13522
Szczegóły |
Tytuł |
13522 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13522 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13522 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13522 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Biała Puma - Ronald Douglas Lawrence.
Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.
Puma - (Telis concolor).
Ten drapieżny ssak z Nowego Świata nazywany bywa pumą, lwem górskim, dzikim kotem lub kuguarem.
W przeszłości puma żyła na całej niemal półkuli zachodniej.
Obecnie przedstawicieli tego mocno przetrzebionego gatunku można spotkać w zachodniej Kanadzie, na zachodzie Stanów Zjednoczonych, a także w kilku miejscach Ameryki Łacińskiej.
Dorosłe osobniki mają jednolite umaszczenie od płowobrązowego po szare, czasem bywa również żółtawe lub rudawe.
Białe pumy należą do niezwykle rzadkich okazów.
Rozdział 1.
Do JASKINI, kulejąc, weszła brązowa puma z krwawiącą raną na tylnej nodze.
Przekuśtykała przez tonącą w mroku pieczarę i wcisnęła się w szczelinę leżącą ponad metr powyżej skalistego dna jaskini.
Pozostawione na ziemi ślady krwi zdradzały jej kryjówkę.
Wiedziała jednak, że w szczelinie jest bezpieczna.
Rozpłaszczyła się na ziemi i zaczęła czołgać w głąb coraz ciemniejszej drogi prowadzącej w górę, która po blisko 40 metrach skręcała w prawo i przechodziła w szeroki tunel.
Tu zwierzę zatrzymało się na chwilę, żeby polizać lewe udo, rozszarpane pociskiem wystrzelonym przez człowieka.
Ślina pumy, zawierająca naturalne środki gojące, do pewnego stopnia zatamowała krwotok.
Po tym zabiegu kocica poszła w głąb tunelu, aż do samego końca, gdzie znajdowała się wyżłobiona przez przyrodę jaskinia.
Puma położyła się na ziemi po mrukując z bólu.
Znów zaczęła lizać ranę.
Po zboczu prowadzącym do jaskini lwicy pięć psów myśliwskich biegło jeden za drugim, ślizgając się na osypiskach - luźno leżących kamieniach rozrzuconych na stoku Góry Orła, szczytu pokrytego śnieżną czapą, należącego do gór Hazelton w Kanadzie.
W ślad za ujadającymi zajadle psami podążali dwaj jeźdźcy.
Jadący na przedzie potężny, korpulentny mężczyzna po czterdziestce popędzał batem swego karego wałacha.
Konie parskały stąpając po niepewnym gruncie, nie dawały rady iść szybciej, i mimo bata kary koń nie ruszał się szybciej niż powłóczący nogami wierzchowiec maści żółtobrązowej.
Wkrótce psy znacznie wyprzedziły myśliwych i zniknęły w gęstwinie iglastych drzew.
Jedynym drogowskazem dla jeźdźców było szczekanie psów przy pominające odgłos dzwonków.
Twarz jadącego na czele Waltera Taggarta poczerwieniała z wysiłku.
Zatrzymał zdyszanego konia i zwrócił się do swego towarzysza.
- Konie nie dogonią psów szybciej, niż my sami zrobilibyśmy to na piechotę, Steve.
Trzeba je gdzieś przywiązać i pójść na własnych nogach.
Jestem pewny, że ten kot mignął mi przed oczami.
Daleko nie zajdzie z ołowianą kulką w ciele.
Steve Cousins był najwyraźniej zadowolony, że może zsiąść ze swego konia.
Był szczupłym, małomównym mężczyzną, mającym około 35 lat.
Papieros skręcony z brązowego papieru ryżowego zwisał w kąciku jego ust.
W odpowiedzi skinął tylko szybko głową swemu towarzyszowi, przywiązując konia do młodej brzózki.
Obaj wyjęli strzelby z toreb przy siodłach i z wysiłkiem zaczęli wspinać się pod górę.
Przeszli ledwie kilka kroków, gdy usłyszeli jeszcze bardziej zajadłe szczekanie psów.
- Mamy ją!
Na pewno dopadły pumę, która uciekła na drzewo - Taggart prawie wrzeszczał, na twarzy wyraźnie rysowało mu się za dowolenie.
Mężczyźni przyspieszyli kroku, nieporadnie gramolili się przez osypiska chwytając się młodych drzewek i krzaków.
Im wyżej wchodzili, tym głośniejsze było ujadanie psów.
Cousins pierwszy dostrzegł krew.
Duży fragment skały i trawy był zaplamiony na purpurowo - znak dla myśliwych, że właśnie w tym miejscu pocisk wystrzelony przez Taggarta sięgnął celu.
Potężny mężczyzna mało nie pękł z dumy.
-To ci dopiero strzał!
Z odległości 180 metrów...
do tego pod górkę.
Mówię ci, ten kot jest ciężko ranny.
Na pewno dostaniemy go w swoje ręce, zobaczysz!
-Jeśli będziemy tu stali i na próżno strzępili języki, to wrócimy z niczym - odciął się Cousins.
Mężczyźni dotarli do jaskini w dwadzieścia minut później.
Ociekali potem po długiej i wyczerpującej wspinaczce w promieniach czerwcowego słońca.
Wewnątrz pieczary psy tłoczyły się przed szczeliną, w której zniknął kot, drapały skałę łapami, na przemian ujadając i skowycząc.
Gdy myśliwi ujrzeli szczelinę, natychmiast zrozumieli, że nawet gdyby psom udało się pokonać tę wąską przestrzeń, ranny kot rozszarpałby je jednego po drugim.
Ich rozczarowanie przerodziło się we wściekłość.
Taggart soczyście klnąc kopnął jednego psa tak mocno, że ten kilka razy przekoziołkował.
Cousins potrafił lepiej nad sobą panować, ale był tak samo wściekły na kota.
Odbezpieczył strzelbę i podszedł do szczeliny.
Wcisnął lufę w ciemną czeluść i dwukrotnie wystrzelił.
Odgłos strzałów stłumiła obszerna pieczara, ale w jaskini, gdzie leżała puma, huk był bardzo głośny.
Kot poderwał się na równe nogi; rana, która już przestała krwawić, znów się otworzyła i wytrysnęła z niej krew.
TAGGART i COUSINS byli przewodnikami myśliwych polujących na grubą zwierzynę.
Biuro ośrodka mieściło się w dolinie u stóp pasma Telkwa należącego do gór Hazelton.
Główny budynek myśliwski oraz zabudowania gospodarcze wzniesione z drewnianych bali po stawiono na południowo-wschodnim brzegu jeziora Moose-skin Johnny, około 16 kilometrów od niedostępnego schronienia pumy.
Ośrodek świadczący usługi zamożnym klientom różnych narodowości, którzy płacili słono za przyjemność polowania na dziką zwierzynę, wręcz kwitł, mimo krótkiego sezonu łowieckiego, który trwa zaledwie kilka tygodni jesienią.
Podczas długiego okresu poza sezonem, właściciel - Andrew Beli - prowadził obóz dla wędkarzy.
Stali goście mieli zapewniony transport z lotniska w Smithers, położonego 40 kilometrów na północny wschód, prywatnym samolotem, który mógł lądować zarówno na ziemi, jak i na wodzie.
