Erikson Steven ŁOWCY KOŚCI Powrót Dramatis Personae Malazańczycy: Cesarzowa Laseen: władczyni Imperium Malazańskiego Przyboczna Tavore: dowodząca jedną z malazańskich armii Pięść Keneb: dowódca dywizji Pieść Blistig: dowódca dywizji Pieść Tene Baralta: dowódca dywizji Pięść Temul: dowódca dywizji Nul: wickański czarnoksiężnik Nadir: wickańska czarownica T’jantar: adiutantka Tavore Lostara Yil: towarzyszka Perły Perła: szpon Nok: admirał Floty Imperialnej Banaschar: były kapłan D’rek Hellian: sierżant straży miejskiej w Kartoolu Urb: strażnik miejski w Kartoolu Bezdech: strażnik miejski w Kartoolu Obrażalski: strażnik miejski w Kartoolu Szybki Ben: wielki mag Kalam Mekhar: skrytobójca Pędrak: znajda Wybrani żołnierze z Czternastej Armii Kapitan Milutek: Pułk Ashocki Porucznik Pryszcz: Pułk Ashocki Kapitan Faradan Sort Sierżant Skrzypek/Struna Kapral Tarcz Mątwa Flaszka Koryk Śmieszka Sierżant Gesler Kapral Chmura Starszy sierżant Wyłam Ząb Możliwe Lutnia Ebron Sinn Okruch Sierżant Balsam Kapral Trupismród Rzezigardzioł Masan Gilani Inni Barathol Mekhar: kowal Kulat: wieśniak Nulliss: wieśniaczka Hayrith: wieśniaczka Chaur: wieśniak Noto Czyrak: cyrulik (uzdrowiciel) kompanii w Zastępie Jednorękiego Hurlochel: zwiadowca w Zastępie Jednorękiego Kapitan Słodkastruga: oficer w Zastępie Jednorękiego Kapral Futhgar: podoficer w Zastępie Jednorękiego Pięść Rythe Bude: oficer w Zastępie Jednorękiego Ormulogun: artysta Gumble: jego krytyk Apsalar: skrytobójczym Telorast: duch Serwatka: duch Samar Dev: czarownica z Ugaratu Karsa Orlong: teblorski wojownik Ganath: Jaghutka Złośliwość: jednopochwycona, siostra Pani Zawiści Corabb Bhilan Thenu’alas Leoman od Cepów: ostatni dowódca buntowników Kapitan Wróblik: strażniczka miejska z Y’Ghatanu Karpolan Demesand: z Gildii Kupieckiej Trygalle Torahaval Delat: kapłanka Poliel Nożownik: dawniej Crokus z Darudżystanu Heboric Widmoworęki: Boży Jeździec Treacha Scillara: uciekinierka z Raraku Felisin Młodsza: uciekinierka z Raraku Szara Żaba: demon Mappo Konus: Trell Icarium: Jhag Iskaral Krost: kapłan Cienia Mogora: d’ivers Taralack Veed: Gral, agent Bezimiennych Dejim Nebrahl: d’ivers z czasów Pierwszego Imperium, t’rolbarahl Trull Sengar: Tiste Edur Onrack Strzaskany: niezwiązany T’lan Imass Ibra Gholan: T’lan Imass Monok Ochem: rzucający kości T’lan Imassów Minala: głównodowodząca Kompanii Cienia Tomad Sengar: Tiste Edur Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Atri-preda Yan Tovis (Pomroka): oficer w letheryjskiej armii Kapitan Varat Taun: oficer służący pod rozkazami Pomroki Taxilanin: tłumacz Ahlrada Ahn: szpieg Tiste Andii między Tiste Edur Sathbaro Rangar: arapayski czarnoksiężnik Któż może powiedzieć, gdzie leży granica między prawdą a armią pragnień, które wspólnie nadają kształt wspomnieniom? We wszystkich legendach kryją się głębokie fałdy, a ich widoczna postać prezentuje fałszywą jedność formy i zamiaru. Celowo zniekształcamy prawdę, przypisujemy głębokie sensy wymogom wyimaginowanej konieczności. Jest to zarówno skaza, jak i dar, ponieważ wyrzekając się prawdy, tworzymy, słusznie bądź nie, uniwersalne znaczenie. Szczegółowe ustępuje miejsca ogólnemu, detale przesłania górnolotna forma i w ten sposób opowieść czyni nas wspanialszymi niż w prozaicznej rzeczywistości. To właśnie ów motek słów łączy nas z ludzkim rodzajem... Wstęp do Wśród skazanych Heboric Rozdział dwunasty Mówił o tych, którzy padną, a w jego zimnych oczach widniała naga prawda: miał na myśli nas. Słowa o złamanych trzcinach, zrodzonych z rozpaczy przymierzach i rzezi prowadzonej w imię zbawienia. Mówił, że wojna się szerzy, i kazał nam umknąć do nieznanych krain, gdzie unikniemy zepsucia trawiącego życie... Słowa Żelaznego Proroka Sui Etkara Anibarowie (Wyplatacze Koszyków) W jednej chwili w cieniach między drzewami nie było nic, a w następnej Samar Dev uniosła wzrok i gwałtownie wstrzymała oddech, widząc stojące tam postacie. Ze wszystkich stron, w miejscach gdzie słoneczna polana przechodziła w gęstwę czarnych świerków, paproci i bluszczu, otaczały ich dzikusy. - Karso Orlong - wyszeptała kobieta. - Mamy gości... Teblor uciął kolejny płat mięsa zabitego bhederin, a potem uniósł wzrok. Ręce miał czerwone od krwi. Po chwili chrząknął i wrócił do pracy. Zbliżali się ostrożnie, wychodząc z mroku. Byli mali, żylaści, odziani w garbowane skóry, a ramiona mieli ozdobione nasadzonymi na nie paskami futra. Ich skóra miała kolor bagiennej wody, nagie piersi i barki pokrywała siatka rytualnych blizn. Twarze na podbródku i nad ustami pomalowali sobie szarą farbą bądź drzewnym popiołem, imitując brody, a ich ciemne oczy otaczały wydłużone kręgi jasnoniebieskiej i szarej barwy. Mieli włócznie, toporki wiszące u pasów z niewyprawionej skóry i mnóstwo noży. Nosili też ozdoby z kutej na zimno miedzi, które wyraźnie zostały ukształtowane na podobieństwo faz księżyca. Jeden z mężczyzn miał również naszyjnik zrobiony z ości jakiejś wielkiej ryby. Zwisał z niego dysk z czarnej miedzi i o złotych brzegach. Samar Dev doszła do wniosku, że zapewne ma on wyobrażać całkowite zaćmienie słońca. Ten mężczyzna, najwyraźniej wódz grupy, wystąpił naprzód. Postawił trzy kroki, spoglądając na ignorującego go Karsę Orlonga, wyszedł w światło słońca i ukląkł. Samar zauważyła, że dzikus trzyma coś w rękach. - Karsa, lepiej uważaj. To, co teraz zrobisz, rozstrzygnie, czy przejdziemy przez tę okolicę spokojnie, czy będziemy się musieli uchylać przed rzucanymi z ukrycia włóczniami. Karsa przełożył dłonie na rękojeści wielkiego myśliwskiego noża i wbił go głęboko w ciało zabitego zwierzęcia. Potem wstał i spojrzał na klęczącego dzikusa. - Wstawaj - zażądał. Mężczyzna wzdrygnął się i pochylił głowę. - Karsa, on chce ci wręczyć dar. - To niech to zrobi na stojąco. Jego lud musi się ukrywać w głuszy, bo za dużo klękał. Powiedz mu, że musi wstać. Używali języka handlowego i coś w twarzy klęczącego wojownika mówiło Samar, że dzikus zrozumiał ich rozmowę... a także żądanie, bo wstał powoli. - Mężczyzno z Wielkich Drzew - zaczął. Jego głos brzmiał dla Samar ochryple i gardłowo. - Sprawco Zniszczenia, Anibarowie ofiarują ci ten dar i proszą, byś ty również dał nam coś w zamian. - W takim razie to nie jest dar - przerwał mu Karsa. - Chodzi wam o handel wymienny. W oczach wojownika pojawił się błysk strachu. Inni członkowie jego plemienia - Anibarowie - nadal czekali wśród drzew, milczący i nieruchomi, Samar czuła jednak, że ogarnia ich trwoga. Wódz spróbował po raz drugi - Tak, to język handlu, Sprawco. Trucizna, którą musimy przełknąć. On nie spełnia naszych pragnień. Karsa skrzywił się, spoglądając na Samar Dev. - Za dużo słów, które prowadzą donikąd, czarownico. Wytłumacz mi to. - To plemię przestrzega starożytnej tradycji, która zaginęła wśród mieszkańców Siedmiu Miast - wyjaśniła. - Tradycji wręczania darów. Taki dar stanowi miarę wielu rzeczy, a sposoby określania jego wartości są subtelne i często trudne do zdefiniowania. Ci Anibarowie z konieczności poznali naturę handlu, ale nie definiują wartości w taki sam sposób jak my i dlatego z reguły tracą na wszelkich transakcjach. Podejrzewam, że nie wychodzą zbyt dobrze na kontaktach ze sprytnymi, pozbawionymi skrupułów kupcami z cywilizowanych krain. Jest w tym... - Wystarczy tego - przerwał jej Karsa. - Pokaż mi ten dar - zażądał, wskazując na wodza, który kulił się, coraz bardziej przerażony. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz. - W trującym języku zwę się Wyszukiwacz Łodzi. - Obiema dłońmi uniósł wyżej przedmiot. - To znak odwagi wielkiego ojca bhederin. Samar Dev uniosła brwi, spoglądając na Karsę. - To będzie kość prąciowa byka, Teblorze. - Wiem o tym - warknął Karsa. - Czego pragniesz w zamian, Wyszukiwaczu Łodzi? - Do naszego lasu przybywają ożywieńcy, którzy napadają na klany Anibarów mieszkające na północ stąd. Zabijają każdego, kto stanie im na drodze, bez żadnego powodu. Ich zaś nie można zabić, ponieważ władają powietrzem i w ten sposób odchylają lot wymierzonych w nich włóczni. Tak słyszeliśmy. Straciliśmy wiele imion. - Imion? - powtórzyła Samar. Przeniósł spojrzenie na nią i skinął głową. - Krewnych. Osiemset czterdzieści siedem imion z północnych klanów, połączonych więzią z moim. - Wskazał na stojących za nim milczących wojowników. - Wśród tych, którzy tu czekają, jest tyle samo imion do stracenia. Znamy żałobę po naszych zmarłych, ale bardziej żal nam dzieci. Imion nie możemy już odzyskać. Odchodzą i nigdy nie wracają. Dlatego się umniejszamy. - Chcecie, żebym zabił ożywieńców w zamian za ten dar? - zapytał Karsa, wskazując na kość. - Tak. - A ilu ich jest? - Przypływają wielkimi statkami o szarych skrzydłach i ruszają do lasu na łowy. Każda grupa składa się z dwunastu myśliwych. Kieruje nimi gniew, ale nic, co robimy, nie łagodzi tego gniewu. Nie wiemy, czym ich tak obraziliśmy. Pewnie daliście im cholerną kość prąciową byka. Samar Dev zachowała jednak tę myśl dla siebie. - Ile już było tych polowań? - Do tej pory dwadzieścia, ale ich łodzie nie odpływają. Cała twarz Karsy pociemniała. Samar Dev nigdy jeszcze nie widziała u niego podobnego gniewu. Przestraszyła się, że Teblor rozerwie tego małego, przerażonego człowieczka na strzępy. - Zapomnijcie wszyscy o wstydzie! - powiedział jednak. - Zapomnijcie! Zabójcy nie potrzebują powodu, żeby zabijać. Dlatego są zabójcami. Sam fakt waszego istnienia jest dla nich wystarczającą obrazą. - Podszedł do Wyszukiwacza Łodzi i wyrwał kość z jego rąk. - Odbiorę życie im wszystkim, zatopię ich przeklęte statki. Przy... - Karsa! - przerwała mu Samar. Odwrócił się do niej z błyskiem w oczach. - Zanim przysięgniesz zrobić coś tak... ekstremalnego, mógłbyś rozważyć bardziej osiągalne rozwiązanie. Widziała, że narasta w nim wściekłość. - Na przykład - dodała pośpiesznie - mógłbyś się zadowolić przegnaniem ich z powrotem na statki. Sprawieniem, że las stanie się dla nich... niegościnny. Po długiej, pełnej napięcia chwili Teblor westchnął. - Tak. To wystarczy. Choć kusi mnie, by popłynąć za nimi. Wyszukiwacz Łodzi gapił się na Karsę, otwierając szeroko oczy ze zdumienia i zarazem strachu. Przez chwilę Samar sądziła, że była to nietypowa dla ogromnego wojownika próba żartu. Ale nie, Teblor mówił poważnie. Ku swej trwodze uświadomiła sobie, że wierzy mu i nie znajduje w jego słowach nic zabawnego ani absurdalnego. - Ale możesz chyba zaczekać z tą decyzją? - Mogę. - Znowu łypnął na Wyszukiwacza Łodzi. - Opisz mi tych ożywieńców. - Są wysocy, ale nie aż tak, jak ty. Ich skóra ma barwę śmierci, a oczy są zimne jak lód. Mają żelazną broń i są wśród nich szamani, których oddech niesie chorobę. Wypuszczają z siebie chmury trujących oparów. Wszyscy, którzy ich dotykają, umierają w straszliwych cierpieniach. - Chyba używają słowa „ożywieniec” na określenie każdego, kto nie pochodzi z ich świata - powiedziała do Karsy Samar Dev. - Wrogowie, o których mówią, przypływają tu statkami. Nie wydaje się prawdopodobne, żeby rzeczywiście byli martwiakami. Oddech szamanów to pewnie czary. - Wyszukiwaczu Łodzi - rzekł Karsa. - Kiedy już skończę ćwiartować bhederin, zaprowadzisz mnie do tych ożywieńców. Twarz mężczyzny pobladła nagle. - To bardzo wiele dni drogi, Sprawco. Chciałem wysłać do północnych klanów wiadomość o twoim przybyciu... - Nie. Pójdziesz z nami. - Ale... ale dlaczego? Karsa podszedł bliżej, złapał jedną ręką Wyszukiwacza Łodzi za kark i przyciągnął go do siebie. - Będziesz świadkiem i dzięki temu staniesz się kimś więcej, niż jesteś teraz. Będziesz przygotowany na to, co czeka ciebie i ten twój nieszczęsny lud. - Puścił dzikusa, a ten wciągnął gwałtownie powietrze i zatoczył się do tyłu. - Moi rodacy wierzyli kiedyś, że mogą się ukryć - ciągnął Teblor, obnażając zęby. - Mylili się. Zrozumiałem to i ty również to teraz zrozumiesz. Wydaje ci się, że ożywieńcy są jedynym niebezpieczeństwem? Ty głupcze, to zaledwie początek. Teblor wrócił do ćwiartowania zwierzyny. Wyszukiwacz Łodzi gapił się na niego przez chwilę z błyskiem przerażenia w oczach. Potem odwrócił się i wysyczał coś w swym języku. Sześciu wojowników ruszyło w stronę Karsy, wyciągając noże. - Karso - ostrzegła go Samar. Wyszukiwacz Łodzi uniósł ręce. - Nie! Nie chcemy cię skrzywdzić, Sprawco. Oni mają ci pomóc w ćwiartowaniu, żebyś nie musiał tracić czasu. - Skóry trzeba wyprawić - zażądał Karsa. - Zgoda. - I niech gońcy dostarczą mi je razem z wędzonym mięsem. - Zgoda. - W takim razie możemy ruszać w drogę natychmiast. Wyszukiwacz Łodzi skinął głową, jakby nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Karsa uśmiechnął się szyderczo, uniósł nóż i podszedł do pobliskiej sadzawki, by zmyć krew z ostrza, a potem z dłoni i przedramion. Sześciu wojowników przystąpiło do ćwiartowania bhederin, a Samar Dev podeszła do ich wodza. - Wyszukiwaczu Łodzi. Spojrzał na nią z lękiem w oczach. - Jesteś czarownicą? Tak cię nazwał Sprawca. - Jestem. Gdzie są wasze kobiety? I dzieci? - Za tym bagnem, na północny zachód - odpowiedział. - To wyżej położone tereny. Są tam jeziora i rzeki, gdzie możemy znaleźć czarne ziarno, a na płaskiej skale jagody. Zakończyliśmy już wielkie polowanie na równinie i teraz wracamy do swych licznych obozów z zapasami mięsa na zimę. Ale my - wskazał na swych wojowników - poszliśmy za wami. Patrzyliśmy na to, jak Sprawca zabija bhederin. Jeździ na kostnym koniu. Nigdy nie widzieliśmy, żeby ktoś ich dosiadał. Ma miecz z kamienia narodzin. Żelazny Prorok opowiada naszemu ludowi o wojownikach władających orężem z takiego kamienia. Mówi, że nadejdą. - Nigdy nie słyszałam o tym Żelaznym Proroku - wyznała Samar Dev, marszcząc brwi. Wyszukiwacz Łodzi wykonał zamaszysty gest ręką i spojrzał na południe. - Mówić o tym znaczy mówić o zamarzniętym czasie. - Zamknął oczy i ton jego głosu zmienił się nagle. - W czasie wielkiego zabijania, który jest zamarzniętym czasem przeszłości, Anibarowie mieszkali na równinach i docierali w swych wędrówkach prawie do samej Rzeki Wschodniej, gdzie wznosiły się wielkie, otoczone murami obozy Ugarów. Anibarowie handlowali z Ugarami, wymieniając mięso i skóry na żelazne narzędzia i broń. Potem do Ugarów dotarło wielkie zabijanie i wielu z nich szukało schronienia wśród Anibarów. Jednakże zabójcy, zwani przez Ugarów Mezla, podążyli za nimi. Stoczono straszliwą bitwę i wszyscy, którzy szukali bezpieczeństwa wśród Anibarów, padli pod ciosami Mezla. Obawiając się odwetu za pomoc, jakiej udzielili Ugarom, Anibarowie przygotowali się do ucieczki w głąb odhan, lecz wódz Mezla znalazł ich wcześniej. Przyszedł do nich z setką złowrogich wojowników, ale powstrzymał ich żelazną broń. Oznajmił, że Anibarowie nie są jego wrogami, a potem ostrzegł, że nadchodzą inni, którzy nie znają litości i pragną zniszczyć Anibarów. Ten wódz był Żelaznym Prorokiem, królem Sui Etkarem. Anibarowie posłuchali jego słów i uciekli na północny zachód. Ziemie, na których przebywamy, oraz lasy i jeziora położone dalej stały się ich ojczyzną. - Spojrzał na Karsę. Teblor spakował już zapasy i dosiadł konia Jhagów. - Żelazny Prorok mówi nam... - podjął, znowu zmieniając intonację - ...że istnieje czas, gdy w chwili największego niebezpieczeństwa przychodzą nam z pomocą wojownicy uzbrojeni w kamienne miecze. Dlatego, gdy ujrzeliśmy, kto wędruje po naszej krainie i jaki ma miecz... zrozumieliśmy, że ten czas ma się wkrótce stać zamarzniętym czasem. Samar Dev przyglądała mu się przez długą chwilę. Potem przeniosła wzrok na Karsę. - Nie sądzę, żebyś mógł tam jechać na Havoku - zauważyła. - Niedługo wkroczymy na trudny teren. - Będę jechał, jak długo się da - odparł Teblor. - Ty możesz prowadzić konia za uzdę. Jeśli chcesz, możesz go nawet nieść przez teren, który uznasz za trudny. Poirytowana kobieta podeszła do swego wierzchowca. - Proszę bardzo. Na razie pojadę za tobą, Karso Orlong. Przynajmniej nie będę się musiała martwić o smagające twarz gałęzie, bo przecież zwalisz wszystkie drzewa rosnące ci na drodze. Wyszukiwacz Łodzi zaczekał, aż oboje będą gotowi, a potem ruszył naprzód wzdłuż północnej granicy podmokłej polany. Gdy dotarł do jej skraju, skręcił i zniknął w lesie. Karsa zatrzymał Havoka, spoglądając na gęste chaszcze oraz rosnące blisko siebie świerki czarne. Samar Dev parsknęła śmiechem. Teblor przeszył ją wściekłym spojrzeniem. A potem zsunął się z grzbietu ogiera. Wyszukiwacz Łodzi czekał na nich z przepraszającym wyrazem pomalowanej na szaro twarzy. - To ścieżki wydeptane przez zwierzynę, Sprawco. W tych lasach żyją jelenie, niedźwiedzie, wilki i łosie. Nawet bhederin nie zapuszczają się daleko poza te polany. Dalej na północy są również wapiti i karibu. Korytarze wydeptane przez zwierzynę są, jak widzisz, niskie. Nawet Anibarowie muszą się schylać, gdy wędrują nimi szybko. W nieznalezionym czasie, o którym niewiele można powiedzieć, jest więcej płaskiej skały i podróż będzie łatwiejsza. Niski, monotonny las ciągnął się bez końca. Gąszcz przyprawiał ich o frustrację, wydawało się, że wyrósł jedynie po to, by utrudniać wędrówkę. Skała macierzysta często wychodziła tu nad ziemię, widzieli jej fioletowo-czarną powierzchnię, miejscami poprzeszywaną długimi żyłami kwarcytu. Ta powierzchnia była jednak nierówna, pochyła i pofałdowana, tworzyła niecki o wysokich ścianach, leje krasowe i żleby wypełnione odwarstwiającymi się, porośniętymi śliskim, szmaragdowym mchem płytkami. W zagłębieniach leżało mnóstwo zwalonych drzew. Kora świerków czarnych była szorstka niczym skóra rekina, a pozbawione szpilek, twarde jak kość gałęzie tworzyły gęstą, nieustępliwą pajęczynę. Tu i ówdzie do ziemi docierały snopy słonecznego światła, tworząc wyspy intensywnych barw pośrodku mrocznego świata. Przed zmierzchem Wyszukiwacz Łodzi doprowadził ich do zdradliwego osypiska i wdrapał się na nie. Karsa i Samar Dev musieli prowadzić konie i ta wspinaczka wydawała im się bardzo niebezpieczna. Mech pękał pod nogami niczym przegniła skóra, odsłaniając ostre, kanciaste kamienie oraz głębokie wyrwy, w których koń mógłby z łatwością złamać nogę. Samar Dev była mokra od potu. Na brudnej od pyłu skórze miała liczne zadrapania. W końcu jednak dotarła na szczyt. Tuż przed nim odwróciła się, by przez ostatnie kilka metrów poprowadzić konia, trzymając go za uzdę. Przed nimi ciągnęła się prawie całkowicie płaska skalna powierzchnia, upstrzona szarymi plamami porostów. W płytkich zagłębieniach rosły sosny wejmutki i banki, a tu i ówdzie również karłowate dęby, otoczone krzakami janowca, czarnych jagód oraz golterii. Wielkie jak wróble ważki śmigały w blasku zachodzącego słońca, przecinając roje mniejszych owadów. Wyszukiwacz Łodzi wskazał na północ. - Ta ścieżka prowadzi do jeziora. Tam można rozbić obóz. Ruszyli w tamtą stronę. Nigdzie nie było widać żadnych wzniesień. Grzbiet, po którym szli, wił się, przebiegając niekiedy między niskimi wypiętrzeniami i skalnymi kolcami. Samar Dev szybko uświadomiła sobie, jak łatwo można się zgubić w tej dzikiej okolicy. Przed nimi trasa dzieliła się na dwie odnogi. Wyszukiwacz Łodzi podszedł do jej wschodniej krawędzi, spoglądał przez chwilę w dół i wybrał grzbiet biegnący na wschód. Samar Dev podeszła w to samo miejsce i zobaczyła to, czego szukał - krętą linię niewielkich głazów leżących na skalnej półce tuż pod krawędzią. Ułożono ją w kształt przypominający węża. Jego głowę tworzył płaski, klinowaty głaz, natomiast ostatni kamyk ogona był rozmiarów paznokcia jej kciuka. Wszystkie kamienie pokrywała warstwa porostów, sugerująca, że ten drogowskaz jest bardzo stary. W kształcie węża nie było nic, co by wskazywało, którą drogę należy wybrać, choć jego głowa zwracała się w kierunku, w którym zmierzali. - Wyszukiwaczu Łodzi! - zawołała. - Jak należy odczytać tego węża z kamieni? Obejrzał się na nią. - Wąż wskazuje drogę od serca. Żółw ścieżkę ku sercu. - Dobrze, ale dlaczego nie są na samej drodze, żebyście nie musieli ich szukać? - Kiedy niesiemy na południe czarne zboże, jesteśmy obciążeni. Ani żółw, ani wąż nie mogą utracić kształtu. My biegamy po tych drogach. Z ciężarem na plecach. - Gdzie zabieracie plony? - Do obozów na równinach. Każda grupa. Gromadzimy je, a potem dzielimy, żeby dla każdej grupy wystarczyło zboża. Jeziorom, rzekom i ich brzegom nie można ufać. Czasami żniwa są dobre. Innym razem słabe. Wody podnoszą się i opadają. To nie to samo. Płaska skała chce równo pokrywać cały świat, ale nie może, więc woda podnosi się i opada. Nie klękamy przed nierównością, bo inaczej sami odrzucilibyśmy sprawiedliwość i nóż odnalazłby nóż. - To stare zasady radzenia sobie z głodem - potwierdziła Samar, kiwając głową. - Zasady z zamarzniętego czasu. Karsa Orlong zerknął na Samar Dev. - Co to jest zamarznięty czas, czarownico? - Przeszłość, Teblorze. Zauważyła, że w zamyśleniu zmrużył oczy. Po chwili chrząknął. - A nieznaleziony czas to przyszłość. Z tego wynika, że chwila obecna jest płynącym czasem... - Tak! - zawołał Wyszukiwacz Łodzi. - Poznałeś wielką tajemnicę życia. Samar Dev wdrapała się na siodło. Po tej drodze mogli jechać konno, pod warunkiem, że będą ostrożni. Gdy Karsa Orlong podążył za jej przykładem, kobietę wypełnił niezwykły spokój. Uświadomiła sobie, że zrodził się on ze słów Wyszukiwacza Łodzi. Wielka tajemnica życia. Płynący czas, który jeszcze nie zamarzł, przed chwilą odnaleziony w nieznalezionym. - Wyszukiwaczu Łodzi, Żelazny Prorok przybył do was dawno temu, w zamarzniętym czasie, ale opowiadał wam o nieznalezionym czasie. - Tak, rozumiesz to, czarownico. Sui Etkar mówi tylko w jednym języku, ale ten język zawiera wszystko. Jest Żelaznym Prorokiem. Królem. - Waszym królem? - Nie. My jesteśmy jego cieniami. - Dlatego że istniejecie tylko w płynącym czasie. Mężczyzna odwrócił się i pokłonił z szacunkiem. Ten widok poruszył coś w duszy Samar Dev. - Twoja mądrość nas zaszczyca, czarownico - rzekł. - A gdzie leży królestwo Sui Etkara? - zapytała. Do oczu mężczyzny napłynęły łzy. - My również pragniemy poznać odpowiedź na to pytanie. Ono zagubiło się... - W nieznalezionym czasie. - Tak. - Sui Etkar był Mezla. - Tak. Samar Dev otworzyła usta, by zadać jeszcze jedno pytanie, ale uświadomiła sobie, że nie musi tego robić. Na nie znała odpowiedź. Zamiast tego zapytała o coś innego: - Wyszukiwaczu Łodzi, powiedz mi, czy zamarznięty czas łączy z płynącym czasem most? Rozciągnął usta w rzewnym, przepojonym tęsknotą uśmiechu. - Tak. - Ale nie możecie po nim przejść. - Nie możemy. - Dlatego że most się pali. - Tak, czarownico, most się pali. Król Sui Etkar i nieznalezione królestwo... *** Skalne półki opadały ku spienionym, huczącym bałwanom niczym ogromne, nieociosane schody. Porywisty wicher gnał ciemne fale po północnym morzu aż po sam horyzont, nad którym zawisły burzowe chmury koloru poczernianej zbroi. Za ich plecami rósł ciągnący się wzdłuż zachodniego brzegu las skarłowaciałych sosen, jodeł i cedrów o gałęziach poszarpanych i połamanych przez szalejące wichry. Drżący z zimna Taralack Veed owinął się szczelniej futrem, a potem odwrócił plecami do wzburzonego morza. - Teraz pójdziemy na zachód - oznajmił głośno, by przekrzyczeć wichurę. - Wzdłuż wybrzeża, aż do chwili, gdy skręci na północ. Potem ruszymy w głąb lądu, prosto na zachód, do krainy kamieni i jezior. To będzie trudna podróż, ponieważ nie napotkamy wiele zwierzyny. Możemy jednak łapać ryby. Co gorsza, mieszkają tam krwiożercze dzikusy, zbyt tchórzliwe, by atakować za dnia. Zawsze robią to nocą. Musimy być przygotowani na spotkanie z nimi. Musimy zanieść im rzeź. Icarium nie odezwał się ani słowem, wbijając wzrok w zwiastun nadchodzącego sztormu. Taralack skrzywił się i wrócił do ich otoczonego skałami obozu. Przykucnął tam, radując się błogosławioną osłoną przed wiatrem, i ogrzał zaczerwienione z zimna dłonie nad ogniskiem, w którym płonęło wyrzucone przez morze drewno. Pozostały już tylko nieliczne przebłyski legendarnego, niemal mitycznego spokoju Jhaga. Icarium stał się ponury i nieprzystępny. Taralack Veed kształtował go własnoręcznie, aczkolwiek ściśle przestrzegał wskazówek udzielonych przez Bezimiennych. Miecz stępiał. Musisz się stać osełką, Gralu. Jednakże osełki były nieczułymi narzędziami, nic ich nie obchodził miecz ani dłoń go dzierżąca. Wojownikowi, którym władały namiętności, trudno było zdobyć się na podobną obojętność, nie mówiąc już o jej utrzymaniu. Taralack czuł narastający nacisk i wiedział, że pewnego dnia pozazdrości Mappowi Konusowi łaski śmierci. Osełka jednak nie może również przerodzić się w nic innego. Do tej pory posuwali się naprzód szybko. Icarium był niestrudzony. Wystarczyło wskazać mu kierunek. Choć Taralack Veed słynął z wytrwałości, czuł się wyczerpany. Nie jestem Trellem, a to nie jest zwyczajna wędrówka. Już nie. A dla Icariuma nigdy więcej taką nie będzie. Dla Taralacka Veeda najwyraźniej również nie. Uniósł wzrok, słysząc kroki, i zobaczył schodzącego w dół Icariuma. - Te dzikusy, o których mówiłeś - zaczął Jhag bez zbędnych wstępów. - Dlaczego miałyby nas zaczepiać? - W ich przeklętym lesie jest pełno świętych miejsc, Icariumie. - W takim razie wystarczy, że będziemy je omijać. - Takie miejsca trudno jest rozpoznać. Może to być rząd głazów, niemal całkowicie ukrytych pod mchami i porostami. Albo resztki poroża zatknięte w rozgałęzienie drzew i tak zarośnięte, że prawie niewidoczne. Albo żyła kwarcytu usiana drobinkami złota. Albo zielony kamień narzędziowy. Kamieniołomy są zaledwie bladym wyżłobieniem w pionowej skale. Wydobywają zielony kamień za pomocą ognia i zimnej wody. Mogą to nawet być ślady niedźwiedzi na skale, pozostawione przez niezliczone pokolenia tych wrednych zwierzaków. Wszystko to jest święte. Nie sposób zgłębić umysłu podobnych dzikusów. - Widzę, że dużo o nich wiesz. A przecież mówiłeś, że nigdy nie odwiedzałeś tych stron. - Opowiedziano mi o nich bardzo szczegółowo, Icariumie. W oczach Jhaga pojawił się nagle ostry błysk. - A kto udzielił ci tylu informacji, Taralacku Veed z Grali? - Wędrowałem po wielu krainach, przyjacielu. Poznałem tysiąc opowieści... - Przygotowano cię. Na spotkanie ze mną. Blady uśmieszek bardzo pasował do tej chwili i Taralack odnalazł go z łatwością. - Wiele z tych wędrówek odbyłem w twoim towarzystwie, Icariumie. Gdybym tylko mógł się z tobą podzielić wspomnieniami chwil, które razem przeżyliśmy. - Gdybyś tylko mógł - zgodził się Icarium, wpatrując się w ognisko. - Oczywiście - dodał Taralack - w tym darze byłoby wiele mroku, mnóstwo nieprzyjemnych i złowrogich czynów. Pustka, jaką masz w sobie, Icariumie, jest zarówno błogosławieństwem, jak i klątwą. Rozumiesz to, prawda? - W tej pustce nie ma błogosławieństwa - sprzeciwił się Icarium, kręcąc głową. - Nie mogę zapłacić sprawiedliwej ceny za wszystko, co uczyniłem. Nie mogę napiętnować swej duszy. I dlatego nigdy się nie zmieniam, zawsze pozostaję naiwny... - Niewinny... - Nie, nie niewinny. Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem, Taralacku Veed. Zwracasz się teraz do mnie po nazwisku, a nie: „przyjacielu”. Czyżby zaczęła cię zatruwać nieufność? - Dlatego moją rolą jest za każdym razem przywracać ci wszystko, co utraciłeś. Niestety, to żmudne zadanie i czuję się nim znużony. Moja słabość polega na tym, że pragnę ci oszczędzić najokropniejszych z tych wspomnień. Mam w sercu zbyt wiele litości, ale teraz widzę, że starając się ciebie osłaniać, tylko cię ranię. - Splunął w dłonie i wygładził włosy, a potem znowu wyciągnął ręce nad ogniskiem. - Proszę bardzo, przyjacielu. Kiedyś, dawno temu, zawładnęło tobą pragnienie uwolnienia ojca, którego zabrał dom Azath. Próba zakończyła się straszliwym niepowodzeniem i w jej wyniku zrodziła się głębsza, bardziej niszczycielska siła. Twój gniew. Roztrzaskałeś ranną grotę i zniszczyłeś dom Azath, wypuszczając na świat zastęp demonicznych istot, które wszystkie pragnęły jedynie dominacji i tyranii. Niektóre z nich zabiłeś, ale liczne umknęły przed twoim gniewem i żyją po dziś dzień, rozproszone w świecie niczym nasiona zła. Najbardziej gorzka ironia kryje się w tym, że twój ojciec wcale nie pragnął uwolnienia. Nieprzymuszony, postanowił zostać strażnikiem domu Azath i możliwe, że jest nim po dziś dzień. W rezultacie zniszczeń, jakie zadałeś, kult od zarania czasu oddający cześć Azath doszedł do wniosku, że musi stworzyć własnych strażników. Specjalnie wybranych wojowników, którzy będą ci towarzyszyli, dokądkolwiek się udasz, ponieważ twój gniew i zniszczenie groty najwyraźniej odebrały ci wszelką pamięć o przeszłości i wydawało się, że jesteś skazany na to, by po kres czasu poszukiwać prawdy o wszystkim, co uczyniłeś. A także raz po raz popadać w gniew i siać wokół zniszczenie. Dlatego ów kult, Bezimienni, postanowił dać ci towarzysza. Takiego jak ja. Tak, przyjacielu, byli przede mną inni, na długo przed moimi narodzinami, a każdego z nich nasycono czarami, które spowalniają proces starzenia oraz czynią towarzysza odpornym na wszelkie choroby i trucizny, dopóki dochowuje wierności. Naszym zadaniem jest kierować twą furią, przydawać jej moralnego wymiaru, a nade wszystko być twoim przyjacielem. To ostatnie zadanie raz po raz okazywało się najprostsze, a zarazem najbardziej nęcące, łatwo jest bowiem znaleźć w sobie głęboką i trwałą miłość do ciebie. Powodem jest twoja rzetelność, lojalność i nieskalany honor. Przyznaję, Icariumie, że twe poczucie sprawiedliwości jest surowe. Mimo to w ostatecznym rozrachunku cechuje się głęboką szlachetnością. A teraz czeka na ciebie wróg. Wróg tak potężny, że tylko ty masz wystarczająco wiele mocy, by mu się przeciwstawić. Dlatego właśnie wyruszyliśmy w tę podróż i musimy zniszczyć każdego, kto stanie nam na drodze, bez względu na powód. Tego wymaga dobro ogółu. - Pozwolił sobie na kolejny uśmieszek, ale tym razem ubarwił go nutą straszliwego, lecz dzielnie powstrzymywanego bólu. - Z pewnością zadajesz sobie teraz pytanie, czy Bezimienni zasługują na podobną odpowiedzialność? Czy ich śmiertelna prawość i poczucie honoru mogą się równać z twoimi? Odpowiedź kryje się w konieczności, a przede wszystkim w przykładzie jaki stanowisz. Każdym swym uczynkiem wskazujesz Bezimiennym drogę, przyjacielu. Jeśli nie spełnią swego zadania, to tylko dlatego, że ty nie wykonasz swojego. Taralack Veed, zadowolony, że bezbłędnie powtórzył słowa, których go nauczono, spojrzał na stojącego obok w blasku ogniska wysokiego wojownika. Icarium ukrył twarz w dłoniach, jak dziecko, dla którego ślepota oznacza unicestwienie. Taralack uświadomił sobie, że Jhag płacze. Znakomicie. Nawet on. Nawet on będzie się karmił własnym bólem i uczyni z niego uzależniający nektar, słodki narkotyk złożony ze stawianych pod własnym adresem oskarżeń i cierpienia. A wszelkie zwątpienie, wszelka nieufność, znikną. Albowiem żadna słodycz płynąca z tych uczuć nie może być zła. Spadły na nich pierwsze krople zimnego deszczu i usłyszeli niski łoskot gromu. Za chwilę nadejdzie burza. - Już wypocząłem - oznajmił Taralack, wstając. - Ruszajmy. Przed nami długa droga... - Nie ma potrzeby - przerwał mu Icarium, nie opuszczając dłoni. - Jak to? - Na morzu jest pełno okrętów. *** Samotny jeździec przybył spomiędzy wzgórz niedługo po zasadzce. Barathol Mekhar podniósł się, przerywając długotrwałe oględziny ciała zabitego demona. Potężne, pokryte bliznami i dziobami przedramiona mężczyzny zbryzgała krew. Miał na sobie zbroję i hełm, a teraz wydobył topór. Minęły miesiące, odkąd pojawili się tu T’lan Imassowie. Myślał, że już dawno odeszli, jeszcze przed tym, nim stary Kulat opuścił osadę w ataku nagłego szaleństwa. Nie przyszło mu do głowy - żadnemu z nich nie przyszło - że straszliwe martwiaki nadal tu są. Wymordowały grupę wędrowców, atakując z zasadzki tak błyskawicznie, że Barathol nawet nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Jhelim i Filiad wpadli nagle do kuchni, krzycząc, że tuż za przysiółkiem popełniono morderstwo. Barathol zabrał broń i pobiegł z nimi na zachodni trakt, tylko po to, by się przekonać, że nieprzyjaciel już odszedł, wykonawszy zadanie, a przy starym trakcie leżą dogorywające konie i nieruchome ciała. Można by pomyśleć, że spadły z nieba. Wysłał Filiada po starą Nulliss, posiadającą pewne niewielkie zdolności uzdrawiania, a potem wrócił do kuźni, ignorując Jhelima, który łaził za nim jak zgubione szczenię. Barathol włożył bez pośpiechu zbroję. Podejrzewał, że T’lan Imassowie byli dokładni. Mieli czas, by się upewnić, że nie popełnią błędów. Nulliss przekona się, że dla biednych ofiar nic już nie można zrobić. Po powrocie na zachodni trakt ujrzał ze zdumieniem, że staruszka z plemienia Semków klęczy obok leżącej na ziemi postaci, wykrzykując rozkazy do Filiada. Barathol pobiegł w tamtą stronę. W jego oczach wyglądało to tak, jakby Nulliss włożyła dłonie do wnętrza ciała mężczyzny. Jej chude ramiona poruszały się, jak przy ugniataniu ciasta. Jednocześnie spoglądała na leżącą obok kobietę, która jęczała głośno i wierzgała nogami, wygrzebując bruzdy w ziemi. Wypłynęło z niej mnóstwo krwi. Nulliss zauważyła go i przywołała do siebie. Barathol zorientował się, że mężczyźnie, obok którego klęczy, wypruto trzewia. Nulliss wpychała mu je do środka. - W imię Kaptura, kobieto - warknął kowal. - Zostaw go. Już po nim. Wypełniłaś mu brzuch ziemią... - Już niosą wrzątek - odburknęła. - Mam zamiar go umyć. - Wskazała głową na miotającą się po ziemi kobietę. - Zraniono ją w bark, a teraz rodzi. - Rodzi? Bogowie na dole. Posłuchaj, Nulliss, wrzątek się nie nadaje, chyba że chcesz ugotować jego wątrobę na kolację... - Wracaj do swojego kowadła, ty bezmózga małpo! To było czyste cięcie. Widziałam, co potrafią zrobić dziki kłami, i tamto wyglądało znacznie gorzej. - Może z początku było czyste... - Mówiłam, że je wyczyszczę! Ale nie możemy go zanieść na miejsce, jeśli będzie wlókł za sobą wnętrzności, tak? Skonsternowany Barathol rozejrzał się wokół. Miał ochotę kogoś zabić. To było proste pragnienie, ale wiedział już, że nie zdoła go spełnić, i ta świadomość psuła mu nastrój. Podszedł do trzeciego ciała. To był stary mężczyzna, wytatuowany i bezręki. T’lan Imassowie poszatkowali go. Zatem to on był ich celem. Tamci po prostu stanęli im na drodze. Dlatego nic ich nie obchodziło, czy będą żyć, czy zginą. Tak czy inaczej, biedny skurczybyk nie mógł być bardziej martwy. Po chwili Barathol podszedł do ostatniej ofiary. Z osady nadchodzili kolejni ludzie, dwoje z nich niosło koce i szmaty. Storuk, Fenar, Hayrith, Stuk, wszyscy wydawali się drobni, w jakiś sposób umniejszeni. Byli bladzi ze strachu. Nulliss znowu zaczęła wykrzykiwać rozkazy. Na ziemi przed nim leżał jakiegoś rodzaju demon. Odcięto mu obie nogi po jednej ze stron, Barathol zauważył, że stworzenie nie straciło zbyt wiele krwi, ale po śmierci stało się z nim coś dziwnego. Wyglądało tak, jakby spuszczono z niego powietrze, jakby ukryte pod skórą ciało zaczęło się rozpuszczać i znikać. Jego niezwykłe oczy wyschły już i popękały. - Kowalu! Pomóż mi go podnieść! Barathol wrócił do uzdrowicielki. - Storuk, złapcie z bratem koc za rogi z tamtego końca. Fenar, ty pomóż mi z tego... Hayrith, niewiele młodsza od Nulliss, przyniosła naręcze szmat. - A ja? - zapytała. - Usiądź przy kobiecie. Wepchnij jej coś w ranę. Wypalimy ją później, chyba że będzie miała trudności z porodem. - Straciła mnóstwo krwi - zauważyła Hayrith, mrużąc oczy. - Chyba nie wyżyje. - Być może. Na razie przy niej usiądź. Trzymaj ją za rękę, mów coś i... - Tak, tak, czarownico, nie ty jedna znasz się tu na takich sprawach. - Świetnie. To bierz się do roboty. - Długo na to czekałaś, co? - Zamknij się, ty krowo bez cycków. - Królowa Nulliss, wielka kapłanka wredności! - Kowalu - warknęła Nulliss - przywal jej toporem, dobra? Hayrith umknęła, sycząc ze złością. - Pomóż mi - poprosiła Barathola Nulliss. - Musimy go podnieść. Uważał, że nie ma sensu się trudzić, ale spełnił jej prośbę. Gdy już to zrobili, że zdziwieniem usłyszał od staruszki, że młodzieniec przeżył ten zabieg. Gdy Nulliss i jej pomocnicy zabrali rannego, Barathol wrócił do poćwiartowanego ciała wytatuowanego staruszka. Przykucnął u jego boku. To będzie nieprzyjemne zadanie, ale może rzeczy znalezione przy zabitym powiedzą mu coś na jego temat. Przetoczył zwłoki, a potem znieruchomiał, wpatrując się w martwe oczy. Oczy kota. Z nagłym zainteresowaniem spojrzał na tatuaże, a potem usiadł powoli. Dopiero wtedy zauważył stosy nieżywych much. Pokrywały ziemię ze wszystkich stron. Nigdy w życiu nie widział ich tak dużo. Wstał i wrócił do zabitego demona. Przyglądał się mu przez chwilę, nim jego uwagę odwrócił odległy ruch i tętent końskich kopyt. Wieśniacy wrócili po ciężarną kobietę. Spojrzał na zmierzającego wprost ku niemu jeźdźca. Mężczyzna dosiadał spienionego rumaka barwy wyblakłej w słońcu kości. Miał na sobie zakurzoną zbroję powleczoną białym lakierem, a spod hełmu wyzierała blada, wymizerowana twarz. Przybysz ściągnął wodze, zsunął się z siodła, i ignorując Barathola, podszedł chwiejnym krokiem do demona, by osunąć się przed nim na kolana. - Kto... kto to zrobił? - zapytał. - T’lan Imassowie. Było ich pięciu. Nieźle sfatygowani, nawet jak na T’lan Imassów. To była zasadzka. - Barathol wskazał na ciało wytatuowanego mężczyzny. - Chyba chodziło im o niego. To kapłan kultu Treacha, Pierwszego Bohatera. - Treach został teraz bogiem. Barathol skwitował tę wiadomość chrząknięciem. Spojrzał na proste chaty przysiółka, który nauczył się zwać domem. - Towarzyszyło mu dwoje innych. Oboje jeszcze żyją, ale mężczyzna nie pociągnie długo. Kobieta jest w ciąży i właśnie rodzi... Mężczyzna wlepił w niego wzrok. - Dwoje? Powinno być troje. Dziewczyna... Barathol zmarszczył brwi. - Myślałem, że to kapłan był ich celem, bo poszatkowali go bardzo dokładnie, ale teraz widzę, że załatwili go dlatego, że był najgroźniejszy. Musiało im chodzić o dziewczynę, bo tu jej nie ma. Mężczyzna wstał. Dorównywał wzrostem Baratholowi, choć nie był tak szeroki w barach. - Być może uciekła. Na wzgórza... - Niewykluczone. Ale... - Wskazał na martwego konia leżącego nieopodal. - Zdziwił mnie ten dodatkowy wierzchowiec, osiodłany jak pozostałe. Załatwili go na szlaku. - Ach, tak. Rozumiem. - Kim jesteś? - zapytał Barathol. - I kim była dla ciebie ta dziewczyna? Na twarzy nieznajomego nadal malował się głęboki szok. Mężczyzna zamrugał, a potem skinął głową. - Nazywam się L’oric. Dziewczyna była... była dla Królowej Snów. Miałem ją zabrać... i mojego chowańca. Ponownie spojrzał na demona i jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu. - Widzę, że fortuna ci nie sprzyjała - stwierdził Barathol. Nagle nasunęła mu się pewna myśl. - L’oric, czy znasz się na uzdrawianiu? - Słucham? - Jesteś jednym z wielkich magów sha’ik... L’oric odwrócił wzrok, jakby te słowa zadały mu ból. - Sha’ik nie żyje. Bunt został stłumiony. Barathol wzruszył ramionami. - Tak - przyznał L’oric. - W razie potrzeby potrafię przywołać moc Denul. - Czy obchodzi cię tylko życie dziewczyny? - Barathol wskazał na demona. - Swemu chowańcowi nie zdołasz już pomóc, ale co z jego towarzyszami? Czy będziesz tu stał obojętnie, myśląc tylko o tym, co straciłeś? W oczach maga błysnął gniew. - Radziłbym ci ostrożność - rzekł cicho. - Nie ulega wątpliwości, że byłeś kiedyś żołnierzem, a mimo to ukryłeś się tu jak tchórz, gdy całe Siedem Miast powstało, marząc o wolności. Nie pozwolę, by czynił mi wymówki ktoś taki jak ty. Barathol zatrzymał na chwilę spojrzenie ciemnych oczu na L’oricu, a potem ruszył w stronę budynków. - Ktoś przyjdzie przygotować zabitych do pochówku - rzucił, oglądając się przez ramię. *** Nulliss kazała zanieść swych podopiecznych do starego zajazdu. Dla kobiety przyniesiono z jednego z pokojów łóżko, natomiast młodzieńca z wyprutymi wnętrznościami położono na stole we wspólnej sali. Na palenisku stał gar z gotującą się wodą, a Filiad wyciągał z niego pogrzebaczem pasy tkaniny, które następnie podawał semkowskiej kobiecie. Nulliss ponownie wyciągnęła wnętrzności na zewnątrz, ale na razie ignorowała pulsującą masę. Obie ręce zanurzyła głęboko w jamie brzusznej. - Muchy! - wysyczała, gdy Barathol wszedł do środka. - W tej cholernej dziurze jest pełno martwych much! - Nie zdołasz go uratować - stwierdził Barathol. Podszedł do szynkwasu i położył topór na podrapanej, zakurzonej powierzchni. Broń stuknęła głucho o drewno. Spoglądając na Hayrith, zdjął pancerne rękawice. - Już urodziła? - zapytał. - Tak. Dziewczynkę. - Hayrith umyła ręce w misce, wskazując głową na małe zawiniątko leżące na piersi kobiety. - Myślałam, że będzie źle, kowalu. Naprawdę źle. Dziecko było całe niebieskie, choć pępowina się nie zapętliła ani nie owinęła wokół szyi. - To dlaczego miało taki kolor? - Miało? Nadal ma. Pewnie ojciec był Napańczykiem. - A co z matką? - Będzie żyła. Nie potrzebowałam Nulliss. Potrafię oczyścić i przypiec ranę. Towarzyszyłam świętej armii falah’da Hissaru, więc w swoim czasie widziałam mnóstwo bitew. I oczyściłam mnóstwo ran. - Otrząsnęła dłonie z wody i wytarła je o brudną bluzę. - Oczywiście, dostanie gorączki, ale jeśli ją przeżyje, wszystko będzie w porządku. - Hayrith! - zawołała Nulliss. - Chodź wypłukać te szmaty! Potem wrzuć je z powrotem do wrzątku! Bogowie na dole, zaraz go stracę! Serce bije coraz słabiej! Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wszyscy zwrócili głowy w stronę L’orica, który wszedł powoli do izby. - Kto to jest, w imię Kaptura? - zapytała Hayrith. - Wielki mag L’oric, uchodźca z Apokalipsy - odparł Barathol, zdejmując hełm. Hayrith zachichotała. - Och, czyż nie trafił we właściwe miejsce! Witaj, L’oricu! Nalej sobie kufel pyłu, nałóż talerz popiołu i przyłącz się do nas! Fenar, przestań się gapić i idź po Chaura i Urdana. Trzeba poćwiartować te konie. Nie chcemy, żeby wilki ze wzgórz dobrały się do nich przed nami. Barathol przyglądał się L’oricowi, który podszedł do klęczącej przy młodzieńcu Nulliss. Kobieta wpychała do rany szmaty i wyciągała je z powrotem. Krwi było stanowczo za dużo. Nic dziwnego, że serce biło coraz słabiej. - Odsuń się - polecił jej L’oric. - Nie władam Wielką Denul, ale przynajmniej zdołam oczyścić i zamknąć ranę, a także zapobiec infekcji. - Stracił za dużo krwi - wysyczała Nulliss. - Być może - przyznał L’oric - ale dajmy jego sercu szansę odpoczynku. Nulliss odsunęła się od rannego. - Jak sobie życzysz - burknęła. - Ja już mu nie pomogę. Barathol wszedł za szynkwas, przykucnął naprzeciwko dużej deski i puknął w nią mocno. Spadła na podłogę, odsłaniając trzy zakurzone dzbany. Wziął jeden z nich, wyprostował się i postawił na kontuarze. Znalazł kufel, wytarł go, wyciągnął zatyczkę i napełnił naczynie. Wszyscy spoglądali na niego - pomijając tylko L’orica, który przystanął obok młodzieńca, opierając dłonie na jego piersi. - Skąd to się wzięło, kowalu? - zapytała Hayrith przepojonym szacunkiem głosem. - Z zapasów starego Kulata - wyjaśnił Barathol. - Nie sądzę, żeby miał w najbliższym czasie wrócić. - Co to za zapach? - Falarski rum. - Błogosławieni bogowie na górze i na dole! W jednej chwili wszyscy obecni w izbie miejscowi zgromadzili się przy szynkwasie. Nulliss odciągnęła z warknięciem Filiada do tylu. - Nie ty. Jesteś za młody! - Za młody? Kobieto, mam dwadzieścia sześć lat! - No właśnie! Dwadzieścia sześć lat? To za mało, żeby docenić falarski rum, ty chudy szczeniaku. Barathol westchnął. - Nie bądź zachłanna, Nulliss. Zresztą na dole stoją jeszcze dwa dzbanki. Wziął kufel i odszedł na bok. Filiad i Jhelim dostali się za szynkwas, przepychając się nawzajem. Po ranie na brzuchu młodzieńca została tylko sina blizna, otoczona plamami krzepnącej krwi. L’oric nadal stał obok rannego, trzymając nieruchome dłonie na jego piersi. Po chwili otworzył oczy i się odsunął. - Ma mocne serce... zobaczymy. Gdzie kobieta? - Tam. Ma ranny bark. Przypaliliśmy ranę, ale gwarantuję, że wda się zakażenie, które zapewne ją zabije, jeśli czegoś nie zrobisz. L’oric skinął głową. - Nazywa się Scillara. Tego młodzieńca nie znam. - Zmarszczył brwi. - Heboric Widmoworęki... - Potarł twarz. - Nigdy bym nie pomyślał... - Zerknął na Barathola. - Kiedy Treach wybrał go na swego Bożego Jeźdźca, było w tym tak wiele mocy. T’lan Imassowie? Pięciu sfatygowanych T’lan Imassów? Barathol wzruszył ramionami. - Nie widziałem zasadzki. Imassowie pokazali się tu przed kilkoma miesiącami. Potem wyglądało na to, że odeszli. W końcu nic ich tu nie interesowało. Nawet ja. - To byli słudzy Okaleczonego Boga - wyjaśnił L’oric. - Niezwiązani z Wielkiego Domu Łańcuchów. - Podszedł do kobiety, którą nazwał Scillarą. - Bogowie rzeczywiście toczą wojnę... Barathol wytrzeszczył oczy. Wypił połowę zawartości kufla i podążył za wielkim magiem. - Mówisz: bogowie. - Słychać już w niej szept gorączki. To źle. - Przymknął oczy i zaczął mamrotać coś pod nosem. Po chwili odsunął się i spojrzał Baratholowi w oczy. - Oto, co nas czeka. Przelew krwi śmiertelników. Zagłada niewinnych. Nawet tutaj, w tej zabitej deskami wiosce, nie zdołasz uciec przed udręką... ona cię znajdzie. Znajdzie nas wszystkich. Barathol dopił rum. - Wyruszysz na poszukiwania dziewczyny? - Żeby wyrwać ją w pojedynkę z rąk Niezwiązanych? Nie. Nawet gdybym wiedział gdzie ich szukać. Plan Królowej Snów spalił na panewce. Ona zapewne już o tym wie. - Zaczerpnął z wysiłkiem głęboki haust powietrza. Barathol dopiero w tej chwili zauważył, jak bardzo zmęczony jest wielki mag. - Nie - powtórzył L’oric. Niepewność w jego oczach ustąpiła miejsca cierpieniu. - Straciłem chowańca... ale... - Potrząsnął głową. - Ale nie czuję bólu. Przerwaniu więzi powinien towarzyszyć ból. Nie rozumiem... - Wielki magu - rzekł Barathol - mamy tu wolne pokoje. Wypocznij chwilę. Każę Hayrith znaleźć coś do jedzenia. Filiad może odprowadzić twojego konia do stajni. Zaczekaj tu na mój powrót. Kowal wydał polecenia Hayrith, a potem opuścił zajazd, wracając na zachodni trakt. Spotkał tam Chaura, Fenara i Urdana, zdejmujących siodła i uprząż z zabitych koni. - Chaur! - zawołał. - Odsuń się. Nie, w tamtą stronę, nie ruszaj się do cholery. O, tam. Nie ruszaj się. Podszedł do konia dziewczyny i okrążył go powoli, wypatrując śladów. Chaur wiercił się nerwowo. Był potężnym mężczyzną, ale miał umysł dziecka, choć widok krwi nigdy mu nie przeszkadzał. Barathol ignorował go, skupiając uwagę na zadrapaniach, bruzdach i przesuniętych kamieniach. W końcu udało mu się znaleźć odcisk małej stopy, tylko jeden i w dodatku dziwnie wykrzywiony na pięcie. Po obu jego stronach wypatrzył większe ślady szkieletowych stóp, powiązanych tu i ówdzie rzemieniami albo paskami niegarbowanej skóry. Tak jest. Udało się jej zeskoczyć ze śmiertelnie rannego konia, ale gdy tylko dotknęła stopą ziemi, T’lan Imassowie złapali ją i unieśli w górę. Z pewnością się wyrywała, ale nie miała szans w starciu z ich nieludzką, nieubłaganą siłą. A potem T’lan Imassowie zniknęli. Obrócili się w pył. I w jakiś sposób zabrali ją ze sobą. Nie wiedział, że to możliwe, ale... dalej nie było już śladów. Zawiedziony Barathol wrócił do zajazdu. Chaur wydał z siebie płaczliwy dźwięk. - Wszystko w porządku, Chaur - uspokoił go, oglądając się za siebie. - Możesz wracać do pracy. Odpowiedział mu radosny uśmiech. *** Gdy tylko Barathol wrócił do izby, wyczuł, że coś się zmieniło. Miejscowi opierali się plecami o ścianę za szynkwasem, a L’oric stał pośrodku pomieszczenia, spoglądając na kowala, który zatrzymał się tuż za drzwiami. Wielki mag wydobył miecz. Klinga lśniła białym blaskiem. - Właśnie usłyszałem, jak się nazywasz - oznajmił, przeszywając Barathola twardym spojrzeniem. Kowal wzruszył ramionami. Blada twarz L’orica wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu. - Pewnie to rum rozluźnił im języki albo po prostu zapomnieli, że rozkazałeś im trzymać takie szczegóły w tajemnicy. - Niczego im nie rozkazywałem - odparł Barathol. - Ci ludzie nic nie wiedzą o zewnętrznym świecie i nic ich on nie obchodzi. A jeśli już mowa o rumie. - Spojrzał na stłoczonych za szynkwasem ludzi. - Nulliss, zostało trochę? Kobieta skinęła głową. - Postaw go na kontuarze - zażądał Barathol. - Obok mojego topora. - Byłbym głupi, gdybym pozwolił ci zbliżyć się do broni - ostrzegł go L’oric, unosząc miecz. - To zależy od tego, czy masz zamiar ze mną walczyć - zauważył Barathol. - Potrafiłbym wymienić stu takich, którzy na moim miejscu nie wahaliby się ani chwili. Kowal uniósł brwi. - Mówisz: stu. A ilu z nich zostało jeszcze wśród żywych? L’oric zacisnął usta w wąską linię. - Wydaje ci się, że tak po prostu odszedłem sobie z Arenu? - ciągnął Barathol. - Nie ja jeden ocalałem, wielki magu. Ścigali mnie. Od Traktu Areńskiego aż po Karashimesh musiałem walczyć prawie bez przerwy, nim wreszcie zostawiłem ostatniego z nich w rowie, żeby wykrwawił się na śmierć. Może i wiesz, jak się nazywam, i pewnie wydaje ci się, że wiesz, jaką zbrodnię popełniłem... ale ciebie tam nie było. Wszyscy, którzy tam byli, zginęli. Czy naprawdę zależy ci na tym, by podnosić tę rękawicę? - Mówią, że to ty otworzyłeś bramę... Barathol prychnął pogardliwie i podszedł do dzbanka z rumem postawionego przez Nulliss na szynkwasie. - To śmieszne. T’lan Imassowie nie potrzebują bram. - Semkowska czarownica znalazła pusty kufel i również postawiła go z głośnym stukiem na kontuarze. - Och, faktycznie ją otworzyłem. Kiedy uciekałem z miasta na najszybszym koniu, jakiego udało mi się znaleźć. Wtedy już rozpoczęła się rzeź. - Ale ty nie zostałeś w mieście. Nie próbowałeś walczyć, Baratholu Mekhar! Niech cię Kaptur, człowieku, oni zbuntowali się dla ciebie! - Szkoda, że nie wpadli na to, żeby mnie najpierw zapytać o zdanie - warknął Barathol, napełniając kufel. - A teraz odłóż ten cholerny miecz, wielki magu. Po chwili wahania L’oric zgarbił się i powoli schował broń. - Masz rację. Jestem na to zbyt zmęczony. Za stary. - Zmarszczył brwi, a potem wyprostował się nagle. - Myślałeś, że ci T’lan Imassowie przyszli po ciebie, prawda? Barathol spojrzał na niego znad poobtłukiwanego brzegu kufla. L’oric przesunął dłonią po włosach i rozejrzał się wokół, jakby zapomniał, gdzie się znajduje. - Na oddech Kaptura, Nulliss - rzekł z westchnieniem Barathol. - Znajdź biednemu skurczybykowi jakieś krzesło, dobra? *** Szara mgiełka z oślepiająco jasnymi drobinami srebrnego blasku rozproszyła się powoli. Felisin Młodsza znowu poczuła własne ciało. W kolana wbijały się jej ostre kamienie, a w powietrzu unosiła się woń pyłu, potu i strachu. Umysł dziewczyny wypełniały wizje chaosu i rzezi. Była odrętwiała, zdolna co najwyżej widzieć, postrzegać kształt tego, co ją otaczało. Przed nią wznosiła się skalna ściana, poprzecinana pęknięciami powstałymi pod wpływem naprężenia. Padały na nią snopy ostrego słonecznego blasku. Sterty naniesionego przez wiatr piasku gromadziły się na pozostałościach szerokich, niskich kamiennych stopni, które zdawały się prowadzić do wnętrza samej ściany. Bliżej Felisin widziała wielkie kostki dłoni prześwitujące przez cienką, ogorzałą skórę. Ta ręka ściskała ją mocno za ramię powyżej łokcia. Odsłonięte więzadła nadgarstka poruszały się z cichym skrzypieniem, jak rozciągane rzemienie. Nie była w stanie wyrwać się z tego uchwytu. Wszelkie próby doprowadziły ją tylko do wyczerpania. Blisko siebie czuła fetor wielowiekowego rozkładu. Od czasu do czasu widziała też usmarowany krwią kamienny miecz, szeroki u haczykowatego sztychu i zwężający się ku owiniętej w skórę rękojeści. Czarny kamień lśnił jak szkło, a przy samym ostrzu był tak cienki, że stawał się półprzezroczysty. Wokół dziewczyny stali następni straszliwi T’lan Imassowie. Byli zbrukani krwią, niektórzy mieli zmiażdżone kończyny bądź nie mieli ich w ogóle, a jednemu brakowało połowy twarzy. Uświadomiła sobie jednak, że to stare uszkodzenia. Ostatnia stoczona przez nich bitwa była zaledwie potyczką i nic ich nie kosztowała. Wiatr zawodził żałobnie pod skalną ścianą. Felisin podniosła się i zdrapała z kolan powbijane w ciało kamyki. Zginęli. Wszyscy zginęli. Powtarzała to sobie raz po raz, jakby dopiero teraz odkryła te słowa, jakby nie miały jeszcze dla niej znaczenia, nie były częścią zrozumiałego dla niej języka. Wszyscy moi przyjaciele zginęli. Jaki był sens mówić to na głos? Niemniej te słowa wracały do niej raz po raz, jakby rozpaczliwie pragnęły sprowokować odpowiedź. Jakąkolwiek odpowiedź. Nagle usłyszała nowy dźwięk. Szuranie dobiegało od strony urwiska. Dziewczyna zamrugała, by usunąć z oczu szczypiący pot, i zobaczyła, że jedna ze szczelin poszerzyła się niespodziewanie, jakby ktoś skruszył jej ściany kilofem. Wyłoniła się z niej przygarbiona postać. Staruszek miał na sobie niewiele więcej niż łachmany i pokrywała go gruba warstwa kurzu. Na jego przedramionach i grzbietach dłoni widniały sączące rzadki płyn owrzodzenia. Ujrzawszy ją, padł na kolana. - Przybyłaś! Obiecały... ale dlaczego miałyby kłamać? - Wydobywające się z jego ust słowa mieszały się z dziwnymi stukającymi dźwiękami. - Teraz cię stąd zabiorę. Wszystko jest dobrze. Nic ci nie grozi, dziecko, jesteś wybrana. - O czym ty gadasz? - zapytała Felisin, po raz kolejny próbując się wyrwać. Tym razem udało się jej, gdyż martwa dłoń rozluźniła uścisk. Dziewczyna zachwiała się na nogach. Staruszek zerwał się nagle i ją podtrzymał. - Jesteś wyczerpana. Nic w tym dziwnego. Złamano tak wiele zasad, żeby cię tu sprowadzić... Odsunęła się od niego, wspierając dłoń na rozgrzanej słońcem ścianie. - Tu, to znaczy gdzie? - To starożytne miasto, Wybrana. Pochowały je piaski, ale wkrótce ożyje na nowo. Jestem jedynie pierwszym, którego wezwano, by ci służył. Nadejdą też inni. Już wyruszyli w drogę, albowiem oni również usłyszeli Szepty. Rozumiesz, to słabi je słyszą, a słabych jest bardzo, bardzo wielu. Znowu rozległy się stuki. Staruszek miał w ustach pełno kamyków. Felisin odwróciła się od ściany urwiska, spoglądając na ciągnące się przed nią pustkowie. Było tam widać pozostałości starej drogi, ślady orki... - Szliśmy tędy! Wiele tygodni temu! - Łypnęła ze złością na staruszka. - Zabraliście mnie z powrotem! Uśmiechnął się, odsłaniając zużyte, popękane zęby. - To miasto należy teraz do ciebie, Wybrana... - Przestań mnie tak nazywać! - Proszę... uwolniono cię i przelano przy tym krew... tobie przypadnie w udziale nadanie sensu temu poświęceniu... - Poświęceniu? To było morderstwo! Zabili moich przyjaciół! - Pomogę ci ich opłakiwać. Na tym polega moja słabość, rozumiesz? Zawsze płaczę nad sobą, ponieważ piję i nigdy nie opuszcza mnie pragnienie. Słabość. Uklęknij przed nią, dziecko. Oddaj jej cześć. Walka nie ma sensu. Smutek świata jest znacznie potężniejszy, niż ty będziesz mogła kiedykolwiek się stać. To właśnie musisz sobie uświadomić. - Chcę stąd odejść. - To niemożliwe. Przyprowadzili cię tu Niezwiązani. A nawet gdybyś mogła odejść, dokąd byś poszła? Od najbliższych osad dzieli nas wiele mil. - Possał kamienie, a potem przełknął ślinę. - Nie miałabyś nic do jedzenia. Nie znalazłabyś wody. Proszę, Wybrana, w pogrzebanym mieście czeka na ciebie świątynia. Trudziłem się bardzo długo i ciężko, by przygotować ją na twoje przyjście. A gdy zaakceptujesz to, kim się stałaś, przybędą kolejni słudzy, gorąco pragnący spełniać wszystkie twoje życzenia. - Przerwał, by znowu się uśmiechnąć, i Felisin zauważyła kamyki. Miał w ustach co najmniej trzy: czarne i błyszczące, wielkości kostek palców dłoni. - Wkrótce sobie uświadomisz, że jesteś przywódczynią największego kultu religijnego w Siedmiu Miastach, a ten kult będzie się szerzył dalej, przekroczy wszystkie morza i oceany, ogarnie cały świat... - Jesteś szalony - przerwała mu Felisin. - Szepty nie kłamią. - Wyciągnął ku niej rękę. Dziewczyna wzdrygnęła się przed jego błyszczącą, pokrytą krostami dłonią. - Ach, rozumiesz, wybuchła zaraza. Poliel, sama bogini, pokłoniła się przed Przykutym. Wszyscy musimy się przed nim pokłonić, nawet ty. Dopiero wtedy zdobędziesz moc, która prawnie należy do ciebie. Zaraza pochłonęła wiele ofiar, ale niektórzy ocaleli dzięki Szeptom. Wszyscy jesteśmy naznaczeni. Wrzody, wykrzywione kończyny, ślepota. Niektórzy stracili języki. Zgniły im i odpadły. Dlatego są teraz niemi. Innym pociekła krew z uszu i ich świat opuściły wszelkie dźwięki. Rozumiesz? Każdy z nich miał jakąś słabość, a Przykuty pokazał im, jak uczynić z niej siłę. Wyczuwam ich wszystkich, albowiem jestem pierwszy. Jestem twoim seneszalem. Wyczuwam ich. Nadchodzą. Nadal gapiła się na jego owrzodzoną dłoń i po chwili staruszek ją cofnął. Znowu zastukał kamieniami. - Proszę, chodź ze mną. Pokażę ci, co zrobiłem. Felisin ukryła twarz w dłoniach. Nic nie rozumiała. Nic z tego nie miało sensu. - Jak masz na imię? - zapytała. - Kulat. - A jak ja mam na imię? - wyszeptała. Pokłonił się jej nisko. - Nie rozumieli tego. Żaden z nich tego nie rozumiał. Apokalipsa to nie tylko wojna, nie tylko bunt. To spustoszenie. Nie wyłącznie krainy, to jest tylko skutkiem ubocznym, rozumiesz? Apokalipsa jest spustoszeniem ducha. Miażdży go, czyni niewolnikiem własnych słabości. Jedynie taka udręczona dusza może spowodować dewastację krainy i wszystkich, którzy w niej mieszkają. Musimy umrzeć wewnątrz, by móc zabijać to, co żyje na zewnątrz. Dopiero wtedy, gdy śmierć zabierze nas wszystkich, znajdziemy zbawienie. - Pokłonił się jeszcze niżej. - Jesteś Sha’ik Odrodzoną, Wybraną Ręką Apokalipsy. *** - Zmiana planów - mruknął Iskaral Krost, biegając z pozoru bezładnie wokół ogniska. - Spójrz! - wysyczał. - Ta parszywa krowa zniknęła! Kilka monstrualnych cieni pośrodku nocy i bach! Nie zostało nic oprócz pająków chowających się po wszelkich zakamarkach. E tam! To nędzne tchórzostwo. Tak sobie myślałem, Trellu, że powinniśmy uciec. Tak jest, uciec. Ty udasz się w tę stronę, a ja w tamtą... to znaczy, będę szedł tuż za tobą, oczywiście, dlaczego miałbym cię teraz opuścić? Nawet jeśli te stwory tu idą... - Przerwał, pociągnął się za włosy, a potem znowu zaczął się miotać jak szaleniec. - Ale czemuż miałbym się martwić? Czyż nie byłem wierny? Skuteczny? Błyskotliwy jak zawsze? To po co tu przybyły? Mappo wyjął z worka buzdygan. - Nic nie widzę - stwierdził. - A słyszę tylko ciebie, wielki kapłanie. Kto ma się tu zjawić? - A czy powiedziałem, że ktoś ma się zjawić? - Tak, powiedziałeś. - Czy mogę coś na to poradzić, jeśli straciłeś rozum? Ależ tego właśnie chcemy się dowiedzieć, czyż nie tak? W końcu nie potrzebujemy towarzystwa. Można by pomyśleć, że to ostatnie miejsce, w którym chciałyby się znaleźć, jeśli rzeczywiście czuję to, co czuję, a nie czułbym tego, co czuję, gdyby nie było tu czegoś, co ma zapach, jasne? - Przerwał i uniósł głowę. - A co to za zapach? Nieważne. Na czym to stanąłem? Tak jest, próbuję sobie wyobrazić coś niewyobrażalnego, a mianowicie możliwość, że Tron Cienia jest w rzeczywistości całkiem zdrowy na umyśle. Wiem, że to niedorzeczność. Tak czy inaczej, jeśli to prawda, to ta... ta istota, wie co robi. Ma powody. Prawdziwe powody. - Iskaralu Krost - odezwał się Mappo, wstając z miejsca przy ognisku, gdzie dotąd siedział. - Czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? - A czy Kaptur pamięta lepsze dni? Oczywiście, że grozi, ty tępy głąbie... Och, muszę zatrzymywać takie opinie dla siebie. A może spróbujemy tak? Niebezpieczeństwo? Ha, ha, przyjacielu, z pewnością nie. Ha, ha. Ha. Och, tutaj są... Z mroku wychynęły potężne sylwetki. Z jednej strony oczy jak czerwone węgielki, z drugiej jaskrawozielone. Potem dwie następne pary, jedna złota, a druga miedziana. Milczące, masywne, śmiertelnie groźne bestie. Ogary Cienia. Gdzieś daleko na pustyni zawył wilk albo kojot, jakby nagle poczuł woń bijącą z samej Otchłani. Bliżej umilkły świerszcze. Włosy na karku Trella zesztywniały. Czuł teraz zapach srogich bestii. Ostry, gryzący fetor przyniósł ze sobą bolesne wspomnienia. - Czego od nas chcą, wielki kapłanie? - Cicho... muszę się zastanowić. - Nie przemęczaj się bez potrzeby - dobiegł z ciemności czyjś głos. Mappo odwrócił się i zobaczył, że w krąg światła ogniska wszedł jakiś mężczyzna. Nosił szary płaszcz, był dość wysoki i nie wyróżniał się niczym szczególnym. - One tylko tędy przechodzą. Twarz Iskarala rozpromieniła się fałszywą radością. Kapłan wzdrygnął się. - Ach, Kotylionie, czy nie widzisz, że osiągnąłem wszystko, czego chciał ode mnie Tron Cienia? - Tym starciem z Dejimem Nebrahlem nawet przekroczyłeś oczekiwania - stwierdził Kotylion. - Przyznaję, że nie miałem pojęcia, że jesteś aż tak zręczny, Iskaralu Krost. Tron Cienia dobrze wybrał swego Maga. - Tak, on jest pełen niespodzianek. - Wielki kapłan podszedł bokiem do ogniska i przykucnął przy nim. - Co on chce osiągnąć? - zapytał, unosząc głowę. - Uspokoić mnie? On mnie nigdy nie uspokaja. Wskazać Ogarom trop jakiegoś biednego głupca? Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Z uwagi na tego głupca. Nie, nie chodzi mu o żadną z tych rzeczy. Chce mi zamieszać w głowie, ale ja w końcu jestem wielkim kapłanem Cienia, więc tego nie da się zrobić. A dlaczego? Dlatego że służę najbardziej dezorientującemu ze wszystkich bogów. Czy więc powinienem się martwić? Pewnie, że powinienem, ale on nigdy się o tym nie dowie, tak? Spokojnie, muszę tylko uśmiechnąć się do tego boskiego zabójcy i zapytać: napijesz się kaktusowej herbaty, Kotylionie? - Dziękuję - odparł bóg. - Chętnie. Mappo odłożył buzdygan i usiadł z powrotem przy ognisku, a Iskaral nalał herbaty. Trell walczył z narastającą desperacją. Gdzieś na północ stąd Icarium siedział przy ognisku zapewne niezbyt się różniącym od tego i jak zwykle prześladowała go myśl o tym, czego nie pamiętał. Nie był jednak sam. Nie, miejsce Mappa zajął ktoś inny. Ta świadomość powinna mu przynieść ulgę, ale Trell czuł jedynie strach. Bezimiennym nie można ufać. Przekonałem się o tym już dawno. Nie, Icariuma prowadził teraz ktoś, kogo nic nie obchodził jego los. - Cieszę się, że dobrze się czujesz, Mappo Konusie - rzekł Kotylion. - Ogary Cienia walczyły ongiś u naszego boku - przypomniał Mappo. - Na Ścieżce Dłoni. Kotylion skinął głową, upijając łyk herbaty. - Tak, ty i Icarium byliście wówczas bardzo blisko. - Blisko? Blisko czego? Bóg patron skrytobójców milczał przez dłuższą chwilę. Wokół obozu, tuż za jego granicami, olbrzymie Ogary ułożyły się do spoczynku. - To nie tyle klątwa - zaczął wreszcie Kotylion - co... pozostałość. W chwili śmierci domu Azath uwalniają się najrozmaitsze moce, energie... nie tylko te, które należą do istot spoczywających w podziemnych grobach. W duszy Icariuma wytrawiło się coś na podobieństwo infekcji, czy może pasożyta. Jego naturą jest chaos, a skutkiem działania przerwanie ciągłości. Mappo, jeśli chcesz ocalić Icariuma, tę infekcję trzeba usunąć. Trell ledwie mógł zaczerpnąć tchu. Spędził u boku Jhaga wiele stuleci i usłyszał na jego temat wiele słów od Bezimiennych oraz od uczonych i mędrców z połowy świata, nigdy jednak nie zetknął się z czymś takim. - Jesteś... jesteś tego pewien? Bóg skinął z namysłem głową. - O ile to tylko możliwe. Tron Cienia i ja... - Uniósł wzrok, a potem wzruszył lekko ramionami. - Dotarliśmy do ascendencji ścieżką wiodącą przez domy Azath. Były lata, bardzo wiele lat, gdy ani mnie, ani człowieka znanego wówczas jako cesarz Kellanved, nie można było znaleźć nigdzie w Imperium Malazańskim. Zaczęliśmy wówczas wprowadzać w życie inny, śmielszy plan. - Jego ciemne oczy lśniły w blasku ogniska. - Postanowiliśmy stworzyć mapę Azath. Wszystkich domów w całym tym królestwie. Chcieliśmy zawładnąć jej mocą... - Ale to niemożliwe - przerwał mu Mappo. - Z pewnością wam się nie udało, bo w przeciwnym razie bylibyście teraz kimś znacznie więcej niż bogowie... - Można by tak to podsumować. - Wpatrzył się w herbatę w glinianym kubku, który trzymał w dłoniach. - Uświadomiliśmy sobie jednak kilka rzeczy, dzięki trudnym doświadczeniom i nieustępliwej gorliwości. Po pierwsze to, że zadanie, jakie przed sobą postawiliśmy, będzie wymagało znacznie więcej czasu, niż trwa życie śmiertelnika. Jeśli chodzi o inne sprawy, które zrozumieliśmy, no cóż, może lepiej zostawię je na inną noc, inną okazję. Tak czy inaczej, pojęliśmy, że nasz plan stawia przed nami wymogi, którym nie zdołamy sprostać - nie jako cesarz i mistrz skrytobójców - i w związku z tym musieliśmy zrobić użytek z tego, czego dowiedzieliśmy się do tej pory. - Żeby zostać bogami. - Tak jest. Wówczas dowiedzieliśmy się, że Azath to coś znacznie więcej niż domy stworzone jako więzienia dla obdarzonych mocą istot. Są one również portalami. I z całą pewnością czymś jeszcze. Skarbnicami Zaginionych Żywiołaków. Mappo zmarszczył brwi. - Nigdy nie słyszałem tego określenia. Zaginione Żywiołaki? - Uczeni na ogół mówią tylko o czterech żywiołach: wodzie, ogniu, ziemi i powietrzu. Istnieją jednak również inne, i to właśnie one są źródłem ogromnej mocy domów Azath. Mappo, trudno jest określić pełen wzór, gdy ma się tylko cztery punkty odniesienia, a nieznana liczba dalszych pozostaje niewidzialna. - Kotylionie, czy te Zaginione Żywiołaki wiążą się z aspektami czarów? Grotami i Talią Smoków? Albo może, co wydaje się bardziej prawdopodobne, ze starożytnymi Twierdzami? - Życie, śmierć, ciemność, światło, cień... być może, ale to chyba również zbyt krótka lista. Co, na przykład, z czasem? Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość? Co z pragnieniem i uczynkiem? Dźwiękiem i ciszą? A może te dwa ostatnie to tylko pomniejsze aspekty powietrza? Czy czas należy do światła? A może to jedynie punkt leżący między światłem a ciemnością, ale odmienny od cienia? Co z wiarą i niewiarą? Rozumiesz, jak skomplikowane mogą być wzajemne relacje, Mappo? - Zakładając, że to wszystko rzeczywiste byty, a nie tylko abstrakcyjne pojęcia. - Masz rację. Być może jednak same pojęcia wystarczają, jeśli celem żywiołów jest nadanie postaci i znaczenia wszystkiemu, co nas otacza na zewnątrz i kieruje naszymi krokami od wewnątrz. Mappo odchylił się do tyłu. - A wy chcieliście zawładnąć taką mocą? - Wbił wzrok w Kotyliona, zastanawiając się, czy nawet bóg może być zdolny do takiej zarozumiałości, podobnej ambicji. Przecież obaj weszli na tę drogę na długo przed tym, nim zostali bogami... - Przyznaję, że mam nadzieję, że wam się nie uda. To, o czym mówisz, nigdy nie powinno wpaść w ręce żadnego boga ani śmiertelnika. Nie, lepiej zostawić to Azath... - Tak byśmy zrobili, ale uświadomiliśmy sobie, że moc Azath słabnie. Podejrzewam, że Bezimienni również odkryli ten fakt, i to właśnie doprowadziło ich do desperacji. Niestety, jesteśmy przekonani, że ich ostatnia decyzja popchnie Azath jeszcze dalej w stronę chaosu i rozpadu. - Wskazał głową na Iskarala Krosta, który przykucnął nieopodal, mamrocząc coś pod nosem. - Dlatego postanowiliśmy... interweniować. Niestety, było już za późno, żeby zapobiec uwolnieniu Dejima Nebrahla i zasadzce. Ale... ty żyjesz, Trellu. I tak Kotylion, który próbował zapanować nad Azath, zaczął jej służyć. Pragnienie przeciw uczynkowi... - Uwolnić Icariuma od klątwy... - Mappo potrząsnął głową. - To nadzwyczajna propozycja, Kotylionie. Jestem rozdarty między niedowierzaniem a nadzieją. - Uśmiechnął się ironicznie. - Ach, zaczynam rozumieć, dlaczego abstrakcyjne pojęcia mogą wystarczyć. - Icarium zasłużył na uwolnienie od udręki - zauważył bóg. - Czyż nie tak? - Co muszę zrobić? - Na razie to, co robiłeś do tej pory. Ścigaj przyjaciela. Nie strać jego tropu, Mappo. Nadchodzi konwergencja tak ogromna, że zapewne wykroczy poza wszelkie pojmowanie. Bogowie wydają się nieświadomi tego, że zbliżają się do brzegu przepaści, i tak czuję się czasem zmuszony przyznać, że dotyczy to również mnie. - Nie wyglądasz na nieświadomego. - Być może lepiej byłoby powiedzieć „bezradni”. Tak czy inaczej, będziemy jeszcze mieli okazję ze sobą porozmawiać. Na razie możesz być pewien, że jesteś potrzebny. Potrzebujemy cię my dwaj, wszyscy śmiertelnicy, a nade wszystko Icarium. Kotylion odstawił kubek i wstał. Mappo usłyszał cichy szelest wywołany przez podnoszące się Ogary. - Wiem, że nie muszę tego mówić - dodał bóg. - Ale i tak powiem. Nie trać nadziei, Mappo. Twoim najgroźniejszym nieprzyjacielem jest rozpacz. Gdy nadejdzie czas, że będziesz musiał stanąć między Icariumem a tym, czego pragną Bezimienni... no cóż, jestem przekonany, że sobie poradzisz. Mappo odprowadzał wzrokiem znikającego w mroku Kotyliona. Ogary odeszły w ślad za bogiem. Po chwili Trell zerknął na Iskarala Krosta. I zobaczył, że kapłan wbił w niego spojrzenie bystrych, błyszczących oczu. - Wielki kapłanie - zapytał Mappo - czy zamierzasz mi towarzyszyć w mojej podróży? - Niestety, nie mogę. - Dalhończyk odwrócił wzrok. - Trell jest obłąkany! Nie poradzi sobie! Z pewnością nie! Właściwie jest już trupem, ach, nie mogę nawet na niego patrzeć! Wszystkie uzdrowicielskie wysiłki Mogory zdadzą się na nic! Cóż za marnotrawstwo! - Iskaral Krost potarł twarz, a potem zerwał się gwałtownie na nogi. - Czeka na mnie zbyt wiele równie ważnych zadań, Mappo Konusie. Nie, nasze ścieżki się rozejdą, lecz mimo to razem pomaszerujemy ku chwale! Jak powiedział Kotylion, poradzisz sobie. I ja również. Zwycięstwo będzie należało do nas! - Wzniósł kościstą pięść ku nocnemu niebu i potrząsnął nią. Potem oplótł się ramionami. - Bogowie na dole, jesteśmy zgubieni. Rozległ się chichot Mogory. Kobieta wychynęła z mroku, dźwigając naręcze szczap, porąbanych niewiarygodnie równo, jakby zrobił to mistrz drwalskiego rzemiosła. Wysypała drewno obok ogniska. - Pogrzeb w węgielkach, mój drogi, żałosny mężu. - Nie będziesz mi rozkazywała, jędzo! Sama sobie w nich pogrzeb! Mnie czekają ważniejsze zadania! - Na przykład jakie? - Na początek muszę się odlać. Rozdział trzynasty Wszyscy oni się zebrali, by uczcić pamięć tego, kto umarł, czy był to mężczyzna, kobieta, wojownik, król, czy błazen, i gdzie były posągi, podobizny wymalowane na tynku i kamieniu? ale stali tam albo siedzieli, a wino rozlewało się u ich stóp, skapywało z dłoni czerwonymi kroplami, a osy, dla których przyszła pora śmierci, krążyły wokół, dręczone słodkim pragnieniem, i przez nie pijane głosy krzyczały w nagłym bólu użądlenia, głosy mieszały się ze sobą w donośnym zgiełku, raz po raz powtarzając pytanie: dlaczego? Tak jednak prawda znajduje swe źródło w zdumieniu, albowiem pytanie nie brzmiało: dlaczego on umarł? nie szukali usprawiedliwienia w swych sercach dla tłumnych losów, nie było tu nikogo, dla kogo to zgromadzenie byłoby czymś więcej niż echem ich dawniejszych jaźni. Pytali raz po raz: dlaczego tu jesteśmy? Ten, kto umarł, nie miał imienia, lecz nosił wszystkie imiona, nie miał twarzy, ale jego twarz była twarzami wszystkich, którzy się tu zebrali, i tak właśnie dowiedzieliśmy się pośród os, które były już martwe, ale wciąż przeszywały nerwy ostatnim ukłuciem, że to my jesteśmy umarłymi, a w niedostrzegalnym umyśle stoi albo siedzi mężczyzna bądź kobieta, wojownik, królowa czy błazen, ktoś kto w chwili pijackiej zadumy pomyślał przelotnie o tych, których życie pominęło. Spotkanie przy fontannie Rybak kel Tath Choć w karecie zamontowano trzy nowe koła, i tak była tylko rozbitym, rozlatującym się wrakiem. Dwa konie zginęły podczas upadku. Trzech udziałowców zmiażdżył wehikuł, a czwarty skręcił sobie kark. Karpolan Demesand siedział na składanym stołku i popijał ziołową herbatę, krzywiąc się z bólu przy każdym łyku. Głowę spowijał mu okrwawiony bandaż. Opuścili grotę Ganath, Omtose Phellack, i otaczał ich teraz znajomy krajobraz Siedmiu Miast: pustynny busz i jałowe wzgórza. Skryte za pułapem chmur słońce zmierzało ku zenitowi. W niezwykle wilgotnym powietrzu unosił się zapach deszczu. Nad ich głowami krążyły owady. - To skutki powrotu śródlądowego morza - zauważyła Ganath. Paran spojrzał na nią, a potem wrócił do zaciągania popręgu swemu wierzchowcowi. Bydlę nauczyło się wstrzymywać oddech, rozciągając maksymalnie pierś, by poluzować rzemień. Zapewne liczyło na to, że jeździec zsunie się z jego grzbietu w jakimś najmniej odpowiednim momencie. Konie były zmuszone wbrew swej woli uczestniczyć w wielu ludzkich eskapadach, katastrofach oraz szaleństwach i kapitan nie miał zwierzęciu za złe jego zrozumiałej buntowniczości. - Ganath, wiesz, gdzie dokładnie jesteśmy? - zapytał. - Dolina prowadzi na zachód do Morza Raraku, które leży właśnie na zachód od tych gór, a na wschód, poprzez rzadko uczęszczaną przełęcz, do G’danisbanu. - Zawahała się. - Minęło wiele czasu, odkąd ostatnio zapuszczałam się tak daleko na wschód... tak blisko miast twojego rodzaju. - G’danisban. No cóż, potrzebne mi zapasy. Spojrzała na niego. - Wykonałeś zadanie, Władco Talii. Deragoth odzyskały wolność i ruszyły w pościg za d’iversem znanym jako Dejim Nebrahl. Łowca zamienił się w zwierzynę. Czy wrócisz teraz do Darudżystanu? Skrzywił się. - Niestety, jeszcze nie. - Czy zamierzasz wypuścić na świat jeszcze jakieś inne siły? Wzdrygnął się, słysząc jej ostry ton. - Postaram się tego uniknąć, Ganath. Dokąd się teraz wybierasz? - Na zachód. - Ach, chcesz naprawić uszkodzenia tego twojego rytuału. Zastanawiam się, co on uwięził? - Latającą fortecę K’Chain Che’Malle. A także... inne rzeczy. Latającą fortecę? Bogowie na dole. - A skąd ona się tu wzięła? - Pewnie z groty. Paran podejrzewał, że Jaghutka wie na ten temat coś więcej, ale nie zamierzał na nią naciskać. - Dziękuję, że zgodziłaś się nam towarzyszyć, Ganath - rzekł, poprawiając siodło. - Zginęlibyśmy, gdyby nie ty. - Być może któregoś dnia poproszę cię o coś w zamian. - Zgoda. Odwiązał od siodła długi, owinięty w tkaninę przedmiot i zaniósł go do Karpolana Demesanda. - Wielki magu. Korpulentny mężczyzna uniósł wzrok. - Ach, nasza zapłata. - Za wyświadczone usługi - zgodził się Paran. - Czy mam go odwinąć? - Do Kaptura, nie, Ganoesie Paran. Tylko dzięki czarom czaszka mi jeszcze nie pękła. Mimo że miecz jest ukryty w pochwie i owinięty w tkaninę, i tak czuję jego entropię. - Tak, to nieprzyjemna broń - potwierdził Paran. - No cóż, zostało nam do zrobienia jeszcze jedno. Karpolan skinął dłonią i jedna z kobiet Pardu podeszła do niego, by zabrać miecz, który ongiś należał do przybocznej Lorn. Przeszła z nim kawałek, a potem położyła broń na ziemi i oddaliła się. Do miecza podszedł inny udziałowiec, niosący w ramionach wielki dwuręczny buzdygan. Stanął nad schowaną w pochwie bronią i uderzył. A potem znowu i znowu. Po każdym ciosie otataralowa klinga pękała na coraz drobniejsze fragmenty. Wreszcie mężczyzna odsunął się, zerkając na Karpolana Demesanda. Wielki mag spojrzał na Parana. - Wybierz swój fragment, Władco Talii. - Dziękuję - odparł Malazańczyk, podchodząc do miecza. Przykucnął i odsunął na bok poprzecinaną skórę pochwy. Przez kilka uderzeń serca wpatrywał się w odłamki rdzawego metalu. Wreszcie wybrał fragment długości swego palca wskazującego i niewiele od niego szerszy. Owinął go ostrożnie w kawałek niewyprawionej skóry i schował w mieszku, który miał u pasa. Potem wyprostował się i wrócił do wielkiego maga. Karpolan Demesand westchnął i dźwignął się ze stołka. - Pora już, byśmy wrócili do domu. - Życzę wam bezpiecznej podróży, wielki magu - powiedział Paran i pokłonił się uprzejmie. Mężczyzna spróbował się uśmiechnąć, ale ten wysiłek pozbawił jego twarz wszelkiego koloru. Karpolan odwrócił się i ruszył w stronę karety, podtrzymywany przez jednego z udziałowców. - Módlmy się o to, by w grotach nie spotkały go żadne nieoczekiwane trudności - powiedziała cicho Ganath do Parana. Kapitan podszedł do konia. Wsparł ramiona na siodle i spojrzał na Jaghutkę. - W tej wojnie wezmą udział pradawne siły - stwierdził. - Już biorą w niej udział. Imassom może się wydawać, że zgładzili wszystkich Jaghutów, ale to z pewnością nieprawda. Ty żyjesz i są też inni. Mam rację? Wzruszyła ramionami. Z tyłu dobiegł ich dźwięk rozrywania, towarzyszący otwieraniu się groty. Potem rozległ się trzask lejców oraz łoskot toczących się kół. - Ganath... - Jaghuci nie są zainteresowani wojną. Paran przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, a potem skinął głową. Wsunął nogę w strzemię, wdrapał się na koński grzbiet i chwycił wodze. - Podobnie jak ty - powiedział do Jaghutki - mam wrażenie, że jestem daleko od domu. Życzę ci szczęścia w twoich podróżach, Ganath. - Nawzajem, Władco Talii. Paran ruszył doliną na wschód. Rzeka, która ongiś tędy płynęła, dawno już wyschła, lecz jej kręte koryto nadal można było z łatwością dostrzec. Tu i ówdzie, tam gdzie znajdowały się ostatnie leje krasowe, skupiały się kępy zarośli oraz wyschniętych drzew, a na zakrętach było widać stare zakola oraz łachy aluwialnego piasku. Po trzech milach dolina przerodziła się w płytką nieckę. Na północy zamykały ją nagie urwiska, a na południu długie, łagodne osypiska skalne. Z przodu widział drogę wspinającą się na górę między głębokimi kanałami wyrzeźbionymi przez spływającą wodę. Paran dotarł do końca niecki, zsiadł z konia i poprowadził go ścieżką w górę. Było popołudnie i upał wciąż narastał, a nienaturalna wilgotność sprawiała, że było wyjątkowo parno. Daleko na zachodzie, zapewne nad Morzem Raraku, gromadziły się gęste chmury. Gdy dotarł na szczyt, przesłoniły już słońce i dmący mu w plecy wiatr niósł słodką obietnicę deszczu. Przed Paranem rozciągała się panorama sięgająca daleko na wschód: pofałdowane wzgórza upstrzone plamkami domowych kóz, szlak dochodzący do szerszej drogi biegnącej brzegiem równiny z północy na południe, południowy trakt zakręcający na wschód ku odległej plamce dymu i kurzu, która zapewne była G’danisbanem. Wsiadł na konia i ruszył naprzód galopem. Wkrótce dotarł już do pierwszej pasterskiej chaty. Strawiły ją płomienie, ale ponieważ dzień miał się ku końcowi, gnane przyzwyczajeniem kozy gromadziły się przy niej. Nigdzie nie zauważył grobów, a nie miał ochoty szukać ciał wśród ruin. Zaraza, milczący, niewidzialny oddech Szarej Bogini. Uświadomił sobie, że leżące przed nim miasto zapewne również padło ofiarą tej grozy. Na plecy skapnęły mu pierwsze krople deszczu. Po chwili nadeszła z szumem ulewa. Skalna ścieżka stała się nagle zdradziecka i Paran musiał zwolnić do nieśpiesznego kłusa. Widoczność we wszystkich kierunkach zmalała do kilkunastu kroków. Leżący dalej świat przesłoniła srebrzysta ściana deszczu. Pod ubranie wnikały mu strużki ciepłej wody. Paran pociągnął wystrzępiony kaptur wojskowego płaszcza przeciwdeszczowego, który miał na grzbiecie, a potem się pochylił. Stary szlak przerodził się w strumień. Między kamieniami i kocimi łbami spływała błotnista woda. Koń zwolnił do stępa. Droga przebiegała między dwoma niskimi wzgórzami, dochodząc do płytkiego jeziora. Nagle obok Parana pojawiło się dwóch żołnierzy. Dłoń w pancernej rękawicy zacisnęła się na wodzach jego wierzchowca. - Jedziesz w niewłaściwym kierunku, nieznajomy - warknął mężczyzna po malazańsku. Drugi z żołnierzy wsparł na ramieniu kuszę, która jednak nie była naładowana. - Zrabowałeś ten płaszcz? - zapytał dobiegający spod kaptura głos. - Zdjąłeś go z zabitego malazańskiego żołnierza, tak? - Nie - zaprzeczył Paran. - Dostałem go z przydziału, tak samo jak wy. - Przed sobą dostrzegał niewyraźne zarysy obozu. Dwa, może trzy legiony, namioty rozbite na serii wzgórz pod niskim pułapem dymu z dogasających w deszczu ognisk. Dalej droga wiła się w dół stoku, ku murom G’danisbanu. Ponownie skierował uwagę na żołnierzy. - Kto dowodzi tą armią? - A może tak ty byś najpierw nam odpowiedział na parę pytań? - skontrował żołnierz z kuszą. - Jesteś dezerterem? Formalnie rzecz biorąc, tak. Ale z drugiej strony, uznano mnie za zmarłego. - Chcę porozmawiać z waszym dowódcą. - I tak tego nie unikniesz. Złaź z konia, nieznajomy. Aresztujemy cię jako podejrzanego o dezercję. Paran zsunął się z siodła. - Świetnie. A teraz powiedzcie mi, czyja to armia. - Masz pchnięcie chłopaka. Jesteś teraz więźniem Zastępu Jednorękiego. *** Do Parana powoli dotarło, że to nie jest oblężenie, choć nie brakowało znaków, które powinny mu to powiedzieć od razu. Kompanie obozujące wzdłuż traktów wiodących do G’danisbanu oraz właściwy obóz otaczały półokręgiem miasto od północy i zachodu, a żaden z wartowników nie stał bliżej niż czterysta kroków od murów, na których nie było nikogo. Jeden z żołnierzy poprowadził jego konia do prowizorycznych stajni, a drugi ruszył z Paranem alejkami biegnącymi między przemoczonymi namiotami. Krążyły tam odziane w płaszcze z kapturami postacie, ale nikt nie nosił pełnego rynsztunku bojowego. Weszli do oficerskiego namiotu. - Kapitanie - odezwał się żołnierz - zatrzymaliśmy tego człowieka, gdy próbował dotrzeć do G’danisbanu traktem z Raraku. Jak widzisz, ma na sobie malazański wojskowy płaszcz przeciwdeszczowy. Myślimy, że to dezerter, zapewne z Czternastej Armii przybocznej. Kobieta, do której mówił, leżała na plecach na pryczy ustawionej pod tylną ścianą. Miała jasną cerę, a jej twarz o delikatnych rysach otaczała burza długich rudych włosów. Uniosła głowę, by spojrzeć na żołnierza i Parana. Milczała przez chwilę, a potem znowu wpatrzyła się w ociekający wodą sufit namiotu. - Zaprowadź go do paki. Mamy pakę, prawda? Aha, i wyciągnij z niego szczegóły. Który pułk, który legion i tak dalej. Trzeba to będzie gdzieś zapisać przed egzekucją. A teraz zmiatajcie stąd obaj. Woda leje się z was strumieniami. - Chwileczkę, kapitanie - sprzeciwił się Paran. - Chcę porozmawiać z wielką pięścią. - To niemożliwe, a poza tym nie przypominam sobie, żebym pozwoliła ci mówić. Wyrwij mu za to paznokcie. Dobra, Futhgar? Kiedy przyjdzie na to czas, oczywiście. Przed laty Paran nie zrobiłby nic. Poddałby się władzy reguł, pisanych i niepisanych. Po prostu czekałby na odpowiednią chwilę. Przemókł jednak do suchej nitki i potrzebował gorącej kąpieli. Był zmęczony. A poza tym przeszedł już przez coś podobnego. Dawno temu, na odległym kontynencie. Wtedy oczywiście był to sierżant. Miał takie same rude włosy, ale również wąsy pod nosem. Mimo to podobieństwo było uderzające, jak cios noża skrytobójcy. Żołnierz, Futhgar, stał z lewej, pół kroku za nim. Paran niczym się nie zdradził, po prostu przesunął się w prawo i zdzielił go lewym łokciem w twarz, łamiąc mu nos. Mężczyzna padł na ziemię jak worek melonów. Kapitan usiadła, spuszczając nogi z pryczy, i zdążyła wstać akurat na czas, by Paran mógł podejść bliżej i walnąć ją z całej siły w szczękę. Kobieta zatoczyła oczyma i zwaliła się na pryczę, łamiąc jej drewniane nogi. Paran rozejrzał się wokół, masując dłoń. Futhgar był nieprzytomny, kapitan również. Na dworze lał deszcz i nikt nie usłyszał odgłosów krótkiej walki. Podszedł do podróżnego kufra znokautowanej kobiety. Zamek był otwarty. Paran uniósł pokrywę i zaczął przerzucać ubrania leżące na zbroi. Wkrótce miał już wszystko, czego potrzebował, by związać i zakneblować dwoje żołnierzy. Przeciągnął leżącego przy wejściu Futhgara, zabrał mu nóż kuchenny, majcher oraz nóż kethra o szerokim ostrzu, a potem pas z mieczem. Złożył szmatkę, by zrobić knebel, a potem pochylił się nad nieprzytomnym mężczyzną, by się upewnić, że przez złamany nos dostaje się do płuc wystarczająco wiele powietrza. Z całą pewnością było go za mało. Odłożył mebel na bok i związał mocno kończyny Futhgara w kostkach oraz nadgarstkach. Następnie spróbował owinąć mu głowę pasem tkaniny, zamykając szeroko rozwarte usta. To pozwoli żołnierzowi oddychać, ale uniemożliwi mu wysunięcie języka. Futhgar będzie w stanie jęczeć, lecz niewiele poza tym. Następnie spętał panią kapitan w taki sam sposób, dodając knebel, który unieruchomił kolejnym pasem oddartym z jednej z jej koszul. Na koniec przywiązał oboje do pryczy po obu jej stronach, a samą pryczę do centralnej tyczki namiotu. To znacznie im utrudni wyczołganie się na zewnątrz. Miał nadzieję, że zapewnił sobie wystarczająco dużo czasu. Usatysfakcjonowany, owiązał ich wkoło jeszcze raz, a potem naciągnął kaptur i wyszedł na dwór. Znalazł główną alejkę i ruszył w stronę wielkiego namiotu dowodzenia, który znajdował się w centrum obozu. Żołnierze przechodzili obok, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. To był Zastęp Jednorękiego, ale Paran nie zauważył jeszcze żadnej znajomej twarzy. Zbytnio go to nie zaskoczyło. Był dowódcą Podpalaczy Mostów, a Podpalacze Mostów już nie istnieli. Większość tych żołnierzy stanowili nowicjusze wywodzący się z garnizonów w Pale, Genabaris i Nathilogu. Trafili do armii już po wojnie panniońskiej. Niemniej spodziewał się spotkać kogoś z dawnej armii, która pomaszerowała do Koralu, kogoś, kto walczył w tej niszczycielskiej bitwie. Przed namiotem Dujeka straż pełniło czterech żołnierzy. Obok stał piąty, trzymający za wodze ubłoconego konia. Paran podszedł bliżej, przyglądając się jeźdźcowi. Znał go. Wreszcie znalazł to, czego szukał. To był zwiadowca, chyba służył w armii Caladana Brooda. Ale mogę się mylić. Jak on się nazywał? Gdy Paran podszedł bliżej, jasnobrązowe oczy mężczyzny skierowały się na niego. Pojawił się w nich błysk rozpoznania, a potem zaskoczenia. Zwiadowca wyprostował się i zasalutował. Paran potrząsnął głową, ale było już za późno. Czterej wartownicy również stanęli na baczność. Paran odpowiedział na salut niedbałym gestem, a potem podszedł do zwiadowcy. - Żołnierzu - wyszeptał - znasz mnie? Odpowiedz cicho, jeśli łaska. Mężczyzna skinął głową. - Kapitan Ganoes Paran. Nigdy nie zapominam twarzy ani nazwisk, ale słyszeliśmy, że... - Ehe, i niech tak zostanie. Jak się nazywasz? - Hurlochel. - Teraz sobie przypominam. Pełniłeś od czasu do czasu funkcję kronikarza, zgadza się? Żołnierz wzruszył ramionami. - Staram się prowadzić rejestr wydarzeń. Co tu robisz, kapitanie? - Muszę pomówić z Dujekiem. Hurlochel zerknął na wartowników i skrzywił się. - Chodź ze mną, kapitanie. Nie przejmuj się nimi. Są nowi i jeszcze nie znają wszystkich oficerów. Hurlochel ruszył przed siebie, prowadząc konia za uzdę. Weszli z kapitanem do bocznej alejki i zatrzymali się. - Hurlochel - odezwał się Paran - dlaczego namiotu Dujeka pilnują zieloni żołnierze? To nie ma sensu. Co się tu wydarzyło i dlaczego obozujecie pod G’danisbanem? - Mieliśmy spore trudności. Rozumiesz, kapitanie, to przez zarazę. Uzdrowiciele legionu osłaniali nas przed nią, ale to, co zrobiła z Siedmioma Miastami... bogowie, widzieliśmy dziesiątki tysięcy ciał. Może setki tysięcy. W każdym mieście. W każdej wiosce. W obozach karawanowych. Wszędzie, kapitanie. Byli z nami Złoci Moranthowie, coś w rodzaju renegatów. Tak czy inaczej, w G’danisbanie jest świątynia. Wielka Świątynia Poliel. To właśnie z niej wieje zatruty wiatr. Z każdą chwilą staje się coraz silniejszy. Hurlochel przerwał, by zetrzeć krople deszczu z powiek. - To znaczy, że Dujek postanowił uderzyć w samo serce, zgadza się? - Tak, kapitanie. - Mów dalej. - Przybyliśmy tu przed miesiącem. Wielka pięść sformował kompanie swych weteranów, razem ze Złotymi Moranthami. Chcieli wziąć tę świątynię szturmem. No cóż, spodziewali się spotkać co najmniej wielką kapłankę albo kogoś w tym rodzaju i byli na to przygotowani. Nikt jednak nie spodziewał się samej Szarej Bogini. Paran wytrzeszczył oczy. - Jak wielu wróciło? - Większość, kapitanie, pomijając Złotych Moranthów. Ale... wszyscy są chorzy. Dopadła ich zaraza i żyją tylko dzięki uzdrowicielom... ale uzdrowiciele przegrywają tę bitwę. Dlatego tu jesteśmy. Ugrzęźliśmy w tym miejscu i nikt się nie pali do tego, by przejąć dowództwo i podjąć jakieś prawdziwe decyzje. - Hurlochel zawahał się. - Chyba że właśnie po to tu przybyłeś, kapitanie. Mam taką nadzieję. Paran odwrócił wzrok. - Oficjalnie nie żyję, zwiadowco. Dujek wykopał nas z armii, mnie i kilku innych. - Podpalaczy Mostów. - Tak. - Jeśli ktokolwiek zasłużył na odpoczynek w ciepłych promieniach słońca... Paran skrzywił się. - Ehe, jestem pewien, że to słońce gdzieś tam jest. Tak czy inaczej, raczej nie mogę przejąć dowództwa. Poza tym, jestem tylko kapitanem. - Ale najstarszym stażem. Dujek zabrał ze sobą swoich oficerów. W końcu wszyscy byli weteranami. Dlatego mamy tu prawie dziesięć tysięcy żołnierzy, a najstarsza rangą jest kapitan Słodkastruga, która jest falarską księżniczką, jeśli potrafisz w to uwierzyć. - Ruda? - Tak, wściekle ruda. Ma ładną buzię... - Ale opuchniętą szczękę. Już się spotkaliśmy. - Opuchniętą szczękę? - To nie było przyjazne spotkanie. - Paran nadal się wahał. Wreszcie zaklął i skinął głową. - Dobra. Zatrzymam stopień kapitana... najstarszego stażem. Ale będę potrzebował nowego imienia... - Kapitan Milutek, kapitanie. - Milutek? - Starzy żołnierze opowiadają młodszym o nim, tak samo jak babcie opowiadają bachorom o potworach, żeby były grzeczne. Nikt tutaj go nie zna. Przynajmniej nikt, kto nie odchodzi od zmysłów z powodu gorączki. - A gdzie ten Milutek ostatnio służył? - W Czternastej Armii, kapitanie. Powiem, że cię poznaję. Nikt nic o mnie nie wie, poza tym, że służyłem wielkiej pięści jako kurier. - A dlaczego pozwoliłem, żeby dwaj żołnierze mnie aresztowali, jeśli mam przejąć tu dowództwo? - Naprawdę? Może chciałeś sprawdzić, jak wygląda dyscyplina w obozie. - Dobra. Jeszcze jedno pytanie, Hurlochel. Dlaczego nie jesteś z Caladanem Broodem na Genabackis? - Sojusz się rozpadł, kapitanie, wkrótce po tym, jak Tiste Andii osiedlili się w Czarnym Koralu. Rhivijczycy wrócili na równiny, a Barghastowie pomiędzy wzgórza. Karmazynowa Gwardia, która stacjonowała na północy, po prostu zniknęła. Nikt nie wie, dokąd się udała. Kiedy Jednoręki odpływał, no cóż, wydawało się, że wybiera się tam, gdzie dzieją się ciekawsze rzeczy. - Żałujesz tego? - Przy każdym uderzeniu serca, kapitanie. - Hurlochel zmarszczył brwi. - Mówisz, że, kapitan Słodkastruga ma opuchniętą szczękę? - Przywaliłem jej. I jakiemuś żołnierzowi imieniem Futhgar. Leżą związani i zakneblowani w namiocie pani kapitan. Do tej pory mogli się już ocknąć. Zwiadowca wyszczerzył zęby w złowrogim uśmiechu. - Kapitanie, znokautowałeś falarską księżniczkę? Znakomicie! To zgadza się ze wszystkim, co ludzie słyszeli o Milutku. Rewelacja. Paran skrzywił się i potarł twarz. Bogowie na dole, chyba nie bardzo umiem postępować z ludźmi królewskiej krwi. *** Wyszła powoli z ukrytej świątyni i zobaczyła nierówny szereg obdartych postaci maszerujących traktem na dole. Schodząc z kamienistego, pokrytego pyłem stoku, zbliżyła się do nich na odległość piętnastu kroków, nim ktokolwiek ją zauważył. Ta chwila spotkania miała w sobie coś osobliwego. Ocaleni spojrzeli sobie w oczy, dostrzegając w nich rozpoznanie i niedowierzanie, jakby nie miało znaczenia, jak się tu znaleźli, a życie było faktem niewymagającym usprawiedliwień. Akceptacja, poczucie wspólnoty, a pod spodem strumień głębokiego, niewysłowionego smutku. Wymienili tylko niewiele słów. Lostara Yil dołączyła do maszerujących żołnierzy. Szła u boku kapitan Faradan Sort, która zaczęła jej opowiadać o tym, co wydarzyło się po Y’Ghatanie. - Twój pięść, Tene Baralta, jest na granicy śmierci, jeśli nie cielesnej, to z pewnością duchowej. Stracił rękę, poparzenia były tak poważne, że nie dało się już jej uzdrowić. Odniósł też inne obrażenia... poparzenia twarzy. Wydaje mi się, że był próżnym człowiekiem? Lostara chrząknęła. - Ta jego cholerna broda, mokra od oleju. Zastanawiała się przez chwilę nad Tene Baraltą. Nigdy go zbytnio nie lubiła. Nie tylko był próżny, ale - prawdę mówiąc - raczej tchórzliwy, choć pozował na wojowniczego. Pamiętała, jak dowodził odwrotem po zabójstwie starszej sha’ik, to, jak gorąco pragnął przypisać sobie wszelkie sukcesy, a jednocześnie starannie unikał odpowiedzialności za niepowodzenia. Miał przy tym lekko sadystyczne skłonności i Lostara obawiała się, że rozkwitną one teraz, gdy Tene Baralta będzie się starał uśmierzyć ból zranionego ducha. - Dlaczego armia was zostawiła? - zapytała. Faradan Sort wzruszyła ramionami. - Doszli do wniosku, że nikt uwięziony w mieście nie mógłby wyjść cało z burzy ognia. - Przerwała na chwilę. - To była rozsądna konkluzja. Tylko Sinn wiedziała, że jest inaczej, i coś mi mówiło, żeby jej zaufać. Dlatego szukałyśmy dalej. - Wszyscy są ubrani w łachmany. I nie mają broni. - Ehe, i właśnie dlatego musimy jak najszybciej wrócić do armii. - Czy Sinn może się magicznie skontaktować z Czternastą Armią? A co z Szybkim Benem? - Nie pytałam jej o to. Nie wiem, jak wielką część jej możliwości tworzy nieukształtowany talent. Takie osoby czasami się rodzą i bez dyscypliny nauki u mistrza z reguły stają się awatarami chaosu. Tak, mają moc, ale dziką, nieukierunkowaną. Niemniej udało się jej pokonać ścianę ognia i uratować kompanie pięści Keneba... no, przynajmniej ich część. Lostara zerknęła na drugą kobietę. Potem przyglądała się przez chwilę idącym z tyłu żołnierzom. - Jesteś Korelrijką? - zapytała wreszcie. - Tak. - I stałaś na Murze. Na twarzy kapitan Sort pojawił się wąski uśmieszek, który po chwili zniknął. - Nikomu nie pozwala się opuścić tej służby. - Powiadają, że Jeźdźcy Sztormu używają straszliwych czarów w swym wiecznym szturmie na Mur. - Czary zawsze są straszliwe. Zabijają na oślep, często z wielkiej odległości. Nic nie mogłoby wyrządzić większej szkody duchowi śmiertelnika władającego taką mocą, bez względu na to, czy jest człowiekiem, czy kimś innym. - Lepiej jest patrzeć wrogowi w oczy, pozbawiając go życia? - Przynajmniej dajesz mu wtedy szansę obrony - odparła Faradan. - Oponn zdecydują, w której parze oczu światło zgaśnie. - Oponn? Myślałam, że to umiejętności. - Jesteś jeszcze młoda, kapitan Lostaro Yil. - Czyżby? Faradan Sort uśmiechnęła się. - Przekonałam się, że po każdej bitwie moja wiara w umiejętności słabnie. Nie, to zawsze jest pchnięcie Pana albo pociągnięcie Pani. Lostara nie odpowiedziała. Nie mogła się zgodzić z tym stwierdzeniem, i to nie tylko dlatego, że irytował ją protekcjonalny ton starszej od niej kobiety. Inteligentni i zręczni żołnierze przeżywali, a głupi i niezgrabni ginęli. Umiejętności były walutą, za którą kupowało się przychylność Oponn. Jak mogłoby być inaczej? - Wyszłaś z życiem z Y’Ghatanu - dodała Faradan Sort. - W jakim stopniu zawdzięczasz to pociągnięciu Pani? Lostara zastanawiała się chwilę nad tym pytaniem. - W żadnym - stwierdziła wreszcie. *** Kiedyś, dawno temu, kilkudziesięciu żołnierzy wygramoliło się z bezkresnego bagna. Krwawili, byli bliscy obłędu, a skóra zwisała z ich ciał w bezbarwnych strzępach po wielu tygodniach przedzierania się przez błoto i czarną wodę. Był wśród nich Kalam Mekhar, a także dwóch mężczyzn, którzy mu obecnie towarzyszyli. Odnosił wrażenie, że zmieniły się jedynie szczegóły. Czarny Pies brutalnie zdziesiątkował Podpalaczy Mostów. To była długa, koszmarna wojna toczona w czarnych świerkowych lasach, w lagunach i na mokradłach. Walczyli z Mottańskimi Pospolitakami, Pierwszą Armią Nathijską i Karmazynową Gwardią. Ci, którzy ocaleli, byli zupełnie odrętwiali. Wyjść z życiem z grozy znaczyło odrzucić rozpacz, ale to, co miało ją zastąpić, budziło się powoli. Dlatego zostało im... bardzo niewiele. Przypomniał sobie słowa Płota: - Spójrz na nas. Jesteśmy tylko pustymi kłodami. Wygniliśmy od środka, tak jak wszystko w tym cholernym bagnie. No cóż, Płot nigdy nie zaliczał się do optymistów. - Masz mocno zamyśloną minę - zauważył idący u jego boku Szybki Ben. Kalam odchrząknął i spojrzał na przyjaciela. - Tak się zastanawiałem, Szybki. Czy czasem czujesz się zmęczony własnymi wspomnieniami? - To nie jest najlepsze zajęcie - odparł czarodziej. - Pewnie masz rację. Nie tylko się starzeję. Czuję się stary. Popatrz tylko na tych wszystkich żołnierzy za nami. Bogowie na dole, oni są młodzi. Tylko oczy mają stare. Pewnie też kiedyś tacy byliśmy. Ale... czego od tej pory dokonaliśmy? Bardzo niewiele z tego ma jakieś znaczenie. - Przyznaję, że też się nad tobą zastanawiałem - powiedział Szybki Ben. - Weźmy na przykład tego szpona, Perłę. - Tego, który pchnął mnie w plecy? Co z nim? - Dlaczego jeszcze go nie zabiłeś, Kalam? No wiesz, normalnie byś o czymś takim nie zapomniał. Chyba że nie jesteś pewien, czy dasz mu radę. - To był Perła, tej nocy w Malazie? - odezwał się idący za nimi Skrzypek. - Na oddech Kaptura, Kalam, skurwysyn popisuje się przed całą Czternastą Armią już od Raraku. Nic dziwnego, że zawsze się tak chytrze uśmiecha na twój widok. - Nic mnie nie obchodzi Perła. Nie mam zamiaru go zabijać - odparł cicho Kalam. - Mamy ważniejsze zmartwienia. Co planuje przyboczna? Co ma zamiar zrobić? - A kto mówi, że ona coś planuje? - zapytał Skrzypek. Niósł w ramionach jedno z dzieci, dziewczynkę, która spała, trzymając kciuk w buzi. - Ścigała Leomana, a teraz ucieka przed zarazą, próbując dotrzeć do floty transportowej. A potem? Myślę, że popłyniemy z powrotem na Genabackis albo może na półwysep Korel. Czeka nas więcej tego samego, bo na tym właśnie polega robota żołnierzy. - Mam wrażenie, że się mylisz - sprzeciwił się Kalam. - Wszystko się poplątało. - To znaczy? - Kluczem jest Perła, saperze - odparł skrytobójca. - Dlaczego nadal jest z nami? Jaki sens ma szpiegowanie przybocznej? Łażenie za Czternastą Armią? Mówię ci, Skrzypek, następny krok przybocznej zależy od cesarzowej Laseen i od nikogo innego. - Nie pozbędzie się nas wszystkich - zapewnił Skrzypek. - Nie przybocznej i Czternastej Armii. Jesteśmy jedyną jej mobilną armią godną tej nazwy. Nie ma też więcej dowódców, to znaczy, ma, ale mogę im oddać honory tylko sztychem miecza. Tavore skończyła też z buntem, choćby nawet krwawo. To również musi się liczyć. - Skrzypek - odezwał się Szybki Ben - to wojna na skalę znacznie większą, niż ci się zdaje, i w dodatku dopiero się zaczęła. Nie sposób odgadnąć, po której stronie stoi cesarzowa. - O czym ty gadasz, w imię Kaptura? - O wojnie między bogami, sierżancie - wyjaśniła Apsalar. - Kapitan Paran wiele mi o niej mówił... Kalam i Szybki Ben odwrócili się, słysząc te słowa. - Ganoes Paran? - zdziwił się skrytobójca. - Szybki mówił, że zostawił go w Darudżystanie. Co on ma z tym wspólnego? I kiedy z nim rozmawiałaś? Dziewczyna prowadziła konia za wodze, trzy kroki za Skrzypkiem. W siodle siedziało troje dzieci o rozespanych od upału spojrzeniach. Wzruszyła ramionami. - Jest Władcą Talii Smoków. Właśnie w tym charakterze przybył do Siedmiu Miast. Rozstaliśmy się na północ od Raraku. Kalamie Mekhar, nie wątpię, że obaj z Szybkim Benem coś knujecie. Możecie mnie nie posłuchać, ale zalecam wam ostrożność. W tej grze uczestniczy zbyt wiele nieznanych sił. Są wśród nich pradawni bogowie, a nawet pradawne rasy. Być może wydaje się wam, że rozumiecie, jaka jest stawka, ale sugeruję, byście... - A ty to rozumiesz? - przerwał jej Szybki Ben. - Nie do końca, ale ja postanowiłam zadowolić się ograniczonymi celami. Tym, co jest... osiągalne. - Teraz pobudziłaś moją ciekawość - stwierdził Skrzypek. - Znowu maszerujesz z nami, chociaż byłem przekonany, że osiądziesz w jakiejś nadmorskiej wiosce w Itko Kan i będziesz robiła na drutach zatłuszczone swetry dla taty. Może i rozstałaś się z Crokusem, ale wydaje mi się, że nie wyrzekłaś się niczego poza nim. - Przez pewien czas będziemy wędrować tą samą drogą - odparła. - Nie musisz się mnie obawiać, sierżancie. - A co z resztą nas? - zapytał Szybki Ben. Nie odpowiedziała. Kalama ogarnął nagły niepokój. Zerknął na chwilę w oczy Szybkiego Bena, a potem znowu spojrzał przed siebie. - Dogońmy najpierw tę cholerną armię. - Wolałbym pozbyć się Perły - poskarżył się Szybki Ben. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Czarodziej rzadko wygłaszał swe pragnienia tak... otwarcie. Kalam uświadomił sobie z nagłym dreszczem, że sytuacja robi się poważna. Być może nawet rozpaczliwa. Spełnienie tego pragnienia nie było jednak takie proste. Jak na tym dachu w Darudżystanie. Ze wszystkich stron otaczają nas niewidzialni wrogowie. Wytężamy wzrok, ale nic nie możemy zobaczyć. Perła, który ongiś zwał się Salk Elan. Grota Mockra... i ostrze wbijające mi się w plecy, gorące jak ogień. Wszyscy myślą, że w Szponie mistrzem jest Topper, ale zastanawiam się... dałbyś radę go załatwić, Kalam? Szybki ma wątpliwości. Właśnie przed chwilą zaoferował ci pomoc. Bogowie na dole, może rzeczywiście się starzeję. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, przyjacielu - przypomniał Szybkiemu Benowi. - A jak ono brzmiało? - Czy czasem czujesz się zmęczony własnymi wspomnieniami? - Ach, to pytanie. - I? - Kalam, nawet sobie nie wyobrażasz. *** Skrzypkowi nie spodobała się ta rozmowa. W najmniejszym stopniu. Poczuł ulgę, gdy wszyscy wreszcie się zamknęli. Szli zakurzonym traktem, z każdym krokiem oddalając się od ruin tego cholernego miasta. Wiedział, że powinien iść z tyłu kolumny, ze swoją drużyną, albo może z przodu, żeby spróbować coś wyciągnąć z ich kapitana. Ta cała Faradan Sort była pełna niespodzianek. Uratowała im życie, nie było co do tego wątpliwości, ale to jeszcze nie znaczy, że musi jej ufać. Jeszcze nie, choć prawda wyglądała tak, że pragnął jej zaufać, z jakiegoś tajemniczego powodu, którego dotąd nie zdołał zgłębić. Zakatarzona dziewczynka pociągała nosem przez sen, trzymając się rączką za lewy bark. Drugą rączkę trzymała w buzi, ssąc z cichym mlaskaniem kciuk. Gdy niósł ją w ramionach, miał wrażenie, że dziecko nic nie waży. Jego drużyna nie poniosła żadnych strat. Tylko Balsam i być może również Hellian mogli powiedzieć to samo o swoich. Trzy drużyny z ilu? Dziesięciu? Jedenastu? Trzydziestu? Żołnierze Moaka zginęli co do jednego. Jedenasta Drużyna już nie istniała i ten numer nigdy więcej nie pojawi się w przyszłej historii Czternastej Armii. Kapitan rozstrzygnęła sprawę numerów, dodając Trzynasty dla sierżanta Urba. Okazało się, że Czwarta Drużyna Skrzypka ma najniższy numer. Ta część Dziewiątej Kompanii została zdrowo przetrzebiona, a Skrzypek nie miał zbyt wiele nadziei dla pozostałych, tych którym nie udało się dotrzeć do Wielkiej Świątyni. Co gorsza, stracili zbyt wielu sierżantów. Borduke’a, Mosela, Moaka, Sobelone’a i Tugga. No dobra, oberwaliśmy, ale żyjemy. Zwolnił nieco, by pomaszerować kilka kroków z tyłu, u boku Corabba Bhilana Thenu’alasa. Ostatni pozostały przy życiu żołnierz buntowniczej armii Leomana - pomijając jej dowódcę - nie mówił zbyt wiele, lecz ciągle zasępiona mina sugerowała, że jego myśli bynajmniej nie są spokojne. Niósł na barana chudego chłopca, który spał, a jego głowa opadła i kiwała się przy każdym kroku. - Myślałem o tym, żeby włączyć cię do mojej drużyny- oznajmił Skrzypek. - Zawsze brakuje nam jednego żołnierza. - To rzeczywiście takie proste, sierżancie? - zdziwił się Corabb. - Malazańczycy są dziwni. Nie mogę zostać żołnierzem waszej armii, bo jeszcze nie nadziałem niemowlęcia na włócznię. - Corabb, zjeżdżalnię wynaleźli ludzie z Siedmiu Miast, nie Malazańczycy. - A co to ma do rzeczy? - To, że Malazańczycy nie nadziewają niemowląt na włócznie. - To nie jest wasz rytuał inicjacji? - Kto ci naopowiadał takich bzdur? Leoman? Corabb zmarszczył brwi. - Nie. Ale to powszechne przekonanie wśród wyznawców Apokalipsy. - A czy Leoman nie jest takim wyznawcą? - Nie sądzę. Nie, nigdy nim nie był. Do tej pory tego nie dostrzegałem. Leoman wierzył tylko w siebie i w nic poza tym. Dopóki nie znalazł w Y’Ghatanie tej malazańskiej dziwki. - Znalazł sobie kobietę, tak? Nic dziwnego, że czmychnął na południe. - On nie pojechał na południe, sierżancie. Uciekł do groty. - To takie powiedzenie? - Zwiał z tą kobietą. Jestem pewien, że ona stanie się jego zgubą. Muszę teraz przyznać, że Leoman na to zasługuje. Niech Wróblik zniszczy go doszczętnie... - Chwileczkę - przerwał mu Skrzypek, czując, że przeszywa go dreszcz. - Czy powiedziałeś „Wróblik”? - Tak. Właśnie takiego imienia używała. - Była Malazanką? - Tak. Wysoka, wredna baba. Szydziła ze mnie. Z Corabba Bhilana Thenu’alasa, który był drugim Leomana. Ale po jej przybyciu stałem się jego trzecim i bez oporów zostawił mnie, żebym zginął razem z resztą. Skrzypek ledwie go słyszał. - Wróblik - powtórzył. - Znasz tę wiedźmę? Tę czarownicę? Tę uwodzicielkę i deprawatorkę? Bogowie, kiedyś huśtałem ją na kolanie. Uświadomił sobie nagle, że szarpie za resztki przypalonych, skłębionych włosów, nie zważając na ból i łzy, które wypełniły mu oczy. Dziewczynka zaczęła się wiercić w jego ramionach. Wbił w Corabba spojrzenie niewidzących oczu, a potem popędził przed siebie, oszołomiony i... przerażony. Wróblik. Na pewno ma już ponad dwadzieścia lat. Może ze dwadzieścia pięć. Co robiła w Y’Ghatanie? Przepchnął się między Kalamem i Szybkim Benem. - Skrzypek? - Ciągnij Kaptura za węża, aż wrzaśnie - warknął saper. - Utop cholerną Królową Snów w jej cholernej sadzawce. Przyjaciele, nie uwierzycie, kto uciekł z Leomanem do groty. Kto dzielił z nim łoże w Y’Ghatanie. Nie, z pewnością nie uwierzycie w ani jedno moje słowo. - Niech cię Otchłań pochłonie, Skrzypek - odezwał się poirytowany Kalam. - O czym ty gadasz? - Wróblik. To ona towarzyszy teraz Leomanowi. Wróblik! Mała siostrzyczka Sójeczki. Nie wiem co myśleć, nic już nie wiem. Chce mi się krzyczeć i nawet nie wiem dlaczego, nie, nic już nie wiem. Na bogów, Szybki, Kalam, co to znaczy? Co to wszystko znaczy?! - Uspokój się - powiedział Szybki Ben, ale jego głos był dziwnie wysoki i pełen napięcia. - Dla nas to nie musi znaczyć nic. To tylko cholerny zbieg okoliczności, a nawet jeśli tak nie jest, to i tak nic nie znaczy, nie naprawdę. To tylko... osobliwe, nic więcej. Wiedzieliśmy, że jest z niej mały, dziki, uparty demon, wiedzieliśmy to już wtedy. Ty wiedziałeś to lepiej od nas, ode mnie i od Kalama, bo my spotkaliśmy ją tylko raz, w Malazie. Ale ty... ty byłeś dla niej jak wujek, a to znaczy, że musisz nam to wyjaśnić! Skrzypek spojrzał na niego, wybałuszając oczy. - Ja? Chyba oszalałeś, Szybki. Tylko posłuchaj, co gadasz! Masz do mnie pretensję o to, co ona zrobiła! Ja nie miałem z tym nic wspólnego! - Przestańcie obaj - odezwał się Kalam. - Straszycie żołnierzy, którzy idą za nami. Posłuchajcie, jesteśmy teraz z najróżniejszych powodów zbyt podenerwowani, więc nie uda się nam znaleźć w tym sensu, zakładając, że to w ogóle ma jakiś sens. Ludzie sami kierują własnym życiem, tym, co robią i z kim się zadają, wcale nie musi bawić się z nimi jakiś bóg. A więc młodsza siostra Sójeczki jest teraz kochanką Leomana i oboje ukrywają się w grocie Królowej Snów. Lepsze to niż zamienić się w skruszone kości w popiołach Y’Ghatanu. Mam rację? - Może masz, a może nie - odparł Skrzypek. - A co to niby znaczy, w imię Kaptura? - zapytał Kalam. Skrzypek głęboko zaczerpnął tchu. - Na pewno wam o tym mówiliśmy, no bo to w końcu nie była żadna tajemnica czy coś. To zawsze było dla nas usprawiedliwieniem tego, kim była, jak się zachowywała i tak dalej. Oczywiście tylko wtedy, gdy nas nie słyszała. Chcieliśmy w ten sposób odebrać moc... - Skrzypek! Saper skrzywił się, słysząc nagły wybuch Kalama. - I kto teraz wszystkich straszy? - Ty! I mniejsza o resztę. Przestraszyłeś mnie, niech cię szlag! - No dobra. Ona była córką martwej matki. Macocha Sójeczki umarła rano, a dziecko, Wróblik, wychodziło na świat powoli. Powinna była umrzeć w środku, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Dlatego starsi miasteczka postanowili oddać ją do świątyni Kaptura. Jej ojciec już wtedy nie żył, zginął pod Quon, a Sójeczka był jeszcze uczniem cechowym. Byliśmy młodzi. Dlatego musieliśmy włamać się we dwóch do świątyni i ją ukraść, ale ją już poświęcono, pobłogosławiono w imię Kaptura. Chcieliśmy odebrać moc temu błogosławieństwu, mówiąc o nim, ha, ha, żartując sobie z niego i tak dalej. Wyrosła na całkiem normalną dziewczynę. Można tak powiedzieć... - Ucichł powoli, nie chcąc patrzeć w dwie pary wytrzeszczonych oczu. Podrapał się po poparzonej twarzy. - Chyba przydałaby się nam Talia Smoków... *** Apsalar, idąca cztery kroki za tą trójką, uśmiechnęła się, gdy czarodziej i skrytobójca jednocześnie dali szturchańca sierżantowi Skrzypkowi. Uśmiech jednak szybko zniknął z jej twarzy. Podobne rewelacje budziły niepokój. Sójeczka zawsze skąpił informacji na temat swego pochodzenia i życia, jakie wiódł, nim został żołnierzem. Wszystko to były tajemnice ukryte tak, jak miasta pochowane pod piaskami. Był kiedyś kamieniarzem, tyle przynajmniej wiedziała. To był niebezpieczny zawód, pełen arkanów wróżb i symbolizmu. Budowniczy kurhanów, ten, który potrafi uwiecznić całą historię, każdy pomnik wielkości, każdy dolmen wzniesiony w wiecznych gestach kapitulacji. W wielu Domach Talii Smoków byli Kamieniarze, symbolizujący zarówno trwałość, jak i jej iluzję. Sójeczka, kamieniarz, który odłożył swe narzędzia, by poświęcić się rzezi. Czy to dłoń samego Kaptura kierowała jego ruchami? Wielu wierzyło, że Laseen zaaranżowała śmierć Dassema Ultora, a Dassem był Śmiertelnym Mieczem Kaptura - w rzeczywistości, nawet jeśli nie z nazwy - oraz ośrodkiem kultu, który wciąż zyskiwał wyznawców w malazańskich armiach. Imperium nie szukało patrona wśród bogów, bez względu na to, jak zachęcająco mogło brzmieć zaproszenie. W tej sprawie Laseen wykazała się wyjątkową mądrością. Niewykluczone, że działała na rozkaz samego cesarza. Czy Sójeczka należał do kultu Dassema? To było możliwe, ale nie zauważyła nic, co by o tym świadczyło. W gruncie rzeczy sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego wszelkiej wiary. Nie wydawało się też prawdopodobne, by Królowa Snów świadomie zaakceptowała obecność awataru Kaptura w swym królestwie. Chyba że tych dwoje zostało teraz sojusznikami w wojnie. Sama myśl o wojnie wprawiała ją w przygnębienie. Bogowie byli równie okrutni i bezlitośni jak śmiertelnicy. Siostra Sójeczki może być tylko nieświadomym uczestnikiem tej gry, tak samo jak my wszyscy. Apsalar nie czuła się gotowa potępić tej kobiety, ale nie zamierzała też na razie uznawać jej za sojuszniczkę. Po raz kolejny zadała sobie pytanie, co planują Kalam i Szybki Ben. Obaj byli bardzo niebezpieczni, ale nieodłącznym elementem ich metod było zachowywanie tajemnicy, unikanie przyciągania uwagi. To, co było widoczne - co leżało na powierzchni - zawsze było iluzją, zmyłką. Gdy nadejdzie czas, by otwarcie opowiedzieć się po którejś ze stron, zapewne zaskoczą wszystkich. To byli dwaj ludzie, którym nikt nie mógł zaufać. Nawet bogowie, jeśli już o tym mowa. Uświadomiła sobie, że dołączając do tej kolumny, spotykając się z tymi żołnierzami, wplątała się w kolejną pajęczynę, i nie było gwarancji, że zdoła się z niej wyplątać. Nie na czas. Niepokoiła ją ta sieć. Nie miała pewności, czy wyszłaby z życiem z walki z Kalamem. Przynajmniej nie z walki twarzą w twarz. A teraz miał się na baczności. W gruncie rzeczy sama go do tego sprowokowała. Częściowo pod wpływem brawury, a częściowo dlatego, że chciała sprawdzić jego reakcję. I w małej części dla zmyłki. No cóż, z tym ostatnim spotykamy się teraz często. Dwie jaszczurki-martwiaki, Serwatka i Telorast, utrzymywały pewien dystans od grupy żołnierzy, ale Apsalar wyczuwała, że podążają za nią, ukrywając się gdzieś w buszu, na południe od biegnącego na podwyższeniu traktu. Bez względu na to, jakie ukryte motywy skłoniły je do podążania za nią, na razie nie robiły nic innego. Dla Apsalar było oczywiste, że mają jakieś tajemnice oraz skrywany cel. Istniała również możliwość, że osiągnięcie tego celu będzie w pewnym momencie wymagało zdrady. To również łączy ze sobą nas wszystkich. *** Sierżant Balsam nie przestawał przeklinać, maszerując kamienistym traktem za Flaszką. Rozgrzane w upale buty, odpadające podeszwy, łachmany stanowiące jedyną osłonę przed gorącym jak piec słońcem - Balsam wyrażał głośno cierpienia wszystkich, którzy zdołali się wyczołgać spod ruin Y’Ghatanu. Maszerowali coraz wolniej, stopy bowiem pokrywały im pęcherze, wbijały im się w nie ostre kamienie, a słońce wznosiło przed nimi mur oślepiającego upału. Przebijanie się przezeń stało się okrutną, odbierającą siły walką. Inni żołnierze dźwigali dzieci, natomiast Flaszka niósł matkę szczurzycę i jej miot. Ta pierwsza przycupnęła na jego ramieniu, ten drugi zaś mag trzymał owinięty w szmatki pod pachą. Wyglądał raczej żałośnie niż śmiesznie, sam to widział, ale nie potrafił wyrzec się swych nowych... sojuszników. U boku Flaszki maszerował półkrwi Seti, Koryk. Miał na sobie świeżo zebrane kości ludzkich palców i niewiele poza tym. Przywiązał je do nadpalonych kosmyków włosów i przy każdym kroku ich cichy stukot wypełniał uszy maga makabryczną muzyką. Koryk miał ich więcej. Niósł je w glinianym garnku o pękniętym brzegu, który znalazł w jednym z obrabowanych grobów. Z pewnością zamierzał oddać te kości pozostałym żołnierzom. Gdy tylko znajdziemy trochę więcej ubrania. Usłyszał w spalonym słońcem buszu po lewej odgłos pośpiesznych kroków. To te cholerne szkielety jaszczurek. Ścigają moich zwiadowców. Zastanawiał się, do kogo należą owe stworzenia. Rozsądne założenie brzmiało, że ich aspektem jest śmierć, co mogłoby znaczyć, że są sługami Kaptura. Nie znał w drużynach żadnych magów, którzy korzystaliby z Groty Kaptura, choć tym raczej rzadko się chwalono. Może ten uzdrowiciel, Trupismród, ale dlaczego nagle miałby potrzebować chowańców? Z pewnością nie miał ich w tunelach. Poza tym tylko potężny mag albo kapłan potrafiliby wyczarować i związać dwa chowańce. Nie, nie Trupismród. W takim razie kto? Szybki Ben. Wokół tego czarodzieja tańczyło stanowczo zbyt wiele grot. Skrzypek przysięgał, że zawlecze Flaszkę do niego, ale on nie śpieszył się do nawiązania tej znajomości. Na szczęście, sierżant najwyraźniej zapomniał o swej drużynie, zaabsorbowany żałosnym spotkaniem dawnych towarzyszy. - Zgłodniałeś już? - zapytał Koryk. Zaskoczony Flaszka spojrzał na niego. - Nie rozumiem. - Najpierw różowiaczki z rożna, a potem duszona szczurzyca. Po to właśnie je zabrałeś, prawda? - Masz nie po kolei w głowie. Idąca przed nimi Śmieszka odwróciła się i zaśmiała złośliwie. - To było dobre. Możesz już dać sobie spokój, Koryk. Wyczerpałeś limit na ten rok. A poza tym Flaszka nie zje tych szczurów. Ożenił się z mamcią i adoptował szczeniaki. Ominął cię ślub, Koryk, kiedy poszedłeś szukać kości. Żałuj, bo wszyscy płakaliśmy. - Zmarnowaliśmy swoją szansę - powiedział Koryk do Flaszki. - Mogliśmy ją pobić do nieprzytomności i zostawić w tunelach. To dobry znak. Wszystko wraca do normy. Poza tymi udręczonymi spojrzeniami. Dostrzegało się je u wszystkich żołnierzy, którzy przedarli się przez podziemne kości Y’Ghatanu. Wiedział, że pewne kultury używają obrzędu pochówku i zmartwychwstania jako rytuału przejścia. Jeśli jednak były to ponowne narodziny, to raczej ponure. Nie wrócili na ziemię niewinni ani oczyszczeni. Wydawało się nawet, że dźwigają jeszcze cięższe brzemiona. Radość płynąca z ocalenia życia, ze świadomości, że umknęli spod Bram Kaptura, trwała rozpaczliwie krótko. Powinno być... inaczej. Czegoś tu brakowało. Święta Pustynia Raraku stała się kuźnią, która wykuła Podpalaczy Mostów. Czyżby dla nas Y’Ghatan nie wystarczył? Na to wyglądało. W przypadku towarzyszących mu żołnierzy hartowanie okazało się zbyt surowe. Zostało po nim coś kruchego i porowatego. Wydawało się, że następny cios ich roztrzaska. Idąca na przodzie kapitan zarządziła postój. Na jej głos odpowiedział chór przekleństw i westchnień ulgi. Choć nigdzie nie było tu cienia, marsz przez ten piec był znacznie gorszy niż siedzenie na poboczu niosące ulgę poparzonym, poranionym i pokrytym pęcherzami stopom. Flaszka zlazł do rowu i usiadł na głazie, by przyglądać się szczypiącymi od potu oczyma, jak Trupismród i Lutnia chodzą między żołnierzami, robiąc, co tylko mogą, by uzdrowić ich rany. - Widziałeś tę kapitan Czerwonych Mieczy? - zapytała Śmieszka, kucając obok niego. - Wygląda, jakby przyszła tu prosto z placu apelowego. - Nieprawda - sprzeciwił się kapral Tarcz. - Jest cała brudna i osmalona, tak jak można się było tego spodziewać. - Ale ma wszystkie włosy. - Więc to cię tak drażni - stwierdził Koryk. - Biedna Śmieszka. Wiesz, że ci nie odrosną, prawda? Już nigdy. Do końca życia będziesz łysa... - Kłamiesz. - Ehe, kłamie - zgodził się Flaszka, słysząc nagłą niepewność w jej głosie. - Wiedziałam. A co z tą czarnowłosą kobietą na koniu? Ktoś tutaj wie, kim ona jest? - Skrzypek ją poznał - zauważył Tarcz. - Pewnie jest z Podpalaczy Mostów. - Ma w sobie coś niepokojącego - zauważyła Śmieszka. - Wygląda jak ten skrytobójca, Kalam. Jakby miała ochotę kogoś zabić. Pewnie masz rację. A Skrzypek też nie był szczególnie zachwycony jej widokiem. - Koryk, kiedy nam rozdasz te kości? - zainteresował się Tarcz. - Chcesz już dostać swoje? - Ehe, chcę. *** Hellian stała na trakcie. W gardle miała sucho jak na pustyni, po skórze spływał jej pot, a ciałem targały dreszcze. Była zbyt zmęczona, żeby iść, ale czuła się tak źle, że nie mogła usiąść. Bała się, że już nigdy nie wstanie, tylko zwinie się w trzęsącą się kulę, czekając, aż łażące pod jej skórą mrówki skończą robotę i cała skóra po prostu z niej zejdzie, jak z ubitego jelenia, a one będą mogły z nią odmaszerować, śpiewając triumfalne pieśni swymi piskliwymi głosikami. Wiedziała, że to od picia. Czy raczej od niepicia. Świat wokół niej był zbyt ostry, zbyt wyrazisty; nic nie wyglądało tak, jak powinno. Dostrzegała na twarzach zbyt wiele szczegółów. Wszystkie skazy i zmarszczki po raz pierwszy ukazały się jej oczom. Ze zdumieniem uświadomiła sobie, że wcale nie jest najstarszą z obecnych tu żołnierzy, pomijając tylko tego potwora, Mątwę. No cóż, to była jedyna korzyść z przymusowej trzeźwości. Gdyby tylko te cholerne gęby zechciały zniknąć, tak jak zmarszczki na nich, byłaby szczęśliwsza. Nie, chwileczkę, to chyba miało być na odwrót. Nic dziwnego, że nie czuła się szczęśliwa. Brzydcy ludzie w brzydkim świecie. Takie były skutki wyraźnego widzenia. Czuła się znacznie lepiej, gdy wszystko się jej zamazywało przed oczyma. Wtedy wydawało się, że są dalej, tak daleko, że nie zauważała nieprzyjemnego odoru, plam, zbłąkanych włosów wyrastających z wulkanicznych otworów w skórze, antypatycznych opinii, podejrzanych min i szeptów za jej plecami. Odwróciła się i łypnęła spode łba na swych dwóch kaprali. - Wydaje się wam, że was nie słyszę? Bądźcie cicho, bo urwę sobie ucho i dopiero będzie wam głupio. Obrażalski i Bezdech wymienili spojrzenia. - Nic nie mówiliśmy, sierżancie - zapewnił Obrażalski. - Nie próbuj mnie nabierać. Problem polegał na tym, że świat był znacznie większy, niż jej się wydawało. Było na nim tyle kryjówek dla pająków, że śmiertelnik nie zdołałby wszystkich zliczyć, choćby żył tysiąc razy. I nie chodziło już tylko o pająki. Tu żyły również muchy, które gryzły, składając pod skórą jaja. I ogromne szare ćmy, które latały nocą, a kiedy człowiek zasnął, lubiły zjadać strupy z jego ran. Budziła się, słysząc ciche chrupanie, stanowczo zbyt blisko. Skorpiony, które rozszczepiały się na dwoje, gdy na nie nadepnąć. Pchły unoszące się na wietrze. Robaki, które właziły w kąciki oczu, tworzyły czerwone spirale na powiekach, a kiedy dorosły, wyłaziły przez nozdrza. Piaskowe kleszcze i skórzaste pijawki, latające jaszczurki i chrząszcze żyjące w nawozie. Na całym jej ciele roiło się od pasożytów. Czuła je. Maleńkie mrówki i pełzające robaki pod skórą, wgryzające się w jej ciało, pożerające mózg. A teraz, gdy zniknął słodki smak alkoholu, wszystkie chciały się wydostać na zewnątrz. Spodziewała się, że lada moment eksploduje, wszystkie te okropne stworzenia z niej wylezą, a jej ciało zapadnie się jak przekłuty pęcherz. Dziesięć tysięcy wijących się stworów, i wszystkie rozpaczliwie pragnęły się napić. - Znajdę go - zapowiedziała. - Któregoś dnia. - Kogo? - zapytał Obrażalski. - Kapłana. Tego, który uciekł. Znajdę go, zwiążę i wypełnię jego ciało robakami. Będę mu je wpychała w usta, w nos, w oczy, w uszy i w inne miejsca też. Nie, nie dopuści do eksplozji. Jeszcze nie. Worek, jakim była jej skóra, pozostanie nienaruszony. Zawrze umowę z tymi wszystkimi robakami i mrówkami. Rozejm. Kto powiedział, że z robakami nie można się dogadać? - Ale upał - zauważył Obrażalski. Wszyscy spojrzeli na niego. *** Gesler przyjrzał się siedzącym albo leżącym przy trakcie żołnierzom. To, co oszczędził ogień, spaliło teraz słońce. Podczas zwykłego marszu żołnierze nosili swe ubrania jak skórę i u tych, którzy nie byli ciemnoskórzy, brązowa opalenizna na dłoniach, twarzach i karkach ostro kontrastowała z jasnymi ramionami, nogami i tułowiami. Jednakże to, co kiedyś było białe, zrobiło się teraz jaskrawoczerwone. Gesler był wyjątkiem wśród jasnoskórych żołnierzy ocalałych z Y’Ghatanu. Złoty odcień jego skóry świadczył o jej odporności na palące słońce pustyni. - Bogowie, ci ludzie potrzebują łachów. Siedzący obok niego Chmura chrząknął. Odkąd dowiedział się o śmierci Prawdy, rzadko miał do powiedzenia coś więcej. - Wkrótce zaczną się im robić pęcherze - ciągnął Gesler - a możliwości Trupismroda i Lutni są ograniczone. Musimy dogonić Czternastą Armię. - Odwrócił głowę i przymrużył oczy, spoglądając na przód kolumny. Potem wstał. - Nikt nie myśli jasno, nawet kapitan. Ruszył przed siebie, zatrzymując się przy grupce dawnych Podpalaczy Mostów. - Nie zauważyliśmy oczywistego rozwiązania - oznajmił. - To nic nowego - odparł z przygnębioną miną Skrzypek. Gesler wskazał głową na Apsalar. - Ona musi pojechać na przód i zatrzymać armię. Niech im powie, żeby przysłali nam konie, łachy, zbroje i broń. A także wodę i prowiant. Inaczej nigdy ich nie dogonimy. Apsalar wyprostowała się powoli, strzepując kurz z nogawic. - Potrafię to zrobić - powiedziała cicho. Kalam wstał i spojrzał na stojącą obok kapitan Faradan Sort. - Sierżant ma rację. Nie zauważyliśmy oczywistego rozwiązania. - Tyle że nie ma gwarancji, że ktokolwiek jej uwierzy - odpowiedziała po chwili kapitan. - Może gdyby ktoś z nas pożyczył od niej konia. Apsalar zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami. - Jak sobie życzycie. - Kto jest u nas najlepszym jeźdźcem? - zapytał Kalam. - Masan Gilani - odpowiedział Skrzypek. - Jest z ciężkiej piechoty, ale... - Która drużyna? - zapytała Faradan Sort, spoglądając na drogę. - Trzynasta, Urba. - Skrzypek wyciągnął rękę. - To ta wysoka Dalhonka, która stoi. *** Masan Gilani spoglądała na weteranów zmierzających w jej stronę, mrużąc powieki wydłużonych, przypominających kształtem migdały oczu. - Masz kłopoty - stwierdził Nikły. - Coś przeskrobałaś, Gilani, i teraz chcą twojej krwi. Z pewnością tak to wyglądało, więc Masan nie odpowiedziała na słowa towarzysza. Przypomniała sobie wszystko, co uczyniła. Było się nad czym zastanawiać, ale nie przychodziło jej na myśl nic, o czym ktoś mógłby się dowiedzieć. Nie po tak długim czasie. - Hej, Nikły - odezwała się. Żołnierz uniósł spojrzenie. - Co jest? - Pamiętasz ten wielki krzywy nóż, który noszę w plecaku? W oczach Nikłego pojawił się błysk. - Nie dostaniesz go - stwierdziła. - Solanka go dostanie. - Dziękuję, Masan - odezwał się Solanka. - Zawsze wiedziałem, że lecisz na Sola - powiedział Hanno. - No wiesz, to widać. - Nieprawda. Po prostu nie lubię Nikłego. - Nie lubisz mnie? A dlaczego? - Nie lubię i już. Umilkli, gdy żołnierze do nich podeszli. - Potrzebujemy cię - oznajmił sierżant Gesler, spoglądając na Masan. - To miło. Zauważyła, że sierżant przesunął wzrokiem po jej niemal całkowicie nagim ciele, zatrzymując się na piersiach o wielkich, ciemnych sutkach. Potem zamrugał szybko i znowu spojrzał jej w oczy. - Chcemy, żebyś wzięła konia Apsalar i dogoniła Czternastą Armię - powiedział sierżant Struna, czy Skrzypek, czy jak tam się teraz zwał. Wydawało się, że Gesler zapomniał języka w gębie. - I to wszystko? - Tak. - Dobra. To niezły koń. - Musisz przekonać przyboczną, że rzeczywiście żyjemy - ciągnął Skrzypek. - Powiedz jej, żeby przysłała nam konie i zapasy. Kobieta, która najwyraźniej nazywała się Apsalar, przyprowadziła konia i wręczyła Masan Gilani wodze. Masan wskoczyła na siodło. - Ktoś ma zapasowy nóż albo coś w tym rodzaju? - zapytała. Apsalar wyjęła nóż spod płaszcza i wręczyła go jej. Masan Gilani uniosła cienkie brwi. - Kethra. Może być. Oddam ci go, kiedy się znowu spotkamy. Apsalar skinęła głową. Dalhonka odjechała. *** - To nie powinno potrwać długo - stwierdził Gesler, śledząc wzrokiem kobietę, która oddzieliła się od kolumny i ruszyła naprzód galopem. - Odpoczniemy tu jeszcze trochę, a potem wznowimy marsz - oznajmiła Faradan Sort. - Moglibyśmy po prostu zaczekać - zauważył Skrzypek. Kapitan potrząsnęła głową, ale nie udzieliła żadnych wyjaśnień. *** Dotykające horyzontu słońce krwawiło czerwienią, jak obdarte ze skóry. Pod kopułą nieba unosiły się ochrypłe głosy. Tysiące ptaków odlatywały na południe. Były tak wysoko, że wydawały się tylko czarnymi punkcikami. Leciały bezładną chmarą, bez żadnej formacji, ale ich krzyki docierały na ziemię w chórze przerażenia. Na północy, za szeregiem martwych wzgórz i stepami poprzeszywanymi wysychającymi okresowo rzekami, równina opadała ku pokrytemu białą skorupą słonemu bagnu, za którym leżało morze. Mokradło było ongiś niewysokim płaskowyżem, lecz zapadło się z upływem tysiącleci, gdy podziemne źródła i strumienie przeżarły się przez wapień. Jaskinie, kiedyś ogromne, uległy zmiażdżeniu bądź zawaliły się częściowo, a ich ciasne pozostałości zalała woda lub wypełnił ił, na zawsze skrywając w mroku ściany i kopulaste sufity pokryte malowidłami, a także boczne komory, w których nadal spoczywały skamieniałe kości pochowanych tam Imassów. Na tym płaskowyżu wznosiła się ongiś warowna osada, niewielka i skromna, chaotyczny zestaw domostw, w których w szczytowym momencie mieszkało może ze dwadzieścia rodzin. Mury obronne były solidne, pozbawione bram; mieszkańcy wchodzili na dachy po drągach ze szczeblami. Yadeth Garath, pierwsze ludzkie miasto, obróciło się teraz w przeżarte solą gruzy, pogrzebane w bagnie pod grubą warstwą iłu i niewidoczne dla nikogo. Nie zapisało się w historii niczym poza niezliczonymi derywatami swej nazwy, a opowieści o życiu tych, którzy w nim mieszkali, przepadły bez śladu. Nie zachowały się nawet kości. Dejim Nebrahl pamiętał rybaków, którzy bytowali na tych ruinach. Mieszkali w nędznych chatach na palach, wypływali na połów w okrągłych łodziach z niewyprawionych skór i budowali drewniane pomosty nad naturalnymi kanałami wijącymi się przez bagno. Nie byli potomkami mieszkańców Yadeth Garath. Nie wiedzieli nic o tym, co kryło się pod czarnymi iłami. Tak brzmiała niezaprzeczalna prawda. Wszelkie wspomnienia z czasem więdły i umierały. Nie istniało jedno drzewo życia. Yadeth Garath mogło być pierwsze i niepowtarzalne, ale życie było lasem, a gdy pień przegnił, drzewo zwalało się i szybko znikało w pozbawionym powietrza mule. Dejim Nebrahl pamiętał tych rybaków. Ich krew smakowała rybami i mięczakami. Byli tępi i ospali, a ich myśli zasnuwały opary głupoty. Jeśli ludzie nie potrafią - nie chcą - pamiętać, zasługują na wszystko, co ich spotka. Na śmierć, zniszczenie i spustoszenie. To nie był osąd żadnego boga. Tak wyglądała natura świata. Efekt spisku obojętności, która tak przerażała i zdumiewała ludzkość. Lądy się cofają. Zalewa je woda. Deszcze nadchodzą, a potem nie nadchodzą. Lasy umierają, powstają na nowo i znowu umierają. Mężczyźni i kobiety kryją się ze swym potomstwem w mrocznych izbach, wygłaszając spóźnione błagania, a ich oczy wypełnia tępe poczucie klęski. Potem zamieniają się w szare i białe okruchy pogrzebane w czarnym ile, nieruchome jak wspomnienia gwiazd na od dawna już martwym nocnym niebie. Celem Dejima Nebrahla było wymierzanie sprawiedliwości natury. Tych, którzy zapominają, ścigają ich własne cienie. Dla nich śmierć zawsze przybywa niespodziewanie. T’rolbarahl wrócił do miejsca, gdzie ongiś znajdowało się Yadeth Garath, jakby zwabił go tu zrodzony z desperacji instynkt. Dejim Nebrahl głodował. Od chwili starcia z magiem w pobliżu karawany wędrował przez ziemie wypełnione zgnilizną i śmiercią. Nie było tam nic oprócz gnijących, poczerniałych trupów, od których bił odór choroby. Nimi nie mógł nasycić głodu. Inteligencja ustąpiła w d’iversie miejsca instynktownemu pragnieniu, straszliwemu przymusowi, który gnał go wciąż naprzód ścieżką starych wspomnień o miejscach, gdzie ongiś żerował, wypełniając gardła świeżą, gorącą krwią. Kanarbar Belid obróciło się w pył. Vithan Taur, wielkie miasto w ścianie urwiska - nawet urwisko zniknęło. Po Minikenarze - ongiś kwitnącym mieście położonym nad wyschniętą dziś rzeką - została tylko połać pokryta ceramicznymi skorupami, które obróciły się już w żwir. Po sznurze wiosek ciągnącym się na martwym, suchym jak kość obszarze na północ od Minikenaru nie zachował się żaden ślad świadczący, że kiedykolwiek istniały. Dejim Nebrahl zaczynał powątpiewać we własne wspomnienia. Popędził dalej, przez nadgryzione erozją wzgórza ku cuchnącemu bagnu, szukając kolejnej rybackiej wioski. Gdy jednak był tu poprzednio, przed tak wielu stuleciami, wykonał swą robotę zbyt gruntownie i nikt nie zajął miejsca pomordowanych. Być może zachowało się jakieś mroczne wspomnienie, rzucające na bagno złowrogi całun. Być może w bąbelkach gazu nadal rozlegały się starożytne krzyki, a przepływający obok na swych łodziach ludzie z wysp kreślili chroniące przed złem znaki i zawracali. Dręczony gorączką, słabnący Dejim Nebrahl wałęsał się po cuchnącej zgnilizną okolicy. Nagle nozdrza d’iversa wypełniła woń. Zwierzęcia i człowieka. Intensywna, żywa i bliska. T’rolbarahl, pięć koszmarnych bestii o ścięgnach z cienia, uniósł głowy i spojrzał na południe, mrużąc powieki. Tam, tuż za wzgórzami, na rozsypującym się szlaku, który był ongiś bitym traktem prowadzącym do Minikenaru. D’ivers ruszył w tamtą stronę. Nad ziemią zapadał już zmrok. *** Masan Gilani zwolniła z galopu do kłusa, gdyż gęstniejące cienie zapowiadały noc, a szlak był zdradziecki, pełen luźnych kocich łbów oraz wąskich szczelin wydrążonych przez spływającą deszczówkę. Minęły lata, odkąd ostatnio jeździła w tak skąpym stroju - miała na sobie tylko owiniętą wokół bioder płachtę tkaniny - i jej myśli powędrowały w daleką przeszłość, wracając do życia na dalhońskich równinach. Nie była wówczas tak ciężka. Była wysoka, gibka i gładkoskóra, a jej oczy błyszczały niewinnością. Ciężkie, pełne piersi, oraz wypukły brzuch i biodra pojawiły się znacznie później, po dwójce dzieci, które oddała na wychowanie swej matce, ciotkom i wujom. Każda dorosła osoba, czy to mężczyzna, czy kobieta, miała prawo wybrać ścieżkę wędrowca. Zanim imperium podbiło Dal Hon, takiego wyboru dokonywano sporadycznie, a dzieci rzadko odczuwały fakt porzucenia, wychowywali je bowiem liczni krewni, a o ich zdrowie troszczyli się szamani, położne i gnaciarki. Rzecz jasna, Imperium Malazańskie zmieniło to gruntownie. Choć nawet w czasach Masan Gilani w plemionach pozostało jeszcze wielu dorosłych, coraz więcej mężczyzn i kobiet wyruszało w świat, a w dodatku czynili to w coraz młodszym wieku, co wpływało na zmniejszenie liczby przychodzących na świat dzieci. Często spotykało się też mieszańców, ponieważ wojownicy wracali do domu z nowymi mężami oraz żonami i w ten sposób w życie Dalhończyków wnikały cudzoziemskie zwyczaje. Jedno bowiem nie zmieniało się z upływem czasu. Zawsze wracamy do domu. Gdy już skończymy z wędrówkami. Tęskniła za bujną sawanną z jej świeżym, wonnym wiatrem. Za ciężkimi, zwiastującymi deszcz chmurami, za głuchym łoskotem kopyt stad dzikich zwierząt w ich corocznych migracjach. A także za konną jazdą. Jeździła na silnych, ledwie oswojonych koniach mieszanej krwi hodowanych przez Dalhończyków. Dziedzictwo przodków, zebr, rysowało się na ich skórach delikatnie jak promienie słońca tańczące na trzcinach. Wierzgały równie chętnie, jak cwałowały, zawsze były gotowe gryźć, a w ich przekrwionych oczach lśnił błysk czystej złośliwości. Och, jakże kochała te konie. Wierzchowiec Apsalar pochodził rzecz jasna ze znacznie szlachetniejszej rasy. Miał długie kończyny i był pełen gracji. Masan Gilani nie mogła nie podziwiać gry jego gibkich mięśni oraz inteligencji błyszczącej w ciemnych oczach. Koń spłoszył się nagle w gęstniejącym mroku. Zaskoczona Masan Gilani sięgnęła po zatkniętą w fałdę siodła kethrę. Ze wszystkich stron otoczyły ją cienie, po czym skoczyły do ataku. Koń stanął dęba, kwicząc przeraźliwie. Trysnęła krew. Masan Gilani przetoczyła się do tyłu, wykonując ciasny przewrót, zsunęła się z zadu chwiejącego się na nogach zwierzęcia i wylądowała lekko, uginając nogi. Cięła gwałtownie nożem w prawo, gdy zaatakował ją stwór o członkach czarnych jak noc. Poczuła, że ostrze wbiło się głęboko, trafiając w dwie wyciągnięte ku niej przednie kończyny. Rozległ się ryk bólu. Potem stwór opadł na cztery nogi, potykając się o zranione łapy. Kobieta przełożyła ręce, skoczyła w stronę napastnika i wbiła nóż w pokryty łuską koci kark. Bestia zwaliła się na ziemię, uderzając o jej łydki. Z lewej dobiegł ją głuchy łoskot. Koń runął na bok, a cztery kolejne demony zaczęły rozszarpywać jego ciało. Nogi poruszyły się spazmatycznie, a potem zwróciły ku niebu, gdy napastnicy obrócili go na grzbiet, odsłaniając brzuch. Następnie wypruli zeń trzewia, warcząc przeraźliwie. Masan Gilani przeskoczyła nad martwym demonem i umknęła w mrok. Ścigał ją następny stwór. Był za szybki. Słyszała zbliżające się kroki. Nagle ucichły. Masan Gilani rzuciła się z całej siły na ziemię i przetoczyła błyskawicznie. Ujrzała przelatujące nad nią długie ciało i uderzyła nożem, przecinając ścięgno prawej tylnej nogi. Stwór wrzasnął z bólu, zawirował w powietrzu i wylądował niezgrabnie. Ranna kończyna ugięła się pod nim, a zad obrócił pod wpływem impetu. Masan Gilani rzuciła nożem. Obciążone ostrze uderzyło w bark, przecięło mięśnie, odbiło się od łopatki i umknęło w mrok. Dalhonka podniosła się z ziemi i skoczyła w ślad za nożem, przelatując nad prychającą bestią. Pazury przeorały jej lewe udo, zmieniając kierunek lotu. Wylądowała niezdarnie na kamienistym zboczu, uderzając o nie mocno lewym barkiem. Poczuła, że zsuwa się w dół, ku demonowi. Zaparła się stopami o zbocze, a potem zaczęła się wspinać, sypiąc za siebie garściami piasku i żwiru. Wtem coś wbiło się w grzbiet jej lewej dłoni, sięgając aż do kości. Znalazła leżącą na stoku kethrę. Chwyciła rękojeść śliskimi od krwi palcami, nie przerywając desperackiej wspinaczki. Demon znowu skoczył w górę. Był już blisko, ale ześliznął się po zboczu, sycząc i prychając. Kamienie posypały się ze stukiem za nim. Masan dotarła na szczyt, zerwała się na nogi i rzuciła do ucieczki. W ciemności była prawie ślepa. Usłyszała, że demon podjął kolejną próbę, po której nastąpiła jeszcze jedna lawina kamieni i skalnego gruzu. Przed sobą zobaczyła jakiegoś rodzaju żleb, wąski i otoczony wysokimi ścianami. Gdy znalazła się w odległości dwóch kroków od niego, rzuciła się na ziemię w odpowiedzi na ogłuszające wycie, które rozległo się pośród nocy. Odpowiedziało mu drugie, odbijające się echem od szczytów. Brzmiało jak głos tysiąca dusz spadających w Otchłań. Przerażenie zmroziło członki Masan Gilani, odbierając jej całą siłę, całą wolę. Leżała na żwirze, jej oddech wzbijał maleńkie obłoczki pyłu, wytężała wzrok, ale nie widziała nic poza kamieniami rozsypanymi u wejścia do żlebu. Gdzieś poniżej stoku, tam gdzie zginął jej koń, rozległy się syki, dobywające się z trzech, może czterech gardeł. Coś w tych niesamowitych, prawie ludzkich głosach sugerowało przerażenie i panikę. W mroku rozległo się trzecie wycie, dobiegające gdzieś z południa, wystarczająco blisko, by wstrząsnąć zdrowymi zmysłami Masan. Wyciągnęła przed siebie ręce, wygrzebując prawą dłonią bruzdy w osypisku. W lewej, okrwawionej dłoni nadal mocno ściskała kethrę. Bogowie na dole, to nie wilki. Gardła, z których wydobywają się te wycia... Wtem coś sapnęło ciężko z jej prawej strony. Za blisko. Odwróciła mimo woli głowę i w jej sparaliżowane strachem ciało wniknęła fala zimna. Wilk, ale nie wilk, zszedł po stromym stoku i zeskoczył bezgłośnie na tę samą szeroką skalną półkę, na której leżała Masan Gilani. Wilk - ogromny, wielki jak dalhoński koń, ciemnoszary albo czarny, nie mogła być tego pewna. Zatrzymał się, znieruchomiał na moment obrócony do niej profilem, wyraźnie skupiając uwagę na czymś, co znajdowało się przed nim, za szczytem wzniesienia. Po chwili potężna bestia obróciła łeb i Masan Gilani spojrzała prosto w bursztynowe ślepia, błyszczące jak bramy obłędu. Serce przestało jej bić. Nie mogła zaczerpnąć tchu, nie była w stanie oderwać oczu od tego śmiercionośnego spojrzenia. Później, powoli - bardzo powoli - bestia przymknęła powieki, pozostawiając tylko wąziutkie szparki, i odwróciła głowę. Weszła na szczyt, spoglądała przez chwilę w dół i zniknęła Masan z oczu. Do płuc kobiety nagle napłynęło powietrze. Rozkasłała się, nie mogła tego powstrzymać, a potem zwinęła się w kulę. Dręczyły ją kaszel i mdłości, wypluwała kapki piaszczystej plwociny. Była bezradna. Nie przestając kasłać, Masan Gilani czekała, aż bestia wróci, weźmie ją w potężne szczęki i potrząśnie nią raz, wystarczająco mocno, by złamać kark, złamać kręgosłup, zmiażdżyć klatkę piersiową, zmiażdżyć całe ciało. Powoli odzyskała kontrolę nad oddychaniem. Nadal leżała na zlanej potem ziemi i targało nią niepowstrzymane drżenie. Gdzieś wysoko na czarnym niebie usłyszała krzyki ptaków. Tysiąc głosów, dziesięć tysięcy. Nie wiedziała, że ptaki latają nocą. Ich podniebne głosy oddalały się na południe. Ptaki mknęły tak szybko, jak mogły je ponieść niewidoczne skrzydła. Bliżej... nie było słychać absolutnie nic. Masan Gilani przetoczyła się na plecy i skierowała w górę niewidzące spojrzenie. Czuła krew spływającą po jej zranionym udzie. Zaczekaj tylko, aż Solanka i reszta o tym usłyszą... *** Dejim Nebrahl pędził przez mrok, trzy bestie uciekały, ile sił w nogach, a czwarta kuśtykała za nimi. Był za słaby, głód odebrał mu rozum, stracił wszelką chytrość, a teraz kolejny krewniak zginął. Zabił go bez wysiłku zwykły człowiek, który potem zranił też następnego leniwym rzutem noża. T’rolbarahl musiał się najeść. Krew konia tylko odrobinę złagodziła bezbrzeżne pragnienie, ale przyniosła ze sobą cień siły, powrót do zdrowych zmysłów. Dejim Nebrahl zamienił się w zwierzynę. To było oburzające. Woń stworów unosiła się na wietrze. Zdawało się, że dobiega ze wszystkich stron, pomijając tylko tę, w którą uciekał d’ivers. Gwałtowne, starożytne życie i śmiercionośne pragnienie, gorzkie dla zmysłów t’rolbarahla. Co to były za bestie? Czwarty krewniak został już półtorej mili z tyłu, czuł bliską obecność ścigających, którzy gnali za nim ukryci w mroku. Najwyraźniej wystarczało im, że dotrzymują mu tempa, nie byli zainteresowani dognaniem rannego krewniaka i wykończeniem go. Oznajmili swą obecność wyciem, ale od tej pory była tylko cisza i ich wyczuwalna bliskość. Bestie bawiły się z Dejimem Nebrahlem. Ta świadomość doprowadzała t’rolbarahla do furii, parzyła jego bijące gwałtownie serca z siłą kwasu. Gdyby wrócił w pełni do zdrowia i znowu składał się z siedmiu krewniaków, te stworzenia poznałyby strach i ból. Nawet teraz Dejim Nebrahl zastanawiał się, czy nie zastawić zasadzki, używając rannego krewniaka jako przynęty. Ryzyko było jednak zbyt wielkie. Nie potrafił odgadnąć, ilu jest łowców. Nie miał zbyt wielkiego wyboru. Uciekał, przerażony jak zając, bezradny w tej absurdalnej grze. W nozdrzach pierwszych trzech krewniaków woń łowców zaczęła słabnąć. Prawdą było, że niewiele stworzeń potrafiło przez dłuższy czas dotrzymać kroku Dejimowi Nebrahlowi. Wyglądało na to, że bestie zadowolą się rannym krewniakiem, dzięki czemu d’ivers będzie mógł ujrzeć je po raz pierwszy i naznaczyć z myślą o czasie, gdy zemsta stanie się możliwa. Tajemnicze bestie nie pojawiły się jednak, nie rozerwały na strzępy czwartego krewniaka. Nawet dla niego ich woń słabła. To nie miało sensu. Dejim Nebrahl zwolnił. Był zdziwiony i zaintrygowany, ale jeszcze nie stał się nawet w najmniejszym stopniu podejrzliwy. *** Od niosącego ulgę chłodu aż po nasilający się ziąb, na wlokących się z mozołem żołnierzy spadła noc, wywołując kolejną falę narzekań. Skrzypek szedł dwa kroki za Kalamem i Szybkim Benem, wciąż niosąc w ramionach śpiące dziecko. Za nim podążała Apsalar. Jej kroki były ciche jak najcichszy szept. Lepsze to niż palące słońce i żar... choć niewiele. Poparzona, pokryta pęcherzami skóra ramion wydalała całe ciepło, jakie mogło wyprodukować ciało. U najciężej chorych gorączka obudziła się niczym dziecko zagubione w lesie, wypełniając cienie zjawami. Na odcinku ostatnich stu kroków dwukrotnie zdarzyło się, że któryś z żołnierzy krzyknął ze strachu, widząc jakieś wielkie postacie poruszające się w ciemności. Ociężałe