Biała Puma - Ronald Douglas Lawrence. Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak. Puma - (Telis concolor). Ten drapieżny ssak z Nowego Świata nazywany bywa pumą, lwem górskim, dzikim kotem lub kuguarem. W przeszłości puma żyła na całej niemal półkuli zachodniej. Obecnie przedstawicieli tego mocno przetrzebionego gatunku można spotkać w zachodniej Kanadzie, na zachodzie Stanów Zjednoczonych, a także w kilku miejscach Ameryki Łacińskiej. Dorosłe osobniki mają jednolite umaszczenie od płowobrązowego po szare, czasem bywa również żółtawe lub rudawe. Białe pumy należą do niezwykle rzadkich okazów. Rozdział 1. Do JASKINI, kulejąc, weszła brązowa puma z krwawiącą raną na tylnej nodze. Przekuśtykała przez tonącą w mroku pieczarę i wcisnęła się w szczelinę leżącą ponad metr powyżej skalistego dna jaskini. Pozostawione na ziemi ślady krwi zdradzały jej kryjówkę. Wiedziała jednak, że w szczelinie jest bezpieczna. Rozpłaszczyła się na ziemi i zaczęła czołgać w głąb coraz ciemniejszej drogi prowadzącej w górę, która po blisko 40 metrach skręcała w prawo i przechodziła w szeroki tunel. Tu zwierzę zatrzymało się na chwilę, żeby polizać lewe udo, rozszarpane pociskiem wystrzelonym przez człowieka. Ślina pumy, zawierająca naturalne środki gojące, do pewnego stopnia zatamowała krwotok. Po tym zabiegu kocica poszła w głąb tunelu, aż do samego końca, gdzie znajdowała się wyżłobiona przez przyrodę jaskinia. Puma położyła się na ziemi po mrukując z bólu. Znów zaczęła lizać ranę. Po zboczu prowadzącym do jaskini lwicy pięć psów myśliwskich biegło jeden za drugim, ślizgając się na osypiskach - luźno leżących kamieniach rozrzuconych na stoku Góry Orła, szczytu pokrytego śnieżną czapą, należącego do gór Hazelton w Kanadzie. W ślad za ujadającymi zajadle psami podążali dwaj jeźdźcy. Jadący na przedzie potężny, korpulentny mężczyzna po czterdziestce popędzał batem swego karego wałacha. Konie parskały stąpając po niepewnym gruncie, nie dawały rady iść szybciej, i mimo bata kary koń nie ruszał się szybciej niż powłóczący nogami wierzchowiec maści żółtobrązowej. Wkrótce psy znacznie wyprzedziły myśliwych i zniknęły w gęstwinie iglastych drzew. Jedynym drogowskazem dla jeźdźców było szczekanie psów przy pominające odgłos dzwonków. Twarz jadącego na czele Waltera Taggarta poczerwieniała z wysiłku. Zatrzymał zdyszanego konia i zwrócił się do swego towarzysza. - Konie nie dogonią psów szybciej, niż my sami zrobilibyśmy to na piechotę, Steve. Trzeba je gdzieś przywiązać i pójść na własnych nogach. Jestem pewny, że ten kot mignął mi przed oczami. Daleko nie zajdzie z ołowianą kulką w ciele. Steve Cousins był najwyraźniej zadowolony, że może zsiąść ze swego konia. Był szczupłym, małomównym mężczyzną, mającym około 35 lat. Papieros skręcony z brązowego papieru ryżowego zwisał w kąciku jego ust. W odpowiedzi skinął tylko szybko głową swemu towarzyszowi, przywiązując konia do młodej brzózki. Obaj wyjęli strzelby z toreb przy siodłach i z wysiłkiem zaczęli wspinać się pod górę. Przeszli ledwie kilka kroków, gdy usłyszeli jeszcze bardziej zajadłe szczekanie psów. - Mamy ją! Na pewno dopadły pumę, która uciekła na drzewo - Taggart prawie wrzeszczał, na twarzy wyraźnie rysowało mu się za dowolenie. Mężczyźni przyspieszyli kroku, nieporadnie gramolili się przez osypiska chwytając się młodych drzewek i krzaków. Im wyżej wchodzili, tym głośniejsze było ujadanie psów. Cousins pierwszy dostrzegł krew. Duży fragment skały i trawy był zaplamiony na purpurowo - znak dla myśliwych, że właśnie w tym miejscu pocisk wystrzelony przez Taggarta sięgnął celu. Potężny mężczyzna mało nie pękł z dumy. -To ci dopiero strzał! Z odległości 180 metrów... do tego pod górkę. Mówię ci, ten kot jest ciężko ranny. Na pewno dostaniemy go w swoje ręce, zobaczysz! -Jeśli będziemy tu stali i na próżno strzępili języki, to wrócimy z niczym - odciął się Cousins. Mężczyźni dotarli do jaskini w dwadzieścia minut później. Ociekali potem po długiej i wyczerpującej wspinaczce w promieniach czerwcowego słońca. Wewnątrz pieczary psy tłoczyły się przed szczeliną, w której zniknął kot, drapały skałę łapami, na przemian ujadając i skowycząc. Gdy myśliwi ujrzeli szczelinę, natychmiast zrozumieli, że nawet gdyby psom udało się pokonać tę wąską przestrzeń, ranny kot rozszarpałby je jednego po drugim. Ich rozczarowanie przerodziło się we wściekłość. Taggart soczyście klnąc kopnął jednego psa tak mocno, że ten kilka razy przekoziołkował. Cousins potrafił lepiej nad sobą panować, ale był tak samo wściekły na kota. Odbezpieczył strzelbę i podszedł do szczeliny. Wcisnął lufę w ciemną czeluść i dwukrotnie wystrzelił. Odgłos strzałów stłumiła obszerna pieczara, ale w jaskini, gdzie leżała puma, huk był bardzo głośny. Kot poderwał się na równe nogi; rana, która już przestała krwawić, znów się otworzyła i wytrysnęła z niej krew. TAGGART i COUSINS byli przewodnikami myśliwych polujących na grubą zwierzynę. Biuro ośrodka mieściło się w dolinie u stóp pasma Telkwa należącego do gór Hazelton. Główny budynek myśliwski oraz zabudowania gospodarcze wzniesione z drewnianych bali po stawiono na południowo-wschodnim brzegu jeziora Moose-skin Johnny, około 16 kilometrów od niedostępnego schronienia pumy. Ośrodek świadczący usługi zamożnym klientom różnych narodowości, którzy płacili słono za przyjemność polowania na dziką zwierzynę, wręcz kwitł, mimo krótkiego sezonu łowieckiego, który trwa zaledwie kilka tygodni jesienią. Podczas długiego okresu poza sezonem, właściciel - Andrew Beli - prowadził obóz dla wędkarzy. Stali goście mieli zapewniony transport z lotniska w Smithers, położonego 40 kilometrów na północny wschód, prywatnym samolotem, który mógł lądować zarówno na ziemi, jak i na wodzie. Ich celem było Górskie Safari, jak Beli nazywał swój ośrodek. Kiedy Taggart i Cousins nie zajmowali się myśliwymi, wykonywali najróżniejsze prace dla firmy: konserwowali łodzie motorowe, do glądali w stajni piętnastu koni, a także pili darmową whisky, którą przywozili "pielgrzymi" -jak określali klientów Bella - i zabawiali ich mocno ubarwionymi opowieściami o swoich niezwykłych wyczynach myśliwskich. Czasami klientowi, który nie miał nic przeciwko kłusownictwu, składali ofertę nie do odrzucenia. Za odpowiednią opłatą obiecywali wybrać się w góry i wrócić ze skórą oraz głową myśliwskiego trofeum, które mógł on zabrać do domu. Gdy skóra jak dywan spoczęła przed kominkiem, a głowa zwierzęcia umocowana na polakierowanej desce zawisła na ścianie, te nielegalne łupy stawały się tematem opowieści właściciela o jego myśliwskiej odwadze. W DRUGIM tygodniu czerwca, kiedy Taggart opowiadał mocno przesadzone historie pewnemu maklerowi giełdowemu z Nowego Jorku, napomknął o pumie, którą widział niedawno w okolicy Góry Orta. Ów kot, wyjaśnił, nie był chroniony przez prawo w tej okolicy, choć o tej porze roku nie wolno było na niego polować. - Ale te koty to szkodniki. Porywają owce, cielęta, a nawet nasze konie. Nikt nie zaprotestuje, jeśli jeden z nich łyknie ołowianą kulkę. Przynęta chwyciła. Doszli do porozumienia, że jeśli ten kot okaże się dużą sztuką, Taggart z Cousinsem dostaną za jego skórę i głowę trzysta dolarów. Nazajutrz, gdy makler łowił tęczowe pstrągi z po kładu dobrze zaopatrzonej, niewielkiej, ale przestronnej łodzi motorowej, Taggart z Cousinsem wyruszyli o świcie w drogę w towarzystwie podnieconych psów. Pumy nie udało się znaleźć przed zmrokiem, choć psy natrafiły na kilka starszych tropów. Drugi dzień prawie niczym nie różnił się od pierwszego. W końcu jednak psy poprowadziły do świeższego tropu wiodącego wzdłuż piaszczystego brzegu strumyka. Ze śladów wynikało, że kot przechodził tędy zeszłej nocy, a później wspiął się na górę. Było jednak zbyt ciemno na dalsze poszukiwania. Nazajutrz rankiem, gdy jeźdźcy sunęli pod górę, psy nagle wyrwały się do przodu. Myśliwi w końcu dostrzegli pumę. Widzieli tylko jak mignęło jej płowe ciało i długi ogon, gdy szybko skryła się za drzewami. Ale wystarczyło to przelotne spotkanie, by zmobilizować ich do działania. Ruszyli z kopyta pod górę, goniąc za pumą jak szaleni. W końcu konie były tak zmordowane, że jeźdźcy musieli pójść na piechotę. Taggart bacznie obserwował stok góry. W pewnym momencie zdawało mu się, że coś się poruszyło. Złapał za strzelbę i ledwie otworzył zamek, by załadować pocisk, gdy puma pokazała się w pełnej okazałości. Kot nie odrywał wzroku od sfory ścigających go psów, oddalonych od niego o zaledwie 100 metrów. Zdezorientowane zwierzę przystanęło na chwilę, odwróciło się ku Taggartowi - brązowy posąg na tle zielonych drzew i szarych skał. Ołowiany pocisk o wadze 11,5 grama trafił pumę w udo z szybkością 600 metrów na sekundę, uderzając z siłą ponad jednej tony. Choć nabój spowodował tylko powierzchowną ranę, siła uderzenia powaliła kota z nóg i rzuciła nim o ziemię. Samica jednak szybko się pozbierała. Gdy Taggart wyrzucał łuskę, kot stanął na cztery łapy i szybko zniknął, szukając schronienia w jaskini. TAGGART i COUSINS przypięli psy do smyczy, wyszli z jaskini, stanęli przed nią i zastanawiali się co dalej robić. Potem Cousins dosiadł swego konia i pojechał do Górskiego Safari, stamtąd zabrał wielkie sidła, ponad siedem metrów łańcucha, mocne metalowe klamry i siekierę. Cały ten sprzęt przywiązał rzemieniami do siodła i późnym popołudniem wrócił do jaskini. Kłusownicy zabrali się do roboty. Wspólnymi siłami ścięli świerk, odrąbali sześciometrowy kawał pnia i usunęli z niego gałęzie. Stękając z wysiłku przenieśli bal drewna do jaskini, umieścili go trzy metry od szczeliny, jeden koniec łańcucha okręcili wokół środka pnia. Cztery ostatnie ogniwa przypięli do drewna klamrami, a drugi koniec łańcucha porządnie przymocowali drutem do sideł. Trzonek siekiery wcisnęli między metalowe szczęki pełne zębów i z wysiłkiem rozwarli mocno zaciśnięte sprężyny. Potem Taggart ostrożnie położył sidła półtora metra przed szczeliną, a Cousins przykrył je gałęziami świerku. Jeżeli kot skoczy na metalowy krążek w środku sideł, szczęki zatrzasną się na jego łapie. Kłusownicy tym wypróbowanym sposobem łapali duże zwierzęta. Ofiara nie miała szans uwolnić się ze szczęk pełnych zębów, natomiast przymocowany łańcuchem pień służył jako balast, który za każdym razem, gdy rozwścieczona ofiara starała się uwolnić od wgryzającej się w ciało blachy, ciągnął się za nią. W ten sposób Taggart i Cousins łapali już niedźwiedzie baribale i grizzly. Wiedzieli, że jeśli kot nadepnie na metalowy krążek, nic już mu nie pomoże. BRĄZOWA PUMA miała trzy lata i była już kiedyś zraniona przez człowieka. W pierwszym roku życia została ranna, a właściwie tylko lekko draśnięta w lewe ucho, gdy w towarzystwie matki i siostry wybrała się na teren polowań, odległy o kilka kilometrów od jej obecnego terytorium. Rana napędziła jej więcej strachu niż przyniosła szkody. Jednak nigdy o niej nie zapomniała, ani o towarzyszących jej wydarzeniach. Jesienią wczesnym wieczorem pumy śledziły sędziwego karibu w niewielkiej górskiej dolinie. Kierując się węchem, matka prowadziła obie córki w dół górskiego zbocza. Niebawem pumy ujrzały swoją ofiarę. Gdy dorosła kocica zaczęła się skradać, nagle runęła na ziemię. W ułamek sekundy później córki usłyszały odgłos wystrzału strzelby. Również mniejsza z młodych pum upadła na ziemię, jej siostrę, która przeżyła, kula drasnęła tylko w ucho. Przeraźliwy odgłos strzałów, rozległ się nieomal natychmiast. Puma zbiegła po zboczu najszybciej jak mogła. Przerażona i zdezorientowana kocica biegła aż do osuwiska. Potem zniknęła wśród drzew i ukryła się między dwiema ogromnymi płytami skalnymi, które tworzyły wąską jamę. Przez kolejne dwa dni leżała przerażona w swojej kryjówce, nie potrafiła pojąć, gdzie po działy się matka i siostra. Dopiero wilczy głód zmusił ją do opuszczenia schronienia. Po raz pierwszy w życiu kocica była zdana wyłącznie na własne umiejętności myśliwskie, ponieważ do tej pory matka tropiła i zabijała zwierzynę, córki tylko obserwowały, same nie były w stanie złapać żadnej ofiary większej od myszy czy świstaka. Puma miała 9 miesięcy. Od czubka nosa po koniuszek ogona mierzyła ledwie ponad półtora metra. Ważyła 29 kilogramów, czyli po łowę tego, co osiągnie, gdy będzie dorosła. Kiedy po cichu przemierzała szybko tonącą w mroku puszczę, nie zdawała sobie sprawy, że teraz, w pojedynkę, ma niewielkie szansę przeżycia. Sama stała się potencjalną ofiarą. Stado wilków bez trudu mogłoby ją zabić, a gdyby napotkała niedźwiedzia grizzly, zabiłby ją, jeśliby szybko nie umknęła. Ponieważ puma nie była człowiekiem, a tym samym nie zastanawiała się nad przyszłością, nie przerażały jej niebezpieczeństwa ani ciężkie próby, jakie miała przed sobą. Jak wszystkie dzikie zwierzęta żyła tylko chwilą obecną, wolna od strachu i trosk. Mogła więc całkowicie poświęcić się poszukiwaniom jedzenia. Po godzinie marszu miała na swoim koncie kilka upolowanych myszaków, ale ta drobna przekąska tylko wzmogła jej głód. Jednak szczęście wkrótce się do niej uśmiechnęło. Zwietrzyła kojota. Woń była nikła, ale nie umknęła jej wrażliwemu nosowi. Puma zaczaiła się w cieniu powalonego drzewa. Skuliła się, tylne łapy sprężyła do skoku, przednie silnie oparła o dywan z liści. Była nieruchoma jak posąg, tylko nos i uszy czujnie sprawdzały otoczenie. Kilka minut minęło, nim usłyszała pierwszy słaby szmer poruszającego się zwierzęcia. Zapach był coraz intensywniejszy. Z trudem opanowując niecierpliwość, kocica zesztywniała, mięśnie jej tylnych nóg lekko drgały. Uszy skierowane do przodu, bursztynowe oczy przykute do ciemnej ścieżki, zmusiła się do wytrwania w tej pozycji. Kojot biegnący niespiesznymi susami nie zdawał sobie sprawy z obecności pumy, ponieważ lekki wicherek wiał z jego strony. Nagle, gdy od drapieżnika dzieliło go około 10 metrów, czuły węch ostrzegł go o obecności wroga. Zanim jednak zdecydował się na ucieczkę, puma zaatakowała. Zrobiła skok długi na 4 i pół metra, dotknęła ziemi ogromnymi przednimi łapami i znów się odbiła, wszystko trwało sekundy. Jej wyciągnięte do przodu łapy dosięgły grzbietu kojota, gwałtowne uderzenie rzuciło ofiarą o pień potężnego świerku. Jednak wówczas dziki pies już nie żył, uderzenie łapy drapieżnika złamało mu kark. Kocica podeszła do martwego ciała i uniosła je w pysku. Kojot ważył 16 kilogramów, ale bez trudu zaniosła go tam, gdzie zaczaiła się na swoją zdobycz. Tutaj zaczęła ucztę. Kiedy pożarła 2 i pół czy 3 kilogramy mięsa, starannie się umyła, a resztę jedzenia przykryła liśćmi, gałęziami i ściółką leśną. Odeszła w poszukiwaniu jakiegoś miejsca w pobliżu, gdzie mogłaby odpoczywać do czasu, aż znów poczuje głód. Udane polowanie na kojota w pojedynkę było cennym doświadczeniem dla myśliwskich umiejętności pumy. Uczyła się tej sztuki przyglądając się matce, ale aż do tamtej nocy nie sprawdzała własnych możliwości w praktyce i nie zaznaczała swojej obecności w górskiej puszczy. Dwa i pół roku później, gdy stała się w pełni dojrzała i została wytrawnym myśliwym, puma rozpoczęła swój pierwszy sezon rozrodczy. Stała się niespokojna, opuściła swe terytorium w poszukiwaniu partnera. W czasie wędrówki jej wysoki głos często rozchodził się echem po puszczy. Był koniec kwietnia. Po pięciu dniach znalazła się na terytorium należącym do ogromnego samca. O jego obecności dowiedziała się wyczuwszy woń od chodów zakopanych pod kamieniami. Właśnie tak samce kotów oznaczają obszar swojego królestwa. Uniosła głowę i wydała z siebie przeraźliwy ryk. Choć kocura dzielił od niej prawie kilometr, natychmiast szybko ruszył ku samicy. Gdy zostało mu do pokonania niecałe 200 metrów, zaczął prychać, machając jednocześnie metrowym ogonem i strosząc wąsy. Puma usłyszawszy odgłosy wydawane przez kocura, wyłoniła się spomiędzy pokrytych mchem głazów. Położyła po sobie uszy, tak że nieomal przywarły do jej szerokiej głowy. Zeskoczyła po skałach w dół na górską łąkę, pośrodku której znajdowało się niewielkie jeziorko okolone turzycami, leszczyną i paprociami. Zapach samca był w tym miejscu niezwykle intensywny. Stanęła na brzegu jeziorka, łapczywie chłepcząc wodę; potem, szeroko rozwarłszy pysk, obnażyła groźnie wyglądające kły i wydała kolejny mrożący krew w żyłach ryk. Jej pierwotny zew uciszył całą przyrodę. Kocica stała na brzegu, głowę uniosła wysoko, poruszała nozdrzami, nieświadoma, jakie przerażenie wywołał jej ryk. Zamilkły ptaki, które do tej pory śpiewały na łące. Umilkł nawet basowy rechot ogromnych żab. Gdy samica trwała jeszcze w tej pozycji, znów dało się słyszeć świstanie samca - tym razem znacznie bliżej. Puma pięcioma płynnymi susami pokonała łąkę i znikła w lesie. Oba koty spotkały się na innej polanie, odległej prawie o kilometr na zachód od górskiej łąki. Samiec, wspaniały okaz mierzący ponad 2 i pół metra, ważący 90 kilogramów, stał na granitowym wzniesieniu, gdy pojawiła się ona. Wielki kocur śmiało podbiegł do niej, a samica, choć szukała partnera, powitała go rozwierając paszczę, groźnie uderzając ogonem i prawą łapą. Ostre jak sztylety pazury miała w pełnej gotowości. Uniosła się, wzbudzając grozę. Kocur nie dał się jednak przestraszyć. Podszedł do niej bliżej, wargi miał zaciśnięte, wydawał z siebie niski świst. Samica ryknęła i za mierzyła się na niego łapą, jednak zwinny samiec uskoczył w porę. Cofnął się trochę i stanął w bezpiecznej odległości, pomrukując głośno. Kocica obróciła się, usiadła na zadzie i zaczęła myć sobie pysk oraz szyję. W końcu położyła się na ziemi, jej złote oczy śledziły każdy ruch aktywnego zalotnika. W tej pozycji wytrwała aż do zmroku. Gdy zapadła noc, a na niebie pojawił się księżyc w pełni, wśród ryków i chrapliwych powarkiwań nastąpiło pełne napięcia zbliżenie. Przez dziesięć kolejnych dni stanowiły nierozłączną parę, do czasu, aż nabój pewnego myśliwego trafił kocura w głowę. W chwili, gdy ugodził go śmiertelny cios, ciężarna samica była w pewnej odległości od swojego partnera, dlatego udało się jej niepostrzeżenie uciec. Strzał oraz znienawidzony zapach człowieka i jego prochu zmusił ją do opuszczenia terytorium i wędrówki, dopóki nie znalazła nowej siedziby w górach Hazelton, na zachodnim stoku Góry Orła. Tam odkryła jaskinię. Rozdział 2. KIEDY mężczyźni wrócili do jaskini, puma usłyszała ich i rozpoznała po zapachu. Przestraszona, nie opuszczała kryjówki, śpiąc albo wylizując ranę zadaną przez Taggarta. Po 46 godzinach skaleczenie przestało krwawić i puma poczuła się lepiej, męczyło ją jednak pragnienie. Jeśli chciała przeżyć, musiała koniecznie napić się wody. Rankiem trzeciego dnia, gdy próbowała wylizać ranę, za brakło jej śliny. Do tej pory więcej niż pięć razy wstawała, opuszczała swoje legowisko i szła tunelem ku wyjściu, za każdym jednak razem przystawała i wracała do swej kryjówki. Gdy minęła czwarta po południu, dręczące pragnienie stało się nie do zniesienia. Chociaż wyraźnie kulała, jednak z każdym kolejnym krokiem odzyskiwała dawną sprawność. Wreszcie przeszła przez tunel i znalazła się w wąskim szybie. Na dworze padał deszcz, silny wiatr szumiał w koronach drzew, a jego szum rozchodził się echem po jaskini. Odgłosy burzy zagłuszyły nadejście Taggarta i Cousinsa. Podobnie jak wczoraj, zjawili się tu z najlepszym psem tropicielem, należącym do Taggarta, żeby sprawdzić wnyki. Podeszli pod górę, zsiedli z koni i przywiązali je do pobliskich drzew. Następnie podkradli się do jaskini. Cousins trzymał na smyczy wyrywającego się do przodu psa. Gdy weszli do środka, kot znajdował się około 6 metrów od szczeliny w skale. -Jeśli puma nie wyszła do tej pory, na pewno zdechła. Nie przeżyłaby tyle bez wody - powiedział Taggart. - A może tam jest woda - zauważył Cousins, puszczając psa przodem do mrocznej pieczary. - Hej! Trzymaj go na smyczy. Może wetknąć łapę do pułapki - ostrzegł Taggart. Wielkolud podszedł do sideł i przykucnął. Prawą ręką sięgnął, że by usunąć z nich nadmiar przykrywających je gałęzi świerkowych. Przyczajony w wąskim szybie kuguar był niewidoczny. Samica stała nieruchomo niczym posąg, nastawiła tylko uszu i poruszała nozdrzami. Choć kocica nie widziała mężczyzn, dokładnie wiedziała gdzie się znajdują. Poruszając ogonem zaczęła powoli podkradać się do przodu, stanęła, gdy od otworu pieczary dzielił ją metr. Napięła mięśnie tylnych nóg i gwałtownie skoczyła, jednocześnie donośnie i chrapliwie warcząc. Gdy spadła na dno pieczary, z wyciągniętymi do przodu przednimi łapami, natknęła się na jakąś wrzeszczącą postać. Potknęła się o nią i upadła na kamieniste podłoże. Szybko odzyskała równowagę i pognała ku wyjściu z jaskini, gonił ją przeraźliwy krzyk Taggarta i ujadanie psa, który zerwał się Cousinsowi ze smyczy. Puma biegnąc skręciła w lewo, chciała dobiec do rumowiska skalnego, gdzie mogłaby się skryć, ale właśnie dogonił ją pies. Gwałtownie odwróciła się w tył, w powietrzu mignęła jej ogromna przednia łapa. Pazury zatopiły się w psim gardle, śmierć dosięgła wytrawnego tropiciela ułamek sekundy później. Puma pobiegła w górę stoku. W jaskini wielkolud wił się z bólu i wrzeszczał. Cousins poszukiwał w popłochu zapalniczki, klnąc, latarka bowiem została przy siodle. Był tak przerażony, że gdy w końcu wydobył zapalniczkę, pomimo kilkakrotnych prób nie mógł jej zapalić. Widok, jaki w końcu ukazał się jego oczom, budził grozę. Taggart tarzał się po ziemi, jego prawa ręka tkwiła w sidłach. Szczęki zatrzasnęły się kilkanaście centymetrów nad nadgarstkiem, przy każdym ruchu sikała krew. Cousins musiał użyć nadludzkiej siły woli, żeby zachować zimną krew. Krzyknął do Taggarta, żeby się nie ruszał, sam wybiegł do konia, po drodze minął zabitego psa. Wziął latarkę, apteczkę i czym prędzej pobiegł do jaskini. Taggart krzyczał już nieco ciszej. Cousins przykucnął przy koledze, nerwowo otworzył apteczkę, wyjął kawałek gumowej rurki, która posłużyła mu za opaskę uciskową. Gdy mocno owiązał nią rękę powyżej rany, znów wybiegł z jaskini po mocną gałąź. Jak dźwignią podważył nią szczęki sideł, by uwolnić zmasakrowaną rękę Taggarta. W tym momencie olbrzym stracił przytomność. Cousins znalazł przed jaskinią trzy krótkie gałązki i bez chwili wytchnienia pobiegł zabandażować koledze rękę, używając patyków jako prowizorycznych łubek. Taggart musiał czym prędzej znaleźć się pod opieką lekarza, a od kwatery nad jeziorem Moose-skinjohnny dzieliły ich dwie godziny konnej jazdy. Cousins wiedział, że wielkolud może przypłacić wypadek życiem. Doznał szoku i stracił mnóstwo krwi. Jakby tego było mało, deszcz padał coraz mocniej i temperatura zaczęła wyraźnie spadać. Zimno i wilgoć tylko pogorszą stan rannego. Nie było jednak innego wyjścia. Cousins podprowadził konie do wylotu jaskini. Odwiązał wielką menażkę z grzbietu karego wałacha, wszedł do środka i oblał wodą twarz Taggarta. Ranny mężczyzna jęcząc otworzył oczy. -Jesteś ciężko ranny, Walt. Musisz mi pomóc, kiedy będę cię wsadzał na konia. Zgoda? - Jedźmy stąd, Steve! - głos Taggarta był słaby, ale wyraźnie brzmiała w nim determinacja. - Ten kot może w każdej chwili wrócić i mnie zabić. Cousins z trudem postawił Taggarta na nogi i wyprowadził na zewnątrz. Posuwali się do przodu bardzo powoli, do tego kilka razy musieli się zatrzymać, gdyż wielkolud był bliski upadku. Kiedy do tarli do karego, Cousins z dużym wysiłkiem wsadził Taggarta na koński grzbiet i mocno przywiązał do siodła. Taggart pochylił się i wsparł na końskiej szyi, ranną rękę miał przywiązaną na temblaku do klatki piersiowej. Był ledwie przytomny. Cousins dosiadł swojego konia i poprowadził karego w dół stoku. Droga do kwatery głównej okazała się jednym wielkim koszmarem. Stan Taggarta stopniowo się pogarszał. Z domku myśliwskiego przewieziono rannego samolotem do szpitala w Smithers. Tu otrzymał niezbędną pomoc, a potem został przewieziony helikopterem do Vancouver. Jeszcze tego samego dnia amputowano mu rękę - 10 centymetrów poniżej łokcia. Nazajutrz późnym rankiem do ośrodka myśliwskiego przybył kapral Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej, aby przesłuchać Steva Cousinsa. Policjant musiał kilka godzin jechać wyboistą, wąską leśną dróżką ze Smithers nad jezioro Moose-skinjohnny. Zgrzany, pogryziony przez owady, zmordowany, bardzo się oburzył na wieść, że świadka, którego poszukiwał, nie ma w ośrodku, gdyż towarzyszy gościowi w połowie ryb. Tylko trochę dał się ugłaskać świeżo złowionym pstrągiem, poczęstowany przez Andrew Bella. Podczas posiłku kapral poinformował gospodarza, że życiu Taggarta już nic nie zagraża, jednak pacjent, wciąż tylko półprzytomny, zostanie na razie na oddziale intensywnej opieki medycznej. -Jest za wcześnie na przesłuchiwanie go. Dlatego właśnie tak za leży nam na rozmowie z panem Cousinsem - wyjaśnił policjant. Cousins wszedł do środka i usłyszał ostatnie zdanie kaprala. Gdy jednak chciał zapytać, jak miewa się jego kolega, policjant odsunął swoje krzesło od stołu i odezwał się pierwszy: - Steve Michael Cousins? Gdy w odpowiedzi otrzymał skinienie głową, kapral ciągnął dalej w stylu regulaminowo poprawnym, brzmiało to jednak szorstko. - Dlaczego, kiedy już pan Taggart został otoczony opieką medyczną, natychmiast nie poinformował nas pan o wypadku? Cousins zmarszczył brwi. - Myślałem, że szpital to zrobi. To nie mój interes dzwonić do was na posterunek. No nie? - Wręcz przeciwnie, panie Cousins. To pański obowiązek. Wszystkie wypadki należy zgłaszać na policję. A teraz niech mi pan opowie, co się stało na tej górze. Kapral wyjął z kieszeni munduru notatnik i długopis, otworzył notes, gotów wszystko zapisać. Cousins podrapał się w głowę. - Więc... to było tak. Walt ma klacz, która urodziła źrebaka. Więc, kilka dni temu, nim Walt został ranny, ten kot zszedł nocą z gór i chciał porwać źrebaka, ale psy narobiły takiego hałasu, że Walt wziął strzelbę i wypalił w tego szkodnika. Było ciemno, ale odrobinę światła dawał księżyc. Walt był pewien, że zranił kota. Następnego dnia rankiem rozejrzał się po okolicy i oczywiście znalazł ślady krwi prowadzące w górę. Pomyśleliśmy sobie, że należy pójść tym tropem i ulżyć pumie w cierpieniu, rozumie pan? Tak długa przemowa była czymś nietypowym dla tego zwykle małomównego człowieka. Kapralowi wydawało się, że zarówno słowa, jak i ton wypowiedzi były dobrze przećwiczone. Przypuszczał, że to jeszcze nie koniec historii. Kiedy Cousins zamilkł, zniecierpliwiony policjant spojrzał na niego. - I co się potem stało? - zapytał. - Potrzebuję pełnego zeznania, panie Cousins. Proszę mówić dalej. Cousins ciągnął swoją zmyśloną historyjkę bez ładu i składu przeskakując z tematu na temat i robiąc długie pauzy. Opowiedział, jak z kolegą jechali w górę stoku Góry Orła, psy szły po śladach krwi, aż ujrzeli kuguara tam, gdzie go Taggart postrzelił wcześniej. Cousins zeznał tym razem, że Taggart ponownie ranił pumę. Potem opowiedział o tym, jak znaleźli miejsce, gdzie schronił się drapieżnik. Jak dotąd była to jedna z wersji zeznania, które kiedyś przygotował wraz z Taggartem na wypadek, gdyby przyłapano ich na kłusownictwie. Gdy jednak doszło do wydarzeń w grocie, Cousins zaczął stąpać po mniej pewnym gruncie. - Przypuszczaliśmy, że drapieżnik zdechnie w środku. Ponieważ nie chcieliśmy, żeby cierpiał, zastawiliśmy pułapkę, rozumie pan? Więc Walt sprawdzał pułapkę, kiedy kot wyrósł jak spod ziemi. Rzucił się na Walta i pewnie by go zabił, gdyby nasz pies nie wyrwał mi się z ręki i nie zaatakował napastnika. Potem kuguar zabił psa