13479
Szczegóły |
Tytuł |
13479 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13479 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13479 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13479 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WIESŁAW WERNIC
DALEKICH WZGÓRZ
ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSK!
CZYTELNIK . WARSZAWA 1983
i.-. < . 'li
ii*
. i NR INW. 88 <
Copyright by Wiesław Wernic, Warszawa 1983 ISBN 83-07-00927-8
Malarz
Zieleń. Na prawym brzegu rzeki spływająca z ko-palastych wzgórz aż ku migotliwej toni wody; na lewym — podchodząca do krańców żółtej plaży, przy której zacumowaliśmy łódź.
Blaski i cienie oraz intensywność barw stonowane były szarą mgiełką świtu unoszącą się nad doliną, nad obu pasmami pagórków, nad wstęgą nurtu. Nagle złoc^:y rąbek słońca wyjrzał zza grzebienia wyso-ezyzn i padł snopem promieni na moją obnażoną pierś. Natychmiast poczułem się lepiej. Po raz pierwszy po tej okropnej nocy, zlewającej ziemię potokami przeraźliwie zimnego deszczu. Kątem oka zerknąłem na brzeg, przy którym tkwiła nasza żaglówka.
Na piachu, w dwu równych szeregach, leżały nasze ubrania, bielizna, wędka Karola, sieć na ryby, kilka tekturowych pudeł, puszki konserw, dwie pary butów, garnki i mnóstwo drobiazgów. Dziwnie wyglądało to pobojowisko przedmiotów różnego rodzaju i przeznaczenia, jakie wynieśliśmy z całkowicie zamkniętej kajuty po to, by wyschły, i po to, aby wyschło również wnętrze opróżnione z bagażu.
Karol spoczywał na pokładowych deskach o krok ode mnie i zdawał się drzemać. Było cicho, sennie i leniwie. Żagiel zwisający luźno z masztu od czasu do czasu łopotał podmuchem wpadającym w jego fał-
z mokrego płótna poczynał unosić się delikatny wilgoci — wynik małej katastrofy, jaka wyda-się wczorajszego popołudnia.
nęliśmy wówczas rzeczką spokojną, w dzień po-r, pod bezchmurnym niebem, przy łagodnym ze — i wszystko to uśpiło naszą uwagę. Widok dego, czystego nurtu, toczącego się leniwie, brak mych prądem pni lub sterczących z dna, ostrych vłócznie korzeni stępił w nas czujność tak kona podczas żeglugi. I w ten to sposób spraw-się powiedzenie o „piorunie z jasnego nieba", ¦ dlatego jest groźny, że niespodziewany. Ano, zekiwany piorun uderzył w nas, choć nic go nie viadało.
było późne słoneczne popołudnie i mimo wiatru,
r dął w żagle naszego „Albatrosa", zrobiło się
d. Powinno to nas ostrzec o możliwości nagłej
ny pogody. Niestety żeglowaliśmy beztrosko. Ka-
»rzy sterze, ja leniwie rozłożony na krytym dzio-
;tateczku. Dostrzegłem wtedy wśród gęsto zaroś-
ch borem, spadzistych brzegów żółtą płaszczyznę
m — idealne miejsce do lądowania i noclegu.
Karolu! — krzyknąłem. — Holuj w lewo, ni-
i nie znajdziesz lepszej przystani!
inął głową, ruszył sterem, dziób łodzi wykonał
y skręt w lewo, a na prawej burcie woda za-
iła się gwałtownie, trafiając na poprzeczną zaporę.
ydopodobnie ten gwałtowny skręt stał się przy-
ą katastrofy, lecz przy niezmiennej pogodzie na-
ten błędny manewr nie okazałby się groźny w
kach.
szystko rozegrało się w odstępie sekund. Nagle rzegłem w dalekiej gardzieli rzeki czarną plamę iącą ku nam z nieprawdopodobną szybkością. Słoń-Drzygasło, mrok ogarnął ziemię i nim zdążyłem lieść się z pokładu, nastąpiło uderzenie wiatru tak
gwałtowne, iż nasz stateczek błyskawicznie się przechylił. Wydęty żagiel pociągnął maszt, maszt pociągną! kadłub i wszystko to runęło w burzliwą, skłębioną toń. Plusnąłem w wodę jak kamień. Dusząc się i krztusząc wychyliłem głowę nad powierzchnię. Wówczas oślepił mnie tuman piachu zmieciony z plażj/ uderzeniem wichru. Zwielokrotniona szybkość prądu nie pozwoliła płynąć do brzegu. Zostałem porwany niczym bezwładna szczapa drewna i poniesiony nie wiadomo dokąd. Przypadek zrządził, że prąd wyrzucił mnie na zbawczy cypel utworzony przez muł, splątane korzenie zwalonych drzew i pniaki o ostrych jak sztylety drzazgach. Na szczęście żadna z nich nie wbiła mi się w ciało. Wygramoliłem się na brzeg i w tym momencie otworzyły się upusty niebieskie, lunęła kaskada wody.
Począłem przedzierać się między kępami krzaków, dążąc z powrotem ku miejscu, gdzie powinna by znajdować się plaża, a przede wszystkim Karol, którego straciłem z oczu przy pierwszym uderzeniu wiatru. Jakże uradowałem się napotkawszy przyjaciela skulonego pod gałęziami rozłożystego świerku, tuż na granicy boru i plaży. Dookoła szumiała ulewa, a poprzez gałęzie spadały strugi wody, tak samo gęste jak i poza ich zasięgiem. Przykucnąłem obok i wrzasnąłem do ucha towarzysza:
— Woda mnie uniosła! A ty?
— Wyrzuciło mnie na łachę! — odpowiedział gromkim głosem, starając się przekrzyczeć łoskot walącej z nieba lawiny.
— Gdzie łódź?!
— Na piachu... prawie zatopiona...
Było to szczęście w nieszczęściu. Gdyby nurt porwał nasz stateczek, znaleźlibyśmy się w sytuacji rozbitków pozbawionych broni, jedzenia, jakiegokolwiek sprzętu, na bezdrożach boru, o dziesiątki mil od jakiegokolwiek
skiego osiedla i najprawdopodobniej padlibyśmy :odu i wyczerpania.
hyba nigdy dotąd nie zdarzyło mi się znaleźć w rozpaczliwej sytuacji, choć podczas wędrówek po kim Zachodzie przeżyłem niejedną burzę, a na-dwa huragany. Jednakże siedząc na końskim ciecie łatwiej uniknąć zaskoczenia. Widać rozległą SStrzeń, niczym nie przysłonięty horyzont — daje człowiekowi szansę przetrwania groźnych ataków przyrody, również pożarów prerii. No tak, lecz cnie nie koń miał przesądzać o najbliższej przy-ści, lecz zatopiona łódź, jedyny środek łączności fwilizowanym światem.
o jakichś dwóch godzinach deszcz ustał, lecz ko-irzem nieba, ograniczonym grzbietami lesistych *órz, nadal płynęły szare, kłębiaste chmury. Ściany u wyglądały jak dwie czarne kurtyny, a rzeka, ibrana szarą pianą, niczym nie przypominała zło-ej strugi sprzed kilku godzin.