Ich celem było Górskie Safari, jak Beli nazywał swój ośrodek.
Kiedy Taggart i Cousins nie zajmowali się myśliwymi, wykonywali najróżniejsze prace dla firmy: konserwowali łodzie motorowe, do glądali w stajni piętnastu koni, a także pili darmową whisky, którą przywozili "pielgrzymi" -jak określali klientów Bella - i zabawiali ich mocno ubarwionymi opowieściami o swoich niezwykłych wyczynach myśliwskich.
Czasami klientowi, który nie miał nic przeciwko kłusownictwu, składali ofertę nie do odrzucenia.
Za odpowiednią opłatą obiecywali wybrać się w góry i wrócić ze skórą oraz głową myśliwskiego trofeum, które mógł on zabrać do domu.
Gdy skóra jak dywan spoczęła przed kominkiem, a głowa zwierzęcia umocowana na polakierowanej desce zawisła na ścianie, te nielegalne łupy stawały się tematem opowieści właściciela o jego myśliwskiej odwadze.
W DRUGIM tygodniu czerwca, kiedy Taggart opowiadał mocno przesadzone historie pewnemu maklerowi giełdowemu z Nowego Jorku, napomknął o pumie, którą widział niedawno w okolicy Góry Orta.
Ów kot, wyjaśnił, nie był chroniony przez prawo w tej okolicy, choć o tej porze roku nie wolno było na niego polować.
- Ale te koty to szkodniki.
Porywają owce, cielęta, a nawet nasze konie.
Nikt nie zaprotestuje, jeśli jeden z nich łyknie ołowianą kulkę.
Przynęta chwyciła.
Doszli do porozumienia, że jeśli ten kot okaże się dużą sztuką, Taggart z Cousinsem dostaną za jego skórę i głowę trzysta dolarów.
Nazajutrz, gdy makler łowił tęczowe pstrągi z po kładu dobrze zaopatrzonej, niewielkiej, ale przestronnej łodzi motorowej, Taggart z Cousinsem wyruszyli o świcie w drogę w towarzystwie podnieconych psów.
Pumy nie udało się znaleźć przed zmrokiem, choć psy natrafiły na kilka starszych tropów.
Drugi dzień prawie niczym nie różnił się od pierwszego.
W końcu jednak psy poprowadziły do świeższego tropu wiodącego wzdłuż piaszczystego brzegu strumyka.
Ze śladów wynikało, że kot przechodził tędy zeszłej nocy, a później wspiął się na górę.
Było jednak zbyt ciemno na dalsze poszukiwania.
Nazajutrz rankiem, gdy jeźdźcy sunęli pod górę, psy nagle wyrwały się do przodu.
Myśliwi w końcu dostrzegli pumę.
Widzieli tylko jak mignęło jej płowe ciało i długi ogon, gdy szybko skryła się za drzewami.
Ale wystarczyło to przelotne spotkanie, by zmobilizować ich do działania.
Ruszyli z kopyta pod górę, goniąc za pumą jak szaleni.
W końcu konie były tak zmordowane, że jeźdźcy musieli pójść na piechotę.
Taggart bacznie obserwował stok góry.
W pewnym momencie zdawało mu się, że coś się poruszyło.
Złapał za strzelbę i ledwie otworzył zamek, by załadować pocisk, gdy puma pokazała się w pełnej okazałości.
Kot nie odrywał wzroku od sfory ścigających go psów, oddalonych od niego o zaledwie 100 metrów.
Zdezorientowane zwierzę przystanęło na chwilę, odwróciło się ku Taggartowi - brązowy posąg na tle zielonych drzew i szarych skał.
Ołowiany pocisk o wadze 11,5 grama trafił pumę w udo z szybkością 600 metrów na sekundę, uderzając z siłą ponad jednej tony.
Choć nabój spowodował tylko powierzchowną ranę, siła uderzenia powaliła kota z nóg i rzuciła nim o ziemię.
Samica jednak szybko się pozbierała.
Gdy Taggart wyrzucał łuskę, kot stanął na cztery łapy i szybko zniknął, szukając schronienia w jaskini.
TAGGART i COUSINS przypięli psy do smyczy, wyszli z jaskini, stanęli przed nią i zastanawiali się co dalej robić.
Potem Cousins dosiadł swego konia i pojechał do Górskiego Safari, stamtąd zabrał wielkie sidła, ponad siedem metrów łańcucha, mocne metalowe klamry i siekierę.
Cały ten sprzęt przywiązał rzemieniami do siodła i późnym popołudniem wrócił do jaskini.
Kłusownicy zabrali się do roboty.
Wspólnymi siłami ścięli świerk, odrąbali sześciometrowy kawał pnia i usunęli z niego gałęzie.
Stękając z wysiłku przenieśli bal drewna do jaskini, umieścili go trzy metry od szczeliny, jeden koniec łańcucha okręcili wokół środka pnia.
Cztery ostatnie ogniwa przypięli do drewna klamrami, a drugi koniec łańcucha porządnie przymocowali drutem do sideł.
Trzonek siekiery wcisnęli między metalowe szczęki pełne zębów i z wysiłkiem rozwarli mocno zaciśnięte sprężyny.
Potem Taggart ostrożnie położył sidła półtora metra przed szczeliną, a Cousins przykrył je gałęziami świerku.
Jeżeli kot skoczy na metalowy krążek w środku sideł, szczęki zatrzasną się na jego łapie.
Kłusownicy tym wypróbowanym sposobem łapali duże zwierzęta.
Ofiara nie miała szans uwolnić się ze szczęk pełnych zębów, natomiast przymocowany łańcuchem pień służył jako balast, który za każdym razem, gdy rozwścieczona ofiara starała się uwolnić od wgryzającej się w ciało blachy, ciągnął się za nią.
W ten sposób Taggart i Cousins łapali już niedźwiedzie baribale i grizzly.
Wiedzieli, że jeśli kot nadepnie na metalowy krążek, nic już mu nie pomoże.
BRĄZOWA PUMA miała trzy lata i była już kiedyś zraniona przez człowieka.
W pierwszym roku życia została ranna, a właściwie tylko lekko draśnięta w lewe ucho, gdy w towarzystwie matki i siostry wybrała się na teren polowań, odległy o kilka kilometrów od jej obecnego terytorium.
Rana napędziła jej więcej strachu niż przyniosła szkody.
Jednak nigdy o niej nie zapomniała, ani o towarzyszących jej wydarzeniach.
Jesienią wczesnym wieczorem pumy śledziły sędziwego karibu w niewielkiej górskiej dolinie.
Kierując się węchem, matka prowadziła obie córki w dół górskiego zbocza.
Niebawem pumy ujrzały swoją ofiarę.
Gdy dorosła kocica zaczęła się skradać, nagle runęła na ziemię.
W ułamek sekundy później córki usłyszały odgłos wystrzału strzelby.
Również mniejsza z młodych pum upadła na ziemię, jej siostrę, która przeżyła, kula drasnęła tylko w ucho.
Przeraźliwy odgłos strzałów, rozległ się nieomal natychmiast.
Puma zbiegła po zboczu najszybciej jak mogła.