i uciekł. Choć opowieść dobiegła końca, policjant nie był usatysfakcjonowany. W raporcie, który później napisał, odnotował swoje wątpliwości, kiedy jednak przesłuchał Taggarta okazało się, że jego wersja niewiele się różni, a wszelkie sprzeczności zrzucił na karb zamieszania, jakie spowodował wypadek. Śledztwo zostało zamknięte. Rankiem następnego dnia mocno ubarwiona relacja całego zajścia pojawiła się w jednym z głównych dzienników pod tytułem "Okrutna puma atakuje człowieka". Historią wnet zainteresowały się telewizja oraz radio i szybko stała się ona popularna w całym kraju. Rozgłos w mediach uczynił Walta Taggarta bohaterem, a Stevena Cousinsa okrzyknięto "dzielnym wybawcą". Andrew Beli był bardzo zadowolony z rozgłosu, zaprosił reportera telewizji wraz z ekipą na lot nad rozsławioną jaskinią. Podczas na grania w powietrzu, dziennikarz o niskim głosie powiedział: - Gdzieś pod skrzydłami naszego samolotu ukrywa się krwiożerczy kuguar, który przebiegle zaczaił się na pana Waltera Taggarta i zranił go tak dotkliwie, że lekarze musieli mu amputować prawą rękę. Nawet teraz, gdy lecimy nad tą bezkresną puszczą, nieliczni dzielni ludzie zamieszkujący tutejsze okolice boją się wystawić nos z domu. Zamknęli drzwi na cztery spusty i trzymają strzelby w po gotowiu. Lękają się o swoje życie. Po UCIECZCE z jaskini ranna puma wbiegła pod górę najszybciej jak potrafiła, starając się nie opuszczać bezpiecznych zarośli. Podobnie jak inni członkowie wielkiej kociej rodziny, nie wytrzymywała długiego wysiłku. Po kilku minutach musiała zwolnić. Szła teraz powoli cierpiąc z bólu, ponieważ rana znów się otworzyła i zaczęła krwawić. W końcu natrafiła na leśny dukt. Przeszła nim kawałek, potem przystanęła, zwróciła pysk w kierunku jaskini, czuj nie nastawiła uszu i starała się wyczuć zapach swoich prześladowców. Upewniwszy się, że myśliwi już jej nie gonią, podążyła dalej ścieżką. Po niespełna kilometrze napotkała strumień, w którym ugasiła pragnienie. Następnie zajęła się swoją raną, by później zasnąć niespokojnym snem. Po godzinie wstała, ponownie napiła się ze strumienia i w pełni od czuła dręczący ją głód. Potrzeba zaspokojenia apetytu okazała się jednak mniej ważna, niż znalezienie nowego schronienia. Przeszła na drugą stronę płytkiego strumyka, gdzie na brzegu znalazła ścieżkę. Ranna kocica szła nieprzerwanie całe popołudnie, wieczór i noc. Zanim na porannym niebie pojawiły się pierwsze promienie słońca, od prześladowców dzieliło ją 65 kilometrów. To była długa podróż. Najpierw wspięła się na Górę Orła, przeszła przez szczyt, gdzie musiała pokonać głęboki śnieg. Potem zeszła do lasu, na swej drodze napotkała strumyk, który zaprowadził ją do przełęczy Telkwa, a stamtąd do rzeki Zymoetz, której brzegiem szła następne 25 kilometrów. W momencie, kiedy szczyty gór poróżowiały o zachodzie słońca, puma wyszła na rozległą płaską dolinę. Dzięki doskonałemu węchowi zorientowała się, że ten gęsto zalesiony teren jest siedzibą licznych zwierząt, jednak zapach, od którego najbardziej zależały jej losy - własnych pobratymców - nie był wyczuwalny. Wyczerpana spoczęła w zagłębieniu pomiędzy głazami i spała spokojnie aż do wieczora, całkowicie nieświadoma, jakie zamieszanie wywołał wśród ludzi jej skok ku wolności. Po przebudzeniu usiadła na tylnych łapach - kolejny raz nasłuchiwała i węszyła na nowym terytorium, w jednym miejscu wyczuła borsuka, w innym świstaka. Zapamiętała również ślady pozostawione przez inne drapieżniki. Nie przejmowała się niedźwiedziami. Żywiły się one bowiem głównie dzikimi owocami, korzonkami, owadami oraz padliną. Wilki stanowiły poważną konkurencję w walce o zwierzynę, ale doskonale zdawały sobie sprawę, ile ryzykują atakując pumę. Natomiast rosomaki znane były z tego, że często podkradają upolowaną zwierzynę. Działają bowiem z szybkością błyskawicy, są niezwykle silne i agresywne. Ze względu na swoje bezpieczeństwo kocica zignorowała głód. Przez godzinę czujnie obserwowała okolicę, siedząc na tylnych łapach. Była zupełnie nieruchoma, z wyjątkiem chwil, gdy musiała przednimi łapami odganiać komary siadające jej na pysku i uszach. Ukąszenia nie osłabiały jednak jej czujności. Dobrze wiedziała, że jeśli chce przeżyć, musi dokładnie poznać okolicę. Zapadła noc i na granatowo czarnym niebie pojawiły się niezliczone gwiazdy. Wtedy puma wreszcie podniosła się i opuściła swoją kryjówkę wśród kamieni. Jak zwykle poruszała się prawie bezszelestnie. Szła powoli, spokojnie, często przystając, by nachyliwszy głowę lepiej widzieć, słyszeć i czuć. Poznając nowy teren, z dużym skupieniem śledziła kontury krajobrazu. Nagła zmiana kierunku wiatru przyniosła silny zapach jelenia. Po ruszając nozdrzami, zmieniła kierunek, by podążyć za wywęszonym tropem, stąpała najciszej jak potrafiła, przywierając całym ciałem do ziemi. Po dziesięciu minutach zobaczyła swoje potencjalne ofiary. Trzy młode jelenie pasły się nad małym strumykiem wypływającym spomiędzy dwóch pagórków zbudowanych z granitu i skalenia. Dwa z nich zwinne i niewątpliwie cieszące się dobrym zdrowiem, stały obok siebie nad strumyczkiem. Trzeci kozioł skubał trawę dziesięć metrów dalej. Był bardzo wychudzony i widać było, z jakim trudem oddycha. Puma prawie sunąc brzuchem po ziemi, podkradała się w stronę pagórka. Posuwała się do przodu powoli, ale bezszelestnie. Po kwadransie znalazła się na płaskim szczycie i mocno przywarła do kamienia. Nie spuszczając oczu z wychudzonego jelenia, napięła wszystkie mięśnie i skoczyła. Gdy jelenie stojące nad strumieniem dostrzegły drapieżnika, uciekły w panice, starając się ostrzec swego schorowanego towarzysza. Osłabiony jeleń odwrócił się, gdy puma wylądowała 3 metry od niego. Zanim jednak zdążył ruszyć się z miejsca, kocica zaatakowała powtórnie. Wyciągnięte do przodu łapy spadły na barki jelenia i z impetem zmiażdżyły mu kark. Samica zaciągnęła martwe zwierzę w zarośla i najadła się do syta. LATO PŁYNĘŁO, przyszedł czas, by ciężarna kocica zaczęła szukać miejsca na legowisko. Do tej pory zdążyła poznać nowe terytorium jak własną kieszeń. Jednak pod koniec lipca, gdy do porodu zostało zaledwie kilka dni, nadal nie znalazła odpowiedniego, zacisznego miejsca. Wkrótce wczesnym wieczorem znalazła się w pobliżu jeziora o szmaragdowej wodzie, zasilanego przez wiele strumyków spływających z lodowców na szczytach gór. Jeden z potoków spływał ze zbocza góry, przypominającej kształtem psi kieł, i spadał kaskadą ze skalnej ściany. Kryształowo czysta woda mknęła w powietrzu rozpościerając się jak wachlarz, potem jej strumień odginał się od skalnej ściany i wreszcie spadał do jeziora położonego 60 metrów w dole. Gdy kocica spojrzała na kaskadę wody, ujrzała kilka szybkich, ciemnych kształtów wylatujących na wieczorne niebo. Nietoperze. Kiedyś poznała te latające ssaki, ich kolonie spotykała już kilka razy w jaskiniach. Ruszyła szybkim krokiem ku wodospadowi, skacząc po najbardziej suchych kamieniach. Już po chwili gramoliła się po większych omszałych głazach, za którymi wyczuła piżmowy zapach jaskini. Puma odnalazła grotę. Wewnątrz grunt wznosił się do góry, tworząc w głębi niewielką komorę, której dno przypominało kształtem nieckę. To wprost wymarzone miejsce na legowisko. Dzięki takiemu ukształtowaniu podłoża, kocie noworodki nie będą mogły oddalić się zbyt daleko; a osłonięte przez wodospad wejście groty nie zwróci niczyjej uwagi. Czwartego sierpnia po siedmiogodzinnym porodzie, przyszły na świat trzy maleńkie kocięta: dwie samiczki i samczyk. Samczyk urodził się pierwszy. Był ślepy. Ważył 450 gramów, a od czubka nosa po koniuszek kudłatego ogona mierzył 32 centymetry. Maleńka istota, która pojawiła się na tym nieznanym sobie świecie, umiała tylko otwierać i zamykać pyszczek, jednak uspokoiła się natychmiast, gdy matka zaczęła wylizywać jej ciałko swoim szorstkim językiem, pomrukując przy tym łagodnie. Ciche mruczenie rozchodziło się echem po komorze. Wielką, a jednak delikatną łapą przytrzymała na plecach wijące się maleństwo. Schyliła pysk, żeby oderwać pępowinę. Kilka minut wylizywała drobną rankę, potem skierowała kotka w kierunku sześciu sutków pełnych mleka. Kociak od razu zaczął ssać. Tak mocno trzymał sutek, że nie puścił go nawet wtedy, gdy matkę chwyciły kolejne skurcze i wydała na świat swoje drugie dziecko, samiczkę wyraźnie mniejszą od pierworodnego syna. W końcu, gdy obydwa kocięta ssały mleko, matka urodziła następną samiczkę. Kiedy już wylizała swoją drugą córeczkę i wszystkie noworodki zajęły się ssaniem mleka, matka odpoczęła. Dotyk napierających na brzuch młodych i dźwięki wydawane przez nie podczas jedzenia były nowym, ale przyjemnym doświadczeniem. Jej bursztynowe oczy były spokojne i przepełnione miłością, gdy obserwowała swoje kocięta. Ciała obu samiczek pokrywało puszyste, brązowe futerko, na grzbiecie miały mnóstwo cętek od brązowych aż po czarne, bardziej przypominające rozety ze skóry lamparta. Na krótkich ogonkach miały liczne ciemne pierścienie, a pyszczki zdobiły im ciemne prążki, które zaczynały się nad oczami, potem biegły ku nosowi i kierowały w dół mordki. Jednak mały samiec był ubarwiony zupełnie inaczej. Podobnie jak siostry miał czarne typowe dla maluchów cętki, prążki na ogonie oraz na pyszczku, jednak jego sierść była biała jak mleko. Kocięta skończyły pierwszy w swym życiu posiłek i zasnęły, mocno przytulone do brzucha matki. Dorosłą pumę, zmęczoną ciężkimi przejściami, również zmorzył sen. Rozdział 3. PRZEZ PIERWSZE kilka dni życia kocięta były bardzo nieruchliwe. Cichutko miauczały, kiedy były głodne, a między posiłkami prawie wyłącznie spały wtulone mocno w sierść matki. Gdy samica opuszczała jaskinię, żeby się napić, zbijały się ciasno w kłębek, robiąc z nóżek, łapek czy uszek rodzeństwa smoczki. Czwartego dnia po urodzeniu małe zaczęły wędrować. Powoli i niezgrabnie gramoliły się, miauczały i wspinały na siebie wzajemnie. Najbardziej ruchliwy był biały samczyk. Często czołgał się aż do samego wyjścia z komory. Szedł tam, kierując się chłodniejszym po wietrzem wpadającym przez otwór z zewnątrz. Kiedy się tak zapuszczał, matka wystawiała łapę i zagradzała mu dalszą drogę, potem, dokładnie schowawszy pazury, przyciągała go do siebie z powrotem. Dziesiątego dnia kocięta przejrzały na oczy. Biały samiec pierwszy ujrzał świat. Rankiem powoli rozlepiły mu się powieki, gdy matka w większej jaskini jadła kojota, upolowanego i przywleczonego tu wcześniej. Choć do komory, która była ich legowiskiem, docierały tylko nikłe promienie światła, zupełnie wystarczyło to samczykowi, żeby po raz pierwszy zobaczył wszystko, co znajdowało się dookoła. Nie mógł oderwać oczu od wejścia do jaskini, gdzie było najjaśniej. Gdy tylko zaczął rozróżniać kształty, zrobił się niezwykle ciekawy świata. Mały kociak opuścił swoje siostry i powędrował w kierunku wyj ścia. Szedł chwiejnym krokiem, nie potrafiąc zapanować jednocześnie nad równowagą i ruchami. Wkrótce zorientował się, że może się kierować zapachem, który pozostawiły na skale matczyne stopy. Zataczał się jak pijany i co chwilę potykał, ale nie zamierzał rezygnować z dotarcia do źródła światła. Całe siedem minut zajęło mu przejście czterech metrów po dość stromo nachylonej podłodze komory prowadzącej do krótkiego tunelu, stanowiącego połączenie z główną jaskinią. Kiedy kociak wychylił łepek z otworu, z trudem utrzymując równowagę na brzegu tunelu leżącego nieco powyżej pieczary, oślepił go snop światła padający od wejścia jaskini. W tym samym momencię poraził go huk wodospadu. Przerażony spadał na dno pieczary, miaucząc żałośnie i fikając koziołki. Matka odchodziła właśnie od resztek kojota. Gdy usłyszała przeraźliwe nawoływanie syna, ruszyła w jego kierunku, czterema zwińnymi susami dotarła do maleństwa. Nic mu się nie stało, najadł się tylko strachu. Puma zamruczała uspokajająco, wzięła syna w zęby i zaniosła do legowiska. Młode pumy rosły szybko i stawały się coraz bardziej agresywne. Na początku września, gdy miały pięć tygodni, samiec ważył prawie 3 kilogramy, czyli o 170 gramów więcej od sióstr. Nie tylko był największy, ale również najbardziej przedsiębiorczy, upilnowanie go nastręczało najwięcej kłopotu. Biały kociak wybierał się na wyprawę do głównej jaskini za każdym razem, gdy tylko matka musiała opuścić młode. Wiedział bowiem doskonale, że jeżeli wybierze się na eskapadę, kiedy mama jest w pobliżu, zostanie natychmiast przy niesiony do legowiska. Puma wyczuwała, że jej dzieci muszą się znaleźć w bardziej urozmaiconej okolicy, gdzie mogłyby szlifować swe kocie umiejętności. Któregoś dnia wczesnym rankiem przyniosła do legowiska kawał jelenia, doskonały do gryzienia ząbkami, rosnącymi właśnie młodym pumom. Gdy kocięta biły się o co lepsze żebro, kocica ruszyła na poszukiwanie nowego schronienia. Wkrótce młode spokojnie usadowiły się wokół żeberek, gryząc, głośno mlaskając i miaucząc. Po godzinie samiczki zasnęły, gdy tym czasem ich brat postanowił wybrać się na kolejną wyprawę. Biały kociak omijał z daleka wejście do jaskini, ponieważ przerażał go nieustający łoskot wodospadu; jednak owego ranka słońce wpadało do wnętrza jaskini i młody kuguar zainteresował się promieniami odbitymi w kropelkach wody. Zebrawszy w sobie całą odwagę, ruszył powoli w kierunku światła. Wolno posuwał się do przodu, czołgał się tak, jakby podchodził przyszłą ofiarę. Przemierzył 10 metrów trzymając głowę tuż przy ziemi, położywszy uszy po sobie, nie odrywał oczu od swojego celu. Wreszcie stanął na równe nogi, uniósł do góry głowę i podbiegł do wyjścia. Gdy dotarł do celu, oślepiło go silne światło i spadły na niego kropelki wody. Podskoczył w górę, zawył głośno i parsknął ze strachu. Kiedy odsunął się na bezpieczną odległość, ponownie ocenił sytuację. Oblizał wargi i po raz pierwszy posmakował wody. Od razu ją polubił. Zachęcony, znów ruszył przed siebie, tym razem jednak nie przystanął, gdy dosięgły go kropelki wody. Baraszkując, odbijał je łapkami i ciągle szedł do przodu. Nagle zorientował się, że po raz pierwszy w życiu, znalazł się poza jaskinią. Mały kuguar stanął na kamieniu i oczarowany przyglądał się światu. Drzewa, wodospad, jezioro, góry o szczytach pokrytych śniegiem, kłujące w oczy światło słoneczne i bezkresne błękitne niebo złożyły się na zachwycającą panoramę, która w całości pochłonęła jego uwagę. Potem melodyjny głos wróbla spowodował, że wytężył słuch. Kiedy obrócił głowę spostrzegł silnego, brązowego ptaka śpiewającego, który siedział nieopodal na jodle. Kiedy kociak obserwował ptaka i słuchał jego śpiewu, zorientował się że dociera do niego zapach wróbla, ziemi, wody, a także zwietrzałe ślady najróżniejszych zwierząt. Jego nos wychwytywał całą mieszaninę rozmaitych zapachów, których nie potrafił jednak rozpoznać. Zaczęło mu się od tego kręcić w głowie. Zgramolił się z kamienia i czym prędzej pobiegł do jaskini, z której nie wystawił nosa, aż do późnego popołudnia, do powrotu matki. Puma znalazła miejsce na nowe legowisko 11 kilometrów od wodospadu i jeszcze tego samego dnia zamierzała przenieść tam swoje dzieci. Płytka jaskinia znajdowała się po zachodniej stronie gór Hazelton, powyżej miejsca, gdzie rzeka Zymoetz łączy się ze strumieniem Czerwonego Kanionu. Na wzgórzu poniżej jaskini było mnóstwo szczelin, kamieni, głazów i tuneli, które mogą okazać się do skonałym schronieniem, gdyby niedźwiedź albo stado wilków miały chrapkę na kocięta. Grota powstała, gdy w zamierzchłych czasach osunął się ląd, wówczas też kamienie pokryły rozległy pas zbocza. Roztaczał się stamtąd doskonały widok na okolicę - to wprost wymarzone miejsce na legowisko. Po powrocie do schronienia pod wodospadem, matka wylizała córki. Potem wzięła syna za kark i opuściła jaskinię. Kociak już nie raz był noszony w ten sposób, był więc cichy i spokojny. Tylko godzinę zabrało kocicy dojście do nowego schronienia. W jaskini matka wypuściła z zębów kotka, polizała, a potem uderzyła łapą, chciała przestraszyć go, by skrył się w najgłębszym zakątku pieczary. Puma nie miała zamiaru odpoczywać. Wróciła po samiczkę, najdrobniejszą spośród potomstwa. Zanim zapadła noc, przeprowadzka trzech kociąt do nowego domu dobiegła końca. NIM NASTAŁ trzeci tydzień września, mały samczyk ważył 4 i pół kilograma, podczas gdy jego siostry po 3 i pół. Niebawem młode były na tyle duże i silne, by towarzyszyć matce w polowaniach; wkrótce nie będą już potrzebowały legowiska. Ich ogony stawały się coraz dłuższe, a umaszczenie charakterystyczne dla młodych blakło. Plamki, typowe dla noworodków, prawie całkowicie znikły z sierści samca, tak więc prócz ciemnych pasków na pysku i czarnego czubka ogona, cały był biały jak śnieg. Samcowi udało się już podejść i upolować wiewiórkę, a jego siostry z powodzeniem chwytały myszy i nornice, które były teraz wyjątkowo aktywne, zbliżała się bowiem jesień. Stonowane, ale przepiękne kolory powoli malowały się na liściach wszystkich drzew, które miały je stracić przed nadejściem zimy. Igły żółkły również na modrzewiach. Niedźwiedzie i liczne ptaki ochoczo zjadały późno dojrzewające owoce rozmaitych krzewów. Pewnego wczesnego wieczoru matka puma wybrała się na polowanie, a kocięta baraszkowały na stoku przed jaskinią, gdzie było mnóstwo zarośli. Niskie krzewy pięły się po kamieniach i pniach przewróconych drzew. Wszędzie było widać jak na dłoni czerwone jagody, odcinające się na tle wiecznie zielonych liści. Kocięta bawiły się na dywanie utkanym z liści i owoców, od czasu do czasu rzucając się na spłoszone myszy, by potem znów bawić się w berka i dla odmiany koziołkować po ziemi w czasie krótkich pozorowanych ataków. Mrok gęstniał coraz bardziej, a najmniejsze kocię oddaliło się od rodzeństwa i zaczęło drapać pazurami spróchniały pień. Mała puma całkowicie pochłonięta odrywaniem dużych kawałków nawilgłego, łatwo odchodzącego drewna, nie zauważyła nagłego zniknięcia brata i siostry. Oboje pomknęli w górę stoku i skryli się w jaskini. Uciekli gwałtownie, gdy biały kot wyczuł silny, wstrętny zapach, który nabawił go strachu. Najmniejsza kotka ciągle była całkowicie pochłonięta drapaniem pnia. Nagle tuż obok usłyszała ciężkie, posuwiste kroki. Gdy odwróciła głowę, spostrzegła niedźwiedzia baribala - ogromnego, spasionego przed nadejściem zimy samca, który wychylił się zza wielkiego kamienia. Wbił w nią swoje malutkie, brązowe oczka. Zanim kocię zdążyło umknąć, niedźwiedź uderzył je w bok potężną łapą. Silny cios podrzucił pumę dwa metry do góry i rzucił na rumowisko skalne, gdzie przerażona upadła z przetrąconym kręgosłupem. Niedźwiedź ukontentowany, że pozbył się małego natręta, zajął się dojrzałymi jagodami. Godzinę później, gdy było już prawie zupełnie ciemno, matka kociąt wróciła z polowania. Tym razem to niedźwiedź został zaskoczony. Miś łapczywie zajadał się jagodami w odległości 25 metrów od jaskini, kiedy puma wynurzyła się z lasu. Kocica znajdowała się w dole stoku. Nie mogła zobaczyć nieproszonego gościa, ale doskonale wyczuła go węchem. Podkradła się do dużych kamieni, za którymi była niewidoczna i zaczęła piąć się w górę szybko, ale po cichu. Wnet weszła na głaz i znalazła się 10 metrów nad niedźwiedziem. Skoczyła. Niedźwiedź nie zdawał sobie sprawy z obecności pumy do chwili, gdy spadający kształt, ciemniejszy od wieczornego nieba, był tuż, tuż. Pomimo niezdarnego wyglądu, całkiem zwinnie odwrócił pysk ku szybującemu w powietrzu kotu i w tym samym momencie podniósł się na tylne łapy. Ale było już za późno. Przednimi łapami puma uderzyła go w pierś, całe ciało miała wyprężone do przodu. Uderzyła z całą siłą swojego ciężaru przy prędkości ponad 50 kilometrów na godzinę. Cios powalił niedźwiedzia na plecy, odrzucając mu głowę do przodu i nieomal łamiąc kark. Kocica zbierała się do kolejnego skoku, niedźwiedź jednak zdążył się już podnieść. Porzucił krzewy pełne jagód i zbiegł w dół stoku, zataczając się jak pijany. Puma zrezygnowała z pościgu, została tam gdzie była, zaczęła nasłuchiwać i wąchać. Gdy nabrała pewności, że niedźwiedź jest już daleko, zaczęła iść w kierunku legowiska. Nagle poczuła zapach jednego z dzieci. Zboczyła z drogi, podeszła do kamieni i znalazła ranną córkę. Najpierw ją polizała, ale gdy kocię nie zareagowało, podniosła je ostrożnie i zaniosła do jaskini. Tam położyła się, pozwalając synowi i córce ssać mleko, podczas gdy sama zajęła się ich ranną siostrą, trzymała ją między przednimi łapami i lizała jej bezwładne ciałko. W nocy mała kotka zmarła. NA POCZĄTKU października, zanim rozpoczął się sezon polowań na grubą zwierzynę, Andrew Beli wystartował z tafli jeziora Moose-skin Johnny i poleciał swą cessną do Vancouver. Zamierzał zabrać Waltera Taggarta, który skończył już rekonwalescencję, choć nadal miał pewne problemy z posługiwaniem się protezą prawej ręki. Właściciel Górskiego Safari wypłacił Taggartowi pensję za tygodnie spędzone w szpitalu. Zapewnił go również, że nie odbierze mu dawnej pracy. Rekonwalescent był niezwykle wdzięczny szefowi, choć miał dość rozsądku, by zrozumieć, że jego wspaniałomyślność nie była podyktowana altruizmem. Dzięki rozgłosowi, który powstał wokół wypadku, w ciągu jednego dnia zainteresowanie ośrodkiem Bella wzrosło dwukrotnie. Beli nie zasypiał gruszek w popiele. Szybko złożył podanie do władz o poszerzenie terenu łowieckiego, które bez problemów rozpatrzono pozytywnie. Ponadto pozwolono mu postawić dwa domki myśliwskie na nowym terenie. Dzięki temu zyskał wyłączne prawo do organizowania polowań na obszarze o szerokości 240 kilometrów i długości 400. Gdy Beli zbliżał się do Vancouver, rozważał plany na nadchodzący sezon myśliwski. Zatrudnił dodatkowo sześciu przewodników i mógł obecnie obsługiwać równocześnie szesnastu gości. Dostając od każdego po 5000 dolarów za tydzień, przez cały sezon zarobi 240000 dolarów. Ponadto wykupiono już wszystkie miejsca na nadchodzący siedmiomiesięczny sezon wędkarski. Pogwizdywał więc wesoło pod nosem, sprowadzając samolot do lądowania. Andrew Beli był teraz szczęśliwym człowiekiem. Dwie godziny później, z Taggartem na pokładzie, samolot znów wzbił się w powietrze. Właściciel ośrodka opowiedział o swoich planach jednorękiemu mężczyźnie, pokazał mu również mapy topograficzne obszaru, gdzie stanęły nowe domki myśliwskie. Pierwszy umiejscowiono na wschodnim brzegu jeziora Bumie, w odległości 24 kilometrów od głównej siedziby leżącej nad jeziorem Moose-skin Johnny; drugi postawiono nad jeziorem McDonell, 33 kilometry na północ od głównych zabudowań. Kiedy Taggart skończył studiowanie map, zamilkł na chwilę. Potem zwrócił się do Bella: - Widzę, że jest pan doskonale przygotowany, szefie. Ale... co ja mam robić? Beli ustawił odpowiedni kurs i przełączył samolot na pilota automatycznego. - Postanowiłem ciebie i Stevea mianować moimi głównymi przewodnikami. Oczywiście dostaniecie podwyżkę i będziecie zajmowali się gośćmi. Gdy ruch będzie największy, do waszych zadań na leżało będzie również kontrolowanie innych, tropienie zwierzyny i tak dalej. Wielu turystów prosiło, żebyście wraz ze Stevem wzięli ich pod swoje skrzydła. Tak więc do ceny twoich usług dodałem 10, a do jego 5. Razem w ramach premii dostaniecie jedną trzecią tej sumy. Taggart nie odzywał się. - To całkiem nieźle, szefie - powiedział w końcu. - Od tego nie odrośnie mi ręka, ale to przecież nie pańska wina. W tej chwili Bellowi zrobiło się naprawdę żal Taggarta. Właściciel ośrodka niewiele zastanawiał się nad stanem rannego pracownika, ale teraz, gdy ujrzał jak kurczowo trzyma protezę w lewej dłoni, Beli zrozumiał, jak bardzo dotknęła Taggarta utrata ręki. Mężczyzna przykładał - jak każdy prawdziwy myśliwy - wielką wagę do tężyzny fizycznej i ogólnej sprawności. Teraz, gdy nie miał ręki, do tego prawej, bardzo boleśnie odczuwał kalectwo. Walter Taggart zaczął pracować dla Górskiego Safari przed sześcioma laty. Beli szybko dostrzegł, że za fasadą opanowania, krył się wybuchowy charakter choleryka. Miał ogromną wiedzę na temat przy rody, a jako naganiacz zwierzyny nie miał sobie równych. Jego goście prawie zawsze wracali do domu przynajmniej z jednym trofeum myśliwskim. Wielu powracało do ośrodka, domagając się wyłącznie jego usług. Rozdział 4. PODCZAS gdy Andrew Beli leciał wraz z Walterem Taggartem z Vancouver, rodzina pum odpoczywała w płytkiej jaskini w okolicach jeziora Kitseguecla - zbiornika czystej, błękitnej wody oddalonego o 32 kilometry na północny wschód od poprzedniego legowiska i zaledwie 19 kilometrów na północ od nowego domku myśliwskiego będącego własnością Górskiego Safari, leżącego nad jeziorem McDonell; obydwie odległości mierzone w linii prostej. W rzeczywistości jednak człowiek ani zwierzę nie było w stanie dojść do tego celu w linii prostej, ponieważ drogi prowadzące przez górski las przypominały raczej labirynt. Aby dotrzeć do doliny, w której znajduje się jezioro, trzy kuguary musiały pokonać 80 kilometrów. Przed tygodniem mama puma wyprowadziła swoje dzieci z poprzedniego legowiska i zaczęła je uczyć wszystkich sztuczek koniecznych do przeżycia w puszczy. Już wcześniej kociaki potrafiły polować na drobne ssaki i ptaki. Nauczyły się również w razie niebezpieczeństwa uciekać wysoko na drzewo. Kiedy pod koniec dnia cała rodzina opuściła swoje dotychczasowe schronienie, aby prowadzić wędrowne życie typowe dla ich gatunku, kociaki miały przed sobą jeszcze bardzo wiele do nauczenia. Kolejna lekcja miała odbyć się wkrótce. Kocia rodzina wędrowała nocą, do świtu udało im się przejść 24 kilometry. Po zakończonej wędrówce puma zaprowadziła młodego samca i jego siostrę do schronienia ukrytego w gęsto rosnących krzewach iglastych. Spali tu przez cały dzień. Gdy matka obudziła się o zachodzie słońca, wyczuła zapach jelenia. Wiatr szybko go rozwiał, to jednak wystarczyło, by obudzić powstrzymywany głód. Po chwili puma była gotowa do polowania. Przed opuszczeniem schronienia spojrzała na dzieci. Jej sztywny ogon i przenikliwy wzrok, nakazały im nie wychodzić z ukrycia za kamieniami. Swoje polecenie podkreśliła cichym warknięciem. Kocięta miauczały niezadowolone; wyraźnie nie uśmiechało im się zostanie bez matki, musiały się jednak słuchać. Puma oddaliła się na polowanie. Trzy kilometry od kryjówki dzieci, zabiła jelenia wielkouchego. Kiedy zaspokoiła głód, nagarnęła łapami liście na resztę ofiary i po wędrowała po kocięta. Noc zapadła w puszczy, księżyc zawisł nad szczytami górskimi na północy. Gdy minęło około pół godziny od chwili, gdy puma ukryła swoją zdobycz, samiec baribal zainteresował się zapachem padliny. Odnalazł ukryte zapasy, rozgarnął liście i wygodnie usadowił się do posiłku. Kiedy najadł się do syta, zaciągnął resztki zwierzyny pod wyniosły cedr, którego dolne gałęzie stykały się z ziemią. Ułożył się obok ukradzionego posiłku i zasnął. Puma, która nic nie wiedziała o podjadającym jej zdobycz niedźwiedziu, przyszła do swoich dzieci, powitała je mrucząc i liżąc, a potem zaprowadziła młode do schowanych zapasów. Po pół godzinie, gdy kocią rodzinę dzieliło jeszcze 500 metrów od miejsca polowania, samica zwietrzyła niedźwiedzia. Kocica w jednej chwili znieruchomiała; potem odwróciła się do stojących tuż za nią młodych. Warknęła cicho - był to sygnał ostrzegawczy. Kocięta wspięły się na sosnę. Puma czekała - ciemny, nieruchomy kształt wśród bezkształtnych cieni, których pełno w lesie. Po chwili zaczęła zbliżać się do intruza. Czołgając się nie opuszczała bezpiecznych zarośli, podchodziła coraz