WIESŁAW WERNIC DALEKICH WZGÓRZ ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSK! CZYTELNIK . WARSZAWA 1983 i.-. < . 'li ii* . i NR INW. 88 < Copyright by Wiesław Wernic, Warszawa 1983 ISBN 83-07-00927-8 Malarz Zieleń. Na prawym brzegu rzeki spływająca z ko-palastych wzgórz aż ku migotliwej toni wody; na lewym — podchodząca do krańców żółtej plaży, przy której zacumowaliśmy łódź. Blaski i cienie oraz intensywność barw stonowane były szarą mgiełką świtu unoszącą się nad doliną, nad obu pasmami pagórków, nad wstęgą nurtu. Nagle złoc^:y rąbek słońca wyjrzał zza grzebienia wyso-ezyzn i padł snopem promieni na moją obnażoną pierś. Natychmiast poczułem się lepiej. Po raz pierwszy po tej okropnej nocy, zlewającej ziemię potokami przeraźliwie zimnego deszczu. Kątem oka zerknąłem na brzeg, przy którym tkwiła nasza żaglówka. Na piachu, w dwu równych szeregach, leżały nasze ubrania, bielizna, wędka Karola, sieć na ryby, kilka tekturowych pudeł, puszki konserw, dwie pary butów, garnki i mnóstwo drobiazgów. Dziwnie wyglądało to pobojowisko przedmiotów różnego rodzaju i przeznaczenia, jakie wynieśliśmy z całkowicie zamkniętej kajuty po to, by wyschły, i po to, aby wyschło również wnętrze opróżnione z bagażu. Karol spoczywał na pokładowych deskach o krok ode mnie i zdawał się drzemać. Było cicho, sennie i leniwie. Żagiel zwisający luźno z masztu od czasu do czasu łopotał podmuchem wpadającym w jego fał- z mokrego płótna poczynał unosić się delikatny wilgoci — wynik małej katastrofy, jaka wyda-się wczorajszego popołudnia. nęliśmy wówczas rzeczką spokojną, w dzień po-r, pod bezchmurnym niebem, przy łagodnym ze — i wszystko to uśpiło naszą uwagę. Widok dego, czystego nurtu, toczącego się leniwie, brak mych prądem pni lub sterczących z dna, ostrych vłócznie korzeni stępił w nas czujność tak kona podczas żeglugi. I w ten to sposób spraw-się powiedzenie o „piorunie z jasnego nieba", ¦ dlatego jest groźny, że niespodziewany. Ano, zekiwany piorun uderzył w nas, choć nic go nie viadało. było późne słoneczne popołudnie i mimo wiatru, r dął w żagle naszego „Albatrosa", zrobiło się d. Powinno to nas ostrzec o możliwości nagłej ny pogody. Niestety żeglowaliśmy beztrosko. Ka- »rzy sterze, ja leniwie rozłożony na krytym dzio- ;tateczku. Dostrzegłem wtedy wśród gęsto zaroś- ch borem, spadzistych brzegów żółtą płaszczyznę m — idealne miejsce do lądowania i noclegu. Karolu! — krzyknąłem. — Holuj w lewo, ni- i nie znajdziesz lepszej przystani! inął głową, ruszył sterem, dziób łodzi wykonał y skręt w lewo, a na prawej burcie woda za- iła się gwałtownie, trafiając na poprzeczną zaporę. ydopodobnie ten gwałtowny skręt stał się przy- ą katastrofy, lecz przy niezmiennej pogodzie na- ten błędny manewr nie okazałby się groźny w kach. szystko rozegrało się w odstępie sekund. Nagle rzegłem w dalekiej gardzieli rzeki czarną plamę iącą ku nam z nieprawdopodobną szybkością. Słoń-Drzygasło, mrok ogarnął ziemię i nim zdążyłem lieść się z pokładu, nastąpiło uderzenie wiatru tak gwałtowne, iż nasz stateczek błyskawicznie się przechylił. Wydęty żagiel pociągnął maszt, maszt pociągną! kadłub i wszystko to runęło w burzliwą, skłębioną toń. Plusnąłem w wodę jak kamień. Dusząc się i krztusząc wychyliłem głowę nad powierzchnię. Wówczas oślepił mnie tuman piachu zmieciony z plażj/ uderzeniem wichru. Zwielokrotniona szybkość prądu nie pozwoliła płynąć do brzegu. Zostałem porwany niczym bezwładna szczapa drewna i poniesiony nie wiadomo dokąd. Przypadek zrządził, że prąd wyrzucił mnie na zbawczy cypel utworzony przez muł, splątane korzenie zwalonych drzew i pniaki o ostrych jak sztylety drzazgach. Na szczęście żadna z nich nie wbiła mi się w ciało. Wygramoliłem się na brzeg i w tym momencie otworzyły się upusty niebieskie, lunęła kaskada wody. Począłem przedzierać się między kępami krzaków, dążąc z powrotem ku miejscu, gdzie powinna by znajdować się plaża, a przede wszystkim Karol, którego straciłem z oczu przy pierwszym uderzeniu wiatru. Jakże uradowałem się napotkawszy przyjaciela skulonego pod gałęziami rozłożystego świerku, tuż na granicy boru i plaży. Dookoła szumiała ulewa, a poprzez gałęzie spadały strugi wody, tak samo gęste jak i poza ich zasięgiem. Przykucnąłem obok i wrzasnąłem do ucha towarzysza: — Woda mnie uniosła! A ty? — Wyrzuciło mnie na łachę! — odpowiedział gromkim głosem, starając się przekrzyczeć łoskot walącej z nieba lawiny. — Gdzie łódź?! — Na piachu... prawie zatopiona... Było to szczęście w nieszczęściu. Gdyby nurt porwał nasz stateczek, znaleźlibyśmy się w sytuacji rozbitków pozbawionych broni, jedzenia, jakiegokolwiek sprzętu, na bezdrożach boru, o dziesiątki mil od jakiegokolwiek skiego osiedla i najprawdopodobniej padlibyśmy :odu i wyczerpania. hyba nigdy dotąd nie zdarzyło mi się znaleźć w rozpaczliwej sytuacji, choć podczas wędrówek po kim Zachodzie przeżyłem niejedną burzę, a na-dwa huragany. Jednakże siedząc na końskim ciecie łatwiej uniknąć zaskoczenia. Widać rozległą SStrzeń, niczym nie przysłonięty horyzont — daje człowiekowi szansę przetrwania groźnych ataków przyrody, również pożarów prerii. No tak, lecz cnie nie koń miał przesądzać o najbliższej przy-ści, lecz zatopiona łódź, jedyny środek łączności fwilizowanym światem. o jakichś dwóch godzinach deszcz ustał, lecz ko-irzem nieba, ograniczonym grzbietami lesistych *órz, nadal płynęły szare, kłębiaste chmury. Ściany u wyglądały jak dwie czarne kurtyny, a rzeka, ibrana szarą pianą, niczym nie przypominała zło-ej strugi sprzed kilku godzin. edwTie ostatnie krople opadły z konarów drzewca, skoczyliśmy na otwartą plażę. Dopiero teraz zauwa-;m naszą łódź. Spoczywała burtą na płyciźnie, laszt prawie leżał poziomo, sięgając swym szezy-. lądu. Płachtę żagla, rozpostartą na granicy wody emi, pokrywała gruba warstwa piachu. Sądzę, że właśnie ten piach, wagi paruset funtów, odegrał ; kotwicy, nie pozwalając wzburzonym falom poić łodzi i ponieść jej środkiem koryta na nieuchron-sagładę. rzuciliśmy z siebie przemokłą odzież, a ponieważ zrobiło się nam ani odrobinę cieplej, zabraliśmy skwapliwie do usuwania piachu z żagla, przy pory... dłoni. Jakże przydałaby się chociaż jedna, naj-iejsza łopata! Gdy pokryci potem, ciężko dysząc glądaliśmy na stertę piachu, wydawała się tak samo ;oka, jak przed rozpoczęciem pracy. Siadłem na burcie oddychając głęboko i bezradnie rozglądając się za czymś, co mogłoby jakoś ulżyć naszym trudom. Wówczas zauważyłem spoczywające we wnętrzu kadłuba, chyba cudem ocalałe oba nasze wiosła. Tępym wzrokiem przyglądałem się jeszcze przez chwilę zupełnie beznadziejnym wysiłkom Karola, który klęcząc obiema rękami usiłował zepchnąć z żagla pagórki piachu. — Nic z tego, Karolu — ozwałem się słabym głosem. — Więc co proponujesz? — zachrypiał nerwowo. — Odpocząć trochę, a później użyć wioseł. — Są wiosła? To świetnie! Ale... niech to wszystko licho porwie! Po półgodzinnej przerwie zaczęliśmy morderczą pracę na nowo. Wiosła istotnie ułatwiły robotę, lecz już poczynało zmierzchać, gdy wreszcie cały żagiel został oczyszczony z piachu. Jednakże nie oznaczało to końca naszej mordęgi. Jak wspomniałem, łódź spoczywała na płyciźnie bokiem, należało ją ściągnąć na głębszą wodę. Bagatela! Ciężar kilkuset funtów. Trzeba było usunąć cały ładunek umieszczony w krytej kajucie. Panował tam — jak łatwo odgadnąć — rozpaczliwy nieporządek. W wyniku gwałtownego przechyłu runęły na lewą ścianę wszystkie manatki, tak starannie ulokowane pod dwiema ławami, które w razie potrzeby zastępowały nam prycze. Mało tego! Szafka-spi-żarnia umieszczona pod samym pokryciem dziobu — opustoszała. Puszki konserw walały się tu i tam, wypadły również i mokły w wodzie nasze prowianty w drelichowych woreczkach: suszone owoce, cukier, sól, herbata. Jakże teraz żałowałem, że dla oszczędności zrezygnowaliśmy z ciężkich i kosztownych metalowych opakowań. Co najmniej połowa naszych zapasów nie nadawała się do użycia. A suchary? Worek sucharów śczywał na pochyłej ścianie, do połowy zamoknięty, awdziwa klęska! Sacząłem oczyszczać kabinę z tego rumowiska. Karol oierał z moich rąk kolejne przedmioty i odnosił na seg. Kiedy uporaliśmy się wreszcie z tą żmudną 3otą, na niebie ukazał się księżyc. A przecież po->tało jeszcze zadanie najcięższe: wyprostowanie ło-i. Wiosłami i garnkiem usunęliśmy piasek spod jed-go boku „Albatrosa". Potem trzeba było zwinąć ża-ń i przywiązać długą cumę do czubka masztu. Bar-o przydałby się kołowrót lub chociażby lewar. Nie-2ty, nie było w pobliżu drzewa, przez które można r przerzucić linę i zgodnie z prawami fizyki zwielo-otnić siłę naszych mięśni. Pozostało więc jedynie ągnąć za koniec cumy. Niewiele brakowało, by maszt się złamał, a jednak \lbatros" ani drgnął. Trzykrotnie odpoczywaliśmy — zrozpaczeni — wracali do żmudnej roboty pogłę-ania dna pod łodzią. W końcu „Albatros" nieco się yprostował. W tym momencie o mało nie straciliśmy vego statku. Gdy bowiem pochylona burta uniosła ę, stawiając opór wodzie, główny nurt zepchnął ka-łub na głębinę. Dziób począł się zsuwać z plaży tak sybko, że Karol ledwie zdążył go dopaść i wyrzucić a ląd kotwicę. Jeszcze chwila, a nasza żaglówka zo-tałaby porwana przez fale. Całkowicie wyzuci z sił padliśmy plackiem na mokre eski pokładu. Lecz cóż to za odpoczynek? Po kiłku- lastu minutach, gdy począłem odczuwać dotkliwy hłód nocy, wyskoczyłem na brzeg, poganiany marze- liem o cieple buzującego ogniska. W jasnym blasku :.siężyca łatwo było znaleźć leżące tu i tam kawałki irewna. Uzbierałem spory stos, ale podpalenie go oka- rzeczą niewykonalną — wszystko ociekało icią, także i nasze zapałki. Nie dał rady i Karol, ktśry widząc beznadziejność moich wysiłków przyłączył się do akcji. Ostatecznie zmarnowaliśmy dwa pudełka bezcennych zapałek. I nie pozostało nam nic innego, jak przez resztę bardzo chłodnej nocy biegać po mokrej plaży, wykonując dla rozgrzewki różne ćwiczenia gimnastyczne. O spaniu, oczywiście, nie było mowy. Tak dotrwaliśmy do świtu, który — cóż za radość! — zapowiadał pogodny dzień. Gdy tylko słońce zajrzało w głąb doliny, poczęliśmy rozkładać na plaży wszystkie przemokłe przedmioty i garderobę, a dopiero później zajęliśmy się śniadaniem. Niestety, musiała nam wystarczyć puszka gotowanej fasoli, na zimno, zagryzana rozmiękłymi sucharami. Oto, do czego może doprowadzić podróżowanie wodą! Położyłem się na dziobie łodzi czekając, aż zbawcze słońce przywróci mi lepsze samopoczucie. Karol starannie porozkładał mokre suchary i zawilgocone pudełka z zapałkami, później poszedł w moje ślady. Prawdopodobnie natychmiast zasnął, sądząc po bezruchu i miarowym oddechu. Ja też zapadłem w drzemkę. Gdy się obudziłem, słońce błyszczało wysoko na bezchmurnym niebie, Karol nadal spał i nic nie zakłócało ciszy, poza łagodnym pluskiem wody i delikatnym poszumem drzew. Leżałem zakrywszy oczy dłonią, wsłuchany w te odgłosy przyrody, i nagle wydało mi się, że do wtóru szumu i plusku dołączył się jakiś inny dźwięk. Czyżby to nie znany mi ptak? Siadłem, aby tym lepiej łowić powtarzające się dźwięki, które coraz mocniej przebijały poprzez inne odgłosy otoczenia. I nagle aż skoczyłem na pokładowych deskach, budząc przy tym Karola. — Co się stało? — zapytał, natychmiast otrzeźwiały, jak to Karol. — Ktoś woła — odparłem. ęgnął po strzelbę przez cały czas spoczywającą go boku. Obcy głos słychać było coraz wyraźniej, iegał z dołu rzeki, a ściany lasu powodowały re-ms, dlatego brzmiał dziwnie tajemniczo i nienatu-ie. W chwilę później stwierdziłem, że to śpiew, •y budził echo, powtarzające melodię wielokrotnie. - Słyszysz, Karolu? Komuś jest bardzo wesoło, można śpiewać przedzierając się przez puszczę? - To łódka — odparł. — Dźwięki niosą się po Izie. - A jutro świtem błyśnie dzień... — bardzo wyraź-dobiegało mych uszu. — Błyśnie dzień... — poszyło echo. Reszta znikła w głośniejszym poszumie ew, zamazało ją następne echo i jeszcze następne. 5o chwili ciszy znowu zabrzmiał oderwany frag-nt pieśni: — I słońce znowu wstanie... ECarol wzruszył ramionami. — Obcy ten śpiewak nie pozostał tu na wiecz-ść — zauważył nieco zgryźliwie. — Cóż za pomysł i się wydzierać? — To musi być oryginał nie lada, w każdym razie ntazji mu nie brak — wystąpiłem w obronie nie-lajomego wędrowca. — Raczej greenhorn, nie zdający sobie sprawy z nie-^zpieczeństwa. — Jakiego? Przesadzasz, Karolu. Okolica jest całko-icie bezludna. — Ale nie stanowi sceny operowej. Cóż my o tej kolicy wiemy? — Nic — odpowiedziałem. — Jak zwykle, Karolu, awsze masz rację. Wyskoczyłem na brzeg po lornetkę, która podobnie ak i inne nasze drobiazgi suszyła się na piachu, roz-nontowana na dwie części. Była jeszcze nieco wilgot-ia wewnątrz, lecz gdy ją złożyłem i skierowałem w i głąb wąwozu, tam gdzie ginęły r tygodników i magazynów wydawanych w miastach schodnich stanów kraju, głównie jako twórca rodza->wych scenek z życia miejskiego i jako autor kilku Lejnych portretów. Niespodziewanie zmienił tematykę. /zorem kilku innych malarzy począł interesować się rzyrodą Dzikiego Zachodu. Pierwsze szkice zwróciły ań uwagę krytyków, a pierwsze akwarele, ukazujące arwne wspaniałości nie tkniętej ludzką ręką przyrody, nalazły natychmiast nabywców. Słyszałem i czytałem wówczas, iż Adrian Burns w poszukiwaniu tematów zapuszczał się w głąb ciągle jeszcze mało zbadanych terenów. Towarzyszył grupom inżynierów wytyczających nowe trasy dla linii kolejowych, przyłączał się do osadniczych karawan ciągnących oregońskim szlakiem — poprzez Góry Skaliste do Kalifornii, do Ore-gonu, na ziemie terytorium Waszyngtonu *. Był więc to człowiek nieprzeciętny, szukający nowych ścieżek dla swej twórczości, ścieżek często niebezpiecznych dla ich poszukiwacza. Trzeba mieć sporo odwagi i dużą odporność fizyczną, by zdecydować się na dalekie wędrówki, nawet w grupie innych osób. Lecz wędrówka samotna! To już było szaleństwo lub nierozwaga green-horna! Aż trudno uwierzyć w taką nieroztropność malarza. — Nie jestem sławny — odpowiedział na me pochwały. — Po prostu miałem trochę szczęścia. Co będzie dalej, to się okaże. — Oby tylko ta samotna podróż nie okazała się zbyt niebezpieczna — nawiązałem do jego ostatniego słowa, licząc jeszcze, iż zaprzeczy, wspominając o towar zyszsfch, którzy z jakichś tam powodów pozostali w tyle. Nie zaprzeczył. — Tak — odparł. — To jest nieco ryzykowne. Nie posiadam jeszcze doświadczenia w samotnych wyprawach i niejeden już raz najadłem się dobrego strachu. Przyznaję, iż spotkanie z wami uważam za bardzo pomyślny zbieg okoliczności. Samotność to jednak bardzo paskudna rzecz, nawet wśród najpiękniejszego krajobrazu. Takiego jak ten. Na milion pędzli! Wspaniale tu! Zatoczył ręką półkole obejmujące rzekę i lesiste wzniesienia. Jak się okazało, jego ulubionym zwrotem była za- Nie mylić z miastem Waszyngton, stolicą USA, które leży Nie my w Dystrykcie Kolumbia. 19 wsze jakaś ilość pędzli. Od tuzina po milion. Z początku bardzo mnie to śmieszyło, później przywykłem. — Z daleka pan żegluje? — zapytał dotąd milczący Larol. — Od samej Missisipi, a właściwie to jeszcze z dal-zych stron. — I cały CZas w pojedynki;? — Cały czas. — Pierwszy raz? — Po raz drugi. Przedtem, na koniu lub wozie, prze-ędrowałem spory szmat kraju. — Ale zawsze w większym towarzystwie. — Tak, niekiedy w bardzo sympatycznej kompanii. — No, to popełnił pan teraz dużą nieostrożność — >vyrokował Karol. — Radzę zawrócić, a przede wszy-im nie śpiewać. Głos niesie się daleko, licho nie — Ach właśnie! — wtrąciłem się, niezadowolony ze t surowego odezwania się mego towarzysza. —Co i śpiewał? — Własny utwór powstały w godzinach pomyślnego tru i spokojnej fali. Ot, tak z nudów. — Czy mógłby pan powtórzyć? — Byle nie tak głośno, jak poprzednio — przestrzegł le Karol. >wtórzył aż dwa razy. Zdążyłem zanotować na ofiarnej mi ćwiartce papieru następujące słowa: Już zasnął wiatr, na szczytach drzew; Ostatnie gasną zorze, Szarego wilka tęskny zew Rozlega się po borze. Wędrowcy nocy, lasów, pól Szykują się na łowy, Więc dorzuć drew, sprawdź zapas kul I derkę wsuń pod głowę. A jutro świtem błyśnie dzień I słońce znowu wstanie. Obudzi cię wśród cieni drżeń Dalekich wzgórz wołanie, Dalekich wzgórz wołanie! Postawiłem wykrzyknik i podsunąłem papier Burn-sowi: — Proszę o autograf. Parsknął śmiechem: — Na tysiąc pędzli! Jeszcze nigdy nie kładłem podpisu pod żadnym tekstem! — Więc stanie się to po raz pierwszy. — I ostatni — dodał kreśląc zamaszyście i stawiając datę. — A melodia? Również pańskiego autorstwa? — O, nie. To jakaś ludowa przyśpiewka, którą nuciła ongiś moja matka. Chce pan zanotować? — Niestety, nie znam się na nutach, ale i bez tego zapamiętam. Złożyłem papier w czworo i starannie schowałem do kieszeni spodni, które zdążyły nareszcie wyschnąć. W chwilę później zabraliśmy się z Karolem do odwracania naszych drobiazgów rozłożonych na piachu, aby słońce mogło je osuszyć i z drugiej strony. Nasz gość wrócił do łodzi i —- jak dostrzegłem — zajął się na nowo rysowaniem. — Widzę, że on ci się nie podoba — szepnąłem do przyjaciela, gdy rozpościeraliśmy jeden z koców, ciągle jeszcze nasiąknięty wodą. Wzruszył ramionami: — Ani podoba, ani nie podoba. Jest to człowiek zapewne sympatyczny w miejskim krajobrazie, lecz nie pasuje do tutejszej dziczy. Powiada, że przewędrował sporo pustkowi, a zachowuje się jak dziecko. Ten jego śpiew, ten żagiel widoczny niby latarnia morska! A sarn 21 ikaś ilość pędzli. Od tuzina po milion. Z po-bardzo mnie to śmieszyło, później przywykłem,, daleka pan żegluje? — zapytał dotąd milczący d samej Missisipi, a właściwie to jeszcze z dal-tron. cały czas w pojedynkę? ały czas. ierwszy raz? ? raz drugi. Przedtem, na koniu lub wozie, przelałem spory szmat kraj\*. le zawsze w większym towarzystwie, łk, niekiedy w bardzo sympatycznej kompanii, o, to popełnił pan teraz dużą nieostrożność — kował Karol. — Radzę zawrócić, a przede wszy-lie śpiewać. Głos niesie się daleko, licho nie ch właśnie! — wtrąciłem się, niezadowolony ze ;rowego odezwania się mego towarzysza. —Co ewał? lasny utwór powstały w godzinach pomyślnego i spokojnej fali. Ot, tak z nudów. sy mógłby pan powtórzyć? yle nie tak głośno, jak poprzednio — przestrzegł A jutro świtem błyśnie dzień I słońce znowu wstanie. Obudzi cię wśród cieni drżeń Dalekich wzgórz wołanie, Dalekich wzgórz wołanie! podsunąłem papier Burn órzył aż dwa razy. Zdążyłem zanotować na of ia-j mi ćwiartce papieru następujące słowa: Już zasnął wiatr, na szczytach drzew, Ostatnie gasną zorze, Szarego wilka tęskny zew Rozlega się po borze. Wędrowcy nocy, lasów, pól Szykują się na łowy, Więc dorzuć drew, sprawdź zapas kul I derkę wsuń pod głowę. Postawiłem wykrzyknik sowi: — Proszę o autograf. Parsknął śmiechem: — Na tysiąc pędzli! Jeszcze nigdy nie kładłem podpisu pod żadnym tekstem! — Więc stanie się to po raz pierwszy. — I ostatni — dodał kreśląc zamaszyście i stawiając datę. — A melodia? Również pańskiego autorstwa? — O, nie. To jakaś ludowa przyśpiewka, którą nuciła ongiś moja matka. Chce pan zanotować? — Niestety, nie znam się na nutach, ale i bez tego zapamiętam. Złożyłem papier w czworo i starannie schowałem do kieszeni spodni, które zdążyły, nareszcie wyschnąć. W chwilę później zabraliśmy się z Karolem do odwracania naszych drobiazgów rozłożonych na piachu, aby słońce mogło je osuszyć i z drugiej strony. Nasz gość wrócił do łodzi i —- jak dostrzegłem — zajął się na nowo rysowaniem. — Widzę, że on ci się nie podoba — szepnąłem do przyjaciela, gdy rozpościeraliśmy jeden z koców, ciągle jeszcze nasiąknięty wodą. Wzruszył ramionami: — Ani podoba, ani nie podoba. Jest to człowiek zapewne sympatyczny w miejskim krajobrazie, lecz nie pasuje do tutejszej dziczy. Powiada, że przewędrował sporo pustkowi, a zachowuje się jak dziecko. Ten jego śpiew, ten żagiel widoczny niby latarnia morska! A sarn pomysł samotnej wyprawy? Przyznasz, Janie, że taki towarzysz może przysporzyć wiele kłopotu. — Towarzysz? — zdziwiłem się. — Dlaczego ma być naszym towarzyszem? Przecież jutro ruszymy w dalszą drogę i skończy się znajomość. — Tak sądzisz? On podąża w tym samym kierunku co my. Zabronisz mu żeglować za nami lub przed nami? — Oczywiście, że nie. Lecz być może Burns zostanie w tym miejscu na dłużej, tak mu Bię tu podoba. A kiedy stąd ruszy, będziemy już o kilka dziesiątków mil na przodzie. Zresztą... może posłucha twojej rady i zawróci? — Oby, ale w to wątpię. Pomóż mi wyprostować tę drugą derkę. Zachowaliśmy się wczoraj jak dwie niezdary i teraz będziemy cierpieć. Ja to czuję. — To może... zawrócimy? — zapytałem kpiącym tonem. — Oszalałeś! Z powodu jednego deszczu i jednego przybłędy?! — Nie nazywaj Burnsa przybłędą. To nie żaden podejrzany włóczęga, lecz znakomity malarz i rysownik, który przybył tu w określonym celu. Niewielu z jego grona jest tak odważnych, by ryzykować własną skórą dla wzbogacenia naszej wiedzy o Dzikim Zachodzie. — O którym on sam wie niezbyt wiele, sądząc z postępowania — mruknął Karol, nie przekonany. Dałem spokój dalszej sprzeczce. Karol potrafił być uparty. Zakończyliśmy żmudną robotę i wrócili do „Albatrosa". Burns nadal coś tam szkicował. Słońce grzało coraz mocniej, deski pokładu wyschły, a z wnętrza kabiny unosiła się mgiełka ulatującej wilgoci. Zająłem swe poprzednie miejsce, lecz po godzinie miałem dosyć tego prażenia się. Założyłem koszulę, zabrałem winczester. — Dokąd idziesz? — Karol spojrzał na mnie zdziwiony. 22 — Spenetrować pobrzeże lasu. Może odkryję coś ciekawego. — Powodzenia — ziewnął. — A uważaj! Ruszyłem przez plażę prosto ku czarnej linii boru. Już przy pierwszych krzakach ogarnął mnie przyjemny chłód. Z głębi zielonej gęstwiny dmuchało wilgocią i zapachem igliwia, w miejscach mniej zarośniętych promienie słońca padały na ziemię, tworząc żółtozielone plamy. Dalej panował półmrok i cisza. Tylko rzadkie głosy ptaków mieszały się z delikatnym szumem liści. Linia drzew stopniowo gęstniała, a między nimi tak rozrosły się krzewy, że nie można było przecisnąć się tędy bez siekiery. Nie po raz pierwszy oglądałem taką puszczę nie do przebycia. Im dalej na zachód kraju, tym potężniejsze bory rosły aż ku wybrzeżom Pacyfiku, jak gdyby przyroda chciała sobie wynagrodzić pustkę bezdrzewnych prerii rozciągających się od doliny Missisipi aż po zbocza Gór Skalistych. Na tych zboczach bowiem pięły się ku niebu nie znane wschodnim połaciom kraju leśne olbrzymy i chociaż na szczytach i przełęczach nikły drzewa, to już po drugiej stronie gór, z wyjątkiem kilku jałowych pustyń, jak w Newadzie, bory ciągnęły się setkami mil. I to jakie bory! Królowały w nich drzewa-olbrzymy na ponad sto pięćdziesiąt stóp. Zachodni świerk, cedr, biała sosna, a w nadbrzeżnej kalifornijskiej krainie wznosiły się olbrzymy nad olbrzymami, słynne czerwone drzewa, sekwoje, których wiek obliczano na paręset lat! Drzewa sięgające do dwustu pięćdziesięciu stóp *. Tu oczywiście takich olbrzymów nie było, lecz gdy zadarłem głowę, ujrzałem kołyszące się w górze wierzchołki, na pewno przekraczające sto stóp. Szedłem powoli wzdłuż linii boru, nawet nie próbując wedrzeć się głębiej. Aż wreszcie, zgodnie z prze- Stopa = 0,30 m. 23 aniem, trafiłem na ścieżkę. O, nie była to ścież- frąbana toporem lub wydeptana przez ludzkie lecz wąziutki szlak przetarty przez leśne czwo- i, podążające tędy do wodopoju. Byłem pewien, kryję taką steczkę w nieprzebytej ścianie lasu. czysta plaża na pewno musiała być poznaczona mi zwierzyny, tyle że wczorajszy deszcz doszczęt- e spłukał. głębiłem się w zielony półmrok. Nie bez celu ru-m\ na tę przechadzką. Zapachniała mi pieczeń iczyzny, bo od paru dni żywiliśmy się wyłącznie serwą i wędzonym boczkiem. Sprawdziło się to, co iwidywałem: podróż wodą nie sprzyja polowaniu. y odnaleźć tropy zwierzyny, musielibyśmy co ja-czas — i to dość często — opuszczać łódź i nigdy dotarlibyśmy do celu. Co prawda, niejeden raz wiałem jelenie i sarny u wodopoju, a raz nawet brudnego niedźwiedzia, lecz jakże tu strzelać na taką ległość? Gdy natomiast przybliżaliśmy się, zwierzęta srzchały. Cała ta impreza była szalonym pomysłem Karola, skąd zrodził się ten pomysł? Otóż, w ubiegłym roku wybraliśmy się na bardzo tugą wyprawę w głąb północnej Kanady, hen, aż po Wielkie Jezioro Niedźwiedzie *. Ze względu na przecinające obrany szlak rzeki, jeziora i mokradła, przeby-iśmy tę drogę w łodziach. Wybór takiego środka transportu był jednak wówczas uzasadniony również i dla-:ego, że trzeba było zabrać większe zapasy żywności L amunicji, jakich pomieścić by nie mogły nawet największe juki końskich siodeł. Do tamtej pory moja znajomość wodnych szlaków była bardzo powierzchowna. Spotykałem się z nimi tylko wtedy, gdy siedząc na końskim grzbiecie musia- Wyprawa ta opisana została w książce pt. „Skarby Mac- kenzie". 26 łem poić zwierzę lub forsować bród przecinającego trasę strumienia. Przed rokiem przyszło mi po raz pierwszy spędzić wiele tygodni w chybotliwym kanoe. Piękny szlak powiódł nas ku głuszy i do dziś wspominam dziewiczą przyrodę tej uroczej krainy. Jednak ani na myśl mi nie przyszło, że na kolejną wyprawę ruszymy również wodnym szlakiem. Piszę: „kolejną", ponieważ co roku wraz z Karolem Gordonem, który nauczył mnie traperskiego życia (bo sam był traperem), wiosną opuszczałem zakurzone mury rodzinnego miasta Milwaukee, aby na końskim grzbiecie powłóczyć się przez kilka miesięcy po bezdrożach i pustkach Zachodu. Oczekiwałem Karola każdej wiosny, bo zimę spędzał przeważnie na północy, polując na futerkową zwierzynę, kumając się z podobnymi jak on wędrowcami, a nierzadko goszcząc w wigwamach Indian, z którymi zawsze potrafił znaleźć wspólny język, co mu tym łatwiej przychodziło, że władał kilku dialektami czerwo-noskórych plemion. W ostatnich dniach marca tego roku zawitał w moje domowe pielesze i padliśmy sobie w ramiona jak dwaj bracia, którzy nie widzieli się od lat, a nie od kilku miesięcy. Karol oczywiście zamieszkał u mnie i pierwsze dni upłynęły na rozpamiętywaniu starych wspomnień, przeplatanych obszerną relacją Karola z jego zimowych łowów. Z kolei poczęliśmy zastanawiać się nad trasą nowej letniej wyprawy. — Yellowstone! — zaskoczył mnie Karol w odpowiedzi na me liczne propozycje. — Park Narodowy Yellowstone — powtórzył. Osłupiałem. — Przecież tam obowiązuje zakaz polowań? — Nie szkodzi. Napolujemy się po drodze. ~— Napotkamy tłumy zwiedzających — oponowa- — Park stał się modny i ściągają do niego wezy-' greenhorny świata. Słyszałem o tym. Przyjeżdża-odziwiać cuda gejzerów. Na pewno jest to widok miały, lecz ja wcale nie tęsknię za tak licznym to-systwem. Mam go dosyć tutaj, w mieście, ik mówiąc sądziłem, że skłonię go do zmiany pro-u. Ale gdzie tam! Karol jest twardy jak granitowa a„ To prawda, iż o Parku Narodowym Yellowstone a opowiadano, zwłaszcza o samym kanionie rzeki Lowstone i jej źródłach wypływających z rejonu tującego w liczne gejzery tryskające ku niebu, nak nie ciągnęło mnie tam, bowiem nie lubię, gdy iżnik leśny rozkazuje mi jechać czy maszerować tą inie, a nie inną ścieżką, gdy zakazuje rozpalania Liska w miejscu przeze mnie wybranym, a nocleg znaczą nie gdzie indziej, tylko na polance zatłoczo- już przez wrzaskliwą gromadę turystów. N tym miejscu chyba warto wspomnieć w kilku wach o rzece Yellowstone i parku nazwanym jej ieniem. Jak powstał i gdzie się znajduje. \ więc Park Narodowy utworzono na mocy uchwały ingresu USA już w marcu 1872 roku. Kilka tysięcy 1 w północno-zachodniej części stanu Wyoming (któ~ wówczas był jeszcze terytorium, bo prawa sianowe rzymał dopiero w 1890 roku) uzyskało ochronę pań-•va przed jakąkolwiek ingerencją człowieka. Odtąd una i flora mogą się tam rozwijać w niczym nie za~ óconym spokoju. Tak oto po raz pierwszy w historii dzkości doczekała się realizacji dalekosiężna myśl za-opieczenia przed dewastacją wspaniałego pomnika :zyrody i zachowania go w stanie nietkniętym dla rzyszłych pokoleń.