bestie o ślepiach płonących niby węgle koloru przybrudzonej krwi. Tak przynajmniej powiedziała Jętka, zaskakując wszystkich poetycką frazą. Na sposób potworów zrodzonych z wyobraźni wystraszonych dzieci nieznane istoty nie podeszły bliżej, nie pokazały się im. Zarówno Jętka, jak i Galt przysięgali jednak, że coś widzieli. Coś, co poruszało się równolegle do kolumny, ale szybciej, i wkrótce zniknęło. To tylko gorączka, powtarzał sobie Skrzypek, nic więcej. Mimo to dręczył go narastający niepokój. Jakby na tym zniszczonym trakcie faktycznie ktoś im towarzyszył. Ktoś, kto ukrywał się w mroku, pośród rowów, żlebów i skalnych osypisk. Przed krótką chwilą miał wrażenie, że słyszy głosy. Były odległe i dobiegały jakby z nocnego nieba, ale potem ucichły. Niemniej nerwy miał napięte - być może z powodu znużenia, a być może w jego umyśle również wykluwała się gorączka. Idący przed nim Szybki Ben odwrócił nagle głowę i spojrzał w prawo, w ciemność. - Widzisz coś? - zapytał cicho Skrzypek. Czarodziej obejrzał się na niego, a potem bez słowa odwrócił wzrok. Po dziesięciu krokach Skrzypek zauważył, że Kalam wyciągnął z pochew długie noże. Cholera. Zwolnił, pozwalając, by dogoniła go Apsalar. Chciał ją o to zapytać, ale go uprzedziła. - Uważaj, saperze - rzekła cicho. - Myślę, że nie mamy powodów do obaw... ale nie mogę być tego pewna. - Co tam jest? - zapytał. - Element umowy. - A co to ma znaczyć? Uniosła nagle głowę, jakby chciała sprawdzić kierunek wiatru. - Wszyscy zejść z drogi! - rozkazała donośnym głosem, w którym nagle zabrzmiała twarda nuta. - Tylko na południową stronę. Natychmiast. Wzdłuż starożytnego traktu poniósł się po jej słowach cichy szept strachu. Nie mieli broni ani zbroi. To był najstraszliwszy koszmar żołnierza. Przykucnęli, kuląc się w cieniach, wytrzeszczyli oczy i wstrzymali oddech, nasłuchując dźwięków dobiegających z mroku. Skrzypek ruszył do swojej drużyny, pochylając się nisko. Jeśli coś miało po nich przyjść, lepiej, żeby zginął ze swoimi żołnierzami. Nagle wyczuł, że ktoś za nim idzie. Obejrzał się i zobaczył Corabba Bhilana Thenu’alasa. Wojownik dźwigał tęgi kij, mogący służyć jako maczuga. Drąg był za gruby na gałąź, zapewne był to korzeń palowy jakiejś starej guldindhy. - Gdzie to znalazłeś? - wysyczał Skrzypek. Jedyną odpowiedzią było wzruszenie ramion. Sierżant dotarł do swojej drużyny i zatrzymał się. Podczołgał się do niego Flaszka. - Tam są demony... - wyszeptał, wskazując raptownym ruchem głowy na północną stronę traktu. - W pierwszej chwili myślałem, że to całun zła znad brzegu, ten sam, który wypłoszył ptaki ze słonych bagien za zatoką... - Całun czego? - przerwał mu Skrzypek. - Ale to nie było to. To coś znacznie bliższego. Wysłałem rhizana, żeby tamtędy przeleciał. Widział jakąś bestię. Cholernie wielką bestię, sierżancie. Coś pomiędzy wilkiem a niedźwiedziem, ale wielkości byka bhederin. Szła na zachód... - Masz jeszcze kontakt z tym rhizanem, Flaszka? - Nie, był taki głodny, że mi się wyrwał. Nie odzyskałem jeszcze pełni sił, sierżancie... - Mniejsza z tym. Dobrze się spisałeś. A więc ten niedźwiedziowilk, czy wilkobhederin szedł na zachód... - Ehe. Przechodził niecałe pięćdziesiąt kroków od nas. Musiał wiedzieć, że tu jesteśmy. W końcu raczej nie próbujemy się ukrywać. - To znaczy, że nie jest nami zainteresowany. - Może jeszcze nie jest, sierżancie. - Nie rozumiem. - No więc, wysłałem przodem ćmę płaszczową, żeby sprawdziła co się dzieje. One wyczuwają, kiedy coś się porusza, powoduje ruchy powietrza, oddaje ciepło w noc. To ciepło czasami widać z wielkiej odległości, zwłaszcza gdy robi się chłodno. Ćmy płaszczowe potrzebują tego wszystkiego, żeby umknąć rhizanom, chociaż nie zawsze im się udaje ... - Flaszka, nie jestem przyrodnikiem. Co zobaczyłeś, wyczułeś, usłyszałeś, czy cokolwiek uzyskałeś dzięki tej cholernej ćmie płaszczowej? - No więc przed nami są jakieś stworzenia, które szybko się zbliżają... - Och, dziękuję, że przekazałeś mi ten drobny szczegół, Flaszka! Cieszę się, że wreszcie do tego doszedłeś! - Psst, sierżancie. Proszę. Myślę, że powinniśmy po prostu siedzieć cicho. To, co się tu wydarzy, nie ma z nami nic wspólnego. - Jesteś tego pewien? - zapytał Corabb Bhilan Thenu’alas. - Hmm, nie, ale to rozsądne... - Chyba że wszystkie współpracują ze sobą, zamykając pułapkę - zauważył Skrzypek. - Sierżancie - sprzeciwił się Flaszka - nie jesteśmy aż tak ważni. - Może ty nie jesteś, ale mamy tu Kalama, Szybkiego Bena, Sinn i Apsalar... - Nie wiem o nich zbyt wiele, sierżancie - przyznał Flaszka - ale może powinieneś ich ostrzec, co się szykuje, jeśli jeszcze o tym nie wiedzą. Jeśli Szybki Ben tego nie zwęszył, zasługuje na to, żeby mu urwać tę małą głowę. - Mniejsza z nimi. - Skrzypek odwrócił się i wpatrzył w mrok na południe od nich. - Mamy szanse znaleźć jakąś lepszą osłonę? Z tego rowu nie ma żadnego pożytku. - Sierżancie - wysyczał Flaszka z nagłym niepokojem w głosie - nie mamy czasu. *** Dejim Nebrahl posuwał się równolegle do starej drogi, trzymając krewniaków w odległości dziesięciu kroków od siebie. Jeden z nich podążał środkiem szlaku, dwaj pozostali rowami wykopanymi po obu jego stronach. Czołgał się nisko pochylony, spiczaste, skórzaste uszy skierował do przodu, a wzrok wbił w ciągnącą się przed nim trasę. Coś tu było nie w porządku. Półtorej mili za trójką kuśtykał czwarty krewniak, osłabiony utratą krwi i wyczerpany strachem. Jeśli łowcy nadal byli blisko, skradali się teraz za nim w absolutnym milczeniu. Krewniak zatrzymał się, przycupnął nisko i pokręcił głową, przeszukując noc bystrymi oczyma. Nie ruszało się tam nic poza unoszącymi się w powietrzu rhizanami i ćmami płaszczowymi. Trójka idąca drogą wywęszyła ludzi. Byli blisko. Gwałtowny głód zagłuszył wszelkie inne myśli. Cuchnęli strachem. Jego aromat przesyci ich krew, gdy napije się jej do syta. Dejim Nebrahl uwielbiał ów kwaśny, metaliczny smak. Coś wdrapało się na szlak trzydzieści kroków przed nim. Było wielkie, czarne i znajome. Deragoth. To niemożliwe. One zginęły pochłonięte przez koszmar, który same stworzyły. To było absolutnie bez sensu. Nagle rozległo się wycie - gdzieś na południu, daleko za czwartym krewniakiem, który odwrócił się, warcząc wściekle. Trójka rozpostarła się w wachlarz, spoglądając na samotną bestię zmierzającą ku nim. Jeśli jest sama, to już po niej... Bestia zerwała się do biegu, wydając ogłuszający ryk. Dejim Nebrahl popędził jej na spotkanie. Dwaj biegnący na flankach krewniacy skręcili nagle na boki, gdy z mroku wypadły ogromne sylwetki, po dwie z każdej strony. Deragoth otworzyły szeroko paszcze i podwinęły wargi. Gdy dopadły Dejima Nebrahla, z ich gardeł wydostał się głos gromu. Potężne kły wbiły się w ciała kuzynów, przecinając mięśnie i miażdżąc kości. Kończyny pękały, a żebra się rozszczepiały, wynurzając się spod rozerwanych skór i mięśni. Ból. Taki ból. Środkowy krewniak wyskoczył w górę, by spotkać szarżę Deragoth, którego miał przed sobą. Potężne szczęki chwyciły go za prawą tylną łapę, zatrzymując go w locie. Stawy trzasnęły, a kości zamieniły się w okruchy. Ciśnięty na ziemię Dejim próbował się odwrócić, wysunął pazury i przeorał nimi po skórze i potężnych mięśniach na wielkim, szerokim łbie napastnika. Jeden ze szponów wyszarpnął oko, które poleciało w mrok. Deragoth wzdrygnął się ze zwierzęcym piskiem bólu. Nagle na karku krewniaka zacisnęła się druga para szczęk. Trysnęła krew, Zęby wbijały się coraz głębiej, miażdżąc chrząstkę, a potem kość. Gardło Dejima Nebrahla wypełniła krew. Nie, to nie może się tak skończyć... Dwaj pozostali krewniacy również konali, Deragoth rozrywały ich na strzępy. Daleko na zachodzie ostatni niedobitek skulił się trwożnie. Ogary rzuciły się do ataku. Trzy pędziły prosto na ostatniego krewniaka, ale w ostatniej chwili wszystkie go ominęły. To była zmyłka, a to z kolei oznaczało... Wilcze szczęki zacisnęły się na karku Dejima Nebrahla, unosząc d’iversa w górę. T’rolbarahl czekał, aż się zacisną i zadadzą mu śmierć, ale nic się nie wydarzyło. Niosąca go bestia zerwała się do biegu. Z obu stron towarzyszyły jej inne, podobne. Pędziły na zachód, na północ, aż wreszcie skręciły na południe, w stronę pustkowi. Mknęły przez zimną noc, nie znając zmęczenia. Bezradny w uścisku potężnych szczęk ostatni d’ivers Dejima Nebrahla nie próbował się wyrywać. Opór był bezcelowy. Nie czekała go szybka śmierć, ponieważ te stworzenia zaplanowały dla niego jakiś inny los. Uświadomił sobie, że w przeciwieństwie do Deragoth, te Ogary mają pana. Pana, który znalazł jakiś powód, by zachować Dejima Nebrahla przy życiu. To był niezwykły, niepewny ratunek, ale... Ale wciąż żyję i to wystarczy. Wciąż żyję. *** Gwałtowna walka dobiegła końca. Leżący obok Szybkiego Bena Kalam przymrużył powieki i z trudem zdołał wypatrzyć potężne sylwetki demonów, które pobiegły na zachód wzdłuż traktu, nie oglądając się za siebie. - Wygląda na to, że to jeszcze nie koniec łowów - mruknął skrytobójca, ocierając piekące oczy. - Bogowie na dole - wyszeptał Szybki Ben. - Słyszałeś te odległe wycia? - zapytał Kalam, siadając. - To były Ogary Cienia, mam rację, Szybki? Mamy jaszczurokoty, wielkie niedźwiedziopsy, takie jak te, które Toblakai zabił na Raraku, a teraz również Ogary... czarodzieju, chyba już nie chcę wędrować dalej tą drogą. - Bogowie na dole - wyszeptał po raz drugi leżący u jego boku mężczyzna. *** Porucznik Pryszcz nie cieszył się łaskami Pani zbyt długo. Patrol, który poprowadził w głąb lądu trzy dni drogi na zachód od Y’Ghatanu, wpadł w zasadzkę. To byli konający z głodu bandyci, niech to szlag. Żołnierze odparli napastników, ale górną część lewego ramienia porucznika Pryszcza przebił na wylot bełt z kuszy. Oberwał też mieczem, tuż nad prawym kolanem. Cięcie było tak głębokie, że dotarło do kości. Uzdrowiciele naprawili uszkodzenia, z grubsza połączyli rozerwane ciało i zamknęli rany tkanką bliznowatą, ale nadal dręczył go straszliwy ból. Porucznik wracał do zdrowia, jadąc na zatłoczonym wozie, aż wreszcie ujrzeli przed sobą północne morze i armia rozbiła obóz. Wtedy pojawił się kapitan Milutek. Kapitan wszedł na wóz, nie odzywając się ani słowem, złapał Pryszcza za zdrową rękę i ściągnął go z legowiska. Kiedy porucznik zeskoczył z wozu, chora noga się pod nim ugięła i omal się nie przewrócił. Potem pokuśtykał za ciągnącym go dowódcą. - Po co ten pośpiech, kapitanie? - wydyszał Pryszcz. - Nie słyszałem żadnego alarmu... - Widocznie kiepsko słuchałeś - odparł Milutek. Pryszcz rozejrzał się wokół z lekkim szaleństwem w oczach, ale nie zauważył, żeby komuś jeszcze gdzieś się śpieszyło. Nikt nie zarządził zbiórki. Ludzie rozpalali ogniska, kuląc się pod płaszczami przeciwdeszczowymi na zimnym wietrze od morza. - Kapitanie... - Moi oficerowie nie będą wylegiwali się w łóżkach, wyrywając sobie włosy z nosa, poruczniku. Na tych wozach leżą naprawdę ranni żołnierze, a ty tylko przeszkadzasz. Uzdrowiciele zrobili już dla ciebie wszystko, co trzeba. Pora rozruszać tę ranną nogę. Pora znowu zostać żołnierzem. Przestań utykać, do cholery, dajesz ludziom fatalny przykład, poruczniku. - Przepraszam, kapitanie. - Zlany potem Pryszcz z trudem dotrzymywał kroku swemu dowódcy. - Czy mogę zapytać, dokąd idziemy? - Popatrzeć na morze - odpowiedział Milutek. - Potem przejmiesz dowództwo nad wartami od strony lądu. Pierwsza zmiana należy do ciebie i zdecydowanie sugeruję, żebyś zarządził inspekcję broni i zbroi, poruczniku, bo istnieje szansa, że sprawdzę te posterunki. - Tak jest. Przed nimi, na wzgórzu wznoszącym się nad szarym, pokrytym białymi grzywaczami morzem, stało dowództwo Czternastej Armii. Przyboczna, Nul i Nadir, pięści Blistig, Temul i Keneb oraz, nieco z boku, spowita w długi skórzany płaszcz T’jantar. Tuż za nimi przystanął wódz wojenny Gall i jego zgrzybiały adiutant, Imrahl. Towarzyszyli im kapitanowie Ruthan Gudd i Madan’Tul Rada. Brakowało tylko pięści Tene Baralty, ale Pryszcz słyszał, że on nadal czuje się kiepsko. Stracił jedną rękę i jedno oko, a twarz poparzył mu płonący olej. Co więcej, jego przełożonym nie był Milutek, mógł więc w spokoju wracać do zdrowia. - ...Wpadła do morza. Widzicie te grzywacze, ten tumult pośrodku zatoki? Tam właśnie stała cytadela - mówił cicho Ruthan Gudd. Słuchali go Madan’Tul Rada i dwaj khundrylscy wojownicy. - Otaczał ją wystający nad powierzchnię morza skrawek lądu tworzący wyspę. Była też biegnąca na wale droga łącząca ją z lądem. Nie zostało po niej nic poza tymi słupami, których wierzchołki sterczą z piasku tuż za zasięgiem wód przypływu. Ponoć to rozbicie jaghuckiej enklawy daleko na północ stąd było odpowiedzialne... - Jak coś takiego mogło zatopić wyspę? - zdziwił się Gali. - Nie gadaj głupot, kapitanie. - T’lan Imassowie złamali jaghuckie czary. Lód utracił moc, roztopił się i spłynął do morza. Poziom wody się podniósł. Wystarczająco, by zalać wyspę, a potem podgryźć podstawę samej cytadeli. Zresztą, to wydarzyło się przed tysiącami lat... - Czy jesteś nie tylko żołnierzem, ale i historykiem? - zapytał wódz wojenny, zerkając na niego. Jego naznaczona tatuażami łez twarz lśniła jak czerwona maska w krwawym blasku zachodzącego słońca. Kapitan wzruszył ramionami. - Pierwsza mapa Siedmiu Miast, jaką widziałem, była falarskiej produkcji. To była mapa prądów morskich, na której zaznaczono zdradzieckie odcinki tego wybrzeża, a także kolejne, aż po Nemil. Kopiowano ją nie wiem ile razy, ale oryginał wywodził się z czasów, gdy jedynymi metalami, jakimi handlowano, były cyna, miedź, ołów i złoto. Falar ma bardzo długie tradycje handlu z Siedmioma Miastami, wodzu wojenny Gall. To ma sens, bo w końcu leży w połowie drogi między Quon Tali a subkontynentem. - To dziwne, Ruthanie Gudd - wtrącił kapitan Milutek. - Nie wyglądasz na Falarczyka. Twoje nazwisko też nie jest falarskie. - Pochodzę z Wyspy Ciosu, Milutek. Ona leży najdalej na Oceanie Zewnętrznym. To najbardziej izolowana ze wszystkich wysp archipelagu. Nasze legendy mówią, że jesteśmy jedyną pozostałością po pierwotnych mieszkańcach Falaru. Złoto- i rudowłosi ludzie, których zwiecie Falarczykami, są w rzeczywistości najeźdźcami ze wschodniego oceanu, z drugiej strony Głębi Poszukiwacza, albo z jakichś nieznanych wysp, położonych daleko od zaznaczonych na mapach szlaków morskich. Sami nie pamiętają już swojej ojczyzny i większość z nich wierzy, że ich przodkowie zawsze mieszkali w Falarze. Ale na naszych starych mapach są inne nazwy, ciosowe nazwy, dla wszystkich wysp, królestw oraz ludów i nie ma wśród nich słowa „Falar”. Jeśli nawet przyboczna i jej świta coś mówili, Pryszcz nie słyszał ani słowa. Głos Ruthana Gudda i silny wiatr zagłuszały wszystko inne. Porucznik czuł pulsujący ból w nodze, a ranne ramię bolało go bez względu na to, pod jakim kątem je ustawiał. Teraz w dodatku przemarzł, a stary pot pokrywał mu skórę warstwą zimną jak lód. Z żalem wspominał ciepłe koce, które musiał zostawić. Pomyślał z przygnębieniem, że są chwile, gdy ma ochotę zabić kapitana Milutka. *** Keneb gapił się na wzburzone wody Morza Kokakalowego. Czternasta Armia ominęła Sotkę i znajdowała się teraz czterdzieści mil na zachód od miasta. Słyszał urywki rozmów stojących z tyłu oficerów, ale wiatr porywał słowa i niełatwo mu było cokolwiek zrozumieć. Zresztą pewnie nie warto się było trudzić. Żaden ze stojących w pierwszej linii oficerów i magów nie odzywał się już od dłuższego czasu. Wszyscy byli znużeni, ale być może dotarli wreszcie do końca tego nieszczęsnego rozdziału historii Czternastej Armii. Marsz był forsowny. Najpierw szli na zachód, a potem na północ. Gdzieś na morzu znajdowała się flota transportowców wraz ze złożoną z dromon eskortą. Bogowie, musieli jeszcze mieć szansę ją dogonić, by zdziesiątkowane legiony mogły uciec z dotkniętego zarazą kontynentu. Odpłynąć... ale dokąd? Miał nadzieję, że do domu. Do Quon Tali, przynajmniej na pewien czas. Żeby się przegrupować i uzupełnić stan. Wypluć ostatnie ziarenka piasku z tego poddanego Kapturowi kraju. Mógłby się spotkać z żoną i dziećmi, choć ta perspektywa przyprawiała go o lęk i dezorientację. W ich wspólnym życiu było zbyt wiele błędów, a nawet krótkie chwile szczęścia skaziła gorycz. Pomyślał o Minali. Jego szwagierka postąpiła tak, jak wiele ofiar. Ukrywała ból, znalazła normalność w brutalności i uwierzyła, że to wszystko jej wina, a nie szaleńca, za którego wyszła. Keneb był zdania, że zabicie skurwysyna nie wystarczyło. Trzeba było jeszcze wypalić sięgającą głębiej, bardziej uporczywą zgniliznę, zawęźlone nici tworzące chaotyczną pajęczynę życia w owym nieszczęsnym garnizonie. Losy ich wszystkich splotły ze sobą niewidzialne, naprężone nici niewysłowionych krzywd i niespełnionych oczekiwań, nieustannych podstępów i występków. Potrzeba było obejmującego cały kontynent powstania, żeby je zerwać. Ale my nie wróciliśmy do zdrowia. Łatwo było spostrzec, że przyboczną i całą tę cholerną armię spowiła podobna splątana sieć, dziedzictwo zdrady, twardej, niemal niemożliwej do zniesienia prawdy, że są pytania, na które nie ma odpowiedzi. Gęsto stłoczone na straganach garnki o grubych brzuchach i bokach pięknie malowanych w żółte motyle i ledwie widoczne sylwetki spływające z prądem mulistej rzeki. Pochwy mieczy ozdobione czarnymi piórami. Namalowany na miejskim murze sznur psów połączonych ze sobą łańcuchami kości. Sprzedawane na bazarach relikwiarze zawierające rzekomo szczątki wielkich bohaterów z Siódmej Armii. Buka, Cichacza, Chenneda i Duikera. I oczywiście samego Coltaine’a. Gdy ktoś się dowie, że jego wrogowie uznają za bohaterów swych nieprzyjaciół, ów człowiek czuje się dziwnie... oszukany, jakby kradzież życia była tylko początkiem. Ukradziono im nawet legendy, przetwarzając je w sposób, na który nie mieli żadnego wpływu. Coltaine należy do nas. Jak śmieliście to zrobić? Podobne myśli, zrodzone z ciemnego węzła jego duszy, nie miały właściwie sensu. Jeśli wypowiedzieć je na głos, wydawały się niedorzeczne, absurdalne. Umarłych zawsze przetwarzano, gdyż nie mogli już się bronić. To, kim naprawdę byli i jaki sens miały ich czyny, nic nie znaczyło dla tych, którzy pragnęli zrobić z nich użytek. Stąd właśnie brał się ten ból, to poczucie... krzywdy. Nowe kulty ze swymi makabrycznymi symbolami nie robiły nic, by uczcić Sznur Psów. Nie to było ich zadaniem. Keneb odnosił wrażenie, że są one niewiele więcej niż żałosnymi próbami szukania więzi z minioną wielkością, z czasem i miejscem pełnym głębokich znaczeń. Nie wątpił, że Ostatnie Oblężenie Y’Ghatanu wkrótce otoczy podobna mityczna aura wielkości. Nienawidził tej myśli, pragnął się znaleźć jak najdalej od krainy, w której rodziły się i dorastały podobne bluźnierstwa. - Niedobrze kotwiczyć flotę na takich wodach - zauważył Blistig. - Przyboczna, może powinniśmy przesunąć się kilka mil... - Nie - odparła. Blistig spojrzał na Keneba. - Pogoda się zmieni - zapewnił Nul. Dziecko z bruzdami na twarzy. To jest prawdziwe dziedzictwo Sznura Psów. Bruzdy na twarzy i krew na dłoniach. I Temul, młody Wickanin dowodzący rozżalonymi, rozgoryczonymi weteranami, wciąż marzącymi o zemście na zabójcach Coltaine’a. Jeździł na chudej klaczy, która należała ongiś do Duikera. Keneb mógłby przysiąc, że oczy zwierzęcia są pełne smutku. Temul nosił ze sobą zwoje, zapewne zawierające notatki historyka, ale nie pokazywał, ich nikomu. Wickański chłopak dźwigał brzemię wspomnienia ostatnich miesięcy życia starca, który był ongiś żołnierzem Starej Gwardii i którego los w jakiś niewytłumaczalny sposób splótł się z losem młodego wojownika. Keneb podejrzewał, że już samo to zasługiwało, by stać się tematem opowieści. Nikt jej jednak nie opowie, prawdę bowiem rozumiał jedynie Temul, a on zatrzymywał wszystkie szczegóły dla siebie. Temul nic nikomu nie wytłumaczy, gdyż nie miał zwyczaju opowiadać historii. Nie, on jest ich bohaterem. Tego właśnie pragną dla siebie kultyści, ale nigdy tego nie posiądą. Z wielkiego obozu nie dobiegały żadne dźwięki. Myśli Keneba zdominował jeden z namiotów rozbitych w tym prowizorycznym mieście. Przebywający w nim człowiek nie odzywał się od wielu dni, wpatrując się jedynym okiem w pustkę. To, co zostało z Tene Baralty, uzdrowiono, przynajmniej jeśli chodzi o ciało. Z duchem sprawa była, niestety, trudniejsza. Ojczyzna Czerwonego Miecza nie potraktowała go łaskawie. Keneb zastanawiał się, czy Tene Baralta równie gorąco jak on pragnie opuścić Siedem Miast. - Zaraza staje się coraz zjadliwsza - odezwała się Nadir. - Szara Bogini nas ściga. Słysząc te słowa, przyboczna obróciła głowę. Blistig zmełł w ustach przekleństwo. - Odkąd to Poliel zapragnęła się sprzymierzyć z cholernymi buntownikami? - zapytał. - Przecież już zabiła większość z nich. - Nie rozumiem jej motywów - przyznała Nadir, kręcąc głową. - Wygląda jednak na to, że teraz skierowała swe śmiercionośne spojrzenie na Malazańczyków. Ściga nas i jest coraz bliżej. Keneb zamknął oczy. Czy nie dość już wycierpieliśmy? *** Wkrótce po świcie znaleźli zabitego konia. Pośród roju żerujących na ścierwie ciem płaszczowych stały na tylnych nogach dwa szkielety jaszczurek, które wysuwały co chwila głowy, miażdżąc w szczękach wielkie jak ptaki owady. - Na oddech Kaptura - mruknęła Lostara. - A to co takiego? - Telorast i Serwatka - wyjaśniła Apsalar. - Duchy, które opętały te małe szkielety. Towarzyszą mi już od pewnego czasu. Kalam podszedł bliżej i przykucnął przy zabitym koniu. - To były te jaszczurokoty - orzekł. - Zaatakowały ze wszystkich stron. - Wyprostował się, omiatając spojrzeniem okoliczne skały. - Nie wyobrażam sobie, by Masan Gilani mogła ujść z życiem z zasadzki. - I tu właśnie się mylisz - rozległ się głos dobiegający ze zbocza po ich prawej stronie. Żołnierka siedziała na szczycie, zwieszając nogi w dół. Jedna z nich była czerwona od górnej części uda aż po stary skórzany but. Ciemna skóra Masan Gilani przybrała popielatą barwę, a jej oczy zrobiły się matowe. - Nie mogę powstrzymać krwawienia, ale załatwiłam jednego skurwysyna i zraniłam drugiego. Potem przyszły Ogary... Kapitan Faradan Sort odwróciła się, spoglądając na kolumnę. - Trupismród! Chodź tu, szybko! - Dziękuję za nóż - powiedziała Masan Gilani do Apsalar. - Możesz go sobie zatrzymać - odparła Kanka. - Przykro mi z powodu konia. - Mnie też, ale to nie twoja wina. - Wygląda na to, że jednak czeka nas długi spacer - stwierdził Kalam. *** Flaszka ruszył ku przodowi kolumny za Trupismrodem, przyglądając się uważnie dwóm ptakopodobnym gadzim szkieletom, które przycupnęły na końskim ścierwie i bawiły się zabijaniem ciem płaszczowych. Obserwował ich błyskawiczne ruchy, uderzenia kostnych ogonów, przyglądał się ciemności ich dusz, wypływającej na zewnątrz jak dym z pękniętej fajki wodnej. Ktoś zatrzymał się u jego boku. Mag zerknął w tamtą stronę. To był Skrzypek. Saper wbił spojrzenie niebieskich oczu w dwa małe martwiaki. - Co tu widzisz, Flaszka? - Sierżancie? Skrzypek wziął go za ramię i odciągnął na bok. - No, gadaj. - Duchy, które opętały powiązane ze sobą kości. Sierżant skinął głową. - Tak mówiła Apsalar. Ale jakie to duchy? Mag zawahał się, marszcząc brwi. Skrzypek wysyczał przekleństwo. - Flaszka. - No więc uznałem, że ona to wie, tylko z jakiegoś powodu o tym nie wspomina. Dlatego pomyślałem sobie, że byłoby nieuprzejmie... - Żołnierzu... - W końcu służyła z tobą w jednej drużynie i... - Służyła ze mną w jednej drużynie, ale tak się składa, że prawie przez cały czas naszej znajomości była opętana przez Sznur. Ukrywa coś przed nami? To mnie nie zaskakuje. Powiedz mi, Flaszka, jakiego rodzaju ciała były domem dla tych dusz? - Chcesz mi powiedzieć, że jej nie ufasz? - Nie ufam nawet tobie. Flaszka zmarszczył brwi i odwrócił wzrok, przyglądając się, jak Trupismród uzdrawia leżącą na stoku Masan Gilani. Poczuł szept czarów Denul... i coś co przypominało oddech samego Kaptura. Skurwysyn jest nekromantą, niech go szlag! - Flaszka. - Sierżancie? Ach, przepraszam. Tylko się zastanawiałem. - A nad czym? - Nad tym, dlaczego Apsalar wlecze za sobą dwa smoki. - To nie smoki. To maleńkie jaszczurki... - Nie, sierżancie. To smoki. Skrzypek wybałuszył oczy. Flaszka wiedział, że ta wiadomość mu się nie spodoba. Rozdział czternasty Jest coś głęboko cynicznego, przyjaciele, w wizji raju, który czeka nas po śmierci. Ta obietnica niesie usprawiedliwienie. Jej atrakcyjność polega na tym, że nie musimy akceptować odpowiedzialności za świat rzeczywisty i, co za tym idzie, nie musimy się starać go naprawiać. Żeby walczyć o zmiany, o prawdziwe dobro w naszym śmiertelnym świecie, musimy przyjąć do wiadomości i zaakceptować w głębi duszy, że śmiertelna rzeczywistość ma cel sama w sobie, że największą wartość ma nie dla nas,’ ale dla naszych dzieci i ich dzieci. Jeśli uważa się życie tylko za szybką podróż obmierzłą ścieżką męczarni - którą uczyniła taką jedynie nasza obojętność - usprawiedliwia się w ten sposób wszelkie cierpienia i nieprawości, a do tego wymierza okrutną karę tym, którzy nadejdą po nas i nie są niczemu winni. Odrzucam tę wiarę w raj czekający nas za bramą z kości. Jeśli dusza rzeczywiście przeżywa to przejście, godzi się, żebyśmy - a dotyczy to każdego z nas, przyjaciele - wierzyli w podobieństwo, w to, że byt, który nas tam czeka, stanowi odbicie tego, który opuszczamy, a marnując swój śmiertelny żywot, wyrzekamy się szansy nauczenia się dobra, zrozumienia, empatii, współczucia i uzdrawiania. O wszystkim tym zapominamy w swym pędzie ku chwale i pięknu, na które nie zasłużyliśmy. Apokryficzne nauki chodzącego z duchami Tanno Kimloca Dziesięciolecie ehrlitańskie Chaur uniósł dziecko, jakby chciał je pohuśtać na kolanie, ale Barathol powstrzymał go, kładąc dłoń na nadgarstku potężnie zbudowanego mężczyzny. Kowal pokręcił głową. - Jest jeszcze na to za mała. Trzymaj ją blisko siebie, Chaur, żeby jej czegoś nie złamać. Mężczyzna odpowiedział szerokim uśmiechem i znowu zaczął tulić i kołysać opatulone niemowlę. Barathol Mekhar rozparł się wygodnie na krześle, wyciągając nogi. Zamknął na chwilę oczy, starając się nie słuchać kłótni w izbie na zapleczu, gdzie Scillara stawiała opór połączonym siłom L’orica, Nulliss, Filiada i Urdana. Wszyscy oni upierali się, że musi zaakceptować dziecko, że jest matką i w związku z tym do tego sprowadza się jej odpowiedzialność, jej obowiązek i cała masa innych budzących poczucie winy słów, którymi ciskali w nią jak kamieniami. Barathol nie przypominał sobie, kiedy ostatnio ci jego znajomi wykazali się podobną żarliwością w jakiejkolwiek sprawie. Rzecz jasna, w tym przypadku łatwo im było być cnotliwymi, ponieważ nic ich to nie kosztowało. Kowal przyznawał, że darzy tę kobietę niejakim podziwem. Dzieci w rzeczy samej były uciążliwe, a to dziecko z pewnością nie było owocem miłości. Obojętność Scillary wydawała się więc w pełni zrozumiała, z drugiej zaś strony, gwałtowna natarczywość jego ziomków wzbudziła w nim lekki niesmak. Hayrith wróciła do głównego pokoju. Przed chwilą ona również była milczącym świadkiem tyrad wygłaszanych w bocznej izbie, gdzie stało łóżko Scillary. Staruszka potrząsnęła głową. - Idioci! Durne, nadęte gaduły! Tylko posłuchaj tego nabożnego ględzenia, Barathol. Można by pomyśleć, że ten bachor to cesarz narodzony na nowo! - Bogowie, uchowajcie - mruknął kowal. - Jessa mieszka w ostatnim domu przy wschodnim trakcie. Ma tego rocznego smarkacza z uschniętymi nóżkami, który nie wyżyje. Ona nie odmówi przyjęcia tego daru i wszyscy tu o tym wiedzą. Barathol skinął z roztargnieniem głową. Jego myśli zaprzątnęło coś innego. - Jest też Jessa, która mieszka na piętrze w starym domu faktora, chociaż ona nie miała mleka od piętnastu lat. Ale byłaby dobrą matką, a w wiosce przydałby się płaczący dzieciak, żeby zagłuszyć płacz dorosłych. Niech obie Jessy połączą swe siły i wszystko będzie w porządku. - To przez L’orica - stwierdził Barathol. - Że co? - Przez L’orica. Jest taki porządny, że aż parzy w dotyku. Czy raczej parzy wszystko, czego dotknie. - To nie jego interes, tak? - Tacy jak on uważają, że wszystko jest ich interesem, Hayrith. Kobieta przyciągnęła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko kowala. Przyjrzała się mu spod opadających powiek. - Jak długo będziesz czekał? - zapytała. - Do chwili, gdy ten chłopak, Nożownik, będzie zdolny do podróży - odparł Barathol, pocierając twarz. - Dzięki bogom, że cały rum już wyszedł. Zapomniałem, co robi z brzuchem. - To też przez L’orica, tak? Uniósł brwi. - Pokazując się tutaj, nie tylko cię oparzył, ale zdrowo przypalił, Barathol. Wygląda na to, że masz na sumieniu parę nieładnych sprawek. - Prychnęła pogardliwie. - Jakbyś różnił się z tego powodu od nas wszystkich. Ale ty myślałeś, że będziesz się mógł tu ukrywać wiecznie, a teraz zrozumiałeś, że nic z tego. Chyba że - dodała, mrużąc powieki jeszcze bardziej - zabijesz L’orica, oczywiście. Kowal zerknął na Chaura, który robił miny i gruchał do niemowlęcia. Dziecko śliniło się, szczęśliwie jeszcze nieświadome monstrualnej brzydoty twarzy, którą widziało. Barathol westchnął. - Nie jestem zainteresowany zabijaniem nikogo, Hayrith. - To znaczy, że odejdziesz razem z nimi? - Będę im towarzyszył przynajmniej do wybrzeża. - Gdy tylko L’oric rozpuści wieści, znowu zaczną cię ścigać. Barathol, kiedy już dotrzesz do wybrzeża, wsiądź na pierwszy statek, który zabierze cię z tego cholernego kontynentu i tyle. Oczywiście, będzie mi ciebie brakowało. Jesteś w tej całej osadzie jedynym człowiekiem, który ma więcej niż połowę mózgu. Ale Kaptur wie, że nic nie trwa wiecznie. Oboje unieśli wzrok, gdy do pomieszczenia wszedł L’oric. Wielki mag był czerwony na twarzy, a jego mina wyrażała zdziwienie i niedowierzanie. - Nie potrafię tego zrozumieć - oznajmił. - Nie musisz - odparł z chrząknięciem Barathol. - Do czego to doszła cywilizacja? - zdziwił się mężczyzna, krzyżując ramiona na piersi i łypiąc spode łba na kowala. - Dobrze to ująłeś. - Barathol wstał. - Nie przypominam sobie, żeby Scillara prosiła cię, byś wtrącał się w jej życie. - Martwię się o dziecko. - Kowal ruszył w stronę bocznej izby. - Nieprawda. Masz tylko obsesję na punkcie przyzwoitości. Własnej wersji przyzwoitości, przed którą wszyscy muszą ugiąć kolana. Ale Scillarze to nie imponuje. Jest na to za bystra. Barathol wszedł do izby i chwycił Nulliss za bluzę na karku. - Zjeżdżaj stąd - warknął - i cała reszta też. Wyprowadził prychającą, przeklinającą kobietę na zewnątrz, a potem odsunął się na bok, pozwalając pozostałym umknąć w pośpiechu. Po chwili Barathol i Scillara zostali sami. Kowal spojrzał na kobietę - Jak rana? Scillara skrzywiła się. - Ta, która zmieniła moją rękę w uschnięty kij, czy ta, przez którą do końca życia będę chodziła bokiem jak krab? - Ta w barku. Nie sądzę, żeby to chodzenie ci zostało. - Skąd wiesz? Wzruszył ramionami. - Każda kobieta w tym przysiółku urodziła jakieś bachory, a wszystkie chodzą całkiem nieźle. Popatrzyła na niego podejrzliwie. - Jesteś Barathol. Kowal. -Tak. - Wójt tej dziury, którą zwiesz przysiółkiem. - Wójt? Nie sądzę, by ta osada potrzebowała wójta. Nie, jestem po prostu największym i najwredniejszym facetem, jaki tu mieszka. Większość ludzi przywiązuje do tego stanowczo zbyt wielką wagę. - L’oric mówi, że zdradziłeś Aren. Że jesteś odpowiedzialny za śmierć tysięcy zabitych przez T’lan Imassów, którzy zmiażdżyli bunt. - Wszyscy miewamy czasem złe dni, Scillara. Parsknęła śmiechem. Raczej złośliwym. - Dziękuję, że przegnałeś tych durniów. Chyba że zamierzasz kontynuować ich dzieło. - Chcę ci zadać parę pytań dotyczących twoich przyjaciół, tych z którymi podróżowałaś. Wygląda na to, że T’lan Imassowie zastawili na was zasadzkę w celu porwania młodej kobiety zwanej Felisin Młodszą. - Tak uważa L’oric - potwierdziła Scillara. Usiadła prościej w łóżku, krzywiąc się z bólu. - To nie ma sensu. Ona nikogo nie obchodziła. Myślę, że chodziło im raczej o zabicie Heborica. - Była adoptowaną córką sha’ik. Kobieta wzruszyła ramionami i znowu się skrzywiła. - Tak samo jak mnóstwo znajd na Raraku. - Skąd pochodzi ten młodzieniec zwany Nożownikiem? - Z Darudżystanu. - Czy tam właśnie się wybieraliście? Scillara zamknęła oczy. - To już nie ma znaczenia, prawda? Powiedz mi, czy pochowaliście Heborica? - Tak, był Malazańczykiem, prawda? Poza tym mamy tu kłopoty z wilkami, dzikimi psami i tak dalej. - Możesz go równie dobrze wykopać, Barathol. Nie sądzę, żeby Nożownik zgodził się go tu zostawić. - Dlaczego nie? W odpowiedzi tylko potrząsnęła głową. Barathol ruszył w stronę wyjścia. - Wyśpij się dobrze, Scillara. Czy ci się to podoba, czy nie, tylko ty możesz tu karmić dziecko. Chyba że uda się namówić Jessę z ostatniego domu przy wschodnim trakcie. Tak czy inaczej, dziewczynka zaraz będzie głodna. - Głodna - mruknęła kobieta za jego plecami. - Jak kot, który ma robaki. W głównym pokoju wielki mag zabrał niemowlę Chaurowi. Wyrośnięty przygłup siedział na krześle, a po dziobatej gębie spływały mu łzy. Ten szczegół umknął jednak uwagi L’orica, który chodził po izbie, trzymając w ramionach wiercące się dziecko. - Mam pytanie - rzekł do niego Barathol. - Jaki wiek muszą osiągnąć, byś stracił do nich wszelką sympatię? Wielki mag zmarszczył brwi. - O co ci chodzi? Kowal podszedł do Chaura, ignorując L’orica. - Musimy we dwóch wykopać trupa - oznajmił. - Znowu będziesz mógł pomachać łopatą, Chaur. To ci się spodoba. Głupek skinął głową. Zdołał uśmiechnąć się półgębkiem, choć nadal ciekło mu z nosa, a z oczu płynęły łzy. Gdy wyszli na dwór, Barathol poprowadził półgłówka do kuźni. Zabrali stamtąd kilof i łopatę, a potem udali się na kamienistą równinę położoną na zachód od przysiółka. Ostatniej nocy padał niezwykły o tej porze roku deszcz, ale ranek był bardzo upalny i pozostało już niewiele śladów wilgoci. Grób znajdował się obok nie do końca jeszcze zasypanego dołu, do którego wrzucono resztki pozostałe po poćwiartowanych przez Urdana koniach. Kazano mu pochować te szczątki, ale najwyraźniej o tym zapomniał. Do kości i trzewi dobrały się już wilki, kojoty oraz sępy. W dole roiło się od much i czerwi. Dwadzieścia kroków dalej na zachód spoczywało rozdęte, bezkształtne ścierwo demona, nietknięte przez padlinożerców. Chaur zajął się ekshumacją spowitego w całun trupa Heborica, a Barathol przyjrzał się pokracznemu ciału demona. Nie było żadnych widocznych oznak rozkładu, choć rozciągniętą skórę naznaczyły białe linie, jakby zaczęła pękać. Barathol nie mógł być tego pewien z tej odległości, ale wydawało się, że na ziemi pod ciałem znajduje się ciemna plama, jakby coś z niego wyciekło. - Za chwilę wrócę, Chaur. Głupek się tylko uśmiechnął. Kowal podszedł bliżej i mars na jego czole pogłębił się jeszcze. Na czarną plamę składały się tysiące martwych much. A więc ten demon był dla nich niestrawny. Barathol znowu ruszył w stronę ciała, ale nagle zwolnił kroku, a potem zatrzymał się w odległości pięciu kroków od makabrycznych zwłok. Coś się w nich poruszyło. I znowu. Coś rozciągało wyschniętą skórę od środka. Wtem w głowie Barathola odezwał się głos. - Niecierpliwość. Proszę, bądź tak uprzejmy, rozetnij nożem z najwyższą ostrożnością tę okropną skórę. Kowal wyjął nóż i podszedł bliżej. Zatrzymał się obok demona, przykucnął i przesunął znakomicie naostrzoną krawędzią wzdłuż jednego z pęknięć w grubej, łuskowatej powłoce. Rozstąpiła się nagle i Barathol odskoczył do tyłu, z przekleństwem na ustach, gdy z rozcięcia chlusnął żółty płyn. Na zewnątrz wysunęło się coś przypominającego dłoń, a potem przedramię i łokieć. Kończyna poszerzyła otwór i po chwili w ślad za nią wypełzł cały stwór, mrugając w jaskrawym świetle dnia czworgiem oczu. Na miejsce dwóch odciętych kończyn wyrosły mu nowe, mniejsze i bledsze, ale niewątpliwie funkcjonalne. - Głód. Masz coś do jedzenia, nieznajomy? A może sam jesteś czymś do jedzenia? Barathol schował nóż, odwrócił się i podszedł do Chaura wykopującego ciało Heborica. Słyszał, że demon podąża za nim. Kowal podniósł kilof, który zostawił przy grobie, i odwrócił się, trzymając narzędzie w obu rękach. - Coś mi mówi - oznajmił demonowi - że jeśli wbiję ci to w czaszkę, nie wyrośnie ci nowy mózg. - Przesada. Drżę z przerażenia, nieznajomy. Rozbawiony. Szara Żaba tylko żartował, zachęcony twą wyrażającą strach miną. - Nie strach. Obrzydzenie. Dziwaczne oczy demona obróciły się w oczodołach. Stwór uniósł nagle głowę, spoglądając gdzieś za plecy Barathola. - Przybył mój brat. Jest tu. Wyczuwam go. - Lepiej się pośpiesz - ostrzegł go Barathol - bo ma zamiar przysposobić nowego chowańca. Potężnie zbudowany przygłup stał nad owiniętymi w całun zwłokami Heborica i gapił się na demona, wytrzeszczając oczy. - Wszystko w porządku, Chaur - uspokoił go Barathol. - A teraz zabierzmy tego umrzyka na wysypisko za kuźnią. Wielki mężczyzna znowu się uśmiechnął i podniósł ciało Heborica. Barathol poczuł fetor rozkładu. Kowal wzruszył ramionami i podniósł łopatę. Szara Żaba popędził wielkimi susami ku głównej drodze przysiółka. *** Drzemiąca Scillara otworzyła nagle oczy, gdy jej umysł wypełnił entuzjastyczny głos. - Radość! Najdroższa Scillaro, czas czuwania dobiegł końca! Niezachwiany i odważny Szara Żaba obronił twą świętość, a potomstwo wije się już w ramionach brata L’orica! - Szara Żaba? Mówili mi, że nie żyjesz! Dlaczego do mnie mówisz? Nigdy tego nie robiłeś. - Samica, która wydaje na świat potomstwo, musi być spowita w ciszę. Wszystkie odpryski i strzały irytacji powstrzymał szlachetny Szara Żaba. A teraz, uszczęśliwiony, mogę swobodnie nasycić twoją słodką jaźń swą nieśmiertelną miłością! - Bogowie na dole, czy to właśnie musieli znosić inni? Sięgnęła po fajkę i woreczek z rdzawym liściem. Po chwili demon wcisnął się do środka przez drzwi. Za nim szedł L’oric, trzymający w rękach niemowlę. Scillara skrzywiła się i zapaliła fajkę. - Dziecko jest głodne - oznajmił L’oric. - Świetnie. Może to złagodzi nacisk i powstrzyma ten cholerny wyciek. Dobra, podaj mi tę małą pijawkę. Wielki mag podszedł bliżej i wręczył jej niemowlę. - Musisz uznać, że to twoja córka, Scillara. - Och, z pewnością moja. Wystarczy spojrzeć na ten chciwy błysk w jej oczkach. Dla dobra świata powinieneś się modlić o to, by po ojcu odziedziczyła tylko niebieską skórę, L’oric. - To znaczy, że wiesz, kto był ojcem? - Korbolo Dom. - Ach. Mam wrażenie, że jeszcze żyje. Jest gościem cesarzowej. - Myślisz, że to mnie obchodzi, L’oric? Tonęłam wtedy w oparach durhangu. Gdyby nie Heboric, nadal byłabym jedną z okaleczonych akolitek Bidithala. Heboric... - Popatrzyła na ssące jej lewą pierś niemowlę, mrużąc powieki w kłębach fajkowego dymu. Potem przeszyła wielkiego maga wściekłym spojrzeniem. - A teraz jacyś cholerni T’lan Imassowie go zabili. Dlaczego? - Był sługą Treacha. Scillara, między bogami wybuchła wojna. A zapłacą za nią śmiertelnicy. W takich czasach niebezpiecznie jest być prawdziwym wyznawcą kogokolwiek czy czegokolwiek. Poza być może samym Chaosem, gdyż jest on z pewnością jedyną siłą, która zyskuje obecnie na znaczeniu. Szara Żaba zaczął się wylizywać, skupiając się głównie na nowych kończynach. Cały demon wydawał się... mniejszy. - Widzę, że odzyskałeś swego chowańca, L’oric - rzekła Scillara. - A to znaczy, że możesz odejść tam, gdzie wzywają cię obowiązki. Tak daleko stąd, jak tylko się da. Ja zaczekam, aż Nożownik odzyska przytomność. Lubię go. Chyba udam się tam, gdzie on. Nasza szlachetna misja dobiegła końca. Zostaw nas. - Najpierw muszę się upewnić, że nie porzucisz dziecka na pastwę nieznanej przyszłości, Scillara. - Ona wcale nie jest nieznana. A przynajmniej nie bardziej nieznana niż przyszłość nas wszystkich. Mieszkają tu dwie kobiety imieniem Jessa. One zajmą się dziewczynką. Na pewno dobrze ją wychowają, bo najwyraźniej lubią to robić. No i bardzo dobrze. Poza tym, zachowuję się szczodrze. Przecież nie sprzedaję dziecka, prawda? Jak cholerna idiotka oddaję je za darmo. - Im dłużej i częściej trzymasz tę dziewczynkę w ramionach - zaczął L’oric - tym mniej prawdopodobne jest, że będziesz mogła zrealizować swój plan. Macierzyństwo to stan duchowy. Wkrótce sama to zrozumiesz. - Świetnie, w takim razie po co tu przyszedłeś? Najwyraźniej i tak jestem skazana na niewolę, bez względu na to, jak mocno się przeciw niej buntuję. - Duchowa epifania nie jest niewolą. - Najlepszy dowód na to, jak mało wiesz, wielki magu. - Czuję się zobowiązany powiedzieć ci, że twoje słowa zdruzgotały Szarą Żabę. - Przeżyje to. Najwyraźniej jest w stanie przeżyć wszystko. Dobra, muszę zmienić cycki, chcecie obaj się gapić? L’oric obrócił się na pięcie i wyszedł. Szara Żaba zamrugał półprzezroczystymi powiekami wielkich oczu. - Nie jestem zdruzgotany. Mój brat źle to interpretuje. Potomstwo wychodzi na wolność i musi sobie radzić, każdy mikrus trzyma się własnego życia. Przypomnienie. Wiele niebezpieczeństw. Przelotna myśl. Smutek. Muszę teraz towarzyszyć mojemu biednemu bratu, gdyż straszliwie przygnębiło go wiele spraw na tym świecie. Ciepło. Zachowam w sobie uwielbienie do ciebie, ponieważ to uczucie jest czyste z uwagi na niemożliwość skonsumowania. Które, musisz przyznać, wyglądałoby raczej niezgrabnie. - „Niezgrabnie” nie jest pierwszym słowem, które przychodzi mi na myśl, Szara Żabo. Dziękuję jednak za wyraz uczuć, choćby nawet chorych i wypaczonych. Posłuchaj, postaraj się nauczyć czegoś L’orica, dobra? Tylko paru rzeczy, na przykład pokory. I spróbuj wybić mu z głowy to okropne przekonanie o własnej racji. Robi się przez nie nie do zniesienia. - Niestety, odziedziczył je po ojcu. Rodzice L’orica... ach, mniejsza z tym. Powodzenia, Scillara. Rozkoszne fantazje powoli i niespodziewanie rozkwitają w mrocznych bagiennych wodach mojej wyobraźni. Wszystkie te pragnienia podtrzymują we mnie ducha płodności. Demon poczłapał na zewnątrz. Na prawej sutce Scillary zacisnęły się twarde dziąsła. Ból i przyjemność, bogowie, co za nieszczęsny, przyprawiający o dezorientację sojusz. No cóż, przynajmniej pozbędzie się asymetrii. Nulliss zawsze przystawiała jej dziecko do lewej piersi i Scillara czuła się jak źle objuczony muł. W dużym pokoju rozbrzmiewały liczne głosy, ale nie chciało jej się ich słuchać. Zabrali Felisin Młodszą. To była najstraszliwsza wiadomość. Heboric przynajmniej odnalazł spokój, wytchnienie od tego, co go dręczyło, a poza tym był już stary. Zażądano od niego wystarczająco wiele. Ale Felisin... Scillara spojrzała na stworzenie u swej piersi, na jego maleńkie, zaciskające się rączki. Potem oparła głowę o ścianę i zaczęła nabijać fajkę. *** Coś bezkształtnego, co było bezczasowe i dopiero w tej chwili, w kilku ostatnich oddechach, uzyskało świadomość, niosło go od jednego momentu do drugiego. Nożownik otworzył oczy. Sufit nad nim składał się ze starych, poszarzałych pni drzew. W spoinach między nimi było pełno pajęczyn, w których wisiały trupy ciem i much. Na hakach kołysały się dwie ledwo się tlące lampy. Młodzieniec próbował sobie przypomnieć, skąd się wziął w tej nieznanej izbie. Darudżystan... podskakująca moneta. Skrytobójcy... Nie, to było dawno. Tremorlor, dom Azath i Moby... ta opętana przez boga dziewczyna... Apsalar, och, moja ukochana... Twarde słowa, jakie wymienił z Kotylionem, bogiem, który ongiś spoglądał na świat jej oczyma. Był w Siedmiu Miastach. Wędrował w towarzystwie Heborica Widmoworękiego, Felisin Młodszej, Scillary i demona, Szarej Żaby. Stał się człowiekiem z nożami, zabójcą. Jeśli tylko mam okazję. Muchy... Nożownik jęknął i dotknął na próbę brzucha pod wystrzępionymi kocami. Z rany została tylko wąska blizna. Widział, jak wypływają mu wnętrzności. Poczuł nagły bezwład, szarpnięcie, które obaliło go na ziemię. A potem zimno, takie straszne zimno. Pozostali zginęli. Z pewnością musieli zginąć. Nożownik uświadomił sobie jednak, że on również nie powinien żyć. Rozpruli mu brzuch. Obrócił powoli głowę, przyglądając się wąskiemu pomieszczeniu, w którym leżał. To był chyba jakiś magazyn, być może spiżarnia. Na większości półek nic nie leżało. Był tu sam. Wyczerpało go poruszanie głową. Nie miał siły unieść spoczywającej na brzuchu ręki. Zamknął oczy. Po kilkunastu powolnych, miarowych oddechach zorientował się, że stoi. Znajdował się w jakimś innym miejscu, w otoczonym murami ogrodzie, zaniedbanym i wyschniętym jak po latach suszy. Niebo było jednolicie białe. Przed sobą miał staw o idealnie gładkiej tafli, obmurowany kamiennymi ścianami. Było parno i nieznośnie gorąco. Chciał podejść bliżej, ale nie mógł ruszyć się z miejsca. Stał, jakby zapuścił korzenie. Po jego lewej stronie rośliny zaczęły się kurczyć i czernieć. W powietrzu pojawił się nierówny otwór. Po chwili wypadło z niego dwoje ludzi. Kobieta, a potem mężczyzna. Brama zatrzasnęła się za nimi, pozostawiając po sobie tylko unoszący się w powietrzu popiół i krąg wypalonych roślin. Nożownik spróbował coś powiedzieć, ale nie miał głosu. Po paru chwilach stało się jasne, że przybysze go nie widzą. Był tylko duchem, niewidzialnym świadkiem. Kobieta dorównywała wzrostem mężczyźnie. W przeciwieństwie do niego była Malazanką. Na twardy, nieugięty sposób była przystojna. Wyprostowała się powoli. Na brzegu sadzawki siedziała jakaś inna kobieta. Miała jasną cerę, delikatne rysy twarzy, a długie, złote włosy zaczesała wysoko i związała w masę zdobnych warkoczy. Jedną rękę zanurzyła w sadzawce, ale na jej tafli nie było zmarszczek. Wpatrywała się w powierzchnię wody i nie uniosła wzroku, gdy Malazanką się odezwała. - I co teraz? Mężczyzna miał zatknięte za pas dwa złowrogie cepy. Wyglądał na pustynnego wojownika, twarz miał ciemną i płaską, a wąskie szparki oczu otaczała pajęczyna małych bruzd. Wdział zbroję, jakby wybierał się na bitwę. Usłyszawszy słowa swej towarzyszki, wbił wzrok w siedzącą kobietę. - Nigdy nie powiedziałaś tego jasno, Królowo Snów. To była jedyna część umowy, która wzbudziła mój niepokój. - Za późno na żale - wyszeptała siedząca kobieta. Nożownik przyjrzał się jej uważniej. Królowa Snów. Bogini. Najwyraźniej ona również nie miała pojęcia, że młodzieniec jest tu obecny i przygląda się tej scenie. Jak to możliwe? Przecież to jej królestwo. Mężczyzna skrzywił się, słysząc te drwiące słowa. - Pragniesz moich usług. Co mam zrobić? Skończyłem już z dowodzeniem armiami, skończyłem z proroctwami. Zleć mi jakieś zadanie, jeśli musisz, ale niech będzie proste. Każ mi kogoś zabić albo kogoś bronić... nie, nie to drugie. Z tym również skończyłem. - To twój... sceptycyzm cenię najwyżej, Leomanie od Cepów. Przyznaję jednak, że czuję się trochę rozczarowana. Liczyłam na to, że będzie ci towarzyszył ktoś inny. Mężczyzna zwany Leomanem zerknął na Malazankę, ale nie odezwał się ani słowem. Potem otworzył szerzej oczy i spojrzał z powrotem na boginię. - Corabb? - Wybraniec Oponn - wyjaśniła Królowa Snów. - Ulubieniec Pani. Jego obecność byłaby użyteczna... - Bogini zmarszczyła lekko brwi, a potem westchnęła, nadal nie podnosząc wzroku. - Zamiast niego muszę tu gościć śmiertelniczkę, na której zatrzymał spojrzenie inny bóg. Zastanawiam się, w jakim celu? Czy ten bóg w końcu zrobi z niej jakiś użytek, jak zwykli to czynić wszyscy bogowie? - Znowu się zasępiła. - Nie odrzucam tego... sojuszu. Mam nadzieję, że Kaptur to rozumie. Niemniej widzę, że w głębi wód pojawiło się coś... niespodziewanego. Wróblik, czy wiedziałaś, że jesteś naznaczona? Widzę, że nie wiedziałaś. W końcu poświęcono cię jako noworodka. Potem ukradł cię ze świątyni twój brat. Kaptur nigdy mu tego nie wybaczył i w końcu wywarł nadzwyczaj satysfakcjonującą zemstę. Sójeczka uparcie nie zgadzał się na dotknięcie uzdrowiciela, podczas gdy ów dotyk wystarczyłby, żeby zmienić losy świata, strzaskać prastarą klątwę. - Umilkła na chwilę, nadal wpatrując się w wodę. - Mam wrażenie, że Kaptur żałuje teraz swej decyzji. Brak pokory zaszkodził mu po raz kolejny. Wróblik, podejrzewam, że może spróbować zadośćuczynić ci... Malazanką pobladła. - Słyszałam o śmierci brata - rzekła cicho. - Ale śmierć zawsze przychodzi z ręki Kaptura. Nie widzę potrzeby zadośćuczynienia. - Z ręki Kaptura. To prawda. Kaptur wybiera właściwą chwilę i sposób. Jednakże bardzo rzadko się zdarza, by otwarcie ingerował w sprawę śmierci pojedynczego śmiertelnika. Na ogół jego wpływ ogranicza się do czegoś przypominającego dotyk zwiędłych palców, zapewniających, że nić życia będzie biegła nieprzerwanie, dopóki nie dotrze do węzła. - O niuansach dogmatów będziecie mogły podyskutować innym razem - odezwał się Leoman. - Zmęczyło mnie już to miejsce. Wyślij nas gdzieś, Królowo, ale najpierw powiedz, czego od nas żądasz. Bogini wreszcie uniosła wzrok. Przez kilka uderzeń serca przyglądała się pustynnemu wojownikowi. - W tej chwili nie żądam od was niczego - rzekła wreszcie. Zapadła cisza. Po chwili Nożownik zorientował się, że dwoje śmiertelników przestało się ruszać. Nie było widać nawet oddechów. Zamarli w bezruchu... zupełnie jak ja. Królowa Snów odwróciła powoli głowę, spojrzała Nożownikowi w oczy i uśmiechnęła się. Runął nagle w dół na łeb, na szyję... i ocknął się. okryty wytartymi kocami pod sufitem z kłód, pełnym trupów wyssanych owadów. Wspomnienie tego uśmiechu nie opuszczało go jednak, wypełniając swym żarem jego krew. Wiedziała, że tam był, oczywiście, że wiedziała. To ona go tam sprowadziła, żeby był świadkiem tej chwili. Ale po co? Leoman od Cepów, renegat dowodzący armią sha’ik, ten którego ścigała przyboczna Tavore. Najwyraźniej udało mu się uciec, ale nie za darmo. Może to właśnie miała być nauczka dla mnie - nigdy nie paktuj z bogami. Dobiegł go słaby dźwięk. Natarczywy, natrętny płacz dziecka. Potem gdzieś bliżej rozległ się jakiś szmer. Nożownik odwrócił głowę i zobaczył, że częściowo odsunięto zasłonę w drzwiach. Ujrzał młodą, nieznajomą twarz, która zaraz zniknęła. Usłyszał głosy, potem ciężkie kroki. Zasłonę odsunięto całkowicie. Do środka wszedł potężny mężczyzna o czarnej jak noc skórze. Nożownik wbił weń spojrzenie. Wydawał mu się znajomy, choć wiedział, że nigdy w życiu go nie spotkał. - Scillara o ciebie pytała - oznajmił mężczyzna. - Czy to jej dziecko płakało? - Tak. Na razie jej. Jak się czujesz? - Jestem słaby, ale silniejszy niż jeszcze przed chwilą. Chce mi się jeść i pić. Kim jesteś? - Miejscowym kowalem. Nazywam się Barathol Mekhar. Mekhar? - Kalam... Mężczyzna wykrzywił twarz we wściekłym grymasie. - To mój odległy kuzyn. Mekhar to nazwa plemienia. Już go nie ma. Wyrżnął je falah’d Enezgura z Arenu podczas jednej z toczonych na zachodzie wojen. Większość niedobitków rozpierzchła się po szerokim świecie. - Wzruszył ramionami, spoglądając na Nożownika. - Przyniosę ci jakiś posiłek. Jeśli przyjdzie tu semkowska czarownica, żeby cię skaptować dla swojej sprawy, każ jej zmiatać. - Sprawy? Jakiej sprawy? - Twoja przyjaciółka Scillara chce tu zostawić dziecko. - A niech to. - Zaskakuje cię to? Zastanowił się nad tym. - Właściwie to nie. Jak rozumiem, wtedy, na Raraku, nie była sobą. Podejrzewam, że nie chce, żeby coś jej o tym przypominało. Barathol prychnął lekceważąco i ruszył ku drzwiom. - O co chodzi z tymi wszystkimi uchodźcami z Raraku? Za chwilę wrócę, Nożownik. Mekhar. Daru zdołał się uśmiechnąć. Ten tutaj był tak wielki, że pewnie mógłby podnieść Kalama i cisnąć nim na drugi koniec pokoju. A jeśli Nożownik trafnie zinterpretował jego minę w owej chwili, gdy nieopatrznie wymienił imię skrytobójcy, Barathol miałby wielką ochotę to zrobić, jeśli tylko będzie miał okazję. Dzięki bogom, że nie mam braci ani sióstr... ani kuzynów, jeśli już o tym mowa. Uśmiech nagle zniknął z jego twarzy. Kowal wspomniał o Scillarze, ale o nikim poza nią. Daru podejrzewał, że to nie było przeoczenie. Barathol nie sprawiał wrażenia człowieka, który nie uważałby na to, co mówi. Beru broń... *** L’oric wyszedł na dwór. Powiódł wzrokiem wzdłuż nędznej uliczki, budynek po budynku. To były walące się resztki kwitnącej ongiś osady. Co prawda, jej mieszkańcy sami ściągnęli na siebie ten los, ale z pewnością tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z zagrożenia. Las zapewne wydawał się im nieskończony, a przynajmniej nieśmiertelny, rąbali go więc zawzięcie i z zapałem. A teraz drzew już nie było, a wszystkie zarobione pieniądze wydali. Nie zostało im nic oprócz piasku. Większość grabieżców z pewnością przeniosła się w inne miejsce, szukając kolejnego lasu pełnego prastarych drzew, by zaspokoić swe uzależnienie od łatwego zysku. Tworzyli jedną pustynię po drugiej... aż wreszcie pustynie się spotkały. Potarł twarz, czując pył, jaki osadził się na niej podczas pobyt u w przysiółku. Ranił mu policzki niczym tłuczone szkło. Pocieszał się jednak myślą, że ów pobyt miał też dobre strony. Urodziło się dziecko, odzyskał Szarą Żabę i udało mu się uratować życie Nożownikowi. I poznałem Barathola Mekhara, którego imię przeklęto dziesięć tysięcy razy. No cóż, L’oric wyobrażał sobie Barathola zupełnie inaczej, na podstawie popełnionych przez niego zbrodni. Do jego wizji zdrajcy bardziej pasował ktoś taki jak Korbolo Dom albo wypaczony szaleniec, jakim był Bidithal. Niemniej Barathol, oficer Czerwonych Mieczy, zamordował pięść Arenu. Aresztowano go, osadzono w więzieniu i zdegradowano, a inne Czerwone Miecze pobiły go bezlitośnie. To była pierwsza i najczarniejsza plama na ich honorze, która od tego czasu skłaniała ich do kolejnych aktów skrajnej gorliwości. Barathola miano ukrzyżować przy Trakcie Areńskim, ale w mieście wybuchło powstanie. Buntownicy wyrżnęli malazański garnizon i przegnali z miasta Czerwone Miecze. A potem przybyli T’lan Imassowie, wymierzając twardą i brutalną imperialną zemstę. Dziesiątki świadków widziały, jak Barathol Mekhar otwierał północną bramę... Ale T’lan Imassowie faktycznie nie potrzebują bram... Pytanie, którego nikt nigdy nie zadał, brzmiało: dlaczego oficer Czerwonych Mieczy zamordował dowódcę miejskiego garnizonu? L’oric podejrzewał, że Barathol nie zechce udzielić mu na nie odpowiedzi. On nie zamierzał się bronić, przynajmniej nie słowami. Wielki mag wyczytał to w jego ciemnych oczach. Kowal dawno już machnął ręką na ludzkość i na swoje w niej miejsce. Nie czuł potrzeby usprawiedliwiania tego, co zrobił. Ani poczucie przyzwoitości, ani honor nie skłaniały go do wygłaszania obrony. Została jedynie dusza, która wyrzekła się wszelkiej myśli o odkupieniu. Kiedyś, w przeszłości, wydarzyło się coś, co całkowicie zdruzgotało jego wiarę, otwierając przed nim ścieżki zdrady. Mimo to miejscowi darzyli Barathola Mekhara uczuciem bliskim czci. L’oric nie potrafił tego zrozumieć. Nawet teraz, kiedy znali już prawdę, wiedzieli, co uczynił przed laty ich kowal, nie postąpili zgodnie z oczekiwaniami wielkiego maga. Dziwiło go to, wypełniało niezwykłą bezradnością. Ale z drugiej strony, L’oricu, przyznaj, że nigdy nie potrafiłeś zdobywać wyznawców, choćby nawet twoja sprawa była najszlachetniejsza. Och, miał tu sojuszników, którzy podzielali jego oburzenie przerażającą obojętnością Scillary wobec własnego dziecka, wiedział jednak świetnie, że ta jedność jest bardzo ulotna. Mogli potępiać zachowanie Scillary, ale nic w tej sprawie nie uczynią. Wszyscy oprócz Nulliss pogodzili się już z myślą, że dziewczynka będzie oddana dwóm kobietom o imieniu Jessa. I proszę, problem rozwiązany. Ale w rzeczywistości to tylko pogodzenie się ze zbrodnią. Szara Żaba podszedł do niego i położył się na brzuchu w kurzu ulicy. Zamrugał leniwie powiekami czworga oczu. Nie odsłonił przed L’orikiem swych myśli, ale niewysłowiony szept współczucia uspokoił wewnętrzny tumult wielkiego maga. L’oric westchnął. - Wiem, przyjacielu. Gdybym tylko mógł się nauczyć obojętnie mijać odwiedzane miejsca, nie zważając na wszelkie występki przeciw naturze, zarówno te małe, jak i wielkie. Podejrzewam, że to efekt kolejnych porażek. Na Raraku, w Kurald Liosan, z Felisin Młodszą, bogowie na dole, cóż za przygnębiająca lista. Jesteś jeszcze ty, Szara Żabo. Ciebie również zawiodłem. - Umiarkowane znaczenie - odparł demon. - Opowiem ci historię, bracie. We wczesnej historii klanu, przed wieloma stuleciami, zrodził się, niczym tchnienie gazu z głębin, nowy kult. Wybrał on sobie na reprezentanta boga najodleglejszego ze wszystkich bogów panteonu. Boga, któremu, prawdę mówiąc, klany mojego rodzaju były obojętne. Boga, który nie przemawiał do żadnych śmiertelników i nigdy nie ingerował w ich sprawy. Chorobliwe. Przywódcy kultu ogłosili się głosem owego boga. Spisali prawa, zakazy, objaśnienia, ofiary błagalne, bluźnierstwa, kary za nonkonformizm, dysputy i derywacje. To były tylko pogłoski, rzeczone szczegóły pozostawały niejasne i niepewne, aż do chwili, gdy kult osiągnął dominację, a wraz z nią absolutną władzę. Nastały straszliwe rządy, straszliwe zbrodnie popełniono w imię milczącego boga. Przywódcy przychodzili i odchodzili, a każdy coraz bardziej wypaczał słowa już wcześniej wypaczone przez doczesną ambicję i pragnienie zaprowadzenia jedności. Zatruto całe sadzawki. Inne osuszono, a muł zasypano solą. Miażdżono jaja. Ćwiartowano matki. Nasz lud znalazł się w raju strachu. Ogłoszono prawa i popłynęła krew, łzy konieczności. Fałszywe żale wygłaszano z przeszywającym dreszczem błyskiem w centralnym oku. Znikąd nie było ratunku, a każde pokolenie znosiło cierpienia gorsze od poprzedniego. L’oric przyjrzał się demonowi. - I co się stało? - Siedmiu wielkich wojowników z siedmiu klanów wyruszyło na poszukiwania Milczącego Boga, by się dowiedzieć, czy rzeczywiście pobłogosławił on wszystko, co uczyniono w jego imię. - I znaleźli go? - Tak, i wtedy poznali przyczynę jego milczenia. Bóg nie żył. Umarł, gdy w jego imię przelano pierwszą kroplę krwi. - Rozumiem. A jakie znaczenie, choćby nawet umiarkowane, ma dla nas ta opowieść? - Być może takie, że istnienie wielu bogów odzwierciedla prawdziwą złożoność życia śmiertelników, natomiast wiara w tylko jednego boga prowadzi do zaprzeczenia złożoności i zachęca do prób uproszczenia świata. To nie jest wina boga, lecz zbrodnia popełniana przez jego wyznawców. - Jeśli bóg nie jest zadowolony z tego, co robi się w jego imię, powinien się temu sprzeciwić. - Ale jeśli każda zbrodnia popełniona w jego imię osłabia go... obawiam się, że po krótkiej chwili traci moc, staje się bezsilny, a potem umiera. - Pochodzisz z dziwnego świata, Szara Żabo. - W istocie. - Twoja opowieść bardzo mnie zaniepokoiła. - W istocie. - Musimy wyruszyć w długą podróż, Szara Żabo. - Jestem gotowy, bracie. - W świecie, który znam - rzekł L’oric - wielu bogów karmi się krwią. - I wielu śmiertelników również. Wielki mag skinął głową. - Pożegnałeś się już ze wszystkimi? - Tak. - W takim razie opuśćmy to miejsce. *** U wejścia do kuźni pojawił się Filiad, przyciągając uwagę Barathola. Kowal poruszył jeszcze dwa razy miechami, a potem zdjął grube skórzane rękawice i skinął na młodszego mężczyznę, zapraszając go do środka. - Wielki mag odszedł - poinformował go Filiad. - Z tą olbrzymią ropuchą. Widziałem to. W powietrzu otworzyła się dziura. Płynęło z niej oślepiające żółte światło. Weszli do tego otworu, a potem on po prostu zniknął! Barathol przerzucił zestaw żeliwnych sztab, aż wreszcie znalazł odpowiednią do celu, który miał na myśli. Położył ją na kowadle. - Czy zostawił konia? - Co? Nie, wprowadził go za wodze do otworu. - Szkoda. - I co teraz zrobimy? - zapytał Filiad. - Z czym? - Hmm, pewnie ze wszystkim. - Wracaj do domu, Filiad. - Naprawdę? Hmm. No dobra. Spotkamy się później. - Z pewnością - odparł Barathol, wciągając z powrotem rękawice. Po wyjściu Filiada kowal ujął sztabę w szczypce i wsunął ją do pieca, pompując jedną nogą miechy. Przed czterema miesiącami wydał resztę zapasu ukradzionych w Arenie monet na wielki transport węgla drzewnego. Zostało mu go akurat tyle, że wystarczy na ostatnie zadanie. T’lan Imassowie. To tylko kości i wyschnięta skóra. Szybcy i śmiercionośni mistrzowie zasadzek. Barathol już od kilku dni zastanawiał się nad problemem, jaki stanowili, nad tym, jak sobie z nimi poradzić. Podejrzewał, że jeszcze spotka tych skurwysynów. Jego topór był wystarczająco ciężki, by zrobić im krzywdę, jeśli będzie nim uderzał z odpowiednią siłą. Ale te kamienne miecze były długie, a ich ostre sztychy nadawały się do kłucia. Jeśli będą się trzymali poza jego zasięgiem... Był przekonany, że znalazł rozwiązanie tego problemu. Pompował jeszcze przez chwilę, aż serce pieca rozjarzyło się do białości, a sztaba zalśniła radośnie. *** - Teraz podążamy za wężem, który prowadzi nas do obozu na brzegach jeziora czarnego ziarna. Potem przez dwa dni idziemy przez płaską skałę, do następnego obozu, położonego najdalej na północ. Wszystko, co leży dalej, jest nieznalezione i jednocześnie płynące. Samar Dev przyjrzała się długiej, krętej linii głazów ułożonych na skalnej półce po lewej, poniżej poziomu drogi. Każdy kamień otaczały szare i zielone porosty oraz kępy szkieletowatego mchu o brudnozielonej barwie, usianego czerwonymi kwiatuszkami. Głębiej zielenił się inny mech, miękki i wilgotny. Na samym szlaku skała była odsłonięta, różowy granit, z którego na krawędziach zniszczały się wielkie, płaskie płytki. Tu i ówdzie ze szczelin i skalnych żył wyrastały czarne porosty, szorstkie jak skóra rekina. Zauważyła poroże jelenia, pozostałość po minionej rui. Koniuszki łopat obskubały gryzonie. Ten widok przypomniał jej, że w świecie natury nic się nie marnuje. W zagłębieniach rosły gaje świerków czarnych, złożone w połowie z uschniętych drzew. Tam, gdzie skała była bardziej odsłonięta, niski janowiec tworzył sięgające kolan wyspy, rozpościerając gałęzie na kamiennym podłożu. Każdą taką wyspę otaczały krzaki czarnych jagód i golterii. Sosny wejmutki stały niczym samotni wartownicy na wzniesieniach z amorficznej, dziwnie pofałdowanej skały. Ta surowa, nieprzystępna kraina nigdy nie podda się ludzkiej dominacji. Wydawała się nieporównanie bardziej starożytna niż jakiekolwiek inne miejsce, jakie dotąd widziała Samar Dev, nawet pustkowia Jhag Odhan. Ponoć pod każdą powierzchnią na świecie, czy to piaskiem, czy morzem, obszarem zalewowym czy puszczą, kryła się lita skała, powyginana i pofałdowana przez niedostrzegalne siły. Tu jednak wszystkie inne powierzchnie zostały zerwane, odsłaniając czarne, poprzeszywane żyłami mięśnie. Karsa Orlong świetnie się czuł w tej okolicy. Był wojownikiem wolnym od wszelkich akcesoriów cywilizacji, składały się na niego tylko mięśnie, wola i ukryte pragnienia. W osobliwym kontraście z nim Anibar, Wyszukiwacz Łodzi, sprawiał wrażenie intruza, niemalże pasożyta. Każdy jego ruch wydawał się ukradkowy i dziwnie przepojony poczuciem winy. Z tego skalnego pustkowia pełnego drzew i przejrzystych jezior Wyszukiwacz Łodzi i jego lud czerpali czarne ziarno i skóry zwierząt, brzozową korę i trzciny, z których wyplatali kosze oraz sieci. To było za mało, żeby zranić krainę, za mało, by ogłosić się jej zdobywcami. Mimo to, rozglądając się wokół, Samar Dev myślała o niewyrąbanych drzewach, wciąż pełnych ryb jeziorach, wydajniejszych metodach zbierania wydłużonych ziaren koloru błota z trzcinowych pól na płyciznach. To tak zwane czarne ziarno trzeba było najpierw wytrzepać z łodyg. Trzciny układano w długich płytkich łodziach używanych przez Anibarów i bito w nie kijami pośród pajęczyn, unoszących się na wietrze pająków oraz brzęczenia komarów tygrysich. Samar Dev mogła myśleć jedynie o tutejszych zasobach i o najlepszych metodach ich eksploatacji. Z każdym dniem coraz trudniej jej było uważać to za cnotę. Wyszukiwacz Łodzi szedł pierwszy, za nim podążał Karsa, prowadzący konia za wodzę. Samar Dev musiała oglądać zad zwierzęcia i jego poruszający się gwałtownie ogon. Nogi ją bolały, każdy krok na twardym kamieniu wnikał do kręgosłupa. Powtarzała sobie, że musi istnieć jakiś sposób łagodzenia tego rodzaju wstrząsów. Być może uda się jakoś wyprodukować podeszwy sklejane z wielu warstw. Będzie musiała się nad tym zastanowić. I te kąśliwe insekty. Wyszukiwacz Łodzi naciął gałęzi janowca i wsadził je sobie w chustę, którą miał na głowie, w ten sposób, że zielone łodygi kołysały się przed jego czołem i nad karkiem. To zapewne pomagało, choć Anibar wyglądał śmiesznie. Zastanawiała się, czy nie zrezygnować z próżności i nie pójść za jego przykładem, ale postanowiła, że jeszcze chwilę zaczeka. Karsa Orlong chyba uważał, że ta podróż to jakiegoś rodzaju misja. Gnało go pragnienie wymierzenia sprawiedliwości tym, którzy jego zdaniem na to zasługiwali, bez względu na okoliczności. Zaczynała sobie uświadamiać, jak bardzo przerażający potrafi być ten dzikus, i jeszcze bardziej podsyciło to jej narastającą fascynację. Była niemal skłonna uwierzyć, że rzeczywiście potrafiłby położyć pokotem cały panteon bogów. Szlak opadł niżej i znaleźli się na porośniętym mchem gruncie, z którego sterczały połamane gałęzie, przywodzące na myśl szare, wystrzępione palce. Po prawej rósł gruby, powyginany karłowaty dąb. Miał kilkaset lat i naznaczyły go blizny po uderzeniach piorunów. Wszystkie mniejsze drzewa rosnące wokół niego uschły, jakby ten sterany wiekiem wartownik wydzielał jakąś morderczą truciznę. Po lewej, z czarnego stawu wyrastał ziemny wał, utworzony z pozlepianych glebą korzeni zwalonej sosny, pionowy i wysoki jak Karsa. Havok zatrzymał się nagle i Samar Dev usłyszała chrząknięcie Karsy Orlonga. Ominęła konia Jhagów, żeby móc się lepiej przyjrzeć ścianie posplatanych korzeni. Spoczywał w niej zmumifikowany trup. Był pomarszczony i poczerniały, kończyny miał rozpostarte, a szyję odsłoniętą, ale w miejscu głowy widać było tylko dolną szczękę. Wydawało się, że jego klatka piersiowa implodowała, jakby pustka w jej wnętrzu chciała sięgnąć ku sercu ogromnego drzewa. Wyszukiwacz Łodzi zatrzymał się obok, lewą ręką kreśląc w powietrzu jakieś znaki. - Ta sosna zwaliła się niedawno - stwierdził Karsa Orlong. - Ale ciało spoczywało tu przez długi czas. Popatrz, jak skóra zabarwiła się od czarnej wody, która kiedyś gromadziła się wokół korzeni. Samar Dev - ciągnął, spoglądając na nią - on ma w piersi dziurę. Jak to mogło się stać? Potrząsnęła głową. - Nie potrafię nawet określić, co to za istota. - Jaghut - wyjaśnił Toblakai. - Widziałem już podobny przypadek. Ciało zamienia się w drewno, ale duch wewnątrz nadal jest żywy... - Chcesz powiedzieć, że on jeszcze żyje? - Nie wiem. W końcu drzewo się zwaliło, a to znaczy, że umiera... - Śmierć nie jest pewna - wtrącił Wyszukiwacz Łodzi, wytrzeszczając oczy z przesądnego strachu. - Często się zdarza, że drzewo ponownie sięga ku niebu. Ale ten mieszkaniec, tak straszliwie uwięziony, nie może być żywy. Nie ma serca. Nie ma głowy. Samar Dev podeszła bliżej, by poddać oględzinom zapadniętą klatkę piersiową istoty. Po dłuższej chwili odsunęła się znowu, zaniepokojona czymś, czego nie potrafiła zdefiniować. - Kości w tym ciele nadal rosły - stwierdziła. - Ale już nie jako kości. Jako drewno. Podejrzewam, że te czary należą do D’riss. Wyszukiwaczu Łodzi, jak sądzisz, jak długo tutaj rosło to drzewo? - W zamarzniętym czasie może ze trzydzieści pokoleń. Odkąd się zwaliło, najwyżej siedem dni. Co więcej, przewrócono je. - Czuję jakiś zapach - mruknął Karsa Orlong, podając wodze Anibarowi. Potężny wojownik wdrapał się na stok niecki przed nimi i zatrzymał się na szczycie. Powoli wydobył kamienny miecz. Teraz ona również poczuła słaby, kwaśny odór, woń śmierci. Podeszła do Karsy. Za skalną kopułą kręta ścieżka schodziła szybko w dół, kończąc się na brzegu małego, bagnistego jeziorka. Po jednej stronie, na wąskiej półce powyżej brzegu, ciągnął się pusty obszar, na którym znajdowały się pozostałości prostego obozu - trzy okrągłe konstrukcje o szkieletach z młodych drzewek i ścianach z niewyprawionych skór. Dwie z nich częściowo strawiły płomienie, a trzecia runęła na ziemię, zamieniając się w masę strzaskanego drewna i podartych koźlich skór. Samar Dev naliczyła sześć ciał leżących nieruchomo w obozie i w jego okolicy. Siódme pływało twarzą w dół w jeziorku. Tułów, ramiona i głowa były zanurzone, a długie włosy unosiły się na powierzchni jak zbielałe wodorosty. Trzy czółna ułożono w szereg po drugiej stronie ścieżki, a ich kadłuby z kory rozbito. Wyszukiwacz Łodzi podszedł do Samar Dev i Karsy. Z jego ust wyrwało się ciche zawodzenie. Karsa pierwszy ruszył na dół. Samar Dev po chwili podążyła zanim. - Nie zbliżaj się do obozu - ostrzegł ją Teblor. - Muszę odczytać ślady. Obserwowała go, gdy przechodził od jednej nieruchomej postaci do drugiej, przyglądając się zdeptanej ziemi, miejscom, gdzie warstwę gleby odkopnięto na bok. Potem podszedł do wygasłego ogniska i pogrzebał palcami w popiele i węgielkach, sięgając aż do ziemi pod nimi. Gdzieś na jeziorze rozległ się żałobny, dręczący krzyk nura. Słońce skryło się za lasem na zachodzie, jego światło przybrało stalową barwę. Wyszukiwacz Łodzi nadal stał na wzgórzu nad ścieżką. Jego zawodzenie przybrało wyższą tonację. - Każ mu się zamknąć - warknął Karsa. - Nie sądzę, żeby mi się udało - odparła. - Pozwól mu odbyć żałobę. - Jego żałoba może wkrótce stać się naszą. - Boisz się tych niewidocznych wrogów, Karso Orlong? Wyprostował się nad przedziurawionymi czółnami. - Niedawno przeszła tędy czworonożna bestia. Wielka. Zabrała jednego trupa. Nie sądzę, by uciekła daleko. - W takim razie już i tak nas usłyszała - stwierdziła Samar Dev. - Co to jest? Niedźwiedź? Wyszukiwacz Łodzi mówił, że czarne niedźwiedzie korzystają z tych samych szlaków, co Anibarowie. Pokazywał jej na ścieżce ich odchody i wyjaśnił, że te zwierzęta na ogół nie są niebezpieczne. Niemniej dzikie stworzenia były nieobliczalne i jeśli taki niedźwiedź znalazł ciała, mógł je uznać za swoją własność. - Niedźwiedź? Być może, Samar Dev. Z rodzaju takich, jakie żyją w mojej ojczyźnie, mieszkaniec jaskiń. Kiedy stanie na tylnych łapach jest o połowę wyższy od Teblora. Ale ten zwierz jest jeszcze inny. Poduszki jego łap są pokryte łuskami. - Łuskami? - I według mojej oceny waży więcej niż czterech dorosłych teblorskich wojowników. - Spojrzał na nią. - To straszliwe stworzenie. - Wyszukiwacz Łodzi nie wspominał, by w tym lesie żyły podobne zwierzęta. - To nie był jedyny intruz - dodał Toblakai. - Tych Anibarów zamordowano włóczniami i krzywymi mieczami. Potem zabrano im wszystkie ozdoby, broń oraz narzędzia. Było wśród nich dziecko, ale je też zabrano. Zabójcy przypłynęli jeziorem, w długich drewnianych łodziach. Przynajmniej dziesięciu dorosłych wojowników. Dwóch z nich nosiło ciężkie buciory, ale nigdy nie widziałem takiego wzoru podeszwy. Pozostali mieli mokasyny zszywane z kawałków skóry, zachodzących na siebie z jednej strony. - Zachodzących? To pewnie ma zwiększać przyczepność. - Samar Dev, wiem, kim są ci intruzi. - To twoi dawni przyjaciele? - Kiedy się spotkaliśmy, nie rozmawialiśmy o przyjaźni. Zawołaj Wyszukiwacza Łodzi. Muszę mu zadać parę... Karsa nie dokończył zdania. Samar Dev spojrzała na niego i zobaczyła, że Teblor znieruchomiał pod wpływem szoku, wbijając wzrok w las za czółnami. Odwróciła się i ujrzała potężną bestię, która wysuwała się spomiędzy uginających się na boki drzewek. Miała olbrzymi, pokryty łuskami łeb osadzony na pochyłych barkach. Patrzyła na Toblakai. Ten uniósł kamienny miecz w obu dłoniach i popędził jej na spotkanie. Ryk potężnego stwora przeszedł w płaczliwy pisk. Zwierz rzucił się do ucieczki. Rozległ się trzask łamanych drzewek... Karsa zniknął w lesie, ścigając bestię. Samar Dev zorientowała się, że trzyma w prawej ręce sztylet. Zaciskała dłoń tak mocno, aż zbielały jej kostki. Odgłos łamanych drzewek oddalił się od niej, podobnie jak rozpaczliwe piski pancernego niedźwiedzia. Odwróciła się, słysząc kroki. Wyszukiwacz Łodzi zszedł na dół i przykucnął u jej boku. Poruszał ustami, odmawiając bezgłośne modlitwy. Wbił wzrok w nierówną wyrwę w linii drzew. Samar Dev schowała sztylet i skrzyżowała ręce na piersiach. - Co on ma przeciwko potworom? - zapytała. Anibar usiadł na wilgotnej glebie i zaczął się kołysać w przód i w tył. *** Gdy Karsa Orlong wrócił, Samar Dev kończyła właśnie grzebać drugiego trupa. Toblakai podszedł do ogniska, które przedtem rozpaliła na nowo, i odłożył miecz. Wyszukiwacz Łodzi przykucnął przy ogniu, opatulony futrami. Z jego ust wydobywał się cichy, jękliwy dźwięk, pełen rozpaczliwego smutku. - Zabiłeś go? - zapytała Teblora. - Odrąbałeś mu łapy, obdarłeś żywcem ze skóry, dodałeś jego uszy do trofeów, które masz za pasem, i zmiażdżyłeś pierś w uścisku? - Uciekł - mruknął Karsa. - Zapewne jest już w połowie drogi do Ehrlitanu. - Nie. Jest głodny. Wróci tu, ale dopiero wtedy, gdy odejdziemy. - Wskazał na pozostałe ciała. - Nie ma sensu ich grzebać. I tak je wykopie. - Mówisz, że jest głodny? - Zdycha z głodu. Nie pochodzi z tego świata, a w tej okolicy znajdzie bardzo niewiele pokarmu. Lepiej by zrobił, gdyby się przeniósł na południe, na równiny. - Na mapie jest napisane, że to Góry Olphara. Zaznaczono na niej wiele jezior. Mam wrażenie, że to małe, które tu widzimy, łączy się za pośrednictwem rzeki z innymi, leżącymi dalej na północ. - To nie są góry. - Przed tysiącleciami były. Trochę się zużyły od tego czasu. Jesteśmy teraz na znacznie wyższym poziomie niż wtedy, gdy przebywaliśmy na południu. - Nic nie może zmienić gór w zwykłe ogryzki, czarownico. - A jednak może. Powinniśmy sprawdzić, czy uda się nam naprawić te czółna. Byłoby znacznie łatwiej... - Nie zostawię Havoka. - W takim razie nigdy nie dogonimy tych intruzów, Karso Orlong. - Oni nie uciekają. Badają ten kraj. Poszukują. - Czego? Toblakai nie odpowiedział. Samar Dev wytarła ziemię z rąk i podeszła do ogniska. - Myślę, że te łowy są pomyłką. Anibarowie powinni po prostu uciec, opuścić te pustkowia, przynajmniej dopóki intruzi nie odejdą. - Jesteś dziwną kobietą - oznajmił Karsa. - Pragnęłaś zbadać tę krainę, a mimo to czujesz się w niej bezradna. Poderwała się nagle. - Dlaczego tak mówisz? - Tutaj trzeba stać się zwierzęciem. Wędrować bezszelestnie, albowiem to miejsce daje niewiele, a jego mową jest cisza. Trzy razy podczas tej wędrówki śledził nas niedźwiedź, poruszający się po skalnym podłożu bezgłośnie jak duch. Wielokrotnie przecinał nasz ślad. Można by pomyśleć, że takie duże zwierzę łatwo jest zauważyć, ale to nieprawda. Są tu omeny, Samar Dev, więcej niż ich widziałem gdziekolwiek, nawet w ojczyźnie. Po niebie krążą jastrzębie. Sowy przyglądają się nam z dziupli w uschniętych drzewach. Powiedz mi, czarownico, co się dzieje z księżycem? Wpatrzyła się w ogień. - Nie mam pojęcia. Wygląda na to, że pęka. Kruszy się. Nie ma żadnych zapisów świadczących, by coś takiego już się kiedyś wydarzyło. To samo dotyczy tego, że tak nagle się powiększył. I tej dziwnej korony, która go otacza. - Potrząsnęła głową. - Jeśli to omen, widzi go cały świat. - Mieszkańcy pustyni wierzą, że tam mieszkają bogowie. Może ci bogowie toczą ze sobą wojnę. - To bzdurne przesądy - zaprotestowała. - Księżyc jest dzieckiem tego świata, ostatnim dzieckiem, bo kiedyś były też inne. - Zawahała się. - Niewykluczone, że dwa z nich zderzyły się ze sobą, ale trudno jest mieć pewność. Te inne nigdy nie były zbyt dobrze widoczne, nawet w najlepszych czasach. Ciemne, zabrudzone, odległe, zawsze ukrywające się w cieniu rzucanym przez ten świat albo przez największy księżyc. Ten który widzimy najlepiej. Ostatnio w powietrzu unosi się mnóstwo pyłu. - Na niebie jest więcej ognistych mieczy - dodał Karsa. - Tuż przed świtem można zobaczyć dziesięć w ciągu trzech oddechów. Przecinają ciemność, spadając w dół. Co noc. - Może dowiemy się więcej, gdy dotrzemy na wybrzeże. Pływy z pewnością się zmieniły. - Jak to możliwe? - Są oddechem księżyca - wyjaśniła. - Potrafimy mierzyć ten oddech, obserwując ich rytm. Takie są prawa bytu. Toblakai prychnął pogardliwie. - Prawa się łamie. Byt nie przestrzega żadnych praw. Byt jest tym, co trwa, a trwać znaczy walczyć. Na koniec zaś zawsze przychodzi porażka. - Wyjmował z plecaka paski wędzonego mięsa bhederin. - To jest jedyne prawo godne tej nazwy. Przyjrzała się mu uważnie. - Czy w to właśnie wierzą Teblorzy? Obnażył zęby. - Pewnego dnia wrócę do swego ludu. I zniszczę wszystko, w co wierzy. Ojcu powiem: „Wybacz. Miałeś rację, że nie wierzyłeś. Miałeś rację, że gardziłeś prawami, które zakuły nas w łańcuchy”. A do dziadka nie odezwę się ani słowem. - Masz w plemieniu żonę? - Mam tylko ofiary, nie żony. Przemknęło jej przez głowę, że to brutalnie szczere wyznanie. - Zamierzasz im jakoś zadośćuczynić, Karso Orlong? - To by uznano za słabość. - W takim razie nadal nosisz łańcuchy. - Była taka nathijska wioska nad brzegiem jeziora. Mieszkający tam rybacy czynili z moich rodaków niewolników. Co noc, gdy już ci niewolnicy wyciągnęli sieci z jeziora, przykuwano ich do wspólnego łańcucha. Żaden Teblor nie mógł skruszyć tego łańcucha samodzielnie. Gdyby się zjednoczyli, połączyli swe siły i wolę, żaden łańcuch nie mógłby się im oprzeć. - A więc, choć zapewniasz, że wrócisz do swych rodaków i zniszczysz wszystko, w co wierzą, będziesz potrzebował ich pomocy. Mam wrażenie, że nie tylko ojca będziesz musiał prosić o wybaczenie. - Sam sobie wezmę to, czego potrzebuję, czarownico. - Czy byłeś jednym z tych niewolników w nathijskiej wiosce rybackiej? - Przez pewien czas. - I żeby uciec, bo z pewnością uciekłeś, potrzebowałeś pomocy innych Teblorów. - Pokiwała głową. - Rozumiem, dlaczego cię to gryzie. Przyjrzał się jej. - Jesteś bardzo bystra, Samar Dev. Świetnie potrafisz wszystko do siebie dopasować. - Poświęciłam wiele czasu na studia nad ludzką naturą, nad motywacjami, które kierują naszym postępowaniem, i prawdami, które nas prześladują. Nie sądzę, żeby Teblorzy zbytnio różnili się od nas pod tym względem. - Chyba że wychodzisz od iluzji, zgadzającej się z wnioskiem, do którego pragnęłaś dojść od samego początku. - Staram się unikać założenia, że wszyscy mówią prawdę - odparła. - Zaiste. Podał jej pasek mięsa. Skrzyżowała ramiona na piersiach, na razie nie przyjmując poczęstunku. - Sugerujesz, że przyjęłam błędne założenie i dlatego, choć twierdzę, że cię rozumiem, w rzeczywistości nic nie pojmuję. To wygodny argument, ale niezbyt przekonujący, chyba że zechcesz wyrażać się jaśniej. - Jestem Karsa Orlong. Znam wartość każdego kroku, który postawiłem, odkąd zostałem wojownikiem. Twoje samozadowolenie mnie nie obraża, czarownico. - Dzikus przemawia do mnie protekcjonalnym tonem! Bogowie na dole! Znowu podsunął jej mięso. - Zjedz coś, Samar Dev, bo inaczej zrobisz się za słaba na oburzenie. Obrzuciła go pełnym złości spojrzeniem, ale przyjęła poczęstunek. - Karso Orlong, twój lud pędzi żywot równie prymitywny, jak ci Anibarowie. Nie ulega wątpliwości, że obywatele wielkich cywilizacji Siedmiu Miast egzystowali ongiś w podobnej prostocie i flegmatycznej niewiedzy, prześladowani omenami i uciekający przed tym co niezgłębione. Z pewnością my również tworzyliśmy skomplikowane systemy wierzeń, dziwacznych i śmiesznych, chcąc usprawiedliwić wszelkie ograniczenia, narzucane nam przez walkę o przetrwanie. Na szczęście, zostawiliśmy już to wszystko za sobą. Poznaliśmy chwałę cywilizacji, a wy, Teblorzy, w sprowadzonej na manowce dumie, nadal uważacie swą nieznajomość owej chwały za cnotę. Nadal nie rozumiecie wielkiego daru, jakim jest cywilizacja... - Rozumiem go całkiem nieźle - odparł Karsa Orlong z ustami pełnymi mięsa. - Dzikus przechodzi do stanu cywilizacji dzięki udoskonaleniom... - Tak! - Udoskonaleniom umożliwiającym szybsze i skuteczniejsze zabijanie. - Chwileczkę... - Udoskonaleniom nienaruszalnych praw nędzy i degradacji. - Karso... - Udoskonaleniom sposobów upokarzania, zadawania cierpienia i usprawiedliwiania rzezi dzikusów zbyt głupich i ufnych, by oprzeć się temu, co uważacie za nieuniknione. A mianowicie ich zagładzie. Jak uważasz, Samar Dev - dodał, przełykając mięso. - Kogo z nas dwojga Anibarowie powinni obawiać się bardziej? - Nie wiem - odparła, zgrzytając zębami. - Dlaczego nie zapytasz o to Wyszukiwacza Łodzi? Anibar uniósł głowę i przyjrzał się Samar Dev spod opadających powiek. - W zamarzniętym czasie - rzekł cicho - Sui Etkar mówił o Nieznalezionym. - Sui Etkar nie był bogiem, Wyszukiwaczu Łodzi. Był śmiertelnikiem z darem do mądrze brzmiących słów. Łatwo jest wygłaszać ostrzeżenia, ale zostać na miejscu i pomóc ludziom przygotować się do tego, co ma się wydarzyć, to coś całkiem innego. - Sui Etkar zdradził nam tajemnice, Samar Dev, i dzięki temu przygotowywaliśmy się w zamarzniętym czasie, przygotowujemy się teraz i będziemy się przygotowywać w Nieznalezionym. Karsa parsknął ochrypłym śmiechem. - Szkoda, że nie przybyłem tu z Sui Etkarem. Myślę, że znaleźlibyśmy niewiele powodów do sporu. - Mam za swoje - mruknęła Samar Dev. - Takie są skutki zadawania się z barbarzyńcami. - Ci intruzi, którzy tu przybyli, uważają się za cywilizowanych, czarownico - odezwał się Karsa Orlong nagle zmienionym tonem. - I zabijają Anibarów. Dlaczego? Dlatego że mogą. Nie szukają innych powodów. Im właśnie, Samar Dev, Karsa Orlong udzieli odpowiedzi. Ten dzikus nie jest głupi ani ufny i, na dusze mojego miecza, udzielę im odpowiedzi. Nagle zapadła noc i w milczącej puszczy zapanował chłód. Gdzieś daleko na zachodzie rozległo się wycie wilków. Samar Dev zauważyła, że Karsa Orlong się uśmiechnął. *** Kiedyś, dawno temu, Mappo Konus stał wśród tysiąca trellskich wojowników na Wzgórzach Orstanz, górujących nad doliną Bayen Eckar, płytkiej, kamienistej rzeki, która płynęła na północ, ku odległemu, mitycznemu morzu. Mitycznemu przynajmniej dla Trellów, z których żaden nie zawędrował tak daleko od ojczystych stepów i równin. Na zboczu naprzeciwko, a także niżej, na zachodnim brzegu rzeki odległym o tysiąc pięćset kroków, zajęła pozycje nemilska armia, którą dowodził w owych czasach wzbudzający powszechny lęk generał Saylan’mathas. Stracili już bardzo wielu Trellów. Nie zginęli w bitwach, lecz padli ofiarą osłabienia spowodowanego życiem w obozach położonych wokół kupieckich faktorii, fortów i osad, które zamieniły granice w bardzo nieokreślone pojęcie. Mappo uciekł z właśnie takiego obozu, szukając schronienia u żyjących wśród wzgórz klanów, które nie utraciły jeszcze wojowniczości. Tysiąc Trellów stało naprzeciwko ośmiokrotnie liczniejszej armii. Buzdygany, topory i miecze tłukły o brzegi tarcz, a z gardeł niosła się pieśń zapowiadająca śmierć. Jej przywodzący na myśl trzęsienie ziemi dźwięk wypełniał dolinę. Dziwnie oszalałe ptaki latały nisko nad ziemią, jakby pod wpływem przerażenia zapomniały, że schronieniem dla nich jest niebo. Przemykały między szarolistnymi drzewami porastającymi oba brzegi rzeki, kłębiły się w gęstych chaszczach. Po drugiej stronie doliny oddziały żołnierzy maszerowały we wciąż zmieniającym się szyku - łucznicy, procarze, uzbrojona w piki piechota oraz straszliwi nemilscy katafrakci, zakuci w ciężkie zbroje i dosiadający masywnych rumaków. Okrągłe tarcze trzymali w gotowości, choć kopie nadal wisiały u strzemion. Przesunęli się kłusem na oba skrzydła, jasno oznajmiając swój zamiar uderzenia na Trellów z flank, gdy tylko wdadzą się oni w bój z nemilska piechotą na dnie doliny. Bayen Eckar nie stanowiła żadnej przeszkody. Woda w niej sięgała zaledwie kolan. Katafrakci sforsują ją bez trudu. Widzieli już Saylan’mathasa. Przemierzał konno dalekie wzgórza, otoczony świtą. Nad budzącym lęk generałem powiewały serpentynowe chorągwie z czarnego jedwabiu obszytego złotem. Wyglądały jak szczeliny w powietrzu, przez które przedostawała się Otchłań. Wódz i jego towarzysze przejechali przez cały ciąg wzgórz. Żołnierze salutowali im, unosząc broń, ale ku niebu nie wzbił się żaden krzyk. Saylan’mathas sam dobierał sobie ludzi i nie mieli oni w zwyczaju krzyczeć. Ta cisza była złowieszcza, bezlitosna, przerażająca. Z trellskich stepów, na czele armii nieustępliwych wojowników przybył Starzec imieniem Trynigarr, dla którego miała to być pierwsza bitwa. Zwano go Starcem, ale w jego przypadku ów tytuł zabarwiła drwina, gdyż był starym mężczyzną, którego źródło mądrości i rad najwyraźniej dawno już wyschło, starym mężczyzną, który mówił niewiele. Trynigarr jest milczący i czujny jak jastrząb, powiadano, ale temu spostrzeżeniu towarzyszył zwykle nieprzyjazny uśmiech albo, co gorsza, ochrypły śmiech. Został wodzem dzięki cnocie wstrzemięźliwości, gdyż trzech innych Starców skosztowało przed pięcioma dniami kaktusa zwanego Płaczącą Jegurrą. Kropelki pokrywające kolczaste liście były efektem trzydniowego moczenia w mieszaninie wody i Ośmiu Przypraw. Te ostatnie były szamańską miksturą, mającą sprowadzać głos i wizje podziemnych bogów. Tym razem jednak wywar uległ skażeniu, czego nikt nie zauważył. W rowie wykopanym wokół pnia kaktusa utopił się niepostrzeżenie jadowity pająk zwany antylopą, a domieszka jego toksycznych soków spowodowała, że Starcy zapadli w głęboką śpiączkę, z której - jak się okazało - nie mieli się już obudzić. Dziesiątki młodych, lecz już doświadczonych wojowników paliły się do objęcia dowództwa, ale nie można było zapominać o dawnych tradycjach. W końcu to one były sercem tej wojny. Dlatego dowództwo przypadło Trynigarrowi, „tak mądremu, że nie ma nic do powiedzenia”. Staruszek stał przed swymi wojownikami na pamiętnym wzgórzu i przyglądał się w milczeniu przeciwnikowi prezentującemu jedną formację po drugiej. Wreszcie konnica - która oddaliła się już o co najmniej trzy tysiące kroków na północ i na południe - zawróciła zgrabnie i zjechała na dół, ku rzece. Oba oddziały liczyły po pięć szwadronów, a w każdym z nich było po stu zdyscyplinowanych, noszących ciężkie zbroje żołnierzy. Wszyscy byli szlachetnie urodzeni, byli braćmi, ojcami i synami, dzikimi córkami i gwałtownymi żonami. Połączyła ich żądza krwi, która dla Nemilów była sposobem życia. W tych jednostkach służyły całe rodziny, a każdą z nich dowodził kapitan wybrany przez aklamację spośród żołnierzy. Wszystko to czyniło z nich najgroźniejszą kawalerię na zachód od Jhag Odhan. Gdy Trynigarr obserwował nieprzyjaciela, Mappo Konus patrzył na swego wodza wojennego. Starzec nie czynił nic. Katafrakci przeszli przez rzekę i zwrócili się ku Trellom. Potem czekali cierpliwie. Na zboczu naprzeciwko armii Trynigarra piechota ruszyła w dół. Harcownicy przekroczyli rzekę, a za nimi podążyła średniozbrojna i ciężka piechota, wzmacniając przyczółek na drugim brzegu. Trellscy wojownicy nie przestawali krzyczeć, aż rozbolały ich gardła i w coraz dłuższych przerwach na zaczerpnięcie oddechu oraz chwilach między uderzeniami broni o tarcze pojawiło się coś przypominającego strach. Szał bojowy mijał i wracało wszystko, o czym dzięki niemu zapomnieli, wszystkie lęki i wątpliwości, jakie musiały nawiedzać przed bitwą każdego, kto był zdrowy na umyśle. Nieprzyjaciel na przyczółku, widząc, że nikt go nie atakuje, rozszedł się na wszystkie strony, by zrobić miejsce dla głównych sił, które nadal przebywały na drugim brzegu. W tym momencie z gąszczu wypadły jelenie, które zaczęły biegać jak opętane między obiema armiami. Trellowie zawsze, przez niezliczone stulecia, walczyli ogarnięci bojowym szałem. Bitwa po bitwie, w sytuacji podobnej do tej, rzuciliby się już do szarży, nabierając szybkości na zboczu, każdy wojownik pragnąłby prześcignąć towarzyszy, by okryć się śmiertelną chwałą tego, kto pierwszy zada cios znienawidzonemu nieprzyjacielowi. Uderzyliby z siłą lawiny, wykorzystując swe większe rozmiary, by zbić z nóg pierwsze linie wrogów, rozbić falangę i rozpocząć rzeź. Czasami się to udawało, częściej jednak kończyło się niepowodzeniem. Och, impet nierzadko przewracał kolejne szeregi nieprzyjacielskich żołnierzy, niekiedy z taką siłą, że ciała koziołkowały w powietrzu, a raz, prawie trzysta lat temu, podobna szarża obaliła na tyłki całą falangę. Nemile wyciągnęli jednak wnioski i teraz ich piechota maszerowała naprzód z pochylonymi pikami. Szarżujący Trellowie nadziewali się na śmiercionośne żelazne ostrza, a nieprzyjacielski czworobok, nauczony większej mobilności i mogący przesuwać się w tył równie łatwo, jak do przodu, po prostu absorbował wstrząs. Potem Trellowie szli w rozsypkę albo ginęli na miejscu pod ciosami nemilskich pik. Dlatego, gdy Trellowie nadal nic nie robili, stojąc nieruchomo na wzgórzach jak targane wiatrem strachy na wróble, Saylan’mathas pojawił się na swym rumaku i przejechał przed szeregiem żołnierzy, unosząc wzrok, jakby go chciał wbić we flegmatyczny umysł Trynigarra. Nie ulegało wątpliwości, że wódz nie jest zadowolony. W obecnej sytuacji musiałby rozkazać piechocie atakować pod górę, co utrudniłoby jej obronę przed szarżą, która z pewnością by wówczas nastąpiła. Saylan’mathas nie był zadowolony, ale Mappo podejrzewał, że nie zaniepokoiło go to zbytnio. Falangi były świetnie wyszkolone, mogły się rozstępować i tworzyć w swych szeregach korytarze, do których można by zaganiać pikami rozpędzonych Trellów. Niemniej jednak, rozmieszczona na flankach konnica straciła znaczną część swej efektywności, chyba że Saylan’mathas przesunie ją na inne pozycje. Mappo zauważył kurierów, którzy oddzielili się od świty generała. Jeden z nich pognał w dół, a drugi w górę doliny. Katafrakci mieli przesunąć się wyżej i zająć pozycje na tej samej wysokości, co Trellowie, a potem przesunąć się ku nim. Obustronna szarża kawalerii zmusi Trellów do odwrócenia się. Co prawda, i to nie pomoże im zbytnio, gdyż wojownicy nie znali żadnej taktyki obrony przed taką szarżą. Gdy tylko katafrakci zawrócili wierzchowce i ruszyli pod górę, Trynigarr uniósł dłonie i skierował je na zewnątrz. Sygnał przekazano do tyłu, aż za szczyt, a potem w dół, na północ i na południe, do ukrytych oddziałów trellskich wojowników, którzy czekali na flankach, naprzeciwko niczego niepodejrzewających nieprzyjaciół. Ci Trellowie ruszyli teraz ku szczytowi wzniesienia. Dotrą tam na długo przed dosiadającymi obciążonych zbrojami rumaków katafraktami, ale nie zatrzymają się, tylko ruszą do szarży, prosto na nemilską jazdę. Trellowie nie umieli się bronić przed szarżą kawalerii, ale świetnie potrafili szarżować na nią, pod warunkiem, że nabiorą rozpędu, jak miało się stać tego dnia. Nad taborami na zachód od rzeki pojawiły się obłoki pyłu. Dobiegały stamtąd odległe odgłosy rzezi. To tysiąc pięćset Trellów, których Trynigarr wysłał przed trzema dniami na drugi brzeg Bayen Eckar, uderzyło na słabo broniony obóz. Do doliny przybyli kurierzy. Mappo zobaczył, że generał zatrzymał się, razem ze swoją świtą. Konie zwracały się w najróżniejsze strony, odzwierciedlając dezorientację oficerów. Na odległych flankach pojawili się Trellowie, którzy przeszli przez szczyt z głośnymi okrzykami bojowymi i przystąpili do morderczego ataku na skłębioną grupę zaskoczonych jeźdźców. Saylan’mathas, który przed paroma chwilami myślał tylko o ataku, był zmuszony zmienić plany, porzucić wszelką myśl o wycięciu w pień nieprzyjaciela i skupić się na konieczności obrony. Podzielił swoją piechotę, rozkazał obu połowom legionu zwrócić się na zewnątrz i pobiec truchtem ku stanowczo zbyt odległym flankom. Zagrały rogi, ich jękliwy ton informował konnicę, że pojawiła się droga odwrotu. Grupy lekkiej jazdy, które zostały na drugim brzegu rzeki, gotowe ruszyć w pościg za uciekającymi Trellami, wysłał cwałem ku niewidocznym taborom. Jednakże ich konie musiały się najpierw wspiąć na strome zbocze. Nim pokonały połowę drogi, na szczycie pojawiło się ośmiuset Trellów. Oni również mieli piki, o połowę dłuższe od używanych przez Nemilów. Zajęli pozycje i pochylili długie drzewca nad zboczem. Nim lekka jazda dotarła do ich linii, jej szereg utracił spoistość. Niektórzy żołnierze już próbowali zawracać. Nadziane na piki konie stawały dęba i staczały się w dół, łamiąc nogi tym, które biegły za nimi. Żołnierze spadali z siodeł i atak załamał się w jednej chwili. Linia Trellów zaczęła maszerować w dół, niosąc nieprzyjaciołom śmierć. Generał zatrzymał swój centralny oddział, posuwający się w górę zbocza, i uformował obronny czworobok otoczony błyszczącym lasem kołyszących się pik, które uniosły się powoli jak zjeżona sierść na grzbiecie zapędzonej w kozi róg bestii. Nieruchomy, czekający na odpowiednią chwilę, Trynigarr, Milczący Mędrzec, obrócił lekko głowę i nakreślił prawą dłonią w powietrzu niewielką falę. Tysiąc Trellów za jego plecami ustawiło się w chaotyczne, przepychające się szeregi, tworząc korytarze, przez które naprzód wysunęli się trellscy łucznicy. Słowo „łucznicy” nie było najszczęśliwiej dobrane, aczkolwiek byli wśród nich wojownicy uzbrojeni w długie refleksyjne łuki, tak sztywne, że nie zdołałby ich naciągnąć żaden człowiek. Miotane przez nie strzały były długie, dorównywały niemal masą dzirytom, a ich lotki zrobiono z długich pasków garbowanej skóry. Inni mieli prawdziwe dziryty i miotacze oszczepów. Byli wśród nich też procarze, w tym także uzbrojeni w długie proce kijowe. Każdy wojownik ciągnął za sobą dwukołowy wózek, wyładowany wielkimi workami z cienkiej tkaniny, którymi mieli miotać w nieprzyjaciela. Zawartość worków poruszała się gwałtownie. Tysiąc sześciuset łuczników, w tym wiele kobiet, które potem żartowały, że opróżniły swe jurty przed tą bitwą. Wyszli na zbocze, a pierwsza grupa wojowników, ustawiona teraz w kolumny, maszerowała razem z nimi. Na spotkanie serca nemilskiej armii. Trynigarr szedł razem z nimi. Od innych wojowników różnił się tylko wiekiem. Odłożył na bok rolę dowódcy. Każdy element jego skomplikowanego planu został już wprowadzony w życie, rezultat zależał teraz od odwagi i zawziętości młodych wojowników oraz ich klanowych wodzów. Ten gest Trynigarra był w gruncie rzeczy wyrazem najgłębszego zaufania. Bitwa się zaczęła i o wszystkim rozstrzygnie szczęk broni. Starzec uczynił co w jego mocy, by wykorzystać silne strony Trellów, jednocześnie zręcznie osłabiając Nemilów i ich sławetnego generała. Tak oto, na oczach skrzeczących ptaków i przerażonych jeleni, które wciąż biegały po stokach doliny, nadeszła chwila chwalebnego przelewu krwi. Stojący na zachodnim brzegu nemilscy łucznicy sypali śmiercionośnymi strzałami na zachód i na wschód. Każdemu trafieniu towarzyszył krzyk albo łoskot drewnianej tarczy, aż wreszcie atakujący wojownicy wybili w pień lekką jazdę, przeformowali się pod ostrzałem i ruszyli naprzód truchtem, pochylając piki. Wystarczyło ich jedno dotknięcie, by łucznicy poszli w rozsypkę, wraz z nieliczną grupką osłaniających ich harcowników. Na łuczników zwróconych ku wschodowi, którzy ostrzeliwali nieprzyjaciela atakującego nemilską piechotę strzelając nad czworobokiem, Trellowie uderzyli od tyłu. Zaczęła się straszliwa rzeź. Trellskie strzały opadały na falangę. Były tak ciężkie, że przebijały tarcze i zbroje. Kiedy Trellowie podeszli bliżej, za strzałami poszły dziryty. W przednich szeregach Nemilów pojawiły się luki. Zapanował chaos, gdy żołnierze przepychali się, by zająć miejsce poległych towarzyszy. Pofrunęły ku nim trellskie toporki, a kiedy odległość dzieląca od siebie oba oddziały spadła do niespełna dwudziestu kroków, nad tłumem Trellów zawirowały długie proce. Wielkie worki kręciły się coraz szybciej, aż wreszcie przemknęły nad pierwszymi szeregami Nemilów. Gdy nadziały się na piki, z każdego worka wysypały się setki czarnych skorpionów. Dlatego kobiety się śmiały, mówiąc, że opróżniły jurty, by wysłać podarunek znienawidzonym Nemilom. Wobec całej bitwy mogło to być niewiele, ale w tym szczególnym momencie był to ten jeden kamyk za wiele, od którego pękła oś wozu. Spanikowani Nemile krzyczeli, wszelka dyscyplina zniknęła. Zimne, twarde szczypce skorpionów... spadających na karki, wślizgujących się pod napierśniki, schodzących na ramiona, na których spoczywały tarcze... a potem bezlitosne, palące żądła, wbijające się w ciało niczym kły, gwałtowny ból szerzący się na wszystkie strony... tego już było nadto. Falanga wręcz eksplodowała na oczach Mappa. Żołnierze uciekali z wrzaskiem we wszystkie strony, wili się w szalonym tańcu, odrzucali broń i tarcze, zrzucali zbroje. Na skłębiony tłum posypały się strzały i dziryty, a na tych, którzy zdołali się z niego wydostać, czekały już buzdygany, topory i miecze Trellów. Mappo, podobnie jak wszyscy jego towarzysze, zapomniał o bojowym szale. Zadawali śmierć na zimno. Wielki generał, Saylan’mathas, zginął w tym tłumie, stratowany przez własnych żołnierzy. Nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego zsiadł z konia, by wyjść na spotkanie atakującym Trellom. Jego wierzchowiec wrócił truchtem do obozu. Gdy go znaleziono, miał wodze zręcznie owiązane wokół kuli siodła, a strzemiona przerzucone przez grzbiet. Katafraktów, budzących lęk kawalerzystów szlachetnej krwi, wycięto w pień, podobnie jak obie połowy legionu piechoty, które przybyły na miejsce zbyt późno, by móc zrobić cokolwiek więcej niż zginąć pośród wierzgających szaleńczo koni oraz wrzasków śmiertelnie rannych jeźdźców. Nemile ujrzeli tysiąc wojowników i wyciągnęli stąd wniosek, że nie ma tu innych Trellów. Szpiedzy zawiedli ich dwukrotnie, najpierw pośród żyjących wśród wzgórz plemion, gdzie celowo rozpuszczono pogłoski o rozpadzie sojuszu, by powtórzył je plotkarski wiatr, a potem w ostatnich dniach przed bitwą nad Bayen Eckar, gdy Trynigarr rozdzielił swe klany, zlecając każdemu z nich inne zadanie z myślą o tym, że stoczą bitwę w tym właśnie miejscu. Trellowie znali tę okolicę i potrafili wędrować po niej w bezksiężycowe noce, za dnia kryjąc się w fałdach i zagłębieniach dolin. Trynigarr, Starzec, który zwyciężył w swej pierwszej bitwie, miał ich stoczyć jeszcze sześć, za każdym razem zmuszając do odwrotu nemilskich najeźdźców, aż wreszcie podpisano traktat, w którym ludzie wyrzekali się wszelkich pretensji do trellskich stepów i wzgórz, a staruszek, który rzadko się odzywał, zmarł po latach z przepicia w jakimś zaułku, długo po tym, jak ostatni klan się poddał, zmuszony do opuszczenia pustkowi przez głód spowodowany wyrżnięciem stad bhederin przez Nemilów oraz półkrwi Trellów służących im jako zwiadowcy. Mappo słyszał, że w tych ostatnich latach trunek rozwiązał język Trynigarra i Starzec mówił wiele, wypełniając ciszę bełkotliwymi, pozbawionymi znaczenia zdaniami oraz urywkami wspomnień. Tak wiele słów, z których żadne nie było mądre, w miejsce tego, co ongiś było najmądrzejszym milczeniem. Trzy kroki za Mappem Konusem Iskaral Krost, wielki kapłan i zaprzysiężony Mag Domu Cienia, prowadził za uzdę niesamowitego, czarnookiego muła, ani na chwilę nie przestając gadać. Jego słowa unosiły się w powietrzu niczym suche liście i miały też tyle samo znaczenia i sensu, co one. Towarzyszyło im mlaskanie mokasynów oraz kopyt wyciąganych z bagiennego błota tylko po to, by znowu zagłębić się w nie z kolejnym mlaśnięciem. Krost od czasu do czasu rozgniatał dłonią natarczywego owada a do tego nieustannie pociągał nosem. Mappo świetnie rozumiał, że słyszy myśli wielkiego kapłana, chaotyczny, nieuporządkowany monolog wewnętrzny szaleńca, wypowiadany bez ładu i składu. Każdy przebłysk geniuszu był jedynie chimerą, ścieżką równie zwodniczą jak ta, po której obecnie wędrowali, ten rzekomy skrót, mogący lada moment połknąć ich w całości, wciągnąć w nieczuły, ciemny torf, który z obojętnością zamknie ich niewidzące oczy. Trell był przekonany, że Iskaral Krost postanowił go opuścić, wyruszyć z Mogorą - jeśli jego żona rzeczywiście wróciła, a nie łaziła w postaci pająków pośród cuchnących drzew i zasłon mchu - z powrotem do swego ukrytego w urwisku klasztoru. Wielki kapłan zmienił jednak plany z jakiegoś niewyjaśnionego dotąd powodu, i to właśnie szczególnie niepokoiło Mappa. Pragnął, by to był samotny pościg. To on był odpowiedzialny za Icariuma, bez względu na to, co mówili Bezimienni. W osądzie tych kapłanów nie było sprawiedliwości. Zdradzili go już nie raz. Zasłużyli sobie na wieczną nienawiść Mappa. Może któregoś dnia będzie miał szansę zademonstrować, jak bardzo jest z nich niezadowolony. Trell czuł się srodze wykorzystany i duchowo oszukany. Bezimienni stali się celem jego nienawiści. Był strażnikiem Icariuma. Jego przyjacielem. Nie ulegało przy tym wątpliwości, że nowy towarzysz Jhaga prowadził go z gorączkowym pośpiechem zbiega. Wiedział, że ktoś go ściga. Zdawał sobie sprawę, że jest wspólnikiem w straszliwej zdradzie. A Mappo nigdy nie zaprzestanie pościgu. Nie potrzebował też pomocy Iskarala Krosta. W gruncie rzeczy zaczynał podejrzewać, że motywy wielkiego kapłana nie są tak honorowe, jakby się w pierwszej chwili zdawało. Na przykład Krost zapewniał, że jeśli pójdą przez bagno, dotrą nad morze za dwa dni, znacznie szybciej, niż gdyby wędrowali po suchym lądzie. Dwa dni zamieniły się już w pięć, a końca nadal nie było widać. Trell nie potrafił jednak pojąć, dlaczego Iskaral - a co za tym idzie Dom Cienia - mógłby pragnąć spowolnić jego marsz. Icarium był bronią, której użycia nie mógł zaryzykować żaden śmiertelnik ani bóg. Fakt, że Bezimienni byli innego zdania, świadczył o ich szaleństwie, a także zwykłej głupocie. Całkiem niedawno skierowali Mappa i Icariuma do Tremorlor, domu Azath zdolnego uwięzić Icariuma na całą wieczność. Takie właśnie uwięzienie było ich celem i choć Mappo buntował się przeciwko temu i w końcu odmówił im posłuszeństwa, musiał przyznać, że ten plan miał sens. Nagły, niewytłumaczalny zwrot, który nastąpił później, wzmocnił przekonanie Trella, że starożytny kult nie wie, co robi, albo padł ofiarą uzurpacji ze strony jakieś konkurencyjnej sekty. Iskaral Krost pisnął nagle. Nad dwoma wędrowcami przemknął olbrzymi cień, który zaraz zniknął. Mappo uniósł wzrok, przyglądając się konarom olbrzymich drzew, z których zwisały gęste brody mchu. Nie wypatrzył tam nic, poczuł jednak chłodny powiew, jakby coś przed chwilą tędy przeleciało. Spojrzał na wielkiego kapłana. - Iskaralu Krost, czy na tym bagnie żyją enkar’ale? Niski człowieczek wybałuszył oczy. Oblizał wargi, mimo woli zbierając językiem szczątki rozgniecionego komara, które następnie wciągnął do ust. - Nie mam pojęcia - odparł, a potem otarł nos grzbietem dłoni. Wyglądał jak dziecko przyłapane na jakiejś straszliwej zbrodni. - Powinniśmy zawrócić, Mappo Konusie. To był błąd. - Uniósł głowę. - Czy mi uwierzył? Jak mógłby nie uwierzyć? Pięć dni! Nie przecięliśmy tej odnogi bagna, tej sięgającej na północ wypustki, nie, my idziemy wzdłuż niej! Enkar’ale? Bogowie na dole, one pożerają ludzi! Czy to był enkar’al? Dobrze by było! Ale nie. Na to nie ma szans. Szybko, błogosławiony geniuszu, wymyśl jakąś odpowiedź! - Podrapał się po porośniętym białą szczeciną podbródku i rozpromienił się nagle. - To przez Mogorę! To był jej pomysł! Wszystko to był jej pomysł! Trell rozejrzał się wokół. Sięgająca na północ wypustka bagna? Skręcili na zachód, żeby ją odnaleźć; to był pierwszy znak świadczący, że coś jest nie w porządku, ale Mappo nie myślał wtedy jasno. Nie był nawet pewien, czy mgła spowijająca jego duszę rozproszyła się od tego czasu. Zaczynał jednak coś czuć, ogień rozpalający się w węgielkach, pierwsze przebłyski gniewu. Zwrócił się w prawo i ruszył przed siebie. - Dokąd idziesz?! - zawołał Iskaral, przyśpieszając, by za nim nadążyć. Muł poskarżył się głośnym rykiem. Trell nie raczył mu odpowiedzieć. Musiał walczyć z pragnieniem skręcenia kurduplowi tego chudego karku. Po krótkiej chwili poziom gruntu podniósł się wyraźnie. Okolica stała się suchsza. Pojawiły się otwarte, skąpane w blasku słońca polany. Po ich drugiej stronie było widać brzozowe gaje. Na polanie przed nimi czekała kobieta, pół siedząca, pół oparta o głaz. Była wysoka, jej skóra miała barwę czystego popiołu, a długie, czarne, proste włosy opadały swobodnie na plecy. Nosiła błyszczącą srebrzystą kolczugę, włożoną na szarą koszulę z kapturem, oraz nogawice z jasnej, miękkiej skóry. Buty z cholewami ze skóry jakiegoś pokrytego czarną łuską stworzenia sięgały jej do kolan. U pasa miała dwa rapiery z koszowymi rękojeściami. Jadła jabłko o skórce koloru ciemnej krwi. Oczy miała wielkie, czarne, skośne i wydłużone, z kącikami unoszącymi się ku górze. Spoglądała na Mappa wzrokiem przypominającym leniwe lekceważenie i lekką wesołość. - Och - wyszeptała. - Widzę w tym rękę Ardaty. Uzdrowiła cię Królowa Pająków. Wchodzisz w niebezpieczne sojusze, Strażniku. - Otworzyła szeroko oczy, dotykając wolną ręką ust. - Ach, to było nieuprzejme! Nie jesteś już Strażnikiem. Jak powinniśmy się teraz do ciebie zwracać, Mappo Konusie? Odrzucony? - Cisnęła jabłko na bok i wyprostowała się. - Musimy porozmawiać o wielu sprawach. - Nie znam cię - odparł Trell. - Nazywam się Złośliwość. - Och - odezwał się Iskaral Krost. - To trafnie dobrane imię. Już cię nienawidzę. - Sojusznicy nie muszą być przyjaciółmi - zauważyła, zerkając ze wzgardą na wielkiego kapłana. Zmrużyła na chwilę oczy, przyglądając się mułowi. - Nie mam przyjaciół i nie pragnę ich mieć. - Z takim imieniem trudno się temu dziwić. - Iskaralu Krost, Ogary zręcznie się rozprawiły z Dejimem Nebrahlem. Właściwie dopiero zaczynam rozumieć, jak subtelną rozgrywkę przeprowadziły, biorąc pod uwagę bliskość Deragoth. Muszę przyznać, że twój pan jest sprytny. - Mój pan - wysyczał Iskaral Krost - nie czuje potrzeby zawierania sojuszu z tobą. Uśmiechnęła się i Mappo pomyślał, że to najpiękniejszy uśmiech na świecie. - Wielki kapłanie, od ciebie i od twojego pana nie pragnę niczego. - Przesunęła spojrzenie z powrotem na Trella. - Będę ci potrzebna, Odrzucony. Będziemy wędrowali razem. Usługi Maga Cienia nie będą już dla nas niezbędne. - Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - zapowiedział Iskaral Krost z nagłym uśmiechem, który miał być obłudny, lecz, niestety, efekt popsuły szczątki komara rozgniecione na krzywym siekaczu. - O nie. Będę pijawką ukrytą w fałdach twoich szat i chciwie wysysającą twą krew. Będę zębatym nietoperzem uwieszonym u twego wymienia i chłepczącym, chłepczącym, chłepczącym słodką wydzielinę. Będę muchą, która włazi ci do ucha, by znaleźć tam dom i pełną spiżarnię. Będę komarem... - Rozgniecionym przez twe pozostające w wiecznym ruchu wargi, wielki kapłanie - przerwała mu Złośliwość z lekceważącym znużeniem. - Odrzucony, do brzegu zostało tylko półtorej mili. Jest tam rybacka wioska, niestety, wymarła, ale to nam nie przeszkodzi. Mappo nie ruszył się z miejsca. - Dlaczego miałbym się z tobą sprzymierzyć? - zapytał. - Będziesz potrzebował wiedzy, którą posiadam, Mappo Konusie, gdyż byłam jedną z Bezimiennych, którzy uwolnili Dejima Nebrahla, rozkazując mu cię zabić, by nowy Strażnik mógł zająć twoje miejsce u boku Icariuma. Może cię to zdziwi, ale cieszę się, że t’rolbarahl nie zdołał wykonać zadania. Bezimienni wyjęli mnie spod prawa i ten fakt sprawił mi sporą satysfakcję, jeśli nawet nie przyjemność. Czy chcesz się dowiedzieć, jakie są ich zamiary? Chcesz poznać los Icariuma? Wbił w nią spojrzenie. - Co na nas czeka w tej wiosce? - zapytał po chwili. - Statek. Z zapasami i załogą, że tak powiem. W pościgu będziemy musieli przemierzyć połowę świata, Mappo Konusie. - Nie słuchaj jej! - Bądź cicho, Iskaralu Krost - warknął Trell. - Albo zostaw nas. - Ty durniu! Teraz stało się dla mnie jasne, że moja obecność w tym plugawym towarzystwie jest nie tylko wskazana, ale wręcz niezbędna! Strzeż się, Złośliwości! Nie pozwolę ci zdradzić tego śmiałego, honorowego wojownika! I uważaj na słowa, byś nie doprowadziła go nimi do obłędu. - Jeśli znosił twoje słowa przez tak długi czas, kapłanie - odparła - z pewnością jest odporny na wszelki obłęd. - Jeśli jesteś rozsądna, trzymaj język za zębami, kobieto. Uśmiechnęła się. Ach, Krost, gdybyś tylko słuchał własnych rad, pomyślał Mappo, wzdychając. *** Chłopiec miał dziewięć lat. Chorował już od dłuższego czasu. Nie wiedział, ile dni minęło, zapamiętał tylko niewyraźne wizje, pełne bólu oczy rodziców, dziwne wyrachowanie w spojrzeniach dwóch młodszych sióstr, jakby zaczęły się zastanawiać nad perspektywą życia bez starszego brata. Życia wolnego od dręczenia i dokuczania, ale także, w razie potrzeby, niezawodnej obrony przed innymi, równie okrutnymi dziećmi z wioski. Była też druga chwila, którą przypominał sobie wyraźnie. Ze wszystkich stron otaczały go ściany, nad głową miał czarne niebo i gwiazdy pływające po firmamencie jak wioślaki po wodzie w studni. Chłopiec był wówczas zupełnie sam, obudził się tylko dlatego, że dokuczało mu pragnienie, i znalazł przy łóżku wiadro wypełnione błotnistą wodą oraz chochlę z drewna i rogu, której matka używała wyłącznie od święta. Obudził się, zebrał siły, by sięgnąć po chochlę, zanurzył ją w wiadrze i z wysiłkiem uniósł letni płyn do spękanych ust, by je nim ochłodzić, gorące i suche jak wnętrze pieca garncarskiego. Pewnego dnia ocknął się po raz trzeci. Choć był słaby, zdołał wygramolić się z łóżka, unieść wiadro i wypić resztkę wody. Rozkasłał się, gdyż płyn był gęsty jak zupa i smakował iłem. Gniazdo głodu w jego brzuchu było pełne rozbitych jaj. Trzewia chłopca szarpały maleńkie pazurki i dzioby. Długa, wyczerpująca podróż pozwoliła mu wyjść na dwór. Zamrugał, oślepiony jaskrawym światłem słońca, tak ostrym i jasnym, że nic nie widział. Wszędzie wokół słyszał głosy, które wypełniały ulicę i spływały w dół z dachów. Miały wysoką tonację i przemawiały w języku, którego nigdy dotąd nie słyszał. Choć były pełne śmiechu i radości, ich brzmienie przeszyło go dreszczem. Potrzebował więcej wody. Musiał jakoś pokonać tę jasność, by odzyskać zdolność widzenia. Odkryć źródło owych dźwięków radości. Czyżby do wioski przybyła karawana? Trupa aktorów, śpiewaków i muzyków? Czy nikt go nie widział? Nie zauważył, że wyszedł z domu, wsparty na rękach i kolanach, że gorączka odeszła, a życie wróciło? Coś trąciło go w bok. Wyciągnął rękę i wyczuł kark, a potem kłąb psa. Wilgotny nos zwierzęcia wsunął mu się pod pachę. Chłopiec doszedł do wniosku, że to jeden ze zdrowszych psów. Wymacał nad mięśniami grubą warstwę tłuszczu, a potem, gdy przesunął rękę w dół, pokaźny brzuch. Słyszał też teraz inne psy, które zebrały się i otoczyły go ciasnym kręgiem, wiercąc się z radości pod jego dotykiem. Wszystkie były tłuste. Czyżby w wiosce urządzono jakąś ucztę? Wybito trzody? Powrócił wzrok, ostrzejszy niż kiedykolwiek dotąd. Chłopiec uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Głosy były chórem ptaków. Gawrony, gołębie i sępy łaziły po zakurzonej ulicy, wrzeszcząc głośno, gdy próbowały je atakować wioskowe psy, broniące leżących jeszcze tu i ówdzie resztek ciał. Nie pozostało z nich wiele więcej niż kości i poczerniałe na słońcu ścięgna. Psy rozłupały czaszki i wylizały ich wnętrza. Chłopiec wstał. Zachwiał się pod wpływem gwałtownych zawrotów głowy, które długo nie ustępowały. W końcu zdołał się odwrócić i spojrzeć na dom rodzinny. Spróbował sobie przypomnieć, co widział, czołgając się przez izby. Nic. Nikogo. Psy otaczały go kręgiem. Wydawało się, że wszystkie rozpaczliwie pragną, by został ich panem. Merdały ogonami, kręciły zadami, wyginając kręgosłupy, stawiały uszy na każdy jego gest, trącały nosami jego dłonie. Chłopiec uświadomił sobie, że są tłuste, ponieważ zjadły wszystkich mieszkańców. Wszyscy w wiosce umarli. Matka, ojciec, siostry, wszyscy. Psy, które należały do wszystkich i do nikogo, i wiodły żywot pełen cierpienia, okrutnego głodu oraz rywalizacji, upasły się tak, że ledwie mogły się ruszać. Ich radość płynęła z pełnych brzuchów. Na razie zapomniały o rywalizacji. Chłopiec zrozumiał, że kryje się w tym głęboka prawda. Dziecinne złudzenia odeszły, odsłaniając prawdę o świecie. Wyruszył na wędrówkę. Po pewnym czasie znalazł się na skrzyżowaniu dróg, tuż za wysuniętym najdalej na północ gospodarstwem. Stanął na nim, otoczony przez towarzyszące mu psy. Na samym środku rozstajów usypano kopiec z kamieni. Głód go opuścił. Przyjrzał się sobie i zauważył, że straszliwie wychudł. Zwrócił też uwagę na dziwne, fioletowawe zgrubienia, które pojawiły się w jego stawach - nadgarstkach, łokciach, kolanach i kostkach. Nie sprawiały mu nawet najmniejszego bólu. Wydawało się, że są rezerwuarami jakiejś siły innego rodzaju. Z łatwością odczytał wiadomość, jaką stanowił kopiec. Usypał go pasterz, a on w swoim czasie pasał wiele stad. Kazał mu iść na północ, między wzgórza. Mówił, że czeka tam na niego azyl. Znaczyło to, że ktoś jednak ocalał. Nie dziwił się, że go zostawili. Na gorączkę sinego języka nie było lekarstwa. Chory żył albo umierał, zależnie od siły swego ducha. Chłopiec zauważył, że ze wzgórz zniknęły stada. Być może z gór zeszły wilki, których nie miał już kto powstrzymać, albo inni wieśniacy pognali zwierzęta ze sobą. W końcu azyl z pewnością również potrzebował prowiantu i wody, mleka i sera. Ruszył naprzód szlakiem prowadzącym na północ. Psy podążały za nim. Widział, że są szczęśliwe. Cieszą się, że je prowadzi. A słońce na niebie już go nie oślepiało. Chłopiec przekroczył próg do czwartego i ostatniego czasu. Nie miał pojęcia, kiedy on się skończy. *** Felisin Młodsza obrzuciła leniwym spojrzeniem wychudzonego młodzieńca, którego przyprowadzili Wytrzebieni Akolici. Kolejny zagubiony niedobitek, który przybył do niej w poszukiwaniu znaczenia, przewodnictwa, czegoś, w co mógłby uwierzyć, czego nie zmiażdżą i nie porwą złe wiatry. Był Nosicielem. Świadczyły o tym obrzękłe stawy. Zapewne to on zaraził całą wioskę. Z węzłów popłynęła zatruwająca powietrze ropa i wszyscy umarli. Przybył dziś rano do bram miasta w towarzystwie dwunastu na wpół zdziczałych psów. Był Nosicielem, ale w tym miejscu nie oznaczało to wygnania. A nawet wręcz przeciwnie. Kulat weźmie go pod swe skrzydła i nauczy metod pielgrzymowania. To właśnie stanie się jego nowym powołaniem. Będzie roznosił zarazę po całym świecie, by wśród tych, którzy przeżyją, znaleźć kolejnych wyznawców nowej religii, Wiary Połamanych, Bliznowatych, Wytrzebionych - wciąż powstawały najróżniejsze sekty, zależnie od tego, jakie ślady zostawiła zaraza w ciele wiernych. Najrzadsi i najcenniejsi z nich byli Nosiciele. Spełniły się wszystkie przepowiednie Kulata. Ci, którzy przeżyli, przybywali najpierw wąskim strumyczkiem, potem setkami, prowadzeni tu ręką boga. Zaczęli odkopywać od dawna pochowane pod piaskami miasto, znajdując dom pośród duchów nieżyjących mieszkańców, które nadal straszyły w pokojach, korytarzach i na ulicach. Milczące, nieruchome widma przyglądały się tym ponownym narodzinom z całym wachlarzem wyrazów - od trwogi po przerażenie - rysujących się na niewyraźnych, zamazanych twarzach. Tak oto żywi budzili grozę w umarłych. Przybywali pasterze pędzący wielkie stada owiec, kóz oraz długonogiego bydła zwanego eragami. Kulat mówił, że pośród wzgórz znaleziono żyjące w stanie dzikim stada tych zwierząt. Psy przypomniały sobie, po co je hodowano, i strzegły teraz zwierząt przed wilkami oraz szarymi orłami, które potrafiły unieść w szponach nowo narodzone cielę. Przybywali rzemieślnicy i zaczęli uwieczniać wizje tego, co ujrzeli w malignie. Bóg w Łańcuchach, rzesze Połamanych, Bliznowatych i Wytrzebionych. Obrazy przedstawiane na garnkach, malowane na murach starożytną mieszanką krwi erag z czerwoną ochrą, kamienne posągi Nosicieli. Tkaniny z wielkimi supłami wełny symbolizującymi węzły, sceny wyobrażające gorączkowe plamy koloru otaczające umieszczoną pośrodku postać samej Felisin, Sha’ik Odrodzonej, sprawczyni prawdziwej Apokalipsy. Nie wiedziała, co sądzić o tym wszystkim. Raz po raz czuła się oszołomiona tym, co widziała, każdym gestem czci i uwielbienia. Ze wszystkich stron otaczała ją groza fizycznego kalectwa, aż wreszcie dziewczyna utraciła wszelką wrażliwość na nią. Cierpienie stało się odrębnym językiem, w którym życie definiowało się jako karę i uwięzienie. To moja trzódka. Jak dotąd wyznawcy spełniali wszystkie jej pragnienia poza jednym, a mianowicie budzącym się w niej pożądaniem. Było ono odbiciem zachodzących w niej zmian. Ciało Felisin nabrało kobiecych kształtów, między jej nogami pojawiła się krew, a marzenia o ratunku karmiły się teraz nowym głodem. Nie mogła pragnąć dotyku niewolników, a ci ludzie dobrowolnie wybrali niewolnictwo, tu, w miejscu, które nazwali Hanar Ara, Miastem Upadłych. - Na tym właśnie polega problem, Wasza Wysokość - powiedział Kulat, stukając wypełniającymi usta kamykami. Zamrugała. Nie słuchała go. - Co? Jaki problem? - Chodzi o tego Nosiciela, który przybył dziś rano południowo-zachodnim szlakiem. Z psami, które nie słuchają nikogo poza nim. Popatrzyła na Kulata, starego skurczybyka, głośno opowiadającego o swych zabarwionych seksualnie marzeniach o piciu wina, jakby samo mówienie o tym było ogromną przyjemnością, jakby mógł się upić samym wyznaniem. - O co ci chodzi? Kulat possał kamienie, przełknął ślinę i skinął dłonią. - Spójrz na pączki, Wasza Wysokość, pączki choroby, liczne usta sinego języka. One się kurczą. Wyschły i teraz bledną. Sam powiedział, że się zmniejszyły. To dziecko jest Nosicielem, który pewnego dnia przestanie nim być. A wtedy nie będzie już dla nas użyteczne. Użyteczne. Ponownie przyjrzała się chłopcu, tym razem uważniej. Zobaczyła twardą, kanciastą twarz, przedwcześnie postarzałą, błyszczące oczy, sylwetkę, której przydałoby się więcej ciała i która zapewne miała go nabrać, teraz już bowiem nie groził mu głód. Młodego chłopca, który wyrośnie na mężczyznę. - Zamieszka w pałacu - oznajmiła. Kulat wytrzeszczył oczy. - Wasza Wysokość... - Powiedziałam. W Otwartym Skrzydle, gdzie jest dziedziniec i stajnie. Będzie mógł trzymać tam psy... - Wasza Wysokość, są plany przekształcenia Otwartego Skrzydła w twój prywatny ogród... - Nie przerywaj mi już więcej, Kulat. Powiedziałam. Mój prywatny ogród. Rozbawiła ją ta myśl. Felisin sięgnęła po kielich z winem. Tak jest. Przekonamy się, co w nim wyrośnie... Zatopiona w tych niewypowiedzianych myślach dziewczyna nie zauważyła złowrogiej miny, jaka pojawiła się nagle na twarzy Kulata na chwilę przed tym, nim się pokłonił i odszedł. Chłopiec miał imię, ale ona nada mu nowe. Takie, które lepiej będzie pasowało do jej wizji przyszłości. Po krótkim zastanowieniu uśmiechnęła się. Tak jest, nazwie go Crokusem. Rozdział piętnasty Starzec, który skończył już z życiem żołnierza, jego nity zaśniedziały, a oczy pokryła rdza, stał, jakby wyrwano go z drzemki w dole pełnym poległych, wbito mu nóż w plecy podczas przerwanej ucieczki, gdy młodzi wojownicy ścigali go po polu walki. Wygląda jak obietnica, której spełnienia mogliby pragnąć tylko głupcy, chorągwie chwały gestykulują na wietrze nad jego głową, obnażone niczym duchy o rozbitych czaszkach, które poruszają wargami lecz ich otwarte usta są nieme. Och, wysłuchajcie mnie, krzyczy ze szczytu swej wyimaginowanej góry. A opowiem wam o bogactwach i nagrodach, o swej wielkości i swej twarzy, która ongiś była młoda, jak te, które widzę przed sobą. Słuchajcie! A ja siedzę sobie za stołem tapu, palce mam tłuste od mięsa na patyku, a wino w pękniętym kielichu perli się w gorących promieniach słońca, rozcieńczone wodą, by w tym sojuszu rzadkiego z gęstym uczynić oba płyny możliwymi do przełknięcia. Na wyciągnięcie ręki od tego krzykacza, tego natarczywego trębacza, który mógł ongiś stać z tarczą u mego boku, pomalowany na czerwono, ukryty za zasłoną trunku, pełen ordynarnego strachu, na chwilę przed tym, nim rzucił się nagle do ucieczki... a teraz pragnie wezwać nowe pokolenie na wojnę, do bitewnego zgiełku. A dlaczego? Ależ dlatego że ongiś uciekł, ale posłuchajcie: żołnierz, który raz uciekł, ucieka zawsze, i to właśnie, czcigodny sędzio, jest powód, zapewniam, jedyny powód, dla którego mój nóż znalazł się w jego plecach. Był żołnierzem i jego słowa nagle wyrwały mnie z drzemki. Obrona Bedury, oskarżonego o zabójstwo króla Qualina Trosa z Bellidu (przerobiona na pieśń przez Rybaka w Malazie w ostatnim roku panowania Laseen) Otoczony aurą zaduchu przywodzącego na myśl kryptę Noto Czyrak, cyrulik kompanii, z pochodzenia Kartoolczyk i były kapłan Soliel, przypominał wygięte drzewko. Jego długie, cienkie, bezbarwne włosy unosiły się na wietrze niczym pajęcze nici, a cera przywodziła na myśl garbowaną kozią skórę. Grzebał w pokrytych zielonym nalotem zębach rybią ością. Było to jego nawykiem od tak dawna, że w każdej przerwie między zębami miał okrągłą dziurę, a dziąsła cofnęły mu się tak daleko, że uśmiechał się jak szkielet. Do tej pory zrobił to tylko raz, na powitanie, ale Ganoes Paran uważał, że to i tak o jeden raz za wiele. Uzdrowiciel wyglądał w najlepszym razie na pogrążonego w medytacji, a w najgorszym na śmiertelnie znudzonego. - Nie jestem pewien, kapitanie Milutek. - A czego? W jego oczach pojawił się błysk, okruch szarości pływający w żółtym mroku. - Zadałeś mi pytanie, tak? - Nie - zaprzeczył Paran. - Wydałem ci rozkaz. - Tak, oczywiście, to właśnie chciałem powiedzieć. - Rozkazałem, żebyś mnie przepuścił. - Wielka pięść jest bardzo chory, kapitanie. Umierający. Nic ci nie da, jeśli zakłócisz jego spokój. Co ważniejsze, możesz sam się zarazić straszliwą chorobą. - Nie mogę. Właśnie temu, że jest umierający, zamierzam zaradzić. Ale na razie chcę się z nim zobaczyć. To wszystko. - Kapitan Słodkastruga zakazała... - Kapitan Słodkastruga już tu nie dowodzi, cyruliku. Ja dowodzę, więc zejdź mi z drogi, bo inaczej oddeleguję cię do czyszczenia stajni, a biorąc pod uwagę kiepską jakość paszy, jaką ostatnio dostają konie... Noto Czyrak przyjrzał się trzymanej w dłoni ości. - Zanotuję to w dzienniku kompanii, kapitanie Milutek. Jestem najstarszym stopniem uzdrowicielem Zastępu i mam pewne wątpliwości odnoszące się do hierarchii służbowej. Ostatecznie, w normalnej sytuacji znacznie przewyższam rangą kapitanów. - To nie jest normalna sytuacja. Zaczynam tracić cierpliwość. Na twarzy uzdrowiciela pojawił się wyraz lekkiego niesmaku. - Tak, wiem już, co się dzieje, gdy stracisz cierpliwość, nawet jeśli sprawiedliwość nie jest po twojej stronie. Przypominam ci, że to ja musiałem uzdrowić złamaną kość policzkową kapitan Słodkiejstrugi. - Mężczyzna usunął się na bok. - Proszę, kapitanie, wejdź. Paran ominął z westchnieniem cyrulika, uniósł połę i wszedł do namiotu. W środku panował półmrok. Było tu gorąco, a w powietrzu unosił się intensywny zapach kadzidła, z trudem maskujący ohydny fetor choroby. W pierwszym pomieszczeniu stały cztery łóżka polowe. Leżeli na nich dowódcy kompanii. Paran znał tylko dwóch z nich. Wszyscy spali lub byli nieprzytomni. Kończyny pod wilgotnymi od potu kocami były powyginane, szyje opuchnięte z powodu infekcji, a słabe, piskliwe rzężenie ich oddechów tworzyło razem makabryczny chór. Wstrząśnięty kapitan przeszedł do drugiego przedziału, który miał tylko jednego lokatora. Paran wpatrzył się w półmroku w leżącą na łóżku postać. W pierwszej chwili pomyślał, że Dujek Jednoręki już nie żyje. Jego starą, bezkrwistą twarz pokrywały ciemnofioletowe plamy, a zamknięte powieki zlepił śluz. Język koloru areńskiej stali był tak obrzękły, że wysuwał się z ust między spierzchniętymi wargami. Jakiś uzdrowiciel - zapewne Noto Czyrak - pokrył szyję chorego okładem z mieszanki pleśni, popiołu i gliny, który wysechł już i wyglądał jak kołnierz niewolnika. Po dłuższej chwili Paran usłyszał, że Dujek zaczerpnął tchu. Dźwięk był urywany, raz po raz przerywały go słabe konwulsje piersi. Potem haust powietrza opuścił płuca z charkotliwym świstem. Bogowie na dole, on nie przeżyje nocy. Kapitan uświadomił sobie, że wargi ma odrętwiałe i coraz trudniej mu skupić wzrok. To cholerne kadzidło to d’bayang. Stał tak jeszcze przez kilka uderzeń serca, spoglądając na skurczoną postać największego żyjącego dowódcy Imperium Malazańskiego. Potem odwrócił się i wyszedł. Gdy szedł przed zewnętrzny przedział, powstrzymał go czyjś ochrypły głos. - Kim jesteś, w imię Kaptura? Paran spojrzał na kobietę, która się odezwała. Wsparła się na łóżku polowym, unosząc głowę na tyle, by móc mu się przyjrzeć. Miała ciemną skórę, ale nie była ona ogorzała jak u tych, którzy wiodą życie na pustyni. Oczy miała wielkie i bardzo ciemne. Pozlepiane od potu czarne włosy były krótko obcięte, ale Paran zauważył, że są z natury kręcone. Okrągła twarz kobiety wychudła pod wpływem choroby, wskutek czego oczy wydawały się głębsze i bardziej zapadnięte. - Kapitan Milutek... - Nie opowiadaj bzdur, na Otchłań. Służyłam pod rozkazami Milutka w Nathilogu. - To fatalnie. A kim ty jesteś? - Pięść Rythe Bude. - Na pewno jesteś jednym z żołnierzy, których Dujek niedawno awansował, bo nigdy o tobie nie słyszałem. Nie potrafię nawet określić, skąd pochodzisz. - Z Shal-Morzinn. Paran zmarszczył brwi. - To na zachód od Nemilu? - Na południowy zachód. - A skąd się wzięłaś w Nathilogu, pięści? - Na Trzech, podaj mi trochę wody, niech cię szlag. Paran rozejrzał się wokół, wypatrzył bukłak i postawił go obok łóżka. - Jesteś głupi, że tu przyszedłeś - stwierdziła kobieta. - Teraz umrzesz razem z nami. Będziesz musiał wlać mi ją do ust. Wyjął zatyczkę i pochylił się nad chorą. Kobieta zamknęła piękne, błyszczące oczy, odrzuciła głowę do tyłu i otworzyła usta. Obrzęki na jej szyi popękały, sączył się z nich przezroczysty płyn, gęsty jak łzy. Paran nacisnął bukłak i woda trysnęła jej do ust. Przełknęła ją pośpiesznie, zaczerpnęła tchu, a potem się rozkasłała. Odsunął bukłak. - Wystarczy? Zdołała skinąć głową, znowu kaszlnęła, a potem zaklęła w jakimś nieznanym języku. - Ten cholerny dym znieczula gardło - dodała po malazańsku. - Człowiek nawet nie czuje, że coś połyka. Gdy tylko zamknę oczy, d’bayangowe sny opadają mnie jak Czerwone Wiatry. Paran wyprostował się, spoglądając na nią z góry. - Opuściłam Shal-Morzinn... w pośpiechu. Opłaciłam kupców, Niebieskich Moranthów. Pieniędzy zabrakło mi w mieście zwanym Smołą, na genabaryjskim wybrzeżu. Dotarłam stamtąd na piechotę do Nathilogu, a ponieważ brzuch miałam tak pusty, że nie mogłam jasno myśleć, zaciągnęłam się. - A gdzie właściwie zamierzałaś trafić? Skrzywiła się. - Uciekałam tak długo, dopóki wystarczyło mi pieniędzy, durniu. Podpadnięcie Trzem nie jest sposobem na długie życie. Dzięki pocałunkom Oponn, że mnie nie ścigali. - Trzem? - To władcy Shal-Morzinn... już od tysiąca lat. Mam wrażenie, że znasz nazwę tego imperium, a to więcej, niż można powiedzieć o większości ludzi. - Nazwa to wszystko, co o nim wiem. Widuje się ją na pewnych malazańskich mapach. Parsknęła ochrypłym śmiechem. - Malazańczycy. Okazali się rozsądni i ich pierwsza wizyta była zarazem ostatnią. - Nie miałem pojęcia, że w ogóle odwiedzaliśmy ten kraj - przyznał Paran. - To byli cesarz i Tancerz. Imperialny okręt flagowy Skręt. Bogowie na dole, ten żaglowiec przestraszył nawet Trzech. Z reguły zatapiają intruzów, nie zadając żadnych pytań. Nie handlujemy z nikim, nawet z Nemilami. Trzej nienawidzą obcych. Gdyby nie to, podbiliby już cały kontynent, łącznie z Siedmioma Miastami. - To znaczy, że nie są ekspansjonistami. Nic dziwnego, że nikt o nich nie słyszał. - Daj mi jeszcze wody. Spełnił jej życzenie. Kiedy skończyła kasłać, spojrzała mu w oczy. - Nie powiedziałeś mi, jak się naprawdę nazywasz. - Kapitan Ganoes Paran. - On zginął. - Jeszcze nie. - Dobra. W takim razie, dlaczego to kłamstwo? - Dujek skreślił mnie ze stanu. Oficjalnie nie mam żadnego stopnia. - To co tu robisz, w imię Kaptura? Uśmiechnął się. - To długa historia. W tej chwili muszę zrobić jedno, a mianowicie spłacić dług. Jestem to winien Dujekowi. Poza tym, niedobrze jest, kiedy po królestwie śmiertelników pałęta się bogini, zwłaszcza taka, która uwielbia zadawać cierpienie. - Wszyscy bogowie to uwielbiają. - To prawda. Obnażyła szereg równych zębów, pokrytych plamami spowodowanymi chorobą. - Kapitanie, wydaje ci się, że weszlibyśmy do tej świątyni, gdybyśmy wiedzieli, że jest tam Poliel? Ty jednak nie możesz się tłumaczyć niewiedzą. A to skłania mnie do wniosku, że oszalałeś. - Kapitan Słodkastruga z pewnością się z tobą zgadza, pięści. - Paran odstawił bukłak. - Muszę już iść. Byłbym wdzięczny, pięści Rythe Bude, gdybyś zwała mnie kapitanem Milutkiem. Ruszył w stronę wyjścia. - Ganoesie Paran. Coś w tonie jej głosu kazało mu się odwrócić, mimo że sięgnął już po połę namiotu. - Każ spalić mojego trupa - poprosiła. - Jeśli się da, wypełnijcie mi płuca olejem, tak żeby pierś pękła. W ten sposób udręczona dusza będzie mogła umknąć z ciała. Tak właśnie robimy w Shal-Morzinn. Zawahał się, a potem skinął głową. Cyrulik Noto Czyrak nadal stał przy namiocie. Wyjął ość z ust, przyglądał się przez chwilę jej okrwawionemu końcowi, a potem włożył ją z powrotem. - Kapitanie Milutek - odezwał się do Parama. - Przed chwilą był tu zwiadowca Hurlochel. Szukał cię. Sądząc z jego słów, planujesz uczynić coś... pochopnego. - Cyruliku, jeśli alternatywą jest spokojne czekanie, aż oni wszyscy umrą, jestem gotowy podjąć ryzyko pochopnych uczynków. - Rozumiem. A jak zamierzasz przeprowadzić ten swój szturm, biorąc pod uwagę fakt, że będziesz miał do czynienia z samą Szarą Boginią? Wątpię, by nawet twoja reputacja wystarczyła, żeby skłonić żołnierzy do ataku na Wielką Świątynię Poliel. W gruncie rzeczy, nie sądzę, by zechcieli wejść do G’danisbanu. - Nie zabiorę ze sobą żołnierzy, cyruliku. Wychudły mężczyzna skinął głową, robiąc mądrą minę. - Ach, jednoosobowa armia, tak? Muszę przyznać - ciągnął, spoglądając z namysłem na Parana - że słyszałem opowieści o twojej nadzwyczajnej... wojowniczości. Czy to prawda, że kiedyś wywiesiłeś falah’da za balkon w wieży jego pałacu, trzymając go za kark? Pomimo tego, że był on wówczas sojusznikiem imperium? Na czym to polegała jego zbrodnia? Ach tak, włożył strój w gryzących się kolorach pierwszego dnia Cesarskich Świąt. A jakie właściwie kolory ośmielił się przywdziać? Paran przyglądał się przez chwilę uzdrowicielowi. Potem się uśmiechnął. - Niebieski i zielony. - Przecież te kolory się nie gryzą, kapitanie. - Nigdy nie twierdziłem, że jestem znawcą estetyki, cyruliku. Na czym stanęliśmy? Aha, na mojej jednoosobowej armii. W rzeczy samej, zamierzam poprowadzić do szturmu tylko jednego człowieka. We dwóch zaatakujemy Szarą Boginię, by przegnać ją z tego królestwa. - Chyba mądrze wybrałeś - zauważył Noto Czyrak. - Hurlochel okazywał przed chwilą imponujący spokój, biorąc pod uwagę, co go czeka. - I nic w tym dziwnego - odparł Paran - bo to nie on będzie mi towarzyszył, tylko ty. Ość przebiła górną wargę cyrulika. Wyraz niedowierzania na jego twarzy ustąpił miejsca cierpieniu. Noto wyszarpnął ość i odrzucił ją na bok, a potem uniósł ręce i, walcząc z bólem, zacisnął je w pięści. Wydawało się, że oczy zaraz wyjdą mu z orbit. Paran poklepał go po ramieniu. - Opatrz to jakoś, dobra? Wyruszamy za pół dzwonu, cyruliku. *** Usiadł na skrzyni z ekwipunkiem i oparł się powoli o ścianę namiotu, aż wreszcie przestała się uginać. Potem wyprostował nogi. - Biorąc pod uwagę, co zamierzam zrobić, powinienem już teraz być lekko pijany - zauważył. Hurlochel chyba w ogóle nie potrafił się uśmiechać. - Proszę, kapitanie. Powinniśmy zwinąć obóz. Zminimalizować straty. Nalegam, byś zrezygnował z tego planu, który doprowadzi tylko do śmierci kolejnego dobrego żołnierza, nie wspominając już o irytującym, ale kompetentnym cyruliku. - Ach, tak, Noto Czyraku, który kiedyś był kapłanem Soliel, siostry Poliel. - Ale już nim nie jest, kapitanie. Ten, kto złamał śluby, pozbawia się wpływu na porzucony Ascendent. - Soliel. Pani Uzdrawiania i Wspaniałomyślności, Bogini Która Płacze Uzdrawiającymi Łzami. Z pewnością przelała ich już cały ocean, nie sądzisz? - Czy to rozsądne drwić z niej na jej progu, kapitanie? - Czemu by nie? Czy jej niesławny, nieustanny żal nad dolą śmiertelników pomógł im w czymkolwiek, Hurlochel? Łatwo płakać, gdy jest się daleko i nic się nie robi, a mimo to można sobie przypisać zasługę za wszystkich, którzy przeżyli, choć to oni stoczyli walkę, ich duchy nie chciały się poddać objęciom Kaptura. - Uśmiechnął się szyderczo, spoglądając na dach namiotu. - To tak zwani przyjaźni, współczujący bogowie w pierwszej kolejności powinni za wszystko odpowiedzieć. - Przeszył wściekłym spojrzeniem stojącego przed nim mężczyznę. - Kaptur wie, że ci pozostali są chociaż szczerzy i nie kryją swej cholernej niegodziwości. Trzeba im to przyznać. Ale obiecywać ratunek, zbawienie i tak dalej, a potem zostawiać wszystko przypadkowi... niech mnie szlag, Hurlochel, za to odpowiedzą! Zwiadowca wytrzeszczył oczy, spoglądając na niego. Paran odwrócił wzrok. - Przepraszam. Niektóre myśli lepiej zatrzymywać dla siebie. Niestety, to mój nawyk. - Kapitanie. Twoje oczy... przez chwilę... zaświeciły. Jak u jakiejś bestii. Kapitan przyjrzał się uważnie zwiadowcy. - Naprawdę? - Przysiągłbym, że tak było, z jedną piętą na napletku Kaptura, kapitanie. Ganoes Paran wstał. - Przekaż oficerom następujące rozkazy. Armia wymaszeruje za cztery dni. Za trzy dni, w południe, mają się stawić do przeglądu, w pełnym umundurowaniu i z bronią. A kiedy opuścimy ten obóz, chcę, żeby tu było czysto. Niech zasypią wszystkie latryny i spalą odpadki. - Spojrzał na zwiadowcę. - Trzeba dać tym żołnierzom coś do roboty, bo gniją od środka. Zapamiętałeś wszystko, Hurlochel? Zwiadowca uśmiechnął się i powtórzył rozkazy Parana słowo w słowo. - Świetnie. Pamiętaj, żeby wbić oficerom do głów, że dni wylegiwania się i narzekania dobiegły końca. Powiedz im, że ta kompania, która najlepiej wypadnie na przeglądzie, wymaszeruje pierwsza. Pozostali będą jeść wzbity przez nią kurz. - A dokąd pomaszerujemy, kapitanie? - Nie mam pojęcia. Będę się o to martwił później. - A co z wielką pięścią i resztą ludzi w tym namiocie? - Wygląda na to, że w najbliższym czasie nie będzie z nich wielkiego pożytku. Dopóki to się nie zmieni... - Ty będziesz dowodził Zastępem, kapitanie? - W rzeczy samej. Hurlochel zasalutował dziarsko, obrócił się na pięcie i wyszedł z namiotu. Paran odprowadzał go wzrokiem. No dobra, przynajmniej jeden żołnierz się cieszy. Po krótkim czasie dosiedli z Noto Czyrakiem koni i zatrzymali się na skraju obozu, spoglądając na wznoszące się za płaskim przedmurzem mury miasta. Ich wyblakły wapień pokrywała masa gryzmołów, malowanych symboli, odcisków dłoni i szkieletowatych wizerunków. Z tak bliska powinni słyszeć dźwięki dobiegające zza murów, widzieć mgiełkę i dymy unoszące się nad nimi, a wielka brama powinna być na stałe otwarta, by wpuszczać do środka strumień kupców, handlarzy, poganiaczy bydła i robotników. W oknach czworokątnych wież stojących po obu stronach bramy powinno być widać żołnierzy. Jedynym, co ruszało się w mieście, były stada gołębi, to się pojawiające, to znowu znikające, nerwowe i rozgorączkowane niczym armada latawców odrzuconych przez burzowe wichry, a także niebieskawe pustynne szpaki i hałaśliwe wrony, które przysiadły na murach na podobieństwo jakiejś makabrycznej armii. - Kapitanie - odezwał się cyrulik. Spomiędzy warg znowu sterczała mu ość. Dziura, którą zrobił sobie niedawno w górnej wardze, przerodziła się w czerwoną, lekko ropiejącą plamę, przypominającą pęknięty pryszcz. - Rzeczywiście wierzysz, że będę mógł zaatakować wszystko, co jest śmiertelnie wrogie mojej naturze? - Myślałem, że jesteś suspendowany - odparł Paran. - W tym rzecz. Nie mogę nawet poprosić Soliel o łaskawą opiekę. Być może twoje oczy są ślepe na prawdę, ale mówię ci, kapitanie, że widzę kłębiące się za tymi murami powietrze. To oddech samego chaosu. Prądy wznoszą się ku górze. Robi mi się niedobrze od samego patrzenia na nie. Zginiemy obaj, nim zbliżymy się do bramy na dziesięć kroków. Paran sprawdził miecz u pasa, a potem poprawił rzemień hełmu. - Nie jestem aż tak ślepy, jak ci się zdaje, cyruliku. - Przyglądał się przez chwilę miastu, po czym ujął w ręce wodze. - Trzymaj się blisko mnie, Noto Czyrak. - Kapitanie, brama jest zamknięta. Nie jesteśmy tu mile widziani. - Nie przejmuj się cholerną bramą - warknął Paran. - Jesteś gotowy? Uzdrowiciel obrzucił go szalonym spojrzeniem. - Nie - pisnął. - Nie jestem. - No to ruszajmy - powiedział Paran, popędzając konia. Noto Czyrak obejrzał się po raz ostatni przez ramię i zobaczył setki przyglądających się im żołnierzy. - Bogowie - wyszeptał - dlaczego nie jestem teraz razem z nimi? Potem ruszył za kapitanem Milutkiem, który wywiesił kiedyś niewinnego człowieka za balkon na szczycie wieży. A teraz robi to samo ze mną! *** Kiedyś wysłano ją na poszukiwania młodszego brata. Schodziła za nim pół miasta. Och, wiedział, że go ściga, wiedział, że to ją wyślą, że tylko ona potrafi złapać go za chudą kostkę, przyciągnąć do siebie, a potem potrząsnąć nim tak mocno, aż mózg zagrzechocze mu w czaszce. Tej nocy uciekał jak szalony. Miał dopiero dziesięć lat, a już nikt nie potrafił nad nim zapanować. Oczy błyszczały mu jak kawałki marmuru wysmarowane śliną, odsłaniający białe zęby uśmiech był bardziej złowieszczy niż grymas szczerzącego zęby wilka, miał długie, ruchliwe kończyny i kipiał złośliwością. Kolekcjonował różne rzeczy. Potajemnie. Kosmyki włosów, obcięte paznokcie, zepsuty ząb. Okazało się, że ma coś od każdego członka licznej rodziny. Czterdziestu dwóch, jeśli uwzględnić czteromiesięczną Minaralę, a mały skurwysyn ją uwzględnił. Ktoś obdarzony mniejszą wyobraźnią mógłby się zadowolić kolekcją okropnych laleczek, którym zadawałby drobne, lecz nieustanne męki, by zaspokoić swą nienasyconą żądzę zła. Ale jej brat to co innego. Najwyraźniej uważał, że jego przeznaczeniem jest niegodziwość na wielką skalę. Nie poprzestał na laleczkach ukształtowanych na podobieństwo członków rodziny, lecz wykonał ze sznurka, patyków, słomy, wełny i rogu stado czterdziestu dwóch maleńkich owiec. Potem zamknął je w zagrodzie zbudowanej z patyków na strychu rezydencji i z jednego ze swych mlecznych zębów, świeżo wyrwanego z ust, ukształtował wilczy kieł, a potem ze strzępów futra wykonał samego wilka, w skali pozwalającej mu połknąć laleczkę owcy w całości. W plątaninie obłąkanej magii wpuścił wilka do zagrody. W jednym domu po drugim noc wypełniały krzyki i jęki, zrodzone z przerażających koszmarów, cuchnących paniką i lanoliną, pełnych stukania kopyt i desperackich, beznadziejnych prób ucieczki. Olbrzymi, warczący wilk przewracał ofiary na ziemię i gryzł, bawiąc się każdą po kolei. Wspomnienie tych męczarni nie opuści jej jeszcze długo. Następnego dnia, gdy wujowie, ciotki, siostrzeńcy i tak dalej, zgromadzili się, bladzi i drżący, i uświadomili sobie, że wszyscy przeżyli noc pełną grozy, niewielu było takich, którzy nie domyślili się od razu, skąd się wzięły koszmary. Rzecz jasna, winowajca zwiał już do jednej ze swych niezliczonych kryjówek w mieście. Miał zamiar tam zaczekać, aż gniew i oburzenie miną. W przypadku zbrodni popełnionych przez dzieci tak się w końcu działo i złość ustępowała miejsca niepokojowi. Dotyczyło to większości dzieci. Normalnych dzieci, ale nie Bena Adaephona Delata, który posunął się za daleko. Znowu. Dlatego Torahaval Delat polecono wytropić brata i wymierzyć mu zasłużoną karę. Uznała, że najlepsze będzie obdarcie ze skóry. Byli owcami, tak? Miała w plecaku laleczkę wilka i zamierzała za jej pomocą poddać brata straszliwym torturom. Choć znacznie ustępowała mu talentem i musiała przyznać, że również wyobraźnią, udało się jej nałożyć wilkowi coś w rodzaju smyczy i teraz mogła odnaleźć chłopaka wszędzie. Uciekał przed nią przez cały dzień i większą część nocy, aż wreszcie dzwon przed świtem dopadła go na dachu w dzielnicy Arenu zwanej Prelidem. Wzięła laleczkę wilka, złapała ją za tylne łapy i rozpostarła je szeroko. Chłopak zwalił się na twarz z głośnym piskiem i śmiechem. Torahaval potknęła się nagle. Jego śmiech poirytował ją tak mocno, że szarpnęła jeszcze silniej za nogi laleczki. I runęła z krzykiem na posypany żwirem dach. Jej biodra wypełnił ból. Chłopak również krzyknął z bólu, lecz mimo to nie mógł powstrzymać śmiechu. Nie przyjrzała się laleczce wystarczająco dokładnie, postanowiła więc zrobić to teraz, dysząc i krzywiąc się z bólu. Trudno było cokolwiek dostrzec w mroku, ale w końcu zobaczyła, że ciało zwierzęcia pod wystrzępionym filtrem tworzą jej majtki; zniknęły ze sznura przed tygodniem, teraz ujrzała je owinięte ciasno wokół jakiegoś twardego rdzenia, którego natury wolała nie analizować zbyt dokładnie. Przewidział, że będzie go ścigała. Że znajdzie jego laleczki na strychu. Że zrobi użytek z laleczki wilka, jego animy, którą tak lekkomyślnie zostawił. Przewidział... wszystko. Tej nocy, w poprzedzającym świt mroku, Torahaval postanowiła znienawidzić go na zawsze. Jej zawziętość była tak wielka, że mogłaby pochłonąć całą Ziemię. Łatwo jest nienawidzić inteligentniejszych od siebie, nawet jeśli są rodziną. Być może zwłaszcza wtedy. Wspomnień minionego życia z chwilą obecną nie łączyła żadna dostrzegalna nić, poza jedynie świadomością, że jest uwięziona wewnątrz koszmaru. Tym razem jednak nie miała już się z niego obudzić. Nie było tu jej brata, który wówczas zanosił się śmiechem, tarzał z radości po dachu, aż wreszcie uwolnił czary zamknięte w laleczce wilka i sprawił, że ból ustąpił. Jej brat zapewne już nie żył, a nawet jeśli żył, przebywał bardzo daleko. Ona zaś z całego serca pragnęła, żeby było inaczej. Mamroczący jak pijany żebrak Bridthok siedział za brudnym stołem o granitowym blacie po jej prawej stronie, przesuwając palcami o długich paznokciach dziwny zestaw złotych i srebrnych monet, jakby chciał je w jakiś sposób skategoryzować, co mu się wyraźnie nie udawało. Ogromne kufry ze skarbami w świątyni Poliel były bezdenne - nie w przenośni, lecz dosłownie, o czym się przekonali. Sięgnąć w zimną jak lód ciemność oznaczało zacisnąć dłonie na oszronionym złocie i srebrze w najprzeróżniejszych postaciach. Stemplowane sztaby, wysadzane klejnotami zęby, sfery z dziurkami, naszyjniki i pierścienie, bele wyszywanego złotem jedwabiu tak małe, że mogłyby się zmieścić w dłoni, a także najrozmaitszego rodzaju monety: kwadratowe, trójkątne, w kształcie półksiężyca, z otworami w środku bądź rurkowate. Były tam też zdobne szkatułki, łańcuchy, paciorki, szpulki, płatki na wzór plastra miodu oraz maleńkie sztabki. Nic z tego nie było znajome nikomu z tych, którzy mieszkali - byli uwięzieni - w g’danisbańskiej świątyni razem z przerażającą, obłąkaną boginią. Torahaval nie miała pojęcia, że na świecie jest tyle języków, ile widziała ich na monetach. Litery przypominające maleńkie obrazki, litery biegnące na ukos, pionowo albo po spirali, a czasami nawet litery będące niewiele więcej niż zestawem kropek. Bridthok zapewniał, że pochodzą one z innych królestw. Bardziej zwyczajne monety można było znaleźć we wschodniej komnacie za ołtarzem. Wypełniały całą cholerną salę. Bridthok mówił, że w tym jednym pomieszczeniu znajduje się równowartość skarbca całego imperium. Być może miał rację. Gdy tylko pojawiły się pierwsze pogłoski o zarazie, kufry Poliel wypełniły się po brzegi. To jednak obce monety najbardziej interesowały staruszka. Stały się jego obsesją, zapewniał, że stworzony przez niego Katalog królestw stanie się ukoronowaniem jego kariery uczonego. Owa pasja do wiedzy wydawała się czymś osobliwym u człowieka, dla którego ambicja i żądza władzy były wszystkim, jedynym powodem, dla którego trudził się oddychaniem, klatką, w której biło jego mordercze serce. Rozpuścił więcej pogłosek o własnej śmierci niż ktokolwiek, kogo znała. Mniej więcej co rok puszczał w obieg kolejną. Twierdził, że w ten sposób chroni się przed licznymi łowcami, ale Torahaval podejrzewała, że po prostu bawi go wymyślanie wciąż nowych wersji. Spośród głupców - jej współspiskowców - którzy byli tu uwięzieni, Bridthok był być może najbardziej fascynujący. Ani Septhune Anabhin, ani Sradal Purthu, nie budzili jej zaufania czy szacunku. Natomiast Sribin, no cóż, jego nie można już nawet było poznać. Wyglądało na to, że taki los czeka wszystkich, których Szara Bogini weźmie sobie na śmiertelnych kochanków. A gdy ta suka znudzi się już gnijącym, jęczącym stworzeniem, wybierze sobie następną ofiarę spośród kurczącej się grupki przerażonych więźniów. Mężczyzna, kobieta, dorosły, dziecko, nie sprawiało jej to żadnej różnicy. Bridthok zapewniał, że kult sha’ik się odrodził, nabrał wigoru znacznie przewyższającego wszystko, co działo się przedtem. Gdzieś tam znajdowało się Miasto Upadłych, w którym zamieszkała nowa sha’ik. Szara Bogini gromadziła dla niej legion szaleńców, dla których wszystko co śmiertelne zasługiwało na cierpienie i żałobę, ten bliźniaczy pomiot macicy Poliel. A gdzieś w oddali, pośród szarych miazmatów i chaosu, czaił się Okaleczony Bóg. Wypaczony, chichoczący Przykuty, który wciąż zacieśniał ten ohydny sojusz. Co jednak Torahaval mogła wiedzieć o wojnie między bogami? Nie obchodziłaby jej ona zupełnie, gdyby nie śmiercionośne reperkusje dla jej świata, jej życia. Młodszy brat dawno temu wybrał jedną stronę, ona zaś drugą. Teraz nie było już nadziei na ucieczkę. Bridthok nagle przestał mamrotać. Głęboko zaczerpnął tchu. Wyprostował się na krześle, uniósł głowę, otworzył szeroko oczy. Torahaval Delat przeszyło drżenie. - Co się stało? - zapytała. Starzec wstał zza stołu. - Wzywa nas - oznajmił. Ja z pewnością też jestem szalona. Czy zostało mi w życiu coś, co mogłabym kochać? Dlaczego wciąż trzymam się krawędzi, choć Otchłań oferuje mi wszystko, czego pragnę? Zapomnienie. Kres. Bogowie... kres. - Jest coś więcej, Bridthok - zauważyła. - Masz przerażoną minę. Ruszył w stronę korytarza, nie odzywając się ani słowem i nie patrząc jej w oczy. Torahaval zaklęła pod nosem i podążyła za nim. Kiedyś, dawno temu, jej brat - miał wówczas najwyżej cztery, może pięć lat i zło nie rozkwitło w nim jeszcze w pełni - obudził się w nocy z krzykiem. Pobiegła do niego, chcąc go pocieszyć, a on opisał jej w dziecinnych słowach swój koszmar: umarł, ale nadal chodził po świecie, ponieważ o czymś zapomniał. Zapomniał i bez względu na wszelkie wysiłki nie potrafił sobie przypomnieć. Dlatego jego trup musiał wędrować, zadając każdemu, kogo spotkał na swej drodze, to samo pytanie: „O czym zapomniałem?”