bliżej niedźwiedziej kryjówki. Olbrzym obudził się w momencie ataku pumy, zdążył jedynie unieść kudłatą głowę, gdy silny cios przednich łap drapieżnika spadł na jego pierś. Siła uderzenia zamroczyła go, aż wytoczył się na zewnątrz kryjówki. Kiedy niedźwiedź podniósł się z ziemi, samica sięgnęła pazurami jego pyska. Przerażony miś odwrócił się zwinnie i uciekł. Puma goniła go jeszcze przez chwilę; potem, zadowolona z siebie, chciała sprawdzić, co zostało z upolowanego daniela. Nagle stanęła jak wryta napotkawszy swe dzieci. Wygłodniałe kocięta zwabione zapachem świeżego mięsa, zeszły z drzewa, na którym były bezpieczne, gdy tylko usłyszały odgłosy bójki. Pobiegły przez las, po raz pierwszy w życiu ignorując bez względny nakaz matki, by pozostać na drzewie do chwili, aż sama po nie wróci. Na widok młodych, puma warknęła wściekle. Kocięta skuliły się świadome, że wpadły w tarapaty. Matka dała każdemu z nich kuksańca, dwa szybkie, ale kontrolowane ruchy, po których małe potoczyły się po ziemi miaucząc ze strachu. Nie był to jednak koniec kary. Matka podeszła do młodego samca, zacisnęła szczęki na jego karku i zaniosła do najbliższej sosny. Wypuściła go u stóp drzewa. Warknęła. Kociakowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, szybko wspiął się po pniu. Gdy piął się w górę, jego siostra podbiegła do tej samej sosny i również zaczęła wspinaczkę. Puma spojrzała w górę i zobaczyła, że młode usadowiły się każde na innej gałęzi. Wróciła do swojej zdobyczy. Na oczach wygłodniałych młodych zabrała się do pałaszowania, nie zwracając wcale uwagi na ich żałosne miauczenie. Młode kuguary przeszły kolejną lekcję w szkole przetrwania. Od tej pory zostaną tam, gdzie każe im matka. Później, gdy ukarane kocięta za zgodą matki wreszcie zaspokoiły swój głód, kocica poprowadziła je na północny wschód, porzuciwszy resztki daniela. Niechętnie zostawiała takie mnóstwo pokarmu, jednak jesień dobiegała końca i czym prędzej musiała wraz z młodymi znaleźć nowy teren przed nastaniem zimy. Potrzebne było takie miejsce, które z jednej strony zapewni dobre schronienie, a z drugiej dostatek zwierzyny. Właśnie dlatego samica jak najszybciej chciała znaleźć się w dolinie Kitseguecla. PEWNEJ NOCY, niebawem po ich przybyciu, dolinę zasypał śnieg. Niewielkie, leniwe płatki zaczęły padać tuż przed północą, kiedy trzy koty pogrążone były we śnie, zwinięte jeden przy drugim w kłębki na długim grzbiecie górskim porośniętym jałowcem. Koty porządnie podjadły sobie poprzedniego wieczora, matce udało się bowiem podejść i upolować starą klępę łosia. Było im bezpiecznie i ciepło w gąszczu iglastych krzewów. Stąd początkowo nie zwróciły uwagi na sypiące z nieba płatki. Padało jednak coraz mocniej i puma musiała zaprowadzić młode, by skryły się w jamie. W nocy ustał wiatr, śnieg padał jednak nieprzerwanie. O świcie wszystko pokrywała trzydziesto centymetrowa warstwa białego puchu. Silne prądy powietrza szalały w górnych warstwach atmosfery, pchając gęste chmury na wschód. O świcie niebo na wschodzie stało się pastelowe. Gdy pomarańczowy brzeżek słońca wychylił się znad najwyższych szczytów, złote promienie zawitały w jamie. Puma leżała z głową na przednich łapach, zwrócona pyskiem ku wyjściu; przymrużyła ledwie otwarte oczy. Nie wstając, przeciągnęła się i ziewnęła. Zamknąwszy paszczę z głośnym kłapnięciem, za częła szukać wzrokiem swoich dzieci. Młode właśnie przecierały zaspane oczy. Białe futro samca odbijało światło. Malec błyszczał jak srebrny posąg, kiedy wstał, przeciągnął się i ziewnął. Podszedł do matki i potarł głową jej pysk. W tej chwili jego siostra skończyła codzienny rytuał towarzyszący przebudzeniu i podbiegła do brata stojącego u boku matki. Trzy koty mruczały zgodnym chórem, z gardła rodzicielki wydobywał się głośny dźwięk podobny do terkotu motoru, który prawie za głuszał słabsze turkoczące głosy kociaków. Przez kilka minut kuguary witały się ze sobą; potem matka wyprowadziła młode z jamy. Brnąc w głębokim śniegu, który nagromadził się przed wejściem do jaskini, puma przecierała młodym szlak, bezbłędnie podążyła w stronę upolowanej poprzedniego dnia klępy. Dalej śnieg był już płytszy i kociaki mogły swobodnie po nim biegać. Zaciekawione zjawiskiem, które widziały pierwszy raz w życiu, młode baraszkowały, co chwilę koziołkując w białym puchu, czasami zatrzymywały się, by pożreć dużą jego porcję. Dorosła puma dalej szła w kierunku upolowanej zwierzyny. Śnieg nie był dla niej żadną nowością, zresz tą była głodna. Gdy samica dotarła do miejsca, gdzie ukryła zdobycz, odgarnęła śnieg i przycupnęła, by się posilić. Niebawem zjawiły się również kocięta. Kiedy przełknięto ostatni kęs, matka ponownie ukryła zwierzynę. Zostało jeszcze mięsa na pięć lub sześć sytych dni. Kiedy płowa kocica skierowała się w stronę kryjówki, zaczęła zdradzać oznaki zaniepokojenia. Wąsy nastroszyła do przodu, jej ogon nie spokojnie poruszał się w prawo i w lewo. Rankiem po przebudzeniu była rozespana i zapomniała o niepokojących dźwiękach, które usłyszała poprzedniego popołudnia. Odgłos silników nic dla niej nie znaczył, jednak dobrze wiedziała, że należy go kojarzyć z obecnością człowieka. Kilkakrotnie w czasie sezonów łowieckich, zdarzało się, że kołował nad nią samolot albo goniły ją pojazdy śnieżne. Teraz puma zatrzymała się, uniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Nie dotarły do niej żadne niepokojące odgłosy. Jednak nie do końca uspokojona, zaprowadziła swoje kocięta z powrotem do kryjówki. TEGO samego ranka Walt Taggart ze strzelbą przewieszoną przez ramię, o wschodzie słońca opuścił swoją chatę. Przymocowawszy do butów raki wybrał się na pobliskie osuwisko - teren pokryty kamieniami, na którego końcu wznosiła się wysoka granitowa ściana, doskonałe miejsce na strzelnicę. Przed trzema tygodniami Steve Cousins przymocował tam kilka prowizorycznych tarcz. Małomówny przewodnik zrobił to na prośbę Taggarta. Do tej pory olbrzym całkiem nieźle posługiwał się protezą dłoni, teraz jednak postanowił za wszelką cenę nauczyć się strzelać lewą ręką. W tym celu kupił w Vancouver nową strzelbę, savage, ze specjalnym zamkiem dla mańkutów. Taggart po przybyciu na prowizoryczną strzelnicę, stanął naprzeciw tarcz, zdjął z ramienia strzelbę, załadował ją i wycelował. Wystrzelił dwadzieścia nabojów, potem sprawdził tarcze, na koniec uśmiechnął się z zadowoleniem. Teraz już wiedział, że strzela tak samo wybornie, jak wcześniej. Był wreszcie gotów robić to, co najbardziej lubił: asystować myśliwym i zarabiać trochę na boku kłusując. Nie uważał zresztą kłusownictwa za łamanie prawa. Walt Taggart był święcie przekonany, że otaczający go las i za mieszkujące w nim zwierzęta są częścią jego dziedzictwa, a więc może z nimi robić, co mu się żywnie podoba. Kłusownictwo było sposobem na życie; dzięki niemu miał co włożyć do garnka, a także do kieszeni. Jak często powtarzał Steveowi Cousinsowi, musiałby chyba postradać zmysły, żeby pozwolił, by jakiś "mieszczuch o gołębim sercu" dyktował mu, co ma robić. Po powrocie do domu Taggart rozmyślał o nadchodzącym sezonie łowieckim, zastanawiał się nad tym, ilu klientów zapłaci mu dodatkowo za nielegalne polowania, kiedy już wyczerpią wcześniej ustalony limit odstrzału. Postanowił, że już najwyższy czas opowiedzieć Cousinsowi o mężczyźnie, który odwiedził go, kiedy leżał chory. Taggart przyzwyczaił się do częstych wizyt w szpitalu. Głównie od wiedzali go dziennikarze, jednak pewnego popołudnia przyszedł do niego zupełnie inny gość - potężny mężczyzna mówiący z wyraźnym akcentem amerykańskim. Był znacznie lepiej ubrany od przeciętnego dziennikarza. Wyciągnął na powitanie delikatną, wypielęgnowaną dłoń i niedbale potrząsnął ręką pacjenta. - Witaj kolego, jak się masz? Nazywam się joe. Potem Joe powiedział, że przyjechał z Seattle w stanie Washington, żeby się spotkać z Taggartem. Widział w telewizji kilka wywiadów i czytał w gazetach o rannym mężczyźnie. Bardzo zainteresował się osobą Taggarta. Chciał zaoferować mu współpracę. Okazało się, że tajemniczy Joe - mężczyzna nigdy nie podał swego nazwiska - kupował zwierzęce organy, by nielegalnie eksportować je do krajów Dalekiego Wschodu. Taggarta zainteresowała ta propozycja, jednak nigdy nie słyszał o czymś podobnym. - Na czym to dokładnie polega? - spytał. Od wieków, wyjaśnił Joe, pewne ludy azjatyckie używają określonych organów zwierząt jako leków. Wierzą, że woreczki żółciowe niedźwiedzi mają ogromną moc leczniczą; podobnie jak poroże daniela, karibu, czy nawet łosia. Jest duże zapotrzebowanie na pazury niedźwiedzi, rysi, oraz rosomaków, z których wyrabiane są naszyjniki, bransolety i egzotyczne breloczki, podobnie wysokim popytem cieszą się kły tych zwierząt. Na eksporcie zwierzęcych części ciała można zarobić krocie. Jedyny problem polega na tym, wyjaśnił Joe, że choć Kanada nie zabrania eksportu zwierzęcych organów, rząd amerykański posiada surowych strażników przyrody, którzy współpracują z celnikami na wszystkich przejściach granicznych. Joe przerwał na chwilę, by zapalić papierosa; potem dodał, wypuszczając dym: - Działamy już od sześciu lat i nikt nas jeszcze nie nakrył. W Ameryce są całe rzesze kłusowników, jednak większość z nich, w przeciwieństwie do nas, działa na własną rękę. Ciągle są aresztowani, muszą płacić wysokie grzywny i odbywać długie wyroki więzienia. Jednak wy tutaj możecie co najwyżej obawiać się miejscowych stróżów prawa. A oni mogą dokonać aresztowania tylko wówczas, gdy przyłapią was na gorącym uczynku. Taggart, przekonany przez Joe, zgodził się dostarczać tyle woreczków żółciowych, rogów, pazurów, skór i głów, ile tylko zdołają zdobyć wraz z Cousinsem. Joe chciał również skupować skóry niedźwiedzi, wilków, a zwłaszcza pum. -Jak będziecie mi płacić? - spytał Taggart. - I jak mam wam to wszystko dostarczać? - Po pierwsze, kolego, to my się zgłosimy po towar. Helikopterem. Wystarczy, że wykręcisz ten numer telefonu. -Joe podał Taggartowi kartonik, na którym wydrukowano jedynie numer kierunkowy i numer telefonu. - Kiedy zadzwonisz, musisz mieć przy sobie mapę to pograficzną i znaleźć dogodne miejsce na lądowisko dla helikoptera. Podasz współrzędne facetowi, który odbierze telefon. To wystarczy. Najpierw podaj szerokość geograficzną, a potem długość. Umiesz czytać mapę topograficzną? Taggart w odpowiedzi kiwnął głową. - A jeśli chodzi o płacenie - ciągnął Joe - dostajesz gotówkę od razu. Gdy tylko pilot załaduje towar, otrzymasz swoją forsę. Jeszcze jedno, kolego. Przylatujemy, zabieramy towar i płacimy, ale ty o niczym nie wiesz. Jeśli cię aresztują, sam musisz wypić to piwo. Od powiada ci to? Taggart ochoczo przystał na te warunki. Wraz z Cousinsem już od tak dawna działali poza prawem, że nie obawiał się, by ktoś mógł ich przyłapać na gorącym uczynku w górskim lesie. Kiedy zbliżał się powrót do domu, coraz bardziej cieszyła go myśl współpracy z Cousinsem, który, Taggart nie miał co do tego wątpliwości, z chęcią skorzysta z okazji zarobienia dodatkowych pieniędzy. Wkrótce po przybyciu ze szpitala do domu Taggart wyszukał do godne lądowisko dla helikoptera - niewielką polanę oddaloną ponad sześć kilometrów na południe od głównego domku myśliwskiego. Teraz już tylko musieli wraz z Cousinsem zbudować niewielką szopę, w której będą gromadzili organy i skóry zwierząt. Rozdział 5. CZTERY DNI później, z pierwszymi promieniami słońca, gdy puma i kocięta pałaszowały swój ostatni posiłek z upolowanej klępy, odezwały się odgłosy jesiennego polowania. Strzały rozlegały się rzadko. Zaczęło się od dwóch wystrzałów jeden tuż po drugim gdzieś na południu, po nich dał się słyszeć pojedynczy huk ze wschodu. Kilka minut ciszy i dalsze wystrzały, które rozlegały się w pewnych odstępach, zakłócając spokój puszczy. Gdy tylko pierwsze odgłosy strzelb zmąciły poranne odrętwienie, puma czym prędzej rzuciła się w kierunku kryjówki. Kocięta co tchu pobiegły za nią, miaucząc z przerażenia. Kiedy cała rodzina znalazła się wewnątrz groty, matka uspokoiła młode, cicho mrucząc i liżąc je. Mimo to kocięta truchlały ze strachu przy każdym rozlegającym się co jakiś czas wystrzale. Wreszcie, gdy słońce skryło się za szczytami na zachodzie, odgłosy polowania umilkły. Późnym wieczorem, gdy kocięta już spały, matka położyła się w pobliżu wejścia do jaskini, badała wzrokiem las i przyglądała się, jak zapada granatowa noc. W końcu odwróciła pysk ku dzieciom i chrząknęła raz - cichy gardłowy głos obudził młodego samca i jego siostrę. Huk strzelb był dla pumy ostrzeżeniem, że znalazła się zbyt blisko swoich wrogów. Postanowiła więc zaprowadzić młode na niedostępną górską łąkę położoną 1500 metrów wyżej. Idąc niespiesznie raczej płaską i łatwą drogą przez dolinę, koty doszły w godzinę do przejścia przez rzekę Kitseguecla na drugi odległy brzeg. Później droga stała się znacznie węższa i bardziej stroma, a wędrówka była coraz trudniejsza. Kiedy rodzina kuguarów znalazła się na wysokości 1200 metrów, metrowa pokrywa śnieżna jeszcze bardziej utrudniła wspinaczkę. Matka szła na przedzie, by przetrzeć szlak idącym za nią kociętom. Z mozołem pięli się w górę, czasem musieli wspinać się po urwisku, innymi razy konieczne było obejście rozległych osuwisk skalnych. Istniała groźba, że mordercza trasa wyczerpie całkowicie kocięta, nim pokonają choćby jej połowę. Największą przeszkodą było ubogie w tlen wysokogórskie powietrze, którym młode oddychały pierwszy raz w życiu. Młoda samica dwukrotnie padła jak martwa, pokonawszy wyjątkowo trudne podejście. To samo spotkało młodego samca. Mało brakowało, a spadłby i niechybnie zginął, kiedy przeskakiwał przez przepaść, ledwie się wygramolił, poczym wyczerpany padł na ziemię ciężko dysząc. Matka była nieugięta, ciągle parła przed siebie. Kocięta nie miały wyjścia i musiały podążać za nią. Wreszcie nadszedł kres tego koszmaru. Po wyczerpującej pięciogodzinnej wędrówce kocia rodzina dotarła do górskiej doliny. Kocica za trzymała się tylko na chwilę, by ustalić swoje położenie, potem zaprowadziła młode na wschodnią stronę łąki, gdzie wyrastała pionowa granitowa ściana. U jej podstawy, w rumowisku skalnym, ukryta była głęboka jaskinia, która w przeszłości służyła jej jako kryjówka. Mama kuguar stanęła u wejścia i zaczęła uważnie węszyć, uszy na stawiła do przodu. Kiedy upewniła się, że jaskinia nie ma żadnego lokatora, weszła do pierwszej owalnej komory, wiodącej do krótkiego tunelu. On z kolei prowadził do drugiej komory. Wyczerpane kocięta wygodnie ułożone w ciemnej grocie, zasnęły w kilka minut po przyłożeniu głowy do ziemi, matka jednak nadal po zostawała czujna. Ziewając po cichu wstała i bezszelestnie podeszła do wyjścia, ułożyła się w miejscu, z którego miała oko na całą okolicę. Księżyc pomiędzy pełnią a kwadrą wisiał nad szczytami górskimi na zachodzie, dając żółtozielone światło. Blask księżyca wzbogacała zorza polarna, która rozciągała się na całej połaci nieba, raz wysyłając fosforyzujące fale, innym razem znów przemieniając się w błyszczące włócznie migoczące pod nieustannie zmieniającymi się kątami. Puchacz siedzący na pozbawionych liści gałęziach osiki wydał z siebie pięć głębokich, dźwięcznych "huu - huu", które rozległy się echem w jaskini pum. Jakby w odpowiedzi zawył wilk samotnik. Jego głos dolatywał gdzieś z bardzo daleka. Potem nastała niczym nie zmącona cisza. NAZAJUTRZ wczesnym świtem dwóch przewodników wybrało się na pojazdach śnieżnych z domku myśliwskiego nad jeziorem McDonell na poszukiwanie zwierzyny. Jechali położonymi nisko dolinami i przejeżdżali przez łagodne przełęcze, cały czas kierując się na północ. Często przystawali na wyniesieniach terenu, by obserwować okolicę przez lornetkę polową. W trzy godziny po wyruszeniu z domku myśliwskiego tropiciele wjechali do doliny Kitseguecla, gdzie natrafili na ślady pumy i jej młodych. Podążając ich tropem znaleźli resztki łosia. Podnieceni swoim odkryciem przekazali wiadomość do głównego domku myśliwskiego przez krótkofalówkę. Wszyscy z siedziby nad jeziorem Moose-skin Johnny zgodnie orzekli, gdy Beli odebrał wiadomość, że powinno się ustalić miejsce pobytu dużego kota, aby dwójka gości, którzy wykupili pozwolenie na odstrzał pumy, mogła udać się tam samolotem. Obaj przewodnicy zaczęli na piechotę podążać tropem kotów. Ślad prowadził w dół zbocza w kierunku rzeki Kitseguecla. Wreszcie okazało się, że pumy przeszły przez rzekę w bród, a potem podążyły ku przełęczy. Oglądając przez lornetkę trasę przebytą przez zwierzęta, starszy przewodnik doszedł do wniosku, że na pewnym odcinku droga robi się zbyt wąska i stroma. Pojazdy śnieżne nigdy jej nie pokonają. Kiedy mężczyźni przekazali przez krótkofalówkę niepomyślne wieści, Beli rozkazał im wrócić nad jezioro McDonell. Zamierzał tam wysłać samolot. Zanim przewodnicy pokonali połowę drogi ku swemu domkowi myśliwskiemu, Walt Taggart już leciał samolotem ku wskazanemu miejscu. Olbrzym trzymał strzelbę w pogotowiu. Po dostrzeżeniu pumy, miał rozkaz strzelać wokół niej, by przepędzić drapieżnika w okolicę, gdzie samolot nie będzie miał problemu z lądowaniem. Samolot pilotował Jack Kent. Najpierw leciał wzdłuż wąwozu, a wychylony przez okno Taggart śledził wzrokiem okolicę. Pomimo lodowatego wiatru, który sprawiał, że łzy ciurkiem leciały mu z oczu, Taggart nie miał najmniejszych problemów z dostrzeżeniem śladów pozostawionych przez dorosłego kuguara i jego młode. Nagle ściany przełęczy zrobiły się niezwykle wysokie, tworząc korytarz zbyt wąski dla cessny. Pilot poderwał do góry nos samolotu i wyrównał pułap lotu na 1500 metrów. Kiedy szczyty górskie zostały za samolotem, pilot obniżył lot do 100 metrów i leciał teraz nad górską łąką. Taggart dostrzegł ślady wtedy, gdy puma wyskoczyła z gęstwiny jodeł i pomknęła przez otwartą przestrzeń. Nim Taggart zdążył unieść strzelbę, kot skrył się w jaskini. - Mamy ją! - krzyknął, kiedy schował głowę do kabiny. Jack Kent był doświadczonym pilotem, wiele latał nad terenami leśnymi. Zdążył już zauważyć, że łąka jest zbyt mała i za bardzo wyboista na lądowanie. -Wcale nie, Walt. Nie mamy jej. Za żadne skarby nie uda nam się tu wylądować. Taggart nic nie odpowiedział. Wpatrując się w dolinę, gdy samolot jeszcze raz ją okrążał, zrozumiał, że pilot ma rację. TEGO samego ranka, kierowana głodem kocica, przykazała młodym, by nie ruszały się z jaskini, sama natomiast wybrała się na rekonesans po łące. Kiedy była tu ostatnim razem, roiło się od kozic, teraz jednak brakowało zwierzyny, nie licząc myszy i nornic. Mimo to obeszła dookoła teren górskiej doliny otoczonej urwiskami. Kiedy znalazła się około 300 metrów powyżej łąki zrozumiała, że jej po szukiwania nie zdadzą się na nic; w tej okolicy brakowało jedzenia. Gdy schodziła po zboczu, usłyszała samolot. Odgłos był cichy, ale kiedy nasłuchiwała, wyraźnie zaczął narastać. Wpadła w popłoch, skakała z kamienia na kamień. Nie zdążyła dobiec do celu, gdy cessna pojawiła się nad łąką. Przestraszona poślizgnęła się i poturlała w kępę jodeł, szybko stanęła na cztery łapy i pomknęła ku kryjówce przez nieosłonięty niczym teren. Wewnątrz jaskini kocięta przytuliły się mocno do siebie, wystraszone warkotem silnika. Puma machając ogonem podeszła do swoich dzieci, schyliła pysk i polizała je. Chrząknęła nakazując, by nigdzie się nie ruszały; następnie odwróciła się i podeszła do wyjścia, zobaczyła, że hałaśliwa maszyna odleciała. Została na posterunku do momentu, aż odgłos samolotu ucichł całkowicie. Potem wróciła w głąb jaskini i znów zabrała swoje kocięta. Kiedy już polizała je z czułością, żeby się uspokoiły, ruszyła na kraniec łąki, gdzie droga wiodła dalej na zachód. Wygłodniałe i zniecierpliwione kocięta szły w ślad za matką, miaucząc żałośnie. Samica nie zwracała na nie uwagi. Szła w takim tempie, żeby młode, spiesząc się, mogły za nią nadążyć. Kocica skierowała się przejściem prowadzącym przez gęste drzewa i wśród licznych głazów, co jakiś czas wspinając się na zbocze góry, by ominąć świeże osuwiska. Przeszkody takie spowalniały wędrówkę i rozdrażniały pumę. Wiedziała jednak dobrze, że młode nie mogą już iść szybciej. Dwie godziny później słońce skryło się za szczytami. Puma zorientowała się, że są w rejonie gęsto porośniętym drzewami i postanowiła spędzić tu noc, ukryta w kępie jodeł. Kocięta były zmordowane; jeszcze bardziej niż jedzenia potrzebowały wytchnienia. Puma obudziła się, gdy tylko świt zaczął rozpraszać ciemność. Po spiesznie polizała młode, dając dowód matczynej troski i natychmiast ruszyła przed siebie. Weszła na szlak, a w ślad za nią dwójka kociąt, i nie wychodząc z lasu utrzymywała dość szybkie tempo. Kiedy minęła godzina od opuszczenia nocnej kryjówki, wyprowadziła młode na drogę szerszą i mniej stromą. Tutaj wędrówka nie przysparzała aż tyle trudu. Wreszcie kocia rodzina dotarła na teren nizinny w okolicy, którą puma i młode znały jak własną kieszeń, półtora kilometra na wschód leżała bowiem rzeka Zymoetz, a w odległości pięciu kilometrów było ich drugie legowisko. Puma znała cel swojej wędrówki. Chciała za wszelką cenę zaprowadzić młode w okolice, które znała jeszcze z czasów, gdy sama była kociakiem, którym opiekowała się matka. Aby tam dotrzeć, musiała przeprawić się przez rzekę. Zwietrzyła jelenia wielkouchego, zaatakowała i zabiła młodego samca, by nakarmić konające z głodu kocięta. Po posiłku szybko wznowiła wędrówkę. Niestety, przez kolejne 50 kilometrów nie można było przekroczyć rzeki ze względu na rwący nurt. Dopiero po blisko sześciu godzinach pumie udało się przeprowadzić młode brodem na drugi brzeg. Tam w gęstym lesie pozwoliła w końcu odpocząć wyczerpanym kociętom. Kiedy zmorzył je sen, oddaliła się na kolejne polowanie. Koty ruszyły nazajutrz w dalszą wędrówkę wraz z pierwszymi promieniami słońca. W ciągu dziesięciu godzin przebyły 38 kilometrów i wspięły się 1200 metrów pod górę, by osiągnąć swój cel - obszerną dolinę na wschodnim krańcu gór Coast. Miejsce to było okolone wyniosłymi szczytami pokrytymi lodowcami, z których topniejąca woda spływała całą siecią strumieni. W okolicy wybranej przez pumę było pod dostatkiem zwierzyny, między innymi łosi, jeleni wielkouchych oraz kozłów śnieżnych. Wilki i kojoty też często odwiedzały te rejony. W tej doskonałej kryjówce, z dala od groźnych myśliwych, rodzina pum zamierzała przetrwać długą zimę. WRAZ z NADEJŚCIEM zimy skończył się sezon polowań. Beli wraz ze swoimi pracownikami musiał zająć się przygotowaniem ośrodka do przerwy, która potrwa do następnego roku. We wszystkich domkach myśliwskich spuszczono wodę z instalacji hydraulicznych i zabrano sprzęt do naprawy. Gdy czynności konserwacyjne dobiegły końca, wszyscy przewodnicy prócz Taggarta oraz Cousinsa powrócili do swoich domów w Smithers i Telkwa. Beli zabrał swoją żonę z Vancouver i poleciał z nią do zimowej rezydencji w południowej Kalifornii. Taggart i Cousins zostali na miejscu w charakterze dozorców nad jeziorem Moose-skin Johnny. Ponieważ przybyły dwa nowe domki myśliwskie, musieli dodatkowo co jakiś czas jeździć do nich na po jazdach śnieżnych, sprawdzać czy dachom budynków nie grozi zawalenie z powodu zbyt grubej warstwy śniegu. Musieli również doglądać dwudziestu czterech koni, które w sezonie myśliwskim służyły do jazdy pod wierzch lub do przewożenia bagaży. Później zwierzęta musiały się same o siebie troszczyć - było to marnotrawstwo i okrutny proceder, co roku bowiem kilka pechowych koni padało z głodu. Ponieważ Taggart i Cousins byli jedynymi ludźmi w okolicy, ich wyprawy były doskonałą przykrywką dla działalności kłusowniczej, gdyż prawdopodobieństwo pojawienia się strażnika przyrody było znikome. Dzięki współpracy zjoem, który odkupował od nich zwierzęce organy, zima przyniosła im kolosalne zyski. W miesiąc po wyjeździe Bella do Kalifornii, przekazali pierwszą partię zwierzęcych organów oraz skór, za którą dostali prawie trzy tysiące dolarów. Taggart wraz z Cousinsem zabili osiem wilków, trzy baribale i dwa grizzly, pięć rysiów, jednego rosomaka, dwa łosie i piętnaście jeleni wielkouchych. Półtora miesiąca później dostarczyli drugą przesyłkę, za którą dostali tym razem cztery tysiące dolarów. Oczywiście byli z tego niezwykle zadowoleni. Rozdział 6. Po ZIMIE, podczas której na otwartych przestrzeniach zebrały się grube warstwy śniegu, a temperatury często spadały do 30 stopni poniżej zera, okolice zamieszkane przez rodzinę pum zaczęły po woli zdradzać pierwsze oznaki wiosny. Strumyki od dawna skute lodem popłynęły wartkim nurtem w połowie maja. Wystąpiły z koryt i spływały kaskadami po zboczach, powodując osunięcia gruntu i wyrywając z korzeniami napotkane po drodze potężne drzewa. Przez prawie dwa tygodnie rozległe tereny nizinne zalane były przez powódź. W dolinie, gdzie mieszkały pumy, lód zaczął gwałtownie topnieć, prawie jednocześnie na pięciu górskich potokach. Matka puma zaprowadziła młode na obszar u stóp góry, leżący 600 metrów powyżej nizin. Było tu sucho, z wyjątkiem oczek wody zgromadzonych w zagłębieniach skalnych - zbiorniki w granicie służyły za źródło kryształowo czystej wody pitnej. Zielone pędy traw już pięły się ku promieniom słońca, a pączki osik i wiśni zaczęły się rozchylać. Młode pumy miały prawie dziesięć miesięcy. Znacznie podrosły od czasu opuszczenia górskiej łąki, umiały już samodzielnie polować, choć robiły to tylko zmuszone głodem. Biały samiec od czubka nosa po koniuszek ogona miał ponad metr osiemdziesiąt; ważył 30 kilogramów. Jego siostra miała 165 centymetrów długości, a ważyła 25 kilogramów. Futro samca było śnieżnobiałe. Czarne prążki na pyszczku i koniuszek ogona tego samego koloru bardzo kontrastowały z mleczną bielą reszty ciała i sprawiały, że wyglądał iście po królewsku. Samiczka pokryta lśniącym rudym futerkiem, była na swój sposób równie piękna. Miała delikatniejszą budowę ciała, a jej pyszczek drobniejszy i mniej kanciasty niż brata, był naprawdę śliczny. Od miesiąca czy dwóch wiadomo było, że biały samiec osiągnie imponujące rozmiary; szybko się uczył, był również bardziej zaradny i pomysłowy od swojej płochliwej siostry. Pumy nie opuszczały zimowego terytorium, do czasu aż powódź prawie całkiem ustąpi. Pod koniec maja matka zdecydowała, że można już bezpiecznie wędrować. Wyprowadziła młode kuguary z doliny, by wrócić nad jezioro Kitseguecla. Wędrowali bez pośpiechu, udawali się na spoczynek, gdy się zmęczyli, polowali, gdy po czuli głód i przystawali na dzień lub dwa w wyjątkowo ciekawych miejscach. Do celu dotarli w pierwszym tygodniu czerwca. MIESIĄC WCZEŚNIEJ Andrew Beli wrócił do Górskiego Safari i od tej pory nie dawał chwili wytchnienia wszystkim pracownikom ośrodka. Mimo to Taggart z Cousinsem urywali się na krótkie wypady, podczas których polowali poza sezonem na niedźwiedzie, łosie, wilki i jelenie dlajoe, podobnie jak robili to przez całą zimę. Ich pracodawca oczywiście nic nie wiedział o tym nielegalnym procederze, któremu z tak doskonałymi rezultatami oddawali się jego dwaj przewodnicy. Choć zima minęła, mężczyźni chcieli zorganizować jeszcze jedną dostawę zwierzęcych organów. Nic więc dziwnego, że bardzo ucieszyła ich prośba Bella, by udali się w północne rejony dzierżawionych ziem i sprawdzili, ile zwierząt przeżyło zimę. Beli co roku przeprowadzał takie wyliczenia przed rozpoczęciem sezonu łowieckiego. Choć nie mógł zagwarantować klientom, że uda im się ustrzelić zwierzynę, pogłowie zwierząt zamieszkujących jego włości zawsze było wyraźnie