Przerażona i zdezorientowana kocica biegła aż do osuwiska.
Potem zniknęła wśród drzew i ukryła się między dwiema ogromnymi płytami skalnymi, które tworzyły wąską jamę.
Przez kolejne dwa dni leżała przerażona w swojej kryjówce, nie potrafiła pojąć, gdzie po działy się matka i siostra.
Dopiero wilczy głód zmusił ją do opuszczenia schronienia.
Po raz pierwszy w życiu kocica była zdana wyłącznie na własne umiejętności myśliwskie, ponieważ do tej pory matka tropiła i zabijała zwierzynę, córki tylko obserwowały, same nie były w stanie złapać żadnej ofiary większej od myszy czy świstaka.
Puma miała 9 miesięcy.
Od czubka nosa po koniuszek ogona mierzyła ledwie ponad półtora metra.
Ważyła 29 kilogramów, czyli po łowę tego, co osiągnie, gdy będzie dorosła.
Kiedy po cichu przemierzała szybko tonącą w mroku puszczę, nie zdawała sobie sprawy, że teraz, w pojedynkę, ma niewielkie szansę przeżycia.
Sama stała się potencjalną ofiarą.
Stado wilków bez trudu mogłoby ją zabić, a gdyby napotkała niedźwiedzia grizzly, zabiłby ją, jeśliby szybko nie umknęła.
Ponieważ puma nie była człowiekiem, a tym samym nie zastanawiała się nad przyszłością, nie przerażały jej niebezpieczeństwa ani ciężkie próby, jakie miała przed sobą.
Jak wszystkie dzikie zwierzęta żyła tylko chwilą obecną, wolna od strachu i trosk.
Mogła więc całkowicie poświęcić się poszukiwaniom jedzenia.
Po godzinie marszu miała na swoim koncie kilka upolowanych myszaków, ale ta drobna przekąska tylko wzmogła jej głód.
Jednak szczęście wkrótce się do niej uśmiechnęło.
Zwietrzyła kojota.
Woń była nikła, ale nie umknęła jej wrażliwemu nosowi.
Puma zaczaiła się w cieniu powalonego drzewa.
Skuliła się, tylne łapy sprężyła do skoku, przednie silnie oparła o dywan z liści.
Była nieruchoma jak posąg, tylko nos i uszy czujnie sprawdzały otoczenie.
Kilka minut minęło, nim usłyszała pierwszy słaby szmer poruszającego się zwierzęcia.
Zapach był coraz intensywniejszy.
Z trudem opanowując niecierpliwość, kocica zesztywniała, mięśnie jej tylnych nóg lekko drgały.
Uszy skierowane do przodu, bursztynowe oczy przykute do ciemnej ścieżki, zmusiła się do wytrwania w tej pozycji.
Kojot biegnący niespiesznymi susami nie zdawał sobie sprawy z obecności pumy, ponieważ lekki wicherek wiał z jego strony.
Nagle, gdy od drapieżnika dzieliło go około 10 metrów, czuły węch ostrzegł go o obecności wroga.
Zanim jednak zdecydował się na ucieczkę, puma zaatakowała.
Zrobiła skok długi na 4 i pół metra, dotknęła ziemi ogromnymi przednimi łapami i znów się odbiła, wszystko trwało sekundy.
Jej wyciągnięte do przodu łapy dosięgły grzbietu kojota, gwałtowne uderzenie rzuciło ofiarą o pień potężnego świerku.
Jednak wówczas dziki pies już nie żył, uderzenie łapy drapieżnika złamało mu kark.
Kocica podeszła do martwego ciała i uniosła je w pysku.
Kojot ważył 16 kilogramów, ale bez trudu zaniosła go tam, gdzie zaczaiła się na swoją zdobycz.
Tutaj zaczęła ucztę.
Kiedy pożarła 2 i pół czy 3 kilogramy mięsa, starannie się umyła, a resztę jedzenia przykryła liśćmi, gałęziami i ściółką leśną.
Odeszła w poszukiwaniu jakiegoś miejsca w pobliżu, gdzie mogłaby odpoczywać do czasu, aż znów poczuje głód.
Udane polowanie na kojota w pojedynkę było cennym doświadczeniem dla myśliwskich umiejętności pumy.
Uczyła się tej sztuki przyglądając się matce, ale aż do tamtej nocy nie sprawdzała własnych możliwości w praktyce i nie zaznaczała swojej obecności w górskiej puszczy.
Dwa i pół roku później, gdy stała się w pełni dojrzała i została wytrawnym myśliwym, puma rozpoczęła swój pierwszy sezon rozrodczy.
Stała się niespokojna, opuściła swe terytorium w poszukiwaniu partnera.
W czasie wędrówki jej wysoki głos często rozchodził się echem po puszczy.
Był koniec kwietnia.
Po pięciu dniach znalazła się na terytorium należącym do ogromnego samca.
O jego obecności dowiedziała się wyczuwszy woń od chodów zakopanych pod kamieniami.
Właśnie tak samce kotów oznaczają obszar swojego królestwa.
Uniosła głowę i wydała z siebie przeraźliwy ryk.
Choć kocura dzielił od niej prawie kilometr, natychmiast szybko ruszył ku samicy.
Gdy zostało mu do pokonania niecałe 200 metrów, zaczął prychać, machając jednocześnie metrowym ogonem i strosząc wąsy.
Puma usłyszawszy odgłosy wydawane przez kocura, wyłoniła się spomiędzy pokrytych mchem głazów.
Położyła po sobie uszy, tak że nieomal przywarły do jej szerokiej głowy.
Zeskoczyła po skałach w dół na górską łąkę, pośrodku której znajdowało się niewielkie jeziorko okolone turzycami, leszczyną i paprociami.
Zapach samca był w tym miejscu niezwykle intensywny.
Stanęła na brzegu jeziorka, łapczywie chłepcząc wodę; potem, szeroko rozwarłszy pysk, obnażyła groźnie wyglądające kły i wydała kolejny mrożący krew w żyłach ryk.
Jej pierwotny zew uciszył całą przyrodę.
Kocica stała na brzegu, głowę uniosła wysoko, poruszała nozdrzami, nieświadoma, jakie przerażenie wywołał jej ryk.
Zamilkły ptaki, które do tej pory śpiewały na łące.
Umilkł nawet basowy rechot ogromnych żab.
Gdy samica trwała jeszcze w tej pozycji, znów dało się słyszeć świstanie samca - tym razem znacznie bliżej.
Puma pięcioma płynnymi susami pokonała łąkę i znikła w lesie.
Oba koty spotkały się na innej polanie, odległej prawie o kilometr na zachód od górskiej łąki.
Samiec, wspaniały okaz mierzący ponad 2 i pół metra, ważący 90 kilogramów, stał na granitowym wzniesieniu, gdy pojawiła się ona.
Wielki kocur śmiało podbiegł do niej, a samica, choć szukała partnera, powitała go rozwierając paszczę, groźnie uderzając ogonem i prawą łapą.
Ostre jak sztylety pazury miała w pełnej gotowości.
Uniosła się, wzbudzając grozę.
Kocur nie dał się jednak przestraszyć.
Podszedł do niej bliżej, wargi miał zaciśnięte, wydawał z siebie niski świst.