edwTie ostatnie krople opadły z konarów drzewca, skoczyliśmy na otwartą plażę. Dopiero teraz zauwa-;m naszą łódź. Spoczywała burtą na płyciźnie, laszt prawie leżał poziomo, sięgając swym szezy-. lądu. Płachtę żagla, rozpostartą na granicy wody emi, pokrywała gruba warstwa piachu. Sądzę, że właśnie ten piach, wagi paruset funtów, odegrał ; kotwicy, nie pozwalając wzburzonym falom poić łodzi i ponieść jej środkiem koryta na nieuchron-sagładę.
rzuciliśmy z siebie przemokłą odzież, a ponieważ zrobiło się nam ani odrobinę cieplej, zabraliśmy skwapliwie do usuwania piachu z żagla, przy pory... dłoni. Jakże przydałaby się chociaż jedna, naj-iejsza łopata! Gdy pokryci potem, ciężko dysząc glądaliśmy na stertę piachu, wydawała się tak samo ;oka, jak przed rozpoczęciem pracy. Siadłem na
burcie oddychając głęboko i bezradnie rozglądając się za czymś, co mogłoby jakoś ulżyć naszym trudom. Wówczas zauważyłem spoczywające we wnętrzu kadłuba, chyba cudem ocalałe oba nasze wiosła. Tępym wzrokiem przyglądałem się jeszcze przez chwilę zupełnie beznadziejnym wysiłkom Karola, który klęcząc obiema rękami usiłował zepchnąć z żagla pagórki piachu.
— Nic z tego, Karolu — ozwałem się słabym głosem.
— Więc co proponujesz? — zachrypiał nerwowo.
— Odpocząć trochę, a później użyć wioseł.
— Są wiosła? To świetnie! Ale... niech to wszystko licho porwie!
Po półgodzinnej przerwie zaczęliśmy morderczą pracę na nowo. Wiosła istotnie ułatwiły robotę, lecz już poczynało zmierzchać, gdy wreszcie cały żagiel został oczyszczony z piachu. Jednakże nie oznaczało to końca naszej mordęgi. Jak wspomniałem, łódź spoczywała na płyciźnie bokiem, należało ją ściągnąć na głębszą wodę. Bagatela! Ciężar kilkuset funtów. Trzeba było usunąć cały ładunek umieszczony w krytej kajucie. Panował tam — jak łatwo odgadnąć — rozpaczliwy nieporządek. W wyniku gwałtownego przechyłu runęły na lewą ścianę wszystkie manatki, tak starannie ulokowane pod dwiema ławami, które w razie potrzeby zastępowały nam prycze. Mało tego! Szafka-spi-żarnia umieszczona pod samym pokryciem dziobu — opustoszała.
Puszki konserw walały się tu i tam, wypadły również i mokły w wodzie nasze prowianty w drelichowych woreczkach: suszone owoce, cukier, sól, herbata. Jakże teraz żałowałem, że dla oszczędności zrezygnowaliśmy z ciężkich i kosztownych metalowych opakowań. Co najmniej połowa naszych zapasów nie nadawała się do użycia. A suchary? Worek sucharów
śczywał na pochyłej ścianie, do połowy zamoknięty, awdziwa klęska!
Sacząłem oczyszczać kabinę z tego rumowiska. Karol oierał z moich rąk kolejne przedmioty i odnosił na seg. Kiedy uporaliśmy się wreszcie z tą żmudną 3otą, na niebie ukazał się księżyc. A przecież po->tało jeszcze zadanie najcięższe: wyprostowanie ło-i.
Wiosłami i garnkiem usunęliśmy piasek spod jed-go boku „Albatrosa". Potem trzeba było zwinąć ża-ń i przywiązać długą cumę do czubka masztu. Bar-o przydałby się kołowrót lub chociażby lewar. Nie-2ty, nie było w pobliżu drzewa, przez które można r przerzucić linę i zgodnie z prawami fizyki zwielo-otnić siłę naszych mięśni. Pozostało więc jedynie ągnąć za koniec cumy.
Niewiele brakowało, by maszt się złamał, a jednak \lbatros" ani drgnął. Trzykrotnie odpoczywaliśmy — zrozpaczeni — wracali do żmudnej roboty pogłę-ania dna pod łodzią. W końcu „Albatros" nieco się yprostował. W tym momencie o mało nie straciliśmy vego statku. Gdy bowiem pochylona burta uniosła ę, stawiając opór wodzie, główny nurt zepchnął ka-łub na głębinę. Dziób począł się zsuwać z plaży tak sybko, że Karol ledwie zdążył go dopaść i wyrzucić a ląd kotwicę. Jeszcze chwila, a nasza żaglówka zo-tałaby porwana przez fale.
Całkowicie wyzuci z sił padliśmy plackiem na mokre
eski pokładu. Lecz cóż to za odpoczynek? Po kiłku-
lastu minutach, gdy począłem odczuwać dotkliwy
hłód nocy, wyskoczyłem na brzeg, poganiany marze-
liem o cieple buzującego ogniska. W jasnym blasku
:.siężyca łatwo było znaleźć leżące tu i tam kawałki
irewna. Uzbierałem spory stos, ale podpalenie go oka-
rzeczą niewykonalną — wszystko ociekało
icią, także i nasze zapałki. Nie dał rady i Karol,
ktśry widząc beznadziejność moich wysiłków przyłączył się do akcji. Ostatecznie zmarnowaliśmy dwa pudełka bezcennych zapałek. I nie pozostało nam nic innego, jak przez resztę bardzo chłodnej nocy biegać po mokrej plaży, wykonując dla rozgrzewki różne ćwiczenia gimnastyczne. O spaniu, oczywiście, nie było mowy. Tak dotrwaliśmy do świtu, który — cóż za radość! — zapowiadał pogodny dzień.
Gdy tylko słońce zajrzało w głąb doliny, poczęliśmy rozkładać na plaży wszystkie przemokłe przedmioty i garderobę, a dopiero później zajęliśmy się śniadaniem. Niestety, musiała nam wystarczyć puszka gotowanej fasoli, na zimno, zagryzana rozmiękłymi sucharami. Oto, do czego może doprowadzić podróżowanie wodą!
Położyłem się na dziobie łodzi czekając, aż zbawcze słońce przywróci mi lepsze samopoczucie. Karol starannie porozkładał mokre suchary i zawilgocone pudełka z zapałkami, później poszedł w moje ślady. Prawdopodobnie natychmiast zasnął, sądząc po bezruchu i miarowym oddechu. Ja też zapadłem w drzemkę. Gdy się obudziłem, słońce błyszczało wysoko na bezchmurnym niebie, Karol nadal spał i nic nie zakłócało ciszy, poza łagodnym pluskiem wody i delikatnym poszumem drzew.
Leżałem zakrywszy oczy dłonią, wsłuchany w te odgłosy przyrody, i nagle wydało mi się, że do wtóru szumu i plusku dołączył się jakiś inny dźwięk. Czyżby to nie znany mi ptak?
Siadłem, aby tym lepiej łowić powtarzające się dźwięki, które coraz mocniej przebijały poprzez inne odgłosy otoczenia. I nagle aż skoczyłem na pokładowych deskach, budząc przy tym Karola.
— Co się stało? — zapytał, natychmiast otrzeźwiały, jak to Karol.
— Ktoś woła — odparłem.
ęgnął po strzelbę przez cały czas spoczywającą go boku. Obcy głos słychać było coraz wyraźniej, iegał z dołu rzeki, a ściany lasu powodowały re-ms, dlatego brzmiał dziwnie tajemniczo i nienatu-ie. W chwilę później stwierdziłem, że to śpiew, •y budził echo, powtarzające melodię wielokrotnie.