* Warto chyba dodać, iż ten pierwszy na świecie park Narodowy Park Yellowstone był kolejno powiększany w itach 1891, 1929, 1930 i 1932. Jego obszar obejmuje dziś 350 mil2 czyli ponad 8 676 km2. narodowy w dużej mierze zawdzięcza swe powstanie energicznej akcji dwu osób: geologa Ferdynanda Hay-dena oraz malarza i rysownika Tomasza Morana. Obaj bowiem parokrotnie zwiedzali kanion rzeki Yellowstone. Moran wykonał szereg rysunków kanionu i jego okolicy dla popularnego magazynu nowojorskiego „Scribner's Monthly", a następnie namalował obraz olejny „Wielki kanion Yellowstone", który wzbudził tak wielki zachwyt, że został nabyty przez Kongres USA i zawieszony w jego siedzibie, w Waszyngtonie. Ten jakoby tak sugestywny argument skłonił wielu członków Kongresu do głosowania nad projektem ustawy o utworzeniu olbrzymiego rezerwatu przyrody. Również znaczny wpływ wywarła agitacja prowadzona zarówno przez Haydena jak i Morana wśród senatorów i reprezentantów izby niższej Kongresu oraz na łamach prasy. Tyle, pokrótce, o Parku Narodowym, to znaczy tyle, ile wiem o tej sprawie. Jak już wspomniałem, projekt Karola spędzenia paru miesięcy wiosny i lata wyłącznie na tym chronionym obszarze nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Ba — wręcz opór! I zapewne wytrwałbym w tym oporze, gdyby nie inny jeszcze pomysł Karola: — Wysłuchaj mnie do końca, Janie. Nie znasz wszystkiego. — Więc słucham — odparłem, nadal pełen sprzeciwu. — Czego nie znam? — Otóż... proponuję całą wędrówkę odbyć łodzią. — Co takiego?! — wykrzyknąłem. — Ledwo moje pęcherze zdążyły się od zeszłego roku zagoić, a znowu mam chwytać za wiosła? — No, no, nie przesadzaj. Zresztą ja nie myślę o wiosłach, lecz o żaglu. Na sekundę zaniemówiłem. — Jakże ty chcesz dotrzeć do Yellowstone na żaglówce? To nie kanoe, nie da się wziąć na plecy. — Oczywiście, oczywiście. Lecz wszystko już prze-ziałem. Nie będziemy brać żaglówki na plecy, jak określasz, natomiast popłyniemy prościutko w górę isouri. — A do Missouri? — Koleją. Z Milwaukee przez St. Paul i Fargo w nocnej Dakocie aż do Bismarck nad Missouri, a da-wodą. — Ale łódź! W wagonie towarowym? Cóż za kłopot d za koszt! — Ani kłopot, ani koszt. Żaglówka czekać ma na 3 właśnie w Bismarck. Uhyba w tym momencie oblicze moje przybrać muła niezbyt inteligentny wygląd, bo Karol parsknął iechem: — Widzę, że nic nie pojmujesz. — Istotnie, nie pojmuję. Jakim cudem w Bismarck skać będzie na nas żaglówka? Któż to nam ją ofe- je? — Ba, od tego powinienem był zacząć. Otóż, musisz .edzieć, że wracając z północy zawadziłem o Monta-:, chociaż nie po drodze mi było. Jednak chciałem eco zwiększyć ilość futerek i wracać nie lądem, lecz odą, bo taniej. W górach Montany, owszem, nieźle i poszło, aż za dobrze. Ledwie dowlokłem się z tobo-m skórek do Fort Benton. — Widziałeś Vincenta Irvina? — przerwałem mu. — A jakże. Spędziłem u niego aż trzy dni, bo nie iciał mnie puścić. Tu dodam, iż Vincent Irvin — szeryf Fort Benton — ył naszym starym znajomym, Karola i moim*. — I to on namówił cię na wyprawę żaglówką? — Nie, nie on. Jednak nieco się do tego przyczy-dł. Historia ta opisana została w powieści pt. „Szeryf z Fort ienton". — Podziękuję mu za to przy najbliższej okazji —-burknąłem. — Nie sierdź się. Irvin niczemu nie winien. Poznałem u niego, a to przecież przypadek, niejakiego Lu-casa Gilberta. Taki sobie jegomość jak setki innych, więc też specjalnie mnie nie zainteresował. — Pewnie traper albo właśnie żeglarz. — Nie zgadłeś, Janie, chociaż z żeglowaniem coś niecoś ma wspólnego. Lucas Gilbert jest współwłaścicielem regularnej linii okrętowej łączącej Fort Benton z St. Louis. Pewnego dnia na statku, na którym podróżował, doszło do awantury sprowokowanej przez trzech pasażerów niewiadomego pochodzenia i zawodu. Załoga opanowała sytuację i gdy zacumowano w Fort Benton, awanturnikami z kolei zajął się Vincent Irvin. Właśnie w związku z tą sprawą odwiedził go Gilbert. — I co dalej? Przyznaj się, Karolu, że ten Gilbert sprzedał ci żaglówkę w zamian za futerka. — Co to, to nie! Nie przerywaj, bo nigdy nie skończę. — Już milczę jak głaz. — Po trzech dniach, ponieważ statek akurat miał odpływać, rozstałem się z Irvinem i wsiadłem na „Słońce Północy". Tak się ta łajba nazywa. A na jej pokładzie znowu spotkałem Gilberta. Ani mnie ziębił, ani grzał, więc nawet nie podszedłem do niego. To on mnie zaczepił. Nie wiem, czy mu Irvin naszeptał, czy sam odgadł, dość że począł mnie wypytywać, jak mi się powodzi z traperką. Od słowa do słowa poczęliśmy gawędzić. Bo cóż innego pozostaje dla zabicia czasu, który w takiej podróży wlecze się jak ślimak? Gilbert, gdy się dowiedział, że wracam z łowieckiej wyprawy, chciał obejrzeć trofea. Pokazałem. Tak go zachwyciły, że natychmiast zapragnął je nabyć. Przyznam, było mi to na rękę. Targ w targ, doszliśmy do porozumienia. Ba, lecz Gilbert nie posiadał takiej sumy pieniędzy. Za- 31 sił mnie do Bismarck, gdzie mieszka. Ponieważ i tak siałbym w Bismarck opuścić statek, by przesiąść na kolej, zaprosiny przyjąłem. Przez cały czas me- pobytu w mieście Gilbert traktował mnie jak króla perów całego świata. Mieszkałem w jego wspaniałej Lii, spałem na puchowym łożu, jadłem najwykwint- sjsze potrawy, aż mi po paru dniach ze szczętem rzydły. W zamian za te luksusy musiałem opowia- ć o swych przygodach, aż mnie gardło rozbolało. spomniałem i o tobie, Janie. — Wielki to zaszczyt dla mej skromnej osoby — niknąłem nieco zgryźliwie. — Lecz nadal nie wiem, :ąd się wzięła żaglówka. — Otóż... Gilbert bardzo zainteresował się naszymi ycieczkami. Wyznał, iż od laty marzy o czymś po-obnym, jednak nie posiada doświadczenia ani odpowiedniego towarzysza do pomocy w wyprawie. — I zwrócił się do ciebie? — wykrzyknąłem. — Zgaduję. Tylko tego nam brakowało. Mam nadzieję, że odmówiłeś. — Nie wiedziałem, jak się wykręcić. Zapłacił tak lojnie za futerka... :— Że miałeś skrupuły. — Prawda. Zapytałem Gilberta, czy jeździ konno. Okazało się, że zaledwie kilka razy siedział na końskim grzbiecie. Znalazłem więc pretekst do odmowy. Wtedy on zaproponował odbycie wycieczki łodzią, w górę Missouri, a później rzeką Yellowstone aż do słynnych gejzerów. Mówił, że podobnie pięknych widoków próżno szukać na całym świecie. — To znaczy, że tam był? — Nie, ale słyszał od turystów. Roześmiałem się: — Niepoważna to sprawa, Karolu. " — Bardzo poważna. Ja sam o Parku Narodowym Yellowstone słyszałem sporo, a wszyscy wychwalaji?* jego malowniczy krajobraz. Jednak propozycję odrzuciłem uzasadniając swą odmowę, że przez cały czas trzeba by płynąć pod prąd, a wiosłowanie pod prąd to ciężka harówka. Na to odparł, że wcale nie myśli o wiośle, lecz o żaglu. On sam zna się na tym, jak mnie zapewnił, i posiada znakomitą łódź, w której swobodnie pomieszczą się trzy osoby. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Jegomość jest wielce sympatyczny, za moje skórki doskonale zapłacił, a do tego gościł mnie wręcz po królewsku. Nie chciałem okazać się niewdzięcznikiem. — Oj, Karolu, Karolu! A czy nie pomyślałeś, że i ja mogę mieć coś do powiedzenia w tej sprawie? — Owszem, pomyślałem. Odparłem, że sam nie mogę decydować. — Lecz w końcu zdecydowałeś. Za siebie i za mnie. Znakomicie! ¦— Tak, to prawda. Gilbert zaciągnął mnie do przystani, abym obejrzał jego cudo. Istotnie, łódź zasługuje na podziw. Popłynęliśmy nią kawałek. Spisuje się świetnie, a Gilbert jest znakomitym sternikiem. Mało tego. Zobowiązał się do pełnego wyposażenia naszej wyprawy. Czy to nie gratka? Dlatego uległem jego wymowie i obietnicom. — Klamka zapadła — westchnąłem. — Diabli wiedzą, jakim człowiekiem jest ten twój Gilbert. Twierdzisz, że dobrym żeglarzem i sympatycznym kompanem. Obyś się nie mylił... W dwa tygodnie po tej rozmowie siedzieliśmy obaj w kolejowym wagonie, gnając ku dalekiemu Bismarck. A tam — niespodzianka! Gilbert przyjął nas w swej podmiejskiej, rzeczywiście eleganckiej willi, lecz wyszedł na powitanie kulejąc i podpierając się laską. Wyjaśnił, iż przed tygodniem, schodząc trapem z własnego 3 •¦—¦ Wołanie... 33 :u, spadł na kamieniste nabrzeże i złamał nogę. idnej wyprawie żeglarskiej nawet nie mógł ma-j zyznaję, że ucieszyła mnie ta wiadomość. — Sam przeciwiał się planom Karola. A jednocześnie zde-fował mnie taki zbieg okoliczności. Po co więc ;liśmy się do Bismarck? Lecz nie doceniłem Gil-i. Bardzo nas ugaszczał i bardzo przepraszał za adek (co mnie nieco rozbawiło, bo przecież nie asnej woli runął z trapu). Oświadczył, że nie może sprawić zawodu i krzyżować planów i wobec 3... oddaje do naszej dyspozycji swego „Albatrosa" tnym wyposażeniem na drogę. Ze zdumienia nie-odjęło mi mowę. Poczęliśmy się wymawiać (praw-nówiąc niezbyt szczerze) od tak hojnego gestu, ak Gilbert twardo stał przy swej propozycji. Ustany. Obejrzeliśmy łódź i zapasy żywności, coś nie-jeszcze dokupili i w dwa dni później „Albatros" ynął na szerokie wody Missouri, roi okazał się niezłym żeglarzem. Dopiero znacz-óźniej stwierdziłem, iż ocena ta daleka jest od pra->wości. Obaj byliśmy kiepskimi wodniakami, w ku czego skąpaliśmy się wraz z całym bagażem, ak zanim do tego doszło, zdołaliśmy dotrzeć bez ^ch przygód do ujścia Yellowstone. Bardzo nam m pomogła świetna mapa — dar Gilberta — Mi-i jest bowiem zdradliwą rzeką. Jej brudnoczeko-^y nurt kryje pod powierzchnią wielkie kłody, widoczne podwodne łachy, twarde jak skała, sta-% nie mniejsze zagrożenie. Z tych powodów nigdy eglowaliśmy nocą, chociaż podróż jest wtedy naj-emniejsza. Lecz nawet wielkie parowce już ierzchu kotwiczą. Spotkaliśmy ich zaledwie kilka, im przeprowadzona przed laty linia kolejowa do Benton stała się konkurencją dla żeglugi. z więc wszystko układało się nader pomyślnie. Jedno nas tylko smęciło: całkowite niepowodzenie wszelkich prób upolowania jakiegokolwiek czworonoga. Co prawda, płynąc dostrzegaliśmy od czasu do czasu gromadki antylop, lecz przy pierwszej próbie przybicia do brzegu zwierzęta pierzchały. Wieczorami, cumując „Albatrosa", czatowaliśmy w nadbrzeżnych zaroślach — bezskutecznie. O świcie podobne próby kończyły się równie kiepsko. — Co u licha! — zdenerwowałem się po kolejnym bezowocnym oczekiwaniu. — Czyżby całą zwierzynę w tych stronach wybito? — Na pewno nie całą. Sam widziałeś antylopy. Po prostu mamy pecha albo też winę za taki stan rzeczy ponosi Park Narodowy. — Niby dlaczego? — Zwierzyna z najbliższych okolic chroni się w Parku. Polować tam nie wolno, więc wszystko co biega lub fruwa, ukrywa się na bezpiecznym obszarze. — Chyba kpisz sobie! Sądzisz, że zwierzęta nawzajem informują się o istnieniu takiego azylu? — zagadnąłem rozbawiony. — Nie śmiej się. Opowiadałem ci kiedyś, iż ryby najlepiej biorą na dziewiczych, nie odwiedzanych przez ludzi wodach. — Owszem, mówiłeś, lecz to prosta sprawa. W dziewiczych wodach żyje więcej ryb niż na uczęszczanych łowiskach. Więcej ryb, a mniej pokarmu. Dlatego łapią się na byle co. — O, to wcale nie jest pewne. Łowiłem na różnych wodach i wiem, że tam gdzie już przede mną ktoś wędkował, ryba jest płoehliwa, rzekłbym: podejrzliwa. A zwierzyna płowa? Na obszarach, na których zdążyła poznać człowieka, staje się, podobnie jak ryby, bardzo ostrożna. Czy to oznacza, iż ryby i czworonogi wzajemnie się ostrzegają? Nie wiem, zbyt mądra to dla mnie kwestia. 'rzestałem się śmiać. Bo przecież w tym, co mówi :ol, tkwiło sporo sprawdzalnej prawdy. Żeby jed-: łowna zwierzyna z tak dalekiego obszaru gnała teren Parku Narodowego Yellowstone -— w to nie głem uwierzyć. Po prostu jazda łodzią najwidocz-j nie szła w parze z łowieckimi sukcesami. Carol jął się wędkarstwa i mimo że Missouri to nie swicza rzeka, odnosił sukces za sukcesem, jak gdy- na przekór swej teorii. ^ecz jak długo można żywić się rybami? Po kilku ach wróciliśmy do wędzonego boczku i konserwo-j fasoli. .ucas Gilbert, planując trzyosobową wyprawę, przyzwał taką ilość żywności, że nie trzeba było oszczę-ić. Rzecz tylko w tym, iż konserwowe produkty 'bko brzydną, no i nie posiadają tej wartości, co ieżo przyrządzone. Znałem przypadki, kiedy to od-wiający się wyłącznie konserwami po pewnym cza- zapadali na szkorbut. Podczas całej podróży po Missouri los tylko raz je-n do nas się uśmiechnął. Pewnego ranka, nim odcu-)waliśmy łódź, chmara ptactwa przefrunąła w ogłu-rjącym łopocie skrzydeł z jednego brzegu na drugi, czym zapadła w rzadkiej trawie. — Indyki! — radośnie zawołał Karol. Z bronią w garściach pognaliśmy na brzeg, gdzie idły ptaki. Dziwne są zaiste zwyczaje dzikich indy-»w! Dwukrotnie w ciągu roku, na wiosnę i z konni jesieni, odbywają dalekie wędrówki: raz na północ, z na południe. Stado podrywa się do lotu tylko wte-i, gdy napotyka przeszkodę wodną. Aby było jeszcze :iwniej — ptaki maszerują w zwartych kolumnach: Idzielnie indyki, oddzielnie indyczki. Podczas marszu .e rozpraszają się — łatwo więc- ustrzelić dowolną h ilość, lecz takie polowanie /byt przypomina ma-tkrę. Karol podzielał ten pogląd, dlatego zadowoli- liśmy się czterema sztukami, co nam starczyło na dwa zaledwie posiłki. Indyki po zimowisku były chude i żylaste. Nic więc dziwnego, iż każdego dnia z utęsknieniem rozglądaliśmy się za czworonożną zwierzyną. Bezskutecznie. Sytuacja nie polepszyła się, gdy wreszcie wpłynęliśmy na wody Yellowstone, prawego dopływu Missouri. Krajobraz zdziczał, tylko niekiedy mijała nas barka spływająca z prądem. Zwierzyny nadal nie było. Wobec tego podjęliśmy tak zwaną śmiałą decyzję opuszczenia na kilka dni rzeki. Któregoś ranka, rozłożywszy na deskach łodzi wielką mapę, starannie przestudiowaliśmy wszystkie odgałęzienia Yellowstone, by w końcu po długich deliberacjach zdecydować się na skręcenie w prawy dopływ — strumień o nazwie Clark. Żeglowaliśmy z mapą pod ręką, licząc kolejne dopływy, aż następnego dnia ukazało się nam wśród lesistych wzgórz ujście Clarka, prezentujące się jako spora rzeczka, w sam raz dla naszej niezbyt głęboko zanurzającej się łodzi. Być może, iż w' okresie lata rzeczka ta traci sporo wody, lecz obecnie, wiosną, toczyła się szerokim i głębokim nurtem. Po upolowaniu pierwszego czworonoga mieliśmy zawracać ku Yellowstone. Los jednak poplątał nasze zamierzenia w tak zawikłany supeł, że nie sposób było go rozplatać. Lecz o tym — później. Tymczasem żegluga wodami Clarka, ani lepsza, ani gorsza od dotychczasowej, nie zaspokoiła naszych łowieckich ambicji. Raz jeszcze potwierdziło się, że trakt wodny nie sprzyja polowaniu. Nie traciliśmy jednak nadziei i podjęliśmy jeszcze jedną próbę zmiany kierunku żeglugi. Trzeciego dnia mozolnego posuwania się pod prąd wartkich wód Clarka dotarliśmy do ujścia dopływu, którego daleka panorama ukazała szeregi kopulastych 39 górz porośniętych szpilkowym lasem, spadających odnie ku złocistym łachom, malutkim, zielonym Dom, tu i tam przegradzającym nurt, i sitowiu po-rtającemu brzegi. Był to obraz urzekający swym Dkiem. Zatrzymaliśmy „Albatrosa" przy cypelku gradzającym nurt obu rzek i przy rozpalonym og-;ku zaczęliśmy pitrasić popołudniowy posiłek. Z tego pla wzrok sięgał w głąb prostego jak z łuku strze-korytarza zieleni. Błękitna mgiełka wisiała w dali, dookoła panowała cisza, przerywana jedynie plusem wody i delikatnym szumem drzew. — Jak myślisz, Karolu, a gdyby tak skręcić w tę eczkę? — W ten sposób nigdy nie dopłyniemy do Parku ellowstone... — A musimy? — zagadnąłem przekornie. Wytrzeszczył na mnie oczy. — Jak to?! Przecież zdecydowaliśmy. — Decyzję można zmienić. Zresztą... jest to zapewne lała rzeczka i daleko nią nie odpłyniemy. Sądzę, że o sprawa dwu, trzech dni najwyżej. — Ale po co? —¦ To ostatnia moim zdaniem szansa napotkania ownej zwierzyny, a poza tym... spójrz, Karolu, jak ;am pięknie. Zgodził się. Przed zmianą kursu poczęliśmy szukać na mapie nazwy tego dopływu. Nie znaleźliśmy. Dziś, po wielu, wielu dniach, jakie upłynęły od tamtej pory, gotów jestem przypuszczać, iż ten dopływ w ogóle nie istniał, że w ogóle wszystko, co przeżyliśmy w tym zakątku zagubionego świata — było snem, majaczeniem, albo... czarami ducha gór! Śmieszne? Być może, ale nie dla mnie. Wpłynęliśmy na nieznane wody i natychmiast nasz żagiel sflaczał. Najlżejszy podm-uch wiatru nie przem- knął zielonym korytarzem lesistych wzgórz. Trzeba było chwycić za wiosła i w pocie czoła, sięgając dna rzeczki, mozolnie pchać łódź przeciw wartkiemu prądowi. Żaglówka to nie zwinne kanoe, dające się niewielkim wysiłkiem kierować tak, by dziób omijał najbardziej burzliwe wody i najłatwiej torował sobie drogę. Pod wieczór dotarliśmy do miejsca, gdzie koryto rzeczki raptownie skręcało ku zachodowi, a okoliczne wzgórza odbiegały na prawo i na lewo, zostawiając po obu brzegach jasne pasy złocistych plaż i małe łączki sięgające wzniesień, a nawet w kilku miejscach wspinające się szmaragdowymi jęzorami między krzewy i pierwsze pnie sosen, które niby forpoczty wielkiego boru zmierzały ku rzece. Tu — co za szczęście — dosięgnął nas pierwszy podmuch. Wydął płótno na maszcie i pozwolił odsapnąć po ciężkiej pracy. Co zaś sią stało później (właśnie z przyczyny wiatru!) — o tym już szczegółowo napisałem. 40 zgórz porośniętych szpilkowym lasem, spadających godnie ku złocistym łachom, malutkim, zielonym jpom, tu i tam przegradzającym nurt, i sitowiu po-istającemu brzegi. Był to obraz urzekający swym -okiem. Zatrzymaliśmy „Albatrosa" przy cypelku łgradzającym nurt obu rzek i przy rozpalonym og-isku zaczęliśmy pitrasić popołudniowy posiłek. Z tego rpla wzrok sięgał w głąb prostego jak z łuku strze-t korytarza zieleni. Błękitna mgiełka wisiała w dali, dookoła panowała cisza, przerywana jedynie plus-Lem wody i delikatnym szumem drzew. — Jak myślisz, Karolu, a gdyby tak skręcić w tę :eczkę? — W ten sposób nigdy nie dopłyniemy do Parku ellowstone... — A musimy? — zagadnąłem przekornie. Wytrzeszczył na mnie oczy. — Jak to?! Przecież zdecydowaliśmy. — Decyzję można zmienić. Zresztą... jest to zapewne Lała rzeczka i daleko nią nie odpłyniemy. Sądzę, że ) sprawa dwu, trzech dni najwyżej. — Ale po co? — To ostatnia moim zdaniem szansa napotkania >wnej zwierzyny, a poza tym... spójrz, Karolu, jak im pięknie. Zgodził się. Przed zmianą kursu poczęliśmy szukać na mapie azwy tego dopływu. Nie znaleźliśmy. Dziś, po wielu, rielu dniach, jakie upłynęły od tamtej pory, gotów sstem przypuszczać, iż ten dopływ w ogóle nie ist-iał, że w ogóle wszystko, co przeżyliśmy w tym za-ątku zagubionego świata — było snem, majaczeniem, Ibo... czarami ducha gór! Śmieszne? Być może, ale de dla mnie. Wpłynęliśmy na nieznane wody i natychmiast nasz agiel sflaczał. Najlżejszy podmuch wiatru nic przem- knął zielonym korytarzem lesistych wzgórz. Trzeba było chwycić za wiosła i w pocie czoła, sięgając dna rzeczki, mozolnie pchać łódź przeciw wartkiemu prądowi. Żaglówka to nie zwinne kanoe, dające się niewielkim wysiłkiem kierować tak, by dziób omijał najbardziej burzliwe wody i najłatwiej torował sobie drogę. Pod wieczór dotarliśmy do miejsca, gdzie koryto rzeczki raptownie skręcało ku zachodowi, a okoliczne wzgórza odbiegały na prawo i na lewo, zostawiając po obu brzegach jasne pasy złocistych plaż i małe łączki sięgające wzniesień, a nawet w kilku miejscach wspinające się szmaragdowymi jęzorami między krzewy i pierwsze pnie sosen, które niby forpoczty wielkiego boru zmierzały ku rzece. Tu — co za szczęście — dosięgnął nas pierwszy podmuch. Wydął płótno na maszcie i pozwolił odsapnąć po ciężkiej pracy. Co zaś się stało później (właśnie z przyczyny wiatru!) — o tym już szczegółowo napisałem. Pułapki Zagłębiłem się w zielony półmrok. Nisko nad zie-ią, na liściach płożących się zarośli, jeszcze błyszcza-krople po nocnej ulewie. W miarę jak penetrowałem las, wzmagała się du-ota. Rozgrzana słońcem puszcza poczynała parować powietrzu drgała wilgotna mgiełka zraszająca mi rarz i dłonie. Lufa winczestera zalśniła. Po przebyciu jeszcze kilkunastu kroków zatrzymana się. Nie było sensu przedzierać się głębiej przez ątaninę krzewów i powojów. Tu na pewno nie tniała szansa spotkania najlichszego nawet czworonoga. Przystanąłem nasłuchując, lecz poza urywanym yiergotem ptaków i lekkim poszumem gałęzi żaden ny głos nie docierał do mych uszu. Sam nie wiem, w jakim celu — i chyba było to ośliwe zrządzenie losu, bo wbrew pierwotnej decy-i — zamiast wrócić, ruszyłem przed siebie. Kres ędrówki nastąpił wkrótce i niespodziewanie. Przy tórymś tam kolejnym kroku ziemia zatrzęsła się pod loimi stopami i nim zdążyłem uskoczyć, runąłem w ilgotną ciemność. Był to dół tak głęboki, jak wkrótce to zdołałem prawdzie, że dwóch średniego wzrostu mężczyzn, sto-icych jeden na drugim, ledwo by sięgnęło jego kra-rędzi. "Nie potłukłem się, co przypisać należy nie tylko odrobinie szczęścia. Po prostu nie sposób było upaść, bo wykop miał kształt regularnego, bardzo wąskiego czworoboku. Przy skąpym świetle, które padało z góry poprzez resztki połamanych badyli, gałązek i kłębowisko wyschłych traw, odnalazłem na dnie swój win-czester, który wypadł mi z ręki podczas upadku. Dół, rzecz jasna, musiał być dziełem rąk ludzkich. Stanowił świetną pułapkę na wszelkie leśne czworonogi. Prostopadłe, gładkie ściany świadczyły o sumiennej pracy nieznanego kopacza. Tylko w jednym miejscu zwisał ułamek korzenia, ale tak wysoko, że wszelkie próby dosięgnięcia go zakończyły się niepowodzeniem. Wyciągnąłem długi myśliwski nóż, aby wydłubać w miękkiej powierzchni ściany stopnie jako oparcie dla nóg. Robota poszła mi sprawnie, lecz gdy lewą stopę wsunąłem we wgłębienie, gdy już ręką miałem uchwycić zwisający korzeń, miękka ziemia obsunęła się. Zabrałem się ponownie do roboty, z wściekłością desperata, który nie może liczyć na czyjąkolwiek pomoc. Do licha! Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wpaść (w przenośni i dosłownie) tak paskudnie! Znów wygrzebałem dwa schodki. Podskok, mocne odbicie i już znajduję się w połowie wysokości ściany. Ręka chwyta za korzeń. Znów ziemia się obsuwa, przez chwilę wiszę z dłonią zaciśniętą na korzeniu. Ale korzeń trzaska i znów ląduję na spodzie. Z pasją pruję teraz całą ścianę, zwalając na dno kawały gliny. Kolbą winczestera strącam zawieszone w górze resztki pokrycia mej pułapki. Pod stopami powstaje w ten sposób malutkie wzniesienie. Ile godzin należy tak orać, by dno podniosło się na odpowiednią wysokość? Harując w pocie czoła, krzepiłem się myślą, iż Karol, zaniepokojony, zacznie mnie szukać i. odnajdzie mój trop. Ba, lecz kiedy? Tymczasem to nożem, to kolbą odwalałem całe ski-r wilgotnej ziemi, aż niespodziewanie natrafiłem na stropate, twarde zaokrąglenie, jakiego ani wyciąg-ć, ani poruszyć nie było sposobu. Po obkruszeniu iny ujrzałem na wysokości mej piersi potężny głaz, o wie, czy nawet nie fragment litej skały. Przewie-em winczester przez plecy i nie bez trudu wgramo-em się na tę skalną półkę. Ani drgnęła. Lecz nawet tej pozycji nie mogłem dosięgnąć krawędzi wykopu. >piero gdy z całej siły wbiłem nad sobą nóż, jego :on posłużył mi za następny stopień. Podskoczyłem, iparłem się o wbity nóż i wreszcie palcami obu dłoni izepiłem się w twardą ziemię ponad wykopem. Myłem, że połamię wszystkie paznokcie razem z palni. Jednak dźwignąłem się i padłem piersiami poza :zyt wykopu. Reszta okazała się drobnostką. Leża-n chwilę na ścieżce, ciężko dysząc. — Hej! — usłyszałem jak przez watę. — Co pan tu Wstałem, chociaż nogi pode mną jeszcze się ugi-ły. Po przeciwnej stronie dołu stał Adrian Burns. — Proszę uważać — wydyszałem. — Ziemia może obsunąć. — O, do tysiąca pędzli! — wykrzyknął. — Kto to 'kopał? — I ja chciałbym wiedzieć — stwierdziłem otrze-jąc się z kurzu. — Nic się panu nie stało? — Nic, poza kilkoma siniakami. Wracajmy. Co pana oniło do pójścia moim śladem? — Moja malarska natura — stwierdził z nutką chełp-rośei. — Szukam pięknych widoków, a poza tym nie-roiłem się o pana, chociaż pański towarzysz mnie śmiał. Uważa, iż z pana stary wyga, co zawsze da )ie radę. — Przesada. Co prawda wydobyłem się z tej prze- klętej dziury, lecz wpadłem do niej przez własne gapiostwo. — Zarwała się ziemia? — Nie, zapadło się przykrycie ułożone nad jamą. Chodźmy. Nie wiem, kim jest ten traper, przez którego tak wpadłem. Okazuje się, iż okolica nie jest tak bezludna, jak nam się wydawało. Trzeba przestrzec Karola. Zawróciliśmy. W drodze powrotnej zagadnąłem swego towarzysza, czy wie, jak nazywa się rzeczka, po której żeglujemy. Wzruszył ramionami: — Nie mam pojęcia. Czysty przypadek, że się tu znalazłem. Płynąc nurtem Clarka, dostrzegłem ujście rzeczki i wydało mi się tak malownicze, iż natychmiast tam wpłynąłem. Szukam przecież malowniczych krajobrazów. A wy? — Łownej zwierzyny. — A więc myśliwi — stwierdził. — To znaczy, iż włóczycie się bez celu, aby znaleźć cel warty kuli. — No tak — uśmiechnąłem się — to prawda, lecz z małą poprawką: mamy zamiar zwiedzić Narodowy Park Yellowstone. Jakoby jedyny tego rodzaju zakątek na ziemi. — Istotnie. Byłem tam. Żaden opis nie odda uroku tamtych stron. Jednak wątpię, czy tą rzeczką zdołacie dotrzeć do Parku. Należało płynąć Yellowstone. Wyjaśniłem mu, iż po pierwszym udanym polowaniu wrócimy na zaplanowaną trasę. — Ha, to nieco pobędziemy razem, bo tu ze zwierzyną kiepsko. Przez trzy ostatnie dni nie zauważyłem tropów nawet najlichszego czworonoga. Zupełnie jakby wszystkie zbiegły na teren Parku. — Zawiadomione o jego powstaniu specjalnymi pismami — dodałem żartobliwie. -r- A jednak coś w tym jest! Napotkany kiedyś tra- 45 er opowiadał, iż zwierzaki potrafią wj okolice ardziej dla nich bezpieczne i tam wędrują. — Mój przyjaciel uważa podobnie. — I chyba ma rację. — Ba, lecz stwierdzono, że olbrzymia wu, dzi-:ich zwierząt nigdy nie opuszcza rodzinnych stron, że vędruje stale po tym samym obszarze o powierzchni kilkunastu czy kilkudziesięciu mil kwadratowych. Do wyjątków należą bizony, mustangi, karibu i renifery laickiej północy, dwukrotnie w rocznym okresie przemieszczające się z północy na południe i z południa na północ w poszukiwaniu paszy. — Chyba się pan nie myli. Co do mnie, nie znam się na rzeczy. Być może znajdujemy się niezbyt daleko od granic Parku. — Może. Odkąd opuściliśmy wody Missouri, ani jeden czworonóg nie zbliżył się do nas na odległość strzału, a w ogóle widziałem ich bardzo niewiele. — To potwierdza teorię tamtego trapera. Zwierzy^ na wywędrowała z tych okolic. — Tak? To skąd ten dół, w który wpadłem? Nie wykopał go przecież żaden żółtodziób, sądząc po dokładnej robocie, lecz doświadczony myśliwy. A jeśli doświadczony, to wiedzący sporo o mieszkańcach tutejszych lasów. — Istotnie. Warto by go o to zapytać. — Byłe zechciał się nam ujawnić. Lubię wiedzieć, kto się kręci pod moim bokiem i czego szuka. — Czy to takie ważne? — Owszem. Przede wszystkim dlatego, że nie jest sprawą bezpieczną, gdy dwie osoby nic nie wiedzące 0 sobie polują na tym samym terenie. — Pan musi być doświadczonym myśliwym. Co do mnie, jestem ignorantem. Moje narzędzia to pędzel 1 ołówek, a nie dubeltówka czy sztuce r. Nie odpowiedziałem. Las się skończy), a wraz z nim. 48 •ścieżka. Na krańcu złocistej plaży, która teraz różowiła się blaskami zachodu, sterczały maszty obu łodzi. Karol zajęty był rozpalaniem ogniska, a spoczywający obok stos chrustu i gałęzi świadczył, że mój przyjaciel spędził czas pracowicie. Wyprostował się na nasz widok. — No? — zagadnął. — Strzału nie słyszałem, zwierzyny nie widzę. Cóż cię tak długo zatrzymało? Upadłeś — stwierdził przyjrzawszy mi się uważnie. — Raczej wpadłem. — Wykrot? — Nie. Solidny rów wykopany przy pomocy łopaty. — Pułapka? — Oczywiście. Tak misternie zamaskowana, że dopiero wtedy ją spostrzegłem, gdy znalazłem się na dnie. — Daleko stąd? — Będzie około mili. — A więc prawie pod nosem. Tkwimy tu półtora dnia i twórca tej pułapki dotąd się nie ujawnił. Czy to nie dziwne?... — Może poluje w innej okolicy? — wtrącił się Burns. — Może. Albo to jakaś stara, opuszczona jama. — Nic podobnego — żachnąłem się. — Przykryta była świeżutkimi pędami krzewów i trawą, która jeszcze nie zdążyła zmienić barwy. W przeciwnym wypadku w czas bym się spostrzegł. Sam zobacz — wskazałem ręką. — Tam na ścieżce przetartej przez zwierzynę. — No, proszę. Więc jednak jest tu zwierzyna — pokiwał głową Karol. — Ale ten nieznany traper będzie miał do ciebie, Janie, poważne pretensje. — Dlatego, że zniszczyłem mu pułapkę? Jeśli ma odrobinę oleju w głowie, machnie na to ręką. Nie zrobiłem tego umyślnie. Zresztą, przeproszę go, gdy ty]ko się pojawi. 47 — Jeśli się pojawi. Sam się wygrzebałeś z tej dziu-7 — Sam, chociaż jama jest głęboka co najmniej na kies dziesięć stóp. — Ho, ho! To nieźle. Nie znalazłeś na dnie szczot-)w zwierzyny? — Nie. I nic nie cuchnęło. Albo więc wyczyszczono [ dokładnie, albo też jest to zupełnie świeża pułapka. — Tak właśnie myślałem. A teraz... zabierz się do krobania ryb. Nałowiłem ich całą górę. Przystałem na tę propozycję niezbyt ochoczo. Na zczęście tym razem znalazł się pomocnik do tej paskudnej roboty. We dwóch z Burnsem szybkośmy ;ię z tym uporali. Pieczenie ryb było już tylko samą Drzyjemnością. Z powodu tajemniczego dołu, a ściślej: nieznanego Dsobnika, który go wykopał, postanowiliśmy (to znaczy Karol i ja) czuwać na przemian przez całą noc. Burns, usłyszawszy o nocnej warcie, zaoferował swój udział. Trudno było odmówić, ale też trudno przyjąć propozycję. Niezbyt ufaliśmy jego westmańskim sprawnoś-ciom. Znalazłem wyjście z kłopotliwej sytuacji, obiecując Burnsowi, że go obudzę, gdy upłynie czas mego dyżuru. Obietnicy dotrzymałem, lecz dopiero o świcie, gdy widoczność tak się poprawiła, że nawet najgorszy wartownik mógł dobrze spełnić swój obowiązek. Sam Burns obudził nas dość późno, słoneczny blask już migotał na falach rzeki. Karol nieco pomruczał na taką opieszałość, ale nic nas przecież nie nagliło do pośpiechu. Burns, jak się okazało, nigdy nie wstawał przed świtem i sądził, że i my praktykujemy taki zwyczaj. Po śniadaniu zacząłem przygotowywać łódź do drogi, a Karol — moim zdaniem całkowicie zbytecznie — udał się do lasu. — Rzucę okiem na twoją dziurę, Janie.- 48 Po jego odejściu malarz zabrał się do wykończenia wczorajszego rysunku. Wyciągnąłem z tego wniosek, iż nie ma zamiaru ruszać z nami. Odczułem lekkie rozczarowanie, prawie że pretensję do przypadkowego towarzysza. .Pretensję zupełnie nie uzasadnioną, wynikłą jedynie z tego, iż Burnsa uznałem za człowieka niezwykle interesującego i liczyłem na niejedną ciekawą pogawędkę. Minęło z pół godziny. Siadłem na dziobie „Albatrosa" gapiąc się na las, w którym zniknął Karol. — A więc ruszacie? Drgnąłem. To był Burns. Widać skończył swą pracę, stał przede mną bez ołówka i kartonu w dłoniach. — Tak — stwierdziłem. — Czekam tylko na powrót mego towarzysza. — Och — westchnął — krajobraz jest tu tak piękny, aż żal go porzucać. Nie pojąłem, o co mu chodzi. — Mego przyjaciela nieco niepokoi dół, w który wpadłem. Dlatego postanowiliśmy opuścić to miejsce. — Szkoda. Kto wie, może ten człowiek jest kimś interesującym? Zawsze w swych wyprawach poszukuję ciekawych typów ludzkich. Uśmiechnąłem się. — Dla wzbogacenia obrazów? — Oczywiście. — Wobec tego można żałować, iż ten nieznajomy dotąd się nie ujawnił. Lecz jeśli pan pobędzie tu dłużej, kto wie, może złoży panu wizytę. — Nie jest to pewne. Dlatego... jeśli nie macie nic przeciw temu, ruszę z wami. Nie chcę jednak być natrętem... — Cóż znowu? We trójkę będzie nam raźniej. — Jeśli tak, przyjmuję zaproszenie. A więc uznał mą odpowiedź jako zaproszenie... Karol zapewne nie będzie z tego zadowolony. Uważa, że 4 — Wołanie... 