Samica ryknęła i za mierzyła się na niego łapą, jednak zwinny samiec uskoczył w porę.
Cofnął się trochę i stanął w bezpiecznej odległości, pomrukując głośno.
Kocica obróciła się, usiadła na zadzie i zaczęła myć sobie pysk oraz szyję.
W końcu położyła się na ziemi, jej złote oczy śledziły każdy ruch aktywnego zalotnika.
W tej pozycji wytrwała aż do zmroku.
Gdy zapadła noc, a na niebie pojawił się księżyc w pełni, wśród ryków i chrapliwych powarkiwań nastąpiło pełne napięcia zbliżenie.
Przez dziesięć kolejnych dni stanowiły nierozłączną parę, do czasu, aż nabój pewnego myśliwego trafił kocura w głowę.
W chwili, gdy ugodził go śmiertelny cios, ciężarna samica była w pewnej odległości od swojego partnera, dlatego udało się jej niepostrzeżenie uciec.
Strzał oraz znienawidzony zapach człowieka i jego prochu zmusił ją do opuszczenia terytorium i wędrówki, dopóki nie znalazła nowej siedziby w górach Hazelton, na zachodnim stoku Góry Orła.
Tam odkryła jaskinię.
Rozdział 2.
KIEDY mężczyźni wrócili do jaskini, puma usłyszała ich i rozpoznała po zapachu.
Przestraszona, nie opuszczała kryjówki, śpiąc albo wylizując ranę zadaną przez Taggarta.
Po 46 godzinach skaleczenie przestało krwawić i puma poczuła się lepiej, męczyło ją jednak pragnienie.
Jeśli chciała przeżyć, musiała koniecznie napić się wody.
Rankiem trzeciego dnia, gdy próbowała wylizać ranę, za brakło jej śliny.
Do tej pory więcej niż pięć razy wstawała, opuszczała swoje legowisko i szła tunelem ku wyjściu, za każdym jednak razem przystawała i wracała do swej kryjówki.
Gdy minęła czwarta po południu, dręczące pragnienie stało się nie do zniesienia.
Chociaż wyraźnie kulała, jednak z każdym kolejnym krokiem odzyskiwała dawną sprawność.
Wreszcie przeszła przez tunel i znalazła się w wąskim szybie.
Na dworze padał deszcz, silny wiatr szumiał w koronach drzew, a jego szum rozchodził się echem po jaskini.
Odgłosy burzy zagłuszyły nadejście Taggarta i Cousinsa.
Podobnie jak wczoraj, zjawili się tu z najlepszym psem tropicielem, należącym do Taggarta, żeby sprawdzić wnyki.
Podeszli pod górę, zsiedli z koni i przywiązali je do pobliskich drzew.
Następnie podkradli się do jaskini.
Cousins trzymał na smyczy wyrywającego się do przodu psa.
Gdy weszli do środka, kot znajdował się około 6 metrów od szczeliny w skale.
-Jeśli puma nie wyszła do tej pory, na pewno zdechła.
Nie przeżyłaby tyle bez wody - powiedział Taggart.
- A może tam jest woda - zauważył Cousins, puszczając psa przodem do mrocznej pieczary.
- Hej!
Trzymaj go na smyczy.
Może wetknąć łapę do pułapki - ostrzegł Taggart.
Wielkolud podszedł do sideł i przykucnął.
Prawą ręką sięgnął, że by usunąć z nich nadmiar przykrywających je gałęzi świerkowych.
Przyczajony w wąskim szybie kuguar był niewidoczny.
Samica stała nieruchomo niczym posąg, nastawiła tylko uszu i poruszała nozdrzami.
Choć kocica nie widziała mężczyzn, dokładnie wiedziała gdzie się znajdują.
Poruszając ogonem zaczęła powoli podkradać się do przodu, stanęła, gdy od otworu pieczary dzielił ją metr.
Napięła mięśnie tylnych nóg i gwałtownie skoczyła, jednocześnie donośnie i chrapliwie warcząc.
Gdy spadła na dno pieczary, z wyciągniętymi do przodu przednimi łapami, natknęła się na jakąś wrzeszczącą postać.
Potknęła się o nią i upadła na kamieniste podłoże.
Szybko odzyskała równowagę i pognała ku wyjściu z jaskini, gonił ją przeraźliwy krzyk Taggarta i ujadanie psa, który zerwał się Cousinsowi ze smyczy.
Puma biegnąc skręciła w lewo, chciała dobiec do rumowiska skalnego, gdzie mogłaby się skryć, ale właśnie dogonił ją pies.
Gwałtownie odwróciła się w tył, w powietrzu mignęła jej ogromna przednia łapa.
Pazury zatopiły się w psim gardle, śmierć dosięgła wytrawnego tropiciela ułamek sekundy później.
Puma pobiegła w górę stoku.
W jaskini wielkolud wił się z bólu i wrzeszczał.
Cousins poszukiwał w popłochu zapalniczki, klnąc, latarka bowiem została przy siodle.
Był tak przerażony, że gdy w końcu wydobył zapalniczkę, pomimo kilkakrotnych prób nie mógł jej zapalić.
Widok, jaki w końcu ukazał się jego oczom, budził grozę.
Taggart tarzał się po ziemi, jego prawa ręka tkwiła w sidłach.
Szczęki zatrzasnęły się kilkanaście centymetrów nad nadgarstkiem, przy każdym ruchu sikała krew.
Cousins musiał użyć nadludzkiej siły woli, żeby zachować zimną krew.
Krzyknął do Taggarta, żeby się nie ruszał, sam wybiegł do konia, po drodze minął zabitego psa.
Wziął latarkę, apteczkę i czym prędzej pobiegł do jaskini.
Taggart krzyczał już nieco ciszej.
Cousins przykucnął przy koledze, nerwowo otworzył apteczkę, wyjął kawałek gumowej rurki, która posłużyła mu za opaskę uciskową.
Gdy mocno owiązał nią rękę powyżej rany, znów wybiegł z jaskini po mocną gałąź.
Jak dźwignią podważył nią szczęki sideł, by uwolnić zmasakrowaną rękę Taggarta.
W tym momencie olbrzym stracił przytomność.
Cousins znalazł przed jaskinią trzy krótkie gałązki i bez chwili wytchnienia pobiegł zabandażować koledze rękę, używając patyków jako prowizorycznych łubek.
Taggart musiał czym prędzej znaleźć się pod opieką lekarza, a od kwatery nad jeziorem Moose-skinjohnny dzieliły ich dwie godziny konnej jazdy.
Cousins wiedział, że wielkolud może przypłacić wypadek życiem.
Doznał szoku i stracił mnóstwo krwi.
Jakby tego było mało, deszcz padał coraz mocniej i temperatura zaczęła wyraźnie spadać.
Zimno i wilgoć tylko pogorszą stan rannego.
Nie było jednak innego wyjścia.
Cousins podprowadził konie do wylotu jaskini.
Odwiązał wielką menażkę z grzbietu karego wałacha, wszedł do środka i oblał wodą twarz Taggarta.
Ranny mężczyzna jęcząc otworzył oczy.
-Jesteś ciężko ranny, Walt.