- Słyszysz, Karolu? Komuś jest bardzo wesoło, można śpiewać przedzierając się przez puszczę?
- To łódka — odparł. — Dźwięki niosą się po Izie.
- A jutro świtem błyśnie dzień... — bardzo wyraź-dobiegało mych uszu. — Błyśnie dzień... — poszyło echo. Reszta znikła w głośniejszym poszumie ew, zamazało ją następne echo i jeszcze następne. 5o chwili ciszy znowu zabrzmiał oderwany frag-nt pieśni:
— I słońce znowu wstanie... ECarol wzruszył ramionami.
— Obcy ten śpiewak nie pozostał tu na wiecz-ść — zauważył nieco zgryźliwie. — Cóż za pomysł i się wydzierać?
— To musi być oryginał nie lada, w każdym razie ntazji mu nie brak — wystąpiłem w obronie nie-lajomego wędrowca.
— Raczej greenhorn, nie zdający sobie sprawy z nie-^zpieczeństwa.
— Jakiego? Przesadzasz, Karolu. Okolica jest całko-icie bezludna.
— Ale nie stanowi sceny operowej. Cóż my o tej kolicy wiemy?
— Nic — odpowiedziałem. — Jak zwykle, Karolu, awsze masz rację.
Wyskoczyłem na brzeg po lornetkę, która podobnie ak i inne nasze drobiazgi suszyła się na piachu, roz-nontowana na dwie części. Była jeszcze nieco wilgot-ia wewnątrz, lecz gdy ją złożyłem i skierowałem w
i
głąb wąwozu, tam gdzie ginęły <Iale rzeki, zdołałem dostrzec tuż obok cypla lądu obmywanego pieniącą się wodą trójkątną płachtę żagla. Nie sposób było jej nie dojrzeć, jako że odbijała od otoczenia czerwoną barwą. Nigdy dotąd nie widziałem czerwonych żagli. Aż krzyknąłem ze zdziwienia, a Karol parsknął śmiechem.
— To chyba wariat — stwierdził wesoło. — Pragnie na siebie zwracać uwagę. Dobre na regatach, ale tu?... Oby spotkanie z nim nie przysporzyło nam kłopotów.
Jak się wkrótce okazało, nie tylko kolor żagla zwracał uwagę, lecz i strój pasażera na błękitno pomalowanym kadłubie łodzi. Widać było wyraźnie jego czerwoną czapeczkę, żółtą koszulę i zielone spodnie.
— Jak papuga — stwierdził mój towarzysz, gdy barwny stateczek zbliżał się do nas.
I on nas dojrzał, bo zerwał z głowy czapkę i zamaszyście nią pomachał. Podejrzewam, iż w tym momencie musiał puścić rączkę steru, bo dziób łodzi, dotąd wymierzony wprost na nadbiegające fale, nagle skręcił, żagiel zwisnął, a stateczek począł niebezpiecznie dryfować w kierunku lesistego, najeżonego zwaliskami kłód brzegu. Lecz trwało to krótko, nieostrożny żeglarz w porę się spostrzegł, bo nagle ujrzałem, jak jego wyprostowana sylwetka skurczyła się, dziób łodzi przybrał właściwy kierunek, zaś czerwony żagiel się wydął.
Na wysokości naszego „Albatrosa" kolorowy przybysz skręcił i siłą rozpędu werżnął dziobem w piach łachy. Wykonane to zostało nad podziw sprawnie, wręcz elegancko. Niewątpliwie nieznajomy znał się na żegludze lepiej od nas.
Wyskoczyłem na brzeg i w paru susach podbiegłem na spotkanie.
— Witajcie — powiedział, a równocześnie odwiązał linkę żagla. Opadło purpurowe płótno, a nieznajomy
15
lazł się na brzegu. Wtedy dostrzegłem, że jest bosy, ogawki parcianych zielonych spodni ma podwinięte
ryże] łydek.
- O, do tysiąca pędzli! — wykrzyknął dostrzegłszy ze graty i łachy. — Wietrzycie dobytek?
- Raczej suszymy — odparłem.
- To wczorajszy deszcz — pokiwał głową. — Zła-mnie, gdy cumowałem w zacisznej zatoczce, tam w
e rzeki. Jednak moja kajuta okazała się szczelna. i przeniknęła do wewnątrz ani kropelka. N odpowiedzi wyjaśniłem mu, iż szczelność naszej Diny jest doskonała, a to, że woda do niej wtargnę-
było z zupełnie innej przyczyny. W kilku słowach eściłem naszą przygodę i natychmiast zagadnąłem zapałki. Otrzymawszy jedno pudełko, wrzasnąłem
Karola. Niezbyt chętnie opuścił swe legowisko, -strzegłem, że podejrzliwym okiem spogląda na ob7 *o, ale się tym nie przejąłem.
Pognałem w stronę lasu, pospiesznie nazbierałem fszek i igliwia. Dopiero ten opał, acz powoli, zajął \ płomieniem, który ogarnął również kawałki wilgotno drzewa. Zabraliśmy się zaraz do gotowania wody. ) przez ten czas porabiał nieznajomy — nie wiem. Gdy suchary wysuszył żar ognia, a wrzątek przernie-ł się w kawę, poszukałem wzrokiem przybysza. Sie-;iał na dziobie swej łodzi, bardzo zajęty zadziwiającą nie czynnością. W jednej ręce dzierżył jakiś prosto-itny, sztywny karton, w drugiej — chyba ołówek. zmyślałem, że to ktoś z licznego grona kartografów )racowujących nowe lub uzupełniających stare, pełne :ędów mapy Dzikiego Zachodu.
— Może się pan napije kawy?! — krzyknąłem.
— Chętnie! — odkrzyknął.
Odłożył karton i przymaszerował do ogniska. Wrę-syłem mu gorący kubek. Kucnął blisko buzujących łomieni.
— Zmarzłem nieco — wyjaśnił. — Ten nocny deszcz
był przeraźliwie zimny.
Przytaknęliśmy dmuchając na wrzący płyn.
— Może cukru? — zaproponowałem.
Podziękował twierdząc, że cukier psuje smak kawy. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu pochłonięci rozgrzewaniem własnych wnętrz. Gdy ukazało się dno kubka, zapytałem od niechcenia:
— Jest pan geografem czy botanikiem? Zakrztusił się, jakby usłyszał dowcip w nieodpowiedniej chwili.
— Ani jednym, ani drugim — stwierdził wesoło. — Rozumiem, że chodzi o mój wielki notes. Nie uwieczniam na nim ani zarysów gór, ani kształtu roślin, lecz... Zresztą zaraz wam pokażę.
Przyniósł to, co nazywał notesem, a co w rzeczywistości było blokiem grubych kartonów. Spojrzałem. Widok rysunku zaskoczył mnie. Był to szkic wykonany ołówkiem, jeszcze nie dokończony, fragmentaryczny, lecz już — jak na mój gust — doskonały w
każdym calu.
— Popatrz no, Karolu — szturchnąłem palcem przyjaciela, który spokojnie opróżniał kubek.
Spojrzał i natychmiast odstawił naczynie.
— No, no — powiedział. — Aż trudno uwierzyć
własnym oczom.