49 :ns nie jest westmanem. Lecz cóż z tego? Prsed kilku r i ja nim nie byłem. Zresztą jeśli Burna mc po raz rwszy udawał się na malarską wędrówkę, nie mógł : tak niedoświadczony, jak przypuszczał Karol. - Ruszamy? — zawołałem na widok Karola wraca-ego z lasu. — Łódź gotowa do drogi. - Znakomicie. Jesteś nieoceniony, Janie. Wyobraź ie, że twój dół odnalazłem z pewnym trudem. - Zabłądziłeś? - Ślepy by trafił. Rzecz w tym, iż pułapce już ywrócono jej dawny wygląd. Dlatego przez chwilę ziłem, że jest to jakiś drugi wykop. Począłem szu-: twojego i to wbrew wyraźnym śladom. Lecz nic iego nie odkryłem. A więc ktoś już zagospodarował apkę. Czy to nie dziwne? — Gdzież jest ten człowiek? Dlaczego tu nie przy-dł? Yzruszył ramionami: — Dół jest na nowo pokryty bardzo misterną pląta-ą gałązek i traw. Niewiele brakowało, a wpadłbym : ty, Janie. Podejrzany to chyba typ, jeśli wiedząc laszym pobycie nie kwapi się z zawarciem znajo-ści. Każdy traper, bo to na pewno traper, spragnio- jest widoku ludzkich twarzy, a przede wszystkim mowy. Więc bezpieczniej będzie opuścić natych-ast te strony. Panu — zwrócił się do Burnsa — Izę uczynić podobnie. — Pan Burns jedzie z nami — oświadczyłem zdecy-wanie. — No, to w drogę! Dbaj z Karolem skierowaliśmy „Albatrosa" na śro-t nurtu, gdzie bujał się już cserwonoskrzydły „Pean" Burnsa. Malarz wciągnął kolorowy żagiel tak rbko i sprawnie, iż żaglówka skoczyła pod prąd jak a smagnięty biczem. Purpurowe płótno wydęło się. ,Albatros" był cięższy i chyba z półtora raza dłuż- szy i szerszy od „Pelikana", toteż większy stawiał opór wodzie. Nim na dobre ruszyliśmy, „Pelikan" czerwieniał hen, poza ostatnim jęzorem piaszczystej plaży, tam gdzie jej miejsce zajmował czarny bór, gdzie potężne, kostropate konary zwieszały się nisko nad samym korytem rzeki. Wreszcie oba nasze żagle — malutki kliwer na dziobie i wielki grot, solidnym bomem obracający się wokół masztu — załopotały na wietrze. Strzeliły bryzgi spod dziobu, a biała piana poczęła płynąć wzdłuż burt, by złączyć się za rufą w uciekający w dal srebrzysty szlak przejazdu. Zabawne, iż żaden z naszej trójki nie zapytał, w jakim kierunku mamy płynąć. Tak to było oczywiste. Pod prąd, tunelem wśród zielonych wzgórz, nieznaną rzeką ku nieznanej krainie. Karol sterował, a ja tuż przy dziobie śledziłem uciekający przed nami czerwony żagiel „Pelikana". Nurt błyszczał, mienił się blaskiem słońca, aż oczy raziło. Plusk fal, zwłaszcza tam gdzie się brzegi zbiegały, dzwonił w uszach niby tysiące kamyków rzucanych na mosiężną blachę. Gdy brzegi rozchodziły się, głos wody cichnął. I wówczas gdzieś ze szczytów wzniesień spływało ku dolinie szumiące westchnienie wiatru. Może było to właśnie wołanie dalekich wzgórz, o którym śpiewał Adrian Burns? Płynęliśmy za czerwonym żaglem, który stale nas wyprzedzał, co było dla nas okolicznością sprzyjającą, ponieważ „Pelikan" wskazywał nam najdogodniejszą drogę. Po jakichś trzech godzinach „Pelikan" zwolnił, a potem się zatrzymał. Żagiel, tracąc wiatr, począł łopotać. Płynęliśmy burta w burtę. Burns wydawał się bardzo podniecony. — Jeleń, do tuzina pędzli! Tam — wskazał ręką. — Rzuć kotwicę, Janie — rozkazał Karol. Burns nie jest westmanem. Lecz CÓŻ z tego? Przed kilku laty i ja nim nie byłem. ZreftZtq Jeśli Bumi nie po raz pierwszy udawał si»; na inalar.sk;) wędrówkę, nie mógł być tak niedoświadczony, jak przypuszcza! Karol. — Ruszamy? — zawołałem na widok Karola wracającego z lasu. — Łódź gotowa do drogi. — Znakomicie. Jesteś nieoceniony, Janie. Wyobraź sobie, że twój dół odnalazłem z pewnym trudem. — Zabłądziłeś? — Ślepy by trafił. Rzecz w tym, iż pułapce już przywrócono jej dawny wygląd. Dlatego przez chwilą sądziłem, że jest to jakiś drugi wykop. Począłem szukać twojego i to wbrew wyraźnym śladom. Lecz nic takiego nie odkryłem. A więc ktoś już zagospodarował pułapkę. Czy to nie dziwne? — Gdzież jest ten człowiek? Dlaczego tu nie przyszedł? Wzruszył ramionami: — Dół jest na nowo pokryty bardzo misterną plątaniną gałązek i traw. Niewiele brakowało, a wpadłbym jak ty, Janie. Podejrzany to chyba typ, jeśli wiedząc o naszym pobycie nie kwapi się z zawarciem znajomości. Każdy traper, bo to na pewno traper, spragniony jest widoku ludzkich twarzy, a przede wszystkim rozmowy. Więc bezpieczniej będzie opuścić natychmiast te strony. Panu — zwrócił się do Burnsa — radzę uczynić podobnie. — Pan Burns jedzie z nami — oświadczyłem zdecydowanie. — No, to w drogę! Obaj z Karolem skierowaliśmy „Albatrosa" na środek nurtu, gdzie bujał się już eserwonoskrzydły „Pelikan" Burnsa. Malarz wciągnął kolorowy żagiel tak szybko i sprawnie, iż żaglówka skoczyła pod prąd jak koń smagnięty biczem. Purpurowe płótno wydęło się. „Albatros" był cięższy i chyba z półtora raza dłuż- 50 szy i szerszy od „Pelikana", toteż większy stawiał opór wodzie. Nim na dobre ruszyliśmy, „Pelikan" czerwieniał hen, poza ostatnim jęzorem piaszczystej plaży, tam gdzie jej miejsce zajmował czarny bór, gdzie potężne, kostropate konary zwieszały się nisko nad samym korytem rzeki. Wreszcie oba nasze żagle — malutki kliwer na dziobie i wielki grot, solidnym bomem obracający się wokół masztu — załopotały na wietrze. Strzeliły bryzgi spod dziobu, a biała piana poczęła płynąć wzdłuż burt, by złączyć się za rufą w uciekający w dal srebrzysty szlak przejazdu. Zabawne, iż żaden z naszej trójki nie zapytał, w jakim kierunku mamy płynąć. Tak to było oczywiste. Pod prąd, tunelem wśród zielonych wzgórz, nieznaną rzeką ku nieznanej krainie. Karol sterował, a ja tuż przy dziobie śledziłem uciekający przed nami czerwony żagiel „Pelikana". Nurt błyszczał, mienił się blaskiem słońca, aż oczy raziło. Plusk fal, zwłaszcza tam gdzie się brzegi zbiegały, dzwonił w uszach niby tysiące kamyków rzucanych na mosiężną blachę. Gdy brzegi rozchodziły się, głos wody cichnął. I wówczas gdzieś ze szczytów wzniesień spływało ku dolinie szumiące westchnienie wiatru. Może było to właśnie wołanie dalekich wzgórz, o którym śpiewał Adrian Burns? Płynęliśmy za czerwonym żaglem, który stale nas wyprzedzał, co było dla nas okolicznością sprzyjającą, ponieważ „Pelikan" wskazywał nam najdogodniejszą drogę. Po jakichś trzech godzinach „Pelikan" zwolnił, a potem się zatrzymał. Żagiel, tracąc wiatr, począł łopotać. Płynęliśmy burta w burtę. Burns wydawał się bardzo podniecony. — Jeleń, do tuzina pędzli! Tam — wskazał ręką. — Rzuć kotwicę, Janie — rozkazał Karol. Plusnęło. Lina się naprężyła, „Albatros" drgnął i za-iłysał się. — Gdzież ten jeleń? zagadnąłem cicho. — Proszę Spojrzeć W prawo. Istotnie. Zwierzę stało między pniami dwu potęż-rch jodeł. — Co on tam robi? — zdziwiłem — Patrzy na nas — stwierdził Karol. — Na pewno gdy nie widział żagli. Ustawił się do strzału znako-icie, widzę jego lewy bok. Przyznam, iż zdumiała mnie nieruchomość rogacza. rzecież musiał nas widzieć. Na co czekał? Karol sięgnął po broń, wolniutko przyłożył kolbę do imienia... — Tfu — burknął. — Niechby się wreszcie ruszył, łupio się czuję. Zupełnie jak żołnierz w plutonie 'zekucyjnym. Postawił przy nodze broń. ----Rezygnujesz? — Potrafię strzelić do zwierzęcia w biegu, w skoku, sradającego się do wodopoju... — Dlaczego więc pan nie strzela? — zdumiał się >urns. — Dlatego — odparłem za przyjaciela — iż cel jest byt wyraźny. Sytuacja jak w rzeźni, a tego nie lubi aden prawdziwy myśliwy. Chyba nie zrozumiał. Lecz ja rozumiałem. Roze-tchnęliśmy wiosłami burty obu łodzi. Raz jeszcze spoj-załem na jelenia. Spojrzałem, przetarłem oczy, by powtórnie rzucić wzrokiem na nieruchome zwierzę. — O, do licha! — zawołałem. — Co tam, Janie? — Rogacz się przewrócił! Patrz... leży tam, między Dniami. — Do brzegu! Szarpnąłem za kotwiczną linkę. Chwyciłem wiosło, 52 sięgnąłem nim płytkiego dna. Dziób skierował się ku gęstwinie krzaków tuż nad wodą. Burns natychmiast ruszył za nami. Z trudem werżnęliśmy się między oczerety, a później wynikł kłopot z mocowaniem łodzi. Ani jedno drzewo nie rosło w zasięgu cumowniczej linki. Wyrzuciłem kotwicę i począłem się przedzierać poprzez krzewy i płożące się rośliny o długich pędach. — Uważajcie! — krzyknął Karol. — Tu może rosnąć trujący bluszcz! W końcu przedostaliśmy się na łagodny stok wzniesienia, który doprowadził nas do miejsca, gdzie znajdował się jeleń. Nawet nie drgnął na szelest naszych kroków. Był martwy. — Do miliona pędzli! — To chyba jakieś chore zwierzę. Może przywlokło się tu ostatkiem sił — zauważył Burns. Karol pochylił się i uniósł bezwładny łeb. W szyi rogacza tkwiła strzała. Na nagiej ziemi krzepła kałuża krwi. — Oto choroba jelenia — powiedział mój przyjaciel. — Sądziłem, że obecnie już nikt nie używa łuku. Zaiste, zawędrowaliśmy w strony, w których czas się zatrzymał. — Indiańska strzała — wyszeptałem zdumiony. — To jasne. Okolica nie jest tak bezludna, jak nam się wydawało. — Jeleń mógł przewędrować kilka mil. Spójrzcie tam! — krzyknąłem. W górze nad nami, gdzieś ku szczytowi wzniesienia, wiła się ścieżka stratowanego poszycia. Czerwone plamy znaczyły jej bieg. — Wydaje się, że upływ krwi nie był raptowny. Być może masz rację, Janie. Zwierzę mogło przebiec spory szmat drogi, nim padło. No, mamy trofeum bez polowania. Tylko jak je stąd ściągnąć? — Przyniosę sznur — zaproponował Burns. 53 iłował wyrwać strzałę Mylisz się No, ale Ś zastanawiałem się Szoszoni i samym cent- WedlUg mapy ^dog doszedłeś Na mapie nie ma rzec*, tórą płyniemy. nietrudno sią zorien- _ Ale jest Kzeka Clarka w s ^^ ani Ara. Dwa6. Jednak moim zdań*™ ^^ . w ,aho nie wchodzą w grą. « ^ rezerwaty: ,mingu leżą dwa bU k° L* * niż pią6dziesiąt fton i Czejenow. My^, » jownicy tamtyoh pte- afl stąd. Kto wie, może to ' , mion p™*^%S% _ I ranny jeleń przeby V* ^&^o. . _ Niekomczme. Zwierzą m traL.Qno .g ^ tak _ Jednak krwawdo. Sądzą. indian> lecz taiemniczego t - r o tv Dalszą rozmowę przerwało przybycie Burnsa z pękiem lin. Przywiązaliśmy je do rogów i nóg zwierzęcia i poczęli ciągnąć. Jedyny to był sposób przetransportowania trofeum. Ten rogacz przecież ważył co najmniej czterysta funtów *. Prawdziwy olbrzym. Dziesiąty pot zrosił nam czoła i plecy, nim przyciągnęliśmy ciężar nad brzeg rzeki i z jeszcze większym wysiłkiem władowali na dziób „Albatrosa". Łódź zagłębiła się niebezpiecznie. Burns pokręcił głową. — Niedaleko zajedziecie z takim obciążeniem. Przy najmniejszym przechyle albo ta masa mięsa zwali się do wody, albo woda zaleje łódź. To była słuszna uwaga. — Powinniśmy sprawić zwierzynę na miejscu — zaproponowałem. — Gdzie? W tych oczeretach? — Hm, no... na pokładzie. — Zgoda, ale ty go później wyszorujesz. Po takiej robocie będzie przypominał szlachtuz. Zrezygnowałem. — To co robimy? — zniecierpliwiłem się. — Należy odszukać kawałek płaskiego brzegu. — Płynąć? — A jak ty to sobie inaczej wyobrażasz? I popłynęliśmy. Fala raz po raz zalewała przechylony dziób, łódź kołysała się jak huśtawka, a ja trzymałem jelenia za nogi, zdając sobie całkowicie sprawę z tego iż jeśli trofeum zsunie się do wody i tak go nie ura-l tuję. Ten potężny zwierz, jak zdołałem teraz stwierdzić, należał do gatunku mulaków, licznie występującego w zachodniej Kanadzie i Stanach, zarówno w lasach jak i na obszarach półpustynnych. Poznałem to po porożu rozgałęzionym w dwa równe ramiona i po 400 funtów = ponad 181 kg. Teraz ciebie ponosi sztywnym, szczeciniastym włosie rudobrązowej barwy. Na jesieni zwierzę to przybiera kolor szurobrunatny. Długo wypatrywaliśmy stosownej przystani. Jak na złość wszędzie na brzegach rosły szuwary, krzaki lub dźwigała się pionowa skarpa. Plątanina roślin grodziła nas nieustępliwą zaporą od lądu. — Czy nie lepiej zawrócić? — zagadnąłem Karola po przeszło godzinę trwającym żeglowaniu. Zastanowił się chwilę: — Nie. Zbyt daleko odpłynęliśmy od tego miejsca, a poza tym wolałbym uniknąć sąsiedztwa tajemniczego trapera. Sporo było w tym racji, więc nie nalegałem dłużej. Cierpliwość moja na długą była wystawiona próbę, bo dopiero nad wieczorem ukazał się naszym oczom wąski jęzor pokrytej drobnym żwirem łachy tworzącej małą zatoczkę. Tam przycumowaliśmy. Zmęczeni, głodni, a więc w bardzo kiepskich humorach. A czekała nas przecież uciążliwa robota ze zdejmowaniem skóry i ćwiar-towaniem mięsa. Wobec takiej perspektywy postanowiliśmy zacząć od solidnego posiłku. Dokoła na kamienistej plaży ani jednego kawałka drewna. Przebrnąłem przez gąszcz splątanych zarośli, by nazbierać chrustu. Nieco dalej trafiłem na gęstą -żywą zaporę młodych drzewek. Po kilku nieudanych próbach utorowania sobie przez nie drogi począłem łamać gałęzie najbliższych świerczków. Wkrótce dłonie miałem lepkie od żywicy i boleśnie podrapane. — Niech się pan tak nie męczy! — usłyszałem znajomy głos. To był Burns dźwigający — ku mej radości — dwie siekiery. Wręczył mi jedną. — Nigdy nie zapominam o siekierach. To zasadniczy ekwipunek moich wypraw. — Jest pan przewidujący — stwierdziłem z uznaniem. Poczęliśmy rąbać. Rychło okazało się, iż w takiej robocie nie mam wyprawy, Burns natomiast pracował ku memu podziwowi niczym zawodowy drwal. Nim uporałem się z jednym drzewkiem, on już zabierał się do trzeciego. Gdy wreszcie uznaliśmy, że opału starczy na całą noc, zjawił się Karol i we trójkę przyszło nam ściągać pniaki ku wodzie. Słońce skryło się za krawędzią wzgórz i tylko szczyty drzew czerwieniły się jeszcze w wieczornej zorzy. W dole nad rzeką już gęstniał mrok. Dopiero gdy zamigotały płomienie ogniska, uczyniło się widniej i miłe ciepło ogarnęło nas wszystkich. • Karol zajął się pitraszeniem, co nie było sprawą trudną, jako że zadowoliliśmy się jedynie zawartością konserwowych puszek, pieczeń z jelenia odkładając na później. Byłem tak wygłodniały, że fasolka w sosie pomidorowym wydała mi się specjałem nad specjały. Najedzony, a równocześnie ociężały i senny spoglądałem z pewnym niesmakiem na potężne cielsko rogacza, ciemniejące nie opodal ogniska. Żywiłem słabą nadzieję, że Karol odłoży ściąganie skóry do następnego dnia. Niestety, ledwie zdążyłem wypalić fajkę, gdy mój niezmordowany przyjaciel dziarskim głosem „zaprosił mnie" do pomocy w sprawianiu zwierzyny. Na propozycję odłożenia roboty do świtu oświadczył, iż jest zbyt ciepło i mięso za kilka godzin będzie do niczego. I tak oto zamiast należnego odpoczynku doczekałem się zabawy w rzeźnika. Samo ściągnięcie skóry było fraszką w porównaniu z trudem związanym z krajaniem mięsa w długie pasy i zawieszaniem na patykach wokół ogniska, by wyschło i nieco się przypiekło. Jedyny sposób, by uchronić je przed zepsuciem. Burns ochoczo nam pomagał, lecz tym razem — w przeciwieństwie do rąbania drzew — nie wykazywał wielkich umiejętności. No cóż, nie był myśliwym. We trójkę harowaliśmy do samej północy przy mi- 53 \ iwym świetle płomieni i srebrnym blasku księ- \. Dokoła było cicho, wiatr ustał i tylko rzeka rała znać o sobie łagodnym pluskiem. Na powierz- i wody drgały odbicia gwiazd, srebrne smugi kład- się wzdłuż i wszerz i jedynie tam gdzie pochylał nad wodą gąszcz świerków, panował nieprzeńiknio- mrok. Był to widok bardzo romantyczny dla od- :zywającego przy ognisku wędrowca. Lecz ja nie ioczywałem. Czoło zrosił mi pot, a mokra koszula ^ylgnęła do piersi. Gdy nadeszła północ, stanowczo mówiłem dalszego udziału w rzeźniczej harówce. uroi przyznał, że pora na zasłużony odpoczynek, na- niast nie zgodził się, abyśmy we trzech spali jedno- 2Śnie. — Zapach świeżego mięsa może przywabić niebez-ecznego drapieżnika — oświadczył. — Ktoś musi >dsycać ognisko. Tak więc czuwaliśmy kolejno z nabitą bronią w ;ku, a rankiem, po posiłku, Karol znów zagnał nas 3U do roboty. Ta góra spoczywającego przed nami dęsa wydawała się być niewyczerpanym magazynem jawności. A przecież wokół stale buzującego ognia :hły lub piekły się płaty mogące zaspokoić głód nie rzęch, lecz chyba trzydziestu ludzi, i to przez wiele ni! * Powiedziałem o tym, nieśmiało proponując pozosta-vienie reszty czworonożnym gościom. Burns parsknął śmiechem, lecz Karol ze śmiertelną powagą zaprotestował przeciw takiemu „marnotrawstwu". — Przecież my tego nie zjemy nawet przez miesiąc! — krzyknąłem. — Od samego patrzenia odchodzi mnie ochota spożycia nawet najmniejszego kęsa pieczeni. — Poczekaj, poczekaj — mówił Karol z zabawną powagą. — Jeszcze nabierzesz apetytu. Kto wie, czy 60 trafi się znowu okazja zapolowania. Porzucenie takiej masy świeżego mięsa byłoby czynem karygodnym. Postawił na swoim. Straciliśmy cały dzień na ćwiartowaniu, a później na suszeniu i pieczeniu. O zmierzchu ledwo się trzymałem na nogach, a i Burns — jak łatwo było zauważyć — w nie lepszej znajdował się kondycji. Tylko Karol tryskał energią. Przed ruszeniem w dalszą drogę Burns poprosił o wspaniałą głowę zwierzęcia. Nie sprzeciwiliśmy się, lecz zwróciłem mu uwagę, że nie oczyszczona czaszka już następnego dnia pocznie cuchnąć i zaraz ją wyrzuci za burtę. Zafrasował się. — No, to wezmę jedynie poroże. — Odrąbię siekierą. Energicznie wziął się do rzeczy i pracował z takim zapałem, iż poroże porąbał..., lecz oddzielić go od głowy nie zdołał. Wreszcie wypłynęliśmy. Dzień zapowiadał się chmurny, wiatr zmienił kierunek, co zmusiło nas do skrócenia żagli i niebezpiecznego lawirowania od brzegu do brzegu. Wymagało to raptownych skrętów, powodujących niebezpieczne przechyły. Burns znacznie sprawniej od nas dawał sobie radę. Łódź miał zwrot-niejszą, no i znał się na rzeczy o niebo lepiej od nas obu. Po kilku godzinach wiatr przybrał na sile, a gdy za którymś zwrotem fala chlusnęła do wnętrza „Albatrosa", ogłosiłem bunt załogi. — Do brzegu, Karolu — zażądałem. — Jeśli nie chcesz po raz drugi przewrócić łodzi. Zgodził się i po chwili zacumowaliśmy w pierwszej napotkanej leśnej zatoczce. Burns w kilka minut później zawrócił i zakotwiczył burta w burtę z naszą ło- fotliwym świetle płomieni i srebrnym blasku księ-:yca. Dokoła było cicho, wiatr ustał i tylko rzeka iawała znać o sobie łagodnym pluskiem. Na powierz-:hni wody drgały odbicia gwiazd, srebrne smugi kład-y się wzdłuż i wszerz i jedynie tam gdzie pochylał się nad wodą gąszcz świerków, panował nieprzeńiknio-ly mrok. Był to widok bardzo romantyczny dla od-Doczywającego przy ognisku wędrowca. Lecz ja nie odpoczywałem. Czoło zrosił mi pot, a mokra koszula przylgnęła do piersi. Gdy nadeszła północ, stanowczo odmówiłem dalszego udziału w rzeźniczej harówce. Karol przyznał, że pora na zasłużony odpoczynek, natomiast nie zgodził się, abyśmy we trzech spali jednocześnie. — Zapach świeżego mięsa może przywabić niebezpiecznego drapieżnika — oświadczył. — Ktoś musi podsycać ognisko. Tak więc czuwaliśmy kolejno z nabitą bronią w ręku, a rankiem, po posiłku, Karol znów zagnał nas obu do roboty. Ta góra spoczywającego przed nami mięsa wydawała się być niewyczerpanym magazynem żywności. A przecież wokół stale buzującego ognia schły lub piekły się płaty mogące zaspokoić głód nie trzech, lecz chyba trzydziestu ludzi, i to przez wiele dni! * Powiedziałem o tym, nieśmiało proponując pozostawienie reszty czworonożnym gościom. Burns parsknął śmiechem, lecz Karol ze śmiertelną powagą zaprotestował przeciw takiemu „marnotrawstwu". — Przecież my tego nie zjemy nawet przez miesiąc! — krzyknąłem. — Od samego patrzenia odchodzi mnie ochota spożycia nawet najmniejszego kęsa pieczeni. — Poczekaj, poczekaj — mówił Karol z zabawną powagą. — Jeszcze nabierzesz apetytu. Kto wie, czy trafi się znowu okazja zapolowania. Porzucenie takiej masy świeżego mięsa byłoby czynem karygodnym. Postawił na swoim. Straciliśmy cały dzień na ćwiartowaniu, a później na suszeniu i pieczeniu. O zmierzchu ledwo się trzymałem na nogach, a i Burns — jak łatwo było zauważyć — w nie lepszej znajdował się kondycji. Tylko Karol tryskał energią Przed ruszeniem w dalszą drogę Burns poprosił o wspaniałą głowę zwierzęcia. Nie sprzeciwiliśmy się, lecz zwróciłem mu uwagę, że nie oczyszczona czaszka już następnego dnia pocznie cuchnąć i zaraz ją wyrzuci za burtę. Zafrasował się. — No, to wezmę jedynie poroże. — Jak? — Odrąbię siekierą. Energicznie wziął się do rzeczy i pracował z takim zapałem, iż poroże porąbał..., lecz oddzielić go od głowy nie zdołał. Wreszcie wypłynęliśmy. Dzień zapowiadał się chmurny, wiatr zmienił kierunek, co zmusiło nas do skrócenia żagli i niebezpiecznego lawirowania od brzegu do brzegu. Wymagało to raptownych skrętów, powodujących niebezpieczne przechyły. Burns znacznie sprawniej od nas dawał sobie radę. Łódź miał zwrot-niejszą, no i znał się na rzeczy o niebo lepiej od nas obu. Po kilku godzinach wiatr przybrał na sile, a gdy za którymś zwrotem fala chlusnęła do wnętrza ,,Albatrosa", ogłosiłem bunt załogi. — Do brzegu, Karolu — zażądałem. — Jeśli nie chcesz po raz drugi przewrócić łodzi. Zgodził się i po chwili zacumowaliśmy w pierwszej napotkanej leśnej zatoczce. Burns w kilka minut później zawrócił i zakotwiczył burta w burtę z naszą ło- 61 J dzią. Ciasno tu było, zarówno na lądzie jak i na wodzie, oba stateczki ledwo mieściły się w malutkim akwenie. Wysiąść nie było sposobu. Zwarta ściana zielem przytykała do rzeki. Tkwiliśmy wiąc w łodziach wsłuchując się w szum wiatru, paląc L lWędząc. Gdy do zmierzchu wiatr nie ustal, zaprosiliśmy Burnsa do kajuty „Albatrosa" na zimną pieczeń oraz szklaneczkę whisky (o zaopatrzeniu nas w pokaźną butlę tego alkoholu nie zapomniał wszystko przewidujący właściciel żaglówki, Lucas Gilbert). Burns bardzo chwalił naszego „Albatrosa" zwłaszcza wyposażenie kajuty. Gratulował nabytku, póki nie dowiedział się, że łódź nie jest naszą własnością, że używamy jej po raz pierwszy i że dotychczas wyprawy odbywaliśmy na końskim grzbiecie. - Jeździłem i ja - stwierdził - przeważnie na mułach, lecz wtedy powstawał kłopot z moim sprzętem ao rysowania. Z konieczności musiałem używać szkicownika małego formatu, na którym trudno" odtworzyć drobne szczegóły krajobrazu. Drugi kłopot z jazdą na siodle, to możliwość zabłądzenia wśród bezdroży. No i z żywnością. Niewiele przecież mieści się w jukach, a myśliwy ze mnie nietęgi. Niegdyś przydarzyło mi się w Górach Skalistych trafić na tak diabelski labirynt wzniesień i dolin, że całkowicie straciłem orientację. Wędrując nie wiadomo dokąd przypadkowo odkryłem strumyk. Nad nim, zupełnie zrezygnowany, rozbiłem biwak. Dobry to był postój dla mego wierzchowca, trawy miał w bród lecz mnie pozostał tylko jeden suchar. Postanowiłem szukać ratunku w polowaniu. Przed wschodem słońca przywiązałem zwierzę do pnia samotnego drzewa, po czym ruszyłem w głąb dolinki. Znalazłem odbicia racic ślady po przejściu jeleni, saren, a może antylop, bo 'się na tym me znam. Upatrzyłem doskonałe moim zdaniem stanowisko i ległem w wysokiej trawie. Gdy pierwsze 62 zorze wystrzeliły znad sąsiedniego szczytu, dostrzegłem jelonka wolno schodzącego po zboczu. Wiatr dął ku mnie i już radowałem się myślą o świeżej pieczeni. Niespodziewanie u podnóża dolinki jelonek skręcił w bok, ujrzał mego konia i, daję słowo, że tak było!... w podskokach pogalopował ku niemu. Słyszeliście o czymś takim? Na pewno nie. Po prostu osłupiałem. Tymczasem jelonek okrążył mego wierzchowca, zupełnie jakby chciał obejrzeć go ze wszystkich stron. Chyba nigdy dotąd nie widział takiego stworzenia. Jak sądzicie? Wzruszyłem ramionami na znak całkowitej niewiedzy, lecz Karol przyznał, iż przypuszczenie jest prawdopodobne. — Posłuchajcie, co było dalej. Jelonek, obejrzawszy konia, począł myszkować wśród moich skromnych bagaży leżących pod drzewem, z kolei zajął się obwąchiwaniem mego kubłaka z wodą, zawieszonego na gałęzi. Bałem się, że go przedziurawi i dwukrotnie wystrzeliłem. Jelonek podskoczył, lecz nie padł. Ruszył chyżo i w ciągu paru sekund skrył się w załamaniach gruntu. Oto, jak, do miliona pędzli, wypadło me polowanie! — Każdemu przytrafi się pudło. Ileż to razy ja sam tylko dziurę w niebie wywierciłem? Wprawy nabiera się z czasem — zauważyłem nieco mentorskim tonem, — Ba, lecz to nie było tylko pudło. Jeden z moich strzałów przebił wór z wodą, drugi manierkę. Prawdziwa klęska. Zakryłem usta dłonią, żeby nie parsknąć śmiechem, lecz Karol roześmiał się głośno. Burns zerknął na nas podejrzliwie i zaraz sam wybuchnął hałaśliwą wesołością. — O, wtedy nie było mi do śmiechu! — stwierdził. — Los pana pokarał — poważnie zauważył Karol. — 63 się myśliwy nie strzela do młodych jelon- - Prawda, lecz wówczas nie byłem szanującym się liwym, a poza tym głód skręcał mi kis/.ki. Niechże e to tłumaczy. - I jak pan wybrnął z tych tarapatów? — zapy-m. * Ano, wybrnąłem. W przeciwnym wypadku cała '"goda pozostałaby wieczną dla świata tajemnicą. miałem wody: ani nie miałem jej w co nabrać, :yłem więc wzdłuż strumyka. Wiedziałem prze-, że bez jedzenia człowiek może wytrzymać nawet a dni, bez wody zaś, zwłaszcza gdy skwar dopieka, ia doba wystarczy, by stracić przytomność. pustym żołądku wlokłem się do wieczora. Ba, roz-lając się za tropami zwierzyny, gdzieś zgubiłem tfnyk. Pragnienie poczęło dokuczać. W nocy dręczy-nnie jakieś zwidy. Budziłem się parokrotnie, a w ich dźwięczał mi plusk płynącej wody. Następnego ka ledwie zdołałem osiodłać wierzchowca i wdra- się na jego grzbiet. Zwierzę niezbyt chętnie przy-iszało kroku, a mnie już nie starczało sił na ciągłe anianie. Chyba musiałem wpaść w malignę, bo co rien czas jawiła mi się przed oczyma błyszcząca iga rzeczki. Jawiła się i nikła. Chwilami słyszałem m górskiej katapakty. Niestety, to było złudzenie. / południe ległem na zacienionym zboczu całkowi-wyzuty z sił. Zobojętniało mi wszystko, nawet ja śmierci z pragnienia i głodu. Przeżywaliście coś tobnego? - Aha — wspomniałem stare dzieje. — Pamię-i, Karolu? W Arizonie. Pragnienie łatwo zwala z nóg vet najsilniejszych. - Byliście w Arizonie? — Burns odbiegł od tematu. - Przed laty — odparłem, a równocześnie pamięć ywiodła przed oczy kolorowe skałki, wydmy, dzi- waczne kolumny piaskowca, wyrzeźbione przez wiatr w fantastyczne kształty, rozsiane tu i tam wśród ponurej pustyni. — Dlaczego pan pyta? — Bo spotkałem... nie, lepiej dokończę swą opowieść. Wiąże się ona z moim pytaniem. Otóż po paru-godzinnej przerwie zdołałem raz jeszcze dosiąść wierzchowca. Po jakimś czasie mój koń parsknął i przyspieszył kroku. Najpierw do kłusa, później do galopu. Byłem słaby jak mucha i bałem się, że runę z siodła. Lecz zwierzę poczuło wilgoć, nie mogłem go powstrzymać. Przegnaliśmy chyba z milę, gdy w nadciągającym zmroku dostrzegłem złotą gwiazdę migocącego ogniska. Parę kroków dalej białosrebrzysta siklawa wypełniła moje uszy radosnym szumem. Koń skoczył ku rzeczce. Wówczas porwał się od ognia jakiś człowiek i chwycił mego wierzchowca za kantar. — Woda jest zimna jak lód! — wrzasnął.— Trzymaj go z daleka, bo padnie. — I miał rację — mruknął Karol. —- Zeskoczyłem z siodła, by uspokoić szalejące zwierzę. Nie dałbym rady, gdyby nie pomoc nieznajomego. Przyniósł odrobinę wody w kubku, zaspokajając chociaż częściowo pragnienie mego konia, którego przywiązałem na krótkiej lince. Wiedziałem przecież, iż lodowata woda, gwałtownie pochłonięta, często powoduje śmierć zwierzęcia. — Człowieka również — wtrąciłem. — Zwłaszcza przy dużym zmęczeniu. — Musiałem wyglądać jak żywy trup — ciągnął Burns — bo tamten przyjrzał mi się bacznie, a później niby troskliwy pielęgniarz ujął pod ramię i poprowadził ku ognisku. „Siadaj" — rozkazał, po czym wręczył rni blaszany kubek. Wypiłem skwapliwie, poprosiłem o drugi. „Za pół godziny" — oświadczył. — ,,Co za dużo, to niezdrowo. Kiedy jadłeś ostatnio?" 5 — Wołanie... 65 Wyjaśniłem. Wówczas wręczył mi ociupinę suchara z malutkim skrawkiem wędzonego boczku. — „Jedz powoli, żuj dokładnie" •¦-• przestrzegał. — „Po takiej głodówce wskazana jest oatroiność". Potem mój wybawca rozłożył derkę! ,,Prześpij się chwilę, wyglądasz jak duch z zaświatów''. Zasnąłem natychmiast. Zbudził mnie, gdy już gwiazdy poznaczyły niebo, a nocny wiatr przegnał duchotę. Nigdy w życiu nie zjadłem tyle, co wówczas, i nie spałem tak świetnie aż do wschodu słońca. Nazajutrz nie odjechałem. Mój zbawca doradził jednodniową przerwę w podróży. Na pewno znał się na tych sprawach lepiej ode mnie, więc go posłuchałem. Zresztą ta przerwa wypadła bardzo interesująco. Nieznajomy, jak się wkrótce okazało, był eksplorerem poszukującym skarbów ziemi. Opowiadał o swoich przygodach tak ciekawie, że ani się spostrzegłem, jak minął dzień. Wesoły to był człowiek, ale w tym, co mi mówił, bajka tak przeplatała się z prawdą, że w końcu nie wiedziałem: wierzyć mu czy nie wierzyć. Wyobraźcie sobie, podawał się za pogromcę niebezpiecznej bandy rabusiów w Arizonie. Jakoby w tej akcji pomagał mu jakiś znakomity traper oraz przyjaciel tegoż trapera, genialny, jak twierdził, chirurg z Milwaukee... — Skąd?! — wykrzyknąłem. — Z Milwaukee. Miasto nad jeziorem Michigan — wyjaśnił mi spokojnie Burns. — Opowiadał mi, że przed laty runął wraz z koniem w jakąś przepaść i połamał sobie wszystkie kości, a ten cudowny lekarz ,,:depłł go" tak wspaniale, że obecnie stał się uodporniony na skutki wszelkich upadków. Chwilami nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, ale tamtemu wcale to nie przeszkadzało. Łgał jak najęty, za co zresztą nie żywię do niego żalu. Ba, nawet wdzięczność, ponieważ wprowadził mnie w dobry nastrój, a później wskazał właściwą drogę powrotu i jeszcze podzielił się żyw- 68 nością. Obym spotykał podczas swych wędrówek tylko takich łudzi! Bodaj wiodło mu się jak najlepiej. Ciekawe, gdzie się teraz obraca? Spojrzałem na Karola, Karol zerknął na mnie. — Czy wymienił swe nazwisko? — zapytałem. — Owszem, przedstawił się. Wyleciało mi z pamięci. Czekajcie... nazywał się... nazywał... chyba Cer albo Cor. Coś w tyra rodzaju. — A nie Carr? — wtrącił się Karol. — Tak! Oczywiście tak! Teraz sobie przypominam. Piotr Carr. Co się z nim dzieje... — Ożenił się — poinformowałem rzeczowo, nie zwracając uwagi na zdumioną minę malarza. — Osiadł na roli i gospodarzy. Jednak nadal go ciągnie do dalekich wypraw, W ubiegłym roku towarzyszył nam na północ Kanady. Sprytny z niego człowiek, nie żaden drapi-chrust. Co prawda w swym gadulstwie nieco przesadza, lecz nie jest to niewybaczalna chyba wada. — O, do tysiąca pędzli! A więc go znacie, i to dobrze? A co z tą Arizoną? Czy to bajka, czy prawda? Roześmiałem się. — Piotr nieco nakłamał, lecz istotnie przyczynił się do likwidacji grupy niebezpiecznych opryszkow. — O! A... przepraszam... czy to przypadkiem nie o was mi wspominał? — O nas — potwierdził Karol. — Lecz nie należy traktować jego relacji zbyt dosłownie. Fantazja ponosi Piotra i zawsze ubarwić potrafi rzeczywiste przygodys jednak większość faktów jest prawdziwa. — Do tuzina pędzli! ... przepraszam... więc jeden z was jest tym znakomitym traperem, a drugi sławnym chirurgiem! Ale trafiłem! — rozpromienił się Burns. — Carr oczywiście przesadził — zaprotestował Karol. —. Zapewne mocno przesadził. Co najmniej polowa jego relacji to bajka. 69 — Lecz druga połowa wystarcza, by was uznać za niezwykłych ludzi. Ten Carr mówił, li spotykał się z wami parokrotnie i walczył ramie; w ranni; przeciw diabelskim Indianom. — Istotnie, spotykaliśmy :aę. Przez prosty przypadek — zauważyłem — lec/, o diabelskich Indianach nic mi nie wiadomo, chociaż trudno zaprzeczyć, iż niejeden raz znajdowaliśmy się w nie byle jakich tarapatach. Nagadał panu banialuk. — Jednak interesujące to były banialuki. Od dawna tak wędrujecie? Mój przyjaciel obszernie wyjaśnił, jak sprawa się przedstawia, czym bardzo zadziwił słuchacza. — A ja was miałem za zwykłych traperów! To ci heca! — Traper na łowy nie wybiera się żaglówką — zwróciłem mu uwagę. — Co najwyżej używa małego kanoe, które łatwo przenosić. Najczęściej wędruje piechotą, niekiedy konno. Jednak pomylił się pan niezbyt wiele. On — wskazałem na Karola — jest najprawdziwszym traperem, ale na swe futerkowe łowy wyrusza zimą, nigdy latem. — Cóż za interesujący zawód! — wykrzyknął malarz. — Ale czy w dzisiejszych czasach można z tego wyżyć?. Na to zabrał głos mój przyjaciel i w fachowy sposób opowiedział o swym traperstwie. — A czy można z tego wyżyć? — dodałem. — Ręczę, iż on — wskazałem na Karola — mógłby nabyć sporo pańskich obrazów bez uszczerbku dla swej kieszeni. — No, no... skoro pan jest traperem, to pan — tu zwrócił się do mnie — jest oczywiście lekarzem, o którym tyle mówił Carr. Czy spotyka pan pacjentów wędrujących wśród dziczy? — Niekiedy. 