podawane we wszelkich reklamach. Dla Taggarta i Cousinsa wyprawa ta była darem niebios. Gdy pilot helikoptera przybył po ostatnią dostawę towaru, przekazał zamówienie Joe na skórę pumy wraz z głową. Jeżeli przewodnikom uda się zdobyć trofeum, dostaną pięćset dolarów. Przewodnicy jechali konno powoli, prowadząc ze sobą konia objuczonego bagażem. Całe dni uważnie śledzili ślady, odchody, szukali również resztek ofiar drapieżników. W południe, osiem dni po przybyciu rodziny pum na swoje letnie terytorium, przewodnicy zjawili się w dolinie Kitseguecla. Zatrzymali się, by popatrzeć na otwartą przestrzeń okalającą niewielkie jezioro. Taggart przyłożył lornetkę do oczu, nastawił ostrość, by w ostatniej chwili dostrzec młodą pumę znikającą między drzewami. Kocica udała się do wodopoju i właśnie wracała do odpoczywającej rodziny, gdy ujrzała jeźdźców. Przestraszona rzuciła się biegiem do matki i brata wylegujących się w lesie. Młody kot ledwie mignął Taggartowi przed oczami. Opuszczając lornetkę, zwrócił się do Cousinsa: - Steve, widziałem kuguara! Szkoda, że nie wzięliśmy moich psów myśliwskich. Cousins podzielał zdanie kolegi. Bez psa tropiciela nie ma co marzyć o złapaniu pumy na takim terenie. Przewodnicy postanowili przerwać wyprawę, wrócić nad jezioro Moose-skin Johnny, powiedzieć Bellowi, że niesłychanie wzrosła populacja niedźwiedzi grizzly i potrzebne są im psy, by określić terytorium każdego osobnika. Kiedy wrócili do ośrodka, właściciel zdecydował, że muszą odłożyć swoją wyprawę na później. Zjechali już wędkarze i potrzebował ich obu w roli przewodników. PONIEWAŻ łagodny wietrzyk wiał od strony pum ku jeźdźcom, tylko młoda samica wiedziała o obecności intruzów. Matka puma do strzegła zaniepokojenie córki w chwili, gdy wróciła ona z wodopoju, ale ponieważ samiczka często wpadała w popłoch, kiedy się od dalała od reszty, zignorowała jej podenerwowanie. Już wcześniej postanowiła zostać przez całe lato na tym terytorium. Była przekonana, że jest tu bezpiecznie, a okolicę zamieszkiwało mnóstwo jeleni wielkouchych, trochę łosi i mnóstwo drobniejszej zwierzyny. Gdyby tylko poczuła zapach człowieka, natychmiast zaprowadziłaby swoje młode w nowe miejsce. Jeszcze tego samego dnia po zmierzchu, pumy wspólnymi siłami zabiły leciwego samca łosia. Młode koty pierwszy raz polowały wspólnie z matką. Zresztą dorosła puma w pojedynkę nie dałaby rady tak wielkiemu zwierzęciu, choć łoś cierpiał na reumatyzm tylnych kończyn. Trzy koty poczuły zapach łosia, kiedy dzieliło je od niego prawie pół kilometra, jednak kierunek wiatru im sprzyjał. Pumy cicho zbliżały się do swojej ofiary, matka szła na przedzie. Skierowały się w stronę rzeki Kitseguecla, a gdy od zwierzyny dzieliło je mniej niż sto metrów, zwolniły tempo. Łoś stał w rzece nieopodal brzegu, zanurzony w wodzie aż po pierś. Starał się skubać rosnącą pod wodą trawę morską - raz po raz zanurzał pod powierzchnią swój pokryty bliznami pysk. Za każdym razem, gdy wynurzał się, by zaczerpnąć powietrza, słychać było chrapliwe rzężenie. Kłopoty z oddychaniem, wychudzone ciało i sztywna postawa nie uszły uwagi kuguarów. Stary byk był w kiepskiej formie. Pumy kroczyły bardzo ostrożnie przez pasmo drzew prowadzące ku rzece. Kiedy były całkiem blisko swojej ofiary, zaczęły się podkradać, przywarły zwinnymi ciałami do ziemi, łapy stawiały prawie bez szelestnie. Łoś nie zdawał sobie sprawy z obecności drapieżników do chwili, gdy pojawiły się na brzegu rzeki i ruda wiewiórka, siedząca wysoko na gałęzi srebrnego świerku, nagle wydała z siebie jazgotliwy pisk ostrzegawczy. Przestraszony byk odwrócił łeb i spostrzegł pumy, chciał czym prędzej czmychnąć. Jego niesprawne ciało pozwoliło mu jednak ledwie na obrót o 180 stopni, gdy kuguary oddały skok. Matka puma przeskoczyła siedem i pół metra; biały samiec pokonał pięć i pół metra jednym susem; jego siostra nie skoczyła wcale, tylko rzuciła się przed siebie najszybciej jak mogła. Matka, a tuż za nią syn, dotknęli ziemi. Ona odbiła się drugi raz i runęła na zad łosia, powalając go na ziemię. Zanim ofiara zdołała powstać na nogi, dopadł ją młody samiec i chwycił przednimi łapami za szyję. Łoś znów został przygwożdżony do ziemi. Przytrzymując zwierzę rozwartą łapą, samiec rzucił się ofierze do gardła. Śmiercionośne kły zatopiły się głęboko. Byk robił wszystko, żeby podnieść się na nogi, ale matka puma trzymała go mocno za kark. W tym momencie do walki przyłączyła się młoda samiczka. Unikając tylnych kopyt, które wierzgały spazmatycznie, zębami chwyciła łosia za udo. Ofiara trzymana z trzech stron prawie natychmiast wyzionęła ducha. Pumy nie wypuszczały łosia jeszcze przez kilka sekund, potem wstały. Przez następne pół godziny, gdy koty jadły w ciszy, matka co jakiś czas spoglądała na syna i córkę, być może spostrzegła, że właśnie przekroczyły granicę między dzieciństwem a dorosłością. TEGO LATA Taggart z Cousinsem mieli mnóstwo roboty z gośćmi, którzy przybywali tłumnie nad jezioro Moose-skin Johnny. Większość z nich przyjeżdżała zachęcona kolorowymi broszurami oraz reklamami zamieszczonymi w najważniejszych gazetach sportowych. Czytelnikom oferowano spotkanie i opiekę mężczyzny, którego prawą rękę urwała groźna puma, a również okazję poznania jego "dzielnego wybawcy". Choć wielkie zainteresowanie mile łechtało próżność obu mężczyzn i z chęcią przyjmowali dodatkowe pieniądze, wypłacane co tydzień za zajmowanie się gośćmi zamawiającymi wyłącznie ich usługi, zaczynali się niecierpliwić, kiedy wreszcie uda im się wyrwać z głównego ośrodka. Z upływem czasu ich niepokój rósł, nie zapomnieli bowiem o pumie, którą spotkali. Wreszcie wczesnym rankiem w trzecim tygodniu sierpnia Beli po prosił Taggarta i Cousinsa do swojego biura. Nakazał im wyruszyć nazajutrz, by znów tropić zwierzynę przed sezonem łowieckim. Obu mężczyzn bardzo uradowało to zadanie. - To świetny pomysł, szefie! - zawołał Taggart. A potem dodał - powinienem wziąć ze sobą psy myśliwskie. Beli przyznał mu rację. - Spodziewałem się, że właśnie tak zrobisz. Ale pilnujcie ich dobrze. Nie chcemy przecież wypłoszyć zwierzyny. Przewodnicy wyruszyli w drogę wczesnym rankiem, gdy wschodnie szczyty stały się pomarańczowe i żółte od promieni słońca, które jeszcze nie pojawiło się na niebie. Taggart przywiązał dwa psy długimi linkami do swojego siodła. Cousins jak zwykle prowadził konia niosącego bagaż: żywność, rzeczy potrzebne do rozbicia obozu oraz radio. Przewodnicy kierowali się na północ, często przystawali, zsiadali z koni i szli tropem zostawionym przez niedźwiedzie, łosie, kojoty i wilki. Z każdym kilometrem zbliżali się do doliny Kitseguecla, wolno posuwali się do przodu, sumiennie oznaczając na mapach miejsca, gdzie można spotkać zwierzynę. Obaj byli bardzo dumni ze swoich zdolności w tropieniu zwierzyny. Bardzo przykładali się do zleconego zadania. Lubili być niezależni, ale od dobrze wykonanego zadania zależały także ich posady. Gdy jednak przez trzy dni nie natrafili na tropy pumy, zaczęli się niecierpliwić. Rankiem czwartego dnia Taggart popijając kawę, spojrzał na kolegę. - Wiesz co Steve, chyba powinniśmy czym prędzej pójść tam, gdzie ostatnio widzieliśmy kota, dopaść go, a potem dokończyć nasze zadanie dla szefa. - Zgoda - powiedział Cousins. - O ile uda nam się dopaść kota. Po czterech dniach mężczyźni dotarli po południu do doliny. Kiedy zamierzali rozbić obóz, psy zaczęły skowyczeć i wyrywać się ze smyczy. - Steve, one coś zwietrzyły! To musi być kot. Zostały nam trzy godziny do zmroku. Ruszamy! Po pięciu minutach siedzieli już na koniach. Psy spuszczone ze smyczy szybko pomknęły przed siebie, głośno ujadając. Poganiając konie, Taggart i Cousins pognali w ślad za psami, ponieważ teren był płaski, można było pędzić szybkim galopem. Jednak niebawem droga zrobiła się wyjątkowo stroma, a do tego usłana kamieniami. Jeźdźcy musieli zwolnić, choć dźwięczne ujadanie psów oddalało się coraz bardziej. - Co za pech - powiedział Taggart zsiadając z konia. - Dalej musimy iść pieszo. Potykając się i klnąc w żywy kamień Taggart szedł przodem, wkrótce jednak opadł z sił. Zupełnie brakowało mu formy, po przebiegnięciu ledwie stu metrów z trudem łapał oddech, poczerwieniał na twarzy. Zwolnił - szedł teraz powoli, noga za nogą, ciężko dysząc. Cousins był o dziesięć lat młodszy od Taggarta i znacznie szczuplejszy. Pobiegł dalej i szybko zginął koledze z oczu. Po chwili psy zaczęły ujadać wyjątkowo jazgotliwie i bez przerwy. Ich głos dochodził z jednego miejsca. Obaj mężczyźni przystanęli. Taggart uśmiechnął się od ucha do ucha i choć sapał z wysiłku, krzyknął do Cousinsa: - Mamy go! Psy zagnały go na drzewo. Zaczekaj na mnie. KIEDY Taggart z Cousinsem zjawili się w dolinie, pumy odpoczywały w pobliżu resztek jelenia upolowanego zeszłej nocy. Matka spokojnie wylegiwała się na płaskiej skale, u swoich stóp miała dzieci. Młoda samiczka spała zwinięta w kłębek; jej brat siedział wyprostowany, uszy miał nastawione do przodu. Matka puma błyskawicznie skoczyła na równe nogi, poruszając ogonem z boku na bok, oczy skierowała w stronę jeziora Kitseguecla. Usłyszała mężczyzn, ich konie oraz psy, chociaż intruzów dzieliło od nich ponad półtora kilometra. Warcząc ostrzegawczo obróciła się i rzuciła do ucieczki, w ślad za nią podążył młody samiec. Samiczka nie była tak szybka. W końcu jednak zdała sobie sprawę z zagrożenia. Skoczyła na równe nogi i co sił pognała za bratem i matką. Nim psy zaczęły pościg, kuguary pokonały już prawie pół kilometra. Matka, która doskonale znała to miejsce, skręciła na północny wschód, gdzie w odległości niecałego kilometra znajdował się Rocky Ridge, stromy stok zbudowany z nagiego granitu, usłany wielkimi głazami i pocięty rozpadlinami. Puma wraz z synem pędzili w stronę schronienia, przerażona samiczka została jednak w tyle, skręciła na zachód i wkrótce dotarła do rzeki. Zdezorientowana na otwartym terenie, nie wiedziała co robić. W chwili jej zawahania dwa psy wyskoczyły z lasu, kierując się ku niej. Prychając z gniewu i strachu obróciła się pyskiem w stronę na pastników. Biegnący na przedzie ogromny pies o czarno rdzawym futrze miał sześć lat. Wiele razy brał udział w pościgach za pumą i do kładnie wiedział, co robić. Odłączył się od drugiego psa stojącego twarzą w twarz z kotem i zaszedł ofiarę od tyłu. Puma odwróciła się do niego przodem, a wtedy drugi pies natychmiast zaatakował ją od tyłu, kłapnął drapieżnika w zad. Psie zęby ledwie drasnęły kocicę, ale atak zmusił ją do ucieczki. Rozdrażniona rzuciła się ogromnymi susami do najbliższego świerku, wskoczyła na pień, chwyciła się obiema przednimi łapami i odpychając tylnymi zaczęła piąć się w górę. Psy zaczęły zajadle ujadać. Puma wspinała się, póki nie znalazła się blisko 12 metrów nad ziemią. Na tej wysokości czuła się bez piecznie, usadowiła się na dwóch konarach. Wystraszona spoglądała na psy, cicho warcząc. Po dziesięciu minutach, kiedy psy nie przerywały oblężenia drzewa, zjawił się Steve Cousins. Przewodnik zatrzymał się około 15 metrów od świerku i spojrzał w górę na kota. Zarepetował swojego winchestera, czekał jednak na Taggarta, wiedział, że kolega wściekłby się, gdyby odebrał mu prawo do pierwszego strzału. Po chwili jednak wszystko wskazywało na to, że puma chce zejść z drzewa. Cousins wycelował, wziął głęboki oddech i leciutko nacisnął spust. Nim rozległo się echo wystrzału, nabój przeszył serce pumy. Bezwładne ciało spadło na ziemię z głuchym łoskotem. Cousins uwiązywał psy na smyczy, gdy Taggart wyskoczył z lasu. Po chwili złapał oddech i głośno zaklął: - Nie mogłeś na mnie zaczekać, ty skurczybyku! Wiedziałeś, że chciałem zastrzelić tego szkodnika. Dobrze wiedziałeś! Cousins spokojnie patrzył na swego kolegę. - Pewnie, że wiedziałem. Ale kot chciał zejść z drzewa. Musiałem strzelić. Gdybyś był w lepszej formie, sam byś go zastrzelił. A teraz odczep się ode mnie, Walt! Ostre słowa, wypowiedziane bez pośpiechu, skutecznie ostudziły Taggarta. Dobrze wiedział, że Cousins nie tolerował zniewagi. I choć nigdy by się do tego nie przyznał, bał się młodszego kolegi. Cousins poszedł po konie, a nim wrócił, Taggart obdarł ze skóry młodą pumę. Skóra wraz z nogami i głową została zwinięta w pokrwawiony pakunek. Młodszy mężczyzna był bardzo przejęty, kiedy prowadził konie w stronę kolegi. - Walt, gdzieś tu są jeszcze dwa koty - oznajmił. Taggart płukał w rzece nóż do zdejmowania skóry. Zerwał się na równe nogi, woda kapała mu z dłoni, wlepił wzrok w Cousinsa. -Jeszcze dwa? Skąd wiesz? - Znalazłem dwa ślady. Prowadzą na północny wschód. Trzy koty musiały się trzymać razem, a potem się rozdzieliły - opowiadał Cousins. Dziesięć minut później Taggart spuścił psy ze smyczy tam, gdzie Cousins dostrzegł trop. Natychmiast zwietrzyły drapieżnika i ujadając na całe gardło znikły za drzewami. Przewodnicy podążyli za nimi konno, ale podobnie jak poprzednio, musieli wkrótce przywiązać konie do drzewa i pójść dalej na piechotę. Tym razem jednak Tag gart powiedział Cousinsowi, żeby szedł przodem. - Idź dalej, Steve. A jeśli będziesz musiał, zastrzel te drapieżniki. Ale oczywiście mam nadzieję, że nie będziesz musiał. WTEDY, gdy młoda samica została zagoniona na drzewo, a potem za strzelona, brązowa puma wraz z synem pięli się w górę Rocky Ridge, pędzili co sił ponaglani szczekaniem psów, a potem - gdy byli w połowie stoku - strzałem Cousinsa. Kiedy kuguary znalazły się na wysokości ponad 1000 metrów, natknęły się na stoku na rozległe osypisko skalne. Luźno leżące, śliskie odłamki skał stanowiły poważną przeszkodę. Samiec kierował się na prawo, póki nie skończyło się osypisko, a potem dalej wspinał się pod górę. Natomiast matka skręciła w lewo i choć również zamierzała ominąć niepewny grunt, a potem dalej się wspinać, osypisko zagrodziło jej dalszą drogę. Była zmuszona pójść w dół zbocza i niebawem znalazła się na płaskim terenie gęsto porośniętym drzewami. Psy właśnie przestały szczekać, więc puma, przekonana, że udało jej się umknąć, wczołgała się pod rozłożysty świerk i położyła, żeby odpocząć. Zabrakło jej tchu, szeroko rozdziawiła pysk i ciężko sapała. Leżała w ciszy przez pół godziny i kiedy miała zamiar wrócić na Rocky Ridge, aby dogonić syna, psy - ponownie spuszczone ze smyczy - znalazły trop i zaczęły ujadać. Skoczyła na równe nogi i popędziła w głąb lasu. Nadal była wyczerpana, a psy zbliżały się nieubłaganie. Kiedy puma pokonała czterysta metrów, zrozumiała że ścigające psy niebawem ją dogonią. Kiedy znalazła na swej drodze wysoki świerk, zaczęła się na niego wspinać, nie spoczęła, póki nie sięgnęła najwyższych gałęzi. Spojrzała w dół z wysokości 15 metrów, zobaczyła psy biegnące w kierunku jej kryjówki. Zaczęła głośno warczeć. Wtedy pojawił się Cousins. Mężczyzna przypomniał sobie, co mu powiedział kolega. Ponieważ Taggartowi tak bardzo zależało na ustrzeleniu kota, postanowił wziąć psy na smycz i odciągnąć je od drzewa na pewną odległość; wiedział bowiem z doświadczenia, że jeśli pumy nie przyprze się do muru, nie zdecyduje się na ucieczkę. Nie mylił się. Gdy tylko odciągnął psy o 50 kroków, puma przestała warczeć. Nie spuszczała oczu ze swoich prześladowców, nic nie wskazywało jednak na to, by chciała zejść z drzewa. Taggart, o twarzy prawie fioletowej z wysiłku, przybył po dziesięciu minutach. Był tak strasznie zasapany, że nie mógł wydusić z siebie choćby słowa. Stanął obok Cousinsa, głośno dysząc. Cousins uśmiechnął się. - Walt, usiądź sobie na chwilę i odsapnij troszkę. Kot zaczeka na ciebie... A jeśli nie, to chyba sam będę musiał go ustrzelić. Taggart wlepił wzrok w Cousinsa, oczami miotał skry. Dziesięć minut zajęło mu odzyskanie równego oddechu, bez którego nie ma co marzyć o celnym strzale. Uniósł strzelbę, dokładnie wycelował. Kilka sekund później huk wystrzału rozszedł się echem. Siła uderzenia kuli była tak duża, że poderwała ciało zwierzęcia do góry i rzuciła nim o pień drzewa. Po chwili, gdy już nie żyło, jego bezwładne ciało zaczęło spadać w dół. Puma runęła u stóp drzewa z głośnym łomotem. MŁODY SAMIEC stał na grani nieopodal szczytu Rocky Ridge. Kiedy usłyszał strzał, aż podskoczył. Był ledwie kilkaset metrów poniżej kopulastego wierzchołka góry, niebawem wspiął się nań i zaczął schodzić po stoku z drugiej strony. Wiedział, że teraz został sam. Czujny węch i słuch pozwoliły mu zidentyfikować i zapamiętać za bójców. Kiedy schodził z góry, nauczył się nienawidzić ludzi. Gdy znalazł się na nizinnym terenie porośniętym drzewami, zaczął biec, nie wychylając nosa z lasu rosnącego wzdłuż rzeki Kitseguecla. Po godzinie przystanął, wspiął się na pokryte kamieniami zbocze i ułożył między nimi. Tu zdrzemnął się na dwie godziny. Kiedy wstał, było wczesne popołudnie. Ponieważ nie czuł zapachu ani nie słyszał głosów ludzi, udał się w dalszą drogę w znacznie wolniejszym tempie, kierując się wprost na północ. W czasie wędrówki zaczął go gnębić głód, jednak chęć opuszczenia przeklętej okolicy, w której dorastał, gdzie pojawiły się istoty, które zamordowały jego matkę i siostrę, była znacznie większa od potrzeby znalezienia pokarmu. Nie przerywał marszu. Po czterech dniach biały samiec znalazł sobie nowe terytorium w okolicach górnego biegu rzeki Nass, w rozległej puszczy rosnącej na terenie płaskim i górzystym, gdzie pod dostatkiem było łosi ijeleni, nie istniały natomiast jakiekolwiek ślady obecności człowieka. Tu właśnie miał spędzić kolejne 15 miesięcy do czasu, gdy zew na tury skłoni go do poszukiwania partnerki. Rozdział 7. BIAŁA PUMA całkowicie pochłonięta poszukiwaniem nowego schronienia, początkowo nie tęskniła za matką i siostrą, wkrótce jednak, po zadomowieniu się na nowym terytorium, zaczęła do tkliwie odczuwać ich brak. Samiec obwąchiwał ziemię w poszukiwaniu znajomych śladów, czasami nawet wspinał się wysoko, by obserwować doliny. Czuł się samotny i zagubiony. Wewnętrzny niepokój źle wpływał na jego umiejętności łowieckie i głód stał się nieodłącznym towarzyszem poszukiwań utraconej rodziny. Po kilku tygodniach samiec zaakceptował wreszcie, że został sam na świecie, choć podobnie jak kiedyś jego matka uzyskał dojrzałość i samodzielność zbyt brutalnie i zdecydowanie przedwcześnie. Od tej pory coraz lepiej radził sobie na swoim terytorium na północy puszczy i bez emocji zaczął wieść samotne, dorosłe życie. Nie niepokojony przez ludzi, początkowo polował na drobne zwierzęta, głównie bobry, króliki i świstaki. Szlifował swe umiejętności w podchodzeniu i chwytaniu zwierzyny, niebawem bez trudu złapał nawet potężnego samca jelenia wielkouchego. Od tej pory przez całą zimę żywił się wyłącznie większymi zwierzętami. Kiedy nadeszła wiosna, z powodzeniem upolował rocznego łosia, a następnego dnia kojota, który zamierzał wykraść mu zdobycz. Z każdym doświadczeniem nabierał pewności siebie. Stawał się w pełni dojrzałym młodym samcem, a dzięki osiągnięciom czuł się panem i władcą swojego terytorium. Jednak we wrześniu kłopoty pojawiły się pod postacią innego sześcioletniego samca pumy, który wtargnął na jego terytorium, ponieważ wszędzie brakowało zwierzyny. Intruz natychmiast natknął się na pierwszy kopczyk zapachowy, znaczący terytorium białego kuguara. Zignorował go. Starszy kot, przekonany że w walce nie ma sobie równych, pragnął za wszelką cenę przepędzić z terytorium obecnego właściciela. Zdążył już bowiem wyczuć, że w tej okolicy zwierzyny jest pod dostatkiem. Śmiało więc kroczył przed siebie, często przystając, by spryskać moczem pnie drzew i kamienie, na których wyczuł zapach moczu rywala. Intruz czuł się coraz swobodniej i zapomniał o ostrożności, kiedy schodził w dół doliny. Gdy tylko wyczuł świeże mięso, pognał w jego kierunku popędzany głodem. Ponieważ chęć znalezienia zdobyczy opanowała go całkowicie, niebacznie przebiegł pod półką skal ną, na której czekał na niego młody samiec. Kiedy intruz znalazł się poniżej półki skalnej, biały kuguar skoczył. Niedoszły uzurpator zaryczał z przerażenia. Obie pumy runęły na ziemię, złączyły swe cielska, rycząc jak oszalałe. Po chwili mocarni przeciwnicy rozdzielili się, odczekali chwilę i znów z zaciekłością rzucili się na siebie. Intruz był ogromny, ale nie dorównywał jednak siłą białemu samcowi. Znów sczepiły się ich ciała, walczyli tak zajadle, że cały las rozbrzmiewał echem ich ryków i warczenia. Zmagania trwały prawie pięć minut, a to bardzo długo jak na potyczkę tak potężnych przeciwników. Starszy samiec pojął wreszcie, że jest wyraźnie słabszy i wycofał się z pola walki. Odniósł kilka głębokich ran i krwawił. Pobiegł doliną - zaś rozsierdzony młody samiec gonił go jeszcze przez chwilę. Biały kot zatrzymał się, ciężko dysząc po przebiegnięciu stu metrów. Zawarczał głośno, a potem kilka razy uderzył łapą w ziemię, wzbijając kłęby kurzu. Zadowolony ze zwycięstwa zawrócił. POD KONIEC listopada biała puma stała się nerwowa. Samiec miał ponad dwa lata i był już w pełni dojrzałym osobnikiem - ważył 95 kilogramów i mierzył 272 centymetry. Wyrósł na wspaniałego, okazałego drapieżnika o śnieżnobiałym futrze z czarnymi jak węgiel prążkami na pysku, czubkach uszu i koniuszku ogona. W tym umaszczeniu doskonale prezentowało się jego zwinne, dobrze umięśnione ciało. Do tej pory wystarczało mu przebywanie na własnym terytorium, ale z dnia na dzień stawał się coraz bardziej niespokojny -jego za chowanie było instynktowną odpowiedzią na niezaspokojony popęd płciowy. W grudniu uległ w końcu swoim hormonom i wczesnym rankiem opuścił dotychczasowe terytorium. Poprzedniej nocy padał śnieg, który w wyższych rejonach utworzył warstwę grubości 60 centymetrów, natomiast w dolinach zebrało się go jedynie 20 centymetrów. Puma opuściła okolice rzeki Nass tą samą drogą, którą tu przybyła, starała się wędrować dolinami, by umknąć stromych podejść. Kierując się cały czas na południe, samiec doszedł do wschodniego brzegu rzeki Kitseguecla. Szedł wzdłuż koryta i niebawem dotarł do pasma gór Rocky, prawie w to samo miejsce, gdzie wraz z matką wspiął się pod górę uciekając przed Taggartem i Cousinsem. Nie mógł wyraźnie przypomnieć sobie ucieczki, ale stał się pobudzony. Odczuwał zarówno agresję, jak i strach. Te właśnie emocje skłoniły go do znacznego przyspieszenia tempa wędrówki. Biegł do chwili, aż gęsty las świerkowy rosnący wokół doliny Kitseguecla udzielił mu schronienia. Głośno sapiąc poszedł w kierunku łąki okalającej jezioro Kitseguecla. Przystanął na chwilę, by zbadać otwartą przestrzeń, potem podszedł do brzegu jeziora, chcąc ugasić pragnienie. Wycieńczony długą wędrówką, wszedł do jaskini, w której mieszkał kiedyś razem z rodziną. Choć minęło dużo czasu, nadal wyczuwał słaby zapach siostry i matki, a także własny. Od razu poczuł się jak w domu, po chwili ułożył się i ignorując głód zapadł w sen. Kiedy się obudził, żółte światło księżyca sączyło się na puszczę. Temperatura spadła do minus dziesięciu stopni, śnieg stał się kruchy i lekko skrzypiał pod stąpnięciami. Jednak puma przemknęła na otwarty teren cicho jak duch. Z wrodzoną cierpliwością samiec obszedł dookoła całe jezioro, jednak nie wyczuł żadnych świeżych śladów. Wszedł do lasu i wędrował wytrwale przez prawie całą noc. Kiedy świt zaczął malować purpurą wschodnie szczyty, upolował jelenia. Kuguar zaczął ucztować. Nagle zaniepokojony skoczył na równe nogi, poruszając ogonem. Skierował głowę na południe, starając się przeszyć oczami gęsty las. Usłyszał, jak coś się skrada. Kiedy zamierzał porzucić zdobycz i skryć się, ciszę przeszył donośny, przeciągły ryk. Nim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, potężne ryczenie rozległo się ponownie. Samiec stał się podniecony, instynktownie bowiem rozpoznał godowe nawoływanie samicy własnego gatunku. Pobudzony ruszył w kierunku, z którego dochodziły ryki, w odpowiedzi wydawał świsty. Zmarszczył wargi i nastroszył wąsy. Samica, usłyszawszy odpowiedź, pospieszyła przed siebie. Miała siedem lat. Z pięciu miotów jej sześć kociąt osiągnęło dojrzałość i wszystkie prócz jednego zostały zabite przez Taggarta i Cousinsa. Kocica wyczuła obecność białego kuguara jeszcze poprzedniego dnia. Teraz miała z nim stanąć oko w oko. Pumy spotkały się na małej polance w środku lasu. Samiec, śmiały i niespokojny, szybko podszedł do swej potencjalnej partnerki. Ku jego zdumieniu i przerażeniu uwodzicielska samica uniosła do góry przednią łapę i wymierzyła mu cios w głowę. Samiec odskoczył w tył, trzepiąc głową. Ponownie podążył w jej kierunku, podczołgał się uległy, wydając z siebie szybkie dźwięki, by jakoś ją udobruchać. Znów dostał kosza, tym razem jednak w porę zrobił unik, zanim łapa samicy zdołała go trafić. Z bezpiecznej odległości przyglądał się jej uważnie. Kiedy udało się jej go przepędzić, uspokoiła się i zaczęła powoli przeciągać. Usiłując zrozumieć zachowanie partnerki, samiec położył się na ziemi w pewnej odległości. Nie zdając sobie z tego sprawy, wykonał właściwy manewr - gdy tylko pozornie przestał się nią interesować, kocica podeszła do niego i głośno pomrukując zaczęła lizać jego wielki łeb. Zaskoczony i uradowany odwzajemnił pomruk. Wkrótce zwierzęta zbliżyły się i akt ten powtórzyły wielokrotnie w ciągu trzech tygodni, kiedy tworzyły nierozłączną parę. Dwudziestego drugiego dnia od pierwszego spotkania, samica odeszła, gdy samiec posilał się wspólnie upolowanym jeleniem. Biały kuguar nie wykazał nawet cienia zainteresowania. Podobnie jak u samicy jego popęd płciowy wygasł. Podążająca na południe samica była w ciąży. Jej największym zmartwieniem było teraz znalezienie odpowiedniego miejsca, gdzie w kwietniu będzie mogła powić kocięta. BIAŁEJ PUMIE nie wiodło się najlepiej przez pozostałe zimowe miesiące. Jelenie i łosie, których było tu pod dostatkiem w czasach, gdy kuguar był kociakiem, obecnie należały do rzadkości, wytrzebione przez gości Bella i wymordowane poza sezonem przez Taggarta i Cousinsa, realizujących zamówienia Joe na poroże i skóry. Samiec wędrował bez przerwy, nie gardząc przy tym żadną ofiarą, która wpadła mu w łapy - ani ssakiem, ani ptakiem. Kiedy po długiej i surowej zimie nadeszła wiosna, był w marnym stanie, stracił bowiem prawie osiemnaście kilogramów. Wędrował jednak wciąż wytrwale na południowy zachód, wzdłuż rzeki Zymoetz, by na początku kwietnia dotrzeć na niziny położone na zachód od gór Hazelton. Biała puma zbadała rzeczną dolinę. Przez dwie godziny nie zwietrzyła choćby jednego jelenia. W końcu, pokonując strumyk, natrafiła na ślady koni. Dobrze pamiętała ten zapach i natychmiast skojarzyła go z obecnością człowieka. Samiec zaczął machać ogonem. Rozwarł lekko wargi, obnażył zęby i cicho warknął. W pierwszym odruchu chciał uciec, ale kiedy kuszący zapach stał się mocniejszy, zaczął powoli czołgać się w kierunku jego źródła. Zatrzymał się, kiedy usłyszał konie, czujnie wąchał, poszukując zapachu człowieka. Ponieważ nie wyczuł go, znów posunął się do przodu. Teraz wspinał się wytrwale po zboczu góry, z którego mógł obserwować dno doliny, sam zaś pozostając w ukryciu drzew. W dole czternaście koni spokojnie jadło obrok i siano. Konie służyły w sezonie gościom domku myśliwskiego Górskiego Safari nad jeziorem McDonell. Biorąc pod uwagę jak marną paszę miały przez pół roku, dotrwały do wiosny w nie najgorszym stanie, choć wszystkie były niedożywione. Patrząc wygłodniałym wzrokiem, biały samiec wybrał na swoją ofiarę wymizerowanego dwulatka stojącego ze zwieszoną głową w pewnej odległości od reszty stada. Ponieważ wiatr mu