Miał rację. Istotnie trudno było, zwłaszcza w tej głuszy. Gdyby mi w tej chwili zaprezentowano któryś z obrazów nowojorskiej galerii sztuki, nie byłbym bardziej zdziwiony. Bo oto na białym kartonie widnieliśmy, Karol i ja, w chwili rozpalania ogniska. Dokoła na piachu spoczywał ładunek „Albatrosa", w głębi ciemniała ściana lasu.
— Doskonałe! — wykrzyknąłem. — Ma pan nie byle
jaki fach w ręku.
- Przesada —- stwierdził skromnie—¦ po prostu sta-
17
Wołanie,.
m się. Sporządziłem już pięć szkiców podczas po-óży, lecz ten chyba najlepiej mi się udał. Być może źniej posłuży mi za fragment do większego obrazu, Dże akwareli, może oleju... No, skoro już tyle powie-iałem, pozwólcie, że się przedstawię. Skłonił się uprzejmie:
— Jestem Adrian Cecil Burns.
Odwzajemniliśmy się wymieniając własne nazwiska, secz rzadka na Dzikim Zachodzie, gdzie raczej podaje I przezwisko, jako że na wciąż jeszcze mało bezpiecz-rch pustkowiach im mniej się mówi o sobie, tym le-
ej-
A więc Adrian Cecil Burns stał się naszym przypad-
iwym towarzyszem. To nazwisko nie było mi obce. :dnak by sprawdzić, czy się nie mylę, zagadnąłem:
— Czy to pańskie rysunki ukazywały się na łamach dcagowskiego tygodnika „Weekly Mirror"?
Skinął głową.
— Ilustrował pan opowiadania z Dzikiego Zachodu 'ukowane w ,,Harper's Magazine"?
Powtórne kiwnięcie głowy.
— A w ubiegłym roku — mówiłem dalej — odbyła ę w Nowym Jorku wystawa pańskich prac. Tak?
— Zgadza się.
— A więc jest pan tym słynnym Burnsem, o któ-?m wiele czytałem i jeszcze więcej słyszałem.
Burns dał się poznać przed kilku laty jako ilustra->r tygodników i magazynów wydawanych w miastach schodnich stanów kraju, głównie jako twórca rodza->wych scenek z życia miejskiego i jako autor kilku Lejnych portretów. Niespodziewanie zmienił tematykę. /zorem kilku innych malarzy począł interesować się rzyrodą Dzikiego Zachodu. Pierwsze szkice zwróciły ań uwagę krytyków, a pierwsze akwarele, ukazujące arwne wspaniałości nie tkniętej ludzką ręką przyrody, nalazły natychmiast nabywców. Słyszałem i czytałem
wówczas, iż Adrian Burns w poszukiwaniu tematów zapuszczał się w głąb ciągle jeszcze mało zbadanych terenów. Towarzyszył grupom inżynierów wytyczających nowe trasy dla linii kolejowych, przyłączał się do osadniczych karawan ciągnących oregońskim szlakiem — poprzez Góry Skaliste do Kalifornii, do Ore-gonu, na ziemie terytorium Waszyngtonu *. Był więc to człowiek nieprzeciętny, szukający nowych ścieżek dla swej twórczości, ścieżek często niebezpiecznych dla ich poszukiwacza. Trzeba mieć sporo odwagi i dużą odporność fizyczną, by zdecydować się na dalekie wędrówki, nawet w grupie innych osób. Lecz wędrówka samotna! To już było szaleństwo lub nierozwaga green-horna! Aż trudno uwierzyć w taką nieroztropność malarza.
— Nie jestem sławny — odpowiedział na me pochwały. — Po prostu miałem trochę szczęścia. Co będzie
dalej, to się okaże.
— Oby tylko ta samotna podróż nie okazała się zbyt niebezpieczna — nawiązałem do jego ostatniego słowa, licząc jeszcze, iż zaprzeczy, wspominając o towar zyszsfch, którzy z jakichś tam powodów pozostali w tyle. Nie zaprzeczył.
— Tak — odparł. — To jest nieco ryzykowne. Nie posiadam jeszcze doświadczenia w samotnych wyprawach i niejeden już raz najadłem się dobrego strachu. Przyznaję, iż spotkanie z wami uważam za bardzo pomyślny zbieg okoliczności. Samotność to jednak bardzo paskudna rzecz, nawet wśród najpiękniejszego krajobrazu. Takiego jak ten. Na milion pędzli! Wspaniale
tu!
Zatoczył ręką półkole obejmujące rzekę i lesiste
wzniesienia.
Jak się okazało, jego ulubionym zwrotem była za-
Nie mylić z miastem Waszyngton, stolicą USA, które leży
Nie my w Dystrykcie Kolumbia.
19
wsze jakaś ilość pędzli. Od tuzina po milion. Z początku bardzo mnie to śmieszyło, później przywykłem.
— Z daleka pan żegluje? — zapytał dotąd milczący Larol.
— Od samej Missisipi, a właściwie to jeszcze z dal-zych stron.
— I cały CZas w pojedynki;?
— Cały czas.
— Pierwszy raz?
— Po raz drugi. Przedtem, na koniu lub wozie, prze-ędrowałem spory szmat kraju.
— Ale zawsze w większym towarzystwie.
— Tak, niekiedy w bardzo sympatycznej kompanii.
— No, to popełnił pan teraz dużą nieostrożność — >vyrokował Karol. — Radzę zawrócić, a przede wszy-im nie śpiewać. Głos niesie się daleko, licho nie
— Ach właśnie! — wtrąciłem się, niezadowolony ze t surowego odezwania się mego towarzysza. —Co i śpiewał?
— Własny utwór powstały w godzinach pomyślnego tru i spokojnej fali. Ot, tak z nudów.
— Czy mógłby pan powtórzyć?
— Byle nie tak głośno, jak poprzednio — przestrzegł le Karol.
>wtórzył aż dwa razy. Zdążyłem zanotować na ofiarnej mi ćwiartce papieru następujące słowa:
Już zasnął wiatr, na szczytach drzew; Ostatnie gasną zorze, Szarego wilka tęskny zew Rozlega się po borze.
Wędrowcy nocy, lasów, pól Szykują się na łowy, Więc dorzuć drew, sprawdź zapas kul I derkę wsuń pod głowę.
A jutro świtem błyśnie dzień I słońce znowu wstanie. Obudzi cię wśród cieni drżeń Dalekich wzgórz wołanie, Dalekich wzgórz wołanie!
Postawiłem wykrzyknik i podsunąłem papier Burn-sowi:
— Proszę o autograf. Parsknął śmiechem:
— Na tysiąc pędzli! Jeszcze nigdy nie kładłem podpisu pod żadnym tekstem!
— Więc stanie się to po raz pierwszy.
— I ostatni — dodał kreśląc zamaszyście i stawiając datę.
— A melodia? Również pańskiego autorstwa?
— O, nie. To jakaś ludowa przyśpiewka, którą nuciła ongiś moja matka. Chce pan zanotować?
— Niestety, nie znam się na nutach, ale i bez tego zapamiętam.
Złożyłem papier w czworo i starannie schowałem do kieszeni spodni, które zdążyły nareszcie wyschnąć. W chwilę później zabraliśmy się z Karolem do odwracania naszych drobiazgów rozłożonych na piachu, aby słońce mogło je osuszyć i z drugiej strony. Nasz gość wrócił do łodzi i —- jak dostrzegłem — zajął się na nowo rysowaniem.