Musisz mi pomóc, kiedy będę cię wsadzał na konia.
Zgoda?
- Jedźmy stąd, Steve!
- głos Taggarta był słaby, ale wyraźnie brzmiała w nim determinacja.
- Ten kot może w każdej chwili wrócić i mnie zabić.
Cousins z trudem postawił Taggarta na nogi i wyprowadził na zewnątrz.
Posuwali się do przodu bardzo powoli, do tego kilka razy musieli się zatrzymać, gdyż wielkolud był bliski upadku.
Kiedy do tarli do karego, Cousins z dużym wysiłkiem wsadził Taggarta na koński grzbiet i mocno przywiązał do siodła.
Taggart pochylił się i wsparł na końskiej szyi, ranną rękę miał przywiązaną na temblaku do klatki piersiowej.
Był ledwie przytomny.
Cousins dosiadł swojego konia i poprowadził karego w dół stoku.
Droga do kwatery głównej okazała się jednym wielkim koszmarem.
Stan Taggarta stopniowo się pogarszał.
Z domku myśliwskiego przewieziono rannego samolotem do szpitala w Smithers.
Tu otrzymał niezbędną pomoc, a potem został przewieziony helikopterem do Vancouver.
Jeszcze tego samego dnia amputowano mu rękę - 10 centymetrów poniżej łokcia.
Nazajutrz późnym rankiem do ośrodka myśliwskiego przybył kapral Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej, aby przesłuchać Steva Cousinsa.
Policjant musiał kilka godzin jechać wyboistą, wąską leśną dróżką ze Smithers nad jezioro Moose-skinjohnny.
Zgrzany, pogryziony przez owady, zmordowany, bardzo się oburzył na wieść, że świadka, którego poszukiwał, nie ma w ośrodku, gdyż towarzyszy gościowi w połowie ryb.
Tylko trochę dał się ugłaskać świeżo złowionym pstrągiem, poczęstowany przez Andrew Bella.
Podczas posiłku kapral poinformował gospodarza, że życiu Taggarta już nic nie zagraża, jednak pacjent, wciąż tylko półprzytomny, zostanie na razie na oddziale intensywnej opieki medycznej.
-Jest za wcześnie na przesłuchiwanie go.
Dlatego właśnie tak za leży nam na rozmowie z panem Cousinsem - wyjaśnił policjant.
Cousins wszedł do środka i usłyszał ostatnie zdanie kaprala.
Gdy jednak chciał zapytać, jak miewa się jego kolega, policjant odsunął swoje krzesło od stołu i odezwał się pierwszy:
- Steve Michael Cousins?
Gdy w odpowiedzi otrzymał skinienie głową, kapral ciągnął dalej w stylu regulaminowo poprawnym, brzmiało to jednak szorstko.
- Dlaczego, kiedy już pan Taggart został otoczony opieką medyczną, natychmiast nie poinformował nas pan o wypadku?
Cousins zmarszczył brwi.
- Myślałem, że szpital to zrobi.
To nie mój interes dzwonić do was na posterunek.
No nie?
- Wręcz przeciwnie, panie Cousins.
To pański obowiązek.
Wszystkie wypadki należy zgłaszać na policję.
A teraz niech mi pan opowie, co się stało na tej górze.
Kapral wyjął z kieszeni munduru notatnik i długopis, otworzył notes, gotów wszystko zapisać.
Cousins podrapał się w głowę.
- Więc...
to było tak.
Walt ma klacz, która urodziła źrebaka.
Więc, kilka dni temu, nim Walt został ranny, ten kot zszedł nocą z gór i chciał porwać źrebaka, ale psy narobiły takiego hałasu, że Walt wziął strzelbę i wypalił w tego szkodnika.
Było ciemno, ale odrobinę światła dawał księżyc.
Walt był pewien, że zranił kota.
Następnego dnia rankiem rozejrzał się po okolicy i oczywiście znalazł ślady krwi prowadzące w górę.
Pomyśleliśmy sobie, że należy pójść tym tropem i ulżyć pumie w cierpieniu, rozumie pan?
Tak długa przemowa była czymś nietypowym dla tego zwykle małomównego człowieka.
Kapralowi wydawało się, że zarówno słowa, jak i ton wypowiedzi były dobrze przećwiczone.
Przypuszczał, że to jeszcze nie koniec historii.
Kiedy Cousins zamilkł, zniecierpliwiony policjant spojrzał na niego.
- I co się potem stało?
- zapytał.
- Potrzebuję pełnego zeznania, panie Cousins.
Proszę mówić dalej.
Cousins ciągnął swoją zmyśloną historyjkę bez ładu i składu przeskakując z tematu na temat i robiąc długie pauzy.
Opowiedział, jak z kolegą jechali w górę stoku Góry Orła, psy szły po śladach krwi, aż ujrzeli kuguara tam, gdzie go Taggart postrzelił wcześniej.
Cousins zeznał tym razem, że Taggart ponownie ranił pumę.
Potem opowiedział o tym, jak znaleźli miejsce, gdzie schronił się drapieżnik.
Jak dotąd była to jedna z wersji zeznania, które kiedyś przygotował wraz z Taggartem na wypadek, gdyby przyłapano ich na kłusownictwie.
Gdy jednak doszło do wydarzeń w grocie, Cousins zaczął stąpać po mniej pewnym gruncie.
- Przypuszczaliśmy, że drapieżnik zdechnie w środku.
Ponieważ nie chcieliśmy, żeby cierpiał, zastawiliśmy pułapkę, rozumie pan?
Więc Walt sprawdzał pułapkę, kiedy kot wyrósł jak spod ziemi.
Rzucił się na Walta i pewnie by go zabił, gdyby nasz pies nie wyrwał mi się z ręki i nie zaatakował napastnika.
Potem kuguar zabił psa i uciekł.
Choć opowieść dobiegła końca, policjant nie był usatysfakcjonowany.
W raporcie, który później napisał, odnotował swoje wątpliwości, kiedy jednak przesłuchał Taggarta okazało się, że jego wersja niewiele się różni, a wszelkie sprzeczności zrzucił na karb zamieszania, jakie spowodował wypadek.
Śledztwo zostało zamknięte.
Rankiem następnego dnia mocno ubarwiona relacja całego zajścia pojawiła się w jednym z głównych dzienników pod tytułem "Okrutna puma atakuje człowieka".
Historią wnet zainteresowały się telewizja oraz radio i szybko stała się ona popularna w całym kraju.
Rozgłos w mediach uczynił Walta Taggarta bohaterem, a Stevena Cousinsa okrzyknięto "dzielnym wybawcą".
Andrew Beli był bardzo zadowolony z rozgłosu, zaprosił reportera telewizji wraz z ekipą na lot nad rozsławioną jaskinią.
Podczas na grania w powietrzu, dziennikarz o niskim głosie powiedział:
- Gdzieś pod skrzydłami naszego samolotu ukrywa się krwiożerczy kuguar, który przebiegle zaczaił się na pana Waltera Taggarta i zranił go tak dotkliwie, że lekarze musieli mu amputować prawą rękę.
Nawet teraz, gdy lecimy nad tą bezkresną puszczą, nieliczni dzielni ludzie zamieszkujący tutejsze okolice boją się wystawić nos z domu.