. Trudno było uwierzyć, że drżące, przerażone dziecko, które tuliła w ramionach owej nocy, kilka lat później zmieniło się w podstępnego przecherę. Być może, pomyślała, idąc za łopoczącym wytartymi szatami Bridthokiem, w ciągu tych kilku lat przypomniał sobie to, o czym zapomniał. Być może było to po prostu to, czego chodzący po świecie śmiertelników trup w żaden sposób nie mógł pamiętać. Jak żyć. *** - Myślałem, że za dnia mamy spać - poskarżył się Flaszka, gdy sierżant znowu pociągnął go za ramię. Żołnierz powtarzał sobie, że żyje tylko dzięki temu, że skrył się w cieniu głazu. To był najupalniejszy dzień ich podróży. Owady przechodzące przez kamienne płyty ginęły ugotowane w połowie drogi. Ich skorupki pękały jak nasiona. Nikt się nie ruszał ani nie odzywał. Cały oddział dręczyło pragnienie i wizje wody. Flaszka w końcu zasnął i sen nadal ściągał go w dół ciężkimi dłońmi, których dotyk niósł odrętwienie. Gdyby tylko Skrzypek zostawił go w spokoju, niech go szlag. - Chodź ze mną, Flaszka. Wstawaj. No już. - Jeśli znalazłeś beczułkę źródlanej wody, sierżancie, to proszę bardzo. W przeciwnym razie... Skrzypek postawił go na nogi i pociągnął za sobą. Flaszka potykał się, ledwie widząc ziemię pod stopami. Język miał suchy jak rzemień. Oddalili się od traktu, klucząc między rzeźbionymi wiatrem skałami. Blask słońca oślepiał go niemal całkowicie. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że zatrzymali się na połaci płaskiego piasku otoczonej głazami. Czekało tam na nich dwóch ludzi. Flaszka poczuł nagły ucisk w piersi. Ten, który siedział naprzeciwko niego ze skrzyżowanymi nogami, to był Szybki Ben. Po jego prawej stronie przykucnął skrytobójca, Kalam. Jego ciemna twarz błyszczała, na rękach miał czarne rękawice, a spod pach sterczały mu wydłużone rękojeści dwóch długich noży. Sprawiał wrażenie gotowego kogoś zabić, choć Flaszka podejrzewał, że wygląda tak zawsze. Szybki Ben wbił w niego spojrzenie, leniwe, lecz niebezpieczne, jak lampart bawiący się rannym zającem. Flaszka odnosił jednak wrażenie, że dostrzega w jego oczach coś jeszcze, coś czego wielki mag nie zdołał ukryć do końca. Strach? Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem uwagę Flaszki przyciągnął zestaw laleczek leżących na piasku przed czarodziejem. Zawodowe zainteresowanie pomogło mu przezwyciężyć strach, przynajmniej na chwilę. Mimo woli pochylił się. - To stara sztuka - wyjaśnił. - Ale przecież o tym wiesz. Prawda, żołnierzu? - Znalazłeś się w impasie - zauważył Flaszka. Czarodziej uniósł brwi i obrzucił Kalama niemożliwym do odczytania spojrzeniem. Potem odchrząknął. - To prawda - przyznał. - Jak zdołałeś to zauważyć? I to tak... szybko? Flaszka wzruszył ramionami. Skrzypek chrząknął z rozbawieniem, wywołując grymas irytacji na twarzy Szybkiego Bena. - No dobra, cholerny cwaniaczku, masz jakieś sugestie? - zapytał wielki mag. Flaszka przesunął dłonią po porastającej mu czaszkę brudnej szczecinie. - Powiedz mi, co próbujesz osiągnąć. - To nie twój cholerny interes, żołnierzu! Flaszka westchnął i usiadł na piasku w pozie stanowiącej odzwierciedlenie pozy Szybkiego Bena. Przyjrzał się figurkom i wskazał na jedną z nich. - Kim ona jest? Szybki Ben poderwał się nagle. - Nie wiedziałem, że to „ona”. - Podejrzewam, że to pierwsza laleczka, którą dziś zrobiłeś. Obudziłeś się ze złego snu, byłeś zdezorientowany, ale wiedziałeś, że coś gdzieś jest nie w porządku, a ta kobieta stanowi więź łączącą cię ze sprawą. To pewnie ktoś z rodziny. Matka? Córka? Siostra? Tak jest, siostra. Myślała o tobie. Ostatnio bardzo często. Popatrz na plątaninę linii cienia, która ją otacza, jakby stała w gęstej trawie, ale tu nie ma żadnej trawy, więc te linie należą do czegoś innego. - Niech mi Kaptur ściśnie jaja - wysyczał Szybki Ben, przesuwając spojrzeniem po figurkach. Wojowniczość najwyraźniej go opuściła. - Torahaval? W co ona znowu się wplątała, w imię Otchłani? I jak to się dzieje, że nikt z pozostałych nie może sięgnąć do niej cieniem? Flaszka podrapał się po brodzie, wydłubał paznokciami gnidę i odrzucił ją na bok. Kalam podskoczył, a potem zaklął. - Uważaj! - Przepraszam. - Flaszka wskazał na inną laleczkę, spowitą w czarne jedwabie. Jej cień miał dwa osobliwe wyrostki, jakby na jej ramionach przycupnęły wrony. - To Apsalar, tak? Ona również jest częścią tej sprawy, choć nie w obecnej chwili. Myślę, że jej ścieżka miała się przeciąć ze ścieżką twojej siostry, ale to się nie wydarzyło. Zamiar pozostał niespełniony i powinieneś się z tego cieszyć. Tamta laleczka to Kotylion, i tak, on tańczy swój upiorny taniec, ale jego rola polegała tylko na spuszczeniu kamyka ze szczytu. Zostawił losowi to, jak się potoczy i co napotka po drodze. Mimo to miałeś rację, że wybrałeś Dom Cienia. Czy to był instynkt? Mniejsza z tym. Oto jest źródło twego problemu. - Wskazał na kolejną laleczkę, zakapturzoną i całkowicie spowitą w czarne, cienkie jak gaza płótno. Szybki Ben zamrugał, a potem zmarszczył brwi. - Nie sądzę. To Tron Cienia i on gra w tym centralną rolę. To wszystko się z nim wiąże i, niech cię szlag, Flaszka, to coś więcej niż instynkt! - Och, z pewnością gra centralną rolę, ale jego cień nie sięga, widzisz? - Wiem o tym! Ale on musi stać w tym miejscu, do cholery! Flaszka podniósł laleczkę. Szybki Ben warknął i próbował wstać, ale Skrzypek szarpnął go w dół. - Zabieraj łapę, saperze - zażądał czarodziej cichym, spokojnym głosem. - Ostrzegałem cię - przypomniał sierżant. Cofnął rękę i Szybki Ben opadł na piasek, jakby nagle na barkach wylądowało mu coś znacznie cięższego. Tymczasem Flaszka przerabiał laleczkę, wyginając druty w jej rękach i nogach. Sam rzadko używał drutu, który był za drogi, ale w tym przypadku znacznie ułatwił mu on nadanie figurce nowego kształtu. Wreszcie poczuł się usatysfakcjonowany i odstawił ją w dokładnie to samo miejsce. Nikt się nie odzywał. Wszyscy wpatrywali się w laleczkę Tronu Cienia, która stała teraz na czterech kończynach, unosząc prawą przednią i lewą tylną nogę. Cała postać wychylała się daleko do przodu, nie wiadomo jak zdołała zachować równowagę. Jej cień zatrzymywał się o szerokość palca przed figurką Torahaval Delat. Tron Cienia przerodził się w coś innego... - Nadal nie sięga... - wyszeptał Kalam. Flaszka odsunął się, skrzyżował ręce i położył się na piasku. - Zaczekajcie - powiedział, a potem zamknął oczy i po chwili zasnął. Przykucnięty obok Szybkiego Bena Skrzypek odetchnął głęboko. Czarodziej oderwał wzrok od przerobionego Tronu Cienia i spojrzał z błyskiem w oczach na sapera. - On był półprzytomny, Skrzypek. Sierżant wzruszył ramionami. - Nie - ciągnął czarodziej - nie zrozumiałeś. Obudził się tylko w połowie. Ktoś mu towarzyszy. To znaczy, towarzyszył. Masz pojęcie, jak daleko w przeszłość sięga sympatyczna magia, taka jak ta? Do samego początku. Do przebłysku, pierwszego przebłysku, Skrzypek. Do narodzin świadomości. Rozumiesz? - To jasne jak ostatnio księżyc - odparł Skrzypek, krzywiąc się ze złością. - Do Eres’ali, Wysokich, z czasów, nim jeszcze ludzie chodzili po tym świecie. Z czasów przed Imassami, nawet przed K’Chain Che’Malle. Eres tu była, Skrzypek. Teraz. Osobiście. Z nim. Saper spojrzał na laleczkę Tronu Cienia. Miała teraz cztery nogi i zamarła w niepowstrzymanym pędzie. Cień, jaki rzucała, w ogóle do niej nie pasował. Miał szeroki łeb, wystający pysk, a w szczękach coś trzymał. Coś, co wiło się i szarpało jak złapany w pułapkę wąż. Co to, w imię Kaptura? Och. Och, chwileczkę... *** Apsalar leżała płasko na brzuchu na szczycie wielkiego głazu, który pękł, tworząc pochyłą powierzchnię. Obserwowała uważnie wydarzenia rozgrywające się dwadzieścia parę kroków od niej. Rozmowa brzmiała bardzo niepokojąco, zwłaszcza ten ostatni fragment o Eres. Kolejna pradawna istota, którą lepiej zostawić w spokoju. Będzie musiała uważać na tego Flaszkę. Torahaval Delat... to jedno z nazwisk na liście Mebry, którą znalazła w Ehrlitanie. Siostra Szybkiego Bena. No cóż, to było niefortunne, biorąc pod uwagę, że zarówno Kotylion, jak i Tron Cienia chcieli jej śmierci, a oni z reguły dostawali to, czego pragnęli. Dzięki mnie... i innym podobnym do mnie. Bogowie wkładają noże w nasze śmiertelne dłonie i nie muszą robić nic więcej. Przyjrzała się Szybkiemu Benowi, zauważając jego narastające podniecenie. Zaczynała podejrzewać, że czarodziej wie coś o niebezpieczeństwie grożącym jego siostrze. Wie, a ponieważ krew łącząca ze sobą rodzinę, nawet skłóconą, była gęstsza od wody, dureń postanowił coś w tej sprawie zrobić. Apsalar nie czekała dłużej. Zsunęła się z głazu, lądując lekko w naniesionym przez wiatr piasku, ukryta w cieniu i niewidoczna dla nikogo. Poprawiła ubranie, przyjrzała się płaskiemu terenowi, który ją otaczał, a potem wyjęła z fałd szaty dwa sztylety i wzięła je w dłonie. Śmierć miała swoją muzykę. Aktorzy i muzycy wiedzieli, że to prawda. W tej chwili wiedziała o tym również Apsalar. W takt żałobnego chóru, którego nie słyszał nikt poza nią, kobieta w czerni zaczęła tańczyć Taniec Cieni. *** Telorast i Serwatka wychnęły z ukrycia w szczelinie nieopodal głazu o płaskim szczycie. - Odeszła do swojego świata - stwierdziła Serwatka. Mówiła szeptem, kiwając na wszystkie strony szkieletową głową i strzelając nerwowo z ogona jak z bicza. Nie-Apsalar tańczyła przed nimi, tak gęsto spowita w cienie, że ledwie było ją widać. Prawie w ogóle nie przebywała na tym świecie. - Nigdy nie wyprowadzaj jej z równowagi, Serwatka - wysyczała Telorast. - Nigdy. - Nie miałam zamiaru tego robić. Nie tak jak ty. - Z pewnością nie ja. Poza tym nadciąga zguba. Co mamy zrobić? - Nie wiem. - Naróbmy kłopotów, Serwatka. Stworzonko zatrzasnęło maleńkie szczęki. - To mi się podoba. *** Szybki Ben wstał. - Nie mam wyboru - oznajmił. Kalam zaklął. - Bardzo nie lubię, kiedy to mówisz, Szybki. Czarodziej wydobył kolejną laleczkę. Zwisały z niej długie nici. Postawił ją na długość przedramienia od pozostałych, spojrzał na Kalama i skinął głową. Skrytobójca skrzywił się, wyciągnął jeden z długich noży i wbił go w piasek. - Nie otataralowy, idioto. - Przepraszam. Kalam schował nóż, wyjął drugi i wbił go w to samo miejsce. Szybki Ben uklęknął, zebrał ostrożnie nici i owiązał nimi uchwyt noża, łącząc laleczkę z bronią. - Jak zobaczysz, że się naprężą... - Złapię nóż i ściągnę cię tutaj. Wiem, Szybki. To nie pierwszy raz, pamiętasz? - Dobra. Przepraszam. Czarodziej znowu usiadł ze skrzyżowanymi nogami. - Chwileczkę - warknął Skrzypek. - Co tu się dzieje? Chyba nie masz zamiaru zrobić czegoś głupiego? Masz zamiar. Cholera, Szybki... - Cicho - mruknął czarodziej, zamykając oczy. - Ja i Tron Cienia jesteśmy starymi przyjaciółmi - wyszeptał z uśmiechem. Kalam wbił spojrzenie w laleczkę, która była teraz jedynym ogniwem łączącym Szybkiego Bena z jego duszą. - Już go tu nie ma, Skrzypek. Nic nie mów, muszę się skupić. Te struny mogą się napiąć w każdej chwili, powoli, tak powoli, że nawet nie zauważysz, że coś się dzieje, ale nagle... - Powinien był zaczekać - poskarżył się Skrzypek. - Nie skończyłem mówić tego, co chciałem powiedzieć, a on wziął i zniknął. Kai, mam złe przeczucia. Powiedz mi, że Szybki i Tron Cienia naprawdę są starymi przyjaciółmi. Kalam? Powiedz mi, że to nie był sarkazm. Skrytobójca zerknął przelotnie na sapera, a potem oblizał wargi i spojrzał z powrotem na nici. Czy się poruszyły? Nie, a przynajmniej nie bardzo. - To nie był sarkazm, Skrzypek. - To dobrze. - Chyba raczej ironia. - To niedobrze. Posłuchaj, możesz go teraz ściągnąć z powrotem? Myślę, że powinieneś... - Cicho, do cholery! Muszę uważać. Muszę się skupić. Skrzypek ma złe przeczucia. Niech to szlag. *** Paran i Noto Czyrak podjechali do miejskich murów i zatrzymali się w ich cieniu. Kapitan zsunął się z siodła i podszedł do poobtłukiwanej fasady. Wyjął sztylet i nakreślił nim szeroką, łukowatą linię. Zaczął po lewej stronie u podstawy, potem pociągnął nóż w górę, przesunął się o dwa kroki i znowu zjechał w dół, kończąc u podstawy po prawej stronie. Pośrodku wyrysował jakiś wzór, a potem odsunął się, chowając nóż z powrotem do pochwy. Dosiadł konia i chwycił wodze. - Za mną - rozkazał. Ruszył naprzód. Jego wierzchowiec podrzucił łbem i tupnął przednimi nogami, a potem przeniknął przez mur. Wkrótce wjechał na zaśmieconą ulicę. Okna pustych, martwych budynków były powybijane. Znaleźli się w miejscu zniszczenia, miejscu gdzie cywilizacja się załamała, ujawniając, jak żałośnie kruche są jej fundamenty. Tu i ówdzie walały się białe ogryzione kości. Spasiony szczur dreptał niespiesznie wzdłuż rynsztoka. Po długiej chwili pojawił się uzdrowiciel, prowadzący wierzchowca za wodze. - Mój koń nie jest taki głupi jak twój, kapitanie. Niestety. - Po prostu jest mniej doświadczony - wyjaśnił Paran, rozglądając się wokół. - Wsiadaj na niego. Na razie jesteśmy sami, ale nie sądzę, żeby to długo potrwało. - Bogowie na dole - wysyczał Noto Czyrak, wdrapując się na siodło. - Co tu się wydarzyło? - Nie towarzyszyłeś pierwszej grupie? Wjechali powoli w biegnącą od bramy aleję i skręcili w stronę serca G’danisbanu. - Dujekowi? Pewnie, że nie. Bardzo bym chciał, żeby wielka pięść nadal tu dowodził. Ja również. - Wielka Świątynia jest blisko centralnego placu, ale gdzie jest świątynia Soliel? - Soliel? Kapitanie Milutek, nie wolno mi do niej wejść. Już nigdy. - Jak to się stało, że cię suspendowano, Czyrak? - Noto Czyrak, kapitanie. To był spór... politycznej natury. Niewykluczone, że pełne nikczemności, kazirodztwa i nepotyzmu bagno, jakim jest życie kapłana, odpowiada większości z nich. Niestety, przekonałem się poniewczasie, że nie potrafię się przystosować do takiej egzystencji. Musisz zrozumieć, że oddawanie czci bogini było najmniej ważną z naszych codziennych czynności. Popełniłem ten błąd, że sprzeciwiłem się tej nienaturalnej, wręcz bezbożnej inwersji. - Postąpiłeś bardzo szlachetnie - zauważył Paran. - To dziwne, ale słyszałem inną opowieść o przyczynach końca twej kapłańskiej kariery. Ponoć przegrałeś walkę o władzę w kartoolskiej świątyni. Miało to coś wspólnego z losem jej skarbca. - Z pewnością podobne wydarzenia można rozmaicie interpretować. Kapitanie, potrafisz przenikać przez mury przerastające grubością wzrost mężczyzny. Powiedz mi, czy jesteś też obdarzony magiczną wrażliwością? Czy czujesz ohydny głód przesycający powietrze? Jest pełen nienawiści. Pożąda nas, pragnie zakorzenić się w naszych ciałach i wyssać z nich wszelką esencję zdrowia. To oddech Poliel, który już zaczyna nas pochłaniać. - Nie jesteśmy sami, cyruliku. - To prawda. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Z pewnością oszczędziła swych wyznawców, swych nosicieli, by... - Cicho - przerwał mu Paran, ściągając wodze. - Chciałem powiedzieć, że nie jesteśmy sami w tej chwili. Noto Czyrak omiótł okolicę nerwowym spojrzeniem. - Tam - wyszeptał, wskazując na wylot zaułka. Z cienia wyszła młoda kobieta. Była naga i przerażająco chuda. Oczy miała wielkie, ciemne i błyszczące, usta spierzchnięte i spękane, a włosy rozczochrane i pozlepiane od brudu. Dziecko ulicy, które przetrwało wśród odrzuconych, ale... - Nie jest Nosicielką - wyszeptał Paran. - Wyczuwam w niej... najczystsze zdrowie. Noto Czyrak skinął głową. - Tak jest. Bez względu na jej żałosny wygląd. Kapitanie Milutek, ta dziewczyna jest wybranką Soliel. - Jak rozumiem, gdy byłeś kapłanem, nie uważałeś czegoś takiego za możliwe. Cyrulik potrząsnął głową. Dziewczyna podeszła bliżej. - Malazańczycy - powiedziała. Jej głos brzmiał ochryple, jakby dawno go nie używała. - Kiedyś. Przed laty. Przed rokiem? Kiedyś byli inni Malazańczycy. Jeden z nich udawał Grala, ale zobaczyłam zbroję pod jego szatami, zobaczyłam godło Podpalaczy Mostów, kiedy ukrywałam się pod wozem. Byłam młoda, ale nie za młoda. Ci Malazańczycy mnie uratowali. Odciągnęli myśliwych. Uratowali mnie. Paran odchrząknął. - I dlatego teraz Soliel cię wybrała... żebyś nam pomogła. - Ona zawsze błogosławi tych, którzy odpłacają dobrem za dobro - rzekł Noto Czyrak głosem drżącym z zachwytu. - Soliel - wyszeptał. - Wybacz mi. - Tu też są myśliwi - ciągnęła dziewczyna. - Nadchodzą. Wiedzą, że tu jesteście. Obcy, wrogowie bogini. Ich wódz nienawidzi wszystkiego. Ma oszpeconą, pełną blizn twarz i karmi się bólem, który zadaje. Chodźcie ze mną... - Dziękuję - przerwał Paran - ale nie skorzystamy. Jestem ci wdzięczny za ostrzeżenie, ja jednak zamierzam się spotkać z tymi myśliwymi. Chcę, żeby mnie zaprowadzili do Szarej Bogini. - Rozbita Gęba na to nie pozwoli. Zabije ciebie i twojego konia też. Konia najpierw, bo szczególnie nienawidzi tych stworzeń. - Kapitanie, proszę... - wysyczał Noto Czyrak. - Soliel proponuje nam... - Na propozycję, którą chcę usłyszeć od Soliel - przerwał mu Paran nagle twardszym tonem - przyjdzie czas później. Najpierw jedna bogini, potem druga. - Ujął wodze, a potem zawahał się i spojrzał na cyrulika. - Idź z nią. Spotkamy się u wejścia do Wielkiej Świątyni. - Kapitanie, czego ode mnie oczekujesz? - Od ciebie? Niczego. Oczekuję od Soliel, że zrobi z ciebie użytek, ale nie w taki sposób, jak z tego dziecka. Pragnę od niej czegoś znacznie więcej. - Paran trącił wierzchowca nogą, każąc mu ruszać. - I nie pogodzę się z odmową - dodał, gdy kopyta uderzyły o bruk. *** Noto Czyrak odprowadził spojrzeniem oddalającego się główną aleją szaleńca. Potem zawrócił wierzchowca i spojrzał na dziewczynę. Wyciągnął ość z ust i zatknął ją sobie za ucho. Wreszcie odchrząknął. - Bogini... dziecko. Nie pragnę śmierci, ale muszę wskazać, że ten człowiek nie przemawia w moim imieniu. Gdybyś powaliła go w tej chwili za brak szacunku, z pewnością nie uznałbym tego za niesprawiedliwe ani niezasłużone. W gruncie rzeczy... - Cicho, śmiertelniku - przerwała mu dziewczyna znacznie starszym głosem. - W tym człowieku spoczywa teraz na szalach los całego świata i nie chcę, żeby po wsze czasy zapamiętano mnie jako tą, która zmieniła ten stan rzeczy. W jakikolwiek sposób. A teraz przygotuj się do szybkiej jazdy. Pobiegnę pierwsza, ale nie zamierzam na ciebie czekać, gdybyś zgubił mój ślad. - Myślałem, że chcesz mnie zaprowadzić... - To jest w tej chwili mniej istotne - przerwała mu z ironicznym uśmieszkiem. - Można by powiedzieć, że nastąpiła bezbożna inwersja. Nie, w tej chwili pragnę być świadkiem. Rozumiesz? Być świadkiem! Dziewczyna odwróciła się i zerwała do biegu. Cyrulik zaklął, wbił pięty w boki wierzchowca i popędził za nią. *** Paran jechał galopem przez główną ulicę, która przypominała raczej cmentarną aleję niż centralną arterię G’danisbanu. Nagle jednak ujrzał przed sobą tłum podążający za mężczyzną ściskającym w dłoniach kosę, ze zwisającym z niej końskim ogonem pokrytym zakrzepłą krwią. Zbieranina, którą dowodził - trzydziestu, może czterdziestu ludzi - wyglądała, jakby zwerbował ją w zbiorowym grobie dla biedaków. Byli owrzodzeni i opuchnięci, kończyny mieli powykrzywiane, a twarze pozbawione wyrazu, w ich oczach zaś błyszczało szaleństwo. Niektórzy dzierżyli miecze, inni rzeźnickie tasaki i noże albo włócznie, pastusze kije lub tęgie konary. Większość z nich ledwie trzymała się na nogach. Z dowódcą, tym którego dziewczyna zwała Rozbitą Gębą, sprawy miały się inaczej. Paran pomyślał, że to dobrze dobrane imię. Twarz mężczyzny była zniekształcona i zapadnięta, od prawego kąta żuchwy aż po prawą kość policzkową przecinał ją głęboki ślad. Kapitan uświadomił sobie, że mężczyznę ugryzł koń. Oczy, asymetrycznie osadzone w zniekształconej twarzy, płonęły w głębokich oczodołach intensywnym żarem. W zapadniętej jamie, którą były jego usta, pojawiło się coś na kształt uśmiechu. - Jej oddech jest dla ciebie niewystarczająco słodki? Jesteś silny, skoro do tej pory się jej oparłeś. Ona chce się najpierw dowiedzieć, kim jesteś. Zanim... - jego usta wykrzywiły się jeszcze bardziej - cię zabijemy. - Szara Bogini nie wie, kim jestem - odparł Paran - z tego powodu, że jestem od niej odwrócony. Nie może mnie do niczego zmusić. Rozbita Gęba wzdrygnął się trwożnie. - W twoich oczach kryje się... bestia. Odsłoń się, Malazańczyku. Nie jesteś taki jak inni. - Powiedz jej, że chcę złożyć propozycję. Przechylił głowę. - Pragniesz przebłagać Szarą Boginię? - Można by tak powiedzieć. Muszę cię jednak ostrzec, że mamy bardzo mało czasu. - Bardzo mało? A dlaczego? - Zaprowadź mnie do niej, to wszystko jej wytłumaczę. Tylko szybko. - Ona się ciebie nie boi. - To dobrze. Mężczyzna przyglądał się Paranowi jeszcze przez chwilę, a potem kiwnął kosą. - No to ruszajmy. *** W ciągu minionych lat Torahaval Delat klękała przed mnóstwem ołtarzy i wszystkie one nauczyły ją jednej prawdy. To, czemu oddaje się cześć, jest tylko odbiciem wyznawcy. Każdego boga, choćby najbardziej dobrotliwego, wpycha się siłą w niezliczone maski, a każdemu z tych oblicz nadają kształt skrywane pragnienia, żądze, lęki i radości udającego uniżoną aprobatę śmiertelnika. Wyznawcy skakali na oślep w religię. Wierni tonęli w wierze. Istniała też inna prawda, która na pierwszy rzut oka wydawała się zaprzeczeniem pierwszej. Im łagodniejszy i bardziej wyrozumiały był bóg, tym okrutniejszych i bardziej bezlitosnych miał wyznawców, albowiem trzymali się oni swych przekonań ze sztywną nieustępliwością, owładnięci gorączką żarliwości i w związku z tym nie mogli tolerować odszczepieńców. Byli gotowi zabijać i torturować w imię swego boga. I nie widzieli w tym żadnej sprzeczności, bez względu na to, jak wiele krwi splamiło ich ręce. Ręce Torahaval również splamiła krew, obecnie w sensie przenośnym, lecz w przeszłości w jak najbardziej dosłownym. Pragnąc wypełnić ogromną pustkę w swej duszy, ona również skakała na oślep i tonęła. Szukała zbawienia na zewnątrz, nie mogąc znaleźć go w sobie. A dotyk każdej dłoni - od łagodnego i pełnego miłości aż po brutalny i bolesny - wydawał się jej taki sam. Ledwie wyczuwalny poprzez znieczulającą obsesyjność jej pragnień. Na obecną ścieżkę weszła przypadkiem, podobnie jak na wiele poprzednich, wyglądało jednak na to, że tym razem nie będzie powrotu. Wszelkie alternatywy, wszelkie możliwości wyboru, zniknęły jej z oczu. Ten koszmarny upadek zaczął się w mieście, które wybrała na swój dom, w Karashimesh na brzegach śródlądowego morza Karas. Tam właśnie przed z górą czternastoma miesiącami natknęła się na pierwsze nici pajęczyny, a potem ze świadomą pożądliwością pozwoliła, by oplotła ją ona całkowicie. Wabik Szarej Bogini, która stała się teraz w duchu zatrutą kochanką Przykutego, okazał się słodki. Pokusa ułomności była nieodparta. I śmiercionośna. Dla nas obu. Idąc za Bridthokiem Przejściem Chwały prowadzącym do transeptu, uświadomiła sobie, że po prostu rozchyliła nogi, godząc się na nieunikniony, a w jakiejś części nawet upragniony gwałt. Czas na żale nadejdzie później. Być może. Niewykluczone, że to będzie odpowiedni koniec dla głupiej kobiety, która nigdy nie nauczyła się jak żyć. Moc Szarej Bogini sączyła się gęstymi smużkami przez poobtłukiwaną futrynę, tak zjadliwa, że kamień od niej gnił. Na Bridthoka i Torahaval czekali w progu dwaj pozostali akolici ich rozpaczliwej wiary. Septhune Anabhin z Omari i Sradal Purthu, który uciekł z Y’Ghatanu przed rokiem, po nieudanym zamachu na życie tej malazańskiej dziwki, Wróblik. Obaj wydawali się skurczeni, jakby z ich dusz wyciekła esencja, rozpuszczając się w miazmatach bogini jak sól w wodzie. Obaj zwrócili się w stronę Bridthoka oraz Torahaval z bólem i przerażeniem w oczach. - Sribin nie żyje - wyszeptał Septhune. - Wybierze sobie nowego. Tak też zrobiła. Niewidzialna dłoń, ogromna i szponiasta - więcej palców niż ktokolwiek zdrowy na umyśle mógłby sobie wyobrazić - zacisnęła się wokół piersi Torahaval, przeszywając ją włóczniami bólu. Z gardła kobiety wyrwało się zdławione westchnienie. Zatoczyła się do przodu, przepychając się między pozostałymi, którzy odsunęli się pośpiesznie z ulgą i litością w oczach. Tej pierwszej było znacznie więcej niż drugiej. W Torahaval rozbłysła nienawiść do nich. Kobieta weszła chwiejnym krokiem do ołtarzowej komnaty i uniosła głowę, kierując spojrzenie szczypiących od gryzącej, morowej mgły oczu na Poliel. Ujrzała w niej głód, który był pożądaniem. Ból rozprzestrzenił się na całe ciało, a potem ustąpił, gdy dłoń cofnęła się, wyjmując z ciała pokryte zakrzepłą krwią pazury. Torahaval opadła na kolana, ślizgając się bezradnie we własnym pocie, który pokrył kałużą mozaikową posadzkę. Uważaj, o co prosisz. Strzeż się tego, czego pragniesz. Wtem rozległ się tętent końskich kopyt. Dobiegał od Przejścia Chwały i z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Zbliża się jeździec. Jeździec? Kto... kto się ośmielił? Bogowie na dole, dziękuję ci, kimkolwiek jesteś. Dziękuję. Nadal trzymała się krawędzi. Jeszcze kilka oddechów, jeszcze kilka... *** Rozbita Gęba przepchnął się z szyderczym uśmiechem między skulonymi trwożnie w progu kapłanami. Paran przyjrzał się trzem drżącym, zwiędłym postaciom. Zmarszczył brwi, widząc, że wszyscy kapłani uklękli i pochylili głowy na jego widok. - Co im dolega? - zapytał. Rozbita Gęba roześmiał się ochryple. - Nieźle to powiedziałeś, nieznajomy. Muszę przyznać, że masz kręgosłup z zimnego żelaza. Idiota. To nie miał być dowcip. - Zsiadaj z tego cholernego zwierzaka - zażądał Rozbita Gęba, blokując wejście. Oblizał zniekształcone wargi i przełożył dłonie na rękojeści kosy. - Nie ma mowy. Wiem, jak traktujesz konie. - Nie możesz wjechać do komnaty ołtarzowej! - Zejdź mi z drogi - ostrzegł Paran. - Mój koń nie zawraca sobie głowy gryzieniem. Woli kopać i tratować. Uwielbia trzask łamanych kości. Wierzchowiec rozwarł chrapy, podchodząc bliżej. Rozbita Gęba odsunął się trwożnie. Potem wykrzywił usta, odsłaniając krzywe zęby. - Nie czujesz jej gniewu? - wysyczał. - Jej oburzenia? Głupcze! - A czy ona czuje mój gniew? Paran pochylił się, przejeżdżając przez próg. Po chwili się wyprostował. Na posadzce po lewej wiła się z bólu jakaś kobieta. Jej ciemną skórę zlewał pot, a długie kończyny drżały, gdy owiewał ją mroczny, cuchnący zarazą powiew, leniwy jak miłosna pieszczota. Dalej znajdowało się podwyższenie. Trzy szerokie, krótkie stopnie prowadziły na podest, na którym spoczywały roztrzaskane szczątki ołtarza. Pośrodku ustawiono tron z powykręcanych, wypaczonych kości. Zasiadająca na nim postać promieniowała tak wielką mocą, że sama była ledwie widoczna. Długie kończyny, ociekające jadowitą ropą, naga pierś o nieokreślonej płci, wątła i zapadnięta. Wyprostowane nogi wyglądały, jakby posiadały zbyt wiele stawów, a stopy o trzech palcach były wyposażone w szpony, wielkie jak u enkar’ala. Oczy Poliel były zaledwie drobnymi iskierkami, które płonęły pośrodku czarnych misek, wilgotne i zamazane. Rozciągnęła w uśmiechu szerokie usta o spękanych, sączących wydzieliną wargach. - Jednopochwyceni - powiedziała cienkim głosem - nie budzą we mnie strachu. Myślałam przez chwilę... ale nie, nic dla mnie nie znaczysz. - Bogini - rzekł Paran, poprawiając się w siodle - nadal pozostaję od ciebie odwrócony. Wybór należy do mnie, nie do ciebie. Widzisz tylko to, co pozwalam ci zobaczyć. - Kim jesteś? Czym jesteś? - W normalnych warunkach jestem tylko arbitrem, Poliel. Przyszedłem złożyć ci propozycję. - A więc rozumiesz prawdę ukrytą za zasłoną - stwierdziła Szara Bogini. - Krew była ich ścieżką. Dlatego postanowiliśmy ją zatruć. Paran zmarszczył brwi, a potem wzruszył ramionami i sięgnął do fałd koszuli. - Oto mój dar - powiedział. Zawahał się. - Żałuję, Poliel, ale warunki... nie są normalne. - Nie rozumiem... - zaczęła Szara Bogini. - Łap! Rzucił w nią małym, błyszczącym przedmiotem. Uniosła rękę w obronnym geście. Uderzeniu towarzyszył szepczący, dziwnie wysoki dźwięk. Jej dłoń przebił odprysk metalu. Otataralu. Boginią targnęły konwulsje. Z jej gardła wyrwał się przerażający, zwierzęcy krzyk i wstrząsnął powietrzem. Moc chaosu rozerwała się na strzępy i umknęła, fale szarego ognia rozbiegły się wkoło niczym rozgniewane istoty, które zerwały się z uwięzi. Płytki mozaiki eksplodowały w górę. Koń tańczył nerwowo, gdy Paran obserwował ów pożar cierpienia. Nagle zadał sobie pytanie, czy nie popełnił błędu. Spojrzał na śmiertelną kobietę zwiniętą na podłodze. Potem na jej cień, poprzecinany liniami... nicości. No cóż, o tym już wiedziałem. Brakuje nam czasu. *** Inny tron, tak słabo widoczny, że wydawał się zaledwie sugestią rozszczepionych cieni padających na równinę z brudnego lodu. Szybki Ben pomyślał, że jego wygląd dziwnie się zmienił, odkąd widział go po raz ostatni. To samo dotyczyło chudego, widmowego boga zasiadającego na tym tronie. Och, kaptur był na miejscu, jak zwykle zasłaniał twarz, a czarna, sękata dłoń nadal zaciskała się na równie sękatym szczycie wygiętej laski na podobieństwo jednonogiego sępa przycupniętego na grzędzie. Od zjawy Tronu Cienia emanowała też przesadnie słodka aura drażniąca zmysły czarodzieja, powiew mdłego, irytującego... samozadowolenia. W tym wszystkim nie było nic niezwykłego. Wyczuwał jednak coś... - Delat - wyszeptał bóg, jakby każda głoska tego nazwiska sprawiała mu błogą satysfakcję. - Nie jesteśmy wrogami - oznajmił Szybki Ben. - Już nie, Tronie Cienia. Nie możesz być ślepy na tę prawdę. - Ach, ale ty chciałbyś, żebym był ślepy, Delat! Tak, tak, tak, chciałbyś. Ślepy na przeszłość, na każdą zdradę, każde kłamstwo, każdą jadowitą zniewagę, ohydną jak plwocina u moich stóp! - Warunki się zmieniają. - Zaiste! Czarodziej czuł, że pod ubraniem spływają mu strużki potu. Coś tu było... właściwie jakie? Bardzo nie w porządku. - Wiesz, po co tu przybyłem? - Ona nie zasłużyła na łaskę, czarodzieju. Nawet od ciebie. - Jestem jej bratem. - Istnieją rytuały, które zrywają takie więzy - zauważył Tron Cienia - a twoja siostra odprawiła je wszystkie! - Odprawiła? Nie, próbowała odprawić. Są nici, których takie rytuały nie tkną. Dopilnowałem tego. W przeciwnym razie nie byłoby mnie tu. Bóg prychnął pogardliwie. - Nici. Takie jak te, które tak lubisz tkać, Adaephonie Delat? Oczywiście. Plątanie niewiarygodnych motków to najwspanialszy z twoich talentów. - Wydawało się, że Tron Cienia pokręcił zakapturzoną głową, recytując: - Sieci, sidła i pułapki, linki, haki i przynęty, sieci, sidła i... - Pochylił się. - Powiedz mi, dlaczego twoja siostra miałaby zostać oszczędzona? I skąd, doprawdy skąd, przyszło ci do głowy, że mam moc mogącą ją ocalić? Ona nie należy do mnie, tak? Nie przebywa tutaj, w Twierdzy Cienia, nieprawdaż? - Uniósł głowę. - Och. Właśnie w tej chwili wydaje z siebie ostatnie tchnienie... jako śmiertelna kochanka Szarej Bogini. Powiedz mi, co właściwie miałbym w tej sprawie zrobić? Szybki Ben wytrzeszczył oczy. Szarej Bogini? Poliel? Och, Torahaval... - Chwileczkę - powiedział. - Masz coś wspólnego z tą sprawą. Flaszka to potwierdził. To było coś więcej niż instynkt. Gdziekolwiek teraz są, ty masz z tym coś wspólnego! Tronem Cienia targnął spazmatyczny chichot, tak gwałtowny, że chude, niematerialne kończyny boga poruszyły się konwulsyjnie. - Jesteś moim dłużnikiem, Adaephonie Delat! Uznaj ten fakt, a wyślę cię do niej! Natychmiast! Uznaj go! Cholera. Najpierw Kalam, a teraz ja. Tronie Cienia, ty skurczybyku... - Zgoda! Jestem twoim dłużnikiem! Uznaję ten fakt! Bóg Cienia skinął leniwie dłonią. Szybki Ben zniknął. Tron Cienia znowu został sam. Rozparł się wygodnie na swym siedzisku. - To takie ryzykowne - wyszeptał. - Takie... nieostrożne w tej wielkiej, rozbrzmiewającej echami, niemal całkowicie pustej komnacie. Biedny człowiek. Bardzo biedny. A cóż to trzymam w dłoni? - Pochylił się, by przyjrzeć się uważniej kosie o krótkim trzonku stojącej teraz przed nim. Bóg przymrużył powieki, rozglądając się wokół w półmroku. - Spójrz tylko na to! - zawołał. - Nici! Są gorsze niż pajęczyny! Wszędzie ich pełno! To świadczy o skandalicznym nieporządku w domu! Nie, tak nie może być, w żadnym wypadku nie może. - Przeciął kosą czarodziejskie witki, które w jednej chwili zniknęły. - Proszę - dodał z uśmiechem. - Od razu zrobiło się higieniczniej. *** Obudziły go urękawicznione dłonie, zaciskające się mu na gardle. Szarpnął się gwałtownie, a potem Kalam podniósł go na kolana. Przysunął swoją twarz do jego twarzy i Flaszka ujrzał w niej czyste przerażenie. - Nici! - warknął skrytobójca. Flaszka odepchnął jego ręce, spojrzał na połać piasku, a potem chrząknął. - Chyba ktoś je przeciął. - Znajdź go, Flaszka! - zażądał stojący obok Skrzypek. - Znajdź go i sprowadź tutaj! Młody żołnierz spojrzał na obu mężczyzn. - Co? Jak niby mam to zrobić? Po co w ogóle tam lazł? - Podczołgał się do czarodzieja i spojrzał w jego pozbawione wyrazu oblicze. - Odszedł - potwierdził. - Prosto do legowiska Tronu Cienia. Co mu strzeliło do łba? - Flaszka! - No - dodał żołnierz, zwracając uwagę na coś innego. - Popatrzcie! Zastanawiam się, co ona kombinuje? Kalam odepchnął Flaszkę na bok i opadł na ręce i kolana, przyglądając się laleczkom. Nagle zerwał się na nogi. - Apsalar! Gdzie ona jest? - Nie, nie znowu to samo - jęknął Skrzypek. Skrytobójca złapał w ręce długie noże. - Gdzie ta dziwka, niech ją Kaptur?! Oszołomiony Flaszka tylko wzruszył ramionami, gdy obaj mężczyźni oddalili się w wybranych na oślep kierunkach. Idioci. Takie są skutki, tak? To przez to, że nic nikomu nie mówią! O niczym! Spojrzał na laleczki. O rany, to zapowiada się ciekawie... *** - Ten dureń wziął i się zabił - stwierdziła kapitan Słodkastruga. - Do tego zabrał ze sobą naszego najlepszego uzdrowiciela. Prosto do cholernej Bramy Kaptura! - Nie sądzę... - zaczął stojący obok Hurlochel, trzymając skrzyżowane na piersiach ręce. - Posłuchaj - warknęła Słodkastruga. Towarzyszący jej kapral Futhgar popierał ją intensywnym kiwaniem głową. - Ja tu teraz dowodzę i na całym tym cholernym świecie nic nie zmieni... Nie zdążyła dokończyć zdania. Z północnego krańca obozu dobiegł krzyk. Potem w powietrzu poniosły się przeraźliwe wycia, tak bliskie i głośne, że Hurlochel bał się, że zaraz pęknie mu czaszka. Pochylił się, odwrócił i zobaczył żołnierza, koziołkującego w powietrzu nad dachami namiotów. Broń wypadła mu z rąk. Usłyszał trzask pękających lin, który z każdą chwilą był coraz bliżej. Ziemia zatrzęsła się pod jego stopami... Pojawiła się ogromna, czarna, niewyraźna postać, pędząca z szybkością błyskawicy... prosto na nich. Fala powietrza uderzyła w troje żołnierzy z siłą tarana na chwilę przed tym, nim bestia dobiegła do nich. Siła impetu wybiła Hurlochelowi powietrze z płuc. Wyrzucony w górę, wylądował twardo na jednym barku, a potem się przetoczył. Kącikiem oka zauważył, że kapitan Słodkastruga zwaliła się na bok, bezwładna jak szmaciana lalka. Futhgar zniknął w obłoku pyłu, gdy czarne jak noc stworzenie po prostu przebiegło po nim... Oczy Ogara... Do obozu wdarły się następne bestie. Konie kwiczały, przerażeni żołnierze wrzeszczeli, wozy padały na boki, przewracane falami mocy. Hurlochel zobaczył, że jedna z bestii... Nie, to niemożliwe. Zapadła niepokojąca ciemność. Zwiadowca leżał jak sparaliżowany, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Wtem spazm ściskający mu klatkę piersiową ustąpił i do płuc Hurlochela napłynęło słodkie, przesycone pyłem powietrze, niosące ze sobą najczystszą radość. Kapitan opierała się na rękach i kolanach obok niego, kaszląc i spluwając krwią. Futhgar wydał z siebie żałosny jęk. Hurlochel wstał, odwrócił się i zobaczył, że Ogary dotarły już do murów G’danisbanu. Wytrzeszczył oczy, widząc, że długi odcinek owej potężnej fortyfikacji eksplodował nagle, a kamienie i cegły pomknęły ku niebu, wznosząc się nad skłębioną chmurą pyłu. Potem fala wstrząsu dotarła do nich... Obok przemknął cwałem koń. Ślepia miał białe z przerażenia... - Nie po nas! - wydyszała Słodkastruga, podczołgując się do niego. - Dzięki bogom... tylko przechodziły... tylko... Znowu się rozkasłała. Hurlochel poczuł, że nogi się pod nim uginają. Opadł na kolana. - To nie ma sensu - wyszeptał, potrząsając głową. Budynki w mieście waliły się z hukiem. - Co? Zerknął na Słodkąstrugę. Nic nie rozumiesz. Spojrzałem w oczy tej czarnej bestii, kobieto! - Widziałem... widziałem... - Co widziałeś? Widziałem czyste przerażenie... Ziemia zatrzęsła się znowu. Ponownie rozległy się krzyki. Odwrócił się i zobaczył pięć ogromnych bestii, torujących sobie drogę przez obóz. Były wielkie, większe niż... Och, bogowie na dole. *** - Kazał zaczekać... - zaczął Noto Czyrak, a potem zawył przeraźliwie, gdy koń zatrzymał się tak nagle, że cyrulik przysięgał później, iż słyszał trzask pękających kości. Zwierzę zawróciło i umknęło spod bramy świątyni, zrzucając uzdrowiciela z grzbietu jak worek. Noto runął niezgrabnie na ziemię, poczuł i usłyszał, że pękły mu żebra, ale ich ból nie miał znaczenia w porównaniu z groźniejszą dolegliwością. Ość wbiła mu się w gardło. Zaczął się dławić, niebo pociemniało, oczy wyszły mu na wierzch... Dziewczyna pochyliła się nad nim, marszcząc brwi. Wydawało się, że trwa to całą wieczność. Głupia, głupia, głupia... Nagle wetknęła rękę w jego rozdziawione usta i delikatnie wyjęła ość. Noto Czyrak jęknął, wciągając w płuca pierwszy, rozkoszny haust powietrza. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przy oddychaniu całą pierś przeszywa mu kłujący ból. Otworzył załzawione oczy. Dziewczyna nadal stała nad nim, ale skierowała już uwagę gdzie indziej. Nie na wejście do świątyni, ale na główną aleję. Ktoś bił tam w straszliwy bęben. Bruk trząsł się od łoskotu, kołysząc się pod nim... A dzień zaczął się tak dobrze... *** - Nie jestem jednopochwyconym - mówił Paran do wijącej się z bólu na tronie bogini. Otataralowa drzazga przebiła jej dłoń, przykuwając ją do tego królestwa, do straszliwie niebezpiecznego miejsca, w którym się znajdowała. - Aczkolwiek w pierwszej chwili mogłoby się tak wydawać. Niestety, Poliel, prawda jest bardziej skomplikowana. To, co powiedział ten zwiadowca o moich oczach... no cóż, to wystarczyło, a sądząc po wyciach, które słyszymy, chwila była odpowiednio dobrana. Kapitan zerknął raz jeszcze na leżącą na posadzce kobietę. Była nieprzytomna, być może nie żyła. Nie sądził, by Ogary miały zawracać sobie nią głowę. Ujął wodze i wyprostował się w siodle. - Obawiam się, że nie mogę tu dłużej zostać. Na pożegnanie powiem ci, że popełniłaś straszliwy błąd. Na szczęście nie będziesz miała zbyt wiele czasu, by go żałować. W mieście było słychać wstrząsy, które z każdą chwilą się zbliżały. - Nie zadzieraj ze śmiertelnikami, Poliel - dorzucił, zawracając konia. - Bo za to słono się płaci. *** Mężczyzna zwany Rozbitą Gębą - który ongiś nosił inne imię i miał inne życie - skulił się pod ścianą obok wejścia do komnaty ołtarzowej. Trzej kapłani uciekli w głąb korytarza i został na chwilę sam. Znowu jestem zupełnie sam. Życie żołnierza buntu - ubogiego, ale młodego i dumnego - w jednej chwili złamał gralski koń o oddechu cuchnącym wiosenną trawą. Zęby zwierzęcia wbiły się w ciało i kość niczym dłuta, odbierając młodzieńcowi wszystko. Stał się niepożądanym zwierciadłem brzydoty. Każdy, kto na niego spojrzał, wykrzywiał twarz w wyrazie obrzydzenia albo, co gorsza, niezdrowej fascynacji. W jego duszę zapuściły głęboko swe nienasycone korzenie nowe lęki, obawy, gnające go wciąż naprzód, skłaniające do poszukiwania bólu i cierpienia u innych, gromadzenia legionu żołnierzy nowej sprawy, z których każdy był równie kaleki jak on. Przybycie Poliel było jak dar, a teraz ten skurwysyn ją zabił, zabijał ją właśnie w tej chwili. Odbierał mu wszystko po raz kolejny. Kopyta zastukały o posadzkę. Rozbita Gęba skulił się jeszcze bardziej. Jeździec wypadł przez drzwi komnaty. W szerokim korytarzu jego wierzchowiec przeszedł z kłusa w galop. Rozbita Gęba odprowadzał go nienawistnym spojrzeniem. Straciłem wszystko. Wszystko. Zajrzał do ołtarzowej komnaty... *** Szybki Ben wylądował na posadzce miękko jak kot, w samym środku toksycznej kaskady cierpienia, płynącej od bogini uwięzionej niespełna trzy kroki na prawo od niego. Padł na brzuch, zakrywając głowę dłońmi. Och, to bardzo zabawne, Tronie Cienia. Odwrócił głowę i zobaczył Torahaval, leżącą nieruchomo na wyciągnięcie ręki po lewej stronie. Biedna dziewczyna. Niepotrzebnie dokuczałem jej tak okropnie, ale... pokażcie mi litościwe dziecko, a szczerze wam wyznam, że wierzę w cuda, i dorzucę jeszcze zaległy żołd. To jej własna nadwrażliwość ją zgubiła. Czymże jednak byłoby życie bez paru tysięcy powodów do żalu? Podczołgał się do niej. W tej komnacie był otataral. Szybki Ben musiał własnoręcznie podnieść Torahaval i zabrać ją na zewnątrz. To nie będzie takie trudne, gdy już opuści ten pogrążony w chaosie dom dla obłąkanych. Ku jego zdumieniu okazało się, że Tron Cienia dotrzymał słowa. Wtedy właśnie usłyszał wycie Ogarów, wypełniające echem korytarz. *** Paran wyjechał z tunelu i szarpnął z całej siły wodze, skręcając gwałtownie w lewo. Ledwie uniknął zderzenia z Shan. Potężna czarna bestia przemknęła obok niego, wbiegając do Wielkiej Świątyni. Za nią podążał Baran, trzymający w straszliwych szczękach syczącą, gadopodobną panterę. Stwór usiłował powstrzymać bieg Ogara, orząc bruk wysuniętymi pazurami, ale nic to nie dawało. Za nimi biegły Blind i Gear. Gdy Gear wpadł do świątyni, z jego gardła wyrwało się przepełnione dziką radością wycie, jakby za chwilę Ogary miały wywrzeć od dawna oczekiwaną zemstę. Paran patrzył przez chwilę w ślad za nimi. Potem zauważył Noto Czyraka, który leżał na ziemi, a bezimienna dziewczyna stała nad nim. - Na oddech Kaptura - warknął. - Nie ma na to czasu. Postaw go na nogi. Soliel, idziemy do twojej świątyni. Czyrak, gdzie się podział twój koń, na Otchłań? Dziewczyna wyprostowała się, spoglądając wzdłuż ulicy. - Zbliża się śmierć mojej siostry - oznajmiła. Kapitan zerknął w tę samą stronę. I zobaczył pierwszego Deragoth. Och, ja zacząłem tę sprawę, czyż nie tak? Świątynia za ich plecami zatrzęsła się gwałtownie. W ścianach pojawiły się pęknięcia. - Pora ruszać! *** Szybki Ben złapał siostrę za kaptur i powlókł ją ku tyłowi komnaty. Wiedział już jednak, że nie ma szans. Ogary przyszły tu po niego, a on znajdował się w komnacie wypełnionej aurą otataralu. Tron Cienia nigdy nie grał uczciwie. Czarodziej musiał przyznać, że tym razem dał się przechytrzyć. I to zapewne będzie ostatni raz... Usłyszał stukot pazurów rozbrzmiewający coraz bliżej w korytarzu. Uniósł wzrok... *** Rozbita Gęba gapił się na szarżującą bestię. Demon był piękny, nieskalany. A jemu nie zostało już nic. Niech ta piękna istota mnie zabije. Przeciął jej drogę... I stworzenie odtrąciło go na bok, z taką siłą, że uderzył z hukiem głową o ścianę; przez chwilę był ogłuszony. Nogi ugięły się pod nim i upadł na plecy. Ciemność, wirujące, skłębione cienie... Gdy demon spojrzał na niego, mężczyzna zobaczył inną postać, gibką, odzianą od stóp do głów w czerń. Noże błysnęły, wbijając się głęboko w prawy bark bestii. Demon pisnął z bólu i oburzenia, wyhamował, ślizgając się po posadzce, i odwrócił się do nowego napastnika. Ale jego już tam nie było. W jakiś sposób znalazł się po przeciwnej stronie. Poruszał kończynami, a każdy ich ruch wydawał się wytrzeszczającemu oczy Rozbitej Gębie dziwnie zamazany. Noże uderzyły po raz drugi. Demon odskoczył nagle, uderzając o przeciwległą ścianę. Jego ślepia gorzały jak węgielki. Korytarzem nadciągały kolejne demony. Zwolniły jednak swój szaleńczy pęd, stukając pazurami o kamienną posadzkę... Postać wbiegła między nie. Ponownie błysnęły noże, teraz już czerwone. Wydawało się, że tańczy w powietrzu, była to tu, to tam, wirowała w locie, jej ręce poruszały się z szybkością i gracją węży. Rozbita Gęba zauważył, że wystawiła nagle nogę i kopnęła jedną z bestii w głowę - długą jak u konia, ale szerszą. Pod wpływem uderzenia łeb odskoczył do tyłu. Barki i tułów podążyły za nim, wyginając się z dziwną gracją. Cały demon uniósł się w powietrze, przekoziołkował i uderzył o ścianę w pozycji pionowej, zwrócony głową w dół. Cegły posypały się na wszystkie strony, ściana runęła, odsłaniając położone po drugiej stronie pomieszczenie. Ciało demona wpadło do środka pośród tumanów pyłu. W tłocznym korytarzu zapanował chaos. Postać zatrzymała się nagle u boku Rozbitej Gęby. Ze ściskanych przez nią sztyletów skapywała krew. To była kobieta. Zablokowała przejście. Wtem rozległy się szybkie, ciche kroki. Mężczyzna spojrzał w dół i zobaczył, że po obu stronach nieznajomej przystanęły maleńkie, ptakopodobne szkielety. Oba szeroko otworzyły pyski i z nieistniejących gardeł popłynął syk. Kolczaste ogony poruszały się na boki. Jedno ze stworzonek skoczyło naprzód, pochylając głowę... I demony wzdrygnęły się trwożnie. Rozległ się kolejny gadzi syk, tym razem głośniejszy. Wydało go z siebie stworzenie trzymane w paszczy przez jednego z demonów. Rozbita Gęba ujrzał w jego oczach śmiertelny strach, przechodzący w panikę. - Pójdź za czarodziejem i jego siostrą - powiedziała cicho kobieta, zwracając się do niego. - Znaleźli wyjście za podwyższeniem. Powinni zdążyć uciec. Ty również, jeśli się pośpieszysz. - Nie chcę uciekać - odparł, nie mogąc powstrzymać łez. - Chcę umrzeć. Usłyszawszy te słowa, kobieta oderwała wzrok od demonów. Ujrzał piękne, skośne oczy, czarne jak heban. W jej twarzy nie było zwierciadła, nie było grymasu obrzydzenia. Nic poza zwykłym spojrzeniem, a potem czymś, co mogło być... smutkiem. - Idź do świątyni Soliel - poradziła. - Ona zawsze jest odwrócona... - Nie dzisiaj. Nie w chwili, gdy Ganoes Paran trzyma ją za kark. Idź po uzdrowienie. To było niemożliwe, ale jak mógłby się jej przeciwstawić? - Spiesz się. Nie wiem, jak Serwatce i Telorast udało się je zastraszyć. Nie sposób przewidzieć, jak długo to potrwa... Gdy tylko wypowiedziała te słowa, gdzieś w głębi korytarza rozległ się ogłuszający ryk. Wszystkie zebrane pod progiem demony zaczęły ujadać z gwałtownego przerażenia. - To koniec - wyszeptała kobieta, unosząc noże. Rozbita Gęba zerwał się i wbiegł do komnaty. *** Niedowierzanie. Szybki Ben nie potrafił zrozumieć, co powstrzymało Ogary. Słyszał odgłosy walki, gwałtowne warknięcia, piski bólu. Nim wyniósł Torahaval tylnym wyjściem, obejrzał się jeszcze raz za siebie. Coś tam zobaczył. Ktoś strzegł progu, jakaś widmowa sylwetka rysująca się pośród cieni. Bez względu na to, kogo przypadek postawił na trasie Ogarów, to starcie uratowało mu życie. I jego siostrze również. Szybki Ben nie zamierzał tego zaprzepaścić. Przerzucił sobie Torahaval przez ramię, wszedł do wąskiego korytarza i zaczął biec, ile sił w nogach. Po chwili usłyszał, że ktoś go ściga. Zaklął i odwrócił się, uderzając głową Torahaval o ścianę. Kobieta jęknęła z bólu. Podbiegł do niego jakiś mężczyzna. Twarz miał zniekształconą. Nie, uświadomił sobie czarodziej, ugryzł go w nią koń. - Pomogę ci - powiedział. - Szybko! Do świątyni przybyła zagłada! Czy to ten mężczyzna powstrzymał Ogary? Nieważne. - Złap ją za nogi, przyjacielu. Gdy tylko zejdziemy z poświęconej ziemi, będziemy mogli zwiać do samego Kaptura... *** Ogary zbiły się w grupę, gotowe do szarży. Apsalar schowała noże. - Serwatka, Telorast, przestańcie syczeć. Pora stąd zmiatać. - Nie znasz się na dobrej zabawie, Nie-Apsalar! - zaprotestowała Serwatka. - To prawda, faktycznie się nie zna - potwierdziła Telorast, kiwając głową w geście groźby, który z każdą chwilą stawał się mniej skuteczny. - Gdzie ona jest? - zapytała Serwatka. - Zniknęła! - Bez nas! - Za nią! *** Poliel, Szara Bogini zarazy, choroby i cierpienia była uwięziona we własnym koszmarze. Straciła całą siłę, opuściła ją wszelka wola. Jej rękę przebił odprysk śmiercionośnego otataralu. Targały nią konwulsje. Zdrady, zbyt wiele zdrad. Moc Okaleczonego Boga ją opuściła, a ten nieznany śmiertelnik, ten morderca o zimnym spojrzeniu, nic nie rozumiał. W czyje imię? O czyje wyzwolenie toczyli tę wojnę? Cholerny głupiec. Cóż to była za klątwa, która pozwalała na koniec ujrzeć wszystkie skazy, wyciągała wypaczoną złośliwość śmiertelników na powierzchnię, wystawiała ją na światło dzienne? Któż spośród jej wyznawców nie dążył do samozniszczenia, świadomie bądź nie? W swej obsesji sami ściągali na siebie śmierć, ale nawet to było jedynie bladym odbiciem śmierci, jaką zadawali ziemi, wodzie, a nawet powietrzu. Zmierzając do samounicestwienia, zadawali śmierć całemu światu. Apokalipsa rzadko przychodzi nagle. Wśród śmiertelników zjawia się powoli, ale nieubłaganie, niosąc niepowstrzymane zniszczenie życia, zdrowia i piękna. Chore umysły i plugawe dusze ściągnęły ją do tego świata, a ona pragnęła je unicestwić dla dobra Ziemi, licząc na to, że wyzdrowieje ona pod nieobecność sprawców jej najokrutniejszego bólu i degradacji. Unicestwić ich tchnieniem zarazy. Nie sposób byłoby sobie wyobrazić bardziej zasłużonego losu. A teraz miała za to umrzeć. Była wściekła. Zdrada! Do komnaty weszło pięć Ogarów Cienia. Moja śmierć. Tronie Cienia, ty głupcze. Jeden z Ogarów wypuścił z paszczy coś, co sunęło po posadzce, wijąc się i prychając, aż wreszcie oparło się o pierwszy stopień podwyższenia. Choć Poliel cierpiała męki, część jej umysłu zachowała jasność. Bogini spojrzała w dół, starając się zrozumieć - Ogary opuszczały już komnatę, okrążyły podwyższenie i uciekały przez wyjście dla kapłanów - zrozumieć tę skuloną, pokrytą łuskami panterę. Jedna z jej kończyn obrzękła od infekcji, a tylne nogi i biodra były zmiażdżone. Nie mogła uciekać. Ogary ją tu porzuciły... po co? Ach, po to, żeby podzieliła mój los. To była jej ostatnia, lekko satysfakcjonująca myśl, zanim przybyły Deragoth, przepełnione gniewem i głodem, równie pradawne, jak pradawni bogowie. Pozbawiono je jednej zdobyczy, ale zadowolą się zabiciem tego, co tu zostało. Zdruzgotanego t’rolbarahla, wrzeszczącego z furii i strachu. Zdruzgotanej bogini, która chciała uleczyć Pożogę. Taki bowiem był prawdziwy cel gorączki, zimny plan choroby. Tylko ludzie - przypomniała sobie; to była jej naprawdę ostatnia myśl - tylko ludzie uważają, że zbawienie dotyczy wyłącznie ich. Potem dopadły ją Deragoth, które pierwsze obróciły ludzi w swych niewolników. *** - Jest teraz Nosicielką - mówił Rozbita Gęba - a nawet czymś więcej. Nie ma już ochrony, zaraza szaleje w niej niepowstrzymanie, bez względu na to, jaki los spotka Poliel. Kiedy się już zacznie, postępuje samoistnie. Proszę - dodał, przyglądając się, jak mężczyzna próbuje obudzić Torahaval. - Chodź ze mną. Nieznajomy spojrzał na niego z bezradnością w oczach. - A dokąd? - Do świątyni Soliel. - Tej obojętnej dziwki... - Proszę - nie ustępował Rozbita Gęba. - Zobaczysz. Nie mogę wątpić w jej słowa. - Czyje słowa? - To niedaleko. Trzeba ją uzdrowić. - Ponownie złapał kobietę za nogi. - W tę samą stronę. To niedaleko. Nieznajomy skinął głową. W świątyni rozległ się przeszywający krzyk, tak ostry, że w grubych ścianach budynku pojawiły się szczeliny, z których posypał się kurz. Spod ziemi dobiegły jęki pękających fundamentów, sięgające sąsiednich ulic. - Musimy się śpieszyć! - zawołał Rozbita Gęba. *** Ciągnąc jedną ręką za sobą potykającego się, zdyszanego Noto Czyraka, Paran otworzył kopniakiem drzwi świątyni Soliel. Miał nadzieję, że ten skromny, ale satysfakcjonujący impuls mocy wystarczy, by poinformować Słodką Boginię w jakim jest nastroju. Gdy przechodził przez próg, dziewczyna wyprzedziła go, obrzuciła zaskakującym, pełnym zachwytu spojrzeniem i popędziła do centralnej komnaty. Na ścianach korytarza namalowano klęczące postacie, które pochylały głowy w geście błogosławieństwa, błagania bądź rozpaczy. Paran doszedł do wniosku, że w przypadku tej cholernej bogini najprawdopodobniej chodzi o to ostatnie. Z łukowatego sufitu zwisały złożone pogrzebowe całuny, z pewnością mające przygotować wyznawców na najgorsze. Gdy dotarli do centralnej komnaty, ziemia się zatrzęsła. To waliła się Wielka Świątynia. Paran przyciągnął Noto Czyraka do siebie, a potem popchnął go w stronę ołtarza. Jeśli się nam poszczęści, cholerne Deragoth zginą pod gruzami. Ale nie liczyłbym na to zbytnio. Wyciągnął kartę i rzucił na podłogę. - Wzywam cię, Soliel. Dziewczyna, która przystanęła z prawej strony ołtarza, oklapła nagłe, a potem uniosła wzrok, mrugając. Uśmiechnęła się szeroko. Paran poprzysiągł sobie, że będzie się starał zapamiętać każdy szczegół twarzy wezwanej przymusowo bogini. Wyglądała pięknie w swej z trudem powstrzymywanej furii. Stała za ołtarzem, równie bezpłciowa jak jej już w tej chwili nieżyjąca siostra, a długie palce, tak doskonale się nadające do zamykania powiek niewidzących oczu, zacisnęła w pięści u boków. - Popełniłeś straszliwy błąd... - wychrypiała. - I jeszcze nie skończyłem - przerwał jej. - Użyj swej mocy, Soliel. Rozpocznij uzdrawianie. Możesz zacząć od tego tu Noto Czyraka. Umieścisz w nim pozostałość swej mocy o sile i trwałości wystarczającej, by uleczył wszystkich chorych w obozującej pod miastem armii. Kiedy już to zrobisz, przybędą inni, ofiary Poliel. Uzdrów ich również i wyślij w drogę. Siedem Miast dość już wycierpiało, Soliel - zakończył nagle twardszym głosem. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Wreszcie wzruszyła ramionami. - Proszę bardzo. A jeśli chodzi o cierpienie, zostawię je tobie. Nie z własnego wyboru. Paran zmarszczył brwi. Nagle odwrócił się, słysząc za plecami krzyk. Kapitan zamrugał, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Szybki Ben! Czarodziej i Rozbita Gęba nieśli jakąś kobietę. Tę samą, którą Paran widział w komnacie ołtarzowej Wielkiej Świątyni. Paran w jednej chwili wszystko zrozumiał. A potem uświadomił sobie, że nic nie rozumie. Szybki Ben spojrzał na ołtarz, mrużąc powieki. - To ona? Na oddech Kaptura, nigdy bym nie pomyślał... mniejsza z tym. Ganoesie Paran, to wszystko twoja robota? Czy wiedziałeś, że Ogary przyszły po mnie? - Niezupełnie, ale rozumiem, że z twojego punktu widzenia mogło to tak wyglądać. Dobiłeś targu z Tronem Cienia, prawda? Żeby ją uratować. - Wskazał na nieprzytomną kobietę. Czarodziej łypnął na niego ze złością. - On uwolnił Deragodh - oznajmiła Soliel ostrym, oskarżycielskim tonem. - Rozerwały ją na strzępy! Siostra Szybkiego Bena jęknęła i spróbowała wstać. - Cholera - mruknął czarodziej. - Lepiej będzie, jak się ulotnię. Wrócę do naszych, zanim ona dojdzie do siebie. Paran skrzyżował z westchnieniem ramiona na piersi. - Doprawdy, Szybki... - Powinieneś lepiej niż ktokolwiek inny rozumieć, co znaczy gniew siostry! - warknął czarodziej, odsuwając się. Zerknął na Rozbitą Gębę, który stał urzeczony, wpatrując się w Soliel. - Idź do niej - powiedział mu. - Miałeś rację. Idź do niej. Rozbita Gęba powlókł się z cichym jękiem w stronę bogini. Szybki Ben otworzył grotę, ale potem się zawahał, spoglądając na kapitana. - Ganoes, powiedz mi coś - poprosił. - Co? - Chodzi mi o Tavore. Czy możemy jej zaufać? To pytanie było jak policzek, nagły i bolesny. Paran zamrugał, przyglądając się rozmówcy. - Tavore uczyni to, co będzie konieczne, czarodzieju. - Dla niej czy dla jej żołnierzy? - nie ustępował Szybki Ben. - W jej oczach to się niczym nie różni, przyjacielu. Patrzyli sobie w oczy jeszcze przez chwilę. Wreszcie czarodziej westchnął. - Kiedy to wszystko się skończy, masz u mnie kufel ale. - Trzymam cię za słowo, Szybki. Czarodziej wahał się jeszcze moment, potem zaprezentował swój sławetny, irytujący uśmiech i zniknął w portalu. Gdy brama zamknęła się za nim z cichym szmerem, kobieta, jego siostra, podniosła się na ręce i kolana. Włosy opadały jej na twarz, ale Paran słyszał ją wyraźnie. - Był tu wilk. - Ogar Cienia - zaprzeczył, unosząc głowę. - Wilk - powtórzyła. - Najpiękniejszy, najsłodszy wilk na świecie... *** Szybki Ben otworzył oczy i rozejrzał się wokół. Flaszka siedział naprzeciwko niego. Poza nim nie było tu nikogo. Gdzieś w pobliżu było słychać gniewne, zwiastujące przemoc głosy. - Niezła robota - rzekł Flaszka. - Tron Cienia rzucił cię prosto na ich drogę. Tak wielką część ciebie, że gdyby Ogary cię dopadły, musiałbym teraz pochować to twoje ciało. Użyłeś jego groty, żeby tu wrócić. To było niezłe. Jakaś nić musiała przetrwać, czarodzieju. Nawet Tron Cienia jej nie zauważył. - Co tu się dzieje? Żołnierz wzruszył ramionami. - To chyba stara kłótnia. Kalam i Skrzypek znaleźli Apsalar z krwią na nożach. Rozumiesz, doszli do wniosku, że nie żyjesz, nie mam pojęcia dlaczego. Szybki Ben wstał i zerwał się do biegu. Scena, jaką ujrzał po paru chwilach, zapowiadała katastrofę. Kalam zbliżał się do Apsalar, trzymając w obu rękach długie noże. Otataralowy oręż wysuwał przed siebie. Skrzypek stał z boku z rozgniewaną, bezradną miną. A Apsalar po prostu patrzyła na krzepkiego, groźnego skrytobójcę. Nie miała noży, a na jej twarzy malował się wyraz przypominający rezygnację. - Kalam! Skrytobójca odwrócił się błyskawicznie, Skrzypek również. - Szybki! - zawołał saper. - Znaleźliśmy ją! Miała krew na nożach, a ty... - Dość tego - warknął czarodziej. - Zostaw ją, Kalam. Skrytobójca wzruszył ramionami i schował noże. - Nie miała ochoty nic wyjaśniać - burknął sfrustrowany. - Jak zwykle. Przysiągłbym też, że tego chciała, Szybki... - Czego chciała? - zapytał czarodziej. - Czy wyciągnęła noże? Czy przybrała bojową postawę, Kalam? Czy nie jest Tancerką Cieni? Ty cholerny idioto! - Spojrzał ze złością na Apsalar. - Tego, czego ona chce... nie możemy jej dać... - dodał, ściszając głos. Za ich plecami rozległ się chrzęst wywołany deptaniem kamieni. Szybki Ben odwrócił się i zobaczył Flaszkę, któremu towarzyszyła kapitan Faradan Sort. - Tu jesteście - stwierdziła kapitan, wyraźnie starając się powstrzymać ciekawość. - Zaraz wymaszerujemy. Jeśli się nam poszczęści, dziś w nocy dogonimy Czternastą Armię. Tak przynajmniej sądzi Sinn. - To dobre wieści - ucieszył się Szybki Ben. - Prowadź, kapitanie, jesteśmy z tobą. Zaczekał jednak, aż minie go Apsalar. Potem wyciągnął rękę i dotknął jej rękawa. Obejrzała się na niego. Szybki Ben zawahał się, a potem skinął głową. - Wiem, że to byłaś ty, Apsalar. Dziękuję. - Czarodzieju - odparła. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Puścił ją. Nie, tego, czego ona chce, nie możemy jej dać. Ona pragnie śmierci. *** Pokryty grubą warstwą kurzu, osłabły ze zmęczenia Kotylion wszedł do sali tronowej, a potem się zatrzymał. Ogary zebrały się przed Tronem Cieni. Dwa z nich leżały z wywalonymi jęzorami, dysząc ciężko. Shan spacerowała w kółko. Czarna bestia drżała nerwowo, jej boki spływały krwią. Kotylion uświadomił sobie, że pozostałe Ogary również odniosły rany. Na stolcu spoczywał Tron Cienia. Jego postać była zamazana, jakby przesłaniała go skłębiona burzowa chmura. - Popatrz na nie - rzekł cichym, przepełnionym groźbą głosem. - Przyjrzyj się im wyraźnie, Kotylionie. - To były Deragoth? - Nie, nie Deragoth. - Pewnie masz rację. To wygląda na rany od noża. - Już go miałem. A potem mi się wymknął. - Kogo miałeś? - Tego małego, okropnego czarodzieja o tysiącu twarzach! - Widmowa dłoń uniosła się, zaciskając długie palce. - Trzymałem go w ręku, jak topiący się kawałek lodu. - Bóg pochylił się z nagłym warknięciem. - To wszystko przez ciebie! Kotylion zamrugał. - Chwileczkę, ja nie zaatakowałem Ogarów! - Tak ci się tylko zdaje! - Co to niby ma znaczyć? - zapytał patron skrytobójców. Druga dłoń dołączyła do pierwszej. Obie zawisły w powietrzu, zaciskając się w drżącym, spazmatycznym gniewie. Bóg warknął po raz kolejny i zniknął. Kotylion spojrzał na Barana i wyciągnął do niego rękę. Cofnął ją jednak, słysząc ciche warknięcie. - Nie zrobiłem tego! - zawołał. Wszystkie Ogary spoglądały na niego. Nie sprawiały wrażenia przekonanych. *** Zmierzch rozproszył nieco chmury pyłu unoszące się nad obozem. Kapitan Ganoes Paran, prowadzący konia - a także uzdrowiciela Noto Czyraka oraz dziewczynę, która nazywała się Naval D’natha - wdrapał się na stok i minął pierwszą linię straży. Cały obóz wyglądał, jakby spadła na niego niespodziewana burza. Żołnierze trudzili się przy naprawie namiotów, wiązali zerwane liny, chodzili z noszami. Między namiotami włóczyły się jeszcze konie, które wydostały się z zagród, zbyt spłoszone, by pozwoliły komukolwiek się złapać. - Przeszły tędy Ogary - domyślił się Paran. - I podejrzewam, że Deragoth również. Mieliśmy cholernego pecha. Mam nadzieję, że rannych nie było zbyt wielu. Noto Czyrak popatrzył na niego z szyderczym uśmiechem. - Kapitan Milutek? Oszukałeś nas. Ganoes Paran to nazwisko figurujące na Liście Poległych armii Dujeka. - Nazwisko, z którym wiąże się zbyt wiele pytań, cyruliku. - Czy zdajesz sobie sprawę, kapitanie, że dwiema malazańskimi armiami, które jeszcze stacjonują w Siedmiu Miastach, dowodzą brat i siostra? Przynajmniej w tej chwili. Gdy tylko Dujek wróci do zdrowia... - Chwileczkę - przerwał mu Paran. Hurlochel i Słodkastruga stali przed namiotem dowodzenia. Oboje zobaczyli już Parana i jego towarzyszy. Coś w twarzy zwiadowcy... - Hurlochel? - zapytał Paran, gdy do nich podeszli. Mężczyzna spuścił wzrok. Słodkastruga odchrząknęła. - Wielka pięść Dujek zmarł przed dwoma dzwonami, kapitanie Paran. Jeśli chodzi o cierpienie, zostawię je tobie. Nie z własnego wyboru. Soliel wiedziała. Wiedziała już wtedy. - ...Przed krótką chwilą gorączka ustąpiła - mówiła Słodkastruga. - Są przytomni, powiedziano im, kim jesteś. Ganoesie Paran, słuchasz mnie? Czytali dzienniki Dujeka. Każdy nasz oficer je czytał. Wydano nam taki rozkaz. Rozumiesz? Głosowanie było jednomyślne. Ogłosiliśmy cię wielką pięścią. To teraz twoja armia. Wiedziała. Wszystko, co tu uczynił... za późno. Dujek Jednoręki nie żyje. Rozdział szesnasty Uprzywilejowane bachory są tu teraz, puszą się przed najemnymi armiami, a beznogi były żołnierz, który opiera się krzywo o mur jak rozbity, zwalony posąg, wypisał na swej pustej dłoni ostrzeżenie, że nawet armie nie mogą jeść złota, ale ta cywilna młodzież nie sięga wzrokiem tak daleko, a przed jej dziećmi przyszła droga jest już wytyczona, kamienie wyrwano z bruku, by zbudować proste mury oraz schronienia dla zubożałych marnotrawców, ale to jest bogaty świat, nadal rzucający swe zbrukane krwią skarby do ich jedwabnych stóp - są tu teraz, są obliczami cywilizacji i jakże mocno, my, pokonani głupcy, pragniemy znaleźć się wśród nich, ucztować razem z nimi przy bezdennym korycie. Co z tego wyniknie? Opieram się krzywo, czując twardy mur za plecami, a ta samotna moneta w mojej dłoni ma twarz jakiegoś starożytnego bachora, uprzywilejowanego w swoim czasie, który ongiś ukrywał się za plecami armii, tak jest, aż pewnego dnia te armie obudziły się z pustymi brzuchami - cóż za duma, cóż za wyniosłość! Spójrzcie na trakt! Uciekłbym z tej cywilnej pułapki, gdybym tylko nie walczył w obronie tego bezmyślnego niszczyciela jutra, gdybym tylko miał nogi... patrzę więc, jak maszerują pod swymi parasolami, a głodny tłum ogarnia złość. Łypią na mnie w swym chciwym głodzie... Uciekłbym, tak, gdybym tylko miał nogi. W ostatnich dniach Pierwszego Imperium Sogruntes Brzeg tworzyły tu bazaltowe skały. Tylko w jednym miejscu znaleźli plażę z czarnego piasku, długą na czterysta kroków. To pasmo wypełniły teraz rampy, ekwipunek, konie i żołnierze. Szerokie łodzie mknęły na grubych linach przez płycizny ku kotwiczącym w zatoce transportowcom. Już od trzech dni Czternasta Armia wsiadała na statki, by umknąć z tej dotkniętej chorobą krainy. Pięść Keneb przyglądał się temu pozornemu chaosowi jeszcze przez chwilę, potem otulił się szczelniej płaszczem na silnym północnym wichrze, odwrócił się i skierował do tego, co zostało z obozu. Mieli problemy - niemalże zbyt wiele problemów. Nastrój żołnierzy był złożoną mieszaniną ulgi, goryczy, gniewu i przygnębienia. Keneb zaczął się poważnie obawiać, że podczas oczekiwania na przybycie floty dojdzie do buntu. Kurczące się zapasy żywności i wody jeszcze silniej rozpaliły węgielki frustracji. To zapewne brak alternatywy sprawił, że armia była spokojna, choć niezadowolona. Ze wszystkich miast i osad na wschodzie i zachodzie dobiegały ich wieści o zarazie. To była gorączka sinego języka o niezwykłej zjadliwości. Nie oszczędzała nikogo. Jedyną szansą ucieczki była flota. Keneb potrafił zrozumieć żołnierzy, przynajmniej częściowo. Czternastej Armii wycięto serce w Y’Ghatanie. To zdumiewające, że garstka weteranów potrafiła ożywić tysiące żołnierzy, zwłaszcza że zdaniem pięści nie zrobili nic, żeby zasłużyć na taki szacunek. Być może samo przetrwanie wydawało się wystarczająco bohaterskie. Przetrwali wszystko, aż do Y’Ghatanu. Tak czy inaczej, w sercu armii powstała teraz dziura i wciąż się rozrastała. Na domiar złego w dowództwie zaznaczały się coraz silniejsze podziały. My również mamy swój rozsadnik zgnilizny. Tene Baraltę. Czerwonego Miecza... który pragnie umrzeć. W Czternastej Armii nie było uzdrowicieli wystarczająco biegłych, by naprawić straszliwe uszkodzenia ciała Baralty. Potrzeba by Wielkiej Denul, żeby zregenerować utracone oko i przedramię, a ten talent występował coraz rzadziej, przynajmniej w Imperium Malazańskim. Szkoda, że Tene nie stracił też zdolności mowy. Każde jego słowo było zatrute goryczą, narastającą nienawiścią do wszystkiego, poczynając od samego siebie. Zbliżając się do namiotu dowodzenia przybocznej, Keneb zauważył wychodzącą z niego Nadir. Wickanka miała ponurą, oburzoną minę. Garbus pobiegł ku niej, ale nagle wyczuł jej nastrój. Wielkie, naznaczone bliznami psisko zatrzymało się, udając, że chce się podrapać. Po chwili jego uwagę odwrócił hengeński piesek pokojowy, Pchełka, i zwierzęta oddaliły się niespiesznie. Keneb zaczerpnął głęboko tchu i podszedł do młodej wickańskiej czarownicy. - Jak rozumiem, przyboczna nie była zadowolona z twojego raportu - powiedział. Przeszyła go pełnym złości spojrzeniem. - To nie nasza wina, pięści. Groty opanowała zaraza. Odkąd Dujek i jego zastęp przybyli pod G’danisban, straciliśmy z nimi wszelki kontakt. A jeśli chodzi o Perłę... - Skrzyżowała ręce na piersiach. - Nie możemy go znaleźć. Po prostu zniknął. Jeśli ten dureń postanowił zaryzykować podróż przez groty, odnalezienie jego kości nie należy do naszych zadań. Od obecności szpona w obozie gorsze mogło być jedynie nagłe, niewytłumaczalne zniknięcie rzeczonego szpona. Nie mogli jednak nic w tej sprawie zrobić. - Ile dni minęło, odkąd ostatnio udało ci się porozmawiać z wielką pięścią Dujekiem? Młoda Wickanka odwróciła wzrok. - To było jeszcze przed Y’Ghatanem. Keneb uniósł brwi. Tak dawno? Przyboczna mówi nam stanowczo za mało. - A co z admirałem Nokiem? Czy jego magowie mieli więcej szczęścia? - Mniej - warknęła. - My przynajmniej jesteśmy na lądzie. - Na razie - przypomniał, przyglądając się jej z uwagą. Nadir skrzywiła się. - Co znowu? - Nic... tyle że taka zasępiona mina może ci zostać na stałe. Jesteś za młoda, żeby mieć takie głębokie bruzdy... Czarownica warknęła ze złością i poszła sobie. Keneb odprowadzał ją przez chwilę wzrokiem, a potem wzruszył ramionami i wszedł do namiotu dowodzenia. Brezentowe ściany nadal przesycał smród dymu, złowrogie wspomnienie Y’Ghatanu. Stół mapowy stał na miejscu, nie załadowano go jeszcze na transportowiec. Choć blat był pusty, wokół mebla przystanęli przyboczna, Blistig i admirał Nok. - Pięści Keneb - przywitała go Tavore. - Chyba jeszcze tylko dwa dni - stwierdził, zdejmując płaszcz. Najwyraźniej przerwał admirałowi Nokowi, który odchrząknął i mówił dalej: - Nadal uważam, że w tym rozkazie nie ma nic podejrzanego, przyboczna. Cesarzowa nie widzi potrzeby dalszej obecności Czternastej Armii w Siedmiu Miastach. Jest jeszcze sprawa zarazy. To prawda, że udało ci się dotąd uchronić przed nią żołnierzy, ale ten stan rzeczy nie może się utrzymać, zwłaszcza że skończyły ci się zapasy i jesteś zmuszona szukać żywności na miejscu. Blistig chrząknął z niezadowoleniem. - W tym roku nie było żniw. Nie znajdziemy tu nic poza porzuconymi stadami. Nie mielibyśmy innego wyboru, jak pomaszerować do miasta. - W rzeczy samej - zgodził się admirał. Keneb zerknął na Tavore. - Wybacz, przyboczna... - Po tym, jak wysłałam cię, żebyś sprawdził, jak idzie załadunek żołnierzy, rozwiązano ku powszechnemu zadowoleniu kwestię hierarchii dowodzenia. - W jej tonie słyszało się nutę ironii. Blistig prychnął pogardliwie. - Admirał Nok w końcu przekazał nam rozkazy cesarzowej - ciągnęła Tavore. - Mamy wrócić do Unty. Trudność polega na zdecydowaniu, jaką trasą mamy popłynąć. Keneb zamrugał. - Ależ na wschód i na południe, oczywiście. W przeciwną stronę to trwałoby... - Dłużej, to prawda - przerwał mu Nok. - Niemniej jednak o tej porze roku prądy morskie i wiatry byłyby po naszej stronie. Inna sprawa, że ta trasa jest słabiej znana, ponieważ większość pozostających w naszej dyspozycji map zachodniego wybrzeża tego kontynentu jest cudzoziemskiego pochodzenia i w związku z tym ich wiarygodność stoi pod znakiem zapytania. - Potarł ogorzałą, pooraną bruzdami twarz. - Niestety, to wszystko nie ma znaczenia. Liczy się tylko zaraza. Przyboczna, próbowaliśmy wpłynąć do jednego portu po drugim i żaden z nich nie był bezpieczny, a nasze zapasy są już bliskie wyczerpania. - Gdzie na zachód stąd możemy je twoim zdaniem uzupełnić, admirale? - zapytał Blistig. - Na początek w Sepiku. To odległa wyspa i sądzę, że zaraza jej nie tknęła. Na południe od niej leży Nemil i cały szereg mniejszych królestw, aż po Shal-Morzinn. Droga od południowego cypla kontynentu do północno-zachodniego wybrzeża Quon Tali jest krótsza od szlaków falarskich. Musimy tylko uniknąć niebezpieczeństwa, jakim jest Ławica Avalii, i znajdziemy się w Cieśninach Genijskich, na południe od wybrzeży Dal Hon. Tam również prądy będą nam sprzyjać. - Wszystko to brzmi pięknie - warknął Blistig - ale co się stanie, jeśli Nemil i te „mniejsze królestwa” dojdą do wniosku, że nie są zainteresowane sprzedażą nam żywności i świeżej wody? - Będziemy musieli je przekonać - odparła przyboczna. - Wszelkimi dostępnymi środkami. - Mam nadzieję, że nie przy użyciu miecza. Mina Blistiga wyraźnie świadczyła, że natychmiast pożałował swych słów. Powinny one być głosem rozsądku, ale świadczyły tylko, że nie wierzy w armię przybocznej. Tavore spojrzała na niego. Jej oczy były pozbawione wyrazu, ale w namiocie powiało chłodem. Admirał Nok miał rozczarowaną minę. Nagle sięgnął po futro z fok. - Muszę wracać na okręt flagowy. Podczas rejsu tutaj okręty eskorty trzykrotnie zauważyły na północy nieznaną flotę. Z pewnością oni również nas widzieli, ale nie doszło do żadnego kontaktu, więc nie sądzę, by stanowili dla nas zagrożenie. - Flotę - powtórzył Keneb. - Nemilską? - Być może. Na zachód od Morza Sepickiego jest ponoć miasto Meckrosów. Te meldunki pochodzą sprzed kilku lat. Ale z drugiej strony... - sięgając po połę, obejrzał się jeszcze na przyboczną - jak szybko może się przemieszczać pływające miasto? Tak czy inaczej, Meckrosi to nie tylko kupcy, lecz również łupieżcy. Niewykluczone, że z Nemilu wypłynęła flota mająca odstraszyć ich od wybrzeża. Admirał wyszedł z namiotu. - Wybacz, przyboczna... - zaczął Blistig. - Oszczędź mi swych przeprosin - przerwała pięści, odwracając się od niego. - Pewnego dnia zażądam, żebyś wygłosił je znowu, Blistig. Ale nie przede mną. Przed swoimi żołnierzami. A teraz pójdź, proszę, do pięści Tene Baralty i przekaż mu, co powiedziano na spotkaniu. - Jego nie interesuje... - Nie obchodzi mnie, co go interesuje, pięści Blistig. Mężczyzna zacisnął usta, zasalutował i wyszedł. - Chwileczkę - powiedziała przyboczna, gdy Keneb chciał pójść w jego ślady. - Jakie nastroje panują wśród żołnierzy, pięści? - Większość odczuwa ulgę, przyboczna - odparł po chwili wahania. - To mnie nie dziwi. - Czy mam im powiedzieć, że wracamy do domu? Uśmiechnęła się półgębkiem. - Nie wątpię, że pogłoski już się rozeszły. Proszę bardzo, pięści. Nie ma powodu utrzymywać tego w tajemnicy. - Unta - mruknął Keneb. - Zapewne będzie tam moja żona i dzieci. Oczywiście, Czternasta Armia zapewne nie zostanie tam długo. - To prawda. Uzupełnimy tylko stan. - A potem? Wzruszyła ramionami. - Pewnie Korel. Nok sądzi, że wznowimy atak na Kradzież. Minęła chwila, nim Keneb uświadomił sobie, że przyboczna nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co mu powiedziała. Dlaczego nie Korel? Co mogła dla nas zaplanować Laseen, jeśli nie kolejną kampanię? Co podejrzewa Tavore? Ukrył zmieszanie, szarpiąc się przez kilka uderzeń serca z zapinkami płaszcza. Gdy znowu uniósł wzrok, przyboczna wpatrywała się w jedną z cętkowanych ścian namiotu. Stała, cały czas stała. Nie przypomniał sobie, by kiedykolwiek widział ją siedzącą, chyba że na koniu. - Przyboczna? Ocknęła się nagle, a potem skinęła głową. - Możesz odejść, Keneb. Opuszczając namiot, czuł się jak tchórz, gniewał się na siebie z powodu ulgi, którą czuł. Miał też jednak nowy powód do niepokoju. Unta. Jego żona. Co było, minęło. Żyję już na świecie wystarczająco długo, żeby to rozumieć. Wszystko się zmienia. My również... - To muszą być trzy dni. Keneb zamrugał, spoglądając na Pędraka. Chłopcu towarzyszyły Garbus i Pchełka. Wielki pies pasterski spoglądał gdzieś na południowy wschód, a piesek pokojowy obwąchiwał jeden ze znoszonych mokasynów Pędraka. Z pękniętego szwu w górnej powierzchni buta sterczał paluch dziecka. - Trzy dni na co, Pędrak? - Zanim odpłyniemy. Trzy dni. Chłopiec wytarł nos. - Poszukaj sobie cieplejszego ubrania w jednej ze skrzyń z ekwipunkiem, Pędrak - poradził mu Keneb. - To jest zimne morze, a zrobi się jeszcze zimniejsze. - Nic mi nie jest. Cieknie mi z nosa, ale Garbusowi i Pchełce też. Nic nam nie jest. Trzy dni. - Odpływamy za dwa. - Nie. To muszą być trzy dni, bo inaczej nigdzie nie dopłyniemy. Zginiemy na morzu, dwa dni po odpłynięciu z Sepiku. Pięść przeszył nagły dreszcz. - Skąd wiesz, że płyniemy na zachód, Pędrak? Chłopiec spuścił wzrok, przyglądając się, jak Garbus wylizuje mu paluch. - Sepik, ale tam będzie źle. W Nemilu będzie dobrze. Potem znowu źle. A potem znajdziemy przyjaciół, dwa razy. Później dotrzemy tam, gdzie wszystko się zaczęło, i będzie bardzo źle. Ale właśnie wtedy ona zrozumie wszystko, prawie wszystko, to znaczy, wystarczająco wiele wszystkiego, żeby wystarczyło. A wielki mężczyzna z pokaleczonymi rękami mówi „tak”. - Spojrzał na Keneba z błyskiem w oczach. - Znalazłem kościany gwizdek i zatrzymam go dla niego, bo będzie chciał go odzyskać. Idziemy pozbierać muszelki! Cała trójka pobiegła w stronę brzegu. Trzy dni, nie dwa. Albo wszyscy zginiemy. - Nie martw się, Pędrak - wyszeptał. - Nie wszyscy dorośli są głupi. *** Porucznik Pryszcz popatrzył na zgromadzoną przez żołnierkę kolekcję. - Co to ma być, w imię Kaptura? - Kości, poruczniku - wyjaśniła kobieta. - Ptasie kości. Z tego tam urwiska. Popatrz, są twarde jak kamień. Zbieraliśmy je, żeby dodać do naszej kolekcji, to znaczy ciężcy. Hanfeno wierci w nich dziury. W tych innych, mamy ich setki. Zrobić trochę dla ciebie, poruczniku? - Daj mi parę sztuk - zażądał, wyciągając rękę. Upuściła mu na dłoń dwie kości nóg, obie długości jego kciuka, a potem coś, co wyglądało jak knykieć, trochę szerszy niż jego własny. - Ty idiotko. To nie ptasia kość. - No, nie wiem, poruczniku. Może to czaszka? - Jest lita. - Może dzięcioła? - Wracaj do drużyny, Senny. Kiedy wchodzicie na rampę? - Wygląda na to, że jutro, poruczniku. Coś opóźniło żołnierzy Keneba. Wycofał połowę z nich z powrotem na ląd, zamieszanie było okropne! Nikt nie przewidzi, co strzeli do łba oficerom, hmm, poruczniku. Pryszcz machnął ręką i kobieta umknęła w pośpiechu. Potem zacisnął dłoń na małych kosteczkach i ruszył w stronę kapitana Milutka, który stał przy czterech kufrach składających się na jego ekwipunek. Dwaj ordynansi pakowali jedną ze skrzyń. Pryszcz zauważył, że rozłożyli na kocu z wielbłądziego włosia cały zestaw grzebieni. Było ich z górą dwadzieścia, a każdy inny. Z kości, muszli, poroża, szylkretu, kości słoniowej, drewna, łupku, srebra, złota i krwawej miedzi. Najwyraźniej Milutek zgromadził je w ciągu wielu lat służby. Reprezentowały całą jego wojskową karierę, liczne kultury, plemiona i ludy, z którymi zawarł sojusz albo które zniszczył. Niemniej jednak... Pryszcz zmarszczył brwi. Grzebienie? Milutek był prawie zupełnie łysy. Kapitan udzielał ordynansom wskazówek, jak pakować poszczególne przedmioty. - ...W te pączki bawełny i kozią wełnę, czy jak to tam zwał. Każdą sztukę osobno i bardzo ostrożnie. Jeśli znajdę zadrapanie, szczerbę albo brakujący ząb, nie będę miał innego wyboru, jak zabić was obu. Ach, poruczniku, mam nadzieję, że wróciłeś już do zdrowia po odniesionych ranach. Co się stało, człowieku? Czemu się dławisz? Pryszcz zaczął się krztusić. Twarz mu poczerwieniała. Zaczekał, aż Milutek podejdzie bliżej, a potem rozkasłał się głośno i gwałtownie. Z prawej dłoni, którą zasłaniał usta, wyleciały mu trzy kości, które spadły z klekotem na ziemię. Pryszcz zaczerpnął głęboko tchu, potrząsnął głową i odchrząknął. - Przepraszam, kapitanie - wychrypiał. - Chyba zostało jeszcze we mnie trochę połamanych kości. Chciały wydostać się na zewnątrz już od dłuższego czasu. - Skończyłeś? - zapytał Milutek. - Tak jest, kapitanie. Dwaj ordynansi gapili się na kości. Jeden schylił się i podniósł knykieć. Pryszcz otarł z czoła wyimaginowany pot. - To był niezły kaszel, co? Mógłbym przysiąc, że ktoś przyładował mi w brzuch. Mężczyzna podał mu knykieć. - Zostawił w nim to, poruczniku. - Ach, dziękuję, żołnierzu. - Jeśli wydaje ci się, że to jest zabawne, poruczniku, jesteś w błędzie - oznajmił Milutek. - A teraz wyjaśnij mi przyczyny tego cholernego opóźnienia. - Nie potrafię, kapitanie. Keneb z jakiegoś powodu odwołał żołnierzy. Nikt nie jest w stanie tego rozsądnie wytłumaczyć. - To typowe. Armiami dowodzą głupcy. Gdybym ja dowodził armią, wszystko wyglądałoby inaczej. Nie potrafię znieść leniwych żołnierzy. Osobiście zabiłem więcej leniwych żołnierzy niż wrogów imperium. Gdyby to była moja armia, poruczniku, wsiedlibyśmy na te okręty w dwa dni, a wszystkim, którzy zostaliby jeszcze na brzegu, kazałbym się rozebrać do naga, wetknął w łapy po kromce chleba i rozkazał pomaszerować do Quon Tali. - Po morzu. - Cieszę się, że mnie rozumiesz. A teraz stań tu i popilnuj mojego bagażu. Muszę znaleźć pozostałych kapitanów. Madan’Tula Radę i Ruthana Gudda. To kompletni idioci, ale zamierzam temu zaradzić. Pryszcz odprowadził swego kapitana spojrzeniem, po czym spojrzał z uśmiechem na obu ordynansów. - To by było niezłe. Wielka pięść Milutek dowodzący malazańskimi armiami. - Przynajmniej zawsze wiedzielibyśmy, co jest grane - odparł jeden z mężczyzn. Porucznik przymrużył powieki. - Chciałbyś, żeby Milutek za ciebie myślał? - Jestem żołnierzem, nie? - A co, gdybym wam powiedział, że kapitan Milutek jest szalony? - Chciałbyś nas sprawdzić? Zresztą to nie ma znaczenia, czy jest szalony, czy nie, pod warunkiem, że wie, co robi, i mówi nam, co my mamy robić. - Trącił łokciem towarzysza. - Mam rację, Thikburd? - Tak jakby - wymamrotał drugi żołnierz, przyglądając się jednemu z grzebieni. - Malazańskich żołnierzy uczy się samodzielnego myślenia - obruszył się Pryszcz. - Ta tradycja towarzyszy nam od czasów Kellanveda i Dassema Ultora. Czyżbyście o tym zapomnieli? - Nie, poruczniku, nie zapomnieliśmy. Ale jest myślenie i myślenie. Tak to wygląda. Myślenie żołnierzy i myślenie dowódców. Nie można ich ze sobą mieszać. - Takie podejście na pewno ułatwia wam życie. Żołnierz skinął głową. - Ehe, poruczniku. To prawda. - Jeśli twój kolega zadrapie ten grzebień, który podziwia, kapitan Milutek zabije was obu. - Thikburd! Odłóż to! - Ale on jest ładny! - Tak samo jak gęba pełna zębów. Chyba nie chciałbyś stracić swoich, co? I z takimi żołnierzami stworzyliśmy imperium. *** Konie miały już najlepsze lata za sobą, ale będą musiały im wystarczyć. Jedyny muł poniesie większą część zapasów, a także owinięte w całun zwłoki Heborica Widmoworękiego. Zwierzęta czekały na wschodnim krańcu wioski, oganiając się ogonami od much. Już czuły się zmęczone upałem, choć nie było jeszcze południa. Barathol Mekhar poprawił po raz ostatni pas z bronią, przekonując się ze zdziwieniem, że przytył, a potem przymrużył powieki, spoglądając na Nożownika i Scillarę, którzy wyszli z gospody i ruszyli ku koniom. Rozmowa Scillary z dwiema Jessami była godnym podziwu pokazem zwięzłości. Nie padły podczas niej żadne rady, a zakończyły ją nadzwyczaj zdawkowe podziękowania. W ten sposób dziecko zostało najmłodszym mieszkańcem zapomnianego przysiółka. Dziewczynka będzie dorastała, bawiąc się ze skorpionami, rhizanami i szczurykatkami, będzie ją otaczał bezkresny horyzont, a słońce nad jej głową będzie twardą, bezlitosną, oślepiającą twarzą boga. Pozostanie jednak bezpieczna i otoczona miłością. Kowal zauważył stojącą w pobliżu postać, ukrytą w cieniu drzwi. Ach, przynajmniej ktoś za nami zatęskni. Barathol podszedł do towarzyszy, czując, że ogarnia go dziwny smutek. - Koń się pod tobą załamie - ostrzegł go Nożownik. - Jest za stary, a ty jesteś za ciężki, Barathol. Sam ten topór wystarczyłby, żeby muł zachwiał się na nogach. - Kto tam stoi? - zapytała Scillara. - Chaur. - Kowal dosiadł konia, który zatoczył się lekko pod jego ciężarem. - Pewnie przyszedł nas odprowadzić. No to wsiadajcie. - To najgorętsza pora dnia - zauważył Nożownik. - Mam wrażenie, że zawsze podróżujemy przez najgorsze, co może przeciwko nam rzucić ta kraina. - O zmierzchu dotrzemy do źródła - wyjaśnił Barathol. - A wtedy właśnie będziemy go potrzebować najbardziej. Rozbijemy tam obóz i zaczekamy do następnego zmierzchu, ponieważ drugi etap podróży będzie długi. Ruszyli przed siebie traktem, który szybko przerodził się w ścieżkę. - Mamy towarzystwo, Barathol - odezwała się po chwili Scillara. Obejrzeli się za siebie i ujrzeli Chaura, który przyciskał do piersi brezentowy tobół. Na jego spoconej twarzy malował się wyraz uporu. Kowal zatrzymał z westchnieniem konia. - Możesz go przekonać, żeby wrócił? - zapytała Scillara. - Wątpliwe - przyznał Barathol. - Jest mało rozgarnięty i uparty. To fatalna kombinacja. - Zsunął się z siodła i podszedł do potężnego młodzieńca. - Chodź, Chaur, załadujemy twój bagaż na muła. Przygłup wręczył mu z uśmiechem pakunek. - Przed nami długa droga, Chaur. I przynajmniej przez kilka dni będziesz musiał iść na piechotę, rozumiesz? A teraz pokaż, co masz na nogach... na oddech Kaptura! - Przyszedł tu na bosaka! - zawołał Nożownik z niedowierzaniem w głosie. - Chaur - próbował mu wyjaśnić Barathol - ten szlak to same ostre kamienie i gorący piasek. - Mamy w bagażu trochę grubej skóry bhederin - zauważyła Scillara, zapalając fajkę. - Musi gdzieś tam być. Nocą mogę mu uszyć sandały. Chyba że chcesz zatrzymać się teraz. Kowal zdjął z pleców topór, przykucnął i zaczął ściągać buty. - Na razie może nosić moje, bo ja i tak będę jechał konno. *** Nożownik przyglądał się, jak Chaur wciąga z wysiłkiem buty Barathola. Większość znanych mu ludzi zostawiłaby półgłówka swojemu losowi. Był w końcu tylko dzieckiem w ciele olbrzyma, głupim i niemal całkowicie bezużytecznym ciężarem. W gruncie rzeczy, większość ludzi zbiłaby go i zmusiła do powrotu do przysiółka. Zrobiliby to dla jego własnego dobra i właściwie można by to niemal usprawiedliwić. Ale ten kowal... raczej nie sprawiał wrażenia masowego mordercy, jakim rzekomo był. Człowieka, który zdradził Aren i zamordował pięść. Ten sam człowiek towarzyszył im teraz w drodze nad morze. Nożownika dziwnie uspokajała ta myśl. Kuzyn Kalama... skrytobójstwo z pewnością było rodzinną tradycją. Ten wielki obusieczny topór nie wyglądał jednak na broń skrytobójcy. Nożownik zastanawiał się, czy nie zapytać Barathola o jego własną wersję tego, co wydarzyło się przed laty w Arenie, ale kowal nie palił się zbytnio do rozmowy, a poza tym jeśli skrywał jakieś tajemnice, miał prawo je zachować. Tak samo, jak ja zachowuję swoje. Ponownie ruszyli w drogę. Chaur wlókł się za nimi, potykając się co chwila, jakby nie był przyzwyczajony do noszenia butów. Mimo to na jego twarzy widniał uśmiech. - Niech szlag trafi te cieknące cycki - poskarżyła się jadąca obok Nożownika Scillara. Daru spojrzał na nią, nie wiedząc, czy powinien na to odpowiedzieć. - A do tego zaczyna mi brakować rdzawego liścia. - Przykro mi. - Niby z jakiego powodu? - Hmm, że minęło tyle czasu, nim wróciłem do zdrowia. - Nożownik, własne flaki owinęły ci się wokół kostek. Swoją drogą, jak się czujesz? - Nie nadzwyczajnie, ale nigdy nie byłem za dobrym jeźdźcem. W końcu pochodzę z miasta. Zaułki, dachy, gospody, balkony rezydencji, wszystko to był kiedyś mój świat. Bogowie na dole, tęsknię za Darudżystanem. Polubiłabyś to miasto, Scillara... - Chyba oszalałeś. Nie pamiętam miast. Znam tylko pustynię i wyschnięte wzgórza. Namioty i lepianki z niewypalanych cegieł. - Pod Darudżystanem są jaskinie pełne gazu. Pompuje się go rurami na ulice, żeby oświetlić je pięknym, błękitnym ogniem. To najwspanialsze miasto na świecie, Scillara... - To dlaczego je opuściłeś? Nożownik umilkł. - Dobra - podjęła po chwili kobieta - pomówmy o czymś innym. Wieziemy ciało Heborica... właściwie dokąd? - Na Wyspę Otataralową. - To duża wyspa, Nożownik. Masz na myśli jakieś konkretne miejsce? - Heboric opowiadał o pustyni, cztery albo pięć dni drogi na północny zachód od Dosin Pali. Mówił, że jest tam ogromna świątynia. Albo przynajmniej posąg. - Ach, więc jednak słuchałeś jego słów. - Tak, czasami mówił do rzeczy. Wspominał o czymś, co zwał Nefrytem, o mocy, która jest zarówno błogosławieństwem, jak i klątwą... pragnął ją oddać z powrotem. W jakiś sposób. - Ale on nie żyje - zauważyła Scillara. - Jak twoim zdaniem ma zwrócić moc jakiemuś posągowi? Nożownik, jak w ogóle znajdziemy ten posąg pośrodku pustyni? Mógłbyś też wziąć pod uwagę fakt, że nie ma już znaczenia, czego pragnął Heboric. T’lan Imassowie go zabili, Treach musi sobie znaleźć nowego Bożego Jeźdźca, a jeśli Heboric miał też jakąś inną moc, na pewno już się rozproszyła albo przeszła razem z nim przez bramę Kaptura. Tak czy inaczej, nie możemy nic w tej sprawie zrobić. - Jego dłonie są teraz lite, Scillara. Poderwała się nagle. - Co takiego? - To lity nefryt. Nie jest czysty, są w nim... niedoskonałości. Skazy, ukryte głęboko cząsteczki. Wyglądają jak popiół albo pył. - Oglądałeś jego ciało? Nożownik skinął głową. - A po co? - Szara Żaba wrócił do życia... - I pomyślałeś, że staruszek może zrobić to samo. - Istniała taka możliwość, ale wygląda na to, że nic z tego. Zwłoki się mumifikują, i to szybko. - Jego pogrzebowy całun nasączono słoną wodą, a potem naładowano do niego jeszcze więcej soli, Nożownik - odezwał się Barathol Mekhar. - To odstrasza czerwie. W gardło wepchnięto mu kłąb szmat wielkości pięści. I w parę innych miejsc też. Dawniej usuwano wnętrzności, ale ostatnio miejscowi się rozleniwili, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju rzemiosła. Wiele umiejętności poszło w zapomnienie. Wszystko to robi się po to, żeby jak najszybciej osuszyć zwłoki. Nożownik zerknął na Scillarę, a potem wzruszył ramionami. - Heboric był wybrańcem boga. - Ale go zawiódł - zauważyła kobieta. - To byli T’lan Imassowie! - Kiedy następnym razem otoczy nas rój much, będziemy widzieli, czego się spodziewać - odparła, pykając z fajki. Spojrzała mu prosto w oczy. - Posłuchaj, Nożownik, zostaliśmy sami. Ty, ja i, dopóki nie dotrzemy do wybrzeża, Barathol. Jeśli chcesz zostawić ciało Heborica na tej wyspie, to proszę bardzo. Jeśli te jego nefrytowe ręce jeszcze żyją, mogą sobie same popełznąć do swojego pana. Pochowamy ciało powyżej zasięgu wód przypływu i na tym koniec. - A gdzie udamy się potem? - Do Darudżystanu. Chyba chciałabym zobaczyć to twoje wspaniałe miasto. Wspominałeś o dachach i zaułkach. Kim tam byłeś? Złodziejem? Z pewnością. Któż inny zna zaułki i dachy? Możesz mnie nauczyć złodziejskiego rzemiosła, Nożownik. Pójdę w twoje ślady. Kaptur wie, że ten świat jest tak szalony, że równie dobrze możemy mu ukraść wszystko, co tylko zdołamy. Nożownik odwrócił wzrok. - Niedobrze jest chodzić w czyjeś ślady - stwierdził. - Są tam lepsi ludzie, których mogłabyś poznać. Może Murillio albo nawet Coli. - Czy pewnego dnia przekonam się, że właśnie przed chwilą mnie obraziłeś? - Nie! W żadnym razie. Lubię Murillia! A Coli jest teraz radnym. Ma własną rezydencję i tak dalej. - Widziałeś kiedyś zwierzę prowadzone na rzeź, Nożownik? - zapytał Barathol. - O co ci chodzi? Kowal tylko potrząsnął głową. *** Scillara nabiła ponownie fajkę i usiadła wygodnie w siodle. Okazała na chwilę litość i przestała drażnić Nożownika. Musiała jednak przyznać, że oprócz litości pewną rolę odegrało również subtelne ostrzeżenie Barathola, który chciał, by dała chłopakowi spokój. Ten stary zabójca był bystrym człowiekiem. Nie chodziło o to, że miała coś przeciwko Nożownikowi. Nawet wręcz przeciwnie. Zaskoczył ją ten mały płomyk entuzjazmu, z jakim młodzieniec mówił o Darudżystanie. Nożownik szukał pocieszenia w starych wspomnieniach, co sugerowało, że doskwiera mu samotność. To przez tę kobietę, która go porzuciła. Podejrzewam, że właśnie dla niej opuścił Darudżystan. Samotność i utrata poczucia celu, gdyż Heboric nie żył, a Felisin Młodszą porwano. Być może dręczyło go też poczucie winy. Zawiódł jako obrońca Felisin, a jeśli już o tym mowa, to również jako obrońca Scillary. Ona jednak nie miała do niego pretensji. To byli T’lan Imassowie, do Kaptura. Nożownik był jednak młody, a do tego był mężczyzną, więc patrzył na to inaczej. Na świecie znalazłoby się mnóstwo mieczy, na które upadłby z radością, gdyby skłoniła go do tego niewłaściwa osoba. Osoba, która byłaby dla niego ważna. Lepiej trzymać go z daleka od takich pomysłów. Odrobina flirtu z jej strony powinna wystarczyć. Zamiesza mu w głowie swym urokiem. Żywiła nadzieję, że posłucha jej rady i pochowa Heborica. Miała już dość pustyń. Myśl o mieście oświetlonym błękitnym ogniem, pełnym ludzi, z których żaden niczego od niej nie oczekiwał, możliwość nawiązania nowych przyjaźni z Nożownikiem u boku - wszystko to brzmiało raczej zachęcająco. Nowa przygoda, i to w cywilizowanym miejscu. Egzotyczne potrawy, obfitość rdzawego liścia... Zastanawiała się przez chwilę, czy fakt, iż rozstała się z dzieckiem, które nosiła w łonie przez tyle miesięcy, bez żadnego żalu czy smutku, świadczy o jakiejś fundamentalnej moralnej niedoskonałości jej duszy, skazie, która wzbudziłaby grozę w oczach matek, babć, a nawet małych dziewczynek. Takie myśli nie trzymały się jej jednak długo. Prawdę mówiąc, nie obchodziło jej, co myślą inni, a jeśli większość z nich dostrzegała w tym groźbę dla... czegokolwiek... dla tego, jak ich zdaniem powinien wyglądać świat... no cóż, po prostu mieli pecha. Jakby samo jej istnienie mogło skusić innych do życia bez myśli o konsekwencjach. Można boki zrywać. Najgroźniejszymi uwodzicielami są ci, którzy zachęcają do konformizmu. Jeśli ktoś czuje się bezpieczny tylko wtedy, gdy wszyscy czują, myślą i wyglądają tak samo jak on, to znaczy, że jest przeklętym przez Kaptura tchórzem... a do tego kandydatem na okrutnego tyrana. - Powiedz, co czeka na ciebie na wybrzeżu, Baratholu Mekhar. - Zapewne zaraza - odparł. - Och, to bardzo przyjemna myśl. A jeśli uda ci się jej uniknąć? Wzruszył ramionami. - Wsiądę na statek i gdzieś popłynę. Nigdy nie byłem w Genabackis. Ani na Falarze. - Jeśli popłyniesz na Falar albo do tej części Genabackis, którą włada imperium, mogą cię doścignąć dawne zbrodnie - zauważyła Scillara. - Już raz mnie doścignęły. - To znaczy, że albo nie przejmujesz się perspektywą własnej śmierci, albo twoja pewność siebie jest niezachwiana. To pierwsze, czy to drugie, Barathol? - Wybierz, co wolisz. Faktycznie jest bystry. Nic z niego nie wydobędę. Nie ma nawet sensu próbować. - Nożownik, jak myślisz, jak będzie na oceanie? - Tak samo jak na pustyni, tylko wilgotniej. Zapewne powinna obrzucić go oburzonym spojrzeniem, ale musiała przyznać, że to dobra odpowiedź. No dobra, może to znaczy, że obaj są bystrzy na swój sposób. To chyba będzie ciekawa podróż. Jechali ścieżką, żar słońca przechodził w żywy ogień, a Chaur wlókł się za nimi, nie przestając się uśmiechać. *** Jaghutka, Ganath, stała nad rozpadliną, spoglądając do środka. Czarodziejska siatka, którą nakryła to... wtargnięcie, uległa rozerwaniu. Nie musiała złazić do potężnej szczeliny ani wchodzić do pochowanej latającej fortecy, żeby zrozumieć, jaki jest tego powód. Przelano tu smoczą krew, choć to samo w sobie nie wystarczyło. Uwolniono również chaos wypełniający przestrzeń między grotami i to on pożarł Omtose Phellack, jak gotująca woda pochłania lód. Nie potrafiła jednak uzmysłowić sobie do końca kolejności wydarzeń potrzebnych, by do tego doprowadzić. Zupełnie jakby wewnątrz latającej ongiś fortecy wypaczono sam czas. W otaczającej ją skale wyczuwało się dogłębne oburzenie, na które teraz nałożono w nader niezwykły sposób... ład. Chciałaby, żeby ktoś jej towarzyszył. Najlepiej Cynnigig. I Phyrllis. Sama w tym miejscu czuła się dziwnie bezbronna. A być może najbardziej bym chciała, żeby był ze mną Ganoes Paran, Władca Talii. Ten człowiek miał zaskakująco wielkie zdolności. Był też jednak nieco zbyt skłonny do ryzyka, a tutaj kryło się coś, co wymagało ostrożności. Będzie musiała uzdrowić swą siatkę, to nie ulegało wątpliwości. Ale... Ganath oderwała nieludzkie spojrzenie od czarnej szczeliny, akurat na czas, żeby zobaczyć płynące po płaskiej skale cienie, które otoczyły ją z boków i od tyłu, przeradzając się w olbrzymie gadzie sylwetki. Krzyknęła głośno, Omtose Phellack wezbrała w niej w instynktownej reakcji na panikę. Stworzenia ruszyły do ataku. Nie mogła uciec... nie miała czasu... Ciężkie motyki uderzyły, przebijając ciało i kość. Ciosy obaliły ją na ziemię w strumieniach krwi. Ujrzała przed sobą brzeg rozpadliny. Przeczołgać się przez nią i spaść... to lepsza śmierć... Wielkie szponiaste stopy, pokryte łuską i oplecione grubymi rzemieniami, wzbiły obłoki pyłu tuż obok jej twarzy. Nie mogła się ruszyć, czuła, że życie z niej odpływa. Patrzyła, jak pył opada, pokrywając matową patyną kałużę jej krwi, osłaniając ją niczym cieniutka skóra. Za dużo pyłu, krwi to się nie spodoba, zrobi się od niego chora. Musi ją oczyścić. Musi ją zebrać, wlać w jakiś sposób z powrotem do ciała przez te otwarte rany, w nadziei że w sercu wypali wszelkie zanieczyszczenia. Ale jej serce biło coraz słabiej, a z nosa i ust trysnęła spieniona krew. Nagle zrozumiała, skąd się wzięło to dziwne poczucie ładu. K’Chain Che’Malle, wspomnienie przebudzone po tak długim czasie. A więc wrócili. Ale nie ci naprawdę chaotyczni. Nie, nie długoogonowi. To byli ci drudzy, słudzy maszyn, słudzy ładu w całej jego brutalności. Nah’Ruk. Wrócili. Dlaczego? Kałuża krwi wsiąkała już w biały, kredowy pył, naznaczony bruzdami przez szpony. Reszta krwi spływała tymi zagłębieniami, tworząc ospałe rzeczułki. Nieubłagane prawa erozji w miniaturze. Tak... przypuszczam, że to bardzo wzruszające. Ogarnął ją chłód. Poczuła się od tego dobrze. To ją pocieszyło. W końcu była Jaghutką. Teraz stąd odejdę. *** Kobieta stała, spoglądając w głąb lądu. Była dziwnie skupiona. Mappo Konus potarł twarz, wyczerpany obłąkaną tyradą wygłaszaną przez Iskarala Krosta pod adresem załogi karaweli o szerokim kadłubie. Marynarze miotali się bez ładu i składu po rejach, skakali jak szaleńcy po pokładzie i czepiali się z przeraźliwym wrzaskiem rozmaitych punktów oparcia, które nie wyglądały zbyt pewnie. Mimo to mały, ale sprawny stateczek kupiecki mknął szybko z wiatrem kursem północno-wschodnim. Załoga - cała załoga - złożona z bhok’arala. To nie powinno być możliwe. To z pewnością był absurd. A mimo to stworzenia czekały na nich na swym z pewnością ukradzionym statku kotwiczącym przy brzegu, gdy Mappo, Iskaral, jego muł i kobieta o imieniu Złośliwość wyszli z chaszczy na przybrzeżne skały. I nie była to jakaś przypadkowa zgraja podobnych do małp stworzeń o spiczastych uszach, lecz - o czym świadczył wrzask rozwścieczonego Iskarala - menażeria wielkiego kapłana, dawni mieszkańcy jego wykutej w urwisku twierdzy, leżącej wiele mil na południe stąd, na brzegach śródlądowego Morza Raraku. Skąd się tu wzięły razem z tą karawelą, pozostawało tajemnicą, której zapewne w najbliższym czasie nie zdołają rozwikłać. Gdy troje wędrowców dopłynęło do statku i weszło na pokład - przejąwszy najpierw kierowanie łodzią z rąk sześciu bhok’arala, które przypłynęły po nich - okazało się, że po całym śródokręciu walają się owoce i małże, niczym ofiary złożone bogu. Mappo ujrzał też ze zdumieniem, że czarnooki muł Iskarala Krosta w jakiś sposób dotarł na statek przed nimi. Potem zapanował całkowity chaos. Jeśli bhok’arala były zdolne do wiary w boga, ich bóg właśnie przybył na pokład w osobliwej postaci Iskarala Krosta. Ciągłe piski, skrzeczenie i tańce wokół wielkiego kapłana wyraźnie doprowadzały go do szaleństwa. Czy raczej do jeszcze większego szaleństwa. Złośliwość przez pewien czas przyglądała się temu z rozbawieniem, ignorując pytania Mappa. Skąd wziął się tu ten statek? Dokąd nas zabierają? Czy rzeczywiście nadal ścigamy Icariuma? Mappo nie doczekał się żadnych odpowiedzi. Teraz z ich prawej strony przesuwał się szybko brzeg, a wysoka kobieta patrzyła na południe, z imponującą biegłością zachowując równowagę na rozkołysanym pokładzie. - Co się stało? - zapytał Mappo, nie spodziewając się odpowiedzi. Zaskoczyła go. - Popełniono morderstwo. Po piaskach Siedmiu Miast znowu chodzą bezbożni. Chyba rozumiem naturę tego sojuszu. Rzecz jasna, jest w tym mnóstwo komplikacji, a ty jesteś tylko Trellem, wsiowym pastuchem. - I nie potrafię zrozumieć tych komplikacji, tak jest. Wytłumacz mi to jednak. Kim są bezbożni? - To nie ma właściwie znaczenia i niewiele wyjaśnia. Chodzi o naturę bogów, Mappo Konusie. I wiary. - Słucham. - Jeśli wierny dostrzega różnicę między darami boga a doczesnym światem śmiertelników, w którym żyje, otwiera drzwi przed prawdziwą bezbożnością - zaczęła. - Przed religią niewiary, jeśli wolisz. - Spojrzała na niego i podeszła niespiesznie bliżej. - Ach, widzę, że już marszczysz brwi, zdezorientowany... - Marszczę brwi na myśl o implikacjach takiego rozróżnienia. - Naprawdę? No cóż, zaskoczyłeś mnie. Przyjemnie. Proszę bardzo. Musisz zrozumieć jedno. Wojna między bogami nie polega po prostu na tym, że, powiedzmy, ta bogini wydrapie oczy tamtemu bogu. Ani nawet na tym, że armia akolitów z jednej świątyni pomaszeruje stoczyć bój z armią akolitów ze świątyni po drugiej stronie ulicy. Bogowie nie toczą wojen za pomocą piorunów i trzęsień ziemi, choć rzecz jasna jest możliwe, aczkolwiek mało prawdopodobne, że dojdzie i do tego. Wojna, o jakiej mówimy, jest pełna nieładu, linie oddzielające strony są zamazane, a nawet najważniejsi jej uczestnicy mają trudności ze zrozumieniem, co może być bronią, co rani, a co jest nieszkodliwe. Co gorsza, tego rodzaju broń może zaszkodzić temu, kto nią włada, równie łatwo, jak jego wrogowi. - Fanatyzm rodzi fanatyzm, tak jest - zgodził się Mappo, kiwając głową. - Poprzez proklamację definiujemy wroga dla naszych wrogów. Rozciągnęła usta w oszałamiającym uśmiechu. - To cytat? Z kogo? - Z Kellanveda, założyciela Imperium Malazańskiego. - W rzeczy samej, zrozumiałeś sedno moich słów. Naturę fanatyzmu można porównać do natury drzewa. Ma wiele gałęzi, ale wyrasta z jednego korzenia. - Z niesprawiedliwości. - A przynajmniej z wiary w nią, bez względu na to, czy niesprawiedliwość istnieje naprawdę, czy też jest tylko wyimaginowana. Rzecz jasna, częściej się zdarza, że jest realna, i to właśnie jest trucizna, która wydaje najmroczniejsze owoce. Doczesne bogactwo z reguły rodzi się z wielkich stosów kości. Niestety, ci, którzy je posiadają, nie zdają sobie sprawy z jego pochodzenia i często popisują się nim z lekkomyślną ostentacją. Ich błąd polega na tym, że sądzą, że ci, którzy nie są bogaci, pragną się takimi stać i w związku z tym będą ich naśladować. Ów pogląd lekceważy wszelkie resentymenty, poczucie wykorzystania i, co najważniejsze, niesprawiedliwość. W pewnym zakresie mają rację, ale w tym, co najważniejsze, mylą się tragicznie. Gdy bogactwo sięga rozmiarów, przy których większość biednych zdaje sobie wreszcie sprawę, że zawsze pozostanie dla nich nieosiągalne, wszelki porządek się załamuje i nastaje anarchia. Ale przecież mówiłam o wojnie między bogami. Rozumiesz, na czym polega związek, Mappo Konusie? - Nie do końca. - Podoba mi się twoja szczerość, Trellu. Rozważ te słowa: jeżeli niesprawiedliwość doprowadza do gwałtownego wybuchu, bogowie stają się bezradni. Nie wskazują już wiernym drogi. Mogą jedynie podążać za ich wolą. A teraz przypuśćmy, że bogowie są zasadniczo moralnymi jestestwami, to znaczy, że przestrzegają pewnego etosu, a nawet go reprezentują. Tego rodzaju moralne względy pierwsze padają ofiarą wojny, chyba że bóg postanowi bronić się przed własnymi wyznawcami. Sojusznicy, wrogowie? Jakie znaczenie mają w tym scenariuszu podobnie prymitywne, uproszczone kategorie, Mappo Konusie? Trell wpatrzył się w wysokie fale, w ich nieustanny ruch zrodzony z odległych konwulsji, zakłóconego rytmu pływów, gwałtownych wichrów i wszystkiego, co poruszało światem. Jeśli spoglądać na nie wystarczająco długo, ich prosty ruch wywierał hipnotyzujący wpływ. - Jesteśmy jak gleba i morze - zaczął. - To kolejny cytat? Wzruszył ramionami. - Kierowani niewidzialnymi siłami, zawsze pozostający w ruchu, nawet gdy stoimy nieruchomo. - Zmagał się z narastającą falą rozpaczy. - Choć walczący twierdzą, że są tylko żołnierzami swego boga... - Wszystko, co czynią w jego imię, jest w gruncie rzeczy całkowicie bezbożne. - A prawdziwie bezbożni, ci o których wspomniałaś przedtem, z pewnością widzą w takich bluźniercach sojuszników. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, aż wreszcie ogarnął go niepokój. - Co skłania Icariuma do walki? - zapytała wreszcie. - Kiedy nad sobą panuje, niesprawiedliwość. - A gdy nie panuje? - Wtedy nie potrzeba niczego. - I te dwa stany różnią się od siebie tylko nasileniem. Znowu na nią spojrzał. - I motywacją. - Jesteś tego pewien? Nawet jeśli niesprawiedliwość, powodując wybuch przemocy, przeradza się, bez żadnego dostrzegalnego punktu granicznego, we wszechogarniające zniszczenie? Mappo Trellu, jestem przekonana, że w ostatecznym rozrachunku motywacje nie mają znaczenia. Rzeź jest rzezią. Po obu stronach pola bitwy widzimy na twarzach głupie, radosne uśmiechy, choć dym zasnuwa niebo od horyzontu po horyzont, plony marnieją na polach, a słodka ziemia obraca się w sól. Trellu, niesprawiedliwość kończy się wtedy, gdy nikt już nie pozostanie przy życiu. Być może - dodała - to właśnie jest prawdziwy cel Icariuma. Być może dlatego Bezimienni pragną uwolnić jego moc. W końcu to jedyny niezawodny sposób na zakończenie tej wojny. Mappo Trell przeszył ją zdumionym spojrzeniem. - Gdy następnym razem odbędziemy taką rozmowę, Złośliwości, będziesz mi mogła wytłumaczyć, dlaczego postanowiłaś sprzeciwić się Bezimiennym. Dlaczego mi pomagasz. - Zaczynasz wątpić w nasz sojusz? - zapytała z uśmiechem. - Jak mógłbym w niego nie wątpić? - Na tym polega wojna między bogami, Trellu. - Nie jesteśmy bogami. - Jesteśmy ich dłońmi i stopami, krnąbrnymi i samowolnymi. Walczymy z powodów, które z reguły nie mają żadnego sensu, nawet jeśli usprawiedliwienia wydają się nam proste i oczywiste. Weźmy dwa królestwa, jedno w górze, a drugie w dole rzeki. To, które leży w dole, widzi, że woda w rzece jest zanieczyszczona i niezdrowa, pełna iłu oraz odpadków. Królestwo leżące w górze, jako położone wyżej, widzi, że jego desperackie próby irygacji kończą się niepowodzeniem, ponieważ deszcze ciągle zmywają z wyżyn górną warstwę gleby. Dwa królestwa wdają się ze sobą w spór, aż wreszcie wybucha wojna. Armie królestwa położonego w dole maszerują do boju, staczają straszliwe bitwy, palą miasta, obracając je w gruzy, zamieniają obywateli w niewolników i zasiewają pola solą. Zasypują rowy i niszczą tamy. Na koniec tylko dolne królestwo pozostaje przy życiu. Ale erozja nie znika. Teraz, gdy w górnym biegu rzeki nie ma już irygacji, cała woda spływa w dół, dzika i nieokiełznana, niosąc ze sobą wapień i sól, które osadzają się na polach i zatruwają pozostałą jeszcze glebę. Nastaje głód, choroby, na królestwo ze wszystkich stron napiera pustynia. Ongiś zwycięscy władcy zostają obaleni. Tłum plądruje posiadłości. Bandyci grasują bez przeszkód i po upływie jednego pokolenia nie ma już żadnego królestwa, ani w górze, ani w dole rzeki. Czy uzasadnienie wojny było sensowne? Z pewnością. A czy to uratowało zwycięzców przed unicestwieniem? Z pewnością nie. Gdy cywilizacja wyrusza na wojnę, wybiera sobie najbardziej oczywistego wroga, a często z początku także tego, którego uważa za najłatwiejszego do pokonania. Ale to nie on jest prawdziwym wrogiem, nie on stanowi największe zagrożenie dla tej cywilizacji. Dlatego wyruszająca na wojnę cywilizacja często wybiera sobie niewłaściwego przeciwnika. Powiedz mi, Mappo Konusie, co było najpoważniejszym zagrożeniem dla moich hipotetycznych królestw? Trell pokręcił głową. - Tak, trudno odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ gróźb było wiele, wyglądały na niepowiązane ze sobą, i to się pojawiały, to znowu znikały przez długi czas. Wytępiono zwierzynę, wyrąbano lasy, rozpoczęto hodowlę kóz pośród wzgórz. Nawet rowy irygacyjne były zagrożeniem. Co więcej, nadwyżka żywności doprowadziła do nadmiernego wzrostu populacji i, co za tym idzie, zanieczyszczeń. Potem zaczęły się choroby, glebę uniosły wiatry albo spłukała ją woda, a królowie, jeden po drugim, nie potrafili bądź nie chcieli nic zrobić, czy może nawet nie dostrzegali żadnego niebezpieczeństwa, skupieni na fanatycznej nienawiści do tych, których pragnęli obciążyć winą. Niestety - dodała, opierając się o reling z twarzą zwróconą pod wiatr - próba przeciwstawienia się tak wielu powiązanym ze sobą groźbom nie może być prosta. Najpierw należy je rozpoznać, a w tym celu trzeba się nauczyć myśleć długoplanowo. Potem wypada postrzec ukryte więzi łączące ze sobą wszystko, zrozumieć, jak jeden problem wpływa na kolejne. Następnie znajduje się rozwiązania, a na koniec powinno się skłonić ludność do wspólnego wysiłku, i to nie tylko we własnym królestwie, lecz również w sąsiednich, gdyż wszystkie one wspólnie zmierzają tą samą drogą ku powolnemu samozniszczeniu. Powiedz mi, czy wyobrażasz sobie, żeby taki przywódca kiedykolwiek zdobył władzę? Albo utrzymał ją przez dłuższy czas? Ja również nie. Ci, których obchodzi tylko gromadzenie bogactw, połączyliby ze sobą siły, by obalić kogoś takiego. Poza tym, znacznie łatwiej jest znaleźć sobie wroga i wyruszyć na wojnę, aczkolwiek nie potrafię pojąć, dlaczego bogacze, o których mowa, wierzą, że wyjdą z podobnego starcia cało. Tak jednak dzieje się raz po raz. W gruncie rzeczy wygląda na to, że oni wierzą, że przetrwają nawet samą cywilizację. - Nie dajesz zbyt wiele nadziei cywilizacji, Złośliwości. - Och, mój brak nadziei nie ogranicza się bynajmniej do cywilizacji. Trellowie byli pasterskim ludem, tak? Paśliście stada półdzikich bhederin na Równinach Masalskich. Zważywszy wszystko razem, to był całkiem stabilny sposób życia. - Do chwili, gdy przybyli kupcy i osadnicy. - Tak jest, ci którzy pożądali waszych ziem. Motywowała ich żądza zysku, wyjałowienie gleby w ich ojczyźnie albo nędza panująca w miastach. Wszyscy szukali nowego źródła bogactwa. Niestety, żeby je zdobyć, musieli zniszczyć wasz lud. Do Trella podszedł Iskaral Krost. - Tylko posłuchajcie swojego gadania! Poeci i filozofowie! Co wywiecie? Gadacie i gadacie, a mnie te okropne, biegające stwory zamęczą na śmierć! - To twoi akolici, wielki kapłanie - rzekła Złośliwość. - Jesteś ich bogiem. Mogłabym dodać, że to stwierdzenie zawiera co najmniej dwa niezależne od siebie absurdy. - Twoje słowa nie robią na mnie wrażenia, kobieto. Jeżeli jestem ich bogiem, to dlaczego mnie nie słuchają? - Może czekają, aż wypowiesz właściwe słowa? - zasugerował Mappo. - Naprawdę? A jakie to słowa, ty spasiony głąbie? - Te, które pragną usłyszeć, oczywiście. - Zatruła cię! Wielki kapłan cofnął się, wybałuszając oczy. Pociągnął się za resztki włosów, odwrócił i pobiegł do kajuty. Trzy towarzyszące mu bhok’arala popędziły za nim, skrzecząc i udając, że ciągną się za coś nad uszami. Mappo ponownie spojrzał na Złośliwość. - Dokąd właściwie płyniemy? - Na początek na Morze Otataralowe - odparła z uśmiechem. - Dlaczego tam? - Czyż ta bryza nie jest orzeźwiająca? - Jest cholernie zimna. - Tak. Wspaniała, prawda? *** Wielki, prostokątny dół wyłożono płytami wapienia, a potem obmurowano cegłami i nakryto kopulastym dachem. Rampa prowadziła do wejścia o wapiennej futrynie z potężnym kamieniem nadproża, na którym nad imieniem Dujeka Jednorękiego wyryto jego tytuł, „wielka pięść”, oraz symbol imperialny. W kurhanie ustawiono lampy, by świeżo otynkowane ściany szybciej wyschły. Tuż przed wejściem, w dużej płytkiej misie, częściowo wypełnionej wilgotną gliną, wylegiwała się wielka ropucha, która mrugała sennie, przyglądając się, jak jej towarzysz, artysta imperialny Ormulogun, miesza farby. Obok niego stały dziesiątki olejków, z których każdy miał szczególne właściwości; barwniki, produkowane z tłuczonych minerałów, kaczych jaj, suszonej sepii uzyskiwanej z morskich stworzeń, liści, korzeni i jagód; słoiki z rozpuszczalnikami; białka jaj żółwi, węży i sępów; przeżute pędraki, mózgi mew, koci mocz, psia ślina, smarki alfonsów... No dobra, pomyślała ropucha, może nie smarki alfonsów, choć biorąc pod uwagę zdumiewający zakres środków stosowanych przez malarzy, nie można było mieć pewności. Wystarczyło wiedzieć, że ci, którzy korzystają z podobnych materiałów, z reguły są obłąkani, a jeśli nawet nie są tacy z początku, muszą popaść w obłęd po latach narażenia na kontakt z tego rodzaju toksynami. Mimo to ten głupiec Ormulogun w jakiś sposób nadal się trzymał, choć miał plamy na dłoniach, na wargach od oblizywania pędzli, na brodzie z powodu tej swojej dziwacznej metody, która polegała na przeżuwaniu barwników z domieszką śliny i Kaptur wiedział, czego jeszcze, na nosie, którego dotykał brudnymi od farby palcami, a nawet drapał się po nim i dłubał w nim, na spodniach od... - Wiem o czym myślisz, Gumble - odezwał się Ormulogun. - Tak? No to powiedz mi, o czym myślałem przed chwilą. -Woskowina z uszu kurew i plamy na tym, i na tamtym, komentarz szybko przechodzący w absurd z uwagi na twoją nieumiejętność myślenia bez popadania w przesadę i młodzieńczą hiperbolę. Widzę, że jesteś zdumiony. A teraz wytęż ten swój maleńki, przewidywalny mózg i powiedz, o czym ja myślę. Nie potrafisz? Ha! Tak też przypuszczałem! - Zapewniam cię, grzebiący w pastach, że moje myśli w niczym nie przypominały tego, co przed chwilą opisałeś w swym żałośnie ubogim pastiszu, który śmiesz zwać mową. To niepowodzenie bynajmniej mnie nie dziwi, albowiem ja jestem mistrzem języka, ty zaś niewiele więcej niż przeżywającym ciągłe niepowodzenia studentem sztuki portretu, pozbawionym odpowiedniego nauczyciela i, niestety, również talentu. - Twoim celem jest komunikacja z intelektualnie głuchymi, czyż nie tak? - Podczas gdy ty malujesz po to, by oświecić ślepych. Tak, tak. - Gumble westchnął, wskutek czego powietrze uszło zeń w niepokojącym stopniu. Niepokojącym nawet dla niego. Pośpiesznie zaczerpnął następny haust powietrza. - My dwaj toczymy ze sobą nieustanną wojnę. Co ma ozdobić ściany kurhanu wielkiego człowieka? Twoim zdaniem to co zwykle. Propagandowe efekciarstwo, politycznie nacechowana afirmacja status quo. Bohaterskie czyny, których dokonał w służbie imperium, i jeszcze bardziej bohaterska śmierć, albowiem w tej epoce, tak samo jak w każdej innej, potrzebujemy bohaterów. Oczywiście martwych. W żywych nie wierzymy dzięki tobie... - Dzięki mnie? Dzięki mnie?! - Twoją silną stroną jest uwidacznianie słabych stron, Ormulogun. Och, zastanów się nad tym zdaniem! Sam sobie zaimponowałem tą niezwykle celną ironią. Tak czy inaczej, podobne słabości są zatrutymi strzałami wymierzonymi w heroizm. Twoja chciwa uwaga niszczy go, zawsze musi... - Nie, nie, ty głupcze, nie zawsze. A w przypadku mnie, Ormuloguna Wielkiego, nigdy. A dlaczego? To proste, choć nie aż tak proste, byś zdołał to zrozumieć. Tak czy inaczej, zastanów się nad tym: wielka sztuka nigdy nie jest wiernym przedstawieniem. Wielka sztuka jest transformacją. Jest uwzniośleniem, duchowym uwzniośleniem w najczystszym, najbardziej duchowym sensie... - Jak zauważyłem wcześniej - wycedził Gumble - zrozumiałość, erudycja i zwięzłość nadal wymykają się nieszczęśnikowi. Jestem też przekonany, że już przedtem słyszałem tę definicję wielkiej sztuki, w jakimś innym kontekście. Zapewne towarzyszyło jej uderzenie pięścią w stół albo w czyjąś głowę, albo przynajmniej kopniak kolanem w nerki. Nieważne, wszystko to brzmi bardzo pięknie. Szkoda tylko, że nie potrafisz obrócić swych słów w rzeczywistość. - Mam tu drewniany młotek, którym mógłbym obrócić cię w rzeczywistość, Gumble. - Szkoda by było tej pięknej misy. - To prawda, uroniłbym nad nią parę łez. Ale przynajmniej poczułbym się lepiej. - Dujek Jednoręki stojący pod rozbitą bramą Czarnego Koralu. Dujek Jednoręki podczas rokowań z Caladanem Broodem i Anomanderem Rakem. Dujek Jednoręki i Tayschrenn pod Pale o świcie w dzień szturmu. Trzy główne ściany, trzy płyty, trzy obrazy. - Podglądałeś moje szkice! Bogowie, jak ja cię nienawidzę! - Nie było potrzeby zniżać się do czegoś równie prostackiego, a, szczerze mówiąc, również przygnębiającego, jak oglądanie twoich szkiców - odparł Gumble. Ormulogun pośpieszne zebrał wybrane farby, rysiki i pędzle, a potem zszedł do kurhanu. Gumble został na miejscu, myśląc o jedzeniu much. *** Ganoes Paran spojrzał na leżącą na pryczy zbroję. Należała do wielkiej pięści i niedawno przytwierdzono do niej drugi kolczy rękaw. Ten spadek wypełnił jego usta posmakiem goryczy. To miała być proklamacja, tak? Jakby cokolwiek, czego dokonał jako żołnierz, mogło to usprawiedliwić. Każdy pięść w tej armii miał większe kwalifikacje dowódcze od niego. Co Dujek napisał w swym dzienniku, że tak gruntownie wypaczył, a nawet zafałszował dziedzictwo Parana jako kapitana i dowódcy Podpalaczy Mostów? Zastanawiał się, czy tego nie sprawdzić, wiedział jednak, że nie uczyni nic w tym rodzaju. Już teraz czuł się jak kłamca i nie miał ochoty oglądać na własne oczy dowodów tego oszustwa. Z pewnością Dujek miał powody, by dopuścić się fałszerstwa. Chodziło mu zapewne o to, by zachować albo nawet wzmocnić reputację rodu Paranów i w ten sposób pośrednio udzielić poparcia jego siostrze Tavore, która niedawno objęła dowództwo nad Czternastą Armią. Rzecz jasna, treść takich oficjalnych dzienników dyktowała polityka. Podejrzewam, że w przypadku moich notatek będzie tak samo. A może nie? W końcu co mnie to obchodzi? Niech szlag trafi potomność. Jeśli to teraz moja armia, niech i tak będzie. Cesarzowa zawsze może pozbawić mnie dowództwa. Z pewnością to właśnie zrobi, gdy tylko się dowie o tym niespodziewanym awansie. Do tego czasu będzie robił, co mu się spodoba. Stojący za jego plecami Hurlochel odchrząknął. - Wielka pięści, pięści już wrócili do zdrowia, ale nadal są słabi. - Chcesz powiedzieć, że cały czas stoją na baczność? - Tak jest. - To śmieszne. No dobra, mniejsza z tą zbroją. Podeszli do wyjścia i Hurlochel odsunął połę. Paran wyszedł na dwór, mrugając w świetle słońca. Cała armia ustawiła się na baczność. Zbroje błyszczały, a nad głowami żołnierzy powiewały sztandary. Tuż przed nim stali pięści z Rythe Bude na czele. Kobieta była blada i przerażająco chuda. Zbroja wydawała się na nią za duża. Przywitała go salutem. - Wielka pięści Ganoesie Paran, melduję zastęp gotowy do przeglądu. - Dziękuję, pięści. Kiedy będziemy mogli wymaszerować? - Jutro o świcie, wielka pięści. Paran przesunął wzrokiem po szeregach. Żołnierze milczeli, nie było słychać nawet szczęku zbroi. Stali nieruchomo jak pokryte pyłem posągi. - Jak właściwie mam się okazać godny tego? - zapytał szeptem. - Wielka pięści - odpowiedział również szeptem Hurlochel. - Pojechałeś do G’danisbanu w towarzystwie jednego uzdrowiciela i w pojedynkę obaliłeś boginię. Przegnałeś ją z tego świata. A potem zmusiłeś siostrę tej bogini do obdarzenia dwunastu śmiertelników mocą uzdrawiania... - Ta moc wkrótce ich opuści - odparł Paran. - Nie szkodzi. Wielka pięści, zabiłeś zarazę. Nawet Dujek Jednoręki nie potrafił tego osiągnąć. Ci żołnierze należą do ciebie, Ganoesie Paran. Bez względu na to, co postanowi cesarzowa. Ale ja nie chcę cholernej armii! - Uwzględniając straty spowodowane chorobą, wielka pięści - odezwała się pięść Rythe Bude - zapasów wystarczy nam na sześć, może siedem dni, chyba że uzupełnimy je po drodze. Oczywiście - dodała - w G’danisbanie są spichrze, a ponieważ w mieście prawie w ogóle nie ma mieszkańców... - Tak - przerwał jej Paran. - Prawie w ogóle. Czy nie wydaje ci się to dziwne, pięści? - Sama bogini... - Hurlochel melduje, że jego zwiadowcy spotykają ocalonych, którzy zmierzają na północ i na wschód. To pielgrzymka. - Tak, wielka pięści. Zauważył, że kobieta chwieje się na nogach. - Pójdziemy za tymi pielgrzymami, pięści - zdecydował Paran. - Zaczekamy jeszcze dwa dni, uzupełniając zapasy z miejskich spichrzów. Musimy jednak zostawić tyle, żeby wystarczyło dla tych, którzy jeszcze są w mieście. W razie potrzeby możecie też zarekwirować wozy. Co więcej, mówcie wszystkim napotkanym mieszkańcom, że mogą się przyłączyć do naszych taborów. Znajdą w ten sposób miejsce do życia, żywność, wodę i ochronę. Przekaż kapitanom, że przemówię do żołnierzy rankiem w dzień wymarszu, podczas poświęcenia i zamknięcia kurhanu. Na razie możecie odejść. Pięści zasalutowali. Oficerowie pozwolili żołnierzom się rozejść. Trzeba było coś do nich powiedzieć. Ostrzec ich, że nie powinni liczyć na zbyt wiele. Nie, to nie był dobry pomysł. Co powinien powiedzieć nowy dowódca? Zwłaszcza po śmierci wielkiego wodza, prawdziwego bohatera? Cholera, Ganoes, lepiej, że nic nie powiedziałeś. Zwłaszcza w tej chwili. Nie gadaj też zbyt wiele, gdy będziemy zamykać kurhan i układać staruszka na spoczynek. Pójdziemy za pielgrzymami. A dlaczego? Dlatego że chcemy się dowiedzieć, dokąd idą. To będzie musiało im wystarczyć. Paran ruszył przed siebie. Hurlochel podążał za nim, a dziesięć kroków z tyłu szła młoda g’danisbanka, Naval D’natha, która najwyraźniej stała się teraz członkiem jego świty. - Wielka pięści? - O co chodzi, Hurlochel? - Dokąd idziemy? - Odwiedzić artystę imperialnego. - Ach, jego. Czy mogę zapytać, po co? - Chodzi ci o to, dlaczego zamierzam narażać się na takie męki? Mam dla niego zamówienie. - Wielka pięści? Potrzebna mi nowa Talia Smoków. - Nie wiesz czasem, czy on jest zdolny? - W tej sprawie toczy się nieustanna debata, wielka pięści. - Naprawdę? Kto ją toczy? Żołnierze? Trudno mi w to uwierzyć. - Ormulogunowi wszędzie towarzyszy krytyk. Och, cóż za nieszczęśnik. *** Ciało leżało na szlaku. Jego kończyny pokrywały straszliwe rany, a koszula z garbowanej skóry była sztywna i czarna od zakrzepłej krwi. Wyszukiwacz Łodzi przykucnął przy nim. - To Wyszukiwacz Kamieni - rzekł. - Jest już w zamarzniętym czasie. Dzieliliśmy ze sobą opowieści. - Ktoś odciął mu palec - zauważył Karsa Orlong. - Resztę ran zadano podczas tortur, poza tą od włóczni, pod lewą łopatką. Przyjrzyj się śladom. Zabójca wyszedł z ukrycia, gdy ofiara tędy przechodziła. Nie biegła, chwiała się na nogach. Igrali z nią tylko. Samar Dev położyła dłoń na ramieniu Wyszukiwacza Łodzi. Anibar dygotał z żalu. - Jak dawno temu? - zapytała Karsę. Teblor wzruszył ramionami. - To nieważne. Są blisko. Wyprostowała się, zaniepokojona. - Jak bardzo? - Rozbili obóz i nieostrożnie obchodzą się z odpadkami. - Zdjął z pleców krzemienny miecz. - Mają więcej jeńców. - Skąd wiesz? - Czuję woń ich cierpienia. To niemożliwe. Czy ktokolwiek mógłby ją poczuć? Rozejrzała się wokół, szukając oznak tego wszystkiego, o czym ponoć wiedział Toblakai. Z prawej mieli wypełnioną torfem nieckę, jej dno znajdowało się nieco poniżej skalnej ścieżki, na której stali. Rosły w niej świerki czarne o szarych pniach, pochylające się w różne strony. Na większości gałęzi nie było szpilek, a w przestrzeniach między nimi lśniły pajęcze nici, przypominające rysy na przezroczystej szybie. Po lewej niski jałowiec porastał skalną fałdę biegnącą równolegle do szlaku. Samar zmarszczyła brwi. - Z jakiego ukrycia? - zapytała. - Powiedziałeś, że zabójca wyszedł z ukrycia i wbił włócznię w plecy tego Anibara. Tu nie ma gdzie się ukryć, Karsa. - Już nie - odparł. Zasępiła się jeszcze bardziej. - Chcesz powiedzieć, że się owiązują gałęziami i liśćmi? - Są inne sposoby ukrywania się, kobieto. - Na przykład jakie? Karsa zrzucił futro. - Czary - wyjaśnił. - Zaczekaj tu. Niech mnie Kaptur, jeśli to zrobię. Ruszyła za Karsą, gdy tylko Toblakai pognał przed siebie szybkim marszobiegiem, ściskając miecz w dłoniach. Po czterech krokach musiała przejść do sprintu, żeby nie zostać z tyłu. Truchtający bezgłośnie Karsa przyśpieszył. Runął naprzód z prędkością błyskawicy. Zdyszana Samar próbowała go dogonić, ale zniknął jej z oczu. Wtem z lewej dobiegł krzyk. Samar zatrzymała się. Karsa skręcił ze ścieżki gdzieś za jej plecami i zniknął w lesie, za zwaliskami omszałych głazów, przewróconymi drzewami i gęstą plątaniną martwych gałęzi. Nie zostawił śladów. Znowu usłyszała krzyki. Serce zabiło jej gwałtownie. Zagłębiła się w zagajnik, przedzierając się przez chaszcze. Pajęczyny rozciągały się, zanim pękły, na jej głowę sypał się pył i kawałki kory... ...a gdzieś z przodu trwała rzeź. Słychać było szczęk broni, żelazo zgrzytające o kamień. Trzasnęło rozszczepiane drewno, coś nagle poruszyło się między drzewami przed nią, jakieś postacie zerwały się do ucieczki, ktoś przekoziołkował gwałtownie, tryskając karmazynowa fontanną... wreszcie dotarła na skraj obozu. I zobaczyła Karsę Orlonga. Toblakai miał przeciwko sobie pół setki albo i więcej wysokich, szaroskórych wojowników uzbrojonych we włócznie, kordelasy, długie noże i topory. Wrogowie otaczali go ze wszystkich stron. Karsa utorował sobie między nimi drogę, którą znaczył makabryczny korytarz trupów i śmiertelnie rannych przeciwników. Było ich jednak zbyt wielu... Nagle ujrzała ogromny krzemienny miecz, kończący wznoszący się łuk. Ciągnął za sobą fragmenty kości oraz długie, lepkie sznury krwi. Dwaj wojownicy zatoczyli się do tyłu, trzeci oberwał tak mocno, że jego obute w mokasyny stopy wyleciały w górę wyżej niż czubek głowy Karsy. Padając, pociągnął za sobą włócznie dwóch towarzyszy. W powstałą w ten sposób wyrwę wpadł Toblakai, unikając kilku ataków, które w większości były spóźnione. Szybkość olbrzyma była nadzwyczajna, nie, więcej, była przerażająca. Dwaj wrogowie, których bronie zaczepiły o siebie, próbowali odskoczyć do tyłu, poza zasięg Teblora, ale miecz uderzył w szyję tego po lewej, ucinając głowę, a potem śmignął w dół, odcinając w barku prawe ramię drugiego. Karsa puścił lewą ręką miecz, zatrzymując atak włóczni, a potem przyciągnął broń i jej właściciela do siebie, odtrącił drzewce i zacisnął dłoń na szyi przeciwnika. Z oczu, nosa i ust ofiary trysnęły płyny. Toblakai zmiażdżył szyję, jakby była pergaminową tubą. Pchnął mocno miotające się ciało w tłum wrogów. Zaczepiły o nie kolejne bronie... Samar Dev ledwie mogła nadążyć wzrokiem za tymi wydarzeniami. W tej samej chwili, gdy Karsa zdjął lewą dłoń z rękojeści, miecz uderzył w prawą, odbijając kolejny oręż, a potem zatoczył wysoki łuk. Kiedy gwałtowny uścisk zgniótł gardło wojownika, kamienny miecz przeciął uniesiony kordelas, a następnie obojczyk i szereg żeber... Karsa wyrwał miecz i klatka piersiowa się rozpadła. Samar ujrzała jeszcze bijące serce ofiary. Wydawało się, że wyrwało się ze swego gniazda, wisząc na rozerwanych tętnicach i żyłach. Potem straciła je z oczu, gdy wojownik padł na ziemię. Ktoś krzyczał, daleko od pola walki, gdzieś z lewej, gdzie znajdował się skalisty brzeg, na który wyciągnięto szereg niskich i szerokich drewnianych czółen. Dalej rozpościerała się otwarta woda. Samar Dev zauważyła na brzegu drobną, złotowłosą kobietę - ludzką kobietę - rzucającą czary. Jej zaklęcia w niczym jednak nie pomogły. Karsa zdołał w jakiś niewiarygodny sposób przebić się na drugą stronę tłumu. Potem obrócił się i stanął zwrócony plecami do potężnej sosny. Jego krzemienny miecz odpierał ataki z niemal pogardliwą łatwością. Toblakai najwyraźniej postanowił chwilę odpocząć. Samar nie wierzyła własnym oczom. Rozległy się kolejne krzyki. Wojownik stojący w pewnej odległości za gęstym tłumem wrzeszczał na swych towarzyszy, którzy zaczęli się cofać, odsuwając się od Karsy Orlonga. - Karsa! - zawołała Samar Dev, widząc, że Toblakai zaczerpnął głęboko tchu i uniósł miecz. - Zaczekaj! Nie atakuj, niech cię szlag! Wzdrygnęła się na widok lodowatego spojrzenia, jakim ją obrzucił. - Widzisz, co zostało z Anibarów, kobieto? - zapytał olbrzym, wskazując mieczem. Jego głos był niski, brzmiał jak bojowy werbel. Skinęła głową, nie chcąc patrzeć po raz kolejny na szereg jeńców, których przywiązano twarzami w dół, z rozpostartymi kończynami, do drewnianych ram wzdłuż granicy obozu od strony lądu. Ich nagie ciała były czerwone od krwi, a przed każdą z ofiar leżały stosy płonących węgielków, wypełniające powietrze smrodem płonących włosów i mięsa. Uświadomiła sobie, że choć Karsą Orlongiem kieruje gniew, olbrzymi wojownik nie drży z jego powodu. Trzymał miecz w gotowości. Bezruch oręża zdawał się zapowiadać nadchodzącą falę zniszczenia. - Wiem - przyznała. - Wysłuchaj mnie, Karsa. Jeśli zabijesz wszystkich, a widzę, że to właśnie masz zamiar zrobić... słuchaj! Jeśli to uczynisz, przypłyną następni, by odnaleźć zaginionych rodaków. Przypłyną następni, Toblakai, i to się nigdy nie skończy, aż wreszcie popełnisz błąd albo przybędzie ich tak wielu, że nawet ty nie zdołasz im sprostać. Nie zdołasz też być wszędzie jednocześnie, więc zginą kolejni Anibarowie. - Co więc sugerujesz, kobieto? Podeszła bliżej, ignorując szaroskórych wojowników i jasnowłosą czarownicę. - W tej chwili boją się ciebie, Karsa. Musisz wykorzystać ten strach... Jej uwagę przyciągnęło poruszenie między pół namiotami, pół chatami stojącymi obok wyciągniętych na brzeg czółen. Dwaj wojownicy wlekli kogoś między sobą. To również był człowiek. Twarz miał posiniaczoną od długotrwałego bicia, ale poza tym sprawiał wrażenie zdrowego. Samar Dev przyjrzała mu się uważnie, a potem pośpiesznie podeszła do Teblora. - Mają teraz tłumacza, Karsa - powiedziała, zniżając głos do ochrypłego szeptu. - Popatrz na tatuaże na jego przedramionach. To taxilanin. Wysłuchaj mnie. Szybko. Wykorzystaj ich strach. Powiedz im, że takich jak ty jest więcej, że jesteście sojusznikami Anibarów, że jesteś tylko pierwszym z hordy, która przybędzie tu w odpowiedzi na prośbę o pomoc. Karsa, powiedz im, żeby wynosili się stąd, do Kaptura! - Jeśli odpłyną, nie będę mógł zabić ich więcej. Wśród napastników doszło do sporu. Wojownik wydający rozkazy wyraźnie odrzucił rozpaczliwe prośby jasnowłosej kobiety. Taxilanin, którego odprowadzono za ramię na bok, przysłuchiwał się debacie, ale jego twarz była zbyt zmasakrowana, żeby można z niej było cokolwiek wyczytać. Samar zauważyła, że przeniósł spojrzenie z niej na Karsę, a potem z powrotem na nią. Następnie mrugnął do niej znacząco. Bogowie na dole. Świetnie. Skinęła głową, po czym odwróciła wzrok, by nie narażać go na karę. Ujrzała przed sobą scenę straszliwej rzezi. Jęczący ranni leżeli na zakrwawionej glebie. Połamane włócznie walały się między nimi jak szczapy drewna wysypane z przewróconego wozu. Więcej jednak było trupów, odciętych kończyn, odsłoniętych kości i wyprutych trzewi. A Karsa Orlong ledwie się zdyszał. Czy ci wysocy nieludzie walczyli aż tak kiepsko? Nie sądziła, żeby tak było. Sądząc po ich stroju, pochodzili z wojowniczego społeczeństwa. Jednakże wiele takich społeczeństw, jeśli popadało w długą stagnację albo przeżywało okres izolacji, wkrótce nadawało swej sztuce walki zrytualizowaną postać. Ich członkowie znali tylko jeden sposób walki, być może z nielicznymi wariantami, i trudno im było odpowiednio zareagować na niespodzianki... takie jak samotny wojownik Toblakai z niezniszczalnym krzemiennym mieczem dorównującym długością jego wzrostowi. Toblakai obdarzony niewiarygodną szybkością i zimną, obojętną precyzją urodzonego zabójcy. Karsa wspominał też, że walczył już kiedyś z tymi wrogami. Dowódca szaroskórych najeźdźców ruszył w ich stronę. Taxilanina wleczono za nim. Jasnowłosa czarownica podbiegła do dowódcy, który odepchnął ją brutalnie do tyłu. Samar zauważyła błysk wściekłej nienawiści, z jakim niska kobieta spojrzała na niego. Na szyi miała zawieszony jakiś czarny, podłużny przedmiot. To odcięty palec. Rzeczywiście jest czarownicą, władającą starą sztuką, zapomnianą magią duchów. No, nie do końca zapomnianą, bo jako atawistyczna suka uczyniłam z niej swoją specjalność. Miała jasne włosy, twarz w kształcie serca i niebieskie oczy, przypominające Samar Dev nieliczne, w większości podbite ludy, mieszkające w pobliżu centrum subkontynentu, w takich starożytnych miastach, jak Halaf, Guran i Karashimesh, a także dalej na zachód, aż po Omari. Być może ich garstka pozostała też gdzie indziej. Samar nie znała jednak języka, w którym wcześniej odezwała się kobieta. Dowódca przemówił do jasnowłosej czarownicy, która następnie przekazała jego słowa - w jeszcze innym języku - taxilaninowi. Samar Dev otworzyła szeroko oczy. Rozpoznała niektóre ze słów, choć nigdy dotąd nie słyszała, by ktoś wypowiadał je na głos, a tylko czytała je w najstarszych księgach, pochodzących z czasów Pierwszego Imperium. Gdy czarownica skończyła mówić, taxilanin skinął głową. Spojrzał najpierw na Karsę, a potem na Samar Dev. - Któremu z was mam przekazać słowa predy? - zapytał. - Czemu nie obojgu? - zapytała w odpowiedzi Samar. - Oboje cię rozumiemy, taxilaninie. - Proszę bardzo. Preda pyta, dlaczego ten Tarthenal zaatakował bez powodu jego Merude’ów. Tarthenal? - Dla zemsty - odpowiedziała pośpiesznie Samar Dev, zanim Karsa Orlong zdążył sprowokować kolejne krwawe starcie. Wskazała na żałosne postacie leżące na skraju obozu. - Ci Anibarowie, ofiary waszych napadów, zwrócili się do swych odwiecznych sojuszników, Toblakai... Jasnowłosa czarownica poderwała się nagle, słysząc to słowo. Preda szerzej otworzył wydłużone oczy. - ...Tak się złożyło, że ten wojownik, prosty myśliwy z liczącego sobie dwadzieścia tysięcy członków klanu Toblakai, był w pobliżu. On jest zaledwie zapowiedzią zemsty i obawiam się, że będzie ona sroga. Oczywiście, zakładając, że preda jest na tyle głupi, by zaczekać na ich przybycie. W oczach taxilanina pojawił się błysk wesołości, który jednak szybko zniknął, gdy mężczyzna przekazał słowa Samar jasnowłosej czarownicy. Wersja, którą ona powtórzyła predzie, była dwukrotnie dłuższa od przedstawionej przez taxilanina. Preda. Ciekawe, czy to wariant słowa predal’atr? Dowódca oddziału w legionach w Środkowym Okresie Pierwszego Imperium. Ale... to nie ma sensu. Ci wojownicy nawet nie są ludźmi. Preda przerwał nagłym gestem tłumaczenie czarownicy i udzielił odpowiedzi. Gdy taxilanin wreszcie ją przetłumaczył, w jego głosie brzmiał ton przypominający podziw. - Preda pragnie wyrazić uznanie dla nadzwyczajnych umiejętności tego wojownika. Pyta też, czy zaspokoił on już żądzę zemsty. - Nie - odparł Karsa Orlong. Jego ton wystarczył predzie, który znowu coś powiedział. Twarz jasnowłosej czarownicy utraciła wszelki wyraz. Kobieta powtórzyła słowa predy taxilaninowi bezbarwnym, monotonnym głosem. Ukrywa triumf. Samar Dev nagle ogarnęła podejrzliwość. I co teraz się stanie? - Preda rozumie... stanowisko Toblakai - oznajmił taxilanin. - A nawet z nim sympatyzuje, ponieważ sam brzydzi się tego, co rozkazano mu uczynić wzdłuż całego tego obcego brzegu. Musi jednak wypełniać wolę swego cesarza. Niemniej jest gotowy rozkazać siłom Tiste Edur wycofać się na okręty. Czy to usatysfakcjonuje Toblakai? - Nie. Taxilanin skwitował tę prostą odpowiedź skinieniem głowy. Preda znowu coś powiedział. I co teraz? - Preda nie ma wyboru. Musi wykonać rozkaz cesarza. Można powiedzieć, że to jego zlecenie stałe. Cesarz jest największym wojownikiem, jakiego widział ten świat. Zawsze broni tego tytułu w pojedynkach. Walczył już z co najmniej tysiącem przeciwników pochodzących z najprzeróżniejszych krain, ale nadal żyje i jest niepokonany. Rozkazał swym żołnierzom, by wszędzie rozgłaszali jego wyzwanie, bez względu na to, gdzie się znajdą i z kim będą rozmawiali. Cesarz wyzywa wszystkich wojowników do pojedynku na śmierć i życie, pojedynku w którym nikomu nie wolno interweniować, bez względu na konsekwencje, a przeciwnikowi przyznaje się wszelkie prawa gościa. Co więcej, żołnierze cesarza mają zapewnić transport wojownikom, którzy zechcą stanąć do pojedynku z cesarzem, a także zaspokoić ich wszelkie potrzeby i spełnić życzenia. Preda przekazał następne słowa. Samar Dev przeszył głęboki dreszcz lęku, którego źródła nie potrafiła zidentyfikować. Coś tu było... straszliwie nie w porządku. - Tak więc - podjął taxilanin - jeśli ten „łowca” Toblakai pragnie wywrzeć najsłodszą zemstę, musi zmierzyć się z tym, kto rozkazał żołnierzom szerzyć rzeź wśród wszystkich obcych, których napotkają. W związku z tym preda zaprasza Toblakai i jego towarzyszkę również, jeśli tego pragnie, by byli gośćmi Tiste Edur w powrotnej podróży do Imperium Letheryjskiego. Zgadzacie się? Karsa zamrugał, a potem spojrzał na Samar Dev. - Chcą, żebym zabił ich cesarza? - Na to wygląda. Ale, Karsa, coś... - Powiedz predzie, że się zgadzam - zażądał Toblakai. Dowódca się uśmiechnął. - Preda Hanradi Khalag wita was wśród Tiste Edur - oznajmił taxilanin. Samar Dev obejrzała się na leżące w obozie ciała. A ci zabici towarzysze nic cię nie obchodzą, predo Hanradi Khalag? Nie, coś tu jest naprawdę nie tak... - Samar Dev, chcesz tutaj zostać? - zapytał Karsa. Potrząsnęła głową. - Dobra - mruknął. - To idź po Havoka. - Sam go sobie przyprowadź, Toblakai. Olbrzym wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Warto było spróbować. - Nie miej takiej zadowolonej miny, Karso Orlong. Nie sądzę, byś zdawał sobie sprawę, do czego się zobowiązałeś. Czy nie słyszysz trzasku zapinających się okowów? Łańcuchów, które przykuły cię do tego... tego absurdalnego wyzwania i tych cholernych, bezkrwistych Tiste Edur? Twarz Karsy pociemniała. - Żadne łańcuchy mnie nie powstrzymają, czarownico. Ty głupcze, już cię skuły. Uniosła wzrok i zauważyła jasnowłosą czarownicę, która wbiła w Karsę Orlonga chciwe, głodne spojrzenie. Ciekawe, co to znaczy i dlaczego tak się tego boję? *** - Pięści Temul - zapytał Keneb - cieszysz cię, że wracasz do domu? Młody, wysoki Wickanin, który niedawno pokrył całe ciało niebieskimi tatuażami w stylu Klanu Wron, zdobnym geometrycznym wzorem nadającym jego twarzy wygląd portretu ułożonego z kostek mozaiki, przyglądał się, jak jego żołnierze wprowadzają konie na statki. W odpowiedzi na pytanie Keneba wzruszył ramionami. - Wśród mojego ludu będę musiał ponownie stawić czoło temu samemu, co tutaj. - Ale nie będziesz już sam - zauważył Keneb. - Ci wojownicy na brzegu należą teraz do ciebie. - Naprawdę? - Tak mi powiedziano. Nie kwestionują już twoich rozkazów ani nie podważają twego prawa do dowodzenia, prawda? - Sądzę, że kiedy dotrzemy do Unty, większość tych Wickan postanowi opuścić armię - stwierdził Temul. - Wrócą do rodzin, a gdy będzie się ich prosić, by opowiedzieli o swych przygodach w Siedmiu Miastach, nie powiedzą nic. Uważam, pięści Keneb, że moich wojowników dręczy wstyd. Nie dlatego, że okazali mi niewiele szacunku. Nie, oni wstydzą się długiej listy niepowodzeń tej armii. - Wbił w Keneba twarde spojrzenie ciemnych oczu. - Są za starzy albo za młodzi i chwała przyciąga ich niczym zakazana kochanka. Temul raczej nie przepadał za wygłaszaniem mów. Keneb nie przypominał sobie, kiedy po raz ostatni zdołał wyciągnąć z udręczonego młodzieńca tak wiele słów. - To znaczy, że pragną śmierci. - Tak. Chcą się połączyć z Coltaine’em, Bultem i całą resztą, a mogą to zrobić tylko w ten sposób. Zginąć w walce z tym samym wrogiem. Po to właśnie przepłynęli ocean, po to opuścili rodzinne wioski. Nie liczą na powrót do domu. Dlatego powrót do Quon Tali ich złamie. - Cholerni głupcy. Wybacz... Temul uśmiechnął się gorzko, kręcąc głową. - Nie ma potrzeby. Są głupcami, a nawet gdybym ja posiadał mądrość, nie potrafiłbym się nią z nimi podzielić. Z resztek obozowiska dobiegło wycie psów pasterskich. Obaj mężczyźni odwrócili się z zaskoczeniem na twarzach. Keneb zerknął na Temula. - Co się stało? Dlaczego... - Nie mam pojęcia. Obaj ruszyli z powrotem w stronę obozu. *** Porucznik Pryszcz spojrzał na Garbusa, który pędził w górę ścieżki, wzbijając obłoki pyłu. Ujrzał przelotnie na wpół oszalałe oczy psa i jego zmasakrowany pysk. Potem zwierzę go minęło. A więc dopiero teraz się dowiedzieliśmy, że się boją wody. I bardzo dobrze. Będziemy mogli zostawić te paskudne zwierzaki na lądzie. Przyjrzał się szeregowi Wickan i Seti, nadzorujących załadunek swych wychudłych koni. Podejrzewał, że niewiele tych zwierząt przeżyje rejs, a to czyniło z nich cenne źródło mięsa. Wszystko dobre, co urozmaici pokładowe pomyje i to paskudztwo z zęzy, które marynarze zwą prowiantem. Och, ci konni wojownicy mogą się skarżyć, ale kiedy uderzą w dzwon, wszyscy ustawią się w kolejce z miskami. Milutek upewnił się, że przyboczna poznała, z najdrobniejszymi szczegółami, jego opinię na temat niekompetencji pięści Keneba. Kapitana z pewnością nie można było oskarżyć o brak odwagi, a przynajmniej wściekłej megalomanii. Tym razem jednak stary skurczybyk miał trochę racji. Keneb zmarnował całe półtora dnia. Zarządził przeklętą przez Kaptura inspekcję ekwipunku wszystkich żołnierzy, drużyna po drużynie, i to w samym środku załadunku. Bogowie, co za chaos wtedy zapanował. „Czy Keneb oszalał?”