— Widzę, że on ci się nie podoba — szepnąłem do przyjaciela, gdy rozpościeraliśmy jeden z koców, ciągle jeszcze nasiąknięty wodą.
Wzruszył ramionami:
— Ani podoba, ani nie podoba. Jest to człowiek zapewne sympatyczny w miejskim krajobrazie, lecz nie pasuje do tutejszej dziczy. Powiada, że przewędrował sporo pustkowi, a zachowuje się jak dziecko. Ten jego śpiew, ten żagiel widoczny niby latarnia morska! A sarn
21
ikaś ilość pędzli. Od tuzina po milion. Z po-bardzo mnie to śmieszyło, później przywykłem,, daleka pan żegluje? — zapytał dotąd milczący
d samej Missisipi, a właściwie to jeszcze z dal-tron.
cały czas w pojedynkę? ały czas. ierwszy raz?
? raz drugi. Przedtem, na koniu lub wozie, przelałem spory szmat kraj\*. le zawsze w większym towarzystwie, łk, niekiedy w bardzo sympatycznej kompanii, o, to popełnił pan teraz dużą nieostrożność — kował Karol. — Radzę zawrócić, a przede wszy-lie śpiewać. Głos niesie się daleko, licho nie
ch właśnie! — wtrąciłem się, niezadowolony ze
;rowego odezwania się mego towarzysza. —Co
ewał?
lasny utwór powstały w godzinach pomyślnego
i spokojnej fali. Ot, tak z nudów.
sy mógłby pan powtórzyć?
yle nie tak głośno, jak poprzednio — przestrzegł
A jutro świtem błyśnie dzień I słońce znowu wstanie. Obudzi cię wśród cieni drżeń Dalekich wzgórz wołanie, Dalekich wzgórz wołanie!
podsunąłem papier Burn
órzył aż dwa razy. Zdążyłem zanotować na of ia-j mi ćwiartce papieru następujące słowa:
Już zasnął wiatr, na szczytach drzew, Ostatnie gasną zorze, Szarego wilka tęskny zew Rozlega się po borze.
Wędrowcy nocy, lasów, pól Szykują się na łowy, Więc dorzuć drew, sprawdź zapas kul I derkę wsuń pod głowę.
Postawiłem wykrzyknik sowi:
— Proszę o autograf. Parsknął śmiechem:
— Na tysiąc pędzli! Jeszcze nigdy nie kładłem podpisu pod żadnym tekstem!
— Więc stanie się to po raz pierwszy.
— I ostatni — dodał kreśląc zamaszyście i stawiając datę.
— A melodia? Również pańskiego autorstwa?
— O, nie. To jakaś ludowa przyśpiewka, którą nuciła ongiś moja matka. Chce pan zanotować?
— Niestety, nie znam się na nutach, ale i bez tego zapamiętam.
Złożyłem papier w czworo i starannie schowałem do kieszeni spodni, które zdążyły, nareszcie wyschnąć. W chwilę później zabraliśmy się z Karolem do odwracania naszych drobiazgów rozłożonych na piachu, aby słońce mogło je osuszyć i z drugiej strony. Nasz gość wrócił do łodzi i —- jak dostrzegłem — zajął się na nowo rysowaniem.
— Widzę, że on ci się nie podoba — szepnąłem do przyjaciela, gdy rozpościeraliśmy jeden z koców, ciągle jeszcze nasiąknięty wodą.
Wzruszył ramionami:
— Ani podoba, ani nie podoba. Jest to człowiek zapewne sympatyczny w miejskim krajobrazie, lecz nie pasuje do tutejszej dziczy. Powiada, że przewędrował sporo pustkowi, a zachowuje się jak dziecko. Ten jego śpiew, ten żagiel widoczny niby latarnia morska! A sarn
pomysł samotnej wyprawy? Przyznasz, Janie, że taki towarzysz może przysporzyć wiele kłopotu.
— Towarzysz? — zdziwiłem się. — Dlaczego ma być naszym towarzyszem? Przecież jutro ruszymy w dalszą drogę i skończy się znajomość.
— Tak sądzisz? On podąża w tym samym kierunku co my. Zabronisz mu żeglować za nami lub przed nami?
— Oczywiście, że nie. Lecz być może Burns zostanie w tym miejscu na dłużej, tak mu Bię tu podoba. A kiedy stąd ruszy, będziemy już o kilka dziesiątków mil na przodzie. Zresztą... może posłucha twojej rady i zawróci?
— Oby, ale w to wątpię. Pomóż mi wyprostować tę drugą derkę. Zachowaliśmy się wczoraj jak dwie niezdary i teraz będziemy cierpieć. Ja to czuję.
— To może... zawrócimy? — zapytałem kpiącym tonem.
— Oszalałeś! Z powodu jednego deszczu i jednego przybłędy?!
— Nie nazywaj Burnsa przybłędą. To nie żaden podejrzany włóczęga, lecz znakomity malarz i rysownik, który przybył tu w określonym celu. Niewielu z jego grona jest tak odważnych, by ryzykować własną skórą dla wzbogacenia naszej wiedzy o Dzikim Zachodzie.
— O którym on sam wie niezbyt wiele, sądząc z postępowania — mruknął Karol, nie przekonany.
Dałem spokój dalszej sprzeczce. Karol potrafił być uparty. Zakończyliśmy żmudną robotę i wrócili do „Albatrosa". Burns nadal coś tam szkicował. Słońce grzało coraz mocniej, deski pokładu wyschły, a z wnętrza kabiny unosiła się mgiełka ulatującej wilgoci. Zająłem swe poprzednie miejsce, lecz po godzinie miałem dosyć tego prażenia się. Założyłem koszulę, zabrałem winczester.
— Dokąd idziesz? — Karol spojrzał na mnie zdziwiony.
22
— Spenetrować pobrzeże lasu. Może odkryję coś ciekawego.
— Powodzenia — ziewnął. — A uważaj! Ruszyłem przez plażę prosto ku czarnej linii boru.
Już przy pierwszych krzakach ogarnął mnie przyjemny chłód. Z głębi zielonej gęstwiny dmuchało wilgocią i zapachem igliwia, w miejscach mniej zarośniętych promienie słońca padały na ziemię, tworząc żółtozielone plamy. Dalej panował półmrok i cisza. Tylko rzadkie głosy ptaków mieszały się z delikatnym szumem liści. Linia drzew stopniowo gęstniała, a między nimi tak rozrosły się krzewy, że nie można było przecisnąć się tędy bez siekiery. Nie po raz pierwszy oglądałem taką puszczę nie do przebycia. Im dalej na zachód kraju, tym potężniejsze bory rosły aż ku wybrzeżom Pacyfiku, jak gdyby przyroda chciała sobie wynagrodzić pustkę bezdrzewnych prerii rozciągających się od doliny Missisipi aż po zbocza Gór Skalistych. Na tych zboczach bowiem pięły się ku niebu nie znane wschodnim połaciom kraju leśne olbrzymy i chociaż na szczytach i przełęczach nikły drzewa, to już po drugiej stronie gór, z wyjątkiem kilku jałowych pustyń, jak w Newadzie, bory ciągnęły się setkami mil. I to jakie bory! Królowały w nich drzewa-olbrzymy na ponad sto pięćdziesiąt stóp. Zachodni świerk, cedr, biała sosna, a w nadbrzeżnej kalifornijskiej krainie wznosiły się olbrzymy nad olbrzymami, słynne czerwone drzewa, sekwoje, których wiek obliczano na paręset lat! Drzewa sięgające do dwustu pięćdziesięciu stóp *.