70 — I leczy ich pan? — Oczywiście, jednak są to najczęściej drobne zabiegi chirurgiczne, jak na przykład wyjęcie kuli lub założenie opatrunku na ranę, jednym słowem sanie głupstwa. — Do tuzina pędzli! — Burns aż klasnął w dłonie. — Nigdy dotychczas nie słyszałem o wędrownym lekarzu, a gadanie Carra między bajki kładłem. — Nie jestem wędrownym lekarzem — zaprzeczyłem — i nie w takim celu towarzyszę przyjacielowi. — Rozumiem, rozumiem, ale mimo wszystko niebywały to fakt. Cieszę się, że los pozwolił mi poznać tak niezwykłych ludzi. Gdy tylko czas pozwoli, zrobię wam portrety. Zgoda? Nie odmówiliśmy, ja jednak jako warunek postawiłem zachowanie w tajemnicy naszych nazwisk. — Dlaczego? — Pańskie obrazy są bardzo popularne, a my jesteśmy skromnymi ludźmi. To wyglądałoby na reklamę, której nie potrzebujemy, bo i po co? — Niechże będzie i tak — zgodził się. — Mam już szkic z tamtej plaży, teraz namaluję was obu jako... powiedzmy... napotkanych wędrowców. Zgoda? Akceptowaliśmy ten pomysł. Burns przyznał, iż kon-^ na wędrówka, podczas której spotkał Carra, była os-1 tatnią w jego życiu. — Nie chciałem więcej ryzykować, więc przesiadłem się na łódź. To znacznie wygodniejszy środek lokomocji. Nie można zabłądzić, spływ z prądem zawsze zaprowadzi w cywilizowane strony, a przede wszystkim wody zawsze jest pod dostatkiem. Po dziś dzień, od czasu do czasu, nawiedza mnie sen o pustyni, po której wędruję marząc o kropli wilgoci. Brr! To okropne. — Ale z łodzią kłopot. W zimie — zauważyłem. 71 Odparł, iż swego ,Pelikana" przechowuje u znajom-ów, niedaleko miasta Pierre — stolicy Południowej >akoty, a sam mieszka w Des Moines, w stanie Iowa. — Do Pierre wędruję oczywiście koleją. Nieco to łopotliwe, lecz U to moja łódź, znajduje się pod tros-liwą opiekq. Na tym zakończyła Się ta rozmowa. Wszyscy trzej yliśmy nieco senni. Być może, iż usypiająco działał a nas jednostajny szum wiatru dmącego poza cien-imi ścianami kajuty „Albatrosa", a może dopiero ;raz dała znać o sobie mordercza robota przy obdzie-miu, ćwiartowaniu i suszeniu mięsa. Wyszliśmy na pokład. Burns powiedział „dobranoc", rzeskoczył na „Pelikana" i zniknął w jego kabinie, ostaliśmy jeszcze chwilę, aby obejrzeć linę kotwiczną trzymującą „Albatrosa" przy brzegu. Nie byłoby rzyjemnie obudzić się w mroku nocy na łodzi gnanej zburzonym nurtem rzeki. Kotwica tkwiła głęboko bita w ziemię, a krótkość cumy łączącej ją ze sta-czkiem nie pozwalała żaglówee szarpać się w miarę rzybierania lub opadania brzegowej fali. Poszliśmy spać do kabinki. Oczywiście o żadnej war-e nikt z nas nie wspomniał. Bo i po co? Któż obcy lołałby się dostać na nasz stateczek, odgrodzony od du zwartą ścianą zarośli nie do sforsowania? Zasnąłem prawie natychmiast. Jak długo spałem? a pewno kilka godzin, bo gdy otworzyłem oczy, przez va malutkie bulaje sączył się do wnętrza kajuty sza- wy blask. Lecz nie świt. mnie przebudził. To Karol lergicznie szarpał mnie za ramię. — Wstawaj! — wrzasnął prosto w ucho. Siadłem opuszczając bose stopy na zimne deski >dłogi. — Chodź! Pociągnął mnie ku uchylonym drzwiczkom kajuty. Wygramoliłem się na pokład. Dął wiatr rwąc w strzępy białe smugi przedrannej mgły. A łódź? Przetarłem oczy, jako że obraz, który ujrzałem, wydał mi się sennym koszmarem. Oto nasza łódź, kręcąc się niezdarnie to w prawo, to w lewo, niesiona prądem wody, płynęła w dół rzeki! Skalisty zamek Ani ja, ani Karol nie byliśmy doświadczonymi żeglarzami. W ogóle nie byliśmy żeglarzami! Jedynie parą amatorów dopiero uczących się tego pięknego sportu. Kiedy mój przyjaciel tak bezlitośnie wygnał mnie z ciepłego wnętrza kabiny na przenikliwy chłód poranka, szybko wróciła mi przytomność. Wiatr wypłoszył ze mnie resztki snu. Chwyciłem za wiosło. Na szczęście było tu dość płytko, więc koniec pióra do-jięgnął gruntu. Mocnym pchnięciem skierowałem „Albatrosa" ku brzegowi. Reszty dokonał Karol przy po-nocy drugiego wiosła i tak werżnęliśmy się w mu-asty, wąski pas ziemi, za którym rósł gąszcz krzemów. Skoczyłem w gąszcz, by łódź wciągnąć głębiej. >tawiała niezrozumiały opór. Jego przyczynę odkrył Larol. Widząc ^bezskuteczność moich wysiłków schy-ił się i spod dziobu „Albatrosa" wyciągnął wiszącą na rótkiej lince kotwicę. — Zdumiewające! — wykrzyknąłem. — Przecież baj sprawdzaliśmy cumy. Sądziłem, iż to linka się rzetarła, ale żeby kotwica puściła? — Widać nasze sprawdzanie licha było warte. Co i dużo gadać, kiepscy z nas żeglarze, Janie. — A gdzie Burns? — zapytałem rozglądając się po ustym korycie rzeki. — Może i jego zniosło? — Najprawdopodobniej jeszcze śpi. A „Pelikan" :wi spokojnie przy brzegu. Na przekór tym słowom w chwilę później wśród opadających mgieł błysnął purpurowy żagiel. — Spójrz, Karolu! Płynie! Pewnie nas szuka. Łódź zbliżała się z góry rzeki ze skróconym płótnem, lawirując wśród srebrzystej smugi wzburzonych pian. Przyjemnie było patrzeć na te manewry świadczące o sprawności żeglarza. Dostrzegł nas, zatoczył zgrabny łuk i werżnął się w rozmiękłą łachę tuż obok „Albatrosa". — Hej! Do tuzina pędzli! — zawołał. — Bałem się 0 was! Puściła kotwica? Mnie przytrafiło się coś podobnego, lecz sen mam czujny i w porę się spostrzegłem. Kiedy zorientowaliście się? — Niestety, dość późno. Może nam pan wyjaśni, w jaki sposób kotwica tak mocno wryta w grunt mogła się niepostrzeżenie z niego wyrwać. — I moja się wyrwała. Nigdy dotąd nie przytrafiło mi się coś podobnego. Przypuszczam, że w nocy nadpłynęła wielka fala i podmyła brzeg, a równocześnie poniosła oba statki. Nie potrafię tego w inny sposób wytłumaczyć — Ba — odparłem — żeby to jedna łódź, lecz obie? Chyba jakiś złośliwy duch puszczy urządził nam takiego psikusa. Burns roześmiał się, lecz Karol pokręcił tylko głową 1 mruknął ni to serio, ni to żartem: — Kto wie... kto wie? — Co takiego? — zdziwiłem się. Mój przyjaciel nie miał przecież zwyczaju tłumaczyć niepowodzeń działaniami nadprzyrodzonych sił. — No... oczywiście mam na myśli ludzi zjawiających się i znikających jak duchy. ¦— Aha — mruknąłem — lecz to równie nieprawdopodobne. Jacyż tu ludzie?! Na tym pustkowiu żyją jedynie czworonogi, ale i tych niewiele. 75 — Tak? Nie zapominaj, Janie, o pułapce, W którą wpadłeś! — Prawda -• przyznałem Ze skruch:}. Jednak w tym wypadku podejrzewam Jedynie niedbalstwo z naszej strony. Warto odnftletć RliejfCC Mizego postoju i przyczyn*; zerwania Nie łodzi. Według mnie złośliwy żart, bo jakże to inaczej nazwać, nie wchodzi tu w rachuby. — Podzielam pańskie zdanie, (lektor/'' - poparł mnie malarz. — Należy rzec/, dokładnie zbadać. Co prawda, mamy w tej chwili przeciwny wiatr, lecz około południa powinien zmienić kierunek. — Kto to panu powiedział? - zagadnąłem żartobliwie. — Niebo. Niebo, doktorze. Proszę spojrzeć. Obłoczki płyną w odwrotnym kierunku. Co to oznacza? Wzruszyłem ramionami. — To znaczy, że dalej i wyżej, ponad górami, wiatr dmie w przeciwną stronę — wyjaśnił nie zrażony. — Ponad górami — powtórzyłem — lecz tu... — Prosta sprawa. Niebo jest prawie bezchmurne,, słońce zaczyna przygrzewać dolinę, ciepło bijące od ziemi ogrzeje dolne warstwy powietrza, rozrzedzi je i uniesie, a wówczas zimny wiatr wiejący w górze opadnie w dolinę. Nie bardzo pojąłem to tłumaczenie, przyjąłem je na wiarę. Zresztą za kilka godzin miało się okazać, czy Burns ma rację. Na zmianę prądu powietrza należało czekać, więc na razie zarzuciliśmy kotwicę, a dodatkowo przywiązaliśmy łodzie linkami do pni najbliższych drzew. O rozpaleniu ogniska nie było co marzyć wobec całkowicie zarośniętego brzegu. W smętnym nastroju spożywaliśmy upieczone mięso jelenie na przemian z sucharami. Jakże przydałby się kubek gorącejt kawy! 76 W dwie godziny później słońce zajrzało w głąb doliny, a po następnej godzinie wiatr nagle ustał. Spadła na nas cisza, bo i drzewa przestały szeleścić, a plu-szcząca fala uspokoiła się. Nieco później — co za dziwo! — usłyszałem jak gdyby oddech przestrzeni: zbliżający się poszum, coraz wyraźniejszy, coraz bliższy. Na koniec twarz mą owionął łagodny zefirek, dmący już w zupełnie odwrotnym kierunku. — A nie mówiłem? — pochwalił się Burns. — Ma się to doświadczenie. Do tuzina pędzli! — Ale z pana spryciarz — roześmiał się Karol. — To nie spryt. To wiedza. Powinniśmy natychmiast skorzystać z okazji. Nie gwarantuję za sprzyjającą pogodę na jutro. Wciągnęliśmy żagle na maszty, a Burns ruszył pierwszy, by jak zwykle torować nam drogę. Okazało się, że niezbyt daleko zniosła nas woda od poprzedniego miejsca obozowania. Trafiliśmy bezbłędnie, a Karol natychmiast zajął się zbadaniem nadbrzeżnych zarośli. Po nim ja obejrzałem to miejsce. Nie ulegało wątpliwości, iż kotwica została wyrwana, a następnie wleczona kilka stóp poprzez chaszcze. Dziwne, że nie zatrzymały jej korzenie rosnących tu zarośli. Więc chyba Burns miał rację: niespodziewany, gwałtowny przybór rzeki rozkołysał oba stateczki, podniósł je, powodując w ten sposób wyrwanie obu kotwic. — Znalazłeś co? — zapytałem Karola po powrocie na pokład. — Nic a nic, poza połamanymi krzakami i zrytą ziemią. Nawet sokole oko nie odkryłoby w tym miejscu śladów, jakich szukałem. — Jakich śladów? — Odcisków ludzkich stóp. — Więc podejrzewasz... — Nic nie podejrzewam. Po prostu chciałem się upewnić. Niestety, ukształtowanie terenu, a zwłaszcza — Tak? Nie zapominaj, Janie, o pułapce, w którą wpadłeś! — Prawda — przyznałem ze skruchą. — Jednak w tym wypadku podcjfZCW&B) Jedynie niedbalstwo z naszej strony. Warto odnaleźć miejsce naszego postoju i przyczyni; zerwania <;ię łodzi. Według mnie złośliwy żart, bo jakie to inaczej nazwać, nic wchodzi tu w rachubę. — Podzielam pańskie1 zdanie, doktorze — poparł mnie malarz. — Należy rzecz dokładnie zbadać. Co prawda, mamy w tej chwili przeciwny wiatr, lecz około południa powinien zmienić kierunek. — Kto to panu powiedział? — zagadnąłem żartobliwie. — Niebo. Niebo, doktorze. Proszę spojrzeć. Obłoczki płyną w odwrotnym kierunku. Co to oznacza? Wzruszyłem ramionami. — To znaczy, że dalej i wyżej, ponad górami, wiatr dmie w przeciwną stronę — wyjaśnił nie zrażony. — Ponad górami — powtórzyłem — lecz tu... — Prosta sprawa. Niebo jest prawie bezchmurne^ słońce zaczyna przygrzewać dolinę, ciepło bijące od ziemi ogrzeje dolne warstwy powietrza, rozrzedzi je i uniesie, a wówczas zimny wiatr wiejący w górze opadnie w dolinę. Nie bardzo pojąłem to tłumaczenie, przyjąłem je na wiarę. Zresztą za kilka godzin miało się okazać, czy Burns ma rację. Na zmianę prądu powietrza należało czekać, więc na razie zarzuciliśmy kotwicę, a dodatkowo przywiązaliśmy łodzie linkami do pni najbliższych drzew. O rozpaleniu ogniska nie było co marzyć wobec całkowicie zarośniętego brzegu. W smętnym nastroju spożywaliśmy upieczone mięso jelenie na przemian z sucharami. Jakże przydałby się kubek gorącej kawy! 76 W dwie godziny później słońce zajrzało w głąb doliny, a po następnej godzinie wiatr nagle ustał. Spadła na nas cisza, bo i drzewa przestały szeleścić, a plu-szcząca fala uspokoiła się. Nieco później — co za dziwo! — usłyszałem jak gdyby oddech przestrzeni: zbliżający się poszum, coraz wyraźniejszy, coraz bliższy. Na koniec twarz mą owionął łagodny zefirekf dmący już w zupełnie odwrotnym kierunku. — A nie mówiłem? — pochwalił się Burns. — Ma się to doświadczenie. Do tuzina pędzli! — Ale z pana spryciarz — roześmiał się Karol. — To nie spryt. To wiedza. Powinniśmy natychmiast skorzystać z okazji. Nie gwarantuję za sprzyjającą pogodę na jutro. Wciągnęliśmy żagle na maszty, a Burns ruszył pierwszy, by jak zwykle torować nam drogę. Okazało się, że niezbyt daleko zniosła nas woda od poprzedniego miejsca obozowania. Trafiliśmy bezbłędnie, a Karol natychmiast zajął się zbadaniem nadbrzeżnych zarośli. Po nim ja obejrzałem to miejsce. Nie ulegało wątpliwości, iż kotwica została wyrwana, a następnie wleczona kilka stóp poprzez chaszcze. Dziwne, że nie zatrzymały jej korzenie rosnących tu zarośli. Więc chyba Burns miał rację: niespodziewany, gwałtowny przybór rzeki rozkołysał oba stateczki, podniósł je, powodując w ten sposób wyrwanie obu kotwic. / — Znalazłeś co? — zapytałem Karola po powrocie na pokład. — Nic a nic, poza połamanymi krzakami i zrytą ziemią. Nawet sokole oko nie odkryłoby w tym miejscu śladów, jakich szukałem. — Jakich śladów? — Odcisków ludzkich stóp. — Więc podejrzewasz... — Nic nie podejrzewam. Po prostu chciałem się upewnić. Niestety, ukształtowanie terenu, a zwłaszcza 77 oszycie, uniemożliwiają stwierdzenie czegokolwiek innego poza tym, że kotwica się wyrwała. — Więc jednak stanęło na moim. Kotwica puściła, >onieważ '/ostała kiepsko umocowana. Nie dokonała ;ego ręka ludzka, nic stwierdziliśmy w okolicy obecności ludzi. — Znowu zapominasz, Janie, o swoim nieszczęsnym dole. Przecież nie wykopał go borsuk ani kret! — To było kilkanaście mil stąd, a tajemniczy traper, nawet gdyby był rekordzistą świata w biegu na przełaj, nie zdołałby dotrzeć tu przed nami. Zresztą po co? Komu może zależeć na odcumowaniu ł©dzi jakichś obcych wędrowców? Tak więc, Karolu, twoja podejrzliwość przekroczała tym razem granice rozsądku. Roześmiał się, machnął ręką: — Może i masz rację, a ja szukam dziury w całym. Jednakże do szukania nie istniejących śladów skłonił mnie... jak by tu powiedzieć, wewnętrzny niepokój. — Nie poznaję ciebie, Karolu. Sądzę, że to z przemęczenia. Złe myśli najczęściej wówczas nas napadają. — Masz tobie! Przy każdej okazji odzywa się w tobie lekarz. Burns, który przysłuchiwał się naszej rozmowie, teraz wtrącił zupełnie, moim zdaniem, bezsensowną uwagę: — Pan Gordon ma rację. Ja również od czasu do czasu ulegam podobnym wewnętrznym sugestiom. I nie lekceważę ich, co parokrotnie wyratowało mnie ze sporych kłopotów. — A obecnie? — zagadnąłem. — Odczuwa pan niepokój? Nie dostrzegł ironii w moim głosie albo udał, że jej nie dostrzega, bo odpowiedział poważnie: — Nie, nie odczuwam. 78 — Jeśli tak — stwierdziłem wesoło — nic nam nie grezi, a więc ruszajmy w drogę. Marzę o cieple ogniska i o kropli gorącego płynu. Znowu zabełkotała woda pod dziobami naszych łodzi i znowu piany poczęły kłębić się za rufą „Albatrosa". Przed wieczorem dotarliśmy do piaszczystej, suchej łachy, pełnej wyrzuconych przez wiosenny przybór wód pni i konarów. Jakże przyjemnie trzaskały płomienie, a gorąca kawa i gorąca pieczeń stanowiły razem ucztę, jakiej nie doceni nikt, kto przez dwadzieścia cztery godziny nie próbował zaspokoić głodu wyłącznie zimnymi potrawami. I kto nie harował przez cały dzień przy wiośle, żaglu i sterze. Mój dobry humor nieco zepsuło żądanie Karola, aby w nocy każdy z nas przez co najmniej dwie godziny pilnował obozowiska. Wartowaliśmy na przemian, ale noc minęła spokojnie. Łodzie wciągnęliśmy głęboko na ląd, więc nawet gwałtowny przybór wody nie mógłby ruszyć ich z miejsca. Rankiem, gdy już wyczyściłem mokrym piaskiem nasze kubki i zasmolony kociołek, Karol zaskoczył mnie — i to bardzo nieprzyjemnie — nieoczekiwanym stwierdzeniem. — No, Janie — powiedział — czas nam wracać. — Wracać? — powtórzyłem tonem pytania. Dokąd? Do Milwaukee? Co się stało? — Ależ nie do Milwaukee! Zapomniałeś, że mieliśmy płynąć w górę Yellowstone, aby obejrzeć gejzery i zwiedzić Park Narodowy? Polowanie się udało, mięsa mamy pod dostatkiem, więc nie widzę powodu, abyśmy zmieniali nasz plan wyprawy. — Raczej twój plan — odparłem porywczo. — Czy rzec2tywiście musimy wracać? Tu jest tak pięknie. 79 — Będzie jeszcze piękniej. — Skąd taka pewność? — zapytałem. W tym miejscu Karol /.wroni :;n- do Burns.i. — Bawił pan w Parku parokrotnie, prawda? Więc •gszc powiedzieć, co pan <> nim — Jest wręcz fantastyczny! Czegoś takiego chyba e ma na 6wiecie. — No widzisz, .lanie. A może zechce nam pan to-arzyszyć? — znowu zagadnął malarza. — Nie. Obmalowałem i obrysowałem Yellowstone i wszystkie możliwe sposoby. A poza tym nie lubię, iy mi strażnik wyznacza miejsce, na którym wolno i rozpalić ognisko, lub pokazuje trasę marszu. Niby » i słuszne ograniczenie, bo turystów co roku przyby-a i gdyby każdemu z nich zezwolono chodzić sa-Łopas, polować i rozbijać biwak według własnego wy-3ru, po kilkunastu czy kilkudziesięciu latach te prze-iękne tereny zostałyby doszczętnie zdewastowane: idepiane, zaśmiecone, wypalone i ogołocone ze wszei-tej zwierzyny. Lecz mnie takie ograniczenie nie od-owiada. Wolę tę dziką, nie uczęszczaną rzekę. Szkoda, 5 nasza znajomość trwała tak krótko. Cóż, nie nama-iję waszych portretów. O, do setki pędzli! — Słyszysz, Karolu?!— wykrzyknąłem. — Strażni-y i wyznaczone miejsca biwakewe. Tłumy rozwrzesz-zanych turystów. Dokładnie to przepowiedziałem. Do cha! Jeszcze przy tych wspaniałych gejzerach na-otkam swoich pacjentów z Milwaukee i będę udzie-ać im porad. Nie, nie! Zirytowałem się ponad miarę — to wizja, jaką roz-oczył przed moimi oczami Burns, tak na mnie po-Lziałała. — Czy naprawdę są tam takie tłumy? — zaniepokoił ię Karol. —¦ Hm... tłumy to może i lekka przesada, teren jest ¦ozległy, jednak w miejscach wyznaczonych na biwaki i przy gejzerach zbyt głośno od okrzyków zachwytu i od niezbyt mądrych pytań zadawanych licencjonowanemu przewodnikowi. — A więc są tam i przewodnicy? — głos Karola nieco pomarkotniał. — Oczywiście. — Nic mi o tym nie mówiono. Jednak gejzery warto zobaczyć. — Na pewno — przyznał ku memu niezadowoleniu Burns. — Zobaczyć gejzery i czym prędzej uciekać w bardziej ciche strony. — Hm, jeśli tak sprawy wyglądają, chyba możemy jeszcze kawałek popłynąć tą rzeką. Proponuję odwiedzić Yellowstone na zakończenie naszej podróży. Jesteś zadowolony, Janie? —- Bardzo! — wykrzyknąłem. — No, to dalej w drogę! Jak właściwie nazywa się ta rzeka? . — Nie mam pojęcia — odparł malarz. — Płynę tędy po raz pierwszy. — Prawdopodobnie w ogóle nie istnieje — zakpiłem rzucając na pokład „Albatrosa" derki i naczynia — Na naszej mapie nie zdołałem jej odnaleźć. Zepchnęliśmy na wodę oba stateczki. Wiosłem, na pych, skierowałem dziób „Albatrosa" na głębinę. Dno przestało szorować po piasku, a łódź łagodnie się za-kołysała, Karol pociągnął za linkę, żagiel rozwinął się i załopotał, aż wreszcie wydął. Ruszyliśmy. Czerwony „Pelikan" już parł środkowym nurtem, rozbryzgując nadlatującą falę. Pierwszy promień słońca padł na rzekę z wysokości zielonych szczytów. Zapowiedź pięknej pogody. Siadłem przy sterze. — Tylko uważaj! — przestrzegł mnie Karol. Skróciłem linkę żagla i „Albatros" skoczył niby koń spięty ostrogą. 6 — Wołanie... 81 — Uważasj! — powtórnie ostrzegł Karol. — Ależ uważam, uważam. Zresztą Burns da nam :nae w porę. Usiądź, bo mi zasłaniasz widok. Pomknąłem tak chyżo, ze dziób naszej łodzi znalazł ;ię o kilka zaledwie stóp od rufy „Pelikana". Płynęliśmy. Kzeźwy wiaterek dmuchał nam w ple-:y, fala pluskała zraszając drobnymi kropelkami po-iład, zmieniał się krajobraz obu brzegów. Od czasu io czasu linię falistych wzniesień przerywał skalisty szczyt o fantastycznych kształtach, niekiedy złotoróżo-wy, niekiedy biały i tak błyszczący w promieniach słońca jak bryła polerowanego srebra. Często była Wj» iglica, która bodła bezchmurne niebo ostrym szpicem, od czasu do czasu wznosiły się ponad korony drzew kamieniste ściany pełne otworów, podobne do ruin zamków obronnych, z zarysami wież i blanków. A u ich stóp pięły się szmaragdowe powoje. Rzeka również godna była podziwu. Niebezpieczna i piękna. Toczyła swe wody raz głębokim, spokojnym nurtem, kiedy indziej wytryskała burzą pian o sterczące głazy, a mgiełka wilgoci mieniła się kolorami tęczy. Nurt wody niekiedy wił się jak wąż. Czasem skręt bywał tak gwałtowny, że w dali dostrzegałem zamiast koryta rzeki jedynie pionową ścianę przegradzającą w poprzek cały wodny szlak. Wydawało się wówczas, że płynący przed nami „Pelikan" roztrzaska się o skałę. Lecz purpurowy żagiel nagle ginął z oczu, jakby pochłonęły go fale. Płynąłem dalej, niezbyt pewien, co z kolei ujrzę: skręt w prawo, skręt w lewo, a może jakiś gigantyczny tunel do przebycia? Tunelu nigdzie nie było, rzeka szumiała za kolejnym zakosem, raptownie odsłaniał się widok na bezkres doliny, a w zaskakującej bliskości purpurowiał żagiel „Pelikana". Po kilku godzinach takiej żeglugi ujrzałem na na- gim wzgórzu, niższym od sąsiednich i chyba łatwym do sforsowania, jakby obronny bastion o kształtach przypominających budowlę jakiegoś zwariowanego rycerza średniowiecza, który zawitał tu, nim Krzysztof Kolumb rozpoczął swą pierwszą podróż ku nieprzeczu-walnym brzegom nieznanej Ameryki. Ostro skręciłem sterem, aż fala zabulgotała na prawej burcie, jęzor wilgoci przeskoczył nad dziobem i ehlasnął w nagą pierś Karola. — Ej! — wrzasnął zrywając się z pokładowych de-s-*k. — Co robisz?! — Lądujemy — oznajmiłem. — Spójrz =— uniosłem dłoń. — Warto przyjrzeć się bliżej temu zabytkowi przyrody. — Chcesz się tam wdrapać? Po co? — Aby z wysokości zerknąć na rzekę i na to, co za nią. — A Burns? — Nie troszcz się o Burnsa, na pewno zawróci. Popatrz, jaka tu wspaniała plaża. Aż chętka bierze, by się wykąpać i wysuszyć na tym dziewiczym piachu. — No dobrze — zgodził się. Zluzowałem linkę żagla i przy łopocie płótna tracącego wiatr bardzo elegancko wsunąłem się dziobem „Albatrosa" na złocisty spłacheć piachu. Zaskrzypiało. — W taki sposób pozdzierasz deski poszycia. Lucas Gilbert na pewno nie będzie z tego zadowolony. — Nie zrzędź, Karolu, sam lądowałeś w teń sposób wielokrotnie. Skoczyłem na brzeg, wyciągnąłem kotwicę i na długiej cumie wbiłem ją głęboko w miękkie podłoże. — I co teraz? — zagadnął mój przyjaciel. — Poczekamy na Burnsa. Przyniosłem z kajuty fajkę i kapciuch z tytoniem. Karol mnie naśladował, lecz nie zdążyliśmy nawet pięć azy pociągnąć z ustników, gdy w górze rzeki zamigo-ał czerwony żagiel, a w kilka minut później dziób Pelikana" zazgrzytał na płyciźnie. — Co się stało? Uszkodziliście ster? Wyjaśniłem przyczynę postoju. Burns popatrzył w órę, — Bardzo interesujące — zauważył. — Jeśli pan, oktorze, ma zamiar tam się wdrapać, chętnie dotrzymam towarzystwa. — Tylko nie wpadnijcie do jakiejś dziury, jak pe-/ien mój znajomy przed paru dniami — mruknął Ka-ol. i — Nie idziesz? — pominąłem ten złośliwy żart. — Szkoda mi butów, a poza tym ktoś musi pilnować odzi. Życzę przyjemnej wspinaczki. A nie zapomnij, anie, o strzelbie. Tylko nie poluj, mięsa mamy aż tadto. — To po co strzelba? — W tych stronach rozsądny człowiek nigdy nie >owinien rozstawać się z bronią. Postąpiłem, jak sobie życzył. Burns natomiast za->rał jedynie gruby notatnik i kilka ołówków. Ruszyliśmy poprzez plażę najkrótszą drogą ku ska-istej wyniosłości. Piasek szybko się skończył, a wraz : nim nadrzeczna równina. Dalej łagodną pochyłość >orastały niskie chwasty, jeszcze dalej — wysokopien-le, lecz rzadko rozstawione sosny. Pas lasu był wąski. ^zeszliśmy go w kilka minut. Za lasem teren dźwigał się bardziej gwałtownie, poznaczony żółtymi gła-sami. Gdzieniegdzie spod płytkiej pokrywy jałowej riemi sterczała lita skała. Im wyżej, tym więcej napotykaliśmy kamieni, a mniej roślinności, wreszcie wkroczyliśmy na podnóże wierchu. Odtąd droga stała się bardziej mozolna. Pomagając sobie rękami, krok po kroku darliśmy się ku szczytowi. Z dołu ta pochyłość nie wyglądała tak groźnie, mywałem się, by nabrać oddechu lub poszukać mniej karkołomnej ścieżki, również przystawał, wypatrując dogodniejszy dla wspinaczki skalny próg czy fragment perci wijącej się zygzakiem. — Bardziej na prawo, doktorze! Widzi pan tamten głaz? — Lub też: — Nieco w lewo, tam jest wygodna platforma... Stosownie do tych rad kierowałem się raz w prawo, raz w lewo i tak c%l po calu, stopa po stopie zmierzałem ku górze. W ten sposób dotarliśmy do czegoś, co można by nazwać prymitywną dróżką. Biegła ukośnie do szczytu, zapewniając bezpieczny i wygodny marsz. Niestety, po przejściu kilku jardów dróżkę przerwał głęboki lejowaty dół o zboczach pokrytych szutrem. — I co teraz? — zapytałem zupełnie bezradny. Na prawo wznosiła się prostopadła skała, na lewo — usiany kamieniami upłaz, spadający raptownie ku odległej ścianie lasu. — O, do tysiąca pędzli — mruknął za mym plecami Burns. — Tego kanionu nie sforsujemy. Można by od biedy zejść, lecz wdrapać się na przeciwległe zbocze nie potrafiłaby nawet górska kozica. — I co teraz? — powtórzyłem. — Spróbujemy, doktorze, w odwrotnym kierunku. Nie czekając odpowiedzi zawrócił. Zawróciłem i ja. Drożynka, jak się wkrótce okazało, biegła nieprzerwanie wzdłuż pionowej ściany. Znacznie dalej niż sądziłem. Okrążała szczyt tak, że znaleźliśmy się na przeciwległym w stosunku do rzeki zboczu. Tu, ku mej radości, pochyłość złagodniała. Pokryty piargiem stok doprowadził nas do gładkiej, twardej platformy otoczonej, niby murem, kamiennym wałem sięgającym powyżej piersi. To był właśnie szczyt góry. Mur upstrzony był regularnymi otworami, dzięki czemu z dołu, z dna doliny, wyglądał jak /wieńczenie obronnej baszty dźwigniętej rękami człowieka. Spojrzałem w dół przez jeden z tych otworów. Ponad koronami drzew ujrzałem rzekę, wodny nurt błyszczący jak lustro, żółtą plażę, a obok niej dwie malutkie łódeczki: „Albatrosa" i ,,Pelikana". Kręcił się przy nich krasnoludek — oczywiście Karol. Spojrzałem przed siebie. Poza najbliższą linią wzgórza wznosiły się inne, wyższe od skały, na której szczycie stałem. Podobnie na prawo i lewo postrzępione wierchy zamykały horyzont. Natomiast za nami widniały jedynie niższe wzniesienia, porosłe lasem, a dalej ciągnęła się równina raz ciemno-, raz jasnozielona, miejscami nawet żółta. Błyski, które w kilku miejscach zauważyłem, pochodzić musiały od promieni słonecznych odbijających się w lustrze wody. Może jezior, może niewidocznych stąd rzek i strumieni... Sądząc z barw, była to płaszczyzna miejscami porosła lasem, miejscami trawą, poprzegradzana pustymi spłachciami piasku. Nic nie wskazywało na obecność człowieka. Zresztą z tak wielkiej odległości niewiele można było dostrzec. Ale ślady ludzkiej bytności odkryłem tu, na tej platformie, co niezmiernie mnie zdumiało. Nieco z boku, pod skalnym murem, spoczywały zwęglone lub jeszcze nie tknięte ogniem kawałki drewna i kory. Nie przeszkadzając Burnsowi, który ze szkicownikiem opartym o występ skalny coś tam rysował, obszedłem całą platformę, pilnie wypatrując innych śladów po tajemniczym wędrowcu czy wędrowcach. Zbędny był to wysiłek. Poza nadpalonym drewnem i popiołem ogniska nic więcej nie odkryłem. Któż rozpalił ten ogień i dlaczego aż na takiej wysokości, skoro nadrzeczna plaża stanowiła miejsce znacznie dogodniejsze, chociażby ze 86 względu na bliskość opału? Ja sam. nigdy nie biwakowałbym na tej skale. Pogrzebałem w popiele szukając resztek jedzenia: nie dopalonych kości, okruchów po sucharach. Nic, dosłownie nic. Rzecz mało prawdopodobna, aby posilając się przy ognisku nie pozostawić nawet drobnych resztek żywności. Czyżby ogień rozpalono nie po to, aby na nim uwarzyć posiłek? A może chodziło jedynie 0 nadawanie świetlnych sygnałów indiańskim sposobem? Ogień rozpalony z wilgotnych gałęzi daje spory słup dymu, widoczny na mile. Przy pomocy mokrej skóry lub derki przerywa się emisję dymii. Znałem ten system porozumiewania się. Ba, lecz to był jedynie mój domysł, nie potwierdzony żadnym dowodem. Zresztą... skąd tutaj Indianie? Karol na pewno nie mylił się oceniając odległość rzeki od najbliższych rezerwatów na setkę mil. Jednak — rozumowałem dalej — mógł zabłądzić w te okolice traper i dla jakichś tam celów rozpalił ogień. Burns, przejęty rysowaniem, ani razu nie spojrzał w moją stronę. Na pewno nie zauważył śladów ogniska 1 nie dostrzegł mojej krzątaniny. Nie przeszkadzałem mu, obserwując nieskończoną przestrzeń równiny, na której krańcach wisiała sina mgiełka, lub zwracając oczy ku pasmom kopulastych wzgórz i postrzępionych turni zamykających horyzont. Mijały minuty. Pewnie Karol już zaczął się niecierpliwić. Jednak uznałem, iż przerwanie pracy malarzowi byłoby poważnym nietaktem. Kto wie, może w tej chwili rodzi się szkic do późniejszego wspaniałego obrazu, który ujrzę w jakiejś galerii, a znajomkom powiem od niechcenia: „Byłem przy tym i wraz z autorem spoglądać mogłem na te lasy, wzgórza i doliny..." Snobizm? Zapewne, lecz z kategorii, jaka nie zasługuje chyba na potępienie. powyżej piersi. To był właśnie szczyt góry. Mur upstrzony był regularnymi otworami, dzięki czemu z dołu, z dna doliny, wyglądał jak zwieńczenie obronnej baszty dźwigniętej rękami człowieka. Spojrzałem w dół przez jeden z tych otworów. Ponad koronami drzew ujrzałem rzekę, wodny nurt błyszczący jak lustro, żółtą plaże., a obok niej dwie malutkie łódeczki: „Albatrosa" i „Pelikana". Kręcił się przy nich krasnoludek — oczywiście Karol. Spojrzałem przed siebie. Poza najbliższą linią wzgórza wznosiły się inne, wyższe od skały, na której szczycie stałem. Podobnie na prawo i lewo postrzępione wierchy zamykały horyzont. Natomiast za nami widniały jedynie niższe wzniesienia, porosłe lasem, a dalej ciągnęła się równina raz ciemno-, raz jasnozielona, miejscami nawet żółta. Błyski, które w kilku miejscach zauważyłem, pochodzić musiały od promieni słonecznych odbijających się w lustrze wody. Może jezior, może niewidocznych stąd rzek i strumieni... Sądząc z barw, była to płaszczyzna miejscami porosła lasem, miejscami trawą, poprzegradzana pustymi spłachciami piasku. Nic nie wskazywało na obecność człowieka. Zresztą z tak wielkiej odległości niewiele można było dostrzec. Ale ślady ludzkiej bytności odkryłem tu, na tej platformie, co niezmiernie mnie zdumiało. Nieco z boku, pod skalnym murem, spoczywały zwęglone lub jeszcze nie tknięte ogniem kawałki drewna i kory. Nie przeszkadzając Burnsowi, który ze szkicownikiem opartym o występ skalny coś tam rysował, obszedłem całą platformę, pilnie wypatrując innych śladów po tajemniczym wędrowcu czy wędrowcach. Zbędny był to wysiłek. Poza nadpalonym drewnem i popiołem ogniska nic więcej nie odkryłem. Któż rozpalił ten ogień i dlaczego aż na takiej wysokości, skoro nadrzeczna plaża stanowiła miejsce znacznie dogodniejsze, chociażby ze względu na bliskość opału? Ja sam nigdy nie biwakowałbym na tej skale. Pogrzebałem w popiele szukając resztek jedzenia: nie dopalonych kości, okruchów po sucharach. Nic, dosłownie nic. Rzecz mało prawdopodobna, aby posilając się przy ognisku nie pozostawić nawet drobnych resztek żywności. Czyżby ogień rozpalono nie po to, aby na nim uwarzyć posiłek? A może chodziło jedynie 0 nadawanie świetlnych sygnałów indiańskim sposobem? Ogień rozpalony z wilgotnych gałęzi daje spory słup dymu, widoczny na mile. Przy pomocy mokrej skóry lub derki przerywa się emisję dymii. Znałem ten system porozumiewania się. Ba, lecz to był jedynie mój domysł, nie potwierdzony żadnym dowodem. Zresztą... skąd tutaj Indianie? Karol na pewna nie mylił się oceniając odległość rzeki od najbliższych rezerwatów na setkę mil. Jednak — rozumowałem dalej — mógł zabłądzić w te okolice traper i dla jakichś tam celów rozpalił ogień. Burns, przejęty rysowaniem, ani razu nie spojrzał w moją stronę. Na pewno nie zauważył śladów ogniska 1 nie dostrzegł mojej krzątaniny. Nie przeszkadzałem mu, obserwując nieskończoną przestrzeń równiny, na której krańcach wisiała sina mgiełka, lub zwracając oczy ku pasmom kopulastych wzgórz i postrzępionych turni zamykających horyzont. Mijały minuty. Pewnie Karol już zaczął się niecierpliwić. Jednak uznałem, iż przerwanie pracy malarzowi byłoby poważnym nietaktem. Kto wie, może w tej chwili rodzi się szkic do późniejszego wspaniałego obrazu, który ujrzę w jakiejś galerii, a znajomkom powiem od niechcenia: „Byłem przy tym i wraz z autorem spoglądać mogłem na te lasy, wzgórza i doliny..." Snobizm? Zapewne, lecz z kategorii, jaka nie zasługuje chyba na potępienie. 