sprzyjał, kuguar zaczął schodzić w dolinę. Gdy znalazł się na jej dnie, podczołgał się między gęsto rosnącymi karłowatymi krzakami jałowca. Potem wyrósł spod ziemi jak duch i wymierzył swej ofierze cios, który złamał jej kark. Pozostałe konie uciekły w popłochu. Puma zaciągnęła swoją ofiarę do niecki obrośniętej wokół krzakami jałowca. Zaczęła ją obwąchiwać, nie będąc pewna, czy wgryźć się w nietypową zdobycz. Głód wziął jednak górę. Po kwadransie najedzony do syta kuguar ukrył resztę zdobyczy i poszedł w górę ku rumowisku ogromnych skał. Jedna z nich była nachylona nad ziemią. Wszedł więc pod nią i zasnął. Przez trzy doby nie oddalał się od swojej zdobyczy. Jadł, gdy był głodny, a potem odpoczywał pod skałą. Rankiem czwartego dnia skończywszy posiłek nie ukrył resztek ofiary. Postanowił wyruszyć na poszukiwanie odpowiedniego terytorium. Owego ranka silnie wiało, szum wiatru w koronach drzew przytępił koci słuch, dlatego uszło jego uwagi przybycie Steva Cousinsa. Jego obecność wyczuł dopiero wówczas, gdy człowiek zjawił się w dolinie. Cousins zostawił swego towarzysza w domku myśliwskim nad jeziorem McDonell, sam natomiast wyruszył świtem sprawdzić, jak przetrwały zimę tutejsze konie. Jego własny wierzchowiec natychmiast wyczuł na łące zapach pumy, zaczął prychać i cofać się przerażony. Na widok intruzów puma skoczyła. Jednak Cousins zdążył już wcześniej wydobyć strzelbę z torby przy siodle. Widok śnieżnobiałego kuguara tak zaskoczył przewodnika, że spóźnił się ze strzałem o ułamek sekundy. Tyle wystarczyło, by kula trafiła w skałę tuż obok pumy. Grad odłamków granitu trafił w prawe udo zwierzęcia. Przeszywający ból zmusił go do przeskoczenia 10 metrów i wylądowania między kamieniami. Za kamieniami, jak za tarczą, pognał najszybciej jak potrafił ku wschodniemu zboczu Howson Peak, pokrytej lodowcem góry należącej do łańcucha Hazelton. Kiedy wspiął się na wysokość 300 metrów, przystanął między drzewami. Wycieńczony morderczą gonitwą, padł na ziemię. Biały kuguar wyciągnął się na lewym boku, z trudem łapał powietrze i czuł jak odradza się jego nienawiść do ludzi. STOJĄCY NA ŁĄCE Cousins na próżno obserwował zbocze góry. Zdał sobie sprawę, że nie będzie miał okazji do oddania drugiego strzału do białej pumy. Zwykle małomówny, zaczął gadać coś do siebie pod nosem - raz klął w żywy kamień, to znów wyrażał swój zachwyt. - Do diabła, biały kot. Wart fortunę... Niech no tylko Walt się o tym dowie. Pognał na koniu tam, gdzie ostatnio widział białego kota. Jednak jego wierzchowiec przeszedł tylko kilka metrów i nagle odskoczył na lewo. Przewodnik starał się zapanować nad koniem i początkowo nie zauważył resztek martwego konia. Gdy je spostrzegł, znowu zaklął. Cousins sięgnął po radio, chcąc przekazać do ośrodka komunikat o zabitym koniu i niezwykłej pumie. Nagle zdał sobie sprawę, że na wieść o białym kocie zjadą się tu myśliwi ze wszystkich stron. Dlatego też powiadomił ośrodek o wypadku, nie wspomniał jednak ani słowem o kolorze futra pumy. Beli wezwany do radiostacji, przejął mikrofon od dyspozytora. - Co się przytrafiło koniowi? - spytał. - Górski kot. Jakieś dwa dni temu. Ogromna sztuka. Widziałem go. Strzeliłem i być może raniłem. Uciekł w góry. - Czy sprawdzałeś, co z innymi końmi? - Nie. Ale zamierzam. Odezwę się, jeżeli zabił jeszcze któregoś. Dziesięć minut później przewodnik znalazł całe stado spokojnie pasące się na krańcu rozległej łąki. Cousins nie mógł się doczekać, kiedy powie swemu partnerowi o białej pumie, więc czym prędzej podążył nad jezioro McDonell. W połowie drogi spotkał Taggarta, wyraźnie podnieconego, popędzającego swego karego konia. Kiedy olbrzym go dostrzegł, zatrzymał konia. - Słyszałem ciebie przez radio. Co się dzieje? Kiedy Cousins mu wszystko wyjaśnił, Taggart powiedział szorstko: -Jak do diabła mogłeś chybić, palancie? Cousins wzruszył ramionami. - Na moim miejscu też byś nie trafił, Walt. Wierz mi, to niezwykły kot. Jest biały jak mleko, z wyjątkiem plamek na pysku i ogonie. I jaki ogromny. Taggart uśmiechnął się. - Lepiej wracajmy. Ty pojedziesz do Smithers, zadzwonisz dojoe i powiesz mu, że jest biały kot za 5000 dolarów. Ja pojadę do Moose-skin i wezmę psy. Powiem Bellowi, że poszedłeś śladem pumy, sądzisz bowiem, że mogłeś ją zranić. Dzięki temu nikt nie będzie się dziwił twojej nieobecności przez dzień lub dwa. Dwa dni później Cousins wrócił do ośrodka z obietnicą odjoe, że za skórę i głowę białej pumy zapłaci 5000 dolarów. Było już późno, więc gdy tylko przekazał Taggartowi dobre wieści, położył się spać. Nazajutrz rano w towarzystwie swego kompana Cousins oświadczył Bellowi, że jest już pewny, iż nie trafił kota. Nie znalazł, jak mówił, śladów krwi, choć przez prawie dwa kilometry podążał tropem zwierzęcia, potem zgubił go między kamieniami. Kiedy przewodnicy siedzieli u niego w biurze, Beli skontaktował się z władzami zajmującymi się kontrolą liczebności drapieżników w lokalnym związku łowieckim w Prince George. Poinformował ich o zabitym koniu i poprosił o zgodę na odstrzał pumy szkodnika, po za sezonem. Po otrzymaniu oficjalnej zgody Beli kazał Taggartowi i Cousinsowi ruszać w pogoń za pumą jeszcze tego samego dnia. - Macie wrócić przed początkiem sezonu wędkarskiego - dodał. - To znaczy, że macie 10 dni na upolowanie tego kota. - W kilka dni dostaniemy go w swoje ręce, szefie - powiedział jednoręki mężczyzna, wychodząc na zewnątrz w ślad za swym towarzyszem. Nie odzywając się ani słowem doszli do chaty Taggarta. Wtedy Taggart powiedział do Cousinsa: - Zróbmy tak. Ustrzelimy kota, a potem powiemy Bellowi, że nie udało się nam go wytropić. Nie zobaczy ani centa. Cousins skinął głową na zgodę. BIAŁA PUMA odpoczywała na niewielkiej polanie porośniętej mchem, gdzie kiedyś mieszkała wraz z rodzeństwem po przeprowadzce spod wodospadu. Widać stąd było miejsce, w którym strumień o nazwie Biały Kanion łączy się z rzeką Zymoetz, a także całą rozległą dolinę rzeczną. Pod wieczór poprzedniego dnia kuguar upolował jelenia na północnym brzegu strumienia, a potem zaciągnął go w ustronne miejsce w lesie. Po zaspokojeniu głodu, zapadł w błogi sen. Świtem powrócił do swojej zdobyczy. Kiedy tylko usłyszał głosy psów, szybko przykrył zwierzynę. Szczekanie dochodziło z bardzo daleka, ale kot wiedział, że psy podążają w jego kierunku. Stanął, nasłuchując głosów, oczy błyskały mu ze złości, lekko rozchylił wargi w niemym warknięciu. Chwytał powietrze w nozdrza. Wiatr był łagodny, ale wiał w jego kierunku i niósł ze sobą słaby, ale wyczuwalny zapach ludzi, koni oraz psów. Machając ogonem ruszył w dół zbocza ku dolinie. Przez dziesięć minut kuguar biegł najszybciej jak potrafił, potem wyraźnie zwolnił, gdy zbliżył się do łachy naniesionej na rzece przez prąd wody. Skoczył, ciało wygięło się w śnieżnobiały, wdzięczny łuk nad powierzchnią lodowatej wody. Dotknął ławicy piasku pośrodku strumienia. Odbił się znowu i wylądował na drugim brzegu, potem pognał w górę zbocza, by znaleźć schronienie między osikami. Ujadanie psów stało się głośniejsze. Przed sobą samiec dostrzegł szpiczasty granitowy nawis ukryty za gęstym zagajnikiem modrzewiowym. Kilkoma susami wspiął się pięć metrów w górę na nawis. Przyczaił się za zielonożółtymi igłami. W każdej chwili gotów zaatakować z zaskoczenia. Szczekanie się nasiliło. Po kilku minutach kuguar usłyszał, jak psy przeprawiające się przez rzekę rozpryskują wodę. Przyczajony starał się wyczuć w powietrzu zapach ludzi i koni. Czuł jednak i słyszał tylko psy - coraz głośniejsze i zajadlejsze ujadanie i trzaskanie ściółki leśnej, zwiastujące ich rychłe przybycie. Z Niebieskim na czele, najlepszym psem tropicielem Taggarta, cztery psy pojawiły się w polu widzenia, gnały zboczem, po którym wspięła się puma. Skoczyła, pysk miała rozwarty, przednie łapy wyprężone do przodu, z jej gardła wydobył się mrożący krew w żyłach ryk. Przerażone psy chciały się zatrzymać, ale było już za późno. Łapy pumy spadły na psa przewodnika i zagłębiły się w jego klatce piersiowej. Po chwili wyzionął ducha. Gdy pozostałe psy chciały uciekać, puma dopadła jeszcze jednego z nich i uderzyła go prawą łapą. Biedny pies poszybował w powietrzu i wylądował dwa metry od drapieżnika żałośnie skamląc. Pozostałe psy uciekły. Warcząc głośno, puma patrzyła wściekle na uciekające psy. Potem odwróciła głowę i powąchała zabitego psa. Wzięła go w zęby i zaniosła w górę zbocza. Drugi pies ciągle skamlał. Na jego lewym barku pazury pumy wyżłobiły głębokie rany, a przy upadku dodatkowo złamał sobie przednią łapę. Taggart z Cousinsem ciągle jeszcze byli po drugiej stronie rzeki Zymoetz, kiedy dostrzegli dwa psy biegnące w ich kierunku. Przewodnicy zatrzymali konie. - Co do cholery... - wymamrotał Taggart. Cousins zeskoczył z konia i przywołał do siebie psy, po czym uwiązał je na smyczy. - Psy się czegoś wystraszyły. Coś musiało się stać. - Pewnie, że coś się stało. Wsiadaj na konia. Niech te psy zaprowadzą nas do pozostałych. Może oddzieliły się od Niebieskiego i Rzeźnika. Dwadzieścia minut później przewodnicy znaleźli rannego Rzeźnika. Kiedy Taggart go oglądał, Cousins nachylił się nad polem walki. Dostrzegł trop pumy, obok którego wyraźnie zobaczył ślady wleczonego psa. Taggart zwrócił się do partnera: - Ten cholerny kot rozharatał Rzeźnikowi bark i złamał mu nogę. Ale gdzie podział się Niebieski? Cousins wyprostował się. - Niebieski nie żyje, Walt. Kot go gdzieś zawlókł. Wskazał na rumowisko kamieni. - Nie da rady iść jego śladem. Lepiej wracajmy! Taggart zaczął kląć. - Nie ma mowy, nigdzie nie wracam! Pójdziemy piechotą, nie spuścimy psów ze smyczy. Jeszcze uda się nam dopaść tego kocura. - A co zrobimy z Rzeźnikiem? - Co z nim zrobimy? Zastrzelimy go! Jest nam potrzebny jak piąte koło u wozu. Zresztą to beznadziejny pies myśliwski, skoro dał się podejść temu kotu. Cousins spojrzał na kompana i zrozumiał, że wzburzony nie myślał trzeźwo; wiedział, że tak naprawdę uwielbia swoje psy. - Opanuj się, Walt! To dobry pies, starał się jak mógł. Nie pozwolę ci zastrzelić Rzeźnika. A jeśli chcesz, to sobie idź na piechotę. Ja zabieram Rzeźnika do domu. Taggartowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Kiedy słuchał Cousinsa, odruchowo głaskał rannego psa. - Niech będzie. Chyba masz rację. BIAŁY KOT odpoczywał 1200 metrów powyżej doliny rzecznej. Pożywił się psem Taggarta, którego wniósł na wysokość prawie 300 metrów. Po posiłku zostawił resztki, nie trudząc się ich przykryciem. Chciał czym prędzej ruszyć w dalszą drogę. W godzinę po zachodzie słońca kuguar wstał i ruszył na południe. O północy, gdy całe niebo było rozgwieżdżone, samiec dotarł do strumienia Wielu Niedźwiedzi. Przystanął, żeby się napić. Potem szedł na wschód, aż dotarł do strumienia Limonite. Ponieważ do tej pory nie zwietrzył innej pumy, postanowił zatrzymać się w tej okolicy Po drodze ku przełęczy Telkwa, prowadzącej wzdłuż strumienia, wyczuł świeży zapach jeleni. Trop zawiódł go do strumienia Mlecznego, jednego z wielu zasilających rzekę Telkwa. Zrobiło się już późne popołudnie. Po upolowaniu starej łani udał się na spoczynek, nie zdając sobie sprawy, że 25 kilometrów na południowy zachód Taggart z Cousinsem omawiali w domu jednorękiego mężczyzny plan na przyszłość. Po POWROCIE do ośrodka nad jeziorem Moose-skinjohnny Cousins zajął się opatrywaniem Rzeźnika, natomiast jego kompan zdał relację Bellowi. Podobnie jak wielu ludzi, którzy mieszkają w puszczy, Cousins nauczył się opatrywać ranne zwierzęta. Szybko i zręcznie unieruchomił złamaną łapę i zdezynfekował rany. W dwa dni później przewodnicy byli znów gotowi ruszać na po szukiwanie pumy. Kiedy ruszyli wąską wyboistą drogą ku jezioru McDonell, było jeszcze ciemno, towarzyszyły im dwa pozostałe psy Taggarta. Wczesnym popołudniem dotarli na miejsce, gdzie puma zabiła Niebieskiego. Zsiedli z koni i uwiązali je. Cousins prowadził psy i szedł w górę pierwszy. Z zachowania psów można było wnioskować, że to stary trop. Jednak po dwóch godzinach zwierzęta trochę się ożywiły. Cousins, który to dostrzegł, zawołał do swego towarzysza pozostającego w tyle: - Zapach jest mocniejszy, Walt. Ruszam do przodu. Taggart, o twarzy purpurowej z wysiłku, zdołał jedynie krzyknąć: - Niech cię cholera, Steve. Zaczekaj na mnie. Nim Cousins zdążył odpowiedzieć, psy wyrwały do przodu, ciągnąc go ku kępie karłowatych jałowców. Za krzewami rozrzucone były resztki zabitego psa. Przyjrzawszy się dokładnie temu miejscu, Cousins zaczął schodzić w dół. Chciał oszczędzić Taggartowi widoku rozszarpanego Niebieskiego. Choć olbrzym nie widział tego na własne oczy, na wieść o znalezisku Cousinsa, przeklął soczyście. Poprzysiągł zemstę. - Obiecuję ci, Steve, wypatroszę bebechy temu kocurowi i będę się przyglądał jak zdycha! Cousins lekko pokiwał głową. Po chwili powiedział, że biała puma musi być zaszyta gdzieś głęboko w górach. - Założę się, że jest w okolicach rzeki Telkwa - powiedział. - Nie ma zbyt wiele pożywienia w tej krainie śniegu. Tej nocy rozbili obóz nad jeziorem McDonell i bladym świtem ruszyli dalej. Przed ósmą rano dotarli do miejsca, gdzie strumień Mleczny wpada do rzeki Telkwa. Biały kot położył się rankiem spać w jaskini, 16 kilometrów od tamtego miejsca. Cztery godziny później obudziło go szczekanie psów. Ujadanie dochodziło z daleka, jednak drapieżnik szybko zerwał się na równe nogi i zawarczał. Pomknął w górę na północ, znów w kierunku przełęczy Telkwa. Postanowił trzymać się dużych wysokości, by być niedostępnym dla ludzi i psów, którzy, aby kontynuować pościg, musieli udać się dłuższą, a zarazem łatwiejszą drogą przez przełęcz. Wczesnym popołudniem kot znalazł bezpieczne schronienie 600 metrów powyżej strumienia Limonite. Stamtąd mógł obserwować zachodnie wejście do przełęczy. Trzy godziny później zjawili się tam jeźdźcy wraz z psami. Trafili do jaskini, ale od tej pory nie znaleźli żadnego świeżego tropu. Puma usiadła i czuła, jak odżywa w niej dawna nienawiść. W swojej naturze nie miała nienawiści, rzadko które zwierzę odczuwa ten rodzaj emocji. We własnym świecie kot stawał się podniecony i agresywny tylko wtedy, gdy musiał zabić, by zaspokoić głód lub gdy bronił swego terytorium. Ale ci ludzie, psy i konie budzili w nim okrutne instynkty. Byli bowiem jego wrogami. Wspólnie nauczyli go nienawiści. A ponieważ był silny, zwinny i doskonale wyposażony przez naturę, stanowił nie lada zagrożenie. Kot szedł w ślad za ludźmi. U schyłku dnia zobaczył, jak stawiają namiot i rozbijają obóz. Rozdział 8. CHOĆ Taggart i Cousins wślizgnęli się do swoich śpiworów przed czterema godzinami, ognisko nadal się tliło. Prócz nikłego żaru, jaki dawały węgle, cały las skrywały nieprzeniknione ciemności, noc była czarna jak aksamit. Jednak nad czubkami drzew niebo jaśniało od niezliczonych gwiazd. W ciągu ostatniej godziny biała puma zeszła powoli z góry, kierując się w stronę obozu. Jeszcze przed północą znalazła się w odległości 30 metrów od pomarańczowego namiotu - stała pod wiatr, miała stąd doskonały widok na całe obozowisko. Kot czuł zapach psów i koni, i także je słyszał. Czuł również i słyszał Taggarta i Cousinsa. Najlepiej zaś słyszał głośno chrapiącego jednorękiego mężczyznę. Uspokojony ruszył przed siebie. Czołgał się metr za metrem, aż zbliżył się do namiotu na odległość 6 metrów - biały bezkształtny stwór na tle trawy. Uniósł do góry zad i stanął pewnie na tylnych łapach - przez kilka sekund stał nieruchomo jak posąg; potem, wydając z siebie przeraźliwy odgłos, skoczył wprost na namiot. Pod ciężarem ciała drapieżnika niewielka konstrukcja prawie się spłaszczyła, potem jednak odbiła go jak trampolina. Zaskoczony kot stanął na nogi i szykował się do kolejnego skoku, rozmyślił się jednak usłyszawszy przekleństwa dochodzące z wnętrza namiotu. Potem usłyszał strzał. Przerażony umknął między drzewa. Wewnątrz namiotu panował nieopisany chaos. Pazury pumy rozcięły płótno i urwały trzy mocujące liny - namiot prawie się zapadł. Gwałtownie obudzeni mężczyźni natychmiast zaczęli działać. Taggart wychodząc ze śpiwora natrafił ręką na swoją strzelbę i niechcący pociągnął za cyngiel. Cousins, który ciągle tkwił w śpiworze, mało nie ogłuchł od huku wystrzału, kula minęła go o milimetry. - Walt, ty cholerny durniu! O mało mnie nie zastrzeliłeś! Wreszcie Cousins znalazł rozcięcie zrobione przez pumę i wygramolił się przez nie na zewnątrz. W namiocie Taggart ciągle klął w żywy kamień. Cousins znalazł ognisko dzięki żarowi i na nowo je rozpalił. Ogień odrobinę oświetlił wnętrze namiotu, dzięki czemu Taggart mógł się w końcu zorientować w sytuacji. Za przykładem swojego kolegi wydostał się na zewnątrz przez rozcięcie. Ściskając kurczowo strzelbę, podszedł do ogniska. Ogarnięty strachem rozglądał się na prawo i lewo. Kiedy Taggart podszedł, Cousins zapalił gazową lampkę. Obaj mężczyźni podeszli do namiotu i przyjrzeli się piaszczystemu gruntowi. Wkrótce odnaleźli wielkie ślady łap pumy. Dostrzegli również miejsce, gdzie kot zaczaił się, by potem ich zaatakować. - Słodki Jezu! To kocisko na nas poluje! - zwykle donośny głos Taggarta ze strachu przeszedł w szept. Cousins przytaknął. - Lepiej weźmy psy. Przyprowadźmy je do ogniska. Aż do świtu tylko tyle możemy zrobić. Cousins wyjął z namiotu swoją strzelbę. Wraz z Taggartem szli po psy, gdy w puszczy rozległ się przeciągły, nieziemski ryk. Taggarta przeszedł dreszcz, uniósł strzelbę na wysokość pasa. Nie odzywając się ani słowem, mężczyźni przywarli do siebie plecami. Ryk rozległ się ponownie - pierwotny zew czystego gniewu, na który wystraszone psy zareagowały skowytem. Nastała całkowita cisza - nienaturalnie zamilkły wszelkie odgłosy przyrody: ćwierkanie pogrążonych we śnie ptaków, chrobot mysz i nornic, owadzi szelest. Cisza jak makiem zasiał. Strach dosłownie sparaliżował przewodników. Nie mieli szans dostrzec swego prześladowcy poza pełgającym płomieniem ogniska i okrągłym snopem światła lampki. Noc była mu amfiteatrem, areną, na której był panem i władcą. Mógł zaatakować z każdej strony, a ludzie byli bezsilni. Obaj myśliwi nigdy przedtem nie bali się aż tak bardzo. Bo nigdy dotąd na nich nie polowano. Po WYDANIU z siebie przewlekłego ryku, biały kuguar wspiął się na Szczyt Howsona, a potem zszedł wschodnim stokiem i dalej schodził dolinami wzdłuż rzeki Telkwa ku jezioru Bumie. Nazajutrz o świcie pożywił się dorodnym świstakiem, a potem odpoczywał na mokradłach w pobliżu górnego biegu rzeki Bumie. Znajdował się w odległości niespełna 10 kilometrów od łąki, na której pasło się drugie stado koni Bella. Ponieważ nigdy przedtem tu nie był, nie wiedział, że południowe obozowisko Górskiego Safari położone było nad tym jeziorem i że właśnie tam zmierzali Taggart z Cousinsem. Przewodnicy nie odeszli od ogniska aż do pierwszych promieni dnia, które pozwoliły im zorientować się w okolicy. Skierowali się na południe. Postanowili nie wspominać ani słowem o swojej nocnej przygodzie z obawy, że żądni zemsty inni przewodnicy wyruszą w pościg za "ludojadem". Zamierzali powiedzieć tylko, że morderca koni im się wymknął. Uzgodniwszy szczegóły, nadali Bellowi wiadomość przez radio, gdy tylko dotarli do domku myśliwskiego. Później udali się do głównego ośrodka tuż przed początkiem sezonu wędkarskiego. Goście pojawili się dwa dni później. Turysta, którym Taggart miał się zaopiekować, okazał się krępym, otyłym przemysłowcem z Niemiec - nazywał się Erwin Hegel. Był zapalonym wędkarzem i myśliwym, przeczytał ogłoszenie Górskiego Safari w czasopiśmie niemieckim i ponieważ miał coś do załatwienia w Vancouver, postanowił wybrać się tam na ryby. Był gościem, który nie sprawia żadnych problemów. Z wielkim zaciekawieniem słuchał bajania Taggarta. Zwłaszcza zainteresowała go opowieść o pumie, przez którą przewodnik stracił rękę. Pewnego ranka słupek rtęci doszedł do 29C. Pod wpływem upału pstrągi żyjące w jeziorze zrobiły się niesłychanie niemrawe. Niemiec, czerwony na twarzy, z czołem pokrytym kropelkami potu, poprosił Taggarta, żeby na lunch popłynęli w jakieś zacienione miejsce. Hegel złowił wcześniej półtorakilogramowego okonia. Taggart wyciągnął łódź na brzeg zacienionej plaży i zaproponował, żeby popijając zimne piwo upiekli złowioną rybę. Po posiłku usiedli nad brzegiem i powoli snuli rozmowę. Rozluźniony Taggart, któremu piwo zaszumiało w głowie, niechcący wypaplał, że wie, gdzie można znaleźć białą pumę. Ta informacja zelektryzowała Hegla. - Co? Biała puma? Muszę ją mieć! Taggart zbeształ siebie w myślach. Nie miał zamiaru nikomu opowiadać o tym kocie. - Wraz z moim partnerem dostaliśmy już ofertę od faceta z Van couver. Jemu jest wszystko jedno czy sam zastrzeli zwierzę, czy my to zrobimy. - Ile wam zaproponował? Nieważne. Daję wam 10000 dolarów, jeśli mnie do niej zaprowadzicie. Zgoda? Umowa stoi? Przewodnik udawał, że rozważa propozycję, która tak naprawdę oszołomiła go. Gość dawał dwa razy tyle cojoe. - To nie takie proste. Po pierwsze, musimy odnaleźć pumę. A musi pan wiedzieć, że niełatwo wytropić tego drapieżnika. I jest jeszcze coś! Kiedy razem ze Stevem szukaliśmy go dwa tygodnie temu, w środku nocy rzucił się na nasz namiot. To niezwykle niebezpieczne zwierzę. Nie ostudziło to jednak zapału Hegla. Taggart, widząc determinację swojego gościa, sklął siebie w myślach. - Nie wolno nikomu o tym mówić, w przeciwnym razie zjadą się tu setki myśliwych, rozumie pan? W oczach Hegla wyraźnie było widać podniecenie, ale Taggart nie chciał jeszcze przypieczętować umowy. Musiał skontaktować się zjoe i sprawdzić, czy nie uda się z niego wycisnąć więcej niż proponuje Hegel. Przewodnik musiał na razie grać na zwłokę. - Umówmy się tak, panie Hegel. Niczego nie mogę obiecać na sto procent, ale pogadam ze Stevem i może uda się nam dobić targu. Jeszcze tej samej nocy Taggart omówił z Cousinsem propozycję Hegla. Byli zgodni co do tego, że muszą daćjoemu szansę przebicia ceny Niemca, przypuszczali jednak, że handlarz nie pójdzie na to. Jeśli tak będzie w istocie, Taggart uda, że zgadza się sprzedać głowę i skórę pumy za 5000 dolarów, tak jak się wcześniej umawiali. Ale jednocześnie obiecają kota Heglowi. Jeśli zapłaci gotówką, dostanie swoje trofeum. - Powiemy Joemu, że nie udało nam się zastrzelić kota, ponieważ poszczęściło się Heglowi - powiedział Taggart. - Joe będzie wtedy postawiony przed faktem dokonanym i już nic nie zrobi. NA DZIEŃ przed wyjazdem Hegla z ośrodka do Vancouver, Taggart pojawił się w biurze Bella o siódmej rano. Oświadczył, że nie spał prawie przez całą noc z powodu okropnego bólu zęba. Bell uwierzył mu i zorganizował lot do Smithers do dentysty. W godzinę później Taggart był już w miasteczku. Szybko odszukał gabinet dentystyczny i kazał zaplombować sobie dwa trzonowce, którymi już od pewnego czasu należało się zająć. Po zabiegu za dzwonił doJoe. Tak jak przypuszczali, Joe nie chciał się zgodzić na wyższą cenę. Powiedział, że już obiecał komuś sprzedać wyprawioną skórę wraz z głową za 8000 dolarów. Podkreślił, że i tak niewiele zarabia na tej transakcji. - Nie próbuj mnie wykiwać. Traktuję was uczciwie i tego samego oczekuję w zamian. Chcę dostać tego białego lwa! Taggart znów go zapewnił, że ma go jak w banku. Jeżeli uda się im zastrzelić pumę, Joe dostanie ją za poprzednio ustaloną cenę. - Problem polega na tym, że nie możemy jej zastrzelić przed sezonem łowieckim. Będzie pan musiał poczekać do zimy. Dobrze? - Zgoda. Ale żadnych nieczystych zagrań, Taggart. Po powrocie nad jezioro Moose-skin Johnny, Taggart oznajmił Niemcowi, że umowa stoi. Następnego dnia Hegel wyjechał do Van couver i zamierzał wrócić w sezonie myśliwskim. Wkrótce po jego wyjeździe jeden z przewodników znad jeziora Bumie przekazał wiadomość przez radio, że puma zabiła kolejnego konia. Nigdy nie widział tak wielkich śladów pozostawionych przez drapieżnika. Tag gart i Cousins zostali ponownie wysłani, by wytropić zabójcę. Taggart na miejsce Niebieskiego i ciągle dochodzącego do formy Rzeźnika, kupił dwa inne psy. Oba nowe ogary były doświadczone. Suka o imieniu Królowa, którą uważano za specjalistkę w tropieniu pum, szybko stała się ulubienicą Taggarta. Myśliwi opuścili jezioro Moose-skin Johnny o brzasku i w niecałe pięć godzin przejechali 32 kilometry dzielące ich od łąki nad jeziorem Bumie. Odnaleźli szczątki konia i nakazali psom tropić drapieżnika. Stary trop wiódł przez 19 kilometrów na południe, wzdłuż wschodniego brzegu rzeki Bumie. Wczesnym popołudniem psy niezwykle się ożywiły. Królowa za częła ujadać i chciała zerwać się ze smyczy przywiązanej do siodła Taggarta. Cousins jadący z tyłu prowadził pozostałe zwierzęta. Psy ożywiły się jeszcze bardziej, gdy przeszły na drugą stronę niewielkiego strumyka, na stromy obszar pokryty kamieniami. Pięćset metrów dalej biały kuguar przywarł do wysokiej skały i obserwował swoich prześladowców. Granitowa półka położona była około 6 metrów nad ścieżką, w miejscu, gdzie przejście stawało się niezwykle wąskie z powodu gwałtownego, a zarazem stromego spadku terenu. Minęło dziesięć minut. Myśliwi zbliżali się do zasadzki. Taggart jechał na przedzie. Gdy zaledwie kilka metrów dzieliło ich od kryjówki pumy, kary koń parsknął, być może wyczuł niebezpieczeństwo. Puma skoczyła. Znów wydając nieziemski ryk przepełniony nienawiścią, runęła z góry wyprężona jak struna, łapy rozczapierzone, wystawione pazury przypominały czarne sierpy. Kary Taggarta wierzgnął. Jeździec mało nie wypadł z siodła, chciał schwycić się uprzęży, ale jej nie złapał. Krzyknął na widok rozwścieczonego białego zwierzęcia, które spadło prawie na niego. Jednak wałach usunął jeźdźca z zasięgu groźnych przednich łap drapieżnika, spadających na zad konia. Uderzenie wyrzuciło Taggarta z siodła, mało brakowało, a koń przygniótłby jeźdźca. Puma chybiwszy celu, poszybowała nad koniem i spadła około sześciu metrów niżej na zbocze. Jak zwykle natychmiast podniosła się na cztery łapy i susami pomknęła między drzewa. Cousins wypalił ze strzelby w dół zbocza w nadziei, że wystraszy kota. Potem zsiadł z konia i zaczął szukać swego kompana. Taggart leżał na plecach. Stracił przytomność, a krew płynęła mu strużką z rany na czole. Cousins uwiązał karego w bezpiecznej odległości, wcześniej bowiem koń stawał dęba tuż nad leżącym Taggartem. Wziął menażkę rannego kolegi i przykucnął obok niego. Podłożył mu rękę pod głowę i opryskał twarz wodą. - No dalej, Walt. Wiem, że nie jesteś ciężko ranny. Tylko uderzyłeś się w głowę. Taggart otworzył oczy, kiedy Cousins wycierał krew z rany. -Jak się czujesz? - spytał Cousins. - Nic mi nie jest. Tylko głowa mi pęka - Taggart usiadł. - Przeklęty kot! Znów to zrobił. Strzeliłeś do niego? - Strzeliłem, ale tylko na postrach. Nie widziałem go. Cousins pomógł koledze wstać. Krew kapała ze skaleczenia, ale rana nie była poważna. Wyjął z siodła apteczkę, przemył ranę jodyną i obandażował. Potem poszedł obejrzeć konia Taggarta. Kary miał na zadzie trzy długie, ale płytkie draśnięcia. Cousins starł krew i przemył rany. Dziesięć minut później przygnębieni przewodnicy dosiedli koni i wrócili do ośrodka. Nazajutrz wczesnym popołudniem Bell zawołał Cousinsa do swojego gabinetu. -Jak się miewa Walt? - spytał, gdy pojawił się przewodnik. - W porządku. Trochę boli go głowa i ma jeden czy dwa siniaki, ale poza tym nic mu nie jest. Miał szczęście. Kot prawie go dopadł! Bell pokiwał głową i spojrzał w notatki zrobione na jakichś świstkach papieru, potem uniósł wzrok. - Dobrze. A teraz proszę