Tu oczywiście takich olbrzymów nie było, lecz gdy zadarłem głowę, ujrzałem kołyszące się w górze wierzchołki, na pewno przekraczające sto stóp.
Szedłem powoli wzdłuż linii boru, nawet nie próbując wedrzeć się głębiej. Aż wreszcie, zgodnie z prze-
Stopa = 0,30 m.
23
aniem, trafiłem na ścieżkę. O, nie była to ścież-
frąbana toporem lub wydeptana przez ludzkie
lecz wąziutki szlak przetarty przez leśne czwo-
i, podążające tędy do wodopoju. Byłem pewien,
kryję taką steczkę w nieprzebytej ścianie lasu.
czysta plaża na pewno musiała być poznaczona
mi zwierzyny, tyle że wczorajszy deszcz doszczęt-
e spłukał.
głębiłem się w zielony półmrok. Nie bez celu ru-m\ na tę przechadzką. Zapachniała mi pieczeń iczyzny, bo od paru dni żywiliśmy się wyłącznie serwą i wędzonym boczkiem. Sprawdziło się to, co iwidywałem: podróż wodą nie sprzyja polowaniu. y odnaleźć tropy zwierzyny, musielibyśmy co ja-czas — i to dość często — opuszczać łódź i nigdy dotarlibyśmy do celu. Co prawda, niejeden raz wiałem jelenie i sarny u wodopoju, a raz nawet brudnego niedźwiedzia, lecz jakże tu strzelać na taką ległość? Gdy natomiast przybliżaliśmy się, zwierzęta srzchały.
Cała ta impreza była szalonym pomysłem Karola, skąd zrodził się ten pomysł?
Otóż, w ubiegłym roku wybraliśmy się na bardzo tugą wyprawę w głąb północnej Kanady, hen, aż po Wielkie Jezioro Niedźwiedzie *. Ze względu na przecinające obrany szlak rzeki, jeziora i mokradła, przeby-iśmy tę drogę w łodziach. Wybór takiego środka transportu był jednak wówczas uzasadniony również i dla-:ego, że trzeba było zabrać większe zapasy żywności L amunicji, jakich pomieścić by nie mogły nawet największe juki końskich siodeł.
Do tamtej pory moja znajomość wodnych szlaków była bardzo powierzchowna. Spotykałem się z nimi tylko wtedy, gdy siedząc na końskim grzbiecie musia-
Wyprawa ta opisana została w książce pt. „Skarby Mac-
kenzie".
26
łem poić zwierzę lub forsować bród przecinającego trasę strumienia. Przed rokiem przyszło mi po raz pierwszy spędzić wiele tygodni w chybotliwym kanoe. Piękny szlak powiódł nas ku głuszy i do dziś wspominam dziewiczą przyrodę tej uroczej krainy. Jednak ani na myśl mi nie przyszło, że na kolejną wyprawę ruszymy również wodnym szlakiem. Piszę: „kolejną", ponieważ co roku wraz z Karolem Gordonem, który nauczył mnie traperskiego życia (bo sam był traperem), wiosną opuszczałem zakurzone mury rodzinnego miasta Milwaukee, aby na końskim grzbiecie powłóczyć się przez kilka miesięcy po bezdrożach i pustkach Zachodu.
Oczekiwałem Karola każdej wiosny, bo zimę spędzał przeważnie na północy, polując na futerkową zwierzynę, kumając się z podobnymi jak on wędrowcami, a nierzadko goszcząc w wigwamach Indian, z którymi zawsze potrafił znaleźć wspólny język, co mu tym łatwiej przychodziło, że władał kilku dialektami czerwo-noskórych plemion.
W ostatnich dniach marca tego roku zawitał w moje domowe pielesze i padliśmy sobie w ramiona jak dwaj bracia, którzy nie widzieli się od lat, a nie od kilku miesięcy. Karol oczywiście zamieszkał u mnie i pierwsze dni upłynęły na rozpamiętywaniu starych wspomnień, przeplatanych obszerną relacją Karola z jego zimowych łowów.
Z kolei poczęliśmy zastanawiać się nad trasą nowej letniej wyprawy.
— Yellowstone! — zaskoczył mnie Karol w odpowiedzi na me liczne propozycje. — Park Narodowy Yellowstone — powtórzył.
Osłupiałem.
— Przecież tam obowiązuje zakaz polowań?
— Nie szkodzi. Napolujemy się po drodze.
~— Napotkamy tłumy zwiedzających — oponowa-
— Park stał się modny i ściągają do niego wezy-' greenhorny świata. Słyszałem o tym. Przyjeżdża-odziwiać cuda gejzerów. Na pewno jest to widok miały, lecz ja wcale nie tęsknię za tak licznym to-systwem. Mam go dosyć tutaj, w mieście, ik mówiąc sądziłem, że skłonię go do zmiany pro-u. Ale gdzie tam! Karol jest twardy jak granitowa a„ To prawda, iż o Parku Narodowym Yellowstone a opowiadano, zwłaszcza o samym kanionie rzeki Lowstone i jej źródłach wypływających z rejonu tującego w liczne gejzery tryskające ku niebu, nak nie ciągnęło mnie tam, bowiem nie lubię, gdy iżnik leśny rozkazuje mi jechać czy maszerować tą inie, a nie inną ścieżką, gdy zakazuje rozpalania Liska w miejscu przeze mnie wybranym, a nocleg znaczą nie gdzie indziej, tylko na polance zatłoczo-
już przez wrzaskliwą gromadę turystów. N tym miejscu chyba warto wspomnieć w kilku wach o rzece Yellowstone i parku nazwanym jej ieniem. Jak powstał i gdzie się znajduje. \ więc Park Narodowy utworzono na mocy uchwały ingresu USA już w marcu 1872 roku. Kilka tysięcy 1 w północno-zachodniej części stanu Wyoming (któ~
wówczas był jeszcze terytorium, bo prawa sianowe rzymał dopiero w 1890 roku) uzyskało ochronę pań-•va przed jakąkolwiek ingerencją człowieka. Odtąd una i flora mogą się tam rozwijać w niczym nie za~ óconym spokoju. Tak oto po raz pierwszy w historii dzkości doczekała się realizacji dalekosiężna myśl za-opieczenia przed dewastacją wspaniałego pomnika :zyrody i zachowania go w stanie nietkniętym dla
rzyszłych pokoleń.* Warto chyba dodać, iż ten pierwszy na świecie park
Narodowy Park Yellowstone był kolejno powiększany w itach 1891, 1929, 1930 i 1932. Jego obszar obejmuje dziś 350 mil2 czyli ponad 8 676 km2.
narodowy w dużej mierze zawdzięcza swe powstanie energicznej akcji dwu osób: geologa Ferdynanda Hay-dena oraz malarza i rysownika Tomasza Morana. Obaj bowiem parokrotnie zwiedzali kanion rzeki Yellowstone. Moran wykonał szereg rysunków kanionu i jego okolicy dla popularnego magazynu nowojorskiego „Scribner's Monthly", a następnie namalował obraz olejny „Wielki kanion Yellowstone", który wzbudził tak wielki zachwyt, że został nabyty przez Kongres USA i zawieszony w jego siedzibie, w Waszyngtonie. Ten jakoby tak sugestywny argument skłonił wielu członków Kongresu do głosowania nad projektem ustawy o utworzeniu olbrzymiego rezerwatu przyrody. Również znaczny wpływ wywarła agitacja prowadzona zarówno przez Haydena jak i Morana wśród senatorów i reprezentantów izby niższej Kongresu oraz na łamach prasy. Tyle, pokrótce, o Parku Narodowym, to znaczy tyle, ile wiem o tej sprawie.