. Tak brzmiało pierwsze pytanie zadane przybocznej przez Milutka. Coś w grymasie, jakim mu odpowiedziała, przekonało Pryszcza, że biedna kobieta o niczym nie wiedziała i najwyraźniej nie miała pojęcia, dlaczego Keneb wydał taki rozkaz. Nie było to zaskoczeniem, bo w końcu cały czas siedziała w cholernym namiocie i robiła nie wiadomo co z tą zimną pięknością, T’jantar. Nawet admirał nie ukrywał frustracji. W szeregach rozeszły się wieści, że Tavore ma zostać zdegradowana. Sprawę Y’Ghatanu można było rozwiązać lepiej. Każdy cholerny żołnierz zamieniał się w taktycznego geniusza, gdy o tym mówił, i kilku z nich zdrowo oberwało od Pryszcza za równające się zdradzie słowa. Nie miało znaczenia, że Nok i Tavore wdali się w spór; nie miało znaczenia, że Tene Baralta aż kipiał z niezadowolenia i podburzał oficerów; nie miało nawet znaczenia, że sam Pryszcz bynajmniej nie był pewien, czy przyboczna nie mogła w Y’Ghatanie spisać się lepiej. Same pogłoski były dla nich równie trujące, jak najgorsza zaraza, jaką mogłaby wypluć Szara Bogini. Cieszył się na myśl o odpłynięciu stąd, lecz zarazem obawiał się tej perspektywy, podobnie jak długiego, nudnego rejsu. Znudzeni żołnierze byli gorsi niż korniki w stępce. Tak przynajmniej powtarzali marynarze, obrzucając zblazowanymi spojrzeniami zakurzonych, przeklinających mężczyzn i kobiety, którzy wchodzili po rampach na pokład, a potem natychmiast milkli, kuląc się, jak strzyżone owce, we włazach, gdy nad wzburzoną wodą rozbrzmiewały szanty. Co gorsza, morza i oceany były wredne. Żołnierze potrafili bez zmrużenia oka stawić czoło śmierci, jeśli tylko wiedzieli, że mogą oddać cios za cios, a być może nawet zwyciężyć przeciwnika. Morze było jednak odporne na miecze, strzały i ściany tarcz. A Kaptur wie, że mamy już dość bezradności. Cholerne psy rozwyły się na dobre. Nie rozumiejąc do końca własnych motywów, Pryszcz podążył w ślad za Garbusem. Szedł na wschód, mijając namiot dowodzenia i wewnętrzną linię wart. Gdy już zbliżał się do latrynowych rowów, zauważył kilkanaście pędzących psów pasterskich. Brunatne, cętkowane zwierzęta spotkały się w jednym punkcie, a potem zaczęły biegać w kółko, szczekając jak opętane. Na trakcie ujrzał zbliżający się na piechotę oddział - przyczynę radości zwierząt. Kto to jest, w imię Królowej? Wszyscy zwiadowcy wsiedli już na pokład. Był tego pewien, bo widział, jak Seti ćwiczyli wymiotowanie na rampach. Dostali choroby morskiej od stania w kałuży. A Wickanie oddali swe wierzchowce załogom transportowców. Pryszcz rozejrzał się i zauważył żołnierza prowadzącego trzy konie w stronę plaży. - Hej! Zaczekaj. - Podszedł do niego. - Daj mi jednego z tych koni. - Są nieosiodłane, poruczniku. - Naprawdę? Skąd wiesz? Mężczyzna wskazał na koński grzbiet... - Idiota - warknął Pryszcz. - Podaj mi wodze, nie te, tamte... - To koń przybocznej. - Tak mi się zdawało, że go poznaję. Odprowadził wierzchowca na bok i wskoczył na jego grzbiet, a potem popędził traktem. Znajda Pędrak wychodził właśnie z obozu w towarzystwie tego jazgotliwego kundla, który wyglądał jak coś, co zwymiotowała krowa po spożyciu moherowego dywanika. Pryszcz zignorował ich. Skierował konia na wschód i popędził go kopniakiem do galopu. Poznawał już kobietę idącą przodem. To była kapitan Faradan Sort. Towarzyszył jej wielki mag, Szybki Ben, i ten budzący lęk skrytobójca, Kalam, i... Bogowie na dole, przecież oni... nie, nieprawda. Piechota morska! Cholerna piechota morska! Słyszał dobiegające z obozu krzyki. Pod namiotem dowodzenia ogłoszono alarm. Pryszcz nie wierzył własnym oczom. Ocaleni z burzy ognia. To niemożliwe. Co prawda, wyglądają dość kiepsko. Jak półżywi. Jakby Kaptur czyścił sobie nimi uszy z odwiecznej woskowiny. Tam jest Lostara Yil. Ona prezentuje się trochę lepiej... Porucznik Pryszcz ściągnął wodze przed Faradan Sort. - Kapitanie... - Potrzebujemy wody - wyszeptała z trudem przez spierzchnięte, spękane, pokryte pęcherzami wargi. Bogowie, wyglądają okropnie. Pryszcz zawrócił konia, omal nie spadając z jego grzbietu. Poprawił się w siodle i popędził z powrotem do obozu. *** Gdy Keneb i Temul dotarli do głównej drogi, trzydzieści kroków od namiotu dowodzenia, wyszła z niego przyboczna, a po chwili również T’jantar. Na wschodnim końcu obozu żołnierze coś wykrzykiwali. Przyboczna spojrzała na obu pięści. - Wygląda na to, że mój koń gdzieś przepadł. Keneb uniósł brwi. - I dlatego ogłoszono alarm? Przyboczna... - Nie, Keneb. Na wschodnim trakcie zauważono jakiś oddział. - Oddział? Czy ktoś nas atakuje? - Nie sądzę. Dobra, chodź ze mną. Chyba będziemy musieli iść na piechotę, a to, pięści Keneb, pozwoli ci wyjaśnić mi fiasko, do którego doszło podczas załadunku twojej kompanii. - Przyboczna? - Nie potrafię uwierzyć w twą nagłą niekompetencję. Przyjrzał się Tavore. Na jej brzydkiej, wymizerowanej twarzy malował się cień jakiegoś uczucia. Tylko cień, nic więcej, za mało, by mógł to zidentyfikować. - To przez Pędraka - odpowiedział. Cała czwórka towarzyszących im żołnierzy spojrzała na niego jednocześnie. Przyboczna uniosła brwi. - Chyba będziesz musiał wyjaśnić mi to dokładniej, pięści Keneb. - Powiedział, że musimy zaczekać jeszcze dzień z odpłynięciem, przyboczna. - I doszedłeś do wniosku, że rada dziecka, półdzikiego, ledwie potrafiącego czytać i pisać dziecka, jest wystarczającym powodem, by nie wykonać rozkazów? - W normalnej sytuacji tak by nie było - przyznał Keneb. - Trudno to wyjaśnić... ale on wie różne rzeczy. To znaczy, rzeczy, których nie powinien wiedzieć. Na przykład, wiedział, że płyniemy na zachód. I do jakich portów zamierzamy zawinąć... - Podsłuchiwał pod namiotem dowodzenia - orzekł Blistig. - Widziałeś kiedyś, żeby to robił? Blistig skrzywił się. - Na pewno dobrze się z tym kryje. - Przyboczna, Pędrak powiedział, że musimy zaczekać jeszcze jeden dzień, bo inaczej wszyscy zginiemy na morzu. Zaczynam mu wierzyć... Tavore uniosła urękawicznioną dłoń w geście wystarczająco nagłym, by go uciszyć. Zauważył, że przymrużyła oczy, wpatrując się przed siebie. Jakiś jeździec zbliżał się ku nim pełnym cwałem. - To porucznik Milutka - stwierdził Blistig. Gdy stało się oczywiste, że mężczyzna nie zamierza zwolnić ani zmienić kursu, wszyscy pośpiesznie usunęli się na bok. Ledwie widoczny za obłokami pyłu porucznik zasalutował w przelocie i pomknął dalej. Krzyknął coś, co brzmiało jak: - Potrzebują wody! - To był twój koń, przyboczna - zauważył Blistig, machając ręką pośród opadającego powoli kurzu. Keneb spojrzał w stronę, z której przybył jeździec, mrugając powiekami szczypiących od pyłu oczu. Pojawiły się tam jakieś zamazane sylwetki. Nie poznawał... nie, to była Faradan Sort, prawda? - Twoja dezerterka wraca - stwierdził Blistig. - To dość głupio z jej strony, zważywszy że karą za dezercję jest śmierć. Ale kim są ci ludzie za nią? Co niosą? Przyboczna zatrzymała się tak gwałtownie, że niemal się zachwiała. Szybki Ben. Kalam. Kolejne twarze, pokryte pyłem, tak białe, że mogłyby należeć do duchów. To rzeczywiście duchy. Kim jeszcze mogliby być? Skrzypek, Gesler, Lostara Yil, Chmura... Keneb dostrzegał jedną znajomą, niewiarygodną twarz po drugiej. Spaleni słońcem, potykający się żołnierze wyglądali jak uwięzieni w delirium. A w ramionach nieśli dzieci o pozbawionych wyrazu, zapadniętych oczach... Ten chłopiec wie różne rzeczy... Pędrak... Stał teraz wśród rozradowanych psów, rozmawiając z Sinn. Sinn. Myśleliśmy, że oszalała z żalu... w końcu straciła brata... Straciła, a teraz go odnalazła. Faradan Sort podejrzewała jednak - słusznie - że Sinn opętało coś innego. To podejrzenie było wystarczająco silne, by skłonić ją do dezercji. Bogowie, zbyt łatwo daliśmy za wygraną. Ale nie, miasto, burza ogniowa, czekaliśmy parę dni, aż wreszcie te cholerne ruiny ostygły. Przeszukiwaliśmy popioły. Nikt nie mógłby tego przeżyć. Oddział dotarł do miejsca, gdzie stała Tavore. Kapitan Faradan Sort wyprostowała się z lekkim drżeniem, a potem zasalutowała, przyciskając pięść do lewej strony klatki piersiowej. - Przyboczna - wychrypiała. - Pozwoliłam sobie na przeformowanie drużyn. Będzie to wymagało zatwierdzenia... - To należy do obowiązków pięści Keneba - przerwała jej przyboczna dziwnie bezbarwnym głosem. - Kapitanie, nie spodziewałam się znowu cię ujrzeć. Faradan Sort skinęła głową. - Rozumiem potrzebę utrzymania dyscypliny, przyboczna. Oddaję się pod twój osąd. Proszę jednak o wyrozumiałość dla Sinn z uwagi na młody wiek oraz stan umysłu w owym czasie... Z oddali dobiegł ich tętent. Wracał porucznik Pryszcz, za którym podążali następni jeźdźcy. Wypełnione wodą bukłaki podskakiwały niczym wielkie wymiona. Wszyscy towarzyszący mu żołnierze byli uzdrowicielami. Było wśród nich dwoje Wickan, Nul i Nadir. W miarę, jak się zbliżali, na ich twarzach malowało się rosnące niedowierzanie. Skrzypek podszedł bliżej. Trzymał w ramionach chude dziecko, śpiące albo nieprzytomne. - Przyboczna - przemówił spierzchniętymi wargami - gdyby kapitan nie wykopała nas własnymi rękami, nikt z uwięzionych pod tym cholernym miastem nie wydostałby się na powierzchnię. Zostałyby po nas tylko kości. - Zbliżył się jeszcze bardziej, ale nie udało mu się skutecznie ściszyć głosu do szeptu i Keneb usłyszał jego słowa: - Przyboczna, jeśli chcesz powiesić kapitan Sort za dezercję, lepiej przygotuj więcej pętli, bo wszyscy opuścimy ten paskudny świat razem z nią. - Sierżancie - odparła spokojnie Tavore - czy dobrze zrozumiałam? Ty i ci żołnierze zagrzebaliście się pod ziemię w samym środku burzy ognia, jakimś cudem unikając ugotowania, a potem wykopaliście się z powrotem na powierzchnię? Skrzypek odwrócił głowę i splunął krwią. Potem rozciągnął usta w upiornym, mrożącym krew w żyłach uśmiechu. Skóra na wargach pękała mu, tworząc dwa szeregi błyszczących, czerwonych szczelin. - Ehe - wychrypiał. - Wyruszyliśmy na łowy... pośród kości tego cholernego miasta. A potem, z pomocą kapitan, wygrzebaliśmy się z grobu. Przyboczna oderwała spojrzenie od obdartego żołnierza i przesunęła je powoli wzdłuż całego szeregu, widząc przygnębione spojrzenia, pokryte pyłem twarze, nagą, usianą pęcherzami skórę. - Naprawdę jesteście teraz Łowcami Kości. - Przerwała na chwilę, gdy mijał ją Pryszcz, prowadzący niosących bukłaki uzdrowicieli. - Witajcie z powrotem, żołnierze. KSIĘGA CZWARTA Łowcy Kości Któż zaprzeczy, że w naszej naturze leży wierzyć w to, co najgorsze o naszych bliźnich? W Siedmiu Miastach rodziły się kulty oddające cześć nie tylko Coltaine’owi, Skrzydlatemu, Czarnemu Pióru, lecz również samemu Sznurowi Psów. Na pustkowiach, przez które maszerował nieszczęsny korowód, wyrastały sanktuaria mające przebłagać jednego poległego bohatera po drugim: Bulta, Cichacza, Młynka, Sormo E’natha, a nawet Barię i Meskera Setrala z Czerwonych Mieczy, a także poświęcone klanowi Głupiego Psa, klanowi Łasicy i oczywiście klanowi Wron oraz całej Siódmej Armii. Jednocześnie w górach Gelor, w starożytnym klasztorze spoglądającym z góry na dawne pole bitwy, zrodził się nowy kult, skupiający się na koniach. Gdy jednak Siedmioma Miastami zawładnęła ta nagła gorączka religijności, w samym sercu Imperium Malazańskiego pewni agenci rozpuścili wśród plebsu opowieści mówiące coś zgoła przeciwnego; że Coltaine zdradził imperium; że był renegatem, sprzymierzonym potajemnie z sha’ik. Ostatecznie, gdyby niezliczeni uchodźcy po prostu pozostali w swych miastach, akceptując panowanie buntowników; gdyby nie wywlókł ich stamtąd Coltaine i jego krwiożerczy Wickanie; gdyby dowódca kadry magów Siódmej Armii, Kulp, nie zniknął tak tajemniczo, pozostawiając malazańską armię bezbronną wobec czarodziejskich machinacji oraz manipulacji wickańskich czarnoksiężników i czarownic - gdyby to wszystko się nie wydarzyło, nie doszłoby do rzezi, do straszliwej wędrówki przez połowę kontynentu, podczas której uchodźcy byli narażeni na ataki każdego krwiożerczego, półdzikiego plemienia bytującego na pustkowiach. I, co najgorsze, Coltaine pozostawał w zmowie ze zdradzieckim historykiem imperialnym, Duikerem. We dwóch doprowadzili do zdradzenia i unicestwienia Armii Areńskiej, której dowódca, naiwny wielka pięść Pormqual, był pierwszą ofiarą owego straszliwego wiarołomstwa. W końcu nie bez powodu buntownicy z Siedmiu Miast otaczali ich czcią. Z pewnością widzieli w Coltainie i w pozostałych swych bohaterskich sojuszników... Tak czy inaczej, bez względu na to, czy prześladowania Wickan były oficjalnie aprobowane, czy nie, wybuchły w imperium gorącym, pochłaniającym wszystko ogniem, któremu nie brakowało paliwa... Rok dziesięciu tysięcy kłamstw Kayessan Rozdział siedemnasty Cóż jeszcze pozostało do zrozumienia? Wybór jest iluzją. Wolność jest fałszywym pojęciem. Ręce, które się wyciągają, by sterować każdym naszym krokiem i każdą myślą, nie należą do bogów, gdyż oni ulegają złudzeniom w takim samym stopniu jak my. Nie, przyjaciele, to są nasze ręce... ręce każdego z nas. Może się wam wydawać, że cywilizacja ogłusza nas dziesiątkami tysięcy głosów, ale wsłuchajcie się uważnie w ów zgiełk. Z każdym jego nowym wybuchem, tak różnym od poprzednich, budzi się starożytna siła, która upodabnia wszystkie dźwięki do siebie, aż chór dzieli się na dwa zwaśnione obozy. Tworzą się krwawiące granice, objawiające się odwracaniem twarzy, zatykaniem uszu i zimną odmową przyjęcia do wiadomości. W końcu okazuje się, że wszelki dyskurs jest czczy i jałowy. Nadal wierzycie, przyjaciele, że zmiana jest w zasięgu ręki? Że wola i rozum przezwyciężą wrogość i odrzucenie? Nie pozostało już nic do zrozumienia. Ten szalony wir pochwycił nas wszystkich i nie zdołamy się wyrwać z uścisku, a wy, ze swymi włóczniami i wojennymi maskami; wy ze swymi łzami i delikatnym dotykiem; wy ze swymi sardonicznymi uśmieszkami, za którymi kryje się strach i nienawiść do samego siebie; a nawet wy, którzy jesteście milczącymi świadkami katastrofy i rozpadu, zbyt oszołomionymi, by cokolwiek zrobić - jesteście tacy sami. Wszyscy jesteście tacy sami. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Podejdźcie bliżej, przyjaciele, i przyjrzyjcie się najcenniejszym towarom, jakie mam na tym skromnym wózku. Eliksir Zapomnienia, Tynktura Szalonego Tańca, Maść Nieskończonej Męskiej Dzielności, która zapewni, że wasz żołnierz zachowa pozycję stojącą nawet po niezliczonych bitwach... Tyrada handlarza zapisana przez Vaylana Windera Malaz, w roku, gdy miasto zalały nieczystości (1123 snu Pożogi) Po schodach wiodących do gospody „Pod Wisielcem”, prowadzonej przez Kojca, jednego z około dwudziestu otoczonych złą sławą lokali w Portowej Dzielnicy Malazu, które Banaschar często ostatnio odwiedzał, spływały rzeczułki cuchnącej moczem wody. Kiedyś mógł pamiętać jakieś szczegóły, pozwalające mu odróżniać te spelunki od siebie, ale dawno już wszystkie zapomniał. Tamę jego determinacji podmyła frustracja i narastająca panika, tak trujące, że go sparaliżowały - nawet jeśli nie fizycznie, to duchowo. Potop, jaki potem nastał, niósł mu dziwne pocieszenie, choć woda z każdą chwilą wznosiła się wyżej. Gdy wchodził po zdradliwych, śliskich schodach, przyszło mu na myśl, że to niewiele się różni od tego przeklętego deszczu. Tak przynajmniej nazywali to zjawisko dawni mieszkańcy, mimo że niebo było czyste. Powiadali, że na ogół deszcz pada z góry, ale od czasu do czasu sączy się z dołu, przenika między rozsypującymi się kamieniami brukowymi, zamieniając podziemne lokale, jak ten, który należał do Kojca, w wilgotne trzęsawisko. Wejścia do spelunki strzegła chmura brzęczących komarów, a w powietrzu unosił się fetor przelewających się kanałów, tak intensywny, że bywalcy witali jego przybycie, jakby był rzeczywistą osobą o niefortunnym imieniu Smród, dopuszczaną do ich i tak już żałosnego towarzystwa, choć niemile widzianą. A towarzystwo, w jakim obracał się obecnie Banaschar, było rzeczywiście żałosne. Weterani, którzy unikali trzeźwości, jakby była przekleństwem; kurwy, które dawno już sprzedały swe złote serca, jeśli w ogóle kiedykolwiek je miały; chudzi młodzieńcy o rozmaitych, lecz raczej skromnych ambicjach: najtwardszy zbir w okolicznej plątaninie cuchnących uliczek i zaułków; król złodziei ograbiających biedaków z ich nędznego dobytku; najwredniejszy oszust z przynajmniej pięćdziesięcioma węzłami na noszonym na nadgarstku sznurku, każdy węzeł symbolizujący kogoś na tyle głupiego, że mu zaufał; i oczywiście typowy zestaw osobistych strażników i mięśniaków, których mózgi w jakimś okresie życia pozbawiono dopływu powietrza; przemytnicy i kandydaci na przemytników, donosiciele i imperialni szpiedzy, którym przekazywali informacje, szpiedzy szpiegujący szpiegów, handlarze niezliczonymi specyfikami, użytkownicy tych substancji zmierzający ku zapomnieniu Otchłani, a tu i ówdzie również ludzie, których nie można było zaliczyć do żadnej z tych kategorii, gdyż nie mówili nic o swym życiu, swej historii ani tajemnicach. W lepszych dniach Banaschar również poniekąd był jednym z nich. W tych gorszych - jak dzisiaj - nie mógł rościć sobie pretensji do możliwych, aczkolwiek mało prawdopodobnych, wspaniałości. Dziś po południu przyszedł do Kojca wcześniej, licząc na to, że przeciągnie nadchodzącą noc tak długo, jak tylko się da. Rzecz jasna, dobrze się przy tym naoliwi, co z kolei zapewni mu długi i - miał nadzieję - szczęśliwy okres nieprzytomności w jednej z zawszonych izdebek na piętrze. Pochylił się w drzwiach i zatrzymał tuż za nimi, mrugając w półmroku. Przez głowę przemknęła mu myśl, że łatwo byłoby uznać panujący tu zgiełk za jedną istotę o licznych ustach. Harmider był jednorodny i miałki, pozbawiony znaczenia jak szum brązowej wody wypływającej z pękniętej rury kanalizacyjnej. Banaschar nauczył się jednak rozumieć niuanse hałasu wydobywającego się z ludzkich gardeł. Większość ludzi mówiła tylko po to, żeby nie myśleć, ale dla niektórych słowa były liną ratunkową, rzucaną, gdy tonęli w zrozumieniu jakiegoś rozpaczliwego faktu, zrodzonym być może z niepożądanej przerwy, budzącej grozę ciszy. Była też garstka takich, którzy nie pasowali do żadnej z tych dwóch kategorii. Dla nich zgiełk był barierą, dającą im możliwość ukrycia się przed światem zewnętrznym, byli niemi i obojętni. Banaschar, który był kiedyś kapłanem i pływał w chórze głosów, recytując modlitwy i hymny, często szukał wątpliwej przyjemności, jaką dawało towarzystwo podobnych ludzi. Za chmurą dymu durhangu i rdzawego liścia, gryzących, czarnych oparów bijących z knotów lamp oraz czegoś, co mogło być zbierającą się tuż pod sufitem mgłą, wypatrzył znajomą sylwetkę. Mężczyzna siedział zgarbiony w boksie pod tylną ścianą. Banaschar znał go w tym sensie, że już nie raz dzielił z nim stolik, ale w gruncie rzeczy nie wiedział o nim prawie nic. Nie znał nawet jego imienia, tylko przydomek „Cudzoziemiec”. Rzeczywiście był cudzoziemcem i mówił po malazańsku z akcentem, którego Banaschar nie poznawał. Już to było osobliwe, gdyż były kapłan podróżował po wielu krajach - od Korelu poprzez Kradzież aż po Kobyłę na południu; od Nathilogu do Callows w Genabackis na wschodzie; a na północy od Falaru poprzez Aren aż po Yath Alban. A podczas tych podróży spotkał wielu innych wędrowców, często pochodzących z krajów, których Banaschar nie mógł nawet znaleźć na świątynnych mapach. Z Nemilu, Zguby, Shal-Morzinn, Elingarthu, Udręki, Jacuruku i Stratemu. Ale ten człowiek, do którego teraz podchodził, klucząc i przepychając się między gromadzącymi się tu po południu marynarzami oraz lokalnym stadem weteranów, mówił z akcentem, jakiego Banaschar nigdy nie słyszał. Prawda jednak nigdy nie była tak interesująca, jak poprzedzająca jej odkrycie tajemnica, i Banaschar nauczył się cenić własną niewiedzę. W końcu o innych sprawach wiedział stanowczo zbyt wiele, i co mu z tego przyszło? Były kapłan usiadł na brudnej ławie naprzeciwko potężnie zbudowanego cudzoziemca, rozpiął wystrzępiony płaszcz i zrzucił go z siebie. Kiedyś, dawno temu, taka obojętność na brzydkie fałdy i zagięcia, jakie w ten sposób powstaną, mogłaby go przerazić, ale od tego czasu nieraz już spał w tym płaszczu na zarzyganej podłodze, a dwukrotnie nawet na bruku w zaułku. Niestety, dbałość o wygląd przestała być dla niego moralną koniecznością. Oparł się wygodnie, czując, że gruba tkanina marszczy się pod nim. Zjawiła się jedna z dziewek karczemnych z kuflem warzonych przez Kojca Pijawkowych Pomyj, słabego, gazowanego ale, które zasłużyło na swą nazwę w jak najbardziej dosłowny sposób. Stąd właśnie wziął się zwyczaj zaglądania jednym okiem w głąb trunku barwy mosiądzu przed pociągnięciem pierwszego łyku. Cudzoziemiec uniósł na chwilę wzrok, gdy przybył Banaschar, i podkreślił ten fakt sardonicznym uśmieszkiem, zanim przeniósł swą uwagę z powrotem na wypełniony winem kubek z wypalanej gliny, który trzymał w dłoniach. - Och, jakatakańskie winogrona są w porządku - stwierdził były kapłan. - To przez miejscową wodę to wino, które tak lubisz, smakuje jak szczyny węża. - Ehe, ma się po nim paskudnego kaca - przyznał Cudzoziemiec. - I to jest zaleta? - Tak. Nocą budzę się prawie co dzwon. Łeb mi pęka, a pęcherz jest gotów eksplodować, ale gdybym się nie obudził, na pewno by eksplodował. Kapujesz? Banaschar skinął głową i rozejrzał się wokół. - Dzisiaj jest więcej ludzi niż zwykle o tej porze. - Tak ci się tylko zdaje, bo ostatnio tu nie przychodziłeś. W ciągu trzech ostatnich dni przypłynęły z Korelu trzy transportowce razem z eskortą. Były kapłan przyjrzał się nowym gościom nieco uważniej. - Dużo mówią? - Tak mi się zdaje. - O wojnie w Korelu? Rybak wzruszył ramionami. - Możesz ich zapytać, jeśli chcesz. - Nie. To zbyt wielki wysiłek. Kłopot z pytaniami polega na tym... - Ze słyszy się odpowiedzi. Wiem. Już mi to mówiłeś. - To też nie jest dobre. Powtarzamy w kółko to samo. - Może ty, bo ja nie. I wciąż ci się pogarsza. Banaschar wypił dwa łyki i otarł usta grzbietem dłoni. - Pogarsza. W rzeczy samej. - Zawsze niedobrze jest widzieć kogoś, komu się śpieszy - zauważył Cudzoziemiec. - To wyścig - wyjaśnił Banaschar. - Czy dotrę do krawędzi i spadnę w przepaść, czy też ratunek przybędzie na czas? Możesz postawić parę groszy na wynik. Ja stawiałbym na tę pierwszą ewentualność, ale niech to zostanie między nami. Potężny mężczyzna, który rzadko patrzył rozmówcy w oczy, a jego grube dłonie i nadgarstki pokrywały liczne blizny oraz czerwone pręgi, potrząsnął głową. - Jeśli tym ratunkiem ma być kobieta, to tylko głupiec chciałby się ze mną zakładać. Banaschar skrzywił się, unosząc kufel. - Niezły pomysł. Wypijmy za wszystkie utracone miłości na świecie, przyjacielu. A co się stało z twoją, jeśli to pytanie nie jest zbyt osobiste dla naszej pobieżnej znajomości? - Skoczyłeś na niewłaściwy kamień - odparł mężczyzna. - Moja miłość nigdzie nie zginęła. Może są dni, w które miałbym ochotę się z tobą zamienić, ale nie dzisiaj. I nie wczoraj ani nie przedwczoraj. Jeśli się nad tym zastanowić... - Nie musisz dodawać nic więcej. Mój ratunek nie jest kobietą, a gdyby nawet, nie to byłoby ważne, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - To znaczy, że to kolejna z tych hipotetycznych konwersacji? - Uczyłeś się malazańskiego od wykształconego marynarza, tak? W tym przypadku słowo „hipotetyczna” chyba nie jest najodpowiedniejsze. Lepsze byłoby „metaforyczna”. - Jesteś tego pewien? - Jasne, że nie jestem, ale nie o to chodzi, prawda? Kobieta to złamane serce albo po prostu lawina błota, która cię niesie, zanim cię pochowa, tak jak nas wszystkich. - Banaschar dopił ale, pomachał kuflem i usiadł, beknąwszy. - Słyszałem o napańskim marynarzu, który wypił całą beczułkę Pijawkowych Pomyj, a potem stanął za blisko knota lampy i wysadziło mu tyłek. Czy to rozjaśnia sprawę? - Chyba tylko na chwilę. Usatysfakcjonowany tą odpowiedzią Banaschar nie odezwał się. Przybyła dziewka z dzbanem i napełniła mu kufel. Odprowadzał ją wzrokiem, gdy przepychała się przez tłum gości. Miała dziś mnóstwo roboty. Łatwo było uwierzyć, że wyspa jest izolowana. Z pewnością tak właśnie sądziła większość jej mieszkańców, z typowym dla siebie połączeniem arogancji z obsesją na punkcie siebie samych. Ta izolacja była jednak powierzchowna. Jeśli osuszyć morza, okaże się, że skaliste dno łączy ze sobą wszystko. Wyznawcy D’rek, Robaka Jesieni, świetnie rozumieli ten fakt, a wiejący nad morzem wiatr przynosił pogłoski, nowe wierzenia wstrząsające łańcuchami starych przekonań, stylów i manier, skomplikowanych i cuchnących jak dżungla. Te nowe wierzenia szybko stawały się znajome. Wyspiarze uznawali je za swoje i byli przekonani, że zrodziły się właśnie tutaj. Niedawno doszło do czystki i wiatr wiejący z Mysiej Dzielnicy nadal przynosił woń popiołu. Tłum zaatakował tam kilka wickańskich rodzin mieszkających w mieście. Wickanie zajmowali się prowadzeniem stajni, naprawą uprzęży i tkaniem derek, a jedna staruszka uzdrawiała pociągowe konie i muły. Tłuszcza z przerażającym zapałem wywlekła ich z chat i ruder, w których mieszkali - dzieci, starców i wszystkich w średnim wieku - a potem zrabowała ich skromny dobytek i spaliła domy. Samych Wickan wypędzono na ulice i ukamienowano. Ludzie mówili, że Coltaine nie zginął. Cała ta opowieść była kłamstwem, podobnie jak nowsza, mówiąca, że sha’ik nie żyje, zabita przez przyboczną. Mówiono, że to był tylko sobowtór, ofiara, którą poświęcono, by odwrócić uwagę armii mścicieli. A jeśli chodzi o sam bunt, no cóż, wcale go nie stłumiono. Zdrajcy po prostu zniknęli, ukryli się, chowając broń pod telabami. Co prawda, przyboczna doścignęła Leomana od Cepów i uwięziła go w Y’Ghatanie, ale to również była zmyłka. Czerwone Miecze odzyskały wolność w Arenie, kości wielkiej pięści Pormquala, który padł ofiarą zdrady, rozproszono na Szlaku Areńskim, a kurhany, w których spoczywali żołnierze jego zdradzonej armii, porosła gęsta trawa. Czyż zatroskani obywatele Arenu nie poszli na wzgórze zwane Upadkiem, gdzie rozkopali kurhan w poszukiwaniu kości przeklętego Coltaine’a? A także Buka, Młynka i Cichacza. Nic nie znaleźli. Wszystko to były kłamstwa. Zdrajcy zniknęli bez śladu, także Duiker, historyk imperialny. On również zdradził cesarzową i imperium, a jego zdrada była być może najohydniejsza ze wszystkich. A teraz przybyły najnowsze wieści. O katastrofalnym oblężeniu. O straszliwej zarazie w Siedmiu Miastach. Choć chaotyczne i niepowiązane ze sobą, były jak wepchnięte w palenisko pogrzebacze. Iskry posypały się w noc. Szeptami ochrypłymi od siły przekonania powtarzano, że Sha’ik Odrodzona wróciła i znowu zwołuje wyznawców. To były ostatnie kamyki, które przeciążyły wóz. W Mysiej Dzielnicy tłuszcza wzięła sprawy we własne ręce. Nie potrzebowała przywódców ani cesarskich dyrektyw. Tłuszcza wiedziała, co znaczy sprawiedliwość, a na tej wyspie, gdzie narodziło się imperium, sprawiedliwość wymierzano krwawymi dłońmi. Zmiażdżone ciała wrzucono do rzeki, nurt jednak był zbyt ospały, niósł zbyt wiele odpadków, a przepusty były za wąskie, żeby trupy mogły dopłynąć do zatoki. To również uznano za omen. Starodawny bóg morza odrzucił te zwłoki. Mael, któremu odrodzenie wiary na wyspie dodało mocy, nie chciał ich wpuścić do słonej zatoki malazańskiego portu. Czyż potrzeba było więcej dowodów? Na zarośniętym zielskiem podwórzu Domu Umarłych widziano ducha cesarza, pożerającego dusze zamordowanych Wickan. Ze świątyń D’rek w Jąkata i tutaj, w Malazie, zniknęli wszyscy kapłani i kapłanki. Opowiadano, że wyruszyli nocą na łowy, by dopaść resztę ukrywających się na wyspie Wickan, tych którzy uciekli, usłyszawszy o czystce w Malazie. Robak Jesieni również łaknął wickańskiej krwi. Ponoć na starej granicy, na skraju Równin Wickańskich, zgromadziła się obywatelska armia, gotowa pomaszerować na wojnę i zabić wszystkich przeklętych zdrajców w ich nędznych, śmierdzących chatach. A czy cesarzowa wysłała swe legiony, by rozproszyły tę armię? Nie, oczywiście, że nie. Aprobowała jej poczynania. Wielki mag imperialny Tayschrenn przebywał w Malazie, zamknął się w Twierdzy Mocka. Co go tu sprowadziło? I dlaczego uczynił ze swej wizyty publiczne wydarzenie? Niezwykły czarodziej słynął z tego, że podróżuje niepostrzeżenie i działa za kulisami, by zapewnić zdrowie imperium. Był fundamentem władzy Laseen, jej lewą ręką, podczas gdy prawą był Szpon. Jeśli tu przybył, to z pewnością po to, by nadzorować... Jest tutaj, pomyślał Banaschar. Wyczuwał obecność skurczybyka, jego posępną, złowrogą aurę emanującą z Twierdzy Mocka. Dzień po dniu, noc po nocy. A po co tu przybył? Ach, wy durnie. Z tego samego powodu, co ja. Wysłał do tej poru sześciu posłańców. Płacił im wystarczająco wiele, by byli godni zaufania, i wszyscy przysięgali potem, że przekazali pilne listy odźwiernemu twierdzy, garbusowi, który ponoć był stary jak ona sama. Odźwierny za każdym razem kiwał głową, zapewniając, że dostarczy list wielkiemu magowi. Ale nadal nie było odpowiedzi. Nie było wezwania. Ktoś przechwytuje moje listy. Nie ma innej możliwości. Co prawda, byłem w nich ostrożny - jakżeby inaczej? - ale Tayschrenn z pewnością poznałby moją pieczęć i zrozumiał... z nagłym biciem serca, zimnym potem na skórze i drżącymi dłońmi... zrozumiałby. Natychmiast. Banaschar nie wiedział co robić. Ostatniego posłańca wysłał przed trzema tygodniami. - To przez ten błysk desperacji w twoich oczach - mówił siedzący naprzeciwko niego mężczyzna. Znowu uśmiechał się półgębkiem, choć odwracał wzrok, gdy tylko Banaschar spojrzał mu w oczy. - Zakochałeś się, tak? - Nie, ale jestem bliski ciekawości. Obserwuję cię już od kilku tygodni. Dajesz za wygraną, ale powoli. Większość ludzi robi to w jednej chwili. Wstają z łóżka, podchodzą do okna, zamierają na chwilę w bezruchu, nic nie widząc, a wszystko wewnątrz nich opada bez najcichszego dźwięku, bez choćby obłoczka kurzu, który znaczyłby jego zniknięcie. - Lepiej jest, kiedy mówisz i myślisz jak cholerny marynarz - poskarżył się Banaschar. - Im więcej piję, tym klarowniej myślę i poprawniej się wysławiam. - To zły znak, przyjacielu. - Jestem kolekcjonerem złych znaków. Nie tylko nad tobą ciąży klątwa czekania. - Minęły już miesiące! - Ja czekam lata - odparł mężczyzna, zanurzając w kubku tępo zakończony palec, żeby wyłowić ćmę, która wpadła do wina. - Mam wrażenie, że to ty powinieneś już dawno dać za wygraną. - Być może, ale zrodziło się we mnie coś w rodzaju wiary. Przysiągłbym, że to stanie się już wkrótce. Banaschar prychnął pogardliwie. - Tonący rozmawia z głupcem. Taka noc może doprowadzić do nędzy akrobatów, żonglerów i tancerzy. Wszyscy przybywajcie, za dwa srebrniki otrzymacie nieustanną, naprawdę nieustanną, rozrywkę. - Tonięcie nie jest mi obce, przyjacielu. - I co z tego? - To, że coś mi mówi, że mógłbyś to samo powiedzieć o głupocie. Banaschar odwrócił wzrok i zobaczył kolejną znajomą twarz. Potężnie zbudowany mężczyzna był niższy od siedzącego naprzeciwko niego cudzoziemca, ale równie szeroki w barach. Łysinę pokrywały mu starcze plamy, a na każdej części ciała było widać blizny. Właśnie kupował kufel Ciemnego Staromalazańskiego, warzonego przez Kojca. - Hej, Hart! - zawołał były kapłan. - Mamy tu wolne miejsce! Przesunął się na ławie i stary, lecz nadal budzący respekt mężczyzna - z całą pewnością weteran - ruszył w jego stronę. Teraz przynajmniej rozmowa znowu straci wszelkie znaczenie. Niemniej jednak to kolejny skurczybyk czekający na coś. Ale podejrzewam, że w jego przypadku nie byłoby dobrze, gdyby się doczekał. *** Gdzieś w podziemiach bardzo odległego miasta butwiał gobelin. W zwiniętej tkaninie miały gniazdo myszy, geniusz rąk, które go utkały, przegrywał powoli i bez świadków wojnę z pędrakami chrząszczy biegaczy, tawrynami i molami. Mimo to w ciemności i zapomnieniu wciąż kryły się intensywne kolory, a scena wyobrażona na olbrzymiej płaszczyźnie zachowała wystarczająco wiele elementów, by można było zrozumieć jej znaczenie. Mogła przetrwać jeszcze pięćdziesiąt lat, nim w końcu padnie ofiarą zaniedbania. Ahlrada Ahn wiedział, że świat jest obojętny na konieczność zachowania pamięci o przeszłości. Dawnych opowieści, pełnych nakładających się na siebie warstw znaczenia. Nic go nie obchodziło to, co uległo zapomnieniu, gdyż pamięć, wiedza i krucha świadomość nie miały wpływu potrzebnego, by powstrzymać nieustanną powtarzalność uporczywej głupoty, tak mocno krępującej ludy i cywilizacje. Gobelin zajmował ongiś całą prawą ścianę. Był zwrócony ku Obsydianowemu Tronowi, na którym przed aneksją zasiadał wielki król Niebieskiej Róży, najwyższy sługa Czarnoskrzydłego Władcy, obok podwyższenia zaś miejsca zajmowała zaś Rada Onyksowych Czarodziejów, odzianych we wspaniałe płaszcze z miękkiego, płynnego kamienia. To jednak wspomnienie gobelinu prześladowało Ahlradę Ahna. Opowieść zaczynała się w punkcie najbardziej oddalonym od tronu. Trzy postacie wyobrażone na czarnym jak noc tle. Trzej bracia, zrodzeni w czystej Ciemności i najbardziej umiłowani przez matkę. Wszyscy zostali teraz wygnani, choć każdego ów los spotkał w innym czasie. Andarist, którego uznała za pierwszego zdrajcę. Wszyscy wiedzieli, że oskarżając go, popełniła błąd, ale węzeł kłamstw zacisnął się mocno wokół niego i nie mógł go rozplatać nikt poza samym Andaristem, a on nie chciał albo nie potrafił tego uczynić. Zawładnął nim nieutulony żal i Andarist zaakceptował wygnanie. Na pożegnanie oznajmił, że nadal będzie strzegł Matki Ciemności, czy będzie tego chciała, czy nie. Będzie to czynił w samotności i w ten sposób nada wartość swemu życiu. Ona jednak odwróciła się nawet od tej obietnicy. Jego bracia nie mogli nie uznać tego za zbrodnię. To Anomandaris Purake pierwszy stawił czoło Matce Ciemności. Tylko oni wiedzieli, jakie słowa padły między nimi, choć wszyscy byli świadkami straszliwych konsekwencji. Anomander odwrócił się do niej plecami i odszedł. Wyrzekł się Ciemności w swych żyłach i najwyraźniej zwrócił się ku Chaosowi, który również zawsze z nich płynął. Silchas Ruin, najbardziej enigmatyczny z braci, sprawiał wrażenie wiecznie rozdartego niezdecydowaniem, sparaliżowanego przez beznadziejne próby mediacji, szukania zgody, aż wreszcie wszelkie bariery pękły i to on popełnił najstraszliwszą ze wszystkich zbrodni. Zawarł sojusz z Cieniem. W tej samej chwili wśród Tiste wybuchła wojna, która sroży się niepowstrzymanie po dziś dzień. Zdarzały się zwycięstwa, klęski i straszliwe rzezie, aż wreszcie, w geście ostatecznej desperacji, Silchas Ruin i jego zwolennicy połączyli się z legionami Cienia i ich okrutnym wodzem Scabandarim - później znanym jako Krwawooki - w ich ucieczce przez bramy. Do tego świata. Ale za tymi trzema braćmi zawsze podąża zdrada. Dlatego w chwili ostatecznego zwycięstwa nad K’Chain Che’Malle Silchas Ruin padł pod ciosem noża Scabandariego, a potem jego zwolennicy zginęli od mieczy Tiste Edur. To była druga scena przedstawiona na gobelinie. Zdrada i rzeź. Jednakże zagłada nie była tak kompletna, jak sądzili Edur. Tiste Andii przetrwali ranni, spóźnieni na bitwę, starcy i matki z dziećmi, ci którzy pozostali z tyłu. Byli świadkami, a potem uciekli. Trzecia scena wyobrażała ich paniczną ucieczkę, rozpaczliwą obronę przed ścigającymi, umożliwioną przez czterech ledwie dorosłych czarodziejów, późniejszych założycieli Onyksowego Zakonu. To zwycięstwo zapewniło im chwilę ulgi i dzięki kolejnemu użyciu magii stworzyło szansę wymknięcia się prześladowcom i znalezienia azylu... W jaskiniach pod górami na brzegu śródlądowego morza, jaskiniach, w których wyrastały szafirowe kwiaty, wielopłatkowe jak róże. To od nich wzięły swą nazwę królestwo, góry i morze. Niebieska Róża. Ostatnia, najbardziej wzruszająca scena. Najbliższa tronu i mojego serca. Jego lud, kilka tysięcy tych, którzy przetrwali, ponownie ukrył się w głębokich jaskiniach, gdy nad całym Letherem szalała obłąkana tyrania Edur. Jej szaleństwo pochłonęło również mnie. Biremą Hirothów wstrząsała wibracja potężna jak huk gromu, gdy statek kołysał się na spienionych falach burzliwego północnego morza zwanego przez tubylców Kokakalowym. Ahlrada zacisnął obie dłonie na relingu. W twarz raz po raz chlustały mu przeraźliwie zimne bryzgi, jakby ściągnął na siebie gniew jakiegoś boga. Być może rzeczywiście tak było. Jeśli tak, musiał przyznać, że na to zasłużył. Przyszedł na świat jako dziecko szpiegów. Jego ród z pokolenia na pokolenie żył wśród Tiste Edur, nie budząc podejrzeń pośród chaosu niekończących się bratobójczych konfliktów między plemionami. Rzecz jasna, Hannan Mosag położył im kres, ale wówczas obserwatorzy, tacy jak Ahlrada Ahn, byli już dobrze zamaskowani, a historie ich rodów splotły się nierozerwalnie z dziejami Edur. Mikstury rozjaśniające skórę, tajne gesty pozwalające rozpoznawać ukrytych Andii, subtelne manipulacje mające zapewnić mu obecność na ważnych zgromadzeniach - tak wyglądało życie Ahlrady Ahna i gdyby plemiona pozostały w swych północnych siedzibach, zapewne potrafiłby je znieść, aż do chwili, gdy wyruszyłby na wyprawę myśliwską, z której już by nie wrócił. Przybrane plemię opłakiwałoby jego zgubę, podczas gdy w rzeczywistości Ahlrada Ahn opuściłby lodowe pustkowia i wędrował przez niezliczone mile, aż wreszcie dotarł do Niebieskiej Róży. Aż wróciłby do domu. Ale ten dom nie był już tym czym ongiś. Azyl został oblężony przez wroga, co prawda, jeszcze nic niepodejrzewającego, niezdającego sobie sprawy z istnienia katakumb pod jego stopami, ale sprawującego obecnie władzę, tworzącego dobraną elitę, z której spływały w dół wszelkie postacie nieprawości i okrucieństwa. Zatruta krew płynie od cesarza. Żaden letheryjski władca nigdy nie upadł tak nisko jak Rhulad i jego „szlachta” rekrutowana z Edur. Modlę się, by to się wreszcie skończyło. By pewnego dnia historycy pisali o tym mrocznym okresie w historii Letheru, zwąc go Wiekiem Koszmarów, by stał się przestrogą dla przyszłych pokoleń. Nie wierzył w to jednak. Nie wierzył w ani jedno słowo modlitwy, którą powtarzał w myślach dziesięć tysięcy razy. Widzieliśmy ścieżkę, którą postanowił wybrać Rhulad. Ujrzeliśmy ją wówczas, gdy cesarz zdecydował się wygnać własnego brata. Bogowie, byłem z nim wówczas w Zaczątku. Byłem jednym z „braci” Rhulada, jego licznej rodziny tchórzliwych pochlebców. Niech mnie Czarnoskrzydły Władca ma w swej opiece, przyglądałem się biernie, jak niszczą jedynego Edur, którego podziwiałem i darzyłem szacunkiem. Nie, nie tylko się przyglądałem. Dodałem swój głos do głosu Rhulada w rytualnym odcięciu Trulla. A na czym polegała jego zbrodnia? Po prostu podjął ostatnią desperacką próbę sprowadzenia Rhulada z powrotem do domu. Ach, na samą Matkę Ciemność... Ahlrada Ahn nigdy się nie odważył, nawet w owych wczesnych dniach, gdy Trull próbował powstrzymać falę... nie, on odwrócił wzrok, odrzucając wszelkie szanse wypowiedzenia słów, których Trull potrzebował, które uznałby za drogocenne dary. Byłem tchórzem. Moja dusza umknęła przed ryzykiem i nie da się już tego naprawić. W dniach, jakie nastały po koronacji Rhulada, Ahlrada opuścił z kompanią wojowników z plemienia Arapayów Letheras, ruszając w pościg za tymi, którzy zdradzili nowego cesarza - jego bratem, Fearem, oraz jego niewolnikiem, Udinaasem. Nie udało im się natrafić na żaden ich ślad, co Ahlrada uznał za niewielkie zwycięstwo. Szał, w jaki wpadł Rhulad, o mało nie doprowadził do masowych egzekucji, których ofiarą padliby w pierwszej kolejności Ahlrada i towarzyszący mu w poszukiwaniach wojownicy, ale zniszczenia spowodowane przez Hannana Mosaga zmusiły cesarza do zachowania umiaru. Rhulad potrzebował wojowników Tiste Edur, nie tylko do okupacji i zarządzania imperium, lecz przede wszystkim do zakrojonych na wielką skalę ekspedycji, jakie już wówczas planował. Ekspedycji takich jak ta. Gdyby Ahlrada wiedział, do czego doprowadzą te wyprawy, mógłby równie dobrze wybrać egzekucję, na którą Rhulad miał tak wielką ochotę go skazać w tych wczesnych dniach po upadku Letheras. Od tego czasu... wszystko, co uczyniłem w jego przeklęte imię... Wykonujemy jego rozkazy. Kim w takim razie jesteśmy? Och, Trull, miałeś rację, a nikt z nas nie zdobył się na odwagę, by stanąć u twego boku w chwili, gdy potrzebowałeś tego najbardziej. Wspomnienia o Trullu Sengarze wciąż prześladowały Ahlradę Ahna. Nie, prześladowały go wspomnienia o wszystkim, ale koncentrowały się one na tym jedynym honorowym wojowniku Tiste Edur. Ahlrada stał na pokładzie potężnego okrętu, spoglądając na wzburzone morze. Lodowate bryzgi dawno już pozbawiły jego twarz czucia. Ze wszystkich stron otaczały ich inne kołyszące się na falach okręty. Połowa Trzeciej Floty Imperialnej Edur szukała drogi pozwalającej opłynąć ogromny kontynent. Pod pokładami i na olinowaniu trudziły się letheryjskie załogi. Szeregowcami w piechocie morskiej również byli Letheryjczycy. Ich panowie nie robili nic poza piciem wina i pochłanianiem niezliczonych posiłków albo wylegiwaniem się w wygodnych łożach z letheryjskimi niewolnicami. Te z nich, które były już zużyte i bredziły w malignie wywołanej trującym nasieniem Edur, wyrzucano po prostu za burtę, na żer wielkim szarym rekinom oraz stadkom mrocznych dhenrabich, cały czas podążających za flotą. Połowa imperialnej floty znajduje się na tym morzu. Dowodzi nią Tornad Sengar, ojciec cesarza. I jak się spisaliśmy, mój drogi Tornadzie? Znaleźliśmy tylko garstkę przeciwników o wątpliwej wartości, których dostarczymy do domu, żeby poddał ich próbie twój szalony syn. Nie zapominajmy też o upadłych kuzynach. Skąd się wzięli? Nawet oni sami tego nie wiedzą. A czy traktujemy ich jak odnalezionych po długim czasie krewniaków? Czy przyjęliśmy ich z otwartymi ramionami? Nie, uważamy ich za niższe istoty, o krwi skażonej porażką i nędzą. Naszym darem dla nich jest pogarda, choć zwiemy go wyzwoleniem. Ale myślałem o przeciwnikach... i o nienasyconym głodzie Rhulada, który każe mu wysyłać w świat flotę za flotą. Jak się spisaliśmy, Tornad? Przypomniał sobie najnowszych gości przebywających pod pokładem. Towarzyszyło mu przeczucie - właściwie nie więcej niż szept w jego zwiniętej, zbutwiałej, nadgryzionej przez mole duszy - że tym razem znaleźli kogoś naprawdę groźnego. Kogoś, kto może spowodować, że Rhulad zakrztusi się własną krwią, być może więcej niż raz... choć potem, jak zwykle, rozlegnie się ten straszliwy krzyk... Powstajemy i giniemy, i tak to trwa. Bez końca. A ja już nigdy nie zobaczę domu. *** Letheryjka dowodząca oddziałem piechoty morskiej, atri-preda Yan Tovis, znana swym żołnierzom jako Pomroka, skierowała na chorego mężczyznę spojrzenie oczu barwy zwietrzałego granitu. W mrocznej ładowni okrętu panowały wilgoć i smród, kładkę nad stępką pokrywały wymiociny i śliska pleśń. Przy każdym uderzeniu fali o kadłub powietrze wypełniały skrzypnięcia i łoskoty. Świecące bladym światłem lampy kołysały się na hakach, wywołując szalony taniec cieni. - Masz - powiedziała. - Wypij to. Mężczyzna uniósł wzrok. Oczy miał zaczerwienione, a jego twarz przybrała kolor wielorybiego tłuszczu. - Wypij? Samo to słowo niemalże wystarczyło, by znowu zgiął się wpół, widziała jednak, że ze wszystkich sił opiera się impulsowi. - Mówię niedobrze w waszym języku - wyjaśniła. - Wypij. Dwa łyki. Zaczekaj, a potem znowu. - Nie utrzymam tego w żołądku. - Nie szkodzi. Dwa łyki i poczujesz się lepiej. Potem więcej. Choroba odejdzie. Ujął w drżącą dłoń pokrytą patyną szklaną buteleczkę. - Ceda zrobił - dodała Pomroka. - Dawno, przed pokoleniami. Choroba odejdzie. Przełknął łyk i drugi, znieruchomiał na chwilę, a potem pochylił się gwałtownie w bok, plując, kaszląc i dysząc. - Niech mnie duchy, tak. - Lepiej? Pokiwał głową. - Wypij resztę. Utrzyma się. Zrobił to, a potem położył się z zamkniętymi oczyma. - Lepiej. Tak, znacznie lepiej. - Dobrze. Teraz idź do niego. - Wskazała ręką w stronę dziobu, gdzie dwadzieścia kroków przed nimi czekała skulona postać. - Preda Tornad Sengar ma wątpliwości. Wojownik nie przeżyje podróży. Nie chce jeść, pić. Marnieje. Idź do niego. Zapewniałeś, że jest bardzo dzielny. My widzimy co innego. Widzimy tylko słabość. Leżący na pokładzie mężczyzna nie chciał spojrzeć jej w oczy. Usiadł powoli, a potem podniósł się z wysiłkiem, rozstawiając szeroko nogi, żeby zachować równowagę. Następnie splunął w dłonie, roztarł je i przyczesał nimi włosy. Popatrzył kobiecie w oczy. - Teraz ty wyglądasz niezdrowo - zauważył, marszcząc brwi. - Co się stało? Pomroka pokręciła głową. - Idź. Trzeba przekonać predę. W przeciwnym razie wyrzucimy was obu za burtę. Gralski wojownik odwrócił się i ruszył bokiem wzdłuż kładki. Po obu jego stronach siedzieli zakuci w łańcuchy więźniowie, ciasno stłoczeni między skrzyniami i beczkami. Mieli szare skóry, jak ci, którzy ich pojmali, byli prawie tak samo wysocy, a twarze wielu z nich miały rysy świadczące, że w ich żyłach płynie krew Edur. Mimo to gnili tu we własnym plugastwie, śledząc osowiałymi, pozbawionymi wyrazu spojrzeniami przepychającego się między nimi Taralacka. Gral przykucnął przed Icariumem, wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu wojownika. Icarium wzdrygnął się pod jego dotykiem. - Mój przyjacielu - zaczął cicho Taralack - wiem, że to nie choroba ciała, lecz ducha tak ci dolega. Musisz z nią walczyć, Icariumie. Jhag podciągnął kolana do piersi i oplótł je ciasno rękami. Ta pozycja przypominała Gralowi styl pochówku praktykowany przez Ehrlijczyków. Przez długą chwilę Icarium nie odpowiadał na jego słowa. Potem zwiniętą postacią targnął wstrząs. - Nie mogę tego zrobić - stwierdził Icarium, wbijając w Taralacka pełne desperacji spojrzenie. - Nie chcę... nie chcę nikogo zabijać! Taralack potarł twarz. Duchy na dole, ten napój, który dała mu Pomroka, dokonał cudów. Poradzę sobie z tym zadaniem. - Icariumie. Spójrz na tę kładkę. Przyjrzyj się tym brudnym nieszczęśnikom. Powiedziano im, że wyzwolono ich z ucisku. Wierzyli, że ci Edur staną się dla nich wybawieniem. Ale nic z tego. Ich krew jest zanieczyszczona, bo byli niewolnikami! Upadli tak nisko, nic nie wiedzieli o swej historii, o chwale przeszłości. Tak, wiem jakiej chwale? Spójrz na nich! Jakimiż demonami są ci Tiste Edur ze swym przeklętym imperium? Tak traktują swych pobratymców? A teraz powiedz mi, co jest twoją powinnością, Icariumie? Powiedz! Na twarzy wojownika malowała się rozpacz, jego oczy wypełniła groza, a także coś jeszcze. Błysk szaleństwa. - Za to, czego świadkami byliśmy - wyszeptał Jhag. - Za to, co uczynili... - Zemsta - dokończył Taralack Veed, kiwając głową. Icarium wpatrywał się w niego jak tonący. - Zemsta... - Ale nie otrzymasz tej szansy, Icariumie. Preda traci wiarę w ciebie. Czy raczej we mnie. Grozi nam rzucenie na żer rekinom. - Proszą mnie, żebym zabił ich cesarza, Taralacku Veed. To nie ma sensu. - To , o co proszą - oznajmił Gral, obnażając zęby - i to, co od ciebie otrzymają, to dwie zupełnie różne sprawy. - Zemsta - powtórzył Icarium, jakby chciał poczuć smak tego słowa. Zasłonił twarz dłońmi. - Nie, nie, to nie dla mnie. Przelałem już zbyt wiele krwi. Dalszy jej przelew niczego nie rozwiąże. Stanę się taki sam, jak oni! - Nagle złapał Taralacka i przyciągnął go do siebie. - Nie rozumiesz? Kolejne niewinne ofiary... - Niewinne? Icarium, ty durniu, czy nie potrafisz tego zrozumieć? Niewinność jest kłamstwem! Nikt z nas nie jest niewinny! Nikt! Udowodnij mi, proszę, że się mylę! - Obrócił się w uścisku Jhaga i wskazał palcem skulonych niewolników. - Obaj to widzieliśmy, czyż nie tak? Wczoraj! Dwóch tych żałosnych głupców udusiło trzeciego! Mimo że wszyscy trzej nosili łańcuchy, wszyscy trzej konali z głodu! Jakiś dawny spór, jakieś głupstwo, powrócił do nich po raz ostatni. Niewinni? Ha! Niech duchy na górze i na dole powalą mnie na miejscu, jeśli mój osąd jest fałszywy! Icarium wbił w niego wzrok. Potem rozluźnił powoli długie palce zaciśnięte na uszytej z niewyprawionych skór koszuli Grala. - Przyjacielu - rzekł Taralack. - Musisz coś zjeść. Musisz zachować siły. To imperium Tiste Edur jest ohydną tyranią. Rządzi nim szaleniec, który nie potrafi nic poza biegłym władaniem mieczem. Muszą mu się kłaniać zarówno słabi, jak i silni, gdyż tak już jest urządzony świat. Sprzeciwić się potężnym oznacza narazić się na podbój i unicestwienie. Wiesz o tym, Icariumie. Ty i tylko ty, przyjacielu, posiadasz moc potrzebną, by zniszczyć to plugastwo. Po to właśnie się narodziłeś. Jesteś ostatnią bronią sprawiedliwości. Nie cofnij się przed tym naporem jej zaprzeczenia. Niech to, co widziałeś, co obaj widzieliśmy i co jeszcze ujrzymy podczas tej podróży, doda ci sił. Karm się tym wspomnieniem, by rozniecić ogień sprawiedliwości, który w tobie płonie, aż rozgorzeje z oślepiającą mocą. Icariumie, nie pozwól, by ci straszliwi Edur cię pokonali. Nie ulegaj im, tak jak teraz. - Preda rozważa próbę - powiedziała stojąca za nimi Pomroka. - Dla tego wojownika. Taralack Veed odwrócił się i spojrzał na nią. - Jaką próbę? - Toczymy wiele wojen. Kroczymy ścieżkami Chaosu i Cienia. Gral przymrużył powieki. - My? Wykrzywiła twarz. - Letherem władają teraz Edur. Letheryjczycy muszą słuchać ich rozkazów. Ich miecze przelały rzekę krwi, ale z niej zrodziła się rzeka złota. Ci, którzy są lojalni, stali się bogaci, bardzo bogaci. - A ci, którzy nie są lojalni? - Trudzą się przy wiosłach. Są zadłużeni. Tak już jest. - A ty, atri-predo? Czy jesteś lojalna? Przyjrzała mu się uważnie, nie odzywając się przez kilka uderzeń serca. - Każdy wojownik wierzy - oznajmiła wreszcie. - Że cesarz zginie od jego miecza. Wiara i rzeczywistość nie są tym samym - dodała, dziwnie zniekształcając słowa Taralacka. - Jestem lojalna wobec tego co rzeczywiste. Preda rozważa próbę. - Proszę bardzo - zgodził się Gral. Wstrzymał oddech, obawiając się, że Icarium odmówi. Nie zrobił tego jednak. Ach, to dobrze. Kobieta oddaliła się. Jej zbroja chrzęściła jak monety rzucone na żwir. Taralack Veed odprowadzał ją wzrokiem. - Ukrywa się w swym wnętrzu - stwierdził Icarium cichym, przepojonym smutkiem głosem. - Ale jej dusza umiera. - Czy wierzysz, przyjacielu - zapytał Gral, ponownie spoglądając na Jhaga - że tylko ona cierpi w milczeniu? Że tylko ona się kryje, tylko jej honorowi zagraża to, do czego jest zmuszana? Icarium potrząsnął głową. - Gdy opuści cię determinacja, pomyśl o niej, przyjacielu. Pomyśl o Pomroce. I o wszystkich podobnych do niej. Jhag uśmiechnął się blado. - A przecież mówiłeś, że nie ma niewinności. - Ten fakt nie unieważnia pragnienia sprawiedliwości, Icariumie. Jhag odwrócił wzrok, spoglądając na ubłocone deski kadłuba po prawej stronie. - W istocie - wyszeptał głuchym tonem. - Zapewne nie unieważnia. *** Na skalnych ścianach błyszczał pot, jakby nacisk świata stał się niemożliwy do zniesienia. Mężczyzna, który przed chwilą pojawił się z pozoru znikąd, zamarł na chwilę w bezruchu. Miał na sobie ciemnoszary płaszcz z kapturem i był ledwie widoczny w półmroku, ale jedynymi świadkami tego osobliwego faktu były ślepe i obojętne czerwie, karmiące się rozszarpanymi, gnijącymi ciałami, zaścielającymi skalne dno długiej rozpadliny. Smród był okropny. Kotylion pomyślał ze smutkiem, że zna go doskonale, jakby to właśnie był prawdziwy zapach bytu, księgi życia z jej nagłą, okrutną interpunkcją. Był niemal pewien, że zdarzały się chwile, gdy zaznał bezbrzeżnej radości, ale ich wspomnienie zblakło i zaczynał podejrzewać, iż nostalgia wprowadza go w błąd. To było tak, jak z cywilizacjami i ich złotymi wiekami. Każdy ulegał tęsknocie za wyimaginowanymi czasami prawdziwego spokoju i szczęścia. Podobne sentymenty często zakorzeniały się w młodości albo w dzieciństwie, w czasach gdy wymogi oświecenia nie krępowały jeszcze duszy, sprawiając, że wszystko, co wydawało się proste i oczywiste, rozkwitało złożonością niczym trujący kwiat pachnący rozkładem i zepsuciem. To były ciała młodych mężczyzn i kobiet, prawdę mówiąc, za młodych, by mogli być żołnierzami. Jeśli nawet zdarzyły się w ich życiu chwile szczęścia, podejrzewał, że wspomnienie o nich dawno już zniknęło z ich umysłów - wtedy, gdy wisieli przybici żelaznymi gwoździami do martwego drewna, nie rozumiejąc, jakie zbrodnie popełnili, za co ukrzyżowano ich daleko od miejsca, i świata, zwanego ongiś domem. Rzecz jasna, nie popełnili żadnych zbrodni. Krew, której wypłynęło z nich tak wiele, nie zawierała żadnej skazy, gdyż nazwa ludu, kolor skóry ani nawet rysy twarzy nie mogły uczynić krwi mniej czystą i cenną. Głupcy o przegniłych sercach przepojonych żądzą mordu sądzili jednak, że jest inaczej. Dzielili zabitych na niewinne ofiary i słusznie ukaranych, i wiedzieli z niezachwianą pewnością, po której stronie sami się znajdują. Podobna siła przekonań czyniła wymierzenie śmiertelnego ciosu bardzo łatwym. Kotylion zauważył, że polegli stawiali zawzięty opór. Stoczyli walną bitwę, po której nastąpił zbrojny odwrót. Świadczyło to o znakomitym wyszkoleniu, dyscyplinie i gwałtownej niechęci do dania za wygraną bez zmuszenia przeciwnika do zapłacenia najwyższej ceny. Nieprzyjaciel zabrał swych poległych, ale dla tych młodych żołnierzy rozpadlina stała się grobowcem. Uratowaliśmy ich przed ukrzyżowaniem... żeby zginęli tutaj. Mieliśmy tak wiele... pilnych zadań. O kluczowym znaczeniu. Zapomnieliśmy o tym scenariuszu, o oddziale, który tu umieściliśmy, by bronił tego, co uznaliśmy za swoją własność. Z pewnością doszli do wniosku, że ich opuściliśmy. Musiał z niezadowoleniem przyznać, że ta nieprzyjemna konkluzja nie była zbytnio odległa od prawdy. Ale w tej chwili przeciwnicy atakują nas ze wszystkich stron. Sytuacja staje się rozpaczliwa. W tej chwili... och, moi polegli przyjaciele, bardzo mi przykro z tego powodu... Wśród żywych uparcie utrzymywał się pogląd, że ich słowa mogą przynieść ulgę umarłym. Co gorsza, wypowiadali oni słowa mające uzyskać od tych umarłych przebaczenie. Martwi mieli do przekazania żywym tylko jedną wiadomość i nie miała ona nic wspólnego z przebaczeniem. Pamiętaj o tym, Kotylionie. Pamiętaj, co umarli raz po raz powtarzają tobie i wszystkim poza tobą. Usłyszał przed sobą jakieś dźwięki. Stłumiony, rytmiczny odgłos przywodzący na myśl żelazne ostrze ocierające się o garbowaną skórę, a potem ciche kroki obutych w mokasyny stóp. Naturalny korytarz, jakim była rozpadlina, stał się węższy. W najwęższym punkcie przejście zamykał T’lan Imass. Istota opierała sztych miecza o skałę, patrząc na zbliżającego się Kotyliona. Za plecami martwiaka było widać bladą, żółtą łunę blasku lamp. Kotylion zobaczył przesuwający się cień, potem drugi. Po chwili pojawiła się kobieca postać. - Odsuń się na bok, Ibro Gholan - rozkazała Minala, spoglądając na Kotyliona. Z jej zbroi zostały strzępy. Wysoko na piersi - po lewej stronie, tuż poniżej barku - garbowaną skórę i kolczugę przebił grot włóczni. Krawędzie otworu pokrywała zakrzepła krew. Jeden policzek hełmu zniknął, a odsłonięta w tym miejscu twarz była obrzękła i posiniaczona. Kobieta ominęła T’lan Imassa, wbijając w Kotyliona spojrzenie niezwykłych, jasnoszarych oczu. - Przybywają tu przez bramę - oznajmiła. - Z groty rozświetlonej srebrzystym ogniem. - To Chaos - wyjaśnił Kotylion. - Dowód na to, że sojusz, którego się obawialiśmy, faktycznie zawarto. Ile ataków odparliście, Minala? - Cztery. - Zawahała się, a potem ściągnęła hełm z głowy. Sploty brudnych, czarnych włosów, pozlepianych od potu, opadły jej na ramiona. - Moje dzieci... straty były poważne. Kotylion nie mógł już dłużej patrzeć jej w oczy. Nie po takim wyznaniu. - Gdyby nie T’lan Imassowie - ciągnęła - a także Apt i renegat Tiste Edur, chodziłbyś teraz wśród trupów, a ten cholerny Pierwszy Tron wpadłby w ręce bandy krwiożerczych barbarzyńców. - To znaczy, że jak dotąd atakującymi byli wyłącznie Tiste Edur? - zapytał Kotylion. - Tak. - Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. - Ale to się zmieni, prawda? Kotylion ponownie spojrzał na Ibrę Gholana. - Tiste Edur to tylko harcownicy, prawda? - kontynuowała Minala. - A nawet oni nie rzucili przeciwko nam większych sił. Dlaczego? - Zanadto je rozciągnęli, tak samo jak my, Minala. - Ach, to znaczy, że nie mogę liczyć na więcej Aptorian. A co z innymi demonami z twojego królestwa, Kotylionie? Z Azalanami? Dinalami? Czy nie możecie nic nam dać? - Możemy - zapewnił. - Ale nie w tej chwili. - A kiedy? Spojrzał na nią. - Wtedy, gdy najbardziej będziecie potrzebować pomocy. Minala podeszła bliżej. - Ty sukinsynu. Miałam ich tysiąc trzysta. A teraz zostało tylko czterysta nadal zdolnych do walki. - Wskazała palcem miejsce tuż za zwężeniem. - Prawie trzysta dalszych umiera tam od ran. A wy nic nie możecie zrobić? - Zawiadomię Tron Cienia - obiecał Kotylion. - Przybędzie tu. Uzdrowi rannych... - Kiedy? To słowo zabrzmiało niemal jak warknięcie. - Gdy tylko opuszczę to miejsce, natychmiast wrócę do Twierdzy Cienia. Minala, chcę pomówić z pozostałymi. - Z kim? Po co? Kotylion zmarszczył brwi. - Z renegatem - odpowiedział. - Z twoim Tiste Edur. Chcę mu zadać parę pytań. - Nigdy nie widziałam nikogo, kto tak władałby włócznią. Trull Sengar zabija i zabija, a kiedy już skończy, klęka we krwi krewniaków, którym odebrał życie, i płacze. - Czy go znają? - zapytał Kotylion. - Czy wołali go po imieniu? - Nie. Mówi, że to Den-Rathowie, i to młodzi. Dopiero niedawno przelali krew. Ale powtarza też, że to tylko kwestia czasu. Ci Edur, którym udało się wycofać, z pewnością zameldowali, że wśród obrońców Pierwszego Tronu jest ich pobratymiec. Trull jest przekonany, że w końcu wśród napastników znajdzie się ktoś z jego plemienia, kto go pozna. Mówi, że wtedy przybędą tu większymi siłami i przyprowadzą czarnoksiężników. Mówi, że stanie się przyczyną zguby nas wszystkich, Kotylionie. - Czy rozważał możliwość odejścia? - zapytał bóg. Skrzywiła się. - Nie chce odpowiedzieć na to pytanie. Nie miałabym do niego pretensji, gdyby zdecydował się odejść. A - dodała - jeśli postanowi zostać, równie dobrze mogę przed śmiercią wypowiedzieć jego imię, jako ostatnie przekleństwo, z którym pożegnam ten świat. Czy raczej przedostatnie. Skinął głową, rozumiejąc, co chciała powiedzieć. - A więc Trull Sengar jest tu, bo tak każe mu honor. - A jego honor może oznaczać naszą zgubę. Kotylion przesunął dłonią po włosach, lekko zaskoczony tym, że urosły takie długie. Muszę znaleźć jakiegoś balwierza. Takiego, któremu będę mógł zaufać z brzytwą przy mojej szyi. Rozważył staranniej ten problem. Nic w tym dziwnego, że bogowie sami muszą wykonywać takie prozaiczne zadania. Zastanów się, o czym myślisz, Kotylionie. Twój umysł szuka sposobów, by uciec od tej chwili. Odpowiedz na odwagę tej kobiety własną odwagą. - Jeśli Tiste Edur przyprowadzą czarnoksiężników, trudno ich będzie powstrzymać. - Mamy rzucającego kości - przypomniała. - Do tej pory pozostaje w ukryciu. Nie bierze udziału w walce, gdyż, podobnie jak Trull Sengar, stałby się magnesem. Kotylion skinął głową. - Zaprowadzisz mnie do nich, Minala? Odwróciła się bez słowa i skinęła na niego, by podążył za nią. Jaskinia leżąca za zwężeniem wyglądała jak wizja zrodzona z koszmaru. Unosił się tu gęsty zaduch, jak w rzeźni. Zakrzepła krew pokrywała kamienne podłoże niczym kruszący się dywan ziemistej barwy. Pobladli - stanowczo za młodzi - ranni spoglądali na Kotyliona starymi oczami, z których umknęła wszelka nadzieja. Bóg zobaczył Apt. Czarną skórę demonicy pokrywały świeże, szare blizny. Na jej jedynej przedniej nodze przycupnął Panek. Wielkie fasetkowane oko chłopaka błyszczało. Nad łukami brwiowymi widniała nieumiejętnie zaszyta blizna po ciosie, który zdarł mu skalp od boku oczodołu aż po skroń po drugiej stronie. Z mroku wyłoniły się trzy sylwetki i ruszyły w stronę Kotyliona. Bóg patron skrytobójców zatrzymał się nagle. Monok Ochem, bezklanowy T’lan Imass znany jako Onrack Strzaskany i renegat Tiste Edur, Trull Sengar. Zastanawiam się, czy ci trzej razem z Ibrą Gholanem poradziliby sobie sami? Czy rzeczywiście musieliśmy skazać Minalę i jej młodych podopiecznych na tę grozę? Gdy Onrack i Trull podeszli bliżej, Kotylion przyjrzał się im dokładniej. Obaj byli pokryci ranami. Połowę szkieletowej głowy Onracka odrąbano. Jego żebra zapadły się do środka po jakimś straszliwym uderzeniu, a górną krawędź lewego biodra odcięto, odsłaniając porowate wnętrze kości. Trull nie miał zbroi. Nie ulegało wątpliwości, że nie nosił jej również podczas bitwy. Najwięcej obrażeń - głębokie szramy i rany kłute - było widać na udach po zewnętrznej stronie. Świadczyło to, że w typowym dla włóczników stylu odbijał ciosy środkową częścią drzewca. Edur ledwie trzymał się na nogach, wspierając się ciężko na poobtłukiwanej włóczni. Kotylionowi trudno było spojrzeć w jego zmęczone, wypełnione rozpaczą oczy. - Kiedy nadejdzie czas, przybędzie pomoc - zapewnił szaroskórego wojownika. - Gdy już zdobędą Pierwszy Tron, uświadomią sobie prawdę - odezwał się Onrack Strzaskany. - On nie jest przeznaczony dla nich. Mogą go utrzymać, ale nie zdołają zrobić z niego użytku. Dlaczego w takim razie ci dzielni śmiertelnicy muszą oddawać życie w jego obronie, Kotylionie z Cienia? - Być może to służy tylko odwróceniu uwagi - zasugerował Monok Ochem. Głos rzucającego kości brzmiał równie bezbarwnie, jak głos Onracka. - Nie - zaprzeczył Kotylion. - Chodzi o coś więcej. O to, co by uczynili po odkryciu tego faktu. Otworzyliby tu Grotę Chaosu. W komnacie, w której znajduje się Pierwszy Tron. Monoku Ochem, zniszczyliby go, a wraz z nim jego moc. - A czy taki czyn byłby powodem do żalu? - zapytał Onrack. Wstrząśnięty Kotylion nie odpowiedział. Monok Ochem odwrócił się i spojrzał na Onracka Strzaskanego. - On przemawia słowami Niezwiązanych. Nie walczy w obronie Pierwszego Tronu. Broni jedynie Trulla Sengara. Tylko dzięki niemu Tiste Edur jeszcze żyje. - To prawda - przyznał Onrack. - Nie uznaję nad sobą żadnej władzy poza moją własną wolą, pragnieniem, które postanawiam zrealizować, i własnym osądem. Na tym właśnie polega wolność, Monoku Ochem. - Nie... - zaczął Tiste Edur, odwracając się od niego. - Trullu Sengar? - Nie, Onrack. Nie rozumiesz? Narażasz się na zgubę tylko dlatego, że nie wiem co zrobić, nie potrafię podjąć żadnej decyzji. Dlatego siedzę tutaj, przykuty do tego miejsca tak samo jak wtedy, gdy znalazłeś mnie w Zaczątku. - Trullu Sengar - rzekł Onrack po chwili zastanowienia - walczysz o to, by ocalić życie tych młodych chłopców i dziewcząt. Raz po raz osłaniasz ich własnym ciałem. To świadczy o szlachetności. Dzięki tobie odkryłem dar walki w obronie honoru, walki o godną sprawę. Nie jestem już taki jak kiedyś. Taki jak Monok Ochem i Ibra Gholan. Wymogi sytuacji nie stanowią już dla mnie wystarczającego usprawiedliwienia. Są tylko kłamstwem powtarzanym przez morderców. - W imię Kaptura - warknął Kotylion do Onracka ze zrodzoną z frustracji złością - czy nie możecie wezwać pobratymców? Kilkuset T’lan Imassów... z pewnością znajdzie się gdzieś tylu, którzy leżą i nic nie robią, jak to mają w zwyczaju? Puste oczy pozostały... puste. - Kotylionie z Cienia. Twój towarzysz zasiadł na Pierwszym Tronie... - W takim razie wystarczy, że rozkaże T’lan Imassom przybyć... - Nie. Pozostali wędrują na wojnę. Walczą o przetrwanie... - Do Kaptura z Assail! - zawołał Kotylion. Jego krzyk poniósł się w jaskini szalonym echem. - To tylko cholerna duma! Nie możecie tam zwyciężyć! Wysyłacie w tę nienasyconą paszczę klan za klanem! Wycofajcie się, przeklęci głupcy! Na tym nieszczęsnym, koszmarnym kontynencie nie ma nic, o co warto by było walczyć! Czy nie rozumiecie, że dla tamtejszych tyranów wszystko to tylko gra? - W naturze mojego ludu - zaczął Onrack i tym razem Kotylion usłyszał w jego głosie ton przypominający jadowitą ironię - leży wiara w naszą niezrównaną biegłość w walce. Oni zamierzają wygrać tę grę, Kotylionie z Cienia, albo pogodzić się z zagładą. Nie zaakceptują innej możliwości. Duma? To nie jest duma. To usprawiedliwienie naszego istnienia. - Stoimy przed poważniejszymi groźbami... - A ich to nie obchodzi - przerwał mu Onrack. - Musisz to zrozumieć, Kotylionie z Cienia. Kiedyś, dawno temu według rachuby śmiertelników, twój towarzysz odnalazł Pierwszy Tron. Zajął go i w ten sposób zdobył władzę rozkazywania T’lan Imassom. Nawet wówczas była ona jednak bardzo niepewna, gdyż moc Pierwszego Tronu jest starożytna. W gruncie rzeczy ta moc zanika. Tronowi Cienia udało się obudzić T’lan Imassów Logrosa, jedyną armię, która nadal była połączona więzią z Pierwszym Tronem, głównie dlatego, że była blisko. Nie był w stanie rozkazywać T’lan Imassom Krona, Bentracta, Ifayle’a ani żadnym innym, którzy jeszcze pozostali, bo byli za daleko. Kiedy Tron Cienia po raz ostatni zasiadał na Pierwszym Tronie, był śmiertelnikiem, niezwiązanym z żadnym innym aspektem. Nie osiągnął jeszcze ascendencji. Teraz jednak utracił czystość i to jeszcze bardziej osłabiło jego władzę. Kotylionie, twój towarzysz traci materialność, a wraz z nią... wiarygodność. Kotylion przyjrzał się niezwiązanemu wojownikowi. Potem przeniósł wzrok na Monoka Ochema i Ibrę Gholana. - A ci tutaj reprezentują... symboliczny gest posłuszeństwa - rzekł cicho. - Musimy walczyć o zachowanie naszego rodzaju, Kotylionie z Cienia. - A jeśli Pierwszy Tron zostanie zniszczony? Rzucający kości wzruszył ramionami. Bogowie na dole. Nareszcie rozumiem, dlaczego straciliśmy armię martwiaków Logrosa w samym środku kampanii w Siedmiu Miastach. Dlaczego po prostu nas opuścili. Kotylion przeniósł spojrzenie z powrotem na Onracka Strzaskanego. - A czy można przywrócić moc Pierwszemu Tronowi? - zapytał. - Nic nie mów - rozkazał Monok Ochem. Onrack powoli obrócił rozkruszoną w połowie głowę i spojrzał na rzucającego kości. - Nie możesz mnie do niczego zmusić. Jestem niezwiązany. Na jakiś bezgłośny rozkaz Ibra Gholan uniósł kamienną broń i spojrzał na Onracka. Kotylion uniósł dłonie. - Spokojnie! Onrack, nie odpowiadaj na moje pytanie. Zapomnijmy, że w ogóle je zadałem. Nie ma potrzeby tego robić. Czy nie mamy już pod dostatkiem wrogów? - Jesteś niebezpieczny - oznajmił bogu Monok Ochem. - Myślisz o tym, o czym nie wolno myśleć, mówisz o tym, o czym nie wolno wspominać. Jesteś myśliwym stąpającym po ścieżce, której nikt poza tobą nie widzi. Musimy rozważyć implikacje tego faktu. Rzucający kości odwrócił się i ruszył w stronę komnaty Pierwszego Tronu, drapiąc kościanymi stopami po skalnym podłożu. Po chwili Ibra Gholan opuścił broń i podążył za Monokiem Ochemem. Kotylion znowu przesunął dłonią po włosach. Poczuł, że czoło ma mokre od potu. - Przekonałeś się, ile jesteśmy warci, Kotylionie - rzekł z bladym uśmieszkiem Trull Sengar. - Nam z kolei twoja wizyta przyniosła równie gorzkie dary, a mianowicie sugestię, że wszystko, co tu robimy w obronie Pierwszego Tronu, jest pozbawione znaczenia. Czy zamierzasz nas teraz stąd wycofać? - Przymrużył powieki, spoglądając na boga, a ironiczny uśmieszek na jego ustach przerodził się w... coś innego. - Tak też myślałem, że tego nie zrobisz. Być może rzeczywiście idę po ścieżce, której nikt nie widzi. Nawet ja sam. Mimo to konieczność kroczenia po niej nie mogłaby być pilniejsza. - Nie opuścimy was - zapewnił. - Tak przynajmniej mówisz - mruknęła stojąca za jego plecami Minala. Kotylion przesunął się w bok. - Wezwałem Tron Cienia. - Wezwałeś? - powtórzyła z przekąsem. - Każdy z nas może wezwać drugiego, jeśli okoliczności tego wymagają. - Ach, więc rzeczywiście jesteście towarzyszami. Myślałam, że jesteś podwładnym Tronu Cienia, Kotylionie. Czy teraz twierdzisz, że jest inaczej? Zdołał się uśmiechnąć. - Obaj jesteśmy w pełni świadomi komplementarności swych talentów - odparł. - Mieliśmy za mało czasu - poskarżyła się Minala. - Na co? - Na to, żeby ich wyszkolić. Potrzebowali choć kilku lat. Żeby dorosnąć. Żeby... trochę pożyć. Nie odpowiedział. Minala miała rację. - Zabierz ich ze sobą - poprosiła. - Natychmiast. Ja tu zostanę, z Apt i Pankiem. Kotylionie, proszę, zabierz ich. - Nie mogę. - Dlaczego? Zerknął na Onracka. - Dlatego że nie wracam do Królestwa Cienia... - Dokądkolwiek się wybierasz - stwierdziła tonem, który nagle nabrał ostrości - z pewnością jest tam lepiej niż tutaj! - Niestety, nie mogę tego obiecać. - Rzeczywiście nie może - poparł go Onrack. - Minala, on naprawdę zamierza wkroczyć na ścieżkę, której nikt nie widzi. Jestem przekonany, że już go nie zobaczymy. - Dziękuję za zaufanie - powiedział Kotylion. - Mój przyjaciel pamięta lepsze dni - stwierdził Trull Sengar. Klepnął Onracka po plecach. Rozległ się głuchy łoskot, wokół nich wzbiła się chmura kurzu, a wewnątrz klatki piersiowej wojownika coś obsunęło się ze stukiem. - Ojej - zaniepokoił się Tiste Edur. - Czyżbym coś uszkodził? - Nie - odparł Onrack. - To był tylko złamany grot włóczni, który ugrzązł w kości. - Czy ci przeszkadzał? - Wyłącznie z uwagi na niezbyt głośny dźwięk, jaki produkował, kiedy chodziłem. Dziękuję, Trullu Sengar. Kotylion przyjrzał się im obu. Jaki śmiertelnik mógłby zwać T’lan Imassa przyjacielem? Walczyli obaj u swego boku. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tym. Ostatnio miał go bardzo niewiele. Westchnął, odwrócił się i zobaczył, że młody Panek zastąpił na warcie nieobecnego Ibrę Gholana. Bóg ruszył w jego stronę. - Brakuje mi go - powiedział chłopak. - Kogo? - Chodzącego po Krawędzi. - A dlaczego? Wątpię, żeby ten worek kości potrafił walczyć. Pewnie nawet nie umiałby się uwolnić z trumny z kory brzozowej. - Nie chodzi mi o to, żeby walczył u naszego boku, wujku. Utrzymamy się. Matka za bardzo się martwi. - Która matka? Odsłonił w ohydnym uśmiechu ostre zęby. - Obie. - To dlaczego ci go brak? - Lubiłem historie, które opowiadał. - Ach, te. - O smokach. O głupich i mądrych, o żywych i umarłych. Gdyby każdy świat był polem na planszy, one byłyby pionkami. Ale nie kieruje nimi żadna dłoń. Każdy z nich jest dziki i wolny. I są też cienie, te których nie widzisz. Chodzący po Krawędzi wszystko mi o nich opowiedział. - Naprawdę? No cóż, to znaczy, że ten prastary skurczybyk lubi cię bardziej niż mnie. - One wszystkie rzucają cienie, wujku - poinformował go Panek. - W twoim królestwie. Wszystkie. Dlatego jest tam tak wielu... więźniów. Kotylion zmarszczył brwi, a potem, gdy powoli nadeszło zrozumienie, otworzył szeroko oczy. *** Trull Sengar zauważył, że mijając Panka, bóg oparł się jedną ręką o kamienną ścianę, jakby nagle uderzył mu do głowy trunek. - Zastanawiam się, co się przed chwilą stało. Można by pomyśleć, że Panek kopnął go w krocze. - Jeśli to zrobił, z chęcią go ucałuję - obiecała Minala. - Jesteś zbyt surowa - sprzeciwił się Trull. - Żal mi Kotyliona. - To znaczy, że jesteś idiotą. Ale oczywiście o tym wiedziałam już od miesięcy. Uśmiechnął się do niej. Minala spojrzała na poszarpane brzegi wejścia do komnaty Pierwszego Tronu. - Co oni robią? Nigdy dotąd tam nie wchodzili. - Pewnie rozważają implikacje - odparł Trull. - A gdzie jest Tron Cienia? Powinien już tu przybyć. Gdyby zaatakowali nas w tej chwili... Zginęlibyśmy, pomyślał Trull, wspierając się mocniej na włóczni, żeby ulżyć lewej nodze, która bolała go odrobinę bardziej niż prawa. Przynajmniej ja bym zginął. Ale to zapewne i tak się zdarzy bez względu na to, czy będę uzdrowiony, czy nie, gdy tylko moi pobratymcy podejdą do sprawy poważniej. Nie rozumiał tych ataków słabymi siłami prowadzonych przez Den-Rathów. Po co w ogóle zawracali sobie głowę? Jeśli pragną jakiegoś tronu, to z pewnością Tronu Cieni, nie tego okropieństwa ze skamieniałych kości, które zwą Pierwszym Tronem. Ale, jeśli się zastanowić, może to faktycznie ma sens. Sprzymierzyli się z Okaleczonym Bogiem i z Niezwiązanymi T’lan Imassami, służącymi Przykutemu. Ale moi Tiste Edur nie przywiązują zbyt wielkiej wagi do sojuszów z obcymi. Być może dlatego do tej pory przelali tylko symboliczną ilość krwi. Wystarczy jeden czarnoksiężnik i oddział doświadczonych wojowników, by ta mała feta dobiegła końca. Z pewnością się tu zjawią, gdy tylko ktoś mnie rozpozna. Nie mógł jednak ukrywać się przed ich spojrzeniem. Nie zamierzał stać z tyłu i przyglądać się biernie, jak mordują tych młodych ludzi, którzy nic nie wiedzieli o życiu i byli żołnierzami jedynie z nazwy. Owe lekcje okrucieństwa i brutalności nie wchodziły w skład tego, czego powinno się uczyć dzieci. Świat, na którym dzieci były narażone na coś takiego, był światem, gdzie współczucie stanowiło jedynie puste słowo, niosące się echem drwiny i zimnej pogardy. Cztery potyczki. Tylko cztery i Minala była teraz matką siedmiuset dzieci, którym złamano życie. Prawie połowa z nich stała przed łaską śmierci... Aż do chwili, gdy zjawi się Tron Cienia ze swym okrutnym darem, zimnym i bezlitosnym. - Twarz cię zdradza, Trullu Sengar. Za chwilę znowu się rozpłaczesz. Edur spojrzał na Onracka, a potem na stojącą teraz obok Panka Minalę. - Gniew jest dla niej zbroją, przyjacielu. A moją największą słabością jest to, że nie potrafię go wzbudzić w sobie. Stoję tu tylko i czekam. Na następny atak, na powrót straszliwej muzyki, krzyków bólu i śmierci, ogłuszającego ryku daremności, rodzącej się z naszej żądzy walki... przy każdym uderzeniu miecza albo włóczni. - Ale nie dajesz za wygraną - zauważył T’lan Imass. - Nie potrafię. - Muzyka, którą słyszysz w walce, jest niekompletna, Trullu Sengar. - Nie rozumiem. - Gdy walczę u twego boku, słyszę modlitwy Minali, bez względu na to, czy jest blisko, czy nie. Słyszę ją nawet wtedy, gdy znosi z pola bitwy ranne i konające dzieci. Modli się o to, byś nie padł, Trullu Sengar. Byś walczył dalej, by cud, jakim jesteś ty i twoja włócznia, nigdy jej nie zawiódł. Jej i jej dzieci. Trull Sengar odwrócił wzrok. - Ach - ciągnął Onrack - twe łzy nagle popłynęły, przyjacielu. Teraz zrozumiałem swój błąd. Chciałem swymi słowami obudzić w tobie dumę, lecz zamiast tego przebiłem twą zbroję i zraniłem cię głęboko. Rozpaczą. Wybacz. Życie składa się z tak wielu różnych elementów, że zapomniałem o tym. - Uszkodzony wojownik przez chwilę przyglądał się Trullowi. - Być może potrafiłbym oferować ci coś więcej - dodał. - Coś, co da ci nadzieję. - Spróbuj, proszę - wyszeptał Trull. - Niekiedy, gdy jesteśmy w rozpadlinie, czuję jakąś woń. Jest słaba, zwierzęca. Ona mnie pociesza, choć nie wiem dlaczego, nie potrafię bowiem określić, od kogo pochodzi. W takich chwilach, Trullu Sengar, mam wrażenie, że ktoś na nas patrzy. Obserwują nas niedostrzegalne oczy i w tych oczach kryje się bezbrzeżne współczucie. - Czy mówisz to tylko po to, żeby złagodzić mój ból, Onrack? - Nie. Nie oszukiwałbym cię w ten sposób. - Co... kto jest źródłem tego zapachu? - Nie mam pojęcia, ale widziałem, że on wpływa na Monoka Ochema i nawet na Ibrę Gholana. Wyczuwam ich niepokój, i to również mnie pociesza. - No cóż - wychrypiał ktoś tuż obok nich - to nie jestem ja. Cienie skupiły się w zakapturzoną, przygarbioną sylwetkę, która migotała niepewnie, jakby nie chciała się zdecydować na żadną konkretną egzystencję, żadną szczególną rzeczywistość. - Witaj, Tronie Cienia. - Mam kogoś uzdrowić, tak? Proszę bardzo. Ale mam mało czasu. Musimy się śpieszyć, rozumiecie? Śpieszyć! Ponownie zostaniemy odnowieni, by stawić czoło temu, co nas czeka. Gdybym tylko ja również znał jakieś modlitwy. Pocieszające słowa... które zagłuszyłyby krzyki wszystkich wokół mnie. I moje własne. *** Karsa Orlong zszedł do ładowni, żeby uspokoić Havoka. Kopyta zadudniły gwałtownie o drewno i pokład pod stopami Samar Dev zadrżał. Dowodziło to, że minie jeszcze trochę czasu, nim zwierzę przestanie się denerwować. Nie miała pretensji do konia Jhagów. Na dole panował gęsty zaduch, smród chorych i umierających zaprawiony kwaśnym odorem beznadziejności. Ale nam oszczędzono tego losu. Jesteśmy gośćmi, ponieważ mój olbrzymi towarzysz zgodził się zabić cesarza. Co za dureń. Arogancki idiota z obsesją na własnym punkcie. Szkoda, że nie zostałam z Wyszukiwaczem Łodzi na tym dzikim brzegu. Mogłabym spokojnie wrócić do domu. Tak bardzo pragnęła, żeby to była badawcza wyprawa, pełna odkryć i cudów czekających gdzieś na nich. Zamiast tego stali się więźniami imperium dręczonego szalonymi obsesjami. Przekonanego o swej prawości, uważającego siłę za dar zasługujący na cześć, zupełnie jakby tworzyła swój własny etos i możliwość zrobienia czegoś była wystarczającym powodem, żeby to zrobić. To była mentalność ulicznego opryszka, mającego w głowie tylko dwie albo trzy zasady, które kierowały jego życiem i zgodnie z którymi kształtował swój świat. Ci, których musiał się bać, i ci, których mógł obalić na kolana. Być może byli też tacy, których pragnął naśladować albo których pożądał, ale nawet w tych przypadkach ich związek opierał się na władzy, a słabość również mogła być bronią. Samar Dev czuła niesmak. Raz po raz musiała tłumić falę gwałtownej paniki. Przed utonięciem w niej nie uratuje jej suchy pokład pod stopami. Starała się unikać kontaktu z ludzką załogą, trudzącą się przy żaglach wielkiego okrętu, i w końcu znalazła miejsce, gdzie nikt jej nie odpychał ani nie obrzucał przekleństwami. Zajęła pozycję na samym dziobie, trzymając się wyblinek, kiedy ociężały żaglowiec kołysał się na falach. To dziwne, ale za każdym razem, gdy okręt opadał, okradając kobietę z ciężaru, czuła się niemal uspokojona. Ktoś zatrzymał się u jej boku. Nie zdziwiła się na widok niebieskookiej, jasnowłosej czarownicy. Sięgała ona Samar tylko do ramion, a na jej nagich rękach zaznaczyły się szczupłe, twarde mięśnie kogoś przyzwyczajonego do ciężkiej, monotonnej pracy. Samar Dev była też przekonana, że świadczą one o pewnego rodzaju osobowości. Nieprzystępnej, skłonnej do osądu, być może nawet niegodnej zaufania. Mięśnie jak druty, wiecznie napięte pod wpływem wewnętrznej gorączki, nerwowe podniecenie pochłaniane niczym paliwo, którego zapas nigdy się nie wyczerpywał. - Nazywam się Piórkowa Wiedźma - oznajmiła kobieta. Była młoda, co Samar Dev zauważyła z lekkim zaskoczeniem. - Rozumiesz mnie słowa? - Moje słowa. - Moje słowa. On uczy niedobrze - dodała. Mówi o taxilaninie. To mnie nie dziwi. Wie, co go czeka, gdy przestanie być użyteczny. - Ty mnie naucz - zażądała Piórkowa Wiedźma. Samar Dev pociągnęła za wyschnięty palec wiszący na szyi młodej kobiety. Piórkowa Wiedźma wzdrygnęła się i zaklęła. - Niczego cię nie nauczę. - To powiem Hanradiemu Khalagowi, żeby cię zabił. - Wtedy Karsa Orlong zabije wszystkich na tym cholernym okręcie. Poza tymi, którzy noszą łańcuchy. Piórkowa Wiedźma skrzywiła się, z wyraźnym wysiłkiem rozszyfrowując jej słowa. Potem odwróciła się z warknięciem i odeszła. Samar Dev ponownie skierowała wzrok na wzburzone morze przed okrętem. Ta kobieta rzeczywiście była czarownicą, i to taką, która nie grała z duchami uczciwie. Która nie wiedziała, co to honor. To niebezpieczne. Może spróbować różnych rzeczy. Możliwe, że nawet mnie zamordować i upozorować wypadek. Jest szansa, że jej się uda, a to znaczy, że muszę ostrzec Karsę. Jeśli zginę, zrozumie, że to nie był żaden wypadek. I wtedy zabije wszystkich tych wrednych skurczybyków. Własne myśli przyprawiły ją o szok. Ach, powinnam się wstydzić. Ja również zaczynam uważać Karsę Orlonga za broń, którą można władać i manipulować, i to w imię jakiejś wyimaginowanej zemsty. Podejrzewała jednak, że ktoś już gra w ten sposób Karsą Orlongiem. Musiała zbadać tę tajemnicę, poznać odpowiedź. I co wtedy zrobię? Dlaczego zakładam, że Toblakai nie zdaje sobie sprawy, że ktoś go wykorzystuje? A jeśli on o tym wie? Zastanów się nad tym, kobieto... No dobra. Może to akceptować... na razie. Gdy jednak uzna za stosowne zwrócić się przeciwko tym niedostrzegalnym manipulatorom, zrobi to, a wtedy pożałują, że wtrącali się w jego życie. Tak, to zgadza się z arogancją Karsy, jego niezachwianą pewnością siebie. W gruncie rzeczy, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonana, że mam rację. Udało mi się odnaleźć początek ścieżki, która zaprowadzi mnie do rozwiązania tajemnicy. Świetnie. - Co jej powiedziałaś, w imię Kaptura? Zaskoczona Samar Dev obejrzała się i zobaczyła, że podszedł do niej taxilanin. - Komu? Co? Ach, jej. - Bądź ostrożna - ostrzegł ją mężczyzna. Machnął brudną ręką przed posiniaczoną, opuchniętą twarzą. - Widzisz to? To robota Piórkowej Wiedźmy. Nie śmiem jej oddać. Nie śmiem nawet się bronić. Widzę w jej oczach, że bito ją, kiedy była dzieckiem. Tak właśnie te rzeczy przechodzą z pokolenia na pokolenie. - Tak - zgodziła się zaskoczona Samar. - Myślę, że masz rację. Zdołał rozciągnąć usta w grymasie przypominającym uśmiech. - Byłem głupi, że dałem się złapać, to prawda, ale to nie znaczy, że zawsze jestem głupi. - Jak to się stało? - To była swego rodzaju pielgrzymka. Kupiłem miejsce na smoczej łodzi wracającej do Rutu Jelba. Chciałem uciec przed zarazą. Uwierz mi, zapłaciłem bardzo słono. Samar Dev skinęła głową. Smocze łodzie były pielgrzymkowymi statkami Tanno. Pływały ciężko i powoli, ale mogły im zagrozić tylko najstraszliwsze sztormy. Na ich pokładzie zawsze przebywał Tanno - chodzący z duchami albo przynajmniej brat żebrzący. Na takim statku zaraza nie miała szans. To było sprytne rozwiązanie, a do tego wracające z pielgrzymki smocze łodzie z reguły były w połowie puste. - O świcie, zaledwie dwa dni drogi od Rutu Jelba - ciągnął taxilanin - otoczyły nas cudzoziemskie okręty. Chodzący z duchami starał się porozumieć z tymi Edur, a gdy stało się jasne, że uważają nas za łup, negocjować z nimi. Bogowie na dole, te czary, których użyli przeciwko niemu! Były przerażające, zatruły powietrze. Stawiał im opór, potem się dowiedziałem, że trwało to znacznie dłużej, niż się tego spodziewali, wystarczająco długo, by przyprawić ich o sporą konsternację, ale w końcu biedny skurczybyk padł. Edur wybrali jednego z nas, mnie, jak się okazało, a pozostałym rozpruli brzuchy i rzucili ich rekinom. Rozumiesz, potrzebowali tłumacza. - Czy mogę zapytać, kim jesteś z zawodu? - W Taxili byłem architektem. Nie, nie sławnym. Klepałem biedę. - Wzruszył ramionami. - Z chęcią poklepałbym ją dalej. - Oszukujesz Piórkową Wiedźmę. Skinął głową. - Ona o tym wie - dodała. - Tak, ale na razie nie może nic w tej sprawie zrobić. Ta część floty ma pełne ładownie. Nie przybijemy do brzegu przez dłuższy czas, a jeśli chodzi o inne statki z Siedmiu Miast, które można by zdobyć, zaraza opróżniła morze, czyż nie tak? Poza tym, pożeglujemy teraz na zachód. Na razie nic mi nie grozi. I minie sporo czasu, zanim Piórkowa Wiedźma połapie się w tym do końca, chyba że jest znacznie bystrzejsza, niż mi się zdaje. - Jak to robisz? - Uczę ją czterech języków jednocześnie, nie odróżniając ich od siebie w żaden sposób, nawet jeśli chodzi o zasady składni. Podaję jej cztery odpowiedniki każdego słowa, a potem wymyślam dziwaczne zasady kierujące wyborem któregoś z nich w zależności od kontekstu. Do tej pory przyłapała mnie tylko raz. To są malazański, taxilański dialekt uczonych, ehrlijski wariant wspólnego języka i rangalski, którego nauczyłem się od siostry dziadka. - Rangalski? Myślałam, że to wymarły język. - Nie wymrze, dopóki ona żyje, a mógłbym przysiąc, że ta stara jędza będzie żyła wiecznie. - Jak masz na imię? Pokręcił głową. - Imiona mają w sobie moc. Nie chodzi o to, że ci nie ufam, ale o Tiste Edur. I o Piórkową Wiedźmę. Jeśli pozna moje imię... - Będzie mogła nałożyć na ciebie przymus. Rozumiem. No cóż, w myśli nazywam cię taxilaninem. - To wystarczy. - Ja jestem Samar Dev, a wojownik, który mi towarzyszy, to Toblakai... Toblakai sha’ik. Sam zwie się Karsą Orlongiem. - Narażasz się na spore niebezpieczeństwo, ujawniając te imiona... - To Piórkowej Wiedźmie grozi niebezpieczeństwo. Władam dawną sztuką lepiej od niej. A jeśli chodzi o Karsę, no cóż, niech tylko spróbuje. - Spojrzała na taxilanina. - Mówisz, że płyniemy na zachód? Skinął głową. - Hanradi Khalag dowodzi tylko niespełna połową floty. Reszta znajduje się gdzieś na wschód od nas. Obie grupy żeglowały wzdłuż tych brzegów już od kilku miesięcy, w gruncie rzeczy od prawie pół roku. Jak statki rybackie, ale ryby, które łowią, chodzą na dwóch nogach i noszą miecze. Odkrycie ocalałych kuzynów było niespodzianką, a stan, w jakim były owe nieszczęsne stworzenia, wprawił Edur w szał. Nie wiem, kiedy obie floty mają się połączyć. Pewnie zdarzy się to gdzieś na zachód od Sepiku. Potem popłyniemy do ich imperium - zakończył ze wzruszeniem ramion. - A gdzie ono leży? Ponownie wzruszył ramionami. - Daleko stąd. Nie potrafię ci powiedzieć nic więcej. - To rzeczywiście musi być daleko. Nigdy nie słyszałam o ludzkim imperium, którym władaliby Tiste Edur. Może zauważyłeś coś jeszcze? Język letheryjski. Sądzę, że jest spokrewniony z wieloma językami, których używamy w Siedmiu Miastach. Wszystkie one są gałęziami jednego drzewa, a tym drzewem jest Pierwsze Imperium. - Ach, to by wszystko tłumaczyło. Rozumiem już sporo po letheryjsku. Kiedy rozmawiają z Edur, używają innego dialektu. To mieszanina obu języków, język handlowy. Ten również zaczynam już rozumieć. - Radzę ci, byś zachował tę wiedzę dla siebie, taxilaninie. - Tak właśnie zrobię. Samar Dev, czy twój towarzysz to ten sam Toblakai, który był strażnikiem sha’ik? Powiadają, że nocą przed jej śmiercią zabił dwa demony, jednego z nich gołymi rękami. - Do niedawna wlókł za sobą ich zgniłe głowy - potwierdziła Samar Dev. - Podarował je Wyszukiwaczowi Łodzi. Towarzyszącemu nam anibarskiemu szamanowi. Białe futro, które nosi Karsa, zdarł z jednopochwyconego. Pod Ugaratem zabił też trzeciego demona, a następnego przepędził z anibarskiego lasu. Własnoręcznie upolował byka bhederin. To widziałam na własne oczy. Taxilanin potrząsnął głową. - Cesarz Edur... również jest demonem. Te szaroskóre skurwysyny twierdzą, że dopuszczają się tych wszystkich okrucieństw na jego rozkaz. To samo dotyczy poszukiwania wielkich wojowników. Władca, który dobrowolnie naraża się na śmierć. Jak to możliwe? - Nie wiem - przyznała. I ta niewiedza przeraża mnie najbardziej, dodała w myślach. - Jak mówiłeś, to nie ma sensu. - Jedno wiemy - stwierdził mężczyzna. - Ich cesarza nikt dotąd nie pokonał. W przeciwnym razie jego rządy dobiegłyby końca. Być może ten tyran rzeczywiście jest największym ze wszystkich wojowników. Być może nikt na całym świecie nie zdoła go pokonać. Nawet Toblakai. Kobieta zastanowiła się nad tymi słowami. Olbrzymia flota Edur wypełniająca powierzchnię morza wokół niej przemieszczała się powoli na północ. Dzikie pustkowia półwyspu Olphara były nierówną linią na horyzoncie po lewej burcie. Na północ, a potem na zachód, na Morze Sepickie. Samar Dev zmarszczyła brwi. Och, płynęli już tędy. Sepik, wyspiarskie królestwo, wasal Imperium Malazańskiego. Osobliwy, żyjący w izolacji lud... czy jednak nie było w nich czegoś naprawdę szczególnego? Społeczeństwo złożone z dwóch warstw, tubylcze plemię, podbite i obrócone w niewolników. Rulhun’tal ven’or. Błotoskórzy... - Taxilaninie, gdzie Edur znaleźli tych niewolników, których mają pod pokładem? - Nie wiem. - Na posiniaczonej twarzy pojawił się gorzki uśmiech. - Wyzwolili ich. Jakże słodkim kłamstwem jest to słowo, Samar Dev. Nie, nie chcę więcej o tym myśleć. Mam wrażenie, że kłamiesz, taxilaninie. Na bocianim gnieździe rozległ się krzyk. Marynarze stojący na rejach podchwycili go i przekazali na dół. Samar Dev zauważyła, że wszyscy odwracają głowy. Pojawili się Tiste Edur i ruszyli w stronę rufy. - Zauważono za nami okręty - wyjaśnił taxilanin. - Czy to reszta floty? - Nie. - Uniósł głowę, wsłuchując się w słowa marynarza z bocianiego gniazda. - Cudzoziemcy. Mnóstwo okrętów. Głównie transportowce. Dwie trzecie to transportowce, a jedna trzecia to eskorta dromon. - Chrząknął. - Zauważono ich już trzeci raz, odkąd jestem na pokładzie. Przy poprzednich okazjach Edur unikali kontaktu. - Zidentyfikowałeś dla nich tych cudzoziemców, taxilaninie? Pokręcił głową. To Malazańska Flota Imperialna. Admirał Nok. Z całą pewnością. Zauważyła, że wśród Tiste Edur pojawiło się napięcie. - Co się stało? Czym się tak ekscytują? - Biedni Malazańczycy - odezwał się taxilanin z szalonym uśmiechem na twarzy. - Rozumiesz, problem polega na pozycji. - O co ci chodzi? - Jeśli nadal będą podążać za nami, płynąc na północ, żeby ominąć półwysep, będą zgubieni. - Dlaczego? - Dlatego, Samar Dev, że reszta floty Edur, wszystkie okręty Tornada Sengara, znajduje się za Malazańczykami. Nagle Samar Dev poczuła tchnienie zimnego wiatru. - Zamierzają ich zaatakować? - Zamierzają ich unicestwić - uściślił taxilanin. - Widziałem czary Edur i mogę ci powiedzieć, że Imperium Malazańskie wkrótce straci całą swą Flotę Imperialną. Flota zginie, a razem z nią wszyscy cholerni ludzie na pokładach. - Pochylił się, jakby chciał splunąć, ale uświadomił sobie, że ma wiatr w twarz, więc uśmiechnął się tylko jeszcze szerzej. - Poza, być może, paroma wielkimi wojownikami. *** Biegnąc w strugach ulewnego deszczu do oberży Kojca, Banaschar uświadomił sobie, że stało się coś nowego. Ktoś go śledził. Kiedyś podobne odkrycie roznieciłoby w nim ogień furii. Szybko załatwiłby się z podobnym głupcem, a potem, wyciągnąwszy z niego niezbędne szczegóły, jeszcze szybciej rozprawiłby się z tym, kto go nasłał. Teraz jednak mógł się zdobyć jedynie na gorzki śmiech. Tak jest, panie (albo pani), budzi się niezawodnie po południu i poświęciwszy mniej więcej szóstą część dzwonu na kasłanie, drapanie się i wydłubywanie gnid, wychodzi na ulicę i rusza, pani (albo panie) do jednej z może sześciu spelunek, gdzie przebywa w towarzystwie stałych klientów, tocząc z nimi dysputy o naturze religii. A może to są podatki albo podwyżka ceł portowych? Albo nagły spadek liczebności ławic coravali przy jakatakańskich brzegach? Albo kiepska robota tego szewca, który zarzekał się, że przyszyje podeszwę do lewego buta... co? To prawda, panie (albo pani) to wszystko jakiś niegodziwy kod, to tak samo pewne jak to, że potrafię się skradać jak nikt na świecie, i jestem już bardzo blisko złamania go... Te wyimaginowane konwersacje stały się teraz dla niego jedynym źródłem rozrywki. Bogowie, ależ to żałosne. I dlatego właśnie mnie bawi. A na długo przed tym, zanim przestanie go bawić, Banaschar zdąży się upić i w ten sposób minie mu kolejny cykl obrotów słońca i gwiazd na pozbawionym znaczenia niebie nad głową. Zakładając, że niebo nadal istniało. Któż mógłby być tego pewien, gdy nad wyspą już od prawie tygodnia wisiała nieprzerwana zasłona szarości, która nie miała zamiaru się rozstąpić? Jeśli dalej będzie tak padało, pochłoną nas morskie odmęty. Kupcy przybywający z kontynentu będą krążyli bez końca tam, gdzie kiedyś była wyspa. Będą krążyli, a piloci będą się drapali po głowach. Znowu zrobił to samo. Wyobraził sobie kolejną scenę przenikniętą subtelnym wątkiem pogardy wobec wszystkiego, co ludzkie. Niekompetencji, głupoty, lenistwa i kiepskiej roboty. Weźmy na przykład jego but. Musiał teraz kuśtykać jak jednonogi łowca rekinów. Szewc spotkał go w drzwiach boso. Już to powinno wzbudzić jego podejrzenia, nieprawdaż? No cóż, cesarzowo, to było tak. Ten biedny pijaczyna był półkrwi Wickaninem i zapłacił za to, dlatego że nie chciałaś wziąć tłumów w cugle. Zapędzono go, o Wielka, za pomocą cegieł i pałek, tak daleko, jak tylko mógł dojść, nie skacząc do wód zatoki. Stracił wszystkie szewskie narzędzia i materiały. To było jego źródło utrzymania, rozumiesz? A ja, no cóż, moim przekleństwem jest litość. Wiem, cesarzowo, to nie jest dolegliwość, która dokucza ci zbyt często, i muszę powiedzieć, że masz szczęście, ale na czym to ja stanąłem? Ach tak, dręczony litością posunąłem się do miłosierdzia. Kaptur wie, że ów nieszczęśnik potrzebował tych pieniędzy bardziej niż ja, choćby tylko po to, żeby pochować tego swojego synka, którego wciąż ze sobą nosił, tak, tego z rozbitą czaszką, nie, przestań już, Banaschar. Przestań. To tylko bezsensowna zabawa, tak? Nie ma żadnego znaczenia. Pobłażam sobie i tyle, a jeśli chodzi o to wielkie audytorium szepczących duchów z ich zwierzeniami, przypuszczeniami, zakamuflowanymi obelgami i tak łatwo nadchodzącym złudzeniem, to rzeczywiście są one moimi świadkami. Tak, to mętne morze wypełniających czeluść twarzy, którym moje rozpaczliwe monologi, wieczne próby sięgnięcia do nich ludzkim dotykiem, nie dają nic poza niecierpliwością i podnieceniem, wiecznym czekaniem na sygnał do śmiechu. To krasomówcze przedstawienie służyło tylko jemu samemu. Banaschar wiedział, że cała reszta jest kłamstwem. Dziecko z rozbitą czaszką miało więcej niż jedną twarz, martwą i nieruchomą. Więcej niż jedną, więcej niż dziesięć, więcej niż dziesięć tysięcy. Nie mógł sobie pozwolić na to, by myśl o tych twarzach towarzyszyła mu w jego mizernej codziennej egzystencji. Były one jak gwoździe wbite głęboko w ziemię, unieruchamiające tren, który wlókł za sobą. Z każdym kolejnym krokiem opór rósł i pętla wokół jego szyi zaciskała się coraz mocniej. Żaden śmiertelnik nie mógłby tego znieść. Dławimy się tym, co widzimy na własne oczy, dusimy się podczas rozpaczliwej ucieczki. Tak nie może być. W żadnym wypadku. Nie przejmuj się mną, moja droga cesarzowo. Widzę, jak czysty jest twój tron. Ach, wreszcie dotarł do prowadzących w dół schodów. Gospoda „Pod Wisielcem”, własność starego, drogiego Kojca, kamienny szafot spływający brudnymi łzami, niełatwe wyzwanie dla utykającego gościa, chwiejna niepewność... czy to rzeczywiście nie było nic więcej niż schody do oberży? Och, jakże się odmieniłaś, moja świątynio trunków, pełna ech bezmyślnych jęków mych towarzyszy, och, z jaką radością witam twe objęcia... Przepchnął się przez drzwi i zatrzymał w półmroku, tuż za ociekającym wodą okapem. Stał w kałuży, w miejscu gdzie kamienna podłoga zapadała się lekko. Ściekająca zeń woda zwiększała jeszcze jej głębokość. Kilka twarzy, bladych i brudnych jak księżyc po burzy piaskowej, zwróciło się w jego stronę... ale tylko na chwilę. Moja pełna uwielbienia publiczność. Tak, tragiczny komediant powrócił. Samotnie za stolikiem siedział monstrualny mężczyzna. Garbił się, maleńkie czarne oczka błyszczały w cieniu łuków brwiowych. Był niedorzecznie kudłaty. Z uszu sterczały mu kręcone kłaki barwy hebanu, łączące się z wielkim mewim gniazdem, jakim była jego broda, ta zaś z kolei opadała ku odsłoniętemu fragmentowi beczkowatej piersi. Wspinała się też w górę ciała, porastając policzki i łącząc się z dwoma pękami włosów sterczącymi z nozdrzy. Wyglądały one tak, jakby mężczyzna wetknął sobie do nosa maleńkie, wyrwane z korzeniami drzewka. Potem broda łączyła się z pękami konopnych sznurów, którymi były brwi mężczyzny. Te z kolei gładko przechodziły w kończące się blisko oczu włosy, skutecznie zakrywając z pewnością niskie i pochyłe czoło. Pomimo absurdalnego wieku, jaki przypisywano mężczyźnie - nikt właściwie nie wiedział, ile ma naprawdę lat - jego włosy były zabarwione na kolor sepii. Kudłacz popijał herbatę z czerwonych pnączy, miejscowy napar używany niekiedy do tępienia mrówek. Banaschar podszedł do stolika i usiadł naprzeciwko mężczyzny. - Gdybym o tym pomyślał przedtem, powiedziałbym, że to ciebie przez cały czas szukałem, starszy sierżancie Wyłam Ząb. - Ale u ciebie coś kiepsko z myśleniem, zgadza się? - Potężny mężczyzna nie raczył podnieść wzroku. - Pewnikiem tak, bo inaczej byś mnie nie szukał. Widzisz przed sobą uciekiniera, nie, zwykłego zbiega. Kaptur wie, kto decyduje, że te żałosne przygłupy, których mi przysyłają, zasługują na miano rekrutów. W malazańskiej armii, na Otchłań! Świat oszalał. Do cna oszalał. - Chodzi o odźwiernego - zaczął Banaschar. - Na szczycie schodów w Twierdzy Mocka. Tego, który pilnuje bramy. Na pewno go znasz, Wyłam Ząb. Wygląda na to, że stoi tam tak długo, jak ty szkolisz żołnierzy. - Może i znam. Coś ci powiem o tym starym, zgarbionym krabie. Mógłbym wysyłać na te schody legion za legionem moich śliczniutkich rekrucików, dając im wszelką broń, jaką znalazłbym w koszarach, a żaden z nich by sobie z nim nie poradził. A dlaczego? Powiem ci, dlaczego. Nie chodzi o to, że Lubben jest jakimś wielkim wojownikiem, Śmiertelnym Mieczem czy kimś w tym rodzaju. Nie, rzecz w tym, że ja mam więcej rozumu w smarkach w lewym nozdrzu niż wszyscy ci tak zwani rekruci razem wzięci w głowach. - To nic mi nie mówi o Lubbenie, Wyłam Ząb, a tylko o tym, co sądzisz o swoich rekrutach, a to już wiem. - Tak jest - zgodził się mężczyzna, kiwając głową. Banaschar potarł twarz. - Lubben. Posłuchaj, muszę z kimś porozmawiać. Kimś, kto siedzi w Twierdzy Mocka. Wysyłam do niego listy, ale one trafiają do rąk Lubbena i... nic się nie dzieje. - A z kim chcesz porozmawiać? - Wolałbym tego nie mówić. - Aha, z nim. - Powiedz mi, czy Lubben wrzucał moje listy do tego brudnego kanału, który tak pięknie upstrzył klif swymi wyciekami? - Że jak? Nie. Coś ci powiem. Pójdę na górę, złapię wolałbyś-nie-mówić-kogo za ten jego od dawna niemodny warkocz na czubku głowy i zdrowo nim potrząsnę. - Nie rozumiem w czym by mi to pomogło. - No więc poprawiłoby mi trochę humor. Nie chodzi mi o coś konkretnego, tylko dla zasady. A może wolałbyś-nie-mówić-kto nie chce z tobą rozmawiać? Przyszło ci to do głowy? Może po prostu nie miałeś ochoty o tym myśleć? - Muszę z nim pogadać. - To ważne, hę? -Tak. - Sprawa imperium? - Nie. A przynajmniej nie sądzę. - Coś ci powiem. Złapię go za ten ładny warkoczyk i wywieszę za blanki. Będziesz mógł gestykulować z dołu. Jeśli nim zakołyszę, to będzie znaczyło: „Jasne, możesz wejść na górę, stary przyjacielu”. A jeśli go upuszczę, to będzie znaczyło coś przeciwnego. Albo może, że ręce mi się zmęczyły. - W ogóle mi nie pomagasz, Wyłam Ząb. - To nie ja usiadłem przy twoim stoliku, tylko ty przy moim. Banaschar odsunął się z westchnieniem, opierając się wygodnie. - Dobra. Postawię ci jeszcze trochę herbaty... - Co, chcesz mnie otruć? - W porządku, to może wypijemy razem dzbanek Ciemnego Malazańskiego ? Potężny mężczyzna pochylił się nad blatem, po raz pierwszy spoglądając Banascharowi w oczy. - Tak lepiej. Rozumiesz, obchodzę żałobę. - Tak? - Nadeszły wieści z Y’Ghatanu. - Prychnął ze złością. - To zawsze są wieści z Y’Ghatanu. Tak czy inaczej, straciłem kilku przyjaciół. - Rozumiem. - Dlatego zamierzam się dzisiaj upić - oznajmił Wyłam Ząb. - Żeby ich uczcić. Nie potrafię płakać, kiedy jestem trzeźwy. - To po co piłeś herbatę z czerwonych pnączy? Wyłam Ząb uniósł wzrok, gdy ktoś do nich podszedł. Przywitał przybysza paskudnym uśmiechem. - Zapytaj Harta. Dlaczego piję herbatę z czerwonych pnączy, ty stary, zgarbiony skurczybyku? - Zamierzasz dzisiaj płakać, Wyłam Ząb? Starszy sierżant skinął głową. Hart usiadł na krześle, które zatrzeszczało pod nim niepokojąco. Skierował przekrwione oczy na Banaschara. - Jego łzy robią się od niej czerwone. Mówią, że pił ją do tej pory tylko raz. Gdy zginął Dassem Ultor. Bogowie na dole, czy muszę to dzisiaj oglądać? - Takie są skutki - mruknął Wyłam Ząb, znowu opuszczając głowę - gdy wierzy się we wszystko, co ludzie gadają. Banaschar spojrzał na niego, marszcząc brwi. A co to miało znaczyć? Przyniesiono dzbanek piwa, jakby wyczarowało go ich niewypowiedziane pragnienie. Banaschar, uwolniony od uciążliwej konieczności myślenia, rozsiadł się wygodnie, zadowolony, że minie mu kolejna noc. Tak, panie (albo pani), przesiaduje z tymi weteranami i udaje, że jest jednym z nich, ale w rzeczywistości jest tylko oszustem. Siedział w sali całą noc, aż wreszcie Kojec musiał go wynieść. A gdzie jest teraz? Ależ leży nieprzytomny w swej brudnej, śmierdzącej izbie i nie pamięta o świecie. Tak jest, Banaschar nie pamięta o świecie. *** Deszcz lał strumieniami, spływając po murach i wypełniając rynsztoki. Poziom chmur obniżył się w ciągu ostatnich dwudziestu uderzeń serca i wierzchołek starej wieży zniknął we mgle. Okno, przez które wyglądał Perła, było ongiś szczytowym osiągnięciem wyspiarskiej techniki. Udało się stopić piasek i uzyskać pełne plamek i pęcherzyków, lecz w większej części przezroczyste szkło. Teraz, po upływie zaledwie stulecia, powierzchnię szyby pokrywały tęczowe wzory, a widoczny za nią świat przypominał niekompletną mozaikę, której kostki topił obecnie jakiś wszechogarniający pożar. Perła nie widział płomieni, ale wiedział z podszytą strachem pewnością, że one istnieją i nawet najulewniejszy deszcz nie zmieni tego faktu. W końcu to płomienie zniszczyły jego świat. To one pochłonęły jedyną kobietę, jaką kochał w życiu. Nie uściskał jej na pożegnanie, nie wymienili pocieszających słów. Nie, tańczyli tylko nerwowo wokół siebie i ani on, ani Lostara nie potrafili zdecydować, czy tym tańcem kieruje pożądanie, czy złość. Nawet tutaj, za małym okienkiem i grubymi kamiennymi murami, słyszał zardzewiałą, sfatygowaną chorągiewkę, która skrzypiała gdzieś na górze w porywach wichru szalejącego wokół Twierdzy Mocka. On i Lostara niczym się od niej nie różnili. Oni również kręcili się to w tę, to w tamtą stronę, bezradni wobec sił nimi miotających. Nie potrafili się im przeciwstawić ani nawet ich pojąć. Czy to chociaż brzmiało przekonująco? Bynajmniej. Przyboczna zleciła im misję, a gdy dotarli do jej okrutnego końca, Perła uświadomił sobie, że cała ta podróż była zaledwie preludium - przynajmniej gdy chodziło o jego życie - i że właściwa misja jest jeszcze przed nim. Być może sprawa okaże się prosta i spełnione pragnienie oznajmi jego duszy, że osiągnął cel. Być może to właśnie Lostary pragnął, ale nie był już tego pewien. Lostara Yil nie żyła, a gnający go głód pozostawał niezaspokojony. A nawet przybierał na sile. Niech Kaptur weźmie to przeklęte, ohydne miasto. Dlaczego najważniejsze wydarzenia w imperium zawsze muszą się rozgrywać tutaj? Dlatego - odpowiedział sam sobie - że Genabackis ma Pale, Korel Sztormowy Mur, a Siedem Miast ma Y’Ghatan. Natomiast my, w Imperium Malazańskim, mamy Malaz. Tu się wszystko zaczęło i tu raz po raz powraca. Na świecie są takie miejsca, ropiejące rany, które nigdy się nie goją, a gdy ciało toczy infekcja, pojawia się gorączka, wypływa krew i nagle następuje potop. Wyobraził sobie krew płynącą kanałami pod miastem, wspinającą się na urwisko, pluszczącą o kamienie Twierdzy Mocka. Czy sięgnie jeszcze wyżej? - To moje marzenie - odezwał się mężczyzna siedzący ze skrzyżowanymi nogami w pokoju za jego plecami. - Co jest twoim marzeniem? – zapytał Perła, nie odwracając się. - Nie rozumiem powodów twojego oporu, szponie. - Zapewniam cię - powiedział Perła - że raport, jaki złożę cesarzowej, przewróci ten twój zgrabny wózek. Byłem tam i widziałem na własne oczy... - Widziałeś to, co chciałeś zobaczyć. Poza mną nie ma żadnego świadka wydarzeń poddawanych teraz rewizji. Rewizji, tak? Wszystkie wydarzenia czeka z czasem ten los, na tym bowiem polega zajęcie tych ścierw o pazurach z gęsich piór, które zwą się historykami. Rewidują przeszłość, pragnąc poznać, choć na chwilę, smak cierpienia przerażonej duszy. Objawiają prawdę, choć nie mają prawa jej głosić. Tylko ja jestem świadkiem. Tylko ja widziałem zdradę, czułem jej smak, oddychałem skażonym nią powietrzem. Perła nie chciał patrzeć na zakłamanego grubasa. Nie ważył się tego zrobić, obawiając się, że ulegnie impulsowi, który nakazywał mu unieść rękę, poruszyć mięśniami nadgarstka i wbić zatrutą strzałkę w tłustą szyję Mallicka Rela, jhistalskiego kapłana Maela. Wiedział, że zapewne by mu się nie udało. Zginąłby, zanim zdążyłby dokończyć ruchu. W końcu to była komnata Mallicka Rela, jego rezydencja. W podłodze wyryto osłony, w wilgotnym powietrzu unosiły się rytuały. Było tu tyle czarów, że świerzbiały go od nich zęby, a włoski na karku stawały dęba. Och, oficjalnie ten pięknie urządzony pokój nadal nazywano celą, ale ów niedorzeczny eufemizm nie utrzyma się długo. Agenci tego skurwysyna byli wszędzie. Szeptali swe opowieści w gospodach, na rogach ulic, między nogami dosiadających ich kurew i szlachcianek. Jhistal szybko zamieniał się w bohatera. On jeden ocalał z upadku Arenu. To znaczy, on jeden spośród tych, którzy dochowali wierności. Zdołał wymknąć się zdrajcom, czy to służącym sha’ik, czy tym, którzy kryli się w samym mieście. Mallick Rel, zapewniający, że on jeden zna prawdę. Perła przypomniał sobie pewien gatunek trawy rosnącej na Równinach Seti. Jej nasiona miały tak sprytnie ukształtowane zadziory, że gdy uczepiły się czegoś, niesione wiatrem, niemal nie sposób było ich usunąć. Ich skorupki pękały dopiero wówczas, gdy gospodarz pokonał znaczną drogę. Plotki również przenosiły się z oddechem od jednego gospodarza do następnego, a ich zadziory trzymały mocno. A gdy minie potrzebny czas, gdy wszystkie nasiona znajdą się już na miejscu... co wydarzy się wtedy? Co wyrośnie na rozkaz Mallicka Rela? Perła wolał o tym nie myśleć. Nie chciał też myśleć o paraliżującym go strachu. - Szponie, porozmawiaj z nim. - Z nim? Wiesz co, muszę przyznać, że nie potrafię zdecydować, o którego z nich ci chodzi, kapłanie. Niestety, w żadnym z obu przypadków nie jestem też w stanie pojąć, dlaczego miałbyś mnie o to prosić. Tayschrenn nie jest twoim przyjacielem... - Ale nie jest też głupcem, szponie. Potrafi wybiegać spojrzeniem daleko naprzód. Nie, nie ma powodu, bym skłaniał cię do rozmowy z wielkim magiem imperialnym. Jego pozycja i tak staje się coraz bardziej niepewna. Zamierzasz konfabulować, tak? W takim razie otwarcie ci radzę, szponie, byś zszedł do katakumb i porozmawiał z Korbolo Domem. Nie słyszałeś jego wersji i pokornie zapewniam, że pora już, byś jej wysłuchał. Perła zamknął oczy, znużony patrzeniem na padający za oknem deszcz. - Oczywiście. Był w rzeczywistości agentem Laseen, nawet wtedy, gdy walczył dla sha’ik. Jego Psobójcy mieli za zadanie zwrócić się przeciwko sha’ik i zmiażdżyć ją całkowicie, zabijając Toblakai i Leomana od Cepów. Jednakże podczas Sznura Psów Korbolo Dom wykrył plany zdrady zakrojonej na szerszą skalę. Och, tak, Mallicku Rel, widzę w jaki sposób obaj wypaczycie prawdę. Podejrzewam, że pracowaliście nad tym długo podczas tych twoich niezliczonych „potajemnych” odwiedzin w katakumbach. Tak jest, wiem o nich. Szpon pozostaje poza twoim zasięgiem i zapewniam cię, że to się nie zmieni. - Lepiej, byś wysłuchał mojej pokornej rady, szponie - rzekł swym syczącym głosem kapłan. - Dla dobra twojej sekty. Dla dobra... Bogowie na dole, czuje się już gotowy grozić Szponowi! Jak daleko zaszło to szaleństwo? Muszę pomówić z Topperem, może jeszcze nie jest za późno. - Od tego deszczu poziom morza się podniesie, tak? - kontynuował za jego plecami Mallick Rel. Rozdział osiemnasty Prawda wywiera nacisk i widzę, że wszyscy się przed nim wzdrygamy. Ale, przyjaciele, przed prawdą nie ma ucieczki. Rok dziesięciu tysięcy kłamstw Kayessan Uczepiony obwisłego imperialnego sztandaru rhizan zapomniał o głodzie. Jego życie stało się zaledwie iskierką tlącą się w maleńkim ciałku. Stworzenie z uwagą wysłuchało całej rozmowy. Między najbliższymi transportowcami pojawiła się dromona holująca smukły okręt o czarnym kadłubie. Przyboczna i admirał Nok stali na brzegu, przyglądając się jej. Towarzyszyli im pięść Keneb, Szybki Ben i Kalam Mekhar. Nie zamienili zbyt wielu słów do chwili przybycia sierżanta Geslera i kaprala Chmury. Potem zrobiło się ciekawie. - Przyboczna - przywitał ją Gesler. - To jest nasz okręt. Silanda. Admirał Nok przyjrzał się opalonemu na złoto żołnierzowi. - Sierżancie, jak rozumiem, utrzymujesz, że potrafisz kierować tym nieprzyjemnym okrętem. Gesler skinął głową. - Ehe, wystarczy mi parę drużyn. A jeśli chodzi o wioślarzy na dole, hmm, kiedy mają wiosłować, to wiosłują. - Spędziliśmy z nimi sporo czasu, admirale, i już się ich nie boimy. Nawet Gesler, który podskakuje ze strachu, kiedy tylko spojrzy w to swoje srebrne zwierciadełko. A te głowy, od nich też nie dostajemy stracha... - Przestań gadać jak marynarz, adiutancie Chmura - zażądał Nok. Mężczyzna uśmiechnął się pod rudą, krzaczastą brodą. - Nie jestem już adiutantem, admirale. - Czyżby sam tytuł obdarzał posiadacza większą inteligencją? - zapytał Nok, unosząc cienkie brwi. Chmura pokiwał głową. - Ehe, admirale. Dlatego właśnie ja jestem kapralem, a Gesler sierżantem. Z każdym rokiem stajemy się coraz głupsi. - A Chmura jest z tego dumny - dodał Gesler, klepiąc towarzysza po plecach. Przyboczna potarła oczy. Przyjrzała się koniuszkom skórzanych rękawiczek i zaczęła powoli zdejmować pancerne rękawice, które miała na wierzchu. - Widzę po zanurzeniu, że okręt jest w pełni zaopatrzony. - W jego ładowni prowiant się nie psuje - wyjaśnił Nok. - Tyle przynajmniej zdołali ustalić moi magowie. Co więcej, nie ma tam szczurów ani innych szkodników. - Zawahał się, a potem westchnął. - Tak czy inaczej, nie mógłbym znaleźć marynarzy, którzy zgłosiliby się na ochotnika do służby na Silandzie. A nie mam zamiaru nikogo do tego zmuszać. - Wzruszył ramionami. - Przyboczna, jeśli naprawdę tego chcą... - Proszę bardzo. Sierżancie Gesler, twoja drużyna i jeszcze dwie inne. - Czwarta i dziewiąta, przyboczna. Przymrużyła powieki, a potem spojrzała na Keneba. - Pięści? To twoje wskrzeszone drużyny. - Czwarta... to będzie drużyna Struny... - W imię Kaptura - przerwała mu Tavore. - On ma na imię Skrzypek. To najgorzej strzeżona tajemnica w tej armii, Keneb. - Oczywiście. Wybacz, przyboczna. A więc drużyna Skrzypka i dziewiąta... chwileczkę. To będzie drużyna sierżanta Balsama. Niech nas Otchłań pochłonie, Gesler, wybrałeś sobie zgraję pyskatych malkontentów. - Tak jest, pięści. - Zgoda. - Keneb zawahał się, a potem spojrzał na Tavore. - Przyboczna, czy mogę zasugerować, by Silanda cały czas zajmowała pozycję na flance twojego okrętu flagowego? Na twarzy Geslera pojawił się wyraz drwiącej trwogi. Sierżant zdzielił Chmurę w ramię. - Nie ufają nam, Chmura. - To znaczy, że swoje wiedzą, nie? - Ehe. Niech mnie szlag, są bystrzejsi niż nam się zdawało. - Sierżancie Gesler - odezwała się Tavore - zabieraj swojego kaprala i zjeżdżaj stąd. - Tak jest, przyboczna. Obaj żołnierze piechoty morskiej oddalili się pośpiesznie. Po chwili admirał Nok roześmiał się cicho pod nosem. Szybko jednak spoważniał. - Przyboczna, muszę wyznać, że... ulżyło mi. - Że zostawimy Silandę tym idiotom? - Nie, Tavore. Chodzi o niespodziewane przybycie ocalonych z Y’Ghatanu, w tym żołnierzy takich, jak Skrzypek, Mątwa, Gesler i Chmura, a także... - Spojrzał na Szybkiego Bena i Kalama. - Wy dwaj. Transformacja, która zaszła w twojej armii, przyboczna, była... dotykalna. Dowódcy często zapominają o znaczeniu opiewanych w opowieściach weteranów, zwłaszcza dla młodych, niedoświadczonych żołnierzy. Dodajmy do tego nadzwyczajną opowieść o tym, jak przetrwali pod ulicami Y’Ghatanu. - Pokręcił głową. - To nader pocieszające wydarzenie. - Zgadzam się - rzekła Tavore, spoglądając na Keneba. - To w pierwszym rzędzie ci właśnie żołnierze przywitali z radością incydent, który można było uznać za straszliwy omen, i uczynili z niego symbol siły. Nikt z nas nie rozumiał tego wówczas do końca, ale Łowcy Kości narodzili się właśnie wtedy, na tej pierwszej paradzie w Arenie. Wszyscy wbili w nią spojrzenia. Tavore uniosła leciutko brwi. Keneb odchrząknął. - Przyboczna, Łowcy Kości mogli się narodzić owego dnia w Arenie, ale pierwszy oddech zaczerpnęli dopiero wczoraj. - Nie rozumiem. - Zastanawialiśmy się, skąd wzięła się ta odznaka - wyjaśnił Kalam. - Ta, którą własnoręcznie wręczyłaś kapitan Faradan Sort i tej czarownicy, Sinn. - Ach, ta. No cóż, nie mogę twierdzić, że to mój pomysł. To T’jantar ją zaprojektowała. Jak rozumiem, pochodzi z jubilerskiej rodziny i sama w młodości terminowała przez kilka lat. Zresztą nie wiem, dlaczego ta ceremonia miałaby być czymś więcej niż potwierdzeniem tego, co istniało już przedtem. - Przyboczna - odezwał się pięść Keneb - potrzebne było twoje potwierdzenie. Żeby nadać temu realność. Nie chcę cię obrazić, ale przedtem byłaś przyboczną. Należałaś do Laseen. Byłaś jej własnością. Jej twarz niebezpiecznie straciła wszelki wyraz. - A teraz, pięści? Odpowiedział jej Kalam. - Teraz należysz do Czternastej Armii. - Do nas - potwierdził Keneb. Na tym powinno się skończyć i wszystko byłoby dobrze. A nawet bardziej niż dobrze. Byłoby doskonale. Ujrzeli jednak na twarzy Tavore narastający wyraz... niepokoju. I strachu. Żadne z tych uczuć nie miało w tej sytuacji sensu. Chyba że... Chyba że Tavore nie potrafiła odwzajemnić tej lojalności. Tak oto zrodziły się robaki zwątpienia, wypełzły z gniazda niczym świeżo wyklute żmije i zatopiły śmiercionośne kły w sercach wszystkich, którzy widzieli to, co zdradziła twarz przybocznej. Zdradziła. A przecież ta kobieta cechowała się niemal nadludzkim opanowaniem. Zaskoczony rhizan zerwał się do lotu, zatoczył krąg i oddalił się wzdłuż plaży. Po chwili wylądował na białej powierzchni wielkiego pnia wyrzuconego na brzeg przez jakiś dawny sztorm. Stworzonko rozpostarło szeroko nogi, przywierając brzuchem do drewna. Jego boki poruszały się spazmatycznie. Przestraszony, zbity z tropu Flaszka wyciągnął rękę, chcąc pogłaskać jaszczurkę koniuszkiem palca między oczyma i uspokoić ją, zanim wypuści z uścisku jej iskierkę życia. Zwierzątko jednak uciekło, wymachując gwałtownie skrzydłami i uderzając ogonem. A teraz, po pięciu dniach, Flaszka stał na dziobowym pokładzie Silandy, gapiąc się na stos przykrytych brezentem głów, który Chmura zwał swym trustem mózgów. Może i było to zabawne, ale Flaszka zdawał sobie sprawę, że martwiaki obserwują go, przenikając wzrokiem wytarte płótno. Oczekiwały czegoś od niego. Ale czego? Cholera, nie potrafię wam pomóc, biedni durnie. Musicie to zrozumieć! Miał zresztą mnóstwo innych zmartwień. Tak wiele, że nie wiedział, od czego zacząć. Widział godło, medal który przyboczna wręczyła Faradan Sort, zamiast postawić ją przed sądem polowym. Taki sam dała niememu dziecku, Sinn. Flaszka wiedział, że dziewczynka w rzeczywistości wcale nie jest niema. Po prostu miała bardzo niewiele do powiedzenia komukolwiek poza swym bratem, Odpryskiem. Odznakę wykonano ze srebra - przedstawiała mur miasta, nad którym wznosiły się rubinowe płomienie, a pochyły tel, na którym zbudowano te mury, usypano ze złotych ludzkich czaszek. Echo dawnego godła Podpalaczy Mostów nie było przypadkiem. Nie, to był czysty geniusz. Geniusz T’jantar. No i bardzo dobrze. Przez większą część pierwszego dnia, gdy Flaszka i pozostali odpoczywali, żołnierze przychodzili pogapić się na nich. Ta nagła ciekawość była niepokojąca. Nadal nie potrafił pojąć, co właściwie dostrzegł w ich wytrzeszczonych oczach. Tak jest, żyjemy. Przyznaję, że to brzmi nieprawdopodobnie, niemniej jednak to prawda. A co wy w nas widzicie? W każdym słowie wypowiadanym przez Flaszkę i jego towarzyszy pobrzmiewały dręczące echa czasu spędzonego pod miastem. Wypełniał on też straszliwe koszmary, które ich nawiedzały. Przyzwyczaił się już o tego, że budzą go stłumione krzyki któregoś z żołnierzy z drużyny, Śmieszki, Mątwy albo Corabba Bhilana Thenu’alasa. Podobne dźwięki dobiegały od innych śpiących na kamienistym gruncie drużyn. Zgodnie ze zwyczajem, pod ich nieobecność należący do nich ekwipunek rozdzielono między innych żołnierzy, którzy owego pierwszego dnia musieli im zwrócić ich własność. O zmierzchu każde z nich miało znacznie więcej rzeczy niż przedtem. Mogli tylko gapić się w oszołomieniu na stosy błyskotek, sprzączek, zapinek i amuletów, połatanych bluz, wypranej, pikowanej wyściółki, skórzanych pasów i pochew na broń. A także sztyletów. Całe mnóstwo sztyletów, najbardziej osobistej i najcenniejszej ze wszystkich broni. To ostatnia deska ratunku wojownika. Tą bronią w razie konieczności można odebrać sobie życie, by uniknąć znacznie gorszego losu. Jak właściwie mamy to rozumieć? Koryk i Tarcz przykucnęli na pokładzie obok niego, grając w kostki, które ten pierwszy znalazł w swojej stercie darów. To była marynarska wersja. Pudełko było głębokie, żeby pionki nie wypadały z pola, a stabilność zapewniały orle szpony z żelaznymi koniuszkami, umieszczone od spodu we wszystkich rogach, wystarczająco ostre, by można je było wbić w drewniany pokład albo ławę w kambuzie. Tarcz przegrał do tej pory wszystkie partie - z górą dwadzieścia - zarówno z Korykiem, jak i ze Śmieszką. Mimo to ciągle tu wracał, często z jakimiś wyrażającymi determinację i odzyskany optymizm słowami. Flaszka nigdy jeszcze nie widział człowieka tak chętnie narażającego się na porażkę. W kapitańskiej kajucie wylegiwali się Gesler, Chmura, Skrzypek i Balsam. Odzywali się rzadko i od niechcenia. Głęboko w cieniu długiego stołu mapowego przycupnęła Y’Ghatan, szczurzyca Flaszki. Moje oczy i uszy... i obolałe cycki. Na pokładzie nie było innych szczurów, a gdyby Flaszka nie panował nad Y’Ghatan i jej potomstwem, one również dawno wyskoczyłyby za burtę. Mag im współczuł. Spowijające okręt czary były odrażające, cuchnęły obłędem. Nie lubiły żywych istot, które nie podlegały ich chaotycznej woli. A już szczególnie nie lubią mnie. Ale... Gesler i Chmura sprawiają wrażenie odpornych. Skurczybyki zmusili nas do żeglowania na tym niesamowitym, niegościnnym pływającym kurhanie. Flaszka zastanawiał się, czy porozmawiać na ten temat ze Skrzypkiem, ale odrzucił ów pomysł. Skrzypek przypominał Kalama, który przypominał Apsalar, która przypominała Szybkiego Bena. Wszyscy są... źli. No dobra, może nie źli, ale coś w tym rodzaju. Sam nie wiem. Ten interes w Cieniu... co oni kombinowali? Kalam był gotowy wbić noże w Apsalar, a ona sprawiała wrażenie, że nie ma nic przeciwko temu. Potem Szybki Ben się ocknął i ich rozdzielił, jakby to była tylko jakaś stara kłótnia, jakby na nowo rozdrapano dawne rany. Tavore wcieliła Szybkiego Bena, Kalama i Apsalar do swej osobistej świty. Towarzyszyli jej teraz na pokładzie Wilka Piany, okrętu flagowego przybocznej. To była quońska dromona ze stoczni Mapau, ale jej stępka i metalowe części pochodziły zupełnie skądinąd. To robota Fennów. Z pewnością wśród żyjących w nędzy niedobitków została tylko garstka rzeźbiarzy stępek i kowali... ale to oni zrobili tę stępkę i te łączniki i trudno byłoby się w nich doszukać bylejakości. Tak czy inaczej, Flaszka cieszył się, że tych troje przebywa na okręcie tnącym fale trzy długości kadłuba na prawo od nich. To było stanowczo za blisko jak na jego gust, ale musi się tym zadowolić. Wyobraził sobie te dwa gadzie szkielety polujące w ładowni na szczury... - A więc to Pędrak przechował ten gwizdek? - zapytał Skrzypek Geslera. Ukryta pod stołem Y’Ghatan nastawiła wystrzępione uszka. - Ehe, chłopak Keneba. To ci dopiero dziwny dzieciak. Podobno wiedział, że wrócimy. Może i w to wierzę. A może nie. Ale to była pierwsza rzecz, którą odzyskałem. - I bardzo dobrze - stwierdził Chmura, drapiąc się po brodzie. - Czuję się całkiem jak w domu... - Chyba żartujesz - odezwał się Gesler. - Kiedy ostatnio byliśmy na tym cholernym okręcie, prawie cały czas kuliłeś się ze strachu w kącie. - Potrzebowałem trochę czasu, żeby się przyzwyczaić, to wszystko. - Zobaczcie, co jakiś bystrzak zostawił w moich łupach - odezwał się Skrzypek. Coś spadło z łoskotem na stół. - Bogowie na dole - mruknął sierżant Balsam. - Czy jest kompletna? - Trudno wyczuć. Są w niej karty, których nigdy w życiu nie widziałem. Jedna reprezentuje Apokaliptyczną... jest Nieprzypisana, i jest też coś, co nazywa się Domem Wojny. Na jego najstarszej karcie wyobrażono pusty kościany tron. Po bokach stoją dwa wilki. Jest też karta zwana Najemnikiem i jeszcze jedna, namalowana inną ręką, której nazwa brzmi chyba Strażnicy Umarłych albo coś w tym guście. Są na niej widmowi żołnierze stojący pośrodku płonącego mostu... Na chwilę zapadła cisza. - Poznałeś jakieś twarze, Skrzypek? - zapytał w końcu Gesler. - Wolałem nie przyglądać się jej zbyt dokładnie. Jest tam też Dom Łańcuchów, a jego Król, Król w Łańcuchach, siedzi na tronie. Obraz jest bardzo ciemny, spowijają go cienie, ale przysiągłbym, że ten biedny skurwysyn krzyczy. A wyraz jego oczu... - I co jeszcze tam jest? - zapytał Balsam. - Nie podniecaj się tak, ty dalhońska skalna ropucho. - Dobra, jeśli nie podoba ci się ten prezent, Skrzypek, oddaj go mnie. - Jasne. Ty na pewno zaraz zacząłbyś rozkładać karty, tu, na tym okręcie. - I co z tego? - Chcesz otworzyć drzwi przed splątanym koszmarem grot Tiste i Tellann? I przed Okaleczonym Bogiem też? - Masz rację. - Tak czy inaczej, jest tam więcej Nieprzypisanych kart. Jest Władca Talii i tak, jego poznaję. I Łańcuch. Węzeł pośrodku i ogniwa sterczące na wszystkie strony. Ta karta mi się nie podoba. - Niezły prezent, Skrzypek. - Ehe, jak kamień rzucony tonącemu marynarzowi. - Schowaj ją - zażądał Gesler. Talię zabrano ze środka stołu. - Mamy problem - kontynuował Gesler. - Ale nie wiemy na czym on polega - dodał Chmura. - Wiemy tylko, że coś przestraszyło Keneba i tego twojego kumpla, skrytobójcę, Skrzypek. I Szybkiego Bena też. Wystraszyło ich wszystkich. - Przyboczna - wyjaśnił Skrzypek. - Kalam i Szybki nie chcieli nic powiedzieć, ale nie są zadowoleni. - Umilkł na chwilę. - Może chodzi o to, że Perła nagle zniknął zaraz po Y’Ghatanie. Zapewne udał się prosto do cesarzowej. Czy po prostu chciał złożyć raport jako agent Szponu? Niewykluczone. Ale nawet to zostawia w ustach kwaśny posmak. Zadziałał zbyt szybko, zanadto pośpieszył się z wyciągnięciem wniosków. Jakby to, co jego zdaniem zdarzyło się w Y’Ghatanie, potwierdziło tylko podejrzenia, które żywił już przedtem. Zastanówcie się nad tym. Czy któryś z was myśli, że taki raport mógł zawierać coś pozytywnego? - Ona zabiła sha’ik - warknął poirytowany Balsam. - Rozbiła gniazdo os na Raraku i nie pozwoliła, żeby coś z niego wyleciało. Dorwała Korbolo Dorna i odesłała go w kajdanach do stolicy. I nie poniosła przy tym prawie żadnych strat. Stoczyła po drodze parę potyczek, ale tego należało się spodziewać. Mogło być znacznie gorzej. Następnie ścigała Leomana aż do Y’Ghatanu. Oblężenia są kosztowne, chyba że ma się za murami kogoś, kto uchyli bramy. Zwłaszcza jeśli atakujący nie mają czasu, żeby grać na przeczekanie. A my go nie mieliśmy, tak? Groziła nam cholerna zaraza! - Uspokój się - powiedział Skrzypek. - Widzieliśmy to na własne oczy, pamiętasz? - Ehe, i czy któryś z nas się spodziewał, że Leoman ugotuje własnych ludzi? Że obróci całe miasto w stertę popiołu i rzeczułki ołowiu? Chcę powiedzieć, Skrzypek, że wcale nie spisaliśmy się tak źle. Jeśli się nad tym zastanowić. - Balsam ma rację - stwierdził Chmura, znowu się drapiąc. - Skrzypek, czy w tej twojej talii, w tym Domu Wojny, zwęszyłeś Treacha? Te wilki dały mi do myślenia. - Mam poważne wątpliwości odnośnie do tej wersji - odparł Skrzypek. - A nawet do całego tego Domu. Podejrzewam, że malarka dała się wprowadzić w błąd albo może to, co widziała, było niejasne... - To była kobieta? - Tak sądzę, poza tą nietypową kartą, Strażnikami Umarłych. Tę z pewnością namalowała męska ręka. - Wyjmij je, Skrzypek - zażądał Chmura z nagłym napięciem w głosie. - Przyjrzyjmy się temu Domowi Wojny. Wszystkim kartom po kolei. Rozległ się stukot tasowanych kart. - Pokażę je wam, jedna po drugiej. Nie na stole, tylko w ręku, tak? Pojedynczo. Dobra. Jeśli chodzi o ich nazwy, to tylko czytam to, co jest napisane na brzegach. - Przerwał na chwilę. - Panowie Wojny. Dwa wilki, jeden samiec i jedna samica. To sugeruje, że nazwa nie jest właściwa. Ale liczy się liczba mnoga, oznaczająca, że niezajęty tron jest mniej ważny. Dobra, wszyscy się przyjrzeli? Teraz następna. Łowca i, tak jest, to Treach... - A co to za pasiasty trup przed nim? Ten bezręki staruszek? - Nie mam pojęcia, Gesler. - Następna - powiedział Chmura. - Strażnicy Umarłych... - Daj mi ją tu bliżej... dobra. Chwileczkę... - Chmura - odezwał się Balsam - co tam właściwie widzisz? - Następna - zażądał falarski kapral. - Szybko! - Armia i Żołnierz. No, nie wiem... ma dwie nazwy. Może zależnie od kontekstu albo czegoś. - Jest coś jeszcze? - Dwie karty, i obie nie podobają mi się w najmniejszym stopniu. To jest Zabójca Życia... - Jaghut? - Pół-Jaghut - wyjaśnił beznamiętnym głosem Skrzypek. - Wiem, kto to jest. Łuk z rogu, jednosieczny miecz. Zabójca Życia to Icarium. A jego opiekuna, Mappa Konusa, nigdzie nie widać. - Mniejsza z tym - odezwał się Chmura. - A ostatnia karta? - To poniekąd przeciwwaga dla Icariuma. Zabójca Śmierci. - A kto to ma być, na Otchłań? To niemożliwe. Skrzypek chrząknął z niezadowoleniem. - Kto? Przyjrzyjmy się. Nędzny szałas ze skóry rozpiętej na kijkach, piecyk buchający dymem, zakapturzona postać o połamanych kończynach, łańcuchy zagłębiające się w ziemię. Kto to może być? - To niemożliwe - poparł Chmurę Gesler. - Nie może być dwiema kartami jednocześnie! - Niby dlaczego? - zapytał Skrzypek. - To już wszystko - dodał z westchnieniem. - A teraz, Chmura, powiedz, czemu tak ci się świecą oczy? - Wiem, kto zrobił te karty. - Naprawdę? - zapytał bez przekonania Skrzypek. - A skąd? - Ci Strażnicy, kamienie mostu mają w sobie coś takiego... A do tego te dwie ostatnie, te czaszki. Cholernie uważnie przyjrzałem się medalowi Faradan Sort. No wiesz, żeby móc wyszyć takie samo godło. Zapadła bardzo długa cisza. Flaszka wpatrywał się w pustkę. Implikacje wniknęły w jego umysł. Wniknęły na chwilę, a potem wypadły na zewnątrz jak obłoczki pyłu, jedna po drugiej. Przyboczna chciała, żeby ta Talia Smoków dostała się w ręce Skrzypka. Albo ona, albo T’jantar - albo może Nadir i Nul, czy ktoś inny - posiada tajemną wiedzę i nie boi się robić z niej użytku. Ale Skrzypek nigdy nie używa tych kart do wróżenia. Nie, on wymyśla gry. Przyboczna coś wie. Tak samo, jak wiedziała o duchach na Raraku... i o powodzi. Ale przecież nosi otataralowy miecz. A wszyscy się zgadzają, że dwoje Wickan straciło prawie całą moc. To musi być T’jantar. Co nas czeka? Czy właśnie to tak przestraszyło Szybkiego Bena i pozostałych? Co, jeśli... - Coś trąciło mnie w nogę... Czy to szczur? Pod naszym stołem? - Na Silandzie nie ma szczurów, Chmura. - Mówię ci, Ges... tam! Skrzypek zaklął. - To szczur Flaszki! - zawołał. - Łapcie go! - Za nim! Rozległ się stukot przesuwanych krzeseł i stołowych naczyń, stęknięcia i głośne tupanie. - Ucieka! Flaszka wiedział, że na każdym statku jest wiele miejsc, w które może się dostać tylko szczur. Y’Ghatan uciekła, bez względu na przekleństwa i tupanie. Po paru chwilach mag zobaczył na pokładzie śródokręcia Skrzypka. Odwrócił wzrok na chwilę przed tym, nim sierżant zatrzymał na nim spojrzenie. Patrzył na morze, nasłuchując, jak saper zmierza w jego stronę, przepychając się między leżącymi na deskach żołnierzami. Łup, łup, łup, wszedł po schodach na pokład dziobowy. - Flaszka! Mag spojrzał na niego, mrugając. - Nie, nie dam się nabrać. Szpiegowałeś nas! Podsłuchiwałeś! Flaszka wskazał na Koryka i Tarcza, którzy oderwali się od gry i gapili teraz na nich. - Zapytaj ich. Siedzę tu i nic nie robię już przeszło dzwon. Zapytaj ich. - To była ta twoja szczurzyca! - Ona? Straciłem z nią kontakt w nocy, sierżancie. Nie chciało mi się jej szukać, no bo właściwie po co? Nigdzie sobie nie pójdzie, bo musi opiekować się młodymi. Gesler, Chmura i Balsam ustawili się za Skrzypkiem, który szarpał się za zarost, jakby miał ochotę go sobie wyrwać. - Jeśli kłamiesz... - wysyczał. - Pewnie, że kłamie - stwierdził Balsam. - Na jego miejscu też bym kłamał. - Ale nie jesteś na moim miejscu, sierżancie Balsam - zauważył Flaszka. - Na tym właśnie polega zasadnicza różnica. Bo tak się składa, że mówię prawdę. Skrzypek warknął ze złością, odwrócił się i poszedł na śródokręcie. Pozostali po chwili podążyli za nim. Balsam obrzucił na pożegnanie Flaszkę złowrogim spojrzeniem, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że go znieważono. Kiedy odeszli, Koryk parsknął cicho. - Flaszka, tak się składa, że spojrzałem na ciebie na moment przed tym, nim Skrzypek wylazł na pokład, i, niech mnie Kaptur, twoja gęba zmieniła wyraz chyba z pięćdziesiąt razy przez tę krótką chwilę. - Naprawdę? - zapytał spokojnie mag. - To na pewno były chmury przesłaniające słońce, Koryk. - Twoja szczurzyca jeszcze ma te młode? - zdziwił się Tarcz. - To znaczy, że musiałeś je dźwigać przez całą drogę. Gdybym to ja je niósł, zjadłbym wszystkie po kolei. Wkładałbym je sobie do ust i trzask. Słodkie i pyszne. - Ale to ja je niosłem, nie ty, tak? Dlaczego wszyscy chcą być na moim miejscu? - Wcale nie chcemy - odparł Tarcz, wracając do gry. - Próbujemy ci tylko powiedzieć, że uważamy cię za kompletnego idiotę, Flaszka. Mag chrząknął. - Proszę bardzo. W takim razie pewnie nie chcecie usłyszeć, o czym przed chwilą mówili w tamtej kajucie? - Chodź tutaj - warknął Koryk. - Przyglądaj się, jak gramy, i zacznij gadać, Flaszka, bo inaczej powiemy o wszystkim sierżantowi. - Nie tym razem - odparł Flaszka, krzyżując ręce na piersi. - Chyba pójdę się przespać. Może później. Zresztą ta gra mnie nudzi. - Wydaje ci się, że nie powiemy Skrzypkowi? - Pewnie, że nie powiecie. - A dlaczego? - Dlatego że wtedy już nigdy, ale to nigdy, nie usłyszycie ode mnie żadnych poufnych informacji. - Ty kłamliwy, płaczliwy, podstępny skurczybyku... - No, no - obruszył się Flaszka. - Tylko grzecznie. - Robisz się gorszy od Śmieszki - poskarżył się Koryk. - Od Śmieszki? - Flaszka zatrzymał się na schodach. - A gdzie ona się podziewa? - Pewnie migdali się z Corabbem - odparł Tarcz. Naprawdę? - Nie powinna tego robić. - Dlaczego? - Dlatego że szczęście Corabba niekoniecznie przenosi się na tych, którzy go otaczają. - A co to właściwie znaczy? To znaczy, że za dużo gadam. - Mniejsza z tym. - W końcu dorwą tego szczura, Flaszka! - zawołał za nim Koryk. Nikt tu nie myśli rozsądnie. Bogowie, Koryk, wydaje ci się, że te młode wciąż są małe i bezradne. W rzeczywistości poruszają się już całkiem sprawnie. A to znaczy, że mam więcej niż jedną parę dodatkowych oczu i uszu, przyjaciele. Tak jest. Mam jeszcze Małego Koryka, Małą Śmieszkę, Małego Tarcza, Małego... no, znacie wszystkich. Gdy był w połowie drogi do luku, zabrzmiał alarm, unoszący się nad wzburzonymi falami niczym krzyki demonów. Wiatr przyniósł ze sobą zapach... nie, smród. *** Niech mnie Kaptur, nie znoszę nic nie wiedzieć. Kalam wdrapał się na olinowanie, ignorując kołysanie okrętu. Wilk Piany zmienił gwałtownie kurs, kierując się na północny wschód, w stronę luki, która wskutek niekompetencji lub nieostrożności utworzyła się między dwiema dromonami eskorty. Wspinając się szybko, skrytobójca dostrzegał od czasu do czasu obce okręty, pojawiające się tuż za tą szczeliną. Ich żagle mogły ongiś być czarne, ale wyblakły od słońca i soli, przybierając szarą barwę. Wszędzie panowało zamieszanie, było słychać sygnały i alarmy. Niemniej jedno stawało się przerażająco jasne: wpłynęli prosto w zasadzkę. Okręty na północy ustawiły się w łuk, gotowe do uderzenia. Drugi półksiężyc, zwrócony wypukłością ku Malazańczykom, nadpływał z wiatrem z północnego wschodu. Jeszcze inna grupa okrętów tworzyła na południu nieprzebytą barierę. Zaczynała się ona u przybrzeżnych płycizn na zachodzie i ciągnęła zębatą linią na wschód aż do miejsca, gdzie łuk zawracał na północ. Przeciwnik ma miażdżącą przewagę liczebną nad naszą eskortą. Załadowane żołnierzami transportowce są bezradne jak owce prowadzone na rzeź. Kalam zatrzymał się. Zobaczył już wystarczająco wiele. Kimkolwiek są, mają nas w garści. Ruszył z powrotem na dół, co było niemal tak samo niebezpieczne, jak wspinaczka. Po pokładzie biegali marynarze i żołnierze piechoty morskiej. Oficerowie wykrzykiwali kolejne rozkazy. Flagowy okręt przybocznej, nadal zajmujący pozycję na prawo od Silandy, halsował teraz w kierunku luki. Nie ulegało wątpliwości, że Tavore zamierza podjąć walkę ze zbliżającym się półksiężycem. Właściwie nie miała wyboru. Wiatr sprzyjał napastnikom i mogli wbić się niczym grot włóczni w sam środek skupiska ociężałych transportowców. Admirał Nok, dowodzący grupą dromon na północy, spróbuje się przebić przez blokującego drogę nieprzyjaciela. Tyle transportowców, ile tylko zdoła, podąży za nim. Ale wróg musi tylko zagnać je wszystkie w stronę brzegu, na niezaznaczone na mapach rafy, czekające na płyciznach. Kalam zeskoczył na pokład i wylądował miękko, uginając nogi. Gdy ruszył naprzód, usłyszał gdzieś wysoko w górze kolejne krzyki. Przyboczna i Szybki Ben stali tuż za kołyszącym się dziobem. Płaszczem Tavore szarpał wiatr. Gdy Kalam podszedł bliżej, wielki mag obejrzał się na niego. - Zrefowali żagle, ściągnęli je, czy jak tam marynarze mówią, kiedy chcą płynąć wolniej. - A dlaczego mieliby to robić? - zdziwił się Kalam. - To nie ma sensu. Skurwysyny powinny gnać prosto na nas. Szybki Ben skinął głową, lecz nie odezwał się ani słowem. Skrytobójca popatrzył na Tavore, nie potrafił jednak odgadnąć stanu umysłu spoglądającej na linię zbliżających się okrętów kobiety. - Przyboczna - zaczął - może powinnaś przypasać miecz? - Jeszcze nie - odparła. - Coś się dzieje. Spojrzał w tym samym kierunku, co ona. - Bogowie na dole, co to jest? *** Na pokładzie Silandy Gesler zrobił użytek z kościanego gwizdka i szeregi wioseł zaczęły się poruszać miarowo z całkowitą obojętnością na wysokie fale. Kadłub trzeszczał przy każdym poruszeniu, ale okręt z łatwością dotrzymywał kroku dromonie przybocznej. Żołnierze skończyli refować żagle i zebrali się na śródokręciu, by przygotować broń i zbroje. Skrzypek przykucnął nad drewnianą skrzynią, starając się zapanować nad nieustannie towarzyszącymi mu mdłościami. Bogowie, nienawidzę morza z tym jego cholernym kołysaniem. Nie, kiedy zginę, chcę mieć suche nogi. To wszystko. Nie mam żadnych innych żądań. Tylko suche nogi, do cholery. Odpiął zamykające skrzynię pasy i uniósł pokrywę. Pociski Moranthów leżały spokojnie, otulone wyściółką. - Kto umie dobrze rzucać? - zapytał, spoglądając na swoją drużynę. Poczuł, że w brzuchu poruszyło mu się coś zimnego. - Ja - odpowiedzieli jednocześnie Koryk i Śmieszka. - Po co pytasz? - odezwał się Mątwa. Corabb Bhilan Thenu’alas siedział nieopodal, podciągając kolana pod brodę. Choroba morska dokuczała mu tak bardzo, że nie był w stanie się ruszyć, nie wspominając już o odpowiedzeniu na pytanie Skrzypka. - Jeśli coś jest tuż obok mnie, może uda mi się w to trafić, sierżancie - stwierdził Tarcz, wzruszając ramionami. Ale Skrzypek udał, że tego nie słyszy. Wbił spojrzenie we Flaszkę, który stał w bezruchu, wpatrując się w linię nieprzyjacielskich okrętów. - Flaszka? Co się dzieje? Mag zwrócił ku niemu poszarzałą twarz. - Niedobrze, sierżancie. Rzucają czar. *** Samar Dev cofnęła się trwożnie, wciskając plecy w twarde, nieczułe drewno. Przed nią, po obu stronach grotmasztu, stało czterech Tiste Edur. Wypływały z nich straszliwe, iskrzące się czary, przeszywając powietrze między nimi na podobieństwo łańcuchów i rozkwitając erupcjami szarego ognia. Za kołyszącym się dziobem narastała potężna fala, która wznosiła się ku niemu, miotając się na uwięzi. Z czterech czarnoksiężników wytrysnęły łańcuchy eksplodującej mocy, pomknęły w lewo i w prawo, by połączyć się kolejno ze swymi bliźniakami ze statków płynących po obu stronach okrętu dowodzenia Hanradiego Khalaga. Powietrze, które Samar Dev wciągała w płuca, wydawało się martwe, jakby całkowicie zniszczono w nim jakiś niezbędny składnik. Kobieta, dysząc, osunęła się na pokład i podciągnęła kolana pod brodę. Rozkasłała się, a potem jej ciałem targnęły fale drgawek... Karsa Orlong stał nieruchomo, gapiąc się na skłębioną ścianę magii. - Co to jest? - zapytał. - Pradawne czary - odpowiedziała słabym głosem. - Chcą ich zniszczyć. Rozerwać dziesięć tysięcy dusz albo i więcej... na strzępy. - Kim jest nieprzyjaciel? Karsa, czym jest oddech życia, który od ciebie płynie? - To Malazańska Flota Imperialna - odpowiedział taxilanin. Samar zauważyła, że mężczyzna wyszedł na pokład razem z Piórkową Wiedźmą i predą, Hanradim Khalagiem. Wszyscy spoglądali na potworną, skutą łańcuchami burzę mocy. Toblakai skrzyżował ręce na piersi. - Malazańczycy nie są moimi wrogami - oznajmił. - Czy są Tiste Edur? - zapytał go Hanradi Khalag, przemawiając z ochrypłym akcentem. Olbrzym zmrużył oczy, przyglądając się ścianie czarów, w której rozległ się teraz ryk miliona rozgniewanych głosów. - Nie są - przyznał. - To znaczy, że są wrogami - stwierdził preda. - Jeśli ich zniszczycie, wyruszą przeciwko wam następni - zauważył Karsa. - Nie boimy się. Wojownik Toblakai raczył w końcu spojrzeć na predę. Samar Dev z nagłym niepokojem zauważyła na jego twarzy pogardę. Nie powiedział jednak nic. Odwrócił się tylko i przykucnął obok niej. - Chciałeś go nazwać głupcem - wyszeptała kobieta. - Cieszę się, że tego nie zrobiłeś. Ci Tiste Edur źle znoszą krytykę. - Co czyni ich jeszcze większymi głupcami - mruknął olbrzym. - Ale przecież już wiedzieliśmy, że nimi są. Wierzą, że ich cesarz może mnie pokonać. - Karsa... Czarnoksiężnicy zakrzyknęli chórem. Wszystkich ogarnęły konwulsje, jakby w ich ciała wniknęła ognista dłoń, zamykająca się w okrutnym uścisku wokół kręgosłupów. Samar Dev wytrzeszczyła oczy. Rytuał ich wypacza... och, cóż za ból... Ogromna fala oderwała się od powierzchni morza, która nagle stała się zupełnie gładka. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej, a w przestrzeni pod nią, wąskim pasie drwiącym z normalności, widać było malazańskie okręty. Ich żagle zwisały krzywo, statki zbaczały z kursu, gdy biednych skurczybyków na ich pokładach ogarniała panika. Wszystkie poza dwoma płynącymi na przodzie - dromoną i sunącym po jej flance od strony morza okrętem o czarnym kadłubie. U jego boków poruszały się miarowo wiosła. Co to jest? Hanradi Khalag podszedł do dziobu na widok czarnego statku, ale siedząca na pokładzie Samar nie widziała jego miny, a jedynie tył głowy i nagle wyprostowaną sylwetkę. Potem zaczęło się dziać coś innego. *** Ściana magii wzniosła się nad powierzchnię morza, wlokąc za sobą fontanny białej, spienionej wody, które opadały niczym odbite włócznie, gdy skłębiony, przeszyty nitkami szarości czar wznosił się coraz wyżej. Usłyszeli ryk, głośny i gwałtowny jak zgiełk atakującej armii. - Szybki Benie - odezwała się przyboczna cichym, bezbarwnym głosem. - To nie są groty - odparł z nutą bojaźni czarodziej. - To pradawna magia. Twierdze, ale wzbogacone nutą chaosu, pełne zgnilizny... - Okaleczony Bóg. Czarodziej i Kalam spojrzeli na Tavore. - Jesteś pełna niespodzianek, przyboczna - zauważył Szybki Ben. - Potrafisz na to odpowiedzieć? - Przyboczna? - Te pradawne czary, wielki magu. Czy potrafisz na nie odpowiedzieć? Spojrzenie, jakim Szybki Ben obrzucił Kalama, zaskoczyło skrytobójcę, ale znakomicie współgrało z jego odpowiedzią. - Jeśli nie potrafię, z pewnością wszyscy zginiemy, przyboczna. Ty skurczybyku. Masz coś w zanadrzu... - Nie zostało ci wiele czasu - zauważyła przyboczna. - Jeśli ci się nie uda - dodała, odwracając się - mam jeszcze swój miecz. Kalam odprowadzał wzrokiem oddalającą się kobietę. Potem spojrzał z powrotem na skłębioną, spienioną ścianę czarów wypełniającą niebo na północy. Serce waliło mu gwałtownie. - Szybki, wiesz, że nie masz zbyt wiele czasu, zanim wróci z mieczem... - Wątpię, żeby on wystarczył - przerwał mu czarodziej. - Och, może uratuje ten okręt, ale o całej reszcie możemy zapomnieć. - To zrób coś! Szybki Ben obejrzał się na niego. Na jego twarzy widniał uśmiech, który skrytobójca widywał już setki razy. A ten błysk w oczach, tak bardzo znajomy, tak... Czarodziej splunął w dłonie, zatarł je i spojrzał na pradawne czary. - Chcą się bawić Twierdzami? Dobra... zrobię to samo. Kalam obnażył zęby. - Masz tupet. - Że co? - Powiedziałeś jej, że jest pełna niespodzianek. - Ehe. Potrzebuję trochę miejsca. Dawno już tego nie robiłem. Mogłem wyjść z wprawy. Uniósł ręce. Tak bardzo znajomy... i tak niepokojący... *** Cztery długości kadłuba w stronę pełnego morza od okrętu przybocznej, przebywający na pokładzie Silandy Flaszka poczuł, że coś szarpnęło nagle jego zmysłami. Odwrócił gwałtownie głowę, spoglądając na kasztel dziobowy Wilka Piany. Szybki Ben stał tam z rozpostartymi szeroko rękoma, jakby chciał się złożyć w cholernej ofierze... Wokół wielkiego maga przebudził się ogień koloru upstrzonego złotymi pyłkami błota. Wznosił się szybko, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony. Tak szybko i gwałtownie... niech mnie bogowie... nie, więcej cierpliwości, durniu! Jeśli przeciwnik... Flaszka wyszeptał słowa modlitwy i włożył całą swą wolę w czar przywołany przez wielkiego maga. Wolniej, durniu, wolniej! O tak, pogłęb ten odcień, zagęść go, rozpostrzyj na boki, to tylko odwrócona lawina błotna, tak, wszystko się wspina po stoku, płomienie jak deszcz, języki złocistego zniszczenia, o właśnie tak... Nie, przestań mi się opierać, niech cię szlag. Nie obchodzi mnie, jak bardzo się boisz... panika wszystko zepsuje. Słuchaj uważnie! Wtem nozdrza Flaszki wypełnił zapach... futra. Poczuł lekki dotyk niezupełnie ludzkich dłoni i jego rozpaczliwe wysiłki powstrzymania szalonego entuzjazmu Szybkiego Bena utraciły wszelkie znaczenie. Silniejsza wola odtrąciła jego wolę na bok jak pajęczynę... *** Kalam przykucnął na drewnianych schodkach prowadzących na kasztel dziobowy, obserwując Szybkiego Bena, unoszącego się powoli nad deski i rozstawiającego szeroko nogi, jakby jakaś zewnętrzna siła chwyciła go niewidzialnymi dłońmi za bluzę od przodu, uniosła, a potem nim potrząsnęła. Co to, w imię Kaptura...? Magia, która wyrosła nad morzem w odpowiedzi na szary, skłębiony sztorm naprzeciwko nich, przypominała ścianę ziemi, poprzeszywaną płonącymi korzeniami. Poruszała się ciężko, osypywała i drżała, podczas gdy stojąca za nią szalona, wybuchowa wola skupiała się, przetwarzając ją w coś znacznie potężniejszego. Kiedy ją uwolni, kiedy się zderzy z tą drugą falą... Kapturze na dole, nikt nie ujdzie z tego z życiem... *** Hanradi Khalag wytrzeszczył oczy, zamierając w bezruchu na kilkanaście uderzeń serca, gdy szalony chaos pradawnej magii piętrzył się nad morzem w przerażającej odpowiedzi na czary czarnoksiężników Edur. Prawie stu czarnoksiężników Edur, uświadomiła sobie Samar Dev, spoglądając na płynącą na czele malazańskiej floty dromonę. A wszystko to pochodziło od jednego człowieka, czarnoskórego mężczyzny, który unosił się teraz nad dziobem okrętu, rozpościerając szeroko kończyny. Preda zachwiał się. Potem się wyprostował i zaczął wykrzykiwać rozkazy, powtarzając raz po raz tę samą frazę. Ruszył ku swym czarnoksiężnikom, zataczając się jak pijany. Wszyscy czterej zwalili się na pokład, jakby obalił ich jakiś olbrzym. Miotali się w konwulsjach, tocząc pianę, wylewały się z nich płyny... Mglista, wyniosła szara ściana zapadła się w siebie. Wypływały z niej witki, które znikały w powietrzu albo uderzały w nagle wzburzoną powierzchnię morza, wzbijając przesłaniające widok obłoki pary. Ryk ucichł. Czary się załamały, łańcuchy łączące czarnoksiężników na pokładach poszczególnych okrętów zgasły albo przerwały się gwałtownie, jakby rzeczywiście były zrobione z żelaza. Pokład przechylił się szaleńczo pod ich stopami. Wszyscy poza Karsą Orlongiem zachwiali się na nogach. Samar Dev oderwała wzrok od Toblakai i ponownie spojrzała na mroczny, ziemny wał magii. On również opadał. Tak jest, może ci durni Edur nie mają oporów przed uwalnianiem takiej magii, gdy nikt się im nie przeciwstawia... ale ciebie nie można oskarżyć o podobną głupotę, Malazańczyku, kimkolwiek jesteś. Hanradi Khalag wykrzykiwał rozkazy, ignorując miotających się we własnym plugastwie czarnoksiężników. Letheryjscy marynarze zaczęli pośpiesznie zawracać okręt ku wschodowi. Twarze mieli pobladłe i recytowali modlitwy. Wycofujemy się. Malazańczyk sprawdził ich blef. Stawił im czoło... och, czarodzieju, mogłabym cię pocałować. Mogłabym nawet zrobić więcej. Bogowie, mogłabym... - Co mówią Edur? - zainteresował się Karsa Orlong. Taxilanin zmarszczył brwi, a potem wzruszył ramionami. - Nie dowierzają... - Nie dowierzają? - wychrypiała Samar Dev. - Są wstrząśnięci, taxilaninie. Zdrowo wstrząśnięci. Mężczyzna skinął głową, zerkając na Piórkową Wiedźmę, która się na nich gapiła. - Toblakai, mówią, że ci Malazańczycy... że mają na pokładzie cedę. Karsa skrzywił się. - Nie znam tego słowa. - Ja znam - oznajmiła Samar Dev. Uśmiechnęła się, gdy przez przesłaniający niebo chaos przebił się niespodziewanie promień słońca i rozświetlił jej twarz. - Powiedz im, taxilaninie, że się nie mylą. Mają. Cedę. Malazańczycy mają cedę i bez względu na wszystko, czego Edur w swej arogancji spodziewali się po dzisiejszym dniu, nie przestraszyli się ich. Powiedz im to, taxilaninie. Powiedz! *** Kalam uklęknął obok Szybkiego Bena i przyglądał się przez chwilę jego pozbawionej wyrazu twarzy oraz zamkniętym oczom. Potem spoliczkował czarodzieja. Mocno. Szybki Ben zaklął i spojrzał ze złością na skrytobójcę. - Mógłbym cię zmiażdżyć jak robaka, Kalam. - W tej chwili wystarczyłoby pierdnięcie robaka, żeby zdmuchnąć cię z pokładu, Szybki - mruknął w odpowiedzi skrytobójca. - Cicho. Czy nie mogę tu jeszcze chwilę poleżeć? - Nadchodzi przyboczna. Przyznaję, że idzie powoli. Idioto, za dużo zdradziłeś... - Cicho, Kalam. Muszę się porządnie zastanowić. - Odkąd to bawisz się pradawną magią? - Odkąd? - powtórzył Szybki Ben, spoglądając Kalamowi prosto w oczy. - Nigdy tego nie robiłem. - Co takiego? - To była przeklęta przez Kaptura iluzja. Dzięki bogom, którzy kulą się teraz ze strachu w swoich wychodkach, ci idioci połknęli haczyk. Ale posłuchaj, na tym nie koniec. Ktoś mi pomógł. A potem znowu ktoś mi pomógł! - Co to znaczy? - Nie mam pojęcia! Daj mi się zastanowić! - Nie ma na to czasu - stwierdził Kalam, siadając. - Przyboczna już tu jest. Szybki Ben złapał skrytobójcę za koszulę i przyciągnął go do siebie. - Bogowie, przyjacielu - wyszeptał. - Nigdy w życiu tak się nie bałem. Nie rozumiesz? To się zaczęło jako iluzja. Ale potem... - Wielki magu, musimy porozmawiać - rozległ się głos przybocznej. - To nie było... - Benie Adaephonie Delat, musimy porozmawiać. Natychmiast. Kalam wyprostował się i zaczął odsuwać, ale zatrzymał się na gest Tavore. - O nie, skrytobójco. Ty również. Kalam zawahał się. - Przyboczna, ta rozmowa... nie może być jednostronna. Zmarszczyła brwi, a potem skinęła głową. *** Skrzypek zatrzymał się obok leżącego na pokładzie Flaszki. - Żołnierzu. Mężczyzna miał zamknięte oczy, a usłyszawszy głos sapera, zacisnął powieki jeszcze mocniej. - Nie teraz, sierżancie. Proszę. - Żołnierzu - powtórzył Skrzypek. - Hmm... poplamiłeś się. No wiesz, w kroczu. Flaszka jęknął. Skrzypek obejrzał się na resztę drużyny. Wszyscy byli na razie zajęci sobą. I całe szczęście. Przykucnął. - Cholera, Flaszka, rusz się stąd i doprowadź do porządku. Jeśli inni to zobaczą... Ale zaczekaj chwilę. Chcę się czegoś dowiedzieć. Co w tym wszystkim tak cię podnieca? Flaszka przetoczył się na bok. - Nic nie rozumiesz - wymamrotał. - Ona lubi to robić. Kiedy tylko ma okazję. Nie wiem dlaczego. Nie wiem. - Ona? Kto? Nikogo z tobą nie było, Flaszka! - Ona bawi się ze mną. Bawi się... nim. - Ktoś wyraźnie to robi - mruknął Skrzypek. - A teraz złaź pod pokład i doprowadź się do porządku. Jeśli Śmieszka to zobaczy, do końca życia nie przestanie cię dręczyć. Sierżant odprowadzał wzrokiem czołgającego się w stronę luku Flaszkę. Podniecił się. Stanęliśmy w obliczu zagłady, wszyscy co do jednego, a on snuł fantazje o jakiejś dawnej przyjaciółce. Na oddech Kaptura. *** Taralack Veed przyglądał się przez chwilę panującemu na pokładzie zamieszaniu. Zmarszczył brwi, zauważywszy, że dowódca, Tornad Sengar, spaceruje w tę i we w tę, a wojownicy przynoszą mu wiadomości, docierające z innych, z pozoru niezliczonych okrętów Edur. Tornad Sengar wyglądał, jakby zadano mu potężny cios. Powodem nie był czarodziejski rytuał, który odpowiedział na magię Edur, ale jakaś wiadomość, która przybyła po krótkiej chwili, gdy malazańska flota wypływała z okrążenia. Część okrętów przepływała w odległości strzału z kuszy od siebie, a na twarzach ludzi malował się wyraz przypominający ulgę. Taralack zauważył nawet, że jakiś malazański żołnierz pomachał im ręką. Ale potem jeden z towarzyszy zdzielił go pięścią w skroń. Tymczasem dwie floty Edur łączyły się w całość, co nie było prostym zadaniem z uwagi na wzburzone wody, wielką liczbę okrętów oraz zbliżający się zmierzch. Twarz Tornada Sengara, admirała tej potężnej pływającej armii, przybrała jednak udręczony wyraz, który mógł się zrodzić jedynie z osobistej tragedii. Utraty, straszliwej utraty. To było naprawdę dziwne. W powietrzu nadal unosił się odór pradawnych czarów. Tylko szalone potwory mogłyby tak beztrosko używać podobnych mocy. Wydawało im się, że mogą nimi władać jak bronią wykonaną z zimnego, obojętnego żelaza. Ale w przypadku pradawnych mocy - w przypadku chaosu - to magia władała użytkownikiem. A Malazańczycy odpowiedzieli tym samym. To była zdumiewająca informacja, całkowicie niespodziewana demonstracja tajemnej wiedzy. Wydawało się, że moc malazańskiego rytuału przewyższała nawet moc dziesiątek czarnoksiężników Edur. Nadzwyczajne. Gdyby Taralack Veed nie widział tego na własne oczy, nie uwierzyłby, że Imperium Malazańskie dysponuje podobnymi możliwościami. Dlaczego Malazańczycy nigdy nie zrobili z nich użytku? Po chwili zastanowienia znalazł odpowiedź na to pytanie. Mogą być krwiożerczymi tyranami, ale nie są obłąkani. Wiedzą, co to znaczy ostrożność. Umiar. Tiste Edur, niestety, tego nie wiedzą. To bardzo niefortunne. Dla nich. Zobaczył atri-predę, Pomrokę, która chodziła między swymi letheryjskimi żołnierzami, wypowiadając uspokajające słowa, a od czasu do czasu również cichy rozkaz. Wydawało się, że tam, gdzie przeszła, trwoga wygasa. Gral podszedł do niej. Spojrzała mu w oczy i przywitała go lekkim skinieniem głowy. - Jak się miewa twój towarzysz pod pokładem? - zapytała. Taralack był pod wrażeniem narastającej biegłości, z jaką władała językiem. - Spożywa posiłki. Odzyskuje hart ducha. Ale niezwykłe wydarzenia dzisiejszego dnia są mu obojętne. - Wkrótce zostanie poddany próbie. Taralack wzruszył ramionami. - To go nie obchodzi. Co dolega Tomadowi Sengarowi? - zapytał, podchodząc bliżej. Pomroka wahała się przez dłuższą chwilę. - Dotarły do nas wieści, że w malazańskiej flocie zauważono okręt zdobyty w swoim czasie przez Edur na innym oceanie - odpowiedziała wreszcie. - Dowództwo nad tym okrętem powierzono jednemu z synów Tornada. Miał popłynąć do Zaczątku z misją, o charakterze której nie zawiadomiono cesarza Rhulada. - I Tornad jest teraz przekonany, że ów syn nie żyje. - Nie ma innej możliwości. A tracąc jednego syna, stracił zarazem drugiego. - Nie rozumiem. Spojrzała na niego, a potem potrząsnęła głową. - Nieważne, Taralacku Veed, dziś w Tornadzie Sengarze zrodziła się zapiekła nienawiść do Malazańczyków. Gral wzruszył ramionami. - Oni walczyli już z wieloma wrogami, atri-predo. Takimi jak Caladan Brood, Sorrel Tawrith, K’azz D’Avore, Anomander Rake... Usłyszawszy to ostatnie nazwisko, Pomroka otworzyła szerzej oczy. Chciała coś powiedzieć, ale nagle przesunęła nieco wzrok, spoglądając za lewy bark Taralacka Veeda. Zza pleców Grala dobiegł męski głos: - To niemożliwe. Taralack Veed przesunął się na bok, żeby przyjrzeć się przybyszowi. To był Edur. - On się nazywa Ahlrada Ahn - przedstawiła go Pomroka. Gral usłyszał w jej głosie nutę jakiejś skrywanej wiedzy, łączącej ze sobą tych dwoje. - Podobnie jak ja, nauczył się twojego języka, ale szybciej ode mnie. - Anomander Rake, Czarnoskrzydły Władca, mieszka przy Bramach Ciemności - stwierdził Edur. - Kiedy ostatnio o nim słyszałem - odparł Taralack Veed -mieszkał w latającej fortecy zwanej Odpryskiem Księżyca. Stoczył z Malazańczykami czarodziejską bitwę nad miastem zwanym Pale, na odległym kontynencie. Poniósł w niej klęskę, ale nie zginął. Na ogorzałej, pooranej bruzdami twarzy wojownika Edur walczyły ze sobą szok i niedowierzanie. - Musisz mi opowiedzieć więcej na ten temat. Jak wygląda ten Anomander Rake? - Nie wiem o nim zbyt wiele. Jest wysoki, czarnoskóry i srebrnowłosy. Ma przeklęty, dwuręczny miecz. Czy te szczegóły się zgadzają? Nie jestem pewien... - Taralack Veed przerwał, zastanawiając się, jak wiele powinien zdradzić. To, co chciał powiedzieć teraz, świadczyłoby o tajemnej wiedzy, posiadanej przez niewielu. Ale... zobaczy, co z tego wyniknie. - Anomander Rake jest Tiste Andii - stwierdził, przechodząc na letheryjski. - Nie Edur. Sądząc jednak po twojej reakcji, wojowniku, podobnie jak Tornada Sengara, zraniła cię nieoczekiwana wiadomość. W oczach Ahlrady Ahna pojawił się nagle lęk. Wojownik zerknął na Pomrokę, a potem obrócił się na pięcie i odszedł. - Są sprawy - oznajmiła Taralackowi Veedowi atri-preda - o których nic nie wiesz, i lepiej, żeby tak pozostało. Nieświadomość jest twoją ochroną. Postąpiłeś nierozsądnie - dodała - ujawniając, że znasz letheryjski. - Jestem przekonany, że Ahlrada Ahn nikomu nie wspomni o naszej rozmowie. - Spojrzał z uśmiechem w jej oczy. - To samo dotyczy ciebie, atri-predo. - Jesteś nieostrożny, Taralacku Veed. Splunął w dłonie i wygładził nimi włosy, po raz kolejny zdumiewając się nagłym niesmakiem na jej twarzy. - Powiedz Tomadowi Sengarowi jedno, atri-predo. To on wiele ryzykuje, domagając się, by biegłość Icariuma poddano próbie. - Jesteś tak bardzo pewny - zauważyła. - Czego? - Tego, że twój towarzysz jest najpoważniejszą groźbą, z jaką miał do czynienia cesarz Rhulad. Niestety, wszyscy, którzy przedtem sądzili o sobie to samo, teraz nie żyją. A było ich bardzo wielu, Taralacku Veed. Tornad Sengar musi mieć pewność. Trzeba go przekonać, nim zaprowadzi twego przyjaciela, by stanął przed jego synem. - Jego synem? - Tak. Cesarz Rhulad jest najmłodszym synem Tornada Sengara. W gruncie rzeczy jest jedynym z jego synów, który pozostał przy życiu. Pozostali trzej zginęli albo zaginęli bez śladu. Najprawdopodobniej wszyscy nie żyją. - W takim razie wydaje mi się - stwierdził Gral – że Tornad chce być pewien nie biegłości Icariuma, ale raczej jej braku. W końcu jakiż ojciec pragnąłby śmierci swego ostatniego żyjącego syna? W odpowiedzi Pomroka wpatrywała się tylko w niego przez długą chwilę. Potem odwróciła się i odeszła. Taralack Veed został sam. Na jego zakłopotanej twarzy pogłębiał się mars. *** Sierżant Hellian znalazła zapas marynarskiego rumu i z błogim uśmiechem wałęsała się teraz po pokładach. A przed niespełna połową dzwonu zaśpiewała kartooliański tren, gdy na niebie nad nimi otwarła się sama Otchłań. Masan Gilani znowu zdjęła zbroję i narzuciła na siebie gruby wełniany płaszcz, by osłonić się przed chłodnym wiatrem. Siedziała z garstką żołnierzy na pokładzie, starając się nie wchodzić w drogę marynarzom. Nieprzyjacielska flota była gdzieś na południu, zniknęła w gęstniejącym mroku. I bardzo dobrze. Mamy teraz wielkiego maga. Prawdziwego. W końcu ten Szybki Ben był Podpalaczem Mostów. Prawdziwy wielki mag, który uratował skórę nam wszystkim. To dobrze. Jej płaszcz zdobiła nowa odznaka, wyszyta srebrną, karmazynowa i złotą nicią. Wyszyła ją sama i była dumna ze swej roboty. Łowcy Kości. Tak jest, mogę żyć z tą nazwą. Co prawda, nie chwytała tak za serce, jak Podpalacze Mostów. Szczerze mówiąc, jej znaczenie było trochę niejasne, ale to w niczym nie przeszkadzało kobiecie, gdyż historia Czternastej Armii również była niezrozumiała. A przynajmniej lekko mętna i nieokreślona. Na przykład, dokąd płyniemy? Co wydarzy się teraz? Dlaczego cesarzowa nas odwołała? Nie można powiedzieć, żeby Siedmiu Miastom nie przydała się odbudowa albo malazańscy żołnierze, którzy wypełnią te wszystkie puste garnizony. Z drugiej strony, zaraza trzyma cały kraj za gardło i nadal wyciska z niego życie. Ale za to mamy wielkiego maga. Młoda Sinn przysunęła się do niej, drżąc z zimna. Masan Gilani odchyliła połę płaszcza. Sinn przytuliła się do Masan, kładąc głowę na jej piersi. W pobliżu było słychać głos sierżanta Postronka, nadal przeklinającego głupotę Okrucha, który pomachał ręką do jednego z nieprzyjacielskich okrętów tuż po niedoszłej bitwie. Masan przypomniała sobie, że to Okruch spowodował straszliwe zamieszanie pod murami Y’Ghatanu. Biegając, unosił kolana na wysokość wielkich, odstających uszu. Słuchał teraz sierżanta z szerokim, bezmyślnym uśmiechem i na jego twarzy pojawiał się wyraz zachwytu za każdym razem, gdy tyrada Postronka sięgała nowych szczytów wyobraźni. Masan Gilani podejrzewała, że jeśli to jeszcze potrwa, sierżant może rzucić się na Okrucha i zacisnąć ręce na jego długiej, chudej szyi z podskakującą, wielką jak pięść grdyką, tylko po to, by zdławić uśmiech przylepiony do końskiej gęby tego durnia. Mała rączka Sinn zaczęła się bawić piersią Masan. Palec wskazujący wędrował wokół sutki. W jakim towarzystwie obraca się ten dzieciak? Masan odepchnęła delikatnie rączkę, ale ta wróciła. Proszę bardzo. Ale trzeba powiedzieć, że ma cholernie zimną łapkę. - Wszyscy nie żyją - wyszeptała Sinn. - Co? Kto nie żyje, dziecko? - Wszyscy nie żyją... lubisz to? Chyba lubisz. - Masz zimny palec. Kto nie żyje? - Duzi. Palec się cofnął. Zastąpiły go ciepłe, wilgotne usta. I tańczący język. Na oddech Kaptura! No cóż, mogłabym sobie wyobrazić gorsze sposoby na zakończenie tego przerażającego dnia. - Czy to moja siostra tu się ukrywa? Masan Gilani uniosła wzrok, spoglądając na kaprala Odpryska. - Tak. Na jego twarzy pojawił się lekko zbolały wyraz. - Nie chce mi powiedzieć... co się wydarzyło w tej posiadłości. Co się tam z nią stało. - Zawahał się. - Nie jesteś pierwszą osobą, pod której płaszcz wsunęła się nocą, Masan Gilani - dodał. - Chociaż pierwszą kobietą. - Ach, rozumiem. - Chcę się dowiedzieć co się stało. Muszę to wiedzieć. Masan Gilani skinęła głową. -Wiem, jak to jest - ciągnął Odprysk, odwracając wzrok i pocierając twarz. - Wszyscy mamy swoje sposoby, żeby sobie z tym radzić. - Ale ty jesteś jej bratem - zauważyła, nie przestając kiwać głową. - I ciągle za nią chodzisz, bo chcesz dopilnować, żeby nikt nie zrobił z nią nic, czego nie powinien robić. Westchnął ciężko. - Dziękuję, Masan Gilani. Ciebie się nie bałem... - Nie sądzę, byś musiał się bać kogokolwiek tutaj - odparła. - Nie w naszych drużynach. - Wiesz co? - zaczął. Zauważyła, że po jego policzkach spływają łzy. - To właśnie mnie zaskoczyło. Wszyscy, którzy przeszli przez miasto, powiedzieli to samo, co ty przed chwilą. - Odprysk - powiedziała cicho. - Czy nadal jesteś z Pułku Ashockiego? Ty i reszta? Pokręcił głową. - Nie. Jesteśmy teraz Łowcami Kości. To dobrze. - Zostało mi trochę nici - poinformowała go. - Gdybym mogła wziąć wasze płaszcze... w jakiś ciepły dzień... - Masz dobrą rękę, Masan Gilani. Zapytam resztę, jeśli się zgadzasz. - Zgadzam się. Na tych przeładowanych hipopotamach i tak nie mamy nic do roboty. - I tak jestem ci wdzięczny. No wiesz, za wszystko. - Idź się trochę przespać, kapralu. Twoja siostra już śpi, sądząc po jej oddechu. Skinął głową i odszedł. A jeśli jakiś żołnierz albo żołnierka nie zrozumie sytuacji i spróbuje wykorzystać to złamane dziecko, obedrzemy go żywcem ze skóry. Wszystkich czterdziestu paru. Właściwie powinnam dodać jeszcze jedną. Faradan Sort. Spod pokładu wylazło czworo dzieci. Jedno zanosiło się śmiechem. Sinn poruszyła się lekko w objęciach Masan Gilani, a potem się uspokoiła, nadal trzymając jej sutkę w ustach. Dalhonka śledziła dzieci wzrokiem, ciesząc się, że zdrowieją już po marszu. Tak jest, wszyscy jakoś sobie radzimy. Kogo więc miała na myśli Sinn, mówiąc, że wszyscy nie żyją? Bogowie na dole, nie sądzę, bym chciała się tego dowiedzieć. Przynajmniej nie dzisiejszej nocy. Niech sobie śpi. A tamte dzieci niech się bawią, a potem niech zwiną się pod kocami gdzieś na dole. Niech ta bestia ukołysze nas do snu. To dar Szybkiego Bena dla nas wszystkich. *** Brat i siostra stali na dziobie opatuleni w ciepłe płaszcze i wpatrywali się w zapalające się na północnym niebie gwiazdy. Liny skrzypiały, a żagle łopotały, gdy okręt halsował pod wiatr. Na zachodzie piętrzyły się czarniejsze niż niebo góry Półwyspu Olphara. Wreszcie siostra przerwała długą ciszę. - To nie powinno być możliwe. Jej brat prychnął pogardliwie. - I nie było. W tym cała rzecz. - Tavore nie dostanie tego, czego chce. - Wiem o tym. - Jest do tego przyzwyczajona. - To prawda. Miała już do czynienia z nami. - Nul, wiesz, że on uratował nas wszystkich. Chłopak skinął głową, ukrytą pod grubym kapturem z wickańskiej wełny. - Zwłaszcza Szybkiego Bena. - Zgadzam się. A więc - ciągnął Nul - zgadzamy się również, że to dobrze, że jest z nami. - Pewnie tak - mruknęła Nadir. - Mówisz tak tylko dlatego, że go lubisz, siostro. Jak kobieta mężczyznę. - Nie bądź idiotą. To przez te sny... i to, co ona robi... Nul znowu prychnął lekceważąco. - Oddychasz od tego szybciej, tak? Zwierzęca dłoń, ściskająca go mocno... - Przestań! Nie o to mi chodziło. Rzecz w tym... tak, to dobrze, że on jest z nami. Ale czy to dobrze, że ona jest z nim? Nie jestem tego pewna. - Chcesz powiedzieć, że jesteś zazdrosna. - Bracie, zmęczyły mnie już te dziecinne docinki. W tym, jak ona go wykorzystuje, jest coś, co przypomina przymus. - Dobra, z tym mogę się zgodzić. Ale dla nas dwojga pozostaje do rozstrzygnięcia jedno kluczowe pytanie, siostro. Eres’al okazała zainteresowanie. Podąża za nami jak szakal. - Nie za nami. Za nim. - W rzeczy samej. I to właśnie jest sedno problemu. Czy powiemy jej o tym? Czy powiemy przybocznej? - A o czym? O tym, że jakiś spuszczający się w portki żołnierz z drużyny Skrzypka jest ważniejszy dla niej i dla jej armii niż Szybki Ben, Kalam i Apsalar razem wzięci? Posłuchaj, zaczekajmy, aż się dowiemy, co powie jej wielki mag o tym, co się przed chwilą wydarzyło. - To znaczy, że jeśli powie niewiele albo będzie twierdził, że nic nie wie... - Albo przypisze sobie całą zasługę i będzie się pysznił jak Pierwszy Bohater... Wtedy dopiero zdecydujemy, co powiemy, Nul. - Zgoda. Milczeli przez kilkanaście uderzeń serca. - Nie przejmuj się tym aż tak bardzo, Nadir - odezwał się wreszcie Nul. - Pół kobieta, pół zwierzę, cała porośnięta śmierdzącym futrem, nie powinna być poważną rywalką w walce o jego serce. - Ale to nie moja ręka... Nadir umilkła nagle. Potem z jej ust popłynęła wiązanka gwałtownych wickańskich przekleństw. Nul uśmiechał się w ciemności. Na szczęście, jego siostra tego nie widziała. *** Żołnierze piechoty morskiej tłoczyli się w ładowni. Leżeli na deskach albo zwijali się pod kocami. Apsalar niepokoił widok tak wielu ciał. Czuła się jak pochowana w żołnierskim kurhanie. Wstała, odsuwając koc. Na krokwiach wisiały dwie ledwo się tlące lampy. Panował tu coraz większy zaduch. Zapięła płaszcz i ruszyła w stronę luku. Wyszła na pokład. Powietrze było przeraźliwie zimne, ale przyniosło błogosławioną ulgę jej płucom. Wypatrzyła na dziobie dwie postacie. Nul i Nadir. Odwróciła się i przeszła w stronę rufy, ale tam ujrzała kolejną sylwetkę, opartą o reling. To był żołnierz, niski i krępy. Miał gołą głowę, choć dął lodowaty wicher. Łysinę okalały mu długie, szare, wystrzępione kosmyki, powiewające na zimnych podmuchach. Apsalar zawahała się, a potem wzruszyła ramionami i podeszła do mężczyzny. Odwrócił głowę, gdy zatrzymała się obok niego. - Możesz się rozchorować, żołnierzu - powiedziała. - Postaw przynajmniej kaptur. Mężczyzna chrząknął, ale się nie odezwał. - Nazywam się Apsalar. - I chcesz, żebym ja też ci się przedstawił, tak? Kiedy to robię, rozmowa się kończy. Zapada cisza. Zawsze tak jest. Spojrzała na spieniony kilwater za rufą okrętu. Pianę rozświetlała fosforescencja. - Jestem obca w Czternastej Armii. - Wątpię, czy to coś zmieni - odparł. - To, co uczyniłem, nie jest tajemnicą dla nikogo. - Dopiero niedawno wróciłam do Siedmiu Miast. - Przerwała na chwilę. - Zresztą nie tylko ty dźwigasz brzemię dawnych uczynków. Popatrzył na nią. - Jesteś za młoda, by prześladowała cię przeszłość. - A ty, żołnierzu, jesteś za stary, żeby przejmować się swoją. Parsknął ochrypłym śmiechem i ponownie spojrzał na morze. Na wschodzie chmury odsłoniły księżyc, ale jego światło było słabe i matowe. - Popatrz na niego - powiedział. - Mam dobre oczy, ale księżyc jest dla mnie tylko plamą, choć wcale nie przesłaniają go chmury. To odległy świat. Inne królestwo, w którym inne armie błądzą we mgle, zabijając wrogów i wywlekając dzieci na ulice, w którym okrwawione miecze uderzają raz po raz. Idę o zakład, że od czasu do czasu spoglądają w górę i zdumiewają się, że przez obłoki pyłu, które wzbili, trudno jest zobaczyć ten drugi świat na niebie. - Kiedy byłam dzieckiem - zaczęła Apsalar - wierzyłam, że tam są miasta, ale nie ma wojen. Że są tam piękne ogrody, w których kwiaty nigdy nie przestają kwitnąć, dniem i nocą, przez wszystkie pory roku, wypełniają powietrze cudownymi zapachami... no wiesz, kiedyś o tym komuś opowiedziałam. Tylko raz. Mówił mi potem, że właśnie tej nocy zakochał się we mnie. W tej opowieści. Rozumiesz, był młody. - A teraz jest tylko tą pustką w twoich oczach, Apsalar. Wzdrygnęła się. - Jeśli zamierzasz mówić takie rzeczy, chcę poznać twoje imię. - Ale to by wszystko zepsuło. W tej chwili jestem po prostu żołnierzem, takim samym jak inni. Kiedy się dowiesz, kim jestem, wszystko się skończy. - Skrzywił się i splunął do morza. - Proszę bardzo. Nic nie trwa wiecznie, nawet niewiedza. Nazywam się Patrzałek. - Nie chciałabym zranić twej próżności, choćby nawet połączonej z udręką, ale twoje imię nic mi nie mówi. - Czy kłamiesz? Nie, widzę, że nie. No cóż, tego się nie spodziewałem, Apsalar. - A więc nic się nie zmieniło, tak? Ty nie wiesz nic o mnie, a ja o tobie. - Zapomniałem już, jak to jest. A co się stało z tym młodzieńcem? - Nie wiem. Opuściłam go. - Nie kochałaś go? Westchnęła. - Patrzałek, to skomplikowana sprawa. Wspomniałam już coś o mojej przeszłości. Rzecz w tym, że kochałam go za bardzo, żeby pozwolić, by zaangażował się w moje życie, w to, kim byłam. Kim nadal jestem. On zasługuje na coś lepszego. - Ty durna babo. Spójrz na mnie. Jestem samotny. Kiedyś nie śpieszyło mi się, żeby to zmienić. A pewnego dnia obudziłem się i zrozumiałem, że jest już za późno. Tylko w samotności mogę teraz znaleźć spokój, ale to nie jest przyjemny rodzaj spokoju. Kochaliście się. Masz pojęcie, jakie to rzadkie i cenne? Złamałaś sobie serce i podejrzewam, że jemu również. I kto tu cierpi męki z powodu próżności? Takie są skutki, jeśli się myśli, że zmiany mogą zachodzić tylko w jedną stronę. Serce waliło jej mocno. Nie była w stanie nic powiedzieć. Wszelkie kontrargumenty obracały się w proch. Pot stygł na jej skórze. Patrzałek odwrócił wzrok. - Bogowie na dole, prawdziwa rozmowa. Ostre słowa i życie... zapomniałem już, jak to wygląda. Idę na dół. Głowa mnie od tego rozbolała. - Przerwał na chwilę. - Może zechcesz jeszcze kiedyś ze mną porozmawiać? Patrzałek i Apsalar, którzy nic o sobie nie wiedzą? Zdołała skinąć głową. - To by mnie ucieszyło, Patrzałek. - Znakomicie. Słuchała jego oddalających się kroków. Biedak. Postąpił słusznie, zabijając Coltaine’a, i jest jedynym, który nie potrafi z tym żyć. *** Schodzący do ładowni Patrzałek przystanął na chwilę, zaciskając dłonie na sznurowych poręczach z obu stron stromych schodków. Wiedział, że mógł powiedzieć coś więcej, ale nie miał pojęcia, że tak łatwo przebije się przez jej osłony. Nie spodziewał się takiej wrażliwości. Można by pomyśleć, że ktoś, kogo opętał bóg, będzie twardszy. *** - Apsalar. Znała ten głos, nie musiała więc się odwracać. - Cześć, Kotylionie. Bóg podszedł bliżej i oparł się o reling obok niej. - Nie było łatwo cię znaleźć. - To mnie dziwi. W końcu robię to, czego ode mnie chciałeś. - Płyniesz do samego serca Imperium Malazańskiego. Tego szczegółu nie przewidzieliśmy. - Ofiary nie pozostają w jednym miejscu, czekając na uderzenie noża. Nawet jeśli nic nie podejrzewają, mogą wszystko zmienić. Milczał przez chwilę. Apsalar poczuła powracające napięcie. W bladym blasku księżyca jego twarz wydawała się zmęczona, a w spoglądających na nią oczach tańczył gorączkowy błysk. - Apsalar, byłem... zbyt zadowolony z siebie. - Kotylionie, można cię oskarżyć o wiele, ale akurat nie o to. - W takim razie nieostrożny. Coś się wydarzyło i trudno jest poskładać obraz w całość. Jakby wszystkie potrzebne szczegóły wrzucono do błotnistej kałuży i muszę je teraz tam wymacywać na oślep, nie do końca wiedząc, czego właściwie szukam. - Nożownik. Skinął głową. - Zaatakowano ich. Chyba z zasadzki. Nawet wspomnienia trzymają się blisko ziemi, na którą wylała się krew. Są pokawałkowane i zdołałem z nich wyczytać bardzo niewiele. Co się stało? Chciała mu zadać to pytanie. Natychmiast, przebijając się przez jego ostrożność. Nie, to nie ostrożność. On kluczy. - Nieopodal jest mała osada. Jej mieszkańcy wszystko uprzątnęli. - Nie żyje. - Nie jestem pewien. Nie znalazłem żadnych ciał poza końskimi. Był jeden grób, ale rozkopano go i ekshumowano zwłoki. Nie, nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby to zrobić. Tak czy inaczej, straciłem kontakt z Nożownikiem, i to właśnie niepokoi mnie najbardziej. - Straciłeś kontakt - powtórzyła bezbarwnym głosem. - To znaczy, że on nie żyje, Kotylionie. - Naprawdę nie wiem. Jestem pewien tylko dwóch rzeczy. Czy mam ci o nich powiedzieć? - A czy one są ważne? - Sama będziesz musiała zdecydować. - No to mów. - Jedna z kobiet, Scillara... - Tak. - Urodziła dziecko. To znaczy, że przeżyła przynajmniej do tego momentu. Dziewczynką opiekują się wieśniacy. - To dobrze. I co jeszcze? - Heboric Lekki Dotyk nie żyje. Odwróciła się na te słowa - ale plecami do niego - i spojrzała na odległy, mętny księżyc wiszący nad morzem. - Widmoworęki. - Tak. Moc, aura staruszka płonęła jak zielony ogień. Miała w sobie dziką wściekłość Treacha. Nie sposób jej było z niczym pomylić. - Ale teraz zgasła. - Tak. - Była też druga kobieta, młoda dziewczyna. - Tak. Zależało nam na niej, Tronowi Cienia i mnie. Wiem, że żyje, a nawet wygląda na to, że znalazła się dokładnie tam, gdzie chcieliśmy ją umieścić, ale z jedną różnicą o kluczowym znaczeniu... - To nie ty i Tron Cienia macie nad nią władzę. - Chodziło nam o przewodnictwo, nie o władzę. Nie posunęlibyśmy się tak daleko, Apsalar. Niestety, nie można tego samego powiedzieć o jej nowym panu. O Okaleczonym Bogu. - Zawahał się. - Felisin Młodsza jest Sha’ik Odrodzoną. Apsalar pokiwała głową. - Jak miecz, który zabija swego twórcę... sprawiedliwość ma charakter cykliczny. - Sprawiedliwość? Otchłani na dole, Apsalar, nie ma w tym nic, co miałoby cokolwiek wspólnego ze sprawiedliwością. - Czyżby? - Znowu na niego spojrzała. - Odesłałam Nożownika, ponieważ bałam się, że jeśli zostanie ze mną, może zginąć. Odesłałam go i zapłacił za to życiem. Wy chcieliście wykorzystać Felisin Młodszą, a teraz dziewczyna stała się pionkiem innego boga. Treach chciał mieć Bożego Jeźdźca, który poprowadziłby jego wyznawców na wojnę, ale Heboric zginął na pustkowiu, nic nie osiągnąwszy. Jak tygrysiątko, któremu rozbito czaszkę. Cały ten potencjał, wszystkie możliwości poszły na marne. Powiedz mi, Kotylionie, jakie zadanie miał spełniać Nożownik w tym towarzystwie? Bóg nie odpowiedział. - Kazałeś mu ochraniać Felisin Młodszą, tak? Ale nie udało mu się. Czy jeszcze żyje? Być może byłoby dla niego lepiej, gdyby nie żył. - Z pewnością tak nie myślisz, Apsalar. Zamknęła oczy. Nie, nie myślę. Bogowie, co mam zrobić... z tym bólem? Co mam zrobić? Kotylion wyciągnął powoli rękę - z której zdjął czarną skórzaną rękawicę - sięgając ku jej twarzy. Poczuła, że musnął palcem jej policzek, poczuła zimny ślad po łzie, którą wytarł. Łzie, o której nawet nie wiedziała. - Zmarzłaś - rzekł cicho. Skinęła głową, a potem potrząsnęła nią gwałtownie i padła mu w ramiona, łkając. - Znajdę go, Apsalar - obiecał bóg. - Masz na to moje słowo. Poznam prawdę. Tak jest, prawdy. Jedna po drugiej. Głazy osuwają się na dno. Zasłaniają światło, pozostawiając tylko ciemność i osypujący się piasek, a kiedy ostatni zajmie już miejsce, zapada niczym niezmącona cisza. A teraz, mój drogi głupcze, spróbuj zaczerpnąć tchu. Chociaż raz. Księżyc szybko przesłaniały chmury. I ogrody umierały jeden po drugim. Rozdział dziewiętnasty Okrutne nieporozumienie, wybierasz kształt i postać wilgotnej gliny w twych dłoniach, a koło wciąż się kręci. Zahartowana w granicie, wypalona skorupa twardnieje w podrapaną tarczę twoich czynów i mrocznych decyzji ukrytych wewnątrz. Nieruchomieje ukryta w zawieszeniu, niewidziana pośród warstw oczekujących przybycia znużonej śmierci, posiłku zamykającego podróż. My, ślepi żałobnicy, wznosimy cię wysoko, by uczcić wszystko, czym nigdy nie byłeś, i ukrytą w tobie zgniliznę, podążającą za tobą do grobu. Stoję teraz pośród konduktu, niezadowolony ze swych podejrzeń, a wzbity przez wóz pył unosi się na wietrze. Och, jakże nie znoszę pogrzebów. Sekrety gliny Panith Fanal Otworzył oczy w ciemności. Leżał nieruchomo, czekając, aż jego umysł oddzieli od siebie dźwięki, które go obudziły. Doszedł do wniosku, że pochodzą z dwóch źródeł. Jednego odległego i jednego bliskiego. Ostrożność nakazywała Baratholowi skupić się na tym drugim. Szelest posłania odsuwanego dłońmi, cichy chrzęst żwiru, stłumiony szept. Długie westchnienie, potem przesuwanie się ciał, aż wreszcie odgłosy stały się rytmiczne, a dwa oddechy połączyły w jedno. I bardzo dobrze. Kaptur wiedział, że Barathol nie zdołałby złagodzić cierpień udręczonego Daru. Potem odmówił drugą bezgłośną modlitwę, o to, by Scillara nie zaszkodziła mu jeszcze bardziej jakąś przyszłą zdradą. Podejrzewał, że gdyby to się stało, Nożownik odwróci się od życia tak zdecydowanie, że nie będzie już dla niego powrotu. Tak czy inaczej, nie miał na to wpływu i z tego również się cieszył. A teraz... ten drugi, dalszy dźwięk. Szum o rytmie cierpliwszym niż coraz gwałtowniejszy akt miłosny po drugiej stronie dogasającego ogniska. Jak wiatr kołyszący wierzchołkami drzew... Ale tu nie było lasu. Ani wiatru. To morze, uświadomił sobie Barathol. Nadchodził świt, niebo na wschodzie już bladło. Barathol usłyszał, że Scillara obróciła się na bok. Jej oddech uspokajał się powoli. Nożownik przykrył się, a potem również odwrócił się na bok i po chwili zasnął. Kobieta usiadła. Krzemień uderzył o żelazo, posypały się skry. Zapaliła fajkę. Wczoraj, gdy spotkali niewielką karawanę posuwającą się w głąb lądu, wydała ostatnie pieniądze, żeby zaopatrzyć się w rdzawy liść. To było niespodziewane spotkanie, obie grupy niemalże wpadły na siebie na zakręcie kamienistego szlaku. Wymieniono nieufne spojrzenia, a potem na twarzach kupców pojawił się wyraz ulgi. Zaraza się skończyła. Tak oznajmili chodzący z duchami Tanno, kładąc kres rządom paranoi, które spowodowały izolację Wyspy Otataralowej. Jednakże Barathol i jego towarzysze byli pierwszymi żywymi ludźmi spotkanymi przez karawanę od chwili, gdy jej członkowie zsiedli ze statku w małej wyludnionej wiosce na wybrzeżu. Kupcy wiozący podstawowe towary z Rutu Jelba zaczęli już się obawiać, że znaleźli się w krainie duchów. Tak czy inaczej, dwa dni głodu Scillary sprawiły, że Barathol zatęsknił za swoją kuźnią. Rdzawy liść, a teraz seks. Odzyskała spokój, dzięki Kapturowi. - Chcesz, żebym zrobiła śniadanie, Barathol? - odezwała się Scillara. Przetoczył się na plecy i usiadł, spoglądając na nią w słabym świetle świtu. Wzruszyła ramionami. - Kobieta zawsze wie. Jesteś zły? - Niby dlaczego? - mruknął. Potem popatrzył na nieruchomą postać Nożownika. - Czy rzeczywiście zasnął? Scillara skinęła głową. - Z reguły przez całą noc nie śpi prawie w ogóle. Dręczą go koszmary i strach przed nimi. To dodatkowa korzyść z tego, że z nim jestem. Potem zmęczenie bierze w nim górę. - Doceniam twój altruizm - mruknął Barathol, podchodząc do ogniska, żeby poruszyć dogasające węgielki nożem. Z mroku po jego prawej stronie wychynął uśmiechnięty Chaur. - To mnie nie dziwi - odparła Scillara. Uniósł wzrok. - Nie ma w tym dla ciebie nic więcej? Odwróciła twarz, zaciągając się dymem z fajki. - Nie skrzywdź go, Scillara. - Ty głupcze, nie widzisz, że robię coś wręcz przeciwnego? - Tak właśnie pomyślałem. Ale co będzie, jeśli się w tobie zakocha? - Nie zrobi tego. Nie może. - A dlaczego? Wstała i podeszła do juków. - Rozpal to ognisko, Barathol. Gorąca herbata rozgrzeje nam kości. Chyba że zamarzły ci na dobre, kobieto. Chaur podszedł do Scillary i przykucnął obok, żeby pogłaskać ją po włosach. Kobieta ignorowała go, wyjmując z bagaży prowiant. Półgłówek gapił się z wielką fascynacją na każdy wydychany przez nią obłoczek dymu. Tak, chłopcze, legendy mówią, że niektóre demony zieją ogniem. *** Pozwolili Nożownikowi spać spokojnie. Obudził się dopiero późnym rankiem. Usiadł nagle ze zdezorientowaną, a potem zawstydzoną miną. Słońce nareszcie grzało porządnie, ale upał łagodziła przyjemna, chłodna bryza wiejąca ze wschodu. Barathol zauważył, że młodzieniec odszukał spojrzeniem Scillarę, która siedziała oparta plecami o głaz. Daru wzdrygnął się lekko, gdy mrugnęła do niego znacząco i przesłała mu całusa. Chaur krążył wokół obozu jak podekscytowany pies. Huk przyboju był teraz znacznie głośniejszy, przynosił go wiatr, i przygłup niecierpliwie pragnął poznać źródło tego dźwięku. Nożownik oderwał spojrzenie od Scillary i przyglądał się przez pewien czas Chaurowi. - Co mu się stało? - zapytał. - Nigdy nie widział morza - wyjaśnił Barathol. - Pewnie nawet nie wie, co to jest. Mamy jeszcze trochę herbaty, Nożownik. Te zawiniątka leżące przed Scillara to twoje śniadanie. - Jest już późno - stwierdził chłopak, wstając. - Trzeba było mnie obudzić. - Zatrzymał się nagle. - Morze? Beru broń, jesteśmy już tak blisko? - Nie czujesz jego zapachu? Nie słyszysz go? Młodzieniec uśmiechnął się niespodziewanie. To był pierwszy szczery uśmiech, jaki Barathol ujrzał na jego twarzy. - Czy ktoś widział nocą księżyc? - zapytała Scillara. - Był cętkowany. Dziwnie to wyglądało, jakby ktoś zrobił w nim mnóstwo dziur. - Niektóre z tych dziur wyglądają jakby rosły - zauważył Barathol. Spojrzała na niego i skinęła głową. - Aha, też mi się tak zdawało, ale nie byłam pewna. Jak myślisz, co to może znaczyć? Barathol wzruszył ramionami. - Powiadają, że księżyc jest odrębnym królestwem, podobnym do naszego, a jego powierzchnia jest zamieszkana. W naszym świecie czasami z nieba spadają różne przedmioty. Kamienie. Ogniste kule. Upadek Okaleczonego Boga też był ponoć czymś w tym rodzaju. Całe łańcuchy górskie runęły, większa część kontynentu zamieniła się w pustkowie, a połowę nieba przesłoniły popiół i dym. - Zerknął na Scillarę, a potem na Nożownika. - Przyszło mi do głowy, że może coś uderzyło w księżyc w taki sam sposób. - Jak bóg strącony na ziemię? - Tak jest. - A skąd się wzięły te ciemne plamy? - Nie mam pojęcia. Może to dym i popiół. A może odpadły całe kawałki świata. - One rosną... - Tak. - Barathol ponownie wzruszył ramionami. - Dym i popiół się rozprzestrzeniają. To by się zgadzało, tak? Nożownik szybko pochłaniał śniadanie. - Przepraszam, że musieliście na mnie czekać. Powinniśmy już ruszać. Chcę zobaczyć, co znajdziemy w tej opuszczonej wiosce. - Grunt, żeby dało się na tym pływać - stwierdził Barathol. - Mam nadzieję, że coś takiego tam się trafi. - Nożownik strącił okruszki z dłoni, wsunął do ust ostatnią suszoną figę. - Jestem gotowy - oznajmił. Dobra, Scillara, nieźle się spisałaś. *** Na uliczkach rybackiej wioski leżały wyblakłe, ogryzione przez psy kości. Drzwi do pobliskich domostw, gospody oraz domu malazańskiego asesora były otwarte, w wejściach nagromadziły się sterty piasku. Po obu stronach kamiennego nabrzeża cumowały głęboko zanurzone łodzie. Ich cumy były tak napięte, że omal się nie pozrywały. W płytkiej zatoce, obok pali cumowniczych czekały zakotwiczone dwie nieco większe karaki. Chaur stanął jak wryty w miejscu, gdzie po raz pierwszy ujrzał pokryte białymi bałwanami morze. Uśmiech nie zniknął z jego twarzy, ale z oczu popłynęły łzy. Wydawało się, że mężczyzna próbuje śpiewać, nie otwierając ust, z których wydobywały się miaukliwe dźwięki. Cieknące mu z nosa smarki pokryła skorupa niesionego wiatrem piasku. Scillara wędrowała po wiosce, szukając wszystkiego, co mogłoby im się przydać podczas planowanej wyprawy. Sznury, kosze, beczułki, suszony prowiant, sieci, osęki, sól do konserwowania ryb - wszystko to mogło się okazać użyteczne. Najwięcej jednak było tam szczątków mieszkańców. Psy rozwłóczyły je wszędzie. Dwa przysadziste magazyny stojące po obu stronach biegnącej od nabrzeża alei były zamknięte. Przy pomocy Barathola włamali się do obu budynków i znaleźli tam więcej zapasów, niż byliby w stanie zużyć. Nożownik popłynął do karak, żeby im się przyjrzeć. Wrócił po chwili i zameldował, że oba stateczki są w niezłym stanie i żaden nie wydaje się lepszy od drugiego. Miały też identyczną długość i szerokość kadłuba. Wyglądały jak bliźniacze siostry. - Chyba zrobił je ten sam szkutnik - stwierdził. - Potrafiłbyś ocenić to lepiej ode mnie, Barathol, gdybyś zechciał się tym zainteresować. - Uwierzę ci na słowo, Nożownik. To znaczy, że wszystko jedno, którą wybierzemy? - Tak. Oczywiście mogą być własnością tych kupców, których spotkaliśmy - Nie, nie są jelbańskie. Jak się nazywają? - Ta z lewej nazywa się Ogon Dhenrabiego, a druga to Żałoba Sanal. Zastanawiam się, kim była Sanal? - Weźmiemy Żałobę - zdecydował Barathol. - I nie, lepiej nie pytaj. Scillara parsknęła śmiechem. Nożownik podszedł do jednej z wypełnionych wodą łódek. - Powinniśmy wylać wodę z którejś z nich, żeby przewieźć zapasy na statek. Barathol wstał. - Zacznę je tu przynosić z magazynu. Scillara odprowadzała wzrokiem potężnie zbudowanego mężczyznę. Potem znów spojrzała na Daru, który znalazł czerpak z połówki tykwy i zaczął wylewać wodę łodzi. - Chcesz, żebym ci pomogła? - zapytała. - Dam sobie radę. Nareszcie mam coś do roboty. - Za dnia i w nocy. Spojrzał na nią nieśmiało. - Nigdy jeszcze nie piłem mleka. Roześmiała się, znowu nabijając fajkę. - Piłeś, tylko tego nie pamiętasz. - Hmm. Pewnie masz rację. - Zresztą jesteś znacznie delikatniejszy niż ta mała krwiucha o słodkiej buzi. - Nie nadałaś jej imienia? - Nie. Niech jej nowe matki rozstrzygną ten spór między sobą. - Nawet w myślach? Pomijając takie imiona, jak krwiucha, pijawka i giez. - Nożownik, nic nie rozumiesz - odparła. - Gdybym nadała jej prawdziwe imię, musiałabym po nią wrócić. Zabrać ją ze sobą. - Och. Przepraszam, Scillara. Masz rację. Ja bardzo mało rozumiem. - Musisz się nauczyć ufać sobie. - Nie. - Spojrzał na morze na wschodzie. - Nie zrobiłem nic, co by mi na to pozwoliło. Popatrz, co się stało, kiedy Felisin Młodsza mi zaufała. Uwierzyła, że będę jej bronił. Nawet Heboric... powiedział, że wykazuję zdolności przywódcze, mówił, że to dobrze. To znaczy, że on również mi ufał. - Ty cholerny idioto, to byli T’lan Imassowie. Co, twoim zdaniem, mogłeś zrobić? - Nie wiem. W tym właśnie tkwi problem. - Heboric był Bożym Jeźdźcem Treacha, a zabili go jak kulawego psa. Odrąbali nogi Szarej Żabie, jakby chcieli go ugotować na ucztę. Nożownik, ludzie tacy jak ty i ja nie zdołają powstrzymać podobnych istot. Zabijają nas, a potem przechodzą obojętnie nad naszymi ciałami. Wiem, każdemu trudno się z tym pogodzić. Z faktem, że nie mamy żadnego znaczenia. Niczego się od nas nie oczekuje, więc lepiej przycupnijmy i starajmy się nie rzucać w oczy, unikać spojrzenia takich istot, jak T’lan Imassowie, jak bogowie i boginie. Ty i ja, Nożownik. Barathol i Chaur również. Jeśli będziemy mieli szczęście, uda nam się przeżyć i zacząć wszystko od nowa. Przywrócić światu normalność. Tym właśnie się zajmiemy, jeśli tylko zdołamy. Spójrz na siebie. Właśnie przed chwilą wskrzesiłeś umarłą łódź. Przywróciłeś jej zdolność funkcjonowania. Popatrz na nią, Nożownik, wreszcie wygląda tak jak powinna. To miły widok, nieprawdaż? - W imię Kaptura - odparł Nożownik, kręcąc głową. - Scillara, nie jesteśmy robotnikami termitów, naprawiającymi tunel, na który nadepnął nieostrożny bóg. To nie wystarczy. - Nie mówiłam, że wystarczy. Chciałam tylko powiedzieć, że od tego musimy zacząć odbudowę. Odbudowę wiosek i naszego życia. Podczas ich rozmowy Barathol krążył między nabrzeżem a magazynem, przenosząc zapasy. Chaur również podszedł nieśmiało do brzegu. Niemowa zdjął z końskich grzbietów bagaże, w tym owinięte w całun ciało Heborica. Zdjął też siodła oraz uzdy i zwierzęta spacerowały teraz po trawie tuż za linią zasięgu wód przypływu, zamiatając ogonami. Nożownik przystąpił do ładowania łodzi. W pewnej chwili zatrzymał się i uśmiechnął ironicznie. - Palenie fajki to dobry sposób na wykręcenie się od pracy, tak? - Mówiłeś, że nie potrzebujesz pomocy. - Przy czerpaniu wody. - Nie rozumiesz jednego, Nożownik - duchowej potrzeby nagrody, nie wspominając już o jasności, jaką osiąga umysł w podobnych chwilach. A ponieważ tego nie rozumiesz, w twoim umyśle rodzi się resentyment, który zatruwa krew w twym sercu i napełnia cię goryczą. No wiesz, to gorycz zabija ludzi, pożera ich od środka. Przyjrzał się jej uważnie. - Chcesz powiedzieć, że jestem zazdrosny? - Pewnie, że jesteś, ale ponieważ świetnie cię rozumiem, potrafię się powstrzymać przed osądem. A czy ty możesz to samo powiedzieć o sobie? Przyszedł Barathol, niosąc pod pachami dwie beczułki. - Rusz tyłek, kobieto. Wiatr nam sprzyja. Im szybciej wypłyniemy, tym lepiej. Zasalutowała mu, wstając. - Widzisz, Nożownik, oto człowiek, który potrafi być przywódcą. Obserwuj go, słuchaj i ucz się. Daru gapił się na nią, oszołomiony. „Ale przed chwilą mówiłaś...” - wyczytała z jego twarzy. Mówiłam, mój młody kochanku. Ludzie są z natury niekonsekwentni. Nie musisz się tego obawiać ani nawet zbytnio się tym przejmować. A gdybyś zapoznał się z listą tych, którzy czczą konsekwencję, dowiedziałbyś się, że wszystko to są tyrani albo kandydaci na tyranów. Sprawujący despotyczną władzę nad tysiącami albo tylko nad mężem, żoną czy zastraszonym dzieckiem. Nie obawiaj się niekonsekwencji, Nożownik. Ona jest sercem różnorodności. *** Chaur trzymał wiosło sterowe, a Nożownik i Barathol trudzili się przy żaglach. Dzień był pogodny, wiatr świeży i karaka pruła fale jak żywa istota. Od czasu do czasu jej dziób zanurzał się w wodzie i tryskały bryzgi piany. Chaur śmiał się wówczas radośnie jak dziecko. Scillara położyła się na śródokręciu, grzejąc twarz w ciepłych promieniach słońca. Żeglujemy na karace o nazwie Żałoba i mamy na pokładzie trupa. Nożownik zamierza go zawieźć na miejsce ostatecznego spoczynku. Heboricu, czy wiedziałeś, że w twoim cieniu może się zrodzić taka wierność? W pewnej chwili przeszedł obok niej Barathol. Gdy Chaur znowu się roześmiał, Scillara ujrzała uśmiech na pokrytej schodzącą skórą twarzy kowala. Och, tak, to zaiste błogosławiona muzyka. Tak niespodziewana i, w swej niewinności, tak potrzebna. *** Powrót pewnych charakterystycznych dla śmiertelników uczuć uświadomił Onrackowi Strzaskanemu, że jego egzystencja jest daleka od doskonałości. Co prawda, nie miał w tej sprawie zbyt wielu złudzeń. W ogóle nie miał żadnych złudzeń. Mimo to dopiero po pewnym czasie, który minął mu w stanie przypominającym stan fugi, Onrack uświadomił sobie, że to, co czuje, to... niecierpliwość. Nieprzyjaciel powróci. Te jaskinie znowu wypełni echo krzyków, szczęk broni, gniewne głosy. A on będzie stał u boku Trulla Sengara i razem z nim obserwował z bezradną wściekłością śmierć kolejnych dzieci Minali. Rzecz jasna, właściwie to już nie były dzieci. Gdyby były Imassami, dawno miałyby za sobą próbę stanowiącą przejście do wieku dorosłego. Łączyłyby się w pary, wyruszały na łowy i włączały się ze swymi głosami do nocnych pieśni klanu, gdy wracała ciemność, by przypomnieć wszystkim, że u kresu ścieżki życia czeka śmierć. Sypianie z kochankami również należało do nocy. To miało sens. Pierwszy ogień życia zapalał się w samym środku prawdziwej ciemności, by swym migotliwym blaskiem odegnać niezmienną nieobecność światła. Akt miłosny był celebracją stworzenia ognia. Od ognia płonącego w ciele aż po drugi świat. Tutaj, w rozpadlinie, królowała wieczna noc. Nie było tu gorejącego w duszy ognia ani żaru miłosnych aktów. Tylko zapowiedź śmierci. To niecierpliwiło Onracka. W czekaniu na zagładę nie było chwały. Nie, w życiu pełnym prawdziwego znaczenia i celu zagłada zawsze powinna przybywać nieprzewidzianie, niespodziewanie i niepostrzeżenie. W jednej chwili bieg ile sił w nogach, w następnej pustka. Jako T’lan Imass Logrosa Onrack poznał straszliwe koszty wojny na wyczerpanie. Wyniszczenie ducha przekraczające wszelkie granice, świadomość, że nie czeka ich zbawienie, a tylko więcej tego samego. Krewniacy padający w drodze, zmiażdżeni i nieruchomi, wbijający spojrzenia w przekrzywioną panoramę - czy to kawałek ziemi, czy skalne osypisko - oglądający przez całą wieczność tę samą scenę, w której obojętne stulecia urozmaicały jedynie drobne wydarzenia: jakieś płochliwe stworzenie przebiegające obok, bujna, zielona roślina wyrastająca z gleby po deszczu, ptaki dziobiące nasiona, owady budujące imperia... Do pełniącego straż w zwężeniu Onracka podszedł Trull Sengar. - Monok Ochem mówi, że obecność Edur... odsunęła się od nas. Na razie. Jakby coś skłoniło moich krewniaków do odwrotu. Mam wrażenie, przyjacielu, że przyznano nam chwilę wytchnienia. Ale wcale się z tego nie cieszę. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł walczyć. - Gdy już rzeczywiście nie będziesz mógł walczyć, Trullu Sengar, ten fakt przestanie mieć dla ciebie znaczenie. - Nie sądziłem, że się jej sprzeciwią, ale teraz sobie uświadomiłem, że to ma sens. Spodziewała się, że opuszczą to miejsce, zostawiając garstkę strażników, to znaczy nas, swojemu losowi. - Wzruszył ramionami. - Panek się nie zdziwił. - Pozostałe dzieci widzą w nim przywódcę - stwierdził Onrack. - Nie opuszczą go. Ani jego matek. - A zostając tu, złamią nam wszystkim serce. - Tak. Tiste Edur odwrócił wzrok. - Czy zaczynasz żałować, że obudziły się w tobie uczucia, Onrack? - To przebudzenie o czymś mi przypomina, Trullu Sengar. - O czym? - Dlaczego zwą mnie „Strzaskanym”. - Jesteś tak samo strzaskany, jak my wszyscy. - Nie Monok Ochem czy Ibra Gholan. - To prawda, nie oni. - Trullu Sengar, chcę, żebyś się dowiedział, że gdy napastnicy wrócą, zamierzam cię opuścić. - Naprawdę? - Tak. Rzucę wyzwanie ich wodzowi. Zabiję go albo padnę z jego ręki. Być może, jeśli zdołam im zadać naprawdę poważne straty, zastanowią się nad celowością dalszego sojuszu z Okaleczonym Bogiem. Albo przynajmniej wycofają się i nie wrócą tu przez długi czas. - Rozumiem. - Trull uśmiechnął się w półmroku. - Będzie mi ciebie brakowało w tych ostatnich chwilach, przyjacielu. - Jeśli uda mi się osiągnąć to, co zamierzam, Trullu Sengar, wrócę do ciebie. - W takim razie lepiej się pośpiesz z zabiciem tego wodza. - Mam taki zamiar. - Onrack, słyszę w twoim głosie jakiś nowy ton. - To prawda. - A co on oznacza? - To, Trullu Sengar, że Onrack Strzaskany, odkrywając na nowo niecierpliwość, odkrył również coś jeszcze. - A co? - To, że skończyłem z bronieniem tego, czego się nie da obronić. Skończyłem z przyglądaniem się, jak giną przyjaciele. Podczas następnej bitwy ujrzysz we mnie coś straszliwego. Coś, czego nie potrafią osiągnąć Ibra Gholan ani Monok Ochem. Trullu Sengar, zobaczysz, jak w T’lan Imassie rodzi się gniew. *** Banaschar otworzył drzwi, wahał się chwilę, opierając dłoń o framugę, i wreszcie wszedł chwiejnym krokiem do zrujnowanej izby. Cuchnęło tu potem i brudnym posłaniem, a na stoliku pod zakratowanym oknem leżały resztki zepsutego jedzenia. Zatrzymał się, zastanawiając się, czy zapalić lampę. Zostało już mało oleju, a zapomniał go dokupić. Potarł zarost na podbródku, z większym wigorem niż zwykle, miał bowiem wrażenie, że twarz mu odrętwiała. Pod ścianą, sześć kroków od niego, skrzypnęło krzesło. Banaschar znieruchomiał, starając się przebić wzrokiem ciemność. - Kto tu jest? - zapytał. - Na świecie istnieje niewiele rzeczy - odezwał się siedzący na krześle mężczyzna - bardziej żałosnych niż dawny Półdrek, który doprowadził się do takiego upadku, Banaschar. Co noc wracasz pijany do tej pełnej robactwa nory. Dlaczego? Banaschar podszedł do łóżka i opadł na nie ciężko. - Nie wiem, kim jesteś, więc nie widzę powodu, żeby ci odpowiadać. Rozległo się westchnienie. - Już od pewnego czasu wysyłasz, jeden po drugim, tajemnicze listy. Prosisz w nich, z narastającą desperacją, o spotkanie z wielkim magiem imperialnym. - W takim razie z pewnością rozumiesz - powiedział Banaschar, starając się odzyskać trzeźwość, w czym bardzo pomagało mu przerażenie - że sprawa dotyczy wyłącznie wyznawców D’rek... - Do których ani ty, ani Tayschrenn już się nie zaliczacie. - Od pewnych spraw nie można się uwolnić - odparł Banaschar. - Tayschrenn wie o tym równie dobrze jak ja. - Wielki mag imperialny nie wie o niczym. - Nastąpiła chwila przerwy, towarzysząca gestowi, który Banaschar zinterpretował jako oglądanie paznokci. - Przynajmniej jak dotąd - podjął nieznajomy nagle zmienionym tonem. - Być może nigdy się nie dowie. Rozumiesz, Banaschar, decyzja należy do mnie. - Kim jesteś? - Nie jesteś jeszcze gotowy na tę wiedzę. - Dlaczego przechwytujesz moje listy do Tayschrenna? - Wcale nie powiedziałem, że to robię. Banaschar zmarszczył brwi. - Przed chwilą wspomniałeś, że decyzja należy do ciebie. - To prawda. Decyzja dotyczy tego, czy zachowam bierność w tej sprawie, tak jak do tej pory, czy też, jeśli będę miał odpowiednie powody, postanowię, hmm, zainterweniować. - W takim razie, kto blokuje moje próby? - Musisz zrozumieć, Banaschar, że Tayschrenn jest w pierwszej kolejności wielkim magiem imperialnym. To, kim był przedtem, nie ma obecnie znaczenia... - Ma. To, co odkryłem... - Powiedz mi o tym. - Nie. - Albo, jeszcze lepiej, Banaschar, przekonaj mnie. - Nie mogę - odparł, zaciskając dłonie na brudnej pościeli. - To sprawa imperialna? - Nie. - No cóż, to zawsze jakiś początek. Jak już wspomniałeś, sprawa dotyczy dawnych wyznawców D’rek. Nasuwa się przypuszczenie, że ma ona coś wspólnego z serią tajemniczych śmierci w kulcie Robaka. Walka o sukcesję? Chyba raczej rzeź. Powiedz mi, czy jakikolwiek kapłan pozostał przy życiu? Chociaż jeden? Banaschar milczał. - Pomijając, rzecz jasna - ciągnął nieznajomy - tych nielicznych, którzy w przeszłości z jakichś powodów opuścili szeregi wyznawców. - Wiesz o tym za dużo - mruknął Banaschar. Niedobrze zrobił, zatrzymując się w tej izbie. Trzeba było co noc wyszukiwać sobie nową norę. Nie sądził, by został jeszcze ktoś, kto by go pamiętał. W końcu wszyscy już nie żyli. I wiem dlaczego. Bogowie na dole, wolałbym tego nie wiedzieć. - Tayschrenna izolowano - podjął po chwili mężczyzna. - Dokładnie i skutecznie. Muszę przyznać, że jako zawodowiec podziwiam ich sprawność. Niestety, z tego samego powodu czuję się też głęboko zaniepokojony. - Jesteś szponem. - Znakomicie. Widzę, że przez opary alkoholu przesączyła się wreszcie odrobina inteligencji, Banaschar. Tak, jestem szponem. Nazywam się Perła. - Jak mnie znalazłeś? - Czy to ważne? - Tak. Dla mnie to ważne, Perła. Mężczyzna znowu westchnął i machnął dłonią. - Och, czułem się znudzony. Zacząłem śledzić kogoś, kto, jak się okazało, śledził ciebie. No wiesz, z kim rozmawiasz, dokąd chodzisz, to co zwykle się ustala. - Ustala? A w jakim celu? - Ależ przygotowania skrytobójczego zamachu, jak sądzę, gdy zleceniodawca uzna, że chwila jest odpowiednia. Banaschar poczuł, że drży. Na skórę pod ubraniem wystąpił mu zimny pot. - To nie jest polityczna sprawa - wyszeptał. - To nie ma nic wspólnego z imperium. Nie mają powodu... - Och, ależ dałeś im powód, Banaschar. Zapomniałeś? Oni izolowali Tayschrenna. A ty próbujesz przełamać tę izolację, obudzić wielkiego maga imperialnego... - Dlaczego on na to pozwala? - zapytał Banaschar. - Tayschrenn nie jest głupcem. Perła roześmiał się cicho. - To prawda, nie jest. Być może to właśnie jest twoja odpowiedź. Banaschar zamrugał, wpatrując się w mrok. - Muszę z nim porozmawiać, Perła. - Jeszcze mnie nie przekonałeś. Zapadła długa cisza. Banaschar zamknął oczy, a potem zakrył je dłońmi, jakby chciał w ten sposób uzyskać coś w rodzaju rozgrzeszenia. Tego jednak mogły dokonać tylko słowa. Słowa wypowiedziane do tego człowieka. Tak bardzo chciałby uwierzyć, że to... wystarczy. Szpon pragnie zostać moim sojusznikiem. Dlaczego? Dlatego że jego organizacja ma... rywali. Pojawiła się nowa grupa, która uznała za stosowne otoczyć wielkiego maga imperialnego nieprzebytymi murami. Co to mi mówi o tej nowej organizacji? Widzi ona w Tayschrennie wroga albo chce go wykluczyć w ten sposób, by bezczynność jemu samemu wydała się lepszym wyjściem. Spiskowcy wiedzą, że on o tym wie, i czekają, by się przekonać, czy się w końcu sprzeciwi. Do tej pory tego nie zrobił, co sugeruje im, że może nie zainterweniować podczas tego, co ma się wydarzyć. Niech mnie Otchłań pochłonie, z czym mamy tu do czynienia? - Chciałbym cię o coś zapytać, Perła - odezwał się Banaschar, nadal zasłaniając twarz dłońmi. - Proszę bardzo. - Pomyśl o wydarzeniach na najszerszą skalę. O czasie mierzonym w tysiącleciach. O starzejących się obliczach bogów, bogiń, wierzeń i cywilizacji... - Jak brzmi twoje pytanie? Banaschar nadal się wahał. Po chwili opuścił dłonie i spojrzał na szarą, niewyraźną twarz siedzącego naprzeciwko mężczyzny. - Kto dopuszcza się gorszej zbrodni, Perła? Bóg zdradzający wyznawców czy wyznawcy zdradzający swego boga? Wyznawcy, którzy w imię tego boga dopuszczają się okrucieństw? Kto, Perła? Odpowiedz mi, proszę. Szpon milczał przez kilkanaście uderzeń serca. Potem wzruszył ramionami. - Pytasz człowieka, który nie ma wiary, Banaschar. - Któż mógłby być lepszym sędzią? - O ile mi wiadomo, bogowie ciągle zdradzają swych wyznawców. Każda modlitwa czy prośba o ratunek, które pozostają bez odpowiedzi, są zdradą. Mógłbym też zauważyć, że te właśnie kwestie tworzą definicję wiary. - Bezczynność, milczenie i obojętność? To jest definicja wiary, Perła? - Jak już wspomniałem, nie jestem odpowiednim partnerem do tej dyskusji. - Ale czy to wszystko można nazwać prawdziwą zdradą? - To pewnie zależy. Od tego, czy samo oddawanie czci nakłada na boga obowiązki wobec czciciela. Jeśli nie ma takiego moralnego zobowiązania, odpowiedź brzmi: „Nie, to nie jest zdrada”. - Ale w imię kogo działa bóg? - nie ustępował Banaschar. - Jeśli przyjmiemy wyżej wymienione założenie, każdy bóg działa wyłącznie we własnym imieniu i odpowiada tylko przed sobą samym. - W końcu, kto dał nam prawo ich osądzać? - wychrypiał Banaschar, pochylając się. - W rzeczy samej. - Tak jest. - Ale z drugiej strony - ciągnął Perła - jeśli między bogiem a czcicielem istnieją moralne zobowiązania, to każda odmowa podjęcia działania równa się zdradzie... - Zakładając, że to, o co prosi czciciel, spełnia pewne wymogi moralne. - To prawda. Jeśli, na przykład, mąż modli się, by jego żona zginęła w straszliwym wypadku, bo pragnie się ożenić z kochanką, żaden szanujący się bóg raczej nie spełniłby jego prośby. Banaschar usłyszał w głosie rozmówcy drwinę, ale postanowił ją zignorować. - A jeśli ta żona tyranizuje i bije dzieci? - W takim przypadku prawdziwie sprawiedliwy bóg zrobiłby coś bez potrzeby modlitwy. - To by znaczyło, że modlitwa męża jest sama w sobie zła, bez względu na jego motywy? - W moim scenariuszu jego motywy są podejrzane już ze względu na istnienie kochanki, Banaschar. - A gdyby ta kochanka miała zostać dobrą, kochającą macochą? Perła warknął ze złością, wykonując ręką gest imitujący cięcie. - Wystarczy już tego, niech cię szlag. Możesz się nurzać w tym moralnym dylemacie, jak długo zechcesz, ale ja nie widzę związku... Jego głos ucichł powoli. Banaschar czekał. Z trudem powstrzymywał się przed głośnym krzykiem albo płaczem. - Modlili się, ale nie prosili ani nie błagali. Ich modlitwy były żądaniem. To oni dopuścili się zdrady. - Szpon pochylił się. - Banaschar, chcesz mi powiedzieć, że to D’rek ich zabiła? Wszystkich swoich kapłanów? Zdradzili ją? W jaki sposób? Czego żądali? - Trwa wojna - odparł głuchym tonem Banaschar. - Tak. Wojna między bogami... bogowie na dole, ci czciciele wybrali niewłaściwą stronę! - Usłyszała ich - wyjaśnił Banaschar, z trudem wyciskając słowa z gardła. - Słyszała, jak dokonali wyboru. Wybrali Okaleczonego Boga. A moc, której żądali, była mocą krwi. Postanowiła więc, że jeśli tak bardzo pragną krwi... to da im jej tyle, ile tylko zapragną. - Jego głos przeszedł w szept. - Ile tylko zapragną. - Banaschar... chwileczkę... dlaczego wyznawcy D’rek mieliby wybrać krew, moc krwi? To pradawna moc. W twoich słowach nie ma sensu. - Kult Robaka jest bardzo starożytny, Perła. Nawet my nie potrafimy określić, jak bardzo. Wzmianka o bogini zwanej Matroną Rozkładu, Panią Robaków... miała kilka różnych tytułów... znajduje się już w Szaleństwie Gothosa. W tych jego fragmentach, które są w posiadaniu świątyni. A przynajmniej były, bo te zwoje zniknęły. - Kiedy? Banaschar zdołał uśmiechnąć się z goryczą. - W noc ucieczki Tayschrenna z Wielkiej Świątyni w Kartoolu. To on je ma. Musi je mieć. Nie rozumiesz? Coś tu nie gra! W całej tej sprawie! Wiedza, jaką posiadam, w połączeniu z tą, którą dysponuje Tayschrenn dzięki dostępowi do Szaleństwa Gothosa... musimy porozmawiać, ustalić, co się wydarzyło i zrozumieć, co to oznacza. Ta sprawa wykracza poza imperium. Bogowie toczą wojnę, ale powiedz mi, czyja krew się poleje? To, co spotkało kult D’rek, to jedynie początek! - Bogowie nas zdradzą? - zapytał Perła, odchylając się do tyłu. - Nas... śmiertelników. Bez względu na to, czy oddajemy im cześć, to nasza krew wsiąknie w ziemię. - Przerwał na chwilę. - Być może, jeśli będziesz miał szansę, uda ci się przekonać Tayschrenna. Ale co z kapłanami innych bogów? Naprawdę wierzysz, że zechcą cię wysłuchać? Co im powiesz? Czy będziesz wzywał do jakiejś reformacji, Banaschar? Wyśmieją cię i tyle. Były kapłan odwrócił twarz. - Mnie, być może. Ale Tayschrenna? Siedzący naprzeciwko niego mężczyzna przez pewien czas się nie odzywał. Powoli robiło się jaśniej. Zbliżał się świt, niosący ze sobą martwy chłód. Wreszcie szpon wstał płynnym, bezgłośnym ruchem. - To sprawa dla cesarzowej... - Dla niej? Nie bądź głupi... - Ostrożnie - ostrzegł go szpon. Zdesperowany Banaschar zastanawiał się pośpiesznie. - Jedyne, co mogłaby zrobić, to zwolnić Tayschrenna z pozycji wielkiego maga, żeby mógł działać swobodnie. Poza tym, jeśli pogłoski mówią prawdę i w Siedmiu Miastach rzeczywiście szaleje Szara Pani, jest oczywiste, że wojna w panteonie już się zaczęła i bogowie manipulują królestwem śmiertelników na niezliczone sposoby. Jeśli jest rozsądna, powinna wziąć tę groźbę pod rozwagę. - Banaschar - rzekł Perła. - Pogłoski nawet się nie zbliżają do prawdy. Zmarły setki tysięcy ludzi. Być może miliony. Miliony? - Porozmawiam z cesarzową - powtórzył szpon. - Kiedy opuścisz miasto? - zapytał Banaschar. A co z tymi, którzy izolują Tayschrenna? Z tymi, którzy mają zamiar mnie zabić? - Nie będę musiał tego robić - odparł Perła, ruszając ku drzwiom. - Ona tu przybędzie. - Do Malazu? Kiedy? - Niedługo. A po co? Nie wypowiedział jednak tego pytania na głos, gdyż szpon już wyszedł. *** Oznajmiwszy, że musi ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy, Iskaral Krost dosiadł muła, próbując go zmusić do chodzenia w kółko po pokładzie. Wyglądało jednak na to, że kapłan pracuje ciężej niż niezwykłe zwierzę, które dawało się namówić na postawienie jednego kroku raz na pięćdziesiąt uderzeń serca. Mappo siedział wsparty plecami o ścianę kajuty. Oczy miał zaczerwienione i czuł się chory. Co noc płakał przez sen, a po przebudzeniu przekonywał się, że to, co go dręczyło w koszmarach, nadal mu towarzyszy. Leżał potem, przykryty futrami, i drżał jak w gorączce. To była prawdziwa choroba, zrodzona ze strachu, wstydu i poczucia winy. Zbyt wiele niepowodzeń, za dużo błędnych decyzji, już od bardzo dawna błądził na oślep. W imię przyjaźni zdradził jedynego przyjaciela. Zadośćuczynię za to wszystko. Przysięgam przed wszystkimi duchami Trellów. Stojąca na dziobie kobieta zwana Złośliwością była ledwie widoczna w otaczającej ją brudnej, błotnistobrązowej mgiełce. Żaden z bhok’arala, które łaziły po pokładach albo po olinowaniu, nie chciał się do niej zbliżyć. Prowadziła rozmowę. Tak powiedział Iskaral Krost. Z duchem, który nie powinien się tu znajdować. Nie na morzu, w tej migotliwej mgiełce przypominającej pył unoszący się nad pożółkłą trawą. Nawet Mappo ze swym osłabionym wzrokiem wyraźnie dostrzegał, że ma do czynienia z intruzem. Ale obdarzonym potężną mocą, która w dodatku wciąż rosła. - Mael - odezwał się z szalonym śmiechem Iskaral Krost - opiera się, ale rozkwaszono mu nos. Czujesz jego wściekłość, Trellu? Jego oburzenie? Hi, hi, hi. Ale ona się go nie boi. O nie, nie boi się nikogo! Mappo nie miał pojęcia, kim jest ta „ona” i nie miał siły o to pytać. W pierwszej chwili sądził, że wielki kapłan mówi o Złośliwości, ale szybko stało się oczywiste, że moc objawiająca się nad dziobem statku nie ma nic wspólnego z jej mocą. Trell nie czuł smoczego smrodu ani zimnej brutalności. Nie, docierający do niego od czasu do czasu powiew był ciepły, suchy i pachniał sawanną. Rozmowa zaczęła się o świcie, a teraz słońce wisiało już nad ich głowami. Wyglądało na to, że mają wiele do omówienia. Mappo zauważył dwa pająki, które przebiegły obok jego obutych w mokasyny stóp. Ty cholerna czarownico. Niech ci się nie zdaje, że kogokolwiek oszukasz. Czy istniał tu jakiś związek? Na ich bezimiennym statku płynęło dwoje szamanów z Dal Hon, krainy żółtych traw, akacji, ogromnych stad i wielkich kotów. Sawanny. A teraz zjawił się tu ten gość wędrujący przez odległe morza. - Tak jest, oburzenie - ciągnął Iskaral Krost. - Czujesz jego niechęć? Och, opiera się, ale wie, że ona, która woli być w jednym miejscu, nie w wielu, z łatwością potrafi mu sprostać. Czy odważy się skupić? On nawet nie chce tej głupiej wojny, ha! Ale to właśnie owo niezdecydowanie pozwala jego wyznawcom robić, co zechcą! Wielki kapłan Cienia spadł z muła z warkliwym krzykiem. Zwierzę ryknęło, oddaliło się tanecznym krokiem, zawróciło i spojrzało na miotającego się na pokładzie staruszka. Znowu ryknęło i Mappo miał wrażenie, że słyszy w tym dźwięku śmiech. Iskaral Krost znieruchomiał, a potem uniósł głowę. - Odeszła. Wiatr, który popychał ich miarowo, trzymając cały czas ten sam kurs, stał się nagle kapryśny. Złośliwość zeszła po schodkach z kasztelu dziobowego. Wyglądała na zmęczoną i lekko przerażoną. - I co? - zapytał Iskaral. Kobieta opuściła wzrok, spoglądając na leżącego na pokładzie wielkiego kapłana.. - Musi nas na pewien czas zostawić. Próbowałam ją powstrzymać, ale, niestety, bez powodzenia. To naraża nas na pewne... ryzyko. - Co nam zagraża? - zapytał Mappo. Kobieta spojrzała na niego. - Kaprysy świata naturalnego, Trellu. Czasami potrafi on być niebezpieczny i zupełnie nieprzewidywalny. - Ponownie skierowała uwagę na Iskarala Krosta. - Wielki kapłanie, zapanuj proszę nad swoimi bhok’arala. One wciąż rozwiązują węzły, które powinny pozostać związane, nie wspominając już o tym, że wszędzie zostawiają te odrażające ofiary dla ciebie. - Mam nad nimi zapanować? - zapytał Iskaral i usiadł z wyrazem oszołomienia na twarzy. - Przecież to one są załogą tego statku! - Nie bądź idiotą - warknęła Złośliwość. - Załogą tego statku są duchy. Ściślej mówiąc, duchy Tiste Andii. To prawda, że zabawnie było myśleć, iż jest inaczej, ale teraz twoi karłowaci, małomózdzy czciciele zaczynają się robić uciążliwi. - Uciążliwi? Nie masz nawet pojęcia, Złośliwości! Ha! - Uniósł głowę. - Tak, niech się chwilę nad tym pozastanawia. Ten maleńki mars na jej czole wygląda uroczo. A nawet więcej, przyznaję, że wzbudza żądzę. Och, tak, nie jestem jeszcze tak zwiędły, jak z pewnością sądzą, choć w swej zgodnej opinii omal mnie o tym nie przekonali! Poza tym ona mnie pragnie. Widzę to. W końcu miałem żonę, tak? Nie tak jak Mappo, ze swymi zwierzęcymi cechami, które z pewnością rozkwitają w nim na nowo. Nie, on nie ma nikogo! Czyż nie jestem doświadczony? I zdolny do zachwycającej, kuszącej subtelności? Czyż nie jestem ulubieńcem mojego idiotycznego, wciąż popełniającego błędy boga? Złośliwość ominęła go, kręcąc głową, i zatrzymała się przed Mappem. - Gdybym tylko potrafiła cię przekonać, że konieczne są cierpliwość i wiara, Trellu. Znaleźliśmy nadzwyczajnego sojusznika. Sojusznicy. Prędzej czy później wszyscy zawodzą. Sprzeczne motywy doprowadzają do podziałów i przemocy. Przyjaciel zdradza przyjaciela. - Czy pragniesz pożreć własną duszę, Mappo Konusie? - Nie rozumiem cię - stwierdził. - Dlaczego obchodzi cię mój cel? Czemu chcesz mi pomóc w tej wyprawie? - Dlatego że wiem, dokąd cię ona zaprowadzi. - Ach, więc potrafisz przewidywać przyszłość? - Nigdy jasno i do końca. Niemniej jednak wyczuwam nadchodzącą konwergencję. Ona będzie ogromna, Mappo, straszliwsza niż wszystko, co widziało dotąd to królestwo, czy każde inne. Upadek Okaleczonego Boga, Gniew Kallora, Zranienie w Morn, Przykucia, wszystko to wyda się w porównaniu z nią drobiazgiem. I ty również tam będziesz, jesteś bowiem częścią tej konwergencji, podobnie jak Icarium. A ja na samym końcu stanę twarzą w twarz ze swą złą siostrą i tylko jedna z nas opuści żywa miejsce tego ostatniego spotkania. Mappo wbił w nią wzrok. - Czy zdołam go powstrzymać? - wyszeptał. - Na końcu? Czy to on stanie się końcem? Końcem wszystkiego? - Nie wiem. Być może, Mappo Konusie, wynik zależy od tego, jak dobrze się przygotujesz na tę chwilę. Od twojej wiary, że tak powiem. Westchnął, zamknął oczy i skinął głową. - Rozumiem. Nie patrzył na nią, nie zauważył więc, że się wzdrygnęła. Nie zdawał też sobie sprawy z tragizmu przenikającego jego głos. Kiedy uniósł wzrok, wyczytał z jej twarzy tylko spokój i cierpliwość. Jej spojrzenie poddawało go chłodnej ocenie. Mappo skinął głową. - Skoro tak mówisz. Spróbuję. - Tego od ciebie oczekuję, Trellu. - Cicho! - syknął Iskaral Krost. Wielki kapłan nadal leżał na pokładzie, ale odwrócił się na brzuch. Węszył intensywnie. - Czyżbym czuł jej zapach? Tak jest! Czuję go! Jest na tym statku! Ta krowa o wyschniętych wymionach! Gdzie się ukrywa?! Muł zaryczał po raz kolejny. *** Taralack Veed przykucnął przed Icariumem. Nigdy jeszcze nie widział, żeby Jhag był taki blady. Wiele dni przebywania w ładowni nadało jego skórze upiornie zielony odcień. Przez chwilę było słychać tylko cichy zgrzyt ostrzonej na osełce broni. Wreszcie Gral odchrząknął. - Jeszcze co najmniej tydzień - oznajmił. - Tym Edur nigdzie się nie śpieszy. Podobnie jak ty, Icariumie, rozpoczęli już przygotowania. - Dlaczego chcą mnie zmusić do walki, Taralacku Veed? Zadał to pytanie tak pozbawionym wyrazu tonem, że Gral zastanawiał się przez chwilę, czy miało być ono retoryczne. Westchnął i uniósł rękę, by się upewnić, że włosy leżą jak powinny. Na górze wiał gwałtowny wicher. - Przyjacielu, muszą się przekonać o twej... biegłości w walce. Nieprzyjaciel, z którym najwyraźniej ścierali się już wiele razy, okazał się nieustępliwy i wojowniczy. Edur ponieśli straty. Icarium nadal ostrzył jednosieczny, wyszczerbiony miecz. Nagle przerwał, wpatrując się w trzymaną w rękach broń. - Mam wrażenie - zaczął - mam wrażenie... że popełniają błąd. Ten pomysł... poddania mnie próbie. Jeśli wszystko, co mi powiedziałeś, jest prawdą... te opowieści o moim gniewie. - Pokręcił głową. - Czy wiesz, kim są ci, z którymi mam walczyć? Taralack Veed wzruszył ramionami. - Nie. W ogóle wiem bardzo niewiele. Nie ufają mi. Dlaczego mieliby mi ufać? Nie jestem ich sojusznikiem... żaden z nas nim nie jest... - Ale wkrótce mamy dla nich walczyć. Czy nie dostrzegasz w tym sprzeczności, Taralacku Veed? - W bitwie, która nadejdzie, żadna ze stron nie będzie dobra, przyjacielu. Obie walczą ze sobą bez końca, gdyż nie potrafią albo nie chcą robić nic innego. Obie łakną krwi wrogów. My dwaj widzieliśmy to już przedtem. Dwie przeciwstawne siły, bez względu na to, jak różne są ich początki i jak sprawiedliwe wydają się przyczyny rozpoczęcia konfliktu, upodabniają się do siebie, stają nieodróżnialne. Brutalność ściera się z brutalnością, głupota z głupotą. Chcesz, żebym zapytał Tiste Edur? O ich straszliwych, złych wrogów? A po co? Tu chodzi wyłącznie o zabijanie, przyjacielu. O nic więcej. Rozumiesz? - Wyłącznie o zabijanie - powtórzył szeptem Icarium. Po chwili znowu zaczął ostrzyć miecz. - A to jest zadanie dla ciebie - oznajmił Taralack Veed. - Dla mnie. - Musisz im to zademonstrować. Kładąc kres walce. Raz na zawsze. - Kładąc kres. Zabijaniu. Raz na zawsze. - Tak, przyjacielu. To twój cel. - Swym mieczem mogę zaprowadzić pokój. - Tak jest, Icariumie, możesz to zrobić i zrobisz. Mappo Konusie, byłeś głupcem. Jaki wspaniały użytek mogłeś zrobić z tego Jhaga. Dla dobra wszystkich. W końcu Icarium jest mieczem. Jak każdą broń, wykuto go po to, by go używać. Broń, która obiecuje pokój. Dlaczego przed tym uciekłeś, ty głupi Trellu? *** Na północ od Półwyspu Olphara wiatr przybrał na sile, wypełniając żagle. Okręty sunęły po granatowym morzu jak stado migrujących dhenrabich. Choć Silanda miała małe zanurzenie, trudno jej było dotrzymać kroku dromonom i ogromnym transportowcom. Flaszka kręcił się po pokładzie, czując się prawie tak samo znudzony jak reszta żołnierzy piechoty morskiej. Starał się ignorować ich swary, ustalić źródło narastającego niepokoju, jaki mu towarzyszył. Ten wiatr ma w sobie coś... coś takiego... - Handlarze kości - odezwała się Śmieszka, wskazując sztyletem na Koryka. - Ich właśnie mi przypominasz z tymi wszystkimi gnatami, którymi się obwieszasz. Pamiętam jednego, przychodził do naszej wioski... to znaczy do wioski pod naszą posiadłością. Zbierał kości na śmietniskach, mielił i wsadzał do buteleczek. Z etykietami. Psie szczęki na ból zębów, końskie biodra, żeby robić dzieci, ptasie czaszki na słabnący wzrok... - Kości prąciowe dla brzydkich dziewczynek - przerwał jej Koryk. Śmieszka błyskawicznym ruchem odwróciła nóż w dłoni, trzymając jego sztych między kciukiem a resztą palców. - Nawet o tym nie myśl - warknął Mątwa. - Poza tym - odezwał się Tarcz - nie tylko Koryk nosi mnóstwo kości. Na oddech Kaptura, Śmieszka, ty też to robisz. - Ale gustownie - odparła. - To przesada jest prostacka. - Chcesz powiedzieć, że to ostatnia dworska moda z Unty? -zapytał Mątwa, unosząc brew. Tarcz roześmiał się głośno. - Subtelność i prostota. Skromna, maleńka kość palca zwisająca w odpowiednio dobranym miejscu. Damy będą mdlały z zazdrości. Przechodzący obok Flaszka zauważył, że Corabb Bhilan Thenu’alas tylko wytrzeszcza oczy ze zdumieniem na twarzy, słuchając przekomarzających się żołnierzy. Z kajuty dobiegały podniesione głosy. Gesler, Balsam, Chmura i Skrzypek znowu się kłócili. Jedno z młodych Y’Ghatan przysłuchiwało się ich rozmowie, ale Flaszka nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi. To był stary spór. Chmura i Balsam starali się przekonać Skrzypka do zabawy Talią Smoków. Ważne było to, co się działo na zewnątrz, szept unoszący się w powietrzu, w tym miarowym, bliskim szkwału wichrze, zapach niemal całkowicie zamaskowany przez słoną woń bryzgów... Flaszka zatrzymał się przy lewym relingu i popatrzył na odległe wzniesienia. Przesłaniała je mgiełka i wydawało się, że przesuwają się w tył, choć przy tak wielkiej odległości powinno to być niedostrzegalne. Wicher miał brązowawy odcień, jakby dął od pustyni. Opuściliśmy Siedem Miast. Dzięki bogom. Miał nadzieję, że nigdy już nie postawi nogi na tym lądzie. Jego piaski były brudną patyną oblepiającą duszę, stopiły je upał, burze i niezliczeni ludzie, których ciała strawił ogień. Nosił w sobie ich pozostałości i nigdy już nie usunie ich ze swego ciała, swych płuc. Czuł smak ich śmierci, słyszał echo ich krzyków. Krótkonos i Mądrala mocowali się ze sobą na pokładzie, warcząc i gryząc jak dwa psy. Chodziło o jakąś zastarzałą kłótnię. Flaszka zastanawiał się, którą część ciała Krótkonosa czeka tym razem odgryzienie. Rozległy się krzyki i przekleństwa, gdy walczący wtoczyli się na grających w kości żołnierzy Balsama, rozrzucając je. Po chwili bijatyka rozszerzyła się na cały pokład. Mag odwrócił się i zauważył, że Jętka uniosła Płatka. Biedny żołnierz zatoczył łuk w powietrzu i wylądował na stercie odciętych głów. Makabryczne trofea potoczyły się po pokładzie. Mrugały, oślepione nagłą jasnością. Żołnierze zaczęli krzyczeć. Bójka się skończyła. Wszyscy pośpiesznie schowali głowy z powrotem pod brezent. Z kajuty wyszedł Skrzypek. Na jego twarzy malowała się udręka. Zatrzymał się, rozejrzał i potrząsnął głową. Potem podszedł do opartego o reling Flaszki. - Szkoda, że Corabb nie zostawił mnie w tym tunelu - stwierdził sierżant, drapiąc się po brodzie. - Przynajmniej zaznałbym spokoju. - To tylko Balsam - uspokoił go Flaszka. Zamknął nagle usta, ale już było za późno. - Wiedziałem, ty cholerny skurczybyku. Dobra, niech to zostanie między nami, ale w zamian chcę usłyszeć, co o tym myślisz. Dlaczego Balsam? - Jest Dalhończykiem. - Wiem o tym, idioto. - Myślę, że po prostu przechodzą go ciarki. - Mnie też, Flaszka. Ach, to wszystko tłumaczy. - Jest teraz z nami. To znaczy, znowu. - Kto? - Wiesz kto. - Ta, która się bawi twoim... - Ta, która cię uzdrowiła, sierżancie. - A co ona ma wspólnego z Balsamem? - Nie jestem pewien. Chyba chodzi raczej o to, gdzie mieszkają jego rodacy. - Dlaczego ona nam pomaga? - Czy rzeczywiście to robi, sierżancie? - Flaszka odwrócił się, by przyjrzeć się Skrzypkowi. - To prawda, że ostatnim razem... z tą iluzją Szybkiego Bena, która przegnała nieprzyjacielską flotę. Ale co z tego? Teraz mamy tę sprzyjającą wichurę, gnającą nas na zachód, bardzo szybko, być może szybciej, niż powinno to być możliwe. Spójrz tylko na to wybrzeże. Pierwsze okręty floty na pewno są już na wprost na południe od Monkanu. W tym tempie dopłyniemy do Sepiku przed zapadnięciem nocy. Ten wiatr pędzi nas naprzód, a to mnie bardzo niepokoi. Po co ten pośpiech? - Może chodzi tylko o to, żebyśmy się jak najprędzej oddalili od tych szaroskórych barbarzyńców. - To Tiste Edur. Raczej trudno ich nazwać barbarzyńcami, sierżancie. Skrzypek chrząknął. - Walczyłem z Tiste Andii. Oni używali pradawnej magii, Kurald Galain, ale to nie miało nic wspólnego z tym, co widzieliśmy przed tygodniem. - Bo to nie były groty, tylko Twierdze. Starsze, surowe i zdecydowanie za bliskie chaosu. - Cokolwiek to było, nie powinno się tego używać na wojnie. Flaszka roześmiał się w głos. Nie potrafił się powstrzymać. - Chcesz powiedzieć, że drobna rzeź jest w porządku, sierżancie? Taka, jaką urządzamy na polu bitwy? Ściganie uciekających nieprzyjaciół i rozwalanie im czaszek od tyłu? - Nigdy nie twierdziłem, że to, co mówię, ma sens, Flaszka - odparł Skrzypek. - Po prostu tak mi podpowiada instynkt. Widziałem bitwy, w których używano czarów na wielką skalę, naprawdę wielką, i to w niczym nie przypominało tego, co robili ci Edur. Oni chcą wygrywać wojny, nie wyciągając mieczy. - To niedobrze? - Takie zwycięstwo jest niezasłużone, i tyle. - A czym cesarzowa zasłużyła na swoje zwycięstwa, sierżancie? - Uważaj, Flaszka. - Ona tylko siedzi sobie na tronie - nie ustępował mag - a my za nią walczymy... - Wydaje ci się, że to dla niej walczę, Flaszka? - No więc... - Jeśli tak myślisz, to niczego się nie nauczyłeś w Y’Ghatanie. Skrzypek odwrócił się i odszedł. Flaszka odprowadził go wzrokiem, a potem spojrzał z powrotem na odległy horyzont. Pięknie, ma rację. Ale za nasze zasługi cesarzowa płaci nam swoją monetą. *** - Co tu robisz, w imię Kaptura? - A jak ci się zdaje? Ukrywam się. Twój problem zawsze polegał na braku subtelności, Kal. Prędzej czy później wpakujesz się przez to w kłopoty. Czy już jest ciemno? - Nie. Posłuchaj, o co chodzi z tą cholerną wichurą? Coś z nią jest nie w porządku. - Dopiero teraz to zauważyłeś? Kalam skrzywił się w półmroku. No cóż, przynajmniej udało mu się znaleźć czarodzieja. Wielki mag Czternastej Armii chowa się między skrzyniami, beczkami i belami materiału. Cholera, to z pewnością doda nam odwagi. - Przyboczna chce z tobą porozmawiać. - Pewnie, że chce. Na jej miejscu też bym chciał. Ale nie jestem na jej miejscu, prawda? Nie, ona jest tajemnicą. Zauważyłeś, że prawie nigdy nie nosi tego miecza? Przyznaję, że cieszę się, że przykuto mnie do tej cholernej armii. Pamiętasz te latające fortece? Jesteśmy w samym środku czegoś, Kal. A przyboczna wie więcej, niż nam mówi. Znacznie więcej. Skądś. Cesarzowa nas odwołała. Dlaczego? I co się teraz stanie? - Gadasz od rzeczy, Szybki. To żenujące. - Jeśli chcesz gadania od rzeczy, to posłuchaj tego: przyszło ci do głowy, że przegraliśmy tę wojnę? - Co takiego? - Dryjhna Apokaliptyczna, całe to proroctwo... nie zrozumieliśmy go. A my dwaj naprawdę powinniśmy je zrozumieć, Kal. Co osiągnęło powstanie? Anarchię, rzeź, pełno gnijących trupów walających się wszędzie. A co z tego wynikło? Zaraza. Kalam, to zaraza była apokalipsą, nie wojna. Może zwyciężyliśmy, a może przegraliśmy. I jedno, i drugie jest prawdą, rozumiesz? - Dryjhna nigdy nie należała do Okaleczonego Boga. Ani do Poliel... - To nie ma znaczenia. W rezultacie bunt przysłużył się im obojgu, czyż nie tak? - Nie możemy walczyć z czymś takim, Szybki - odparł Kalam. - Mieliśmy na głowie bunt. Stłumiliśmy go. To, co kombinują ci cholerni bogowie i boginie... to nie nasza wojna. Nie wojna imperium. Mam na myśli również Laseen. Ona z pewnością nie uzna tego za niepowodzenie. Tavore zrobiła, co musiała zrobić, a teraz wracamy. Później wyślą nas gdzie indziej. Tak to już jest. - Tavore wysłała nas do Cesarskiej Groty, Kal. Po co? Skrytobójca wzruszył ramionami. - Dobra, jak już mówiłeś, jest tajemnicą. Szybki Ben wsunął się głębiej w wąską przestrzeń między skrzyniami. - Chodź, mam tu miejsce. Po chwili Kalam wcisnął się w szparę. - Masz tu coś do jedzenia? Do picia? - Oczywiście. - To świetnie. *** Gdy marynarze na oku oznajmili, że widzą Sepik, Apsalar ruszyła w stronę dziobu. Przyboczna, Nul, Keneb i Nadir stali już na kasztelu dziobowym. Słońce wisiało nisko nad horyzontem na zachodzie, oświetlając złocistą łuną masę lądu widoczną dwa rumby na prawo od ich kursu. Dwie dromony płynące na przodzie zbliżały się już do brzegu. Apsalar dotarła do relingu i zobaczyła portowe miasto wciśnięte w półksiężycowatą zatokę. Na niebie nie unosił się dym, a w samym porcie kotwiczyła tylko garstka statków. Najbliższy z nich wyraźnie stracił dziobową kotwicę i przechylał się teraz tak bardzo, że jego prawy reling niemal dotykał wody. - Droga do Sepiku - mówił Keneb tonem sugerującym, że się powtarza - powinna nam zająć cztery, może pięć dni. Apsalar przyglądała się dwóm wpływającym do zatoki dromonom. Jedną z nich był flagowy okręt Noka. - Coś tu nie gra - stwierdziła Nadir. - Pięści Keneb - powiedziała cicho Tavore - każ piechocie morskiej się rozejść. - Przyboczna? - Nie będziemy lądować. W tej samej chwili pierwsza dromona zachwiała się gwałtownie, jakby z jakiegoś niewyjaśnionego powodu straciła wiatr w żagle. Jej załoga biegała jak oszalałe mrówki. Żagle na masztach się wydęły. Po chwili to samo stało się na okręcie Noka. Na maszt wciągnięto flagę sygnałową. Miasto Sepik eksplodowało życiem. Mewy. Dziesiątki tysięcy mew wzbiły się do lotu z ulic i dachów budynków. W środku ich stada było widać czarne plamy wron, wyspiarskich sępów, unoszących się niczym płatki sadzy pośród białego, skłębionego dymu. Gęsta chmura ptaków rzucała na miasto chaotyczne cienie. - Wszyscy nie żyją - wyszeptała Nadir. - Byli tu Tiste Edur - wyjaśniła Apsalar. Tavore spojrzała na nią. - Czy rzeź jest ich odpowiedzią na wszystko? - Znaleźli pobratymców, przyboczna, grupę, która żyła tu od niepamiętnych czasów. Byli poddanymi, niewiele więcej niż niewolnikami. Ci Edur nie mają oporów przed wyzwalaniem swej furii. - Skąd o tym wiesz, Podpalaczko Mostów? Apsalar spojrzała na nią. - A ty, przyboczna? Tavore odwróciła się. Keneb gapił się na obie kobiety, przenosząc wzrok z jednej na drugą. Apsalar wbiła spojrzenie w port. Mewy wróciły do uczty, gdy tylko dromony opuściły zatokę i ich żagle ponownie wypełniły się wiatrem. Płynące za nimi żaglowce również zmieniały już kurs. - Spróbujemy uzupełnić zapasy w Nemilu - stwierdziła przyboczna. Odwróciła się i zatrzymała nagle. - Apsalar, znajdź Szybkiego Bena. Użyj swych szkieletowych sług, jeśli musisz. - Wielki mag ukrywa się w ładowni na dole - oznajmiła Apsalar. Tavore uniosła brwi. - A więc nie ma w tym nic magicznego? - Nie ma. Gdy odgłos kroków przybocznej ucichł, pięść Keneb podszedł bliżej do Apsalar. - Myślisz, że ta flota Edur nadal nas ściga? - Nie. Wracają do domu. - Skąd wiesz? - Stąd, że odwiedza ją bóg, pięści - odezwała się Nadir. - Przychodzi tu raz po raz, żeby łamać jej serce. Apsalar poczuła się, jakby ktoś uderzył ją w żebra. Impet ciosu wniknął głęboko w kości, jej serce zabiło jak szalone, a żyły wypełnił żar. Nic jednak po sobie nie okazała. - Czy to było konieczne, Nadir? - zapytał Keneb głosem przepojonym gniewem. - Nie przejmuj się moją siostrą - odezwał się Nul. - Ona kogoś pożąda... - Ty sukinsynu! Młoda Wickanka oddaliła się pośpiesznie. Nul odprowadzał ją przez chwilę spojrzeniem. Potem popatrzył na Keneba oraz Apsalar i wzruszył ramionami. Po chwili on również się oddalił. - Wybacz - powiedział Keneb do Apsalar. - Nie chciałem sprowokować tak okrutnej odpowiedzi. Gdybym wiedział, co powie Nadir... - Nie szkodzi, pięści. Nie musisz mnie przepraszać. - Nie będę już się wtrącał w twoje sprawy. Przyglądała mu się przez chwilę. Skinął głową ze skrępowaną miną i odszedł. Wyspę mieli teraz po prawej burcie, prawie pięć rumbów w bok. „Przychodzi tu raz po raz, żeby łamać jej serce”. Na takim statku nie było zbyt wielu tajemnic. Wyglądało jednak na to, że ta zasada nie dotyczy przybocznej. Nic dziwnego, że Szybki Ben się ukrywa. *** - Zabili wszystkich - mówił drżącym głosem Flaszka. - Całą ludność wyspy. I na Monkanie też. Wiatr niesie ze sobą tę prawdę. - Ciesz się z tego wiatru - wtrącił Koryk. - Dzięki niemu szybko zostawimy za sobą ten koszmar. To dobrze, prawda? Mątwa wyprostował się, spoglądając na Skrzypka. - Sierżancie, wydaje mi się, że Sepik był lennem imperium? Skrzypek skinął głową. - To znaczy, że to, co zrobili Tiste Edur, było aktem wojny, zgadza się? Flaszka i pozostali żołnierze spojrzeli na sierżanta, który skrzywił się, wyraźnie analizując słowa Mątwy. - W zasadzie tak - przyznał po chwili. - Ale czy cesarzowa będzie podobnego zdania? Czy w ogóle ją to obejdzie? I tak już mamy pod dostatkiem wrogów. - Przyboczna będzie jej musiała o tym zameldować - zauważył Tarcz. - Podobnie jak o fakcie, że już raz starliśmy się z tą ich cholerną flotą. - Ona zapewne nas śledzi - stwierdził Mątwa. - A my zaprowadzimy ją prosto do serca imperium. - To świetnie - ucieszył się Tarcz. - Będziemy mogli zmiażdżyć skurwysynów. - Albo oni zmiażdżą nas - mruknął Flaszka. - To, co zrobił Szybki Ben, nie było realne... - Z początku - zauważył Skrzypek. - Są sojusznicy, których lepiej byłoby nie mieć - stwierdził mag po chwili milczenia. - A dlaczego? - zapytał sierżant. - Sojusznicy, których nie można zrozumieć - uściślił Flaszka - których motywy i cele zawsze będą wykraczać poza nasze pojmowanie. Właśnie o takim przypadku mówimy, sierżancie. A uwierz mi, nie chcemy wojny prowadzonej przy użyciu czarów Twierdz. Nie chcemy. Wszyscy gapili się na niego. Flaszka odwrócił wzrok. - Przeciągnijcie go pod stępką - zaproponował Mątwa. -Wtedy wszystko wygada. - To kuszące - przyznał Skrzypek - ale mamy czas. Mnóstwo czasu. Wy durnie. Czasu akurat mamy najmniej. Właśnie to ona próbuje nam powiedzieć. Tym niesamowitym wichrem, który pcha nas niczym pięść przez królestwo Maela - a on nie może nic na to poradzić. I co ty na to, Maelu, ty stara pąklo? Czas? Zapomnijmy o czasie. Ona gna nas prosto w serce burzy. Rozdział dwudziesty Najskuteczniejszą bronią przeciwko tym, którzy są pewni własnej racji, jest dyscyplina. Reagując na okrucieństwa popełnione przez fanatyków, musimy przestrzegać cnoty kontrolowanej odpowiedzi. Nie twierdźmy jednak w nabożnych przemowach, że nasza strona jest wolna od fanatyków, albowiem mnożą się oni wszędzie, gdzie istnieje tradycja, a szczególnie tam, gdzie pojawia się pogląd, iż owa tradycja jest zagrożona. Fanatycy z równą łatwością pojawiają się w środowisku moralnego rozkładu (czy to prawdziwego, czy wyimaginowanego), jak tam, gdzie występuje autentyczna niesprawiedliwość, czy pod sztandarem wspólnej sprawy. Dyscyplina jest niezbędna zarówno w starciu z wrogiem wewnętrznym, jak i tym, który czeka na zewnątrz, ponieważ bez krytycznego osądu nasza broń staje się, nie owijajmy w bawełnę, niczym więcej jak narzędziem mordu. A pierwszą ofiarą jest moralna czystość naszej sprawy. (Przemowa do wyznawców) Śmiertelny Miecz Brukhalian Szare Miecze Ganoes Paran uświadomił sobie, że coraz trudniej przychodzi mu nie żałować pewnych wyborów, których dokonał. Gdy zwiadowcy zameldowali, że Deragoth nie idą za armią, maszerującą na północny wschód przez niemal całkowicie wyludnioną krainę, ich nieobecność zrodziła w nim podejrzenie i lęk. Jeśli te pradawne istoty nie podążały za nimi, to co właściwie kombinowały? Ganath, jaghucka czarodziejka, dała Paranowi do zrozumienia, że decyzja uwolnienia tych bestii była straszliwym błędem. Zapewne powinien jej posłuchać. Byłoby zarozumiałością sądzić, że potrafi bez końca manipulować wszystkimi siłami, jakie uwolnił, by policzyć się z t’rolbarahlem. Być może był też winien braku wiary w możliwości Ascendentów, które już się uaktywniły w królestwie. Deragoth były pierwotną mocą, ale niekiedy takim mocom trudno było sprostać światu, który nie pozwalał im już na niczym nieograniczoną swobodę. No cóż, wystarczy tego. Stało się. Niech dla odmiany ktoś inny posprząta bałagan, którego ja narobiłem. Zmarszczył brwi. Przyznaję, że to zapewne nie jest podejście godne Władcy Talii. Ale nie prosiłem o ten tytuł, prawda? Paran jechał wśród żołnierzy, gdzieś pośrodku kolumny. Nie podobała mu się myśl o posiadaniu świty czy straży przedniej. Przodem jechała w tej chwili pięść Rythe Bude. Wszyscy pięści zajmowali tę pozycję na zmianę, Paranowi zaś towarzyszył tylko Noto Czyrak, a od czasu do czasu również Hurlochel, pojawiający się, gdy miał do przekazania jakąś wiadomość. Na szczęście, zdarzało się to rzadko. - Wiesz co? - odezwał się jadący obok niego Noto Czyrak. - Robiłeś większe wrażenie, kiedy byłeś kapitanem Milutkiem. - Och, zamknij się. - To było spostrzeżenie, nie skarga, wielka pięści. - Każde twoje spostrzeżenie jest skargą, uzdrowicielu. - To mnie zabolało, wielka pięści. - Widzisz? O to właśnie chodzi. Opowiedz mi coś ciekawego. Jesteś z Kartoolu, tak? To znaczy, że byłeś wyznawcą D’rek? - Kapturze, nie! Proszę bardzo, jeśli chcesz posłuchać, opowiem ci trochę o sobie. W młodości byłem łamaczem nóg... - Kim? - Łamałem nogi psom. Tylko po jednej na kundla. Kulawe psy były potrzebne do święta... - Ach, masz na myśli święto D’rek! Ten ohydny, barbarzyński dzień brudnych, żałosnych uroczystości! A więc łamałeś nogi biednym, niczego nierozumiejącym zwierzętom, żeby psychotyczne bachory mogły je kamienować na śmierć w zaułkach. - O co ci chodzi, wielka pięści? Tak, tym właśnie się zajmowałem. Trzy półksiężyce od sztuki. To była praca jak każda inna. Niestety, w końcu się nią znudziłem... - A Malazańczycy zakazali urządzania święta... - Tak, to też. To była nadzwyczaj niefortunna decyzja. Ona właśnie rozpoczęła schyłek mojego ludu, zmuszając nas do szukania innych... - Sposobów na zaspokojenie waszych odrażających, chorych upodobań do zadawania cierpienia. - Hmm, tak. Kto tu w końcu opowiada historię? - Niech mnie Otchłań, najserdeczniej przepraszam. Mów dalej, pod warunkiem, że to nie będzie zbyt obrzydliwe. Noto Czyrak uniósł twarz ku niebu. - Ja w dzieciństwie nie zajmowałem się przyszpilaniem bogiń. - Ja również nie, choć przypuszczam, że jak każdy młody, zdrowy, niezajmujący się łamaniem nóg chłopak pożądałem kilku z nich. Na podstawie ich posągów i tak dalej. Na przykład, Soliel... - Soliel! Podobizna specjalnie ukształtowana po to, by zachęcać do macierzyństwa! - Naprawdę? Ojej, chyba powiedziałem za dużo. - W końcu byłeś młody... - stwierdził Noto Czyrak ze współczuciem w głosie. - To prawda. Dobra, zapomnijmy o tym. Na czym to stanąłeś? Co zrobiłeś, gdy twoja kariera łamacza nóg dobiegła końca z żałosnym skowytem? - Och, to bardzo dowcipne, wielka pięści. Powinienem też dodać, że postać, w jakiej ukazała się nam w G’danisbanie Soliel... - To było straszliwe rozczarowanie - zgodził się Paran. - Nie masz pojęcia, ile młodzieńczych fantazji skonało w owej chwili. - Myślałem, że nie chcesz już o tym rozmawiać? - Dobra. Mów dalej. - Przez krótki czas terminowałem u miejscowego uzdrowiciela... - Leczyliście kulawe psy? - To nie było nasze główne źródło dochodu, wielka pięści. Doszło do nieporozumienia i w rezultacie musiałem w pośpiechu rozstać się z uzdrowicielem. Miejscowy punkt werbunkowy dostarczył mi dogodnej sposobności, zwłaszcza że tego typu malazańskie placówki z reguły przyciągały zaledwie garstkę mieszkańców Kartoolu. W dodatku zazwyczaj byli to nędzarze albo przestępcy... - A ty byłeś i jednym, i drugim. - Podstawową przyczyną zachwytu werbowników były jednak moje zdolności uzdrowicielskie. Tak czy inaczej, pierwszą kampanię przeżyłem w Korelu, na Kradzieży. Miałem tam szczęście pobierać nauki od uzdrowiciela, który później okrył się niesławą. Od Ipshanka. - Naprawdę? - Tak, od nikogo innego. Potem poznałem również Manaska. Trzeba powiedzieć - a ty, wielka pięści, powinieneś lepiej niż inni zrozumieć, dlaczego to jest konieczne - że obaj dochowali wierności Szarej Grzywie... aż do końca. Przynajmniej o ile mi wiadomo. Byłem już wówczas uzdrowicielem całego legionu i przeniesiono mnie do Genabackis. Z czasem... - Noto Czyrak - przerwał mu Paran - wygląda na to, że masz szczególny talent do spotykania sławnych i niesławnych ludzi. - Hmm, tak, wielka pięści. Chyba masz rację. Teraz pewnie się zastanawiasz, do której z tych kategorii zaliczam ciebie? - Mnie? Nie, nie trudź się z odpowiedzią. Uzdrowiciel chciał wznowić opowieść, ale przerwało mu przybycie Hurlochela. - Wielka pięści. - Zwiadowco. - Do tej pory na drodze przed nami odkrywaliśmy jedynie grupki twoich tak zwanych pielgrzymów. Wygląda jednak na to, że do migracji przyłączył się oddział konnicy. - Potrafisz ocenić, jak liczny? - Ponad pięciuset jeźdźców, wielka pięści. Może nawet tysiąc. Jadą w szyku, więc trudno to ocenić. - W szyku. Ciekawe, kto to może być? Dobra, Hurlochel, przesuń zwiadowców do przodu. Jak daleko przed nami są? - Cztery albo pięć dni drogi, wielka pięści. Przez większość czasu jadą wolnym galopem. - Bardzo dobrze. Dziękuję, Hurlochel. Zwiadowca oddalił się od kolumny. - Jak sądzisz, co to oznacza, wielka pięści? Paran wzruszył ramionami. - Przypuszczam, że wkrótce się przekonamy, Czyrak. - Noto Czyrak, wielka pięści. Proszę. - Całe szczęście, że zostałeś uzdrowicielem, nie lansjerem - ciągnął Paran. - Wybacz, wielka pięści, ale słyszałem, że ktoś z przodu kolumny skarżył się na odparzenia od siodła. Uzdrowiciel cmoknął na konia, nakazując mu przyśpieszyć kroku. Ojej, woli odparzenia od mojego towarzystwa. No cóż, są różne gusta. *** - Wielka pięść Paran - mruknęła kapitan Słodkastruga. - Dlaczego jedzie z tyłu i czemu nie pozwala sobie salutować? To źle wpływa na dyscyplinę. Nie obchodzi mnie, co myślą żołnierze, ani nawet to, że kiedyś dowodził Podpalaczami Mostów. W końcu to pod jego dowództwem oddział wycięto w pień. Wszystko robi nie tak jak należy. Pięść Rythe Bude obejrzała się. Zauważyła, że twarz Słodkiejstrugi jest zaczerwieniona, a w oczach pojawił się błysk. Najwyraźniej kapitan nie potrafiła zapomnieć tego ciosu w szczękę. No, ale ja też bym pewnie nie wybaczyła czegoś takiego. - Uważam, że pięści powinni zorganizować spotkanie... - Nie zapominaj się, kapitanie - ostrzegła ją Rythe Bude. - Wybacz, pięści. Ale przed nami jest jakaś armia i nie chciałabym, żebyśmy skończyli jak Podpalacze Mostów. To wszystko. - Dujek Jednoręki wierzył w Parana i podziwiał go. To mi wystarczy, kapitanie. I innym pięściom również. Stanowczo radzę, byś powściągnęła gniew i odzyskała dyscyplinę. A jeśli chodzi o armię, która jest przed nami, nawet tysiąc konnych wojowników raczej nie stanowi poważnej groźby dla Zastępu. Bunt się skończył. Nie ma już komu walczyć. I nie bardzo jest o co. - Zatoczyła krąg zamkniętą w pancernej rękawicy dłonią. - Nawet ci pielgrzymi umierają po drodze. Z boku wyboistego szlaku było widać niski kamienny kopiec. Kolejna nieszczęsna ofiara pielgrzymki. We wzgórek wbito ozdobioną wronimi piórami laskę. - To też jest niesamowite - poskarżyła się Słodkastruga. - Wszyscy ci czciciele Coltaine’a... - W tym kraju kulty lęgną się jak czerwie w trupie, kapitanie. Słodkastruga chrząknęła. - To w tym przypadku bardzo trafne porównanie, pięści. - Hej, co to takiego? - zapytał nagle jadący za ich plecami kapral Futhgar. Obie kobiety obróciły się w siodłach i spojrzały tam, gdzie wskazywał kapral. Na wschodnie niebo. Wśród żołnierzy rozległy się modlitwy oraz kilka okrzyków zaskoczenia. Płonął tam cały szereg słońc - w sumie dwanaście - małych, ale wystarczająco jasnych, żeby wypalić oślepiające dziury w błękitnym firmamencie. Dwa z nich ciągnęły za sobą warkocze ognistej mgły. Szereg zakrzywiał się jak łuczysko, końce były wyżej niż środek. Nad nim unosiła się zamazana, zniekształcona twarz księżyca. - Omen śmierci! - wrzasnął ktoś. - Kapitanie - warknęła Rythe Bude - każ temu durniowi zamknąć gębę. - Tak jest. *** - Niebo spada na ziemię - oznajmił Noto Czyrak, wróciwszy do wielkiej pięści. Paran skrzywił się, spoglądając na niezwykłe zjawisko na wschodnim niebie. Starał się jakoś pojąć to, co widzi. Cokolwiek to jest, z pewnością mi się nie podoba. - Wątpisz w moje słowa? - zapytał uzdrowiciel. - Wielka pięści, byłem w Korelu i widziałem kratery pozostawione przez to, co spada z nieba. Widziałeś kiedyś mapę tamtych stron? Całego północnego subkontynentu i towarzyszącej mu armii wysp? Rzuć w błoto garść żwiru, a potem zaczekaj, aż otwory wypełni woda. Tak właśnie wygląda Korel, wielka pięści. Tamtejsi mieszkańcy nadal opowiadają o niezliczonych ogniach, które spadły z nieba wraz z Okaleczonym Bogiem. - Podjedź do czoła kolumny, Noto Czyrak - rozkazał Paran. - Słucham? - Ogłoś postój. Natychmiast. I sprowadź mi tu Hurlochela z jego zwiadowcami. Muszę się czegoś dowiedzieć o okolicy. Może będziemy musieli poszukać schronienia. Choć raz uzdrowiciel się nie skarżył. Paran wpatrywał się w szereg ogni, które wciąż rosły, jak salwa z Otchłani. Cholera, gdzie jest Ormulogun? Muszę go znaleźć. Lepiej, żeby ta talia była już gotowa, a przynajmniej, żeby karty były wytrawione. Nie zaszkodziłoby też, gdyby były podpisane i gotowe do pomalowania. Bogowie na dole, niech ma cokolwiek, bo brakuje mi już czasu... Przerwał tę myśl. Czuł je, czuł, jak się zbliżają. Wyczuwał ich żar. Czy to w ogóle było możliwe? Ten cholerny księżyc. Trzeba było przyjrzeć mu się uważnie. Zbadać sprawę, przekonać się, co się wydarzyło na tym smętnym świecie. Nagle nasunęła mu się kolejna myśl. Przeszył go chłód. Wojna między bogami. Czy to był atak? Prawdziwa salwa? Paran obnażył zęby. - Jeśli to wasza robota - wyszeptał, spoglądając na niebo - to znaczy, że nie gracie uczciwie. - Koń pod nim spłoszył się nagle. - A to... mi się nie podoba. Wyprostował się, stanął w strzemionach i rozejrzał się wokół. - Ormulogun! Gdzie jesteś, w imię Kaptura?! *** - Wobec tego - mruknął Iskaral Krost - jestem całkowicie bezsilny. - Oplótł się rękoma. - Chyba powinienem zacząć bełkotać. Tak, to byłoby najlepsze wyjście. Szalony błysk w oczach. Na ustach ślina, potem piana. Któż mógłby mieć do mnie pretensję? Wszyscy zginiemy! Te ostatnie słowa przeszły w krzyk, wystarczająco głośny, by obudzić pogrążonego w letargu Mappa. Trell uniósł głowę i popatrzył na wielkiego kapłana Cienia. Dalhończyk kulił się za mułem, obaj byli skąpani w niezwykłym, zielonkawym świetle. Nie, uświadomił sobie Trell, ten blask był wszędzie. Złośliwość zeszła z kasztelu dziobowego. Mappo zobaczył na jej twarzy zimny gniew. - Mamy kłopoty - oznajmiła ochrypłym głosem. - Zabrakło nam czasu. Miałam nadzieję... mniejsza z tym. - Odwróciła nagle głowę i spojrzała na południowy zachód. Przymrużyła powieki. - Och... kim jesteś, w imię Kaptura? - zapytała. - I co właściwie kombinujesz? Nagle umilkła i zasępiła się jeszcze bardziej. Mappo Konus zamrugał, wstał i zobaczył, że niebo płonie. Niemal pionowo nad nimi. Wyglądało to tak, jakby słońce wydało na świat zastęp dzieci, sznur błyszczących pereł, których płomienie spowijały nefrytowe aury. Rosły... spadały... Co to jest? Wydawało się, że morze wokół nich drży. Wzburzone fale zderzały się ze sobą w nagłym chaosie. Gorące powietrze było przesycone napięciem. Wiatr ucichł całkowicie. A tam, nad Wyspą Otataralową na wschodzie... Mappo zerknął na Iskarala Krosta. Wielki kapłan przykucnął, osłaniając głowę dłońmi. Bhok’arala skupiły się wokół niego, becząc i skomląc. Wyciągały ręce, by dotknąć drżącego staruszka. - Tego nie przewidzieliśmy, prawda? - bełkotał wielki kapłan. - Nie pamiętam... bogowie, w ogóle nic nie pamiętam! Mogora, moja droga jędzo, gdzie jesteś? Teraz właśnie potrzebuję cię najbardziej. Pragnę seksu! Nawet z tobą! Potem wypiję biały paralt... co innego mi pozostanie? Albo to, albo żyć ze wspomnieniem swej godnej pożałowania słabości. Są jakieś granice tego, co mogę znieść. Przestańcie mnie dotykać, obmierzłe małpy! Tronie Cienia, ty okropna, obłąkana zjawo, powiedz, gdzie się ukrywasz i czy znajdzie się tam miejsce dla mnie, twojego najbardziej oddanego sługi, twojego Maga? Lepiej, żeby się znalazło! Chodź po mnie, do cholery! Mniejsza z innymi! Tylko po mnie! Pewnie, że masz tam miejsce, ty usmarowana smarkami, kopnięta w krocze chmuro pierdów! Uratuj mnie! - Duchy na dole - wyszeptała stojąca u boku Mappa Mogora - tylko posłuchaj tej żałosnej kreatury! I pomyśleć, że za niego wyszłam! Złośliwość odwróciła się błyskawicznie i pobiegła na dziób. Bhok’arala pierzchały przed nią. Gdy już dotarła na miejsce, zakręciła się wkoło, wołając: - Widzę ich! Płyńcie w ich stronę, durnie! Szybko! Zmieniła postać, wznosząc się nad rozkołysany szaleńczo statek. Srebrzyste skrzydła rozpostarły się szeroko, skłębione mgły zgęstniały, aż wreszcie nad żaglowcem zawisł ogromny smok, większy niż cały stateczek. Lśniące oczy błyszczały w niesamowitym szmaragdowym świetle niczym żywe srebro. Długi kręty ogon stworzenia opadł na uniesiony dziób niczym wąż, owijając się wokół niego. Smok obrócił się w powietrzu, uderzył gwałtownie skrzydłami... ...i statek ruszył naprzód z niepokojącym szarpnięciem. Mappo uderzył o ścianę kajuty. Drewno pękło pod jego ciężarem. Trell podniósł się, dysząc ciężko, i polazł w stronę dziobu. Widzi ich? Kogo? Niebo wypełniły włócznie zielonego ognia, mknące w ich stronę. Iskaral Krost zaczął krzyczeć. *** Kilka tysięcy mil na zachód od nich Flaszka stał na pokładzie razem z towarzyszami, spoglądając na horyzont na wschodzie. Powinna tam już się pojawić ciemność, wspinająca się ku górze, by oznajmić niekończący się cykl śmierci dnia i narodzin nocy. Zamiast niej widzieli jednak wyraźnie dwanaście płomiennych punktów, które opadały ku ziemi, wypełniając trzecią część nieba jaskrawym, gorejącym, zielonkawym blaskiem. - O, rany - wyszeptał mag. - Niedobrze. Skrzypek złapał go za rękaw i przyciągnął do siebie. - Rozumiesz, co się dzieje? - zapytał sierżant ochrypłym szeptem. Flaszka pokręcił głową. - Czy... czy to drugi Okaleczony Bóg? Mag wytrzeszczył oczy, spoglądając na Skrzypka. Drugi? - Bogowie na dole! - Czy tak jest? - Nie mam pojęcia! Saper odepchnął go z przekleństwem. Flaszka zatoczył się do tyłu, wpadł na sierżanta Balsama, a potem przecisnął się do przodu i spojrzał na powierzchnię wód. Na południu było widać nemilską flotę. Wojenne biremy i statki zaopatrzeniowe rozwinęły wszystkie żagle i gnały ku ojczystym brzegom. Okręty szybko wyprzedzały transportowce, niektóre jeszcze częściowo załadowane. Zapomniano o uzupełnianiu zapasów. Tak jest, teraz każdy głupiec musi sobie radzić sam. Ale kiedy one już spadną, fala uderzeniowa dotrze tu szybko. Rozbije nas wszystkich w drzazgi. Biedne skurwysyny, żaden z was nie ma szans. Nawet te brzydkie biremy. Wiejący nieustannie wiatr uspokoił się nagle, jakby chciał zaczerpnąć tchu, a potem wrócił ze zdwojoną siłą. Wszyscy na pokładzie zachwiali się. Żagle się wydęły, maszty i reje zaskrzypiały, podobnie jak kadłub Silandy. Szybki Benie? Lepiej uciekaj i zabierz ze sobą, kogo tylko zdołasz. Przeciwko temu, co nadejdzie, żadna iluzja nic nie wskóra. A jeśli chodzi o tych Tiste Edur... są tak samo zgubieni jak my. Mogę to uznać za pocieszenie. No cóż, babciu, zawsze powtarzałaś, że znajdę śmierć na morzu. *** Sierżant Hellian wałęsała się po pokładzie, zdumiewając się zielonym światem, który właśnie odkryła. Ta nemilska brandy dawała niezłego kopa, nie? Ludzie krzyczeli albo stali jak wryci, ale tak się z reguły działo, gdy niechcący przekroczyła niewyraźną linię dzielącą stan bliski upojenia od prawdziwego upojenia. Tak czy inaczej, od tej całej zieleni robiło się jej trochę niedobrze. Przeklęta przez Kaptura nemilska brandy. Co za idioci pili takie paskudztwo? Dobra, zamieni ją na odrobinę falarskiego rumu. Na tym okręcie nie brakowało idiotów, którzy się nie znali. Marynarzy, takich jak ten. - Hej, poszłuchaj. Mam nemilszką brandy, ale chciałabym szę napić rumu, tak? Zapłaciłam za nią dziesięć półkszężyczów. Wiem, że to dużo, ale żołnierze ż mojej drużyny szę zrzucili. No wiesz, kochają mnie. To czo, zamienimy szę? Flaszka za flaszkę. To prawda, że szporo wypiłam, ale brandy jeszt droższa, więcz wychodzi na jedno. Umilkła, czekając na odpowiedź. Marynarz był wysokim skurczybykiem o złowrogiej minie. Pozostali gapili się na nich. Na czym polegał ich problem? Nagle mężczyzna wziął w rękę butelkę, potrząsnął nią i zmarszczył brwi. Potem wypił zawartość w trzech szybkich łykach. - Hej... Marynarz sięgnął pod zdobny płaszcz, wydobył stamtąd manierkę i podał ją Hellian. - Masz, żołnierko – powiedział. - A teraz idź pod pokład i upij się do nieprzytomności. Ujęła manierkę w obie dłonie, zdumiewając się jej polerowaną srebrną powierzchnią, rysą przecinającą ją na ukos po jednej stronie, a także wytłoczonymi na niej godłami. Były bardzo ładne. Imperialne Berło i cztery stare symbole, których ongiś używano do identyfikacji okrętów flagowych. Już je kiedyś widziała. Ten pierwszy należał do Cartherona Crusta, ten drugi do Urka, trzeciego nie znała, a czwarty był taki sam, jak na fladze powiewającej nad okrętem, na którym płynęła. To ci dopiero zbieg okoliczności, co? Mrugając, spojrzała na mężczyznę. - Nie mogę - odparła. - Wydano mi rozkazy... - Odwołuję je, sierżancie. - Masz prawo to zrobić? - W tej sytuacji mam. - Zgoda. Nigdy cię nie zapomnę, marynarzu. Obieczuję. Gdzie tu jest luk... Zaprowadził ją tam, mocno ściskając dłonią jej bark. Hellian tuliła do piersi piękną, pięknie pluszczącą manierkę. Otaczał ją zielony półmrok i pełne zdumienia twarze. Pokazała wszystkim język. Niech sami sobie coś znajdą. *** Apsalar odwróciła się, słysząc westchnienie przybocznej. Tavore spoglądała na horyzont na wschodzie z miną pełną filozoficznej zadumy. - To może nauczyć skromności, nieprawdaż? - Tak, przyboczna, chyba masz rację. - Wszystkie nasze plany... nasze zarozumialstwo... jakbyśmy mogli samą siłą woli sprawić, że wszystko wokół nas pozostanie niezmienione, oczekując tylko na nasze uczynki, nasze słowa. - Bogowie... - Tak, wiem. Ale to... - wskazała głową na wschód - ...nie jest dzieło bogów. - Naprawdę? - To zbyt niszczycielskie, żołnierko. Żadna ze stron nie jest aż tak zdesperowana... jeszcze. A teraz... - wzruszyła ramionami - ich gry utraciły znaczenie. - Przyboczna, brakuje ci wiary - stwierdziła Apsalar. - Tak? A w co? - W naszą odporność. - Być może. Apsalar czuła jednak, że i jej własna wiara się załamuje. Uczepiła się jednej myśli, a ukryta za nią determinacja słabła. Nie poddawała się jednak. Jedna myśl. Ktoś... ktoś to przewidział. Z pewnością. Ktoś wiedział, że to się wydarzy. Większość ludzi była ślepa, z własnej woli bądź nie. Byli jednak tacy, którzy widzieli. Mój jasnowidzący przyjacielu, lepiej zrób coś w tej sprawie. I to szybko. *** Pojawił się Ormulogun. Szła za nim ropucha. Malarz dźwigał w ramionach przepełniony skórzany tornister. Ropucha ględziła coś o ulegających złudzeniom artystach i brutalnym świecie. W jej głosie było słychać ton pesymistycznej satysfakcji. Ormulogun potknął się i przewrócił prawie pod samymi nogami Parana. Z tornistra wysypała się zawartość, w tym również dziesiątki drewnianych kart. Na większości z nich nie było żadnych wizerunków. - Ledwie zacząłeś! Ty cholerny durniu! - Perfekcja! - wrzasnął Ormulogun. - Mówiłeś... - Mniejsza z tym - warknął Paran. Ponownie spojrzał na niebo na wschodzie. Ogniste włócznie spadały na ziemię niczym deszcz. - Na kontynent? Do morza? - zastanawiał się. - Czy na Wyspę Otataralową? - Albo we wszystkie te trzy miejsca - wtrącił Noto Czyrak, oblizując wargi. - Morze jest najgorsze - stwierdził Paran. Przykucnął i wygładził połać piasku przed sobą. - To znaczy... Zaczął rysować na piasku palcem wskazującym. - Kilka mam! - jęknął Ormulogun, przerzucając karty. Maelu. Mam nadzieję, że słuchasz. Mam nadzieję, że jesteś gotowy zrobić to co konieczne. Przyjrzał się kreskom, które wyrysował na piasku. Czy to wystarczy? Będzie musiało. Zamknął oczy i skupił wolę. Brama jest przede mną... - Mam tę kartę! Głośny krzyk wypełnił prawe ucho Parana, który otworzył oczy w tej samej chwili, gdy spuścił z uwięzi swą wolę. Ujrzał przed sobą w powietrzu inną kartę. I cała jego moc napłynęła do niej... Padł na kolana, ślizgając się po odkształcającej się pod nim glinie. Rozpostarł szeroko ręce, żeby się zatrzymać. Panował tu szary półmrok, w powietrzu unosił się smród trupiarni. Paran uniósł głowę. Miał przed sobą bramę, składającą się z powyginanych kości, bladych, posiniaczonych ciał, zwisających pasm włosów, niezliczonych, otwartych oczu. Za nią ciągnęła się szara, mroczna pustka. - Och, Kapturze. Zatrzymał się na samym progu. Mało brakowało, żeby przeleciał na drugą stronę. W bramie pojawiła się wysoka postać, spowita w czarny płaszcz z kapturem. To nie jest jeden ze sług. To ten prastary skurwysyn we własnej osobie. - Czy mamy czas na takie nieprzyjemne myśli, śmiertelniku? - Głos brzmiał łagodnie, był tylko lekko ochrypły. - To, co ma się wydarzyć... no cóż, Ganoesie Paran, Władco Talii Smoków, zająłeś bardzo niefortunną pozycję, chyba że chcesz, by stratowały cię rzesze, które za chwilę tędy przejdą. - Och, zamknij się, Kapturze - wysyczał Paran, próbując się podnieść. Nagle się powstrzymał, uświadomiwszy sobie, że to nie byłby dobry pomysł. - Pomóż mi. Nam. Powstrzymaj to, co ma się wydarzyć. To zniszczy... - Stanowczo za dużo, wiem. Niezliczone plany. Nie mogę jednak zdziałać zbyt wiele. Zwróciłeś się do niewłaściwego boga. - Wiem o tym. Chciałem porozmawiać z Maelem. - To bezcelowe... Gdy tylko Kaptur wypowiedział te słowa, Paran usłyszał w jego głosie pewne... wahanie. Ach, masz jakiś pomysł. - Mam. Proszę bardzo, Ganoesie Paran. Dobijmy targu. - Niech nas Otchłań, nie ma na to czasu! - To zastanawiaj się szybko. - Czego pragniesz? Bardziej niż czegokolwiek innego, Kapturze. Czego pragniesz? Kaptur mu odpowiedział. Jedna z twarzy w bramie, ukryta pośród niezliczonych rzesz skłębionych trupów, ożywiła się nagle, wytrzeszczając oczy. Żaden z rozmówców nie zauważył jednak tego szczegółu. Paran wbił w boga zdumione spojrzenie. - Chyba nie mówisz poważnie. - Śmierć zawsze jest poważna. - Och, skończ z tym pretensjonalnym ględzeniem! Jesteś pewien? - Czy potrafisz dokonać tego, o co cię proszę, Ganoesie Paran? - Tak. W jakiś sposób. - Przysięgasz? - Przysięgam. - Świetnie. A teraz odejdź. Muszę otworzyć tę bramę. - Słucham? Przecież jest otwarta! Bóg odwrócił się już i Paran ledwie usłyszał jego odpowiedź: - Nie z tej strony. *** Chaur pisnął, gdy grad ognistych kamieni spadł na wzburzone wody nie dalej niż na szerokość kadłuba od nich. W górę buchały obłoki pary, w powietrzu dźwięczał przeraźliwy świst. Nożownik ze wszystkich sił ciągnął za wiosło sterowe, starając się zapanować nad łodzią, ale był na to za słaby. Żałoba już nigdzie nie popłynie. Obawiam się, że pójdziemy prosto na dno. Coś uderzyło z łoskotem w pokład. Wibracja wstrząsnęła całym stateczkiem. Z wielkiej jak pięść dziury buchnęła para. Żałoba pogrążyła się głębiej w wodzie. Barathol zaklął i pognał w stronę dziury, ciągnąc za sobą płachtę żaglowego płótna. Gdy jednak spróbował zatkać nią otwór, w stateczek trafiły dwa kolejne kamienie. Jeden oderwał dziób, a drugi musnął żarem lewe udo Nożownika. Młodzieniec uniósł wzrok i zobaczył parę, a potem tryskającą w górę fontannę wody. Zrobiło się gorąco jak w kuźni. Wydawało się, że całe niebo stanęło w ogniu. Żagiel nad ich głowami płonął. Było w nim pełno dziur. Nadszedł kolejny wstrząs i ponad połowa relingu po lewej burcie po prostu zniknęła. Sproszkowane drewno zamieniło się w unoszącą się na wietrze mgiełkę, rozświetlaną drobinami płomienia. - Toniemy! - zawołała Scillara, łapiąc za reling po przeciwnej stronie. Pokład Żałoby przechylił się niebezpiecznie. Ładunek się przesunął, jeszcze bardziej przechylając łódź. Zabraliśmy za dużo zapasów. Chciwość nas zgubi. Owinięty w całun trup Heborica potoczył się ku falom. Nożownik krzyknął, próbując go złapać, ale był za daleko i zwłoki zsunęły się do wody. Chaur skoczył za nimi, zawodząc głośno. - Nie! - wrzasnął Barathol. - Chaur, nie! Niemy olbrzym objął umarłego potężnymi ramionami. Potem obaj zniknęli pod powierzchnią. *** Morze. Bara mówił, że to morze. Jest teraz ciepłe, mokre. Było takie dobre. Teraz niebo jest niedobre i morze niedobre - na górze - ale tutaj jest dobrze. Ciemno, noc, idzie noc, uszy bolą. Uszy bolą. Bolą. Bara mówił, że w morzu nie wolno oddychać. Muszę teraz odetchnąć. Och, boli! Odetchnąć! Wypełnił płuca i w jego piersi zapłonął ogień, a potem... nadszedł spokój, cisza. Spazmy stały się wolniejsze. Wokół niego zamknęła się ciemność, ale Chaur już się nie bał. Zimno odeszło i gorąco również. Głowę wypełniło mu odrętwienie. Bardzo kochał morze. Owinięte całunem ciało, które ściskał w ramionach, ciągnęło go w dół. Wydawało mu się, że odcięte kończyny, które również zabrał z grobu, bo tak mu kazał Bara, poruszyły się nagle, rozciągając płótno. Wszędzie była ciemność, w środku i na zewnątrz. Coś gorącego i okrutnego przemknęło obok niego, pędząc w dół niczym włócznia światła. Chaur wzdrygnął się trwożnie. Zamknął oczy, żeby to wszystko sobie poszło. Ból w płucach w końcu ustał. Teraz zasnę. *** Ku niebu strzelały gejzery piany. W powietrzu niósł się ogłuszający huk. Powierzchnia morza drżała wyraźnie. Nożownik zauważył, że Barathol skoczył za Chaurem do wzburzonej wody. Ciało. Heboric... Chaur. Och, bogowie... Podszedł do Scillary i wziął ją w ramiona. Wczepiła ręce w jego mokrą koszulę. - Tak się cieszę - wyszeptała, gdy kadłub Żałoby przechylił się jeszcze bardziej z głośnym skrzypieniem. - Z czego? - Że ją zostawiłam. W tej wiosce. Nożownik przytulił ją jeszcze mocniej. Przepraszam, Apsalar. Za wszystko... Nagle uderzył w nich wiatr. Na łódź padł cień. Młodzieniec uniósł wzrok i wytrzeszczył oczy na widok monstrualnej postaci, która przesłoniła niebo i opadała teraz ku nim... Smok. I co teraz? Usłyszał krzyki. W tym momencie Żałoba eksplodowała. Nożownik wpadł do wody. Miotał się jak szalony. Panika zacisnęła się wokół jego serca niczym pięść. *** Sięgają... sięgają... Co to za dźwięk? Gdzie jestem? Milion głosów, krzyczących, opadających ku straszliwej śmierci... och, wędrowali przez ciemność tak długo, nieważcy, widząc przed sobą tylko bezkresną pustkę, która pochłonęła ich, nie zważając na ich spory, dyskusje i gwałtowne debaty. Pochłonęła ich bez reszty. I nagle znaleźli się tutaj... rozpostarła się przed nimi sieć mocy, coś spragnionego masy, coś co z każdą chwilą stawało się coraz silniejsze. Ich podróż zakłóciła gwałtowna przemoc, szaleńczy ruch - stracili tak wielu - a za nim następny, większy... - Och, usłysz nas, tak wielu... unicestwionych. Góry obróciły się w proch, kamienie umknęły w ciemność, chmury oślepiały nas swym blaskiem w świetle słońca... a teraz ten potworny świat wypełniający pole naszego widzenia... czy to dom? Czy dotarliśmy do domu? Sięgają... ręce z nefrytu, brudnego i surowego. Jeszcze go nie oszlifowano, nie nadano mu błyszczącej twardości. Pamiętam... musiałeś umrzeć, Treach, prawda? Przed ascendencją, przed osiągnięciem prawdziwej boskości. Najpierw musiałeś umrzeć. Czy rzeczywiście byłem twoim Bożym Jeźdźcem, choć przez chwilę? Czy ten tytuł kiedykolwiek należał do mnie? Czy trzeba było mnie zabić? Sięgają... te ręce, te nieznane, niepoznawalne ręce... jak mogę odpowiedzieć na te krzyki? Miliony zamkniętych w roztrzaskanych więzieniach... dotknąłem ich kiedyś, koniuszki naszych palców zetknęły się ze sobą. Dotknąłem... och, głosy... - To nie jest zbawienie. Po prostu umieramy. Zagłada... - Nie, nie, ty durniu. To dom. Dotarliśmy do domu... - Unicestwienie nie jest zbawieniem. Gdzie on jest? Gdzie jest nasz bóg? - Mówię ci, że poszukiwania się tu kończą! - Z tym się nie spieram. Wysłuchajcie mnie. - Kto to? - On wracał Ten z zewnątrz! Brat! Wysłuchajcie mnie, proszę. Nie... nie jestem waszym bratem. Myślałem... że jestem Bożym Jeźdźcem... ale czy wiedziałem to na pewno? Czy mnie okłamano? Bożym Jeźdźcem... no cóż, może tak, a może nie. Może wszyscy byliśmy w błędzie. Być może nawet Treach się pomylił. - Postradał zmysły. - Zapomnij o nim. Spójrz, nadchodzi śmierć, straszliwa śmierć nadchodzi... - Oszalał? No i co z tego. Wolę słuchać jego niż was. Powiedział, żebyśmy go wysłuchali, tak właśnie powiedział. Zrobię to. - Wszyscy go wysłuchamy, ty idioto. Nie mamy wyboru, prawda? Bożym Jeźdźcem. Wszyscy byliśmy w błędzie. Nie rozumiecie? Tego, co uczyniłem... nie można wybaczyć. Nigdy. Odesłał mnie. Nawet Kaptur mnie odrzucił, odtrącił. Ale... wszystko mi się wymyka. Jest nieuchwytne. Odpadam od was... - Odpadam, spadam, co za różnica? Sięgają. - Co? Moje ręce... widzicie je? Odcięto je, oto, co się wydarzyło. Odcięto je. Uwolniono. Ja nie mogę tego dokonać... ale sądzę, że one mogą. Czy tego nie widzicie? - To tylko bezsensowne słowa. - Nie, zaczekajcie... Nie Bożym Jeźdźcem. Tarczą Kowadłem. Sięgają... spójrzcie na mnie... wszyscy! Sięgnijcie! Ujrzyjcie moje ręce! Ujrzyjcie je! One sięgają! Sięgają do was! Sięgają... *** Barathol opadał w ciemną toń. Nie widział nikogo. Chaur, och bogowie, co ja uczyniłem? Wciąż płynął w dół. Lepiej, żeby on również się utopił. Nie mógłby żyć, mając na sumieniu śmierć tego dorosłego dziecka. Nie mógłby... Zaczynało mu brakować tchu, ucisk narastał, głowę wypełniał ból. Był ślepy... Na dole rozbłysła szmaragdowa zieleń. Rozżarzony obłok szerzył się na wszystkie strony, a w jego środku... O bogowie, zaczekaj. Zaczekaj na mnie... Bezwładne ciało Chaura zaplątało się w rozwinięty całun. Mężczyzna opadał na dno. Ramiona miał rozpostarte, oczy zamknięte, a usta... otwarte. Nie! Nie! Nie! Z tej pulsującej łuny buchał żar. Straszliwy żar. Barathol podpłynął bliżej, bojąc się, że jego pierś za moment eksploduje. Wyciągnął rękę... *** Część rufowego pokładu oddzieliła się od tego, co było już tylko roztrzaskanym wrakiem. Ze wszystkich stron do morza wpadały ogniste kamienie. Nożownik pomógł Scillarze przedostać się na rozkołysane deski. Te kamienie... były maleńkie, choć tworzyły w kadłubie Żałoby dziury wielkości pięści. Były maleńkie jak ziarenka piasku i lśniły jaskrawozielonym blaskiem niczym odpryski szkła. Gdy wpadały w wodne odmęty, niemal natychmiast zmieniały kolor na rdzawy. Scillara krzyknęła. - Trafił cię? O bogowie, nie... Odwróciła się. - Spójrz! Niech nas Kaptur, spójrz! Uniosła rękę, w tej samej chwili, gdy fragment kadłuba uniósł się na grzbiecie fali. Wskazywała na wschód... Na Wyspę Otataralową. Wyspa... stanęła w płomieniach. Nakryła ją nefrytowa kopuła pełgającego ognia, która unosiła się ku niebu. Wysuwały się przez nią... dłonie. Dłonie z nefrytu. Jak... jak dłonie Heborica. Wznosiły się ku niebu na podobieństwo drzew. Potężne ramiona, dziesiątki ramion, rozczapierzone palce, spirale zielonego światła tryskające z odwróconych wewnętrznymi powierzchniami ku górze dłoni, z żył i tętnic przebiegających wzdłuż muskularnych kończyn. Snopy zielonego światła przecinały nieboskłon niby miecze. Ramiona były zbyt ogromne, by można je pojąć, sięgały w górę jak kolumny... ...przeszywające niebo ognie wzdrygnęły się... zadrżały... a potem zaczęły się skupiać w jednym punkcie. Nad wyspą, nad nefrytowymi dłońmi sięgającymi ku nim przez obłoki zielonego blasku. Pierwsze spadające słońce trafiło w świetlistą kopułę. Dźwięk przypominał uderzenie w bęben, na skalę wykraczającą poza wyobraźnię bogów. Po ścianach pęczniejącej kopuły przebiegały zmarszczki, które następnie przechodziły na powierzchnię morza. Drżenie docierało do kości Nożownika, jego uszy pękały od bólu. Nagle stał się głuchy, ale poczuł wstrząs. Potem nadszedł następny i następny. W kopułę uderzało jedno słońce po drugim. Młodzieniec krzyczał, ale nie słyszał własnego głosu. Oczy przesłoniła mu czerwona mgiełka. Poczuł, że ześlizguje się z tratwy w spienione fale... I nagle ogromna, pazurzasta stopa sięgnęła w dół, rozpościerając się nad Nożownikiem i Scillara, która uczepiła się jego ramienia, próbując ściągnąć go z powrotem na tratwę. Szpony wielkości bułatów zamknęły się wokół obojga, unosząc ich nad wzburzoną wodę... *** Sięgają... tak. Do mnie, coraz bliżej, bliżej. Ból jest nieważny. On nie potrwa długo. Obiecuję. Wiem, bo go pamiętam. Nie, nie można mi wybaczyć. Ale może jednak byście mogli, może ja bym mógł, jeśli uważacie to za potrzebne. Nie jestem pewien. Niewłaściwa osoba dotknęła... tam, na tej pustyni. Nie rozumiałem tego, a Baudin nigdy nie zdołałby odgadnąć, co się wydarzy, w jaki sposób zostanę naznaczony. Naznaczony, tak jest, teraz rozumiem, dlaczego to było potrzebne. Słyszycie mnie? Podejdźcie bliżej. Widzicie ciemność? Tak, tam właśnie jestem. Miliony głosów, przepojonych tęsknotą, krzyki, płacze... słyszał je... Bogowie, kim jestem? Nie pamiętam. Pamiętam tylko to jedno. Ciemność, która mnie otacza. Możemy, tak, mówię o was wszystkich, zaczekać w tej ciemności. Ból jest nieważny. Zaczekajcie ze mną w tej ciemności. *** Miliony głosów, przepojonych potężnym, niepowstrzymanym pragnieniem, pomknęły ku niemu. Ku Tarczy Kowadłu, który przyjmie w siebie ich ból, albowiem pamięta podobny. Pochłonęła ich ciemność i wtedy właśnie Heboric Widmoworęki, Tarcza Kowadło, uświadomił sobie straszliwą prawdę. Nikt nie może, z jakąkolwiek dozą prawdziwości, twierdzić, że pamięta ból. *** Dwa ciała zwaliły się na pokład jak połamane lalki. Mappo powlókł się ku nim, a Złośliwość zatoczyła kolejny łuk. Słyszał cierpienie smoczycy w każdym jej ochrypłym oddechu. W powietrzu unosił się swąd nadpalonego ciała i łuskowatej skóry. Deszcz ognia przerodził się w ulewę, gwałtowną jak grad i nieporównanie bardziej śmiercionośną. Mimo to ani jeden kamień nie uderzył w statek. Mappo uświadomił sobie, że nie zawdzięczają tej ochrony Złośliwości ani Iskaralowi Krostowi czy Mogorze. Nie, uniżone, wilgotne pocałunki wielkiego kapłana świadczyły, że odpowiedzialna za to była moc zrodzona w tym cholernym, czarnookim mule. Zwierzę stało sobie, z pozoru obojętnie, odganiając ogonem nieobecne muchy. Mrugało powoli, jakby zapadało w sen, a od czasu do czasu podkurczało wargi. Tymczasem światem wokół nich zawładnęło szaleństwo, które rozbiło drugi statek w drzazgi. Mappo przetoczył bliższe ciało na plecy. Młodzieniec miał twarz usmarowaną krwią, jej strużki sączyły się z jego uszu, nosa i kącików oczu. Trell poznawał go jednak. To Daru, Crokus. Och, chłopcze, co cię do tego doprowadziło? Młodzieniec otworzył przepełnione strachem oczy. - Spokojnie - powiedział Mappo. - Nic ci nie grozi. Druga z uratowanych osób wykasływała z płuc morską wodę. Z jej lewego ucha ściekała strużka krwi, spływając wzdłuż żuchwy i skapując z podbródka. Wspierająca się na rękach i kolanach kobieta uniosła głowę, spoglądając Trellowi prosto w oczy. - Nic ci się nie stało? - zapytał Mappo. Potrząsnęła głową i podczołgała się bliżej do Crokusa. - Będzie żył - zapewnił Trell. - Chyba wszyscy wyjdziemy z tego cało... nie wierzyłem... Iskaral Krost krzyknął. Wyciągnął rękę. Nad lewym relingiem pojawiła się muskularna, czarna, naznaczona bliznami ręka. Wyglądała jak węgorz. Dłoń zacisnęła się na śliskim drewnie, mięśnie się napięły. Mappo podszedł do burty. Mężczyzna, którego zobaczył, trzymał w ramionach kolejne ciało. Nieprzytomny był tak samo potężnie zbudowany jak on i nie ulegało wątpliwości, że pierwszy z mężczyzn szybko traci siły. Mappo wciągnął obu na pokład. - Barathol - wydyszała kobieta. Mężczyzna zwany Baratholem bezzwłocznie przetoczył towarzysza na plecy i zaczął wypompowywać wodę z jego płuc. - Barathol... - Cicho, Scillara... - Za długo był pod wodą... - Cicho! Mappo przyglądał się temu, starając się przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy się czuje równie silną lojalność. Prawie to pamiętał... prawie. Ten człowiek się utopił. Widzisz tę całą wodę? Jednakże Barathol nie zaprzestawał wysiłków, przewracał bezwładne ciało z boku na bok, poruszał rękami topielca, a w końcu położył sobie jego głowę i ramiona na kolanach, tuląc go jak noworodka. Wykrzywił twarz w straszliwym grymasie żałoby. - Chaur! Wysłuchaj mnie! To ja, Barathol. Słuchaj! Chcę, żebyś... pochował konie! Słyszysz? Musisz pochować konie! Zanim przyjdą wilki! To nie prośba, rozumiesz, Chaur? To rozkaz! Postradał zmysły. Jego już nie da się uratować. Wiem o tym, wiem... - Chaur! Bo się pogniewam, rozumiesz? Pogniewam się... na ciebie! Na ciebie, Chaur! Chcesz, żeby Barathol się na ciebie pogniewał, Chaur, chcesz...? Rozległo się kaszlnięcie, z ust trysnęła woda, ciałem targnęły konwulsje, potężny mężczyzna, którego Barathol tak czule ściskał w ramionach, zwinął się nagle i wyciągnął jedną rękę. Z jego zatkanych śluzem i pianą ust wyrwał się jękliwy krzyk. - Nie, nie, przyjacielu - mówił Barathol, kołysząc go w objęciach. - Nie gniewam się. Nie. Zapomnij o koniach. Już to zrobiłeś. Pamiętasz? Och, Chaur, nie gniewam się. Mężczyzna zawodził rozpaczliwie, czepiając się Barathola jak dziecko. To półgłówek. W przeciwnym razie Barathol nie przemawiałby do niego w taki sposób. Ten Chaur jest dzieckiem w ciele dorosłego... Mappo przyglądał się, jak dwóch rosłych mężczyzn obejmuje się ze łzami w oczach. Obok Trella przystanęła Złośliwość. Gdy tylko Mappo ją zauważył, wyczuł jej ból, a potem potężną wolę, z którą go od siebie odsuwała. Wbił w nią wzrok, zapominając o obu mężczyznach. Odsuwa, odsuwa od siebie cały ten ból... - Jak? Jak to robisz? - zapytał. - Czy jesteś ślepy, Mappo Konusie? Spójrz na nich, Trellu. Chaur zapomniał już o strachu. Wierzy Baratholowi, wierzy mu bez zastrzeżeń. Nie możesz być ślepy na to, co to oznacza. Masz przed sobą radość, Mappo Konusie. W jej obliczu nie będę się przejmowała własnym bólem, własnym cierpieniem. Rozumiesz? Nie będę. Ach, duchy na dole, łamiesz mi serce, kobieto. Znowu jestem zdruzgotany. Spojrzał na dwóch mężczyzn, a potem na Scillarę, trzymającą Crokusa w ramionach i głaszczącą po włosach odzyskującego przytomność mężczyznę. Zdruzgotało mnie to wszystko. Ponownie. Zapomniałem już o tym. Iskaral Krost tańczył wokół Mogory, przyglądającej mu się ze skwaszoną miną. Zmarszczyła twarz tak bardzo, że wyglądała jak suszona śliwka. Wtem, gdy wielki kapłan podszedł za blisko, wyprowadziła kopnięcie, które zwaliło go z nóg. Iskaral upadł z łoskotem na pokład, a potem zaczął przeklinać. - Ty nikczemna kobieto! Kobieto, czy powiedziałem „kobieto”? Ha! Jesteś tym, co zrzuca z siebie zmieniający skórę wąż! Chory wąż! Pokryty strupami, krostami, bliznami i czyrakami... - Słyszałam, jak mówiłeś, że mnie pożądasz, ty odrażająca kreaturo! - Tylko próbowałem wzbudzić w sobie pożądanie! Działałem pod wpływem desperacji, ale nawet groźba śmierci nie wystarczyła! Rozumiesz? Nie wystarczyła! Mogora ruszyła w jego stronę. Iskaral Krost pisnął przeraźliwie, a potem poczołgał się za muła. - Jeśli podejdziesz bliżej, jędzo, mój sługa cię kopnie! Czy wiesz, ilu głupców ginie rocznie od kopnięcia muła? Zdziwiłabyś się. Dalhońska czarownica syknęła gniewnie i zamieniła się w rój pająków, które rozlazły się na wszystkie strony. Po chwili nie było już widać żadnego. Wielki kapłan rozejrzał się wokół, wybałuszając oczy jak szaleniec, a potem zaczął się drapać pod ubraniem. - Och! Ty okropne stworzenie! Uwagę z lekka oszołomionego Mappa odciągnął Crokus, który podszedł do Barathola i Chaura. - Barathol? - zapytał Daru. - Nie było szans? Mężczyzna spojrzał na niego, a potem potrząsnął głową. - Przykro mi, Nożownik. Ale uratował życie Chaurowi. Chociaż już nie żył, uratował mu życie. - Jak to? - Ciało świeciło - wyjaśnił Barathol. - Jaskrawozielonym blaskiem. Dzięki temu ich zauważyłem. Chaur zaplątał się w tkaninę. Musiałem go uwolnić. Nie zdołałbym wynieść obu na powierzchnię. Ledwie udało mi się... - W porządku - przerwał mu Crokus. - Opadał wciąż w dół i blask słabł. W końcu pochłonęła go ciemność. Ale posłuchaj. Dowiozłeś go wystarczająco blisko. Rozumiesz? Nie na miejsce, ale wystarczająco blisko. To, co nas uratowało, cokolwiek to było, pochodziło od niego. - Crokus... nazywasz się teraz Nożownik, tak? - odezwał się Mappo. - O kim mówicie? Czy ktoś jeszcze utonął? - Nie, Mappo. To znaczy, nie naprawdę. Mój przyjaciel zginął... starałem się dostarczyć jego ciało na wyspę. Rozumiesz, chciał tam wrócić. Żeby coś oddać. Coś. - Myślę, że twój przyjaciel ma rację - stwierdził Trell. - Dowiozłeś go wystarczająco blisko. Dzięki tobie dokonał tego, przed czym nie mogła go powstrzymać nawet śmierć. - Nazywał się Heboric Widmoworęki. - Zapamiętam jego imię - zapewnił Mappo. - Z wdzięcznością. - Wyglądasz... inaczej. - Nożownik zmarszczył brwi. - Te tatuaże. - Nagle wybałuszył oczy i zadał pytanie, którego obawiał się Mappo: - Gdzie? Gdzie on jest? Drzwi w jaźni Trella, które uchyliły się na chwilę, zatrzasnęły się znowu. Mappo odwrócił wzrok. - Utraciłem go. - Utraciłeś? - Tak. Tak jest, zawiodłem go. Zawiodłem nas wszystkich. Nie mógł patrzeć na Daru. Nie był w stanie tego znieść. Taki wstyd... - Och, Mappo, tak mi przykro. Słucham? Dłoń Nożownika dotknęła jego ramienia. Tego już było za wiele. Mappo poczuł, że z oczu wypływają mu łzy żalu. - Moja wina... moja wina... *** Złośliwość przyglądała się im jeszcze przez chwilę. Trell Mappo, który towarzyszył Icariumowi. Teraz oskarża sam siebie. Rozumiem go. Oj, to... niefortunne. Ale w końcu taki był nasz zamiar. Istnieje też szansa, którą najbardziej się raduję - że Icarium spotka moją siostrę, nim wszystko się dopełni. Tak, to byłoby słodkie, rozkoszne. Tym smakiem radowałabym się przez bardzo długi czas. Czy jesteś wystarczająco blisko, Zawiści, żeby usłyszeć moje myśli? Moje... pragnienia? Mam nadzieję, że tak. To jednak nie był czas na podobne marzenia, choć były bardzo kuszące. Nadal czując ból w ranach, odwróciła się i spojrzała na skłębione chmury nad Wyspą Otataralową. Rozkwitały tam barwne plamy, jakby wyspę trawiły pożary, języki ognia wbiegały po gigantycznych nefrytowych ramionach, spowijały palce. Nad kipiącą kopułą noc rozjaśniły obłoki dymu i pyłu. Od czasu do czasu było jeszcze widać spadające okruchy. Złośliwość spojrzała na zachód, w stronę kontynentu. Kimkolwiek jesteś... dziękuję. *** Paran otworzył z westchnieniem oczy i nagle osunął się na twarz. Żwir pomknął mu na spotkanie. Mężczyzna chrząknął z bólu pod wpływem uderzenia. Podparł się rękoma, wiotkimi jak rozplatane sznury, i przetoczył się na bok, co pozwoliło mu opaść na plecy. Otaczał go pierścień twarzy. Wszyscy spoglądali na niego. - Wielka pięści, czy przed chwilą uratowałeś świat? - zapytała Rythe Bude. - I nas razem z nim? - dodał Noto Czyrak. Nagle zmarszczył brwi. - Zapomnij o tym, wielka pięści. Odpowiedź na pytanie pięści zawiera w sobie... - Cicho - przerwał mu Paran. -Jeśli nawet uratowałem świat, a bynajmniej nie twierdzę, że tak było, już zaczynam tego żałować. Czy ktoś ma odrobinę wody? To miejsce, w którym przed chwilą byłem, zostawiło mi w ustach nieprzyjemny posmak. Pojawiły się pluskające bukłaki. Paran uniósł rękę. - Wyspa... czy to wygląda bardzo źle? - Powinno być znacznie gorzej, wielka pięści - odparła pięść Rythe Bude. - Nastał tam okropny tumult, ale nic nie wydostało się na zewnątrz, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - To dobrze. To dobrze. Och, Kapturze. Czy mówiłeś poważnie? Bogowie, ja i moje obietnice... *** Noc na wschodzie zmącił jaskrawozielony, bezgłośny sztorm. Pięść Keneb stał obok przybocznej. Nul i Nadir zajęli pozycje po ich bokach, oddaleni o kilka kroków. Keneb drżał pod grubym płaszczem, choć dziwnie suchy wiatr był gorący. Nadal nie pojmował, co się wydarzyło za wschodnim horyzontem. Płonące zielonym ogniem słońca spadły na ziemię i rozszalała się straszliwa burza. Na pewien czas wszystkich spowił całun apatii. Wydawało się, że przed tym, co nadchodzi, nie ma żadnej ucieczki, że nie mają szans ocalenia. Co dziwne, ta myśl uspokoiła Keneba. Gdy walka nie miała sensu, napięcie po prostu odpływało. Nasunęła mu się myśl, że takie podejście ma swoje zalety. W końcu śmierć była nieunikniona, czyż nie tak? Nie było przed nią ucieczki, więc po cóż tracić siły na rozpaczliwe, z góry skazane na niepowodzenie wysiłki? Niestety, nie pocieszyło go to na długo. Śmierć nadejdzie i tak. Liczyło się tylko życie i wszystko, co się z nim wiązało. Uczynki, pragnienia, motywacje, obawy, dar radości i gorzki smak niepowodzenia. Wszyscy musimy być gośćmi na tej uczcie. Przynajmniej do chwili, gdy ją opuścimy. Gwiazdy migotały niepewnie na niebie, a na północy utrzymywały się jeszcze pasma chmur, które nasuwały Kenebowi myśl o śniegu. A mimo to zlewa mnie zimny pot, studzony nie przez noc, ale przez wyczerpanie. Nadir mówiła coś o wietrze, o jego gwałtowności, kryjącej się za nim woli. Zatem to nie jest naturalne zjawisko. Znowu manipuluje nami jakiś bóg. Flota Nemilów patrolowała w tym regionie długi odcinek wybrzeża. Ich wojenne biremy były prymitywne, wyglądały niezgrabnie i nigdy nie oddalały się zbytnio od skalistego brzegu. Panowanie nad tym wybrzeżem tradycyjnie należało do Trellów, ale przez całe pokolenia toczono tu wojny i obecnie w większych i mniejszych zatokach było pełno nemilskich osad, a Trellów, którzy nigdy nie byli żeglarzami, zepchnięto w głąb lądu, między wzgórza. Ich ziemie przerodziły się we wciąż się kurczącą enklawę, otoczoną przez osadników. Keneb widział mieszańców wśród załóg nemilskich statków kupieckich dostarczających im zaopatrzenie. Choć Nemile byli bardzo agresywni w stosunku do Trellów, na widok potężnej malazańskiej floty wpływającej na ich wody terytorialne zachowali się inaczej. Ich mędrcy przewidzieli przybycie Malazańczyków i perspektywa zarobku zwabiła kupiecką flotyllę, która wypłynęła z portów w towarzystwie niezorganizowanej eskorty prywatnych i królewskich okrętów. Uzupełnianie zapasów przypominało przez pewien czas szał żerujących rekinów, potem jednak niebo na wschodzie wypełnił oślepiający blask. Teraz na morzu nie było już ani jednego nemilskiego statku. Brzeg został daleko z tyłu. Klepsydrowy oznajmił przed chwilą głuchym uderzeniem drugi dzwon po północy. Podchwycony przez następne okręty dźwięk szybko rozprzestrzenił się falą na całą flotę imperialną. Nemilski kapitan przekazał im dziś rano ciekawe wieści. Mimo późnej pory przyboczna nadal omawiała z dwojgiem swych wickańskich towarzyszy otrzymaną od niego informację. - Czy malazańskie źródła zawierają jakieś dane na temat krainy leżącej za Morzem Catalskim? - zapytała przyboczną Nadir. - Tylko jej nazwę - odparła Tavore. - Pięści, czy ją pamiętasz? - zapytała Keneba. - To Zguba. - Tak. - I czy nic nie wiadomo o jej mieszkańcach? - nie ustępowała Nadir. Nikt jej nie odpowiedział. Wydawało się, że Wickanie na coś czekają. - To interesująca sugestia - stwierdziła po chwili przyboczna. - Biorąc pod uwagę, że wiatr dmie z siłą bliską huraganu, wkrótce zobaczymy na własne oczy, jacy są ci Zgubańczycy. Nemilski kapitan poinformował ich, że poprzedniego dnia widziano inną flotę Edur. Było to daleko na północy i składała się ona z niespełna dwudziestu okrętów, które posuwały się na wschód, pod dmący nieustannie wiatr. Kapitan mówił, że były uszkodzone i ledwie utrzymywały się na wodzie. Mogły to być skutki sztormu albo bitwy. Bez względu na przyczynę uszkodzeń, Edur nie mieli ochoty rzucać wyzwania nemilskim okrętom. Już to jedno było powodem komentarzy. Najwyraźniej okręty Edur napadały na nemilskie statki handlowe od prawie dwóch lat, a w tych przypadkach, gdy eskorta znajdowała się blisko, skutki były fatalne dla przestarzałych birem. To były ciekawe wieści. Przyboczna wypytywała nemilskiego kapitana o Zgubańczyków, którzy zamieszkiwali wielki, otoczony górami półwysep za Morzem Catalskim. Morze to było w rzeczywistości dużą, sięgającą daleko na południe zatoką, na której końcu znajdowało się serce królestwa Nemilów. Jednakże mężczyzna tylko potrząsnął głową. Nagle odebrało mu mowę. Nadir zasugerowała przed chwilą, że flota Edur mogła ucierpieć w starciu ze Zgubańczykami. Malazańska flota przecinała właśnie wejście do Zatoki Catalskiej, jak zwały ją imperialne mapy. Kapitan twierdził, że w idealnych warunkach żegluga przez nią musi trwać cztery dni, ale pierwsze okręty pokonały już czwartą część drogi. To coś więcej niż wiatr, choćby nawet magiczny. Horyzont wydaje się zamazany, zwłaszcza przylądki. - Nemile nie mieli oporów przed mówieniem o Edur - zauważył Nul. - Ale o Zgubańczykach nie chcieli powiedzieć ani słowa - dodała Nadir. - Może dzieli ich historia - zasugerował Keneb. Pozostali spojrzeli na niego. Pięść