mi powiedzieć, co wiesz o białej pumie, która podobno pojawiła się na naszym terenie? Cousins był całkowicie zaskoczony. - Cóż... niezbyt wiele. Ale myślę, że ja - to znaczy raczej my, coś o niej wiemy. - Dlaczego więc mnie nic nie było wiadomo na ten temat, aż do telefonu pewnego wścibskiego redaktorka z Vancouver? Wieść ta zupełnie oszołomiła Cousinsa. - Kurcze, szefie! Nie mam pojęcia. - W twoim interesie leży, żeby powiedzieć mi wszystko, co wiesz na ten temat. Dowiedziałem się, że Niemiec, którym zajmował się Walt, popił sobie przy kolacji w Vancouver i zaczął się przechwalać, że przyjedzie do nas jesienią ustrzelić białą pumę. Powiedział o tym temu reporterowi, Trevorowi Bumsowi, który pisze dla "Myśliwego". Bums zadzwonił do mnie, żeby dowiedzieć się czegoś na temat tego kota i powiedział, że Taggart zamierza go tropić dla Hegla. Co ty na to? Cousins nie miał wyjścia. Nie wspominając słowem o umowach zjoe i Hegłem wyjaśnił, że Taggart chciał zachować w tajemnicy istnienie kota, ponieważ bał się, że pojawią się inni myśliwi, którzy go zastrzelą. Jednak Bella nie udało się tak łatwo wywieść w pole. - Tajemnica wyszła na jaw i obaj możecie pożegnać się z pieniędzmi, które wam pewnie zaproponował ten Niemiec. Bums chce, żebym potwierdził lub sprostował jego informacje. Zamierzam je po twierdzić. I chcę rozreklamować to przed sezonem myśliwskim. Kot albinos na naszym terenie przyciągnie jak magnes myśliwych polujących na grubą zwierzynę ze wszystkich stron! Jeszcze tego samego dnia Burns skontaktował się przez radio, a Beli potwierdził obecność białej pumy na swoim terenie. Dodał, że ta sama puma dzień wcześniej zaatakowała Taggarta. - To bardzo niebezpieczna i przebiegła sztuka - powiedział Beli do Bumsa. - Zabiła moje dwa konie i najlepszego psa myśliwskiego Taggarta, a drugiego mocno poturbowała. Mamy prawo zapolować na nią przed sezonem. Beli nie miał zamiaru polować na drapieżnika przed sezonem. Za bijając pumę, straciłby całe rzesze klientów. Miał jednak nadzieję, że jego oświadczenie trafi na pierwszą stronę. Nie mylił się. Po artykule Bumsa media szybko zainteresowały się tą wiadomością. Ekipy telewizyjne ponownie pojawiły się nad jeziorem Moose-skin Johnny, by przeprowadzić wywiady z Taggartem, Cousinsem oraz Bellem. Choć jednorękiemu mężczyźnie odpowiadało, że na chwilę znalazł się w centrum uwagi, w czterech ścianach swej chaty bardzo zrugał kolegę za powiedzenie Bellowi prawdy. - Spaprałeś wszystko! Teraz możemy na zawsze pożegnać się z 10000 dolarów. Cousins wzruszył ramionami. -Jeszcze nie wszystko stracone. Beli chce, żebyśmy ruszyli tropem kota, gdy tylko pojadą sobie ludzie z telewizji. Zrobimy, co każe. Ale jeśli go wytropimy, to i zastrzelimy. Bellowi powiemy, że nie mogliśmy go znaleźć. Dzięki temu skóra drapieżnika wraz z głową trafi w nasze ręce. Ponadto nie musimy zrywać umowy z tym Niemcem. TYDZIEŃ PÓŹNIej Beli wysłał Taggarta i Cousinsa, żeby między jeziorem Bumie a Howson Peak ustalili miejsce pobytu pumy. Natrafili jednak tylko na dawny trop drapieżnika, który zaprowadził ich do miejsca ataku na Taggarta. Postanowili poszukać szczęścia bardziej na północ. Zniechęceni przewodnicy, z resztką zapasów, dotarli nad jezioro Kitseguecla w trzy tygodnie po wyruszeniu z ośrodka. Rankiem prawie w tym samym czasie nad jeziorem Moose-skin Johnny pojawił się przestarzały, jednosilnikowy samolot aeronca, zdolny do lądowania na wodzie. Nim osiadł na tafli jeziora, zrobił trzy okrążenia. Samolocik, z dwójką pasażerów na pokładzie, zatrzymał się w od ległości stu metrów od plaży. Z kabiny wysiedli mężczyzna i kobieta, oboje trzymali w ręku wiosła, stojąc na pływakach maszyny. Wiosłując, podpłynęli samolotem do pomostu Bella, na którym czekał już na nich sam właściciel, przekonany, że to znowu ktoś z mediów. - Witajcie w Górskim Safari - zawołał do nich przyjaźnie, wyciągając jednocześnie prawą dłoń. - Nazywam się Andrew Beli, jestem właścicielem ośrodka. Pilot podszedł do niego i uścisnął mu rękę. - Jestem David Carew - powiedział, po czym wskazał głową na swoją towarzyszkę. - A to Heather Lansing. Szczupła, opalona brunetka pod trzydziestkę potrząsnęła ręką Bella. - Panie Beli, jestem prezesem Kanadyjskiego Stowarzyszenia Ochrony Przyrody. David Carew jest biologiem, naszym doradcą naukowym. Przyjechaliśmy porozmawiać o białej pumie, która podobno pojawiła się w tej okolicy. Przyjazny uśmiech znikł Bellowi z twarzy. Ignorując kobietę, zwrócił się do mężczyzny: - Nie ma o czym gadać, szanowny panie. Pojawił się tu biały kot. Prawdą jest, że zabił nasze konie i jednego psa, a drugiego ranił, a także zaatakował mojego przewodnika. I zdecydowanie zamierzamy go ustrzelić. Carew nie odezwał się. Po chwili Beli zrozumiał, że powinien się zwracać do Lansing. Rozgniewany spojrzał na kobietę. - Widzę, że jest pani nie tylko szalonym ekologiem, ale również wojującą feministką. Niech będzie. Słyszała pani, co powiedziałem do jej ochroniarza. Nie mam nic więcej do dodania. A teraz jazda stąd. Wtargnęliście na teren prywatny. - Myli się pan pod kilkoma względami - odezwała się Lansing. - Po pierwsze, doktor Carew nie jest moim ochroniarzem. Po drugie, nie wtargnęliśmy na teren prywatny. Ta ziemia należy do rządu, nie ma pan prawa nas stąd wyrzucić. Po trzecie, ponieważ to ja zwróciłam się do pana, David nie odpowiedział, gdyż nieuprzejmie chciał mnie pan wyłączyć z rozmowy. Bella ogarnęła wściekłość. - Posłuchaj, paniusiu. Nie mam czasu na czczą gadaninę. Lepiej od razu powiedzcie, o co wam chodzi. A potem wynoście się stąd. - Dziękuję. Nasze stowarzyszenie chciałoby, aby pomógł nam pan ochronić białą pumę. To wyjątkowe zwierzę, nie wolno go zabijać, ponieważ powinno przekazać swoje geny przyszłym pokoleniom. Właściciel ośrodka przyglądał się Heather Lansing z nieskrywanym zdumieniem. - Czy pomieszało się pani w kurzym móżdżku? Posiadam wyjątkowego kota, który zwabi mi tylu klientów, ilu jeszcze tutaj nie miałem. A pani ma czelność mnie prosić, żebym chronił mu życie? Wsiadajcie do swojej zabawki i już was nie ma! ROZWŚCIECZONY BELL wezwał Taggarta i Cousinsa z powrotem do ośrodka, by opowiedzieć im o wizycie "ekologów oszołomów". Kiedy przewodnicy uzupełnili swoje zapasy, szef wysłał ich znowu. Tym razem jednak mieli znaleźć nie tylko białą pumę, ale wytropić każ dą inną pumę w okolicy. Właściciel ośrodka wpadł na zupełnie nowy pomysł. Postanowił zadzwonić do władz w Victorii z prośbą o wcześniejsze rozpoczęcie sezonu polowań na wszystkie pumy. Dzięki temu będzie mógł zaproponować swoim najlepszym klientom polowanie na pumę przed prawdziwym sezonem. Głównym trofeum będzie biały kot. Beli nie miał specjalnych trudności w przekonaniu władz do swojego pomysłu. Zdanie właścicieli ośrodków myśliwskich liczyło się u polityków, ponieważ zapewniali zatrudnienie ludziom mieszkającym na tym pustkowiu i przyciągali myśliwych, którzy zostawiali tu mnóstwo pieniędzy. W dzień po uzyskaniu przez Górskie Safari zgody na odstrzał, wiadomość o tym pojawiła się na pierwszej stronie dużego dziennika, nie zapomniano przypomnieć wszystkich dotychczasowych ataków "kota mordercy". Wkrótce we wszystkich mediach pojawiły się artykuły o "wielkim polowaniu na pumę". W tym czasie Heather Lansing wraz z Davidem Carewem rozpoczęli własną kampanię, potępiającą wcześniejsze rozpoczęcie okresu polowań, apelowali o ochronę białej pumy. Zanim Lansing zainteresowała się tym, że władze lokalne traktują środowisko naturalne po macoszemu, pracowała w dużej agencji reklamowej w Vancouver jako autorka reklam i mało ją obchodziły problemy przyrody. Kiedy jednak biolodzy na rozkaz władz zaczęli strzelać do wilków z helikopterów, Heather Lansing zaczęła działać, żeby zmienić dotychczasowy stan. Rzuciła pracę w agencji i stworzyła Kanadyjskie Stowarzyszenie Ochrony Przyrody. Początkowo sama prowadziła organizację, która w ciągu dwóch lat powiększyła się o pięć tysięcy członków. Lansing ciężko pracowała, doskonale potrafiła przyciągnąć uwagę mediów i była całkowicie od dana sprawie. Przed rokiem zgłosił się do niej David Carew, wykładowca biologii z Uniwersytetu Waszyngtona w Seattle. Kiedy przeczytał o działalności organizacji, postanowił się przyłączyć. Zaproponował bezpłatnie swoje usługi jako konsultanta naukowego, zgodził się również latać w teren wraz z innymi członkami organizacji swoim samolotem - aeroncą. Wielu reporterów zasypywało pytaniami Lansing i Carewa na temat rozpoczętego sezonu myśliwskiego. Później w obskurnej dwupokojowej siedzibie stowarzyszenia odbyło się spotkanie kierownictwa, na którym omówiono strategię działania. Przyjęli plan, dzięki któremu, jak mieli nadzieję, uda się uratować białą pumę i przekonać władze do zamknięcia sezonu myśliwskiego. Rozdział 9. BIAŁA PUMA kierowała się na południe przez góry, aż zeszła na bagnisty teren między jeziorem McBride a rzeką Nanika. Zatrzymała się w tamtejszych gęstych lasach, w których przez kilka tygodni zwierzyny było pod dostatkiem. Kuguar opuścił później dolinę, zamierzał bowiem dotrzeć do rzeki Zymoetz. Szedł bez pośpiechu. Szesnaście dni zajęło mu dotarcie do rzeki Clore, która odprowadza wodę z Bumie, a później płynie na zachód, w odległości około 10 kilometrów na południe od Zymoetz. Na miejsce dotarł po południu w drugim tygodniu lipca, kiedy w okolicy zapanowały wyjątkowe upały. Zgrzana puma, nękana przez kąsające muchy, przepłynęła przez Clore, by później wspiąć się po południowym stoku Góry Pillar na wysokość 1200 metrów, gdzie ciągle znaleźć można było niewielkie pola lodu i nie było ani jednej natrętnej muchy. Tu zrobiła sobie odpoczynek i ułożyła się do snu w zaciszu wielkiej kępy krzaków czarnej jagody. Kuguar przebudził się o ósmej wieczorem i zobaczył wielki pomarańczowy krąg słońca wiszący nad Szczytami Psich Uszu, to jest kilku gór o trójkątnym kształcie, położonych w niedużej odległości na południe. Wyprężył się leżąc na brzuchu, później przewrócił na plecy i rozciągnął łapy, obnażając przy tym pazury. Ziewnął, szeroko rozdziawiając pysk. Wstał na cztery nogi i przeciągnął się schylając łeb, aż zadrżał mu ogon. Później stanął rozluźniony, spojrzał w dół - alabastrowa istota oczekująca aż słońce skryje swoje świetliste oblicze za górami na zachodzie. Kiedy zmierzch spowił mrokiem całą przyrodę, puma zaczęła schodzić w dół. Gdy weszła do lasu, wyczuła nikłą woń jelenia. Pół godziny później jeleń wielkouchy został upolowany niedaleko miejsca, gdzie łączą się rzeki Clore i Bumie. ERWIN HEGEL stał przed domkiem myśliwskim nad jeziorem Bumie, okropnie się pocił w trzydziesto dwu stopniowym upale. W rękach trzymał kosztowną strzelbę mannlicher-schoenauer, przerobioną tak, by można z niej było strzelać niezwykle szybkimi nabojami magnum. Wkrótce po przybyciu Cousinsa i Taggarta z końmi i psami, wszyscy z miejsca ruszyli w drogę. Choć minęły już trzy tygodnie od rozpoczęcia sezonu myśliwskiego, przewodnicy z Górskiego Safari nie trafili na ślad ani jednej pumy. Podobnego pecha mieli wszyscy miejscowi myśliwi, którzy chęt nie skorzystali z wcześniej otwartego sezonu - ich obecność była Bellowi solą w oku. Właściciel był dodatkowo zirytowany obecnością zielonych, pętających się po całym jego królestwie. David Carew przywiózł swoim samolotem dwóch młodych mężczyzn i pomógł im rozbić obóz nad jeziorem Kitseguecla. Później wrócił do Vancouver po Heather Lansing. Załadowaną po brzegi awionetką skierowali się ku niewielkiej zalesionej wysepce na jeziorze Atna. Miała tu powstać główna baza, z której Lansing będzie mogła komunikować się z biurem w Vancouver i innymi obozowiskami, a także wyruszyć na południe od jeziora Bumie. Carew zostawił Lansing, żeby rozbiła obóz, sam zaś zawiózł dwóch kolejnych ochotników 5 kilometrów na południe od jeziora Bumie. Na końcu przywiózł absolwentkę biologii, Linde Delacrobe, która dołączyła do Lansing. Sześciu członków Kanadyjskiego Stowarzyszenia Ochrony Przyrody znalazło się na terytorium Bella. Wszyscy byli zdecydowani mieszać szyki myśliwym, gdy tylko okaże się to konieczne. Carew, po nieważ dysponował samolotem, miał być łącznikiem wszystkich grup, a ponadto tropicielem. Beli, widząc liczne loty aeronci nad swoim terytorium, wysłał własny samolot na zwiady. Nim Carew wrócił nad jezioro Atna, po do starczeniu zapasów do ostatniego obozu, właściciel ośrodka dokładnie wiedział już, gdzie ulokowały się wszystkie grupy. Był bardzo zirytowany, traktował bowiem te tereny jak własną posiadłość. Chciał za wszelką cenę, jeszcze przed właściwym sezonem myśliwskim, pozbyć się ludzi, których uważał za intruzów. Nim Taggart i Cousins wyruszyli z Heglem na polowanie, Beli wziął ich na stronę i obiecał premię, jeśli, jak się wyraził: "przekonają tego okropnego babiszona i jej kolesiów, żeby wyprowadzili się z jego terenu". - Wszystkie chwyty dozwolone? - spytał Taggart. - Oczywiście. Tylko nie zabijajcie nikogo. I żadnych świadków. HEGEL i jego przewodnicy byli ledwie kilka kilometrów od jeziora Bumie, gdy aeronca Carewa przeleciała im nad głowami. Samolot schodził na wysokość 60 metrów. Taggart machnął protezą w kierunku nadlatującego samolotu, drugą ręką szukał schowanej w pochwie strzelby. Nim jednak zdążył wydobyć broń, niewielki samolot ponownie wzbił się w powietrze. W kabinie aeronci Lansing nachyliła się ku Carewowi: - Ten ogromny facet sięgał po broń, Davidzie. Zrobiłam mu zdjęcie. Jeśli wyjdzie, możemy posłać je do mediów. To ci dopiero! Carew skinął głową. - Też to widziałem - powiedział. - Ale nie sądzę, żeby odważył się do nas strzelić, wolałem jednak nie ryzykować. Lecieli wzdłuż rzeki Bumie. Był to ich pierwszy rozpoznawczy lot po okolicy. Carew utrzymywał się na pułapie 150 metrów, schodząc niżej, gdy tylko dostrzegli jakieś zwierzęta, aby Lansing mogła je sfotografować przez teleobiektyw. Wkrótce po spotkaniu z myśliwymi, Lansing przyglądając się do linie przez silną lornetkę ujrzała, jak w pewnej odległości błysnęło coś białego. - Davidzie! Widziałam pumę na tej małej łączce! jest chyba tuż obok bagna. Widzisz? Jak wystawisz nos, to zobaczysz. Patrząc za jej wskazówką, Carew dostrzegł miejsce, w którym łączyły się dwie rzeki i potok. Między korytami grunt był wyraźnie podmokły. Ale Carewowi nie udało się dostrzec pumy. - Widzę mokradło, ale nie widzę białego kota. - Porusza się szybko jak błyskawica. Przypuszczam, że pomknął na południe. W każdym razie zniknął za drzewami - Lansing cały czas przyglądała się mapie topograficznej. - Davidzie, widzisz tę górę po lewej stronie? Według mapy to Szczyt Nadziei. Jestem przekonana, że puma poszła właśnie w tamtym kierunku. - Zatoczmy koło, może znów uda się nam ją zobaczyć. Carew skierował samolot na wschód, a potem na południe. Kiedy aeronca zbliżała się do góry, Lansing dostrzegła u stóp zbocza od kryty spłachetek ziemi - niewielkie osypisko. Nastawiwszy ostrość w lornetce, dostrzegła jakiś ruch. Po kilku sekundach zauważyła pumę - wspaniały, gibki, mleczny kształt, który przemknął po osypisku i zniknął wśród drzew. Tym razem Carew również ją ujrzał. Gdy drapieżnik skrył się za drzewami, pilot nadal nie odrywał oczu od zielonej gęstwiny z na dzieją, że jeszcze raz uda mu się zobaczyć wspaniałego kota. Lansing bacznie obserwowała teren. Kiedy nie było wątpliwości, że puma zaszyła się gdzieś głęboko, zwróciła się do kolegi: - On jest cudowny, Davidzie. Wspaniały. Carew uśmiechnął się i skinął głową. Potem odezwał się: - Powinniśmy zmylić naszych myśliwych. Co ty na to? zawróćmy teraz, polećmy ku szczytowi Pillar i zróbmy kilka okrążeń między górą a rzeką. - To doskonały pomysł. Będą przekonani, że zobaczyliśmy pumę. Carew zawrócił i po kilku minutach kreślił koła nad rzeką Clore, nie oddalając się od szczytu Pillar i góry Nimbus. Kiedy zamierzał już stamtąd odlecieć, dostrzegł myśliwych. Nawet z odległości prawie pół kilometra, mógł dostrzec, jak Taggart, jadący na czele, pogania swego konia; pozostali pędzili za nim. Widać było, że uwierzyli w bajkę o pumie w rzecznej dolinie. Udając zaskoczenie, Carew zwiększył obroty silnika i poderwał do góry nos samolotu, by skierować się na południe i niebawem zniknąć między Szczytem Nadziei i Szczytami Psich Uszu. Taggart po nownie uniósł swoją protezę i pomachał nią w kierunku samolotu. Lansing zobaczyła przez lornetkę, że śmiał się i wykrzykiwał coś do swoich koleżków. - Ci idioci właśnie wskazali nam kota - zawołał Taggart powściągając konia. Cousins, prowadzący psy, podjechał do niego. - Nie jestem taki pewien, Walt. Psy nie zachowują się tak, jakby w pobliżu był kot. - Nie, ale samolot był daleko, tam gdzie Bumie łączy się z Clore, może nawet półtora kilometra stąd - odparł na to olbrzym. Cała gromada udała się na zachód. Konie początkowo posuwały się powoli, ponieważ grunt opadał stromo ku korytom rzek. Kiedy po dwudziestu minutach myśliwi zbliżyli się do miejsca, w którym zeszłego wieczoru puma upolowała swoją zdobycz, psy zaczęły się wyrywać ze smyczy i wściekle ujadać. Poczuły zapach kota. - Trafiony, zatopiony! Spuśćmy je teraz ze smyczy, Steve - po wiedział Taggart. Hegel, który jechał tuż za jednorękim przewodnikiem, wyjął swoją strzelbę. Gdy tylko Cousins spuścił psy, pognały jak szalone. Po kilku minutach natrafiły na szczątki jelenia. Później pies prowadzący sforę trafił na trop pumy i zaczął nim podążać. Wkrótce na przeszkodzie stanęła mu nieomal prostopadła granitowa ściana na południowo-wschodnim stoku góry Nimbus. Puma wdrapała się na nią bez trudu, jednak psy ześlizgiwały się z niej. Taggart zaczął kląć, natomiast Cousins zsiadł z konia i przypiął psy. -Jak przypuszczam, Walt, kot wspiął się tędy do góry, poszedł na południowy zachód, a potem przez szczyt Pillar. W przeciwnym razie, po co samolot zataczałby tam koła? - Cholera. Chyba masz rację. Ruszajmy. Nabrali szybkiego tempa. Jednak przez 13 kilometrów psy nie na trafiły na żaden ślad. Gęste szpalery świerków porastające zbocze ograniczały widoczność do zera. - Cóż - powiedział Cousins - albo ten samolot wyprowadził nas w pole, albo kot był znacznie wyżej w górach. Co dalej robimy? Taggart wzruszył ramionami. - Lepiej poszukajmy miejsca na obozowisko. Jutro skoro świt znów spróbujemy szczęścia. O ZACHODZIE SŁOŃCA Lansing, Carew i Linda Delacroix usiedli przy niewielkim ognisku na brzegu wysepki na jeziorze Atna. Trójce obrońców przyrody udało się wyprowadzić myśliwych w pole, teraz głowili się jak wytropić pumę. -Jestem pewna, że puma poszła na południe - powiedziała Lan sing nalewając sobie filiżankę rozpuszczalnej kawy. - Wydaje mi się, że drapieżnik może być gdzieś na południe od Szczytów Psich Uszu, w niewielkiej dolinie z trzema jeziorkami. Gdzieś tu, spójrzcie. Rozpostarła mapę i wskazała pozostałym rejon, gdzie można było dotrzeć na piechotę z jeziora Atna przez przełęcze między dolinami. - Z moich obliczeń wynika, że jeziora są jakieś 16 kilometrów stąd. Powinniśmy tam zajść w niecałe pięć godzin. - To niezły spacerek, Heather - wtrącił się Carew. - Nie ma tam dogodnego dla samolotu miejsca do lądowania, więc ktokolwiek się tam wybierze, będzie musiał nieść zapasy, mały namiot i radio na własnych plecach. Lansing spojrzała na niego. - Pójdę tam. Linda może tu zostać i kierować wszystkim, a jeśli skończą mi się zapasy, możesz mi zrzucić nowe. - Zgoda, Heather. Ale pójdę razem z tobą. Zaniosę ci dodatkowe zapasy i pomogę rozbić obóz, potem wrócę. - No i kto tu mówi o długim spacerku? - powiedziała Linda. - Niech i tak będzie. Jeśli masz ochotę przejść 30 kilometrów w jeden dzień. Carew roześmiał się i potrząsnął głową. - Nie, nie mam takiego zamiaru. Jeżeli wyruszymy jutro o świcie, powinniśmy dojść do jezior wczesnym popołudniem. Przenocuję w połowie powrotnej drogi i wrócę bezpiecznie do Lindy jeszcze jutro rano. Zgoda? Lansing kiwnęła głową na zgodę. -Jeszcze jedno - odezwała się Delacroix. - Wedle doniesień, ta puma jest bardzo groźna. Może media trochę to wyolbrzymiły, ale bez wątpienia zaatakowała przewodników. Co zrobisz Heather, jeśli napadnie ciebie? A pomyślałaś o niedźwiedziach grizzly. - Nie jestem pewna, czy opowieści przewodników są prawdziwe. W każdym razie mam dość pocisków i rac, żeby wystraszyć niedźwiedzie, pumy i wszystkie inne potwory. Jestem jednak przekonana, że żadne zwierzę nie zaatakuje, jeśli ma się pokojowe cele. LANSING wraz z Carewem wyruszyli o brzasku. Carew niósł wielki plecak na stelażu, ze skórzanym paskiem zakładanym na czoło, aby lżej było dźwigać 27-kilogramowy ładunek. Lansing niosła nylonowy plecak w kształcie tuby na stelażu, ważący niemal osiemnaście kilogramów. Oboje byli wysportowani i niestraszny był im wysiłek fizyczny, ale minęło trochę czasu od ich ostatniego długiego marszu z dużym obciążeniem. Szli z wysiłkiem, a dzień robił się coraz bardziej upalny, pot przesiąkł ich ubrania i zalewał oczy. O wpół do jedenastej zrobili sobie godzinną przerwę. Po odpoczynku ruszyli w dobrym tempie mimo ciążących bagaży, upału i takiego ukształtowania terenu, które czasami zmuszało ich do kilkusetmetrowej wspinaczki, po której schodzili w wąskie doliny prowadzące okrężną drogą do trzech jeziorek. Po przybyciu na miejsce Carew pomógł Lansing rozbić obóz na brzegu jeziorka wysuniętego najbardziej na południe. Po południu narąbał jej wielki zapas drewna na opał. Przerzucił linę przez gałąź strzelistej topoli amerykańskiej - konar był wystarczająco wytrzymały, by udźwignąć zapasy jedzenia Lansing, ale z drugiej strony zbyt wątły, by mógł się na niego wdrapać niedźwiedź. Carew po skończeniu roboty opuścił koleżankę. Samotna, ale dzielna Lansing zrobiła rekonesans najbliższej okolicy. Najpierw poszła nad dwa pozostałe jeziorka, potem wspięła się na wysokość 600 metrów, by popatrzeć przez lornetkę. Do obozu wróciła o zachodzie słońca. Podczas kolacji nawet przez moment nie pomyślała, że może jej tutaj cokolwiek zagrażać. Jednak, gdy wszystko pogrążyło się w mroku i ciche odgłosy rozchodziły się echem po lesie poczuła, że puszczają jej nerwy. Nie mogła przestać rozmyślać, co by zrobiła, gdyby nocą odwiedził ją niedźwiedź baribal albo jeszcze gorzej - grizzly. Jednym machnięciem łapy rozniósłby jej namiot na strzępy. Nie mogła uwolnić się od podobnych myśli i była bliska paniki. Ponieważ za wszelką cenę chciała opanować strach, wstała, odwróciła się tyłem do ogniska i spojrzała w górę. Granatowo czarne niebo pokryte niezliczoną ilością gwiazd, dało jej poczucie majestatu i wypełniło wewnętrznym spokojem. Uśmiechnęła się, znów patrząc na ognisko. Ostrożnie nagarnęła łopatką nadbrzeżny piasek, żeby ugasić płomienie. Dziesięć minut później smacznie spała w swoim namiocie. Nazajutrz rankiem Lansing słysząc wesolutkie ćwierkanie drozda, wysunęła się ze śpiwora i wprost nie mogła uwierzyć, że ogarnął ją tak paniczny strach poprzedniego wieczora. Dziś znów nie brakowało jej pewności siebie, była wręcz ożywiona. Co więcej, czuła że na leży do puszczy - i choć była sama, nie była osamotniona, gdyż stała się częścią tego pierwotnego, leśnego świata. Ponieważ dostroiła się do przyrody, mogła wyczuć jej rytm. Ponadto - choć sama sobie przyznała, że to absurdalne - wierzyła, że natura szanuje jej obecność; że w jakiś sposób zwierzęta zamieszkujące góry rozumiały, kim była i po co tu przyszła. A zwłaszcza biała puma! Nucąc cichutko pod nosem weszła do jeziora i wykąpała się w lodowatej wodzie. Kiedy się już ubrała, rozpaliła nowe ognisko do śniadania. Potem przygotowała do wyprawy lornetkę, aparat fotograficzny, mapę, kompas, rakietnice i małą siekierkę. Nim wyruszyła w drogę, skontaktowała się przez radio z obozem nad jeziorem Atna. Dowiedziała się, że odezwał się do nich Carew, który miał się tam pojawić w ciągu dwóch godzin. Po schowaniu radia w namiocie Lansing opuściła obóz. Niebawem zaczęła wspinaczkę ku Szczytom Psich Uszu. Zamierzała przejść poniżej hal pokrytych lodem na wysokości 1200 metrów. Tam, jak wynikało z mapy, między Psimi Uszami a Szczytem Nadziei znajdowała się przełęcz, która prowadziła w okolice, gdzie ostatnio widzieli pumę. Była jedenasta rano, kiedy zmęczona, zgrzana i spragniona usiadła na omszałym kamieniu, napiła się kilka łyków wody z menażki i popatrzyła w dół. Z tego miejsca przełęcz wydawała się niezwykle wąska i stroma. Wszystko za nią skrywały zwarte szeregi drzew iglastych, jednak za drzewami około 5 kilometrów od miejsca, gdzie siedziała, widać było płynącą meandrami rzekę Clore i nagi skrawek ziemi na jej wschodnim brzegu. Lansing zaczęła schodzić w dół. Po przejściu niecałego kilometra weszła między wyniosłe drzewa iglaste rosnące tak blisko siebie, że ich dolne gałęzie były ze sobą splątane. Aby posuwać się do przodu musiała się schylać, albo odrąbywać ręczną siekierką ostre gałęzie drapiące po twarzy. Po godzinie wycieńczającej wędrówki ucieszyła się, spadek nie był bowiem już tak gwałtowny, a rozrzucone wszędzie głazy nie pozwalały drzewom rosnąć zbyt blisko siebie. Obchodząc pewien ogromny głaz, Lansing potknęła się. Spojrzała w dół i dostrzegła trop pumy, a zaraz potem kopczyk jej odchodów. Pojawił się tutaj niedawno, możliwe, że zeszłej nocy. Serce zaczęło jej mocniej bić. - Wielki Boże - powiedziała do siebie cicho. -Już ją znalazłam? W RZECZYWISTOŚCI to nie Heather Lansing znalazła pumę. To zwierzę wytropiło ją. Kot wyczuł ludzką obecność na swoim terytorium, kiedy Lansing zaczęła schodzić w dół przełęczą. Odpoczywał w gęstym lesie, gdy nagle poczuł zapach kobiety. Kuguar uniósł łeb i kilka razy głęboko wciągnął w nozdrza powietrze, nastawiając jednocześnie uszu. Natychmiast oddzielił wszystkie zmieszane ze sobą za pachy wydzielane przez intruza. Bez trudu rozpoznał jej płeć po śladowych ilościach hormonów na skórze. Równie szybko poczuł zapach mydła, którym się rano myła, dymu z ogniska, pasty do zębów oraz szminki. Dla pumy zapach Lansing był tak samo niepowtarzalny, jak odcisk jej linii papilarnych. Kot rozpoznał, że jej zapach jest trochę po dobny do zapachu Taggarta i Cousinsa. Wyczuł jednak tylko słabą obecność zapachu obficie wydzielanego przez obydwu mężczyzn, który kojarzył mu się z agresją i strachem - woń adrenaliny. Lansing była zrelaksowana, w zgodzie ze sobą i naturą, więc miała naturalną przemianę materii -jej zapach świadczył o neutralności. Zaciekawiony kot wstał i zaczął podążać tropem kobiety. Kiedy dzielił go od niej niecały kilometr, do czujnych uszu drapieżnika doszły nikłe odgłosy kroków wydawanych, kiedy stąpała po grubym dywanie z opadłych szpilek drzew. Samiec zboczył z obranego wcześniej szlaku i wspiął się do góry. Przed potknięciem kobiety w pobliżu kopczyka odchodów, biały drapieżnik zdążył się do niej zbliżyć na 30 metrów. Stojąc nieruchomo jak posąg obserwował, jak kobieta odkrywa ślady, a później rusza ich tropem. Sam poszedł za nią. Lansing się nie spieszyła. Co jakiś czas przystawała, aby zrobić zdjęcie śladów. Po półgodzinie jednak zgubiła trop na kamienistym podłożu. - Cholera! Musiał tędy zejść w dół - mruczała pod nosem, rozglądając się wokół. Była bardzo rozgoryczona i karciła się w myślach, że jest beznadziejna w tropieniu zwierząt. Bliska łez, zastanawiała się, co dalej robić. Kot zatrzymał się w odległości 20 metrów od niej. Zamarł jak posąg. Mimo białego futra doskonale wtopił się w otaczające go kamienie i poszycie leśne. Kiedy usłyszał głos Lansing, jego zainteresowanie wzrosło jeszcze bardziej. Zupełnie nie przypominał szorstkiego tonu Taggarta i