Jak już wspomniałem, projekt Karola spędzenia paru miesięcy wiosny i lata wyłącznie na tym chronionym obszarze nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Ba — wręcz opór! I zapewne wytrwałbym w tym oporze, gdyby nie inny jeszcze pomysł Karola:
— Wysłuchaj mnie do końca, Janie. Nie znasz wszystkiego.
— Więc słucham — odparłem, nadal pełen sprzeciwu. — Czego nie znam?
— Otóż... proponuję całą wędrówkę odbyć łodzią.
— Co takiego?! — wykrzyknąłem. — Ledwo moje pęcherze zdążyły się od zeszłego roku zagoić, a znowu mam chwytać za wiosła?
— No, no, nie przesadzaj. Zresztą ja nie myślę o wiosłach, lecz o żaglu.
Na sekundę zaniemówiłem.
— Jakże ty chcesz dotrzeć do Yellowstone na żaglówce? To nie kanoe, nie da się wziąć na plecy.
— Oczywiście, oczywiście. Lecz wszystko już prze-ziałem. Nie będziemy brać żaglówki na plecy, jak określasz, natomiast popłyniemy prościutko w górę isouri.
— A do Missouri?
— Koleją. Z Milwaukee przez St. Paul i Fargo w nocnej Dakocie aż do Bismarck nad Missouri, a da-wodą.
— Ale łódź! W wagonie towarowym? Cóż za kłopot d za koszt!
— Ani kłopot, ani koszt. Żaglówka czekać ma na 3 właśnie w Bismarck.
Uhyba w tym momencie oblicze moje przybrać muła niezbyt inteligentny wygląd, bo Karol parsknął iechem:
— Widzę, że nic nie pojmujesz.
— Istotnie, nie pojmuję. Jakim cudem w Bismarck skać będzie na nas żaglówka? Któż to nam ją ofe-
je?
— Ba, od tego powinienem był zacząć. Otóż, musisz .edzieć, że wracając z północy zawadziłem o Monta-:, chociaż nie po drodze mi było. Jednak chciałem eco zwiększyć ilość futerek i wracać nie lądem, lecz odą, bo taniej. W górach Montany, owszem, nieźle i poszło, aż za dobrze. Ledwie dowlokłem się z tobo-m skórek do Fort Benton.
— Widziałeś Vincenta Irvina? — przerwałem mu.
— A jakże. Spędziłem u niego aż trzy dni, bo nie iciał mnie puścić.
Tu dodam, iż Vincent Irvin — szeryf Fort Benton — ył naszym starym znajomym, Karola i moim*.
— I to on namówił cię na wyprawę żaglówką?
— Nie, nie on. Jednak nieco się do tego przyczy-dł.
Historia ta opisana została w powieści pt. „Szeryf z Fort ienton".
— Podziękuję mu za to przy najbliższej okazji —-burknąłem.
— Nie sierdź się. Irvin niczemu nie winien. Poznałem u niego, a to przecież przypadek, niejakiego Lu-casa Gilberta. Taki sobie jegomość jak setki innych, więc też specjalnie mnie nie zainteresował.
— Pewnie traper albo właśnie żeglarz.
— Nie zgadłeś, Janie, chociaż z żeglowaniem coś niecoś ma wspólnego. Lucas Gilbert jest współwłaścicielem regularnej linii okrętowej łączącej Fort Benton z St. Louis. Pewnego dnia na statku, na którym podróżował, doszło do awantury sprowokowanej przez trzech pasażerów niewiadomego pochodzenia i zawodu. Załoga opanowała sytuację i gdy zacumowano w Fort Benton, awanturnikami z kolei zajął się Vincent Irvin. Właśnie w związku z tą sprawą odwiedził go Gilbert.
— I co dalej? Przyznaj się, Karolu, że ten Gilbert sprzedał ci żaglówkę w zamian za futerka.
— Co to, to nie! Nie przerywaj, bo nigdy nie skończę.
— Już milczę jak głaz.
— Po trzech dniach, ponieważ statek akurat miał odpływać, rozstałem się z Irvinem i wsiadłem na „Słońce Północy". Tak się ta łajba nazywa. A na jej pokładzie znowu spotkałem Gilberta. Ani mnie ziębił, ani grzał, więc nawet nie podszedłem do niego. To on mnie zaczepił. Nie wiem, czy mu Irvin naszeptał, czy sam odgadł, dość że począł mnie wypytywać, jak mi się powodzi z traperką. Od słowa do słowa poczęliśmy gawędzić. Bo cóż innego pozostaje dla zabicia czasu, który w takiej podróży wlecze się jak ślimak? Gilbert, gdy się dowiedział, że wracam z łowieckiej wyprawy, chciał obejrzeć trofea. Pokazałem. Tak go zachwyciły, że natychmiast zapragnął je nabyć. Przyznam, było mi to na rękę. Targ w targ, doszliśmy do porozumienia. Ba, lecz Gilbert nie posiadał takiej sumy pieniędzy. Za-
31
sił mnie do Bismarck, gdzie mieszka. Ponieważ i tak
siałbym w Bismarck opuścić statek, by przesiąść
na kolej, zaprosiny przyjąłem. Przez cały czas me-
pobytu w mieście Gilbert traktował mnie jak króla
perów całego świata. Mieszkałem w jego wspaniałej
Lii, spałem na puchowym łożu, jadłem najwykwint-
sjsze potrawy, aż mi po paru dniach ze szczętem
rzydły. W zamian za te luksusy musiałem opowia-
ć o swych przygodach, aż mnie gardło rozbolało.
spomniałem i o tobie, Janie.
— Wielki to zaszczyt dla mej skromnej osoby — niknąłem nieco zgryźliwie. — Lecz nadal nie wiem, :ąd się wzięła żaglówka.
— Otóż... Gilbert bardzo zainteresował się naszymi ycieczkami. Wyznał, iż od laty marzy o czymś po-obnym, jednak nie posiada doświadczenia ani odpowiedniego towarzysza do pomocy w wyprawie.
— I zwrócił się do ciebie? — wykrzyknąłem. — Zgaduję. Tylko tego nam brakowało. Mam nadzieję, że odmówiłeś.
— Nie wiedziałem, jak się wykręcić. Zapłacił tak lojnie za futerka...
:— Że miałeś skrupuły.
— Prawda. Zapytałem Gilberta, czy jeździ konno. Okazało się, że zaledwie kilka razy siedział na końskim grzbiecie. Znalazłem więc pretekst do odmowy. Wtedy on zaproponował odbycie wycieczki łodzią, w górę Missouri, a później rzeką Yellowstone aż do słynnych gejzerów. Mówił, że podobnie pięknych widoków próżno szukać na całym świecie.