Zamknęli drzwi na cztery spusty i trzymają strzelby w po gotowiu.
Lękają się o swoje życie.
Po UCIECZCE z jaskini ranna puma wbiegła pod górę najszybciej jak potrafiła, starając się nie opuszczać bezpiecznych zarośli.
Podobnie jak inni członkowie wielkiej kociej rodziny, nie wytrzymywała długiego wysiłku.
Po kilku minutach musiała zwolnić.
Szła teraz powoli cierpiąc z bólu, ponieważ rana znów się otworzyła i zaczęła krwawić.
W końcu natrafiła na leśny dukt.
Przeszła nim kawałek, potem przystanęła, zwróciła pysk w kierunku jaskini, czuj nie nastawiła uszu i starała się wyczuć zapach swoich prześladowców.
Upewniwszy się, że myśliwi już jej nie gonią, podążyła dalej ścieżką.
Po niespełna kilometrze napotkała strumień, w którym ugasiła pragnienie.
Następnie zajęła się swoją raną, by później zasnąć niespokojnym snem.
Po godzinie wstała, ponownie napiła się ze strumienia i w pełni od czuła dręczący ją głód.
Potrzeba zaspokojenia apetytu okazała się jednak mniej ważna, niż znalezienie nowego schronienia.
Przeszła na drugą stronę płytkiego strumyka, gdzie na brzegu znalazła ścieżkę.
Ranna kocica szła nieprzerwanie całe popołudnie, wieczór i noc.
Zanim na porannym niebie pojawiły się pierwsze promienie słońca, od prześladowców dzieliło ją 65 kilometrów.
To była długa podróż.
Najpierw wspięła się na Górę Orła, przeszła przez szczyt, gdzie musiała pokonać głęboki śnieg.
Potem zeszła do lasu, na swej drodze napotkała strumyk, który zaprowadził ją do przełęczy Telkwa, a stamtąd do rzeki Zymoetz, której brzegiem szła następne 25 kilometrów.
W momencie, kiedy szczyty gór poróżowiały o zachodzie słońca, puma wyszła na rozległą płaską dolinę.
Dzięki doskonałemu węchowi zorientowała się, że ten gęsto zalesiony teren jest siedzibą licznych zwierząt, jednak zapach, od którego najbardziej zależały jej losy - własnych pobratymców - nie był wyczuwalny.
Wyczerpana spoczęła w zagłębieniu pomiędzy głazami i spała spokojnie aż do wieczora, całkowicie nieświadoma, jakie zamieszanie wywołał wśród ludzi jej skok ku wolności.
Po przebudzeniu usiadła na tylnych łapach - kolejny raz nasłuchiwała i węszyła na nowym terytorium, w jednym miejscu wyczuła borsuka, w innym świstaka.
Zapamiętała również ślady pozostawione przez inne drapieżniki.
Nie przejmowała się niedźwiedziami.
Żywiły się one bowiem głównie dzikimi owocami, korzonkami, owadami oraz padliną.
Wilki stanowiły poważną konkurencję w walce o zwierzynę, ale doskonale zdawały sobie sprawę, ile ryzykują atakując pumę.
Natomiast rosomaki znane były z tego, że często podkradają upolowaną zwierzynę.
Działają bowiem z szybkością błyskawicy, są niezwykle silne i agresywne.
Ze względu na swoje bezpieczeństwo kocica zignorowała głód.
Przez godzinę czujnie obserwowała okolicę, siedząc na tylnych łapach.
Była zupełnie nieruchoma, z wyjątkiem chwil, gdy musiała przednimi łapami odganiać komary siadające jej na pysku i uszach.
Ukąszenia nie osłabiały jednak jej czujności.
Dobrze wiedziała, że jeśli chce przeżyć, musi dokładnie poznać okolicę.
Zapadła noc i na granatowo czarnym niebie pojawiły się niezliczone gwiazdy.
Wtedy puma wreszcie podniosła się i opuściła swoją kryjówkę wśród kamieni.
Jak zwykle poruszała się prawie bezszelestnie.
Szła powoli, spokojnie, często przystając, by nachyliwszy głowę lepiej widzieć, słyszeć i czuć.
Poznając nowy teren, z dużym skupieniem śledziła kontury krajobrazu.
Nagła zmiana kierunku wiatru przyniosła silny zapach jelenia.
Po ruszając nozdrzami, zmieniła kierunek, by podążyć za wywęszonym tropem, stąpała najciszej jak potrafiła, przywierając całym ciałem do ziemi.
Po dziesięciu minutach zobaczyła swoje potencjalne ofiary.
Trzy młode jelenie pasły się nad małym strumykiem wypływającym spomiędzy dwóch pagórków zbudowanych z granitu i skalenia.
Dwa z nich zwinne i niewątpliwie cieszące się dobrym zdrowiem, stały obok siebie nad strumyczkiem.
Trzeci kozioł skubał trawę dziesięć metrów dalej.
Był bardzo wychudzony i widać było, z jakim trudem oddycha.
Puma prawie sunąc brzuchem po ziemi, podkradała się w stronę pagórka.
Posuwała się do przodu powoli, ale bezszelestnie.
Po kwadransie znalazła się na płaskim szczycie i mocno przywarła do kamienia.
Nie spuszczając oczu z wychudzonego jelenia, napięła wszystkie mięśnie i skoczyła.
Gdy jelenie stojące nad strumieniem dostrzegły drapieżnika, uciekły w panice, starając się ostrzec swego schorowanego towarzysza.
Osłabiony jeleń odwrócił się, gdy puma wylądowała 3 metry od niego.
Zanim jednak zdążył ruszyć się z miejsca, kocica zaatakowała powtórnie.
Wyciągnięte do przodu łapy spadły na barki jelenia i z impetem zmiażdżyły mu kark.
Samica zaciągnęła martwe zwierzę w zarośla i najadła się do syta.
LATO PŁYNĘŁO, przyszedł czas, by ciężarna kocica zaczęła szukać miejsca na legowisko.
Do tej pory zdążyła poznać nowe terytorium jak własną kieszeń.
Jednak pod koniec lipca, gdy do porodu zostało zaledwie kilka dni, nadal nie znalazła odpowiedniego, zacisznego miejsca.
Wkrótce wczesnym wieczorem znalazła się w pobliżu jeziora o szmaragdowej wodzie, zasilanego przez wiele strumyków spływających z lodowców na szczytach gór.
Jeden z potoków spływał ze zbocza góry, przypominającej kształtem psi kieł, i spadał kaskadą ze skalnej ściany.
Kryształowo czysta woda mknęła w powietrzu rozpościerając się jak wachlarz, potem jej strumień odginał się od skalnej ściany i wreszcie spadał do jeziora położonego 60 metrów w dole.
Gdy kocica spojrzała na kaskadę wody, ujrzała kilka szybkich, ciemnych kształtów wylatujących na wieczorne niebo.
Nietoperze.
Kiedyś poznała te latające ssaki, ich kolonie spotykała już kilka razy w jaskiniach.
Ruszyła szybkim krokiem ku wodospadowi, skacząc po najbardziej suchych kamieniach.