wzruszył ramionami. - To tylko taka myśl. Nemile najwyraźniej są ekspansjonistami, a z tym wiąże się pewna... arogancja. Zdołali pożreć Trellów, co w ich oczach stanowi dowód nemilskiej waleczności i sprawiedliwości. Niewykluczone, że Zgubańczycy stali się przeciwstawnym symbolem, że upokorzyli Nemilów i wstrząsnęli nimi, a to nie harmonizuje z ich wyobrażeniami o własnej wspaniałości. Dlatego nie chcą o nich mówić. - Twoja teoria ma sens - przyznała przyboczna. - Dziękuję, pięści. - Odwróciła się i spojrzała na płonące niebo na wschodzie. - Tak jest, upokorzyli ich - dodała cicho. - Duiker pisze o rozmaitych skalach wojny, od pojedynczych żołnierzy walczących ze sobą, aż po zwartych w śmiertelnym boju bogów. Na pierwszy rzut oka wydaje się niewiarygodne, że podobne skrajności mogą ze sobą współistnieć, ale Duiker twierdzi, że potencjalne więzi przyczyny i skutku biegną w obu kierunkach. - To pocieszająca myśl - zauważył Keneb. - Przychodzi mi na myśl kilku bogów, którym z przyjemnością podstawiłbym w tej chwili nogę. - Niewykluczone, że ktoś już cię wyprzedził – odparła Tavore. Keneb zmarszczył brwi - Wiesz kto, przyboczna? Spojrzała na niego. Koniec z chwilową gadatliwością. I czego się dowiedziałem? Jest oczytana, ale to wiedziałem już przedtem. Coś więcej? Nic. *** Kalam wrócił do Szybkiego Bena i osunął się na deski obok niego. - Ogłoszono to oficjalnie - oznajmił w mroku cuchnącej stęchlizną ładowni. - Co? - Nadal żyjemy. - Och, to bardzo dobrze, Kal. Siedziałem tu jak na węglach, czekając na tę wiadomość. - Wolę ten obraz od rzeczywistości, Szybki. - To znaczy? - Od myśli, że gdy się tu ukrywałeś, twoja przepaska biodrowa wypełniła się nagle, a wokół ciebie utworzyła się kałuża. - Nic nie wiesz. Ja wiem. Wiem więcej, niż kiedykolwiek chciałem... - To niemożliwe. Pijesz tajemnice, tak jak Hellian pije rum. Im więcej wiesz, tym bardziej pijany i nieznośny się stajesz. - Naprawdę? Wiem parę rzeczy, których ty również chciałbyś się dowiedzieć. Miałem zamiar ci powiedzieć, ale chyba zmienię zdanie... - Gadaj, czarodzieju, bo inaczej wrócę na pokład i zawiadomię przyboczną, gdzie można cię znaleźć. - Nie możesz tego zrobić. Potrzebny mi czas, żeby się zastanowić, niech cię szlag. - No to gadaj. Możesz się jednocześnie zastanawiać, bo w twoim przypadku te dwie czynności najwyraźniej są niepowiązane ze sobą. - Dlaczego jesteś w takim złym humorze? - Przez ciebie. - Kłamiesz. - No dobra, przeze mnie. - Tak lepiej. Wiem, kto nas uratował. - Naprawdę? - No, w pewnym sensie. On wprawił w ruch wielki kamień. - Kto? - Ganoes Paran. Kalam skrzywił się. - Dobra, jestem mniej zaskoczony niż powinienem. - To znaczy, że jesteś idiotą. Zrobił to dzięki rozmowie z Kapturem. - Skąd wiesz? - Byłem przy tym. Podsłuchiwałem. Pod Bramą Kaptura. - A co tam robiłeś? - I tak mieliśmy zginąć, prawda? - I chciałeś tam dotrzeć przed tłumem? - Nie bądź śmieszny, Kalam. Chciałem dobić z nim targu, ale teraz to już nie ma znaczenia. Okazało się, że Paran zrobił to przede mną. Kaptur coś mu powiedział. On czegoś chce. Na jego cholerny oddech, mówię ci, to był szok... - Powiedz mi. - Nie. Muszę się zastanowić. Kalam zamknął oczy i oparł się o pachnący owsem czerpak. - Ganoes Paran. - Umilkł na chwilę. - Czy ona wie? - Kto, Tavore? - A któżby inny? - Nie mam pojęcia. To by mnie wcale nie zaskoczyło. Szczerze mówiąc, nic, co się z nią wiąże, już mnie nie zdziwi. Niewykluczone, że słucha nas w tej chwili... - Nie wyczułbyś tego? - Kalam, tej nocy coś wędruje między naszymi okrętami. Nie wiem, co to jest, ale to nic przyjemnego. Wciąż czuję, jak przesuwa się gdzieś blisko, ale znika, nim zdążę je chwycić za gardło. - A więc rzeczywiście się tu ukrywasz! - W żadnym wypadku. A przynajmniej już nie. Teraz czaję się tu, żeby zastawić pułapkę. - Pułapkę. Tak jest. To bardzo sprytne, wielki magu. - Masz rację. Niech no tylko znowu się zbliży. - Naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? - Wierz sobie, w co chcesz, Kalam. Co mnie obchodzi, że mój najstarszy przyjaciel już mi nie ufa... - W imię Kaptura, Szybki, nigdy ci nie ufałem! - To było bolesne. Rozsądne, ale bolesne. - Powiedz mi, Szybki, jak właściwie udało ci się ukryć pod Bramą Kaptura, tak że ani Paran, ani sam bóg cię nie zauważyli? Czarodziej pociągnął nosem. - Mieli na głowie pilniejsze sprawy, oczywiście. Niekiedy najłatwiej ukryć się na widoku. - I we dwóch uratowali świat. - Czasami wystarczy popchnąć kamień, Kal. Reszta to już sprawa kogoś innego. Nie wiadomo kogo albo czego. Ale powiem ci jedno. Te spadające słońca były pełne głosów. - Głosów? - To były ogromne kamienne bryły. Nefryt żeglujący między gwiazdami. A w tych fragmentach gór, czy czym tam właściwie były, uwięziono dusze. Miliony dusz, Kalam. Słyszałem je. Bogowie, nic dziwnego, że się tu schowałeś, Szybki. - To... niesamowite. Ciarki przechodzą mnie na samą myśl. - Wiem. Mnie również. - To jak ci się udało ukryć przed Kapturem? - Byłem częścią bramy, oczywiście. Kolejnym trupem, jeszcze jedną twarzą o wytrzeszczonych oczach. - Hej, to sprytne. - No nie? - I jak było wśród tych wszystkich ciał i kości? - Jakby to powiedzieć... wygodnie... Wyobrażam to sobie. Kalam znowu się skrzywił. Chwileczkę... niech się zastanowię... czyżby coś było z nami nie w porządku? - Szybki, my dwaj... - Tak? - Chyba jesteśmy obłąkani. - Ty nie. - Dlaczego? - Za wolno myślisz. Nie możesz być szaleńcem, jeśli dopiero w tej chwili uświadomiłeś sobie, że obaj mamy nie po kolei w głowach. Rozumiesz? - Nie. - A widzisz? - To dla mnie ulga - mruknął skrytobójca. - Dla ciebie tak. Psst! - Czarodziej ścisnął Kalama za ramię. - Wróciło - wysyczał. - Jest blisko! - W zasięgu? - zapytał szeptem Kalam. - Bogowie, mam nadzieję, że nie! *** Był jedynym lokatorem kajuty, a w sąsiednich wnękach i ciasnych klitkach czuwał kordon Czerwonych Mieczy, zazdrośnie strzegących swego rozgoryczonego, złamanego dowódcy. Żaden z nich nie chciał jednak dzielić kabiny z pięścią, mimo że na statku było ciasno. Oprócz Czerwonych Mieczy płynęli na nim Khundryle z Wypalonych Łez. Wszyscy, co do jednego, cierpieli na chorobę morską, dlatego przestrzeń pod pokładem wypełniał kwaśny odór żółci. I dlatego był sam. Otaczał go własny smród, nie miał lampy, która przegnałaby ciemność, i był z tego zadowolony. To, co było na zewnątrz, harmonizowało z tym, co wypełniało jego duszę. Pięść Tene Baralta powtarzał sobie raz po raz, że tak właśnie powinno być. Y’Ghatan. Przyboczna wysłała do miasta za małe siły, wiedząc, że czeka ich rzeź. Miała dość cholernych weteranów, ciągle podgryzających jej pozycję. Chciała się pozbyć Czerwonych Mieczy i piechoty morskiej - takich żołnierzy, jak Mątwa i Skrzypek. Zapewne uknuła ów spisek w porozumieniu z Leomanem. Ten pożar wybuchł w zbyt dobrze wybranym momencie. Wymieniano sygnały. Przesyłali je ci głupcy stojący na dachach wzdłuż linii murów. Nawet wybór pory nie był przypadkowy - miasto było pełne oliwy z oliwek, zgromadzono w nim całoroczny plon. Tavore nie śpieszyła się z pościgiem za Leomanem, nie okazywała żadnych oznak pośpiechu, podczas gdy naprawdę lojalny dowódca... dopadłby skurwysyna na długo przed Y’Ghatanem. Nie, wybór chwili był... diaboliczny. A on teraz tu leżał, okaleczony i uwięziony między przeklętymi zdrajcami. Niemniej jednak cała seria wydarzeń pokrzyżowała mordercze, zdradzieckie plany przybocznej. Żołnierze piechoty morskiej ocaleli. Była wśród nich Lostara. A potem Szybki Ben niespodziewanie powstrzymał magów Edur. Tak jest, żołnierze Baralty przekazywali mu wieści. Wszystko rozumieli. Nie zdradzali swych podejrzeń, ale potrafił wyczytać w ich oczach, że rozumieją, że wkrótce nastąpią konieczne wydarzenia. I pięść Tene Baralta osobiście ich poprowadzi. Tene Baralta Zdradzony. Okaleczony. Tak jest, nadadzą mu nowe imiona. Powstaną kulty oddające mu cześć, tak jak oddawano ją innym wielkim bohaterom Imperium Malazańskiego. Coltaine’owi. Bukowi. Barii Setralowi i jego bratu Meskerowi z Czerwonych Mieczy. Tene Baralta pasował do tego towarzystwa. Powtarzał sobie, że to jedyne godne go towarzystwo. Zostało mu jedno oko, ale mógł nim widzieć... prawie... Za dnia miał przed nim tylko zamazaną mgiełkę. Czuł też ból, straszliwy ból, który narastał, aż wreszcie pięść nie mógł nawet odwrócić głowy. Tak jest, przychodzili do niego uzdrowiciele, ale teraz uświadomił sobie, że wydano im rozkaz mówiący, że ich wysiłki mają się zakończyć niepowodzeniem, że mają go zostawić z mnóstwem bezsensownych blizn i fantomowych bólów. Z pewnością śmiali się teraz z niego gdzieś poza tą kajutą, sądząc, że udało im się go nabrać. Odpłaci tym uzdrowicielom tą samą monetą. Leżał na koi w miękkiej, ciepłej ciemności, wpatrując się w sufit. Coś poskrzypywało i jęczało, nie widział co. Wzdłuż jednej ze ścian zagraconej kajuty biegał szczur. Jego strażnik, jego opiekun, jego uwięziona dusza. Wtem Tene Baralta poczuł dziwny zapach - słodki, mdły i znieczulający. Ból ustąpił, rozedrgane nerwy się uspokoiły. - Kto tu jest? - wychrypiał. - Przyjaciel, Tene Baralta - odparł chrapliwy głos. - Ten, którego oblicze przypomina twoje. Podobnie jak ty, padłem ofiarą zdrady. Obu nas rozszarpano i wypaczono, by przypominać nam raz po raz, że temu, kto nie ma blizn, nie można ufać. Nigdy. Prawda, przyjacielu, wygląda tak, że tylko śmiertelnik, którego złamano, może znowu stać się cały. A gdy będzie kompletny, swym blaskiem oślepi zgromadzone przed nim ofiary. Swym białym, palącym ogniem prawości. Och, obiecuję ci, że ta chwila będzie słodka. - Kto cię przysłał, zjawo? - wydyszał Tene Baralta. - Przyboczna, tak? Jesteś demonicznym skrytobójcą, który ma zakończyć ten... - Nonsens. Choć rzucasz takie oskarżenia, Tene Baralta, wiesz, że są fałszywe. Mogłaby cię zabić w każdej chwili... - Strzegą mnie moi żołnierze... - Ona cię nie zabije - zapewnił głos. - Nie potrzebuje tego robić. Odrzuciła cię już jako bezużyteczną, żałosną ofiarę Y’Ghatanu. Nie zdaje sobie sprawy, Tene Baralta, że twój umysł nadal żyje, równie bystry jak zawsze, ostry i gotowy przelać plugawą krew. Jest zbyt pewna siebie. - Kim jesteś? - Nazywam się Gethol. Jestem Heroldem Domu Łańcuchów. Przybyłem do ciebie. Tylko do ciebie, albowiem wyczuliśmy, tak jest, wyczuliśmy, że jest ci przeznaczona wielkość. Ach, ileż emocji kryje się w tych słowach... nie, spokojnie. Bądź silny, zademonstruj temu Getholowi swą siłę. - Wielkość - mruknął. - Tak jest, zawsze o tym wiedziałem, Heroldzie. - Chwila nadeszła, Tene Baralta. - Tak? - Czujesz w sobie nasz dar? Ból zelżał, prawda? - Czuję. - To dobrze. Dar należy do ciebie. Wkrótce nadejdą następne. - Następne? - Twoje oko, Tene Baralta. Zasługujesz na to, żeby widzieć coś więcej niż niewyraźny, zamazany świat. Nie sądzisz? Będziesz potrzebował bystrego wzroku, stanowiącego parę z twym bystrym umysłem. To wydaje się rozsądne, a nawet sprawiedliwe. - Tak. - To będzie nagroda dla ciebie, Tene Baralta. - Co mam zrobić? - Później. Dziś jeszcze nie pora na takie szczegóły. Dopóki znowu się nie spotkamy, kieruj się swoim sumieniem, Tene Baralta. Przygotuj plany na chwilę, która nadejdzie. Wracacie do Imperium Malazańskiego, tak? To dobrze. Wiedz, że cesarzowa na ciebie czeka. Na ciebie, Tene Baralta, bardziej niż na kogokolwiek w tej armii. Bądź gotowy na spotkanie z nią. - Będę gotowy, Gethol. - Muszę cię już teraz opuścić, żeby nikt nie odkrył mojej wizyty. W tej armii ukrywa się wiele różnych mocy. Bądź ostrożny. Nie ufaj nikomu. - Ufam moim Czerwonym Mieczom. - Jeśli musisz... Tak, będziesz ich potrzebował. Do widzenia, Tene Baralta. Znowu zapadła cisza. Otaczał go niezmienny mrok, taki sam jak ten, który wypełniał jego duszę. Tak, jest mi przeznaczona wielkość. Wszyscy to zobaczą. Gdy już porozmawiam z cesarzową. Wszyscy się o tym przekonają. *** Lostara Yil leżała na koi. Spód następnej - splecione sznurki i ciemne kłaczki wyściółki - miała tylko na szerokość dłoni nad sobą. Oddychała miarowo i spokojnie. Słyszała bicie własnego serca, szum krwi w uszach. Żołnierz zajmujący koję pod nią chrząknął. - Zaczął mówić do siebie - stwierdził cicho. - To zły znak. Szept, który dobiegał z kabiny Tene Baralty przez pięćdziesiąt ostatnich uderzeń serca, ucichł. Mówi do siebie? Raczej nie. To była jakaś cholerna rozmowa. Lostara zamknęła oczy. Żałowała, że nie zapadła w sen, zapominając o coraz bardziej żałosnym koszmarze, w jaki obracał się świat jej dowódcy, o błysku złości, który dostrzegała w jego oku, gdy na niego patrzyła, o tym, że jego ongiś muskularne ciało obrasta tłuszczem, a wykrzywiona twarz robi się bezwładna i obwisła tam, gdzie nie przydawały jej sztywności blizny. Skórę miał bladą, a kosmyki włosów pozlepiane od zaschniętego potu. Wypaliło się to, co dawało hart jego duszy. Została tylko złośliwość, przypadkowy zestaw plam, zanieczyszczeń pozlepianych w bezładną całość. A ja znowu jestem jego kapitanem. Tak rozkazał. Czego ode mnie chce? Czego oczekuje? Tene Baralta umilkł. Wreszcie mogła zasnąć. Gdyby tylko jej umysł przestał pracować jak szalony. Och, Kotylionie, wiedziałeś, prawda? Wiedziałeś, że to się wydarzy. Ale pozostawiłeś wybór mnie. A teraz wolność wydaje mi się przekleństwem. Kotylionie, ty nigdy nie grasz uczciwie. *** Zachodni brzeg Morza Catalskiego był pełen fiordów, wysokich, czarnych klifów oraz osypujących się głazów. Góry piętrzące się tuż za brzegiem gęsto porastały iglaste lasy. Szpilki drzew były tak ciemne, że wydawały się niemal czarne. Na niebie krążyły ogromne kruki o czerwonych ogonach. Ptaszyska wydały z siebie niezwykły, ochrypły śmiech i pomknęły ku flocie złowrogich okrętów zbliżających się do Malazańczyków. Przeleciały nisko nad nimi, a potem wzbił się w górę, leniwie poruszając wielkimi skrzydłami. Okręt flagowy przybocznej zrównał się z okrętem Noka. Admirał przeszedł na pokład Wilka Piany, by obserwować zbliżających się Zgubańczyków razem z Tavore. Keneb z fascynacją przyglądał się potężnym okrętom, które były coraz bliżej. Każdy z nich składał się z dwóch dromon połączonych łukowatymi pomostami w gigantyczny katamaran. Wiatr nagle ucichł i Zgubańczycy musieli wysunąć wiosła. Mieli ich po dwa szeregi, również po wewnętrznych stronach dromon, choć na de pomostów wiosła wydawały się krótsze. Pięść naliczył trzydzieści jeden olbrzymich okrętów, ustawionych w szeroki, spłaszczony klin. Widział balisty ulokowane po obu stronach ukształtowanych na podobieństwo wilczych głów dziobów. Do zewnętrznych relingów wzdłuż całej długości burt przytwierdzono podwójne szeregi zachodzących na siebie, prostokątnych tarcz. Obito je polerowanym brązem, który lśnił w bladym świetle słońca. Gdy pierwszy z okrętów podpłynął blisko, wciągnięto wiosła. - Przyjrzyj się wodzie między kadłubami, admirale - odezwał się jeden z oficerów Noka. - Pod powierzchnią również są pomosty... i to wyposażone w tarany. - Wdawanie się w bój z tymi Zgubańczykami byłoby bardzo nierozsądnym krokiem - zauważył admirał. - Ktoś jednak to zrobił - stwierdziła przyboczna. - Na tym okręcie płynącym obok flagowego widać uszkodzenia od magicznego ognia. Admirale, jak sądzisz, ilu żołnierzy znajduje się na pokładzie takiego katamaranu? - Mogłoby to być nawet dwustu żołnierzy piechoty morskiej albo ich odpowiedników na każdą dromonę. Czterystu na okręt. Zastanawiam się, czy niektórzy z nich nie wiosłują. Chyba że robią to niewolnicy, oczywiście. Na fladze powiewającej poniżej bocianiego gniazda pierwszego z okrętów widniała głowa wilka na czarnym polu z szarą obwódką. Na wodę między dwoma kadłubami opuszczono długą łódź przypominającą wojenne czółno. Zeszli na nią zakuci w zbroje żołnierze, którzy następnie chwycili za wiosła. Dołączyły do nich trzy następne postacie. Wszyscy Zgubańczycy poza jednym mieli na głowach hełmy z nakarczkami i wysokimi policzkami, a do tego szare płaszcze i skórzane, nabijane ćwiekami rękawice. Wyjątkiem był wysoki mężczyzna, chudy i łysy, odziany w grubą wełnianą szatę ciemnoszarego koloru. Zgubańczycy byli jasnoskórzy, ale zbroje zasłaniały wszelkie pozostałe szczegóły. - To czółno obciąża masa żelastwa - mruknął ten sam oficer. - Jeśli się przewróci, na dnie będzie miało co rdzewieć... Łódź przemknęła nad zanurzonym taranem, napędzana przez poruszające się ze znakomitą synchronizacją wiosła. Po paru chwilach wioślarze odłożyli je na cichy rozkaz, pomijając tylko stojącego na rufie żołnierza, który poruszał wiosłem sterowym, zatrzymując czółno naprzeciwko okrętu flagowego Malazańczyków. Na rozkaz Noka marynarze pobiegli pomóc Zgubańczykom wspiąć się na pokład. Pierwsza pojawiła się na nim wysoka postać o szerokich barach, spowita w czarny płaszcz. Pod grubą wełną nosiła opończę z poczernianej, błyszczącej od oleju kolczugi. U lewego biodra miała miecz ze srebrną gałką w kształcie głowy wilka. Przybysz zatrzymał się, rozejrzał wokół, a potem podszedł do przybocznej. Za nim na pokład wchodzili następni. Był wśród nich odziany w szatę mężczyzna, który zawołał coś do pierwszego przybysza, uznanego przez Keneba za dowódcę. Postać zatrzymała się. Głos dobywający się spod hełmu z zasłoną zaskoczył pięść. To była kobieta. To cholerna olbrzymka. Nawet nasze dziewczyny z ciężkiej piechoty miałyby opory przed zaczynaniem z nią. Zadała krótkie pytanie. Łysy mężczyzna odpowiedział jej jednym słowem. Kobieta w zbroi skinęła głową i odsunęła się na bok. Mężczyzna w ciemnoszarej szacie podszedł bliżej, spoglądając na przyboczną. - Witajcie, Mezla - rzekł. Mówi po malazańsku. To ułatwi sprawę. Przyboczna skinęła głową. - Wy również witajcie, Zgubańczycy. Jestem przyboczna Tavore Paran, a to jest admirał Nok... - Tak, znamy twe imię, admirale. Mężczyzna pokłonił się nisko Nokowi, który znieruchomiał na chwilę, zaskoczony, zanim odwzajemnił ukłon. - Dobrze znasz nasz język - zauważyła Tavore. - Wybacz, przyboczna. Jestem Boży Jeździec Run’Thurvian. - Wskazał na potężną kobietę stojącą obok. - A to jest Śmiertelny Miecz Krughava. - Przesunął się w bok i pokłonił kolejnemu żołnierzowi, stojącemu dwa kroki za Śmiertelnym Mieczem. - Tarcza Kowadło Tanakalian. Boży Jeździec dodał coś w ojczystym języku i w odpowiedzi Śmiertelny Miecz oraz Tarcza Kowadło zdjęli hełmy. Ach, to naprawdę twardzi żołnierze. Krughava miała włosy koloru żelaza i niebieskie oczy. Ogorzałą twarz naznaczyły liczne blizny, ale jej kości pozostały silne i nieuszkodzone. Natomiast Tarcza Kowadło był młody i chyba jeszcze szerszy od niej w ramionach, choć niższy. Miał jasne włosy, koloru pszenicy, a oczy ciemnoszare. - Wasze okręty toczyły walkę - powiedział do Bożego Jeźdźca admirał Nok. - Tak. Straciliśmy cztery. - A ile stracili Tiste Edur? - zapytała przyboczna. Boży Jeździec pokłonił się Krughavie, ustępując jej miejsca. - To nie jest pewne. Może ze dwadzieścia, gdy już odparliśmy ich czary. Mają zwrotne okręty, ale słabo uzbrojone. Mimo to walczyli dzielnie, nie dając pardonu. - Czy teraz ścigacie ocalałe okręty? - Nie - odparła Krughava. - Czekaliśmy na was, szlachetni goście - wyjaśnił Boży Jeździec. - Na Mezla. Odwrócił się i stanął u boku Tarczy Kowadła. Krughava zajęła pozycję naprzeciwko przybocznej. - Wybacz, admirale Nok - powiedziała, nie spuszczając wzroku z Tavore. Wyciągnęła miecz. Podobnie jak wszyscy obecni malazańscy oficerowie, Keneb napiął mięśnie, sięgając po broń. Przyboczna jednak się nie wzdrygnęła. Nie miała żadnej broni. Szmelcowana na niebiesko klinga wysunęła się z pochwy. Wytrawiono na niej dwa pędzące wilki. Widać było każdy kosmyk futra, kły wypolerowano mocniej niż całą resztę, a oczy były poczernianymi plamami. To była znakomita robota, choć błyszcząca od oleju broń była powyginana i wyszczerbiona. Kobieta uniosła miecz do piersi, trzymając go poziomo. - Jestem Krughava, Śmiertelny Miecz Szarych Hełmów Zguby zaprzysiężonych Wilkom Zimy - oznajmiła z ceremonialną sztywnością. - Z powagą akceptując wszystko, co wkrótce się wydarzy, przysięgam w imieniu swej armii służbę tobie, przyboczna Tavore Paran. Nasz stan: trzydzieści jeden Tronów Wojny. Trzynaście tysięcy siedemdziesiąt dziewięć braci i sióstr z Zakonu. Przed nami koniec świata, przyboczna Tavore. W imię Togga i Fanderay, będziemy walczyć aż do śmierci. Nikt się nie odzywał. Krughava opadła na jedno kolano i położyła miecz u stóp Tavore. *** Kalam stał na kasztelu dziobowym obok Szybkiego Bena, obserwując ceremonię odprawianą na środkowym pokładzie. Czarodziej mamrotał coś pod nosem. Ten dźwięk poirytował w końcu skrytobójcę, który oderwał spojrzenie od rozgrywającej się na dole sceny w tej samej chwili, gdy przyboczna z powagą dorównującą powadze Śmiertelnego Miecza podniosła oręż i zwróciła go Krughavie. - Ucisz się, Szybki! - wysyczał Kalam. - Co ci się stało? Czarodziej popatrzył na niego z wyrazem szaleństwa w ciemnych oczach. - Poznaję tych... tych Zgubańczyków. Te ich tytuły, to cholerne ceremonialne zachowanie i górnolotne słownictwo. Poznaję tych ludzi! - I co? - I... nic. Ale powiem ci jedno, Kalam. Jeśli kiedykolwiek będziemy oblężeni, biada naszym wrogom. Skrytobójca chrząknął. - Szare Hełmy... - Szare Hełmy, Szare Miecze... bogowie na dole, Kalam, muszę pomówić z Tavore. - Nareszcie! - Naprawdę muszę z nią pomówić. - Zejdź na dół i przedstaw się, wielki magu. - Chyba oszalałeś... Szybki Ben umilkł nagle. Kalam ponownie popatrzył na zgromadzony poniżej tłum. Zauważył, że Boży Jeździec, Run’Thurvian, uniósł wzrok, spoglądając prosto w oczy Szybkiego Bena. Odziany w wełnianą szatę mężczyzna uśmiechnął się i pokłonił nisko. Wszyscy zwrócili głowy w ich stronę. - Cholera jasna - warknął Szybki Ben. Kalam obrzucił go kwaśnym spojrzeniem. - Wielki mag Ben Adaephon Delat - mruknął pod nosem. - Mistrz górnolotnego słownictwa. Rozdział dwudziesty pierwszy Księga proroctwa otwiera drzwi. Potrzeba drugiej księgi, żeby je zamknąć. Chodzący z duchami Tanno Kimloc Służąca wzięła srebrne szczypce i położyła na fajce wodnej kolejny krążek mielonego rdzawego liścia. Felisin Młodsza possała ustnik i odesłała staruszkę skinieniem dłoni, przyglądając się z oszołomioną miną, jak kobieta cofa się na rękach i kolanach z głową pochyloną tak nisko, że niemal dotyka czołem podłogi. To był kolejny przykład wprowadzonych przez Kulata zasad zachowania w obecności Sha’ik Odrodzonej. Zmęczyły ją już kłótnie o to. Jeśli ci głupcy koniecznie chcieli oddawać jej cześć, to proszę bardzo. W końcu po raz pierwszy w życiu spełniano wszelkie jej potrzeby, dbano o nią z wielką gorliwością. Ku swemu zdziwieniu przekonała się, że owe potrzeby z każdym dniem stają się coraz liczniejsze. To wyglądało tak, jakby jej dusza stała się ogromnym kotłem domagającym się napełnienia, kotłem, który w rzeczywistości był bezdenny. Karmili ją bez przerwy, aż zrobiła się ciężka i niezgrabna od zwałów miękkiego tłuszczu, jakie pojawiły się pod jej piersiami, na biodrach i tyłku, pod pachami, na brzuchu i na udach. Z pewnością miała je również na twarzy, ale zabroniła przynoszenia zwierciadeł do swej sali tronowej oraz prywatnych komnat. Nadużywała nie tylko jedzenia. Było jeszcze wino, rdzawy liść, a teraz również seks. Wśród swych sług wyróżniła kilkunastu takich, którzy mieli za zadanie dostarczać jej przyjemności cielesnych. Z początku Felisin była zgorszona, a nawet oburzona, ale potem ustąpiła przed ich uporem. To była kolejna z wypaczonych zasad Kulata. Teraz rozumiała jego motywy. Jego żądze zaspokajało wyłącznie podglądanie. Nieraz słyszała za zasłoną lub malowanym przepierzeniem wilgotny stukot kamyków w jego ustach, gdy podpatrywał ją z żałosną lubieżnością. Zrozumiała też wreszcie swego nowego boga. Bidithal mylił się całkowicie. Ta wiara nie wymagała abstynencji. Apokalipsę witało się dogadzaniem sobie. Końcowi świata towarzyszyło obżarstwo. Jej dusza była bezdennym kotłem, i to samo dotyczyło całej ludzkości. Felisin stała się jej idealnym reprezentantem. Ludzki rodzaj pożerał wszystko, co go otaczało, i ona będzie postępowała tak samo. Jako Sha’ik Odrodzona miała obowiązek płonąć jasnym płomieniem, wypalić się i umrzeć. Tylko w śmierci leżało prawdziwe zbawienie, raj, o którym ciągle opowiadał Kulat. Co dziwne, Felisin Młodszej trudno było wyobrazić sobie ów raj. Potrafiła sobie przedstawić jedynie to, co miała w tej chwili: miejsce, gdzie wszystkie jej pragnienia spełniano bez wahania i bez osądu. Być może raj tak właśnie będzie wyglądał. Dla wszystkich. Jeśli jednak wszyscy mieliby wieść podobny żywot, skąd wezmą służących? Nie, powiedziała Kulatowi, muszą istnieć różne poziomy zbawienia. Nieskalaną służbę na tym świecie nagradzano absolutnym lenistwem w następnym. Pokora, poświęcenie, poniżająca służalczość, to były drogi życia, które spotkają się z uznaniem na sądzie. Kulat z radością zaakceptował tę myśl i nadał jej postać edyktów. Jedynym problemem była sama Felisin. Czy za gnuśność, jakiej się obecnie oddawała, życie w luksusach obiecanych innym dopiero po śmierci, miała ją w przyszłym życiu spotkać kara w postaci brutalnej niewoli? Kulat zapewniał ją, że nie musi- się tego obawiać. Stanowiła żywy obraz raju, symbol obietnicy. Po śmierci otrzyma rozgrzeszenie. W końcu była Sha’ik Odrodzoną i nie wybrała sobie tej roli. Zmuszono ją do jej zaakceptowania, a to była najwspanialsza postać służby. Jego słowa brzmiały przekonująco, ale gdzieś w głębi jaźni Felisin ugrzęzła drobna drzazga zwątpienia i dziewczyna od czasu do czasu krzywiła się z bólu. Owo zwątpienie wyrażały nieliczne myśli, następujące jedna po drugiej: gdybym sobie nie folgowała, miałabym lepsze zdanie o sobie. Byłabym taka jak kiedyś, gdy wędrowałam po pustkowiu z Nożownikiem, Scillarą, Szarą Żabą i Heborikiem Widmoworękim. Gdybym nie miała służby, musiałabym radzić sobie sama i zrozumiałabym, że umiarkowane życie, życie kierowane powściągliwością, jest lepsze od tego wszystkiego. Uświadomiłabym sobie, że w tym doczesnym raju przywary rozkwitają na podobieństwo kwiatów, że karmi on tylko śmiertelnie chore, śmiercionośne korzenie, które w końcu mnie zadławią, sprawią, że życie straci kolor, aż wreszcie zostanie mi jedynie... to. To. Wędrujący umysł. Felisin Młodsza skupiła z wysiłkiem myśli. Stało przed nią dwóch mężczyzn. Uświadomiła sobie, że są tu już od pewnego czasu. Przypomniała sobie, że Kulat ich zapowiedział, choć nie było to właściwie konieczne, jako że wiedziała o ich przybyciu, a nawet poznawała obu. Znała ich twarde, ogorzałe twarze, pokryte warstwą naznaczonego strużkami potu pyłu, ich znoszone skórzane zbroje, okrągłe tarcze i bułaty u pasów. Ten, który stał bliżej, był wysoki i wojowniczy. To Mathok, dowodzący pustynnymi plemionami w Armii Apokalipsy. Mathok, przyjaciel Leomana. Krok za komendantem zatrzymał się jego osobisty strażnik, T’morol. Przypominał dwunogiego, bezwłosego wilka, a jego oczy łowcy spoglądały z zimnym skupieniem. Przyprowadzili ze sobą armię, swoich wojowników. Przynieśli też coś więcej... Felisin Młodsza oderwała spojrzenie od twarzy Mathoka, przenosząc je na wystrzępiony, oprawny w skórę wolumin, który trzymał w rękach. Święta Księga Dryjhny Apokaliptycznej. Leoman zaprowadził ścigających go Malazańczyków w pułapkę, jaką był Y’Ghatan, a tymczasem Mathok i jego wojownicy wędrowali potajemnie, unikając wszelkich kontaktów. Mathok wyjaśnił jej, że planowali spotkać się w Y’Ghatanie, ale potem nadeszła zaraza i szamanów z jego armii zaczęły nawiedzać wizje. Wizje Hanar’Ara, Miasta Upadłych. Wizje sha’ik narodzonej po raz kolejny. Mówiły one Mathokowi, że Leoman i Y’Ghatan to tylko ślepy zaułek, zmyłka prowadząca do zagłady. Dlatego komendant zawrócił ze swą armią i ruszył w długą podróż do Miasta Upadłych. Chciał ją odnaleźć, by oddać jej Świętą Księgę. Z pewnością była to trudna podróż, godna epickiej opowieści. A teraz Mathok stał przed nią, a jego armia obozowała w mieście. Felisin siedziała na poduszkach z własnego tłuszczu, spowita obłokami dymu, i zastanawiała się, jak powiedzieć mu to, co musiał usłyszeć. Co wszyscy oni musieli usłyszeć, wliczając Kulata. No cóż, będzie... bezpośrednia. - Dziękuję, Mathok, za to, że przyniosłeś mi Księgę Dryjhny, a także za przyprowadzenie armii. Niestety, nie potrzebuję żadnego z tych darów. Mathok uniósł lekko brwi. - Sha’ik Odrodzona, z księgą możesz uczynić, co zechcesz, ale moich wojowników potrzebujesz bardzo. Zbliża się malazańska armia... - Wiem o tym. Ale jest was za mało. Poza tym, nie potrzebuję wojowników. Moja armia nie maszeruje w szeregu. Nie nosi broni ani zbroi. Zwyciężając, nie zabija ani jednego wroga, nie gwałci ani jednego dziecka, nikogo nie obraca w niewolnika. Bronią mojej armii jest zbawienie, Mathok. Obietnica. Zaproszenie. - A co z Malazańczykami? - zapytał T’morol swym nieprzyjemnie brzmiącym głosem, obnażając zęby w złowrogim grymasie. - Ich armia ma broń i zbroje. Ich armia maszeruje w szeregu, Święta, a w tej chwili zmierza prosto na ciebie! - Kulat, znajdź jakieś miejsce dla Świętej Księgi - rozkazała Felisin. - Każ naszym rzemieślnikom wykonać nową, z czystymi stronicami. Będziemy mieli drugą świętą księgę. Moją księgę Zbawienia. Na jej pierwszej stronicy, Kulat, zapiszesz to, co dzisiaj tu powiedziano, oddając wszystkim obecnym honory, na jakie zasłużyli. Mathok i T’morol, obaj jesteście w Mieście Upadłych mile widzianymi gośćmi. Wasi wojownicy również. Musicie jednak zrozumieć, że dni wojny i rzezi już się dla was skończyły. Odłóżcie swe bułaty, tarcze i łuki. Rozsiodłajcie konie i wypuśćcie je wolno na górskie pastwiska pośród wzgórz otaczających Źródło Denet’inar. Dokonają tam żywota w spokoju i dostatku. Zgadzacie się? Mathok? T’morol? Komendant popatrzył na prastarą księgę. Felisin zauważyła, że rozciągnął usta w szyderczym uśmieszku. Rozpostarł ręce i księga spadła na ziemię, lądując na grzbiecie. Rozleciała się na skutek uderzenia. Wysypały się z niej starożytne karty. Mathok spojrzał na T’morola, ignorując Felisin. - Zwołaj wojowników. Uzupełnimy zapasy i opuścimy to miejsce. T’morol zerknął na tron i splunął na podłogę przed podwyższeniem. Potem odwrócił się i wyszedł z komnaty. Mathok zawahał się, a potem ponownie spojrzał na Felisin. - Sha’ik Odrodzona, z pewnością przyjmiesz moich szamanów, nie hańbiąc ich w sposób, którego świadkami tu byliśmy. Zostawię ich z tobą. Czy raczej tobie. A jeśli chodzi o twój świat, twój obrzydliwy świat przesytu z jego trującym zbawieniem, jego również zostawię tobie. Pomyśleć, że za to zginął Leoman. Za to spalono Y’Ghatan. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, a potem również się odwrócił i wyszedł. Kulat podbiegł do rozsypanych kart księgi i uklęknął obok nich. - Jest zniszczona! - oznajmił pełnym grozy głosem. Felisin skinęła głową. - Całkowicie - potwierdziła z uśmiechem, zadowolona ze swego żartu. *** - Będzie ich ze cztery tysiące - stwierdziła pięść Rythe Bude. Armia buntowników zajęła pozycje na szeregu wzgórz. Tworzyli ją konni wojownicy, lansjerzy oraz łucznicy, ale żaden nie sięgał po broń. Okrągłe tarcze zawiesili na plecach, kołczany mieli zamknięte, a łuki przytroczone do siodeł. Dwaj jeźdźcy odłączyli się od grupy i ruszyli ku podstawie stromego stoku, gdzie czekał na nich Paran ze swymi oficerami. - Co powiesz, wielka pięści? - zapytał Hurlochel. - To mi wygląda na kapitulację. Paran skinął głową. Dwaj mężczyźni podjechali galopem do straży przedniej Zastępu, zatrzymując się w odległości czterech kroków. - Jestem Mathok - oświadczył ten, który zajął pozycję po lewej. - Ongiś walczyłem w Armii Apokalipsy pod rozkazami sha’ik. - A teraz? - zapytał Paran. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Naszym domem była Święta Pustynia Raraku, która zamieniła się w morze. Walczyliśmy w imię buntu, ale bunt już się skończył. Wierzyliśmy, lecz utraciliśmy wiarę. - Wyjął z pochwy bułat i cisnął go na ziemię. - Zrób z nami, co zechcesz. Paran poprawił się w siodle. Odetchnął głęboko. - Możesz odejść swobodnie wraz ze swymi wojownikami, Mathok - oznajmił. - Jestem wielka pięść Ganoes Paran i niniejszym cię uwalniam. Jak powiedziałeś, wojna się skończyła, a ja nie jestem zainteresowany zadośćuczynieniem ani karą. Popełnianie kolejnych okrucieństw w odpowiedzi na poprzednie nie prowadzi do niczego. Posiwiały wojownik towarzyszący Mathokowi przełożył nogę nad końską szyją i zsunął się na ziemię. Skrzywił się z bólu pod wpływem uderzenia, wyginając krzyż w łuk, a potem pokuśtykał po bułat swego dowódcy. Podniósł go i starł pył z klingi oraz rękojeści, po czym oddał broń Mathokowi. - Wracacie z miejsca, do którego zmierzają pielgrzymi - zauważył Paran. - Tak, z Miasta Upadłych. Zamierzasz je zniszczyć, wielka pięści? Jest bezbronne. - Chcę porozmawiać z jego władcą. - Stracisz tylko czas. Ta dziewczyna podaje się za Sha’ik Odrodzoną. Jeśli to prawda, kult upadł tak nisko, że już nigdy się nie podniesie. Jest gruba i zatruta. Ledwie ją poznałem. Rzeczywiście upadła. Jej wyznawcy to pochlebcy, interesują ich głównie orgie i obżarstwo. Choroba naznaczyła ich bliznami i są na wpół obłąkani. Jej wielki kapłan podgląda ją zza zasłony, gdy uprawia seks, i onanizuje się przy tym. W tym oboje wykazują się niespożytą energią. - A mimo to wyczuwam tu moc - odrzekł po chwili Paran. - Z pewnością. - Mathok przechylił się i splunął. - Wytnij ich w pień, wielka pięści, i uratuj świat przed nowym rodzajem zarazy. - To znaczy? - Przed religią okaleczonych i złamanych. Religią, która obiecuje zbawienie... ale żeby je zdobyć, trzeba najpierw umrzeć. Obawiam się, że ten kult okaże się bardzo zaraźliwy. Zapewne ma rację. - Nie mogę zabijać niewinnych, Mathok. - W takim razie pewnego dnia najgorliwsi spośród nich zabiją ciebie, wielka pięści. - Być może. Będę się martwił o to, gdy ten dzień nadejdzie. Na razie czekają mnie pilniejsze zadania. - Porozmawiasz z Sha’ik Odrodzoną? Paran zastanawiał się przez chwilę, a potem potrząsnął głową. - Nie. Jak powiedziałeś, to nie ma sensu. Choć dostrzegam mądrość w pomyśle zniszczenia tego kultu, nim zdąży się rozprzestrzenić, przyznaję, że wydaje mi się to odrażające. - Gdzie więc udasz się teraz, wielka pięści, jeśli można zapytać? Paran się zawahał. Czy odważę się mu odpowiedzieć? No cóż, równie dobrze wszyscy mogą to usłyszeć teraz. - Zawracamy, Mathok. Zastęp maszeruje do Arenu. - Idziecie na wojnę? - zapytał komendant. Paran zmarszczył brwi. - Jesteśmy armią, Mathok. Tak, prędzej czy później będziemy walczyć. - Czy zgodzisz się nas przyjąć, wielka pięści? - Słucham? - Jesteśmy wędrownym ludem - wyjaśnił Mathok. - I utraciliśmy ojczyznę. Nasi bliscy się rozproszyli, z pewnością wielu z nich zmarło na zarazę. Nie mamy dokąd pójść i nie mamy z kim walczyć. Jeśli nas odrzucisz i pozwolisz odejść, czeka nas upadek. Zginiemy z plecami pokrytymi słomą i rękawicami wypełnionymi piaskiem. Albo wojownicy zwrócą się przeciwko sobie, przelewając bez potrzeby krew. Przyjmij nas do swojej armii, wielka pieści Ganoesie Paran, byśmy mogli walczyć u twego boku i zginąć z honorem. - Nie masz pojęcia, dokąd zamierzam poprowadzić Zastęp, Mathok. Stary wojownik towarzyszący Mathokowi ryknął ochrypłym śmiechem. - Pustkowie wokół naszego obozu czy pustkowie, które niewielu dotąd widziało, cóż to za różnica? - Spojrzał na komendanta. - Mathok, przyjacielu, szamani mówią, że ten człowiek zabił Poliel. Już za to jedno jestem gotowy podążyć za nim do samej Otchłani, jeśli tylko obieca nam trochę głów do odrąbania i do tego może parę kobiet po drodze. Tylko tego pragniemy, zanim po raz ostatni zatańczymy na kolanach boga. A poza tym zmęczyłem się już uciekaniem. Mathok skwitował jego słowa skinieniem głowy, nie odrywając wzroku od Parana. Właśnie zgłosiło się do nas na ochotnika cztery tysiące najlepszej jazdy na tym kontynencie. W dodatku to sami weterani. - Hurlochel - powiedział wielka pięść - mianuję cię oficerem łącznikowym u boku komendanta Mathoka. Komendancie, od tej chwili jesteś pięścią. Przedstaw Hurlochelowi listę swych oficerów albo kandydatów na oficerów. Oddziały malazańskiej kawalerii składają się z pięćdziesięciu, stu i trzystu ludzi. Dostosuj do tego swą strukturę dowodzenia. - Wedle rozkazu, wielka pięści. - Pięści Rythe Bude, ty będziesz nadzorowała zawrócenie Zastępu. Noto Czyrak, znajdź mi Ormuloguna. - Znowu? - zdziwił się uzdrowiciel. - Ruszaj. Tak jest, znowu. Czuję, że będzie mi potrzebna nowa karta. Chyba nazwę ją Zbawieniem. W tej chwili znajduje się w sferze wpływów Domu Łańcuchów, ale coś mi mówi, że z czasem wyrwie się na wolność. Tego rodzaju skaza nie może się utrzymać. Ta karta jest nieprzypisana. W każdym znaczeniu tego słowa. Jest nieprzypisana i zapewne jest jej przeznaczone stać się najgroźniejszą siłą na świecie. Cholera, gdybym tylko był bardziej bezlitosny. Ta Sha’ik Odrodzona i wszyscy jej wypaczeni wyznawcy... powinienem tam pojechać i wyrżnąć ich w pień. Tego właśnie chciał ode mnie Mathok. Ale przekonał się, że nie potrafię tego zrobić, tak samo jak on. Że jesteśmy pod tym względem tacy sami. Połączyła nas słabość. Nic dziwnego, że już go polubiłem. *** Hurlochel prowadził konia, idąc obok Mathoka. Zmierzali ku pustynnym wojownikom, czekającym na nich na wzgórzach. Zerknął na świeżo mianowaną pięść. - Pięści, kiedy mówiłeś o Sha’ik Odrodzonej, wspomniałeś, że... ledwie ją poznałeś... - Tak. Była jedną z adoptowanych córek sha’ik na Raraku. Oczywiście, jak obaj z Leomanem świetnie wiedzieliśmy, nawet tamta sha’ik nie była tym, kim się wydawała. Och, bogini Tornada ją wybrała, ale ona nie była dzieckiem pustyni. - Naprawdę? - Tak. Była Malazanką. - Kim? Towarzysz komendanta chrząknął i splunął. - Była Mezla. A przyboczna o niczym nie wiedziała. Tak przynajmniej słyszeliśmy. Zabiła kobietę w zbroi z hełmem i odeszła. Trup potem zniknął. Jedna Mezla zabiła drugą... och, bogowie z pewnością się śmiali... - Albo płakali - dodał cicho Hurlochel. Pragnął zadać jeszcze więcej pytań dotyczących tej nowej Sha’ik Odrodzonej, ale przez jego umysł przebiegł szereg tragicznych obrazów, wariantów nieszczęsnego pojedynku stoczonego na Raraku. Nie odezwał się już ani słowem. Wjechał na szczyt w towarzystwie obu wojowników i po chwili całkowicie pochłonęły go kwestie związane z reorganizacją konnicy Mathoka. Zajął się nimi tak dogłębnie, że nigdy nie wspomniał wielkiej pięści o tej rozmowie. W odległości niespełna dziesięciu mil od Miasta Upadłych Paran zawrócił Zastęp i ruszył w stronę odległego Arenu. Opuszczali Siedem Miast. Nigdy już nie mieli tu wrócić. *** Saur Bathrada i Kholb Harat wkroczyli do wyżynnej wioski leżącej dwanaście mil w głąb lądu od portowego miasta Sepik. Dwudziestu wojowników Edur oraz czterdziestu żołnierzy letheryjskiej piechoty morskiej zgromadziło zdegenerowanych niewolników mieszanej krwi, by rytualnie uwolnić nic nierozumiejących prostaków z symbolicznych łańcuchów, a następnie zakuć ich w prawdziwe i zagonić na czekające w mieście okręty Edur. Potem Saur i Kholb zapędzili tamtejszych ludzi do zagrody dla owiec i rozpalili w niej ogień. Matki kolejno zmuszano do wrzucania dzieci w płomienie. Potem kobiety zgwałcono, a na koniec ucięto im głowy. Mężowie, bracia i ojcowie musieli się temu przyglądać. Gdy już tylko oni pozostali przy życiu, odrąbano im kolejno kończyny i zostawiono wśród beczących, zbrukanych krwią owiec, by wykrwawili się na śmierć. Owego dnia w sercu Ahlrady Ahna zrodził się krzyk, straszliwy, rozpaczliwy wrzask, niemilknący po dziś dzień. Na Tiste Edur padł cień Rhulada. Nie miało znaczenia, jak daleko znajduje się jego tron i obłąkana istota na nim zasiadająca. A w tym cieniu kłębił się koszmar, z którego nie mogło być przebudzenia. Ów krzyk wypełniał swym echem wspomnienia, jakie zachował z tamtego dnia - wrzaski wydobywające się z gardeł palonych dzieci, wijące się w płomieniach postacie, łuna padająca na obojętne oblicza wojowników Edur. Nawet Letheryjczycy odwrócili spojrzenia, porażeni grozą. Gdybyż tylko Ahlrada Ahn mógł uczynić to samo, nie tracąc twarzy. Musiał jednak stać tam razem z innymi, nie ujawniając gorejących w jego duszy uczuć. Ich płomień zniszczył... wszystko. Nie zostało już we mnie nic całego, powiedział sobie owej nocy w Sepiku, gdy jego uszu dobiegały odgłosy rzezi. Tej nocy po raz pierwszy pomyślał o samobójstwie. To jednak byłby dowód słabości. Tak właśnie potraktowaliby to inni. Nie mogliby sobie pozwolić na to, by spojrzeć na sprawę inaczej. Nie uznaliby owego czynu za protest, lecz za kapitulację. Ustawiliby się w kolejce, żeby pluć na jego trupa, a wojownicy tacy, jak Saur Bathrada i Kholb Harat, wyciągnęliby noże i przykucnęli nad nim, żeby z błyskiem przyjemności w oczach okaleczyć nieczułe ciało. Albowiem ci dwaj Edur pokochali przelew krwi i zadawanie bólu. Nie byli zresztą w tym odosobnieni. Król Sepików zginął na samym końcu. Kazano mu przyglądać się zagładzie jego ukochanego ludu. Był ponoć dobrotliwym władcą. Och, jakże Edur nienawidzili tego określenia, jakby było ono obelgą, straszliwą i podłą. Co to o nich mówiło? Patrząc na to wszystko, ów nieszczęśnik osunął się bezwładnie między dwoma wojownikami, którzy wyprostowali go i złapali za siwe włosy, unosząc jego głowę, każąc mu patrzeć. Och, jakże krzyczał i zawodził. W końcu Tornad Sengar znudził się tymi krzykami i rozkazał zrzucić króla z wieży. Kiedy spadał, jego głos zmienił tonację, wypełniła go nuta ulgi. Dostrzegł w biegnącym mu na spotkanie bruku zbawienie. To jest nasz dar. Nasz jedyny dar. Ahlrada Ahn ponownie wyciągnął dwa merudzkie kordelasy, przyglądając się ich śmiertelnie ostrym klingom. Rękojeści dobrze pasowały do jego wielkich dłoni. Usłyszał nagłe poruszenie wśród zebranych na pokładzie wojowników. Uniósł wzrok i zobaczył, że człowiek zwany Taralackiem Veedem przepycha się przez tłum w towarzystwie atri-predy Yan Tovis. Za nimi podążał Jhag znany jako Icarium. Milczący wojownik o smutnej twarzy przewyższał wzrostem większość Edur. Nie nosił żadnej broni poza starym jednosiecznym mieczem. Nie miał łuku, pochwy dla oręża, który trzymał w prawej dłoni, ani żadnego rodzaju zbroi. Mimo to Ahlrada Ahn poczuł, że na widok niezwykłego, milczącego Jhaga o smutnym obliczu przeszywa go zimny dreszcz. Czy rzeczywiście jest wielkim wojownikiem? Co dziś ujrzymy po drugiej stronie bramy? Dwustu wojowników Edur, arapayski czarnoksiężnik Sathbaro Rangar, wlokący teraz swe wypaczone cielsko w stronę Icariuma, oraz sześćdziesięciu letheryjskich łuczników. Wszyscy czekali niecierpliwie na chwilę, gdy będą mogli zacząć zabijać. Czarnoksiężnik przymrużył powieki, spoglądając na Jhaga, który zatrzymał się przed nim, nie z szacunku ani nawet nie dlatego, że zwrócił na niego jakąś szczególną uwagę. Po prostu zdeformowany starzec stał mu na drodze. - Nie wyczuwam w tobie nic - wychrypiał Sathbaro Rangar. - Tylko bezkresną pustkę, jakby w ogóle cię tu nie było. A mimo to twój towarzysz twierdzi, że jesteś wielkim wojownikiem. Sądzę, że padliśmy ofiarą oszustwa. Icarium milczał. Człowiek zwany Taralackiem Veedem podszedł bliżej i zatrzymał się, by splunąć w dłonie i przygładzić włosy. - Czarnoksiężniku - rzekł w niezłym języku handlowym - kiedy zacznie się walka, ujrzysz narodziny tego, co czeka ukryte w jego wnętrzu. Masz na to moje słowo. Icarium istnieje po to, by niszczyć, to znaczy, by walczyć. To wszystko... - To dlaczego płacze, słysząc twe słowa? - zapytał stojący za Ahlrada Ahnem Tornad Sengar. Taralack Veed odwrócił się, a potem pokłonił nisko. - Predo, on opłakuje to, co utracił. Wszystko, co postrzega twój czarnoksiężnik... nieobecność, puste naczynie. To nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia? Ahlrada Ahn nie wierzył w to. Nie potrafił w to uwierzyć. Wy głupcy! Popatrzcie na niego! Przyjrzyj się Icariumowi, Sathbaro Rangar. To, co widzisz, to nic innego jak żal. Czy nie potrafisz zrozumieć, co to znaczy? Co zaprosiliśmy między nas? A Taralack Veed, ten cuchnący dzikus, spójrzcie, jak się niepokoi. Wygląda, jakby sam się bał tego, co ma się wydarzyć. Nie, nie jestem ślepy na chciwy błysk w jego oczach, ale dostrzegam tam również strach. Widać go w każdym jego geście. Co za chwilę uczynimy? - Czarnoksiężniku, przygotuj ścieżkę - rozkazał Tornad Sengar. Wszyscy wydobyli broń. Saur Bathrada i Kholb Harat ruszą przodem. Za nimi pójdzie sam Sathbaro Rangar, a potem Taralack ze swym podopiecznym. Dalej pomaszerują główne siły Edur, a na koniec Letheryjczycy z gotowymi do strzału łukami. To będzie dla Ahlrady Ahna pierwsze starcie ze strażnikami tronu. Słyszał jednak opowieści. W tej walce nie dawano pardonu. Edur nigdy nie toczyli gwałtowniejszych bitew. Poprawił dłonie na uchwytach kordelasów i zajął pozycję w pierwszym szeregu głównej grupy wojowników Edur. Towarzysze przywitali go cichymi głosami. Wśród Edur nie było nikogo, komu obecność w szeregach Ahlrady Alina nie dodawałaby odwagi. Łamacz włóczni. Nie zna strachu, jakby szukał śmierci. Tak, rzeczywiście jej szukam. Pragnę zginąć. Ale z drugiej strony... czy nadal nie marzę o powrocie do domu? Wystrzępiona brama pojawiła się w powietrzu, a potem otworzyła szeroko, ozdobiona koroną szarych płomieni. W jej otworze nie było nic poza plamą ciemności. Czarnoksiężnik odsunął się na bok. Saur i Kholb skoczyli do portalu. Sathbaro Rangar podążył za nimi. Potem przyszła kolej na Taralacka i Icariuma, a po nich na Ahlradę Ahna. Skoczył w pustkę... ...i potknął się na chrzęszczącej, gliniastej glebie. W powietrzu unosiły się słodkie wonie lasu. Tak samo jak w świecie, który przed chwilą opuścili, było późne popołudnie. Ahlrada Ahn rozejrzał się wokół, nie zatrzymując się. Byli sami. Nigdzie nie widział wroga. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Icarium. Arapayski czarnoksiężnik obejrzał się za siebie. - To Ławica Avalii, wojowniku. Tu znajduje się Tron Cieni. - A kto go strzeże? - zainteresował się Taralack Veed. - Gdzie są ci wasi straszliwi wrogowie? Sathbaro Rangar uniósł głowę, jakby węszył, a potem chrząknął zaskoczony. - Demony uciekły. Uciekły! Dlaczego? Dlaczego oddają nam tron? Po tylu bitwach? Nic z tego nie rozumiem. Ahlrada Ahn zerknął na Icariuma. Demony... uciekły... - Nic z tego nie rozumiem - powtórzył czarnoksiężnik. Ale ja być może rozumiem. Och, siostry, kto jest teraz między nami? Zaskoczył go nagły szelest. Ahlrada Ahn obejrzał się, unosząc kordelasy. To jednak była tylko sowa, opadająca na szeroką ścieżkę przed nimi. Coś poruszyło się na ziemi i szpony drapieżcy uderzyły błyskawicznie. Potem sowa znowu wzbiła się w górę, trzymając w gadzim uścisku maleńką, zdruzgotaną postać. - Nie szkodzi - powiedział arapayski czarnoksiężnik. - Chodźmy po nasz tron. Ruszył naprzód, wlokąc za sobą wykrzywioną nogę. *** Taralack Veed spojrzał na Icariuma ze zdziwieniem na twarzy. - Co tu wyczuwasz? Co to za miejsce? Jhag skierował na niego pozbawione wyrazu oczy. - Demony Cienia odeszły, gdy tylko się zjawiliśmy. Był tu też ktoś... mężczyzna, ale on również odszedł. Już jakiś czas temu. To z nim musiałbym się zmierzyć. - Czy był wystarczająco dobry, żeby uwolnić twą moc, Icariumie? - Być może wystarczająco dobry, żeby mnie zabić, Taralacku Veed. - To niemożliwe. - Nie ma rzeczy niemożliwych - odparł Icarium. Ruszyli za kilkoma Edur, którzy wyprzedzili ich, żeby dołączyć do Sathbaro Rangara. Po piętnastu krokach natrafili na pierwsze ślady dawnych bitew. Gnijące ciała martwych Aptorian i azalanów. Taralack Veed zdawał sobie sprawę, że te demony z pewnością niełatwo było zabić. Słyszał, że Edur, a zwłaszcza Letheryjczycy ponieśli straszliwe straty. Ich ciała jednak zabrano. Kawałek dalej wznosiły się mury, otaczające zarośnięty zielskiem dziedziniec. Bramę rozbito. Taralack Veed wszedł na podwórze. Icarium podążał za nim. Nagle Jhag wyciągnął rękę, zatrzymując Grala. - Ani kroku dalej. - Słucham? Na twarzy Icariuma pojawił się dziwny wyraz. - Nie ma potrzeby tam iść. *** Ahlrada Ahn, razem z Saurem i Kholbem, towarzyszył arapayskiemu czarnoksiężnikowi, który wszedł do cienistej, pełnej odpadków sali tronowej. Stolec Cieni, dusza Kurald Emurlahn, tron, który trzeba było zdobyć, zanim roztrzaskane królestwo będzie mogło odzyskać dawną postać, znowu stać się całą, kipiącą mocą grotą. Być może dzięki niemu Rhulad będzie mógł złamać... Z ust Sathbaro Rangara wydobył się przeraźliwy krzyk. Czarnoksiężnik zachwiał się. Wyrwany z zamyślenia Ahlrada Ahn wytrzeszczył oczy. Tron Cieni, stojący na podwyższeniu na końcu sali... Zniszczyli go. Tron został rozbity na kawałki. Czarne deski rozszczepiły się, odsłaniając czerwone wnętrze drewna. Demony nie oddały nam nic. Na zawsze utraciliśmy tron Kurald Emurlahn. Czarnoksiężnik padł na kolana, wrzeszcząc coś do brudnego sufitu. Saur i Kholb zamarli w bezruchu, trzymając w rękach broń. Ahlrada Ahn podszedł do Sathbaro Rangara, złapał go za kołnierz i postawił na nogi. - Dość już tego - warknął. - Weź się w garść. Tu ponieśliśmy klęskę, ale to jeszcze nie koniec. Wojownicy z pewnością pragną teraz krwi. Musisz wrócić do bramy. Mamy do zdobycia jeszcze jeden tron, a ci, którzy go bronią, nie uciekną, jak ci tutaj. Opanuj się, Sathbaro Rangar! - Tak - wydyszał czarnoksiężnik, wyrywając się z uścisku Ahlrady Ahna. - Tak, w twoich słowach jest prawda, wojowniku. Krew, tak jest, tego właśnie potrzebujemy. Ruszajmy w drogę. Ach, w imię Ojca Krwawookiego, opuśćmy to miejsce! *** - Wracają - stwierdził Taralack Veed, gdy Tiste Edur pojawili się w wejściu do świątyni. - Czarnoksiężnik wygląda na... przygnębionego. Co się tam wydarzyło? Icarium nie odpowiedział, ale w jego oczach pojawił się błysk. - Jhagu - warknął Sathbaro Rangar, kuśtykając obok nich -weź się w garść. Czeka nas prawdziwa bitwa. W szeregach Edur zapanowało zamieszanie. Wymieniono słowa, a potem rozległy się okrzyki, przekleństwa, pełne furii wrzaski. Gniew szerzył się niczym pożar gotowy pochłonąć wszystkich, którzy ośmielą się stanąć mu na drodze. Wojownicy odwrócili się i pobiegli ku migotliwej bramie. Nie wracali na okręty. Taralack Veed dowiedział się od Pomroki, że dowódca Edur zwany Hanradim Khalagiem od pewnego czasu wysyła swych wojowników do walki z innym wrogiem. Podróż przez bramę trwała kilka dni, a na jej końcu czekała kolejna prywatna wojna. I właśnie tamten nieprzyjaciel poczuje teraz gniew wojowników Edur. A także Icariuma. A więc jednak to zobaczymy. Znakomicie. Jhag wydał z siebie dźwięk, który sprawił, że zaskoczony Taralack Veed zatrzymał się i obejrzał. To był cichy śmiech. - Co cię tak bawi? - zapytał Gral ochrypłym szeptem. - Choć obaj wywodzą się z Cienia - odparł enigmatycznie Jhag - tkacz oszukał czciciela. Ale ja nic nie powiem. W końcu jestem pusty. - Nie rozumiem. - Nic nie szkodzi, Taralacku Veed. Nic nie szkodzi. *** Sala tronowa znowu opustoszała. Kurz opadł, cienie wróciły na miejsca. Roztrzaskany tron zapłonął słabą łuną. Jego zarysy się zamazały, a potem zamigotały w sposób, który z pewnością zaniepokoiłby każdego świadka. Nie było tu jednak żadnej rozumnej istoty. Roztrzaskane kawałki drewna rozpuściły się i zniknęły. Na podwyższeniu znowu stał Tron Cieni. Zeszła z niego widmowa postać, wyrazistsza od innych widocznych w komnacie, niska, przygarbiona, spowita w fałdy czarnej jak noc gazy. Jej twarz była jedynie niewyraźną plamą. Przez chwilę w oczach pojawił się błysk, który wkrótce zgasł. Cień oddalił się od tronu, zmierzając ku drzwiom. Po krótkiej chwili dotarł do wrót świątyni i wyjrzał na zewnątrz. Ostatni z intruzów - Gral i przerażająca zjawa, jaką był Icarium - przechodzili już przez bramę. Skulony w łuku bramy cień wciągnął raptownie powietrze, gdy Jhag zatrzymał się i obejrzał za siebie. Tron Cienia ujrzał na twarzy Icariuma grymas przypominający uśmiech. Potem Jhag skinął leciutko głową i się odwrócił. Bóg uniósł głowę, nasłuchując odgłosów oddalającej się grupy. Po krótkiej chwili wszyscy już przeszli przez bramę. Starannie stworzona iluzja, dzieło geniusza. Powoływało ją do życia przybycie obcych, to znaczy każdego poza samym Tronem Cienia. Zmieniała tron w zdruzgotaną, pozbawioną mocy ruinę. Meanas złączona z Mockra wypełniała całą komnatę niewidzialnymi sznurami. Ich pajęczyna oplatała wejście do świątyni. Włókna Mockra, sugestia, zaproszenie, osłabienie naturalnego sceptycyzmu ułatwiające uwierzenie w tę wizję zniszczenia. Meanas i Mockra, pomniejsze groty, ale gdy manipuluje nimi bóg, i to nie pierwszy lepszy bóg. Nie... ja! Edur odeszli. - Idioci! *** - Shal-Morzinn władają trzej królowie-czarnoksiężnicy - oznajmił Boży Jeździec Run’Thurvian. - Jeśli spróbujemy tamtędy przepłynąć, zaatakują nas. Nie możemy do tego dopuścić. - Wolałabym z nimi negocjować - stwierdziła przyboczna. - A nawet kupić od nich zapasy. Dlaczego mieliby się temu sprzeciwić? - Dlatego że tak im się podoba. - A czy są potężni? - Potężni? Może się okazać - odparł Boży Jeździec - że pomimo obecności twoich czarodziejów, a nawet wielkiego maga, poniesiemy w starciu z nimi poważne, a niewykluczone, że wręcz katastrofalne straty. Wystarczające, by zmusić nas do odwrotu albo i zniszczyć całkowicie. Przyboczna zmarszczyła brwi, spoglądając na admirała Noka, a potem na Szybkiego Bena. Ten drugi wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, kim oni są, ale już ich nienawidzę. Keneb chrząknął. Ładny mi wielki mag. - Co więc sugerujesz, Boży Jeźdźcze Run’Thurvian? - Jesteśmy przygotowani na tę sytuację, przyboczna. Nie wątpimy, że przy pomocy twoich czarodziejów uda się nam zrealizować nasz plan. - Brama - stwierdził Szybki Ben. - Tak jest. W królestwie Fanderay i Togga są morza. Burzliwe i niebezpieczne, ale żeglowne. Nie byłoby rozsądne zbytnie przeciąganie podróży przez owo królestwo, ryzyko jest bowiem wielkie, jestem jednak przekonany, że zdołamy przetrwać tam wystarczająco długo, by móc wrócić do naszego świata w pobliżu Rogu Dalhońskiego Quon Tali. - Jak długo to potrwa? - zapytał Nok. - Dni zamiast miesięcy, admirale - odparł Boży Jeździec. - Mówiłeś o ryzyku - zauważył Keneb. - Co nam tam grozi? - Siły natury, pięści. Sztormy, pływający pod wodą lód. W tym królestwie poziom mórz się obniżył, gdyż wiele lądów pokryły lodowce. Nastał tam czas katastrofalnych zmian, ale obecna pora roku jest najspokojniejsza. Pod tym względem sprzyja nam szczęście. Szybki Ben prychnął lekceważąco. - Wybacz, Boży Jeźdźcze, ale to nie ma nic wspólnego ze szczęściem. Jakiś duch z sawanny przywołał wiatr, który gna nas, jakby każda chwila miała kluczowe znaczenie. Z sawanny, w imię Kaptura. A teraz dowiadujemy się, że przygotowaliście rytuał, który ma otworzyć na morzu olbrzymią bramę. Musieliście go rozpocząć wiele miesięcy temu... - Dwa lata, wielki magu. - Dwa lata! Chcesz powiedzieć, że wiedzieliście, że się zjawimy... już od dwóch lat? Jak wiele duchów i bogów nas tu sprowadziło? Boży Jeździec nie odpowiedział. Złożył dłonie na blacie stołu mapowego. - Dwa lata - mruknął Szybki Ben. - Ty, wielki magu, będziesz musiał nam dostarczyć surowej mocy. To męczące, ale nie w takim stopniu, by zostawić trwałe ślady. - Och, to bardzo miło z waszej strony. - Wielki magu, udzielisz wszelkiej potrzebnej pomocy Szarym Hełmom - rozkazała przyboczna. Szybki Ben skinął z westchnieniem głową. - Kiedy to się stanie, Boży Jeźdźcze? - zapytał admirał Nok. - I jak mamy ustawić flotę? - Nie więcej niż trzy okręty w jednej linii, maksymalnie dwa kable od siebie. Na odległość strzału z łuku krótkiego. Sugeruję, byś bezzwłocznie rozpoczął przygotowania, admirale. Brama otworzy się jutro o świcie. Nok wstał. - W takim razie muszę już was opuścić, przyboczna. Keneb przyjrzał się stojącemu po drugiej stronie stołu Szybkiemu Benowi. Wielki mag miał przygnębioną minę. *** Kalam zaczekał, aż Szybki Ben wejdzie na pokład, a potem do niego podszedł. - Co cię tak wystraszyło? - zapytał. - Mniejsza z tym. Jeśli chcesz zawracać mi czymś głowę, to nie jestem w nastroju. - Chciałem ci tylko zadać pytanie - powiedział skrytobójca. - W cztery oczy. - Chodźmy do naszej kryjówki na dole. - Świetny pomysł. Po krótkiej chwili przykucnęli obaj w wąskim, nieoświetlonym przejściu między skrzyniami i czerpakami. - Chodzi mi o przyboczną - oświadczył Kalam, pomijając wszelkie zbyteczne wstępy, gdyż było oczywiste, że jego towarzysz nie ma ochoty na pogaduszki. - Co z nią? - Niepokoję się. - Och, to bardzo przykre. Uwierz mi, lepszy jest niepokój niż przerażenie, Kalam. - Przyboczna. - O co chodzi? Czy to pytanie? - Muszę to wiedzieć, Szybki. Jesteś z nią? - Z nią? A gdzie? W łóżku? Nie. T’jantar by mnie zabiła. Chyba żeby chciała się przyłączyć. Wtedy to co innego... - Szybki, o czym ty gadasz, w imię Kaptura? - Przepraszam. Pytałeś, czy jestem z nią. - Przerwał i potarł twarz. - Wkrótce zrobi się paskudnie. - Wiem o tym! Dlatego cię pytam, ty idioto! - Uspokój się. Nie ma powodów do paniki... - Czyżby? Szybki Ben przeszedł od pocierania twarzy do jej drapania. Potem odsunął dłonie i obrzucił skrytobójcę załzawionym spojrzeniem. - Popatrz tylko, co się ze mną dzieje. Wszystko to twoja cholerna wina... - Moja? - No, czyjaś musi być. Jesteś pod ręką, więc równie dobrze może być twoja, Kal. - Dobra, niech ci będzie. Jeszcze mi nie odpowiedziałeś. - A ty jesteś z nią? - odpowiedział pytaniem czarodziej. - Ja? Nie wiem. Na tym właśnie polega problem. - Ja też nie wiem. Trudno ją polubić i prawie tak samo trudno nienawidzić, bo jeśli się uważnie przyjrzeć, to nie ma powodu do jednego ani drugiego, prawda? - Zaczynasz gadać od rzeczy, Szybki. - No i co z tego? - A więc obaj nie wiemy. Nie wiem jak tobie, ale mnie się to w ogóle nie podoba. Że ja nie wiem, a nawet, że ty nie wiesz. - To dlatego że dałeś się wtedy przekonać Laseen. Chciałeś ją zabić, pamiętasz? A ona przeciągnęła cię na swoją stronę. Ale teraz jesteś tu z przyboczną i wszyscy wracamy do niej. Nie wiesz, czy coś się zmieniło. Czy może wszystko się zmieniło. Inaczej było, gdy popieraliśmy Sójeczkę. A nawet Dujeka. Ich znaliśmy. Ale przyboczna... no cóż... to nie takie proste. - Dziękuję, Szybki. Powtórzyłeś mi wszystko, co ci mówiłem. - Cała przyjemność po mojej stronie. Czy jest coś jeszcze? - Ojej. Znowu musisz zmienić przepaskę biodrową? - Nawet ci się nie śni, co mamy zrobić, Kal. Coś ci poradzę. Zejdź tu jutro rano, zamknij oczy i czekaj. Czekaj i czekaj. Nie ruszaj się. A przynajmniej spróbuj się nie ruszać. Może będzie trochę tobą rzucało albo spadną na ciebie te bele. Szczerze mówiąc, mogą cię rozgnieść jak komara, więc lepiej zostań na pokładzie. Ale oczy zamknij. I nie otwieraj ich, dopóki ci nie powiem. - Nie wierzę ci. Wielki mag łypnął na niego ze złością. - No dobra. Może i chciałem cię przestraszyć. Ale będzie ciężko. To przynajmniej jest prawdą. A na Silandzie Skrzypek będzie rzygał jak kot. Kalam zastanowił się nad tymi słowami. Na jego twarzy nagle pojawił się uśmiech. - To mnie pociesza. - Mnie też. *** Białe ściany wody wzniosły się wokół Silandy, jakby nadchodzący przypływ zderzył się w ujściu z nurtem wezbranej rzeki. Okręt runął w dół, wciągnięty w wir ogromnej bramy. Niebo za nimi przeobraziło się. Miało stalową, srebrzysto-szarą barwę. Atmosferą zawładnął tumult. Wydawało się, że za chwilę runie on na dwadzieścia okrętów, które zdążyły się już przedostać, i rozbije je na kawałki. Flaszka odnosił wrażenie, że coś jest nie w porządku ze skalą. Przed paroma chwilami płynęli zaledwie kabel za Wilkiem Piany, a teraz od flagowego okrętu przybocznej dzieliła ich cała mila. Na tle złowrogich chmur i potężnych fal wydawał się maleńki jak zabawka. Przykucnąwszy obok Flaszki, Skrzypek zaciskał ręce na relingu, zwrócił resztki śniadania. Czuł się tak źle, że nie był w stanie przeklinać, a nawet unieść wzroku... Flaszka doszedł do wniosku, że tak jest lepiej. Słyszał głosy innych żołnierzy wymiotujących wokół niego oraz bliskie paniki wrzaski marynarzy z płynącego za nimi transportowca. Gdy Silanda wzniosła się na grzbiecie potężnej fali, Gesler zrobił użytek ze swojego cholernego gwizdka. Flaszka omal nie krzyknął, gdy nagle ujrzał tuż przed nimi rufę Wilka Piany. Odwrócił się, by spojrzeć na odległą czarodziejską bramę. Jej rozwarta paszcza była pełna okrętów, które wypływały z niej i nagle skakały do przodu, zbliżając się do nich. Na Otchłań! To prawie jak lot! Po prawej burcie ujrzał góry lodowe tworzące białą linię horyzontu. To ściana lodu, uświadomił sobie. Z lewej burty mieli brzeg, porośnięty targanym wichrem lasem. Widział dęby, chruścinę, a gdzieniegdzie również skupiska sosen wejmutek. Ich pnie kołysały się z każdym gwałtownym podmuchem wiatru. Na wodzie między flotą a brzegiem było widać głowy fok, tłoczących się również na skalistych plażach. - Flaszka - wychrypiał Skrzypek, nadal nie unosząc głowy -chciałbym usłyszeć jakieś dobre wieści. - Przedostaliśmy się przez bramę, sierżancie. Pogoda jest burzliwa i wygląda na to, że na morzu z prawej jest mnóstwo gór lodowych, które zmierzają ku nam, ale są jeszcze daleko i chyba zdołamy je prześcignąć. Mam wrażenie, że cała flota jest już po drugiej stronie. Bogowie, te zgubańskie katamarany chyba zbudowano specjalnie z myślą o takiej zabawie. Skurczybyki mają szczęście. Tak czy inaczej, ludzie opowiadają, że nie spędzimy w tym królestwie zbyt wiele czasu... Sierżancie? Skrzypek odczołgał się w stronę luku. - Sierżancie? - Powiedziałem: dobre wieści, Flaszka. Na przykład takie, że za chwilę dopłyniemy do krawędzi świata i runiemy w dół. Coś w tym rodzaju. - Aha. Dobra! - zawołał do pełznącego po pokładzie Skrzypka. - Tu są foki! *** Tej nocy, gdy daleko na północy szalała zielona burza, do portu w Malazie wpłynęły ukradkiem cztery dromony. Flagi na ich masztach świadczyły, że należą do Floty Jakatakańskiej, której zadaniem było patrolowanie morza na zachód od Malazu, aż po wyspę Geni i Róg Dalhoński. Przed kilkoma miesiącami doszło do potyczek z jakąś nieznaną flotą, ale intruzów udało się przepędzić, choć niemałym kosztem. Flota Jakatakańska składała się z dwudziestu siedmiu dromon oraz szesnastu statków zaopatrzeniowych, ale ludzie opowiadali, że w licznych utarczkach z cudzoziemskimi barbarzyńcami straciła jedenaście dromon. Banaschar słyszał te pogłoski, podejrzewał jednak, że w rzeczywistości zatopionych okrętów było mniej albo - zgodnie z obowiązującą polityką minimalizowania imperialnych strat - więcej. Prawda wyglądała tak, że nie wierzył już w żadne wiadomości, bez względu na to, z jakiego źródła pochodziły. U Kojca panował tłok. Goście co chwila wychodzili na zewnątrz, żeby popatrzeć na niebo na północy, gdzie noc się rozproszyła. Potem wracali do środka z nowymi opowieściami, które z kolei prowokowały kolejny exodus. I tak dalej. Banaschar nie przejmował się całym tym zamieszaniem. Byli jak psy, które złapały trop i co chwila wracały do pana. W gruncie rzeczy to było całkowicie bezmyślne zachowanie. Na północy coś się działo, ale wydarzenia rozgrywały się gdzieś za horyzontem. Były kapłan przyznawał z niechęcią, że to musi być coś dużego. Ale działo się daleko, tak daleko, że szybko utracił zainteresowanie, przynajmniej po wysuszeniu pierwszego dzbanka ale. Tak czy inaczej, cztery dromony przywiozły do miasta około dwudziestu rozbitków. Znaleziono ich na samotnej koralowej wyspie na południowy zachód od Rogu (Banaschar zastanawiał się przez chwilę, co właściwie robiły tam te dromony), załadowano na cztery okręty, które przegrywały walkę z przedzierającą się przez deski kadłuba wodą, i dzisiejszej nocy wysadzono na brzeg w pięknym Malazie. Rozbitków znajdowano często, zainteresowanie jednak budził fakt, że tylko dwóch z nich było Malazańczykami. Jeśli chodzi o pozostałych... Banaschar oderwał wzrok od kufla i spojrzał z zasępioną miną na swego regularnego kompana, starszego sierżanta Wyłam Zęba. Potem zerknął na nowych przybyszy, tłoczących się przy długim stole w głębi sali. Dawny kapłan nie był jedynym, który na nich zerkał, ale rozbitkowie nie wykazywali zainteresowania rozmową z obcymi. Banaschar zauważył, że między sobą również nie rozmawiali zbyt wiele. Obaj towarzyszący im Malazańczycy upili się na smutno i zachowywali cicho. Reszta nie piła zbyt wiele. Zamówili tylko jedną karafkę wina na siedmioro. Zdaniem Banaschara zachowywali się cholernie nienaturalnie. Nie czuł się jednak zaskoczony. W końcu to byli Tiste Andii. - Znam jednego z tych dwóch - oznajmił Wyłam Ząb. - Słucham? - Z tych Malazańczyków. Zauważyli mnie. Kiedy wchodzili do gospody. Jeden z nich pobladł. Po tym go poznałem. Banaschar chrząknął. - Większość weteranów tu przychodzących blednie, kiedy zobaczy cię po raz pierwszy, Wyłam Ząb. Niektórzy robią to za każdym razem, kiedy cię widzą. Swoją drogą, jak się czujesz z tym, że budzisz grozę we wszystkich żołnierzach, których w życiu szkoliłeś? - Dobrze. Nie we wszystkich, tylko w większości. Przyzwyczaiłem się do tego. - To dlaczego nie przyprowadzisz tu tych dwóch? Wyciągnij z nich wszystko. Dlaczego, w imię Kaptura, zadali się z cholernymi Tiste Andii? Oczywiście, przy nastroju, jaki panuje teraz w mieście, całkiem możliwe, że ci durnie nie dożyją rana. Wickanie, ludzie z Siedmiu Miast, Korelrijczycy, Tiste Andii, wszystko to cudzoziemcy i tłum pragnie ich krwi. Na każdej ulicy i w każdym zaułku. Wszędzie węszy w ich poszukiwaniu. To miasto wkrótce eksploduje. - Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego - mruknął Wyłam Ząb. - Takiej nienawiści. Dawne imperium nigdy takie nie było. Cholera, było przeciwieństwem tego. Rozejrzyj się, Banaschar, jeśli potrafisz zobaczyć coś poza tym piwskiem, które trzymasz w łapie. Sam się przekonasz. Strach, paranoja, zamknięte umysły i obnażone zęby. W dzisiejszych czasach, jeśli głośno się poskarżysz, poszatkują cię na kawałki w jakimś zaułku. Nigdy przedtem tak nie było, Banaschar. Nigdy. - Przyprowadź tu któregoś z nich. - Słyszałem już tę opowieść. - Naprawdę? Wydawało mi się, że sterczysz tu ze mną przez całą noc. - Nieprawda. Siedziałem z nimi przez prawie dzwon. Nawet tego nie zauważyłeś. Chyba nie uniosłeś wzroku nawet na chwilę. Jesteś jak wielka morska gąbka, Banaschar. Im więcej w siebie wlewasz, tym silniejsze dręczy cię pragnienie. - Siedzą mnie. - Ciągle to powtarzasz. - Zabiją mnie. - A po co? Nie mogą po prostu zaczekać, aż zrobisz to sam? - Są niecierpliwi. - Pytam jeszcze raz, Banaschar. Po co? - Nie chcą, żebym się z nim skontaktował. No wiesz, z Tayschrennem. Wszystko kręci się wokół niego. Jest zamknięty w Twierdzy Mocka. Oni dostarczyli cegły, ale to on wymieszał zaprawę. Muszę z nim porozmawiać, a oni nie chcą mi na to pozwolić. Zabiją mnie, jeśli spróbuję. - Machnął ręką jak szaleniec, wskazując na drzwi. - Jeśli teraz stąd wyjdę i ruszę w stronę Schodów, będę trupem. - To ta twoja cholerna tajemnica cię zabije, Banaschar. Zabija cię już od dłuższego czasu. - Przeklęła mnie. - Kto? - D’rek, oczywiście. Mam Robaka w brzuchu i w mózgu. Pożera mnie od środka. To jak brzmi ta opowieść? Wyłam Ząb podrapał się po porośniętym szczeciną gardle, a potem odchylił się na krześle. - Rekrut piechoty morskiej Opluwacz. Zapomnijmy o imieniu, jakie nosił przedtem. Nazwałem go Opluwaczem. To pasuje, oczywiście. Moje imiona zawsze pasowały. Ale to był twardziel. Nic nie mogło go wykończyć. Dowodzi tego dzisiejsza noc. Ten drugi nazywa się Gentur. To chyba Kańczyk, nie jest jednym z moich. Tak czy inaczej, ich statek się rozbił po bitwie z szaroskórymi barbarzyńcami. Wylądowali na Ławicy Avalii, a tam zrobiło się naprawdę paskudnie. Wygląda na to, że ci barbarzyńcy szukali właśnie Ławicy Avalii. No więc mieszkali tam Tiste Andii i nim ktokolwiek zdążył splunąć, między nimi a barbarzyńcami wybuchła wielka bitwa. Była naprawdę paskudna. Po chwili Opluwacz i pozostali przyłączyli się do Tiste Andii, razem z jakimś facetem imieniem Wędrowiec. Krótko mówiąc, Wędrowiec powiedział wszystkim, żeby sobie poszli. Stwierdził, że sam sobie poradzi z barbarzyńcami, a oni tylko mu przeszkadzają. No i posłuchali go. To znaczy, opuścili wyspę. Ale nadziali się na cholerny sztorm, a ci, którzy uszli z niego z życiem, wylądowali na atolu. Spędzili tam wiele miesięcy, pijąc mleko kokosowe i żrąc małże. - Wyłam Ząb sięgnął po kufel. - Tak brzmiała opowieść Opluwacza, kiedy był trzeźwy. Teraz już nie jest. Najbardziej interesuje mnie ten Wędrowiec. Jest coś znajomego w tym, jak Opluwacz go opisuje, w tym, jak walczył. Ponoć zabijał wszystkich błyskawicznie i nawet się przy tym nie spocił. Szkoda, że nie przypłynął tu z nimi. Banaschar gapił się na potężnie zbudowanego mężczyznę siedzącego naprzeciwko niego. O czym on gada? Bez względu na temat, opowieść ciągnęła się bez końca. Błyskawiczne wędrówki? Opluwanie i walki z barbarzyńcami? Jest pijany. Upił się i gada od rzeczy. - To jak brzmiała ta historia? - Właśnie ci powiedziałem. - A co z tymi Tiste Andii, Wyłam Ząb? Zabiją ich... - Nie zabiją. Widzisz tego najwyższego, tego z długimi, białymi włosami? Nazywa się Nimander Golit. A ta ładna kobieta, która siedzi obok niego, to Phaed, jego pierworodna córka. Cała siódemka jest rodziną, ale ich przywódcą jest Nimander, najstarszy. Mówi, że jest pierwszym synem Syna. - Kogo? - Syna Ciemności, Banaschar. Wiesz, kto to jest? Anomander Rake. Przyjrzyj się im. Wszyscy są z krwi Rake’a. To jego wnuki, oprócz Nimandera, który jest ojcem niektórych z nich, ale nie wszystkich. Może i ktoś tu nienawidzi cudzoziemców, ale czy wydaje ci się, że to ktoś aż tak głupi, że zaatakuje bachory Anomandera Rake’a? Banaschar odwrócił się lekko i popatrzył na Tiste Andii. Zamrugał powoli, a potem pokręcił głową. - Musiałby mieć samobójcze skłonności. - Jasne. A na tym znasz się najlepiej, prawda? - Jeśli Anomander Rake był ojcem Nimandera, to kim była jego matka? - Ach, więc nie jesteś całkiem ślepy. Widzisz to, prawda? To były różne matki. A jedna z nich nie była Tiste Andii. Przyjrzyj się Phaed... - Widzę tylko tył jej głowy. - Nieważne. Ja się jej przyjrzałem i zadałem to samo pytanie, co ty mnie. - Jakie? - Kim była twoja matka? - Moja? - Uśmiechnęła się i wtedy omal nie umarłem, Banaschar. Daję ci słowo. Omal nie umarłem. Żyłki w mózgu mi popękały. Mało brakowało, żebym zwalił się martwy na podłogę. Potem podała mi imię, i to nie było imię Tiste Andii. Sądząc z jej wyglądu, powiedziałbym, że jest w połowie człowiekiem, ale w takich sprawach nigdy nic nie wiadomo, prawda? - No to jak brzmiało to imię? - Pani Zawiść. Ponoć znała Anomandera Rake’a i zemściła się na nim w ten sposób, że wzięła sobie jego syna za kochanka. Wredne, co? Ale jeśli jej uśmiech przypominał uśmiech Phaed, zawiść jest jedynym odpowiednim słowem... dla całej reszty kobiet na świecie. Bogowie na dole... hej, Banaschar, co się stało? Wyglądasz, jakby nagle zachciało ci się rzygać. To ale nie jest aż takie paskudne, przynajmniej w porównaniu z tym, które piliśmy wczoraj. Posłuchaj, jeśli chcesz wypełnić talerz stojący na blacie, to tu nie ma żadnego talerza, rozumiesz? A deski są wypaczone. To znaczy, że rzygi spłyną mi na nogi, a to mnie naprawdę wkurzy. Do Kaptura, człowieku, odetchnij głęboko, niech cię szlag! *** Mężczyzna, którego Banaschar zwał Cudzoziemcem, opierał się o brudny, podrapany blat w odległości piętnastu kroków. Trzymał kufel Ciemnego Malazańskiego. Polubił to piwo, choć kosztowało drogo. Słyszał, jak były kapłan i starszy sierżant kłócą się przy stoliku za jego plecami. Ostatnio robili to bardzo często. Pomyślał, że innego dnia przyłączyłby się do nich, by z przyjemnością wysłuchać interesującej, choć niekiedy smutnej rozmowy. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj byli tu oni. Musiał się zastanowić, i to szybko. Musiał podjąć decyzję. Wyczuwał, że od tej decyzji zależy jego przeznaczenie. - Kojec, daj mi jeszcze kufel ciemnego, dobra? *** Karaka Utopiony Szczur wyglądała, jakby z niecierpliwością oczekiwała chwili, gdy będzie mogła odbić od kamiennego pirsu na południe od ujścia rzeki. Odpływ szarpał nerwowo statkiem, którego czysty, świeżo malowany kadłub, a także dziwaczne łacińskie ożaglowanie oraz umieszczone pośrodku rufy wiosło sterowe przyciągnęły w ostatnich dniach uwagę sporej grupki marynarzy i rybaków. Kapitanowi przemknęło przez głowę, że to irytujące, ale Oponn nadal uśmiechają się do nich miło i wkrótce będą mogli wreszcie wyruszyć w drogę. Im prędzej opuszczą to cholerne miasto, tym lepiej. Pierwszy oficer Palet leżał skulony na śródokręciu, wciąż obolały po wczorajszym ataku pijanej tłuszczy. Kapitan zatrzymał na nim na moment jaszczurcze spojrzenie, po czym przesunął je dalej. Cumy łączyły ich z nabrzeżem, a Nornik przycupnął na przerośniętym bocianim gnieździe. Był szalony jak wiewiórka ze złamanym ogonem. Wyglądało na to, że wszystko jest w zupełnym porządku. Tak bardzo, że niepomiernie drażniło to napięte nerwy kapitana. Nie chodziło tylko o gorączkową złość, która zawładnęła niemal wszystkim, o zjadliwe pogłoski o zdradzie i morderstwach w Siedmiu Miastach, którym towarzyszył teraz również nieoficjalny pogrom Wickan. Były też te inne sprawy. Cartheron Crust podrapał się po porastającej jego czaszkę szczecinie i wbił uważne spojrzenie w Twierdzę Mocka. Rzecz jasna, było tam prawie zupełnie ciemno. Na szczycie wieży bramnej nad schodami paliło się światło. To z pewnością był Lubben, stary, garbaty odźwierny. Zapewne zdążył już się upić, jak zawsze, gdy twierdzę odwiedzali nieproszeni goście. Oczywiście, wszyscy goście byli tam nieproszeni, a choć przed miesiącem przybył nowy pięść, ten człowiek, zwany Araganem, pełnił już kiedyś służbę w twierdzy i wiedział, co trzeba robić, żeby wszystko szło dobrze. Należało się skulić i w żadnym wypadku nie wychylać głowy zza balustrady. Kto wie, może Aragan wysączył tę butelkę razem z Lubbenem. Nieproszeni goście... jak na przykład wielki mag Tayschrenn. W dawnych czasach Crust stanowczo zbyt często przebywał w towarzystwie tego węża. Bardzo się wówczas starał nie zrobić czegoś, czego ktoś zapewne by pożałował. Ale nie ja. Cesarz, być może. Sam Tayschrenn, z pewnością. Ale nie ja. Marzył o chwili, gdy znajdzie się z nim sam na sam. Jeden moment by wystarczył. Zacisnąłby dłonie na tej chudej szyi, a potem szarpnął mocno. To wszystko. Problem rozwiązany. Jaki problem? To właśnie pytanie zadałby Kellanved, typowym dla siebie apoplektycznym tonem. Crust miał przygotowaną odpowiedź: nie mam pojęcia, cesarzu, ale jestem pewien, że był jakiś problem. Być może nawet dwa albo i całe mnóstwo. Uważał, że to całkiem niezła odpowiedź, choć Kellanved mógłby być innego zdania. Ale Tancerz by się zgodził. Ha! - Cztery dromony! - zawołał nagle Nornik. Crust spojrzał na niego. - Jesteśmy w porcie! Czego się spodziewałeś? Dość już tego, Nornik. Nie będziemy ci więcej posyłać posiłków na górę. Ruszaj tyłek i złaź na dół! - Płyną z północy, kapitanie. Na masztach... coś błyszczy srebrno... Crust zasępił się jeszcze bardziej. Było już cholernie ciemno, ale Nornik nigdy się nie mylił. Srebrno... to niedobrze. Nie, to po prostu fatalnie. Podszedł do Paleta i trącił go nogą. - Wstawaj. Wyślij wszystkich, którzy zostali z załogi, z powrotem do tych magazynów. Nic mnie nie obchodzi, kto ich pilnuje. Przekupcie skurwysynów. Musimy stąd zmiatać jak trzynogie kraby. Mężczyzna skierował na niego rozespane spojrzenie. - Kapitanie? - Czy wybili ci z głowy cały rozum, Palet? Mamy kłopoty. Pierwszy oficer usiadł i rozejrzał się wokół. - Straże? - Nie, coś znacznie bardziej kłopotliwego. - To znaczy, co? - To znaczy, cesarzowa, ty durniu. Palet zerwał się gwałtownie. - Zapasy, tak jest, kapitanie. Już lecimy! Crust śledził spojrzeniem durnia, który oddalił się pędem. Załoga była pijana. Tym gorzej dla niej. Do tego mieli stanowczo za mało ludzi. To był kiepski pomysł, nurkować w pełnej rekinów zatoce, kiedy stary Utkany Szmatami poszedł na dno. Stracili czterech dobrych marynarzy. Byli dobrymi marynarzami, ale kiepskimi pływakami. Zabawne, jak to zawsze idzie w parze. Ponownie rozejrzał się wokół. Cholera, znowu o czymś zapomniałem, tak? Nie mamy bączków. Zawsze coś takiego wyskoczy. Cztery dromony. Widział je już wyraźnie. Wpływały do zatoki, a z tyłu miały jeden z najpaskudniejszych sztormów, jakie w życiu spotkał. No, to nie do końca była prawda. Zetknął się już kiedyś z podobnym. I co z niego wynikło? Nic szczególnego... poza górą otataralu. Pierwszą dromoną był flagowy okręt Laseen, Gburka. Za nim płynęły trzy kolejne. Trzy to dużo. Kogo tu ze sobą przyprowadziła, w imię Kaptura? Cholerną armię? Nieproszeni goście. Biedny Aragan. Rozdział dwudziesty drugi Kim więc są ci wszyscy obcy o znajomych twarzach? Wyłaniają się z tłumu, spoglądając obojętnie, a po ich dłoniach spływa krew. Czy to właśnie ukrywało się przedtem przed nami, zasłonięte tym, co pospolite i nieszkodliwe, a teraz odsłania twarz w pożarze nienawiści, depcząc ofiary pod stopami? Kto wydawał rozkazy, a kto słuchał, i dlaczego płomienie rozkwitają w ciemności, a wszyscy spoglądają, obojętnie i bez zrozumienia, gdy już nadejdzie ranek, na dziedzictwo spuszczonej z łańcucha złości? Nie dam się oszukać krzykom przerażenia. Nie wzruszają mnie zapewnienia o żałobie. Pamiętam ową noc ognia, oblicze odbijające się w kałużach krwi było moim obliczem. Kim więc był ten obcy o znajomej twarzy? Wtopił się w tłum, w nerwowe, chaotyczne kłębowisko, a krew wypełniająca burzą moją czaszkę wrze gwałtownie, gdy uderzam i odbieram życie niewinnym, a moja nienawiść do ich słabości jest przewróconym kotłem, a w mojej słabości tonie ten obcy, ten obcy... Gdy nadejdzie świt, odbiorę sobie życie Pogrom Wickan Kayessan Gdy długa łódź z okrętu flagowego Floty Jakatakańskiej przybiła do burty, dowódca i czterej żołnierze piechoty morskiej szybko wdrapali się na pokład Wilka Piany. Wszyscy byli untanami i nosili zdobne, kosztowne zbroje. Komendant był wysoki i miał słabo zarysowany podbródek, a w jego jasnych, załzawionych oczach błyszczał niepokój. Zasalutował najpierw admirałowi Nokowi, a potem przybocznej. - Spodziewaliśmy się twojego przybycia dopiero za kilka miesięcy, przyboczna Tavore. Pięść Keneb zatrzymał się w niewielkiej odległości, wsparty o grotmaszt. Skrzyżował ręce na piersiach. Usłyszawszy słowa komendanta, skoncentrował się na jego żołnierzach. Czy to paradne zbroje? Potem zauważył pogardę i nienawiść, z jaką gapili się na stojących nieopodal Nula i Nadir. Keneb rozejrzał się wokół, a potem się zawahał. - Jak się nazywasz, komendancie? - zapytała Tavore. Oficer pokłonił się płytko. - Wybacz, przyboczna. Jestem Exent Hadar z rodu Hadarów z Unty, pierworodny... - Znam tę rodzinę - przerwała mu ostrym tonem Tavore. - Komendancie Hadar, proszę natychmiast wziąć w cugle swych żołnierzy. Jeśli jeszcze raz zobaczę, że któryś z nich dotyka od niechcenia rękojeści, będą mogli wrócić na twój okręt wpław. Komendant przeniósł spojrzenie na admirała Noka, który nie odezwał się ani słowem. Keneb wyraźnie się uspokoił. Był już gotowy podejść do tych durniów i dać im zdrowy opieprz. Przyboczna Tavore, nic nie uchodzi twej uwagi, prawda? Nigdy. Dlaczego wciąż mnie zaskakujesz? Nie, źle to ująłem. Dlaczego nadal czuję się zaskoczony? - Ponownie przepraszam - rzekł Hadar w oczywisty sposób nieszczerym tonem. Wskazał na swych strażników. - Dotarł do nas szereg, hmm, rewelacji... - A czegóż one dotyczyły? - Współudziału Wickan w rzezi lojalnej armii Pormquala w Arenie, przyboczna. Osłupiały Keneb wbił w niego wzrok. - Współudziału? - powtórzył ochrypłym, ledwie słyszalnym głosem. Keneb nigdy nie widział na twarzy przybocznej podobnej wściekłości, ale to admirał Nok odezwał się pierwszy. - Cóż to za szaleństwo, komendancie Hadar? Wierna służba Wickan zawsze była i nadal pozostaje nienaganna. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Jak już mówiłem, admirale, dotarły do nas pewne rewelacje. - Mniejsza z tym - warknęła przyboczna. - Komendancie, dlaczego patrolujecie te wody? - Cesarzowa rozkazała nam zwiększyć zasięg działalności - wyjaśnił Hadar. - Z dwóch powodów. Po pierwsze, doszło do wtargnięć floty nieznanego nieprzyjaciela, składającej się z czarnych okrętów. Stoczyliśmy już sześć potyczek. Początkowo nasi pokładowi magowie nie byli w stanie przeciwstawić się nieprzyjacielskim czarom i ponieśliśmy spore straty. Od tego czasu zwiększyliśmy jednak liczebność oraz kaliber naszych kadr. Neutralizacja czarów wroga sprawiła, że walka stała się bardziej wyrównana. - Kiedy doszło do ostatniego starcia? - Przed dwoma miesiącami, przyboczna. - A ten drugi powód? Komendant znowu pokłonił się lekko. - Mieliśmy spotkać się z twoją armią, przyboczna. Jak już jednak wspominałem, spodziewaliśmy się twojego przybycia dopiero za pewien czas. Co dziwne, zajęliśmy tę pozycję na morzu na osobisty rozkaz samej cesarzowej, który otrzymaliśmy przed czterema dniami. Nie muszę dodawać, że z uwagi na ten niezwykły o tej porze roku szkwał tylko z najwyższą trudnością udało się nam zdążyć tu na czas. - A co mieliście tu zrobić? Oficer raz jeszcze wzruszył ramionami. - Jak się okazuje, spotkać ciebie. Wydaje się oczywiste - dodał protekcjonalnym tonem - że cesarzowa wykryła twoje przedwczesne przybycie. W takich sprawach jest wszechwiedząca. Rzecz jasna, tego właśnie należało oczekiwać. Keneb obserwował, jak przyboczna rozważa te słowa. - Macie nas eskortować do Unty? - zapytała wreszcie. - Nie, przyboczna. Rozkazano mi poinformować cię o zmianie kursu imperialnej floty. - Dokąd mamy popłynąć? - Do Malazu. - Dlaczego? Komendant Hadar pokręcił głową. - Powiedz mi, gdzie jest teraz cesarzowa, jeśli to wiesz - zażądała Tavore. - Sądzę, że w Malazie, przyboczna. *** - Widzisz tego żołnierza po lewej? - wyszeptał Kalam. - Co z nim? - zapytał Szybki Ben, wzruszając ramionami. - Jest szponem. Stali na kasztelu dziobowym, obserwując rozgrywające się na dole wydarzenia. Było ciepło i rześko, i choć dął silny, miarowy wiatr, morze było zaskakująco spokojne. Skrytobójca pomyślał, że po trzech dniach spędzonych w burzliwej, niespokojnej grocie Togga i Fanderay przypomina to cholerny raj. Wszystkie okręty floty poza zgubańskimi poważnie ucierpiały, zwłaszcza transportowce. Na szczęście żaden nie zatonął, nie stracili też ani jednego marynarza i żołnierza. Niestety, podczas sztormu kilkadziesiąt koni złamało nogi, ale tego rodzaju strat należało się spodziewać, i nikt z pewnością nie uskarżał się na świeże mięso w garnkach. Jeśli wiatr nadal będzie im sprzyjał, od Malazu dzieliły ich tylko dwa dni żeglugi, może trochę więcej. Gdy już komendant Hadar przekazał, co miał do przekazania, opuścił pokład w pośpiechu. Ani przyboczna, ani admirał najwyraźniej nie mieli ochoty go zatrzymywać. Kiedy goście wrócili na swoją łódź, za plecami Kalama i Szybkiego Bena rozległ się cichy głos. - Dobrze słyszałam? Płyniemy teraz do Malazu? Kalam stłumił dreszcz. Nie słyszał, jak się zbliżały. Znowu. - Tak, Apsalar. Szybki Ben odwrócił się błyskawicznie pod wpływem niepokoju, który zaraz ustąpił miejsca gniewowi. - Te cholerne schody są na wprost przed nami! Jak to zrobiłaś, w imię Kaptura? Czujemy na plecach twój oddech! - Najwyraźniej - odpowiedziała Kanka, mrugając leniwie powiekami podłużnych oczu - coś odwróciło waszą uwagę. Powiedz mi, Kalamie Mekhar, czy masz jakieś teorie, które tłumaczyłyby, dlaczego jakatakańskiemu komendantowi towarzyszył agent Szponu? - Całe mnóstwo, ale nie zamierzam się nimi z tobą dzielić. Przez dłuższą chwilę przyglądała się mu bez słowa. - Nadal nie podjąłeś decyzji, prawda? - zapytała wreszcie. Och, naprawdę mam ochotę jej przywalić. Tu i teraz. - Nie masz pojęcia, o czym gadasz, Apsalar. Zresztą ja też nie. - To raczej nie ma sensu... - Masz rację - warknął Szybki Ben - nie ma. A teraz wyłaź z tych cieni, do cholery! - Wielki magu, mam wrażenie, że błędnie oceniłeś sytuację. Te Ogary Cienia w G’danisbanie chciały załatwić ciebie. - Po prostu wykorzystały okazję! - Oczywiście, jeśli chcesz tak uważać. Tak czy inaczej, nawet ktoś tak odporny na logikę jak ty powinien zauważyć, że podjęłam wtedy niezbędne kroki. Sama. Wybór należał wyłącznie do mnie. - O czym ona gada, Szybki? - zapytał Kalam. Jego przyjaciel nie odpowiedział, przyglądając się uważnie kobiecie, którą miał przed sobą. - Dlaczego? - zapytał po chwili. - Miałam swoje powody - odparła z uśmiechem - ale w tej chwili nie widzę żadnego, żeby się nimi z wami dzielić. Odwróciła się i ruszyła w stronę dziobu. - W tym właśnie tkwi problem, tak? - mruknął Szybki Ben. - Nie rozumiem. - Nie podjęliśmy decyzji, Kal. Nikt z nas jej nie podjął. Mam rację? Odwrócił się i spojrzał na przyboczną. Skrytobójca podążył za jego przykładem. Tavore i Nok rozmawiali ze sobą cicho. Ich słowa porywał wiatr. - A ona? - zapytał Szybki Ben. Czy podjęła decyzję? Wygląda na to, że nie podjęła żadnej. Kalam skrzywił się. - Malaz. Kiedy byłem tam ostatnio, nie bawiłem się zbyt dobrze. Przechodzą cię ciarki, Szybki? Mnie również. I to potężne. - Zauważyłeś coś? - zapytał czarodziej. - Ten komendant w ogóle nie pytał o zgubańskie okręty, które nam towarzyszą. Szpon z pewnością wrócił już przez grotę, żeby złożyć raport Topperowi albo samej cesarzowej, a to znaczy... - Że Laseen już wie, że mamy gości. Może właśnie dlatego nie chciała, żebyśmy zawinęli do untańskiego portu. - Ehe, Laseen się wystraszyła. Kalam chrząknął. - Właśnie uświadomiłem sobie coś jeszcze - powiedział cicho. - Co? - Przyboczna odesłała Bożego Jeźdźca do kajuty. Nie zaprosiła też do niej komendanta, jak by należało. Nie, zmusiła go do rozmowy przy świadkach. Tak czy inaczej, może nie chciała, żeby komendant i szpon zobaczyli Run’Thurviana albo mieli okazję z nim pogadać. - Nie jest głupia. - To była cholerna gra w koryta. Szybki, o co tu chodzi? - Dowiemy się, Kal. - Kiedy? Wielki mag skrzywił się w zamyśleniu. - W tej samej chwili, gdy wreszcie podejmiemy decyzję, przyjacielu. *** Na pokładzie Silandy Skrzypek wygramolił się z ładowni niczym kaleki szczur, rozczochrany, blady i brudny. Wypatrzył Flaszkę i poczołgał się w jego stronę, powoli i z wysiłkiem. Mag trzymał w ręku linkę. Pływały tu ławice ryb. Wyskakiwały nad powierzchnię wody, uciekając przed drapieżnikami. Z lewej burty mijała ich jakatakańska dromona i reszta drużyny ustawiła się na pokładzie, żeby ich zobaczono. Flaszka pokręcił głową, a potem spojrzał na sierżanta. - Czujesz się lepiej? - Chyba tak. Bogowie, mam wrażenie, że pobyt w tym koszmarnym królestwie mnie wyleczył. - Wyglądasz tak samo fatalnie, jak przedtem. - Dziękuję, Flaszka. - Skrzypek usiadł z wysiłkiem, a potem spojrzał na resztę drużyny. - Na oddech Kaptura! - wybuchnął. - Co wy wyprawiacie? Koryk, Śmieszka, Mątwa i Tarcz dołączyli do Trupismroda, Rzezigardzioła i Opaka, którzy ustawili się przy relingu, spoglądając na mijającą ich dromonę. Każdy trzymał pod lewą pachą głowę Tiste Andii. Krzyk Skrzypka wywabił na pokład Geslera i Chmurę. Obaj zatrzymali się na chwilę, żeby ocenić sytuację. - Pomachajcie do nich! - zawołał Gesler. Żołnierze wykonali rozkaz, machając radośnie do tłumu złożonego z marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej. Flaszka wypatrzył w nim również oficerów. - Wszystko w porządku, sierżancie - odezwała się Śmieszka. - Tak sobie pomyśleliśmy, że ucieszą się ze zmiany scenerii. - Kto? - Te głowy, oczywiście. Wtem Chmura pobiegł na rufę, ściągnął portki i usiadł na relingu, wystawiając nagi tyłek za burtę. Stęknął donośnie i zaczął się wypróżniać. Flaszka wybałuszył oczy, widząc, że jego towarzysze odwrócili się, by popatrzeć na szalonego kaprala. Okrwawione twarze i oczy uciętych głów rozpromieniły się w upiornym zachwycie. Gdy mag ujrzał ich uśmiechy, linka wysunęła się niepostrzeżenie z jego rąk, a żołądek ścisnęły mu nagłe mdłości. Popędził ku przeciwnej burcie. *** Kapitan Milutek zakrztusił się. - To obrzydliwe. Porucznik Pryszcz skinął głową. - Zgadzam się. Bogowie, co on zeżarł, że go tak pogoniło? Na pokładzie zgromadził się spory tłum. Marynarze i żołnierze obserwowali ze śmiechem wygłupy, do jakich dochodziło na pokładzie płynącej pół kabla przed nimi Silandy. Jakatakańska dromona mijała ją z lewej burty. Jej pokład wypełniała ciżba milczących gapiów. - To naprawdę niezwykłe - zauważył Pryszcz. - Nie dali się sprowokować. - Wyglądają na śmiertelnie przerażonych - dodał Milutek. - Ci żołnierze po prostu zebrali trochę głów - stwierdził Pryszcz, wzruszając ramionami. - Ty idioto. Te głowy żyją. - Słucham? - Żyją, poruczniku. Wiem to z pewnego źródła. - Wszystko jedno, kapitanie. Odkąd to Malazańczycy zrobili się tacy miękcy? Milutek popatrzył na niego jak na nadzianego na szpikulec pędraka. - Twoje zdolności obserwacji są doprawdy żałosne. Na tamtym okręcie jest pełno untan. Rozpieszczonych, szlachetnie urodzonych bachorów. Przyjrzyj się tym cholernym mundurkom. Nie splamiło ich nic poza mewim łajnem, a i to tylko dlatego, że mewy biorą ich za zdechłe foki. - To było niezłe, kapitanie. - Jeszcze jedna taka uwaga - warknął Milutek - a wezwę krawca i każę ci zaszyć usta. Ha, zmieniamy kurs. - Słucham? - Co ci durnie wyprawiają, do Kaptura? Pryszcz spojrzał w kierunku, w którym patrzył kapitan, na rufę ich okrętu. Dwóch żołnierzy piechoty morskiej siedziało obok siebie, z nogawkami ściągniętymi do kostek. - Mam wrażenie, że Hanfeno i Senny postanowili się przyłączyć, kapitanie. - Idź tam i każ im przestać, poruczniku. Natychmiast! - Słucham? - Słyszałeś, co powiedziałem. Mają się obaj zgłosić do raportu! - Jak mam ich powstrzymać, kapitanie? - Sugeruję użycie korków. Jazda! Pryszcz ruszył w stronę rufy. Och, błagam, niech skończą, zanim tam dojdę. Błagam... *** Wszystkie malazańskie okręty kolejno pozdrawiały Flotę Jakatakańska. Kaskada wypróżnień sprawiła, że mewy zleciały się ku nim ze wszystkich stron z szalonym wrzaskiem. Przyboczna nie została na pokładzie długo, ale nie wydała żadnych rozkazów mających powstrzymać całą sprawę. Keneb zauważył, że admirał Nok również tego nie zrobił, choć nie umknęło jego uwagi, że marynarze z dromon i transportowców eskorty nie przyłączyli się do całej hecy. Ten gest należał wyłącznie do Czternastej Armii. Być może rzeczywiście miał jakąś wartość. Porucznik wiedział, że takie sprawy niełatwo jest ocenić. Wiatr ciągle gnał ich naprzód, w kierunku wschodnio-południowy wschód. Przed upływem ćwierci dzwonu zostawili Jakatakańczyków daleko z tyłu. Boży Jeździec Run’Thurvian pojawił się na pokładzie wcześniej. Przez pewien czas obserwował z zasępioną miną wygłupy żołnierzy z sąsiednich okrętów, aż wreszcie zauważył Keneba i podszedł do niego. - Poruczniku - odezwał się - nie wiem co o tym myśleć. Czy poszczególne elementy mezlańskiej armii nie darzą się wzajemnym szacunkiem? - Szacunkiem? Właściwie nie, Boży Jeźdźcze. Treścią ich życia jest rywalizacja, aczkolwiek w tym przypadku okazała się ona raczej jednostronna. Przyczyn tego stanu rzeczy musisz poszukać na pokładzie Silandy. Run’Thurvian skinął głową, robiąc mądrą minę. - Oczywiście. Ten statek spowijają czary powstrzymujące sam czas. - Znasz ich naturę, Boży Jeźdźcze? - Kurald Emurlahn, Tellann, Telas i pozostałość Toblakai, choć w tym ostatnim przypadku natura mocy jest... niejasna. Oczywiście nie ma w tym nic niezwykłego. Jak piszą nasi historycy, wśród starożytnych Toblakai pojawiali się niekiedy wojownicy, którzy potrafili sami w sobie stać się czymś w rodzaju groty. Ich moc bywała różna i wygląda na to, że w późnych pokoleniach cywilizacji Toblakai ów wrodzony talent stopniowo zanikał. Tak czy inaczej - dodał ze wzruszeniem ramion Boży Jeździec - na Silandzie zachowała się pozostałość. To ciekawe, uważano bowiem, że owa rasa olbrzymów wymarła. - Jej niedobitki zachowały się ponoć w Górach Fennów w północnej Quon Tali - zauważył Keneb. - Są prymitywni i unikają obcych... - Tak, tak - przerwał mu Run’Thurvian - istnieją jeszcze mieszańcy, ale rzecz jasna znacznie umniejszeni. Na przykład Trellowie oraz plemię znane jako Barghastowie. Jak sugerujesz, nic nie wiedzą o swej dawnej chwale. Czy mogę ci zadać pytanie? - Oczywiście. - Chodzi o przyboczną Tavore. Mam wrażenie, że w jej stosunki z cesarzową wkradło się napięcie. Czy mam rację? To niepokojące wieści, biorąc pod uwagę, co nas czeka. Keneb odwrócił wzrok, a potem chrząknął. - Boży Jeźdźcze, nie mam pojęcia, co nas czeka, choć wygląda na to, że ty to wiesz. Jeśli zaś chodzi o cesarzową, nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłoby stać się powodem wzajemnej nieufności. Przyboczna jest ręką cesarzowej. Przedłużeniem woli Laseen. - To znaczy, że cesarzowa nie będzie skłonna odciąć tej ręki, tak? - zapytał Run’Thurvian. - Słyszę to z ulgą. - To dobrze... a dlaczego? - Dlatego - odpowiedział Boży Jeździec, odwracając się - że wasza Czternasta Armia nie wystarczy. *** Jeżeli drewno może się zmęczyć z powodu nieustannych naprężeń, okręty Floty Imperialnej musiały być u kresu wytrzymałości. Nocą drugiego dnia, gdy od wyspy Malaz dzieliły ich dwa dzwony żeglugi, wiatr ucichł nagle i powietrze wypełnił chłód. Wydawało się, że okręty zapadły się głębiej w fale. Gorący, suchy wicher ustąpił miejsca łagodniejszej bryzie. Kalam Mekhar spacerował nerwowo po pokładzie. Opuścił go apetyt, a w brzuchu czuł nieprzyjemny ucisk. Gdy po raz trzydziesty od zapadnięcia zmierzchu ruszył w stronę rufy, pojawił się obok niego Szybki Ben. - Laseen na nas czeka - oznajmił wielki mag. - A Tayschrenn siedzi tam schowany, jak skorpion pod kamieniem. Kal, wszystko mi mówi... - Wiem, przyjacielu. - Tak jak wtedy, pod Pale. Odwrócili się i ruszyli powoli przed siebie. Kalam podrapał się po brodzie. - Wtedy mieliśmy Sójeczkę. A nawet Dujeka. Ale teraz... Warknął coś pod nosem i wzruszył ramionami. - Dawno już tego nie robiłeś, Kal. - Sam widzisz. - Tak właśnie myślałem. Wielki mag westchnął i złapał skrytobójcę za ramię. Z mroku przed nimi wyłoniła się jakaś postać. To była przyboczna. - Wielki magu - rzekła cicho - chcę, żebyś przeszedł przez grotę na pokład Silandy. - W tej chwili? - Tak. Będzie z tym jakiś problem? Kalam wyczuł niepokój przyjaciela i odchrząknął. - Przyboczna, wielki mag imperialny Tayschrenn jest, hmm, tuż przed nami. - Ale nie wysłał swych zmysłów na poszukiwania - odparła. - Mam rację, Szybki Benie? - Tak. Skąd o tym wiesz? Zignorowała to pytanie. - Natychmiast, przez grotę, wielki magu. Masz tu sprowadzić Skrzypka i żołnierza zwanego Flaszką. Poinformuj sierżanta, że nadszedł czas. - Słucham? - Na grę. On to zrozumie. Gdy już wszyscy trzej tu przybędziecie, dołączycie do mnie, Kalama, pięści Keneba, T’jantar i Apsalar w mojej kajucie. Kalam, chodź ze mną, proszę. Jedna z gier Skrzypka. Bogowie na dole, gra! *** Ktoś trącił Flaszkę w bok obutą w mokasyn stopą. Mag chrząknął i usiadł, nadal na wpół pogrążony we śnie. - To ty, Śmieszka? Nie w tej chwili. - Ale to nie była Śmieszka. Serce zabiło mu jak szalone. - Och, wielki magu, hmm. Hmm. O co chodzi? - Wstawaj - wysyczał Szybki Ben. - I bądź cicho, do cholery. - Za późno - mruknął leżący na sąsiednim posłaniu Koryk. - Lepiej, żeby nie było za późno, żołnierzu - ostrzegł go czarodziej. - Jak jeszcze raz się odezwiesz, wsadzę twoją głowę w tyłek sąsiadowi. Koryk uniósł głowę nad koc. - To będę miał lepszy widok niż teraz... wielki magu - stwierdził i położył się z powrotem. Flaszka wstał. Choć było mu zimno, zalewał go pot. Zobaczył za plecami wielkiego maga przygnębioną twarz Skrzypka. - Sierżancie? - Chodź za nami na rufę, Flaszka. Wszyscy trzej oddalili się od śpiących w śródokręciu żołnierzy. Flaszka uświadomił sobie, że w powietrzu unosi się dziwny zapach. Był znajomy, ale... - Sierżancie, masz ze sobą tę nową talię. - Ty i ten twój cholerny szczur - mruknął Skrzypek. - Wiedziałem, ty kłamliwy skurczybyku. - To nie byłem ja - zaczął Flaszka, ale zaraz ucichł. Bogowie na dole, to było kiepskie nawet jak na mnie. Muszę spróbować czegoś lepszego. - Po prostu miałem na ciebie oko, sierżancie. No wiesz, byłem twoim przyciętym kłykciem w rękawie. - Ha, kiedy słyszałem to poprzednio, Szybki? - Bądźcie cicho. Przechodzimy na drugą stronę. Łapcie za pasy... Flaszka zamrugał i nagle znalazł się na drugim pokładzie. Przed nim były wiodące w dół schody. Niech mnie Otchłań, to było szybkie. Szybkie i... przerażające. Szybki Ben ruszył na dół, nakazując im skinieniem, by podążyli za nim. Schylił się w wejściu, a po trzech krokach zatrzymał się i zapukał do drzwi po lewej stronie korytarza. Otworzyły się natychmiast. T’jantar obrzuciła spojrzeniem oczu, którym zawdzięczała swe imię, trzech tłoczących się w wąskim korytarzu mężczyzn. Potem odsunęła się na bok. Przyboczna stała za swoim krzesłem przy stole mapowym. Reszta obecnych siedziała. Flaszka przesuwał spłoszone spojrzenie od jednej twarzy do drugiej. Pięść Keneb. Apsalar. Kalam Mekhar. Skrzypek jęknął cicho. - Oto twoi gracze, sierżancie - oznajmiła przyboczna. Gracze? Och. O, nie. *** - Naprawdę nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - stwierdził sierżant. - Być może masz rację - przyznała przyboczna. - Zgadzam się - poparła go T’jantar. - Przynajmniej jeśli chodzi o moje uczestnictwo... jako gracza. Jak już mówiłam, Tavore... - To nie ma znaczenia - przerwała jej przyboczna. Odsunęła puste krzesło ustawione naprzeciwko przeznaczonego dla Skrzypka i usiadła po lewej stronie Keneba. Zdjęła rękawiczki. - Wyjaśnij zasady, proszę. Keneb zauważył, że Skrzypek skierował bezradne, rozpaczliwe spojrzenie na Kalama, a potem na Szybkiego Bena. Żaden z nich mu jednak nie odpowiedział. Obaj byli wyraźnie przygnębieni. Sierżant podszedł powoli do ostatniego wolnego krzesła i usiadł na nim. - Rzecz w tym, przyboczna, że nie ma stałych zasad. Wymyślam je w trakcie gry. - W porządku. Zaczynaj. Skrzypek podrapał się po siwiejącej brodzie, nie spuszczając wzroku z T’jantar, która siedziała po lewej stronie przybocznej, naprzeciwko Keneba. - To twoja talia - powiedział. Wyjął ją i położył na stole. - Są w niej nowe karty. - O co ci chodzi? - zapytała młoda kobieta. - Właśnie o to. Kim jesteś, w imię Kaptura? Wzruszyła ramionami. - Czy to ma znaczenie? Siedzący po prawej stronie Keneba Kalam Mekhar chrząknął. Apsalar spoczęła za skrytobójcą, na lewo od Skrzypka. Flaszce przydzielono miejsce na prawo od sierżanta. Obok miał wielkiego maga. Ja jeden nie pasuję do tego towarzystwa. Gdzie jest Blistig? Nok? Temul, Nul i Nadir? - Ostatnia szansa - powiedział przybocznej Skrzypek. - Możemy to zatrzymać... - Zaczynaj, sierżancie - Flaszka, znajdź nam jakieś wino. - Sierżancie? - Pierwsza zasada. Wino. Każdy musi dostać kielich. Oprócz rozdającego. On dostanie rum. Ruszaj, Flaszka. Młody żołnierz wstał z krzesła, a Skrzypek zebrał karty. - Gracz siedzący po prawej stronie rozdającego przynosi trunki podczas pierwszego rozdania. - Rzucił kartę na stół, licem do dołu. Pomknęła po blacie, zatrzymując się przed Szybkim Benem. - Wielki mag ma ostatnią kartę. Ostatnią kartę rozdaje się najpierw, ale pokazuje się ją na końcu. Wrócił Flaszka z kielichami. Pierwszy postawił przed przyboczną, potem przed T’jantar, Kenebem, Szybkim, Kalamem, Apsalar, Skrzypkiem, a na koniec przed swym pustym krzesłem. Następnie przyniósł dwa dzbanki, jeden z winem, a drugi z falarskim rumem. Skrzypek uniósł dłoń, zatrzymując go. Sierżant rozrzucił szybko karty, w tej samej kolejności, w jakiej Flaszka stawiał kielichy. Na stole leżało osiem zwróconych grzbietami do góry kart. Skrzypek skinął na Flaszkę, domagając się rumu, i zaczął mówić: - Rozdający dostał Żołnierza Wielkiego Domu Życia. To słodko-gorzki dar, o tej późnej porze przeznaczony wyłącznie dla niego. Puste krzesło dostało Tkaczkę Życia. Przydałaby się jej kąpiel, ale to nikogo nie dziwi. Mamy więc na początek dwie karty z Domu Życia. - Skrzypek zaczekał, aż Flaszka naleje mu rumu. - Dlatego właśnie Kalam patrzy na nieprzypisaną kartę. To Obelisk, Śpiąca Bogini. Masz odwrócone pole, Kalam. Przykro mi, ale nic nie da się na to poradzić. - Wypił jednym haustem rum i uniósł pusty kielich, przerywając Flaszce, który napełniał pozostałe winem. - Apsalar dostała Skrytobójcę Wielkiego Domu Cienia, och, cóż za niespodzianka. To jedyna karta, jaką dostanie... - To znaczy, że wygrałam? - zapytała, unosząc brew. - I jednocześnie przegrałaś. Niezły manewr z tym przerwaniem mi. Wyrabiasz się. A teraz niech wszyscy trzymają gębę na kłódkę, chyba że ktoś chce podnieść stawkę. - Opróżnił drugi kielich. - Biedny Szybki Ben musi się uporać z Zabójcą Życia. To znaczy, że jest w tarapatach, ale nie w takich, jak mu się zdawało. Teraz T’jantar. Otworzyła grę Tronem, ale on się przemieszcza w różne strony. To znaczy, że to karta oś... - Co to jest karta oś? - zapytał Flaszka, który wreszcie usiadł. - Ty skurczybyku, wiedziałem, że nie mogę ci ufać. To piasta, oczywiście. Dopij to wino, teraz musisz pić rum. Jesteś bystry, co? A teraz pięść Keneb. To ciekawe. Pan Wilków, tronowa karta Wielkiego Domu Wojny. Ależ złowrogo wyglądają. Pięści, gdzie się teraz ukrywa Pędrak? - Na okręcie Noka - odparł zdumiony i dziwnie wystraszony Keneb. - No więc to znaczy, że wypadasz z gry, ale i tak dostaniesz jeszcze cztery karty, bo przed chwilą skorygowaliśmy kurs i dwa rumby po prawej burcie przed nami jest północno-wschodni przylądek. Za siedemdziesiąt uderzeń serca zbliżymy się maksymalnie do skalistego brzegu. Okręt Noka będzie jeszcze bliżej i Pędrak wyskoczy za burtę. W jaskiniach w tych klifach mieszka trzech jego przyjaciół. To są ich karty... - Trzy kolejne karty pomknęły ku środkowi stołu. - Korona, Berło i Jabłko. Hmm, na razie je zignorujmy. Keneb uniósł się lekko. - Wyskoczy za burtę? - Spokojnie, wróci. Teraz kolej na kartę przybocznej. Dom Wojny, Strażnicy Drogi albo Strażnicy Umarłych... - Rzucił na stół następną kartę, która zatrzymała się obok niej. - Oponn. Tak jak myślałem. Decyzje, których jeszcze nie podjęto. Czy to będzie pchnięcie czy pociągnięcie? I co to ma wspólnego z tą kartą? - Kolejna karta poleciała na stół, zatrzymując się na środku, naprzeciwko Kalama i Szybkiego Bena. - Herold Wielkiego Domu Śmierci. To nieaktywna i anachroniczna karta, ale widzę Zardzewiałą Rękawicę... - Co? - zdziwił się Kalam Mekhar. - Tuż przede mną. To nowy koktajl, który Flaszka właśnie wynalazł w pijanym widzie. Rum i wino. Pół na pół, żołnierzu. Nalej nam. Sobie też. To kara za tę minę. Keneb potarł twarz. Wypił tylko łyk wina, ale czuł się pijany. Ależ tu gorąco, pomyślał. Popatrzył na cztery karty, które pojawiły się kolejno obok tej leżącej przed nim. - Prządka Śmierci, Królowa Ciemności, Królowa Życia i, hej, Król w Łańcuchach. To tak, jak skakać przez strumień po kamieniach, tak? Spodziewasz się wkrótce zobaczyć żonę, pięści? Zapomnij o tym. Zostawiła cię dla untańskiego szlachcica... o rany, to Exent Hadar. Idę o zakład, że odwrócił wtedy wzrok, żeby na ciebie nie patrzeć. No wiesz, to połączenie samozadowolenia z poczuciem winy. Na pewno ten słaby podbródek pozwolił mu skraść jej serce. Ale spójrz tylko na siebie, pięści. Wyglądasz, jakby ci cholernie ulżyło. Ta karta bije wszystkie pozostałe, ale nawet jeśli nie było cię, kiedy chodziło o zwycięstwo, wróciłeś, kiedy chodzi o porażkę, w tym jednak przypadku przegrywający wygrywa, możesz więc się uspokoić. - Hmm - mruknął Flaszka - mam nadzieję, że nigdy nie wygram żadnego z tych rozdań. - Nie - zapewnił Skrzypek - twoja rola jest łatwa. Ona gra i bierze. Dlatego... - Kolejna karta pomknęła ku wytrzeszczającemu oczy żołnierzowi. - Zabójca Śmierci. Możesz zasnąć, Flaszka. To dla ciebie koniec na dzisiaj. Żołnierz natychmiast zamknął oczy i zsunął się z krzesła, odsuwając je ze zgrzytem od stołu. Keneb usłyszał, jak jego głowa stuknęła o deski. Tak, to byłoby niezłe. Exent Hadar. Bogowie, kobieto, doprawdy! - Jak więc Kalam przejdzie od Herolda Śmierci do Obelisku? Sprawdźmy to. Ach, Król Wielkiego Domu Cieni! Ten podstępny, zakłamany kurdupel, och, jaką ma zadowoloną minę! Ale na górnej wardze perli mu się pot... Czy komuś nagle zrobiło się zimno? Proszę unieść ręce. Zrobili to z ociąganiem... Kalam, T’jantar, a potem Apsalar. - To wygląda naprawdę paskudnie. Flaszka się zakorkował, więc teraz ty nalewasz, Apsalar. Karta dla ciebie, T’jantar. Dziewica Śmierci. To dla ciebie ostatnia. Odpadasz, więc możesz się uspokoić. Kalamowi jest zimno, ale nie dostanie następnej karty, bo już jej nie potrzebuje. Teraz wiem, kto dostanie pociągnięcie, a kto pchnięcie. Dodam to imię do trenu. A teraz pora na gorące głowy. Szybki Ben dostał Małżonkę w Łańcuchach, ale jest z Siedmiu Miast i niedawno uratował życie siostrze, więc nie będzie tak źle, jak by mogło. Tak czy inaczej, dla ciebie już koniec. Kto nam został? Na moment zapadła cisza. Keneb zdołał unieść ciężką jak ołów głowę i spojrzał ze zmieszaną miną na rozsypane na stole karty. - Ty i ja, sierżancie - odpowiedziała cicho przyboczna. - Jest ci zimno? - zapytał Skrzypek, wychylając kolejny kielich Zardzewiałej Rękawicy. - Nie. - Gorąco? - Nie. Skrzypek skinął głową i odstawił z głośnym stukiem pusty kielich, czekając, aż Apsalar napełni go winem i rumem. - W tym rzecz. - Rzucił na stół kolejną kartę, która wylądowała na pierwszej. - Władca Talii. Ganoes Paran, przyboczna. Twój brat. Nawet zimne żelazo trzeba zahartować, Tavore Paran. - Położył przed sobą kolejną kartę. - Kapłan Życia, ha, to dobre. Koniec gry. - Kto wygrał? - zapytała szeptem przyboczna. Twarz miała bladą jak wosk. - Nikt - odparł Skrzypek. - Takie jest Zycie. Wstał nagle i powlókł się chwiejnie ku drzwiom. - Chwileczkę! - zawołał Szybki Ben. - Przede mną leży zasłonięta karta! Powiedziałeś, że ona zamyka grę! - Właśnie to zrobiła - wymamrotał sierżant, szarpiąc się z zasuwą. - Mam ją odwrócić? - Nie. Skrzypek wyszedł na korytarz. Keneb słuchał jego niepewnych kroków oddalających się w stronę pokładu. Potrząsnął głową i wstał, a potem spojrzał na pozostałych. Nikt nie ruszył się z miejsca. Po chwili Apsalar podniosła się z głośnym prychnięciem i ruszyła ku drzwiom. Jeśli nawet czuła się tak samo pijana, jak Keneb, nie było tego po niej widać. Szybki Ben i Kalam podążyli wkrótce za nią. Flaszka chrapał pod stołem. Keneb uświadomił sobie, że przyboczna i T’jantar gapią się na odwróconą grzbietem ku górze kartę. Wreszcie Tavore syknęła z frustracji i wyciągnęła rękę, żeby ją odwrócić. Potem pochyliła się nad stołem, żeby odczytać jej nazwę. - Rycerz Cienia. Nigdy nie słyszałam o takiej karcie. T’jantar, kogo na niej... - Nie ja - przerwała jej T’jantar. - Co nie ty? Spojrzała na przyboczną. - Tavore, nigdy w życiu nie widziałam tej karty, a już na pewno jej nie namalowałam. Obie kobiety umilkły, wpatrując się w niezwykłą kartę. Keneb skupił z wysiłkiem wzrok na niewyraźnym obrazie. - To jeden z tych szaroskórych - stwierdził. - Tiste Edur - wyszeptała T’jantar. - Ma włócznię - ciągnął pięść. - To szaroskóry, taki jak ci, których widzieliśmy na tych czarnych okrętach... - Oparł się wygodniej. Kręciło mu się w głowie. - Nie czuję się za dobrze. - Zostań jeszcze chwilę, pięści. T’jantar, co tu się wydarzyło? Druga z kobiet potrząsnęła głową. - Nigdy jeszcze nie widziałam tak stawianych kart. To było... chaotyczne... przepraszam, nie chodziło mi o Chaos jako żywioł. Jak kamień, który stacza się do wąwozu, odbijając się to w tę, to w tamtą stronę, ale za każdym razem trafia w cel. - Zrozumiałaś to? - Niewiele. Jeszcze nie. - Zawahała się, spoglądając na rozrzucone na stole mapowym karty. - Obecność Oponn była... nieoczekiwana. - Pchnięcie albo pociągnięcie - odezwał się Keneb. - Ktoś nie podjął jakiejś decyzji. Tak powiedział Skrzypek. O kim mówił? - O Kalamie Mekharze - wyjaśniła przyboczna. - Ale Herold Śmierci interweniuje... - Nie Herold - przerwała jej T’jantar - tylko jego nieaktywna wersja. Jestem przekonana, że ten szczegół ma kluczowe znaczenie. Z zewnątrz dobiegły ich stłumione krzyki, świadczące, że widać już port w Malazie. Przyboczna spojrzała na Keneba. - Pięści, to są twoje rozkazy na dzisiejszą noc. Powierzam ci dowództwo Czternastej Armii. Nikt nie może zejść na ląd, poza tymi, którzy będą mi towarzyszyć. Wszystkie okręty poza Wilkiem Piany mają pozostać w porcie. Ignorujcie wszelkie rozkazy przycumowania do nabrzeża albo do molo, aż do chwili gdy otrzymacie ode mnie wiadomość. - Przyboczna, tego rodzaju rozkazy z pewnością będą pochodziły od samej cesarzowej. Czy mam je zignorować? - Masz ich nie zrozumieć, pięści. Szczegóły zostawię twej wyobraźni. - Dokąd się udajesz, przyboczna? Tavore wahała się przez chwilę, nim podjęła decyzję. - Pięści Keneb, cesarzowa oczekuje mnie w Twierdzy Mocka. Spodziewam się, że nie będzie zwlekała do rana, nim przyśle mi wezwanie. - Przez jej twarz przemknął lekki skurcz. - Wygląda na to, że żołnierze Czternastej Armii nie wracają jako bohaterowie. Nie zamierzam bez potrzeby narażać ich życia. Mówię przede wszystkim o Wickanach i o Khundrylach z Wypalonych Łez. Jeśli chodzi o Zgubańczyków, o naturze naszego sojuszu rozstrzygnie moja rozmowa z cesarzową. Zakładam, że pozostają do dyspozycji Laseen, chyba że sytuacja będzie wymagać zmiany. Muszę jednak zaczekać na jej decyzję w tej sprawie. Na koniec, pieści, zapytaj Śmiertelny Miecz Krughavę, czy Zgubańczycy zamierzają zejść na ląd i zaprezentować się cesarzowej, tak jak zrobili to z nami, czy też pragną odpłynąć, jeśli wypadki przybiorą niekorzystny obrót? Chodzi mi o to, że muszą sami zdecydować, Keneb. - A co o tym sądzi admirał Nok? - Zgadza się ze mną. - Przyboczna - zaczął Keneb - jeśli cesarzowa spróbuje powstrzymać Zgubańczyków, w porcie może dojść do bitwy. Malazańczycy będą walczyli z Malazańczykami. To może doprowadzić do wojny domowej. Tavore zmarszczyła brwi. - Nie spodziewam się aż tak drastycznych wydarzeń, pięści. Keneb jednak nie ustępował. - Wybacz, ale mam wrażenie, że błędnie oceniasz sytuację. Zgubańczycy przysięgli służbę tobie, nie cesarzowej. - Ona nie zechce tego słuchać - stwierdziła T’jantar. W jej głosie pojawiła się niespodziewanie nuta frustracji. Kobieta podeszła do śpiącego Flaszki i kopnęła go. Mężczyzna chrząknął, a potem kaszlnął. - Wstawaj, żołnierzu - rozkazała T’jantar, nie zważając na złowrogie spojrzenie, które wbiła w nią przyboczna. Nie, Keneb, ty durniu. Ona świetnie to widzi. - Wydałam ci rozkazy, pięści - przypomniała Tavore. - Tak jest, przyboczna. Mam zabrać ze sobą tego żołnierza? - Nie, muszę porozmawiać z Flaszką na osobności. Idź już, Keneb. Dziękuję, że przyszedłeś. Nie wątpię, że nie miałem wyboru. Zatrzymał się jeszcze w drzwiach i obejrzał na karty. Pan Wilków, Prządka Śmierci, Królowe Ciemności i Życia oraz Król w Łańcuchach. Pan Wilków... to na pewno Zgubańczycy. Bogowie na dole, chyba się zaczęło. *** Perła stał na odcinku murów Twierdzy Mocka zwróconym w stronę portu, obserwując ciemne sylwetki okrętów floty imperialnej wpływających powoli na spokojne wody zatoki. Potężne transportowce wyglądały jak ogromne bhederin, a eskortujące je smukłe dromony przywodziły na myśl wilki. Szpon zmrużył oczy, starając się wypatrzyć pośród nich cudzoziemskie jednostki. Gigantyczne katamarany wyglądały groźnie. Wydawało się też, że jest ich bardzo wiele. Jak to możliwe, że dotarli tu tak szybko? I skąd cesarzowa o tym wiedziała? Jedyna możliwa odpowiedź na pierwsze pytanie brzmiała: przez grotę. Kto jednak w świcie przybocznej mógłby stworzyć tak wielką i potężną bramę? Szybki Ben? Perła nie uważał tego za prawdopodobne. Ten skurczybyk lubił tajemnice. Z chęcią udawał zarówno słabeusza, jak i kogoś nieporównanie groźniejszego, ale Perła nie dał się nabrać na te gierki. Nie, wielki mag Tavore nie byłby w stanie uformować tak gigantycznej wyrwy. Zostają tylko ci cholerni cudzoziemcy. To była mocno niepokojąca myśl. Być może wskazana byłaby jakaś tajna akcja prewencyjna. Teraz, gdy zjawiła się tu cesarzowa, stało się to możliwe. I wskazane. Nie mamy pojęcia, kto przybył między nas, do samego serca imperium. Cudzoziemska flota dotarła w miejsce, skąd może dosięgnąć samej cesarzowej, i nikt nie stawiał jej oporu. Dzisiejszej nocy czekało go mnóstwo zajęć. - Perła. Głos był cichy, ale Perła nie musiał się odwracać, by wiedzieć, kto mówi. Wiedział też, że cesarzowa Laseen zmarszczyłaby brwi w grymasie niezadowolenia, gdyby to zrobił. To był osobliwy nawyk. Nie, po prostu paranoja. - Dobry wieczór, cesarzowo. - Podoba ci się ten widok? Perła wykrzywił twarz. - A więc przybyła. Zważywszy wszystko razem, chwila jest odpowiednia. - Cieszysz się na myśl, że znowu ją spotkasz? - Towarzyszyłem jej przez dłuższy czas, cesarzowo. - I? - I, żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, jest mi to obojętne. - Moja przyboczna nie budzi wierności? - Nie we mnie, cesarzowo. Nie sądzę też, by budziła ją w żołnierzach Czternastej Armii. - Ale czy ich zawiodła? Choć raz? - Y’Ghatan... - Nie bądź głupcem - przerwał mu z pozoru bezcielesny głos. - Jesteśmy tu tylko we dwoje, Perła. Rozmawiamy bez świadków. Tego, co wydarzyło się w Y’Ghatanie, nikt nie mógłby przewidzieć. Jeśli uwzględnić ten fakt, zachowanie przybocznej Tavore było prawidłowe, a nawet zasługiwało na pochwałę. - Proszę bardzo - zgodził się Perła, przypominając sobie noc rozświetloną blaskiem pożarów... odległe krzyki, które słyszał w namiocie. Kiedy byłem wściekły i zraniony, schowałem się jak jakiś dzieciak. - Pomijając fakty, cesarzowo, sedno sprawy tkwi w tym, jak postrzegają ją inni. - Z pewnością. - Rzadko się zdarza, by przyboczna Tavore wyszła z jakiegoś wydarzenia, choćby nawet pomyślnego i fortunnego, bez skazy. Muszę też przyznać, że nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje. - Dziedzictwo Coltaine’a. Perła skinął głową i zmarszczył brwi. Ach, cesarzowo, teraz to pojmuję... - Tak więc martwy bohater ma być obalony. Jego imię stanie się przekleństwem, a czyny kłamstwem. - Nie, do cholery. Byłem wystarczająco blisko, by wiedzieć, że to nieprawda. - Cesarzowo, to się nie uda. - Czyżby? - Nie uda się. Wszyscy zostaniemy skalani. Wiara i wierność znikną. Na wszystko, co jest dla nas źródłem dumy, padnie cień. Imperium Malazańskie nie będzie już miało bohaterów, a bez bohaterów zniszczymy się sami. Zniszczymy się sami, cesarzowo. - Masz za mało wiary, Perła. - A właściwie w co? - W odporność cywilizacji. - Wiara, którą sugerujesz, przypomina raczej celowe wyparcie, cesarzowo. Odmowę dostrzegania objawów, bo tak jest wygodniej. Samouwielbienie prowadzące wyłącznie do rozkładu. - Można mnie oskarżać o wiele rzeczy - odparła Laseen - ale nie o samouwielbienie. - Wybacz, cesarzowo. Nie chciałem tego sugerować. - Ta flota katamaranów wygląda dość złowrogo - zauważyła po chwili Laseen. - Wyczuwasz emanującą z niej moc? - W pewnym stopniu. - Jeśli ci cudzoziemcy postanowili sprzymierzyć się z przyboczną Tavore, to czy nie wynika z tego, że dostrzegli w niej coś, czego my nie widzimy? Zastanawiam się, co to może być. - Nie potrafię ci nic powiedzieć o ich motywach, cesarzowo, bo jeszcze ich nie spotkałem. - A chciałbyś ich spotkać? Tak jak przewidywałem. - Prawdę mówiąc, te motywy nie obchodzą mnie zbytnio. - Mam wrażenie, że ostatnio niewiele cię obchodzi, Perła. A kto ci o tym zameldował, cesarzowo? Perła wzruszył ramionami. - Flota kotwiczy w zatoce - powiedziała nagle Laseen. Podeszła do Perły i stanęła obok niego, opierając urękawicznione dłonie na poobtłukiwanym murze. - Te dwa okręty płyną w stronę nabrzeża. Co ją skłoniło do wydania takich rozkazów? I, co być może ważniejsze, dlaczego admirał Nok nie sprzeciwił się jej? W końcu wywieszono flagi sygnałowe. Moje rozkazy były całkowicie jasne. - Cesarzowo - zaczął Perła - przy nabrzeżach nie wystarczy miejsca dla całej tej floty. Być może okręty będą przybijać do brzegu w określonej kolejności... - Nie. Umilkł. Czuł, że pod ubraniem spływa mu pot. - To jej pierwszy ruch - wyszeptała. W głosie Laseen brzmiała nuta podniecenia, czy może mrocznej satysfakcji. Chorągiewka na wieży za ich plecami obróciła się z nagłym zgrzytem. Perła zadrżał. Noc jest bezwietrzna... Spojrzał w dół, na miasto, i zauważył na ulicach blask pochodni. Iskry rzucone na hubkę, wiadomość o przybyciu floty szerzy się z ust do ust, budząc gwałtowną żądzę. Wickanie wrócili i tłuszcza się zbiera... budzi się gniew. Tak, cesarzowo, chcesz, żeby te okręty przybiły do brzegu, żeby linie podziału wykreślono jak najszybciej. Żeby ofiary zeszły na ląd i pożar się rozszalał. Odwróciła się. - Chodź za mną. Przeszli przez wzgórze strażnicze, a potem przez most łączący je z właściwą twierdzą. W krokach Laseen wyczuwało się pewność, niemal niecierpliwość. Przeszli pod łukiem bramy, pomiędzy dwoma spowitymi w płaszcze z kapturami szponami. Perła poczuł, że otworzyli groty, a między ich ukrytymi dłońmi przepływa niedostrzegalna moc. Wkroczyli do długiego, słabo oświetlonego korytarza. Osadzanie się ziemi spowodowało, że kamienna nawierzchnia była tu pełna nierówności. Całą fortecę przeszywała w tym miejscu potężna szczelina. Któregoś dnia całe to cholerne gmaszysko zwali się do zatoki. I bardzo dobrze. Rzecz jasna, saperzy i magowie zapewniali wszystkich, że może się to wydarzyć najwcześniej za pół wieku. Szkoda. Dotarli do skrzyżowania i cesarzowa skręciła w lewo. Och, tak, wiedział, że zna ten budynek. To tu przed laty dokonała zamachu na cesarza i Tancerza. Jeśli można to nazwać zamachem. Lepszym określeniem byłoby „mimowolne wsparcie i współudział”. Weszli do kolejnego pochyłego korytarza i wreszcie dotarli do komnaty spotkań. U wejścia stało kolejnych dwóch szponów. Ten z lewej odwrócił się na ich widok i otworzył lewe drzwi, tak że cesarzowa mogła przez nie przejść, nie zwalniając kroku. Perła ujrzał przed sobą długi stół w kształcie litery T, ustawiony jak w trybunale. Na honorowym miejscu, u podstawy długiej osi, ustawiono na podwyższeniu krzesło. Po obu stronach tego skromnego tronu zasiadali ludzie, którzy podnieśli się z miejsc na widok Laseen. Mallick Rel. I Korbolo Dom. Starał się nie okazywać niesmaku. Przed sobą miał oparcia czterech krzeseł ustawionych wzdłuż długiej osi stołu. Zawahał się. - Gdzie mam usiąść, cesarzowo? - zapytał. Laseen zasiadła na tronie i spojrzała na Perłę. Po chwili uniosła brew. - Nie spodziewałam się, że będziesz obecny przy tej rozmowie, Perła. W końcu nie okazałeś zbytniego zainteresowania spotkaniem z przyboczną, postanowiłam więc uwolnić cię od tego brzemienia. - Rozumiem. Co mam zrobić? Jhistalski kapłan siedzący po jej prawej stronie odchrząknął. - Czeka cię uciążliwa, ale bardzo ważna misja, Perła. Konieczna jest organizacja, tak? Użyjesz dłoni, która czeka na ciebie przy bramie. Trzeba usunąć pewną osobę. Pijaka często odwiedzającego gospodę „Pod Wisielcem” stanowiącą własność Kojca. Cel nazywa się Banaschar. Potem będziesz mógł wrócić na kwaterę i oczekiwać na dalsze rozkazy. Perła nie spuszczał wzroku z cesarzowej, ale Laseen niczego po sobie nie okazywała, jakby chciała go sprowokować do zadania pytania, które cisnęło się mu na usta: „Czy jhistalski kapłan Maela może teraz rozkazywać Szponowi? Człowiek, którego niedawno przywieziono tu w łańcuchach?”. Jej milczenie było jednak wystarczającą odpowiedzią. Oderwał od niej wzrok i przyjrzał się Korbolo Domowi. Napański skurwysyn miał na sobie paradny strój wielkiej pięści. Na widok pełnej samozadowolenia, pogardliwej miny skurczybyka Perłę swędziały ręce. Dwa noże, moje ulubione, mogłyby powoli zedrzeć jego twarz. Całą. Nie, bogowie, zapomnij o tym. Mógłbym mu wbić nóż w gardło nawet w tej chwili. Może okazałby się wystarczająco szybki, a może nie. W tym tkwi problem. Oczywiście, ukryci tu agenci Szponu zaraz by mnie załatwili, ale może się nie spodziewają... nie, nie bądź głupcem, Perła. Ponownie spojrzał na cesarzową i coś w jej twarzy powiedziało mu, że Laseen w pełni rozumie jego pragnienia... i bawi ją to. Nadal jednak się wahał. Uświadomił sobie, że nadeszła chwila, by sprzeciwić się temu, co się dzieje. Spróbować przekonać ją, że zaprosiła tu dwa sępy, które przycupnęły po obu jej bokach, a ich pragnieniem nie było bynajmniej pożreć tych, którzy zasiądą wkrótce na miejscu Perły. Nie, ci dwaj pragnęli jej tronu. Zabiją cię, Laseen. Zabiją cię z całą pewnością. - Możesz już odejść - poinformował go Mallick Rei syczącym głosem. - Cesarzowo. - Zmusił się, by to powiedzieć. - Proszę cię, dobrze rozważ to, co usłyszysz dziś od Tavore. Jest twoją przyboczną i nic tego nie zmieniło. Nikt nie mógłby tego zmienić... - Dziękuję za radę, Perła - przerwała mu Laseen. Otworzył usta, by dodać coś więcej, ale zamknął je z powrotem. Pokłonił się cesarzowej, odwrócił i wyszedł z komnaty. Tak oto, Perła, zwaliłeś całą sprawę na głowę Tavore. Ty cholerny tchórzu. Niemniej jednak, kto zabił Lostarę Yil? No cóż, przyboczna, za taką obojętność trzeba płacić. Niech i tak będzie. Dzisiejsza noc należała do nich. Korbolo Doma będzie mógł swobodnie załatwić przy innej okazji i z pewnością tak właśnie zrobi. Być może wykończy również tę uśmiechniętą, kapłańską jaszczurkę. Czemu by nie? Topper zaginął, zapewne nie żył. Perła będzie działał w imię imperium. Nie Laseen, ale imperium. Nie przychodził mu do głowy żaden przykład bardziej oczywistego konfliktu tych dwóch lojalności. Ale dla Szponu wybór zawsze jest oczywisty, cesarzowo. I konieczny. Tak jak ten, którego ty niegdyś dokonałaś. Choć jego myśli były pełne brawury, gdy schodził na dziedziniec, co chwila przebijał się przez nie inny szept, powtarzający jedno słowo, słowo palące jak kwas... Tchórz. Perła mijał kolejne piętra twierdzy, krzywiąc ze złością twarz. Czekała na niego dłoń, której zlecono zabójstwo zapijaczonego byłego kapłana. W tej sprawie Perła również zwlekał zbyt długo. Mógł poinformować o wszystkim Tayschrenna, dotrzeć jakoś do niego. Skurczybyk zamknął się szczelnie jak w grobowcu, a do tego było wielu takich, którzy pomagali mu w tym potajemnie. Wielki mag imperialny lubił być blisko wydarzeń. Nie chciał jednak się w nie mieszać. Biedny Banaschar. Udręczony, zamroczony alkoholem uczony, który pragnął po prostu pogadać ze starym kumplem. Ale Mallick Rei nie chciał, żeby ktokolwiek zawracał głowę Tayschrennowi. Jhistal ma swoje plany. Czy Laseen rzeczywiście zgłupiała? Niemożliwe, żeby im ufała. Co więc chciała osiągnąć, zapraszając tych dwóch do swej komnaty? Wytrącić Tavore z równowagi? Wytrącić z równowagi? To raczej przypomina policzek. Czy to naprawdę konieczne, cesarzowo? Mniejsza już z Tavore, takich ludzi jak Mallick Rei i Korbolo Dom nie da się użyć jako narzędzi. Zwrócą się przeciwko tobie jak żmije, bo przecież właśnie nimi są. Ryzyko wiążące się z rozpuszczaniem fałszywych pogłosek polegało na tym, że jeśli zdobywały one zbyt wielki posłuch, kłamca zostawał uwięziony w swym kłamstwie. Nagle Perła uświadomił sobie pewną możliwość. Żeby zniesławić imię Coltaine’a, należało wynieść jego wroga. Korbolo Dom ze zdrajcy zmienił się w bohatera. W jakiś sposób... nie, nie chcę znać szczegółów. Laseen nie mogła stracić bohatera, ani nawet go uwięzić, prawda? Musiała wręcz go awansować. Cesarzowo, sama się złapałaś we własną pułapkę. Nie potrafię jednak uwierzyć, że nie zdajesz sobie z tego sprawy... Zwolnił. Dotarł już na parter, tylko dziesięć kroków dzieliło go od tylnej furty, przez którą wyjdzie na biegnącą wzdłuż podstawy muru ścieżkę cieni, a ta zaprowadzi go do głównej bramy. Co więc zamierzasz powiedzieć swej przybocznej? Czy opowiesz jej o straszliwym niebezpieczeństwie, jakie ci grozi? Czy poprosisz Tavore o pomoc? Ale czy ona po wejściu do tej komnaty będzie w stanie zrozumieć twoją sytuację? W imię Kaptura, Laseen, to może pójść naprawdę bardzo źle. Zatrzymał się. Mógłby teraz uczynić to, co konieczne. Udać się do wschodniej wieży, otworzyć kopniakiem drzwi Tayschrenna i powiedzieć temu durniowi wszystko, co powinien usłyszeć. Mógłby... Pojawiły się przed nim dwie zakapturzone postacie. Szpony. Obaj agenci pokłonili się mu. - Szponie, poinformowano nas, że cel przebywa w gospodzie „Pod Wisielcem” - oznajmił ten z lewej. - W zaułku za nią jest szczalnia, do której często zagląda. - Tak - zgodził się Perła. Ogarnęło go nagłe zmęczenie. - To będzie najlepsze miejsce. Dwaj zakapturzeni agenci czekali na jego dalsze słowa. - Jest coś jeszcze? - zapytał. - W takich sprawach decyzja należy do ciebie. - W jakich sprawach? - Dotyczących eliminacji niepożądanych elementów. - Tak. Mów dalej. - To już wszystko. Cel wyznaczył nam... kto inny. Ktoś, kto oczekiwał bezwarunkowego posłuszeństwa. Perła przymrużył powieki. - Nie wykonalibyście tej roboty bez mojego bezpośredniego rozkazu. - Chcemy usłyszeć... potwierdzenie. - A czy cesarzowa nie potwierdziła osobiście słów jhistala? - Nie zrobiła tego. Nie powiedziała nic. - Ale była obecna. - Tak. I co mam o tym sądzić? Czy po prostu dała mu kawałek sznura? A może ona również bała się Tayschrenna i dlatego z zadowoleniem poszczuła Banaschara Mallickiem Relem? Cholera! Za mało o tym wszystkim wiem. Na razie nie ma wyboru. - Dobra. Wydaję wam rozkaz. Szpon nie należy do ciebie, Mallicku Rel. A cesarzowa... wycofała się. Nie, wygląda na to, że dopóki nie wróci Topper - o ile w ogóle wróci - Szpon jest mój. To bardzo dogodne, Laseen, że towarzyszy ci aż sześciuset... Obaj skrytobójcy pokłonili się i wyszli przez tylną furtę. Dlaczego jednak odnosił wrażenie, że to jego wykorzystano? Co gorsza, dlaczego przestało go to obchodzić? Nie, tak będzie lepiej. Dzisiejszej nocy nie będzie myślał, tylko słuchał. Ale jutro to co innego, tak? Jutro zabiorę się za to, co zostanie. I podejmę niezbędne decyzje. Proszę bardzo, cesarzowo. Jutro nowy szponmistrz zrobi w domu porządki. Być może... być może tego właśnie ode mnie żądasz. Być może już tego zażądałaś, gdyż nie zgromadziłaś tego trybunału tylko dla przybocznej, prawda? Właśnie powierzyłaś mi dowództwo nad sześciuset magami- skrytobójcami. Do czego innego mogliby służyć? Prawda wyglądała tak, że nie miał pojęcia, co myśli cesarzowa Laseen, i z całą pewnością nie był w tym osamotniony. W jego żołądku przebudził się niepokój, zrodzony z nagłych obaw, których nie pojmował. Sześciuset... Zrozum to w końcu, Perła. Przyboczna nie zabiła Lostary. Ty to zrobiłeś. Odesłałeś ją, a ona zginęła. To wszystko. Ale to nic nie zmienia. Nie ma wpływu na to, co teraz uczynię. Niech wszyscy zginą. Perła odwrócił się i ruszył do swoich pokoi. Będzie czekał na kolejne rozkazy. Mogę spuścić ze smyczy sześciuset zabójców... ale na kogo ich poszczuję? *** Hellian doszła do wniosku, że nie znosi rumu. Chciała się napić czegoś innego, czegoś, co nie byłoby takie słodkie i lepiej pasowałoby do jej natury. Było ciemno, dął ciepły, wilgotny wiatr, który jednak słabł z każdą chwilą, a przez poskrzypywanie lin i stłumione głosy marynarzy przebijał się plusk uderzających o kadłub fal. Miała wrażenie, że malazański port szepcze do niej słowa zaproszenia, niczym kochanek oddychający w jej kark. Sierżant stała na pokładzie, przyglądając się, jak Wilk Piany wypływa przed resztę okrętów. Silanda podążała za nim. Ze wszystkich stron dobiegał ją płynny grzechot kotwicznych łańcuchów. Ich okręt zatrzymał się nagle. Hellian zaklęła, rozglądając się z szaleństwem w oczach. - Kapralu. - Mówisz do mnie? - zapytał stojący za nią Obrażalski. - Mówisz do mnie? - powtórzył echem Bezdech. - Tak jest, do ciebie. Co tu jest grane? Spójrzcie, na molach stoją żołnierze i gapie. Dlaczego nie przybijamy do brzegu? Machają do nas. - Hellian również do nich pomachała, ale nie wydawało się prawdopodobne, by mogli ją zobaczyć. Na okrętach prawie w ogóle nie zapalono lamp. - Ciemno i ponuro - mruknęła. - Zakradamy się do domu jak zbite psy. - Albo jak wtedy, kiedy jest już naprawdę późno - zauważył Bezdech - a ty nie powinieneś być z tą przyjaciółką matki, zwłaszcza że mamuśka o tym wie i czeka na ciebie z wyszczerbioną patelnią, ale wiadomo jak to jest ze starszymi kobietami. Czasami rzucają się na człowieka niczym istny demon i nic już nie można poradzić. - To wcale nie tak, idioto - wysyczał Obrażalski. - Raczej tak, jak z tą córką kapłana. Bogowie na dole, zwiewasz ile sił w nogach, ale przed taką klątwą nie ma ucieczki, szczególnie, że rzucił ją kapłan, a to znaczy, że jesteś przeklęty na wieki. Jakby Pożogę cokolwiek to obchodziło. I tak śpi, nie? Hellian odwróciła się i wlepiła spojrzenie w punkt położony między dwoma mężczyznami. - Posłuchaj, kapralu, mógłbyś się wreszcie zdecydować, do cholery? Albo nie, nie trudź się. Guzik mnie to obchodzi. Zadałam ci pytanie, a jeśli nie potrafisz na nie odpowiedzieć, to nie mów nic. Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia. Bezdech wzruszył ramionami. - Nie schodzimy na ląd, sierżancie. Właśnie dostaliśmy wiadomość. - Oszaleli, czy co? Pewnie, że schodzimy. Właśnie przepłynęliśmy milion mil. A nawet pięć milionów. Przeżyliśmy pożary, sztormy i zielone światła na niebie, noce pełne drgawek, złamane szczęki i te cholerne szczyny rhizanów, które zwali tam winem. Przed nami Malaz i zamierzam się udać do miasta, kapralu Obrażech Bezdalski. Nie obchodzi mnie, ile masz rąk, nie powstrzymasz mnie i tyle. Odwróciła się, podeszła do relingu, wychyliła się za burtę i zniknęła. Bezdech i Obrażalski ponownie wymienili spojrzenia. Rozległ się głośny plusk. - I co teraz? - zapytał Obrażalski. - Wzięła i się utopiła, tak? - Lepiej komuś o tym zameldujmy. - Jeśli to zrobimy, będziemy mieli prawdziwe kłopoty. W końcu staliśmy tuż obok. Powiedzą, że ją wypchnęliśmy. - Nie zrobiliśmy tego! - To nieważne. Nawet nie spróbujemy jej ratować, prawda? - Nie umiem pływać! - Ja też nie. - To chyba powinniśmy podnieść alarm. - Ty to zrób. - Nie, ty. - Może powinniśmy zejść pod pokład i powiedzieć ludziom, że nigdzie nie mogliśmy jej znaleźć. Obaj rozejrzeli się wokół. W mroku poruszało się zaledwie kilka postaci - marynarze zajęci swoimi sprawami. - Nikt nic nie widział ani nie słyszał. - Na to wygląda. To dobrze. - No nie? No to wracamy na dół, dobra? Wzruszymy ramionami i nic nie powiemy. - Nie nic. Powiemy, że nigdzie jej nie znaleźliśmy. - Ehe, o to właśnie mi chodziło. Nie powiemy nic o tym, że wyskoczyła za burtę. Chodziło mi o takie nic. - Hej, wy, co robicie na pokładzie? - zapytał nagle ktoś stojący za ich plecami. Obaj kaprale odwrócili się jednocześnie. - Nic - odpowiedzieli chórem. - Złaźcie na dół i nie wychodźcie stamtąd. Oddalili się pośpiesznie. *** - Trójka na brzegu - stwierdził młody, fircykowato ubrany mężczyzna, spoglądając na zrobioną z kłykcia kość, która upadła na zwietrzały kamień. Jego bliźniacza siostra spoglądała na potężną, odległą sylwetkę Twierdzy Mocka. Nocny wiatr pieścił jedwabie o krzykliwych barwach spowijające jej szczupłą postać. - Widzisz, jak układa się rozgrywka? - zapytał jej brat, biorąc kość. - Powiedz mi szczerze, czy masz jakiekolwiek wyobrażenie o tym, jak straszliwego wysiłku wymagało ode mnie zachowanie naszej karty podczas tej koszmarnej gry? Nadal czuję się słabo. Kręci mi się w głowie. Próbował nas wyciągnąć, nie raz, ale wiele razy. To było przerażające. - To było prawdziwe bohaterstwo - wyszeptała, nie odwracając się. - Trójka na brzegu - powtórzył. - To bardzo... niespodziewane. Myślisz, że ten straszliwy pokaz nad Wyspą Otataralową był odpowiedzialny? Za to, co wkrótce nadejdzie? Wyprostował się i podszedł do siostry. Stali na szczycie wieży usytuowanej w dogodnym miejscu, na południe od przepływającej przez Malaz rzeki. Na jej dolnych piętrach mieszkał czarodziej, który jednak najwyraźniej zasnął. Bliźniacza para bogów znana jako Oponn miała szczyt - i rozpościerający się z niego widok - wyłącznie dla siebie. - To z pewnością możliwe - przyznała - ale czyż nie na tym polega urok naszych gier, kochany? - Wskazała na zatokę rozciągającą się po ich prawej stronie. - Przybyli. Już w tej chwili wśród nędznych śmiertelników na pokładach tych okrętów, szczególnie Silandy, doszło do zmieszania. Natomiast w srogiej twierdzy naprzeciwko przebudziło się gniazdo węży. Dzisiejszej nocy czeka nas wiele pracy. - Och, tak. Nas oboje. Pociągnięcie, pchnięcie, pociągnięcie, pchnięcie. - Zatarł dłonie. - Nie mogę się już doczekać. Zwróciła się nagle w jego stronę. - Czy rzeczywiście możemy być pewni, bracie, że rozumiemy wszystkich graczy? Wszystkich? A jeśli któryś ukrywa się przed nami? Tylko jeden... dziki, niespodziewany, tak bardzo przerażający... moglibyśmy mieć kłopoty. Moglibyśmy nawet... zginąć. - To był ten cholerny żołnierz - warknął jej brat. - Kradł naszą moc! Cóż za arogancja! Zagarnął dla siebie naszą grę! Pragnę jego krwi! Uśmiechnęła się w ciemności. - Masz w głosie tyle ognia. Niech i tak będzie. Rzuć kłykcie, żeby poznać jego los. No, jazda. Rzuć! Spojrzał na nią, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu i machnął gwałtownie ręką. Kłykcie upadły ze stukotem na kamień, odbiły się, znowu upadły, potoczyły się w różne strony i wreszcie znieruchomiały. Rodzeństwo podbiegło i przykucnęło nad nimi, dysząc ciężko unisono. Gdyby ktoś był tam obecny, ujrzałby wtedy na ich doskonałych twarzach wyraz oszołomienia. Coraz bardziej zasępione miny, zmieszanie pojawiające się w nieśmiertelnych oczach i, nim jeszcze noc dobiegła końca, czyste przerażenie. Ów nieistniejący świadek potrząsnąłby wówczas głową. Moi drodzy bogowie, nigdy nie zadzierajcie ze śmiertelnikami. *** - Pędrak i trójka jego przyjaciół bawią się w jaskini. Jednopochwycony z ukradzionym mieczem. Togg, Fanderay i cholerni rozbitkowie... Od chwili, gdy Skrzypek postawił karty, Flaszka siedział uwięziony w maleńkiej kajucie na Wilku Piany. Kończył właśnie pracę nad laleczką, którą miał na kolanach. Rozkazy przybocznej nie miały sensu. Ale nie, poprawił się ze srogą miną, to nie są rozkazy przybocznej. Wszystko to był pomysł tej płowookiej piękności, T’jantar. Kim ona jest, w imię Kaptura? Och, mniejsza z tym. Zadaję sobie to pytanie dopiero po raz tysięczny. No wiesz, chodzi o ten wyraz w jej oczach. Ten mądry błysk, który zdaje się sięgać prosto do mojego serca. A ona nawet nie lubi mężczyzn, tak? Przyjrzał się laleczce, zasępiając się jeszcze bardziej. - Hej, ty - mruknął. - Wiesz, że nigdy cię nie widziałem? Ale mam cię tutaj, z kawałkiem żelaza w twoim brzuchu. Bogowie, ależ to musi boleć. Ciągle kaleczy cię od środka. Przebywasz gdzieś w Malazie i ona chce, żebym cię odnalazł. To wszystko. Całe miasto, a ja mam cię wytropić przed świtem. Rzecz jasna, laleczka trochę mu w tym pomoże, gdy tylko biedak znajdzie się wystarczająco blisko, by Flaszka mógł mu spojrzeć w oczy i wyczytać w nich ten sam ból, który naznaczył teraz te nierówne odpryski muszli ostryg. To i stare blizny na przedramionach, ale takie ślady miało mnóstwo ludzi, nieprawdaż? - Potrzebna mi pomoc - mruknął. Okręt zbliżał się do molo. Z góry dobiegały głosy marynarzy oraz odleglejszy pomruk, pochodzący z portu. Ten drugi brzmiał... nieprzyjemnie. Zdradzono nas. Wszystkich. Drzwi za jego plecami otworzyły się ze skrzypieniem. Flaszka zamknął oczy. - Jesteśmy już blisko - powiedziała przyboczna. - Wielki mag jest gotowy wysłać cię na ląd. Znajdziesz go w mojej kajucie. Mam nadzieję, że jesteś gotowy, żołnierzu. - Tak jest, przyboczna. Odwrócił się i przyjrzał się twarzy, słabo widocznej w mroku korytarza. Gwałtowność targających nią emocji ujawniały jedynie napięte mięśnie wokół oczu. Jest zdesperowana. - Nie możesz mnie zawieść, Flaszka. - Przyboczna, szanse nie są zbyt wielkie... - T’jantar mówi, że musisz poszukać pomocy. Powiedziała, że wiesz, do kogo się zwrócić. T’jantar, kobieta o tych cholernych oczach. Jak u lwicy. Co one w sobie mają, niech to szlag? - Kim ona jest, przyboczna? W jej oczach pojawił się błysk i wyraz przypominający współczucie. - Kimś... znacznie więcej, niż była kiedyś, żołnierzu. - Ufasz jej? - Zaufanie. - Uśmiechnęła się lekko. - Flaszka, choć jesteś młody, z pewnością wiesz, że prawdę znajduje się w dotyku. Zawsze. Nie, nie wiedział tego. Nic z tego nie rozumiał. Wstał z westchnieniem, wetknął wiotką laleczkę pod kamizelkę, obok ukrytego w pochwie noża, który miał pod lewą pachą. Nie nosił munduru ani nic, co mogłoby sugerować, że jest żołnierzem Czternastej Armii. Bez fetyszów czuł się nagi i bezbronny. - W porządku - rzekł. Zaprowadziła go do swej kajuty i zatrzymała się pod drzwiami. - Wejdź. Ja muszę iść na pokład. Flaszka zawahał się. - Uważaj na siebie, przyboczna. Przez chwilę patrzyła nań szeroko otwartymi oczyma, a potem odwróciła się i odeszła. *** Kalam stał na rufie, wpatrując się w ciemność za rzucającymi kotwice transportowcami. Wydawało mu się, że słyszy odgłos spuszczanej na wodę szalupy, gdzieś w odległości kilku kabli od brzegu. To sprzeczne ze wszystkimi cholernymi rozkazami wydanymi przez przyboczną. No cóż, nawet on nie ucieszył się zbytnio z tych rozkazów. Szybki Ben uchylił leciutko bramę, ale nawet tak wąską szczelinę mógł ktoś wykryć. To byłaby bardzo zła wiadomość dla biednego Flaszki. Wszedłby prosto w gniazdo szponów. Nie miałby szans. A kto mógłby potem przyjść do nich przez tę bramę? Wszystko to było zbyt ryzykowne. Zbyt... radykalne. Poruszył ramionami, chcąc rozluźnić mięśnie, napięcie jednak wróciło po paru chwilach. Ukryte w znoszonych skórzanych rękawicach dłonie swędziały go uporczywie. Podejmij decyzję, do cholery. Wreszcie ją podejmij. Coś przebiegło przez pokład na prawo od niego. Odwrócił się i zobaczył sięgający mu łydek szkielet gada. Stworzenie uniosło głowę o długim pysku, spoglądając na niego pustymi oczodołami. Segmentowany ogon poruszył się nerwowo. - Czyż nie pachniesz ładnie? - wysyczało, kłapiąc szczękami bez synchronizacji ze słowami. - Czyż nie pachnie ładnie, Serwatka? - Och, tak - zgodził się inny głosik, dobiegający z lewej. Skrytobójca odwrócił się i zobaczył drugi szkielet, który przycupnął na relingu, niemal w zasięgu jego ręki. - Krew, siła woli i skupienie niemal dorównujące naszej ukochanej. Wyobraź sobie walkę między nimi. Czyż to nie byłoby wspaniałe widowisko? - A gdzie ona jest? - zapytał basem Kalam. - Gdzie się ukrywa Apsalar? - Odeszła - odparła Serwatka, kołysząc głową. - Co takiego? - Odeszła - potwierdziła Telorast, ponownie uderzając ogonem. - Teraz ukrywamy się tylko ja i Serwatka. Chociaż, oczywiście, nie musimy tego robić. - To ze względów praktycznych - wyjaśniła Serwatka. - Dzisiejsza noc jest straszna. Nie masz pojęcia jak bardzo. - Rozumiesz, wiemy, kto tu jest. Znamy ich wszystkich. Kalam usłyszał skrzypienie poruszających się w ciemnej wodzie wioseł. Ktoś rzeczywiście spuścił szalupę i kierował się ku brzegowi. Cholerni durnie. Ten tłum rozszarpie ich na strzępy. Odwrócił się i ruszył w stronę śródokręcia. Po ich prawej burcie pojawiło się potężne molo. Okręt zbliżał się do niego powoli. Skrytobójca zauważył, że przyboczna wynurzyła się spod pokładu. Podszedł do niej. - Mamy kłopoty - oznajmił bez zbędnych wstępów. - Ktoś popłynął szalupą na brzeg. Tavore skinęła głową. - Poinformowano mnie o tym. - A kto? - Jest w tym pewna... symetria - odezwała się stojąca obok T’jantar. - Niestety, raczej gorzka. W tej szalupie jest pięść Tene Baralta i jego Czerwone Miecze, Kalamie Mekhar. Skrytobójca zmarszczył brwi. - Być może uznali za prawdopodobne - ciągnęła T’jantar - że eskorta przysłana z Twierdzy Mocka, okaże się niewystarczająca, by obronić nas przed tłumem. W jej głosie nie było jednak przekonania, jakby zdawała sobie sprawę z ukrytej głębiej prawdy i chciała skłonić Kalama do poszukania jej na własną rękę. - Czerwone Miecze zawsze muszą dowodzić swej wierności - stwierdziła przyboczna. Swej wierności... - Kalamie Mekhar - ciągnęła Tavore, podchodząc bliżej. Patrzyła mu teraz prosto w oczy. - Spodziewam się, że pozwolą mi zabrać tylko minimalną eskortę. Rzecz jasna, znajdzie się w niej T’jantar, i ty, jeśli się zgodzisz. - To nie jest rozkaz, przyboczna? - Nie - odparła cichym, niemal drżącym głosem. Potem umilkła, czekając na odpowiedź. Kalam odwrócił wzrok. Smok złapał Kaptura za kłaki sterczące z nosa... To było spostrzeżenie wygłoszone ongiś przez Skrzypka podczas jednej z jego gier. Wiele lat temu. W Czarnym Psie, zgadza się? Chyba tak. Dlaczego teraz sobie o tym przypomniał? Dlatego że wiem, jak się wtedy poczuł Kaptur? Chwileczkę, mogę zdecydować w tej sprawie, nie podejmując żadnych innych decyzji. Chyba mogę? Z pewnością. - Proszę bardzo, przyboczna. Zgadzam się. Odprowadzimy cię do Twierdzy Mocka. - Tak, do twierdzy. O to właśnie cię proszę. Odwróciła się. Kalam zmarszczył brwi, a potem zerknął na T’jantar, która przyglądała się mu z twarzą bez wyrazu, jakby była rozczarowana. - Coś nie w porządku? - zapytał młodą kobietę. - Są chwile - odparła - gdy cierpliwość przybocznej przerasta nawet moją. Możesz tego nie wiedzieć, ale to niełatwa sztuka. Wilk Piany z każdą chwilą zbliżał się do molo. *** Po drugiej stronie tego samego kamiennego pirsu szalupa przybiła ze zgrzytem do pokrytych szlamem głazów. Przeciągnięto cumy przez wbite w zaprawę murarską pierścienie i jeden ze zręczniejszych żołnierzy wdrapał się po nich, niosąc drabinkę sznurową. Gdy już dotarł na szczyt, przytwierdził haki drabinki do kolejnych pierścieni. Tene Baralta wszedł na górę pierwszy. Poruszał się powoli i niezgrabnie, posiłkując się jedyną ręką i przy każdym kroku stękając z bólu. Lostara Yil podążyła za nim, dręczona mdłościami. Cały czas chwili była gotowa go złapać, gdyby ześliznął się w dół albo spadł. To kłamstwo. Wszystko to kłamstwo. Dotarła na szczyt i wdrapała się na molo. Zatrzymała się na chwilę, żeby poprawić pas i broń. - Kapitanie - rozkazał Tene Baralta - ustaw oddział w szeregu, żeby zaczekać na przyboczną. Zerknęła w prawo i zobaczyła kontyngent Gwardii Imperialnej przepychający się przez tłum. W środku grupki żołnierzy szedł oficer. Tene Baralta również ich zauważył. - Tak jak podejrzewałem, jest ich za mało. Jeśli ta tłuszcza zwęszy krew... Lostara Yil zwróciła się w stronę kompanii Czerwonych Mieczy. Jej twarz nic nie wyrażała, choć w duchu kobieta uśmiechała się szyderczo. Skoro tak mówisz, pięści. Tylko nie licz na to, że uwierzę w choćby jedno twoje słowo. W tej właśnie chwili powietrze przeszył niski ryk. Niebo nad zatoką rozświetlił jasny błysk. *** Banaschar zmrużył oczy, przyglądając się przesłoniętemu gęstym dymem tłumowi gości. Chrząknął. - Tu go nie ma - stwierdził. - Szczerze mówiąc, nie widziałem go od wielu dni... tak mi się przynajmniej wydaje. A ty, starszy sierżancie? Wyłam Ząb wzruszył ramionami. To była jego jedyna odpowiedź na pytanie zadane przez Opluwacza. Żołnierz zerknął na Gentura, swego milczącego towarzysza. - Rzecz w tym, starszy sierżancie, że najpierw ich zgubiliśmy, a teraz znowu coś o nim usłyszeliśmy i złożyliśmy wszystko do kupy. Kapujesz? Kudłaty staruszek obnażył zęby. - Jasne, Opluwacz. A teraz zmiataj stąd, bo właduję ci na plecy pełną beczułkę i rozkażę zapychać biegiem wokół portu. - Nie może tego zrobić, prawda? - zapytał towarzysza Gentur. Opluwacz jednak pobladł. - Ty nigdy o niczym nie zapominasz, prawda, starszy sierżancie? - Wytłumacz to swojemu kumplowi. Ale nie tutaj. Może w zaułku. Obaj żołnierze wrócili do swojego stolika, szepcząc po drodze. - Zawsze lubię sobie wyobrażać, że paskudna reputacja jest z reguły niezasłużona - stwierdził Banaschar. - Uważam, że wątpliwości powinny przemawiać na korzyść oskarżonego, a poza tym być może od czasu do czasu budzi się we mnie jakaś iskierka wiary w człowieka. Niestety, twój przypadek, Wyłam Ząb, świadczy dobitnie, że podobny optymizm jest jedynie iluzją. - Dobrze to ująłeś. I co z tego? - Nic. Na ulicy rozległy się krzyki, donośne głosy, które po chwili ucichły. Powtarzało się to przez cały wieczór. Bandy idiotów szukały kogoś, kogo mogłyby sterroryzować. Nastrój tłumów był mroczny i paskudny, a do tego z każdym dzwonem stawał się gorszy. Do tej pory nie było żadnego dostrzegalnego powodu tego stanu rzeczy, aczkolwiek Banaschar uświadomił sobie, że teraz sytuacja się zmieniła. No cóż, poprawił się, powodu jako takiego nadal nie ma. Ale pojawił się cel. - Ktoś grzebie nożem w ranie - zauważył Wyłam Ząb. - Chodzi o Flotę Imperialną - wyjaśnił Banaschar. - Przybyła w nieodpowiedniej chwili. Na tych okrętach jest pełno Wickan i pewnie są tam też inni cudzoziemcy. - Nie pijesz dużo, Banaschar. Jesteś chory, czy co? - Gorzej - odpowiedział. - Podjąłem decyzję. Nadeszła jesień. Czuję to w wietrze. Robaki płyną do brzegu. To pora D’rek. Dzisiejszej nocy porozmawiam z wielkim magiem imperialnym. Starszy sierżant łypnął na niego spode łba. - Zdawało mi się, że mówiłeś, iż w takim przypadku zaraz cię wykończą. Chyba że tego właśnie pragniesz, oczywiście. - Mam zamiar zgubić ogon w tłumie - wyjaśnił cicho Banaschar, pochylając się nad blatem. - Pójdę wzdłuż brzegu, przynajmniej do mostu. Słyszałem, że Straż Miejska nie wpuszcza tam na mola tych bezmózgich kretynów. Bogowie, jakie są granice ludzkiej głupoty? Na tych okrętach jest cała armia! - Jak już mówiłem, ktoś grzebie nożem w ranie. Miło by było spotkać tego kogoś. Przywaliłbym mu pięścią w gębę tak mocno, że wyszłaby z tyłu głowy. To paskudna śmierć, ale szybka. Skurwysyn zasłużył na coś gorszego. - O czym ty gadasz? - zdziwił się Banaschar. - Nieważne. - No cóż, teraz albo nigdy - stwierdził były kapłan głosem przepojonym odwagą, której w rzeczywistości nie czuł. - Przyjdź tu jutro. Postawię ci dzbanek Ciemnego Malazańskiego... - To mi o czymś przypomina. Zawsze masz pieniądze. Skąd je bierzesz? - Ze świątynnych skarbców, Wyłam Ząb. - Okradłeś tutejszą świątynię D’rek? - Tutejszą? Niezłe. Tak, tutejszą, i każdą, którą odwiedziłem. Zakamuflowałem wszystkie łupy tam, gdzie nikt oprócz mnie ich nie znajdzie. Kłopot w tym, że za każdym razem, gdy z nich korzystam, czuję się winny. Nigdy nie biorę dużo. Mówię sobie, że nie chcę, żeby mnie obrabowali, ale to tylko wymówka. Jak już mówiłem, to poczucie winy. - To znaczy, że jeśli cię dziś zabiją... Banaschar rozpostarł ręce, uśmiechając się. - Bach! Wszystko zniknie. Na zawsze. - Niezła sztuczka. - Chcesz, żebym zostawił to tobie? - Kapturze, nie! Co bym zrobił ze skrzyniami pełnymi monet? - Skrzyniami? Mój drogi starszy sierżancie, to raczej komnaty. Tak czy inaczej, zobaczymy się jutro... albo nie. A jeśli nie, to miło było cię poznać, Wyłam Ząb. - Zapomnij o tym. Jak powiedziałeś, jutro. Banaschar skinął głową i zaczął się przepychać ku frontowym drzwiom. *** Wyłam Ząb został sam przy stoliku. Uniósł powoli kufel. Powieki miał ledwie uchylone - ktoś oddalony o więcej niż dwa kroki z pewnością pomyślałby, że zamknął oczy - więc człowiek, który wstał pośpiesznie zza stolika, podążając za Banascharem ukradkowo jak żmija, nie zauważył, że małe oczka starszego sierżanta śledzą każdy jego ruch. Następnie Wyłam Ząb dopił piwo trzema szybkimi łykami i wstał gwałtownie. Zachwiał się lekko i wsparł jedną ręką o blat. Podszedł niepewnym krokiem do Opluwacza i Gentura, którzy skierowali na niego pełne strachu i poczucia winy spojrzenia, jakby rozmawiali o czymś wstydliwym. Starszy sierżant pochylił się nad blatem między nimi. - Słuchajcie, durnie - mruknął pod nosem. - Czekaliśmy na Cudzoziemca - wyjaśnił Opluwacz, wybałuszając oczy. - To wszystko. Nie chcieliśmy... - Cicho. Widzisz tego węża przy wyjściu...? Szybko! - Zniknął - stwierdził Gentur, mrużąc powieki. - Mówisz, że to wąż? Powiedziałbym, że to raczej... - I miałbyś rację. A jego celem jest nie kto inny, jak Banaschar. Może macie ochotę zaskoczyć dziś szpona? Jeśli to zrobicie, pomyślę o was coś miłego. Obaj mężczyźni zerwali się na nogi. Gentur splunął w dłonie i je zatarł. - Marzyłem kiedyś o takich nocach. Ruszajmy, Plujek. Bo go zgubimy. - Idzie w stronę portu - wyjaśnił Wyłam Ząb. - Chce dotrzeć do Schodów od północy. Obaj żołnierze pognali ku tylnemu wyjściu i wypadli na zewnątrz ze stanowczo zbyt wielkim entuzjazmem. Starszy sierżant wiedział, że Opluwacz jest znacznie twardszy, niżby się zdawało. Nie sądził też, by szpon spodziewał się, że ktoś będzie go śledził. W takim tłumie... nie powinni mieć większych trudności. Żołnierze uwielbiają zabijać skrytobójców. Ktoś w głębi nisko sklepionego pomieszczenia rzucił garść kości kłykci. Wyłam Ząb drgnął. Chyba staję się za miękki. *** W tłumie zbierającym się w porcie było mnóstwo uzbrojonych ludzi, choć na razie owi doborowi agenci ukrywali broń pod grubymi płaszczami, starając się zająć odpowiednie pozycje. Pozdrawiali się lekkimi skinieniami głów, a od czasu do czasu poszeptywali do siebie. Straż Miejska stała w nierównej linii, poruszając nerwowo pikami, gdy co śmielsze zbiry podchodziły bliżej, rzucając szyderstwa i groźby. Na tych okrętach są Wickanie. Chcemy ich dorwać. Wszyscy byli zdrajcami, a wymierzanie sprawiedliwości zdrajcom było prerogatywą ludu. Czyż cesarzowa nie siedziała w Twierdzy Mocka? Przybyła tu, by być świadkiem imperialnego gniewu. Robiła to już przedtem, gdy dowodziła Szponem. Mniejsza z tym, że czekacie na oficera, durnie, zapalono już sygnały. Nie jesteśmy głupi. Każą tym skurwysynom przybić do brzegu. Zejść na ląd. Spójrzcie na nich, tchórze! Wiedzą, że nadeszła pora odpowiedzi na zdradę! Uwierzcie nam, wypełnimy tę zatokę głowami Wickan. Czyż nie będzie to wyglądało pięknie, gdy już nadejdzie ranek? Bogowie na dole! Co to? Chór głosów wykrzyczał te same lub podobne słowa. Ludzie wskazywali palcami kulę ognia, która przecięła pół nieba na zachodzie, zostawiając za sobą niebieskoszarą smugę dymu przypominającą ślad węgorza na czarnym piasku. Rosła przerażająco szybko. I nagle... zniknęła... a po chwili gdzieś za zatoką rozległ się ogłuszający huk. W górę buchnęły kłęby pary. Blisko! Jak myślisz, będzie z mila? Mniej. Ale wstrząs nie był zbyt wielki. Musiała być mała. Mniejsza niż się zdawało. Przeleciała nad naszymi głowami... To był omen! Omen! Głowa Wickanina! Widzieliście? To była głowa Wickanina! Zesłali ją bogowie! *** Kula ognia, która spadła na ziemię gdzieś za zatoką, tylko na chwilę odwróciła uwagę szpona. Saygen Maral bezzwłocznie wznowił pościg. Cieszył się, że otacza go gęsty tłum, który znowu się teraz uspokoił, ale był bardziej podekscytowany niż przed incydentem. Ciżba zwalniała kroki byłego kapłana, i bardzo dobrze, bo nic nie szło zgodnie z planem. Cel powinien był spędzić całą noc u Kojca. Pozostali członkowie dłoni zapewne zmierzali już do zaułka za gospodą. Tam miał się z nimi skontaktować i przekazać niezbędne szczegóły. Zwali to „wskazywaniem czaszki”. Cel należało zidentyfikować osobiście. Ujrzenie zabójstwa na własne oczy było odpowiednią nagrodą za czas zmarnowany na łażenie za głupcem. Niekiedy były to całe tygodnie. Wyszło jednak na to, że sam splami dzisiaj dłonie krwią celu, skoro wreszcie postanowiono zabić tego pijaka. W tej sprawie podzielona wierność szczęśliwie nie była przeszkodą dla Saygena Marala. Od dzieciństwa szkolono go na agenta Szponu Imperium - od chwili, gdy przed wielu laty wyrwano go z ramion martwej matki podczas czystki woskowych wiedźm w Mysiej Dzielnicy. Mimo to minęło wiele lat, nim ukształtowało się w nim niezadowolenie z rządów cesarzowej, a nawet wówczas mógłby nie wyrazić go w żaden sposób, gdyby nie Jhistalski Władca. Rzecz jasna, gdy tylko dowiedział się, jak zginęła jego matka, przyśpieszyło to jego decyzję. Imperium przeżarła zgnilizna. Wiedział, że nie jest jedynym szponem zdającym sobie z tego sprawę, tak samo jak nie był jedynym słuchającym rozkazów Jhistalskiego Władcy. Większość agentów w dłoni, która opuściła już Twierdzę Mocka, była członkami tajnej Czarnej Rękawicy, jak zwała się niewidzialna organizacja Mallicka Rela. Prawdę mówiąc, nie sposób było określić, jak wielką część Szponu Imperium udało się przekabacić, ponieważ każdy agent znał tylko trzech innych, tworzących z nim komórkę. W gruncie rzeczy była to klasyczna organizacja Szponu. Tak czy inaczej, szponmistrz Perła potwierdził rozkaz zabicia Banaschara. To było pocieszające. Trzymał się dziesięć kroków za byłym kapłanem, uświadamiając sobie, że w tłumie narasta żądza krwi. Zwiększali ją jeszcze idioci wrzeszczący: „omen!” i „głowa Wickanina”, skrytobójca jednak miał przy sobie pewne nasycone czarami przedmioty, odwracające od niego uwagę tych, obok których przechodził, tłumiły na chwilę ich gniew, bez względu na to, jak chamsko i boleśnie rozpychał się łokciami. Dotarli już w pobliże portu. W tłumie krążyli agenci Jhistalskiego Władcy, wzmagający jego wojowniczość krzykami i napomnieniami wygłaszanymi w odpowiednio dobranych momentach. Najwyżej pięćdziesięciu żołnierzy Straży Miejskiej miało przeciwko sobie tłuszczę złożoną już z wielu setek rozjuszonych ludzi. Było ich za mało, a sytuację pogarszał dodatkowo fakt, że do pobliskich koszar celowo skierowano niekompetentnych oficerów. Zauważył oddział wyposażonych w cięższą broń i zbroje żołnierzy, eskortujących wysokiego stopniem oficera ku centralnemu nabrzeżu, do którego przybił flagowy okręt przybocznej. Saygen Maral wiedział, że kapitan ma przekazać nadzwyczaj fortunne cesarskie rozkazy, nieuchronnie prowadzące dzisiejszej nocy do rzezi, jakiej to miasto jeszcze nigdy nie widziało. Nawet czystka w Mysiej Dzielnicy nie będzie mogła się z nią równać. Skrytobójca rozciągnął usta w uśmiechu. Witaj w domu, przyboczna. Zaczerpnął tchu, czując, że po lewej łopatce, pod ubraniem, przebiegły mu ciarki. Maleńki odprysk metalu, który miał wszyty pod skórą, poinformował go, że śledzi go ktoś, kto planuje morderstwo. Ktoś nieudolny. Zabójca zawsze powinien maskować takie myśli. W końcu Mockra jest najpospolitszym z naturalnych talentów i nie wymaga regularnego szkolenia. Ten szepczący niepokój, włoski jeżące się na karku. Stanowczo zbyt wielu ludzi posiada takie zdolności. Niemniej jednak nawet nieudolnemu zabójcy mogło się czasem trafić pociągnięcie Pani, a Saygen Maral, bez względu na wszystkie swe umiejętności i przygotowania, mógł się śmiertelnie potknąć na Pchnięciu Pana. Banaschar szedł piętnaście kroków przed nim. Wynurzał się już z tłumu i Saygen wyczuł jego grotę. Tak, to Mockra, działająca w taki sam sposób, jak moje nasycone czarami przedmioty. Brak zainteresowania, nagłe roztargnienie, zmieszanie... im bystrzejszy umysł, tym wrażliwszy na takie bierne ataki. Rzecz jasna, zabójca musiał się nauczyć obrony przed podobnymi czarami. Wystarczała do tego prosta świadomość istnienia pułapki, więc Saygen Maral nie czuł się zbytnio zaniepokojony. Był maksymalnie skupiony na swym celu. Oczywiście, najpierw będzie musiał wyeliminować tych, którzy ścigali jego. Banaschar zmierzał ku Schodom. Saygen mógł sobie bez większego ryzyka pozwolić na niewielką zwłokę. Zobaczył przed sobą po lewej stronie wylot zaułka. Tłum w jego okolicy nie był zbyt gęsty. Skrytobójca przesunął się w tamtą stronę, a gdy tylko uwolnił się z ciżby, skręcił nagle w uliczkę i zniknął w niej. Kręty zaułek wypełniał mrok. Na ziemi leżało mnóstwo odpadków. Po pięciu krokach Saygen odnalazł wnękę i schował się w niej. *** - Chce już załatwić pijaka - wysyczał Gentur. - Zawróci i... - Ruszajmy za nim - wyszeptał Opluwacz, popychając przyjaciela w stronę zaułka. Skręcili w uliczkę. Cienie spowijające wnękę były zbyt głębokie i nieprzejrzyste, by mogły mieć naturalne pochodzenie. Obaj żołnierze przeszli obok niej bez zastanowienia. Coś przeleciało z cichym świstem nad lewym barkiem Opluwacza. Gentur chrząknął, uniósł gwałtownie ręce, zatoczył się do przodu i runął na ziemię. Jego towarzysz odwrócił się błyskawicznie i pochylił nisko. Ale niewystarczająco nisko. Drugi maleńki bełt wbił mu się w pierś tuż nad sercem. Pod żołnierzem, który wciąż obracał się wokół osi siłą impetu, ugięły się nogi. Opluwacz zwalił się ciężko na ziemię, uderzając głową o brudny bruk. *** Saygen Maral przyglądał się dwóm nieruchomym ciałom jeszcze przez chwilę, po czym załadował śrubowe kusze, które miał przytroczone do nadgarstków. Pierwszy strzał w podstawę czaszki. Drugi w serce. To był szczęśliwy traf, bo celowałem w dół brzucha. Pewnie chciał uniknąć bólu. Trudno. Tak czy inaczej... Co oni mieli zamiar zrobić? Obrabować mnie? Nieważne, stało się. Poprawił rękawy, by ukryć broń, i wznowił pościg za Banascharem. Po jednej szóstej dzwonu szpon uświadomił sobie, że go zgubił. Zawrócił tą samą drogą, którą przyszedł, z narastającą paniką mijając kolejne zaułki. Chłodny wietrzyk poruszał zeschłymi liśćmi, przesuwając je po bruku we wszystkie strony. Stukały przy tym jak rzucone na kamienie kości. *** Ogromne kręgi splecionej liny zawieszone z boku kamiennego molo ścisnęły się, gdy Wilk Piany naparł na pomost kadłubem. Potem okręt odsunął się na chwilę i przytroczone do potężnych pachołków cumy się naprężyły. Trap opadł z grzechotem na brzeg. Kapitan garnizonu wszedł na molo ze swą strażą i ruszył w stronę okrętu, ostentacyjnie ignorując stojący na baczność naprzeciwko trapu oddział Czerwonych Mieczy pod dowództwem jednorękiego, jednookiego oficera. Coś wpadło do morza tuż za kotwiczącą w zatoce flotą. Echa głośnego huku wciąż były słyszalne, lecz ślad gorejącej kuli ognia pochłonęła już ciemność. W powietrzu unosiła się silna woń pary. Keneb odnosił wrażenie, że przynajmniej przyboczna i T’jantar potraktowały to wydarzenie dziwnie obojętnie. Marynarze krzyczeli i wykonywali chroniące przed złem gesty, a potem pogrążyli się w ożywionych rozmowach, tego jednak należało oczekiwać. Powiedzmy sobie szczerze, pomyślał Keneb, to nie był dobry znak. Nic dziwnego, że od strony liczącej chyba z tysiąc osób tłuszczy, która czekała na nich na brzegu, dobiegały krzyki o omenach. Pięść ponownie skierował uwagę na zbliżający się kontyngent. - Chcą wejść na pokład, przyboczna - powiedział, gdy Tavore przygotowywała się do zejścia na brzeg. Przyboczna zmarszczyła brwi, a potem skinęła głową i odsunęła się. T’jantar zajęła pozycję po jej lewej stronie. Kapitan wszedł na trap, tupiąc głośno, i zatrzymał się w odległości kroku od pokładu. Rozejrzał się wokół, jakby się zastanawiał, co zrobić teraz. Keneb podszedł do niego. - Dobry wieczór, kapitanie. Jestem pięść Keneb z Ósmego Legionu Czternastej Armii. Kapitan zawahał się, a potem zasalutował. - Pięści Keneb, mam rozkazy dla przybocznej Tavore Paran. Czy mogę wejść na pokład? - Oczywiście - zgodził się Keneb. Z tłumu kłębiącego się na brzegu za kordonem żołnierzy dobiegały trudne do zrozumienia okrzyki i przekleństwa. Wiele z nich było obelgami kierowanymi pod adresem Czerwonych Mieczy. Słysząc je, kapitan skrzywił się lekko, a potem podszedł do przybocznej. - Cesarzowa czeka na ciebie w Twierdzy Mocka - oznajmił. - Pod twoją nieobecność przejmę tymczasowo dowództwo nad Czternastą Armią. Pokieruję jej zejściem na ląd i rozbrojeniem. - Rozumiem - odparła Tavore. Kapitan przestąpił nerwowo z nogi na nogę, jakby oczekiwał protestu, jakby obojętność, z jaką przyjęła jego słowa, była ostatnim, czego się spodziewał. - Widzę, że transportowce kotwiczą w zatoce, przyboczna. - Na to wygląda, kapitanie. - Trzeba natychmiast odwołać ten rozkaz. - Jak się nazywasz, kapitanie? - Przyboczna? Wybacz. Jestem Rynag. Kapitan Rynag z Untańskiej Gwardii Imperialnej. - Ach, to znaczy, że przybyłeś na wyspę z cesarzową. Na co dzień jesteś oficerem straży pałacowej. Rynag odkaszlnął. - To prawda, przyboczna, ale w obecnej sytuacji zakres moich obowiązków posze... - T’jantar - przerwała mu przyboczna - idź po Kalama Mekhara. Sądzę, że wrócił na rufę. - Przyglądała się kapitanowi jeszcze przez chwilę. - Czy cesarzowa rozkazała, żebym przyszła do niej sama? - zapytała wreszcie. - Hmm, nie sprecyzowała... - Znakomicie... - Wybacz, przyboczna. Jak powiedziałem, nie sprecyzowała tego, z tylko jednym wyjątkiem. -Tak? - Wielki mag Adaephon Delat ma pozostać na pokładzie, dopóki nie otrzyma innych rozkazów. Tavore zasępiła się na moment. - Proszę bardzo - zgodziła się wreszcie. - Chyba wspominałem już o odwołaniu rozkazów zakotwiczenia... - Zostawiam to tobie, kapitanie Rynag - odparła przyboczna. Wróciła T’jantar, a Kalam podążał krok za nią. - Zabierzemy ze sobą twoją eskortę, a także Czerwone Miecze pięści Tene Baralty. Razem przeprowadzą nas przez ten tłum. Tavore skinęła na T’jantar i skrytobójcę, nakazując im podążyć za sobą, a potem zeszła na brzeg. Oszołomiony kapitan śledził ją wzrokiem. Wydała kilka krótkich rozkazów czekającym na molo gwardzistom imperialnym, a potem skinęła od niechcenia dłonią na Tene Baraltę i jego żołnierzy. Oba oddziały połączyły się niepewnie ze sobą, otaczając Tavore i dwoje jej towarzyszy. Potem cała grupa ruszyła w drogę. Rynag zwrócił się w stronę Keneba. - Pięści? - Słucham? - Hmm... - Sprawy nie idą zgodnie z planem, kapitanie? - Keneb podszedł do oficera i położył mu dłoń na ramieniu. - Pomyśl, że mogło być znacznie gorzej. Wróć. Jest znacznie gorzej. - Już nie - warknął mężczyzna. - Przejmuję dowództwo nad Czternastą Armią, pięści Keneb. Oto moje rozkazy. Przekaż admirałowi Nokowi sygnał, że eskorta ma opuścić port i bezzwłocznie pożeglować do Unty. Cudzoziemskiej flocie przekaż sygnał, że ma zarzucić kotwice poza zatoką, po tej stronie płycizn przy przylądku na północ od Twierdzy Mocka. Zaprowadzi ich tam pilot. Na koniec poinformuj transportowce, że przydzielimy im numery i będą w grupach po piętnaście okrętów cumować w wyznaczonych miejscach. Ludzie zaczną schodzić na ląd najszybciej jak tylko można, pięści. Co więcej, żołnierze mają być nieuzbrojeni, a ich ekwipunek zabezpieczy się celem późniejszego przetransportowania. Keneb podrapał się po pokrytej zarostem szczęce. - Czemu jeszcze tu stoisz, pięści Keneb? - Zastanawiam się, od czego zacząć, kapitanie. - Nie rozumiem. - Dobra. Po pierwsze, bez względu na to, czy objąłeś dowództwo nad Czternastą Armią, czy nie, nie jesteś starszy stopniem od admirała Noka. Możesz wywieszać tyle flag sygnalizacyjnych, ile zechcesz, a on i tak zrobi, co uzna za stosowne. - Instrukcje wydała mi cesarzowa... - Będzie chciał zobaczyć te rozkazy, kapitanie. Osobiście. Admirał bardzo ściśle przestrzega protokołu. Zakładam, że masz je na piśmie? - Oczywiście! Zgoda, zasygnalizuj, żeby przybył na pokład! - Niestety, nie zrobi tego. - Słucham? - Jeśli zaś chodzi o Zgubańczyków, tę cudzoziemską flotę, kapitanie Rynag, w obecnej sytuacji będą słuchać jedynie własnych dowódców. Rzecz jasna, możesz im przekazać swą prośbę, ale pamiętaj, żeby to była prośba. W przeciwnym razie mogą się obrazić, a zapewniam cię, kapitanie, że tego byś nie chciał. - Nie zostawiasz mi innego wyboru, jak pozbawić cię dowództwa, pięści. - Słucham? - Wydałem ci rozkazy, a ty stoisz tu... - Na tym właśnie polega problem, kapitanie. Nie możemy wykonać żadnego z twoich rozkazów, ponieważ imperatywu, który nam tego zabrania, nie możesz podważyć ani ty, ani nawet sama cesarzowa. - O czym ty mówisz? - Chodź, proszę, za mną, kapitanie. Przeszli na rufę. Potężne transportowce kołysały się na wodach zatoki niczym gigantyczne, śpiące bestie. - Po ciemku rzeczywiście słabo widać. To tłumaczy, dlaczego nadal nic nie rozumiesz - zaczął Keneb. - Pozwól jednak, kapitanie, bym skierował twą uwagę na flagę sygnalizacyjną umieszczoną wysoko na masztach tych najbliżej stojących okrętów. Taka sama powiewa nad dromonami Noka. Za chwilę, gdy księżyc wyjrzy zza tej chmury, z błogosławieństwem Oponn powinno zrobić się jaśniej. Wtedy zobaczysz. Kapitanie, istnieje edykt dotyczący samego przetrwania. Zdajesz się zapominać, że zarówno Czternasta Armia, jak i Flota Imperialna przybywają z Siedmiu Miast. Ukryty za mgłą księżyc wysunął się zza chmury. Jego blask padł na fale, okręty i flagi. Zrobiło się jaśniej i Rynag zobaczył. Kapitan zakrztusił się gwałtownie. - Bogowie na dole! - wyszeptał. - W Siedmiu Miastach - ciągnął ze spokojem Keneb - szaleje nadzwyczaj zjadliwa zaraza. Jak widzisz, mimo woli przynieśliśmy ją tu ze sobą. Teraz rozumiesz, dlaczego nie możemy wykonać twoich rozkazów, kapitanie? Mężczyzna odwrócił się do Keneba. Na jego twarzy malowała się panika. - A ten cholerny okręt? - zapytał ochrypłym głosem - I ten drugi, który przed chwilą przycumował? Pięści Keneb... - Oba są wolne od zarazy, kapitanie, podobnie jak ten, na którym przypłynęły Czerwone Miecze. W przeciwnym razie nie przybilibyśmy do brzegu. Tak czy inaczej, kontakt między okrętami utrzymuje się wyłącznie za pomocą flag. Z oczywistych powodów. Jeśli sądzisz, że cesarzowa nalegałaby, żebyśmy wszyscy zeszli na ląd, bez względu na katastrofę, jaką nasza obecność ściągnęłaby na wyspę, a potem z pewnością na cały kontynent, możesz się uprzeć, że zakończysz ten nasz gest współczucia i miłosierdzia. Nazwisko kapitana Rynaga niewątpliwie stanie się wówczas legendą, przynajmniej wśród wyznawców Poliel. Zawsze warto dostrzegać we wszystkim pozytywne strony, nie uważasz? *** Z każdą chwilą zbliżali się do wojowniczego tłumu blokującego ulice. Kalam poluzował długie noże w pochwach. Spojrzał w bok i zobaczył, że obok niego maszeruje kapitan Lostara Yil. Kobieta miała bardzo przygnębioną minę. - Sugeruję, żebyście zaraz wyciągnęli broń - rzekł skrytobójca. - To powinno ich powstrzymać. Lostara chrząknęła. - Chyba że zaczną rzucać cegłami. - Wątpię w to. Jesteśmy przeznaczeni dla cesarzowej, nie dla nich. Ci, w których ta tłuszcza pragnie zatopić zęby, czekają na transportowcach. Wickanie i Khundryle z Wypalonych Łez. - To był sprytny podstęp z tymi flagami - mruknęła pod nosem Lostara. - Pięść Keneb. - Naprawdę? - Ehe - potwierdził z uśmiechem Kalam. - Prządka Śmierci. Nie mogłoby być piękniejszego kłamstwa. Skrzypek na pewno szczerzy się od ucha do ucha. Chyba że się utopił. - Utopił? - Podejrzewam, że wyskoczył za burtę, zanim Silanda wciągnęła wiosła na pokład. Gesler i Chmura zapewne zrobili to samo. Dotarli do kordonu Straży Miejskiej, który rozstąpił się przed nimi. Czerwone Miecze wysunęły ze świstem oręż z pochew i uniosły tarcze. Zgodnie z przewidywaniami Kalama tłum ucichł nagle i rozstąpił się na boki, przyglądając się im z uwagą. - Przed nami długi, nudny spacer - mruknął pod nosem skrytobójca. - Swoją drogą, kapitanie, twój pięść miał rację, że zadziałał z własnej inicjatywy. Spojrzenie, jakim go obrzuciła, spowodowało, że pod jego ubraniem spłynęły strużki potu. - Czyżby, Kalamie Mekhar? - No więc... Ponownie spojrzała przed siebie. - Pięść nawet jeszcze nie zaczął - wyszeptała. Hmm... o rany, to niedobrze. Tłum zamknął się za nimi. Znowu rozległy się krzyki, tym razem pełne przerażenia. - Flagi zarazy! Na transportowcach! Flagi zarazy! Wojowniczość odpłynęła z tłuszczy jak szczyny spływające po nodze. Jej miejsce między tymi nogami zajął strach... który ścisnął mocno. Ludzie zaczęli się rozchodzić we wszystkie strony. Tylko uderzenie serca dzieliło ich od czystej, szalonej paniki. Kalam uśmiechnął się skrycie. *** Banaschara zaalarmował słabiutki stukot kłykci o kamienie. Tej nocy Robak nie spał i były kapłan odzyskał dawną wrażliwość na szept magii. Skręcił w ślepy zaułek i przykucnął w nim. Serce waliło mu gwałtownie. Poczuł kolejne impulsy czarów, nadchodzące szybko jeden po drugim. Brama uchyliła się leciutko, jakiś niewidzialny gobelin spruł się gwałtownie, a na koniec ziemia pod jego nogami zadrżała, jakby na suchy ląd wyspy zeszło coś ogromnego i straszliwego. Banascharowi zakręciło się w głowie od następujących po sobie fal toksycznej mocy. Wyprostował się, opierając się jedną ręką o brudną ścianę, i ruszył z powrotem w stronę portu. Nie mam wyboru. Żadnego. Muszę to zobaczyć... zrozumieć... W miarę jak się zbliżał, czuł w powietrzu coraz silniejszy zapach paniki, gorzki i gryzący. Nagle ze wszystkich stron otoczyli go biegnący w przeciwną stronę, niemi ludzie. To był początek masowej ucieczki. Widział twarze wykrzywione w grymasie strachu i inne, pełne mrocznego gniewu, jakby wszystkie plany spaliły nagle na panewce i uciekający nie mieli jeszcze czasu się przegrupować i przemyśleć sprawy. Coś się stało. Może to ma coś wspólnego z tym spadającym kamieniem, czy co to właściwie było? W dawnych czasach podobny incydent w przeddzień nadejścia jesieni, powrotu D’rek do świata śmiertelników... no cóż, wyleglibyśmy na ulice. Wypadlibyśmy ze świątyń, krzycząc pod niebiosa. A świątynne skarbce znowu by się wypełniły, nie byłoby bowiem wątpliwości, że... Ta myśl wybrzmiała, pozostawiając tylko posmak popiołu w ustach. Byliśmy takimi głupcami. Niebo spada na ziemię, ziemia unosi się ku niebu, a wody zmywają to wszystko. Żadna z tych rzeczy - żadna! - nie ma nic wspólnego z naszymi sławetnymi bogami. Dotarł do szerokiej alei biegnącej wzdłuż portu. Ludzie krążyli po niej bezładnie. Jeśli nawet gniew ich nie opuścił, zabrakło dla niego celu. Jakieś dojmujące pragnienie spełzło na niczym. Banaschar wyciągnął rękę do przechodzącej obok staruszki. - Hej - zapytał. - Co tu się stało? Spojrzała na niego ze złością i wyrwała się mu, jakby jego dotyk przenosił chorobę. - Statki zarazy! - wysyczała. - Odejdź ode mnie! Puścił ją i zatrzymał się, spoglądając na kotwiczącą w zatoce flotę. Ach, flagi... Banaschar powęszył. Poliel? Nie czuję cię tu. Ani w ogóle nigdzie, jeśli się nad tym zastanowić. Przymrużył powieki. Na twarz powoli wypełzł mu uśmiech. W tej właśnie chwili na jego lewy bark opadła ciężka dłoń. Ktoś go odwrócił... A ktoś inny krzyknął. *** Wynurzyła się z czarnej, brudnej, wzburzonej wody. Stanęła na lądzie, ociekając pełnym żwiru szlamem. Opite krwią węgorze spadły na ziemię, wijąc się na ubłoconych kamieniach, odłamkach ceramiki oraz fragmentach cegieł pokrywających brzeg pod drewnianym pomostem. Postąpiła krok naprzód, potem drugi, powłócząc z chrzęstem nogą. Przed sobą miała ścianę ukazującą warstwy dawnych ulic, szańców, wylotów kanałów pochodzących z czasów młodości miasta, nim jeszcze ludzie nauczyli się wykuwać żelazo. Kanalizacja była wówczas znakomitym, wydajnym systemem tuneli biegnących pod równymi ulicami. Było tu mnóstwo uchwytów, jeśli tylko znajdzie determinację, siłę i chęć. Stojącej pod ścianą kobiecie ich nie brakowało. Postawiła jeszcze kilka kroków. A potem zaczęła się wspinać. Do Malazu przybyła nieznajoma. *** Oparła się o ścianę, dysząc ciężko. Popełniła błąd, próbując pływać w zbroi. A do tego dały się jej we znaki cholerne węgorze! Kiedy wyszła z wody, te cholerstwa zwisały z niej wszędzie. Miała je na dłoniach, ramionach, nogach, szyi, głowie i twarzy. Majtały się i wiły jak szalone. Pewnie wszystkie się upiły. Odrywanie ich nie należało do przyjemności. Jeśli ścisnęła je za mocno, tryskała z nich krew, czarna i śmierdząca. Trzeba jednak było je ścisnąć, żeby oderwać od ciała, bo te ich paszcze trzymały się mocno. Zostawiały na skórze wielkie, okrągłe ślady, z których wypływała posoka. Wygramoliła się na brzeg jak jakaś robacza wiedźma albo demonica. Ha, ten kundel, który przybiegł ją obwąchać, szybko zwiewał, co? Głupi zwierzak. Wylot kanału był stromy, ale po bokach znalazła uchwyty, więc zdołała się jakoś wgramolić. Potem wspinaczka, która omal jej nie zabiła. Ale bez obaw. Pragnienie było wymagającym panem. Najbardziej wymagającym ze wszystkich. Zostawiła jednak zbroję w sięgającym kolan mule dna, kiedy stępka cholernego okrętu o mało nie urwała jej głowy. Ale hełm zerwała. Gdyby rzemień nie pękł w najodpowiedniejszym momencie... tak czy inaczej, straciła nawet pas z bronią. Nie miała nic na sprzedaż. To niedobrze. Nic poza tym nożem, ale to był ostatni, jaki jej został. Była spragniona. Musiała uwolnić usta od smaku portowej zupy, zwłaszcza tego pierwszego haustu, gdy zdołała wynurzyć się na powierzchnię i wessała głową naprzód gnijącego trupa ohydnego szczura. W tej właśnie chwili była najbliższa śmierci. Co by się stało, gdyby żył i zapragnął wleźć jej do gardła? Kiedyś już nawiedzały ją podobne koszmary, podczas okresu abstynencji. Takie właśnie były skutki niepicia. Człowiek przypominał sobie wówczas, że świat jest odrażający, brzydki i pełen cierpienia, a do tego żyją na nim stwory pragnące tylko cię dorwać. Pająki, szczury, węgorze, gąsienice. Czy był tu jakiś tłum? Nie zostało z niego zbyt wiele, a ci, którzy się do niej zbliżyli, uciekali z krzykiem. Otarła swędzące ślady po ukąszeniach węgorzy na twarzy, usunęła mruganiem z oczu resztki mułu, uniosła głowę i rozejrzała się wokół. A któż to taki? Wytrzeźwiała nagle. Skupiła myśli. Eksplozja białego blasku oczyściła jej mózg i kto wie co jeszcze. A teraz, teraz, teraz, kto to, ach, kto to? Tuż przede mną, nie, nie odwracaj się plecami, za późno. Hi, hi, za, za, za, późno, późno, późno! Hellian ruszyła przed siebie, tak cicho, jak tylko mogła, podążając za mężczyzną. W prawą rękę chwyciła nóż, a lewą wyciągnęła przed siebie. Jeszcze tylko pięć kroków... *** Saygen Maral wyszedł z zaułka. Cel zawrócił. Cholerny skurczybyk. Ale był tu teraz, niespełna dziesięć kroków od niego, a w pobliżu kręciło się niewielu ludzi. Bardzo dogodna sytuacja. Nie musiał już być subtelny. Czasami warto było przypomnieć obywatelom, że Szpon jest wszędzie i zawsze jest gotowy zrobić to co konieczne. Skrytobójca wyciągnął spod płaszcza sztylet posmarowany jadem paralta, ściskając go w palcach z wielką ostrożnością. Na Banaschara gapiła się jakaś kobieta. Przemoczona jędza z węgorzem zwisającym pod lewym uchem. Całą skórę pokrywały jej okrągłe wrzody. Wszyscy uciekali panicznie na jej widok. Tak jest, wygląda, jakby miała zarazę, ale jej nie ma. Na pewno wpadła do wody. Nieważne. Ponownie skoncentrował się na plecach celu i ruszył ku niemu sprężystym, bezszelestnym krokiem. Odwróci głupca, by ujrzeć świadomość śmierci w jego oczach. Tak było przyjemniej. Gdy zabójca spoglądał w oczy ofiary i dostrzegał w nich ból oraz nagłe zrozumienie, spływała nań fala mocy. Wiedział, że jest od tego uzależniony. Ale nie był przecież wyjątkiem, prawda? Saygen Maral uśmiechnął się półgębkiem, podszedł do pijaka od tyłu, złapał go za ramię i odwrócił. Drugą ręką, w której trzymał nóż, zamachnął się... *** Aleją poniósł się krzyk. Odwrócony nagle Banaschar ujrzał w oczach stojącego przed nim mężczyzny szok, a potem konsternację. Jakaś kobieta złapała go za rękę, w której trzymał błyszczący, pokryty ciemną mazią nóż. Były kapłan gapił się na to, nadal nie rozumiejąc, co się dzieje. Nagle zobaczył, że kobieta uderzyła kłębem otwartej dłoni w łokieć mężczyzny, łamiąc go jednym ciosem. Nóż wysunął mu się z palców i spadł ze stukiem na bruk. Kobieta warknęła coś pod nosem, szarpnęła mężczyznę w dół za złamaną kończynę i walnęła kolanem w twarz. Rozległ się trzask. Trysnęła krew. Głowa odskoczyła do tyłu. Mężczyzna wybałuszył oczy. Kobieta wykręciła złamaną rękę, obalając go na bruk twarzą w dół. Potem opadła na niego, chwyciła za włosy obiema rękami i zaczęła systematycznie walić jego głową o bruk. W przerwach między uderzeniami z jej ust wydobywały się ochrypłe słowa: - Nie... Trzask. - zrobisz... Trzask. - tego! Trzask. - On jest... TRZASK! - mój! Przerażony Banaschar złapał upiorną zjawę za mokrą kamizelkę i odciągnął od ofiary. - W imię Kaptura, kobieto! Rozwaliłaś mu czaszkę! Na miazgę! Przestań! Przestań! Wyrwała mu się, odwróciła w jego stronę i z gładką precyzją dotknęła sztychem sztyletu punktu tuż pod prawym okiem byłego kapłana. Jej pryszczata, brudna, okrwawiona twarz rozciągnęła się w triumfalnym uśmiechu. - To ty! - warknęła. - Nareszcie! Jesteś aresztowany! W alei ktoś krzyknął. Znowu. *** Stojący w odległości trzydziestu kroków Skrzypek, Gesler i Chmura gapili się na zamieszanie, do którego doszło nieopodal wylotu zaułka. Skrytobójczy zamach udaremniła z zabójczą gwałtownością jakaś kobieta... Nagle Gesler złapał Skrzypka za ramię. - Hej, to jest Hellian! Hellian? Sierżant Hellian? I wtedy usłyszeli, jak oznajmia niedoszłej ofierze, że jest aresztowana. W tej samej chwili aleją poniosły się krzyki. Pojawiły się uciekające z portu postacie. Co tam się dzieje? Nie spuszczał wzroku z Hellian szamoczącej się z nieszczęśnikiem, który sprawiał wrażenie tak samo pijanego jak ona. Czyżby to był jej mąż? Skrzypek zawahał się, a potem pokręcił głową. - Nie ma szans. - Zgadza się - potwierdził Gesler. - To spotkamy się za dzwon, tak? - Dobra. No to na razie. Trzej żołnierze ruszyli przed siebie, niemal natychmiast rozchodząc się w rożne strony. Gesler i Chmura skręcili na południe, drogą, która zaprowadzi ich przez pierwszy most na drugi brzeg rzeki, Skrzypek zaś nadal szedł na zachód, zmierzając w samo serce Dzielnicy Centralnej. Choć posuwał się naprzód szybko, wydawało się, że szalone, pełne przerażenia krzyki dobiegające z północnego końca Portu Centralnego z każdą chwilą są coraz bliżej. Zaraza. Ten Keneb jest bystry. Ciekawe, jak długo ich to powstrzyma? Potem, gdy znalazł się na doskonale sobie znanych ulicach między zatoką a Parkiem Kruczego Wzgórza, zawładnęła nim gwałtowna radość. Hej, jestem w domu. Kto by pomyślał. W domu! Dziesięć kroków przed sobą ujrzał witrynę małego sklepiku, niewiele więcej niż wąskie drzwi pod osypującym się daszkiem, na którym zawieszono dysk z polerowanej blachy. Wytrawiono na nim kwasem płonącą mysz. Skrzypek zatrzymał się i załomotał pięścią w drzwi. Były znacznie solidniejsze, niżby się zdawało. Nie przestawał się dobijać, aż wreszcie usłyszał zgrzyt odsuwanych rygli. Drzwi odchyliły się leciutko, maleńkie, zaropiałe oczko popatrzyło na gościa i zniknęło. Skrzypek pchnął drzwi. Wszedł do środka. Ujrzał pomost i prowadzące w górę schody. Właściciel zdążył już pokonać połowę drogi. Powłóczył sztywną nogą, jedno biodro miał wyżej niż drugie, a granatowy szlafrok powiewał za nim niczym cesarski tren. Trzymał lampę, która kołysała się jak szalona, przywołując na ściany niezwykłe cienie. Sierżant podążył za nim. Piętro sklepiku było zagracone łupami z setki różnych bitew, setki zdobytych miast. Broń, zbroje, klejnoty, gobeliny, bele cennego jedwabiu, sztandary pokonanych armii, posągi nieznanych bohaterów, królów, królowych, bogów, bogiń i demonicznych duchów. Staruszek zapalił dwie kolejne lampy. - Dobrze ci się powodzi, Tak - zauważył Skrzypek, rozglądając się wokół. - Zgubiłeś ją, prawda? Sierżant skrzywił się. - Przykro mi. Tak okrążył masywny stół o lakierowanym blacie i usiadł z wielką ostrożnością w wyściełanym fotelu, który mógł ongiś być tronem jakiegoś pomniejszego quońskiego króla. - Skrzypek, ty nieostrożny kurduplu. Wiesz, że zawsze robię tylko jeden egzemplarz. Rozumiesz, nie ma na nie popytu. Tak, w tej sprawie dotrzymuję słowa. To zawsze jest dzieło miłości, ale miłością nie wypełni się brzucha, nie nakarmi się żon ani tych wszystkich bachorów, z których żaden nie jest podobny do mnie. - Jego oczka wyglądały jak monety wydobyte z kurhanów. - To gdzie ona jest? Skrzypek znów się skrzywił. - Pod Y’Ghatanem. - Pod Y’Ghatanem. Lepiej ona niż ty. - Też tak wtedy pomyślałem. - I zmieniłeś od tego czasu zdanie? - Posłuchaj, Tak, nie jestem już naiwnym rekrutem. Przestań mnie traktować, jakbym był cholernym uczniem cechowym, a ty moim mistrzem. Staruszek uniósł kosmate brwi. - Ależ, Skrzypek, nie robię nic w tym rodzaju. Jeśli tak się czujesz, to z pewnością dlatego, że coś się przebudziło w tej twojej guzowatej czaszce. Stare nawyki i tak dalej. Mówiłem szczerze. Lepiej ona niż ty. Która to już będzie? - Nieważne - warknął sierżant. Znalazł sobie krzesło, przysunął je do stołu i usiadł. - Jak już mówiłem, dobrze ci się powodzi. Dlaczego nie naprawisz sobie tego biodra? - Tak sobie myślę - zaczął staruszek - że kulawi wzbudzają współczucie. To będzie prawie pięć procent. Co więcej, ponieważ nigdy o niczym nie opowiadam, wszyscy biorą mnie za jakiegoś rodzaju weterana. W przypadku tych z moich klientów, którzy są żołnierzami, to kolejne pięć procent. Są jeszcze względy rodzinne. Żony czują się szczęśliwsze, bo wiedzą, że nie mogę ich złapać. - Żony. Jak to się stało, że zgodziłeś się na taki układ? - No więc, jeśli cztery kobiety zdecydują wspólnie, że chcą za ciebie wyjść, raczej trudno im odmówić, prawda? Wiadomo, że nie chodziło im o moją męską urodę ani nawet o tę koślawą dziecioróbkę, którą mam między nogami. Chodziło o nowy sklep i pieniądze niewiadomego pochodzenia, które pozwoliły mi znowu otworzyć interes. Chodziło o dom w Dzielnicy Centralnej. Wydaje ci się, że tylko ja straciłem wszystko w Mysiej? - Dobra, skoro czujesz się z tym szczęśliwy. A więc wolisz pozostać kulawy. I dotrzymałeś obietnicy. No to pokaż ją. Tak uśmiechnął się i sięgnął pod stół. Odsunął dwie zasuwki i Skrzypek usłyszał stuk ukrytej szuflady opadającej na szyny. Staruszek odepchnął tron od stołu i wysunął wielką szufladę, z której następnie ostrożnie wyjął owinięty w tkaninę przedmiot. Położył go na stole i zdjął materiał. - Wprowadziłem kilka udoskonaleń - mruknął. - Przede wszystkim zwiększyłem zasięg. - O ile? - zapytał Skrzypek, nie spuszczając wzroku z leżącej między nimi nadzwyczajnej kuszy. - Pewnie z pięćdziesiąt kroków. Nie wypróbowałem tego. Tylko popatrz na łuczysko. To dziesięć pasów żelaza połączonych w jedną całość. Wewnętrzna taśma jest najbardziej sprężysta, potem sprężystość zmniejsza się z każdą następną. Sznur składa się z czterystu nici splecionych w dwadzieścia, a potem owiniętych jelitami bhederin i nasączonych olejem z dhenrabich. Twoja stara kusza miała dwieście nici splecionych w dziesięć. A teraz przyjrzyj się łożu. Miałem tylko gliniane atrapy wstrząsaczy, przebijaczy i zapalaczy, obciążone do wagi możliwie najbliższej... - Przebijaczy i zapalaczy? Staruszek pokiwał z entuzjazmem głową. - Zapytałem sam siebie, dlaczego tylko wstrząsacze? Dlatego że tak właśnie brzmiało zamówienie i tak ukształtowaliśmy łoże, zgadza się? Ale te atrapy nasunęły mi pewien pomysł. - Wsadził rękę do szuflady i wyjął stamtąd makietę granatu wielkości wstrząsacza. - Dlatego zrobiłem takie pojemniki, z miejscem na pięć przebijaczy albo trzy zapalacze. Waga jest we wszystkich trzech konfiguracjach bardzo zbliżona. No wiesz, Moranthowie zawsze są precyzyjni w takich sprawach. - Nie przestając mówić, staruszek ujął gliniany przedmiot w obie ręce, kładąc jedną od góry, a drugą pod spodem, po czym obrócił je w przeciwne strony. Rozległ się zgrzyt i po chwili trzymał w rękach dwie połowy pustej w środku atrapy. - Jak już mówiłem, ulepszenia. - Możesz ładować, co zechcesz, nie zmieniając łoża kuszy. Zrobiłem dziesięć takich pojemników. Kiedy są puste, ważą bardzo mało, a gdyby któryś pękł ci przypadkowo w tornistrze, nie przelecisz przez Bramę Kaptura. - Jesteś geniuszem, Tak. - Powiedz mi coś, o czym nie wiem. - Ile chcesz za to wszystko? Staruszek zmarszczył brwi. - Nie bądź idiotą, Skrzypek. Uratowaliście mi życie. Obaj z Dujekiem wyprowadziliście mnie z Mysiej i skończyło się tylko na zmiażdżonym biodrze. Daliście mi pieniądze... - Tak, chcieliśmy, żebyś robił kusze, tak jak ten stary jubiler przed tobą. Ale on zginął, a ty żyłeś. - To nie ma znaczenia. Możesz to nazwać dożywotnią gwarancją wymiany. Skrzypek potrząsnął głową. Sięgnął do plecaka i wyjął stamtąd prawdziwego wstrząsacza. - Zobaczymy, jak pasuje, dobra? W oczach Taka pojawił się błysk. - Aha, zrób to! A potem weź broń, sprawdź wyważenie... widzisz ten zacisk na bark? To ułatwia celowanie i zrównoważenie broni. Ręce ci się nie zmęczą od jej trzymania. - Wstał. - Za chwilę wrócę. Skrzypek skinął głową. Z roztargnioną miną włożył wstrząsacza do otwartego, wyściełanego kosza na łożu kuszy i unieruchomił go. Z przodu łoża wysunął się ząbkowany pręt, który uniemożliwiał wypadnięcie pocisku, gdy broń była skierowana w dół. Pręt ów był z kolei połączony ze spustem i chował się, gdy trzeba było wystrzelić pocisk. - Aha - wyszeptał saper. - To bardzo sprytne, Tak. Przy tej broni pocisk nie potrzebował drzewca. Samo łoże działało jako wyrzutnia. Staruszek grzebał w kufrze stojącym pod tylną ścianą. - Powiedz mi, ile jeszcze takich kusz zrobiłeś - zażądał Skrzypek. - Już ci mówiłem. Tylko tę jedną. - Jasne. To gdzie są pozostałe? - W skrzyni nad twoją głową. Skrzypek spojrzał w górę i zobaczył długi pojemnik ustawiony na dwóch poczerniałych belkach. - A ile ich tam jest? - Cztery. - Takie same jak ta? - W przybliżeniu. - Masz ich więcej? - Całe mnóstwo. Ale one są na czas, kiedy stracisz te. - Chcę dostać te cztery w skrzynce, Tak. Zapłacę za nie... - Weź je. Nie chcę twoich pieniędzy. Weź je i rozwal z nich tych, których nie lubisz. Staruszek wyprostował się i wrócił do stołu. Skrzypek wybałuszył oczy na widok tego, co trzymał w rękach Tak. - Bogowie na dole ... - Znalazłem je przed rokiem. Pomyślałem sobie, no cóż, zawsze jest szansa. Kosztowały mnie cztery miedziane półksiężyce. Tak włożył skrzypce w dłonie sierżanta. - Oszukali cię - stwierdził Skrzypek. - To najbrzydszy szmelc, jaki w życiu widziałem. - Co za różnica? I tak nigdy nie grasz na tych cholerstwach! - To prawda. Dobra, biorę je. - Dwa tysiące sztuk złota. - Mam dwanaście diamentów. - Ile są warte? - Może ze cztery tysiące. - Dobra, sześć za skrzypce. Chcesz kupić też smyczek? - Czemu by nie? - To będą kolejne dwa tysiące. Widzisz to końskie włosie? Jest białe. Znałem tego konia. Ciągnął wozy ze śmieciami ze świątyni Kaptura w Starej Górnej Dzielnicy. Ale pewnego dnia serce wozaka nie wytrzymało. Padł prosto pod kopyta konia. Zwierzę się spłoszyło i wybiegło przez okno w ścianie po tej stronie czwartego mostu... - Chwileczkę! Przez to wielkie okno z szybkami w ołowianych ramkach? Na czwartym moście? - Tak jest, naprzeciwko magazynu dla rekrutów... - No jasne! Stara świątynia... - I nie uwierzyłbyś, kto tam stał w towarzystwie grupki rekrutów o koślawych nogach, kiedy do sali wpadł szalony koń... - Wyłam Ząb! Tak skinął głową. - Zrobił w prawo zwrot, spojrzał raz na zwierzę i przyładował mu pięścią prosto między oczy. Padło trupem na miejscu. Niestety, zwaliło się jednemu z tych chłopaków na nogę i złamało ją. A potem starszy sierżant odwrócił się znowu i powiedział przerażonemu intendentowi, przysięgam, że słyszałem to od jednego z tych rekrutów, powiedział mu: „Te żałosne szczurykatki wracają do Ashoku, żeby dołączyć do swojego pułku. Pamiętaj, by dać im bukłaki, które nie przeciekają”. Później spojrzał na wrzeszczącego rekruta ze złamaną nogą i oznajmił: „Od tej chwili nazywasz się Kulas. Wiem, że to niezbyt pomysłowe, ale tak to już jest. Może i nie słyszysz śmiechu Kaptura, ale ja go słyszę”. Stąd właśnie pochodzi to włosie. - Dwa tysiące sztuk złota za smyczek? - Z taką historią to bardzo korzystna cena. - Zgoda. A teraz ściągaj to pudło. Skrzyni nie chcę. Zawieszę je sobie na plecach. - Nie mają cięciw. Ta też nie. - Założymy je. Masz zapasowe? - Trzy do każdej. Chcesz też te atrapy? - Oczywiście. Mam w plecaku zapalacze i przebijacze, więc załadujmy je teraz, żeby sprawdzić ciężar i tak dalej. Ale musimy się śpieszyć. - Skrzypek, w tym mieście nie jest już przyjemnie, wiesz o tym? Szczególnie dzisiaj. Śmierdzi jak wtedy w Mysiej. - Wiem. Dlatego właśnie nie chcę wracać bez kuszy naładowanej wstrząsaczem. - Ciesz się, że nie jesteś Wickaninem. - Pierwszemu wrogowi Wickan, którego spotkam, właduję to jajo w miejsce, gdzie ma najciemniej. Powiedz mi, czy Wyłam Ząb wciąż jeszcze mieszka w tym domu w Dolnej? Przy Wieży Oba? - Mieszka. *** Hellian powlokła Banaschara krętym zaułkiem. Przynajmniej wydawało się jej, że jest kręty, bo ciągle obijała się o brudne ściany. I nie przestawała gadać. - No pewnie, wydawało ci się, że się wymigasz. Nie ma mowy. Masz do czynienia z sierżant Hellian. Sądziłeś, że nie będę cię ścigała przez pół cholernego świata? Jesteś durniem i tyle... - Ty idiotko. Pół cholernego świata? Poszedłem do portu i pożeglowałem prosto do Malazu. - Myślałeś, że mnie w ten sposób zwiedziesz? Zapomnij o tym. Pewnie, że ślad już wystygł, ale i tak sobie poradziłam. I teraz cię mam. Jesteś podejrzany i muszę cię przesłuchać. Wyszli z zaułka na szerszą ulicę. Po lewej stronie mieli most. Hellian skrzywiła się i pociągnęła więźnia w tamtą stronę. - Powiedziałem ci to już wtedy, sierżancie! - warknął Banaschar. - Nie miałem nic wspólnego z tą rzezią. To samo wydarzyło się we wszystkich świątyniach D’rek, dokładnie w tej samej chwili. Nic nie rozumiesz... muszę się dostać do Twierdzy Mocka. Muszę porozmawiać z wielkim magiem imperialnym... - Z tym wężem! Wiedziałam, że to spisek! Dobra, z nim policzę się później. Jak zawsze mawiam, tylko jeden masowy morderca na raz. - To szaleństwo, sierżancie! Puść mnie... mogę ci wyjaśnić... - Daruj sobie swoje wyjaśnienia. Najpierw mam do ciebie parę pytań i lepiej, żebyś na nie odpowiedział. - Ach, więc jednak chcesz wyjaśnień? - zapytał drwiąco. - Nie. Odpowiedzi. To różnica... - Naprawdę? A na czym polega? - Wyjaśnieniami ludzie posługują się wtedy, kiedy muszą skłamać. Zawsze można to poznać, bo te wyjaśnienia niczego nie wyjaśniają, a oni patrzą na mnie, jakby właśnie przed chwilą wszystko wytłumaczyli, choć w rzeczywistości zrobili coś dokładnie przeciwnego, oni to wiedzą i ja to wiem, oni wiedzą, że ja wiem, i ja wiem, że oni wiedzą, że ja wiem, wszyscy wszystko wiedzą, i może mogłabym potem iść się napić, ale kto zapłaci rachunek? To właśnie chciałabym wiedzieć. - Dobra. A odpowiedzi? - Odpowiedzi są wtedy, kiedy zadaję pytania. Wtedy, kiedy nie masz wyboru. Ja pytam, ty odpowiadasz. Znowu pytam i ty mówisz mi coś więcej. Potem łamię ci palce, bo nie podoba mi się to, co mówisz, ponieważ te odpowiedzi nic nie wyjaśniają! - Aha! To znaczy, że tak naprawdę chcesz wyjaśnień! - Najpierw muszę usłyszeć odpowiedzi! - To jak brzmią twoje pytania? - A kto powiedział, że mam jakieś pytania? I tak już wiem, co mi odpowiesz. Nie ma sensu pytać. - I nie ma potrzeby łamać mi palców, sierżancie. Poddaję się. - To było niezłe. Ale i tak ci nie wierzę. - Bogowie na dole... Hellian pociągnęła go dalej. Nagle zatrzymała się i rozejrzała wokół ze srogim grymasem na twarzy. - To zależy. Dokąd mnie prowadzisz? - Z powrotem na statki. - Ty idiotko, poszliśmy w niewłaściwą stronę. Trzeba było zawrócić tam, gdzie mnie złapałaś... - Ale tego nie zrobiłam, tak? Co to jest? Wyciągnęła rękę. Banaschar przyjrzał się złowrogiej, nieoświetlonej budowli widocznej tuż za niskim murkiem, wzdłuż którego szli. Zaklął pod nosem. - To Dom Umarłych. - Co to, jakaś oberża? - Nie, i nawet nie próbuj mnie tam ciągnąć. - Chcę się napić. - Mam pomysł, sierżancie. Chodźmy do Kojca... - Czy to daleko? - Tuż przed nami... - Zapomnij o tym. To pułapka. - Pociągnęła go w prawo i ruszyli wzdłuż frontu Domu Umarłych. Potem weszli do krótkiego zaułka, w którym mury były nierówne. Następnie Hellian poprowadziła więźnia z powrotem w lewo. Wreszcie zatrzymała się i wskazała na budynek po drugiej stronie ulicy. - A co to jest? - Szynk Śmieszka. Lepiej tam nie zaglądaj. Szczury chodzą do niego umierać. - Znakomicie. Postawisz mi kolejkę. Potem wrócimy na statki. Banaschar przesunął dłonią po głowie. - Jak sobie życzysz. Mówią, że do warzenia ale używają tam wody wypływającej z Domu Umarłych. Jest też właściciel... - Co z nim? - Podobno coś go łączy z nieżyjącym cesarzem. No wiesz, ten lokal należał kiedyś do Kellanveda. - Cesarz prowadził szynk? - Tak, na spółkę z Tancerzem. Była też dziewka służebna imieniem Gburka... Hellian potrząsnęła nim. - Zadałam ci pytania, ale to jeszcze nie znaczy, że chcę usłyszeć odpowiedzi. Zwłaszcza takie odpowiedzi. Bądź cicho! - Przepraszam. - Tylko jedną kolejkę. Potem wrócimy do portu i przepłyniemy... - Co? - Spokojnie. W tej zatoce nie ma utopionych pająków. - Nie, tylko węgorze-krwiopijcy! Takie jak ten, który zwisa ci za uchem. Wyssał ci już całą krew z połowy twarzy. Powiedz mi, czy skóra na głowie nie odrętwiała ci z jednej strony? Przeszyła go wściekłym spojrzeniem. - Nie pozwoliłam ci zadawać pytań. To mój przywilej. Pamiętaj o tym. - Potrząsnęła głową. Coś długiego i grubego uderzyło ją w kark. Hellian złapała węgorza i oderwała go. - Aj! - Łypnęła ze złością na wijące się w jej ręce stworzenie, a potem rzuciła je na ziemię i rozdeptała. Czarna maź trysnęła na wszystkie strony. - Widziałeś, Banaschar? Jeśli będziesz mi sprawiał kłopoty, potraktuję cię tak samo. - Jeśli będę ci zwisał z ucha? Doprawdy, sierżancie, przecież to śmieszne... Odwrócili się, słysząc cichy pomruk dobiegający z ulicy za nimi. Pojawiło się trzydziestu, może czterdziestu miejscowych zmierzających ku Frontowej. Niektórzy mieli łuki, a inni dźwigali na plecach pojemniki z płonącą smołą. - Co oni kombinują? - zapytała Hellian. - Myślą, że we flocie panuje zaraza - wyjaśnił były kapłan. - Pewnie chcą podpalić parę transportowców. - Zaraza? Nie ma żadnej zarazy... - Ja to wiem i ty to wiesz. Jest jeszcze jeden problem - dodał, gdy tłum ich zauważył i kilku zbirów oddzieliło się od grupy, zmierzając ku nim powolnym, złowieszczym krokiem. - Masz na ciele te obrzęki, sierżancie. Łatwo je wziąć za objawy zarazy. - Co takiego? Bogowie na dole, chodźmy do tej oberży. Pobiegli do wejścia i wpadli do środka. Panował tu nieprzenikniony mrok, mącony jedynie blaskiem kilku łojowych świeczek ustawionych na czarnych od brudu blatach. W szynku był tylko jeden gość, siedzący pod tylną ścianą. Sufit był nisko sklepiony, a na podłodze walały się odpadki. Odór przywodził Hellian na myśl ser i brudne skarpetki. Z prawej strony pojawił się właściciel, chudy jak szczapa Dalhończyk w nieokreślonym wieku. Jego oczy spoglądały każde w inną stronę, a żadne nie było skierowane na Hellian ani na Banaschara. Mężczyzna uśmiechnął się obłudnie, załamując ręce. - Ach, słodka schadzka, tak? Chodźcie! Mam stolik, tak! Zarezerwowany dla takich jak wy! - Zamknij tę brzydką gębę, bo ci ją zaszyję - warknęła Hellian. - Zaprowadź nas do cholernego stolika i przynieś dzbanek czegoś, co tam masz. Może być cokolwiek, byle nie wyleciało nam z powrotem nosami. Mężczyzna pokiwał głową i pokuśtykał do stolika. Po kilku nieudanych próbach udało mu się wreszcie złapać dwa krzesła. Pociągnął je ku nim po brudnej podłodze. Banaschar usiadł, a potem nagle się wzdrygnął. - Bogowie na dole, ta świeca... - Tak, tak! - zawołał radośnie Dalhończyk - nieliczne woskowe wiedźmy, które zostały w mieście, są bardzo szczodre dla Śmieszka. To przez historię, tak? Za drzwiami rozległy się donośne głosy. Oberżysta się skrzywił. - Nieproszeni goście. Zaczekajcie chwilę. Pójdę ich przegonić. Hellian puściła wreszcie byłego kapłana i usiadła na krześle naprzeciwko niego. - Tylko niczego nie próbuj - warknęła. - Nie jestem w nastroju. Oberżysta otworzył drzwi za jej plecami. Padło kilka cichych słów, po których nastąpiły głośniejsze groźby. Hellian zauważyła, że Banaschar spogląda ku wyjściu. Miał dobry widok na to, co tam się działo. Nagle wcisnął się w krzesło, wybałuszając oczy. Rozległy się krzyki, a potem odgłosy panicznej ucieczki. Hellian odwróciła się z zasępioną miną. Szynkarz zniknął. Jego miejsce zajął demon, zwrócony do nich plecami. Był taki wielki, że wypełniał całe drzwi. W potężnych łapskach trzymał miotającą się rozpaczliwie ofiarę. Stwór urwał krzyczącemu mężczyźnie głowę, wychylił się na zewnątrz i rzucił nią w uciekających obywateli. Potem cisnął bezgłowym trupem w tym samym kierunku. Jego sylwetka zamazała się nagle, szynk wypełniła słodka, korzenna woń. Demon zniknął, a na jego miejscu pojawił się stary Dalhończyk, który otrzepał dłonie i przód brudnej bluzy. Potem odwrócił się i podszedł do stolika. Znowu się uśmiechnął, spoglądając na nich z ukosa. - Dzbanek najlepszego ale, już się robi! Hellian znowu zwróciła się w stronę stolika. Skierowała spojrzenie na jedynego gościa, siedzącego pod tylną ścianą. To była kobieta, kurwa. Sierżant chrząknęła. - Hej, ty! - zawołała. - Jak idzie interes? Kobieta prychnęła pogardliwie. - Kogo to obchodzi? - Masz trochę racji. - Bądźcie cicho! - zawołał Banaschar zdławionym głosem. - To był Kenryll’ah! - Nie jest taki zły, jeśli się go bliżej pozna - stwierdziła kurwa. Zza szynkwasu dobiegł stukot tłuczonych naczyń. Potem rozległo się przekleństwo. *** Tłumy znowu zaczęły się zbierać na nabrzeżu Centralnego Portu. Ludzie przychodzili grupami, bandami, całymi oddziałami obdartusów. Mieli teraz więcej broni, ten i ów trzymał łuk. W mroku płonęły pochodnie, było słychać wydawane rozkazy. Koryk przez pewien czas obserwował rozgrywające się na Frontowej wydarzenia, stojąc na dziobie Silandy, cumującej tuż za szalupą, w której przypłynęły Czerwone Miecze. Potem odwrócił się i ruszył w stronę śródokręcia. - Sierżancie Balsam. - Słucham? - Niedługo możemy mieć kłopoty. - Typowe - wysyczał Balsam. Wstał i zaczął spacerować po pokładzie. - Skrzypek zniknął. Gesler zniknął. Zostałem tylko ja, a ja nie mam gwizdka, tak? Trupismród, kopnij się pogadać z pięścią Kenebem. Zobaczymy, co każe nam zrobić w tej sprawie. Kapral wzruszył ramionami i ruszył w stronę drabinki abordażowej. Tarcz wkładał już zbroję. - Sierżancie - odezwał się - Skrzypek zostawił pod pokładem skrzynię z pociskami... - Na jaja Kaptura, masz rację! Mątwa, złaź na dół. Przebijacze, zapalacze, wszystko, co tylko znajdziesz. Rzezigardzioł, co ty wyprawiasz? - Tak sobie pomyślałem, że zakradnę się w ten tłum - odpowiedział mężczyzna, który przełożył już jedną nogę przez reling, gotowy zejść do czarnej wody. - To nie brzmi normalnie. Są tam prowodyrzy. Może to szpony. Wiesz, jak lubię ich zabijać. Mogę narobić jeszcze większego zamieszania, jakby... - Rozerwą cię na strzępy, ty idioto. Zostaniesz tutaj. I tak już mamy za mało ludzi. Koryk przykucnął obok Tarcza i Śmieszki. - Skrzypek zawsze to robi, tak? - Spokojnie - rzekł Tarcz. - Jeśli będzie trzeba, ja i ciężcy Geslera obronimy molo. - Cieszysz się na to! - oskarżyła go Śmieszka. - Czemu by nie? Odkąd to Wickanie zasługują na taką nienawiść? Motłoch chce się spotkać z Czternastą Armią? Proszę bardzo, dlaczego mielibyśmy go rozczarować? - Dlatego że rozkazano nam zostać na miejscu - odparła Śmieszka. - Łatwiej bronić molo, niż pozwolić skurwysynom skakać na pokład. - Jak zobaczą te głowy, zaraz zeskoczą z powrotem na ląd - zapowiedział półkrwi Seti. - Mam chętkę do walki, Koryk. - Świetnie. Tarcz, wstawaj i przygotuj się. Ja, Śmieszka i Mątwa pójdziemy za tobą. Weźmiemy kilkadziesiąt przebijaczy. Dołączył do nich Corabb Bhilan Thenu’alas, z przytroczoną do przedramienia okrągłą tarczą. - Będę cię osłaniał z flanki, kapralu Tarcz - oznajmił. - Znalazłem tu kordelas. Władam tą bronią dość biegle. - Cieszę się z twojego towarzystwa - odparł Tarcz, spoglądając na Krótkonosa, Mądralę, Uru Helę i Jętkę. Wszyscy czworo wkładali już zbroje. - W pierwszej linii będzie nas sześcioro. Niech no spróbują się przez nas przedostać. Wrócił Mątwa, dźwigając skrzynię. - Rozdaj pociski, saperze - rozkazał Balsam. - Potem wszyscy zejdziemy na ląd przywitać tłuszczę. Koryk naładował kuszę i poklepał Tarcza po ramieniu. - Chodźmy się rozejrzeć. Ja też mam ochotę kogoś zabić. Kapral wyprostował się i splunął w bok. - Tak jak my wszyscy. Rozdział dwudziesty trzeci Bliźniaki stały na swej wieży, gdy na dole zaczęła się rzeź i kłykcie odbijały się jak szalone, ku ich zachwytowi, który nagle, nagle skwaśniał i gra, jaką toczyły - gra w której śmiertelnicy krwawili i płakali w ciemnościach - zmieniła się w jednej chwili i powiał w niej nowy wiatr, wichura, którą nie oni stworzyli, i tak oto Bliźniaki stały się pionkami, zwykłymi pionkami. Księżyc zabójcy Vatan Urot W zasięgu wzroku od Szlaku Szańcowego - schodów wiodących do Twierdzy Mocka - Kalam Mekhar obejrzał się po raz kolejny. Wyglądało na to, że tłum wraca ukradkiem do portu. Kto za tym wszystkim stał? Jakie mógł mieć motywy? Czternasta Armia nie da się poprowadzić na rzeź. Patrząc realistycznie, mogło się to jedynie zakończyć wręcz przeciwnym rezultatem. Setki obywateli tego miasta mogły dziś zginąć, nim reszta straci zapał i ucieknie. Co prawda, na molo stała zaledwie garstka żołnierzy piechoty morskiej, ale Kalam świetnie wiedział, że mają oni pociski Moranthów. Rzecz jasna, był też Szybki Ben. Tylko nie strać wszystkich sił, przyjacielu. Mam wrażenie... Skrytobójca sięgnął pod płaszcz, by się upewnić, że ma tam żołądź, którą przygotował dla niego wielki mag. To mój przycięty kłykieć w rękawie. W razie potrzeby będę mógł wezwać Szybkiego. I mam wrażenie... Przyboczna bez chwili wahania weszła na Szlak Szańcowy. Pozostali podążyli za nią. Czekała ich długa, męcząca wspinaczka, liczne biegi schodów, które widziały już wiele rozlanej krwi. Kalam nie zachował ze Szlaku Szańcowego zbyt przyjemnych wspomnień. Ona jest na górze, więc krew spływa w dół, zawsze w dół. Minęli już poziom Górnych Rezydencji, przechodząc przez kłębiącą się mgłę, przesyconą gorzkim zapachem drzewnego dymu. Na murze po lewej stronie skraplała się para, jakby samo wzgórze zaczęło się pocić. Po ulicach krążyły pochodnie. Tu i ówdzie było słychać sygnały alarmowe Straży Miejskiej. Wtem którąś z rezydencji ogarnęły płomienie. Ku niebu wzbił się słup czarnego dymu, podświetlony niesamowitym blaskiem. Dobiegły ich słabe krzyki. Wspinali się bez chwili przerwy, nie odzywając się ani słowem. Nie było słychać nic poza stłumionym brzękiem i zgrzytem zbroi, skrobaniem butów o kamienie oraz oddechami, które z każdym krokiem stawały się coraz cięższe. Pojawił się zamazany księżyc, na miasto i zatokę padł jego niezdrowy blask, oświetlając Starą Wyspę Czat położoną na samej granicy portu, srebrzyste trzciny Wyspy Błotnej, a także, dalej na południe, naprzeciwko ujścia Rzeki Czerwonych Jaskiń, Wyspę Robaka, gdzie stały ruiny dawno opuszczonej świątyni D’rek. Na czystej wodzie po tej stronie Wyspy Błotnej było pełno transportowców, eskorta Noka zajęła zaś miejsce między nimi a czterema quońskimi dromonami, które przywiozły tu świtę cesarzowej Laseen. Te ostatnie nadal cumowały w Porcie Imperialnym, pod samą Twierdzą Mocka. Świat nagle wydał się Kalamowi maleńki niczym zestaw starannie poukładanych dziecinnych zabawek. Gdyby nie liczne pochodnie zmierzające w stronę Portu Centralnego, ledwie widoczne sylwetki ludzi biegających po ulicach i alejach oraz odległe krzyki pogrążonego w konwulsjach miasta, ta panorama mogłaby niemal uchodzić za malowniczą. Czy był świadkiem śmiertelnych drgawek Imperium Malazańskiego? Być może jego upadek ogłosi się właśnie tutaj, na wyspie, na której powstało, tej nocy wypełnionej chaotyczną, bezsensowną przemocą. Przyboczna zdusiła bunt w Siedmiu Miastach. To powinien być triumfalny powrót. Laseen, co ty uczyniłaś? Czy ta szalona bestia wyrwała się spod twojej kontroli? Świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że powłoka cywilizacji jest bardzo cienka. Jej zrzucenie wymagało niewiele wysiłku i jeszcze mniej namów. Na tym świecie nie brakowało zbirów. Mogli oni nosić szlachecki strój, mundur pięści albo nawet szaty kapłana bądź uczonego. Z pewnością wielu było takich, którzy pragnęli chaosu i szans, jakie on stwarzał. Bezsensownego okrucieństwa, uwolnienia nienawiści, zabójstw i gwałtów. Preteksty nie miały znaczenia. Niekiedy można się nawet było bez nich obejść. Przyboczna szła naprzód bez wahania, jakby się wspinała na szafot. Sprawiała wrażenie pogodzonej z tym, co zrządził los. Czy trafnie odczytywał jej nastrój? Kalam nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Ale już bardzo niedługo będzie musiał podjąć decyzję. Miał nadzieję - modlił się o to - że, gdy ta chwila nadejdzie, wybór okaże się oczywisty, a nawet nieunikniony. Pod owym pragnieniem prostoty kryło się jednak podejrzenie, że okaże się on zacznie trudniejszy, niż chciał to w tej chwili przyznać. Czy wybiorę życie, czy śmierć? Spojrzał w dół, na kotwiczące tam cztery okręty. Przywiozła ze sobą mnóstwo ludzi. *** W połowie drogi do Parku Kruczego Wzgórza Flaszka oparł się o drzwi. Serce waliło mu gwałtownie, a z twarzy skapywał pot. Na każdej ulicy kłębiły się czary. Mockra. Wypaczały myśli ufnych i łatwowiernych, wypełniały ich głowy żądzą przemocy. A ci nieliczni, którzy szli pod prąd, byli kandydatami na ofiary. Musiał dotrzeć w to miejsce okrężną trasą, przemykać przez wąskie zaułki, przejść pod pomostem Północnego Bulwaru Nadrzecznego, brodząc po kostki w brudnym mule rzeki i oganiając się od rojów żarłocznych owadów. W końcu jednak tu dotarł. Wyjął nóż i poskrobał w drzwi, bojąc się zbytnio hałasować. Na razie ulica za jego plecami była pusta, słyszał jednak pomruk zaczynających się zamieszek, trzask pękającego drewna, przenikliwe kwiczenie konającego konia. W całym mieście rozszczekały się psy, jakby przebudziły się w nich pradawne wilcze wspomnienia. Flaszka poskrobał jeszcze raz. Drzwi otworzyły się nagle. Ujrzał wysoką siwowłosą kobietę z twarzą bez wyrazu. - Agayla - przywitał ją Flaszka. - Mój wujek ożenił się z siostrą męża twojej ciotki. Jesteśmy rodziną! Odsunęła się. - Właź, chyba że chcesz, żeby cię rozerwali na strzępy! - Jestem Flaszka - przedstawił się, wchodząc za nią do wypełnionej zapachami ziół apteki. - To znaczy, to nie jest moje prawdziwe imię, ale... - Och, to nieważne. Masz brudne buty. Skąd przybywasz i dlaczego postanowiłeś odwiedzić Malaz akurat tej nocy? Herbaty? Flaszka skinął głową, mrugając. - Jestem z Czternastej Armii. Agayla... - To było raczej głupie z twojej strony, nie sądzisz? - Słucham? - Powinieneś się chować na statkach razem z resztą, mój drogi chłopcze. - Nie mogę. Przyboczna kazała mi... Kobieta się odwróciła. - Spotkać się ze mną? Po co? - Nie, nie o to chodzi. Sam wpadłem na pomysł, żeby przyjść do ciebie. Szukam kogoś. To ważne. Potrzebuję twojej pomocy. Znowu odwróciła się doń plecami, by napełnić dwa kubki ziołowym naparem. - To twoja herbata, Flaszka. Kiedy podszedł bliżej, Agayla odwróciła się szybko, wsadziła mu rękę pod płaszcz i wyciągnęła stamtąd laleczkę. Przyglądała się jej przez chwilę, a potem potrząsnęła nią ze złością przed twarzą Flaszki. - Co to ma być? Masz pojęcie, w co się wplątałeś, dziecko? - Dziecko? Chwileczkę... - Czy to tego człowieka szukasz? - Tak, ale... - W takim razie nie dajesz mi wyboru, prawda? - Słucham? Wepchnęła mu laleczkę z powrotem pod płaszcz i znowu się odwróciła. - Dopij herbatę. Potem porozmawiamy. - Pomożesz mi? - Uratować świat? Oczywiście. Uratować świat? O tym nie wspominałaś, przyboczna. *** Koryk wzruszył ramionami, by poprawić ciężką kolczugę. Długi miecz i tarcza leżały na mokrych kamieniach przed nim. W obleczonych w pancerne rękawice dłoniach ściskał kuszę. Śmieszka zajęła pozycję trzy kroki na lewo od niego. W prawej dłoni trzymała przebijacza. Jej wyszczerzone zęby lśniły w słabym blasku księżyca. Z prawej Koryk miał Mątwę, który przykucnął nad zestawem pocisków rozłożonych na przeciwdeszczowej pelerynie. Był wśród nich wstrząsacz. - Chwileczkę, Mątwa - odezwał się Koryk na widok wielkiego granatu. - Podaj tego wstrząsacza do tyłu, dobra? Chyba że masz zamiar wysadzić w powietrze nas wszystkich, nie wspominając już o Silandzie i Wilku Piany. Saper przyjrzał mu się uważnie. - Jeśli zabierzemy ze sobą setkę tych skurczybyków, nie mam nic przeciwko temu, Koryk. Nie zwracaj na niego uwagi. Wstrząsacz jest na ostatnią chwilę. Zapewne wszyscy już wtedy padniecie. - Ale może nadal będziemy żyli. - Postaraj się tego uniknąć, żołnierzu. Chyba że chcesz, żeby tłuszcza miała zabawę z tym, co z ciebie zostanie. Koryk skrzywił się i ponownie spojrzał na tłum, który kłębił się w odległości dwudziestu kroków, wykrzykując groźby i złowrogie zapowiedzi. Wielu z nich miało broń. Straż Miejska zniknęła i wyglądało na to, że głupców powstrzymuje jedynie kordon żołnierzy o złączonych tarczach: Tarcz, Corabb Bhilan Thenu’alas, Uru Hela, Jętka, Krótkonos i Mądrala. Na wolną przestrzeń przed nimi spadło kilka kamieni i odłamków cegieł, ale tych, którzy podeszli bliżej, przywitały unoszące się niemal leniwie tarcze. Na flankach tłumu szykowano już płonące strzały. Spróbują najpierw podpalić okręty. To niedobrze. Koryk nie wierzył, by Silanda miała się zapalić, nie po tym, co powiedział mu Gesler. Ale Wilk Piany to co innego. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że po trapie schodzi kapral Trupismród. Towarzyszył mu pięść Keneb. - Sierżancie Balsam - odezwał się ten drugi. - Słucham, pięści? Keneb rozejrzał się. - Gdzie są Gesler i Skrzypek? - Poszli na zwiady, pięści. - Na zwiady. Rozumiem. To znaczy, że ty tu dowodzisz. - Pięści, te strzały... - Boży Jeździec Run’Thurvian zapewnia, że okrętom cumującym w zatoce nic nie grozi. Niestety, nie można tego powiedzieć o transportowcach. Wywiesiliśmy flagi nakazujące znajdującym się najbliżej odsunąć się poza zasięg. To znaczy, że ty i twoi żołnierze musicie sobie radzić sami. Dziobowa balista Wilka Piany udzieli wam wsparcia. - Cieszymy się z tego, pięści - odparł Balsam z błyskiem szaleństwa w oczach. - Gdzie jest oblężenie? - Słucham? Trupismród odchrząknął. - Nie zwracaj na niego uwagi, pięści. Kiedy zacznie się walka, wróci do siebie. Mówisz, że tymi strzałami nie podpalą okrętów? Gdy już się o tym przekonają, zwrócą je przeciwko nam. Keneb skinął głową i spojrzał na Mątwę. - Saperze, chcę, żebyś załatwił tych łuczników na flankach. Nie czekaj na ich ruch. Przebijacze, zakładając, że są w zasięgu. Mątwa wyprostował się i spojrzał w tamtą stronę. - Z pewnością, pięści. Galt, Płatek, weźcie sobie parę przebijaczy, nie wstrząsacza, Galt, ty idioto. Te małe, okrągłe, tak jest. Dwa, do cholery, nie więcej. Potem wrócicie po następne... - Może trzy? - Nie! Zastanów się, Płatek. Ile masz rąk? Gdzie będziesz trzymał trzeciego, między półdupkami? Dwa i nie upuść ich, bo całe to molo wyleci w powietrze i my razem z nim. - Odwrócił się. - Pięści, czy mamy je rzucić teraz? - Czemu by nie? - odparł Keneb. - Jeśli się nam poszczęści, reszta zwieje. Powietrze przeszyły płonące strzały, wymierzone w olinowanie Wilka Piany. Nagle jednak skwierczące pociski zniknęły bez śladu. Koryk chrząknął. - Niezłe. Lepiej bierz się do roboty, Mątwa. Założę się, że już szykują następną salwę. Mątwa stał po prawej, a Galt i Płatek po lewej. Wszyscy unieśli gliniane granaty i rzucili je na rozkaz sapera. Rozległy się wybuchy, ostre jak trzask pękających kamieni. Ludzie padali na ziemię, krzycząc i wijąc się z bólu. Środkowa część tłumu rzuciła się do szarży z ochrypłym rykiem. - Cholera - mruknął któryś z ciężkich w pierwszym szeregu. Śmieszka rzuciła przebijacza w masę atakujących. Pocisk eksplodował w odległości dziesięciu kroków od kordonu. Żołnierze skulili się odruchowo, chowając głowy za ścianą tarcz. Ludzie krzyczeli, padali na ziemię, trysnęła krew i ochłapy mięsa, atakujący potykali się o leżące ciała. Pierwszą linię szarży ogarnął chaos, ale z tyłu napierali następni. Koryk zajął pozycję po prawej stronie. Słyszał, jak ktoś wykrzykuje rozkazy donośnym, autorytatywnym głosem malazańskiego oficera. Chciał dorwać tego skurwysyna. Balista na dziobie Wilka Piany wystrzeliła. Olbrzymi pocisk przeszył tłum, zostawiając za sobą ślad krwi. Bełt przeznaczony do robienia dziur w kadłubach bez trudu przebijał jedno ciało po drugim. Ku stojącym na molo żołnierzom pomknęło jeszcze kilka strzał. Potem tłum dotarł do kordonu. Niezdyscyplinowany motłoch, przekonany, że sam impet wystarczy, by rozbić ścianę tarcz, nie był przygotowany na świetnie skoordynowany kontratak żołnierzy ciężkiej piechoty. Wielkie tarcze uderzyły w napastników, a miecze cięły gwałtownie. Jedynym żołnierzem, którego nie uczono tego sposobu walki, był Corabb Bhilan Thenu’alas. Koryk zauważył, że Śmieszka zajęła pozycję za nim. Corabb odbijał kordelasem i okrągłą tarczą ataki potężnie zbudowanego mężczyzny uzbrojonego w dwa krótkie miecze. Napastnik jednym ciął, a drugim dźgał. Po chwili Śmieszka dostrzegła szansę i rzuciła nożem, trafiając go w gardło. Mężczyzna osunął się na ziemię i Corabb ciął go z góry kordelasem w nieosłoniętą głowę. - Wracaj do luku! - krzyknęła Śmieszka, popychając Corabba do przodu. Koryk wypatrzył z boku jakąś postać. To nie dowódca, bogowie, to mag, przygotowuje grotę. Uniósł kuszę i nacisnął spust. Trafiony bełtem mężczyzna padł na ziemię. W nieprzestającym napierać tłumie eksplodowały trzy kolejne przebijacze. Atak załamał się nagle. Kordon żołnierzy postąpił naprzód jeden krok, a potem drugi. Uderzali mieczami w dół, dobijając rannych. Napastnicy rzucili się do ucieczki. Koryk usłyszał w oddali czyjś głos, wzywający do przegrupowania. Na razie niewielu było takich, którzy go słuchali. Jeden z głowy. Na szerokim pomoście i po jego bokach walały się na bruku dziesiątki ciał. Było słychać słabe głosy, przepełnione bólem i żalem. Bogowie na dole, zabijamy swoich. *** Stojący na pokładzie dziobowym Wilka Piany Keneb zwrócił się w stronę kapitana Rynaga. - Kapitanie, w tym tłumie są żołnierze - oznajmił, z trudem powstrzymując wściekłość. - Bez mundurów. Mężczyzna pobladł. - Nic o tym nie wiem, pięści. - Jaki jest w tym cel? Nie dostaną Czternastej Armii. - Nie... nie wiem. Chodzi o Wickan. Chcą ich dorwać. Zaczął się pogrom i nie sposób już go powstrzymać. Ogłoszono krucjatę, na Równiny Wickańskie maszeruje armia... - Armia? Jaka armia? - Właściwie to motłoch, ale podobno zebrało się dziesięć tysięcy ludzi i są wśród nich weterani. - I cesarzowa to aprobuje? Mniejsza z tym. - Keneb ponownie spojrzał w stronę miasta. Skurwysyny, już się przegrupowywały. - Dobra - rzekł. - Jeśli to potrwa dłużej, mogę być zmuszony złamać rozkazy wydane przez przyboczną i wysadzić na ląd całą cholerną armię... - Pięści, nie możesz tego zrobić... Keneb odwrócił się błyskawicznie. - Przed chwilą tego właśnie się domagałeś! - Zaraza, pięści! Spowodujesz zagładę... - I co z tego? Lepsze to niż dać się wyrżnąć bez walki. Do rzeczy. Zakładając, że cesarzowa nie ukryła tu gdzieś całej armii, jesteśmy gotowi położyć kres temu buntowi. Bogowie wiedzą, że mamy w tym sporo doświadczenia. Przyznaję, że mam ochotę to właśnie zrobić. - Pięści... - Zejdź z tego okrętu, kapitanie. Natychmiast. Mężczyzna wytrzeszczył oczy. - Grozisz mi? - Grożę? Coltaine’a przybito do ukośnego krzyża pod Arenem, podczas gdy armia Pormquala chowała się za murami. Mam wielką ochotę przybić cię do czegoś w tym rodzaju. To byłby podarunek dla niedowiarków na brzegu, przypomnienie, że niektórzy z nas pamiętają prawdę. Jeśli za trzy oddechy jeszcze tu będziesz... Kapitan biegł już w stronę trapu. *** Koryk śledził wzrokiem oficera, który zbiegł na ląd, a następnie ominął kordon ciężkiej piechoty. Wydawało się, że zmierza w stronę najbliższej grupy, zbierającej się u wylotu szerokiej ulicy. Gdyby Koryk się nad tym zastanowił, znalazłby w mrocznych myślach wypełniających jego głowę i w posmaku zgnilizny, który poczuł nagle w ustach, wystarczające usprawiedliwienie. On się jednak nie zastanawiał, a usprawiedliwień nie potrzebował. Uniósł kuszę. I nacisnął spust. Bełt trafił kapitana w plecy, między łopatki. Mężczyzna padł na twarz, rozrzucając szeroko ramiona. Tarcz i pozostali żołnierze z pierwszego szeregu odwrócili się i spojrzeli na niego. Ich skryte w cieniu hełmów twarze nic nie wyrażały. Śmieszka zachichotała z niedowierzaniem. Na trapie rozległy się ciężkie kroki. - Kto jest za to odpowiedzialny? - zapytał ostrym tonem Keneb. Koryk spojrzał na niego. - Ja, pięści. - Przed chwilą zamordowałeś kapitana Untańskiej Gwardii Pałacowej, żołnierzu. - Tak jest. - Chcą spróbować jeszcze raz! - zawołał Tarcz. - Chyba ich wkurzyłeś, Koryk. - To dla mnie wystarczający dowód - warknął półkrwi Seti i zaczął znowu ładować kuszę. Czekał, aż Keneb przemówi i każe Balsamowi go aresztować. Pięść nie odezwał się jednak. Odwrócił się i wrócił na pokład Wilka Piany. Śmieszka wypuściła z sykiem powietrze przez zęby. - Doigrałeś się, Koryk. Niech no tylko Skrzypek o tym usłyszy. - Skrzypek? - warknął Balsam. - A co z przyboczną? Powieszą cię, Koryk. - Trudno. Za drugim razem zrobiłbym to samo. Skurwysyn chciał, żebyśmy wydali im Wickan. *** Oszołomiony Keneb wrócił na śródokręcie. „Chciał, żebyśmy wydali im Wickan...”. Żołnierze i marynarze patrzyli na niego. Boży Jeździec Run’Thurvian wyszedł spod pokładu i podszedł do Keneba. - Pięści Keneb, sytuacja nie rozwija się dobrze, prawda? Keneb zamrugał. - Słucham? - Doszło do skandalicznego naruszenia dyscypliny... - Przepraszam - przerwał mu Keneb - ale widzę, że tego nie rozumiesz. Jakiś czas temu przyboczna ogłosiła, że narodzili się Łowcy Kości. Co wówczas ujrzała? Ja wyczułem tylko blady cień jej wizji. Właściwie to było jedynie podejrzenie. Ale teraz... - Potrząsnął głową. - Trzy drużyny bronią molo. I dlaczego? - Pięści, dostrzegliśmy zagrożenie i musimy je jakoś zneutralizować. - Moglibyśmy zwinąć cumy i odpłynąć. Ale siedzimy tu, gotowi rozkwasić nos każdemu, kto ośmieli się podejść bliżej. Gotowi odpowiedzieć krwią na krew. Boży Jeźdźcze, tej nocy w Malazie zdrada chodzi po ulicach niczym bóg. - Ominął grupkę stojących na pokładzie ludzi, wracając na kasztel dziobowy. - Balista załadowana? - zapytał. Jeden z członków jej załogi skinął głową. - Tak jest, pięści. - Świetnie. Zbliżają się szybko. Boży Jeździec podszedł do Keneba. - Pięści, nie rozumiem tego. Keneb oderwał wzrok od setek zbliżających się ludzi. - Ale ja rozumiem. Widziałem to. Bronimy molo i żaden z tych cholernych żołnierzy nie dba o nic innego. A dlaczego? - Walnął pięścią w reling. - Dlatego że czekamy. Czekamy na przyboczną. Boży Jeźdźcze, należymy teraz do niej. Dokonało się i niech cholerne imperium szlag trafi! Drugi mężczyzna otworzył szerzej oczy, słysząc ten wybuch. Potem pokłonił się z bladym uśmiechem. - Skoro tak mówisz, pięści. Skoro tak mówisz. *** Ostatnie drzwi w korytarzu kamienicy, najwyższe piętro. Typowe. Ostrze noża z łatwością wsunęło się we framugę, unosząc zasuwę. Popchnął powoli drzwi, odsuwając je z tylko cichutkim skrzypnięciem skórzanych zawiasów. Skrzypek wśliznął się do środka i rozejrzał w mroku. Z wyrka dobiegało głośne, zwierzęce chrapanie i stęknięcia. Duszne pomieszczenie wypełniał odór starego piwa. Poruszając się małymi kroczkami, Skrzypek położył kolekcję kusz na podłodze. Trwało to prawie trzydzieści uderzeń serca, lecz mimo to stentorowe odgłosy wydawane przez śpiącego nie umilkły ani na chwilę. Uwolniony od ciężaru saper podkradł się bliżej. Oddychał powoli i cicho, aż wreszcie zatrzymał się tuż nad kudłatą głową nic niepodejrzewającej ofiary. - Twoje duchy wróciły - wyszeptał śpiewnym głosem. - Nigdy cię nie opuścimy, nie zaznasz już ani chwili odpoczynku, tak, mój drogi Wyłam Zębie, to ja, Skrzypek, umarłem, ale nie odszedłem, jestem duchem, który wrócił, żeby cię straszyć aż po kres... Pięść wyłoniła się znikąd, uderzając z wielką siłą Skrzypka w żołądek. Sierżant padł na podłogę i zwinął się z bólu. Wyłam Ząb wstał z łóżka. - To nie było śmieszne, Skrzypek - oznajmił, spoglądając na niego z góry. - Natomiast to, jak leżysz skręcony na podłodze, jest całkiem zabawne. - Zamknij gębę - wydyszał saper - i znajdź mi krzesło. Starszy sierżant pomógł mu wstać. Skrzypek wyprostował się powoli, opierając się ciężko o niego. Co chwila krzywił się z bólu, wypuszczając z sykiem powietrze między zębami. - Będziesz żył? Skrzypek skinął głową i zdołał się odsunąć o krok. - Dobra, zasłużyłem na to... - To się rozumie - przerwał mu Wyłam Ząb. Przez chwilę obaj patrzyli na siebie w ciemności. Potem uściskali się bez słowa. Nagle drzwi otworzyły się za ich plecami. Odsunęli się od siebie i zobaczyli Geslera oraz Chmurę. Ten pierwszy przyniósł dwie butelki wina, a drugi trzy bochny chleba. - Na oddech Kaptura! - zawołał ze śmiechem Wyłam Ząb. - Wszystkie stare skurczybyki znowu razem! Gesler i Chmura postawili wiktuały na małym stoliku, a Skrzypek obejrzał skrzypce, które miał na plecach. Z zadowoleniem stwierdził, że nie ma żadnych nowych uszkodzeń. Wyciągnął smyczek i rozejrzał się wokół. Wyłam Ząb zapalił lampę, a potem usiadł na krześle. Po chwili wszyscy trzej mężczyźni patrzyli wyczekująco na Skrzypka. - Wiem - powiedział saper. - Wyłam Ząb, pamiętasz ostatni raz, kiedy grałem... - To był ostatni raz? - Tak. Od tego czasu poległo wielu. Przyjaciół. Ludzi, których nauczyliśmy się kochać, a teraz ich brak jest jak dziury w naszych sercach. - Zaczerpnął głęboko tchu i mówił dalej: - To czekało i dojrzewało we mnie już od dawna. A więc, starzy przyjaciele, usłyszmy parę imion. Wyłam Ząb usiadł na łóżku, drapiąc się po brodzie. - Mam dla ciebie zupełnie nowe. To żołnierz, któremu coś zleciłem tej nocy, i w efekcie dał się zabić. Nazywał się Gentur. Jego przyjaciel, Opluwacz, też o mało nie umarł, ale wygląda na to, że Pani pociągnęła. A my znaleźliśmy go na czas, żeby mu pomóc. Skrzypek skinął głową. - Gentur. Dobra? Gesler? - Kulp. Baudin. I chyba też Felisin Paran. Ona w ogóle nie miała szczęścia, a gdy spotykało ją coś dobrego, co zdarzało się rzadko, nie wiedziała, co zrobić ani powiedzieć. - Wzruszył ramionami. - Jeśli ktoś bardzo ucierpiał, potrafi tylko odpłacać innym cierpieniem. Zatem ona również. - Przerwał na chwilę. - Pella, Prawda. - I Coltaine - dodał Chmura. - I Duiker, i Siódma Armia. Skrzypek zaczął stroić instrument. - To wszystko dobre imiona. Dodam kilka od siebie. Sójeczka, Płot. Biegunek. I jeszcze ktoś... nie ma jeszcze imienia. Jeszcze ktoś... - Skrzywił się. - To może zabrzmieć trochę fałszywie, bez względu na moje wysiłki. Nieważne. Mam w głowie smutny tren, który musi się wydostać na zewnątrz... - Cały jest smutny, Skrzypek? - Nie, nie cały. Zostawię dobre wspomnienia... ale dam od czasu do czasu szept, który powie wam, co czujecie. A teraz siadajcie. Napełnij kielichy, Gesler, to chyba chwilę potrwa. Zaczął grać. *** Masywne drzwi na szczycie Szlaku Szańcowego otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, odsłaniając potężną, przygarbioną sylwetkę stojącą w progu. Gdy przyboczna tam dotarła, postać odsunęła się na bok. Tavore weszła do wieży bramnej. Za nią podążali T’jantar, pięść Tene Baralta i Kalam. Cuchnące stęchlizną pomieszczenie wypełniały słodkie opary rumu. Skrytobójca przystanął naprzeciwko odźwiernego. - Lubben. - Kalam Mekhar - odpowiedział tamten dudniącym basem. - Miałeś dziś dużo roboty? - Nie wszyscy korzystają z drzwi - odpowiedział Lubben. Kalam skinął głową. Wyszedł na dziedziniec twierdzy. Pod stopami miał nierówną kamienną nawierzchnię, po lewej starą wieżę, a samą twierdzę lekko po prawej. Przyboczna pokonała już połowę szerokości placu. Za plecami Kalama złożona z untańskich gwardzistów eskorta oddzieliła się od reszty grupy, zmierzając ku swym kwaterom ulokowanym pod północnym murem. Kalam przymrużył powieki, spoglądając na mętny księżyc. Twarz pieścił mu lekki wietrzyk, ciepły, parny i suchy. Osuszał mu pot na czole. Chorągiewka na dachu zaskrzypiała cicho. Skrytobójca podążył za towarzyszami. Przy wejściu do twierdzy stało na straży dwóch szponów, którzy zastąpili regularnych wartowników. Kalam zastanawiał się, gdzie się podział miejscowy pięść i jego garnizon. Pewnie siedzą w piwnicach magazynowych, pijani w trupa. Kaptur wie, że tak właśnie bym zrobił na ich miejscu. Ale nie stary Lubben, oczywiście. Garbus dorównywał wiekiem samej Bramie Szańcowej. Był tu zawsze, w czasach cesarza, a jeśli wierzyć opowieściom, nawet wtedy, gdy wyspą władał Mock. Gdy Kalam przechodził między dwoma skrytobójcami, obaj pochylili zakapturzone głowy. Doszedł do wniosku, że to przywitanie miało być drwiną albo nawet czymś gorszym. Nie odpowiedział im. Szedł dalej, wchodząc do szerokiego korytarza. Czekał tam na nich kolejny szpon. Zakapturzony skrytobójca poprowadził ich ku schodom. Pokonali dwa piętra w górę, weszli do następnego korytarza, a potem do przedpokoju. Tene Baralta zostawił tam swoje Czerwone Miecze, pomijając tylko kapitan Lostarę Yil. Dwóch żołnierzy odesłał, wydawszy im szeptem rozkazy. Przyboczna przyglądała się temu wszystkiemu z twarzą bez wyrazu, lecz Kalam miał ochotę zażądać od Tene Baralty wyjaśnień w sprawie tej demonstracji niezależności. Wyglądało na to, że pięść chce zerwać wszelkie więzi łączące jego i jego Czerwone Miecze z przyboczną oraz Czternastą Armią. Po chwili szpon poprowadził ich dalej. Przeszli przez kolejne wrota i dotarli następnym korytarzem do dwuskrzydłowych drzwi. Kalam wiedział, że to nie jest sala, w której zwykle odbywały się oficjalne spotkania. Była mniejsza - sądząc po drzwiach - i znajdowała się w rzadko używanej części twierdzy. U wejścia stało na straży dwóch kolejnych szponów. Obaj odwrócili się, żeby otworzyć drzwi. Przyboczna przeszła przez nie, a potem się zatrzymała. T’jantar i Tene Baralta zrobili to samo. Idąca obok skrytobójcy Lostara Yil wstrzymała oddech. Czekał na nich trybunał. Zasiadała w nim cesarzowa Laseen, Korbolo Dom odziany w mundur wielkiej pięści oraz jeszcze jeden człowiek, którego Kalam nie znał. Był korpulentny, miał pucołowatą twarz i spowijały go niebieskie jedwabie. Bezbarwne włosy miał krótko ostrzyżone i wysmarowane oliwą. Jego senne oczy spoglądały na przyboczną z pożądliwością kata. Stoły ustawiono na kształt odwróconej litery T. Na przybyszy czekały trzy krzesła, zwrócone do nich oparciami. Po długiej chwili przyboczna podeszła do środkowego krzesła, odsunęła je i usiadła z wyprostowanymi plecami. T’jantar zajęła miejsce z jej lewej strony. Tene Baralta skinął na Lostarę Yil, nakazując jej podążyć za sobą, po czym przeszedł pod prawą ścianę. Stanął tam na baczność, spoglądając na cesarzową. Kalam westchnął i podszedł do ostatniego z krzeseł. Usiadł na nim, wspierając urękawicznione dłonie na podrapanym blacie. Grubas wbił spojrzenie w skrytobójcę, pochylając się lekko. - Kalam Mekhar, tak? - wyszeptał. - Bardzo się cieszę, że wreszcie cię spotkałem. - Miło mi, że masz powód do radości... kimkolwiek jesteś. - Jestem Mallick Rel. - W jakim charakterze tu się znalazłeś? - zapytał Kalam. - Naczelnej żmii? - Wystarczy tego - odezwała się cesarzowa. - Siadaj, jeśli musisz, Kalam, ale milcz. I pamiętaj, że nie prosiłam o twą obecność tutaj. Kalam wyczuł w tych słowach ukryte pytanie. Zbył je wzruszeniem ramion. Nie, Laseen, nie jestem gotowy nic ci dać. Cesarzowa przeniosła spojrzenie na dowódcę Czerwonych Mieczy. - Tene Baralta, jak rozumiem, pomogłeś przeprowadzić przyboczną i jej świtę przez miasto. To był szlachetny postępek. Zakładam, że przyboczna nie prosiła cię o to ani nie zmuszała w żaden sposób. Wydaje się więc oczywiste, że pragniesz przemówić do mnie w imieniu Czerwonych Mieczy. Mężczyzna o oszpeconej twarzy pokłonił się nisko. - Tak, cesarzowo. - No to mów. - Cesarzowo, w Arenie przyboczna wcieliła Czerwone Miecze do Czternastej Armii i uczyniła mnie pięścią. Z szacunkiem proszę, byś odwołała ten rozkaz. Zawsze służyliśmy Imperium Malazańskiemu jako niezależna jednostka, z uwagi na nasz wyjątkowy status pierwszych i najwierniejszych strażników imperialnych w Siedmiu Miastach. Cesarzowa skinęła głową. - Nie widzę powodu, by odrzucić twą prośbę, komendancie. Czy przyboczna pragnie coś powiedzieć? - Nie. - Proszę bardzo. Komendancie Tene Baralta, Czerwone Miecze można na razie zakwaterować tutaj, w Twierdzy Mocka. Możesz odejść. Mężczyzna ponownie się pokłonił, odwrócił i wymaszerował z komnaty. Lostara Yil również odeszła. Drzwi zamknęły się za nimi. Laseen wbiła spojrzenie w przyboczną. - Witaj w domu, Tavore. - Dziękuję, cesarzowo. - Nad transportowcami kotwiczącymi w zatoce powiewa flaga zarazy. Obie wiemy, że twoja armia nie padła ofiarą epidemii. - Pochyliła głowę. - Co mam sądzić o tej próbie oszustwa? - Cesarzowo, pięść Keneb najwyraźniej doszedł do wniosku, że bez względu na zapewnienia kapitana Rynaga, w mieście doszło do niepokojów. Keneb z pewnością obawiał się o bezpieczeństwo żołnierzy Czternastej Armii w przypadku, gdyby zeszli na ląd. W końcu są wśród nas Wickanie. Mogłabym dodać, że ich wierność wobec imperium jest niezachwiana. Towarzyszy nam liczny oddział Khundryli z Wypalonych Łez, którzy także wyróżnili się w służbie imperium. Gdyby ci żołnierze zeszli z okrętów, mogłoby dojść do krwawej łaźni. - Krwawej łaźni, przyboczna? - Laseen uniosła brwi. - Kapitanowi Rynagowi wyraźnie rozkazano dopilnować, by żołnierze Czternastej Armii oddali broń przed zejściem na ląd. - Co zdałoby ich na łaskę i niełaskę rozjuszonego tłumu, cesarzowo. Laseen machnęła lekceważąco dłonią. - Cesarzowo - ciągnęła przyboczna - mam wrażenie, że w sercu imperium ukształtowała się błędna opinia, że w wydarzeniach znanych jako Sznur Psów, a także w tych, do których doszło potem w Arenie, kryje się coś podejrzanego. - Przerwała na chwilę. - Widzę, że Korbolo Dom, renegat, który dowodził Psobójcami, a potem został aresztowany na Raraku, odzyskał wolność, a nawet został wielką pięścią. Co więcej, jhistalski kapłan Mallick Rel, który zapewne stał za rzezią Armii Areńskiej, jest teraz twoim doradcą. Nie muszę dodawać, że tego nie pojmuję. Czyżby, pomimo moich zwycięstw w Siedmiu Miastach, tamtejszy bunt odniósł sukces wykraczający poza najśmielsze marzenia jego przywódców? - Moja droga Tavore - odparła Laseen. - Muszę przyznać, że trochę się za ciebie wstydzę. Wydaje się, że żywisz dziecinne przekonanie, jakoby pewne prawdy były niezbite i niezaprzeczalne. Niestety, świat dorosłych nie jest aż tak prosty. Wszystkie prawdy są plastyczne. Jeśli to konieczne, można je zmieniać. Czy nie zauważyłaś, Tavore, że w umysłach obywateli tego imperium prawda jest pozbawiona znaczenia? Utraciła moc, nie może już być przyczyną zmiany. Co więcej, wola ludu, przyznaję, iż zrodzona ze strachu i ignorancji, może zmieniać owe prawdy, przekształcać dogodne kłamstwa w wiarę, której nie wolno podważać. - Jej podważanie równa się zdradzie - rzekła po chwili Tavore. Cesarzowa rozciągnęła usta w uśmiechu. - Widzę, że z każdym uderzeniem serca stajesz się starsza, Tavore. Być może mogłybyśmy zapłakać nad utratą twej niewinności, ale obawiam się, że nie mamy zbyt wiele czasu. Imperium Malazańskie przeżywa najbardziej niebezpieczne chwile w swej historii. Wszystko jest niepewne, szale się ważą. Dujek Jednoręki zmarł na zarazę, a jego armia zniknęła bez śladu, zapewne padła ofiarą tej samej choroby. W Korelu sytuacja staje się z każdą chwilą gorsza. Hekatomba ludności Siedmiu Miast zadała naszej gospodarce niemal śmiertelny cios, zwłaszcza jeśli chodzi o żniwa. Nim subkontynent wróci do równowagi, może nam zagrozić głód. Bezwzględnie musimy nadać naszemu imperium nową postać, Tavore. - A czego będzie to wymagało, cesarzowo? - Niestety, ofiar - odpowiedział Mallick Rel. - Przelewu krwi, który złagodzi gniew tłumu. To niefortunne, ale nie ma innego wyjścia. Wszyscy jesteśmy zasmuceni. Tavore zamrugała. - Chcesz, żebym wydała Wickan. - I Khundryli - dodał Mallick Rel. Korbolo Dom pochylił się nagle nad blatem. - Jeszcze jedno, Tavore Paran. Kto jest na tych katamaranach, w imię Kaptura? - Żołnierze z ludu znanego jako Zgubańczycy. - Dlaczego tu przybyli? - zapytał Napańczyk, obnażając zęby. - Dlatego że przysięgli wierność, wielka pięści. - Imperium Malazańskiemu? Przyboczna zawahała się, po czym znowu spojrzała na Laseen. - Cesarzowo, muszę z tobą porozmawiać w cztery oczy. Te sprawy należą tylko do cesarzowej i jej przybocznej. Mallick Rel syknął. - Sprawy dotyczące otataralowego miecza! Jest tak, jak się obawiałem, cesarzowo! Ona służy teraz innemu i jest gotowa poderżnąć zimnym żelazem gardło Imperium Malazańskiego! Tavore spojrzała na jhistala, wykrzywiając twarz w wyrazie nieskrywanego obrzydzenia. - Imperium nigdy nie chciało zaakceptować nieśmiertelnego patrona, Mallicku Rel. Przede wszystkim z tego powodu przetrwaliśmy, a nawet stawaliśmy się coraz silniejsi. Co tu robisz, kapłanie? - Komu teraz służysz, kobieto? - odpowiedział pytaniem Mallick Rel. - Jestem przyboczną cesarzowej. - W takim razie musisz wykonać jej rozkaz! Oddaj nam Wickan! - Nam? Ach, teraz rozumiem. Pod Arenem skradziono ci część chwały. Powiedz mi, ile czasu minie, nim zostanie podpisany nakaz aresztowania pięści Blistiga, byłego oficera Straży Areńskiej, który nie wykonał rozkazu opuszczenia miasta? Wyłącznie dzięki niemu Aren nie padł. - Czy Blistig nie aresztował Czerwonych Mieczy w Arenie, Tavore? - zapytała Laseen. - Uczynił to na rozkaz Pormquala. Proszę, cesarzowo, musimy porozmawiać w cztery oczy. I wtedy Kalam zobaczył w oczach Laseen coś, czego nigdy się nie spodziewał tam ujrzeć. Błysk strachu. To jednak Korbolo Dom przemówił. - Przyboczna Tavore, jestem teraz wielką pięścią. Po śmierci Dujeka najstarszym rangą pośród wielkich pięści. Co więcej, przyjąłem tytuł i obowiązki Pierwszego Miecza Imperium, która to pozycja pozostawała, niestety, nieobsadzona od czasu przedwczesnej śmierci Dassema Ultora. W związku z tym obejmę teraz dowództwo nad Czternastą Armią. - Tavore - rzekła cicho Laseen - zadaniem przybocznej nigdy nie było dowodzenie armiami. Gdy w Siedmiu Miastach wybuchł bunt, moimi poczynaniami kierowała konieczność, ale z tym już koniec. Zrobiłaś wszystko, o co cię prosiłam, i nie jestem ślepa na twą lojalność. Zasmuca mnie, że to spotkanie odbywa się w tak wrogiej atmosferze. Jesteś przedłużeniem mojej woli, Tavore, i nie żałuję wyboru, którego dokonałam. Nawet w tej chwili. Wygląda jednak na to, że muszę cię zaznajomić ze szczegółami swej woli. Chcę, żebyś wróciła do mnie, do Unty. Mallick Rel może mieć zdolności do wielu dziedzin administracji, ale z innymi sprawami radzi sobie gorzej. Dlatego właśnie cię potrzebuję, Tavore. Chcę, żebyś stanęła u mojego boku jako uzupełnienie jhistala. Jesteś właśnie świadkiem przebudowy struktury naczelnego dowództwa imperium. Nowy Pierwszy Miecz przejmie dowództwo nad malazańskimi armiami. Nadszedł czas, byś odłożyła broń, Tavore. Zapadła cisza. Tavore nawet nie drgnęła, nie okazywała żadnych emocji. - Wedle rozkazu, cesarzowo. Kalam poczuł, że jego skóra stała się nagle gorąca, jakby trawiły ją płomienie. Po ciele spływał mu pot. Czuł jego kropelki na twarzy i szyi. Gapił się na swe obleczone w skórzane rękawice dłonie, spoczywające nieruchomo na wytartym blacie. - To mnie cieszy - powiedziała Laseen. - Będę musiała wrócić na chwilę do portu - oznajmiła Tavore. - Obawiam się, że pięść Keneb nie uwierzy w autentyczność rozkazów przekazanych przez kogoś innego. - Jest bardzo wierny - wyszeptał Mallick Rel. - To prawda. - A co z tymi Zgubańczykami? - zapytał Korbolo Dom. - Czy są warci zachodu? Czy uznają moje zwierzchnictwo? - W tej sprawie nie mogę przemawiać w ich imieniu - odparła bezbarwnym tonem Tavore - ale nie odrzucą żadnych propozycji, nie rozważywszy ich. Jeśli zaś chodzi o ich wartość w boju, sądzę, że się sprawdzą, przynajmniej jako oddziały wsparcia. - Nie ma w nich nic więcej? Przyboczna wzruszyła od niechcenia ramionami. - To cudzoziemcy, Pierwszy Mieczu. Barbarzyńcy. No jasne, barbarzyńcy, posiadający najlepsze okręty na całym cholernym oceanie. Jednakże Korbolo Dom w swej nadzwyczajnej bystrości i niezrównanej inteligencji skinął po prostu głową. Nastała kolejna chwila ciszy, podczas której można było powiedzieć tak wiele, podczas której Imperium Malazańskie mogło znaleźć solidniejszą podstawę. Kalamowi wydawało się, że słyszy w niej trzask zamykanych wrót, stukot i zgrzyt opuszczanej kraty, że widzi korytarze, aleje, w których migotliwe światło przygasa, a potem znika. Gdyby cesarzowa wówczas przemówiła, wypowiedziała słowa przeznaczone wyłącznie dla przybocznej, cokolwiek, co nie zabrzmiałoby fałszywie... - Przyboczna, pozostaje jeszcze sprawa dwojga Wickan, czarnoksiężnika i czarownicy - odezwał się wreszcie Mallick Rei. Tavore nie spuszczała wzroku z Laseen. - Oczywiście. Na szczęście, moc ich opuściła wskutek urazu związanego ze śmiercią Coltaine’a. - Niemniej jednak Szpon musi ich aresztować. - Nic na to nie poradzimy, Tavore - dodała cesarzowa. - Nawet z drobną częścią swej dawnej mocy mogliby dokonać rzezi mieszkańców Malazu. Nie możemy do tego dopuścić. - Dzisiejszej nocy będzie przelana tylko krew Wickan i Khundryli - stwierdziła przyboczna głosem wypranym z wszelkich emocji. - Tak musi się stać - wyszeptał jhistal, jakby znowu zawładnął nim żal. - Tavore - zaniepokoiła się Laseen - czy Khundryle nie będą mieli oporów przed oddaniem broni i zbroi? Czy nie jest ich dwa tysiące albo więcej? - Wystarczy jedno moje słowo - zapewniła przyboczna. - Bardzo mnie cieszy - rzekła cesarzowa z bladym uśmiechem - że zrozumiałaś, iż to, co wydarzy się dzisiejszej nocy, jest konieczne. W ogólnym planie to niewielkie poświęcenie, Tavore. Jest też oczywiste, że Wickanie przestali być użyteczni. Musimy się uwolnić od dawnych przymierzy z plemionami, ponieważ zaburzenia w Siedmiu Miastach sprawiły, że nie możemy już liczyć na tamtejsze plony. Innymi słowy, potrzebujemy Równin Wickańskich. Trzeba wyrżnąć stada, zaorać ziemię i zasiać zboże. Siedem Miast stało się dla nas srogą nauczką. Nie możemy dłużej polegać na odległych krainach, gdy chodzi o zasoby konsumowane przez imperium. - Wynika z tego - odezwał się Mallick Rei, rozpościerając dłonie - że konieczność ma charakter ekonomiczny, tak? Ciemny, zacofany lud czeka zagłada. To smutne, lecz, niestety, nieuniknione. - Z pewnością dobrze znasz te sprawy. W końcu jhistalski kult wyznawany przez gedoriańskich Falarczyków został w podobny sposób wykorzeniony przez cesarza Kellanveda. Zapewne jesteś jednym z nielicznych ocalałych z owych wydarzeń. Z tłustej twarzy Mallicka Rela odpłynęły powoli blade barwy. - Jest o tym bardzo drobna wzmianka w imperialnych kronikach - ciągnęła przyboczna. - Niełatwo ją odszukać. Jestem jednak przekonana, że gdybyś przestudiował dzieła Duikera, znalazłbyś w nich niezbędne informacje. Rzecz jasna, „drobna” to pojęcie względne. Przypuszczam, że przyszli historycy w podobny sposób opiszą obecny pogrom Wickan. Jednakże dla samych Wickan sprawa z pewnością nie jest drobna. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Mallick Rei. - To, że czasami warto zatrzymać się na ścieżce, zawrócić i cofnąć odrobinę. - A co to da? - Zrozumienie motywów, jhistalu. Wszystko wskazuje, że to noc zerwanych przymierzy i traktatów oraz powracających wspomnień. - Tę debatę można będzie kontynuować kiedy indziej - wtrąciła cesarzowa. - Tłuszcza w mieście wkrótce zwróci się przeciwko samej sobie, jeśli nie dostarczy się jej odpowiednich ofiar. Jesteś gotowa, przyboczna? Kalam zorientował się, że wstrzymuje oddech. Nie widział twarzy Tavore, ale coś w spojrzeniu Laseen powiedziało mu, że przyboczna patrzy prosto na nią. Coś między nimi się wydarzyło i oczy cesarzowej straciły stopniowo wyraz, stały się dziwnie bezbarwne. Przyboczna wstała. - Tak jest, cesarzowo. T’jantar również się podniosła i Kalam zrobił to samo. - Przyboczna - powiedział znużonym basem - odprowadzę cię. - Gdy już dopełnisz tej uprzejmości - powiedziała cesarzowa - wróć, proszę, tutaj. Nigdy nie przyjęłam twojej rezygnacji. Nadal pozostajesz członkiem Szponu, Kalamie Mekhar, i uważam też, że jesteś jednym z tych, którzy już od dawna zasługują na awans. Topper najwyraźniej zaginął w Cesarskiej Grocie i pozycja dowódcy Szponu pozostaje nieobsadzona. Nie przychodzi mi do głowy żaden godniejszy kandydat. Kalam uniósł brwi. - Wydaje ci się, cesarzowo, że przyjąłbym tę pozycję i zamieszkał w Zachodniej Wieży w Uncie, otaczając się kurwami i pochlebcami? Spodziewasz się, że będę drugim Topperem? Tym razem to Laseen przemówiła głosem pozbawionym wszelkiego wyrazu. - Z całą pewnością nie, Kalamie Mekhar. Cały Szpon pod moją kontrolą. Bogowie, kto padłby pierwszy? Mallick Rel. Korbolo Dom. Ona o tym wie. Zaoferowała mi to. Będę mógł wyciąć raka... ale najpierw musi zginąć paru Wickan. I... nie tylko Wickan. Kalam bał się cokolwiek powiedzieć. Nie wiedział, jakie słowa mogłyby wyjść z jego ust, gdyby to zrobił. Pokłonił się cesarzowej, po czym wyszedł za Tavore i T’jantar z komnaty. Przeszli korytarzem dwadzieścia trzy kroki, docierając do przedpokoju. Nie było już tam Czerwonych Mieczy. Tavore zatrzymała się i skinęła na T’jantar, zajmującą pozycję pod przeciwległymi drzwiami. Przyboczna zatrzasnęła te, którymi tu weszli. I spojrzała na Kalama. Ale pytanie zadała T’jantar: - Kalamie Mekhar, ile dłoni na nas czeka? Odwrócił wzrok. - Każda dłoń jest nauczona działać jako niezależna jednostka. To zarówno silna, jak i słaba strona. -Ile? - Na dole cumują cztery okręty. To może być nawet osiemdziesiąt. - Aż tyle? Skrytobójca skinął głową. Jesteś już martwa, przyboczna. I ty też, T’jantar. - Nie pozwoli ci wrócić do portu - powiedział, nadal nie patrząc obu kobietom w oczy. - To by oznaczało wojnę domową... - Nie - zaprzeczyła Tavore. Kalam spojrzał na nią, marszcząc brwi. - Opuszczamy Imperium Malazańskie. Zapewne nigdy już nie wrócimy. Podszedł do ściany, oparł się o nią i zamknął oczy. Po twarzy spływały mu strugi potu. - Nie rozumiesz, co mi przed chwilą oferowała? Mogę wrócić do tej komnaty i zrobić dokładnie to, czego ode mnie chce. Czego potrzebuje. Potem wyjdziemy stamtąd oboje, zostawiając dwa trupy i oderżnięte głowy leżące na tym cholernym stole. Niech to szlag, Tavore. Osiemdziesiąt dłoni! - Rozumiem - odparła Tavore. - Idź więc. Nie będę o tobie myślała źle, Kalamie Mekhar. Zawsze służyłeś Imperium Malazańskiemu. Służ mu i teraz. Nadal nie ruszał się z miejsca i nie otwierał oczu. - A więc dla ciebie ono już nic nie znaczy, Tavore? - Mam na głowie inne sprawy. - Wyjaśnij je. - Nie. - Dlaczego nie? - Dzisiejszej nocy w Malazie doszło do konwergencji, Kalamie Mekhar - odparła T’jantar. - Gracze wykonują gorączkowe ruchy i, tak, jednym z nich jest Mallick Rel, aczkolwiek ręka, która nim kieruje, pozostaje odległa i niedostrzegalna. Gdybyś go usunął, tak jak zamierzasz, okazałoby się to potężnym ciosem, mogącym zmienić równowagę sił. Bardzo możliwe, że ocaliłbyś nie tylko Imperium Malazańskie, lecz również cały świat. Jak mogłybyśmy nie pochwalać twojego pragnienia? - Ale... - Tak - potwierdziła T’jantar - prosimy cię o to. Kalam, bez ciebie nie mamy szans. - Cholera, to sześciuset skrytobójców! - Oparł głowę o ścianę, nie chcąc, nie mogąc patrzeć na te dwie kobiety, na prośbę, którą ujrzałby w ich oczach. - Sam nie wystarczę. Z pewnością to rozumiecie. Wszyscy zginiemy, a Mallick Rel ocaleje. - Skoro tak mówisz - odparła Tavore. Czekał, aż doda coś jeszcze, ostatnie błaganie. Czekał na nowe posunięcie T’jantar. Obie jednak milczały. - Czy to jest tego warte, przyboczna? - Możemy wygrać tę bitwę, Kalam, albo wygrać wojnę. - Jestem tylko jednostką. - To prawda. Ale mam w rękawie przycięty kłykieć. Dłonie swędziały go w mokrych od potu rękawicach. - Jhistalski kapłan jest pamiętliwy. - Bardzo - przyznała T’jantar. - A do tego pragnie władzy. - A Laseen jest zdesperowana. - To również prawda, Kalam. - Dlaczego nie zaczekacie tu obie, aż ich zabiję? Potem przekonamy cesarzową, że trzeba powstrzymać ten pogrom. Natychmiast. Koniec z przelewem krwi. W mieście jest sześciuset skrytobójców. Możemy zmiażdżyć ten obłęd, zdusić gorączkę... - Koniec z przelewem krwi, Kalamie Mekhar? Pytanie T’jantar go ubodło, pokręcił jednak głową. - Wyeliminujemy prowodyrów, to wystarczy. - Widzę, że coś nie przyszło ci do głowy - zauważyła T’jantar. - A mianowicie? - Szpon zinfiltrowano. Na wielką skalę. Jhistal nie był bezczynny. - Skąd o tym wiesz? Ponownie odpowiedziała mu cisza. Kalam potarł twarz obiema dłońmi. - Bogowie na dole... - Czy mogę ci zadać pytanie? Żachnął się. - Mów, T’jantar. - Kiedyś oburzała cię czystka starej gwardii. W gruncie rzeczy, niedawno przybyłeś do tego miasta z zamiarem zamordowania cesarzowej. Skąd o tym wie? Skąd wie to wszystko? Kim ona jest? - Mów dalej. - Kierowało tobą oburzenie, gniew. Twoje własne wspomnienia ogłoszono kłamstwem i chciałeś sprzeciwić się rewizjonistom, którzy zniesławili wszystko, w co wierzyłeś. Chciałeś spojrzeć w oczy tej, która zdecydowała, że Podpalacze Mostów muszą umrzeć. Pragnąłeś ujrzeć w nich prawdę, a gdybyś ją tam odnalazł, zrobiłbyś to, co konieczne. Ale ona cię przekonała... - Nawet jej tam nie było. - Ach, więc o tym wiedziałeś. No cóż, nieważne. Czy to powstrzymałoby cię przed udaniem się do Unty? Przed doścignięciem jej? Pokręcił głową. - I gdzie się podziało twoje oburzenie? Coltaine z Klanu Wron. Historyk imperialny Duiker. Siódma Armia. A teraz Wickanie z Czternastej Armii. Pięść Temul. Nul i Nadir. Gall, wódz Khundryli z Wypalonych Łez, którzy powstrzymali Korbolo Doma pod Sanimonem, kradnąc mu zwycięstwo na długo przed Arenem. Zdrajcy siedzą w sali tronowej... - Mogę sprawić, że nie pożyją długo. - To prawda. Jeśli postanowisz to zrobić, przyboczna i ja będziemy miały przed śmiercią przynajmniej tę satysfakcję. Po nas zginie jednak wielu innych. Więcej niż potrafimy sobie wyobrazić. - Pytasz, gdzie się podziało moje oburzenie, ale masz odpowiedź przed oczyma. Ono żyje we mnie. Jest gotowe zabić. Teraz. - Jeśli zabijesz dziś Mallicka Rela i Korbolo Doma - odparła T’jantar - nie uratujesz Wickan ani Khundryli. Nie zapobiegniesz wojnie ze Zgubą. Ani zniszczeniu Równin Wieluńskich. Cesarzowa rzeczywiście jest zdesperowana, do tego stopnia, że poświęci swą przyboczną w zamian za zgładzenie dwóch zdrajców u swego boku. Powiedz mi jednak, czy sądzisz, że Mallick Rel nie zrozumiał sedna propozycji, którą złożyła ci Laseen? - Tak brzmi twoje pytanie? - Tak. - Korbolo Dom jest głupcem. Zapewne nic nie zrozumiał. Niestety, jhistal nie jest głupi. A to znaczy, że będzie przygotowany. - Kalam umilkł, choć jego myśli wciąż gnały po niezliczonych szlakach, analizując różne możliwości. - Może nie wiedzieć, że mam otataralową broń... - Moc, z której czerpie, jest pradawna. - A więc, po wszystkim, co tu powiedzieliśmy, może mi się nie udać. - Może. - I wtedy wszyscy przegramy. - Tak. Kalam otworzył oczy i zobaczył, że przyboczna się odwróciła. Patrzyła na niego tylko T’jantar. W jej złocistych oczach ujrzał wyraz skupienia. Sześciuset. - Powiedz mi, T’jantar, jeśli trzeba będzie wybierać między tobą a przyboczną, czyje życie jest ważniejsze? - Przybocznej - odpowiedziała bez chwili zastanowienia. - A między tobą a mną? - Twoje. Aha. - Przyboczna, wybierz, jeśli łaska, między sobą a Czternastą Armią. - Czemu to ma służyć? - zapytała Tavore ochrypłym głosem. - Wybierz. - Wydałam pięści Kenebowi rozkazy. Kalam zamknął powoli oczy. Gdzieś w głębi jego umysłu rozległ się słabiutki dźwięk. To była muzyka, przepojona smutkiem. - W mieście są groty - powiedział cicho. - Wiele grot, kipiących mocą. Szybki Ben będzie miał trudne zadanie, o ile w ogóle zdołam do niego dotrzeć. Nie ma mowy o używaniu bram. Przyboczna, będzie ci potrzebny twój miecz. Otataral z przodu... i z tyłu. To była niezwykła muzyka, nieznana melodia, ale... Kalam ją rozpoznawał. Otworzył oczy. Przyboczna odwróciła się powoli ku niemu. Ból w jej spojrzeniu był jak cios zadany prosto w serce. - Dziękuję - powiedziała. Skrytobójca zaczerpnął głęboko tchu, a potem wzruszył ramionami. - Dobra, nie ma sensu kazać im czekać. *** Perła wszedł do komnaty. Mallick Rel spacerował w kółko, a Korbolo Dom odkorkował butelkę wina i właśnie napełniał sobie kielich. Cesarzowa nadal siedziała na krześle. - Wszyscy troje zbliżają się już do bramy - oznajmiła, nie tracąc czasu na zbędne pogaduszki. - Rozumiem. A więc Kalam Mekhar wybrał. Przez jej twarz przemknął wyraz przywodzący na myśl rozczarowanie. - Tak. Nie stoi ci już na drodze, Perła. Ty dziwko. Zaoferowałaś mu Szpon, tak? I co by mi wtedy zostało? - My dwaj mamy coś ze sobą do załatwienia, cesarzowo. - Nie pozwól, żeby przeszkodziło ci to w wykonaniu zadania. Kalam jest najmniej ważnym z trzech celów, rozumiesz? Usuń go z drogi, oczywiście, ale potem zrób to, co kazałam ci zrobić. - Oczywiście, cesarzowo. - Kiedy wrócisz - dodała Laseen z lekkim uśmieszkiem na nieładnej twarzy - będę miała dla ciebie niespodziankę. Przyjemną. - Nie sądzę, by zajęło mi to wiele czasu... - To właśnie ta nadmierna pewność siebie najbardziej mnie w tobie irytuje, Perła. - Cesarzowo, to tylko jeden człowiek! - Wydaje ci się, że przyboczna jest bezbronna? Ona ma otataralowy miecz, Perła. Czary, które wykorzystuje Szpon w swych zasadzkach, nie będą skuteczne. Zostaje tylko brutalna siła. Jest jeszcze T’jantar, pozostająca dla nas wszystkich tajemnicą. Nie chcę, żebyś wrócił do mnie o świcie z informacją, że sukces kosztował życie dwustu szponów. Perła pokłonił się jej. - Idź więc. Mallick Rel odwrócił się nagle. - Szponmistrzu, gdy już wykonasz zadanie, wyślij dwie dłonie na Wilka Piany z rozkazami zabicia Nula i Nadir. Jeśli nadarzy się sposobność, mają potem zlikwidować również pięść Keneba. Perła zmarszczył brwi. - Na tym okręcie jest Szybki Ben. - Zostaw go w spokoju - rozkazała cesarzowa. - Nie będzie próbował bronić celów? - Jego moc opiera się na iluzji - stwierdził lekceważąco Mallick Rei. - Nie zasługuje na tytuł wielkiego maga, ale sądzę, że ten status sprawia mu przyjemność. Dlatego nie zrobi nic, co ujawniłoby niedostatek jego talentów. Perła uniósł powoli głowę. Naprawdę, Mallicku Rel? - Wydaj rozkazy - poleciła Laseen. Szponmistrz pokłonił się po raz drugi i opuścił komnatę. Kalamie Mekhar. W końcu będziemy mogli zakończyć tę sprawę. Dziękuję ci przynajmniej za to, cesarzowo. *** Weszli do wieży bramnej na szczycie Szlaku Szańcowego. Lubben przycupnął jak cień nad małym stolikiem z boku. Odźwierny uniósł głowę, a potem znowu spuścił wzrok. W potężnych, sękatych łapskach ściskał wielki kufel z brązu. Kalam zatrzymał się. - Wychyl jeden za nas, dobra? Lubben skinął głową. - Możesz na to liczyć. Ruszyli w stronę wyjścia. - Uważajcie na ostatni stopień - dobiegł zza ich pleców głos Lubbena. - Będziemy uważać. Dziękujemy ci za to, Lubben. Wyszli na pomost. Tu i ówdzie w mieście płonęły budynki. Pochodnie krążyły po ulicach jak robaki świetlikowe w gnijącym mięsie. Słychać było odległe krzyki. Port Centralny wypełniał gęsty tłum. - Na molo jest piechota morska - zauważyła przyboczna. - Nadal się bronią - dodała T’jantar, jakby chciała uspokoić Tavore. Bogowie na dole, w tej tłuszczy jest co najmniej tysiąc osób. - To tylko trzy drużyny, przyboczna. Tavore ruszyła bez słowa w dół. T’jantar podążyła za nią. Kalam obejrzał się jeszcze raz na bitwę w Porcie Centralnym, po czym poszedł w ich ślady. *** Tene Baralta wszedł do pięknie umeblowanego pokoju, przystanął na chwilę, by się rozejrzeć, i podszedł do wygodnego krzesła o wysokim oparciu. - Na Siedem - odezwał się, głośno westchnąwszy - wreszcie uwolniliśmy się od tej dziwki o zimnym spojrzeniu. - Usiadł i wyprostował nogi. - Nalej nam wina, kapitanie. Lostara Yil podeszła do swego dowódcy. - To może zaczekać. Pozwól najpierw, bym pomogła ci zdjąć zbroję, komendancie. - Świetny pomysł. Fantom ramienia boli mnie paskudnie, a mięśnie szyi mam twarde jak żelazo. Zdjęła z jego jedynej ręki pancerną rękawicę i położyła ją na stole. Potem zajęła pozycję za krzesłem i rozpięła płaszcz komendanta. Tene Baralta uniósł się lekko, pozwalając jej go zdjąć. Złożyła starannie ubiór i położyła go na drewnianej skrzyni obok wielkiego, wyłożonego poduszkami łoża, po czym wróciła do Tene Baralty. - Wstań na chwilę, komendancie. Zdejmiemy ci kolczugę. Skinął głową i wyprostował się. Było to trudne, ale w końcu udało się im zdjąć ciężką zbroję. Lostara zwaliła ją na podłogę u podnóża łoża. Przeszywanica Baralty była mokra od potu, śmierdząca i poplamiona pod pachami. Ją również zdjęła, obnażając mężczyznę do pasa. Jego ciało pokrywały sine blizny po starych oparzeniach, a mięśnie zwiotczały na skutek nieużywania i pokryła je warstwa tłuszczu. - Potrzebna będzie Wielka Denul - stwierdziła Lostara. - Cesarzowa z pewnością rozkaże uzdrowić cię jak należy. - W rzeczy samej - zgodził się, siadając z powrotem na krześle. - A wtedy, Lostaro Yil, nie będziesz się już wzdrygała na mój widok. Często myślę o nas dwojgu. - Doprawdy? Stanęła za nim i zaczęła ugniatać twarde jak kamień mięśnie po obu stronach szyi. - Tak. Jestem przekonany, że to jest nam przeznaczone. - Pamiętasz, komendancie - zaczęła - moją wizytę w garnizonowej twierdzy, dawno temu, kiedy śledziłam Kalama Mekhara? Siedziałam przy tym samym stoliku, co skrytobójca. Niespodziewanie ktoś zaczął czytać talię. W kartach dominowały Śmierć i Cień, o ile dobrze pamiętam. Przyznaję, że nie mogę być tego pewna. Tak czy inaczej, wykonałam dokładnie twoje rozkazy i zabiłam wszystkich tam obecnych. Gdy już Kalam odjechał, oczywiście. - Zawsze wykonywałaś rozkazy z imponującą dokładnością, Lostaro Yil. Dotknęła lewą ręką jego żuchwy i pogłaskała ją delikatnie. - Po dziś dzień najbardziej żałuję morderstw, które popełniłam tamtego ranka, komendancie. To wszystko byli niewinni ludzie. - Nie pozwól, by podobne błędy stały się dla ciebie brzemieniem, kochanie. - To trudne zadanie, komendancie. Osiągnięcie niezbędnego chłodu. - Zawsze wykazywałaś szczególny talent do takich spraw. - Chyba masz rację. Musnęła dłonią jego poranione wargi, a potem zakryła mu usta. Nóż trzymany w drugiej ręce wbiła w bok jego szyi, tuż za tchawicą. Potem przesunęła go w dół i na zewnątrz. Na grzbiet jej dłoni trysnęła krew. Rozległ się bulgot uciekającego powietrza. Siedzące na krześle ciało szarpnęło się kilka razy, po czym znieruchomiało. Lostara Yil odsunęła się od niego. Wytarła nóż i dłonie o jedwabną pościel, a potem schowała broń, zabrała rękawice i podeszła do drzwi. Uchyliła je lekko, na tyle, by móc się prześliznąć. - Komendant zasnął - oznajmiła dwóm stojącym na straży Czerwonym Mieczom. - Nie przeszkadzajcie mu. Żołnierze zasalutowali. Lostara zamknęła drzwi i oddaliła się korytarzem. No cóż, Coltaine, miałeś jednak rację co do niego. A ja po raz kolejny osiągnęłam niezbędny chłód. *** Uru Hela padła z krzykiem, zgięta wpół z bólu. Jej tułów przeszyła włócznia. Koryk zaklął i pchnął mocno tarczą, odpierając atakujących, aż wreszcie mógł nad nią przejść. Śmieszka zbliżyła się, złapała leżącą żołnierkę za pas i odciągnęła do tyłu. Wybuchł kolejny przebijacz, okrwawione ciała padły na boki. Krew trysnęła Korykowi prosto w twarz. Półkrwi Seti zamrugał, usuwając z oczu ciepłą, gryzącą ciecz, wziął na tarczę uderzenie buzdygana, a potem uderzył mieczem spod niej, wbijając sztych w pachwinę przeciwnika. Krzyk, który wydał z siebie okaleczony mężczyzna, omal nie ogłuszył wyszarpującego miecz Koryka. Za jego plecami było słychać jakieś okrzyki, ale nie potrafił ich zrozumieć. Uru Hela wypadła z walki, a Krótkonosa podczas ostatniego ataku okaleczyło cięcie mieczem w udo. Ich kordon stawał się rozpaczliwie wątły. Dołączyli doń Galt i Płatek. Trupismród zajął się krwawiącą raną Krótkonosa, a Opak rozpaczliwie próbował powstrzymać czarodziejskie ataki groty Mockra, mające wywołać wśród nich zamieszanie i panikę. Mag drużyny słabł szybko. Co, w imię Kaptura, robił Szybki Ben? Gdzie się podział? Dlaczego nie wyszedł na pokład Wilka Piany? Koryk przeklinał we wszystkich znanych sobie językach. Nie mieli szans się utrzymać. I kto grał tę cholerną muzykę? Nie zaprzestawał walki. I nie zauważył tego, co wydarzyło się za jego plecami. Z mroku wynurzył się ogromny katamaran o dziobach ukształtowanych na podobieństwo wilczych głów. Okręt dotarł do końca molo, szerokie trapy spadły z łoskotem na kamień. Zeszły po nich oddziały ciężkozbrojnych żołnierzy. Między innymi łucznicy z długimi strzałami nałożonymi na cięciwy. Koryk ciął mieczem, przerąbując na pół twarz jakiegoś pechowego obywatela Malazu. Żuchwa spadła na ziemię, trysnęła krew, pod obojgiem uszu błysnęła obnażona kość. Mężczyzna zatoczył się do tyłu z oczami pełnymi niedowierzania i przerażenia. Zabijamy swoich... bogowie na dole... swoich... Nagle rozległ się rozkaz sierżanta Balsama. - Wyjść z walki! Piechota morska, wyjść z walki! Dyscyplina natychmiast wzięła w nim górę. Ten rozkaz był echem komend wykrzykiwanych przez włochatego starszego sierżanta na placu ćwiczebnym przed tak wielu laty. Koryk warknął i skoczył do tyłu, unosząc tarczę, by odbić cios włóczni... Natychmiast z obu stron ominęli go żołnierze. Nowa ściana tarcz zamknęła się przed nim z głośnym stukiem. Rozległy się krzyki, gdy w kłębiący się tłum pomknęły strzały. Koryk odwrócił się i powlókł chwiejnym krokiem do końca molo, ciągnąc za sobą podskakujący na bruku miecz. Zgubańczycy. Są tutaj. Stało się. Galt wybuchnął śmiechem. - To nasza pierwsza prawdziwa bitwa, sierżancie. I to z Malazańczykami! - Lepiej się śmiać niż płakać - przyznał Balsam - ale i tak zamknij gębę. Walka u wejścia na molo rozgorzała z nową gwałtownością. Malazańscy żołnierze osunęli się na bruk albo oddalili w poszukiwaniu wody. Koryk starł z oczu krew i rozejrzał się wokół, oszołomiony i odrętwiały. Zauważył dwie spowite w płaszcze postacie stojące obok trapu Wilka Piany. Wickańska czarownica i jej brat, czarnoksiężnik. - Koryku z Seti, gdzie jest Flaszka? - zapytała Nadir. - Nie mam pojęcia - odparł, przyglądając się młodej kobiecie. - Gdzieś tam - dodał, wskazując głową na miasto. - Nie zdoła wrócić - zauważył Nul. - Nie przebije się przez tę hordę. Koryk splunął na bruk. - Znajdzie jakiś sposób. - Nie ma obaw - poparła mieszańca Śmieszka, podchodząc do niego z bukłakiem w dłoniach. - Wszyscy jesteście bardzo pewni siebie - zauważyła Nadir. - Chciałam tylko powiedzieć, że twojemu upragnionemu nic się nie stanie, Nadir - odparła Śmieszka, wręczając bukłak Korykowi. - Wziął ze sobą swoją szczurzycę, tak? - Co wziął? - Na ogół trzyma ją schowaną, to prawda, ale widziałam ją kilka razy... - Dość tego - warknął Koryk. Śmieszka nagrodziła go kwaśną miną. - Nie psuj mi zabawy. - Powinniście wrócić na okręt - powiedział Koryk do dwojga Wickan. - Tam jest bezpieczniej. Wystarczy zbłąkana strzała... - Żołnierzu - przerwał mu Nul - walczycie dziś za Wickan i za Khundryli z Wypalonych Łez. Postanowiliśmy, że będziemy świadkami. - Świetnie, ale róbcie to z pokładu. Jaki będzie pożytek z tego wszystkiego, jeśli oboje oberwiecie strzałami w gardła? Po chwili brat i siostra pokłonili się Korykowi oraz pozostałym żołnierzom piechoty morskiej, odwrócili się i weszli na pokład. Bogowie na dole, nigdy nie widziałem, żeby się komukolwiek kłaniali. *** „Uważajcie na ostatni stopień...”. Kalam zajął pozycję tuż za przyboczną. Zostało jeszcze dwadzieścia stopni. - Kiedy zostanie sześć - wyszeptał skrytobójca - zwolnij i przesuń się w lewo. Skinęła głową. Z boku mieli cztery cumujące pod twierdzą dromony. Na molach nie widziało się strażników. Na wprost przed nimi, u podstawy Szlaku Szańcowego, zaczynał się pusty plac. Po jego drugiej stronie stały trzy budynki imperialne. Pierwszy pełnił funkcję blokhauzu i więzienia, drugi urzędu celnego, a trzeci był masywnym, warownym arsenałem Straży Miejskiej. Nigdzie nie dostrzegli stojących tu zwykle wartowników, a w blokhauzie nie paliły się światła. Siedem stopni przed końcem schodów Kalam wydobył spod przeciwdeszczowej peleryny długie noże. Przyboczna skręciła w lewo i zawahała się. Kalam przemknął błyskawicznie obok niej, wysuwając przed siebie otataralowy nóż. Potem skoczył w górę i przeleciał nad sześcioma ostatnimi stopniami. U podstawy Szlaku Szańcowego zmaterializowało się nagle pięć postaci. Jedna z nich przykucnęła na drodze Kalama. Zabójca odchylił się w bok, starając się uniknąć kolizji. Kalam ciął otataralowym nożem. Ostrze wbiło się głęboko w szyję szpona. Gdy tylko je wyrwał, trysnęła tętnicza krew. Kalam wylądował na ugiętych nogach, sparował atak z lewej, a potem drugi, szpon bowiem trzymał sztylety w obu rękach. Poczerniane żelazo śmignęło między nimi, klinga zgrzytnęła o klingę, Kalam obrócił się na lewej nodze, pochylił niżej i wyprowadził kopnięcie drugą nogą, przewracając szpona. Zabójca upadł ciężko na lewe biodro. Kalam zablokował oba sztylety rękojeściami swoich noży, odepchnął je na boki i uderzył przeciwnika kolanem w pierś. Mostek wgniótł się z przyprawiającym o mdłości trzaskiem, a żebra po obu stronach wybrzuszyły się. Kalam wylądował i natychmiast rzucił się do przodu nad powalonym przeciwnikiem. W locie wbił jeszcze koniuszek noża w jego prawe oko. Poczuł, że sztylet przebił mu pelerynę na plecach, a potem ześliznął się po kolczudze. Znalazł się poza zasięgiem przeciwnika, pochylił ramię, przetoczył się na nogi i odwrócił ku szponowi. Napastnik podążył za nim, prawie równie szybko. Kalam stęknął, gdy szpon walnął weń z całym impetem. Sztylet przebił się między ogniwami kolczugi nad jego lewym biodrem. Kalam odwrócił się gwałtownie, czując, że broń zostawiła w jego ciele płytką ranę. Potem nóż uderzył znowu, ale tym razem zahaczył o kolczugę. Wydawało się, że zderzenie odrzuciło napastnika do tyłu - Kalam był znacznie cięższy od niego, czy od niej - zdołał jednak ciąć drugim sztyletem z wysoka i przebił ramię przeciwnika, uderzając ku górze. Nóż wypadł z bezwładnej dłoni. Kalam zostawił swoją broń w ranie i zaatakował drugą rękę, przecinając ścięgna poniżej łokcia. Potem odrzucił również drugi oręż, złapał lewą ręką za kamizelkę szpona, a drugą dłoń zacisnął na jego kroczu. Okazało się, że był to mężczyzna. Następnie uniósł przeciwnika, przerzucając go sobie przez lewe ramię, zakręcił nim i uderzył z całej siły jego głową w kamienną nawierzchnię. Wydawało się, że cała głowa zniknęła w fałdach płaszcza z kapturem. Trysnęła z niej biała substancja. Kalam wypuścił miotające się ciało, podniósł nóż i zwrócił się ku dwóm pozostałym członkom dłoni. Obaj leżeli już na ziemi. Nad jednym stała przyboczna ze zbrukanym krwią mieczem w rękach. T’jantar najwyraźniej wybrała walkę wręcz. Zdołała złamać szponowi kark, mimo że wbił w nią dwa sztylety. Kalam wytrzeszczył oczy, widząc, jak wyrwała noże. Jeden sterczał z lewego barku tuż pod obojczykiem, a drugi z talii po prawej stronie. Odrzuciła je na bok, jakby były zwykłymi szpilkami. Spojrzał młodej kobiecie w oczy i wydało mu się, że złoto rozjarzyło się w nich na krótką chwilę. Potem T’jantar odwróciła się od niechcenia. - Zatkaj te dziury - poradził jej Kalam - bo się wykrwawisz. - Nie przejmuj się mną - odparła. - Dokąd teraz? Gdy przyboczna spojrzała na swą kochankę, na jej twarzy pojawił się ból. Wydawało się, że z wysiłkiem powstrzymuje się przed wyciągnięciem ku niej ręki. Kalam podniósł drugi nóż. - Dokąd teraz, T’jantar? Na każdej drodze prowadzącej prosto do Portu Centralnego czekają na nas zasadzki. Zmuśmy ich do wyjścia z ukrycia. Niech spróbują przeciąć nam drogę. Chodźmy na zachód, przyboczna, głębiej w miasto. Potem skręcimy na południe, przejdziemy przez Dzielnicę Centralną i przedostaniemy się przez jeden z lądowych mostów do Mysiej. Dobrze znam tę okolicę. Jeśli uda się nam dotrzeć tak daleko, skierujemy się ku brzegowi i wrócimy na północ. Gdyby okazało się to konieczne, możemy ukraść łódź rybacką i popłynąć nią do Wilka Piany. - Zapewne cały czas nas obserwują - zauważyła przyboczna. Kalam skinął głową. - I zrozumieli, że ich czary zdadzą się na nic. - Tak. - To ich zmusi do bardziej... bezpośrednich działań. - Wkrótce zaatakuje nas jednocześnie więcej niż jedna dłoń - stwierdził Kalam. - Wtedy zaczną się prawdziwe kłopoty. Odpowiedziała mu bladym uśmieszkiem. Kalam ponownie spojrzał na T’jantar. - Musimy poruszać się szybko... - Dotrzymam wam kroku. - Dlaczego nie załatwiłaś tego durnia mieczem? - Był za blisko przybocznej. Złapałam go od tyłu, ale był na tyle zręczny, że i tak zdołał mnie dziabnąć. Cholera, niedobrze się zaczęło. - Mam wrażenie, że nie krwawisz zbyt mocno. Pora ruszać w drogę. Podążyli na zachód, mając po prawej ścianę klifu. - Czy większość dorosłych mężczyzn odbija się od ciebie w chwili zderzenia, Kalamie Mekhar? - zapytała przyboczna. - Szybki zawsze powtarza, że mam ciasną budowę i równie ciasno w głowie. - Kolejna dłoń wyszła z ukrycia - odezwała się T’jantar. - Przemieszcza się równolegle do nas. Kalam spojrzał w lewo, ale nic tam nie zobaczył. Skąd ona o tym wie? Czy wątpię w jej słowa? Nie, nawet przez chwilę. - Czy zbaczają ku nam? - Jeszcze nie. Minęli kolejne gmachy publiczne, a potem pierwsze z wielkich rezydencji w Dzielnicy Świateł. Tu nie ma plądrujących tłumów. No jasne. - Przynajmniej mamy ulice tylko dla siebie - mruknął. Do pewnego stopnia. - Do Starych Górnych Rezydencji prowadzą jedynie trzy bramy - odezwała się przyboczna - i szybko zbliżamy się do ostatniej z nich. - Ehe, na zachód od niej jest tylko mur, tym wyższy, im dalej się zapuścimy. Ale jest tu taka stara posiadłość. Opuszczono ją przed laty i mam nadzieję, że nadal stoi pusta. Znajduje się w niej zejście. Jeśli mamy szczęście, szpony o nim nie wiedzą. - Przez ostatnią bramę właśnie weszła kolejna dłoń - odezwała się T’jantar. - Za chwilę połączy się z poprzednią. - W całej dzielnicy są tylko te dwie? - Jak dotąd. - Jesteś tego pewna? Spojrzała na niego. - Mam bardzo dobry węch, Kalamie Mekhar. Węch? - Nie wiedziałem, że skrytobójcy ze Szponu przestali się kąpać. - Nie chodzi mi o tego rodzaju woń. Cuchną agresją i strachem. - Strachem? Jest nas tylko troje, do Kaptura! - A jednym z tych trojga jesteś ty, Kalam. Mimo to każda dłoń pragnie być tą, która cię załatwi. Będą ze sobą rywalizowali o ten zaszczyt. - Idioci. - Wskazał ręką przed siebie. - To ta z wysokim murem. Nie widzę świateł... - Drzwi są uchylone - zauważyła przyboczna, gdy podeszli bliżej. - Mniejsza z tym! - zawołała T’jantar. - Idą! Wszyscy troje odwrócili się błyskawicznie. Tłumiący efekt nagiego miecza przybocznej był znacznie potężniejszy niż w przypadku noża Kalama. Mogli ocenić jego zasięg, gdy w odległości trzydziestu kroków pojawiło się znikąd dziesięć migotliwych, spowitych w płaszcze postaci. - Kryć się! - syknął Kalam, pochylając głowę. Srebrzyste bełty przeszyły powietrze, ich wyposażone w zadziory groty zalśniły w bladym świetle księżyca. Pociski uderzyły w omszały mur za ich plecami. Kalam wyprostował się i zaklął, widząc, że T’jantar rzuciła się do szarży. Jest ich dziesięciu, ty idiotko! Popędził za nią. W odległości pięciu kroków od szybko się zbliżających szponów T’jantar wydobyła miecz. Stare porzekadło mówi, że cała groza kryjąca się w urękawicznionych dłoniach skrytobójcy jest niczym w starciu z zawodowym żołnierzem. T’jantar nawet nie zwolniła kroku. Jej miecz poruszał się tak szybko, że zmienił się w zamazaną plamę. Ciała osuwały się na ziemię, tryskała krew, noże sypały się ze stukiem na bruk. Pomknął ku niej sztylet i wbił się głęboko w jej prawy bok. Zignorowała to. Kalam wybałuszył oczy, widząc odciętą głowę, która łupnęła o ziemię, choć wydawało się, że miecz T’jantar zaledwie musnął szyję ofiary. Potem skrytobójca włączył się do walki. Dwóch szponów umknęło poza zasięg T’jantar i ruszyło ku przybocznej. Kalam odwrócił się, by zaatakować ich z lewej. Bliższy przeciął mu drogę, chcąc go na chwilę zatrzymać, by dać drugiemu zabójcy czas na dopadniecie Tavore. Szpon wykonał serię tanecznych zasłon, nim jeszcze zaczęła się walka. Kalam poznawał ten schemat. Pajęczyna. - Bogowie na dole, ty durniu - warknął, wykonując długimi nożami szereg fint. Nagle zmienił rytm, ominął noże przeciwnika i zręcznie przebił obie ręce. Mężczyzna krzyknął z bólu. Kalam podszedł bliżej, odtrącił unieruchomione kończyny na boki i uderzył szpona bykiem. Zakapturzona głowa odskoczyła do tyłu, prosto na sztych noża trzymanego przez Kalama w prawej ręce. Skrytobójca zdążył przełożyć go za plecy przeciwnika. Broń wbiła się ze zgrzytem w podstawę mózgu szpona. Kalam przeszedł nad padającym na ziemię mężczyzną, ścigając ostatniego zabójcę. Przyboczna obserwowała ze spokojem atakującego szpona. Nagłe pchnięcie mieczem trafiło go w podstawę szyi między obojczykami. Ciężka broń przebiła tchawicę i kręgosłup, a potem wyszła tyłem, naciągając płaszcz, ale go nie przecinając. Na uderzenie serca przed nadzianiem się na miecz szpon rzucił oboma sztyletami. Przyboczna uchyliła się przed nimi zręcznie, odwracając się bokiem, by zwiększyć zasięg pchnięcia mieczem. Kalam zwolnił, odwrócił się i zobaczył wracającą do nich T’jantar. Ośmiu zabitych szponów. To cholernie imponujące, nawet jeśli oberwała przy tym nożem w płuco. Na jej podbródek spływała pienista krew. Kobieta wyszarpnęła nóż i jeszcze więcej czerwonego płynu splamiło jej bluzę. Mimo to kroczyła pewnie. - No to do środka - rzucił Kalam. Weszli na dziedziniec, porośnięty zielskiem i pełen odpadków. Pośrodku znajdowała się fontanna, całkowicie wypełniona połyskliwymi glonami. Unosiła się nad nią chmura owadów, które nagle pomknęły w ich stronę. Kalam wskazał nożem na przeciwległy mur. - Ta stara studnia. W wapiennej skale pod rezydencją był kiedyś naturalny zbiornik. Jakiś przedsiębiorczy złodziej włamał się do niego od dołu i ukradł mieszkającej tu rodzinie cały majątek, wpędzając ją w nędzę. To było dawno temu. Skarb sfinansował wczesne pirackie przedsięwzięcia Kellanveda na szlaku między Malazem a Wyspami Napańskimi. Przyboczna zerknęła na niego. - To Kellanved był tym przedsiębiorczym złodziejem? - Podejrzewam, że raczej Tancerz. Posiadłość należała do rodziny Mocka i w związku z tym na skarb składały się łupy z dwudziestu lat pirackiej działalności. Wkrótce potem Kellanved obalił Mocka i zawładnął wyspą. Narodziło się Imperium Malazańskie. Nieliczni wiedzący o tej studni, zwą ją Studnią Obfitości. T’jantar zakasłała i wypluła kapkę krwi. Kalam przyjrzał się kobiecie. Jej nieskazitelna twarz zrobiła się bardzo blada. Zwrócił się z powrotem w stronę studni. - Pójdę pierwszy. Jest głęboka na jakieś dwa i pół wzrostu mężczyzny. Jeśli się uda, postarajcie się zejść jak najniżej, trzymając się ścian. Przyboczna, czy słyszysz muzykę? - Tak. Słabą. Kalam skinął głową, skoczył na ocembrowanie studni i zaczął schodzić w dół. A więc to nie tylko ja. Skrzypek, łamiesz mi serce. *** Cztery dłonie skrytobójców ściskały w rękach noże. Oczy spoglądały spod kapturów we wszystkich kierunkach. Perła zatrzymał się nad ciałem. Głowę nieszczęśnika rozbito o bruk z taką siłą, że czaszka rozprysnęła się na miazgę, jej podstawa i żuchwa wbiły się w tułów między barkami, a kręgosłup wygiął się i pękł w kilku miejscach. Gdy chodziło o Kalama Mekhara, o jednym łatwo było zapomnieć albo - co jeszcze bardziej lekkomyślne - zlekceważyć to. Sukinsyn był silny jak byk. - Poszli na zachód - wyszeptał jeden z jego poruczników. - Wzdłuż muru Dzielnicy Świateł, zapewne do ostatniej bramy. Będą chcieli ominąć wszystkie nasze zasadzki... - Nie wszystkie - mruknął Perła. - Ani na moment nie uwierzyłem, że wybierze prostą drogę. W gruncie rzeczy nadzieje się na główne siły mojej małej armii. Szpon naprawdę się zaśmiał. Perła przyglądał się mu przez dłuższą chwilę. - Weź dwie dłonie i ruszaj za nim. Nie zbliżaj się, tylko pozwalaj, żeby cię od czasu do czasu zobaczyli. Zaganiaj ich do przodu. - Zaczekają na nas w zasadzce, szponmistrzu... - Zapewne. Miłego wieczoru. Ruszaj. Złowrogi chichot byłby gorszy, ale ten śmieszek zabrzmiał wystarczająco nieprzyjemnie. Perła podwinął lewy rękaw luźnej jedwabnej koszuli. Grot bełtu umieszczonego w przytroczonej do nadgarstka kuszy pokrywała gruba warstwa wosku. W odpowiedniej chwili łatwo będzie można ją zdjąć, na razie jednak nie chciał narażać się na zetknięcie z paraltem, którym posmarował ostrza. Nie. Ten przysmak jest przeznaczony dla ciebie, Kalam. W końcu wyeliminowałeś czary. Nie zostawiłeś mi wielkiego wyboru i nie, nic mnie nie obchodzi kodeks. Opuścił rękaw i przyjrzał się dwóm wybranym przez siebie dłoniom, swym ulubionym, doborowym skrytobójcom. Żaden nie był magiem. Ich talenty miały bardziej bezpośredni charakter. Byli wysocy i muskularni, zdolni mierzyć się z siłą Kalama. - Zajmiemy pozycje na południe od Mostu Admiralskiego, na skraju Mysiej Dzielnicy. - Myślisz, że dotrą aż tak daleko, szponmistrzu? - zapytał jeden z nich. Perła nie odpowiedział. - Ruszajmy - rzucił, odwracając się. *** Kalam przeciskał się przez niski, wąski tunel. Widział przed sobą ogrodową roślinność maskującą wylot jaskini. Niektóre z gałęzi były połamane, a w powietrzu unosił się fetor żółci i krwi. Co tu się stało? Wyciągnął noże i podkradł się do wyjścia. Jeszcze przed chwilą czekała tam w zasadzce dłoń. Pięć trupów leżało na ziemi z rozpostartymi kończynami. Kalam przedarł się przez zielsko. Szponów porąbano na kawałki. Połamano im ręce i nogi. Wszędzie było pełno krwi, która nadal skapywała z niskich konarów potężnego drzewa dominującego nad opuszczonym sadem. Dwóm ofiarom wypruto wnętrzności. Jelita walały się na usianej liśćmi ziemi niczym tłuste robaki. Za jego plecami coś się poruszyło. Odwrócił się. Przyboczna i T’jantar wyszły z chaszczy. - To było szybkie - wyszeptała Tavore. - To nie byłem ja, przyboczna. - Przepraszam. Wiem o tym. Najwyraźniej mamy przyjaciół. - Nie liczyłbym na to - sprzeciwił się Kalam. - To wygląda na wendetę. Ktoś wyładował na biednych skurczybykach mnóstwo gniewu. Nie sądzę, by to miało coś wspólnego z nami. Jak mówiłaś, Szpon zinfiltrowano. - Czyżby jego agenci zwrócili się przeciwko sobie? - Na to wygląda. - To i tak dla nas korzystne, Kalam. - Ale nie tak ważne, jak wiadomość, że ktoś przewidział, iż pójdziemy okrężną drogą. Czekają nas prawdziwe kłopoty, przyboczna. - Słyszę jakieś dźwięki - odezwała się T’jantar. - Chyba przy wejściu do studni. Dłonie. Dwie. - Są szybcy - wydyszał Kalam, obnażając zęby. - Chcą nas zapędzić w pułapkę. Do Kaptura z tym. Zaczekajcie tutaj. Wrócił do tunelu. Przy wejściu do studni. To znaczy, że musicie zejść na dół... pojedynczo. Jesteście zbyt niecierpliwi, durnie. I teraz za to zapłacicie. Gdy dotarł do zbiornika, ujrzał obute w mokasyny stopy pierwszego z nich, zwisające z dziury w suficie. Podszedł bliżej. Szpon zeskoczył na ziemię, wylądował lekko i zginął z nożem wbitym w oko. Kalam wyszarpnął broń i odrzucił trupa na bok. Uniósł wzrok, czekając na następnego przeciwnika. I wtedy usłyszał niosący się echem w dół głos. Dwie zebrane wokół studni dłonie zawahały się. Wszyscy spoglądali w dół, w ciemność. - Porucznik powiedział, że da nam znać - wysyczał jeden z nich. - Nic nie słyszę. Nagle rozległy się trzy szybkie uderzenia, powszechnie stosowany sygnał. Skrytobójcy uspokoili się wyraźnie. - Pewnie sprawdzał wyjście. To znaczy, że Kalam przedostał się przez zasadzkę w sadzie. - Mówią, że to najgroźniejszy szpon, jaki kiedykolwiek żył. Nawet Tancerz wolał z nim nie zaczynać. - Wystarczy już tego. Ruszaj, Sturtho. Dotrzymaj porucznikowi towarzystwa. Nie zapomnij też wytrzeć kałuży u jego stóp. Nie chciałbym, żeby któryś z nas się pośliznął. Mężczyzna zwany Sturthem wszedł do studni. *** Po krótkiej chwili Kalam wynurzył się z tunelu. T’jantar, która siedziała wsparta plecami o drzewo, uniosła wzrok, skinęła głową i zaczęła się podnosić. Krew utworzyła kałużę na jej podołku, ściekając na uda. - Którędy pójdziemy? - zapytała skrytobójcę przyboczna. - Na zachód wzdłuż starego muru, aż do Szlaku Kruczego Wzgórza. Potem prosto na południe, aż do samego wzniesienia. To szeroka ulica, pełno tam zamkniętych albo zabarykadowanych zaułków. Ominiemy wzgórze od wschodu, idąc wzdłuż Starego Muru Miejskiego, a potem przejdziemy przez Most Admiralski. -Kalam zawahał się. - Musimy się poruszać szybko, biegiem. Nie możemy iść prosto ani zatrzymywać się choćby na chwilę. Będą tam tłumy, zbiry szukające zaczepki. Nie możemy dać się wciągnąć w bijatykę. Powtarzam: szybko i nigdy prosto. T’jantar... - Dotrzymam wam kroku. - Posłuchaj... - Powiedziałam, że dam sobie radę. - Nie powinnaś nawet być przytomna, do cholery! Uniosła miecz. - Chodźmy poszukać następnej zasadzki, dobra?! *** Z oczu Chmury spływały łzy. Przesycona smutkiem muzyka skrzypiec wypełniała niewielką izbę i w umysłach czterech żołnierzy kształtowały się kolejne imiona i twarze. Świece już się dopalały. Z ulicy dobiegały stłumione dźwięki, rozbrzmiewały i cichły odgłosy walki i śmierci, połączone w chórze echa historii i ludzkich niepowodzeń dobiegały do nich z każdego miejsca na świecie. Skrzypek walczył o to, by uniknąć przygnębiającej monotonii trenu i wskutek tego w muzykę wkradła się nuta wahania, poszukiwania nadziei, wiary i niezachwianego znaczenia przyjaźni - nie tylko z tymi, którzy polegli, lecz również z trzema pozostałymi mężczyznami w pokoju. Wiedział jednak, że przegrywa tę walkę. Bardzo wielu ludziom z łatwością przychodziło oddzielenie wojny od pokoju, ujednoznacznienie swych definicji. Maszerujący żołnierze, walne bitwy i rzeź. Zamknięte na klucz arsenały, traktaty, fety i szeroko otwarte bramy miast. Skrzypek wiedział jednak, że oba te królestwa bytu są pełne cierpienia. Widział zbyt wiele twarzy biedaków, staruszek i niemowląt leżących nieruchomo na poboczach albo w miejskich rynsztokach, którymi nieczystości spływały nieustannie niczym rzeki unoszące ich wycieńczone dusze. Zrodziło się w nim przekonanie, pewne jak gwóźdź wbity w serce. Towarzyszyła mu paląca świadomość, że nie potrafi już patrzeć na sprawy tak jak dawniej, spoglądać na wszystko z umysłem podzielonym na przedziały, wypełnionym niezliczonymi osądami, tym krytycznym aktem moralnego relatywizmu, mówiącym, że to jest mniejsze, a tamto większe. Prawda ukryta w jego sercu wyglądała tak, że Skrzypek nie wierzył już w pokój. Nie istniał on w rzeczywistości, był jedynie ideałem, któremu oddawano cześć w niezliczonych wzniosłych słowach. Owa litania dawała początek złudzeniu, że nieobecność nagiej przemocy wystarczała, że była dowodem, iż jeden stan jest lepszy od drugiego. Między wojną i pokojem nie istniała prawdziwa dychotomia. Były to tylko dwie różne postacie wszechobecnej niesprawiedliwości. Przed cierpieniem nie było ucieczki. Dzieci umierały z głodu u stóp bogatych panów, bez względu na to, jak bezpieczna była ich władza. Miał w sobie zbyt wiele współczucia. Zdawał sobie z tego sprawę, albowiem czuł ból i bezradność, zaproszenie do rozpaczy, z której z kolei rodziło się pragnienie, potrzeba wycofania się, podniesienia rąk w geście bezsilności, i odejścia, odwrócenia się plecami do wszystkiego, co widział, wszystkiego, co wiedział. Jeśli nie mógł nic zrobić, to nie będzie też nic widział, niech to szlag. Jaki miał wybór? A więc płaczemy nad poległymi, a także nad tymi, którzy dopiero polegną. Podczas wojny ich krzyki są głośne i przeraźliwe, ale gdy trwa pokój, wydają jęki tak słabe, że możemy sobie mówić, iż nic nie słyszymy. Dlatego ta muzyka jest lamentem, a ja jestem skazany na to, by przez całe życie słyszeć jej słodko-gorzkie nuty. Pokażcie mi boga, który nie domaga się cierpienia śmiertelników. Pokażcie mi boga, który raduje się z różnorodności, obejmującej nawet niedowiarków, i nie czuje się przez nich zagrożony. Pokażcie mi boga, który rozumie znaczenie słowa „pokój”. Za życia, nie po śmierci. Pokażcie... - Przestań - wychrypiał Gesler. Skrzypek zamrugał i opuścił instrument. - Słucham? - Nie możesz zakończyć nutą takiego gniewu, Skrzypek. Proszę cię. Gniewu? Przepraszam. Powiedziałby to na głos, ale przekonał się, że nie jest w stanie tego zrobić. Spuścił wzrok, wpatrując się w zaśmieconą podłogę pod swymi stopami. Ktoś - być może sam Skrzypek - nadepnął niechcący na karalucha. Na wpół zmiażdżony, rozsmarowany na wypaczonej podłodze owad poruszał słabo kończynami. Saper przyglądał się mu z fascynacją. Moje drogie stworzenie, czy przeklinasz obojętnego boga? - Masz rację - zgodził się. - Nie mogę tego tak zakończyć. - Znowu uniósł skrzypce. - Zagram wam inną piosenkę, jedną z nielicznych, których naprawdę się nauczyłem. Z Kartoolu. Nazywa się „Taniec paralta”. Dotknął smyczkiem strun i zaczął grać. Melodia była dzika, gwałtowna i zabawna. Jej ostatnie tony opiewały triumfującą samicę pożerającą kochanka. Nawet bez słów nie sposób było nie zrozumieć sensu tych końcowych dźwięków. Czterej mężczyźni parsknęli śmiechem. A potem znowu umilkli. *** Biegnąc mrocznym zaułkiem, Flaszka pomyślał, że mogło być gorzej. Agayla mogła wsadzić rękę pod jego koszulę nie z prawej, ale z lewej strony i zamiast laleczki wyciągnąć żywą szczurzycę, która zapewne by ją ugryzła, bo to właśnie Y’Ghatan chyba lubiła najbardziej. Czy w takim przypadku ich rozmowa przybrałaby inny obrót? Zapewne. Zaułki w Mysiej Dzielnicy były kręte, wąskie, ciasne i ciemne. Potknięcie się w ciemności o ciało nie było aż taką rzadkością, jak by tego pragnął... ale nie o pięć ciał. Flaszka stanął jak wryty. Otoczył go odór śmierci. Żółć i krew. Pięć trupów w czarnych strojach z kapturami. Porąbano ich na kawałki. Zapewne przed krótką chwilą. Na pobliskiej ulicy rozległy się pełne przerażenia krzyki. Bogowie, co tu krąży? Zastanowił się nad możliwością wypuszczenia Y’Ghatan, ale postanowił tego nie robić. Był pewien, że będzie potem potrzebował oczu szczurzycy, a gdyby stracił teraz stworzenie, mogłoby to przynieść katastrofę. Poza tym jestem już blisko celu. Tak myślę. Mam nadzieję. Ominął ostrożnie ciała i podszedł do wylotu zaułka. Krzyki oddaliły się w drugą stronę, choć Flaszka ujrzał kilka postaci biegnących w kierunku portu. Dotarł do ulicy, skręcił w prawo i ruszył za nimi. Po chwili dotarł do wejścia do gospody. Wytarte schody prowadziły w dół. Poczuł, że po ciele spłynęła mu strużka potu. To tutaj. Dziękuję, Agayla. Flaszka zszedł na dół, otworzył drzwi i znalazł się w gospodzie „Pod Wisielcem”. W ciasnej, niskiej izbie było tłoczno, lecz dziwnie cicho. Gdy przekroczył próg i rozejrzał się wokół, zwróciły się ku niemu pobladłe twarze, przeszyły go twarde spojrzenia. Cholerni weterani. Dobrze chociaż, że nie poszliście do portu zabijać żołnierzy