Cousinsa. Lansing ciągle stała. Była prawie tak samo nieruchoma jak kot. Nie przychodził jej do głowy żaden plan działania, a frustracja potęgowała rozczarowanie. - Cholera, cholera, cholera - mamrotała pod nosem. Przeszła krok w kierunku pobliskiego głazu, usiadła na nim i po grążyła się w myślach. Nagle roześmiała się głośno. Puma przestraszyła się głośnych dźwięków. Podskoczyła. Ruch przyciągnął oczy Lansing. Zobaczyła kota na ułamek sekundy, biały samiec częściowo ukryty za krzakami, z głową zwróconą w jej stronę, wpatrzony w nią bursztynowymi oczyma. Później zniknął jak zjawa. - O mój Boże! Lansing nie mogła ruszyć się z miejsca. Zafascynowana wpatrywała się w miejsce pomiędzy drzewami, gdzie przed chwilą stała biała puma. Potem ogarnęła ją euforia i zaczęła wspinać się po ścieżce, którą dopiero co schodziła w dół. Myślała tylko o niezwykłym spotkaniu - raz po raz odtwarzała w myślach obraz wspaniałego zwierzęcia, które ją obserwuje, a jego białe futro lśni jak srebro w promieniach słońca. TEGO DNIA Taggart, Cousins i Hegel tropili pumę od samego świtu. Szukali jej na południe od szczytu Pillar, potem przeszli przez rzekę Bumie i skierowali się na północ ku Szczytowi Nadziei. Przez cały dzień psy były zupełnie spokojne. W końcu mężczyźni zatrzymali konie. - Nie ma sensu znów szukać w okolicy Clore - powiedział Cousins, robiąc sobie skręta. - Wygląda na to, że ten przeklęty kocur rozwinął skrzydła i odleciał - powiedział Taggart. Cousins zapalił papierosa i uśmiechnął się do swojego kolegi. - Wydaje mi się Walt, że kocisko nigdzie nie odfrunęło. Nie możemy go znaleźć tu w dole, choć wiemy, że wspiął się na tę granitową skałę. Przypuszczam, że powędrował gdzieś w góry - i wskazał palcem Szczyty Psich Uszu. - Może masz rację - powiedział Taggart, marszcząc brwi nad rozłożoną mapą. - Ale to żmudna wspinaczka. Trzeba pokonać gęsty las. Cousins przytaknął. Patrzył na własną mapę. - Przełęcz jest bardzo wąska. Może podjechalibyśmy rankiem na koniach tyle, ile będzie można, a potem pójdziemy na piechotę? LANSING wróciła do swojej niewielkiej bazy i połączyła się przez radio z obozem nad jeziorem Atna, by opowiedzieć Carewowi o swoim spotkaniu z pumą. - Nie mogę się stąd ruszać, Davidzie. Przypuszczam, że spotkam ją znowu. Odbiór. - Musisz uzupełnić zapasy - Carew zamilkł na chwilę. - Czy znasz to jezioro na południe od szczytu Pat? Odbiór. - Tak, Davidzie. Mam je na mojej mapie. Odbiór. - Dobrze. Słuchaj. Jutro rano przed godziną siódmą przylecę tam i zostawię paczkę z prowiantem dla ciebie na północnym brzegu jeziora. Będziesz mogła się po nią wybrać, gdy tylko skończą się twoje zapasy. Carew zaproponował, że przeleci wysoko nad okolicą, w której widziała pumę. Zejdzie nisko, jeśli tylko spostrzeże myśliwych. - Wiem, że radio nie jest lekkie, Heather - dodał. - Ale lepiej od tej pory nigdzie nie ruszaj się bez niego. Odbiór. Heather się sprzeciwiała, ale Carew był stanowczy. - Posłuchaj, martwimy się, że jesteś tam zupełnie sama. Kot nie zaatakował ciebie, ale może to zrobić następnym razem. A co zrobisz, jak spotkasz naszych prześladowców? Nie zgadzam się, Heather. Musisz zabierać ze sobą radio. Odbiór. Lansing niechętnie się zgodziła. Tej nocy wcześnie poszła spać, zamierzała bowiem o brzasku wyruszyć po zrzucone przez Carewa za pasy. Tuż przed zaśnięciem myślała o białej pumie. Lansing spała już od kilku godzin, kiedy puma wystawiła głowę z lasu i wlepiła wzrok w malutki namiot. Nie odrywała oczu od rozpostartego płótna, natomiast nosem badała liczne zapachy, którymi przesiąknięta była polana nad jeziorem. Kilka z nich przypominało myśliwych, zwłaszcza gryzący zapach ogniska i skóry, z których zrobione były buty kobiety. Jednak osobiste zapachy Lansing nadal wzbudzały jedynie ciekawość kota. Puma nie czuła agresji wobec dziwnej istoty, która tak nagle pojawiła się na jej terytorium. Wręcz przeciwnie, kuguar był nią bardzo zainteresowany. Kiedy podszedł bliżej namiotu, miarowy, głęboki oddech zdradził, że kobieta pogrążona jest we śnie. Zbliżył się tak bardzo, że między czubkiem nosa, a namiotem zostało 30 centymetrów. Kocur zaczął mruczeć. Lansing przebudziła się. Ponieważ nie wiedziała, co ją wyrwało ze snu, usiadła; przy tym ruchu zaszeleścił śpiwór. Ten delikatny odgłos wystraszył kota. Powstał z tylnych łap, zrobił w tył zwrot i zniknął za drzewami. Szmer był tak drobny, że Lansing pomyślała, iż spowodowała go przebiegająca mysz. Szybko znów zasnęła. Rozdział 10. BuDziK LANSING zadzwonił o czwartej, kiedy pierwsza nikła różowość świtu pojawiła się na zachodnich szczytach. Kobieta ubrała się, napiła wody i przypięła do paska torbę z prowiantem - suszonymi owocami, pestkami i orzechami. Z aparatem fotograficznym i lornetką zawieszonymi na szyi, szykowała się do wyprawy nad jezioro. Nim skończyła przygotowania do drogi, blask niewidocznego jeszcze słońca oświetlił ziemię; właśnie wtedy Lansing dostrzegła ślady pozostawione przez pumę. Wielkie odciski łap prowadziły w linii prostej od skraju lasu do jej namiotu. - Nie do wiary! - wymamrotała, nie mogąc złapać tchu. - Odwiedził mnie w nocy! Nowe odkrycie wpłynęło na zmianę jej planów. Zapasy mogą po czekać. Ważniejsze było odnalezienie pumy. Wzięła do ręki radio i szybko skontaktowała się z bazą. Odezwała się Delacroix. - Dziś nie wybiorę się po zapasy, Lindo. W nocy zdarzyło się coś zupełnie niezwykłego. Kot złożył mi wizytę, kiedy spałam. Zostawił ślady, które prowadzą aż pod sam namiot. Czy David jeszcze tam jest? Odbiór. Odezwał się Carew: - Nie mów ani słowa więcej, Heather! Lecę sprawdzić, co porabiają nasi wrogowie. Odezwę się. Odbiór. Lansing pojęła wszystko w mig. Ekolodzy wiedzieli, że ludzie z Górskiego Safari mieli przy sobie radia. Ktoś mógł podsłuchiwać rozmowę. Przejęta, ale nie do końca zdecydowana, od czego zacząć poszukiwania, włożyła radio do torby. Po chwili namysłu włożyła tam również pół kilograma drobno zmielonych papryczek chili. Słyszała, że psy mogą stracić węch, jeśli zaciągną się tą przyprawą. Jeżeli na jej drodze pojawią się myśliwi, rozsypie proszek na ziemi. Począwszy od ogniska zaczęła iść po śladach pumy, jednak wkrótce po wejściu do lasu zgubiła trop. Z niezwykłą cierpliwością szukała śladu, jednak po dwóch godzinach poddała się - zgrzana, pokąsana przez muszki i zdrętwiała od ciągłego schylania. Zrezygnowana usiadła na kamieniu i przekąsiła co nieco ze swoich zapasów. Próbowała myśleć jak puma. W końcu postanowiła pójść w kierunku przełęczy. Wolno posuwała się do przodu, zatrzymując się co parę minut, by rozejrzeć się do okoła w lesie i bacznie nasłuchiwać, jakby wiedziała, na co należy zwracać uwagę. Jednak prócz śpiewu ptaków, szumu górskiego wiatru i sporadycznego chrobotania myszy, nie słyszała nic szczególnego. Po półgodzinie doszła do miejsca, gdzie drzewa tworzą nieprzebytą gęstwinę. Przystanęła na chwilę i dostrzegła drogę przypominającą tunel, nie widziała jej wczoraj. Dzika ścieżka prowadziła na zachód, gałęzie drzew były na tyle wysoko, że można było iść bez schylania. Weszła do tunelu i niebawem zorientowała się, że wchodzi na łagodne wzniesienie. Przeszła około 200 metrów, a wtedy gęsto rosnące drzewa iglaste ustąpiły miejsca gąszczowi osik, brzóz i olch, poszycie usłane było jak dywan drobnymi roślinkami i paprociami. Przez ten dziwny las, przypominający park, doszła do wartkiego potoku górskiego okolonego na brzegach kamieniami. Lansing wdrapała się na wielki głaz, żeby lepiej widzieć drugi brzeg. W momencie, gdy chciała przyłożyć lornetkę do oczu, dostrzegła kopiec. Wznosił się w pobliżu drzew, około 100 metrów od brzegu potoku. Nie było żadnych wątpliwości, tam ukryta była na pewno zdobycz pumy. Przez lornetkę zaczęła przyglądać się piaskowi, natychmiast do strzegła całą gmatwaninę kocich śladów. Pilnie obserwując okolicę, mogła domyślić się, co robiła tu puma. Samiec musiał zakraść się w krzakach, kiedy ofiara podeszła do potoku. Wyraźnie widać było ślady walki. Strumień miał w tym miejscu pięć metrów szerokości. Lansing sprawdziła głębokość wody gałęzią urwaną z młodego drzewka. Okazało się, że w odległości metra od brzegu, gałązka zanurzyła się ledwie kilkanaście centymetrów. Kobieta weszła do lodowatego strumienia, podpierając się tą samą gałęzią, żeby nie przewrócił jej wartki nurt. Kiedy doszła do połowy, woda, od której drętwiały jej mięśnie, sięgnęła ud. Kiedy wreszcie doszła do piaszczystego brzegu, miała wrażenie, że przez godzinę brnęła w lodzie. Na szczęście słońce świeciło wysoko na niebie i było ponad 20 stopni Celsjusza. Zdjęła buty, skarpetki oraz dżinsy i rozłożyła je na krzaku, żeby wyschły. Potem zajęła się obfotografowaniem okolicy. Zauważyła, że tropy prowadzące do zasadzki pumy zbiegają w dół przełęczy. Spostrzegła, że wspinający się do góry kot trzymał się piaszczystego brzegu. Lansing szła jego tropem przez prawie kilometr. Po nieważ muchy kąsały ją bez litości, musiała wrócić i ubrać się. Rzeczy były nadal wilgotne, ale przeschły na tyle, że można je było założyć. Kiedy się ubrała, znowu zaczęła robić zdjęcia, podchodząc coraz bliżej ofiary. Miała właśnie wyzwolić migawkę, gdy usłyszała grube warknięcie. Przerażona, uniosła głowę. Zobaczyła go! Stał na dziesięcio metrowym wzniesieniu z granitu, tuż ponad nią. Widziała jego łeb i ramiona, klatkę piersiową i łapy, aż po aksamitne stopy. Miał lekko otwarty pysk i obnażone wielkie kły w kolorze kości słoniowej. Lansing była sparaliżowana. Stała zupełnie nieruchomo, wpatrując się w bystre żółte ślepia, zbyt zdumiona, by odczuwać strach czy podniecenie. Kiedy przyglądała się zwierzęciu, biała puma warknęła jeszcze raz. Kot chciał, żeby trzymała się z dala od jego zdobyczy! Pomału cofnęła się. Kiedy przeszła pięć kroków, puma zamknęła paszczę. Nadal na nią patrzyła, ale zmieniła swą postawę wobec niej. Kot nie zamierzał robić jej krzywdy, był raczej zaciekawiony. Lansing prawie zapomniała o swoim aparacie fotograficznym. Puma stała na tle kotary z drzew iglastych. Kobieta uniosła aparat, na stawiła ostrość i zrobiła zdjęcie. Puma cofnęła się odrobinę na odgłos migawki, ale nadal była spokojna. Lansing trzęsącymi się z przejęcia rękoma wymieniła obiektyw standardowy na teleobiektyw i pstryknęła dwa kolejne zdjęcia. Przy siadła na pobliskim kamieniu, odłożyła sprzęt i tylko przyglądała się białemu kotu. On również przez chwilę patrzył na nią, a później po łożył się z niezwykłą gracją. Przednie nogi wystawały poza skalną półkę, ogromne stopy swobodnie zwisały. Nie spuszczając wzroku z Lansing, ułożył na łapach szeroki pysk. Lansing z trudem potrafiła uwierzyć w to, co widziała. Instynktownie zaczęła przemawiać do białego samca łagodnym głosem, używając zdrobnień, jakby zwracała się do ukochanego dziecka. Puma nastawiła uszu i uniosła głowę, przyglądała się kobiecie głębokimi, bystrymi oczami. Patrzę na samą naturę, powiedziała do siebie Lansing w myślach. A głośno dodała: -Jesteś wspaniały. Jesteś najpiękniejszą istotą, jaką w życiu widziałam. Jesteś cudowny. Szczerze cię kocham. Kot ziewnął w odpowiedzi. Rozwarł na oścież różową czeluść pyska, język wygiął w łuk, imponujące zębiska połyskiwały w słońcu. Kłapnął szczęką i zaczął mruczeć, podobnie jak domowy kotek, ale znacznie głośniej, wyraźny głos niósł się aż do kobiety. Przepełniała ją radość. Jednak nadal przemawiała do kota, głos miała lekko ochrypły z przejęcia, łzy płynęły jej po policzkach. Puma nagle przestała mruczeć. Odwróciła łeb w stronę przełęczy. Niespodziewanie szybko skoczyła na równe nogi i znikła, pędząc w górę wzniesienia. Lansing zaskoczył taki obrót sprawy. Popatrzyła w dół ku przełęczy, nie dostrzegła jednak niczego niezwykłego. Potem usłyszała odległe szczekanie psów. - A więc dlatego uciekł! - krzyknęła na głos. Spojrzała na zegarek. Było wpół do drugiej. Carew powinien być w samolocie, miała nadzieję, że jest gdzieś w pobliżu. Wyjęła z tor by radio, włączyła je i nadała sygnał wywoławczy. Odezwała się Delacroix. Carew był nad jeziorem Kitseguecla, zupełnie poza zasięgiem Lansing. - Lindo, skontaktuj się z nim. Jestem tuż obok naszego specjalnego obiektu, ale myśliwi zbliżają się przełęczą - podała swoje dokładne położenie. Lansing zaczęła schodzić po stoku, podążając szybko tropem, który puma zostawiła przed polowaniem. Szła przez 20 minut, póki nie dotarła do miejsca, gdzie kończył się piasek. Wyjęła z torby chili, odwróciła się i zaczęła posypywać ślady różowym proszkiem ostrej przyprawy. Wracała w górę zbocza. Później usiadła na granitowej półce wysokiej na 2 albo 2 i pół metra w odległości 10 metrów od ukrytej zwierzyny. Mogła stamtąd obserwować strumień. Przylgnęła plecami do skały i włączyła radio. Carew zgłosił się po drugim sygnale, jego głos było słabo słychać. - Cześć Heather. Właśnie oddalam się od jeziora Kitseguecla. W twojej okolicy pojawię się za jakieś dwadzieścia minut. Co u ciebie? Odbiór. - Myśliwi wspinają się przełęczą. Ścigają go. Chyba nie ma sensu kryć czegokolwiek. Posypałam papryką ślady, przypuszczam, że na rezultat nie trzeba będzie długo czekać. Odbiór. - Nie podoba mi się to, co mówisz, Heather. Przełącz radio na od biór. Będę odzywał się do ciebie co kilka minut, żeby nie zorientowali się, że jesteś sama. Będą na ciebie wściekli. Kończę. PÓŁTORA KILOMETRA od wejścia do przełęczy myśliwi byli zmuszeni zsiąść z koni i zostawić je. Cousins szedł na czele. Trzy kilometry od wejścia do przełęczy przystanął, wiedział, że zarówno Hegel, jak i jego kolega muszą odpocząć. Taggart i Niemiec od razu usiedli. Cousins zrobił sobie skręta, za palił go i poszedł jeszcze kawałek w górę. Kilkaset metrów przed sobą dostrzegł gąszcz drzew iglastych i przejście wycięte przez Lansing. Zwrócił się do swoich towarzyszy: - Ktoś tu był dzień albo dwa dni temu. Ktoś wyciął przejście wśród drzew. - A niech go diabli! - wrzasnął Taggart, podnosząc się. - Może ci przeklęci zieloni maczali w tym palce. Chodźmy. Po kwadransie myśliwi przedzierali się przez iglasty las. Psy nie spodziewanie zaczęły ciągnąć do przodu, ujadając głośno, z nosami tuż przy samej ziemi. - Znalazły trop - wrzasnął Taggart. Olbrzym spuścił psy ze smyczy, a one pomknęły przed siebie. Po chwili nie było ich już widać. Po niecałym kilometrze dotarły do po toku i zaczęły ujadać - głęboki głos podobny do brzmienia dzwonu, zwiastujący świeży trop. Myśliwi przyspieszyli kroku. Lodowata woda zmroziła Hegla i Taggarta, ale Cousins przebiegł na drugą stronę nie mrugnąwszy nawet okiem. Dotarł do miejsca, gdzie droga zakręcała i zawołał do ociągających się towarzyszy: - Ruszajcie się szybciej. Psy zwęszyły świeży trop. Nagle psy przestały ujadać. Zdumieni mężczyźni przystanęli. - Steve, co jest grane? - zawołał Taggart. - Nigdy jeszcze nie za milkły w ten sposób podążając nowym tropem. Cousins nie znał odpowiedzi na pytanie kolegi. Wyprzedził pozostałych i pobiegł w górę stoku, strzelbę trzymał w dłoni. Biegł dwieście metrów bez przerwy. Potem dostał zadyszki i musiał przystanąć. Usłyszał odgłos, którego zupełnie się nie spodziewał. Psy skomlały. Zaniepokojony wspinał się ile sił w nogach. Skomlenie było coraz głośniejsze, niektóre psy zaczęły nawet wyć. Jeszcze przyspieszył i w końcu dojrzał piaszczysty brzeg. Cztery psy tarzały się po ziemi, drapiąc łapami pyski i wycierając nosy w piasek. Było z nimi coś nie w porządku. Cousins podbiegł do nich, z trudem złapał jednego i uniósł mu pysk do góry. Oczy psa łzawiły, a jakaś wydzielina leciała mu z nosa. Puścił go i złapał drugiego. Miał takie same objawy. Kiedy złapał psa prowadzącego sforę, który ucierpiał najbardziej, dostrzegł jeden z nietkniętych śladów pumy. Potem zauważył czerwony proszek, którym był posypany. Schylił się i zaciągnął. Z miejsca poczuł pieczenie w nosie i zaczął kichać. Poślinił palec, wetknął go w proszek, a potem posmakował. Chociaż z Cousinsa był żaden kucharz, rozpoznał smak chili. Był zupełnie zdezorientowany. - Kto do diabła posypał ślady? - wymamrotał pod nosem. Usłyszał, że zbliża się Taggart z Heglem. W tym samym momencie dobiegł go odległy warkot silnika samolotu. - A, więc to tak! Ci przeklęci zieloni! To ich sprawka! Cousins wbiegł po zboczu obok śladów. Zobaczył, że wszystkie zostały posypane chili. Był wściekły. Wiedział, że psom niebawem przejdzie podrażnienie, ale póki co niczego nie wytropią. Prawdopodobnie potrzeba kilku godzin, żeby odzyskały węch. Wściekły otworzył zamek strzelby i załadował nabój, zapominając zabezpieczyć potem broń. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się takie karygodne przeoczenie. LANSING siedząca na swojej półce skalnej, słyszała, że zbliża się przewodnik. Kiedy przygotował strzelbę do strzału, obleciał ją strach, chciała skontaktować się z Carewem, ale zmieniła zdanie. Nie po zwoli się tym mężczyznom zastraszyć. Siedziała cichutko jak mysz pod miotłą. Cousins miał zadyszkę, kiedy doszedł do otwartej przestrzeni, po wyżej której siedziała Lansing. Początkowo nie dostrzegł kobiety; całą uwagę skupił bowiem na kopcu, pod którym ukryte były szczątki jelenia. Przeklął i poszedł w tamtą stronę. W tej samej chwili z radia w ręku Lansing wydobył się trzeszczący głos Carewa. Zaskoczony Cousins spojrzał w górę i dostrzegł Lansing, momentalnie cofnął się o krok. Potknął się. Strzelba wyślizgnęła mu się z ręki, spadła na kamień i wypaliła. Kula trafiła Lansing w prawe udo. Kobieta krzyknęła i przestawiła radio na nadawanie. - Davidzie! Davidzie, postrzelili mnie! - wołała, ściskając nogę. Przestawiła radio na odbiór, zapominając powiedzieć "odbiór". - Czy poważnie? Odbiór - spytał Carew. - To chyba nic groźnego, Davidzie. Ale bardzo boli. Trafili mnie w udo. Odbiór. - Heather, zachowaj zimną krew. Załóż sobie opatrunek z apteczki, którą masz przy sobie. Ja w tym czasie skontaktuję się z Lindą, żebyśmy mogli to zgłosić. Wezwiemy helikopter, który cię stamtąd zabierze. Odbiór. Kiedy Carew mówił do Lansing, Cousins stanął u stóp skały, na której siedziała kobieta, na twarzy rysowało mu się przerażenie. Uderzając dłonią, mamrotał: -O Boże... O Boże. Lansing ostrożnie dotknęła rany. Dżinsy były zaplamione krwią, ale zranienie wyglądało na powierzchowne. Powiedziała Carewowi, że rana nie jest na tyle poważna, by konieczne było sprowadzenie helikoptera. Potem wyłączyła radio i spojrzała na Cousinsa. - Postrzeliłeś mnie, ty zwyrodniały idioto! Co tak stoisz? Chodź mi pomóc. Przewodnik spojrzał w górę. -Jezu. Proszę pani, to był wypadek. Pani wie, że to był wypadek. Zresztą po co przeszkadza nam pani w polowaniu? Lansing przekopywała torbę w poszukiwaniu apteczki. - To teraz nie ma znaczenia. Chodź tu! Cousins zbliżył się do skalnej półki. Zrobił pierwszy niepewny krok, potem drugi. Nagle gdzieś za plecami Lansing rozległ się w ciszy przeraźliwy ryk rozdrażnionej pumy. Prawie w tym samym momencie zwierzę pojawiło się, jakby nadleciało. Cousins patrzył w górę sparaliżowany. Z dołu kot wydawał się przeraźliwie duży. Przewodnik dostrzegł, jak wielkie czarne pazury zbliżają się ku niemu, gdy puma skoczyła zza pleców kobiety. Lansing dostrzegła mlecznobiały brzuch drapieżnika, który zamazany przemknął nad jej głową. Instynktownie krzyknęła: - Nie! Nie rób tego! Być może niespodziewany piskliwy teraz głos kobiety spowodował, że puma o centymetry minęła swój cel, a może zrozumiała słowa Lansing. Wszystko jedno, jaki był tego powód, kot po wylądowaniu na ziemi przykucnął na ułamki sekund. Potem z odległości ledwie trzech metrów znów skoczył na Cousinsa. Lansing jeszcze raz wrzasnęła: -Nie! Puma zmieniła odrobinę tor lotu. Zamiast trafić mężczyznę prosto rozczapierzonymi pazurami, tylko silnie uderzyła go w prawe ramię, nim spadła na ziemię, później przeskoczyła przez potok. Odwróciła się na chwilę, spojrzała przelotnie na Lansing, potem pobiegła ku drzewom i zniknęła w gęstwinie. Cousins uderzony przez ponad 90-kilogramowe zwierzę, stracił równowagę i przeleciał w powietrzu, nim wpadł do wody z wielkim pluskiem. Wylądował na plecach, częściowo przytępiony przez wodę. Usiłował usiąść. Wtedy pojawił się Taggart. Przestraszył się wystrzału ze strzelby, zostawił Hegla z kichającymi psami, a sam pospieszył w górę przełęczy. Przystanął sapiąc z wysiłku, rozdziawił usta na widok kolegi brodzącego w potoku. - Co ty do diabła wyprawiasz, Steve? Czy to ty strzelałeś? Cousins nie odpowiedział, usiłował bowiem wstać na równe nogi. Był w szoku, twarz miał białą jak papier. - Tak jest - odezwała się Lansing. - To pański kolega strzelał. A ja byłam jego celem. Postrzelił mnie! Taggart rozejrzał się dookoła. Zobaczył Lansing, ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Potem skierował wzrok na Cousinsa, który właśnie gramolił się na brzeg. - Ty postrzeliłeś tę kobietę? Cousins, dalej był w szoku, ale najwyraźniej ostatnie pytanie rozwiązało mu język. - To był wypadek. Potknąłem się, strzelba wypadła mi z ręki i wystrzeliła. Nie chciałem jej zrobić krzywdy. Taggart nie odezwał się. Ciągle miał zadyszkę, przeniósł wzrok z Cousinsa na Lansing. - Czy to ty posypałaś papryką kocie ślady, żeby moje psy potraciły węch? - spytał. - Tak, ja - odpowiedziała. - I będę wam mieszała szyki, póki nie przestaniecie polować na pumy. Taggart wydał z siebie głos podobny do ryku zwierzęcia. Potem zamilkł na jakieś pół minuty; później potrząsając głową jakby wychodził z transu, spojrzał na Lansing. - Na pani miejscu nie byłbym taki hardy. Jest pani tu całkiem sama. Ludzie mogą nagle ginąć bez śladu w tych okolicach. - Dość tego, Walt! Jeżeli chcesz jej zrobić krzywdę, to będziesz miał ze mną do czynienia. A teraz idę do niej. Ona potrzebuje mojej pomocy. Cousins ociekał wodą i niepewnie stał na nogach. Bolało go ramię, ale wiedział, że ma pewien dług do spłacenia tej kobiecie. Za chował się nieodpowiedzialnie. Gdyby zabezpieczył broń, strzelba by nie wystrzeliła. Okupił bólem wspinaczkę na półkę, gdzie siedziała Lansing. Wyjął z pochwy nóż myśliwski. - Muszę przeciąć pani nogawkę, żeby opatrzyć ranę. Dobrze? Lansing kiwnęła głową, zdziwiona nagłą zmianą zachowania mężczyzny. Przedtem był w stosunku do niej taki agresywny. Teraz wydawał się sympatyczny. Wyglądało na to, że naprawdę bardzo żałuje tego, co się stało. Unosząc materiał do góry, przejechał nożem od dziury zrobionej przez nabój, aż do kostki. Lansing drgnęła; naciągnięty materiał i przesuwany nóż wywołały ból. Cousins wymamrotał przeprosiny, a potem dodał: - Czy da pani radę choć trochę unieść nogę, żebym mógł lepiej przyjrzeć się ranie? Kiedy Lansing zrobiła o co prosił, rana znów zaczęła obficiej krwawić. Cousins wziął więc apteczkę, nasączył watę wodą utlenioną i starł krew. - To tylko draśnięcie, proszę pani. Nie trzeba szyć. Kiedy mówił, położył na ranie sterylną gazę. Na wierzchu umieścił trochę waty, a wszystko przylepił plastrem. Spojrzał na Lansing. - Czy może pani stanąć? - Tak - odpowiedziała. - Dzięki za połatanie. Cousins obdarzył ją jednym ze swych rzadkich uśmiechów. -Jestem pani dłużnikiem. Nie spłaciłem do końca mojego długu i jeszcze długo nie spłacę. Pomóc pani się podnieść? Lansing nie skorzystała z oferowanej pomocy, stanęła o własnych siłach. Po chwili zaczęła zginać nogę. Bolało, ale na pewno da radę dotrzeć do obozu, jeżeli tylko będzie szła ostrożnie. Przewodnik przeszukiwał przepastne kieszenie swoich wojskowych spodni, z których w końcu wydobył niewielkie, płaskie pudełko metalowe, gdzie trzymał igłę i nitkę. - Nie potrafię zbyt dobrze szyć, ale jeśli nie będzie się pani ruszała, jakoś załatam rozcięcie w pani nogawce. To chyba lepsze, niż dać pole do popisu całym rojom muszek - przerwał. - Aha, nazywam się Cousins, proszę pani. Steve Cousins. Lansing nieśmiało skwitowała to uśmiechem. Taggart nie odezwał się do tej pory ani słowem. W końcu uświadomił sobie, że nie potrafi zrozumieć, jak Cousins wylądował w potoku. Zanim zdążył o to zapytać, Hegel pojawił się w dole, a za nim nadbiegły przygnębione psy. Hegel wyglądał na strapionego. Był czerwony na twarzy. Nie przywykły do takiego wysiłku, z drugiej jednak strony czuł najzwyklejszy strach. Dziwne zachowanie psów, wystrzał ze strzelby, samolot, który za taczał teraz na niebie koła, przekonały go, że wpadł w nie lada tarapaty. Przejadło mu się już polowanie. Nie tak to sobie wyobrażał. Kiedy Hegel podszedł bliżej, zdumiał się widokiem Cousinsa, który zaszywał kobiecie nogawkę. To jakieś szaleństwo! Kiedy zwrócił się do Taggarta, z nerwów zaczął po niemiecku: - Was machen Się? To znaczy, co się tu dzieje? Kim jest ta kobieta? I co się przytrafiło psom? - Sam nie jestem do końca pewien, o co tutaj chodzi, panie Hegel - Taggart spojrzał ze złością na Lansing i Cousinsa. - Może, kiedy Steve przestanie zajmować się głupstwami, zrozumiemy coś więcej. Ciszę zakłócił warkot silnika nadlatującej aeronci. Potem w radiu Lansing odezwał się sygnał wywoławczy. Kobieta włączyła odbiornik i odezwała się: - Tak, Davidzie? Odbiór. - Heather, co się tam u diabła dzieje? Odbiór. - W tej chwili pan Cousins mi pomaga. Rana nie jest poważna. Zrobił mi opatrunek. Mogę stać i chodzić. Ból jest do zniesienia. Odbiór. - To dobrze, co robimy dalej? Czy chcesz zgłosić strzał jako wypadek czy napaść? Odbiór. Cousins, który właśnie oderwał ostatnią nitkę przy nogawce Lansing, spojrzał na kobietę. - To był wypadek. Chyba nie chce mnie pani wpędzić w kłopoty? Lansing kiwnęła głową. - To naprawdę był wypadek, Davidzie. Nie chcę, żebyś o nim kogokolwiek zawiadamiał. Zgoda? Odbiór. Cousins spojrzał na Lansing z uśmiechem i kiwnął głową w po dziękowaniu. - Posłuchaj, Davidzie - powiedziała do odbiornika. - Mogę bez trudu dojść do obozu. Ty wylądujesz na jeziorze Pat Peak i przyjdziesz po mnie. Odbiór. - Mogę wylądować i dotrzeć do obozu jeszcze przed tobą. Ale czy jesteś pewna, że uda ci się przejść taki kawał drogi? Odbiór. Nim Lansing zdążyła się odezwać, Cousins nachylił się ku radiu: - Proszę pana, mówi Steve Cousins, to moja strzelba raniła tę panią, więc biorę na siebie pełną odpowiedzialność za doprowadzenie jej do obozu całej i zdrowej. Odbiór. Carew rozłączył się wtedy, gdy Taggart zaczął się pieklić: - Ty idioto! - wrzeszczał. - Niech sama sobie radzi. - Uspokój się, Walt! - powiedział Cousins z opanowaniem, jego oczy były zimne jak lód. Zeskoczył ze skalnej półki. - Ta kobieta mogła mi zafundować nie lada przejścia z prawem, gdyby skłamała. Jednak nie zrobiła tego. Powiedziała pilotowi, żeby nawet nie zgłaszał wypadku. Jeżeli potrzebuje pomocy, na pewno może na mnie liczyć. Jak na Cousinsa, była to wyjątkowo długa przemowa i zrobiła na Taggarcie duże wrażenie. Jednak największe wrażenie zrobił na olbrzymie jego wzrok. - Dobrze, dobrze, Steve. Będzie tak, jak chcesz. Hegel się wtrącił: - Muszę powiedzieć wam obu, że wracam nad Jezioro Moose-skin Johnny. Mam już powyżej uszu tego całego polowania. Ponieważ Taggart dostrzegł szansę zastrzelenia pumy i sprzedania jejjoemu, uśmiechnął się: - Cóż, rozumiemy. Ale jak pan się domyśla, nasz szef nie zwróci panu pieniędzy. Niemiec skinął głową. Taggart zwrócił się do Cousinsa. - A teraz powiedz mi, jakim cudem wylądowałeś na tyłku w tym strumyku? Cousins spojrzał na niego. Dostrzegł strach rysujący się na twarzy Lansing. Obdarzywszy ją, jak mu się wydawało, znaczącym spojrzeniem, zwrócił się do Taggarta: - Potknąłem się i upadłem w strumieniu na plecy. Wtedy strzelba wypadła mi z ręki i wystrzeliła. Wiem, że byłem nieostrożny. Nie za bezpieczyłem