Już po chwili gramoliła się po większych omszałych głazach, za którymi wyczuła piżmowy zapach jaskini.
Puma odnalazła grotę.
Wewnątrz grunt wznosił się do góry, tworząc w głębi niewielką komorę, której dno przypominało kształtem nieckę.
To wprost wymarzone miejsce na legowisko.
Dzięki takiemu ukształtowaniu podłoża, kocie noworodki nie będą mogły oddalić się zbyt daleko; a osłonięte przez wodospad wejście groty nie zwróci niczyjej uwagi.
Czwartego sierpnia po siedmiogodzinnym porodzie, przyszły na świat trzy maleńkie kocięta: dwie samiczki i samczyk.
Samczyk urodził się pierwszy.
Był ślepy.
Ważył 450 gramów, a od czubka nosa po koniuszek kudłatego ogona mierzył 32 centymetry.
Maleńka istota, która pojawiła się na tym nieznanym sobie świecie, umiała tylko otwierać i zamykać pyszczek, jednak uspokoiła się natychmiast, gdy matka zaczęła wylizywać jej ciałko swoim szorstkim językiem, pomrukując przy tym łagodnie.
Ciche mruczenie rozchodziło się echem po komorze.
Wielką, a jednak delikatną łapą przytrzymała na plecach wijące się maleństwo.
Schyliła pysk, żeby oderwać pępowinę.
Kilka minut wylizywała drobną rankę, potem skierowała kotka w kierunku sześciu sutków pełnych mleka.
Kociak od razu zaczął ssać.
Tak mocno trzymał sutek, że nie puścił go nawet wtedy, gdy matkę chwyciły kolejne skurcze i wydała na świat swoje drugie dziecko, samiczkę wyraźnie mniejszą od pierworodnego syna.
W końcu, gdy obydwa kocięta ssały mleko, matka urodziła następną samiczkę.
Kiedy już wylizała swoją drugą córeczkę i wszystkie noworodki zajęły się ssaniem mleka, matka odpoczęła.
Dotyk napierających na brzuch młodych i dźwięki wydawane przez nie podczas jedzenia były nowym, ale przyjemnym doświadczeniem.
Jej bursztynowe oczy były spokojne i przepełnione miłością, gdy obserwowała swoje kocięta.
Ciała obu samiczek pokrywało puszyste, brązowe futerko, na grzbiecie miały mnóstwo cętek od brązowych aż po czarne, bardziej przypominające rozety ze skóry lamparta.
Na krótkich ogonkach miały liczne ciemne pierścienie, a pyszczki zdobiły im ciemne prążki, które zaczynały się nad oczami, potem biegły ku nosowi i kierowały w dół mordki.
Jednak mały samiec był ubarwiony zupełnie inaczej.
Podobnie jak siostry miał czarne typowe dla maluchów cętki, prążki na ogonie oraz na pyszczku, jednak jego sierść była biała jak mleko.
Kocięta skończyły pierwszy w swym życiu posiłek i zasnęły, mocno przytulone do brzucha matki.
Dorosłą pumę, zmęczoną ciężkimi przejściami, również zmorzył sen.
Rozdział 3.
PRZEZ PIERWSZE kilka dni życia kocięta były bardzo nieruchliwe.
Cichutko miauczały, kiedy były głodne, a między posiłkami prawie wyłącznie spały wtulone mocno w sierść matki.
Gdy samica opuszczała jaskinię, żeby się napić, zbijały się ciasno w kłębek, robiąc z nóżek, łapek czy uszek rodzeństwa smoczki.
Czwartego dnia po urodzeniu małe zaczęły wędrować.
Powoli i niezgrabnie gramoliły się, miauczały i wspinały na siebie wzajemnie.
Najbardziej ruchliwy był biały samczyk.
Często czołgał się aż do samego wyjścia z komory.
Szedł tam, kierując się chłodniejszym po wietrzem wpadającym przez otwór z zewnątrz.
Kiedy się tak zapuszczał, matka wystawiała łapę i zagradzała mu dalszą drogę, potem, dokładnie schowawszy pazury, przyciągała go do siebie z powrotem.
Dziesiątego dnia kocięta przejrzały na oczy.
Biały samiec pierwszy ujrzał świat.
Rankiem powoli rozlepiły mu się powieki, gdy matka w większej jaskini jadła kojota, upolowanego i przywleczonego tu wcześniej.
Choć do komory, która była ich legowiskiem, docierały tylko nikłe promienie światła, zupełnie wystarczyło to samczykowi, żeby po raz pierwszy zobaczył wszystko, co znajdowało się dookoła.
Nie mógł oderwać oczu od wejścia do jaskini, gdzie było najjaśniej.
Gdy tylko zaczął rozróżniać kształty, zrobił się niezwykle ciekawy świata.
Mały kociak opuścił swoje siostry i powędrował w kierunku wyj ścia.
Szedł chwiejnym krokiem, nie potrafiąc zapanować jednocześnie nad równowagą i ruchami.
Wkrótce zorientował się, że może się kierować zapachem, który pozostawiły na skale matczyne stopy.
Zataczał się jak pijany i co chwilę potykał, ale nie zamierzał rezygnować z dotarcia do źródła światła.
Całe siedem minut zajęło mu przejście czterech metrów po dość stromo nachylonej podłodze komory prowadzącej do krótkiego tunelu, stanowiącego połączenie z główną jaskinią.
Kiedy kociak wychylił łepek z otworu, z trudem utrzymując równowagę na brzegu tunelu leżącego nieco powyżej pieczary, oślepił go snop światła padający od wejścia jaskini.
W tym samym momencię poraził go huk wodospadu.
Przerażony spadał na dno pieczary, miaucząc żałośnie i fikając koziołki.
Matka odchodziła właśnie od resztek kojota.
Gdy usłyszała przeraźliwe nawoływanie syna, ruszyła w jego kierunku, czterema zwińnymi susami dotarła do maleństwa.
Nic mu się nie stało, najadł się tylko strachu.
Puma zamruczała uspokajająco, wzięła syna w zęby i zaniosła do legowiska.
Młode pumy rosły szybko i stawały się coraz bardziej agresywne.
Na początku września, gdy miały pięć tygodni, samiec ważył prawie 3 kilogramy, czyli o 170 gramów więcej od sióstr.
Nie tylko był największy, ale również najbardziej przedsiębiorczy, upilnowanie go nastręczało najwięcej kłopotu.
Biały kociak wybierał się na wyprawę do głównej jaskini za każdym razem, gdy tylko matka musiała opuścić młode.
Wiedział bowiem doskonale, że jeżeli wybierze się na eskapadę, kiedy mama jest w pobliżu, zostanie natychmiast przy niesiony do legowiska.
Puma wyczuwała, że jej dzieci muszą się znaleźć w bardziej urozmaiconej okolicy, gdzie mogłyby szlifować swe kocie umiejętności.
Któregoś dnia wczesnym rankiem przyniosła do legowiska kawał jelenia, doskonały do gryzienia ząbkami, rosnącymi właśnie młodym pumom.
Gdy kocięta biły się o co lepsze żebro, kocica ruszyła na poszukiwanie nowego schronienia.