87 Minęła prawie godzina, gdy wreszcie malarz oderwał wzrok od szkicownika. — Pięknie tu jest — stwierdził chowając ołówek do kieszeni. — Wracamy? — Jeśli pan już skończył... — Tak. — No, to teraz ja coś pokażę. O, tam. — Ognisko? O, do tuzina pędzli! — zdumiał się. — Kto je rozpalił i w jakim celu? — Doprawdy... nie wiem, co sądzić. — Czy można stwierdzić, jak dawno rozpalono tu ogień? Nie znam się na tych sprawach. — No... z pewnym prawdopodobieństwem. Na pewno po ostatnim deszczu. Gdyby rozpalono wcześniej, ulewa zmyłaby popiół. — Ostatni deszcz? — powtórzył. — Przecież to nie tak dawno. Więc oprócz nas jeszcze ktoś inny przemierza te pustkowia. — Inny lub inni. Najpierw dół, w który wpadłem, a teraz te zwęglone resztki drewien. Przecież nie jest rzeczą możliwą, aby ognisko rozpalił ten sam człowiek, który zbudował ziemną pułapkę. Zbyt wielka odległość dzieli oba miejsca. Nawet gdyby ten ktoś korzystał z czółna i poruszał się szybciej od nas, co jest wątpliwe, to w jaki sposób potrafił nas wyprzedzić nie zauważony? — Może przemknął się nocą? Pokręciłem przecząco głową: i — Przecież w nocy zawsze ktoś z nas czuwał. — Z wyjątkiem nocy, podczas której padał deszcz. — Prawda — przypomniałem sobie. — To jest możliwe. Dlaczego jednak nieznany żeglarz wybrał tak niestosowną pogodę do podróży? I z jakiego powodu nas unika, ba, wręcz kryje się? A poza tym, czy jest rzeczą możliwą, aby wioślarz wyprzedził nasze żaglówki? — Owszem, to prawdopodobne. Proszę pamiętać, że przeciwny wiatr zmusił nas do długiego postoju. Dobra, smukła i lekka łódź potrafi rozwinąć szybkość chwilami równającą się szybkości „Albatrosa" lub „Pelikana". Oczywiście jedynie na krótkich dystansach. I to by wystarczyło dla przegonienia nas. — Czyli — stwierdziłem — może to być jedna i ta sama osoba. — Na to wygląda. Lecz cóż nas w gruncie rzeczy cała sprawa obchodzi? Niech sobie tajemniczy wędrowiec kopie doły i rozpala ogniska w najdziwniejszych miejscach, skoro tak mu się podoba. Schodzimy? — Schodzimy — przytaknąłem. Burns ruszył pierwszy, a ja raz jeszcze dokładnie obejrzałem platformę. Nie mogłem podzielać beztroski malarza. Musiał nas obchodzić ten ktoś przebywający w tak bliskim sąsiedztwie i wędrujący nie wiadomo po co i nie wiadomo dokąd. Na Dalekim Zachodzie, zwanym „dzikim", własne bezpieczeństwo często zależało od posiadania dobrej informacji o nieznanych sąsiadach. Dzikie strony przemierzał nie tylko turysta, nie tylko westman szanujący prawo, lecz również zbiegły przed wymiarem sprawiedliwości przestępca, podejrzany włóczykij, niebieski ptak goniący za łatwym i bezkarnym łupem, niekiedy Indianin, nie zawsze życzliwie usposobiony, zbrojny w skalpowy nóż i rzadko chybiającą strzelbę. Co prawda Indian zapędzono na ziemie rezerwatów, lecz przecież pojedynczy wojownicy lub drobne ich grupy grasowały na bezludziach, gdzie nie sięgała władza szeryfów, gdzie nie istniały wojskowe posterunki ani placówki ochotniczych milicji. Przecież słynny Geronimo, jeden z przywódców południowo-zachod-nich Apaczów, wielokrotnie uciekał z rezerwatu, a jego wyprawy znaczył zawsze krwawy ślad pomordowanych „bladych twarzy". 91 O tym myślałem schodząc mozolnie z wysoczyzny. Karol wyszedł naprzeciw. — No i co? — zapytał. — Nie pożarł was jakiś potwór leśny? — Nie — zaprzeczyłem — lecz pozostawił po sobie bardzo widoczne ślady. — A to ciekawe! Powiadomiłem go o swoim odkryciu. Rzecz jasna, iż nie przyjął tego tak beztrosko jak Burns, ale też nie wpadł w panikę. — To ważna wiadomość — stwierdził. — Dobrze wiedzieć, że ktoś pod bokiem siedzi. Jednak nie sądzę, aby nam mogło grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Ktoś bawił tam na górze, a że mu było zimno, rozpalił ognisko. Jednak stało się to przed naszym przybyciem i ten ktoś nawet nie przypuszcza, że tędy żeglujemy. Dlaczego biwakował na takiej wysokości? Może lękał się drapieżników albo też, jak przewidujesz, Janie, zapragnął dać dymny sygnał. — Komu? —- Zbyt wiele ode mnie wymagasz. Lecz załóżmy, że z dwu myśliwych jeden zgubił właściwą drogę; blask płomienia lub słup dymu miały mu ją wskazać. Nie stwierdziłeś śladów stóp, a szkoda. — Wszędzie skaliste podłoże albo gruz. — No tak. W ten sposób nie wiemy, ile ludzi biwakowało na tej skale, kiedy i jak daleko odeszli. — Ależ zapewniam cię, Karolu, iż dobrze przepatrzyłem całą platformę. Jak nie wierzysz, to sprawdź. —- Wierzę i nie będę sprawdzał. Mimo wszystko opuśćmy tę piękną plażę. Dla zwykłej ostrożności. Bums nieco się ociągał, lecz ponieważ zdecydowaliśmy się natychmiast odpłynąć, ruszył i on. Zapewne uważał, iż dołączywszy do nas nie powinien działać samopas. Znowu zafurkotały naciągane żagle, a „Pelikan" jak zwykle wytyczał nam kierunek. Tym razem Karol usiadł przy sterze, ja ległem na dachu kajuty z oczami utkwionymi w wybiegające naprzeciw fale, bacząc pilnie, czy nie niosą podmytych j pniaków, czy przed nami nie burzy się gwałtownie woda sygnalizując płyciznę lub niebezpieczne głazy sterczące tuż pod powierzchnią nurtu. Zważałem również na „Pelikana", tak by nasz „Albatros" mógł posuwać się dokładnie jego torem. Około szóstej po południu trafiliśmy na ujście strumyka sączącego się miniaturową dolinką, w głębi tak zarośniętą trzcinami, krzewami i wysokopiennym, gęstym borem, iż widoczność ograniczała się do paru zaledwie jardów. Strumyk przy swym ujściu tworzył małą, lejkowatą zatoczkę, do której z trudem wpłynęliśmy kotwicząc przy malutkiej, pokrytej drobnymi kamykami plaży. Od strony lądu przegradzał ją pas niskich zarośli, gdzieniegdzie stratowanych, poprzecinanych wąskimi przejściami, na których widniały liczne odciski kopyt trawożerców. Przyjęliśmy to odkrycie dość obojętnie. Nasza spiżarnia jeszcze puchła od jeleniego mięsa. Karol jednak zajął się wędkarstwem. Wspominam o tym, ponieważ po pierwszym rzucie wędziska zaczepił haczykiem o jakiś przedmiot spoczywający na dnie i wyciągnął... stary indiański, mocno już sfatygowany mokasyn. Obejrzeliśmy go dokładnie, jednak nie sposób było rozpoznać, jak długo spoczywał w wodzie: kilka dni, kilka tygodni, a może miesięcy? — Kto wie — rzekłem do Karola — czy za następnym razem nie złowisz pary legginów? — To zdumiewające — odparł — w miarę posuwania się_ w głęb doliny coraz częściej napotykamy ślady bytności człowieka. Czyżby ta rzeczka zaprowadzić nas 92 93 liała w jakieś cywilizowane strony? Ale byłaby nie-podzianka! — Wcale jej nie pragnę. Spróbuj jeszcze raz. Spróbował i mieliśmy na wieczorny posiłek trzy porę ryby. Upieczone w gorącym popiele okazały się makomite. Przez następne dni żeglowaliśmy bez przeszkód. Zmieniające się krajobrazy obu brzegów niejeden raz Maniały Burnsa do wyciągania szkicownika, co oczywiście równało się przerwie w podróży. Któregoś dnia Burns, korzystając z -obszernej plaży, wydobył z kajuty sztalugi i zajął się malowaniem. Nie wiem, co tam Karol, ja nie nudziłem się obserwując ponad plecami artysty, jak powstaje dzieło, śledząc niepozorne pociągnięcia pędzla wyczarowującego na płótnie gamą kolorów cienie i blaski słonecznego światła i zieleń lasów, zarośli, traw. Przez cały czas pogoda dopisywała, a my przypominaliśmy barwą spalonej skóry bardziej Indian niż blade twarze. Stwierdziłem zadziwający fakt: wbrew logice i powszechnym prawom przyrody, mimo posuwania się w górę rzeki, jej koryto nie stawało się ani węższe, ani płytsze. Przecież to niemożliwe, by ta sama objętościowo masa wody wypływała już ze źródła dającego początek rzece. — Prawdopodobnie — odparł Karol — nasza rzeka w swym górnym biegu obfituje w liczne dopływy. A może — dodał po chwili — bierze początek z górskiego jeziora. — Musiałoby to być bardzo wielkie jezioro — wyraziłem wątpliwość. — A czemu nie? Wielkie i obfitujące w podziemne źródła. Wszystko jest możliwe, bo mimo wielu prób spenetrowania tego kraju pozostało jeszcze na jego mapie mnóstwo białych plam. — Wielkie jezioro — powtórzył Burns w zachwycie. 94 — Przez nikogo nie odkryte i bezimienne. Jak je nazwiemy? — zażartowałem. — To byłoby wspaniałe! — wykrzyknął malarz. —¦ Jakbym je widział! Otoczone wiankiem takich jak tu lesistych wzgórz i łąkami, na których pasą się dzikie konie. A nad powierzchnią wody gładkiej jak lustro śmiga ptactwo. Co za wspaniały obraz! — I baśniowy — dorzucił Karol. — Brak jeszcze stad bizonów i antylop. Gdzież tu mustangi? W górach? Jeśli w ogóle zachowały się ich stada, to na pewno nie w tych stronach. A inna sprawa, że wody w rzece nic a nic nie ubywa. Chyba jednak przyczyną tego są liczne dopływy. — Szkoda — komicznie westchnął Burns. — Już w marzeniu widziałem swe wielkie płótno z podpisem: „Jezioro w górach" albo „Zapomniane jezioro". — Jeszcze się pan doczeka swego jeziora — pocieszyłem go — lecz chyba w innej okolicy. Nie brak ich w naszym kraju. — Ba, już wszystkie odkryte, wymierzone, zgłębione i naniesione na mapy. — Kto wie, kto wie... — mruknął Karol. — Nie dałbym i centa, czy tak właśnie sprawa się przedstawia, jak pan twierdzi. Następnego dnia wydarzyło się coś, co mocno podważyło wiarę w bezpieczeństwo podróży wodą. Oto wśród zielonych wzgórz prawego brzegu dostrzegłem jedną z tych szaroróżowych skał, jakich już sporo widzieliśmy, Była całkowicie naga, jedynie jej podnóże porastał rzadki zagajnik. Burns jak zwykle wyprzedzał nas o kilka długości łodzi. Płynęliśmy w milczeniu, ponieważ Karol sprzeciwił się głośniejszym rozmowom, uważa|ąc, że byłoby to pogwałceniem najprostszych zasad własnego bezpieczeństwa. Nie wiem, co go skłoniło do takiej uwagi. Czyżby mokasyn wyłowiony z rzeki? Inna sprawa, że hałaśliwe zachowanie wśród pustkowi ląk i borów godne jest nagany. Nie tylko płoszy zwierzymj, ale sygnalizuje obecność wędrowca innym, nie zawsze życzliwie usposobionym dla bliźnich ludziom. Tak więc płynęliśmy w ciszy, spoglądając bacznie przed siebie, na prawo, na lewo. Nagle w tę ciszę mąconą jedynie pluskiem wody i łagodnym poszumem drzew wdarł się jakiś inny, obcy dźwięk. Skąd dochodził? Przez chwilę wydało mi się, że jest to odgłos spadającej z wysokości wody, jakiejś katarakty czy górskiej siklawy. Jednak, jak okiem sięgnąć, koryto rzeki biegło prosto, nie przegrodzone żadnym wodospadem. Karol również dosłuchał się czegoś anormalnego, a przyczynę zauważył szybciej ode mnie. — Spójrz, Janie, w prawo! — krzyknął i natychmiast zluzował żagiel. Spojrzałem. Małe, rzadko rosnące u podnóża kamiennej iglicy drzewa, dotąd prawie nieruchome, teraz drgały jakby w napadzie febrycznej gorączki. Coś się wśród nich kłębiło, tuman kurzu zaciemnił widoczność. Czyżby obsuwała się ziemia? — Uważaj! — wrzasnąłem w kierunku Burnsa. — W lewo, w lewo! — Skręcił gwałtownie i szybko znalazł się tuż-tuż przy przeciwległym brzegu. Tymczasem na zielonej spadzistości nadal się coś kotłowało. Oprócz szumu usłyszałem hurgot, jaki wywołuje lawina walących się kamieni, a do tego trzask łamiących się drzewek. Nagle zza nadbrzeżnej linii sosenek wytoczył się podskakując w straszliwym pędzie olbrzymi głaz, chyba dwukrotnie większy od „Albatrosa". Przemknął przez wąskie, gliniaste pasmo łachy, przetoczył się przez płyciznę i runął w koryto rzeki rozbryzgując strugi wody i wzburzając fale. Gdyby w tym miejscu znajdowała się któraś z naszych żaglówek, pozostałyby z niej jedynie drzazgi. Spojrzałem w górę ze strachem. Może za chwilą runie cała potężna iglica? Jednak nic więcej nie nastąpiło. — Ale niespodzianka... — odezwał się Karol naciągając na nowo żagiel. — O, do licha — wykrztusiłem — na przyszłość musimy trzymać się jak najdalej od tych pięknych skałek. Tam czai się śmierć. Buras podpłynął, prawie burta w burtę. — Do miliona pędzli! Co to było? — zapytał drżącym głosem. — Ano, cóż? Po prostu chwiejny głaz, który runął w najbardziej niebezpiecznej dla nas sytuacji — skomentował wypadek Karol. — Szybko stąd uciekajmy — dodałem. — Gotowa runąć cała iglica. Obaj przyznali mi rację. Odetchnąłem, gdy górująca nad rzeką skała skryła się za gęstwą wysokopiennego boru. Przy wieczornym ognisku gawędziliśmy jeszcze na temat tego wydarzenia. Opowiedziałem Burnsowi o kilku znanych mi przypadkach obsuwania się całych pagórków zasypujących doliny. — Nasz wspólny znajomy, Piotr Carr, był świadkiem zsunięcia się wyniosłej góry, która zawaliła przebyty przed chwilą szlak. Na szczęście nie potrzebował nim wracać. — Co może być przyczyną takiej katastrofy? — Chociażby podmycie podstawy wzgórza przez podziemne źródła, zawalenie się stropu jakiejś jaskini, trzęsienie ziemi lub rozsadzenie skały przez korzenie drzew. — A w naszym wypadku? — Ba, nie zbadaliśmy sprawy. Sądzę — odparłem — iż deszcze i wiatry spiłowały podstawę głazu, to przecież piaskowiec, materiał stosunkowo miękki i mało 7 — Wołanie... odporny na wpływy atmosferyczne. I wystarczył lekki podmuch, którego tu, na dole, nawet nie zauważyliśmy, by głaz stracił równowagę. Nie sądzisz, Karolu? Potwierdził mój wywód. — Brr... — wstrząsnął się malarz. — Zimno mi się robi na myśl, że ten piekielny kamień mógł zawadzić 0 „Pelikana". Na tym zakończyliśmy rozmowę. W kilkanaście godzin później, następnego dnia, inne dziwo natury, niegroźne tym razem dla nas, pozwoliło nam zapomnieć o tamtym ¦wypadku. Był wczesny ranek, lecz słońce już zdążyło rozświetlić wnętrze doliny. Znajdowaliśmy się o kilka mil od miejsca ostatniego noclegu. Burns ze swym „Pelikanem" nie wysuwał się już naprzód, płynął zaledwie kilkanaście stóp od nas. Rzeka wiła się, malutkie półwyspy piachu raz po raz wcinały się w nurt. Za którymś z kolejnych zakrętów dostrzegłem, jak malarz poluzował szot, a gdy „Pelikan" wytracił prędkość 1 natychmiast zrównaliśmy się, powiedział: — Spójrzcie na prawy brzeg. Chyba niedźwiedź? Co on tu robi? Spojrzałem. Istotnie był to niedźwiedź. Sięgnąłem po lornetkę. — Widzisz, Karolu? — Dziwne — odpowiedział popuszczając linki żagla. — Musiało go coś wypłoszyć z lasu. Mamy wiatr w plecy, więc powinien nas był zwęszyć. Dlaczego nie ucieka? Zagadkowa historia. Istotnie, za zakolem rzeki, która opływała tu mały cypelek, kręcił się po żwirowatej plaży czarno-brązo-wy miś. Raz zbliżał się do nasady półwyspu, to znowu zawracał. Powtórzyło się to parokrotnie. Nasze łodzie ze zwolnionymi żaglami prawie tkwiły w miejscu. ,. — Pewnie przybył na umówione spotkanie z uko- chaną — zażartował Burns — i teraz się denerwuje, bo wybranka się spóźnia. — Niedźwiedzia coś zmusiło do wyjścia z lasu — próbowałem wyjaśnić sytuację. — Chętnie wróciłby do boru, ale instynkt przestrzega go przed niebezpieczeństwem. — A cóż może zagrażać takiemu olbrzymowi? — zdziwił się malarz. — Człowiek — odparł zwięźle Karol. — Więc czemuż ten człowiek do tej pory się nie ukazał? — Może jeszcze nie wpadł na ślad zwierzęcia. Albo może czai się w gąszczu, ponieważ nie chce się nam pokazać. — To niedorzeczność — roześmiałem się. — Ponosi cię, Karolu, fantazja. — Znowu zapomniałeś o traperskiej pułapce. Dlaczego ten, który ją wykopał, a później naprawił, nie przyszedł do nas? Chyba obecnie dzieje się coś podobnego. Patrzcie! Miś skacze do wody! Istotnie, niedźwiedź, do tej pory wykazujący brak decyzji, nagle ją powziął. Powoli wkroczył w rzekę, a gdy woda sięgnęła szyi, począł płynąć, od czasu do czasu spoglądając w naszym kierunku. Na koniec wygramolił się na płyciznę, ciężkim kłusem przebiegł ją rozchlapując wodę, wyszedł na brzeg i prawie natychmiast zniknął wśród drzew7. — Oto i koniec przedstawienia — roześmiał się Burns. — Nigdy dotychczas nie byłem świadkiem czegoś podobnego. Jednak mylił się. Z tego samego lasu, z którego wychynął niedźwiedź, wybiegł wspaniały jeleń. Sadził susami, dokładnie tą samą drogą co miś, skoczył w wodę i szybko wydostał się na przeciwległy brzeg. — Jeleń ściga niedźwiedzia! — wykrzyknąłem. — Co to za dziwo! 99 —¦ Potwierdza się moje podejrzenie — powiedział Karol. — Ktoś płoszy zwierzynę. Poczekajmy chwilkę, może tajemniczy myśliwy zechce się ujawnić. — Czy to nie pożar lasu? — zapytałem. — Czujesz spaleniznę? — Nie. — I ja nie. Gdyby puszcza płonęła, to gdzieś bardzo daleko, nie zagrażając tej okolicy. Przecież nastąpiłaby wówczas masowa ucieczka zwierzyny, a nie zaledwie dwu sztuk. Zresztą zobaczymy wieczorem. Łunę palącego się lasu widać dziesiątki mil. Postaliśmy jeszcze kilkanaście minut, lecz gdy nic więcej już się nie zdarzyło, ruszyliśmy pełnym wiatrem w dalszą drogę. Gdy zapadł wieczór, a po nim noc, na próżno szukałem na rozgwieżdżonym njebie odblasku łuny. Więc to nie las się palił i nie ogień przeraził oba czworonogi. Zapewne Karol miał słuszność twierdząc, iż człowiek — myśliwy, traper lub jakiś inny wędrowiec — był powodem ucieczki i niedźwiedzia, i jelenia. Nie słyszeliśmy odgłosu strzału. "Wspomniałem o tym Karolowi. — A łuk? — zapytał. — Któż dziś poluje przy pomocy łuku? Na pewno żaden biały traper. — Na pewno — przyznał — chyba że jest to jakiś dziwak. Nie wykluczam podobnego przypuszczenia, chociaż brzmi ono śmiesznie. Lecz nie takie niespodzianki spotykałem w leśnej głuszy. — A może to Indianin? — Kto wie, kto wie? Chociaż czerwonoskórzy już dawno przeszli na broń palną. — Wiem — odparłem — ale wiem również, że czasem starsi wojownicy uczą młodzież posługiwania się łukiem, nim pocznie ona używać strzelby. — Zgadza się. 100 — To znaczy, że właśnie taki młodociany Indianin mógł znajdować się w naszym sąsiedztwie? Jeśli tak, to powiedz, skąd się tu wziął ten czerwonoskóry młodzieniec. W pobliżu, jak sam stwierdziłeś, nie ma rezerwatu. — Mógł uciec z rezerwatu położonego dalej. Zdarzały się już takie wypadki. — Owszem — przyznałem — jednak zazwyczaj uciekała grupa mężczyzn, często nawet z żonami, i uzbrojona nie w łuki, lecz w strzelby. Spotkanie białych z taką grupą zawsze kończyło się krwawo. Na szczęście nic nie wskazuje na to, byśmy mieli do czynienia z jakąś gromadą uciekinierów. A w samotnego wojownika trudno mi uwierzyć. Tak to zakończyła się ta krótka i dziwna przygoda. Omawialiśmy ją raz jeszcze przy wieczornym ognisku, lecz była to jedynie czcza gadanina, nie prowadząca do żadnego wniosku. Przez następne dwa dni cieszyliśmy się ze wspaniałej pogody, sprzyjającego wiatru i malowniczego krajobrazu. Po obu stronach rzeki zielone wzgórza ciągnęły się nieskończonym łańcuchem wyższych lub niższych garbów, wszystkie porośnięte pierwotnym borem, i tylko rzadko trafiały się zbocza pokryte jedynie trawą lub skalne wyniosłości, których strome ściany oblewał nurt rzeki. Nauczeni doświadczeniem, mijaliśmy je szybko i najbardziej od nich oddalonym torem wodnym. W tej wędrówce minęliśmy dwa małe dopływy — dwie pieniste siklawy spadające z wysokości kilkudziesięciu stóp. Te małe strumienie nie wyjaśniały w sposób logiczny, dlaczego w rzece wcale nie ubywało wody, koryto nie zwężało się, a płycizny nie utrudniały spływu. Uznałem to za jakiś wybryk natury. Leci przecież nie byłem wodniakiem, to Burns na pewno znał się na rzekach lepiej. Zagadnąłem go w tej spra- 101 —¦ Potwierdza się moje podejrzenie —- powiedział Karol. — Ktoś płoszy zwierzynę. Poczekajmy chwilkę, może tajemniczy myśliwy zechce się ujawnić. — Czy to nie pożar lasu? — zapytałem. — Czujesz spaleniznę? — Nie. — I ja nie. Gdyby puszcza płonęła, to gdzieś bardzo daleko, nie zagrażając tej okolicy. Przecież nastąpiłaby wówczas masowa ucieczka zwierzyny, a nie zaledwie dwu sztuk. Zresztą zobaczymy wieczorem. Łunę palącego się lasu widać dziesiątki mil. Postaliśmy jeszcze kilkanaście minut, lecz gdy nic więcej już się nie zdarzyło, ruszyliśmy pełnym wiatrem w dalszą drogę. Gdy zapadł wieczór, a po nim noc, na próżno szukałem na rozgwieżdżonym niebie odblasku łuny. Więc to nie las się palił i nie ogień przeraził oba czworonogi. Zapewne Karol miał słuszność twierdząc, iż człowiek — myśliwy, traper lub jakiś inny wędrowiec — był powodem ucieczki i niedźwiedzia, i jelenia. Nie słyszeliśmy odgłosu strzału. Wspomniałem o tym Karolowi. — A łuk? — zapytał. — Któż dziś poluje przy pomocy łuku? Na pewno żaden biały traper. — Na pewno — przyznał — chyba że jest to jakiś dziwak. Nie wykluczam podobnego przypuszczenia, chociaż brzmi ono śmiesznie. Lecz nie takie niespodzianki spotykałem w leśnej głuszy. — A może to Indianin? — Kto wie, kto wie? Chociaż czerwonoskórzy już dawno przeszli na broń palną. — Wiem — odparłem — ale wiem również, że czasem starsi wojownicy uczą młodzież posługiwania się łukiem, nim pocznie ona używać strzelby. — Zgadza się. 100 — To znaczy, że właśnie taki młodociany Indianin mógł znajdować się w naszym sąsiedztwie? Jeśli tak, to powiedz, skąd się tu wziął ten czerwonoskóry młodzieniec. W pobliżu, jak sam stwierdziłeś, nie ma rezerwatu. — Mógł uciec z rezerwatu położonego dalej. Zdarzały się już takie wypadki. — Owszem — przyznałem — jednak zazwyczaj uciekała grupa mężczyzn, często nawet z żonami, i uzbrojona nie w łuki, lecz w strzelby. Spotkanie białych z taką grupą zawsze kończyło się krwawo. Na szczęście nic nie wskazuje na to, byśmy mieli do czynienia z jakąś gromadą uciekinierów. A w samotnego wojownika trudno mi uwierzyć. Tak to zakończyła się ta krótka i dziwna przygoda. Omawialiśmy ją raz jeszcze przy wieczornym ognisku, lecz była to jedynie czcza gadanina, nie prowadząca do żadnego wniosku. Przez następne dwa dni cieszyliśmy się ze wspaniałej pogody, sprzyjającego wiatru i malowniczego krajobrazu. Po obu stronach rzeki zielone wzgórza ciągnęły się nieskończonym łańcuchem wyższych lub niższych garbów, wszystkie porośnięte pierwotnym borem, i tylko rzadko trafiały się zbocza pokryte jedynie trawą lub skalne wyniosłości, których strome ściany oblewał nurt rzeki. Nauczeni doświadczeniem, mijaliśmy je szybko i najbardziej od nich oddalonym torem wodnym. W tej wędrówce minęliśmy dwa małe dopływy — dwie pieniste siklawy spadające z wysokości kilkudziesięciu stóp. Te małe strumienie nie wyjaśniały w sposób logiczny, dlaczego w rzece wcale nie ubywało wody, koryto nie zwężało się, a płycizny nie utrudniały spływu. Uznałem to za jakiś wybryk natury. Lecz przecież nie byłem wodniakiem, to Burns na pewno znał się na rzekach lepiej. Zagadnąłem go w tej spra- 101 wie. Przyznał, iż nie potrafi dać sensownego wyjaśnienia. — Być może — stwierdził — rzeka jest znacznie dłuższa niż nam się wydaje, może dzieli nas od jej źródeł jeszcze ze sto mil. To chyba jest przyczyną, że nie zwęża się jej nurt ani nie występują częściej mielizny, które by oznaczały, że zbliżamy się do źródeł. Albo też — dodał po chwili wahania —¦ pański przyjaciel słusznie podejrzewa istnienie jeziora. W dwadzieścia cztery godziny po tej rozmowie trafiliśmy na jeszcze jedno ujście nieznanego strumienia, tak szerokie, że przed zapadnięciem zmierzchu#wpły-nęliśmy w nie obu łodziami. Niedaleko, bo po kilku pchnięciach wioseł, dno „Albatrosa" zaszorowało po piachu. Było tu zacisznie i jakoś przytulnie. Jeszcze nie zdążyliśmy uporać się z wieczornym posiłkiem, gdy nieoczekiwanie wiatr ustał, a w kilka minut później zmienił kierunek. Pierwsze jego uderzenie, mimo że obozowaliśmy na uboczu doliny, rozwaliło nam ognisko. Płonące głownie zostały porozrzucane, snopy iskier dmuchnęły w kierunku drzew. Rzuciliśmy się gasić ogień, a później w gorączkowym pośpiechu umacniać kotwice i linami przywiązywać maszty łodzi do pni drzew. Ledwie uporaliśmy się z robotą, gdy nadeszło drugie uderzenie wiatru, podnoszące z miniaturowej plaży tumany kurzu. Równocześnie rozbłysnęło jaskrawe, żółte światło, a w kilka sekund po jego zgaśnięciu huczący głos grzmotu wypełnił dolinę. Na chwilę zapadła cisza, gęste chmury zakryły niebo i ciemność okryła ziemię. Ale to był dopiero początek zawieruchy. Migotania kolejnych błyskawic poczęły następować jedno po drugim, w sekundowych zaledwie odstępach, aż w którymś momencie całe niebo zapłonęło ogniem niemal porażającym oczy. Na koniec przy wtórze gromów 102 lunął deszcz rzęsisty, bardziej przypominający potężny wodospad niż ulewę. Uciekliśmy do kajut. Woda z łomotem grzmociła 0 pokładowe deski i dach naszej kabiny. Przez oba buiaje raz po raz wdzierało się żółte światło błyskawic, a jednocześnie nasza łódź zakołysała się pod uderzeniami wiatru. Karol bohatersko wybiegł na pokład sprawdzić kotwicę i cumy. Trzymały mocno, lecz gdybyśmy się znajdowali przy nie osłoniętym brzegu, sytuacja okazałaby się bardzo poważna i dla „Albatrosa", 1 dla „Pelikana", i oczywiście dla pasażerów. Piekielna kanonada piorunów zakończyła się dopiero po północy. Deszcz padał do świtu. Dopiero nad ranem się rozpogodziło. Niewiele spaliśmy tej nocy, mimo to niezmordowany Karol dawno już był na nogach, nim zdecydowałem się wstać. Ranek napawał otuchą. Słońce rozjaśniło wnętrze doliny, krople rosy błyszczały na igłach i liściach drzew, na trawach i krzewach. Potok, u którego ujścia cumowaliśmy, wezbrał i spienionymi falami szturmował rzekę. Płynęły po niej odłamki drzew, gałęzie, a niekiedy nawet całe świerczki wyrwane wiatrem lub pod-myte wodą. Ani „Albatros", ani „Pelikan" nie doznały uszkodzeń. Kotwice trzymały mocno, liny nie popuściły nawet na cal. Trzeba było jednak ruszać dalej, i to o pustych żołądkach, bo o rozpaleniu ogniska nie było co marzyć. Powlokłem się na „Pelikana" i nie bez trudu ściągnąłem malarza z koi. Rozespanemu i ziewającemu musiałem dwukrotnie powtórzyć, o co chodzi, nim zrozumiał. Wyszliśmy na pokład. Spojrzał w niebo, spojrzał na wodę. — Ani śladu wiatru — stwierdził. — Jakże mamy płynąć? 103, Bl-S-1-g-S'S.si rozmiarach. Wprawdzie nie zatarasowwtn całego koryta rzeki, ale przy przeciwległym brzegu pozostawał jedynie wąziutki przepływ, zbyt wąski i zbyt płytki, aby mogły przepchać się tamtędy nasze stateczki. Staliśmy więc w ponurym milczeniu, gapiąc się na barykadę, nad którą przelewała się w kilku miejscach spiętrzona woda. • — Ano tak — odezwał się Karol. — Sam los skazuje nas na odwrót. — Bodaj to licho! — mruknąłem. — Czy rzeczywiście nie ma jakiegoś sposobu xisunięcia tej zawalidrogi? — Owszem. Wejdź do wody i przesuń pień. Potrafisz? — Po co? — zakrzyknęliśmy obaj z Burnsem równocześnie. — To beznadziejne przedsięwzięcie — dodałem. — Właśnie po to, aby sprawdzić, czy nie da się sforsować tej barykady. — Nie ma co sprawdzać — westchnąłem. — Nikt tędy nie przepłynie, dopóki pień nie spróchnieje i nie rozpadnie się w kawałki. — Zobaczymy, zobaczymy... To powiedziawszy malarz szybko rozebrał się i wkroczył do wody. Śledziłem go pełen obudzonej nadziei, że wynajdzie sposób na otwarcie wrót wodnego szlaku. — Ciekawe, jak on to sobie wyobraża — pokiwał głową Karol. Malarz, dosięgnąwszy środka rzeki, znalazł się w wodzie prawie po brodę. Płynąć nie mógł, bo natychmiast porwałby go rwący nurt. Trzymając się gałęzi dotarł do następnej płycizny, o którą oparł się wierzchołek sosny. Tam — jak widzieliśmy — coś bacznie oglądał, pochylał się próbując przesunąć wierzchołek drzewa. Oczywiście bezskutecznie. Wszystko to trwało bardzo długo. Wreszcie rozpoczął odwrót. 