broni. Taggart wybuchnął gromkim śmiechem i zaczął uderzać się dłońmi po udach. - Niech mnie diabli! Niech no tylko chłopaki się o tym dowiedzą. Cousins potyka się o własne nogi, ląduje w strumyku i strzela do zielonej. Człowieku. Lansing patrzyła na Cousinsa całkowicie zdezorientowana. Skłamał. Ale dlaczego, zastanawiała się. Co skłoniło go do kłamstwa? Rozdział 11. SZLI w górę przełęczy. Lansing podpierała się kijkiem, który Cousins dla niej uciął. Kiedy doszli do samego szczytu przełęczy, kobieta przystanęła, z trudem łapiąc oddech. Cousins obarczony dodatkowo jej rzeczami przeszedł jeszcze kilka kroków, potem odwrócił się: Dobrze się pani czuje? - Tak, ale chyba się trochę zmęczyłam. -Jasne - powiedział Cousins. - Nic dziwnego. Muszę przyznać, że dzielna z pani kobieta. Lansing uśmiechnęła się. Nadal intrygował ją ten mężczyzna. Starając się wyrównać oddech, spytała go: - Dlaczego nie powiedział pan koledze, że zaatakowała pana puma i powaliła do potoku? Cousins oparł się na chwilę plecami o drzewo i spojrzał w dal jak by zażenowany. - Sam nie wiem. Widziałem, jak ten kot chce mnie dostać w swoje wielkie łapy uzbrojone w czarne pazury, niewiele by ze mnie zostało. - W milczeniu skręcił papierosa i zapalił go, wypuścił gryzący obłok dymu. - Ale kiedy pani krzyknęła na niego po raz drugi, przy sięgam, ujrzałem jak zmienia tor skoku. Jakby zrozumiał pani słowa. A potem z Waltem, sam nie wiem... pomyślałem sobie... że nie powinno się zabijać tego kota. Lansing patrzyła na mężczyznę zdumiona. Nadal spoglądał w pustkę, jakby wstydził się przyznać do własnej słabości. - Nie potrafię tego pojąć. Mógł mnie zabić, ale tego nie zrobił. Obrócił się. Wiem, że tak było. Widziałem, jak odwraca ciało. Ale nie mogę w to uwierzyć. Nigdy nie przypuszczałem, że zwierzę po trafi myśleć. A już na pewno nie wiedziałem, że rozumie słowa. Po prostu tego nie pojmuję, proszę pani. Nie powiedział już nic więcej, a kiedy kobieta odpoczęła, wznowili wędrówkę. Cousins wysunął się powoli na czoło, szedł na przedzie w milczeniu. Dotarli do obozu, kiedy słońce zaczęło stykać się ze szczytami na zachodzie. Lansing wyczerpana i obolała weszła do swojego namiotu i od razu się położyła. Cousins zaczął zbierać drzewo na ognisko. Cały czas rozmyślał o białej pumie. Spędził tyle czasu w leśnych ostępach Kanady, a nigdy nie odczuwał żadnych emocji, kiedy chwytał zwierzęta w sidła albo je zabijał. Nie zastanawiał się nad tym. Teraz jednak niespodziewanie zafascynowały go właśnie te zwierzęta. Kiedy Cousins godzinę później wracał do obozu, niosąc na ramieniu potężny pniak, wciąż nie potrafił uwierzyć w to, że puma posłuchała rozkazu kobiety. Jednak jednego był całkowicie pewien: kot świadomie zaniechał ataku. Cousins nie wiedział, że Lansing stoi obok namiotu i obserwuje go. Rzucił na ziemię długi pniak, potem się wyprostował i powiedział do siebie na głos: - Gdyby uderzył mnie łapami, złamałby mi kark. - Steve, cieszę się, że choć ty nie jesteś ranny - odezwała się z radością w głosie. Cousins odwrócił głowę i spąsowiał. Wygląda, pomyślała Lansing, jak chłopiec przyłapany na podjadaniu ciasta. - Mmm... chyba mnie pani trochę wystraszyła. Nim Lansing zdążyła odpowiedzieć, Carew zawołał do obozowiczów. Po chwili pojawił się na polanie, na plecach dźwigał dość ciężki pakunek. - Cieszę się Davidzie, że znów cię widzę powiedziała Lansing, obejmując go. - Cieszę się, że przyniosłeś zapasy! Pierwszą rzeczą, jaką biolog wyjął z pakunku, była plastikowa buteleczka z jakimś lekarstwem. - To jest penicylina - powiedział do Lansing. - Od razu weź jedną tabletkę. Potem wyjął dwuosobowy nylonowy namiot i zwrócił się do Cousinsa: - Nie byłem pewien, czy pana tutaj zastanę, ale cieszę się, że wziąłem lokum dla dwojga. Po kolacji cała trójka siadła przy ognisku. Delacrobe - Carew relacjonował Lansing - kontaktowała się z Vancouver. Dowiedziała się, że obecnie kilka grup ekologów protestuje przeciwko polowaniu na białą pumę. Telefony i listy zasypują Ministerstwo Zasobów Naturalnych, Delacroix przypuszcza, że władze mogą cofnąć pozwolenie na wcześniejsze rozpoczęcie sezonu łowieckiego. Cousins słuchał, nie odzywając się ani słowem. Po pewnym czasie powiedział: - Myślę, że Beli zrobił się bardzo chciwy. Napycha sobie kieszenie pieniędzmi. Czy zdałoby się to na coś, gdybym opowiedział waszej organizacji o tym, co się tutaj dzieje? O tym, jak polują z powietrza i używają radia do naprowadzania myśliwych na zwierzynę. I temu podobne. Lansing i Carew spojrzeli na siebie, na ich twarzach rysowało się zaskoczenie. - To mogłoby przynieść wiele dobrego, Steve. Czy naprawdę jesteś gotów to zrobić? Cousins nie od razu dał odpowiedź. Dopiero po chwili stwierdził: - Tak. Zdecydowałbym się na to. Dużo myślałem, od chwili kiedy ten kot skoczył na mnie. Mógł zabić mnie jak muchę. Ale kiedy pani krzyknęła na niego, jestem tego pewien, usłuchał. Chyba za wdzięczam pani życie. Ale to nie wszystko. Sądzę, że mordowanie zwierząt i niańczenie tych turystów, którzy przybywają na polowania... chyba nie jest dobre. Carew przyjrzał się wnikliwie mężczyźnie. Nie mogło mu się po mieścić w głowie, że ten zagorzały myśliwy nawrócił się tak nagle. Nie powiedział jednak na ten temat ani słowa. Lansing spytała cicho: - Słuchaj Steve, jeżeli przestaniesz być przewodnikiem, to z czego będziesz żył? Cousins wzruszył ramionami: -Jeszcze nie wiem, proszę pani. Może będę pracował przy wyrębie lasu. Albo zatrudnię się jako kierowca. Ale nie będę już przewodnikiem. To pewne! Przez chwilę siedzieli w milczeniu przy ognisku. Potem Lansing opowiedziała o swym niezwykłym spotkaniu z pumą i chwilach, które spędzili razem w ciszy, oczy jej zapłonęły na to wspomnienie. - Nim psy zaczęły szczekać, kot najzwyczajniej w świecie sobie leżał, spokojny, przyglądał mi się. Był po prostu wspaniały. Nie mam wątpliwości, że miał przyjazne zamiary. - Cóż - odezwał się Carew -jako biolog muszę przyznać, że takie zachowanie nie jest typowe, mówiąc oględnie. Ale jeszcze bardziej zaskakuje mnie to, że nie opuścił ciebie, kiedy pojawił się Steve... Cousins się wtrącił: - Nie opuścił. To mało powiedziane. Zobaczyłem, jak kot skacze ze skały może z pięć metrów za jej plecami. Wyglądało na to, że nie uciekł ze względu na panią Lansing. Zachowywał się, jakby pani była jego samicą. Pani wybaczy, ale tak właśnie było. Carew notował wszystko skrupulatnie. Był skłonny przyznać Cousinsowi w tej kwestii rację. Możliwe, że w jakiś dziwny sposób drapieżnik traktował tak Heather Lansing, ponieważ jest ona kobietą. - Dobra, Steve, teraz twoja kolej. I proszę, nie owijaj w bawełnę. Razem z twoim kolegą twierdziliście, że puma zaatakowała wasz namiot i że biały kot, albo jemu podobny, zabił jednego z waszych psów, a drugiego poturbował. Czy wydarzyło się to naprawdę? -Jak najbardziej! Bez cienia wątpliwości. I zrobił to biały kot. - Ma pan wiele doświadczenia z pumami. Czy znał pan kiedyś takiego osobnika, który atakuje myśliwych albo zabija psy? - Nie. Nigdy. Nie widzieliśmy też żadnego innego kota, który nie uciekłby na drzewo. - Więc jak może pan wytłumaczyć zachowanie tej pumy? - Nie potrafię. Ten kot jest inny, koniec kropka. NAZAJUTRZ, ze względu na kontuzję Lansing, cała trójka nie ruszyła się z obozu. Nie wiedzieli, że w tym samym czasie rozwścieczony Andrew Beli rozmawiał z Taggartem w swoim biurze nad jeziorem Moose-skin Johnny. Beli zorganizował już Heglowi przelot do Smithers. Teraz wypytywał przewodnika o wszystko, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Rozmowę przerwał radiowy sygnał wywoławczy. Beli przeszedł do pokoju, w którym stało radio. Zgłosił się wyższy urzędnik z departamentu dzikich zwierząt i rybołówstwa. - Z żalem muszę pana poinformować, panie Beli, że Ministerstwo Zasobów Naturalnych ponownie rozpatrzyło decyzję o wcześniejszym rozpoczęciu sezonu myśliwskiego na pumy. Od tej chwili obowiązują poprzednie przepisy dotyczące polowań. Rozwścieczony Beli zaprotestował, w odpowiedzi usłyszał jedynie dalsze złe wieści: -Jest jeszcze jedna sprawa, panie Beli. Dodatkowe tereny łowieckie, dzierżawione przez pana na zasadzie prowizji - zostają panu odebrane. - Co? A co z domkami, które tam pobudowałem? Co z kosztami, które poniosłem? -Jesteśmy szczerze zmartwieni. Owe tereny nigdy nie powinny być panu przydzielone. Tak więc rząd jest gotów pokryć wszelkie poniesione przez pana koszty. Najlepiej niech pański prawnik przedyskutuje te kwestie z nami. Dobrze by było, gdyby przybył pan do Victorii porozmawiać o kilku innych sprawach. Czy może pan przy lecieć na spotkanie z nami? - Oczywiście! Wylatuję do was jutro z samego rana. - Doskonale. Oczekujemy pana, powiedzmy że, około wpół do jedenastej. Beli wróciwszy do swojego biura, gdzie siedział Taggart i palił papierosa, walnął pięścią w stół. - Teraz mi wyjaśnij Taggart, co wyście do diabła narozrabiali razem z Cousinsem? - Narozrabiali, szefie? Nic, tylko niańczyliśmy tego opasłego Niemca. - Dobrze, to dlaczego te palanty z Victorii zamykają teraz sezon polowań na pumy i pozbawiają mnie nowych terenów? Wyjaśnij mi to, do jasnej cholery! Przewodnik wstał, otworzył szeroko usta. Był tak samo zaskoczony, jak Beli. - Nie mam pojęcia, szefie. Naprawdę, nic o tym nie wiem. Beli był bliski spazmów, znów uderzył pięścią w stół. -Jutro z samego rana lecę do Victorii dowiedzieć się, o co chodzi. Oni w ten sposób rujnują mój ośrodek! Gdzie do diabła podział się Cousins? - Nie wiem. Kiedy ostatnio z nim rozmawiałem, zamierzał pomóc tej babie dojść do obozu. Kiedy chciałem ją trochę nastraszyć, rzucił się na mnie. Pan wie, do czego on może być zdolny, kiedy się wkurzy. Wolałem się nie mieszać. - Dobra, znajdź Jacka Kenta. Powiedz, żeby uruchomił cessnę, macie obaj znaleźć obóz tej kobiety. Potem wracajcie, osiodłajcie konie i pojedźcie zobaczyć, co się tam dzieje. Ci zieloni mają jakieś plany, a Cousins mógł je poznać. PÓŹNYM RANKIEM Carew mierzył ślady, które puma zostawiła w pewnej odległości od namiotu. Cousins podszedł, żeby zamienić z nim kilka słów. - Mam złe przeczucia powiedział. Carew, który siedział na ziemi, spojrzał w górę: - To znaczy? - Nasze namioty są widoczne z powietrza jak na dłoni. Nie zdziwiłbym się, gdyby Beli wysłał samolot w poszukiwaniu naszego obozu. Chyba powinniśmy się przenieść między drzewa. - Dlaczego ktokolwiek miałby nas szukać, Steve? - Pan nie zna Bella. Może być nieobliczalny, kiedy wpadnie w złość. Walt też potrafi dostać furii. Może nic złego się nie stanie, ale lepiej przygotujmy się na najgorsze. Carew wstał i wesoło klepnął Cousinsa w ramię. - Teraz wiem, że jesteś po naszej stronie, Steve. Przykro mi, ale nie byłem pewien, czy możemy ci całkowicie ufać. Lansing, która wychyliła się z namiotu, usłyszała słowa Carewa i zawołała rozgniewana: - Davidzie! Wiedziałam, że możemy polegać na Stevenie od momentu, gdy mnie obronił przed Taggartem. Steve jest razem z nami! Cousins uśmiechnął się. - Nic nie szkodzi, proszę pani. To chyba zrozumiałe, że pan Carew miał takie obawy. Bez obrazy. Rozumiem to. - Heather ma rację, Steve. Przepraszam cię. - A jeśli już o tym mowa - wtrąciła Lansing - może skończymy z tym zwracaniem się do siebie na pan i pani. Ja mam na imię Heather, a to jest David. Po godzinie obóz przeniesiony już był do lasu, a wszelkie ślady ich obecności na brzegu jeziora zostały zatarte. Wczesnym popołudniem usłyszeli warkot samolotu. Cousins podbiegł na skraj lasu i popatrzył w niebo. Dostrzegł cessnę Bella. Samolot zatoczył trzy koła, a potem oddalił się na południe. Cousins wrócił do pozostałych i powiedział: - Założę się, że samolot pilotował Jack Kent, a u jego boku siedział Walt. - Ale oni polecieli na południe i zobaczą moją aeroncę - spostrzegł Carew. - Ich samolocik nie może wylądować na tafli jeziora, ale już będą wiedzieli, że jesteśmy gdzieś w pobliżu. Dochodzi druga. Czas, żeby Linda się włączyła. Chyba powinniśmy powiedzieć jej, co się tu dzieje. Kiedy Carew zadzwonił do Delacroix, ona zaczęła szczebiotać, zasypując go najnowszymi nowinami. Dostała wiadomość z siedziby stowarzyszenia, że cofnięto Bellowi pozwolenie na wcześniejsze rozpoczęcie sezonu myśliwskiego, odebrano mu również przyznane niedawno nowe terytorium. - Wiecie, ta biała puma, to teraz prawdziwa osobistość - mówiła. - Powinniście posłuchać protestów przeciwko polowaniom. Tysiące ludzi przyszły na demonstrację w Vancouver. Wygraliśmy! Jestem taka przejęta, że prawie bym zapomniała. Doktor Lightfoot, z departamentu dzikich zwierząt i rybołówstwa, chce z tobą rozmawiać Davidzie. Powiedział, że koniecznie musisz wraz z Heather przylecieć do Victorii. Mam mu przekazać, kiedy się tam wybierzecie. Odbiór. Kończę. Kiedy Cousins przeprosił resztę, by udać się do lasu po drewno, Carew odbył po cichu rozmowę z Lansing. Rozważali, czy poprosić Cousinsa, by pozostał w tej okolicy jako strażnik pumy. Pomysł zrodził się w głowie Carewa poprzedniego wieczoru, kiedy oznajmił Lansing, że postanowił starać się o fundusze na badania nad tym drapieżnikiem. - Sama wiesz, że badania terenowe prowadzi się z przerwami. Jeżeli otrzymam fundusze, spędzę tu sześć lub osiem tygodni u schyłku lata i jesienią, a potem może z miesiąc zimą. Musi tu być ktoś na miejscu, kto zapewni kotu ochronę. Lansing ochoczo przystała na tę propozycję. - Kim jest doktor Lightfoot, Davidzie? I dlaczego chce się z nami spotkać? -Jest biologiem w departamencie dzikich zwierząt i rybołówstwa, to porządny człowiek. Przypuszczam, że chodzi o białego kota, ale nawet jeśli się mylę, musimy się z nim spotkać. Znam Johna. To dobry biolog. Na chwilę zapadło milczenie. Potem Lansing zapytała: - Czy sądzisz Davidzie, że uda ci się zdobyć pieniądze dla strażnika pumy? - Przypuszczam, że tak. To wyjątkowa okazja, by poznać życie pierwszej białej pumy na terenie Kanady. Pozostaje jednak pytanie, czy Steve podejmie się takiej roli, jeśli dostaniemy fundusze. - Spytaj go, Davidzie. Właśnie nadchodzi. Cousinsa bardzo zaskoczyła propozycja. Minęło kilka minut, nim dał odpowiedź. - Chyba się zgodzę. Jeżeli dojdę do porozumienia z Waltem. - Chcesz wchodzić w układy z Waltem? - spytał Carew. - Jaki układ chcesz z nim zawrzeć? - Wytłumaczę wam. Wiecie, że jesteśmy z Waltem kumplami od bardzo dawna. Często bywa porywczy, a przy tym to kawał chciwego skurczybyka. Mimo to jesteśmy kolegami. Muszę z nim pogadać, żeby zgodził się nie zabijać pumy. Nie chciałbym stanąć przeciwko Waltowi, gdybym go przyłapał na polowaniu na pumę. Carew miał już przyznać Cousinsowi rację, kiedy ten odezwał się znowu: -Jest jeszcze jedna sprawa, którą muszę omówić z Waltem. A także z wami. - O co chodzi? - Nie daje mi to spokoju od momentu, gdy was spotkałem. Może nie będziecie chcieli współpracować ze mną, kiedy wam o tym powiem, ale chyba powinniście to wiedzieć. Cousins przyznał, że w przeszłości kłusował z Taggartem, a ostatnio robił to dlajoego i jego szajki. Opowiedział o tym, jak komunikowali się zjoe, o odbieraniu transportów przez helikopter, a także o tym, że Joe był skłonny zapłacić 5000 dolarów za skórę pumy razem z głową. Lansing i Carew zamilkli zdumieni. W końcu Lansing wstała, podeszła do Cousinsa i jakby nigdy nic, pochyliła się i pocałowała go. Cousins spiekł raka. Cofnął się o krok, wpatrując się w Lansing, jakby zrobiła coś szalonego. - Och... dlaczego pani to zrobiła? - Bo jesteś dobrym człowiekiem. Carew również do niego podszedł i wyciągnął ku niemu dłoń. Uścisnęli sobie ręce. - Zgadzam się z Heather, Steve. Trzeba mieć nie lada odwagę, że by powiedzieć coś takiego. A jeszcze więcej odwagi będzie trzeba, żeby się z tym wszystkim uporać. Musimy zgłosić naszej organizacji działalność Joego. Sam chyba rozumiesz? Cousins oczywiście to rozumiał. Upierał się jednak przy tym, by nie pogrążać Taggarta. - Nie chcę kablować na Walta. Ale nie zamierzam milczeć. HEATHER LANSING, David Carew i Steve Cousins usiedli naprzeciw doktora Johna Lightfoota, głównego biologa departamentu dzikich zwierząt i rybołówstwa, w jego biurze w Victorii. Cała czwórka rozmawiała już od ponad godziny. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, Lightfoot podniósł się i otworzył. Mężczyzna, który się zjawił, miał ponad pięćdziesiąt lat, był wysoki, lekko przygarbiony, a jego niegdyś czarne włosy poprzetykane były pasemkami siwizny. Był dyrektorem wydziału prawa. Charlie Morgan był zagorzałym obrońcą przyrody i na tym właśnie polu często spierał się ze swoimi zwierzchnikami. Kiedy już przedstawiono go gościom Lightfoota, nie przerywał, tylko słuchał jak Carew z małą pomocą Lansing opowiada, czym zajmowało się ich stowarzyszenie od czasu pojawienia się białej pumy. Potem zwrócił się do Lightfoota. -Wyjaśnij mi, dlaczego się tu znalazłem, John. - Są dwa powody - odparł Lightfoot. - Pierwszy, to rutynowa sprawa związana z ochroną prawa, ale wrócę do niej później. Druga jest znacznie poważniejsza. - Na chwilę zawiesił głos i spojrzał do swoich notatek. - Dzieje się coś, co może zainteresować twój wydział, Charlie. Jednak informacje przekazał mi w zaufaniu pan Cousins. Opowie ci o tym, tylko pod pewnymi warunkami. - Nie lubię iść na ustępstwa powiedział Morgan. Tym bardziej jestem temu przeciwny, jeśli nie wiem, czy zostało złamane prawo. Lightfoot zwrócił się do Cousinsa z niemym pytaniem. Cousins skinął głową. - Zgoda. Dałem moje słowo, że nie wyjawię tajemnicy pana Cousinsa. Jednak pozwolił mi opowiedzieć wam, choć sam jest w to zamieszany, że nie chodzi o oskarżenie jednej osoby, powiedzmy pionka, a raczej o zdemaskowanie całej szajki doskonale zorganizowanych kłusowników działających na arenie międzynarodowej. Jej szefami są Amerykanie. Morgan pochylił się do przodu. - Znam tę szajkę. Działają na terenie stanu Waszyngton. Władze amerykańskie skontaktowały się ze mną kilka miesięcy temu. Nie wiedzą jednak, kto tym wszystkim kieruje i skąd. To właśnie jeden z powodów, dla którego wiceminister wezwał Andrew Bella. Podejrzewam, że przewodnicy z jego ośrodka mogą być w tę sprawę za mieszani. Zeszłej zimy dwukrotnie dostaliśmy informację o helikopterze, który leciał w tę okolicę, a potem wracał. Spojrzał na Cousinsa. -Jeżeli może nam pan pomóc w przymknięciu tych świń, nie ulega kwestii, że będziemy pana chronili jako nasze źródło informacji. Ma pan na to moje słowo. - Zgoda - Cousins kiwnął głową. - Nie, Steve - wtrącił się Carew. - Ufam tym panom, ale nie sądzę, że powinieneś świadczyć przeciwko sobie bez uzyskania pisemnej gwarancji. Immunitetu chroniącego cię przed oskarżeniem. Carew oczekiwał protestu, ale Morgan uśmiechnął się: - Nie ma sprawy. To rozważne posunięcie. Jestem w stanie w ciągu godziny uzyskać dla pana gwarancję na piśmie z naszego wydziału prawa. Kiedy doszli do porozumienia, że będzie to odpowiadało obydwu stronom, Morgan zwrócił się do Lightfoota: - A ta druga sprawa? Biolog wskazał na Heather. - Lepiej niech to wyjaśni sama panna Lansing. Lansing nie trzeba było dwa razy zachęcać do opowiedzenia o po trzebach swojej organizacji. - Po przyjeździe do Vancouver zadzwoniłam do mojego biura, a David w tym czasie skontaktował się z uniwersytetem - powiedziała. - Zarówno uniwersytet, jak i organizacja obiecali nam fundusze na długotrwałe badania nad białą pumą. Potrzeba nam jednak jeszcze trochę pieniędzy na zatrudnienie człowieka, który by chronił kota przed kłusownikami. Morgan miał kamienną twarz. - Cóż, panno Lansing, skoro potrzeba strażnika, człowiek na to stanowisko musi być zaakceptowany przez mój wydział. Jak pewnie zdaje sobie pani sprawę, mamy fundusze na zatrudnianie strażników przyrody. Pozostaje jednak pytanie: Kogo możemy znaleźć w tym rejonie? Lansing spojrzała na Carewa. Uśmiechnęli się do siebie. - Mamy w zasadzie kandydata wprost idealnego na ten etat - po wiedział Carew. - Doprawdy? Kto to taki? - Pan Cousins - odparł Carew. Morgan klepnął się po udach. - Niech mnie diabli! zawołał. Sam nie wiem. To może zdać egzamin. Brytyjczycy mawiali, że nie znajdziesz lepszego strażnika, od nawróconego kłusownika. - Zwrócił się do Cousinsa z pytaniem: - Chciałby się pan tym zająć, panie Cousins? - Chętnie. - Na początku będzie pan prawdopodobnie zajmował jeden z domków Bella - powiedział Morgan. - Ministerstwo zgodziło się odkupić je od niego. - Najlepszy wydaje się ten nad jeziorem Bumie. Nie jest zbyt duży, ale za to znajduje się na terytorium kota - powiedział Cousins. NAZAJUTRZ w południe Cousins zjawił się w chacie Taggarta i otworzył drzwi bez pukania. Olbrzym siedział przy stole i pił piwo. - Ty przeklęty idioto - powitał Cousinsa. - Martwię się o ciebie od chwili, kiedy widziałem cię ostatni raz, jak podszywałeś się tej babie, i oto proszę, pojawiasz się tu dumny jak paw, z uśmieszkiem przylepionym na twarzy. Cousins lekko wzruszył ramionami. - Skończyłeś już mnie wyzywać, Walt? - spytał. - Mam ci coś do powiedzenia. - To wyduś to z siebie. - Dobrze, Walt. Po pierwsze chcę ci powiedzieć, że odchodzę od Bella. Będę strażnikiem przyrody. - Czy pomieszało ci się w tym twoim kurzym móżdżku? - wrzasnął wściekły Taggart. - Nie - odparł Cousins. -Jestem przy zdrowych zmysłach, Walt. Lepiej słuchaj uważnie, w przeciwnym razie możesz wpaść w całkiem niezłe tarapaty. - Co ty pleciesz? - Walt, koniec interesów z Joe i kłusowania dla innych klientów. Władze wiedzą już wszystko o przemycie zwierzęcych organów i są dobrze poinformowane o kłusownictwie. Cousins opowiedział później Taggartowi o swojej wizycie w Victorii. - Nie zwariowałem, donosząc na Joe - powiedział. - Ale poleci al bo jego głowa, albo nasze. Wybroniłem jakoś ciebie i lepiej, żebyś od tej chwili już sam się w to nie pakował. - Ty przebiegły skurczybyku! - zawołał Taggart, skacząc na równe nogi. - Chronisz własny tyłek, a mnie chcesz w to wrobić. To ci kolega! Mam ochotę wpakować ci kulkę w łeb. Cousins uśmiechnął się. - Opanuj się, Walt. Wiem, że nie jesteś złym człowiekiem i nie wierzysz nawet w połowę tego, co mówisz. Nie będę już pracował jako przewodnik dla Bella, ale myślę, że nadal możemy zostać partnerami. Zgodziłem się chronić tego białego kota. Obiecaj, że nie za bijesz go, a nadal będziemy kumplami. Wybuchy złości Taggarta nigdy nie trwały długo. Olbrzym pochodził trochę po pokoju i wyraźnie się uspokoił. Widząc to, Cousins powiedział mu o spotkaniu z Lansing i pumą, a zwłaszcza swoim przekonaniu, że kot umyślnie zaniechał ataku na rozkaz Lansing. - Wiem, że trudno w to uwierzyć. Ale ten kot myśli. Zrozumiał Heather. Mógł mnie zabić jak muchę, ale nie zrobił tego. Skręcił w bok i tylko wywalił mnie do strumienia. - Więc to dlatego wylądowałeś w strumyku. Ty przebiegły lisie, trzymałeś to w tajemnicy. Niech mnie drzwi ścisną... Taggart uspokoił się jeszcze bardziej. - Muszę przyznać, dodał po chwili, że nie tylko ze względu na białe futro, ten kot jest wyjątkowy. Zgoda. Masz moje słowo. W TYDZIEŃ PÓŹNIEJ Cousins został zaprzysiężony jako strażnik przy rody. Został odwieziony do chaty nad jeziorem Bumie, nie musiał za nią nic płacić, domek potraktowano bowiem jako bazę. Taggart pomógł mu w przeprowadzce, która początkowo szła jak po grudzie, ponieważ Beli wściekł się na "dezercję", jak sam określił odejście Cousinsa. Ale nie mógł zrobić nic więcej, niż pozbawić Taggarta pensji za czas, który poświęcił Cousinsowi. Kiedy Cousins zadomowił się w nowym miejscu, Carew, Lansing i Delacroix przylecieli nad jezioro Bumie. Po wylądowaniu powitali ich Cousins i Taggart. Goście mieli przywieźć wszystko, czego po trzeba do zorganizowania przyjęcia, nim jednak zaczęli świętować na całego, Carew zwołał zebranie. Chciał jak najszybciej zacząć badać życie białej pumy, a nurtowało go jeszcze kilka spraw. Po pierwsze, zapach Cousinsa i jego koni może sprowokować atak pumy na strażnika lub każdego, kto będzie mu towarzyszył, rzecz jasna pomijając Lansing. Po drugie, ponieważ puma bała się samolotu, nie było sensu określać granic jej terytorium za pomocą aeronci. -Jeśli z kolei użyjemy psów do tropienia kota, to prawie pewne, że się na nie rzuci. - Sądzę - wtrącił Taggart - że mogę wam pożyczyć Zuzę. Ale będziecie musieli trzymać ją na smyczy. Zuza ma doskonały węch, a wcale nie szczeka, no, chyba że jest w towarzystwie innych psów. Kiedy jest sama na smyczy, podąża tylko świeżym tropem. - To może się udać - powiedział Carew. - Ale czy naprawdę nie masz nic przeciwko pożyczeniu nam psa, Walt? - Nie ma o czym mówić. Steve bierze w tym udział, więc pomagam jemu, a nie wam. - To się trzyma kupy - powiedział Carew. Potrafił docenić szczerość Taggarta. - Ale czy puma nie będzie próbowała zabić Zuzy? - spytała zatroskana Lansing. - Nie sądzę - odparł Carew. - Do tej pory kot atakował tylko te psy, które go ścigały. Jeżeli nie przyprzemy go do muru, nie powinien zaatakować. Choć nie była to łatwa decyzja, w końcu postanowiono zamknąć konie w stajni i użyć tylko jednego psa. Kiedy zajdzie taka potrzeba, Carew będzie zabierał Cousinsa samolotem nad to jezioro, w okolicy którego widziano ostatnio pumę. Stamtąd zaś będą już szli na piechotę. Wszystko zostało ustalone. Wyglądało na to, że mieli dobry plan. Carew miał jeszcze jeden pomysł. -Jeśli ja i Steve pożyczymy ci koszule, czy będziesz je mogła po nosić kilka dni, a potem zwrócić bez prania? To samo możemy zrobić ze skarpetami? Taggart i Cousins spojrzeli na Carewa. Czyżby postradał zmysły? Ale Lansing pojęła wszystko w mig. - Oczywiście. Ubrania przejdą moim zapachem, potem będziecie mogli w nich tropić kota, prawda? - Właśnie - odparł Carew. Cousins uśmiechnął się, kiedy jednak Lansing zaproponowała, że skropi go wraz z Carewem swoimi perfumami i popryska dezodorantem, zdecydowanie odmówił. W końcu Lansing zaproponowała rozwiązanie kompromisowe, na które Cousins się zgodził. Skropi perfumami jego kapelusz, a Zuzę spryska dezodorantem. CAREW w towarzystwie Cousinsa i Lansing, która postanowiła jeszcze przez jakiś czas nie wracać do Vancouver, spędzili resztę lata badając życie białej pumy, jej terytorium, ofiary i relacje z innymi zwierzętami z puszczy, zwłaszcza drapieżnikami. Najwyraźniej pomysł Carewa, by zmylić zapachy, zdawał egzamin. Widzieli kota trzykrotnie, nie wzbudzając jego agresji, choć podeszli do niego blisko. Niebawem wyraźnie było widać, że choć z jednej strony biały kuguar tolerował obecność mężczyzn na swoim terytorium, nadal wykazywał niezwykłe zainteresowanie Lansing. Zawsze, kiedy kobieta pojawiała się samotnie w miejscach, gdzie było mnóstwo pumich śladów, samiec ukazywał się jej. U schyłku lata dziwny związek kobiety z drapieżnikiem zacieśniał się. Do połowy sierpnia udało się jej kilkakrotnie siedzieć w odległości dziesięciu kroków od niego. Zawsze był spokojny, a jego głośne przypominające warkot motoru mruczenie wypełniało puszczę dźwiękiem dzikim, lecz przyjaznym. Na początku września Lansing szykowała się do opuszczenia puszczy, obóz miał zostać złożony. Carew poleciał do Vancouver z resztą zapasów i sprzętem. Kiedy wrócił nad jezioro Atna, zastał Lansing niezwykle czymś przejętą. - Davidzie - zawołała do niego, gdy tylko stanął na brzegu jedną nogą. - Nigdy nie zgadniesz! Wczoraj wieczorem, kiedy podziwiałam zachód słońca, dostrzegłam na brzegu jakiś ruch. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Z krzaków wyłoniła się samica puma, a tuż za nią trójka kociaków. I wiesz co, Davidzie, jedno z kociąt było białe jak mleko! Nasz kuguar ma syna lub córę taką samą jak on. Koniec