piechoty morskiej. Flaszka podszedł do kontuaru. Poczuł, że laleczka pod jego płaszczem poruszyła się lekko, jej prawa ręka zadrżała. Ujrzał przed sobą mężczyznę, który spoglądał w drugą stronę. Miał szerokie plecy i ramiona, wspierał się o szynkwas, unosząc w prawej ręce kufel. Podarty rękaw opadł, odsłaniając sieć blizn. Flaszka podszedł do niego i klepnął go w ramię. Mężczyzna odwrócił się powoli. Jego oczy były ciemne jak zimne piece kowalskie. - Ty jesteś człowiekiem, którego zwą Cudzoziemcem? Mężczyzna zmarszczył brwi. - Tylko niewielu tak mnie nazywa. Nie jesteś jednym z nich. - Mam dla ciebie wiadomość - oznajmił Flaszka. - Od kogo? - Nie mogę powiedzieć. Przynajmniej nie tutaj. - Jak brzmi ta wiadomość? - Twoje długie oczekiwanie się skończyło. W oczach tamtego pojawił się słabiutki błysk, jakby rozżarzyły się w nich węgielki. - To wszystko? Flaszka skinął głową. - Jeśli masz jakieś rzeczy do zabrania, mogę na ciebie zaczekać. Byle nie za długo. Musimy się śpieszyć. Cudzoziemiec odwrócił głowę. - Hart! - zawołał do stojącego za szynkwasem potężnie zbudowanego człowieka, który właśnie wbił szpunt do beczki. Starszy mężczyzna spojrzał na niego. - Miej go na oku, dopóki nie wrócę - zażądał Cudzoziemiec. - Mam go związać? Ogłuszyć? - Nie, tylko dopilnuj, żeby nie przestał oddychać. - Tutaj nic mu nie grozi - zapewnił Hart. Podszedł bliżej i przyjrzał się Flaszce. - Wiemy, że Czternasta Armia dobrze się spisała, żołnierzu. Dlatego właśnie jesteśmy tutaj, a nie tam. W twarzy Cudzoziemca zaszła jakaś trudna do określenia zmiana. Ponownie przyjrzał się Flaszce. - Aha - mruknął pod nosem. - Teraz widzę w tym sens. Zaczekaj. To nie potrwa długo. Flaszka odprowadził wzrokiem mężczyznę, który przepchnął się przez tłum gości. Potem spojrzał z powrotem na Harta. - On ma jakieś prawdziwe imię? - Jestem tego pewien - odparł weteran, odwracając się. *** Wokół stolika w najdalszym kącie przycupnęły trzy cienie. Sierżant Hellian miała pewność, że przed chwilą ich tu nie było. Prawie. Nie wydawało się, by cokolwiek piły, co już samo w sobie było podejrzane. Ukryte w mroku głowy pochylały się ku sobie, co sugerowało spiski, niegodziwe knowania i niecne zamiary, jeśli jednak nawet coś mówiły, Hellian nic nie słyszała, a w pomieszczeniu było tak ciemno, że nie widziała ich ust. Zakładając, że w ogóle je miały. Kurwa przy drugim stoliku grała w koryta. Bez partnera. Hellian pochyliła się ku swemu więźniowi. - To dziwne miejsce, jeśli mnie o to pytasz. Banaschar uniósł lekko brwi. - Naprawdę? Widma, duchy, jedna wymizerowana dziwka i demon za szynkwasem... - Uważaj, kogo zwiesz wymizerowanym - warknęła kobieta, gdy czarne okrągłe kamienie podskoczyły same z siebie w korycie. Skrzywiła się ze złością, widząc rezultat. - Oszukujesz, co? - wymamrotała. - Przysięgłabym, że to prawda. Mówię poważnie. Jeśli cię na tym przyłapię, Hormul, kupię świeczkę z twoim imieniem. Hellian spojrzała na szynkwas. Demoniczny właściciel ponownie przybrał drobną, chudą postać i chodził w kółko za kontuarem. Widać było tylko jego głowę. Wyglądało na to, że zjada kawałki jakiegoś żółtego owocu. Wykrzywiał twarz, wysysając z nich sok, a potem rzucał skórkę przez ramię. W tę i w tamtą stronę, kawałek po kawałku. - Kto go wypuścił na wolność? - zapytała. - Czy nie powinno tu gdzieś być jakiegoś pana? Myślałam, że demony się wzywa, a potem wiąże. Jesteś kapłanem, powinieneś się znać na takich sprawach. - Tak się składa, że się znam - przyznał Banaschar. - Faktycznie, z reguły wygląda to tak, jak opisałaś. - Potarł twarz. - Spróbuję zgadnąć, sierżancie. To sam Kellanved wyczarował tego demona. Zapewne miał on być tu strażnikiem, może nawet wykidajłą. Potem Kellanved zostawił interes demonowi. - To śmieszne. Co demony wiedzą o interesach? Kłamiesz. Dopij piwo, podejrzany. Potem zamówimy jeszcze jedno i opuścimy ten dom obłąkanych. - Jak mam cię przekonać, sierżancie? Muszę dotrzeć do Twierdzy Mocka. Od tego zależy los całego świata... - Ha, to było dobre. Coś ci powiem o losie świata. Hej, karczmarzu! Jeszcze ale, do cholery! Popatrz na te cienie, podejrzany. To one za wszystkim stoją. Ukrywają się za każdą sceną, każdym tronem, każdą wanną. Przygotowują plany, nic tylko plany i plany, a my, cała reszta, spływamy z nieczystościami do kanału, wpadamy do nieszczelnych ołowianych rur i potem toniemy. One liczą pieniądze, to właśnie robią. Pieniądze, których my nawet nie widzimy, ale tak właśnie mierzą naszą wartość na szalach, okruch na jednej, dusza na drugiej, równoważą się, widzisz? Kogo obchodzi los świata, podejrzany? - Uniosła lewą rękę, wyprostowała palec wskazujący i opuściła go po spirali w dół. - Dopóki one tu rządzą, wszystko spływa do kanału. A dowcip polega na tym, że one też. - Posłuchaj, kobieto. To widma. Istoty wywodzące się z Cienia. Nie przygotowują planów. Nie liczą pieniędzy. Po prostu się tu kręcą. Trzy cienie podniosły się, jak na dany znak, odsunęły ze skrzypnięciami krzesła, owinęły się płaszczami, kryjąc twarze w mroku kapturów, i wyszły na ulicę. Hellian prychnęła lekceważąco. Oberżysta przyniósł kolejny dzbanek piwa. - Dobra. - Banaschar westchnął, zamykając oczy. - Aresztuj mnie. Zamknij w jakimś lochu. Niech tam zgniję z robakami i szczurami. Masz absolutną rację, sierżancie. Głową naprzód do kanału. Daj, naleję ci. - Wreszcie zacząłeś gadać do rzeczy, podejrzany. *** Kalam walnął przedramieniem w ukrytą za zasłoną twarz szpona, łamiąc mu nos i uderzając jego głową o ścianę. Kość wgniotła się z trzaskiem i napastnik osunął się bezwładnie. Kalam odwrócił się i popędził wzdłuż ściany budynku. Ścigało go kilka wystrzelonych z kusz bełtów, które uderzały z głośnym trzaskiem o cegły. Z zaułka na prawo przed nim dobiegał szczęk broni. Przyboczna i T’jantar schroniły się tam przed ostrzałem z drugiej strony ulicy. Zagnano je prosto w pułapkę. Trzy dłonie pędziły, by ją zamknąć. Kalam dopadł z przekleństwem do wylotu zaułka. Zerknął do środka i zobaczył, że obie kobiety wdały się w zażartą walkę z bliska z czterema skrytobójcami. W tej samej chwili jeden z nich padł pod ciosem miecza T’jantar. Kalam odwrócił się plecami do tej potyczki, gotowy powstrzymać biegnące ku niemu dłonie. Rzucono weń sztyletami. Skoczył w prawo, padł na ziemię i podniósł się akurat na czas, by spotkać pierwszych czterech skrytobójców. Po serii zasłon, zdołał przesunąć się w prawo, wychodząc poza zasięg dwóch przeciwników. Uderzył długim nożem, przecinając twarz najbliższego szpona. Mężczyzna zatoczył się do tyłu. Kalam podszedł bliżej i przebił mu lewe udo, powstrzymując jednocześnie wściekły atak drugiego przeciwnika. Obrócił się, osłonił się rannym skrytobójcą i uderzył swobodnym orężem nad jego prawym barkiem, wbijając sztych w szyję drugiego napastnika. Następnie Kalam wyrwał nóż z uda, zacisnął ramię na szyi pierwszego szpona i jednym gwałtownym ruchem skręcił mu kark. Przeciwnik trafiony w gardło potknął się. Z przeciętej tętnicy szyjnej trysnęła krew, plamiąc dłoń, którą nadaremnie próbował zatkać ranę. Dwaj następni skrytobójcy zbliżali się szybko. Kalam zauważył za nimi pozostałe dłonie, biegnące ku przybocznej i T’jantar. Warknął i ominął dwóch szponów, odbijając ich ataki długimi nożami. Kopnął znajdującą się bliżej skrytobójczynię w prawą nogę w połowie odległości między kolanem i kostką, łamiąc kości. Kobieta krzyknęła z bólu, padając na ziemię. Drugi napastnik, który próbował ją wyminąć, zderzył się z nią, a potem stracił równowagę, gdy jego stopy pośliznęły się w kałuży krwi. Kalam dopadł szalonym sprintem pierwszą grupę szponów atakujących przyboczną i T’jantar. Dogonił ich po skosie z lewej, zmuszając sześciu przeciwników do odwrócenia się, by stawić mu czoło. Sparował serię ataków i uderzył barkiem w pierś najbliższego szpona. Żebra pękły z trzaskiem, powietrze wyleciało z płuc w głośnym westchnieniu i mężczyzna padł na plecy, pod nogi dwóch szponów podążających za nim. Obaj stracili równowagę i jeden zbliżył się zanadto do przebiegającego obok Kalama, znajdując się w zasięgu lewego długiego noża. Gwałtowne cięcie niemal całkowicie odrąbało mu głowę. Tylko dwóch z czterech pozostałych szponów było wystarczająco blisko, żeby rzucić się na niego. Jeden zaatakował z dołu od lewej, drugi z góry od prawej. Nóż Kalama przeciął drogę pierwszego z nich. Skrytobójca poczuł, jak ostrze zgrzytnęło na dwóch sztyletach trzymanych przez szpona. Potem kopnął go kolanem między oczy. Drugiego napastnika zmusił do odwrotu, wyciągając na pełną długość rękę, w której trzymał drugi nóż. Zdesperowany szpon odchylił się do tyłu, nie odrywając stóp od ziemi. Kalam ciął z góry, przecinając go od żołądka aż po krocze. Szpon pisnął z bólu. Jelita wylały mu się na zewnątrz, sięgając kolan. Kalam wyszarpnął nóż, nie przerywając szarży. Usłyszał za plecami kroki. Przygarbił się i zatrzymał nagle, a potem rzucił się do tyłu. W jego tułów od lewej, tuż poniżej żeber, wbił się sztylet. Sztych zmierzał ku górze, w stronę serca. Potem obaj skrytobójcy zderzyli się ze sobą. Kalam uderzył głową do tyłu, trafiając szpona w czoło. Drugi sztylet ześliznął się po kolczudze pod jego prawym ramieniem. Kalam odwrócił się w prawo i walnął łokciem w skroń przeciwnika, miażdżąc kość policzkową. Napastnik runął na ziemię, wypuszczając z ręki wbity w bok Kalama nóż. Skrytobójca ruszył z wysiłkiem przed siebie. Dyszał ciężko. Przy każdym ruchu pierś przeszywał mu gwałtowny ból, nie miał jednak czasu wyrwać noża. Dwóch ostatnich szponów odwróciło się w jego stronę i rzuciło do ataku. Byli jednak za blisko siebie, niemal bok przy boku. Kalam odskoczył w prawo, by znaleźć się poza zasięgiem jednego z nich. Wyprowadził poziome cięcie, celując w gardło pierwszego przeciwnika, powstrzymał drugi nóż przedramieniem, a potem odwrócił broń i wbił ją napastnikowi w gardło. Gdy ofiara się pochyliła, Kalam oparł się lewym barkiem o jej pierś i popchnął mocno ciało, uderzając nim w drugiego skrytobójcę. Wszyscy trzej padli na ziemię, ale Kalam był na wierzchu. Jeden z jego długich noży ugrzązł w trupie, który dzielił go od żywego szpona. Kalam puścił go i wbił kciuk oraz palec wskazujący w oczy skrytobójcy. Wygiął kciuk w hak i wbijał drugi palec coraz głębiej, aż wreszcie ciało przestało się miotać. Usłyszał dobiegające z zaułka odgłosy walki, wstał i zatrzymał się na chwilę, żeby wyrwać sztylet sterczący mu z boku. Zaklął na widok krwi, która trysnęła z rany. Wyciągnął z trupa długi nóż i powlókł się naprzód. W zaułku zostało tylko trzech szponów. T’jantar walczyła z dwoma z nich, spychając ich krok po kroku w stronę Kalama. Podbiegł do nich i pchnął nożem raz, a potem drugi. Dwa ciała padły na ziemię u jego stóp. T’jantar zdążyła się już odwrócić i rozbiła od tyłu ostatniemu skrytobójcy czaszkę ostrzem miecza. Jeden z leżących na ziemi szponów podźwignął się na bok i złapał za broń. Kalam nadepnął mu na szyję. W zaułku zapadła cisza. Było słychać wyłącznie ich wysilone oddechy. Przyjrzał się obu kobietom. T’jantar pokrywały niezliczone rany. Z jej nosa i ust wypływała pienista krew, a pierś poruszała się spazmatycznie. Kalam skrzywił się z bólu i wyjrzał na ulicę, którą przed chwilą opuścił. Tu i ówdzie poruszały się jakieś postacie, ale nikt nie miał ochoty stanąć do walki. Podeszła do niego przyboczna. Twarz miała usmarowaną krwią zmieszaną z brudnym potem. - Kalamie Mekhar. Obserwuję cię. Odnoszę wrażenie... - Potrząsnęła głową. - Odnoszę wrażenie, że poruszasz się szybciej niż oni. Bez względu na swe szkolenie i umiejętności nie są w stanie dotrzymać ci kroku. Starł z oczu pot. Bolały go zaciśnięte na rękojeściach długich noży dłonie, ale nie mógł sobie pozwolić na zwolnienie uścisku. - Wszystko nagle zwalnia, przyboczna - mruknął basem. - W moim umyśle wszyscy zwalniają. - Poruszył ramionami, chcąc rozluźnić mięśnie pleców i barków. Udało mu się powstrzymać krwawienie, choć nadal czuł ciepłą krew na zewnętrznej stronie uda. Gruba tkanina kleiła się przez nią do skóry. - Nie możemy się tu zatrzymać - ciągnął. - Zostało ich jeszcze mnóstwo. Jesteśmy blisko Mostu Admiralskiego, prawie na miejscu. - Na miejscu? - W Mysiej Dzielnicy. - Słyszę odgłosy zamieszek. Tam będą pożary i dym, Kalam. Skinął głową. - Ehe. Zamieszanie. To dla nas korzystne. - Obejrzał się na T’jantar. Kobieta opierała się plecami o ścianę. Spływała krwią, oczy miała zamknięte. - Przyboczna, ona potrzebuje uzdrowienia, zanim będzie za późno - dodał cicho. T’jantar jednak go usłyszała. Otworzyła oczy, które rozbłysły jak ślepia tygrysa. - Jestem gotowa. Przyboczna postąpiła pół kroku w stronę swej kochanki, ale potem musiała się odwrócić, gdyż T’jantar ominęła ją, zmierzając ku wylotowi zaułka. Kalam zauważył ból w oczach Tavore. Odwrócił wzrok. I ujrzał co najmniej trzydziestu szponów, którzy zmaterializowali się nagle w odległości niespełna czterdziestu kroków. - Cholera! Zwiewajcie! Wypadli z zaułka i zerwali się do biegu. Kalam zwolnił nieco kroku, pozwalając, by przyboczna go wyprzedziła. T’jantar jakimś cudem znalazła się na czele. Czekają na nas w kolejnej zasadzce. Ona wpadnie prosto w nią. Skrytobójcy ścigali ich ile sił w nogach. Najszybsi zbliżali się do uciekających. Ich ciche kroki, tupot ciężkich buciorów szponów oraz zdyszane oddechy - wszystko to sprawiało, że odnosili wrażenie, że bruk, otaczające ich budynki, a nawet zachmurzone niebo nad nimi, zaciskają się powoli wokół sceny ich rozpaczliwej ucieczki. Powietrze wydawało się gęstsze, tłumiło dźwięki. Jeśli nawet byli tu jacyś świadkowie, zaraz odwracali twarze. Jeśli nawet w mijanych zaułkach kryły się jakieś postacie, rozpuszczały się natychmiast w ciemności. Ulica skręcała na zachód, naprzeciwko Parku Kruczego Wzgórza. Przed nimi łączyła się z następną, graniczącą z parkiem od zachodu, a potem biegła na południe, ku mostowi. Gdy dotarli do rozgałęzienia, T’jantar zmieniła nagle kierunek, skręcając w zaułek po lewej. Kalam zauważył z przodu przyczynę tej niespodziewanej zmiany. Na rozwidleniu czekały kolejne dłonie, które rzuciły się teraz w pościg za nimi. Zapędzają nas na most. Co czeka po jego drugiej stronie? Tuż za pierwszymi budynkami zaułek poszerzył się, przechodząc w ulicę. Przed sobą mieli niski mur otaczający park. T’jantar zwolniła, jakby nie była pewna, czy biec teraz w lewo, czy w prawo. Zachwiała się, unosząc miecz. Z obu stron wypadli pędzący ku niej napastnicy. Przyboczna krzyknęła. Szczęknęła broń, jeden skrytobójca padł na ziemię, ale pozostali otoczyli kobietę. Kalam zauważył, że w jej tułów wbiły się dwa noże. Mimo to utrzymała się na nogach, oddając ciosy. Potem dopadła do nich Tavore. Przyboczna uderzyła otataralowym mieczem w skroń przeciwnika, uwolniła broń gwałtownym szarpnięciem w bok. Rdzawa klinga przecięła ze świstem wyciągającą się ku niej rękę. Kończyna padła na ziemię... W mgnieniu oka, które upłynęło, nim włączył się do walki, Kalam zauważył też, że T’jantar złapała wolną ręką szpona za gardło, uniosła go w powietrze i cisnęła o kamienny mur, nie zważając na nóż, którym raz po raz dźgał ją w pierś, barki i ramiona. Bogowie na dole! Kalam wpadł między przeciwników niczym szarżujący bhederin. Długie noże przeszyły powietrze. Walnął z całym impetem w jednego, potem w drugiego szpona, przewracając obu na ziemię. W mroku pod otaczającym park murem rozgorzała gwałtowna walka w zwarciu. Choć do pozostałości pierwszej dołączyła druga dłoń, po kilkunastu szybkich uderzeniach serca było po wszystkim. Nie mieli czasu, żeby się zatrzymać, zaczerpnąć tchu. W mur uderzyły wystrzelone z kusz bełty. Kalam skinął na obie kobiety, nakazując im podążyć na zachód. Jakimś niewiarygodnym cudem T’jantar zdołała znowu wybiec naprzód. Z tyłu rozległy się krzyki, ale nie mieli czasu oglądać się za siebie. Mur zakręcał na południe, tworząc jedną ze stron ulicy prowadzącej na Most Admiralski. Przed sobą ujrzeli kamienne przęsło, nieoświetlone, ukryte w mroku tak głębokim, że mogłoby być wylotem czeluści. Kiedy podeszli bliżej, spowijające je czary zamigotały i zgasły. Nie odsłoniły jednak nic. Nie było tu nikogo. - T’jantar! - wysyczał Kalam. - Trzymaj się! To, co wydarzyło się za nimi, odwróciło uwagę ścigających ich szponów - przynamniej na chwilę. - Przyboczna, wysłuchaj mnie. Zejdźcie obie z T’jantar do rzeki. Dotrzecie nią prosto do portu. - A co z tobą? - zapytała Tavore. - Przyboczna, nie napotkaliśmy jeszcze nawet jednej trzeciej ukrywających się w mieście dłoni. - Wskazał głową na Mysią Dzielnicę. - Reszta jest tam. Zamierzam trochę się z nimi poganiać. - Splunął krwistą flegmą. - Z czasem uda mi się ich zgubić. Znam tę dzielnicę, Tavore. Pójdę na dachy... - Nie powinniśmy się rozdzielać... - Nie, przyboczna. Powinniśmy. - Kalam przyjrzał się T’jantar. Nie zostało jej już wiele czasu. – T’jantar zgadza się ze mną. Zaprowadzi cię do portu. Na ulicach i w zaułkach za ich plecami zapadła złowroga cisza. Zbliżają się. - Ruszajcie. Przyboczna spojrzała mu w oczy. - Kalam... - Idź już, Tavore. Podeszły do brzegu, stąpając po rozsypującym się kamiennym murze oporowym. T’jantar pierwsza weszła do wody. Rzeka była brudna, leniwa i płytka. Będą posuwały się naprzód powoli, ale ciemność je ukryje. A gdy już dotrą do portu... cóż, nadejdzie pora improwizacji. Kalam zacisnął pewniej dłonie na rękojeściach noży. Obejrzał się za siebie. Nadal nic. To dziwne. Spojrzał na most. No dobra. Do rzeczy. *** Lostara Yil przecięła plac, zostawiając za sobą Szlak Szańcowy i ciała leżące u jego początku. Odgłosy zamieszek nadal były odległe. Dobiegały z portu i dalej położonych dzielnic. W pobliskich budynkach i rezydencjach było cicho i ciemno, jakby nagle znalazła się na terenie nekropolii. To godna pamiątka imperialnej chwały. Wtem pojawiła się przed nią maleńka postać. Panujący wszędzie spokój tylko pogłębił zaskoczenie Lostary. Zaniepokoiła się jeszcze bardziej, kiedy poznała chłopca. - Co tu robisz, Pędrak? - zapytała, podchodząc bliżej. - Czekam na ciebie. - Wytarł zasmarkany nos. - Jak to? - Zaprowadzę cię tam, gdzie musisz trafić. To smutna noc, ale wszystko będzie dobrze. Pewnego dnia sama się o tym przekonasz. - Odwrócił się i ruszył aleją na południe. - Nie musimy trzymać się ścieżki, jeszcze nie. Możemy przejść przez pierwszy most. Lostaro Yil - obejrzał się za siebie - jesteś bardzo ładna. Ruszyła za nim. Choć było parno, przeszył ją nagły dreszcz. - Jakiej ścieżki? - Nieważne. Z cieni po lewej dobiegły jakieś odgłosy. Zacisnęła dłoń na rękojeści miecza. - Coś tam jest... - Spokojnie - odparł Pędrak. - To moi przyjaciele. Nie sprawią nam kłopotów. Ale musimy się śpieszyć. Wkrótce dotarli do mostu prowadzącego do Dzielnicy Centralnej. Za nim Pędrak skręcił na zachód. Po chwili znowu skierował się na południe. Wkrótce natrafili na pierwsze ciała. Z początku szpony leżały w małych grupkach - zdążyły się już do nich dobrać szczury i zdziczałe psy - ale potem, gdy zbliżyli się do Parku Kruczego Wzgórza, ulica była wręcz usiana trupami. Lostara zwolniła kroku, zmierzając ku scenie straszliwej rzezi. Pokryty ciałami obszar ciągnął się na południe, jakby przez z górą setkę imperialnych skrytobójców przedarło się uzbrojone w noże tornado. Przyglądając się kolejnym trupom, Lostara Yil uświadamiała sobie stopniowo pewien fakt... rany były podobne do siebie, zadano je w podobne miejsca, a każdy śmiertelny cios cechował się tą samą gładką precyzją. Dreszcze nasiliły się jeszcze, wnikając w jej kości. Idący trzy kroki przed nią Pędrak nucił wickańską pieśń poganiaczy bydła. *** W połowie drogi przez Most Admiralski Kalam wsadził jeden nóż pod pachę i sięgnął po ukrytą pod pasem żołądź. Była gładka, nawet przez wystrzępioną skórę rękawicy skrytobójca wyczuwał jej ciepło. Wydawało się, że czekała na niego. Niecierpliwie. Kalam przykucnął pod jednym z niskich murów oporowych i rzucił żołądź na kamienną nawierzchnię. Przedmiot pękł, wirował jeszcze przez chwilę, a potem znieruchomiał. - Dobra, Szybki - mruknął Kalam. - Czekam. *** Adaephon Delat siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze kajuty Wilka Piany. Oczy miał zamknięte. Nagle wzdrygnął się, słysząc odległe wezwanie. Bliżej, w porcie, było słychać odgłosy walki. Wiedział, że Zgubańczycy cofają się krok po kroku, spychani przez czary i przez coraz liczniejszą masę oszalałych napastników. Na pokładzie stał Boży Jeździec Run’Thurvian, osłaniający okręt przed wszelkiego rodzaju czarodziejskimi atakami. Szybki Ben wyczuwał, że Zgubańczyk nie jest zmuszony do zbyt wielkiego wysiłku, ale coś odwraca jego uwagę. Wahał się, jakby już za krótką chwilę oczekiwało go znacznie trudniejsze zadanie. Kłopoty otaczają nas ze wszystkich stron, prawda? Niełatwo będzie przemknąć przez labirynt grot, który wypełnił tej nocy ulice miasta. Tu i ówdzie krążyły po nich kieszenie morderczych czarów, ruchome pułapki gotowe zadać bolesną śmierć. Szybki Ben je poznawał. Ruse, ścieżka morza. Te pułapki to woda, ukradziona z oceanicznych głębin i nadal zachowująca olbrzymie ciśnienie. Zmiażdży wszystko, co znajdzie się wewnątrz niej. To Wielka Ruse, cholernie paskudna. Ktoś tam czekał na jego ruch. Ktokolwiek to był, chciał, żeby Szybki Ben pozostał na miejscu, w kajucie Wilka Piany. Żeby siedział tu, nic nie robił i nie mieszał się do walki. No cóż. Otworzył już cztery groty, utkał dwanaście czarodziejskich zaklęć, gotowych w każdej chwili zadziałać. Dłonie go zaswędziały, a potem zaczęły palić, jakby raz po raz zanurzał je w kwasie. Kalam potrzebuje mojej pomocy. Wielki mag skinął leciutko głową. Otworzyła się przed nim szczelina groty. Wstał powoli z ostrym bólem stawów. Bogowie, chyba się starzeję. Kto by pomyślał? Zaczerpnął głęboko tchu, zamrugał i skoczył do szczeliny... W tej samej chwili usłyszał cichy chichot, a potem syczący głos: - Przyznałeś, że jesteś moim dłużnikiem, pamiętasz? Nadeszła pora spłaty długu, mój drogi wężu. *** Dwadzieścia uderzeń serca. Dwadzieścia pięć. Trzydzieści. Na oddech Kaptura! Kalam wbił spojrzenie w rozbitą żołądź. Cholera. Cholera, cholera, cholera. Czterdzieści. Zaklął pod nosem i ruszył w dalszą drogę. Na tym polega problem z przyciętym kłykciem w rękawie. Czasami okazuje się nieskuteczny. To znaczy, że muszę sobie radzić sam. No cóż, niech i tak będzie. I tak już miałem dosyć tego życia. Doszedł do wniosku, że morderstwo jest przeceniane. Nie można było za jego pomocą osiągnąć nic naprawdę wartościowego. Na całym świecie nie było ani jednego skrytobójcy, który nie zasługiwałby na to, żeby uciąć mu głowę i zatknąć ją na palu. Umiejętności, talent, okazja - nic z tego nie usprawiedliwiało odbierania życia. Ilu z nas - tak, mówię o was - ilu z was nienawidzi tego, kim jesteście. Niech Kaptur porwie wszystkie wygórowane ambicje, rozbłyśnijmy po raz ostatni swym żałosnym światłem, a potem poddajmy się ciemności. Skończyłem z tym. Skończyłem. Dotarł do końca mostu i znowu się zatrzymał, po raz kolejny oglądając się za siebie. Nie pali się. Co najwyżej w moim umyśle. Krąg się zamyka, tak? Płot, Biegunek, Sójeczka... Wzywała go mroczna, poraniona i owrzodzona twarz Mysiej Dzielnicy. Odsłaniający zepsute zęby uśmiech, upadek i degradacja, nędza będąca przekleństwem tak wielkiej części życia. Kalam Mekhar doszedł do wniosku, że to odpowiednie miejsce. Skrytobójca zerwał się do biegu. Pognał sprintem - pochylając się tak nisko, jak tylko mógł - do pochyłej fasady resztek muru otaczającego jakąś posiadłość. Wspiął się na niego, wpychając nogę w zatkany otwór machikuły. Wypadło stamtąd ptasie gniazdo. Przełożył przedramię przez szczyt muru i spojone cementem odpryski ceramiki przedziurawiły mu rękaw, kalecząc skórę. Potem znalazł się po drugiej stronie, wsparł stopę o nierówny występ i skoczył na pochyły dach, który eksplodował suchym guanem. Następnie wspiął się po nim, w dwóch długich krokach docierając na szczyt, i zsunął się na drugą stronę... W szalony labirynt, stanowiący spękane, chaotyczne zaplecze Mysiej... Czekało tam mnóstwo przycupniętych szponów, którzy rzucili się na niego ze wszystkich stron. Wszyscy byli wysocy, to byli najroślejsi skrytobójcy, jakich Kalam w życiu widział. Każdy ściskał w obu rękach długie noże. Uderzali nimi szybko jak żmije. Kalam nie zwolnił. Nie mógł się zatrzymywać, musiał się przez nich przedrzeć. Parował ich ciosy swymi nożami, czuł, jak ostrza odbijają się od jego zbroi. Ogniwa pękały, a jeden sztych wbił się mocno w jego lewe udo, sięgając ku górze. Warknął wściekle, szarpnął się gwałtownie pośród uderzających sztyletów, otoczył ramieniem twarz i głowę przeciwnika, a potem pchnął z całej siły, obracając głowę szpona. Usłyszał trzask pękających kręgów. Pociągnął bezwładnego trupa za siebie, trzymając go za kiwającą się głowę, a potem go wypuścił. Długi nóż ciął go w głowę z prawej, przecinając ucho. Kalam oddał uderzenie, ale poczuł, że broń ześliznęła się po kolczudze. Niech ich Kaptur! Ktoś wziął kawałek mnie i zrobił więcej takich jak ja... Kalam zbiegł na brzeg dachu, a potem przeskoczył nad zaułkiem. Wylądował po drugiej stronie, przetoczył się po płaskim, zapadającym się dachu kamienicy. Budynek miał już wiele stuleci i powierzchnię dachu pokrywał żwir składający się z ceramicznych okruchów. Nastąpiła seria wstrząsów. Łowcy podążyli za nim. Dwóch, pięciu, siedmiu... Wstał i odwrócił się. Dziewięciu skrytobójców otoczyło go półokręgiem i rzuciło się do ataku. Dziewięciu Kalamów przeciwko jednemu. Niezupełnie. Popędził prosto przed siebie, do środka półkola. Mężczyzna, którego miał przed sobą, uniósł sztylety. Jednym zdołał sparować dwa ciosy, drugim jeden, cofając się rozpaczliwie. Potem ataki Kalama przedarły się przez jego zasłony. Jedno ostrze wbiło się w pierś, przeszywając serce, a drugie uderzyło pod linią żuchwy, sięgając ku górze i docierając do mózgu. Kalam złapał za oba wbite w ciało przeciwnika noże i zatoczył nim krąg, ciskając zabitego pod nogi dwóch kolejnych szponów. Potem wyszarpnął oręż i z przerażającą szybkością runął na flankę atakujących. Jeden ze ścigających ciął go w lewą łydkę, ale za płytko, by go spowolnić. Kalam zamachnął się nisko jedną ze swych broni w stronę najbliższego ze skrytobójców, a potem uderzył wysoko drugą, wbijając ją w oko przeciwnika, który stał krok za pierwszym. Długi nóż ugrzązł. Kalam puścił go, pochylił się i skoczył na kolejnego szpona, trafiając go barkiem w połowie wysokości. Przeklęty przez Kaptura skurwysyn jest wielki, pomyślał, gdy wstrząs dotarł aż do jego kości. Pochylił się jednak jeszcze niżej, wsuwając wolną rękę między nogi przeciwnika. Noże uderzały w jego plecy, ogniwa pękały jak kleszcze na gorących kamieniach. Poczuł, że szpon próbuje zmienić kąt uderzenia, by wbić broń w ciało. Ugiął nogi i podźwignął łowcę. Z gardła Kalama wyrwał się ogłuszający ryk. Sięgnął przed siebie ręką, w której trzymał broń, złapał przeciwnika za koszulę i uniósł go. Szpon przeleciał głową naprzód nad pochylonym przeciwnikiem i uderzył, wierzgając nogami, w pierś ścigającego Kalama skrytobójcy. Obaj runęli na dach. Kalam skoczył na nich, walnął łokciem w czoło drugiego szpona, które pękło jak łupina melona, i wbił nóż w szyję pierwszego z napastników. Kolejny nóż zagłębił się w jego prawe udo, przeszywając je na wylot. Kalam odwrócił się błyskawicznie, by wyrwać broń z dłoni skrytobójcy, podciągnął obie nogi, przetoczył się na plecy i kopnął z całej siły szpona w brzuch, przewracając go. Następny przeciwnik pchnął długim nożem w stronę jego twarzy. Kalam uniósł przedramię, blokując atak, a potem wykręcił dłoń, złapał szpona za nadgarstek, przyciągnął go do siebie i wypruł mu wnętrzności jego własnym nożem. Jelita wypłynęły mu na kolana. Kalam podniósł się ciężko, wyrwał nóż ze swego uda akurat na czas, by odbić nim kolejny cios - poranione, krwawiące nogi omal się pod nim nie ugięły - a potem przeszedł do długotrwałej obrony. Miał przeciwko sobie trzech łowców. Ten, którego kopnął, wstawał powoli, usiłując zaczerpnąć tchu. Kalam stracił zbyt wiele krwi. Czuł, że słabnie. Jeśli zjawią się kolejne dłonie... Skoczył do tyłu, prawie na sam brzeg dachu, i rzucił obydwoma długimi nożami. To był nieoczekiwany manewr, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, jak źle były wyważone, ale Kalam już od lat ćwiczył rzucanie nimi na bliską odległość. Jeden wbił się głęboko w pierś szpona po prawej, a drugi uderzył z głuchym łoskotem w mostek tego po lewej. On również ugrzązł w ciele, drżąc lekko. Nim jeszcze noże dotarły do celu, Kalam rzucił się z gołymi rękami na przeciwnika znajdującego się pośrodku. Złapał go obiema dłońmi za przedramię i szarpnął do tyłu, a potem w bok. Łowca próbował uderzyć od dołu drugim nożem, ale Kalam odtrącił go kolanem. Gwałtownym pociągnięciem wyrwał z barku kończynę, którą trzymał w rękach, a potem uniósł ją, wpychając wyszarpnięte kości w rozerwany staw. Mężczyzna krzyknął z bólu. Kalam puścił jego rękę, złapał go z tyłu za głowę, stanął pewnie na nogach i z całej siły uderzył tą głową o dach, twarzą naprzód. Rozległ się chrzęst, a potem głośny trzask. Cały dach osunął się w dół w eksplozji przegniłych belek, osypującej się zaprawy i gipsu. Kalam zaklął i przetoczył przeciwnika na bok. Jego leżąca w kałuży krwi twarz wbiła się w żwir. Poszerzająca się z każdą chwilą szczelina prowadziła do mrocznej izby. Kalam wsunął się do niej. Pora stąd znikać. *** Stojący w odległości dziesięciu kroków Perła przyglądał się temu z niedowierzaniem. Był wstrząśnięty. Wszędzie wokół niego na pochyłym dachu walały się ciała. Przedarł się przez nich. Po prostu się przedarł. Serce Perły wypełniło przerażenie. To było dla niego nowe uczucie i z jego powodu zrodziła się w nim słabość. Ociekający krwią Kalam Mekhar powlókł się ku dziurze w dachu. Nie miał broni. Perła podwinął lewy rękaw, wyciągnął rękę, wycelował i wystrzelił. Rozległo się stęknięcie. Bełt wbił się głęboko pod lewą pachę Kalama. Czołgający się powoli mężczyzna zniknął mu z oczu. Przykro mi, Kalamie Mekhar, ale nie mogę... nie mogę się pogodzić... z twoim istnieniem. Nie mogę... Ruszył ku miejscu, gdzie leżały porzucone przez Kalama noże, i podniósł je z dachu. Podszedł do niego jedyny ocalały szpon z obu dłoni. To moje trofea, pomyślał Perła. - Znajdź pozostałych - rozkazał, spoglądając na szpona. - Ale co z Kalamem... - Już po nim. Zbierz dłonie tutaj, w Mysiej Dzielnicy. Musimy udać się z wizytą do Portu Centralnego. Jeśli przyboczna dotrze aż tak daleko... no cóż, będziemy musieli załatwić ją tam. - Rozumiem, szponmistrzu. Szponmistrzu. Tak jest. Stało się, cesarzowo Laseen. Tak, on nie żyje. Zginął z mojej ręki. Nie mam sobie równych w całym Imperium Malazańskim. Od kogo zacznie? Od Mallicka Rela. I Korbolo Doma. Żaden z was nie doczeka świtu. Macie na to moje słowo. - Nie widzę go, szponmistrzu - odezwał się szpon, zatrzymując się na skraju dziury w dachu. - Poczołgał się gdzieś, żeby umrzeć - wyjaśnił Perła. - To był kartoolski paralt. Mężczyzna odwrócił gwałtownie głowę. - Nie jad węża? Pająka...? Bogowie na dole! Tak jest, to nadzwyczaj długa i bolesna śmierć. A na wyspie nie ma już ani jednego kapłana, który potrafiłby zneutralizować tę truciznę. Na dach spadły z brzękiem dwa noże. Perła obejrzał się za siebie. - Co ty robisz? - zapytał. Mężczyzna wbił w niego wzrok. - Dość już tego. Jak wiele hańby ściągniesz jeszcze na Szpon? Nie chcę mieć więcej z tobą do czynienia. - Odwrócił się. - Sam znajdź przyboczną, Perła, i przekaż jej swoje cholerne ukąszenie pająka... Perła uniósł prawą rękę i wystrzelił drugi bełt. Pocisk trafił mężczyznę między łopatki. Szpon runął na dach, rozpościerając szeroko ramiona. - To, niestety, był biały paralt. Znacznie szybszy. Nie pozostał ani jeden świadek. To było jego zamiarem od samego początku. Nadszedł czas zebrać pozostałe dłonie. Żałował, że wszystko nie mogło się rozegrać inaczej. To jednak było nowe Imperium Malazańskie i obowiązywały w nim nowe zasady. Zasady, do których z łatwością mogę się przystosować. W końcu nie mam już nic. Nie mam już nikogo... *** Skrzypek zamknął oczy i odłożył instrument. Nie odezwał się ani słowem. Nie zostało już nic do dodania. Repryza, której fala go uniosła, dobiegła końca. Muzyka opuściła jego dłonie, umysł i serce. Czuł się pusty, jego dusza była rozdarta i martwa. Wiedział, że to się wydarzy, ale owa prawda nie umniejszyła bólu utraty ani go nie zwiększyła. To było brzemię, nic więcej. Jeszcze jedno brzemię. Z ulicy na dole dobiegły krzyki, a potem łoskot rozbijanych drzwi. Wyłam Ząb uniósł wzrok, ocierając oczy. Na schodach rozległy się ciężkie kroki. Gesler wziął stojący na stole dzban i powoli napełnił kielichy. Nikt nawet nie dotknął chleba. Kroki dotarły do korytarza. Intruz powłóczył nogą, drapiąc podłogę. Zatrzymał się przed drzwiami starszego sierżanta. Usłyszeli ostre stukanie, jakby ktoś rozorał drewno pazurami. Gesler wstał, podszedł do drzwi i je otworzył. Potem znieruchomiał na dłuższą chwilę, wpatrując się w tego, kto stał w korytarzu. - Chmura, do ciebie - powiedział wreszcie. Potężny mężczyzna podniósł się powoli z krzesła. Gesler wrócił na miejsce. Wejście wypełniła szeroka w barach postać, odziana w wystrzępione, ociekające wodą futro. Twarz gościa była płaska, a brązowa jak betel skóra mocno naciągnięta na masywnych kościach. Oczy były pustymi jamami. Długie ręce zwisały u boków. Skrzypek uniósł brwi. To był T’lan Imass. Chmura odchrząknął. - Legana Breed - powiedział dziwnie wysokim głosem. Odpowiedź zjawy zabrzmiała jak zgrzytanie kurhanowych kamieni. - Przyszedłem po miecz, śmiertelniku. Gesler usiadł na krześle i wziął kielich. - To musiała być długa, mokra wędrówka, co, Breed? Głowa odwróciła się ze skrzypnięciem, ale T’lan Imass się nie odezwał. Chmura ujął krzemienny miecz i podszedł do Legany Breeda. - Wystraszyłeś na dole mnóstwo ludzi - zauważył. - Śmiertelnicy to wrażliwe dusze. Żołnierz uniósł przed sobą oręż, trzymając go poziomo. - Nie śpieszyłeś się z wydostaniem się z tego portalu. Legana Breed złapał miecz. - Nic nie jest takie łatwe, jakby się zdawało, Tarczo Kowadło. Noś ból, jaki masz w sercu, i wiedz, że twoje zadanie na tym świecie bynajmniej się nie skończyło. Skrzypek zerknął na Wyłam Zęba. Tarczo Kowadło? Starszy sierżant tylko potrząsnął głową. Legana Breed przyjrzał się broni, trzymając ją w szkieletowych dłoniach. - Jest podrapany. - Co? Och, ale ja... hmm... - Humor zaginął - oznajmił T’lan Imass, odwracając się ku drzwiom. Gesler wyprostował się nagle. - Chwileczkę, Legano Breed! Istota zatrzymała się. - Chmura zrobił wszystko, czego od niego chciałeś. Teraz musisz się nam odwdzięczyć. Na skórę Skrzypka wystąpił pot. Gesler! T’lan Imass odwrócił się. - Odwdzięczyć. Tarczo Kowadło, czy mój miecz dobrze ci służył? - Tak. Całkiem nieźle. - W takim razie nie ma długu... - Nieprawda! - warknął Gesler. - Widzieliśmy, że zabrałeś ze sobą tę głowę Tiste Andii! Mimo to nic nie powiedzieliśmy innym T’lan Imassom. Dochowaliśmy twojej tajemnicy, Legano Breed! Mogliśmy to wykorzystać w targach, żeby wydostać się z tej całej cholernej kabały! Jest dług! Prastary martwiak milczał przez chwilę. - Czego ode mnie żądacie? - zapytał wreszcie. - Potrzebujemy eskorty. Ja, Chmura i Skrzypek. Musimy wrócić na okręt. To może oznaczać walkę. - Między nami a portem są cztery tysiące śmiertelników - zauważył Legana Breed. - Wszystkich co do jednego doprowadziły do obłędu chaotyczne czary. - I co z tego? - Gesler wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. - Boisz się, T’lan Imassie? - Boję się. - To zabrzmiało jak potwierdzenie. Nagle martwiak uniósł głowę. - Humor? - To na czym polega problem? - Port. - Zawahał się. - Przed chwilą stamtąd przyszedłem. Skrzypek zaczął zbierać ekwipunek. - Z takimi odpowiedziami powinieneś służyć w piechocie morskiej, Legano Breed. - Zerknął na Wyłam Zęba. - Miło było cię spotkać, stary przyjacielu. Starszy sierżant skinął głową. - Mnie również. Wszystkich trzech. Przykro mi, że walnąłem cię w brzuch, Skrzypek. - Niech mnie Kaptur, jeśli ci wierzę. - Nie wiedziałem, że to ty... - Niech mnie Kaptur, jeśli nie wiedziałeś. - Dobra, słyszałem, jak wchodziłeś. Słyszałem ubranie trące o struny skrzypiec. Poczułem zapach pocisków Moranthów. Łatwo się było domyślić. - Ale i tak mnie walnąłeś? Wyłam Ząb uśmiechnął się. Skurczybyk właśnie temu uśmiechowi zawdzięczał swe imię. - Wszyscy służycie w piechocie morskiej? - zapytał Legana Breed. - Tak - potwierdził Skrzypek. - W takim razie dzisiejszej nocy ja również w niej służę. Chodźmy zabić parę osób. *** Rzezigardzioł wbiegł na pokład po trapie. - Pięści - wydyszał - potrzebujemy więcej ludzi. Nie wytrzymamy już długo... - Nie, żołnierzu - sprzeciwił się Keneb, nie spuszczając wzroku z gwałtownej walki trwającej na placu przed nimi. Linie Zgubańczyków cofały się z każdą chwilą, a ze wszystkich ulic i wylotów zaułków między magazynami napływały wciąż nowe masy oszalałych napastników. Nie rozumiesz? Jeśli wprowadzimy do akcji więcej sił, damy się wciągnąć głębiej w to bagno, aż wreszcie nie będziemy już mogli się wycofać. Jest tam za dużo czarów. Bogowie na dole, głowa zaraz mi pęknie. Pragnął wytłumaczyć to wszystko zdesperowanemu żołnierzowi, który stał przed nim, ale dowódcy nie zwykli tego robić. Tak samo postępuje przyboczna. Chciałoby się to zrobić, bogowie, jak by się chciało, choćby tylko po to, żeby ujrzeć zrozumienie w ich oczach. Ale nie można sobie na to pozwolić. Dobra, zaczynam rozumieć. - Uwaga, pięści Keneb! - krzyknął Boży Jeździec. - Skrytobójcy! Próbują się przedrzeć przez nasze osłony... Rzezigardzioł syknął i odwrócił się w stronę molo. - Sierżancie! - zawołał. - Pchnij tu drużyny! Idą do nas szpony! Keneb spojrzał na Run’Thurviana. - Dasz radę ich zablokować? Boży Jeździec skinął głową. Jego twarz pobladła gwałtownie. - Tym razem mi się udało. W ostatniej chwili. Ale oni są uparci i sprytni. Gdy już się przebiją, pojawią się nagle wszędzie wokół nas. - Wiesz, kto jest ich celem? - Sądzę, że my wszyscy. Być może w pierwszej kolejności - Boży Jeździec spojrzał na Nula i Nadir, którzy stali na przednim pokładzie jako milczący świadkowie obrony - tych dwoje. Ich moc śpi. Na razie nie można jej przebudzić. Rozumiesz, ona nie jest przeznaczona dla nas. Nie dla nas. Na oddech Kaptura. Keneb odwrócił się i zobaczył pierwszych żołnierzy piechoty morskiej wchodzących na pokład. Koryk, Tarcz, Śmieszka, za nimi Mątwa i Corabb Bhilan Thenu’alas. Skrzypek, gdzie się podziałeś, niech cię szlag? Po chwili pojawił się sierżant Balsam. Za nim szli Galt i Płatek. - Sierżancie, gdzie twój uzdrowiciel i twój mag? - Ich moc się wyczerpała - odparł Dalhończyk. - Odpoczywają na Silandzie, pięści. - Dobrze. Chcę, żebyście otoczyli kordonem Nula i Nadir. Szpony ich zaatakują w pierwszej kolejności. - Gdy żołnierze się oddalili, zwrócił się do Run’Thurviana: - Mam nadzieję, że potrafisz się sam obronić, Boży Jeźdźcze? - Tak. Zachowałem trochę sił z myślą o takiej chwili. Ale co z tobą, pięści Keneb? - Nie sądzę, żebym był wystarczająco ważny. - Nagle coś przyszło mu do głowy. - Śmieszka! - zawołał. - Zejdź do kajuty pierwszego oficera i ostrzeż Szybkiego Bena. Przekonaj go, żeby wyszedł na pokład, jeśli ci się uda. Podszedł do prawego relingu, by przyjrzeć się walce prowadzonej u wejścia na molo. W tłumie byli teraz malazańscy żołnierze w mundurach. Porzucono wszelkie pozory. Mieli zbroje, wielu z nich również tarcze, a inni kusze. Zasypywali szeregi Zgubańczyków gradem bełtów. Zepchnęli ich już niemal na samo molo. Mątwa wszedł na fordek, krzyczał coś do załogi balisty. Saper trzymał w jednej ręce kawałki rybackiej sieci, a w drugiej wielki okrągły przedmiot. Wstrząsacz. Po chwili załoga odsunęła się i Mątwa przytwierdził granat tuż za głowicą potężnej strzały. Niezły pomysł. To paskudny sposób na zrobienie wolnego miejsca, ale nie ma innego wyjścia. Wróciła Śmieszka. - Pięści, nie ma go tam. - Co takiego? - Zniknął! - No tak. Dobra, wracaj do drużyny, żołnierko. Gdzieś w Malazie zabrzmiał dzwon, cztery dźwięczne tony. Bogowie na dole, czy to wszystko? *** Porucznik Pryszcz stał obok swego kapitana, spoglądając na trwającą w Centralnym Porcie bitwę. - Przegrywamy, kapitanie - zauważył. - Dlatego właśnie zrobiłem cię oficerem - stwierdził Milutek. - Z uwagi na twą nadzwyczajną spostrzegawczość. I nie, poruczniku, nie złamiemy rozkazów. Zostaniemy tutaj. - Tak się nie godzi, kapitanie - sprzeciwił się Pryszcz. - Tam giną nasi sojusznicy. A to nawet nie jest ich walka. - To ich decyzja i ich sprawa. - Niemniej tak się nie godzi. - Poruczniku, naprawdę tak ci się pali do zabijania rodaków? Jeśli tak, możesz ściągnąć tę zbroję i popłynąć na brzeg. Jeżeli szczęście Oponn będzie ci sprzyjać, rekiny cię nie dopadną, choć będę się żarliwie modlił, by stało się inaczej. Przybędziesz akurat na czas, żeby odrąbali ci głowę, co zmusi mnie do znalezienia nowego porucznika. Ale z drugiej strony, to nie powinno być zbyt trudne. Może Hanfeno? To świetny materiał na oficera. Oczywiście, tylko do poziomu porucznika, nie wyżej. Jest prawie tak samo tępy i uparty, jak ty. No to wyłaź z tej zbroi, żeby Senny mogła zacząć przyjmować zakłady. - Dziękuję, kapitanie, ale nie skorzystam. - Proszę bardzo. Ale jeszcze jedna skarga, poruczniku, i osobiście wyrzucę cię za burtę. - Tak jest. - W zbroi. - Tak jest. - A przedtem potrącę ci z żołdu wartość utraconego ekwipunku. - Oczywiście, kapitanie. - I jeśli nadal będziesz próbował mieć ostatnie słowo, zabiję cię na miejscu. - Tak jest. - Poruczniku. Pryszcz zamknął usta. Na chwilę. *** Postać wylądowała z cichutkim szmerem na dziurawym, pochyłym dachu. Zatrzymała się na moment, by spojrzeć na leżące tam trupy. Potem podeszła do wielkiej dziury. Gdy się do niej zbliżyła, w powietrzu zmaterializowała się nagle inna sylwetka, klęcząca na jednym kolanie nad ciałem leżącym twarzą do dołu przy otworze. W plecy zabitego wbił się głęboko bełt o lotce wykonanej z fragmentów policzka jakiejś wielkiej morskiej ryby, jasnych i półprzezroczystych. Duch skierował twarz ku postaci, która się zbliżała. - Zabił mnie szponmistrz - oznajmił chrapliwym głosem, wskazując na ciało. - Ale w swym ostatnim tchnieniu przekląłem jego imię. Wydaje mi się... tak, wydaje mi się, że dlatego wciąż tu jestem. Nie czuję się jeszcze gotowy przejść przez Bramę Kaptura. To dar... dla ciebie. On zabił Kalama Mekhara. Kartoolskim paraltem. - Duch odwrócił się i wskazał na brzeg otworu. - Kalam wyrwał bełt. To oczywiście nic nie da, bo paralt przeniknął już do krwi. Ale nie powiedziałem o tym Perle. Bełt leży tutaj, na samej krawędzi. Weź go. Zostało jeszcze mnóstwo trucizny. Weź go. Dla szponmistrza. Po chwili duch zniknął. Spowita w tkaninę postać przykucnęła i uniosła okrwawiony bek w urękawicznionej dłoni. Wetknęła go za pas, wyprostowała się i ruszyła w drogę. *** Samotna sylwetka szła przez ulicę ze zdumiewającą szybkością, przecinając nici toksycznych czarów. Zręcznie unikała wszelkich pułapek - iskrzących kieszeni Wielkiej Ruse, szepczących zaproszeń Mockry - aż nagle zniknęła w kradnących światło ścieżkach Rashan, którymi przed paroma chwilami pędzili skrytobójcy ze Szponu. Ruszyła ich śladem, zbliżając się szybko. W obleczonych w skórzane rękawice dłoniach ściskała dwa sztylety. Blisko portu szpony zaczęły wychodzić z grot, zbierając się w liczne grupy. Za chwilę miał się rozpocząć zmasowany atak na cudzoziemskich żołnierzy i na wszystkich, którzy przebywali na pokładach dwóch cumujących przy nabrzeżu okrętów. Postać zbliżyła się do nich. Jej ruchy stały się płynne i kręte, tkała spowijającą ją siatkę cieni. Już przedtem szybki bieg przerodził się w tak błyskawiczny ruch, że oko śmiertelnika nie byłoby w stanie śledzić go pośród mroku i dymu. Zaatakowała pierwszą dłoń. W górę tryskały strugi krwi, ciała padały na boki, w szeregi szponów wdarło się tornado śmierci. Odwracali się kolejno, krzyczeli i ginęli. *** Szponmistrz Perła spojrzał za siebie, słysząc te dźwięki. Od tylnej straży dzieliło go z górą dwadzieścia dłoni, ale ta tylna straż przestała istnieć. Ludzie wili się z bólu albo leżeli nieruchomo na bruku. Coś - ktoś - wdarło się między nich, niosąc zniszczenie. Bogowie na dole. Tancerz Cieni. Kto? Kotylion? Zimny strach przeszył mu pierś ostrymi pazurami. Bóg. Patron skrytobójców. Przyszedł po mnie. Przyszedł po mnie w imię Kalama Mekhara! Odwrócił się, poszukując gorączkowo kryjówki. Do Kaptura z dłońmi! Perła oddzielił się od grupy i rzucił do ucieczki. Wąski zaułek między dwoma magazynami, spowity w ciemności. Jeszcze tylko parę chwili, potem będzie mógł otworzyć grotę, stworzyć rozdarcie, skoczyć w nie i umknąć. W obu dłoniach ściskał teraz noże. Jeśli zginę, to w walce, bóg czy nie bóg... Wpadł do zaułka i skrył się w mroku. Za jego plecami rozległy się kolejne krzyki. Były coraz bliżej. Z gwałtownością tonącego Perła sięgnął umysłem po swą grotę, Mockra. Użyj jej. Wypacz rzeczywistość, przebij się do innej groty. Do Rashan, potem do Cesarskiej, a później... Jego poszukiwania nic nie dały. Z gardła Perły wyrwało się ochrypłe westchnienie. Nie przestawał biec. Coś za nim... tuż za nim... Wtem jego ścięgna Achillesa przeszył ból. Szponmistrz krzyknął, czując, jak przecięte więzadła zwijają się pod skórą. Potknął się. Jego stopy nagle stały się bezwładne jak bryły błota. Runął na ziemię, nie wypuszczając z rąk broni. Nie przestawał poszukiwać groty... Ostrza noży dotknęły go niczym języki kwasu, przecinając ścięgna w kolanach i w łokciach. Potem czyjaś ręka uniosła go z brudnego bruku i cisnęła nim o mur. Uderzenie rozbiło mu pół twarzy, a gdy padł na plecy, ręka powróciła. Palce wpiły się w ciało, odchylając mu głowę do tyłu. Do ust wsunęło się mu zimne żelazo i wycięło język. Perła odwrócił głowę, dławiąc się krwią. Potem ręka uniosła go znowu i cisnęła nim o przeciwny mur, łamiąc mu lewą rękę. Wylądował na boku i stopa trafiła go w biodro, druzgocząc kości. Bogowie, ból... zalewał mu umysł, Perła tonął w nim... jego grota... gdzie? Wszystko znieruchomiało. Napastnik stanął nad nim. Przykucnął. Perła nic nie widział. Krew zalewała mu oczy. Jego czaszkę wypełniły ogłuszające dzwony, targały nim mdłości, wymiotował płynem zmieszanym z krwią płynącą z kikuta języka. Lostara, kochanie, podejdź do bramy, a ujrzysz mnie. Podejdź. Głos, cichy i niski, przebił się przez jego myśli, bezlitośnie wyraźny, bezlitośnie bliski. - Byłeś moim ostatnim celem, Perła. Zrobiłabym to szybko... - Nastąpiła chwila ciszy, podczas której słyszał powolny, miarowy oddech. - Gdyby nie Kalam Mekhar. Coś wbiło się mu głęboko w brzuch. - Oddaję ci bełt, którym go zabiłeś, Perła. Postać wyprostowała się i oddaliła na kilka kroków, a potem wróciła, gdy w jego żyłach zapłonęły pierwsze, przerażające fale ognia, gromadzące się gdzieś za oczyma. Ta trucizna utrzyma go przy życiu tak długo, jak będzie to możliwe, dostarczy sercu niezbędnych składników odżywczych, choć naczynia krwionośne w całym ciele będą pękały jedno po drugim... - To przez długie noże Kalama, Perła. Nie zastanowiłeś się, co robisz. Nie można otworzyć groty, trzymając w ręce otataral. Tak oto zabiliśmy cię oboje. Tak właśnie powinno się stać. Ogień! Bogowie! Ogień! Apsalar odeszła w głąb zaułka, oddalając się od portu. Oddalając się od wszystkiego. *** Nim dotarła do jego końca, pojawiła się przed nią chuda, niewyraźna zjawa. Zaułek wychodził tu na boczną ulicę, tuż przed mostem prowadzącym na drugą stronę rzeki, do Mysiej Dzielnicy. Apsalar zatrzymała się przed widmem. - Powiedz Kotylionowi, że zrobiłam, o co mnie prosił. Tron Cienia westchnął cicho. Z fałd widmowego płaszcza wysunęła się niemal bezkształtna dłoń, zaciśnięta na srebrnym uchwycie laski. Bóg zastukał nią o bruk. - Widziałem, moja droga. Twój Taniec Cieni. Byłem świadkiem wszystkiego, od stóp Szlaku Szańcowego. Nie odezwała się. - Nawet Kotylion nie potrafiłby... - podjął Tron Cienia. - Nawet Kotylion. Apsalar nadal milczała. Bóg zachichotał niespodziewanie. - Zbyt wiele błędnych decyzji, biedna kobieta. Tak jak się obawialiśmy. - Znowu zachichotał. - Dzisiejszej nocy szponmistrz i trzystu siedmiu szponów zginęło z twojej ręki, moja droga dziewczyno. Wciąż nie potrafię w to uwierzyć. Ale to nieistotne. Będzie teraz musiała radzić sobie sama. Ma pecha. - Ledwie dostrzegalna, skryta pod kapturem głowa uniosła się lekko. - Aha. Tak, Apsalar. Zawsze dotrzymujemy obietnicy. Jesteś wolna. Możesz odejść. Podała mu dwa długie noże, rękojeściami do przodu. Bóg pokłonił się, przyjmując broń Kalama Mekhara. Apsalar ominęła go i ruszyła w dalszą drogę. Śledził ją spojrzeniem, gdy przechodziła przez most. Znowu westchnął. Nagle uniósł głowę i powęszył. - Och, szczęśliwe wieści. Ale dla mnie, niestety, jeszcze nie. Najpierw trzeba trochę nadłożyć drogi, tak jest. Co za noc! Bóg zaczął zanikać, potem zamigotał i odzyskał dostrzegalną postać. Popatrzył na długie noże, które trzymał w prawej ręce. - Absurd! Muszę iść na piechotę. I to, z konieczności, szybko! Popędził przed siebie, uderzając laską o bruk. *** Po krótkiej chwili dotarł do podstawy wieży, która wcale nie była taka zniszczona, jak się na pierwszy rzut oka wydawało. Uniósł laskę i zapukał do drzwi. Odczekał kilkanaście uderzeń serca i zapukał po raz drugi. Drzwi otworzyły się nagle. Ciemne oczy spojrzały na niego z góry. Narastała w nich wściekłość. - Spokojnie, Obo - odezwał się Tron Cienia. - Zapewniam, że to tylko zwykła uprzejmość. Para nadzwyczaj wścibskich bliźniaków zawłaszczyła dach twojej wieży. Pokornie sugeruję, byś ich przepędził w typowy dla siebie miły sposób. Bóg zasalutował mu laską, odwrócił się i odszedł. Nim zdążył pokonać dwa kroki, drzwi się zatrzasnęły. Tron Cienia ponownie przyśpieszył kroku. Czekało go tej nocy jeszcze jedno, najważniejsze spotkanie. Laska stukała szybko jak żołnierski werbel. Gdy był w połowie drogi do celu, szczyt wieży Oba eksplodował z hukiem w kuli ognia. Cegły i dachówki poleciały w powietrze. Przez łoskot wybuchu przebiły się dwa pełne oburzenia krzyki. Tron Cienia pochylił się odruchowo. - To było bardzo miłe, Obo. Zaiste, bardzo miłe. Bóg ponownie ruszył ulicami Malazu z niezwykłą dla siebie szybkością. *** Szli szybko, trzymając się cieni, dziesięć kroków za Leganą Breedem, maszerującym samym środkiem ulicy. Sztych jego miecza stukał o bruk. Kilku ludzi, którzy przeszli im drogę, umknęło pośpiesznie na widok zmumifikowanej facjaty T’lan Imassa. Skrzypek dał Geslerowi i Chmurze kusze naładowane pełnymi przebijaczy granatami. Na jego kuszy spoczywał wstrząsacz. Dotarli do szerszej ulicy, biegnącej równolegle do brzegu, ale nadal znajdowali się na południe od mostu wiodącego do Portu Centralnego. Zewsząd otaczały go znajome budynki, ale atmosfera, jaka zapanowała tej nocy, przydawała im surrealistycznego wyglądu, jakby mistrzowska dłoń jakiegoś szalonego artysty wypełniła wszystkie szczegóły sensem głębszym, niżby należało. Od strony portu dobiegał łoskot bitwy, od czasu do czasu przerywany wybuchami pocisków Moranthów, głównie przebijaczy. To Mątwa. Zużywa moje zapasy! Dotarli do skrzyżowania. Legana Breed zatrzymał się na jego środku i zwrócił się powoli w stronę zapadającej się fasady gospody po drugiej stronie ulicy. Drzwi otworzyły się z hukiem i wylazły z nich dwie postacie. Obie chwiały się na nogach, stąpając ostrożnie, jakby brukowce były kamieniami umożliwiającymi przejście przez wzburzoną rzekę. Mniejsza uczepiła się ręki większej, pociągnęła, a potem oparła się na niej, aż obie się zachwiały. Skrzypek zaklął pod nosem i ruszył w ich stronę. - Sierżant Hellian, co robisz na brzegu, w imię Kaptura? Słysząc jego głos, obie postacie wyprostowały się gwałtownie. Hellian wbiła wzrok w T’lan Imassa. - Szkrzypek, wyglądasz okropnie. - Tu jestem, ty pijana idiotko. - Skinął dłonią na Geslera i Chmurę, nakazując im iść dalej. - Kim jest twój towarzysz? Hellian odwróciła się i popatrzyła na mężczyznę. Wydawało się, że trzyma go za ramię już od dłuższego czasu. - Twoim więźniem - podpowiedział jej mężczyzna. - To prawda. - Hellian wyprostowała się, ponownie spoglądając na Skrzypka. - Jezt poszukiwany celem przesłuchania. - Przez kogo? - Przeze mnie, szerżancie. To gdzie jeszt nasza łódź? Gesler i Chmura szli już w stronę mostu. - Idź z nimi - powiedział Skrzypek do Legana Breeda. T’lan Imass ruszył, drapiąc nogami bruk. Saper ponownie spojrzał na Hellian. - Trzymajcie się blisko, wracamy na okręty. - Dobra. Cieszę się, że wasz szpotkałam, Szkrzypek, no bo on może szpróbować ucieczki, tak? Jakby czo, pozwalam ci go poszczelić. Ale tylko w nogę. Chczę uszłyszeć odpowiedzi i on mi ich udzieli. - Hellian, może będziemy zmuszeni biec. - Damy szobie radę. Prawda, Banash? - Idiotka - mruknął Skrzypek. - To karczma Śmieszka. Demon nie nalewa zwyczajnego ale. W każdym innym lokalu... - Potrząsnął głową. - Chodźcie oboje. Gesler i Chmura dotarli już do mostu. Pochylili się nisko, przechodząc na drugą stronę. Nagle Skrzypek usłyszał pełen zaskoczenia i strachu krzyk Geslera. Obaj jego towarzysze zerwali się do biegu, gnając prosto na gęsty tłum przed nimi. - Cholera! - zawołał saper i popędził za nimi. *** Kręty wykop skryty w ciemności, żyła biegnąca poniżej poziomu ulic i zaułków, którymi zawładnęła straszliwa rzeź. Przyboczna Tavore Paran brnęła przez leniwy strumień nieczystości. Podążająca za nią kobieta wykasływała kapki krwi. Były coraz bliżej odgłosów walki dobiegających z Portu Centralnego. To wydawało się niewiarygodne. Szpony ich nie znalazły. Nie zeskoczyły z rozsypujących się ceglanych ścian, by popełnić morderstwo w gęstych jak zupa wodach rzeki Malaz. Och, Tavore i T’jantar minęły po drodze wiele trupów, ale słychać było tylko szum wody, kroki szczurów biegających po murkach po obu brzegach oraz bzyczenie kąśliwych owadów. Wszystko się zmieniło, gdy dotarły do skraju placu. Usłyszały wybuch przebijacza, zdumiewająco blisko, potem łoskot kilku ciał padających na ziemię, gdy na wprost przed nimi zawalił się fragment muru oporowego. Kolejne sylwetki zsunęły się z wrzaskiem w dół, wymachując bronią nad głowami... Jakiś żołnierz odwrócił się i je zobaczył... Gdy oznajmił głośnym krzykiem swe odkrycie, T’jantar odepchnęła przyboczną na bok. Cięła na ukos mieczem, odcinając górną trzecią część głowy mężczyzny, razem z hełmem i kością. Biała substancja trysnęła na boki. Potem T’jantar sięgnęła za siebie, zacisnęła zakrwawioną dłoń na płaszczu przybocznej i powlokła ją naprzód, na nasyp złożony z luźnych cegieł, piasku i żwiru. Siła jej uścisku zdumiała Tavore. T’jantar wdarła się na podwyższenie, ciągnąc za sobą przyboczną, aż wreszcie wspięła się na poziom placu. Tavore osunęła się na kolana, gdy tylko kobieta ją puściła. Wokół nich eksplodowały odgłosy walki... Straż Miejska, co najmniej trzy drużyny. Wybuchy zepchnęły żołnierzy na tę stronę placu. Rzucili się na dwie kobiety niczym wściekłe wilki... Tavore wyprostowała się i odbiła desperacką paradą cięcie skierowane na tułów. Miecz szczęknął o miecz. Instynktownie wyprowadziła kontratak i poczuła, że sztych jej broni przeciął kolczugę i wbił się w mięśnie barku. Jej przeciwnik stęknął i odskoczył do tyłu. Tavore cięła go w kolano wysuniętej do przodu nogi, przerąbując rzepkę na dwoje. Mężczyzna padł z wrzaskiem na ziemię. Po jej lewej stronie T’jantar cięła, rąbała, parowała ciosy i wykonywała pchnięcia. Wszędzie wokół niej przeciwnicy padali na ziemię. Nagle jednak w jej ciało wbiło się kilka mieczy. Zachwiała się. Tavore krzyknęła przeraźliwie, odwracając się ku T’jantar... I ujrzała, w odległości niespełna dwudziestu kroków, co najmniej cztery dłonie szponów, pędzące w ich stronę. Z pleców T’jantar, między łopatkami, wynurzył się miecz. Trzymający go żołnierz podszedł do kobiety, uniósł ją nad ziemię i odrzucił za siebie. Ześliznęła się z klingi i runęła ciężko na bruk. Broń wypadła z brzękiem z jej dłoni. Przyboczną od kilkunastu strażników miejskich dzieliło zaledwie sześć kroków. Za nimi byli szybko się zbliżający agenci Szponu. Tavore cofnęła się trwożnie. Zwracały się ku niej wykrzywione ślepą nienawiścią twarze, zimne, twarde oczy o nieludzkich spojrzeniach. Przyboczna uniosła miecz w obu dłoniach, cofnęła się o kolejny krok... Straż Miejska rzuciła się do ataku... Wtem tuż za plecami napastników rozbłysła eksplozja. Ludzka fala zmieniła się w masę zmasakrowanych ciał, urwanych kończyn i strug krwi. Tavore miała wrażenie, że huk wybuchu rozniecił pożar w centrum jej czaszki. Świat zakołysał się gwałtownie, przyboczna ujrzała nocne niebo, które zawirowało wokół niej. Wydawało się, że gwiazdy uciekają we wszystkie strony. Uderzyła głową o bruk i spadł jej hełm. Leżała na plecach, spoglądając w niebo. Dezorientowały ją kłęby dymu, czerwona mgiełka, rozpaczliwe protesty wszystkich mięśni i kości w jej ciele. Po drugim wybuchu uniosła się i z powrotem opadła na bruk, który nagle się przechylił. Polało się na nią więcej krwi... Ktoś zatrzymał się gwałtownie obok. Na jej mostku spoczęła dłoń, pochyliła się nad nią niewyraźna twarz. Widziała, że usta się poruszają, ale nic nie słyszała. Poznała go. Sierżant Skrzypek. Skąd? Skąd się tu wziąłeś? Pociągnięto ją naprzód, jej bezwładne nogi podskakiwały na bruku. Z prawej stopy zsunął się jej but. Tavore gapiła się na mokrą od rzecznego mułu i krwi onucę. Widziała sierżanta wlokącego ją w stronę molo. Dwaj inni żołnierze piechoty morskiej osłaniali ich odwrót, trzymając w rękach niezwykłe, wielkie kusze. Nikt ich jednak nie ścigał. Wszyscy ginęli pod ciosami kamiennego miecza, który dzierżył w swych zmumifikowanych dłoniach T’lan Imass. Choć w istotę uderzały fale toksycznych czarów, posuwała się wciąż naprzód, nie przestając zabijać. Co tu się działo? Skąd się wzięli ci ludzie? Zobaczyła żołnierkę szarpiącą się z więźniem, który wcale nie próbował uciec, a tylko utrzymać się na nogach. Oboje są pijani. No cóż, tej nocy chyba mogę przymknąć na to oko. Och, T’jantar... Otoczyli ich kolejni ludzie. Zbrukani krwią żołnierze. Zgubańczycy. Coś krzyczeli - widziała to - ale huk wypełniający jej głowę nie cichł, zagłuszając wszystko inne. Uniosła rękę, spoglądając na zakutą w pancerną rękawicę dłoń. Mój miecz. Gdzie mój miecz? Nieważne. Wreszcie mogę zasnąć. Zasnąć. *** Pędrak zaprowadził ją do zaułka. Leżał tam skulony mężczyzna. Jego ciałem targały spazmy, a z ust wydobywały się straszliwe jęki. Kiedy Lostara podeszła bliżej, poznała go. Ogarnął ją ból. Podbiegła do leżącego i osunęła się na kolana. Perłę pokrywały liczne rany, jakby poddano go systematycznym torturom. Cierpiał straszliwe męczarnie. - Och, ukochany... - Zawładnęła nim trucizna, Lostaro Yil - odezwał się stojący za jej plecami Pędrak. - Musisz odebrać mu życie. Co? - Myślał, że nie żyjesz - ciągnął chłopiec. - Dał za wygraną. Zrezygnował ze wszystkiego. Poza zemstą. Na przybocznej. - Kto to zrobił? - Nie powiem ci - odparł Pędrak. - Perła pragnął zemsty i sam padł jej ofiarą. To wszystko. To wszystko. - Zabij go, Lostara. On cię nie słyszy ani nie widzi. Czuje tylko ból. Rozumiesz, to pająki. One oddychają krwią swoich ofiar. Musi być bogata, jaskrawoczerwona. Dlatego jad nie traci siły. Jest też kwas w żołądku. Wycieka na zewnątrz i trawi wszystko. Oszołomiona Lostara wyciągnęła nóż. - Zatrzymaj bicie serca. Tak jest, tutaj, pod łopatką. Pchnij głęboko. A teraz wyciągnij nóż, spójrz, jak ciało znieruchomiało, jak mięśnie się rozluźniły. Uspokoił się. Odszedł. - Chodź, jest jeszcze coś. Szybko. Ruszył przed siebie. Wstała i podążyła za nim. Opuściłeś mnie. Byłeś w Twierdzy Mocka, ale ja o tym nie wiedziałam. Ty też nie. Minęła stertę trupów. To były szpony. Zaułek był ich pełen. Przed nią znajdował się Port Centralny, otwarty plac... Budynkami wstrząsnęły nagłe wybuchy. Rozległy się krzyki. Pędrak przykucnął w wylocie zaułka, między magazynami. Skinął dłonią na Lostarę, nakazując jej dołączyć do siebie. Ludzie uciekali w panice - ci, którzy się jeszcze trzymali na nogach. Nie było ich wielu. Wstrząsacze, przebijacze, a do tego przeklęty przez Kaptura T’lan Imass. Istota właśnie wykańczała ostatnich przeciwników, którzy nie zdążyli umknąć. - Bogowie - mruknęła Lostara. - Tu jest chyba z tysiąc trupów. - Tak. Spójrz, musisz to zobaczyć. Wyciągnął rękę, wskazując na jakiś punkt po prawej, obok rzeki. - Co zobaczyć? - Aha - mruknął Pędrak. Położył dłoń na jej przedramieniu. Scena przed Lostara zmieniła się nagle, jakby padło na nią nowe światło. Skupiało się wokół jednego z ciał, zbyt odległego, by mogła dostrzec szczegóły... - To T’jantar - wyjaśnił Pędrak. - Tylko my dwoje to widzimy. Dlatego patrz, Lostara. Patrz. Złota łuna skupiała się, wzbijając się z ciała. Lostara i Pędrak poczuli lekki powiew. Znała go już. Niósł woń traw sawanny, ciepłej i suchej. - Była z nami przez długi czas - wyszeptał Pędrak. - Wykorzystywała T’jantar. Bardzo często. Nie miała wyboru. Czternasta Armia maszeruje na wojnę, a my pójdziemy z nią. Musimy. Nad ciałem przykucnęła postać. Była płci żeńskiej, wysoka i porośnięta futrem. Nie nosiła ubrania ani żadnych ozdób. Odległy o z górą trzydzieści kroków T’lan Imass odwrócił się powoli, spoglądając na zjawę. Straszliwy martwiak pochylił głowę i opadł na jedno kolano. - Zdawało mi się, że mówiłeś, że tylko my ją widzimy, Pędrak. - Myliłem się. Ona tak działa. - Kim... czym ona jest? - To Eres’al. Lostara, nie wolno ci o tym powiedzieć przybocznej. Nigdy. Kapitan Czerwonych Mieczy skrzywiła się. - Jeszcze jedna cholerna tajemnica, którą muszę przed nią ukrywać. - Są tylko dwie - sprzeciwił się Pędrak. - Dasz sobie radę. Lostara zerknęła na chłopca. - Powiedziałeś „dwie”. Skinął głową. - Tak, jej siostra. Tamta i ta. Dwie tajemnice. Nie możesz nigdy ich zdradzić. - To nie będzie trudne - odparła, prostując się. - Nie płynę z nimi. - Płyniesz. Spójrz! Spójrz na Eres’al! Niezwykła istota pochyliła głowę nad ciałem T’jantar. - Co ona robi? - To tylko pocałunek. W czoło. Podziękowanie. Zjawa wyprostowała się, powęszyła i zniknęła. - Aha! - zawołał Pędrak. Nie dodał nic więcej, tylko uścisnął jej dłoń. - Lostara, przyboczna straciła T’jantar. Musisz zająć jej miejsce... - Nie pragnę już więcej kochanków, mężczyzn czy kobiet... - Nie, nie chodzi o to. Po prostu... bądź przy niej. Musisz. Ona nie zdoła dokonać tego sama. - Czego dokonać? - Musimy już iść... nie, nie tędy. Do Mysiej Dzielnicy... - Pędrak, oni już odbijają od brzegu! - Mniejsza z tym! Ruszajmy! *** Trupismród odepchnął Skrzypka i uklęknął przy ciele przybocznej. Położył dłoń na jej pobrudzonym czole, a potem cofnął ją nagle. - Na oddech Kaptura! Ona mnie nie potrzebuje. - Odsunął się od niej, potrząsając głową. - Cholerny otataral. Nigdy nie mogłem się połapać, co on właściwie robi... Tavore otworzyła oczy. Po chwili usiadła z wysiłkiem, a potem pozwoliła, żeby Skrzypek pomógł jej wstać. Wilk Piany odbijał od brzegu. Silanda zdążyła już nieco się od niego oddalić. Jej wiosła przeszywały wodę. Przyboczna rozejrzała się, mrugając, a potem spojrzała na Skrzypka. - Sierżancie, gdzie Flaszka? - Nie wiem. Nie wrócił. Wygląda na to, że straciliśmy też Szybkiego Bena. I Kalama. Wzdrygnęła się, usłyszawszy to ostatnie imię. Ale Skrzypek już o tym wiedział. Gra... - Przyboczna... - Nigdy nie widziałam, żeby ktoś walczył tak jak on - rzekła. - On i T’jantar. We dwoje przebili się przez całe miasto... - Przyboczna. Inne okręty ślą sygnały. Dokąd płyniemy? Odwróciła się. - Flaszka... przegraliśmy, sierżancie. On miał kogoś przyprowadzić. - Przyprowadzić? Kogo? - To już nieważne. Przegraliśmy. Wszystko, co się dziś wydarzyło, wszyscy ci zabici - dla jednej osoby? - Przyboczna, możemy zaczekać w zatoce do świtu, wysłać do miasta oddział na poszukiwania... - Nie. Admirał Nok otrzyma rozkaz zatopienia transportowców. Zgubańczycy się wtrącą i zginą kolejni ludzie. Musimy odpłynąć. - Mogą nas ścigać... - Ale nas nie znajdą. Admirał zapewnił mnie, że nagle opuści go kompetencja. - To znaczy, że pozostałe okręty mają podnosić kotwice i odpływać? - Tak. - Statek z prawej burty! - zawołał jeden z marynarzy. Skrzypek podszedł do relingu w ślad za przyboczną. Pięść Keneb już tam na nich czekał. Zbliżał się do nich niewielki stateczek. Na jego dziobie nagle zapaliła się lampa. - Wiozą do nas pasażerów! - zawołał marynarz na oku. Stateczek przybił z głośnym chrzęstem do ich burty. Rzucono liny, opuszczono sznurowe drabinki. Skrzypek skinął głową. - To Flaszka. - Skrzywił się. - Myślałem, że mówiłaś o jednej osobie. Ten dureń przywiózł chyba ze dwudziestu. Pierwszym, który wszedł na górę, był Pędrak. Chłopiec uśmiechnął się radośnie. - Cześć, tato - powiedział, gdy Keneb wyciągnął ręce, uniósł go i postawił na pokładzie. - Przyprowadziłem kapitan Lostarę Yil. A Flaszka przyprowadził sporą grupkę... Na pokład wdrapał się jakiś nieznajomy. Zeskoczył lekko na deski, wsparł ręce na biodrach i rozejrzał się wokół. - Cholerny bałagan - mruknął. Gdy tylko Skrzypek usłyszał jego słowa, podszedł do niego. - Cartheron Crust. Myślałem, że... - Nie ma tu nikogo o tym nazwisku - warknął mężczyzna, kładąc rękę na sterczącej zza pasa rękojeści noża. Skrzypek odsunął się od niego. Na pokład wchodziły kolejne postacie. Wszystko to byli nieznajomi - najpierw potężnie zbudowany mężczyzna o nieprzeniknionej twarzy. Na przedramionach miał blizny i stare pręgi, które Skrzypek poznawał. Chciał coś powiedzieć, ale ubiegł go Crust, niebędący Crustem. - Przyboczna Tavore, tak? Jesteś mi winna szesnaście złotych imperiałów za odwiezienie tej bandy durniów na twój okręt. - Proszę bardzo. - Daj mi je, bo nie zamierzamy czekać w tym cholernym porcie dłużej niż to konieczne. Tavore spojrzała na Keneba. - Pięści, idź do legionowego kufra i przynieś z niego dwieście złotych imperiałów. - Powiedziałem szesnaście... - Dwieście - powtórzyła przyboczna. Keneb zszedł pod pokład. - Kapitanie... - zaczęła przyboczna, ale zaraz umilkła. Wszyscy wchodzący na pokład przybysze byli wysocy i czarnoskórzy. Jedna z kobiet zatrzymała się blisko naznaczonego bliznami mężczyzny. Spojrzała na przyboczną. - Mój mąż długo na ciebie czekał... - Mówiła po malazańsku z silnym akcentem. - Ale niech ci się nie zdaje, że pozwolę ci go zabrać. To, co ma się wydarzyć, należy do nas, do Tiste Andii, w równym stopniu, jak do ciebie. Być może nawet w większym. Po chwili przyboczna skinęła głową, a potem pokłoniła się kobiecie. - Witajcie na pokładzie, Tiste Andii. Trzy niskie, czarne istoty przelazły przez reling i natychmiast pobiegły na reje. - Bogowie na dole - mruknął Skrzypek. - Nachty. Nienawidzę tych... - Są moje - oznajmił naznaczony bliznami nieznajomy. - Jak się nazywasz? - zapytała go Tavore. - Withal. A to jest moja żona, Sandalath Drukorlat. Ehe, trudno to wymówić, a jeszcze trudniej z nią wy... - Cicho, mężu. Skrzypek zauważył, że Flaszka próbuje przemknąć się bokiem. Podążył za nim. - Żołnierzu. Mag skrzywił się, a potem odwrócił. - Słucham, sierżancie. - Jak, w imię Kaptura, udało ci się znaleźć Cartherona Crusta? - To ten Crust? Poszedłem za moją szczurzycą. Na placu trwała bitwa i nie mieliśmy szans tamtędy się przedrzeć. Dlatego znaleźliśmy statek... - Cartherona Crusta? Flaszka wzruszył ramionami. Wrócił Keneb. Skrzypek widział, że przyboczna i Crust się kłócą, ale nie słyszał słów. Po chwili Crust skinął głową i przyjął pełną monet szkatułkę. Przyboczna ruszyła w stronę dziobu. Gdzie stali Nul i Nadir. - Sierżancie? - Idź odpocząć, Flaszka. - Tak jest. Dziękuję, sierżancie. Skrzypek podszedł do przybocznej. Chciał usłyszeć tę rozmowę. - ...Pogrom - mówiła Tavore. - Wickanie w waszej ojczyźnie potrzebują was obojga. A także Temula. Niestety, nie będziecie mogli zabrać koni, bo statek kapitana jest za mały, ale zdołacie upchnąć na pokładzie wszystkich naszych Wickan. Przygotujcie się, proszę. Dziękuję wam obojgu za wszystko, co dla nas zrobiliście. Nul pierwszy zszedł na śródokręcie. Nadir podążyła za nim, ale podeszła jeszcze do Flaszki, który siedział na pokładzie, wsparty plecami o reling. Wpatrywała się w niego ze złością, aż wreszcie mag otworzył oczy i spojrzał na nią. - Kiedy będzie po wszystkim, wróć - poprosiła Nadir. Potem odeszła. Flaszka odprowadził ją spojrzeniem. Skrzypek odwrócił wzrok. Skurczybyk ma szczęście. Albo pecha. Wszedł na kasztel dziobowy i spojrzał na miasto. Tu i ówdzie płonęły jeszcze pożary. Nad Malazem unosił się dym i zaduch śmierci. Kalamie Mekhar, mój przyjacielu. Zegnaj. *** O ironio, to utrata krwi pozwoliła mu przeżyć tak długo. Krew i trucizna wypływały z jego ran, gdy wlókł się przed siebie, niemal ślepy z bólu wypełniającego mu mięśnie i głuchy od niosącego się echem pod czaszką łomotu serca. Nadal nie dawał za wygraną. Jeden krok, po nim drugi, zginał się wpół, kiedy nagle łapał go potworny ból. Gdy nieco łagodniał, mógł zaczerpnąć tchu i postawić kolejny krok. A potem jeszcze jeden. Dotarł do skrzyżowania i z wysiłkiem uniósł głowę, ale oczy przesłonił mu ogień i nie widział już zewnętrznego świata. Doszedł tak daleko, kierując się instynktem, mapą, którą miał w głowie, podartą na strzępy przez ból. Był już blisko. Czuł to. Kalam Mekhar wyciągnął rękę, by oprzeć się o ścianę, ale nie znalazł jej tam. Zachwiał się i runął ciężko na bruk. Nie mógł zapanować nad kończynami, które podwinęły się, skuliły z przerażającego bólu. To koniec. Tu powinien być mur, róg ulicy. Zawiodła go ta mapa. A teraz było już za późno. Czuł, jak jego nogi umierają. Ramiona. Kręgosłup przerodził się we włócznię płynnego ognia. Dotknął skronią twardego, wilgotnego kamienia. No cóż, śmierć to śmierć. Sztuka skrytobójców zawsze zwracała się ostatecznie przeciwko nim samym. Nic na świecie nie mogłoby być bardziej sprawiedliwe... *** Stojący w odległości dziesięciu kroków Tron Cienia obnażył zęby we wściekłym grymasie. - Wstawaj, ty durniu. Jesteś już tak blisko. Wstawaj! Ciało nie poruszyło się jednak. Bóg podkradł się do niego, sycząc ze złości. Skinął dłonią i trzy widma cienia, które za nim podążały, otoczyły nieruchomą postać Kalama Mekhara. - Umarł - wychrypiało jedno z nich. Tron Cienia warknął, odepchnął swe sługi na bok i przykucnął przy leżącym. - Jeszcze nie - stwierdził po chwili. - Ale bardzo niewiele brakuje. - Odsunął się o krok. - Podnieście go, cholerni idioci! Musimy go tam zaciągnąć! - My? - zapytało jedno z widm. - Ostrożnie - wyszeptał bóg. Widma złapały skrytobójcę za kończyny i podniosły go. - Dobra, teraz za mną. Szybko. Dotarli do furtki, która otworzyła się ze skrzypieniem, gdy Tron Cienia ją popchnął. Weszli na wyboistą ścieżkę, pełną nierówno sterczących z ziemi kamieni i kęp zeschłej trawy. Po obu stronach mieli kopce, z których zaczęła buchać para. Czyżby zbliżał się świt? Bynajmniej. To ci uwięzieni tu... wyczuli go. Bóg pozwolił sobie na cichy, pozbawiony wesołości śmieszek. Pochylił się nagle, gdy zabrzmiał on głośniej, niż tego pragnął. Podeszli do drzwi wejściowych. Tron Cienia zatrzymał się, przesunął tak blisko skraju ścieżki, jak tylko mógł, a potem skinął na widma, nakazując im podejść do drzwi. - Szybko! Połóżcie go w progu! Aha, ty weź jego długie noże. W pochwach, tak jest. A teraz zmiatajcie stąd wszyscy. Trzymajcie się ścieżki, bezmózgie robaki! Kogo próbujecie obudzić? Postąpił kolejny krok, zbliżając się do ciemnych, pokrytych kropelkami rosy drzwi. Uniósł laskę i stuknął raz jej srebrną rękojeścią. Potem bóg odwrócił się i oddalił pośpiesznie. Dotarł do bramy i odwrócił się, gdy drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem. Wejście wypełniła potężna, zakuta w zbroję postać. Strażnik spojrzał w dół. - Weź go, ty durniu! Weź go! Potężny strażnik Domu Umarłych pochylił się irytująco powoli, złapał skrytobójcę za kark i przeciągnął przez próg. Przykucnięty przy furtce bóg przyglądał się, jak stopy Kalama znikają w ciemności. Drzwi się zatrzasnęły. Czy zdążył? - Nie wiem tego... i nie dowiem się jeszcze przez pewien czas. Kolekcja Tronu Cienia jest nadzwyczaj imponująca, czyż nie tak? Odwrócił się i zobaczył, że widma cienia umykają ulicą. Drzwi pobliskiej gospody otworzyły się z trzaskiem. Bóg skrzywił się, pochylając głowę jeszcze niżej. - Ajajaj, chyba pora stąd zwiewać. Otoczył go wir cieni. Tron Cienia zniknął. *** Starszy sierżant Wyłam Ząb zbliżał się do wejścia do oberży Kojca. Świt jeszcze nie nadszedł. Wszędzie zrobiło się cicho jak w cholernym grobie. Zadrżał, jakby drogę przeciął mu jakiś duch, który minął starszego sierżanta niepostrzeżenie, ale zatrzymał się, by obrzucić go głodnym spojrzeniem. Drzwi gospody otworzyły się i zamknęły z twardym, gniewnym stukiem. Wyłam Ząb zwolnił kroku. Pojawiło się zakute w zbroję monstrum. Wyłam Ząb zamrugał, a potem stęknął i podszedł bliżej. - Dobry wieczór, Hart. Ukryta pod hełmem głowa zwróciła się w jego stronę, jakby jej właściciela zaskoczyło nagłe pojawienie się starszego sierżanta. - Wyłam Ząb. - Co cię tu sprowadza? Hart powęszył, a potem zerknął na stary Dom Umarłych. - Chciałem się trochę przejść. Wyłam Ząb skinął głową. - Widzę, że ubrałeś się odpowiednio. Obaj mężczyźni odsunęli się na bok, gdy z sąsiedniego zaułka wynurzyła się kobieta. Nieznajoma ominęła ich, zeszła po schodach i zniknęła w otchłani gospody. - Nieźle kręci tyłkiem - mruknął z uznaniem starszy sierżant. Hart jednak wbił spojrzenie w bruk. Wyłam Ząb również spojrzał pod nogi. Kobieta zostawiła ślady. Ciemnoczerwone. - Tak, Hart, chyba nie możemy liczyć, że to błoto, co? - Chyba nie możemy, Wyłam. - Tak sobie myślę, że chyba zajrzę do Kojca. Skończyłeś już ten spacer? Potężny mężczyzna zerknął raz jeszcze na Dom Umarłych, a potem skinął głową. Obaj zeszli na dół, do mrocznej gospody „Pod Wisielcem”. *** Dzisiejszej nocy zjawił się tu fortunny gość. Pięść Aragan zasiadł w ciasnym boksie ulokowanym najdalej od drzwi, w najciemniejszym kącie. Tkwił tam sam, ściskając w dłoni kufel ale, podczas gdy na dworze biły kolejne dzwony. Ich dźwięk przebijał się przez dalekie, a czasami również bliskie, odgłosy walki i zamieszek. Aragan nie był jedynym, który uniósł wzrok i spojrzał z podziwem na nieznajomą, czarnowłosą Kankę, która zjawiła się krótko przed świtem. Przyglądał się spod zmarszczonych brwi, jak podeszła do kontuaru i zamówiła wino ryżowe ze swej ojczyzny. Zmusiło to oberżystę do desperackich poszukiwań, po chwili jednak udało mu się odnaleźć zakurzoną butelkę bursztynowego koloru, wartą niewielką fortunę. Po krótkim czasie w gospodzie zjawił się Hart, zakuty w ciężką, archaiczną zbroję. Za nim przyszedł starszy sierżant Wyłam Ząb. Aragan skulił się na krześle, odwracając wzrok. Dzisiaj nie znajdzie tu towarzystwa. Już od zmierzchu walczył z bólem głowy. Wydawało mu się, że wreszcie go pokonał, ale teraz w nagrodę za jego wysiłki w oko wbił mu się kolejny sztylet. Kobieta zapłaciła za całą butelkę, poprosiła o pokój na górze i poszła do niego. Sama. Nikt nie próbował za nią podążyć. Starszy sierżant zaklął, otarł pot z twarzy i ryknąwszy, zażądał ale. Dzisiejszej nocy u Kojca działy się dziwne rzeczy, ale jak zwykle, piwo i wino szybko zmąciły wody, jeśli zaś chodzi o świt budzący się na dworze, no cóż, to był inny świat, prawda? Rozdział dwudziesty czwarty Zaczerpnijcie tchu głęboko i wstrzymajcie go, przyjaciele, wstrzymajcie na długo, albowiem świat, świat tonie. Wu Chaos, królestwo między królestwami, miał wiele twarzy. Taralack Veed pomyślał, że ścieżka, którą wybrali, jest naprawdę przerażająca. Tu i ówdzie rosły bezlistne drzewa, ich gałęzie o połamanych palcach poruszały się powoli na posępnym, zimnym wietrze, nad opustoszałym, błotnistym krajobrazem przesuwały się tumany dymu. Wszędzie było pełno trupów. Pokryte gliną ciała, sterczące z ziemi kończyny, na wpół zagrzebane, skulone sylwetki. W oddali rozbłyskiwały czary, świadczące, że bitwa trwa nadal, ale miejsce, które przemierzali, było martwe, ze wszystkich stron otaczał ich całun milczenia. Słyszeli jedynie przerażająco bliskie dźwięki: mlaskanie wyciąganych z szarego mułu butów, szczęk broni i zbroi, a od czasu do czasu również ciche przekleństwo wypowiedziane po letheryjsku albo w języku Edur. Ten obłęd trwał już od wielu dni. Był bezlitosnym przypomnieniem o tym, co jest możliwe, o tym, że upadek może stać się tak głęboki, że prowadzona przez wojowników walka utraci wszelki sens, wypływająca z nich krew będzie wypełniała błotniste kałuże, a zimne ciała podepczą obcy. A my również maszerujemy na bitwę, udając obojętność wobec tego, co nas otacza. Nie był głupi. Urodził się w plemieniu uważanym przez większość za prymitywne i zacofane. Kasty wojowników, krwawe kulty i nieustające wendety. Grale byli pozbawieni wyrafinowania, kierowały nimi płytkie pragnienia i pozbawione podstaw przekonania. Czcili przemoc. Czyż jednak nie było mądrości w tworzeniu zasad, które pomagały okiełznać szaleństwo, zapewniały, że rozlew krwi nie posunie się zbyt daleko? Taralack Veed uświadomił sobie, że on również przesiąknął cywilizacją. Na podobieństwo gorączki wywołanej piciem niedobrej wody jego myśli wypaczyły marzenia o unicestwieniu całego klanu. Chciał, by wszyscy jego członkowie zginęli, najlepiej z jego ręki. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Potem, by dowieść swego umiarkowania, wyobrażał sobie rzeź na mniejszą skalę, po jakiej zostałoby mu wystarczająco wielu krewniaków, którymi mógłby władać. Nikt nie ośmieliłby się mu sprzeciwić. Mógłby z nimi zrobić, co tylko by zechciał. Byłby jak samiec wilka w pełni sił. Wydawałby rozkazy jednym spojrzeniem, prostym gestem dowodziłby swej absolutnej dominacji. Nic z tego nie miało już dla niego sensu. Idący przodem wojownik Edur, Ahlrada Ahn, zarządził postój. Taralack Veed oparł się o pochyłą, mokrą ścianę rowu, spoglądając na swe nogi. Wydawało się, że kończą się tuż poniżej kolan. Reszta niknęła w nieprzejrzystej wodzie, w której odbijało się szare, szlamowate niebo. Ciemnoskóry Tiste Edur cofnął się ku nim wzdłuż szeregu, zatrzymując się przed Gralem i Jhagiem. - Sathbaro Rangar mówi, że jesteśmy już blisko - oznajmił. - Wkrótce otworzy bramę. Nie powinniśmy przebywać w tym królestwie zbyt długo. - A to dlaczego? - zainteresował się Taralack. - Niedobrze by było, gdyby jego mieszkańcy nas zobaczyli. Co prawda, wydawalibyśmy się im jedynie widmami, kolejnym szeregiem wlokących się żołnierzy. Niemniej jednak to mogłoby spowodować... fale. - Fale? Ahlrada Ahn pokręcił głową. - Sam nie rozumiem tego zbyt dobrze, ale nasz czarnoksiężnik nalega. To królestwo jest jak Zaczątek. Otworzenie do niego drogi równałoby się katastrofie. - Przerwał na chwilę. - Widziałem Zaczątek. Taralack Veed śledził wzrokiem oddalającego się Edur. Ahlrada zatrzymywał się co chwila, by porozmawiać z którymś ze swych współplemieńców albo Letheryjczyków. - To honorowy dowódca - stwierdził Icarium. - To głupiec - mruknął Gral. - Osądzasz go bardzo surowo, Taralacku Veed. - Jest oszustem, Zabójco. Oni wszyscy dali się nabrać, ale ja nie. Nie widzisz tego? Jest inny niż pozostali. - Przepraszam, ale chyba tego nie widzę - przyznał Icarium. - Czym się od nich różni? Taralack Veed wzruszył ramionami. - Rozjaśnia sobie skórę. Czuję zapach mikstury, którą się smaruje. Przypomina gothary, kwiaty. Mój lud używa ich do bielenia skór jeleni. - Rozjaśnia... - Icarium wyprostował się i obejrzał za siebie. - Tak, teraz to widzę - przyznał z westchnieniem. - Byłem nieuważny... - Zagubiłeś się w sobie, przyjacielu. - W istocie. - To niedobrze. Musisz być gotowy i czujny. Zabójco... - Nie nazywaj mnie tak. - To również masz w sobie, tę niechęć do uznania prawdy. Tak, to twarda prawda, ale tylko tchórz nie stawiłby jej czoła, odwróciłby się od niej, wybierając pocieszający fałsz. Takie tchórzostwo ci nie przystoi. - Być może masz rację, Taralacku Veed. Przypuszczam, że rzeczywiście jestem tchórzem. To jednak najmniejsza z moich zbrodni, jeśli to, co o mnie mówisz, jest prawdą... - Wątpisz w moje słowa? - Nie ma we mnie głodu - odparł Jhag. - Nie ma żądzy mordu. A tego, co próbujesz mi przypisać, co według ciebie uczyniłem, nie pamiętam w ogóle. - Taka jest natura ciążącej na tobie klątwy, przyjacielu. Gdybym tylko mógł ci teraz wyznać, że cię oszukałem. W mojej duszy zaszły zmiany. Mam teraz wrażenie, że znaleźliśmy się w pułapce, jesteśmy skazani na swój los. Poznałem cię lepiej i płaczę nad tobą, Icariumie. Spojrzały na niego jasnoszare oczy. - Mówiłeś, że wędrowaliśmy razem przez długi czas, że już przedtem odbywaliśmy te duchowe podróże. Pragnąłeś też z wielką pasją... wyzwolenia mojej mocy. Taralacku Veed, jeśli spędziliśmy razem wiele lat... to, co przed chwilą powiedziałeś, nie ma sensu. Gral poczuł, że pod ubraniem wystąpiły mu na skórę kropelki potu. - Twierdzisz, że to Ahlrada Ahn jest wśród nas oszustem. Być może trzeba oszusta, by poznać oszusta. - To niesprawiedliwe słowa, przyjacielu... - Nie wierzę już, byśmy byli przyjaciółmi. Podejrzewam, że jesteś moim strażnikiem, a ja niewiele więcej niż bronią, której masz używać. A teraz oznajmiłeś, że wątpisz w jej ostrość, jakby wzajemna niepewność mogła nas do siebie zbliżyć o krok. Ja jednak nie postawię tego kroku, Taralacku Veed. Wprost przeciwnie, odsunę się od ciebie. Skurwysyn. Udawał, że nic nie pamięta. Przez cały czas słuchał i obserwował. A teraz zbliża się do prawdy. Ta broń jest bystra, a ja okazałem się nieostrożny. Skłonił mnie do tego, bym go zlekceważył, a jeśli moje słowa również były orężem, zapomniałem, że ten Jhag potrafi odpierać ataki, że jego zbroja tworzyła się przez stulecia. Uniósł wzrok, spoglądając na Ahlradę Ahna, który przeszedł obok nich, wracając na czoło kolumny. - Już niedługo - przypomniał im wojownik. Ruszyli w dalszą drogę. *** Kapitan Varat Taun, zastępca atri-predy Yan Tovis, Pomroki, skinął dłonią, nakazując swym letheryjskim łucznikom przesunąć się do przodu. Splunął, chcąc pozbyć się z ust smaku błota, ale nie miał na to szans. Uwolniono tu czary Twierdz, skrzące się fale zniszczenia. Ich smród przesycał powietrze, a wiatr niósł głosy dziesiątek tysięcy ginących żołnierzy. Błoto, które miał na języku, to były obrócone w proch ciała, mnóstwo fragmentów kości. Być może jednak stanowiło to jakiegoś rodzaju dar, zapewniający perspektywę. Choć Imperium Letheryjskie pod rządami Tiste Edur stało się okrutną tyranią, nadal były tam zielone wzgórza, gospodarstwa rolne i błękitne niebo nad głowami. Matki wydawały na świat dzieci, z przesyconych miłością oczu łatwo wypływały łzy radości, zwilżające ciepłe, miękkie policzki... Ach, ukochana żono, tylko pamięć o tobie pomaga mi przetrwać, zachować zdrowe zmysły. O tobie i o naszej najmilszej córce. Zobaczę się jeszcze z wami. Obiecuję. Może już niedługo. Ahlrada Ahn wrócił na czoło kolumny. Biedak. Rysy twarzy szybko zdradziły go przed żołnierzem pochodzącym z Niebieskiej Róży, takim jak Varat Taun. Był przebierańcem. Co jednak skłoniło go do tej maskarady? Być może chce po prostu przetrwać, nic więcej. Słyszał jednak od letheryjskich niewolników służących Tiste Edur, że między Edur i Andii istnieje starożytna wrogość. Gdyby Edur dowiedzieli się, że w Niebieskiej Róży są ukryte enklawy ich znienawidzonych, ciemnoskórych krewniaków, no cóż... To znaczyło, że Ahlrada Ahn był szpiegiem ukrywającym się pośród nich. Varat Taun życzył mu powodzenia. W końcu Onyksowi Czarodzieje byli dobrotliwymi władcami. Oczywiście, w obecnej sytuacji łatwo było o romantyczną idealizację przeszłości. Ale nawet jeśli wziąć na to poprawkę, nie mogło być gorzej niż teraz. Czekała ich następna bezsensowna bitwa. Zginą kolejni Letheryjczycy. Tak bardzo pragnął zdobyć szacunek Pomroki. To zadanie stanie się dla niego prawdziwą próbą. Czy Varat potrafi być dobrym dowódcą? Czy znajdzie trudną równowagę między agresją a ostrożnością? Ach, ale przecież jestem uczniem Pomroki, najlepszego letheryjskiego dowódcy od czasów predy Unnutala Hebaza, czyż nie tak? Ta myśl zdwoiła jeszcze odczuwany przez niego nacisk. Rów, którym się wlekli, wychodził na błotnistą równinę zoraną śladami końskich kopyt i kół wozów oraz kraterami po czarodziejskich detonacjach. Smród gnijących ciał wisiał nad ziemią na podobieństwo mgły. Gdzieniegdzie było widać nagrobki, przechylone albo roztrzaskane. Walały się tu również kawałki drewna - zgniłe i sczerniałe od wilgoci - a wśród nadal spowitych w ciało trupów można było zauważyć cienkie, białe kości. W odległości około półtorej mili biegł nasyp, być może dawny trakt. Było na nim widać nierówną linię sylwetek żołnierzy maszerujących na odległą bitwę. Nieśli na plecach piki. - Szybko! - wysyczał Sathbaro Rangar, kuśtykając do przodu. - Pochylcie się nisko, ustawcie w krąg. Nie, tam! Przykucnijcie, durnie! Musimy stąd znikać! *** Steth i Aystar, brat i siostra, połączeni wspomnieniami bólu, dłoni i stóp przybitych do drewna, kruków wydziobujących im oczy - ich matka, Minala, mówiła, że te koszmary są tylko produktem bujnej wyobraźni - skradali się ku wylotowi mrocznej szczeliny. Skalna powierzchnia pod ich stopami była gładka, zdradliwa i pełna ostrych krawędzi. Żadne z nich nie brało dotąd udziału w walce, choć oboje głośno wyrażali swój zapał. Byli jeszcze za młodzi. Tak przynajmniej uznała matka. Steth miał już jednak dziesięć lat, a jego siostra Aystar dziewięć. Oboje nosili zbroje Kompanii Cienia oraz broń u pasów, ćwiczyli też razem z pozostałymi, tak samo pilnie jak oni. Gdzieś z przodu był ich znajomy wartownik, pilnujący przejścia. Próbowali podkraść się do niego niepostrzeżenie, to była ich ulubiona zabawa. Pochylając się nisko, zbliżyli się do miejsca, gdzie zwykle stał. - Oboje oddychacie za głośno - rozległ się chrapliwy głos z lewej strony. Poirytowana Aystar pisnęła głośno, prostując się nagle. - To Steth! Ja w ogóle nie oddycham! Jestem taka jak ty! Podbiegła do masywnego T’lan Imassa, który opierał się plecami o ścianę rozpadliny, i skoczyła na niego, obejmując go w pasie. Onrack zatrzymał na niej spojrzenie pustych jam oczu. Uniósł uschniętą dłoń - tę w której nie trzymał miecza - i z wielką ostrożnością pogłaskał ją po głowie. - Teraz oddychasz - zauważył wojownik. - A ty pachniesz pyłem albo czymś gorszym. Steth wysunął się dwa kroki przed Onracka i usiadł na głazie, spoglądając w ciemność. - Widziałem dzisiaj szczura - pochwalił się. - Wystrzeliłem w niego dwie strzały. Jedna trafiła blisko. Naprawdę blisko. - Złaź z tego głazu - rozkazał T’lan Imass, uwalniając się z objęć Aystar. - Jest z ciebie świetny cel. - Nikt już tu nie przychodzi, Onrack - sprzeciwił się chłopiec, obracając się ku martwiakowi, który podszedł do niego. - Dali za wygraną. Jesteśmy dla nich za groźni. Matka mówiła, że możemy stąd odejść... Strzała trafiła go prosto w skroń, przebijając kość. Chłopiec zakręcił się wkoło, nogi ześliznęły mu się z głazu. Potem stoczył się bezwładnie na ziemię. Z ust Aystar wyrwał się przeszywający krzyk, który poniósł się echem wzdłuż całej szczeliny. Onrack pchnął ją za siebie. - Uciekaj - rozkazał. - Trzymaj się blisko ściany. Uciekaj. Kolejne strzały pomknęły ze świstem wzdłuż rozpadliny. Dwie z nich wbiły się z łoskotem w Onracka, wzbijając obłoczki pyłu. Martwiak wyrwał je i rzucił na ziemię. Potem ruszył naprzód, ściskając miecz w obu dłoniach. *** Twarz Minali wydawała się stara i zapadnięta po niezliczonych dniach i nocach wypełnionych strachem, niepokojem, nieustannym napięciem towarzyszącym oczekiwaniu oraz widokowi szeregów jej adoptowanych dzieci, w których dostrzegała jedynie żołnierzy, nauczonych zabijać i patrzeć spokojnie, jak ich towarzysze giną. A wszystko to tylko po to, by bronić pustego tronu. Trull Sengar potrafił zrozumieć szyderczą niedorzeczność tej obrony. Pierwszym Tronem zawładnął duch, utkana z cienia istota, która zanikła już tak bardzo, że nawet martwiaki, T’lan Imassowie, wydawali się na jej tle pełni życia. Duch, bóg, wątły jak gaza fragment pajęczyny utkany z pożądania, zachłanności i knutych z zapałem spisków - oto co zasiadło ongiś na tronie dającym władzę nad T’lan Imassami i próbowało teraz nie dopuścić do niego intruzów. Gdzieś tam kryli się strzaskani T’lan Imassowie, pragnący uzurpować Pierwszy Tron, zawładnąć jego mocą i ofiarować ją Okaleczonemu Bogu - temu samemu, który zakuł w łańcuchy wszystkich Tiste Edur. Okaleczonemu Bogu, który dał Rhuladowi miecz obciążony straszliwą klątwą. Armia Edur nie wystarczała jednak tej upadłej istocie. Ani armia Letheryjczyków. Nie, ona pragnęła mieć również T’lan Imassów. A my chcemy go powstrzymać, tego Okaleczonego Boga. Nasz mały, żałosny oddziałek. Onrack zapewnił, że podczas bitwy, do której z pewnością dojdzie, poczuje gniew. Trull jednak wiedział, że gniew nie wystarczy, podobnie jak to, co czuł on sam: desperacja. To samo dotyczyło przerażającej gwałtowności Minali, a Trull był obecnie przekonany, że również flegmatycznej obojętności Monoka Ochema i Ibry Gholana. Oni również byli skazani na porażkę. Cóż z nas za menażeria. Oderwał wzrok od Minali, spoglądając na Monoka Ochema, który stał nieruchomo przed wejściem do sali tronowej. Rzucający kości nie ruszył się z miejsca od przynajmniej trzech cykli snu i czuwania. Futro o srebrnych czubkach włosów, które nosił na plecach, błyszczało delikatnie w świetle lamp. Nagle Trull zauważył, że martwiak uniósł leciutko głowę... Co... Rozległ się krzyk dziecka, niosący się echem wzdłuż szczeliny. Trull Sengar zerwał się na nogi. Jego włócznia stała oparta o ścianę. Złapał ją w jedną rękę i pobiegł w kierunku, z którego dobiegały krzyki. Nagle pojawiła się Aystar. Dziewczynka rozpostarła szeroko ręce, jej twarz była plamą bieli. - Steth nie żyje! Zabili go! Zabili... Minala przecięła dziecku drogę, uściskała je kurczowo, a potem obejrzała się za siebie. - Panek! Zbieraj żołnierzy! Drugą linię obrony, w połowie odległości między pozycją Onracka a głównym obozem, stanowił Ibra Gholan. T’lan Imass odwrócił się, gdy Trull Sengar podszedł bliżej. - Onrack walczy, by spowolnić ich marsz - oznajmił martwiak. - Tym razem przybyło wielu Tiste Edur. I ludzi. Jest wśród nich szaman, Edur władający chaotyczną mocą. Tym razem, Trullu Sengar, zamierzają zdobyć Pierwszy Tron. Trull słyszał już odgłosy walki. Onrack w pojedynkę odpierał ataki tłumu jego pobratymców. I cholernego czarnoksiężnika. - Zawołaj tu Monoka Ochema! Jeśli ten czarnoksiężnik uderzy w nas falą magii, będzie po wszystkim. - Być może... - Nic nie rozumiesz, ty worku kości! To chaotyczne czary! Musimy zabić skurwysyna! Trull ruszył naprzód, zostawiając Ibrę Gholana za sobą. *** Ahlrada Ahn ujrzał, że trzech jego wojowników padło pod ciosami ogromnego kamiennego miecza T’lan Imassa. Cholerny martwiak stał w wąskim punkcie szczeliny i nie cofnął się dotąd ani o krok. Ahlrada Ahn spojrzał na Sathbaro Rangara. - Musimy go stąd przegnać! On się nie zmęczy! Może bez końca bronić tej pozycji! Taralack Veed wydostał się z tłumu. - Wyślijcie przeciwko niemu Icariuma! - Jhag jest pusty - sprzeciwił się lekceważącym tonem czarnoksiężnik. - Wycofaj swych wojowników, Ahlrado Ahn. Każ też tym Letheryjczykom przerwać ostrzał. Nie chcę oberwać w plecy przypadkową strzałą. Sathbaro Rangar ruszył w stronę T’lan Imassa. Ahlrada Ahn ujrzał za plecami martwiaka jakąś postać. Wysoki, skryty w cieniu wojownik uzbrojony we włócznię wydawał się mu znajomy... nagle nad ramieniem martwiaka przemknęła strzała i mężczyzna odbił ją płynnym ruchem. Nie. To niemożliwe. Na pewno się mylę. - Sathbaro! T’lan Imass odsunął się nagle z przejścia, znikając w ciemności. Ta druga postać również się cofnęła... Sathbaro Rangar pokuśtykał do miejsca zwężenia. Otaczająca go moc narastała, tworząc migotliwą, srebrzystą falę. Wilgotne skalne ściany szczeliny zaczęły pękać z dziwnym, rytmicznym trzaskiem. Buchała z nich para. W pobliżu zwężenia od ściany oddzieliła się nagle potężna skalna płyta, która runęła w dół i rozpadła się z hukiem na drobne fragmenty. Czary stawały się coraz potężniejsze, rozpostarły się na boki, a potem wezbrały nad głową Sathbara, tworząc stojącą falę mocy, która skrzyła się i syczała jak tysiąc węży. Ahlrada Ahn podszedł bliżej. - Sathbaro! Zaczekaj! Czarnoksiężnik zignorował go jednak. Kipiąca fala magii pomknęła z rykiem w głąb szczeliny... gdzie rozprysła się nagle. Wstrząs odrzucił Ahlradę Ahna trzy kroki do tyłu. Fala gorąca uderzyła go z siłą pięści. Sathbaro Rangar krzyknął. W zwężeniu pojawiło się coś ogromnego. Przygarbione barki przecisnęły się na drugą stronę. Wychudły martwiak miał szarą skórę w czarne cętki. Srebrzyste futro porastające mu kark i ramiona zjeżyło się nagle. Stwór wydostał się ze zwężenia, wspierając się na czterech kończynach - dłonie i stopy miał chwytne - i rzucił się na Sathbaro Rangara. Ahlrada Ahn ostrzegł go krzykiem... ...ale było już za późno. Bestia wyciągnęła potężne łapska i chwyciła w nie czarnoksiężnika, unosząc go wysoko. Oderwała mu górną kończynę, a potem drugą. Trysnęła krew. Stwór obrócił w rękach wrzeszczącego Sathbara i ugryzł go w kark. Potężne kły wbiły się głęboko. Szczęki się zacisnęły, nieumarły demon szarpnął głową do tyłu, wyrywając połowę karku. Ociekający krwią kręgosłup wysunął się z ciała niczym kotwiczny łańcuch. Bestia odrzuciła trupa na bok i ruszyła w stronę Ahlrady Ahna. *** Icarium zatrzymał się nad zwłokami dziecka, spoglądając na płyn cieknący z rozbitej czaszki, na szkliste oczy i półotwarte usta. Dygotał, nie ruszając się z miejsca. Natychmiast podszedł do niego Taralack Veed. - Teraz, Zabójco. Nadeszła chwila! - Nie ma potrzeby! - mruknął Icarium. - Nie ma potrzeby tego robić. - Wysłuchaj mnie... - Zamilcz. Nie będę zabijał dzieci. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Gdzieś z przodu eksplodowały czary. Wstrząs zakołysał nimi oboma. Rozległy się krzyki. I warczenie. Letheryjczycy i Edur wrzeszczeli z narastającego strachu. - Icariumie! Atakuje nas demon! Demon! To nie dziecko, nie walczymy z dziećmi... widzisz! Musisz coś zrobić, natychmiast! Pokaż im! Pokaż Edur, co w tobie drzemie! Taralack pociągnął go za ramię. Icarium zmarszczył brwi, pozwalając, by Gral powlókł go naprzód, przez tłum przerażonych Edur. Nie, nie chcę tego robić. Słyszał jednak bicie ich serc, przypominające werbel wojennych bębnów grających pieśń ognia... Obaj wojownicy poczuli smród krwi i odchodów, ujrzeli przed sobą straszliwą śmierć Sathbaro Rangara. Jednopochwycony rozpoczął szarżę. Ahlrada Ahn, dzielny dowódca próbujący ocalić swych żołnierzy, przeciął mu drogę. Icarium poczuł, że trzyma w prawej dłoni jednosieczny miecz. Nie przypominał sobie, by wyciągał go z pochwy. Ruszył ku przeciwnikowi. Każdy krok wydawał się mu niewiarygodnie powolny. Podszedł do dowódcy Tiste Edur i odrzucił go na bok, jakby był lekki jak szmatka. Potem skierował się ku małpopodobnemu martwiakowi. Który wzdrygnął się nagle. Jeszcze jeden krok i czaszkę Icariuma wypełniło niezwykłe brzęczenie. Bestia cofnęła się do zwężenia, przecisnęła przez nie, odwróciła i rzuciła do ucieczki. Icarium zachwiał się, zaczerpnął tchu i wsparł się dłonią o ścianę przewężenia, wyczuwając pod palcami jej kruchą powierzchnię. Niesamowita pieśń wypełniająca mu umysł ucichła... Edur wyminęli go tłumnie, przebiegając na drugą stronę. Z przodu znowu rozległy się odgłosy walki. Słychać było szczęk żelaza, ale woń czarów zniknęła bez śladu. *** Za zwężeniem szczelina się rozszerzała. Ahlrada Ahn ujrzał przed sobą grupę wojowników, złożoną z co najmniej trzech szeregów. Broń drżała w ich rękach, pod hełmami było widać blade, umorusane twarze... Niech mnie Siostry, są tacy młodzi! Co to ma znaczyć? Walczymy z dziećmi! Nagle ujrzał dwóch T’lan Imassów. Między nimi stał wysoki, szaroskóry mężczyzna. Nie, to niemożliwe... zostawiliśmy go... Z ust Kholba Harata wyrwał się szalony okrzyk bojowy. Niemal natychmiast powtórzył go echem Saur Bathrada. - Trull Sengar! Przed nami jest zdrajca! - Jesteś mój! Wbrew śmiałym słowom Saura, obaj wojownicy rzucili się do ataku jednocześnie. Pozostali Edur rozpostarli się w wachlarz i uderzyli na linię zakutych w zbroje dzieci. Dwie grupy zderzyły się ze sobą w kakofonii broni i tarcz. Krzyki gniewu i bólu odbijały się echem od skalnych ścian. Ahlrada Ahn nie ruszał się z miejsca, przyglądając się z niedowierzaniem temu wszystkiemu. Trull Sengar parował ataki w szalonym tańcu. Saur i Kholb zasypywali go ciosami mieczy. Powoli spychali go do tyłu. Ahlrada Ahn widział, rozumiał, że Trull próbuje osłaniać dzieci, które miał za sobą... Rozległy się krzyki Edur. To dwaj T’lan Imassowie przeszli do kontrataku, jeden z jednej, a drugi z drugiej strony. Wydawało się, że nic nie zdoła ich powstrzymać. Nadal nie ruszał się z miejsca, aż wreszcie z szalonym, ochrypłym krzykiem rzucił się naprzód. *** Trull Sengar znał tych dwóch wojowników. Widział nienawiść w ich oczach, czuł wściekłość w ich ciosach. Wiedział, że nie zdoła już powstrzymywać ich długo. A kiedy padnie, rozpaczliwie młodzi żołnierze, którzy czekali za nim, staną twarzą w twarz z tymi zabójcami. Gdzie się podziała Apt? Dlaczego Minala postanowiła zachować demonicę w odwodzie? Co jeszcze mogło ich zaatakować? Ktoś w tłumie Edur wykrzykiwał jego imię, głosem pełnym nie gniewu, lecz bólu. Trull nie miał jednak czasu tam spojrzeć ani nawet się zastanowić nad tym. Kholb ciął go w lewy nadgarstek, zadając długą ranę. Krew spłynęła mu na przedramię i drzewce pod jego dłonią powoli robiło się śliskie. Już niedługo. Obaj sporo się nauczyli. Nagle w szyję Kholba Harata wbił się od tyłu merudzki kordelas. Głowa wojownika stoczyła się z karku i spadła na ziemię. Ciało chwiało się jeszcze przez chwilę, potem również runęło. Saur Bathrada zaklął, odwrócił się i wyprowadził niskie cięcie. Miecz zagłębił się w prawe udo intruza... Trull skoczył do przodu i wbił włócznię w czoło Saura, tuż poniżej obręczy hełmu. Ujrzał z przerażeniem, że oczy wojownika wypadły z orbit, jak zawieszone na sznurkach, gdy głowa odskoczyła do tyłu. Trull wyszarpnął broń. Jakiś Edur wpadł na niego. - Trull! - wydyszał. - Trull Sengar! - Ahlrada! Wojownik odwrócił się, unosząc dwa kordelasy. - Walczę u twego boku, Trull! To zadośćuczynienie... proszę, błagam! Zadośćuczynienie? - Nie rozumiem, ale wierzę ci. Witaj... W głowie Trulla narastał dźwięk, który zdawał się atakować ze wszystkich stron. Zobaczył, że dziecko stojące na lewo od niego zatkało uszy dłońmi, potem w jego ślady poszło następne... - Trullu Sengar! To Jhag! Niech nas Siostry, nadchodzi! Kto? Co? Co to za hałas? *** Onrack Strzaskany ujrzał Jhaga, poczuł moc narastającą w jego ciele. Napastnik chwiał się jak pijany. T’lan Imass przeciął mu drogę. Czy to jest ich wódz? Ma w żyłach jaghucką krew, tak. Och, jakże dawna złość i furia rozpalają się na nowo... Jhag wyprostował się nagle, unosząc miecz. Jękliwe zawodzenie przybrało na sile, odrzucając Onracka krok do tyłu niczym cios. T’lan Imass ujrzał w końcu oczy przeciwnika. Były martwe, pozbawione wyrazu, lecz nagle zapłonął w nich straszliwy gniew. Wysoki, oliwkowy wojownik rzucił się do ataku. Jego oręż błysnął z przerażającą szybkością. Onrack sparował uderzenie i ciał w odpowiedzi wysoko, próbując pozbawić Jhaga głowy. O dziwo, jego miecz był na miejscu, odbijając cios z siłą, która wstrząsnęła T’lan Imassem. Przeciwnik wysunął nagle rękę, złapał martwiaka za pierś i uniósł go bez wysiłku w górę. Onrack uderzył z wielkim impetem o skałę. Popękały mu żebra. Osunął się w dół i wylądował na nogach. Przykucnął, by wziąć się w garść, a potem znowu skoczył do ataku... Jhag już go wyminął, zmierzając prosto ku pierwszej linii młodych żołnierzy Minali. Zawodzenie przybrało ogłuszającą siłę... T’lan Imass zderzył się z mieszańcem. Twarde kości martwiaka uderzyły w korpus Jhaga z siłą wspartą całym jego ciężarem. Odbił się od przeciwnika i wylądował ciężko na skale. Jednakże jego cel również się zachwiał. Onrack zdążył jeszcze zauważyć wyszczerzone zęby Jhaga, gdy ten odwrócił się z niewiarygodną prędkością i rzucił na martwiaka, nim ten jeszcze zdążył się podnieść. Palcami wolnej ręki przebił grubą, wysuszoną skórę, złapał T’lan Imassa za mostek, uniósł i ponownie cisnął nim o ścianę, tym razem z taką siłą, że pękły nie tylko kości, lecz również skała. Onrack zwalił się na ziemię pośród skalnych okruchów i już się nie poruszył. Jhag jednak odwrócił się w drugą stronę i miał teraz przed sobą tłum Tiste Edur oraz Letheryjczyków. *** Trull Sengar ujrzał, że zielonoskóre monstrum, które rozbiło Onracka o skałę, jakby był workiem melonów, rzuciło się nagle na zgromadzonych za nim Edur, rozpoczynając straszliwą rzeź. Zawodzenie sięgnęło jeszcze wyższych tonów, przynosząc pląsający radośnie wietrzyk surowej mocy. Przybył między nich narastający z każdą chwilą koszmar, pochłaniający ciała Edur i Letheryjczyków, którzy stali najbliżej. Jego ryk niósł obietnicę zagłady. Trull gapił się na to z niedowierzaniem. Krew wypełniła powietrze straszliwą mgiełką. Ciała padały na ziemię - dwa albo trzy naraz, potem cztery albo pięć. Tłum zdawał się topnieć, straszliwe ciosy obalały kolejnych wojowników... Okrwawiona dłoń złapała go za lewe przedramię i obróciła w bok. Przez straszliwe zawodzenie przebił się głos: - Trull, teraz zginiemy, wszyscy, ale odnalazłem cię. Trullu Sengar, przepraszam. Za odcięcie i za... całą resztę... Minala podeszła do nich chwiejnym krokiem. - Gdzie Monok Ochem? - zapytała, spluwając krwią. Jej pierś, tuż pod prawym obojczykiem, przebiła włócznia. Twarz kobiety była śmiertelnie blada. - Gdzie rzucający kości? Trull wskazał na wejście do sali tronowej. - Uciekł tam, jak pies dźgnięty nożem... Wytrzeszczył nagle oczy. Ibra Gholan stał w wejściu, jakby na coś czekał. Nagle słowa stały się niemożliwe. Odepchnął je oszalały wicher, który uderzył w nich z taką siłą, że martwe dzieci uniosły się w górę. Trupy wirowały w powietrzu, wymachując kończynami. Jhag stał w odległości dwudziestu kroków, otoczony stertami zabitych. Za jego plecami pojawiła się migotliwa brama, która tańczyła nieprzytwierdzona do podłoża. Wydawało się, że z każdą chwilą się zbliża, jakby przyciągała ją burza mocy. Za nią znajdował się tunel - nagle zawirował, odsłaniając fragmenty ogromnego pola bitwy. Potem w jego centrum, niewiarygodnie daleko, pojawił się obiekt wyglądający jak okręt na wzburzonym morzu. Minala minęła ich, okrążyła Ibrę Gholana i zniknęła w sali tronowej... Jhag odwrócił się. Z jego oczu bił srebrny blask... Pochylił się i podszedł bliżej. Poruszał się sztywnymi, nienaturalnie długimi krokami, jakby jego ciało stało się jedynie instrumentem wypełniającej go furii. Duchy, pobłogosławcie mnie. Trull wybiegł na spotkanie monstrum. Miecz zdawał się uderzać ze wszystkich stron jednocześnie. Trull nie miał szans na kontratak. Drzewce włóczni drżało, podskakując w jego dłoniach przy każdym odbitym desperackim wysiłkiem ciosie. I wtedy Ahlrada Ahn zaatakował Jhaga z prawej. Jednosieczny miecz poruszył się dwukrotnie z błyskawiczną szybkością, odbijając oba merudzkie kordelasy, a potem trafił Ahlradę Ahna w pierś. Trysnęła krew. Uderzenie było tak silne, że wojownik uniósł się, przekoziołkował w powietrzu, a potem przeszył je płasko, zostawiając za sobą niesione wiatrem strugi krwi. Jhag wznowił atak na Trulla ze zdwojoną zaciekłością. Zawodzenie wydostające się z jego ust nabrało tonu oburzenia. Jego miecz zamienił się w zamazaną plamę, wstrząsy odbijanych ciosów przenikały aż do kości Trulla, ale Jhag wciąż nie mógł się przebić przez jego zasłonę. *** Niemal całkowicie zagrzebany w stercie krwawiących trupów Varat Taun leżał bez ruchu, obserwując jednym okiem walkę między Icariumem a wojownikiem Tiste Edur. Włócznik nie wytrzyma długo, w starciu z Jhagiem nikt nie mógłby długo wytrzymać, ale nadal się bronił, demonstrując umiejętności tak niewiarygodne, że Letheryjczyk nie był w stanie zaczerpnąć tchu. Za plecami wojownika dzieci cofały się do wejścia o nierównych ścianach, usytuowanego na końcu rozpadliny. Burza przerodziła się w tornado krążące wokół walczących. Bogowie, poruszali się tak szybko, że Varat nie mógł nadążyć za nimi spojrzeniem. Wreszcie jednak włócznia zaczęła się rozszczepiać pod gradem straszliwych uderzeń... Varat Taun usłyszał łkanie. Przesunął nieco spojrzenie i zobaczył Taralacka Veeda, który skulił się pod ścianą i płakał z przerażenia. Musiał drapać paznokciami skałę, jakby chciał się w niej zakopać, gdyż na powierzchni pozostały krwawe ślady. Chciałeś tego, ty skurwysynu. Teraz z tym żyj. Usłyszał kolejny trzask pękającego drewna. Ponownie spojrzał w stronę walczących i zobaczył, że włócznia pękła. Tiste Edur rzucił się do tyłu, jakimś cudem unikając poziomego ciosu miecza, który omal nie ściął mu głowy. Icarium ruszył z rykiem naprzód, gotowy skończyć z wrogiem, lecz nagle pochylił się, odwrócił i uskoczył w bok. Z cienia wypadł czarny jak noc demon. Wysunął wężową szyję, otwierając szeroko paszczę, zacisnął zęby na prawym barku Icariuma, a potężnymi szponami jedynej przedniej nogi przejechał wzdłuż żeber Jhaga, próbując dosięgnąć bardziej wrażliwego brzucha. Demon ryknął, unosząc Icariuma w powietrze... Ale jednosiecznemu mieczowi nie sposób było się oprzeć. Jhag uderzył nim w dół, przecinając szyję demona. Trysnęła czarna krew. Olbrzymie ciało zwaliło się na bok, spazmatycznie kopiąc nogami. Icarium wylądował na ugiętych nogach, a potem zaczął zrywać z barku zaciśniętą w śmiertelnym skurczu paszczę. Wojownik Tiste Edur ciągnął Ahlradę Ahna w stronę wejścia. To nie ma sensu. Najmniejszego. Gdy tylko się uwolni... Wyjący wicher kruszył skalną ścianę. W przesyconym krwią powietrzu unosiły się błyszczące okruchy granitu. Szczeliny pokryły skałę gęstą siecią, lecz ryk nawałnicy nie przestawał się nasilać. Nagle lewy bębenek Varata pękł z bolesnym trzaskiem. *** Trull chwiał się. Jego lewe przedramię zmieniło się w krwawe strzępy. Zdołał jednak dociągnąć Ahlradę Ahna do wejścia. Ibra Gholan nie stał już na straży. W gruncie rzeczy Edur nie widział tu nikogo. Czy wszyscy uciekli? Postanowili oddać tron? Błagam, Siostry, błagam. Niech uda się im umknąć przed tym... Dotarł do wejścia i zobaczył tuż za nim Ibrę Gholana. Wojownik stał odwrócony plecami do Trulla, spoglądając na Pierwszy Tron. Nie, zorientował się Edur, spoglądając na to, co zostało z Monoka Ochema. Czarodziejska nawałnica musiała wedrzeć się do komnaty z mocą, której rzucający kości nie był w stanie się oprzeć. Odrzuciła T’lan Imassa do tyłu, ciskając nim o prawą stronę tronu. Trull zauważył z narastającym przerażeniem, że Monok Ochem się roztopił. Jego zniszczone, wypaczone ciało połączyło się w jedną całość z Pierwszym Tronem. Widać było zaledwie pół twarzy rzucającego kości, jedno oko otoczone pękniętym, rozbitym oczodołem. W drugim końcu pomieszczenia, pod ścianą, skuliła się żałośnie mała garstka ocalałych dzieci. Panek klęczał przy leżącej bez ruchu na plecach Minali. Kobietę otaczała powiększająca się powoli kałuża krwi. Ibra Gholan odwrócił się, gdy Trull wciągnął Ahlradę do środka. - Monok Ochem zawiódł - zaintonował martwiak. - Odsuń się od wejścia, Trullu Sengar. Teraz ja pójdę na spotkanie ze Złodziejem Życia. Trull odciągnął przyjaciela na bok, uklęknął przy nim i położył dłoń na jego splamionym krwią czole. Ku jego zaskoczeniu, wojownik otworzył oczy. - Ahlrada... Konający próbował coś powiedzieć, lecz usta wypełniała mu krew. Kaszlnął gwałtownie, spryskując nią twarz Trulla, a potem zdołał wykrztusić dwa słowa i umarł. Tylko dwa słowa. - Do domu. *** Ibra Gholan ruszył na spotkanie tego, kogo zwał Złodziejem Życia. Gdy znalazł się w odległości czterech kroków od Jhaga, który zdołał się wreszcie uwolnić od paszczy martwej Aptorianki, rzucił się do szarży. Kamień uderzył o żelazo, wyjący wicher uniósł skry, do których wkrótce dołączyły kawałki ciała, okruchy kości, kępki mokrych włosów oraz fragmenty zbroi. Na podłodze jaskini walały się liczne bronie. Trull znalazł wśród nich włócznię, pokuśtykał do wejścia i stanął w nim. Atak Ibry Gholana zepchnął Jhaga do tyłu o krok, a potem drugi... Wtem rozległ się ostry trzask. T’lan Imass zachwiał się. Jego krzemienny miecz pękł. Złodziej Życia ciął mieczem w dół, przerąbując lewy bark martwiaka. Kolejne uderzenie i żebra pękły. Ich odłamki porwał wiatr. Ibra Gholan zatoczył się do tyłu... Miecz trafił go w skroń. Czaszka T’lan Imassa rozprysła się na niezliczone fragmenty... Kolejny cios przeszył jego tułów tuż nad biodrami, całkiem poziomo. Miecz przeciął kręgosłup i wynurzył się z tyłu, przerąbując T’lan Imassa na dwie połowy. Nim szczątki martwiaka zdążyły spaść na ziemię, przecięły je cztery kolejne ciosy. Fragmenty kości umknęły z wiatrem na wszystkie strony. Złodziej Życia odchylił głowę do tyłu i ryknął. Ten dźwięk wgniótł Trulla w ziemię, wybijając mu powietrze z płuc. Tiste Edur patrzył bezsilnie, jak monstrum postępuje krok ku niemu, a potem drugi. *** Rozbłysło rozdzierając powietrze światło. Jakaś postać pojawiła się, jakby znikąd, zastępując Jhagowi drogę. - Niech cię szlag, Tronie Cienia! - wysyczał przybysz. Potem uniósł wzrok i przyjrzał się zmierzającemu w jego stronę okropieństwu. Zdążył się cofnąć o krok, nim Jhag uniósł miecz. Z nieznajomego trysnęła oślepiająco jasna fala czarów. Gdy się rozproszyła, zawodzący przeraźliwie wicher umykał ku wejściu do skalnego korytarza, a Złodzieja Życia nigdzie nie było widać. *** Varat Taun obserwował, jak Icarium unicestwił T’lan Imassów. Następnie samotny Tiste Edur znowu przygotował włócznię, ale triumfalny ryk obalił go na ziemię. Kapitan zobaczył bramę, która otworzyła się nagle przed Icariumem, ujrzał uwolnienie magii. Potem Varat Taun pochylił się trwożnie, jakby chciał się wcisnąć głębiej między trupy. Gdy czary uderzyły w Jhaga, wstrząs ogarnął skalne podłoże i ściany. Ujrzał w mgnieniu oka, jak Icarium przeleciał nad nim. Podążał za nim oszalały wicher. Potem jednak wrócił, jeszcze potężniejszy. Varat poczuł, że poruszył otaczającymi go okrwawionymi ciałami. Pochylony Icarium przeszedł po trupach. Znowu uniósł miecz... Ceda, gibki i ciemnoskóry, obserwował zbliżającego się przeciwnika, aż wreszcie uderzył weń kolejną falą ogłuszającej magii... Icarium ponownie przeleciał nad stertą zabitych. *** Gwałtowne wichry zawracały w morderczym szale, zawodziły głośno, wyrywając ze ścian wielkie skalne fragmenty. Zwłoki unosiły się, wiatr zrywał ciało z ich kości, a potem kruszył również i je. Niesiona podmuchami broń też nie mogła się oprzeć ich niszczycielskiej sile. Klęczący Trull Sengar przyglądał się, jak nieznajomy okłada Złodzieja Życia kolejnymi ciosami. Każda detonacja unosiła Jhaga i odrzucała do tyłu, aż wreszcie uderzał z głuchym, grzechoczącym hukiem o jakąś odległą przeszkodę. Za każdym razem straszliwy zabójca podnosił się jednak i ruszał naprzód. A nieznajomy znowu go odrzucał. W przerwie, jaka nastała po ostatnim starciu, mag obejrzał się i zobaczył Trulla Sengara. - Kim on jest, w imię Kaptura?! - zawołał po malazańsku. Trull zamrugał i potrząsnął głową. Niewłaściwe pytanie. Kim ty jesteś, w imię Kaptura? Złodziej Życia zbliżał się z głośnym rykiem. Tym razem zdołał się oprzeć czarodziejskiej eksplozji. Detonacja odepchnęła go zaledwie o kilka kroków, a gdy straszliwe światło zgasło, potrząsnął głową, unosząc miecz. I znowu ruszył przed siebie. Nastąpiła kolejna erupcja, ale Jhag pochylił się i zdołał ją przetrzymać. Mag szarpnął się nagle, jak uderzony. Skóra na grzbietach jego dłoni się rozszczepiła. Trysnęła krew. Złodziej Życia cofnął się nieco i znowu ruszył przed siebie. Maga niemal całkowicie przesłoniła mgiełka krwi. Zatoczył się do tyłu, potknął, ale potem warknął ze złością i odzyskał równowagę... Akurat na czas, by napotkać następny atak Jhaga. Nagle Trull zauważył, że mag zatrzymał się tuż przed nim. Na skórze nie pozostał mu ani jeden fragment wolny od plam krwi. Pęknięcia było widać na wszystkich kończynach, na twarzy i szyi, a oczy przybrały ciemnoczerwoną barwę i wypływały z nich karmazynowe łzy. Uniósł drżącą dłoń i rozciągnął w uśmiechu okrwawione usta. - Ze mną już koniec - powiedział. - Zostawiam go tobie, Edur. Powiedz Tronowi Cienia i Kotylionowi, że zaczekam na nich po drugiej stronie Bramy Kaptura. Trull uniósł wzrok, a potem wyprostował się, unosząc włócznię. Oczy Złodzieja Życia rozbłysły. Trullowi wydało się, że dostrzega w ich blasku wyraz rozpoznania. Tak, to znowu ja. Wyjący wicher ucichł raptownie, jakby zwrócił się przeciwko samemu sobie. Niesione nim szczątki posypały się na ściany. Nadeszło ciepło, gorące i suche. Buchało zza pleców Jhaga, który znowu uniósł miecz i zbliżył się chwiejnym krokiem. *** Gdy Varat Taun zdołał się częściowo wygramolić spod sterty trupów, poczuł, że burza załamała się nagle. Wstrzymał oddech. Powietrze wypełniła złota łuna, przynosząca blask, ciepło i życie. Po jego lewej stronie coś poruszyło się ukradkowo. Odwrócił głowę. Postać wyglądała na odzianą w obcisłe, brązowe futro, nie, była naga, to była kobieta, nie, samica. Z pewnością nie była człowiekiem, ale... Gibkim, wężowym, zalęknionym ruchem zbliżała się od tyłu do Icariuma, który ruszył ponownie w stronę wojownika Tiste Edur. I nagle skoczyła do przodu. Icarium coś usłyszał i zaczął się odwracać, ale wyciągnęła ku niemu długopalcą dłoń. Nie miała w niej broni. Musnęła palcami ciało Jhaga tuż nad prawym biodrem, nadzwyczaj lekko... Zabójca zwalił się na ziemię. Za plecami Varata rozległ się nieartykułowany krzyk. Letheryjczyk wzdrygnął się, gdy ktoś przesunął się obok niego. To był Taralack Veed. Nieludzka samica przykucnęła obok leżącego Icariuma. Pogłaskała delikatnie zabójcę po czole i bursztynowa łuna zaczęła przygasać. Postać samicy również utraciła wyrazistość, a potem rozpuściła się w złotym świetle, zamigotała i zniknęła. Taralack Veed odwrócił głowę, spoglądając Varatowi prosto w oczy. - Pomóż mi! - wysyczał. - A co chcesz zrobić? - zapytał Letheryjczyk. - Brama za tobą zanika! Musimy przeciągnąć przez nią Icariuma! Trzeba go stąd zabrać! - Oszalałeś? Gral wykrzywił twarz w grymasie wściekłości. - Nie rozumiesz? Icarium jest przeznaczony dla waszego cesarza! Nagły zimny powiew przegnał ostatnie resztki uzdrawiającego ciepła. Za nim nadeszła fala palących umysł emocji. Varat Taun wyprostował się i podszedł do Taralacka Veeda. Dla Rhulada. Bogowie. Tak, teraz rozumiem. Dla Rhulada. Nawet on... nawet jego miecz... tak, rozumiem, rozumiem! Wejście do sali tronowej znowu było puste. Tiste Edur wciągnął cedę do azylu. To była ich szansa. Podeszli z Taralackiem do leżącej na ziemi postaci Icariuma. Gral podniósł miecz i wetknął go sobie za pas, a potem złapał Jhaga za ramię. - Łap go za drugie - wysyczał. - Szybko! Zanim się zorientują! Nim ta cholerna brama się zamknie! Varat złapał Icariuma za drugie ramię i wspólnie powlekli go w stronę bramy. Ziemia, na której leżał Jhag, była śliska, i zadanie okazało się łatwiejsze, niż się spodziewał. *** Trull Sengar uklęknął obok maga, by wytrzeć krew z jego twarzy, wokół zamkniętych oczu, ostrożnie i delikatnie. Na zewnątrz zapadła niczym niezmącona cisza. Komorę wypełniały ciche dźwięki bezradnego łkania. - Będzie żył? Tiste Edur poderwał się nagle, a potem uniósł wzrok. - Kotylionie, powiedziałeś, że przyślesz nam pomoc. Czy to był on? Bóg skinął głową. - Nie dał rady. - Wiem o tym. - To kogo wysłałbyś po nim? - Siebie, Trullu Sengar. Trull spojrzał na nieprzytomnego maga. - Eres’al... zrobiła to, czego nikt inny nie potrafił dokonać. - Na to wygląda. - Jej przybycie było nieoczekiwane, jak rozumiem. - Zupełnie nieoczekiwane, Trull. Niemniej to niefortunne, że jej uzdrawiająca moc nie sięgnęła do tej komnaty. Tiste Edur zmarszczył brwi, a potem spojrzał na boga. - Nie rozumiem. Kotylion nie był w stanie popatrzeć mu w oczy. - Onrack. Już się podnosi. Jest znowu cały, w mniejszym lub większym stopniu. Chyba okazała mu współczucie... - A kto okaże je nam? - zapytał Trull. Obrócił głowę w bok, żeby splunąć krwią. Bóg nie odpowiedział. Tiste Edur osunął się na ziemię i usiadł skulony. - Wybacz, Kotylionie. Nie wiem, czy zasłużyłeś na te słowa. Zapewne nie. - Dzisiejszej nocy wiele się wydarzyło - stwierdził z westchnieniem bóg. - Takie już są konwergencje. Pytałem cię, czy Szybki Ben będzie żył? Szybki Ben. Trull skinął głową. - Sądzę, że tak. Krwawienie ustało. - Wezwałem Tron Cienia. On zajmie się uzdrawianiem. Trull Sengar zerknął na siedzącego przy matce Panka. Przy jednej ze swych matek. - Lepiej niech się pośpieszy, bo inaczej te dzieci znowu zostaną sierotami. Spod bramy dobiegł odgłos szurania. Pojawił się Onrack. - Trullu Sengar. Skinął głową i zdołał się uśmiechnąć półgębkiem. - Onrack, wygląda na to, że jeszcze przez pewien czas nie uwolnimy się od przekleństwa naszej żałosnej egzystencji. - To mnie cieszy. Przez chwilę nikt się nie odzywał. - Złodziej Życia zniknął - oznajmił wreszcie T’lan Imass. - Zabrano go z powrotem przez bramę. Kotylion zasyczał ze złością. - Niech szlag trafi Bezimiennych! Czy oni nigdy niczego się nie nauczą? Trull wbił spojrzenie w Onracka. - Zabrano? To znaczy, że on żyje? Dlaczego... Jak? Zabrano? To Kotylion mu odpowiedział. - Icarium, Złodziej Życia, jest ich najpotężniejszą bronią, Trullu Sengar. Bezimienni zamierzają go użyć przeciwko twemu bratu, cesarzowi Letheru. Na otępiałej ze zmęczenia twarzy Trulla pojawił się wyraz zrozumienia. Tiste Edur zamknął oczy. O nie, błagam... - Rozumiem. I co się wtedy stanie, Kotylionie? - Nie wiem. Nikt tego nie wie. Nawet Bezimienni, choć w swej arogancji nigdy tego nie przyznają. Ich uwagę przyciągnął nagły pisk Panka. Pojawił się Tron Cienia. Bóg przykucnął obok Minali, kładąc dłoń na jej czole. Trull znowu splunął. W ustach miał pełno ran. Potem chrząknął i przyjrzał się Kotylionowi. - Nie będę już tu więcej walczył - oznajmił. - Onrack i te dzieci również nie. Kotylionie, proszę... Bóg odwrócił wzrok. - Oczywiście, Trullu Sengar. Kotylion wyszedł na dwór. Trull raz jeszcze spojrzał na ciało Ahlrady Ahna. Gdy Tron Cienia podszedł do Szybkiego Bena, Tiste Edur wstał i ruszył ku leżącemu na ziemi przyjacielowi. Ahlrado Ahn. Nie rozumiem cię. Nigdy cię nie rozumiałem. Ale i tak ci dziękuję. Dziękuję... Podszedł do wejścia i zobaczył, że Kotylion, patron skrytobójców, bóg, siedzi samotnie na zwalonej na ziemię skalnej półce, skrywając twarz w dłoniach. Epilog Podczas wędrówki przez pustkowia spotkałem boga, który klęczał i grzebał dłońmi w piasku, unosząc je raz po raz i patrząc, jak martwe ziarenka osypują się na ziemię. Zsiadłem ze znużonego rumaka i podszedłem do tej zjawy o zabrudzonych piaskiem rękach. Przez pewien czas obserwowałem cykl ich ruchu, aż wreszcie bóg skierował na mnie pełne błagania oczy. - Gdzie - zapytał - są moje dzieci? Zgubieni wierni Rybak Dym niósł ze sobą nagłe ukąszenie, po czym wypełniał płuca błogosławionym odrętwieniem. Scillara wydmuchnęła go powoli, a następnie podeszła do relingu i oparła się o niego obok Nożownika. - Znowu patrzysz w dal - zauważyła, omiatając spojrzeniem bezkresne morze. Skinął z westchnieniem głową. - Myślisz o niej, tak? Jak to się nazywała? - Apsalar. Uśmiechnęła się, głównie do siebie, wciągnęła w płuca jeszcze trochę dymu, a potem przyglądała się, jak wypływa przez jej nozdrza i usta, łącząc trzy strumienie w jeden. - Opowiedz mi o niej. Crokus obejrzał się przez ramię. Scillara zrobiła to samo, by dotrzymać mu towarzystwa. Barathol zajął miejsce na rufie. Chaur siedział u stóp potężnie zbudowanego kowala. Iskarala Krosta i Mogory nigdzie nie było widać. Zapewne siedzieli w kajucie na dole, kłócąc się o tajemnicze ingrediencje użyte do przyrządzenia kolacji. Czarny muł zniknął przed wieloma dniami. Prawdopodobnie wyskoczył za burtę, choć Iskaral uśmiechał się tylko, gdy go o niego pytali. Mappo przykucnął na dziobie. Kołysał się i płakał. Zachowywał się tak już od rana. Nikt nie potrafił do niego dotrzeć, żeby się dowiedzieć, co się stało. Nożownik odwrócił się i spojrzał z powrotem na morze. Scillara z radością zrobiła to samo, zaciągając się fajkowym dymem. - Wspominałem - odezwał się nagle Daru. - Po wielkiej fecie w Darudżystanie urządzono drugą, mniejszą, żeby uczcić wycofanie się Malazańczyków. Tymczasowe wycofanie. Tak czy inaczej, to było w rezydencji Colla, niedługo przed naszym wyjazdem z miasta... bogowie, wydaje się, że to już tyle czasu... - Poznaliście się dopiero niedawno. - Tak. No więc, grała muzyka. I Apsalar... zatańczyła. - Spojrzał na Scillarę. - Tańczyła tak pięknie, że wszyscy przestali rozmawiać i patrzyli tylko na nią. - Potrząsnął głową. - Nie mogłem nawet zaczerpnąć tchu, Scillara... Ta miłość nigdy nie umrze. Niech i tak będzie. - To miłe wspomnienie, Nożownik. Zatrzymaj je. Ja nigdy nie potrafiłam dobrze tańczyć, chyba że się upiłam albo rozluźniłam w inny sposób. - Tęsknisz do tamtych dni, Scillara? - Nie. Teraz jest zabawniej. - Dlaczego? - Hmm, no wiesz, niczego nie żałuję. Absolutnie niczego. To mi daje... satysfakcję. - Wiesz co, Scillara? Zazdroszczę ci twojego szczęścia. Uśmiechnęła się do niego po raz kolejny. Ten prosty akt wymagał od niej całej siły woli, całej determinacji. Niech i tak będzie. - Chyba... chyba muszę znowu poleżeć w twoich ramionach, Scillara - wyznał Nożownik. Z niewłaściwych powodów. Ale na tym przeklętym przez Kaptura świecie musimy się zadowolić tym, co możemy dostać. Czymkolwiek. Trzy strumienie. Łączące się w jeden. *** Karsa Orlong odwrócił się, gdy Samar Dev usiadła obok niego. Gwałtowny wicher pokrył powierzchnię morza wysokimi falami, które tłukły nieustannie o kadłub, jakby były głodnymi duchami, pragnącymi rozbić okręt na kawałeczki. - Co cię tak podekscytowało, kobieto? - Coś się wydarzyło - odparła. - Podziel się ze mną tym futrem. Przemarzłam do szpiku kości. Zdjął niedźwiedzie futro. - Weź całe. - Błogosławię twą skłonność do męczeństwa, Karso Orlong. - Próżne wysiłki - burknął w odpowiedzi. - Nie stanę się męczennikiem dla nikogo, nawet dla bogów. - To tylko takie powiedzenie, ty zakuty łbie. Posłuchaj, coś się wydarzyło. Doszło do starcia. Uczestniczyły w nim setki wojowników Edur oraz Letheryjczyków, a także kolejny wojownik mający walczyć z cesarzem. Karsa chrząknął. - W tej flocie ich nie brakuje. - Ale tylko tamten wojownik i jego sługa wrócili. A także jeden Letheryjczyk. Reszta zginęła. - Gdzie stoczono tę bitwę? Nie widzieliśmy innych okrętów. - Oddział przeszedł przez grotę, Karso Orlong. Tak czy inaczej, usłyszałam imię tego wojownika. Dlatego właśnie musisz mnie wysłuchać. Musimy zwiewać z tego cholernego okrętu. Jeśli tylko zobaczymy jakiś ląd, nim dotrzemy do tego ich imperium, powinniśmy wyskoczyć za burtę. Powiedziałeś, że jestem podekscytowana? Nieprawda, jestem przerażona. - A kim jest ten przerażający wojownik? - Nazywa się Icarium. Zabójca... - A jego sługa jest Trellem. Zmarszczyła brwi. - Nie, Gralem. Znasz Icariuma? Znasz straszliwe legendy, które krążą wokół niego? - Nic nie wiem o żadnych legendach, Samar Dev. Raz już ze sobą walczyliśmy, Icarium i ja. Przerwano mi, zanim zdążyłem go zabić. - Karsa... Toblakai uśmiechnął się tylko. -Twoje słowa mnie ucieszyły, kobieto. To znaczy, że będę mógł zmierzyć się z nim raz jeszcze. Spoglądała na niego w mroku ładowni, nie odzywając się ani słowem. *** Taralack Veed zwinął się w kłębek w ładowni innego okrętu tej samej floty, oparty plecami o pochyłe, wilgotne deski kadłuba. Targały nim dreszcze. Icarium przystanął obok niego. - ...Trudno to zrozumieć - mówił. - Letheryjczycy przedtem mieli mnie w pogardzie. Co się zmieniło? Teraz dostrzegam w ich oczach uwielbienie i nadzieję. Niepokoi mnie ten uniżony szacunek, Taralacku Veed. - Idź sobie - wymamrotał Gral. - Źle się czuję. Zostaw mnie. - Obawiam się, że twoje dolegliwości nie mają fizycznego charakteru, przyjacielu. Proszę, wróć na pokład, odetchnij świeżym powietrzem. Jestem pewien, że to cię uspokoi. - Nie. Icarium przykucnął powoli, aż wreszcie jego szare oczy spojrzały prosto w pełne złości oczy Taralacka. - Kiedy obudziłem się dziś rano, byłem znacznie świeższy i pełniejszy nadziei niż kiedykolwiek. Czuję, że to prawda. Gdzieś głęboko we mnie jest ciepło, delikatne i niosące radość. I ono nie słabnie. Nie rozumiem tego, przyjacielu... - W takim razie - wychrypiał Gral ociekającym jadem głosem - muszę ci opowiedzieć wszystko od nowa. Kim i czym jesteś. Muszę ci to opowiedzieć, przygotować cię na to, co się wydarzy. Nie dajesz mi wyboru. - Nie ma potrzeby - rzekł łagodnym tonem Icarium. Położył rękę na ramieniu Taralacka Veeda. - Ty głupcze! - wysyczał Gral, cofając się przed jego dotykiem. - Ty wszystko zapomniałeś, ale ja pamiętam! Icarium wyprostował się, spoglądając z góry na starego przyjaciela. - Nie ma potrzeby - powtórzył i odwrócił się od niego. Nic nie rozumiesz. Nie ma potrzeby. *** Stał na najwyższej wieży Twierdzy Mocka, spoglądając pozbawionymi wyrazu oczyma na panujący w mieście chaos. Okręty przybocznej odbijały od brzegu, znikając na nieoświetlonych wodach zatoki. Po jego prawej stronie, w odległości niespełna trzech kroków, znajdowała się szczelina. Za nią pomost przechylał się niepokojąco. Pęknięcie pojawiło się niedawno, najwyżej przed rokiem, i sięgało aż do piwnic. Naprawiający szkodę inżynierowie wykazali się niedbałością graniczącą z niekompetencją. W dawnym sercu Imperium Malazańskiego pojawiła się rana. Nie spodziewał się, by miało przetrwać jeszcze długo. Po chwili wyczuł za sobą czyjąś obecność. Nie odwrócił się jednak. - Cesarzu - rzekł cicho - dawno się nie widzieliśmy, prawda? Szept Tronu Cienia docierał do niego niczym mrożąca krew w żyłach pieszczota. - Tayschrenn, czy za każdym razem musi być tak, jak ty chcesz? - Bóg prychnął cicho, podchodząc bliżej. - Pozwoliłeś się zamknąć w klatce. Znowu. Doprowadzasz mnie do szaleństwa. - Miałeś noc pełną zajęć - zauważył wielki mag imperialny. - Ach, więc wyczułeś moje... poczynania? Pewnie, że wyczułeś. To znaczy, że klatka nie jest tak szczelna, jakby się zdawało. - Staram się patrzeć na takie sprawy z większej perspektywy - wyjaśnił Tayschrenn. - Podobnie jak ty - dodał po chwili przerwy. Zerknął na niematerialną plamę cienia, która zatrzymała się obok niego. - Podejrzewam, że w swej nowej roli nie zmieniłeś się zbytnio. - Uknułeś spisek z Szybkim Benem i Kalamem - stwierdził Tron Cienia. - Wybrałeś się w tym celu aż do Siedmiu Miast, i co wynikło z twoich planów? Cesarzowa siedzi na ruchomych piaskach, jhistal wędruje spokojnie korytarzami władzy, Szpon zinfiltrowano i zdziesiątkowano, a moi wierni Wickanie padli ofiarą agresji. Ale powiedz mi jedno, Tayschrenn. Czy potrafiłbyś przewidzieć, w jaki sposób D’rek zareaguje na zdradę swoich kapłanów? - Zdradę? - Wymordowano twoich współbraci! We wszystkich świątyniach! Wielki mag milczał przez kilkanaście uderzeń serca. Stojącego obok niego boga z każdą chwilą ogarniało coraz większe podniecenie. - Przed rokiem mój stary przyjaciel wyruszył stąd w wielkim pośpiechu - odezwał się wreszcie Tayschrenn. - Popłynął do Wielkiej Świątyni D’rek w Kartoolu. - Wiedziałeś o tym wszystkim? Tayschrenn uśmiechnął się półgębkiem. - Statek, który wynajął, należał do mnie. Niestety, on nie zdawał sobie sprawy z tego szczegółu. - Wiedziałem! - wysyczał Tron Cienia. - Nigdy nie porzuciłeś kultu! - Robak Jesieni jest zwiastunem śmierci, a śmierć przychodzi do nas wszystkich. Mam na myśli nas, śmiertelników. Jak można wyrzec się akceptacji tego faktu? Jaki byłby w tym sens? - To było moje imperium! Nie D’rek! Ani twoje! - Cesarzu, twoja paranoja zawsze niepokoiła mnie bardziej niż twoja chciwość. Tak czy inaczej, teraz władzę sprawuje Laseen... na razie. Chyba że - popatrzył uważnie na boga - planujesz triumfalny powrót? - Żeby uratować wszystkich przed nimi samymi? Nie sądzę. Nienawiść jest najplenniejszym chwastem na świecie... zwłaszcza gdy tacy jak ty zachowują się biernie. - Wszystkie ogrody, które pielęgnowałem, uschły albo zdziczały, cesarzu. - Dlaczego zgodziłeś się zostać przyciętym kłykciem w rękawie Szybkiego Bena, Tayschrenn? Wielki mag zamrugał, zaskoczony. - I dlaczego cię nie wezwał, gdy go wysłałem do tego koszmaru? - Byłbym bardzo rozczarowany - zaczął z namysłem Tayschrenn - gdyby zrobił to tak szybko. Jak już wspominałem, cesarzu, staram się spoglądać na sprawy tego królestwa z większej perspektywy. - Dlaczego D’rek cię nie zabiła? - Próbowała. - Co? - Przekonałem ją, żeby tego nie robiła. - Otchłani na dole, jak ja cię nienawidzę. - Nawet bogowie muszą się nauczyć trzymać nerwy na wodzy - oznajmił Tayschrenn - bo inaczej stają się złym przykładem. - Powiedziałeś to D’rek? - Mówię to tobie, Tronie Cienia. - Moje nerwy są w porządku! Jestem całkowicie spokojny. Kipię z wściekłości i nienawiści, ale jestem spokojny! Obaj nie odzywali się przez dłuższy czas. - Moi biedni Wickanie - wyszeptał wreszcie bóg. - Nie są tak bezbronni, jak się tego obawiasz, cesarzu. Będą mieli Nula i Nadir. A także Temula. A gdy Temul się zestarzeje, za wiele dziesięcioleci, będzie mógł wyszkolić młodego wojownika, który będzie miał na imię Coltaine. - Splótł ręce za plecami, spoglądając z zasępioną miną na spowite w tumanach dymu miasto. Niebo na wschodzie zaczynało już szarzeć. - Jeśli musisz się o coś bać, bój się o swoje dziecko. - Nie boję się niczego... - Nie kłam. Usłyszałeś, że Hart wyszedł od Kojca i uciekłeś. - Tego wymagała sytuacja! - Z pewnością. - Znalazłeś się w gnieździe żmij. Z przyjemnością cię w nim zostawiam. Tayschrenn pokłonił się płytko. - Cesarzu, pozdrów ode mnie Kotyliona. - Pozdrów go sam, jeśli się odważysz. - To nie ja ukradłem mu Kalama. Powiedz mi, czy skrytobójca żyje? - Jest w Domu Umarłych. Czy to wystarczająca odpowiedź? - Nie bardzo. - Wiem! Tron Cienia zachichotał radośnie i zniknął jak mgła na wietrze. *** Ranek był pogodny, słońce grzało już mocno. Główny śledczy zatrzymał się przed Imperialną Siedzibą w Kartoolu. Poprawił mundur, upewniając się, że nie zostanie na nim ani jedna zmarszczka. Potem polizał wnętrza dłoni i delikatnie wygładził rozczochrane włosy. A przynajmniej rozczochrane w jego opinii. Spojrzał jeszcze na buty, by się upewnić, czy lśnią nieskazitelnie, i wszedł dziarskim krokiem na schody, znikając w przysadzistej budowli. Odpowiedział skinieniem głowy na saluty stojących tuż za wejściem wartowników, a potem ruszył korytarzem ku drzwiom komendanta. Zapukał mocno i, usłyszawszy stłumione zaproszenie, otworzył drzwi. Wszedł marszowym krokiem do środka i zatrzymał się przed biurkiem. Siedzący za nim komendant łypnął na niego ze złością. - No dobra, ty nadęty dupku. Mów, co masz do powiedzenia. Główny śledczy mimo woli oklapł nieco, zdołał jednak jakoś to ukryć. - Melduję, co następuje, komendancie. W związku ze śledztwem, jakie z całą starannością przeprowadziłem w sprawie tajemniczej śmierci akolitów i kapłanów poświęconej D’rek świątyni na ulicy... - Zamknij się, dobra?! Miałeś mi przekazać wnioski, tak? No to zrób to! - Oczywiście, komendancie. Z uwagi na brak dowodów świadczących, by było inaczej, możliwa jest tylko jedna konkluzja. Wszyscy kapłani D’rek urządzili owej nocy zbiorową orgię samobójczą. Jaszczurcze oczy przyglądały mu się przez nieprzyjemnie długą chwilę. - Sierżant Hellian, która pierwsza prowadziła śledztwo, powiedziała dokładnie to samo - oznajmił wreszcie mężczyzna. - To z pewnością bystra kobieta, komendancie. - To pijaczka. Odesłałem ją do Czternastej Armii. - Czternastej...? - Przedstaw mi te wnioski na piśmie - rozkazał komendant - i zamknij śledztwo. A teraz zmiataj stąd. Główny śledczy zasalutował i umknął z pokoju, zachowując tyle godności, ile tylko mógł. Ponownie skinął głową do wartowników, wyszedł przez frontowe drzwi i zszedł po schodach. Zatrzymał się na ulicy, spoglądając w górę. Wspaniałe pajęczyny paraltów, które zajęły teraz kartoolskie wieże, błyszczały w blasku słońca. Pełne krystalicznego piękna sieci lśniły migotliwym blaskiem jak diamentowe nici na tle zdumiewająco błękitnego nieba. Poczuł, że odzyskuje optymizm. Westchnął, myśląc, że nigdy jeszcze nie widział czegoś równie pięknego. Ruszył przed siebie, stukając obcasami o bruk. Około dwudziestu olbrzymich pająków, które przycupnęły w małych jaskiniach wydrążonych w murach wieży, spoglądało zimnymi, fasetkowanymi oczami na wszystko, co pełzało na dole, niekiedy z ciekawością, zawsze cierpliwie. Przez ich płynne mózgi przemykały słodkie szepty głodu. Utkały sieci. A ich zmyślne, starannie wykonane pułapki nigdy nie pozostawały puste zbyt długo. TU KOŃCZY SIĘ SZÓSTA OPOWIEŚĆ Z MALAZAŃSKIEJ KSIĘGI POLEGŁYCH Glosariusz Asendenty Anomander Rake: Syn Ciemności Apsalar: Pani Złodziei Azath: domy Beru: Pan Burz Deragoth: z Pierwszego Imperium Dessimbelackisa, Siedem Ogarów Ciemności Dessembrae: Pan Łez Draconus: pradawny bóg, twórca miecza Dragnipura D’rek: Robak Jesieni, czczony pod postacią męską i żeńską Eres/Eres’al: pierwotny duch/bogini Fener: Obalony, Odyniec o Pięciu Kłach Gedderone: Pani Wiosny i Odrodzenia Grizzin Farl: pradawny bóg Jhess: Królowa Tkactwa Kaptur: Król Wielkiego Domu Śmierci Kilmandaros: pradawna bogini Kotylion: Sznur, Patron Skrytobójców z Wielkiego Domu Cienia Królowa Snów: Królowa Wielkiego Domu Życia K’rul: pradawny bóg grot Mael: pradawny bóg mórz Mowri: Pani Żebraków, Niewolników i Poddanych Nerruse: Pani Spokojnych Mórz i Łagodnego Wiatru Okaleczony Bóg: Przykuty, Pan Wielkiego Domu Łańcuchów Oponn: Bliźniacze Błazny Przypadku Osserc/Osseric/Osric: Pan Nieba Podpalacze Mostów Poliel: Pani Zarazy i Chorób Pożoga: Śpiąca Bogini Scalissara: zdyskredytowana bogini oliwy z oliwek, władająca w Y’Ghatanie sha’ik: Bogini Tornada Siostra Zimnych Nocy: pradawna bogini Soliel: Pani Zdrowia Togg i Fanderay: Wilki Zimy Treach/Trake: Tygrys Lata i Pan Wojny Tron Cienia: Ammanas, Król Wielkiego Domu Cienia Talia smoków Wielki Dom Życia Król Królowa (Królowa Snów) Obrońca Kapłan Herold Żołnierz Tkaczka Wielki Dom Śmierci Król (Kaptur) Królowa Rycerz (w pewnym okresie Dassem Ultor, obecnie Baudin) Mag Herold Żołnierz Prządka Murarz Dziewica Wielki Dom Światła Król Królowa Obrońca (Osseric) Kapłan Kapitan Żołnierz Krawcowa Budowniczy Panna Wielki Dom Ciemności Król Królowa Rycerz (Anomander Rake) Mag Kapitan Żołnierz Tkaczka Murarz Żona Wielki Dom Cienia Król (Tron Cienia/Ammanas) Królowa Skrytobójca (Sznur/Kotylion) Mag Ogar Wielki Dom Łańcuchów Król w Łańcuchach Małżonka (Poliel) Łupieżca (Kallor) Rycerz (Toblakai) Siedmiu od Wygasłych Ogni (Niezwiązani) Kaleka Trędowaty Głupiec Nieprzypisane Oponn Obelisk (Pożoga) Korona Berło Jabłko Tron Łańcuch Władca Talii (Ganoes Paran) Pradawne rasy Tiste Andii: Dzieci Ciemności Tiste Edur: Dzieci Cienia Tiste Liosan: Dzieci Światła T’lan Imassowie Eresowie/Eres’ale Trellowie Jaghuci Forkrul Assailowie K’Chain Che’Malle Eleintowie Barghastowie Thelomeni Toblakai Teblorzy Groty Kurald Galain: Pradawna Grota Ciemności Kurald Emurlahn: Pradawna Grota Cienia, Roztrzaskana Grota Kurald Liosan Kurald Thyrllan: Pradawna Grota Światła Omtose Phellack: Pradawna Jaghucka Grota Lodu Tellann: Pradawna Grota Ognia Massów Starvald Demelain: grota Eleintów Thyr: Ścieżka Światła Denul: Ścieżka Uzdrawiania Ścieżka Kaptura: Ścieżka Śmierci Serc: Ścieżka Nieba Meanas: Ścieżka Cienia i Iluzji D’riss: Ścieżka Ziemi Ruse: Ścieżka Morza Rashan: Ścieżka Ciemności Mockra: Ścieżka Umysłu Telas: Ścieżka Ognia Ludy i miejsca Anibarowie: plemię mieszkające na ziemiach Tarczy, na północ od Jhag Odhan w Siedmiu Miastach Dzielnica Septarchii: dzielnica świątyń w Kartoflu Ehrlitan: port w Siedmiu Miastach G’danisban: miasto w Siedmiu Miastach Grale: plemię z Siedmiu Miast Hanar Ana: starożytne miasto, Miasto Upadłych Hedori Kwil: wymarłe miasto w Siedmiu Miastach Inath’an Mersin: dawna nazwa Mersinu w Siedmiu Miastach Kanarbar Belid: dawna nazwa Belidu w Siedmiu Miastach Karashimesh: miasto w Siedmiu Miastach Kartool: miasto i wyspa w pobliżu kontynentu Quon Tali Malaz: miejsce narodzin Imperium Malazańskiego, miasto położone na wyspie o tej samej nazwie, w pobliżu kontynentu Quon Tali Minikenar: wymarłe miasto Pierwszego Imperium w Siedmiu Miastach Monkan: siostrzana wyspa Sepiku (mniejsza) N’Karaphal: wymarłe miasto w Siedmiu Miastach Nemil: ekspansjonistyczne królestwo położone na północny zachód od Jhag Odhan Pan’potsun: miasto w Siedmiu Miastach Pardu: plemię z Siedmiu Miast Park Kruczego Wzgórza: park w Malazie Sepik: wyspiarskie królestwo w Siedmiu Miastach Shal-Morzinn: imperium położone na południowy zachód od Nemilu Szlak Szańcowy: zejście z Twierdzy Mocka w Malazie Tramara: wymarłe miasto w Siedmiu Miastach Trebur: wymarłe miasto w Siedmiu Miastach (Miasto Kopuł) Twierdza Mocka: stara warownia górująca nad Malazem Ugarat: miasto w Siedmiu Miastach Vedanik: plemię mieszkające w górach Thalasu w Siedmiu Miastach Vinith: wymarłe miasto w Siedmiu Miastach Vithan Taur: wymarłe miasto Pierwszego Imperium w Siedmiu Miastach Y’Ghatan: miasto w Siedmiu Miastach Zguba: królestwo położone na zachód od Nemilu Nazwy: Aptorianie: gatunek demonów żyjących w Królestwie Cienia Atri-preda: letheryjski odpowiednik komendanta albo pięści Azalany: gatunek demonów żyjących w Królestwie Cienia Bezimienni: starożytny kult poświęcony Domom Azach Bhederin: wielkie parzystokopytne, dzikie albo na wpół udomowione Bhok’arala: małe skalne małpy Boży Jeździec: śmiertelnik reprezentujący daną wiarę Carelbarra: miód, znany również jako Przywoływacz Bogów z uwagi na jego halucynogenne właściwości Coraval: gatunek ryby najczęściej łowionej w wodach wokół Malazu Czarna Rękawica: tajny kult działający w szeregach Szponu Czarnodrzewo: rzadkie drzewo nadające się do budowy statków Ćma płaszczowa: duży padlinożerny owad z Siedmiu Miast D’bayang: opiat D’ivers: zmiennokształtny przeobrażający się w grupę zwierząt Długoogonowi: inna nazwa K’Chain Che’Malle Dromona: okręt wojenny Eksploratorzy: twórcy map w Gildii Kupieckiej Trygalle Eleintowie: inna nazwa smoków czystej krwi Enkar’al: wielki drapieżnik z Siedmiu Miast (obecnie wymarły) Eragi: odmiana bydła uważana w Siedmiu Miastach za wymarłą Escura: roślina używana do zwalczania pcheł piaskowych Gothar: kwiat używany do bielenia Imbrule: nieokreślone zwierzęta występujące w Starvald Demelain Jednopochwyceni: zmiennokształtni Jhistal: wielki kapłan pradawnego boga, wykorzystujący ludzką krew w magicznych rytuałach (pradawny odpowiednik Bożego Jeźdźca) Kethra: wielki nóż o szerokim ostrzu używany w Siedmiu Miastach Koryta: planszowa gra popularna wśród Malazańczyków Krótkoogonowi: inna nazwa K’Chain Che’Malle Krwawe drzewo: rzadkie drzewo używane przez Tiste Edur Luthury: nieokreślone zwierzęta występujące w Starvald Demelain Maethgara: y’ghatańska nazwa budynku służącego do przechowywania oliwy z oliwek Mahybe: starożytne słowo oznaczające naczynie (obecnie używane przez Rhivijczyków w formie „mhybe” Nosiciel: przenoszący zarazę Obserwator: agent Tiste Andii ukrywający się wśród Tiste Edur w Letherze Obsydianowy Tron: tradycyjny tron władców Niebieskiej Róży Onyksowi Czarodzieje/Onyksowa Rada: tradycyjni władcy Niebieskiej Róży Paralt: nazwa jadowitego pająka i jadowitego węża (a także samych trucizn) Pchły piaskowe: unoszące się z wiatrem owady z Siedmiu Miast Pieśń Śmierci Dziecka: rytuał przejścia Seti, w skład którego wchodzi obrządek pochówku Półdrek: wielki kapłan albo kapłanka Drek Preda: letheryjski odpowiednik kapitana Pułk Ashocki: stary pułk, obecnie w Czternastej Armii Purlithy: gatunek nietoperzy występujących w Starvald Demelain Rhizany: małe, skrzydlate, owadożerne gady Rzucający kości: szaman T’lan Imassów Smocza łódź: pielgrzymkowy statek Tanno Spowiednik: tytuł królewskiego oprawcy w Ugaracie Stantary: nieokreślone zwierzęta występujące w Starvald Demelain Szare Hełmy: wojskowy zakon religijny Szczurykatka: gadopodobny gryzoń Szepty: głosy będące przewodnictwem dla wyznawców kultu Sha’ik Odrodzonej Sztormowy Mur: bariera chroniąca przed atakami Jeźdźców Sztormu na Korelu Śmiertelny Miecz: wojownik walczący w imię boga T’rolbarahl: starożytna postać d’iversa z okresu Pierwszego Imperium Tarcza Kowadło: osoba będąca śmiertelnym repozytorium dla poległych, zaprzysiężona danemu bogu Telaba: tradycyjny ubiór noszony w Siedmiu Miastach Trellskie wojny: eksterminacyjne wojny z Trellami, prowadzone przez Nemilów Trony Wojny: nazwa wojennych katamaranów używanych przez Zgubańczyków Verdith’anath: Most Śmierci (w jaghuckim świecie podziemnym) Złota zięba: drzewo występujące w Siedmiu Miastach