108 i — I co pan odkrył? — zapytałem, gdy wyszedł na brzeg. — Do tuzina pędzli! Nie jest źle! Wystarczy odciąć szczyt długości paru stóp. Pod nim znajduje się dość wody dla naszych łodzi. — Istotnie, wystarczy odciąć — zadrwił mój przyjaciel — po prostu drobnostka. A czymże to chce pan odciąć taki kawał pnia? Piłą? — Po pierwsze, tam gdzie należy odciąć, pień wcale nie jest gruby, można go objąć obiema dłońmi. Wystarczy ostra siekiera. A ja przecież mam dwie siekiery! — Idę z panem! — krzyknąłem bez chwili namysłu. — Idę — powtórzyłem zrzucając z siebie koszulę, spodnie i buty. Karol popatrzył na nas z nieco drwiącym uśmiechem: — No, to idźcie, dzielni drwale, a jak który z was zechce się utopić, niech mnie zawczasu zawiadomi. Zresztą — dodał, gdy się który z was zmęczy, gotów jestem go zastąpić. Jak się wam uda, w nagrodę otrzymacie wspaniałe ryby na obiad, a jak się nie uda, rów-niż je dostaniecie. Mój wędkarski wysiłek nie pójdzie, na marne, co się zaś tyczy waszego... to się dopiero okaże. Powodzenia! Wszedł do łodzi przygotować wędkarski sprzęt. A my dwaj, nadzy jak sam Adam w raju, wkroczyliśmy w porywisty i zimny nurt rzeki. W sidłach Po prostu — klops! (Mówiąc to nie mam na myśli potrawy mięsnej, lecz sytuację, w jakiej znaleźliśmy się nieoczekiwanie.) Nie wiem, kto i kiedy po raz pierwszy użył kucharskiej nazwy dla określenia paskudnej wpadki, jednak przyjęła się. To była krańcowa złośliwość losu, bo przecież sami bezwiednie postaraliśmy się o klęskę. No, ale któż mógł przewidzieć? Teraz pora wyjaśnić, co się stało. Otóż, jako niezbyt doświadczeni drwale, ponad godzinę trudziliśmy się zrąbaniem końcówki pnia zwalonego w wodę. Powoli opadały kawałki kory, a później drzewnej miazgi, wraz z fontannami wody, ponieważ pień w tym miejscu spoczywał na równi z lustrem nurtu i każde uderzenie siekierą powodowało bryzgi zalewające nam twarze. Wreszcie cel został osiągnięty. Szczękając zębami uciekliśmy na brzeg, gdzie ogrzani promieniami słońca, a także kawą (którą przewidująco przygotował Karol), pozbyliśmy się nieprzyjemnych dreszczy. Lecz nie był to jeszcze koniec pracy. Należało odsunąć obciętą koronę sosny, by utworzyć przesmyk dla łodzi. Więc po raz drugi wkroczyliśmy w wodę. Tym razem wespół z Karolem. W trójkę poczęliśmy się szamotać z długimi gałęziami, które wbiły się w piach dna i raniły nam dłonie. Najpierw zdoła- i liśmy nieco przekręcić zawalidrogę, ciągnąc za wierzchołek, z kolei poobcinaliśmy konary części grubszej i na koniec zepchnęli drzewo na głębię. Wprawdzie kilka jardów dalej utknęło na mieliźnie, jednak tor wodny został oczyszczony. W drogę wyruszyliśmy dopiero nazajutrz rano, przy czym każdą łódź przeprowadzaliśmy oddzielnie. „Pelikan", jako mniejszy i lżejszy, bez wielkiego trudu dał się przepchać cieśniną powstałą między brzegiem a resztą leżącego w poprzek rzeki pnia. Zacumowawszy go wróciliśmy po naszą żaglówkę. Wiosłami przepchaliśmy ją prawie pod sam przeciwległy brzeg. Ale wówczas powstały trudności. „Albatros" jest szerszy od „Pelikana", bałem się, że swą prawą burtą zawadzi 0 kikut drzewa. Pchaliśmy więc łódź jak najbliżej brzegu. Gdy minęła szczyt pnia, poczęła szorować dnem po piachu i ugrzęzła... Wystarczyła chwila nieuwagi, kilka sekund słabszego nacisku rąk na wiosła, aby prąd wody rzucił nas do tyłu. Spróbowaliśmy po raz drugi 1 po raz trzeci — z tym samym skutkiem. Dopiero za czwartym razem dno korytarza jakoś się przetarło i znaleźliśmy się po drugiej stronie barykady, lecz tak osłabli z sił, że ledwie zdołaliśmy dotrzeć w pobliże zacumowanego „Pelikana". Padłem na ziemię i przeleżałem kilka minut, nim minęło drżenie rąk i nóg, a tętno wróciło do normy. Tymczasem niestrudzony Karol począł badać wnętrze i burty łodzi. Na szczęście nie stwierdził żadnego przecieku. W godzinę później przy rzeźwym wiaterku ruszyliśmy w górę rzeki. Po jakimś czasie brzegi poczęły się oddalać, koryto poszerzyło się, a prąd wody stracił na sile. Lesiste wzgórza cofały się na prawo i na lewo, coraz niższe i mniejsze. Zdumiewające! Wiadomo przecież, iż posuwając się pod prąd obserwuje się zwężanie wodnego szlaku, a jeśli to dzieje się w górach, szczyty spotyka lii się coraz wyższe! Nagabywany przeze mnie Burns — lepszy od nas znawca rzecznych dróg — oświadczył, że nie potrafi wyjaśnić zagadki. — Do tysiąca pędzli! — wykrzyknął, — To zaczarowana rzeka, doktorze. Mam nadzieję, że jednak zgłębimy jej tajemnicę. Nie bardzo wierzyłem takiemu zapewnieniu, a przecież Wkrótce słowa Burnsa sprawdziły się. Wkrótce i nieoczekiwanie, bowiem nic nie zapowiadało jakiejkolwiek zmiany w otaczającej nas scenerii. Nastąpiło to późnym wieczorem. Płynęliśmy szlakiem, jaki wytyczał nam purpurowy żagiel „Pelikana". Jak już wspomniałem, brzegi roz-stępowały się, rzeka ogromniała. Ginęły wzgórza odsuwając się coraz dalej i dalej, a płaskie wybrzeże ciągnęło się ku granicy borów, zamieniając powoli swe piaszczyste lub kamieniste plaże w zielone łąki, porosłe wysoką trawą. Nagle dostrzegłem, że „Pelikan" zwalnia. Burns zgubił wiatr. Gdy zrównaliśmy się z nim, krzyknął i wskazał ręką przed siebie: — Patrzcie! Jezioro! O, do miliona pędzli! Co za odkrycie! Spojrzałem. Oto przez rozszerzające się, lejkowate ujście wylewały się wody wielkiego akwenu, W miarę jak popychał nas wiatr, otwarta przestrzeń ogromniała. W centrum krajobrazu migotała w zachodzącym słońcu płaszczyzna jeziora, którego daleki przeciwległy brzeg zamykała czarna linia lasu. Bliżej zielone sitowia wyznaczały granice lądu i wody. Dalej leżała trawiasta równina otoczona pierścieniem rosnącego na niewielkich wzniesieniach lasu. Wpłynęliśmy bez trudu na ten nowy szlak, a kłopot powstał dopiero wówczas, gdy poczęliśmy szukać dogodnego miejsca do cumowania. Sitowia, trzciny, oczerety zwartym i szerokim mu- 112 rem odgradzały nas od lądu. Nawet wysmukłe kanoe nie zdołałoby przecisnąć się przez ten gąszcz, a cóż dopiero nasze łodzie. Wzdłuż przeszkody przyszło wędrować tak długo, iż prawie straciłem nadzieję, byśmy mogli wreszcie przybić do brzegu. Niespodziewanie linia zarośli urwała się ukazując naszym oczom piaszczysty spłacheć wygiętego łukowato przylądka. W tej miniaturowej zatoczce znaleźliśmy wreszcie schronienie. — Czuję się jak odkrywca nowego lądu — powiedziałem do Karola, wyskakując na brzeg. — I ja też — zauważył Burns. — Piękne jezioro i chyba potrafię oddać jego urok ołówkiem, pędzlem i farbą. Jak tu cicho... Miał rację. Podczas wędrówki rzeką zawsze towarzyszył nam plusk fal i szum wiatru przedzierającego się nad wierzchołkami drzew. Tu drzewa rosły daleko, a najmniejsza nawet fala nie burzyła gładkiej powierzchni jeziora. — Jakież wspaniałe ryby muszą kryć się w tej toni —- powiedział Karol. — Dziewicze wody, na pewno dziewicze, raj dla wędkarza. Pusto, cicho i ani śladu człowieka. Powinieneś tu, Janie, założyć sanatorium dla nerwowo chorych — zażartował. — Cóż za idealny spokój. — Chętnie — odparłem. — Lecz najpierw przeprowadzisz tu linię kolejową, a później dostarczysz funduszów na inwestycję. W zamian za to przyjmę cię jako pierwszego pacjenta. Darmo! Tymczasem zajmij się rybami. To nic nie kosztuje. — Nie jestem nerwowcem — burknął. — Raczej ty. A co się tyczy ryb... na czym je upieczesz? Był tak pewien sukcesu, iż martwił się tylko brakiem opału. Istotnie, jak daleko ciągnęła się łąka, nie rósł najmniejszy nawet krzaczek, a wilgotne oczerety nie nadawały się na ognisko. Do lasu, tak na oko, 8 _ Wołanie... 113 było chyba z milę. Zaproponowałem Karolowi, że razem z Burnsem powędrujemy, by narąbać drzewa. — Weźcie broń — przestrzegł. "Wziąłem. A prócz tego dwie siekiery i zwój lin. Podczas marszu bacznie obserwowałem płaszczyznę łąki. W kilku miejscach biegły wśród traw wąziutkie ścieżki. Nie wydeptały ich ludzkie stopy, lecz racice czterokopytnych. Dość szybko dotarliśmy do skraju gęstego boru i tam odkryłem nowe ślady, które wzbudziły mój niepokój. Co prawda były to bardzo stare tropy. Otóż na pobrzeżu lasu w kilku miejscach dostrzegłem sterczące wśród zarośli zrąbane pieńki. Wskazałem je Burnsowi. Natychmiast pomarkotniał. — Więc nie jesteśmy tu pierwsi — westchnął zmartwiony. — Nie — potwierdziłem. — Nie to jednak jest najważniejsze, lecz odpowiedź na pytanie, czy ci drwale nadal obozują w tych stronach i gdzie. Blisko nas czy dalej. — Czy obozują, czy nie obozują, cóż nam z ich strony może grozić? Miejsca jest tu dosyć dla wszystkich, a spotkanie może wypaść bardzo interesująco. Burns bywał na Dzikim Zachodzie, jednak rozumował jak greenhorn! Ano cóż, mądrość westmana osiąga się dzięki doświadczeniu, a nasz malarz pewnie nigdy do tej pory nie natknął się na osobnika skrytego wśród pustkowi Zachodu, zbiegłego przed ręką sprawiedliwości, ani na Indianina szukającego odwetu na bladych twarzach. Moje doświadczenia pozostawały w jaskrawej niezgodzie z twierdzeniem Burnsa. Dlatego przyjrzałem się dokładnie odziomkom po drzewkach. Wszystkie, a naliczyłem ich jedenaście, zostały zrąbane siekierą. Pieńki zdążyły już sczernieć, a z niektórych sypało się próchno. A więc lata minęły od dnia, w którym nieznany drwal czy nieznani drwale wędrowali tutaj z siekierami w dłoniach. 114 Zabraliśmy się do zwalenia paru co młodszych sosen, oczyściliśmy je z gałęzi i przy pomocy linki zbudowaliśmy coś w rodzaju prymitywnych płóz. Na tę konstrukcję można było narzucić kilka grubszych kawałków drewna oraz taką masę chrustu i konarów, jaka dała się utrzymać w formie ogromnego, kopulastego stosu. Przy pomocy liny zaprzęgliśmy się do tego dziwnego wehikułu. Nie jestem ułomkiem, Burns też robi wrażenie silnego mężczyzny, a przecież po kilkudziesięciu krokach musieliśmy przystanąć dla nabrania oddechu. — Może trochę zrzucić? — zaproponował malarz. — Przyjdziemy powtórnie. Zaprotestowałem. Po raz drugi znosić taką mordęgę? Nigdy! Ciągnęliśmy ten ciężar poprzez trawy, przystając co pewien czas, ocierając pot z twarzy, wreszcie resztką sił dotarliśmy do celu. — No, nareszcie — powitał nas Karol. — Nareszcie? ¦— oburzyłem się. — Następnym razem ty pójdziesz po drzewo, a ja zajmę się wędkarstwem. Roześmiał się: — Przypuszczam, iż nie będzie wówczas ryb. — To się jeszcze okaże — stwierdziłem wbrew doświadczeniom. — Ale mniejsza z tym. Karolu, w tamtym lesie już ktoś przed nami rąbał drzewa. Aż podskoczył na taką informację: — Należało natychmiast wracać. Doprawdy dziwię ci się, Janie... — Wysłuchaj mnie do końca. — No? Opowiedziałem mu bardzo szczegółowo o tych spróchniałych pniach, zrąbanych drzewkach. — A dalej? — Co dalej? 115 — Czy obszedłeś pobrzeże lasu? — Uznałem to za zbędne. Cisnął wędkę i porwał za strzelbę. — Zajmij się łowieniem, Janie. Może tym razem od-liesiesz sukces. Ja idę! — Dokąd? — Oczywiście, do lasu. Z rozpaleniem ognia poczekajcie do mego powrotu. — Nic więcej nie odkryjesz — zauważyłem. — Minęły lata od wizyty tamtych drwali. — Warto sprawdzić... I poszedł. Zarzuciłem linkę z haczykiem daleko w wodę: Pełen sceptycyzmu. Muszę bowiem przyznać, iż moje próby wędkarskie najczęściej kończyły się niepowodzeniem. W przeciwieństwie do prób Karola. A jednak... po niecałej minucie poczułem gwałtowne szarpnięcie. Woda zbałwaniła się. — Mam! — krzyknąłem, a Burns przybiegł do mnie. To musiał być nie byle jaki okaz rybiego świata. Szarpał się i ciągnął linkę tak silnie, iż ledwie zdołałem utrzymać wędzisko w dłoniach. Razem z Burnsem wywlekliśmy na brzeg przedziwnego „wieloryba". Rzucał się po piachu, aż mocne uderzenie topora uspokoiło go na zawsze. Uznałem, że tak potężna sztuka wystarczy dla nas aż nadto, i zaniechałem dalszych połowów. Burns zajął się patroszeniem zdobyczy. Kiedy dokonał dzieła, wrócił Karol. Bardzo, jak poznałem po minie, zadowolony. — Miałeś rację — oświadczył. — Możemy spokojnie rozpalić ogień. Tamte drzewka zrąbano co najmniej przed dwoma laty. Poza tym nie odkryłem żadnych innych śladów ludzkiej obecności. Jednak... tak nieprzewidziane odkrycie powinno skłonić nas do większej ostrożności. Kto wie, co tu jeszcze nowego możemy spotkać? Zastanawiam się nawet, czy nie lepiej od- 116 płynąć na noc na środek jeziora i tam zakotwiczyć, — Świetny pomysł] — wykrzyknął Burns. — Głosuję za nim. Do stu pędzli! Domyśliłem się, o co mu chodzi. Nie o bezpieczeństwo, bo przecież zrąbane drzewka całkowicie zbagatelizował. Po prostu Burns nie lubił... nocnych wart! Na środku jeziora były zbyteczne. Tak więc — czemu się nie sprzeciwiłem — wybraliśmy nocleg na wodzie. Karol oświadczył, iż ma czujny sen i że sarn potrafi co pewien czas sprawdzić położenie łodzi. — A wówczas gdy kotwice puściły, również miałeś czujny sen? — zapytałem przekornie. — Prawda —przyznał — lecz wtedy byłem piekielnie zmęczony. Zresztą na jeziorze nie ma żadnego prądu, jedynie przy ujściu. I na tym stanęło. Ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na postój mieliśmy nieco kłopotu. Dalej od brzegu zaczynała się głębia, której dna nie sięgały nasze kotwice. Próbowaliśmy tu i tam, aż w końcu udało się trafić na podwodną łachę. Dla większego bezpieczeństwa połączyliśmy linami obie łodzie. Nigdy dotąd podczas naszej wędrówki nie spałem mocniej i nigdy przebudzenie nie było tak szokujące. Gdy otworzyłem oczy, przez bulaje wpadała do wnętrza szarość wstającego dnia. Nie ten przecież fakt zdumiał mnie i przeraził jednocześnie, lecz widok zupełnie obcej osoby bezceremonialnie ściągającej mnie z koi. — Wstawaj! — usłyszałem chropawy głos. — I radzę, nie ruszaj pukawki! — dodał. Chodziło oczywiście o winczester spoczywający w zasięgu mojej ręki. — Kto ty jesteś? — wrzasnąłem podnosząc się. — Co się stało? : Chwycił moją strzelbę. : 117 — Dowiesz się później — odparł. — Chodź. I nie próbuj oporu. Na nic się nie zda. Twój kumpel już jest na pokładzie. Macie podnieść płachtę, bo pożeglujemy nieco dalej. — Dokąd? . , — Zobaczysz. — To jest zbójecka napaść! — wybuchnąłem. — No, no. Spokojniej. Krzyki nic nie zmienią. Ruszaj. Wszelki opór równał się bezsensowi, nieoczekiwany przybysz na pewno nie był sam. A poza tym nie wiedziałem, w jakiej sytuacji znajdują się moi towarzysze. Koja Karola była pusta. Wyszedłem na pokład. Mój przyjaciel tkwił przy maszcie zajęty rozplątywaniem lin żagla. Obok „Albatrosa" nadal stał „Pelikan". Zaraz dostrzegłem Burnsa. Więc i jego wyciągnięto z kajuty... wianeczek smukłych kanoe otaczał oba nasze stateczki. A wioślarze tych łodzi? Nietrudno było odgadnąć. Indianie! Cóż wobec tego robił wśród nich człowiek, który tak bezceremonialnie ściągnął mnie z łóżka? Ze jest białym, widać było na pierwszy rzut oka. Poprawna angielszczyzna /stanowiła dowód jego pochodzenia. W przyćmionym świetle przedranka mogłem obejrzeć strój: futrzaną czapeczkę z lisim ogonem spadającym na kark, kurtę ze skóry jelonka, sukienne spodnie i buty. Cały ten strój nosił ślady długiego używania. A więc normalny ubiór trapera. Jednak pozory mogą mylić. Może to nie traper, lecz jakiś zbieg ukrywający się w tych stronach przed wymiarem sprawiedliwości? — Pomóż mi podnieść żagiel, Janie — odezwał się Karol głosem tak spokojnym, jakby był to normalny ranek. — Ale wpadliśmy — mruknąłem ciągnąc za linkę. — Co to wszystko znaczy? — Nie jest chyba tak źle — odszepnął i znacząco mrugnął jednym okiem. 118 Nie wiem, co dostrzegł śmiesznego w tej sytuacji, jednak widać potraktował ją z humorem. Czy wiedział coś więcej ode mnie, czy też po prostu nie opuścił go wrodzony optymizm? Płachta załopotała na wietrze. Wyciągnąłem kotwicę. Przez ten czas dziwny traper przyglądał się nam bacznie, oparty na lufie bardzo długiej strzelby, chyba rodem z Kentucky, gdzie produkowano takie długaśne samopały, niezawodne w dłoniach wytrawnych strzelców. Karol odwiązał linkę łączącą burtę „Albatrosa" z „Pelikanem". Dostrzegłem, jak i Burns podciąga żagiel. Obok Burnsa sterczał ktoś odziany podobnie do naszego intruza, a więc chyba również biały. — Ruszajcie wreszcie! — zniecierpliwił się obcy. Po czym krzyknął coś w kierunku wianuszka kanoe. Wioślarze natychmiast rozerwali otaczającą nas obręcz. Trzy łódeczki popłynęły ku środkowi jeziora. — Za nimi! — rozkazał traper. Karol siadł przy sterze, pociągnął linkę i bez słowa skierował „Albatrosa" we wskazanym kierunku. To jasne, że uznał stawianie oporu za pozbawione wszelkiego sensu wobec tak wielkiej liczby przeciwników, a jednocześnie wierzył, że nie grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Tylko na jakiej podstawie? Na to nie znalazłem odpowiedzi. Siadłem obok Karola, ponieważ jednak traper (tak go zacząłem w myślach nazywać) tkwił o krok od nas, nie śmiałem zagadnąć przyjaciela, w jaki sposób został zaskoczony. Wiatr dmuchnął mocniej, „Albatros" wzburzył wodę ostrym dziobem. Płynęliśmy torem trzech wyprzedzających nas kanoe, za nami podążał „Pelikan". Obie żaglówki eskortowało chyba ze dwadzieścia łódeczek, dwuosobowych, z obsadą wyłącznie indiańską. Skąd w tych stronach znaleźli się czerwonoskórzy, 119 skoro dwa najbliższe rezerwaty, zgodnie z twierdzeniem Karola (a on rzadko kiedy mylił się w takich sprawach), leżały co najmniej o sto mil stąd? Płynęliśmy po średnicy jeziora, wprost na czarny bór, który w najodleglejszym od nas miejscu zdawał się sięgać brzegu. Jednak to było złudzenie. Gdy wreszcie wylądowaliśmy, okazało się, iż między ścianą lasu a wodą rozciąga się spory szmat łąki, tu i tam poprze-gradzanej jęzorami piachu. Na płaszczyźnie spoczywało kilkanaście kanoe, włóczyły się chude indiańskie psy i baraszkowały półnagie dzieciaki. Zacumowaliśmy łodzie, zwinęli żagle — pod baczną kontrolą trapera. — Możecie zabrać wszystko, co wam jest potrzebne. Z wyjątkiem broni — oświadczył. Spojrzałem pytająco na Karola. — Nie będziemy nic zabierać — odpowiedział tak głośno, że musiał go usłyszeć nawet Burns mocujący kotwicę „Pelikana". I zastosował się do tego oświadczenia, bo kiedy już we trójkę ruszyliśmy w kierunku lasu — zgodnie z nakazem trapera — nic nie niósł. — Co to wszystko znaczy? — zagadnął szeptem. — Zaskoczyli mnie, nim zdążyłem sięgnąć po broń. O, do miliona pędzli! — I bardzo dobrze, że nie zdążyłeś — półgłosem zauważył Karol. — Lecz teraz ani słówka, porozmawiamy później. Kroczyliśmy więc dalej w milczeniu, a że i ludzie nam towarzyszący nie odzywali się — wszystko przypominało jakby kondukt pogrzebowy lub prowadzenie skazańców na miejsce egzekucji. Jakiego plemienia byli Indianie? Ich stroje tak były różnorodne, że nie mogłem odgadnąć. Wielu miało na sobie jedynie skórzane legginy i przewiązane w pasie szarfy z brudnego perkalu. Inni nosili kowbojskie spodnie z bawełny, jeszcze inni okrywali plecy kolorowymi 122 derkami lub okropnie sfatygowanymi kurtami z sukna albo skóry. Niektórym sterczały zza opasek otaczających czoła pojedyncze, podwójne, niekiedy potrójne orle pióra. Lecz nigdzie nie dostrzegłem farbowanych jaskrawo pióropuszy ani kolorowych szklanych paciorków, zdobiących mokasyny lub szwy odzieży. W sumie nie wyglądali na przedstawicieli zamożnego plemienia. Dodatkowo świadczył o tym niedostatek palnej broni. Większość niosła łuki i tomahawki. Co nas mogło oczekiwać ze strony tych ludzi? I co wśród nich robili dwaj traperzy? Wszystko, co najgorsze! Dlatego nie mogłem zrozumieć spokoju, ba, nawet dobrego humoru Karola. Co się tyczy Burnsa — kroczył z miną bardzo ponurą, a i mnie nie było do śmiechu. Wędrówka okazała się nadspodziewanie krótka. Za pierwszymi drzewami lasu, do którego nas zaprowadzono, ujrzałem spiczaste indiańskie tipi. Rozmieszczenie ich nie było zgodne z żadnym z systemów stosowanych w indiańskich wioskach. Nie stały półkoliście, jak to najczęściej praktykowano, ani też w dwu równoległych rzędach tworzących ulicę, lecz rozrzucone były między pniami świerków i tak skryte wśród konarów, że większość z nich odkryłem znacznie później. Tymczasem wydało mi się, iż osada jest bardzo niewielka — kilka zaledwie tipi. Dlaczego ukryto ją w lesie, a nie zbudowano na łąkach otaczających jezioro, gdzie było więcej miejsca, gdzie nie groził pożar od ognisk? Nasza trójka została przyprowadzona przed jeden z namiotów. Traper uchylił derkę zwisającą u wejścia. — To wasze mieszkanie — powiedział. — Nie wolno go opuszczać, póki rada nie zdecyduje, co dalej. Przepuścił nas do środka, odwrócił się, coś krzyknął, czego nie potrafiłem zrozumieć, i odszedł. Przy wejściu objęło straż dwu czerwonoskórych wojowników. 123 Wnętrze tipi okazało się dość obszerne, lecz eiiyoa tylko dlatego, że nie było w nim ani jednego sprzętu. Jedynie pod półkolistą ścianą leżały trzy derki i na nich trzy niedźwiedzie futra. Siadłem, a raczej padłem na jedno z tych posłań. — Czy rozumiecie coś z tego? — zagadnąłem, — Karolu, jak to się stało? Mnie ściągnął z łóżka ten dziwny traper, którego czerwonoskórzy słuchają jak wodza. — Och, to stało się szybko — powiedział rozciągając się na futrze. Burns zaraz poszedł w jego ślady. — Otóż gdzieś o samym przedświcie nagle się obudziłem. -*¦ ciągnął Karol. — Ty spałeś wówczas jak suseł. Wydało mi się, że słyszę plusk wody. Przypomniawszy sobie poprzednią historię z kotwicami, natychmiast wybiegłem na pokład. Traper, jak go nazywasz, znajdował się już jedną nogą na „Albatrosie", a dokoła burt obu naszych żaglówek kołysały się czółna. Nie zapomniałem o broni, mogłem strzelać, lecz z tego wynikłaby jedynie krwawa masakra, pewnie zakończona śmiercią nas wszystkich. Zapytałem więc tylko: „Czego chcecie?" Na co ten traper oświadczył, że nic nam nie grozi, lecz musimy oddać broń i powędrować z nimi do obozu. Tak to określił. Cóż miałem czynić? Pokorny jak baranek wręczyłem mu strzelbę. Kazał podnieść żagiel i zniknął w kajucie. — Po to, by mnie ściągnąć z koi! — wykrzyknąłem. — Nie mogę sobie darować smacznego snu. — I dobrze się stało, Janie. Jakikolwiek opór był szaleństwem. — Jednak... daliśmy się zaskoczyć niczym niedołęgi. — Trudno zaprzeczyć. A pan? — zwrócił się do Burnsa. — Do tuzina pędzli! Podobna historia! Spałem, gdy ©budził mnie jakiś facet. Pewnie kumpel waszego tra- 124 pera. Kazał wyjść i naciągnąć żagiel. Powiedział, że moi towarzysze, to znaczy wy, na mnie czekają. Po strzelbę nie sięgnąłem, on już ją trzymał w ręce. No, i wyszedłem na pokład. Resztę znacie. — Z tego wynika — stwierdziłem — że nadal nic nie wiemy. Kim są ci Indianie, kim są obaj biali? I dlaczego nas uwięziono? — To ostatnie pytanie jest naiwne — odpowiedział Karol. — Zatrzymano nas, ponieważ wkroczyliśmy na terytorium Indian. — Przecież niejeden raz coś podobnego już nam się przytrafiało. Ale nigdy dotąd nie wpadliśmy tak haniebnie. — Nigdy? Ejże! Pamięć cię zawodzi, Janie. Bywało, bywało. Jednak tym razem, jestem pewien, włos nam z głowy nie spadnie. — Zdumiewająca pewność — zauważyłem. — Ciekaw jestem, na czym ją opierasz? — Na tym, iż napad na nas odbył się tak spokojnie, bez zwykłych w takich wypadkach wrzasków triumfu i potrząsania tomahawkami. Bez wyzwisk i poszturchiwania. Chyba się zgodzisz? — No tak — mruknąłem — lecz to jeszcze niczego nie dowodzi. — Kto wie? Przyznam, iż sprawa wygląda bardzo tajemniczo. Mam jednak nadzieję, że szybko dowiemy się, co w trawie piszczy, i nim minie dzień, będziemy sobie swobodnie spacerować po tej wiosce, całkowicie wolni. Tak nas pocieszał, lecz nie przekonał. Nurtowały mnie różne wątpliwości i obawy właśnie dlatego, że sprawa przedstawiała się tak bardzo tajemniczo. Sposób pojmania nas w niewolę był tego przykładem — całkowicie odbiegał od tradycyjnych zwyczajów czerwonoskórycli. Jak się później okazało, nadzieje Karola się spełniły, lecz jedynie w części. 125 — A gdyby tak stąd zwiać? — szepnął Burns. —Do ;u pędzli! Mam nóż myśliwski. Jedno cięcie, a zrobi-ly dziurę w skórzanej ścianie. — I co dalej? — uśmiechnął się Karol. — Jak to, co dalej? Skoczymy w las, następnie do adzi. Z trudem opanowałem wesołość. Zamiar Burnsa był Iziecinnie naiwny. — Przypuśćmy — odpowiedział Karol — że uda się bezszelestnie wydostać z tipi, oczywiście nocą, bo teraz myłoby to czystym szaleństwem. Przypuśćmy również, ie dotrzemy nie zauważeni do naszych łodzi. Czy pan sądzi, że nie są one pilnowane? — Może tak, może nie — mruknął malarz. — Przypuśćmy, że nie są pilnowane. Chociaż jest to nieprawdopodobne. Lecz przecież trzeba będzie te łodzie zepchnąć na wodę i podnieść żagle. W nocnej ciszy wywoła to taki hałas, że postawi na nogi całą wioskę. I jeszcze jedna sprawa: zabrano nam broń. Nie wiem, jak wy, ale ja się stąd nie ruszę bez mojej strzelby. Potwierdziłem jego słowa i Burns już więcej nie wspomniał o ucieczce. — Zauważyłeś, Karolu, w jakim języku przemawiał ten traper do Indian? — Oczywiście. "W języku Algonkinów. Z tego jasno wynika, że znaleźliśmy się wśród jakiegoś odłamu plemion, które do tej grupy należą. — Ba, tyle to i ja wiem. — Zastanówmy się chwilę. Do tej grupy językowej zaliczają się na przykład Czarne Stopy. Ich rezerwat leży na samej granicy północnej Montany i Kanady. — Przecież Czarne Stopy, jak mi mówiono — wtrącił Burns — mieszkają w Kanadzie. — Większość w Kanadzie, ale parę tysięcy również na obszarze Stanów. Oba odłamy utrzymują ze sobą 126 stałe kontakty i byłaby to dla nas szczęśliwa okoliczność, gdyby tutejsi Indianie należeli do Czarnych Stóp. — Dlaczego? — zainteresował się Burns. — Dlatego że i ja, i doktor bawiliśmy parokrotnie wśród Czarnych Stóp. Mamy wśród nich wielu oddanych przyjaciół, i to nie zwykłych wojowników, lecz czarowników i wodzów, których imiona są znane po obu stronach granicy. Powołanie się na nich może być kluczem do naszej wolności. — Wątpię — zauważyłem. — Nieprawdopodobne, aby z odległej północy zdołali się przedostać aż tu, na południe Montany. — A może nawet Wyomingu, Janie. Przecież nie wiemy, czy to jezioro stanowi jeszcze teren Montany czy już Wyomingu. — Właśnie! f — Wszystko jest prawdopodobne. Przypuśćmy jednak, że to nie są Czarne Stopy. Po ich ubiorach nie sposób określić. Może to Czejenowie? Mają rezerwat na południu Montany. Im byłoby chyba najbliżej. Któż jeszcze pozostaje? Arapaho, Ottawa, Odżibwa, część Kri i kilka plemion znad wybrzeży Atlantyku, głównie kanadyjskich. Oni wszyscy należą do grupy algonkiń-skiej. Nie, to odpada. Ich rezerwaty są zbyt daleko. Bez względu na to, czy znajdujemy się w południowej Montanie, czy w północnym Wyomingu. Przyznałem Karolowi racje, któż bowiem znał się lepiej na terytorialnym rozmieszczeniu czerwonoskó-rych. Nadal jednak nie wiedzieliśmy, czy znajdujemy się w niewoli Czarnych Stóp, Czejenów czy też przedstawicieli jeszcze innego plemienia. Cóż, należało uzbroić się w cierpliwość. Rzadka to cnota, lecz jakże cenna. Nudziliśmy się niczym przysłowiowe mopsy, zamknięci w ciasnym wnętrzu tipi. Dla rozrywki to Karol, to Burns, to ja opowiadaliśmy o przygodach przeżytych na ziemiach Zachodu i Północy. Wreszcie we 127 vnętrzu zapanował mrok, sygnał nadchodzącej nocy. — Chyba nas nie zagłodzą — zauważyłem żartobliwie. — Kiszki mi marsza grają. Co za szkoda, że nie zabraliśmy z łodzi konserw. Jak gdyby w odpowiedzi na me słowa uchyliła się derka wisząca nad wejściem. Dwie sąuaw, jedna stara, druga młoda, przyniosły gliniane miseczki wypełnione jakąś parującą zawartością. Każdy z nas otrzymał jedną miską, a na dodatek — łyżką! To właśnie zdziwiło mnie. Łyżki u Indian należą do rzadkości, a te — dodam — nie zostały wystrugane z drewna lub rogu. Były metalowe, co świadczyć musiało o jakichś kontaktach handlowych tutejszych mieszkańców z „bladymi twarzami". Gdy obie kobiety zabierały sią do odejścia, Karol poprosił je, by nie opuszczały derki. Starsza tylko kiwnęła głową i w tipi uczyniło się nieco widniej. Zagadnąłem Karola, czemu odezwał się po angielsku, a nie w algonkińskim dialekcie. Zapewne zrobiłoby to dobre wrażenie. — Po co zdradzać się ze znajomością języka? Niech sądzą, że ich nie rozumiemy. W ten sposób może dowiemy się, co o nas mówią. — Nie dowiemy się tkwiąc w tym areszcie — zauważyłem z goryczą. — Areszt wkrótce się skończy, Janie —- odparł zdecydowanie i zagłębił łyżkę w miseczce. Wzruszyłem ramionami, pociągnąłem nosem. Pachniało bardzo przyjemnie. Węch nie zawiódł mnie. W zawiesistym, brązowym sosie pływały drobne pokrojone; kawałki mięsa. Wprawdzie tu i ówdzie pływały w nim również jakieś papro-chy, a nawet... kępki szczeciny, lec/, nie popsuło mi to smaku. Gorzej, że potrawa nie została posolona. Jednak zjadłem, a raczej pochłonąłem zupę z szybkością właściwą człowiekowi, który od świtu nie miał nic w ustach. Moi towarzysze równie szybko uporali się z posiłkiem. Syci i nieco senni, rozciągnęliśmy się na derkach i futrach. W jakieś pół godziny później zjawiła się stara sąuaw i zabrała miski. Począłem drzemać. Jak to długo trwało? Trudno mi określić. Gdy otworzyłem oczy, ciemności nocy wypełniały tipi. Zasłona pozostała nadal uniesiona. Ujrzałem dwu strażników siedzących przy malutkim ognisku rozpalonym o krok od wejścia. Nieco blasku wpadało wąską smugą do wnętrza. Jak na ludzi, którzy mieli nas pilnować, zachowywali się dziwnie beztrosko. Gadali do siebie przyciszonym, chrapliwym szeptem, a ich oręż — długie dzidy — leżała na murawie. W innych warunkach nie wahałbym się ani sekundy. Jakże łatwo było zaskoczyć obu wojowników, obezwładnić, zakneblować usta, nim zdobyliby się na okrzyk alarmu. W innych warunkach? Lecz w naszych — jak słusznie ostrzegł Karol — nawet najlepiej przemyślana próba ucieczki nie mogła się udać. Sądzę, iż nasi strażnicy zdawali sobie z tego sprawę. Stąd ich beztroska. Westchnąłem nad naszą dolą, stwierdziłem, że Karol i Burns są pogrążeni w głębokim śnie, i obróciłem się na drugi bok. Ranek następnego dnia zaskoczył nas niespodzianką. Nie myślą o śniadaniu bliźniaczo podobnym do kolacji, lecz o wizycie człowieka, którego nazwałem traperem, Po krótkim, grzecznościowym wstępie zawiadomił nas, iż rada starszych „zajęła się waszą sprawą" (tak lo określił) i postanowiła zezwolić nam na swobodne poruszanie się w obrębie wioski. — Jak to, w obrębie wioski?! — krzyknąłem. —Jakim prawem trzymacie nas tutaj? — Prawem samoobrony — odparł. — Ależ... nie przybyliśmy z kimkolwiek walczyć. 9 — Wołanie... 129 128 — Wiem o tym — odparł ku memu zdziwieniu. — O cóż więc chodzi? — O to, że wypuszczenie was na wolność mogłoby grozić naszej wolności. Osłupiałem i zaniemówiłem. Wtrącił się Karol: — Mówisz wielce tajemniczo. Czy trzech ludzi, na-et uzbrojonych, może stanowić groźbą dla tak licznej .k wy gromady? — I tak, i nie. To zależy od sytuacji. Nic więcej nie logę wam w tej chwili powiedzieć. — Jesteś wodzem tych Indian? — odzyskałem głos. — I tak, i nie — powtórzył. — Gdyby wam czegokolwiek brakło, zwracajcie się do mnie, to znaczy do Czarnego Lisa, to moje przezwisko, znane każdemu l czerwonoskórych. Każdy wam powie, gdzie się znajduję. To wszystko. Szybko odwrócił się, lecz sekundę zatrzymał przy wyjściu. — Straże zostały zdjęte — zakomunikował. — Możecie robić, co wam się podoba. Ty — zwrócił się do Burnsa — jesteś malarzem. Rysuj i maluj do woli. W waszych łodziach leżą nie tknięte bagaże. Wolno wam z nich korzystać. Znowu się odwrócił i pospiesznie opuścił namiot. — A to ładna historia! — wybuchnąłem. — Et — mruknął Burns — przewidywałem gorszą. Przecież jakoś się z niej wygrzebiemy. Byle nie za szybko. — Jak to? .— zapytałem. — No... muszę mieć nieco czasu na wykonanie chociaż paru szkiców. Skąd on wie, że jestem malarzem? — Czy to ważne? — rozzłościłem się na taką niefrasobliwość. * — Kto wie, może i ważne — odezwał się Karol. — Przecież po raz pierwszy spotykamy się z taką sytuacją: niby jeńcy, niby nie. Traktują nas jak gości, lecz nie 130 proszą do ogniska dla wypalenia fajki pokoju. Posiadamy swobodę ruchu, jednak tylko w obrębie ograniczonego obszaru. Chodźcie, sprawdzimy, jak daleko ten obszar sięga. Rada była dobra. Opuściliśmy tipi. Przed nami, za linią rzadkich drzew, ciągnęła się zielona łączka, na której widać było smukłe kadłuby kanoe powyciąganych na brzeg. Tu i tam biegały chude psy, które gonili półnadzy chłopcy, dreptały spiesznie indiańskie sąuaw, a od czasu do czasu wolnym krokiem przechodził czerwonoskóry wojownik. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Zupełnie jakbyśmy stanowili trójkę niewidzialnych zjaw! Na krańcu łączki popluskiwała drobna fala jeziora. Słońce już wzeszło zza gór, wodna tafla migotała w jego blasku. Westchnąłem. Jakże byłoby pięknie znaleźć się teraz na przeciwległym brzegu i pod rozwiniętym żaglem puścić się w dół rzeki, jak najdalej od tego miejsca. — Chodźmy do łodzi — zaproponował Karol. Ruszyliśmy brzegiem, nadal nie zauważani przez mijających nas Indian. Ba — rzecz zdumiewająca — nie zaszczekał na nas żaden pies. Powiedziałem o tym głośno. Na co Burns odparł, iż w tej wiosce musi panować niezwykła karność, której i psy podlegać muszą. Łodzie stały tam, gdzie je poprzedniego dnia zacumowaliśmy. Znikły z nich jednak żagle! — Niech to... — wykrzyknąłem. — Spokojnie, spokojnie, Janie. Nie ufają nam. Lecz nawet z żaglami nie odpłynęlibyśmy daleko. Sprawdzimy bagaże. Może zniknęły razem z żaglami? Nie zniknęły. W kajucie „Albatrosa" niczego nie ruszono. We wnętrzu „Pelikana" — jak poinformował Burns — również nie było śladu ludzkiej ręki. Sied-liśmy na burtach i zapaliliśmy fajki. Lekki wietrzyk dmuchał nam w twarze, słońce przyjemnie grzało, z po- 131 )liskiego lasu niósł się zapach igliwia i żywicy. Jakże wspaniale przedstawiała się pierwotna przyroda: dzie-.vicza puszcza, ciche jezioro, pagórki wznoszące się imfiteatralnie, a za nimi jeszcze wyższe, skaliste turnie odległych gór. Nad łąką unosiły się kolorowe, wielkoskrzydłe motyle, dzikie pszczoły bucząc siadały na kwiatach. W sumie — widok, który mógł oczarować najbardziej za-kamieniałego mieszczucha. Oczarował i mnie. Cóż za bajeczna kraina! Lecz najpiękniejszy krajobraz zbrzydnie, gdy go oglądać nie z dobrej woli, lecz pod przymusem, bez nadziei na rozbicie biwaku w innej okolicy. — Niech to diabli! — mruknąłem pod nosem. Karol wyjął fajkę z ust, wypuścił siny obłoczek dymu i uśmiechnął się: — Po co te nerwy, Janie? Na pewno wydostaniemy się stąd w jakiś sposób. Drgnąłem. Karol potrafił czytać w ludzkich myślach jakvw książkach. — Jakżeś to odgadł, u licha? — Och, żadna sztuka. Dostrzegłem marsa jia twoim czole, zaciśnięte wargi i złe spojrzenie. Cóż mogło cię nastroić tak ponuro? Przecież nie widok łąki i fruwających nad nią motyli. To nie jest obraz przygnębiający. Na pewno nie zirytował ciebie fakt, nieco dla mnie dziwny, iż z naszego dobytku nie zagarnięto niczego, poza bronią i żaglami. Więc jedyną przyczyną złego humoru jest ograniczona swoboda. Jasne? — Jasne — odparłem. — Trzeba przyznać, że posiadasz rzadką sztukę odgadywania cudzych myśli. Nie pierwszy raz to ci się zdarzyło. — Dlaczego nazwał pan dziwnym fakt pozostawienia naszych bagaży? — zagadnął Burns. — Hm... Indianie potrafią być bardzo hojni dla swych gości, a równocześnie bardzo chciwi. Jeńców obdziera się ze wszystkiego, co posiadają, bo to stanowi godziwy łup wojenny. Jesteśmy jeńcami, których traktuje się w zupełnie inny, wyjątkowy sposób. Nie wiem, z jakiego powodu. — Może to wpływ tych dwu białych? Jeden z nich powiedział, że jest wodzem i jednocześnie nie jest. Jednak musi mieć jakąś władzę. — I ja tak przypuszczam. W przeciwnym razie nie uzyskalibyśmy nawet tej półwolności, a nasze zapasy, odzież i nawet wędki znikłyby w okamgnieniu. Karol skończył palić, wytrząsnął resztki p©piołu z fajki. — Ruszajmy — powiedział. — Chciałbym zwiedzić okolicę, nim się rozmyślą i zamkną nas na nowo w skórzanym więzieniu. — Daj spokój — zaprotestowałem. — Nie kuś losu! — Stajesz się ^przesądny, Janie. To tylko żart. Nic na to nie odpowiedziałem, tak mnie rozzłościł swym niby-żartem. Zawróciliśmy i pomaszerowali pobrzeżem lasu. Wbrew pierwszej obserwacji mogłem teraz stwierdzić, iż chat było znacznie więcej. I nie stały bezładnie. Ciągnęły się w dwu prostych liniach. Pierwsza z tych linii biegła samym skrajem boru, druga — nieco głębiej. Nadal było dla mnie tajemnicą, dlaczego namiotów nie ulokowano na łączce. Wszystkie tipi pokryte były bądź skórami, bądź też grubymi derkami — produktem fabryk „bladych twarzy". Od czasów, w których niemal doszczętnie wytępiono bizony, skończył się indiański wyrób ciepłych, chroniących przed wilgocią i zimnem pokryć namiotów. Co prawda część tipi miała takie skóry, lecz gdy się dokładniej przyjrzałem, tylko nieliczne były bizonie, reszta — z łosi lub jeleni. Kiepskie zabezpieczenie w okresie zimy. A zima musiała być w tych stronach surowa. i 33 — Widać zwierzyny nie brakuje — wyciągnąłem z tego wniosek, a Karol potwierdził: — W rezerwacie nie mieliby takich możliwości. — Więc to nie jest rezerwat? — naiwnie zagadnął Burns. — Pewnie że nie — parsknąłem śmiechem. — Widać nigdy pan nie zwiedzał rezerwatów. — Istotnie, nigdy. Lecz jeśli to nie jest rezerwat, to co? — Diabli wiedzą, co... Prawdopodobnie jest to jedyna na Dzikim Zachodzie grupa swobodnie żyjących Indian, jeśli nie liczyć północnej Kanady, gdzie rezerwatów dotąd nie ma. Nie uważasz, Karolu? — Na to wygląda — odparł. — Lecz skąd i jakim sposobem Indianie zawędrowali w tę głuszę? Kim są ci biali? — Są to pytania bez odpowiedzi. Na dzisiaj. Bo myślę, że czas wszystko Wyjaśni. — Czas — powtórzyłem z goryczą. — Jak długi? Wlekliśmy się noga za nogą między dwoma rzędami spiczastych domków, minęliśmy ostatni. Przed nami gęstniały kolumny drzew, a z boku migotały wody jeziora. Słońce ze szczytu nieba paliło żywym ogniem, a senna, leniwa cisza objęła świat. Legliśmy w cieniu potężnego drzewa, które Burns nazwał jodłą Douglasa i którego szczytu nie mogłem dojrzeć, tak był wysoki. Ginął w plątaninie konarów sąsiednich olbrzymów. — Musimy sprawdzić — odezwał się po dłuższym milczeniu Karol — gdzie mieszkają wodzowie lub wódz tych Indian. Gdzie sypiają obaj biali. Jestem pewien, iż nasza broń i żagle łodzi spoczywają w jednym z ich tipi. — WT jaki sposób mamy tego dokonać? — zapytał Burns. 134 — To nietrudne. Wódz zawsze zajmuje wspanialsze od innych pomieszczenie. Można je rozpoznać, bo jest większe, a skóry zwierzęce pokryte są malunkami lub innymi ozdobami. — Gdzie ten namiot? — zaciekawił się malarz. — Nie wiem — stwierdził Karol. — Lecz go odnajdę. Kto wie, czy później, którejś nocy, nie wybiorę się z wizytą. — Przyjrzeć mu się, jak śpi — zakpiłem. — Może się mylę, lecz wygląda na to, że wodzów jest dwu, ci biali. — Domysł słuszny — zgodził się mój przyjaciel. — Żaden czerwonoskóry nie przybył, by przyjrzeć się jeńcom. Jednak sądzę, że władzę posiada tylko jeden z tych białych. Lecz cóż my o nich wiemy? Przydałoby się podsłuchać, o czym między sobą rozmawiają, a przy okazji stwierdzić, gdzie schowano naszą broń. -— Zbyteczne i niebezpieczne ryzyko, Karolu. Jeśli wpadniesz, pogorszy to naszą sytuację. -— Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. Bądź spokojny, nie uczynię ani jednego kroku bez dokładnego zbadania sytuacji. Nie zapominaj, Janie, że niejeden raz robiłem podchody. — O, wielki tropicielu śladów! — zażartowałem. — Podchodziłeś, i to z sukcesem, lecz zawsze działo się to z konieczności. Tutaj traktowani jesteśmy prawie jak goście... — Prawie! — wpadł mi w słowo. — O to właśnie chodzi. Jak długo pozostaniemy „prawie" gośćmi, tak długo nie pozwolą nam stąd odejść. Nie korci cię, Janie, dowiedzieć się, co jest przyczyną tak zagadkowego traktowania nas? — Owszem, korci, lecz sądzę, że któryś z tych dwu białych sam nam to wyjaśni. — Ale czy zdradzi całą prawdę? 135 r — Może tak, może nie. — Ot, i filozofia! — Przecież dotąd nie wiemy, jaki zarzut na nas ciąży! — Dlatego odłóż, Karolu, swój niebezpieczny pomysł do chwili, w której zorientujemy się w zamiarach naszych gospodarzy. — Gospodarzy... — mruknął Burns z takim akcentem pogardy w głosie, iż obaj uśmiechnęliśmy się. Można by z naszej rozmowy wyciągnąć wniosek, że z pesymisty nagle zmieniłem się w optymistę, za to Karol począł ponuro spoglądać w przyszłość. Lecz to tylko pozory. Mój przyjaciel, tak niezwykle aktywny w każdych okolicznościach (co wiele razy stwierdziłem), liczył zawsze na własne, nie cudze działanie, i teraz ciążyła mu przymusowa bezczynność. Stąd pomysł podsłuchania, połączony przecież z dużym ryzykiem. Wpadka mogła nas pozbawić nawet tej ograniczonej swobody, z jakiej korzystaliśmy, a właśnie swoboda poruszania się zwiększała szansę ucieczki. Przyznaję — bałem się ryzyka. Cóż! Nie byłem prawdziwym west-manem, połowa mej duszy nadal pozostała duszą mieszczucha, a przede wszystkim lekarza unikającego ryzykownych eksperymentów. Karol klepnął mnie po ramieniu: — Nie trap się, powtarzam. Niczego nie przedsię-wezmę bez porozumienia się z wami. A teraz... skoro pogoda jest tak piękna, a siedzenie w tipi już mi bokiem wyszło, chodźmy zwiedzić wioskę. Może przypadkiem odkryjemy tipi, w którym mieszkają ci dziwni biali wodzowie? Zgodnie zaprotestowaliśmy. Skwar był okropny. Więc skończyło się na sjeście w cieniu gałęzi potężnego drzewa. Miałem teraz okazję zagadnąć malarza o jego poglądy na temat dzieł coraz liczniejszych artystów --podróżników po Dzikim Zachodzie. Wymienił kilka nazwisk, chyba raczej mniej znanych. Wówczas zapy- 138 tałem go o ojca tej gromady wędrowców — Jerzego Cattlina, pierwszego chyba najsłynniejszego malarza Zachodu. Jego dzieła pozostaną trwałym wkładem w rozwój i amerykańskiej, i światowej sztuki. — Oglądałem wielokrotnie jego obrazy. — Ja również — wtrąciłem. — Jestem pełen podziwu dla efektów jego pracy. — Podzielam pana pogląd, doktorze. Zaiste wielki to artysta. Namalował około sześciuset portretów oraz scen z życia Indian, odwiedzając czterdzieści osiem plemion. Jego praca nie zawsze była bezpieczna. Czer-wonoskórzy przyglądający się malowaniu nigdy nie potrafili pojąć różnicy zachodzącej między żywym modelem a dwuwymiarowym obrazem. Pod Fortem Pier-re, na ówczesnym terytorium Dakoty, gdy Cattlin malował portret wojownika o przydomku Mały Niedźwiedź, grupa Indian przyglądała się mu. Nagle jeden • z wodzów odłamu Hunkpapa plemienia Dakotów podniósł się, podszedł do obrazu ustawionego na sztalugach i dokładnie sprawdził płaską powierzchnię płótna. Z kolei odwrócił się ku Małemu Niedźwiedziowi i począł zeń szydzić, iż jest jedynie połową człowieka. Znieważony, nazwał oszczercę tchórzem. Po dalszych wzajemnych obelgach doszło do krwawej bójki, a Cattlin pospiesznie spakował manatki i uciekł. — Pan świetnie się orientuje w tych sprawach. Jednak nieco dziwi mnie zachowanie się Indian. Przecież oni malują sylwetki ludzi i zwierząt, a więc muszą wiedzieć, że są to sylwetki dwuwymiarowe. — Oczywiście — zgodził się Burns. — Lecz ich rysunki to raczej symbole niż autentyczne podobizny. Natomiast takiej sztuki malarskiej jak nasza, wiernie odtwarzającej rzeczywistość, czerwonoskórzy nigdy nie opanowali. Co ich zdumiewa, to wręcz lustrzane podobieństwo modeli do obrazów. Uważają ten fakt za jakąś sztuczkę czarodziejską i niekiedy odmawiają pozowa- 13& nia. Żywię nadzieję, że tutejsi nie Bą tak przesądni. Traper zezwolił mi malować, więc chyba y.na. ich zwyczaje, Lecz skąd on wie, że jestem malarzem? — Może widział w kabinie „Pelikana" sztalugi lub płótna? — wyraziłem przypuszczenie — Może... Niejednemu (i chyba słusznie) wyda się, iż w warunkach, w jakich znajdowaliśmy się wówczas, tego rodzaju rozmowa brzmi fałszywie. Jakże to! Trzej indzie, nad głowami których wisi niczym miecz Danio-klesa niepewność jutra, rozprawiają o zagadnieniach odległych, nie pozostających w żadnym związku z ich dramatyczną sytuacją! A jednak lak było. To ja sprowokowałem tą pogawędkę właśnie po to, aby choć na chwilę oderwać myśli od dnia dzisiejszego i czyhających na nas pułapek. — No — przynaglił Karol. — Już nie jest tak gorąco. Ruszamy! Nie zaprotestowałem, chociaż upał w mym odczuciu niewiele zelżał. Burns również bez słowa podniósł się z ziemi. Szliśmy tą samą drogą co poprzednio. Po prawej i po lewej stronie rzędy spiczastych domków, które wydawały się puste, tak w nich było cicho. Jedynie z daleka, znad jeziornej łąki dobiegało poszczekiwanie psów i wrzaski indiańskich malców. Rozglądałem się bacznie wokół, żeby nie przegapić okazałego tipi wodza, ale nic takiego nie zobaczyłem. Jakże więc odgadnąć, gdzie mieszka wódz, a może obaj biali? Karol niewesołą miał minę, gdy doszliśmy aż do krańca wioski. W tym miejscu właśnie, spoglądając w głąb puszczy, dostrzegłem coś, co barwą i kształtem ostro różniło się od otoczenia. — Chata? — stwierdziłem ze zdziwieniem, po krótkim wahaniu. Karol przymrużył oczy. 140 — Rzeczywiście — potwierdził. — Jakaś drewniana budowla, Domek, nie domek? Lecz na pewno nie indiański szałas. Warto sprawdzić. Pójdę pierwszy. Ostrożność nigdy nikomu nie zaszkodziła. Poprowadził nas prościutko w głąb lasu i skręcił dopiero wówczas, gdy gęstwina przysłoniła widok na wioskę. To na pewno nie była chata białych traperów. Nie posiadała ani jednego otworu okiennego. Wydłużony prostokąt o ścianach zbitych z nie okorowanych bali, z płaskim dachem pokrytym darnią. — Jakiś skład? — zdumiał się Burns. Ujrzałem w przedniej ścianie prymitywne, ciężkie drzwiczki zbite z żerdek, wiszące na skórzanych zawiasach, a zamykane na skórzany pasek łączący dwa gwoździe. Karol śmiało rozplatał zamknięcie, a ja instynktownie rozejrzałem się dokoła. Nikt nas nie śledził. Drzwiczki uchyliły się, z rozgrzanego, ciemnego wnętrza buchnęła ostra woń skór. — Nic nie widać — szepnąłem. Wąziutkie pasmo światła sączyło się do wnętrza, lecz nie sięgało dalej niż na dwa kroki za próg. — Poszukajcie smolnej gałęzi — polecił Karol. i — Chcesz puścić z dymem tę chałupę? — Będziemy ostrożni. Ciekawe, co tam jest w środku. Powędrowałem wraz z Burnsem po żywiczną szczap-kę. Szukaliśmy gorączkowo. Bałem się, by nas nie zauważono. Wątpię, by gospodarze przyklasnęli wścibstwu. Żywiczny konar znalazł Burns. Karol sięgnął po zapałki i po chwili żółtoczerwony, okropnie dymiący płomień oświetlił wnętrze. Ujrzeliśmy stosy równiutko poukładanych futer. Spoczywały w czterech rogach baraku do wysokości głowy przeciętnego wzrostu człowieka. W Karolu ozwTał się traper. 14! nia. Żywię nadzieje, że tutejsi nie sq tak przesądni. Traper zezwolił mi malować, więc chyba zna ich zwyczaje. Lecz skąd on wie, że jesieni malarzem? — Może widział w kabinie „Pelikana" sztalugi lub płótna? — wyraziłem przypuszczenie — Może... Niejednemu (i chyba słusznie) wyda ;n,, iż w warunkach, w jakich znajdowali' j wówczas, tego rodzaju rozmowa brzmi fałszywie Jakie to! Trzej ludzie, nad głowami których wisi niczym miecz Danio-kiesa niepewność jutra, rozprawia ja o zagadnieniach odległych, nie pozostających w żadnym związku z ich dramatyczną sytuacją! A jednak tak było. To ja sprowokowałem tą pogawędkę właśnie po to, aby choć na chwilę oderwać myśli od dnia dzisiejszego i czyhających na nas pułapek. — No — przynaglił Karol. — Już nie jest tak gorąco. Ruszamy! Nie zaprotestowałem, chociaż upal w mym odczuciu niewiele zelżał. Burns również bez słowa podniósł się z ziemi. Szliśmy tą samą drogą co poprzednio. Po prawej i po lewej stronie rzędy spiczastych domków, które wydawały się puste, tak w nich było cicho. Jedynie z daleka, znad jeziornej łąki dobiegało poszczekiwanie psów i wrzaski indiańskich malców. Rozglądałem się bacznie wokół, żeby nie przegapić okazałego tipi wodza, ale nic takiego nie zobaczyłem. Jakże więc odgadnąć, gdzie mieszka wódz, a może obaj biali? Karol niewesołą miał minę, gdy doszliśmy aż do krańca wioski. W tym miejscu właśnie, spoglądając w głąb puszczy, dostrzegłem coś, co barwą i kształtem ostro różniło się od otoczenia. — Chata? — stwierdziłem ze zdziwieniem, po krótkim wahaniu. Karol przymrużył oczy. 140 — Rzeczywiście — potwierdził. — Jakaś drewniana budowla. Domek, nie domek? Lecz na pewno nie indiański szałas. Warto sprawdzić. Pójdę pierwszy. Ostrożność nigdy nikomu nie zaszkodziła. Poprowadził nas prościutko w głąb lasu i skręcił dopiero wówczas, gdy gęstwina przysłoniła widok na wioskę. To na pewno nie była chata białych traperów. Nie posiadała ani jednego otworu okiennego. Wydłużony prostokąt o ścianach zbitych z nie okorowanych bali, z płaskkn dachem pokrytym darnią. — Jakiś skład? — zdumiał się Burns. Ujrzałem w przedniej ścianie prymitywne, ciężkie drzwiczki zbite z żerdek, wiszące na skórzanych zawiasach, a zamykane na skórzany pasek łączący dwa gwoździe. Karol śmiało rozplatał zamknięcie, a ja instynktownie rozejrzałem się dokoła. Nikt nas nie śledził. Drzwiczki uchyliły się, z rozgrzanego, ciemnego wnętrza buchnęła ostra woń skór. — Nic nie widać — szepnąłem. Wąziutkie pasmo światła sączyło się do wnętrza, lecz nie sięgało dalej niż na dwa kroki za próg. — Poszukajcie smolnej gałęzi — polecił Karol. \ — Chcesz puścić z dymem tę chałupę? — Będziemy ostrożni. Ciekawe, co tam jest w środku. Powędrowałem wraz z Burnsem po żywiczną szczap-kę. Szukaliśmy gorączkowo. Bałem się, by nas nie zauważono. Wątpię, by gospodarze przyklasnęli wścibstwu. Żywiczny konar znalazł Burns. Karol sięgnął po zapałki i po chwili żółtoczerwony, okropnie dymiący płomień oświetlił wnętrze. Ujrzeliśmy stosy równiutko poukładanych futer. Spoczywały w czterech rogach baraku do wysokości głowy przeciętnego wzrostu człowieka. W Karolu ozwał się traper. 141 — Potrzymaj, Janie — wręczył mi pochodnię. — Chcę dotknąć tych skarbów. — Po co? — burknąłem. — Jeszcze nas tu kto zaskoczy. Wiejmy. — Nie martw się. Poświeć bliżej. Z wprawą fachowca począł odginać wielkie płaty puszystych skór: niedźwiedzich, lisich, bobrzych. Ba, zauważyłem wielkie futro o brązowosiwym odcieniu. — Ho, ho — wyraziłem podziw — polują tu na grizzli. Z pierwszego kąta przeszliśmy do drugiego, gdzie w bliźniaczym stosie leżały skóry jelenie, lecz przede wszystkim lisie o siwoczarnej barwie, zwane błękitnymi. Niezwykle cenne w handlu. Mój przyjaciel wszystko dokładnie obejrzał. Aż zbyt dokładnie jak na mą cierpliwość. — Co za majątek... — szepnął. — Nieźle się powodzi tym Indianom. Zamknął drzwiczki, ja zgasiłem pochodnię. Powstrzymał mnie od rzucenia jej w sąsiednie krzaki. — Nie w tym miejscu. Dalej. Wracamy tą samą drogą. Idźcie pierwsi, nie spieszcie się. Pozacieram ślady. Poszliśmy więc wolnym krokiem, niczym para spacerowiczów miejskiego parku. Karol dogonił nas, gdy minęliśmy obie linie tipi i przystanęli na granicy lasu i łąki. — No i cóż o tym sądzicie? — zapytał kierując się w stronę wiklin rosnących nad brzegiem jeziora. — Usiądźmy. Tu nas nikt nie usłyszy. — Co ja sądzę? — zastanowiłem się. — Ci dwaj biali dobrze się tu dorobili. Nie znam się na cenie futer, lecz... — Mogę cię zapewnić — wpadł mi w słowo — że za cenę tych skór dałoby się postawić murowany dom w pięknym ogrodzie. A jakże. Chyba jednak się my- 142 lisz przypuszczając, że futra należą jedynie do tych dwóch białych. Za dużo tych skór. — Więc czyją stanowią własność? — Całej wioski. — Ależ to nonsens! Czy widziałeś kiedy, aby czer-wonoskórzy myśliwi trzymali swe skóry razem w jednym pomieszczeniu, do tego poukładane w stosy?! Któż by z nich rozpoznał swe trofeum? — Nigdy nie widziałem, lecz tu właśnie widzę. Całkowicie wykluczam upolowanie tylu zwierząt przez dwu ludzi, nawet gdyby tu żyły tysiące czworonogów. Ale tak nie jest. Sami stwierdziliśmy w drodze. Ta buda to wspólny skład. — A może jakaś danina Indian dla białych? Bo jakże inaczej rozliczają się ze sprzedaży? Przecież muszą futra komuś sprzedawać — zauważyłem. — I na pewno sprzedają. Nie gromadzi się futer na żer dla moli. No, ale pora coś przekąsić. Była to słuszna uwaga. Tego dnia squaw z jedzeniem nie zjawiła się w naszym tipi. Należało sięgnąć do własnych zapasów. Poszliśmy do łodzi. Wydobyłem puszki konserwowej fasoli z boczkiem, a Burns dołożył pudełko kawy, cukier i stos sucharów. — To wystarczy — powiedział Karol, gdy malarz zaproponował przeniesienie do namiotu większej części żywności. — Lepiej, aby reszta pozostała w łódkach. Kto wie, kiedy i w jakich warunkach będziemy odbijać od brzegu. — Bez, żagli? — zauważyłem sceptycznie. — Może i żagle się znajdą? Powlekliśmy się do tipi. Burns naznosił suchych gałęzi, Karol rozpalił ognisko, a ja zająłem się mało kłopotliwym pitraszeniem. Pokrzepieni i leniwi tkwiliśmy przy ognisku, aż ostatnie żarzące się węgle pokrył szary popiół. Od strony jeziora począł dmuchać chłodny wiatr 143 i jak to zwykle w górach bywa, po :ie dnia na- stał zimny wieczór. — Ciekawe, ile jeszcze takich wieczorów mamy przed sobą — zadumałem się nabijając fajkę, — Sądzę, że powinniśmy odbyć rozmowę z tym jegomościem, który przedstawił się jako Czarny Lis. — Oczywiście — przytaknął Karol. — Do tej rozmowy na pewno dojdzie, i to z ich inicjatywy. Podejrzewam, że tym dwu białym zależy na niej nie mniej niż nam. — Lecz kiedy? — westchnąłem smętnie. — Nie poznaję cię, Janie. Nie tak dawno sam mnie namawiałeś do cierpliwości i do unikania ryzykownych kroków, bądź więc cierpliwy. — Prawda — przyznałem — lecz teraz naszła mnie myśl, że przyjdzie nam tu zimować. Co za okropna perspektywa! A gdyby tak... — urwałem w połowie zdania. — A gdyby tak spróbować ucieczki? To chciałeś powiedzieć? Zastanów się. Nasze łodzie pozbawione są żaglL Gdzie są, nie wiemy. Nasza broń została również ukryta, sam uznałeś za zbyt ryzykowne, by jej szukać. W jaki sposób chcesz uciec bez żagli i strzelb? Dognają nas, nim przemierzymy jezioro. „Albatros" i „Pelikan", pozbawione płócien, to zwykłe wraki. Czy nie tak? — zwrócił się do Burnsa. — No... niezupełnie. Można by się wymknąć cichaczem, nocą. W rzece prąd rwie mocno. Zanimby się spostrzegli, przepłynęlibyśmy kilkanaście mil. Moim zdaniem jest szansa takiej ucieczki. Jednak żaglówki są ciężkie i lepiej byłoby zaopatrzyć się w indiańską łódź. Mnóstwo ich leży na brzegu. Kanoe i dobre wiosła... oto czego nam potrzeba i co spoczywa przecież w zasięgu naszych rąk. Zreflektowałem się. Propozycja malarza oznaczała rezygnację z obu żaglówek, a więc była nie do przyjęcia. 144 — „Pelikan" jest pana własnością — powiedziałem — lecz „Albatrosa" wypożyczyliśmy. I trzeba go zwrócić. A poza tym jakże w indiańskiej łodzi ma się zmieścić nasza żywność? A pański sprzęt malarski? Nic na to nie odpowiedział. Widać zabrakło mu argumentów. A może wzmianka o sztalugach i rysunkach trafiła mu do przekonania? — Sądzę — odparł pojednawczo Karol — iż pomysł naszego przyjaciela nie jest najgorszy. Kanoe to dobry sprzęt. Przebyliśmy na nim spory szmat drogi. Pamiętasz? Mówiąc tak Karol miał na myśli naszą ubiegłoroczną wyprawę rzekami Kanady aż do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. — Jednakże — dodał po chwili — propozycja jest nie do przyjęcia. Po pierwsze dlatego, iż nie mam zamiaru rozstać się z moim remingtonem. Zbyt długo mi służył. To tak, jakbym porzucił wiernego przyjaciela. (W tym miejscu uśmiechnąłem się.) Po drugie: z jakim czołem stanęlibyśmy przed Gilbertem, który nam powierzył swą ukochaną żaglówkę? Może pan tego nie pojmuje — zwrócił się do Burnsa, który natychmiast gwałtownie zareagował: — O, do tysiąca pędzli, pojmuję! Oczywiście, że pojmuję, i odkładam pomysł z kanoe do lamusa. Mnie również ciężko byłoby się rozstać z ,Pelikanem", jednak... lepiej stracić łódź niż życie. — No, no... przesada. W tej chwili nic nam nie grozi. — W tej chwili — powtórzył malarz — a... później? — Nie jestem jasnowidzem — powiedział Karol. — Przyznam, że lepiej czułbym się poza granicami tego jeziora i tej rzeki, jednak nie należy wpadać w panikę. Dlatego powinniśmy mocniej pokręcić głowami. Może da si$ wykombinować coś innego. — O tak, przydałoby się coś wykombinować — 10 — Wolanta... stwierdziłem ironicznie. — Lecz co? Moja mózgownica jest w tej chwili pusta i zbyt rozgrzana słońcem, by mogła działać poprawnie. — Ochłodź ją kubłem wody. Ale do rzeczy. Widzieliśmy skład pełen skór. Na pewno nie służą one jedy-iie zaspokajaniu potrzeb tutejszych Indian. Zbyt ich Aniele. Na pewno je sprzedają. W jaki bowiem inny ;posób zaopatrują się w amunicję? — Już o tym mówiłeś, Karolu. Lecz co z tego? — Jak to co? Te skóry muszą trafić do rąk kupca ub kupców, a więc musi istnieć stała łączność z cy-vilizowanym światem. Przecież to dla nas niezwykle raźne! W ostateczności szansa ucieczki lub możność wezwania pomocy. A teraz pytanie: w jaki sposób te kory trafiają do rąk kupców? Czy przybywają tu oni Ddziami po odbiór, czy też Indianie dostarczają fura na umówione miejsce? I gdzie znajduje się to liejsce? Słuchałem uważnie wywodów Karola. Odpowiedź na ?go pytanie mogła stanowić jeden z kluczy do naszego yzwolenia. — Co o tym sądzicie? — znowu zagadnął. — Hm... — rzekłem — na mój rozum nie przybywa itaj żaden biały kupiec. — Czemu? — zapytał Burns. — Ponieważ mieszkańcom wioski bardzo zależy na rm, aby żaden biały nie dowiedział się o ich miejscu )bytu. Przede wszystkim nie chcą tu widzieć konku-ncyjnego trapera. Każda blada twarz jest niepożąda-rm. gościem. — Innymi słowy — stwierdził Karol — uważasz, że óry są stąd gdzieś wywożone przez samych Indian b przez tych dwu myśliwych. — Tak — odparłem. — I obym się mylił. Przyszłość musiała pokazać, w jakim stopniu miałem cję, a w jakim błądziłem. Biała Antylopa Od wczesnego świtu Burns zajął się malowaniem. Ustawił sztalugi tuż nad brzegiem jeziora, przyniósł z „Pelikana" składany stołeczek oraz farby, pędzle i ołówki i przeniósł się w inny świat, ślepy na wszystko, co nie było połyskliwym zwierciadłem wody, ciemnym wiankiem wzgórz i lasów. Przyglądałem się przez pewien c/as szkicowi, jaki powstawał na płótnie, lecz wreszcie mi się to znudziło. Gdy zabierałem się do odejścia, Burnsa otaczało juz półkole milczących indiańskich wojowników. Tak więc, na malarza nie było co w tej chwili liczyć. Poszedłem z Karolem wzdłuż brzegu, daleko od wioski. Zatrzymała nas piaszczysta plaża. Zrzuciłem ubranie, wskoczyłem do wody. Wydała mi się przeraźliwie zimna. Przyczyną tak niskiej temperatury musiały być zapewne jakieś podziemne źródła zasilające jezioro. Nie wpadał przecież do niego żaden strumień, a równocześnie istniał pokaźny odpływ. Karol po krótkim wahaniu ruszył w moje ślady. Później odpoczywaliśmy w bezruchu, leżąc na nagrzanym piachu. Przyjemny wypoczynek, lecz byłby jeszcze przyjemniejszy, gdyby nie trapiła mnie myśl o przymusowym tutaj pobycie. — Ciekawe, czy nas obserwują — mruknąłem sennym głosem. — Nie. Na pewno nie. Bo i po co? Tylko wariat 147 próbowałby stąd wiać bez brom, bez łodzi, bez żywności. Oni o tym dobrze wiedzt}, • 20 wariatów nas nie uważają. — Tylko za kogo? — zapytałem żartobliwie. — A wiesz... To jest myśl, Janie I — Jaka myśl? — Na przykład podejrzewaj;} nas, że przybyliśmy tu na przeszpiegi. Podniosłem się. — Po co? W poszukiwaniu zwierzyny? — Nie. Jako wysłannicy Biura do Spraw Indian*. Cóż oni w końcu o nas wiedzą? — Jestem piewien, Karolu, że byliśmy obserwowani a może i podsłuchiwani od szeregu dni. W czasie przerw w podróży Burns wielokrotnie rysował na sporym, dobrze widocznym karton i e. Mogli go wziąć za kartografa, mogli za malarza. Ten traper o tym wie. — To wszystko jedynie przypuszczenia, mało warte. — Przemawia za nimi fakt, te nas w ogóle nie przesłuchiwano. Wiedzą, kim jesteśmy. — Tym gorzej, Janie, tym gorzej. Znając prawdę powinni nas natychmiast wypuścić. A tymczasem... Może sądzą, że pod pozorem traperstwa badamy okolice jako na przykład zwiadowcy armii? By ściągnąć tu wojsko? — Do licha z tym wszystkim! Twoje dowodzenie, Karolu, jakoś mi nie przemawia do przekonania. Ale z drugiej strony... dlaczego obchodzą się z nami tak łagodnie, jeśli uważają za wrogów? — To zasługa tych białych. Czcrwonoskórzy rozprawiliby się z nami inaczej. Pomyśl o Geronimo, Janie! Aż wzdrygnąłem się na takie słowa. Znałem bowiem dokładnie historię wodza Indian grupy Czirihaua, na- Biuro do Spraw Indian w Waszyngtonie zajmuje się problematyką Indian zamieszkałych w rezerwatach. 148 rodu Apaczów. Geronimo trzykrotnie uciekał z rezerwatu i trzykrotnie szlak jego ucieczki znaczony był krwią i zwłokami bladych twarzy. Mścił się w ten sposób i za zamknięcie w rezerwacie, i za masakrę współbraci dokonaną przez meksykańskiego generała Caras-co. Zginęła wówczas matka Geronima, jego żona i troje dzieci. W latach 1858-73 Geronimo wielokrotnie organizował zbrojne wyprawy w głąb Meksyku. Podczas trzeciej ucieczki (z dwudziestoma wojownikami oraz trzynastu kobietami i dziećmi) z końcem zimy 1886 roku napadł na dyliżans jadący w kierunku Fort Quitman, w Arizonie. Zabił woźnicy i pasażerów. Następnie wymordował rodzinę farmerską w rejonie Santa Gruz. W okresie jego trzykrotnych wypraw zginęło około sześciuset białych. W sierpniu 1886 roku, po trzy miesiące trwającym pościgu kawalerii amerykańskiej, Geronimo zgodził się poddać. Został przewieziony ze swą grupą wojowników na Florydę, stamtąd do Alabamy, a ostatecznie umieszczono go w Fort Still, w Oklahomie. Żyje tam po dziś dzień*. Oto, co miał Karol na myśli wspominając nieszczęśliwego, lecz jakże okrutnego wodza. Nie, nic jestem wrogiem czerwonoskórych, a tym bardziej Karol, przyjaciel Czarnych Stóp i Nawajów, jednak obaj doskonale wiemy, że w pewnych wypadkach nasi czerwoni bracia potrafią być równie krwiożerczy jak biali, którzy mordują bez chwili wahania potomków pierwszych na amerykańskim kontynencie ludzi. Takie były moje myśli. Niewesołe, zaiste! Co nas czeka? Czy nie należałoby — jak już proponowałem — przeprowadzić rozmowy z kimś, kto posiada decydujący tutaj głos, a więc chyba z którymś z dwu białych? Geromino zmarł w 17 lat później, w 1909 r., w wieku 80 lat Przed śmiercią podyktował amerykańskiemu dziennikarzowi swe wspomnienia. Ukazały się one i w polskim tłumaczeniu w 1975 r. '149 próbowałby stąd wiać bez broni, bez łodzi, bez żywności, Oni o tym dobrze wietl/.ą. ,i za wariatów nas nie uważają. — Tylko za kogo? — zapylałem żartobliwie. — A wiesz... To jest myśl, Janiel — Jaka myśl? ! — Na przykład podejrzewają |>r/.ybyliśmy tu na przeszpiegi. Podniosłem się. — Po co? W poszukiwaniu zwierzyny? — Nie. Jako wysłannicy Biura do Spraw Indian*. Cóż oni w końcu o nas wiedzą? — Jestem piewien, Karolu, że byliśmy obserwowani a może i podsłuchiwani od szeregu dni. W czasie przerw w podróży Burns wielokrotnie rysował na sporym, dobrze widocznym kartonie1. Mogli go wziąć za kartografa, mogli za malarza. Ten traper o tym wie. — To wszystko jedynie przypuszczenia, mało warte. — Przemawia za nimi fakt, że nas w ogóle nie przesłuchiwano. Wiedzą, kim jesteśmy. — Tym gorzej, Janie, tym gorzej. Znając prawdę powinni nas natychmiast wypuścić. A tymczasem... Może sądzą, że pod pozorem traperstwa badamy okolice jako na przykład zwiadowcy armii? By ściągnąć tu wojsko? — Do licha z tym wszystkim! Twoje dowodzenie, Karolu, jakoś mi nie przemawia do przekonania. Ale z drugiej strony... dlaczego obchodzą się z nami tak łagodnie, jeśli uważają za wrogów? — To zasługa tych białych. Czerwonoskórzy rozprawiliby się z nami inaczej. Pomyśl o Geronimo, Janie! Aż wzdrygnąłem się na takie słowa. Znałem bowiem dokładnie historię wodza Indian grupy Czirihaua, na- Biuro do Spraw Indian w Waszyngtonie zajmuje się, problematyką Indian zamieszkałych w rezerwatach. 