— To znaczy, że tam był?
— Nie, ale słyszał od turystów. Roześmiałem się:
— Niepoważna to sprawa, Karolu. "
— Bardzo poważna. Ja sam o Parku Narodowym Yellowstone słyszałem sporo, a wszyscy wychwalaji?*
jego malowniczy krajobraz. Jednak propozycję odrzuciłem uzasadniając swą odmowę, że przez cały czas trzeba by płynąć pod prąd, a wiosłowanie pod prąd to ciężka harówka. Na to odparł, że wcale nie myśli o wiośle, lecz o żaglu. On sam zna się na tym, jak mnie zapewnił, i posiada znakomitą łódź, w której swobodnie pomieszczą się trzy osoby. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Jegomość jest wielce sympatyczny, za moje skórki doskonale zapłacił, a do tego gościł mnie wręcz po królewsku. Nie chciałem okazać się niewdzięcznikiem.
— Oj, Karolu, Karolu! A czy nie pomyślałeś, że i ja mogę mieć coś do powiedzenia w tej sprawie?
— Owszem, pomyślałem. Odparłem, że sam nie mogę decydować.
— Lecz w końcu zdecydowałeś. Za siebie i za mnie. Znakomicie!
¦— Tak, to prawda. Gilbert zaciągnął mnie do przystani, abym obejrzał jego cudo. Istotnie, łódź zasługuje na podziw. Popłynęliśmy nią kawałek. Spisuje się świetnie, a Gilbert jest znakomitym sternikiem. Mało tego. Zobowiązał się do pełnego wyposażenia naszej wyprawy. Czy to nie gratka? Dlatego uległem jego wymowie i obietnicom.
— Klamka zapadła — westchnąłem. — Diabli wiedzą, jakim człowiekiem jest ten twój Gilbert. Twierdzisz, że dobrym żeglarzem i sympatycznym kompanem. Obyś się nie mylił...
W dwa tygodnie po tej rozmowie siedzieliśmy obaj w kolejowym wagonie, gnając ku dalekiemu Bismarck. A tam — niespodzianka! Gilbert przyjął nas w swej podmiejskiej, rzeczywiście eleganckiej willi, lecz wyszedł na powitanie kulejąc i podpierając się laską. Wyjaśnił, iż przed tygodniem, schodząc trapem z własnego
3 •¦—¦ Wołanie...
33
:u, spadł na kamieniste nabrzeże i złamał nogę.
idnej wyprawie żeglarskiej nawet nie mógł ma-j
zyznaję, że ucieszyła mnie ta wiadomość. — Sam przeciwiał się planom Karola. A jednocześnie zde-fował mnie taki zbieg okoliczności. Po co więc ;liśmy się do Bismarck? Lecz nie doceniłem Gil-i. Bardzo nas ugaszczał i bardzo przepraszał za adek (co mnie nieco rozbawiło, bo przecież nie asnej woli runął z trapu). Oświadczył, że nie może sprawić zawodu i krzyżować planów i wobec 3... oddaje do naszej dyspozycji swego „Albatrosa" tnym wyposażeniem na drogę. Ze zdumienia nie-odjęło mi mowę. Poczęliśmy się wymawiać (praw-nówiąc niezbyt szczerze) od tak hojnego gestu, ak Gilbert twardo stał przy swej propozycji. Ustany. Obejrzeliśmy łódź i zapasy żywności, coś nie-jeszcze dokupili i w dwa dni później „Albatros" ynął na szerokie wody Missouri, roi okazał się niezłym żeglarzem. Dopiero znacz-óźniej stwierdziłem, iż ocena ta daleka jest od pra->wości. Obaj byliśmy kiepskimi wodniakami, w ku czego skąpaliśmy się wraz z całym bagażem, ak zanim do tego doszło, zdołaliśmy dotrzeć bez ^ch przygód do ujścia Yellowstone. Bardzo nam m pomogła świetna mapa — dar Gilberta — Mi-i jest bowiem zdradliwą rzeką. Jej brudnoczeko-^y nurt kryje pod powierzchnią wielkie kłody, widoczne podwodne łachy, twarde jak skała, sta-% nie mniejsze zagrożenie. Z tych powodów nigdy eglowaliśmy nocą, chociaż podróż jest wtedy naj-emniejsza. Lecz nawet wielkie parowce już ierzchu kotwiczą. Spotkaliśmy ich zaledwie kilka, im przeprowadzona przed laty linia kolejowa do Benton stała się konkurencją dla żeglugi. z więc wszystko układało się nader pomyślnie.
Jedno nas tylko smęciło: całkowite niepowodzenie wszelkich prób upolowania jakiegokolwiek czworonoga. Co prawda, płynąc dostrzegaliśmy od czasu do czasu gromadki antylop, lecz przy pierwszej próbie przybicia do brzegu zwierzęta pierzchały. Wieczorami, cumując „Albatrosa", czatowaliśmy w nadbrzeżnych zaroślach — bezskutecznie. O świcie podobne próby kończyły się równie kiepsko.
— Co u licha! — zdenerwowałem się po kolejnym bezowocnym oczekiwaniu. — Czyżby całą zwierzynę w tych stronach wybito?
— Na pewno nie całą. Sam widziałeś antylopy. Po prostu mamy pecha albo też winę za taki stan rzeczy ponosi Park Narodowy.
— Niby dlaczego?
— Zwierzyna z najbliższych okolic chroni się w Parku. Polować tam nie wolno, więc wszystko co biega lub fruwa, ukrywa się na bezpiecznym obszarze.
— Chyba kpisz sobie! Sądzisz, że zwierzęta nawzajem informują się o istnieniu takiego azylu? — zagadnąłem rozbawiony.
— Nie śmiej się. Opowiadałem ci kiedyś, iż ryby najlepiej biorą na dziewiczych, nie odwiedzanych przez ludzi wodach.
— Owszem, mówiłeś, lecz to prosta sprawa. W dziewiczych wodach żyje więcej ryb niż na uczęszczanych łowiskach. Więcej ryb, a mniej pokarmu. Dlatego łapią się na byle co.
— O, to wcale nie jest pewne. Łowiłem na różnych wodach i wiem, że tam gdzie już przede mną ktoś wędkował, ryba jest płoehliwa, rzekłbym: podejrzliwa. A zwierzyna płowa? Na obszarach, na których zdążyła poznać człowieka, staje się, podobnie jak ryby, bardzo ostrożna. Czy to oznacza, iż ryby i czworonogi wzajemnie się ostrzegają? Nie wiem, zbyt mądra to dla mnie kwestia.
'rzestałem się śmiać. Bo przecież w tym, co mówi :ol, tkwiło sporo sprawdzalnej prawdy. Żeby jed-: łowna zwierzyna z tak dalekiego obszaru gnała
teren Parku Narodowego Yellowstone -— w to nie głem uwierzyć. Po prostu jazda łodzią najwidocz-j nie szła w parze z łowieckimi sukcesami. Carol jął się wędkarstwa i mimo że Missouri to nie swicza rzeka, odnosił sukces za sukcesem, jak gdy-
na przekór swej teorii.
^ecz jak długo można żywić się rybami? Po kilku ach wróciliśmy do wędzonego boczku i konserwo-j fasoli.
.ucas Gilbert, planując trzyosobową wyprawę, przyzwał taką ilość żywności, że nie trzeba było oszczę