Wkrótce młode spokojnie usadowiły się wokół żeberek, gryząc, głośno mlaskając i miaucząc.
Po godzinie samiczki zasnęły, gdy tym czasem ich brat postanowił wybrać się na kolejną wyprawę.
Biały kociak omijał z daleka wejście do jaskini, ponieważ przerażał go nieustający łoskot wodospadu; jednak owego ranka słońce wpadało do wnętrza jaskini i młody kuguar zainteresował się promieniami odbitymi w kropelkach wody.
Zebrawszy w sobie całą odwagę, ruszył powoli w kierunku światła.
Wolno posuwał się do przodu, czołgał się tak, jakby podchodził przyszłą ofiarę.
Przemierzył 10 metrów trzymając głowę tuż przy ziemi, położywszy uszy po sobie, nie odrywał oczu od swojego celu.
Wreszcie stanął na równe nogi, uniósł do góry głowę i podbiegł do wyjścia.
Gdy dotarł do celu, oślepiło go silne światło i spadły na niego kropelki wody.
Podskoczył w górę, zawył głośno i parsknął ze strachu.
Kiedy odsunął się na bezpieczną odległość, ponownie ocenił sytuację.
Oblizał wargi i po raz pierwszy posmakował wody.
Od razu ją polubił.
Zachęcony, znów ruszył przed siebie, tym razem jednak nie przystanął, gdy dosięgły go kropelki wody.
Baraszkując, odbijał je łapkami i ciągle szedł do przodu.
Nagle zorientował się, że po raz pierwszy w życiu, znalazł się poza jaskinią.
Mały kuguar stanął na kamieniu i oczarowany przyglądał się światu.
Drzewa, wodospad, jezioro, góry o szczytach pokrytych śniegiem, kłujące w oczy światło słoneczne i bezkresne błękitne niebo złożyły się na zachwycającą panoramę, która w całości pochłonęła jego uwagę.
Potem melodyjny głos wróbla spowodował, że wytężył słuch.
Kiedy obrócił głowę spostrzegł silnego, brązowego ptaka śpiewającego, który siedział nieopodal na jodle.
Kiedy kociak obserwował ptaka i słuchał jego śpiewu, zorientował się że dociera do niego zapach wróbla, ziemi, wody, a także zwietrzałe ślady najróżniejszych zwierząt.
Jego nos wychwytywał całą mieszaninę rozmaitych zapachów, których nie potrafił jednak rozpoznać.
Zaczęło mu się od tego kręcić w głowie.
Zgramolił się z kamienia i czym prędzej pobiegł do jaskini, z której nie wystawił nosa, aż do późnego popołudnia, do powrotu matki.
Puma znalazła miejsce na nowe legowisko 11 kilometrów od wodospadu i jeszcze tego samego dnia zamierzała przenieść tam swoje dzieci.
Płytka jaskinia znajdowała się po zachodniej stronie gór Hazelton, powyżej miejsca, gdzie rzeka Zymoetz łączy się ze strumieniem Czerwonego Kanionu.
Na wzgórzu poniżej jaskini było mnóstwo szczelin, kamieni, głazów i tuneli, które mogą okazać się do skonałym schronieniem, gdyby niedźwiedź albo stado wilków miały chrapkę na kocięta.
Grota powstała, gdy w zamierzchłych czasach osunął się ląd, wówczas też kamienie pokryły rozległy pas zbocza.
Roztaczał się stamtąd doskonały widok na okolicę - to wprost wymarzone miejsce na legowisko.
Po powrocie do schronienia pod wodospadem, matka wylizała córki.
Potem wzięła syna za kark i opuściła jaskinię.
Kociak już nie raz był noszony w ten sposób, był więc cichy i spokojny.
Tylko godzinę zabrało kocicy dojście do nowego schronienia.
W jaskini matka wypuściła z zębów kotka, polizała, a potem uderzyła łapą, chciała przestraszyć go, by skrył się w najgłębszym zakątku pieczary.
Puma nie miała zamiaru odpoczywać.
Wróciła po samiczkę, najdrobniejszą spośród potomstwa.
Zanim zapadła noc, przeprowadzka trzech kociąt do nowego domu dobiegła końca.
NIM NASTAŁ trzeci tydzień września, mały samczyk ważył 4 i pół kilograma, podczas gdy jego siostry po 3 i pół.
Niebawem młode były na tyle duże i silne, by towarzyszyć matce w polowaniach; wkrótce nie będą już potrzebowały legowiska.
Ich ogony stawały się coraz dłuższe, a umaszczenie charakterystyczne dla młodych blakło.
Plamki, typowe dla noworodków, prawie całkowicie znikły z sierści samca, tak więc prócz ciemnych pasków na pysku i czarnego czubka ogona, cały był biały jak śnieg.
Samcowi udało się już podejść i upolować wiewiórkę, a jego siostry z powodzeniem chwytały myszy i nornice, które były teraz wyjątkowo aktywne, zbliżała się bowiem jesień.
Stonowane, ale przepiękne kolory powoli malowały się na liściach wszystkich drzew, które miały je stracić przed nadejściem zimy.
Igły żółkły również na modrzewiach.
Niedźwiedzie i liczne ptaki ochoczo zjadały późno dojrzewające owoce rozmaitych krzewów.
Pewnego wczesnego wieczoru matka puma wybrała się na polowanie, a kocięta baraszkowały na stoku przed jaskinią, gdzie było mnóstwo zarośli.
Niskie krzewy pięły się po kamieniach i pniach przewróconych drzew.
Wszędzie było widać jak na dłoni czerwone jagody, odcinające się na tle wiecznie zielonych liści.
Kocięta bawiły się na dywanie utkanym z liści i owoców, od czasu do czasu rzucając się na spłoszone myszy, by potem znów bawić się w berka i dla odmiany koziołkować po ziemi w czasie krótkich pozorowanych ataków.
Mrok gęstniał coraz bardziej, a najmniejsze kocię oddaliło się od rodzeństwa i zaczęło drapać pazurami spróchniały pień.
Mała puma całkowicie pochłonięta odrywaniem dużych kawałków nawilgłego, łatwo odchodzącego drewna, nie zauważyła nagłego zniknięcia brata i siostry.
Oboje pomknęli w górę stoku i skryli się w jaskini.
Uciekli gwałtownie, gdy biały kot wyczuł silny, wstrętny zapach, który nabawił go strachu.
Najmniejsza kotka ciągle była całkowicie pochłonięta drapaniem pnia.
Nagle tuż obok usłyszała ciężkie, posuwiste kroki.
Gdy odwróciła głowę, spostrzegła niedźwiedzia baribala - ogromnego, spasionego przed nadejściem zimy samca, który wychylił się zza wielkiego kamienia.
Wbił w nią swoje malutkie, brązowe oczka.
Zanim kocię zdążyło umknąć, niedźwiedź uderzył je w bok potężną łapą.
Silny cios podrzucił pumę dwa metry do góry i rzucił na rumowisko skalne, gdzie przerażona upadła z przetrąconym kręgosłupem.
Niedźwiedź ukontentowany, że pozbył się małego natręta, zajął się dojrzałymi jagodami.
Godzinę później, gdy było już prawie zupełnie ciemno, matka kociąt wróciła z polowani