiety, którą nazwał Scillarą. - Bogowie rzeczywiście toczą wojnę... Barathol wytrzeszczył oczy. Wypił połowę zawartości kufla i podążył za wielkim magiem. - Mówisz: bogowie. - Słychać już w niej szept gorączki. To źle. - Przymknął oczy i zaczął mamrotać coś pod nosem. Po chwili odsunął się i spojrzał Baratholowi w oczy. - Oto, co nas czeka. Przelew krwi śmiertelników. Zagłada niewinnych. Nawet tutaj, w tej zabitej deskami wiosce, nie zdołasz uciec przed udręką... ona cię znajdzie. Znajdzie nas wszystkich. Barathol dopił rum. - Wyruszysz na poszukiwania dziewczyny? - Żeby wyrwać ją w pojedynkę z rąk Niezwiązanych? Nie. Nawet gdybym wiedział gdzie ich szukać. Plan Królowej Snów spalił na panewce. Ona zapewne już o tym wie. - Zaczerpnął z wysiłkiem głęboki haust powietrza. Barathol dopiero w tej chwili zauważył, jak bardzo zmęczony jest wielki mag. - Nie - powtórzył L’oric. Niepewność w jego oczach ustąpiła miejsca cierp