148 rodu Apaczów. Geronimo trzykrotnie uciekał z rezerwatu i trzykrotnie szlak jego ucieczki znaczony był krwią i zwłokami bladych twarzy. Mścił się w ten sposób i za zamknięcie w rezerwacie, i za masakrę współbraci dokonaną przez meksykańskiego generała Caras-co. Zginęła wówczas matka Geronima, jego żona i troje dzieci. W łatach 1858-73 Geronimo wielokrotnie organizował zbrojne wyprawy w głąb Meksyku. Podczas trzeciej ucieczki (z dwudziestoma wojownikami oraz trzynastu kobietami i dziećmi) z końcem zimy 1889 roku napadł na dyliżans jadący w kierunku Fort Quitman, w Arizonie. Zabił woźnicę i pasażerów. Następnie wymordował rodzinę farmerską w rejonie Santa Gruz. W okresie jego trzykrotnych wypraw zginęło około sześciuset białych. W sierpniu 1886 roku, po trzy miesiące trwającym pościgu kawalerii amerykańskiej, Geronimo zgodził się poddać. Został przewieziony ze swą grupą wojowników na Florydę, stamtąd do Alabamy, a ostatecznie umieszczono go w Fort Still, w Oklahomie. Żyje tam po dziś dzień *, Oto, co miał Karol na myśli wspominając nieszczęśliwego, lecz jakże okrutnego wodza. Nie, nie jestem wrogiem czerwonoskórych, a tym bardziej Karol, przyjaciel Czarnych Stóp i Nawajów, jednak obaj doskonale wiemy, że w pewnych wypadkach nasi czerwoni ,bracia potrafią być równie krwiożerczy jak biali, którzy mordują bez chwili wahania potomków pierwszych na amerykańskim kontynencie ludzi. Takie były moje myśli. Niewesołe, zaiste! Co nas czeka? Czy nie należałoby — jak już proponowałem — przeprowadzić rozmowy z kimś, kto posiada decydujący tutaj głos, a więc chyba z którymś z dwu białych? Geromino zmarł w 17 lat później, w 1909 r., w wieku 89 lat. Przed śmiercią podyktował amerykańskiemu dziennikarzowi swe wspomnienia. Ukazały się one i w polskim tłumaczeniu w 1975 r. próbowałby stąd wiać bez broni, bez łodzi, bez żywności. Oni o tym dobrze wiedzą, ;i za wariatów nas nie uważają. — Tylko za kogo? — zapytali-m żartobliwie. — A wiesz... To jest myśl, Janie! — Jaka myśl? ' — Na przykład podejrzewaj;) nai, te przybyliśmy tu na przeszpiegi. Podniosłem się. — Po co? W poszukiwaniu zwierzyny? — Nie, Jako wysłannicy Biura do Spraw Indian*. Cóż oni w końcu o nas wiedzą? — Jestem piewien, Karolu, że byliśmy obserwowani a może i podsłuchiwani od fezeregU dni. W czasie przerw w podróży Burns wielokrotnie rysował na sporym, dobrze widocznym kartonie Mogli go wziąć za kartografa, mogli za malarza. Ten traper o tym wie. — To wszystko jedynie przypuszczenia, mało warte. — Przemawia za nimi fakt, że nas w ogóle nie przesłuchiwano. Wiedzą, kim jesteśmy, — Tym gorzej, Janie, tym gorzej. Znając prawdę powinni nas natychmiast wypuścić. A tymczasem... Może sądzą, że pod pozorem traperstwa badamy okolice jako na przykład zwiadowcy armii? By ściągnąć tu wojsko? — Do licha z tym wszystkim! Twoje dowodzenie, Karolu, jakoś mi nie przemawia do przekonania. Ale z drugiej strony... dlaczego obchodzą się z nami tak łagodnie, jeśli uważają za wrogów? — To zasługa tych białych. Czerwonoskórzy rozprawiliby się z nami inaczej. Pomyśl o Geronimo, Janie! Aż wzdrygnąłem się na takie słowa. Znałem bowiem dokładnie historię wodza Indian grupy Czirihaua, na- ------------------------- i Biuro do Spraw Indian w Waszyngtonie zajmuje się problematyką Indian zamieszkałych w rezerwatach. 148 rodu Apaczów. Geronimo trzykrotnie uciekał z rezerwatu i trzykrotnie szlak jego ucieczki znaczony był krwią i zwłokami bladych twarzy. Mścił się w ten sposób i za zamknięcie w rezerwacie, i za masakrę współbraci dokonaną przez meksykańskiego generała Caras-co. Zginęła wówczas matka Geronima, jego żona i troje dzieci. W latach 1858-73 Geronimo wielokrotnie organizował zbrojne wyprawy w głąb Meksyku. Podczas trzeciej ucieczki (z dwudziestoma wojownikami oraz trzynastu kobietami i dziećmi) z końcom zimy 1886 roku napadł na dyliżans jadący w kierunku Fort Quitman, w Arizonie. Zabił woźnicę i pasażerów. Następnie wymordował rodzinę farmerską w rejonie Santa Cruz. W okresie jego trzykrotnych wypraw zginęło około sześciuset białych. W sierpniu 1386 roku, po trzy miesiące trwającym pościgu kawalerii amerykańskiej, Geronimo zgodził się poddać. Został przewieziony ze swą grupą wojowników na Florydę, stamtąd do Alabamy, a ostatecznie umieszczono go w Fort Still, w Oklahomie. Żyje tam po dziś dzień *. Oto, co miał Karol na myśli wspominając nieszczęśliwego, lecz jakże okrutnego wodza. Nie, nie jestem wrogiem ezerwonoskórych, a tym bardziej Karol, przyjaciel Czarnych Stóp i Nawajów, jednak obaj doskonale wiemy, że w pewnych wypadkach nasi czerwoni bracia potrafią być równie krwiożerczy jak biali, którzy mordują bez chwili wahania potomków pierwszych na amerykańskim kontynencie ludzi. Takie były moje myśli. Niewesołe, zaiste! Co nas czeka? Czy nie należałoby — jak już proponowałem — przeprowadzić rozmowy z kimś, kto posiada decydujący tutaj głos, a więc chyba z którymś z dwu białych? Geromino zmarł w 17 lat później, w 1909 r., w wieku 80 lat Przed śmiercią podyktował amerykańskiemu dziennikarzowi swe wspomnienia. Ukazały się one i w polskim tłumaczeniu w 1975 r. 149 — Uważam, że powinniśmy częściej przebywać w wiosce — dodałem. — Oni nie wiedzą, że znamy ich język. Zwłaszcza ty, Karolu, władasz nim znakomicie. — Prawda — zgodził się. — Tylko nie licz na gadatliwość Indian. Wróciliśmy do Burnsa, nadal otoczonego gromadką gapiów. Na białej płaszczyźnie płótna ukazały się już kontury jeziora, pasma lesistych wzgórz, a pośrodku tkwiło długie kanoe z samotnym wioślarzem. Gapie milczeli. Żaden nawet nie spojrzał na nas. Od czasu do czasu wymieniali między sobą jakieś uwagi, jednak w mowie gestów. Nie zdołałem jej nigdy opanować, poza podstawowymi znakami, więc teraz tyle zrozumiałem, co z rozmowy Chińczyków. Ubawił mnie pewien wyrostek, który przybiegł od strony wioski. Popatrzył na rysunek, a później zajrzał od drugiej strony sztalug. Zapewne chciał sprawdzić, czy głębia perspektywy widoczna na rysunku przechodzi... przez płótno! Rozczarował się, coś krzyknął i natychmiast został odpędzony gniewnymi gestami starszych widzów. Karol pociągnął mnie za rękę. — Nie mamy tu nic do roboty — szepnął. — Chcesz odnaleźć Czarnego Lisa? — odszepnąłem. Skinął głową. Niepostrzeżenie opuściliśmy grupkę gapiów i weszli w wioskową ulicę. Było tu pusto. Z rzadka ukazywały ,się indiańskie squaw znikające we wnętrzach tipi lub wychodzące z nich. Niektóre dźwigały na plecach niemowlęta umieszczone, a raczej skrępowane w śmiesznych, pionowo umocowanych niby-noszach, niby-kołyskach, ciche, spoglądające na świat czarnymi jak węgle oczkami. Karol ujął mnie pod ramię. — Nie odwracaj się, Janie — przestrzegł. — Od kilku chwil kroczy za nami jakiś wojownik. Stańmy. Udawaj, że przyglądasz się tipi. 150 Uczyniłem, jak sobie życzył. — Idziemy — szepnął po dłuższej przerwie. — On również przystanął. — Siedzi nas — mruknąłem. — Ech, nie czyniłby tego tak niezdarnie. Podejrzewam, że ten człowiek pragnie z nami porozmawiać i szuka okazji. Prawdopodobnie chce porozmawiać bez świadków. Przyspieszmy kroku i ułatwmy mu zadanie. Skręciliśmy w gąszcz krzewów, a później między pniami drzew przecisnęliśmy się na małą polankę po~ '' rośniętą bujną trawą. Karol przystanął w cieniu pierwszych świerków. — Siadajmy — powiedział. Usiadłem. Z tego miejsca widać było bardzo dokładnie całą nagą przestrzeń otoczoną lasem. Nikt nie ukazał się wśród drzew rosnących po przeciwległej stronie. — Chyba się pomyliłeś — zauważyłem półgłosem. — Ten Indianin nie poszedł za nami. — Cierpliwości. Zaraz się zjawi, lecz nie od tej strony, od której się go spodziewasz. Jego ostrożność świadczy, że ma nam coś ważnego do zakomunikowania. Zrozumiałem. Człowiek, którego oczekiwaliśmy, nie wybrał najkrótszej drogi, gdyż nie chciał być dostrzeżony. Zamiast iść przez środek polanki, przekradał się jej skrajem, niewidoczny naszym oczom. Milczeliśmy obaj, a ja nadstawiałem uszu na najcichszy nawet szelest roztrącanego nogami poszycia. Nic z tego. Wiatr szumiał w koronach drzew i głuszył wszelkie inne odgłosy. Wreszcie go ujrzałem! W niespodziewanym miejscu. Jakby wyskoczył spod ziemi. Pięć kroków od nas, za potężnym pniem modrzewiowym. Tkwiliśmy nadal nieruchomi i milczący, gdy pod- 151 szedł do nas, nie potrąciwszy ani jednej z suchych gałązek pokrywających ziemię, bezdźwięcznie jak duch. Siadł między nami. Milczał, a my nie przerywaliśmy tego milczenia, dobrze znając zwyczaje czerwonoskó-rych. Wykorzystałem ten czas, by dokładnie przyjrzeć się przybyszowi. Jego odzież, bo to przede wszystkim rzucało się w oczy, była mieszaniną stroju białych i czerwonych — normalne od lat zjawisko, gdy rozwijająca się wymiana handlowa zarzuciła indiańskie osiedla tandetą wyprodukowaną w manufakturach miast Wschodu. Ta produkcja już od pierwszej chwili poczęła cieszyć się nieprawdopodobnym wzięciem wśród wojowników i ich sąuaw, wypierając z codziennego użycia tradycyjne stroje ze skór, tkanin roślinnych lub wełnianych, jak u Nawajów. W południowych stanach moda na kolorowe perkale stała się tak powszechna wśród tamtejszych plemion, że prawie całkowicie wyzbyły się one dawnych strojów. Zamknięcie Indian w granicach rezerwatów, spadek pogłowia zwierząt, których skóry nadają się na szycie bluz, legginów i mokasynów — to dodatkowe przyczyny tego zjawiska. Ci tutaj, jak zdołaliśmy stwierdzić, posiadali pokaźny zapas skór, jednak — co stało się dla mnie oczywiste — woleli je sprzedawać niż przeznaczać na szycie ubrań. Tajemniczy przybysz nosił mokasyny i legginy, jednak przewiązane bawełnianą szarfą, a piersi okrywała mu, zamiast nie wyprawionej skóry jelonka, wypłowiała koszula. Natomiast szyję otaczał luźno zwisający rzemień, z przyczepionym małym skórzanym zawiniątkiem. Na pewno znajdowały się w nim „leki" i fajka używana podczas obrzędowych uroczystości. Na głowie piętrzył mu się węzeł czarnych włosów, w którym tkwiły trzy orle pióra. A twarz? Ba, trudno * z niej było cokolwiek odczytać. Ciemna, spalona wich- 154 rem i słońcem skóra pełna bruzd — świadczyła o wieku wojownika. O dojrzałym wieku. Milczenie przedłużało się ponad miarę mej cierpliwości, choć nie dałem tego poznać po sobie. Karol z obojętną miną spozierał na pień sąsiedniego drzewa. Wreszcie niespodziewany przybysz przemówił. Zagadał do nas językiem, który przed laty ochrzczono mową „pograniczników", ludzi zamieszkałych na krańcach cywilizowanych ziem, tam gdzie diabeł mówi dobranoc i gdzie łatwiej o czworonoga niż o człowieka. Tam właśnie, w osobistych kontaktach biali — czer-wonoskórzy narodził się dialekt bardzo osobliwy: plątanina słów angielskich i języka któregoś z plemion, mowa bezokoliczników i skrótów myślowych, wspomagana gestami rąk lub ruchami ciała. Wystarczyły skromne zdolności, by biały traper czy osadnik nauczył się tego żargonu i potrafił posługiwać się nim w sposób zrozumiały dla rozmówcy o innej barwie skóry. Karol znał ten dziwaczny język, poznałem go i ja. Ponieważ jednak niewiele ludzi rozumie gwarę pogranicza, stosowniej będzie, gdy naszą rozmowę powtórzę w języku dostępnym dla wszystkich, zachowując niekiedy charakterystyczne jego cechy. — Po co przybyły tu blade twarze? Przy słowie „tu" prawa dłoń Indianina zakreśliła w powietrzu półkole. Po tym pytaniu oczy wojownika zakryły się powiekami, jakby zapadł w sen. Lecz to była tylko sztuczka. Wiedziałem, że spod przymkniętych powiek uważnie obserwuje nasze twarze. W tej chwili Karol niezwykle obrazowo, pomagając sobie gestami, wyjaśnił cel naszej podróży. Co prawda dość jednostronnie, bo mówił jedynie o polowaniu, lecz jakże wyjaśnić czerwonoskóremu wojownikowi, że również przygnało nas tu urzekające piękno przyrody. Nigdy by tego nie pojął. 155 — A tamta blada twarz, która wyczarowuje na płót-lie góry, lasy i wody? znowu j;< Musiał dobrze przyjrzeć lic pracy Bumsa. Więc znowu Karo] wyjaśniał, 'rym razem dłużej z jeszcze wi(;ksz,| cierpliwością, Pytający nie mógł rozumieć, w jakim celu m<; je maluje, Widziałem, ak drgnął usłyszawszy, ze Burni fprzedaje „czary na lotnie" innym bladym twarzom i z lego żyje. Zapadła długa chwila milczenia, wreszcie Indianin odjął przerwany wątek: — Odkąd dzienna gwiazda wyjrzała z ojca wszyst-ich wód, tam — gest ręki — całą tę ziemię zamiesz-iwał lud, który zwiecie czerwonoskórymi. Wszystko, o tu rośnie i co biega, należało do nas. Aż przyszli bcy o bladych twarzach i podstępnie zawładnęli kra-2Hi. Zawierali z nami traktaty, by je łamać, chociaż rzyjęliśmy ich jak gości. Pozbawiali nas bizonów, dali perkale, które nie chronią przed zimnem i sprowadzają choroby. Dali nam broń, z której łatwo tra-ć, ale której sami nie potrafimy sporządzić. Nasza iłodzież zapomniała o łuku i strzałach, starsi wymarli, rięc gdy brakowało kul i prochu, przymieraliśmy gło-em. Zamiast skórami kryjemy derkami nasze tipi, erkami, jakie sprzedają biali handlarze, i w naszych omach zimno jest w zimie, a gorąco w lecie. Biali rzynieśli chorobę, która dostaje się do naszych piersi, bojownicy kaszlą, a później umierają. Przynieśli z sobą odę ognistą, która rozpala serce, lecz mąci g!owTę czyni najmędrszego szaleńcem. W takim szaleństwie odzewie oddawali ziemię białym, aż wreszcie nad-edł dzień, w którym Długie Noże *, poczęły wypierać iOich braci z myśliwskich terenów, by ich zagnać na istkowie i otoczyć strażą. Po cóż nam teraz broń, ;óra huczy, po co tomahawki o żelaznych ostrzach Długie Noże — tak nazywali Indianie kawalerię Stanów jednoczonych (od jej szabel). i noże, które się nie łamią? Nie ma na co polować. Howgh! Urwał i popadł w zadumę. Pomyślałem, że wszystko, co dotąd powiedział, było mocno uproszczoną historią dziejów czerwonych plemion od chwili przybycia E-uropejeżyków na nowy ląd, Wprawdzie Biała Antylopa nie miał prawa skarżyć się na niedostatek zwierzyny, widzieliśmy przecież stosy futer, jednak ileż uczynili sami Indianie, by uzależnić się od białych, a następnie popaść w niewolę? Te kilkaset małych narodów zamieszkujących Północną Amerykę dzieliło swój czas między polowania i walki. Bardzo krwawe, tym krwawsze, im lepszą bronią rozporządzali wojownicy. Przecież konie sprowadzone do Ameryki przez Hiszpanów, a przyswojone przez Indian, nie dla celów gospodarczych zostały użyte, lecz dla dalekich, szybkich wypraw na nie spodziewających się napadu wrogów. Broń palna, stalowe noże i fabrycznie produkowane tomahawki tylko częściowo służyły do polowania, przede wszystkim do walki. Z białymi? Owszem, lecz raczej z innymi plemionami. Kto dziś zaprzeczy, że liczny ongiś naród Huronów został wyniszczony przez Irokezów i zniknąłby całkowicie z powierzchni ziemi, gdyby nie pomoc francuskich osadników Kanady? Nigdy nikomu nie udało się zjednoczyć wszystkich plemion do walki z „bladymi twarzami". Nawet genialny Tecumseh *, prawdziwy mąż stanu plemienia Szawnisów, umiejący patrzeć w przyszłość jak niewielu jemu współczesnych, nie zdołał skupić przy sobie większości pobratymców. Tak wyglądała prawda. Lecz czy miałem o niej przekonywać naszego rozmówcę? Nie zrozumiałby. Tylko Tecumseh, czyli Skacząca Puma (1769—1812) — wódz Szawnisów, usiłował stworzyć indiańskie państwo na granicy USA i Kanady, pozostające pod protektoratem korony brytyjskiej. 157 bym go rozzłościł lub skłonił do odjeścia, a zbyt byłem ciekaw, do cze^.o zmierza. Bo był to z pewnością dopiero wstęp do dalszego przemówienia. Zaskakujące zjawisko. Indianie, na co dzień małomówni, gdy trafia Lxxi ile, okazja i liczni* jsza grupa słuchaczów, upajaj;) :;ie własnym kraiOinÓWStwem. Bezstronnie przyznać musze., ze z dużym zainteresowa*-niem wysłuchiwałem tych bardzo kwiecistych, obrazowych przemówień. — Uciekliśmy — ozwa) sit; niespodziewanie, prawie szeptem, jakby to była tajemnica, której nie powinien usłyszeć nikt poza nami. — Uciekliśmy — powtórzył. — Długie Noże otoczyły wieś, nim błysła dzienna gwiazda. Wiedziałem, że tak sit; stanie. Jednak uszy wojowników ogłuchły na mój głos i tylko niewielu ruszyło mym tropem, nim czerwony świt zdradzi! naszą ścieżkę oczom bladych twarzy. Uszliśmy z ziemi ojców naszych, a ja powiodłem wojowników i sąuaw, i dzieci, i psy tam, gdzie szumi bór i płynie wiele rzek. Lecz nasze mustangi zostały w wiosce, bo ich ślad widoczny był jak gwiazda na czarnym niebie nocy. Uprowadzono całą wioskę, młodych i starych, wojowników i sąuaw, i dzieci, ale nikt nie zdradził Długim Nożom, żeśmy uszli, a było nas wtedy dziesięć i dziesięć, i dziesięć... — wielokrotnie unosił dłonie z rozcapierzonymi palcami. Doliczyłem się setki. — Szliśmy borami i dolinami wielkich gór, a zwiadowcy patrzyli, czy nie ma wrogów w pobliżu. Brakowało nam tipi, lecz noce były ciepłe. Spaliśmy w gąszczu lub na leśnych polanach, dokąd wiatr nie sięga swym skrzydłem. Wojownicy mieli strzelby, lecz bez kul, a z łuków, jakie kazałem sporządzić, nikt nie umiał trafić do celu. Brakło żywności, cierpieliśmy głód. Wojownicy poczęli sarkać, żem ich wywiódł na zniszczenie. I wówczas stanęły na naszej drodze dwie bla- 158 de twarze. Wracali z polowania i dźwigali sarnę na długim drągu (tu gest obu rąk mający oddać długość nosidła). Moi wojownicy chcieli zabrać im skalpy. Rozważałem, czy traperów zabić, czy puścić wolno. (Wypowiedział te słowa tak beznamiętnym tonem, że przez kontrast zabrzmiały one jeszcze bardziej ponuro, a mnie dreszcz przebiegł po krzyżu.) Ale oni poszli z nami, a gdy powiedziano im, że uciekliśmy Długim Nożom, obiecali zaprowadzić tam, gdzie żyje tylko niedźwiedź, sarna, ryś i puma. I tak doszliśmy tutaj, lecz moi wojownicy odwrócili się ode mnie i obrali za wodzów tamtych białych. — Mnie, Białej Antylopy, czarownika C ze jenów nie słuchają uważniej, niż słucha się płaczu dziecka — tu skrzywił się zabawnie niby naśladując twarz niemowlęcia. Do czego zmierzał ten człowiek? — myślałem. — Czy pragnął wciągnąć nas w intrygę wymierzoną przeciw tamtym? Jeśli tak — nasza dość trudna sytuacja jeszcze by się pogorszyła. — Chcecie wrócić do swoich tipi? — zapytał. Karol odpowiedział nieco wykrętnie: — Nie uczyniliśmy nic złego czerwonym braciom. Dlaczego nas zatrzymują? Pragniemy odejść. — Nikt nie może dowiedzieć się, że Czejenowie tutaj żyją. A wy wiecie. — Wypalimy fajkę pokoju — zaproponował mój przyjaciel. — Przysięgniemy na niebo i ziemię, że żaden z nas nie zdradzi miejsca waszego pobytu. Wypadło to nieco pompatycznie, lecz przecież zgodnie z indiańskim zwyczajem kwiecistej mowy. — Białe twarze mają dwa języki. Cóż można było przeciwstawić takiemu twierdzeniu? Jakże wytłumaczyć Białej Antylopie, że ani Karol, ani ja nigdy nie braliśmy udziału w jakiejkolwiek próbie ograniczenia praw czerwonoskórych, że takich 153 faK my jest bardzp wielu. Aby przekonać naszego słu chacza, należało podać fakty. Głośne i powszechnie znane. O których nikt nie powie, iż zostały zmyślone. Szukałem ich gorączkowo i... nie znalazłem. Czy znaczy to, że nie miałem racji? Nic podobnego, lecz wszelkie gorączkowe poszukiwania najczęściej nie przynoszą spodziewanych wyników. Te sprawy należy rozważyć z chłodnym umysłem. — Jesteśmy przyjaciółmi czerwonych braci — uprzedziłem Karola. — To jest Wielki Bóbr — wskazałem na towarzysza. — Takie imię uzyskał od Czarnych Stóp, z którymi wspólnie zasiadaliśmy przy ogniskach, spali w ich tipi i wyruszali na łowieckie wyprawy. Mnie nazwano Orlim Piórem. Czy lak nazywa się wrogów? Umilkłem nieco speszony gwałtownością swego wystąpienia. Czy nie pogorszy naszej sprawy? Indianie rzadko kiedy dają się ponosić namiętnościom, a mowa zbyt gwałtowna traktowana jest pogardliwie, jako wyskok nierozważnego młokosa, z którym nie warto rozmawiać. — Ja wam pomogę stąd odejść. Niespodziewane oświadczenie poprawiło mój humor, lecz dalsze słowa natychmiast go przygasiły. — Gdy zostanę wodzem... Ze skrajności wpadłem w skrajność, Karol, jak mi później opowiadał, zachował umiar. Od początku nie ufał Białej Antylopie, a tok rozmowy jeszcze w nim tę nieufność pogłębił. Dlatego zapytał. — Czego od nas chcesz? Padła odpowiedź wykrętna: — Wypalimy łajkę pokoju. Moi wrogowie staną się waszymi wrogami, a wasi moimi. — Któż tu jest naszym wrogiem? — Wszyscy, którzy was tu zatrzymują. To ja, Biała Antylopa, chcę wam przywrócić wolność. 160 — Więc przywróć. Przekonaj traperów, że można nam zaufać, że nie zdradzimy miejsca waszego pobytu. — Nikt ich nie przekona. Zabrali mi serce mego ludu i głos Białej Antylopy nie brzmi już tak mocno w uszach wojowników. Umilkł, a dla mnie wszystko stało się jasne. Czarownik chciał nas pozyskać jako sojuszników w walce z białymi traperami. Stąd ta niby chytra, a raczej naiwna propozycja wypalenia fajki pokoju! Moi wrogowie będą waszymi wrogami... Oczywiście! Dotrzymanie przez nas takiego układu znaczyło wplątanie się w bezsensowną walkę z ludźmi, od których zależała nasza wolność, nie dotrzymać — to narazić się na zemstę Białej Antylopy. Zaproponowanej fajki pokoju w takich warunkach nie wolno było nam wypalić. Czy głos czarownika, nawet gdyby został na nowo przywódcą grupy, mógłby być głosem decydującym? Któż odgadnie? Sytuacja wręcz paskudna! Biała Antylopa nie wyjawił, w jaki sposób mieliśmy pomóc mu w odsunięciu od władzy obu białych. Na pewno nie chodziło tu o jakąś słowną propagandę, lecz o działanie polegające — jak przypuszczałem — bądź na uwięzieniu obu rzekomych wrogów czarownika, bądź na zabiciu ich. Śliczna perspektywa! Czekałem, w jaki sposób Karol wybrnie z tej kłopotliwej sytuacji. — Biała Antylopa jest mężem mądrym jak bóbr, a posiada chytrość lisa — zaczął mój przyjaciel. — Dlatego wie, że tylko młodzi, niedoświadczeni wojownicy działają bez zastanowienia, a później żałują swych czynów. Jest nas trzech i musimy naradzić się nad tym, co usłyszeliśmy, aby słowo nasze było słowem wojowników, a nie szelestem liści miotanych wiatrem. Czarownik powstał. Z jego twarzy nie sposób było odczytać, jak przyjął oświadczenie Karola. — Będę czekał — powiedział, odwrócił się i zniknął w leśnym gąszczu. Podnieśliśmy się w minutę później i bez słowa ruszyli w przeciwnym kierunku. — Co ty na to? — zagadnąłem Karola szeptem. — Próbują nas wplątać w intrygę. — Już nas wplątano — zauważyłem posępnie. — To się może kiepsko skończyć. — No, no, Janie. Tylko bez ponurych horoskopów. Będziemy grać na zwłokę. — Ostrzeżesz Czarnego Lisa? — zapytalem. — Kłopotliwa sprawa. Czy ten Czarny Lis i jego towarzysz okażą się dość mądrzy, by nie zdradzić się, że znają zamierzenia Antylopy? Czarownik nie jest durniem, domyśliłby się wszystkiego i wówczas zyskalibyśmy sobie śmiertelnego wroga, co przy braku przyjaciół zaważyć może na naszej przyszłości. — Antylopa nie cieszy się autorytetem wśród współ-plemieńców. Sam się przyznał, więc nie jest dla nas groźny. — Ale zapewne posiada grupę zwolenników7. Trudno przypuścić, aby człowiek, któremu tyle ludzi zawdzięcza wolność, został nagle przez wszystkich opuszczony. Zresztą... zbyt mało wiemy na ten lemat. Sam fakt pozbawienia czarownika wszelkich wpływów jest dla mnie wielce tajemniczy. On nie powiedział nam wszystkiego. — Na pewno — przytaknąłem. — Zdumiewać musi decyzja czerwonoskórych, którzy przełożyli blade twarze nad członka własnego plemienia, i do tego czarownika! — Otóż to właśnie. Myślę, że tymczasem zachowamy wyłącznie dla siebie propozycję Antylopy. A teraz chodźmy sprawdzić, co wypacykował Burns. — Burns jest znakomitym rysownikiem — oburzyłem się. — Jego obrazy zapełnią muzea, a jego nazwis- 162 ko znajdzie się na pewno na stronach dzieł poświęconych historii amerykańskiej kultury. Nie powinieneś tak mówić, Karolu! — Przepraszam, skoro cię to denerwuje. Nie pisnę więcej ani słówka na temat malarstwa naszego towarzysza. Jednak... w takiej jak my sytuacji wolałbym mieć do pomocy dobrego westmana niż najlepszego nawet mistrza pędzla. — Ach, tu cię boli! Ale Burns jeszcze może zostać znakomitym westmanem, natomiast żaden z nas... malarzem. Tak przekomarzając się wyszliśmy z lasu. Za łączką błyskały wody jeziora, jego zachodnia część znajdowała się już w paśmie cienia. Słońce dolnym rąbkiem kryło się za szczytami lesistych wzgórz. Nad wodną taflą krążyło, raz niżej, raz wyżej, ptactwo nawołujące się piskliwymi głosami. Były to jedyne dźwięki wśród ciszy nadciągającego wieczoru. Czy cisza może mówić? Bezsensowne pytanie! A przecież jakoś do mnie przemawiały te milczące bory i sterczące nad nimi zamglone szczyty, i łąka poczynająca różowieć w nadciągającym zmierzchu. — A jutro świtem byłyśnie dzień i słońce znowu wstanie. Obudzi cię wśród cieni drżeń dalekich wzgórz wołanie — powiedziałem szeptem. — Piosenka Burnsa wspaniale pasuje do tej doliny. — Karol wzruszył ramionami. Nie był sentymentalny, chociaż parokrotnie przyłapałem go, jak z prawdziwym wzruszeniem opowiadał o mustangach gnających przez pustą prerię; o wytrzebionych już dziś stadach bizonów, przekraczających rzeki w takiej ilości, iż woda występowała z brzegów; o ciemnoskórych jeźdźcach rwących za stadami w głuchym tętencie i kurzawie wiszącej nad ziemią jeszcze i wówczas, gdy zamilkł już tupot racic, a galopujące zwierzęta i nieustraszeni myśliwi dawno znikli za horyzontem. 163 Ruszyliśmy brzegiem jeziora ku widocznej z daleka grupie ludzi. Tam najprawdopodobniej znajdował się Burns. Przypuszczenie okazało sir .1 uszne. Gromada gapiów powoli rozpraszała się, bo malarz właśnie zdejmował płótno i składał sztalugi. — Już? — zdziwiłem się. — A, jesteście... Musiałem przerwać robotę, światło się zmieniło. — Przecież jest jeszcze dostatecznie widno —stwierdził Karol. Burns roześmiał się. — Oczywiście, lecz nie sposób malować jeziora i w południe, i podczas zachodu słońca, barwy są zupełnie inne. Pomóżcie... Podał nam. sztalugi, sam ostrożnie ujął błyszczące świeżą farbą płótno. — Schowam je w kabinie „Pelikana". Musi schnąć w cieniu, a poza tym lękam się nadmiernej ciekawości tych ludzi. Gotowi palcami sprawdzać, czy woda na obrazie jest mokra, a szpilki drzew Idu ją... Odeszliśmy zostawiając za sobą widzów bardzo zdaje się niezadowolonych, że „czary" zostały przerwane. Siedłiśmy na burcie żaglówki, a gdy Burns ulokował swe dzieło pod pokładem, Karol dokładnie opowiedział o spotkaniu z czarownikiem. — O, do tuzina pędzli! — wykrzykną!. — Wygląda na to, że zyskaliśmy sprzymierzeńca! Nie potrafię opisać wyrazu spojrzenia, jakim Karol obdarzył naszego towarzysza. Był to wzrok, jaki potocznie określamy mianem „przeszywający". Oczekiwałem bardzo ostrej odpowiedzi, dlatego odezwałem się pierwszy: — Od takich sprzymierzeńców lepiej trzymać się z daleka. Czy pan nie pojmuje, że Biała Antylopa chce nas wyzyskać dla swoich niebezpiecznych celów? — Przecież pragnie nam pomóc w ucieczce. 164 — To nie jest wcale pewne. A poza tym, za jaką cenę? Łatwo odczytać jego intencję. Jest rozgoryczony, że odebrano mu władzę, i uważa, że przywrócić ją może jedynie usunięcie stąd obu białych. Ponieważ, jak sądzę, nie posiada wielu zwolenników, próbuje przeciwstawić białych — białym. To właśnie my w jego planie powinniśmy zlikwidować traperów. Burns sposępniał: — Okropnie to wygląda, jeśli się pan nie myli, doktorze. — Sądzę, że się nie myli — Karol doszedł do głosu. — Podzielam ten pogląd. — Co począć? — jęknął malarz. — Może zostawić broń i łodzie i spróbować pieszej ucieczki? — Jak pan sobie ją wyobraża? — żachnął się mój przyjaciel. — Bez żywności, bez strzelb? Wędrować wzdłuż rzeki nie sposób, szybko by nas dogonili łodziami. Przedzierać się przez leśne bezdroża to pewna śmierć z głodu. — To... to może powiedzieć o wszystkim jednemu z tych traperów? Z wdzięczności gotów nas uwolnić. — A jeśli nie? Cóż my o nich wiemy? Czy zdradzając przed nimi zamiary Białej Antylopy nie wpakujemy się w jeszcze bardziej niebezpieczną sytuację? — Więc mamy tkwić tu bezczynnie? 1 czekać, nie wiadomo na co? — Na to, aż pan namaluje swoje obrazy — zażartował Karol, lecz Burns nie rozchmurzył oblicza. — Na pewno — zauważył po chwili — dogadalibyśmy się z każdym indiańskim wodzem. Czarny Lis! Kto to jest? Jakaś podejrzana historia. Biały przewodzi czerwonoskórym! Słyszeliście kiedy o czymś podobnym? — Owszem — stwierdził Karol. — Chociaż są to wyjątkowe przypadki, powstał w wyjątkowych okolicznościach. Dodam, że niekiedy taki biały wódz by- 165 wał większym okrutnikiem od Indianina. W naszej tuacji na szczęście tak nie jest. Zapewne właśnie tym traperom zawdzięczamy swobód*; poruszania się. — Małpa w klatce ogrodu zoologicznego również może swobodnie się poruszać — mruknąć malarz. — Można to i tak określić, choć porównanie jest mocno naciągnięte. Nikt nam nie przeszkadza nawet w dalszych spacerach. — Mimo to — powiedział Karol — musimy porozmawiać z Czarnym Lisem. Tego dnia nie wydarzyło się już nić w lccej godnego uwagi, a dzień następny upłynął dla mu u- pod znakiem nudy. Burns kończył malować swe „Jezioro w południe", natomiast Karol włóczył się po wiosce i najbliższej okolicy. Twierdził, że znajomość topografii może nam się bardzo przydać. Na me przypomnienie o konieczności rozmowy z Czarnym Lisem odparł, że należy ją odłożyć na kilka dni tak, aby czarownik nie mógł podejrzewać, że jest ona wynikiem jego zwierzeń. W niezbyt radosnym humorze pomaszerowałem nad jezioro, na pustą plażę, gdzie w samotności mogłem korzystać ze słońca i wody. Nawet zdrzemnąłem się. Przebudzenie nie wypadło mile. Podlugowaty cień przekreślał me ciało na wysokości piersi. Nieco z boku stał Biała Antylopa. Nie chciałem z nim rozmawiać. Zamknąłem oczy udając, że nadal śpię. Naiwna próba skłonienia natręta, by odszedł, nie udała :.ię. Usłyszałem głos. Siadłem, zdecydowany na odprawienie intruza. Jednak pohamowałem się. Po co drażnić czarownika? Więc tylko spojrzałem na niego, a później zwróciłem oczy na gładką toń jeziora. Nie odszedł. Czułem jego obecność. Zaskrzypiał piasek pod podeszwami mokasynów. Kucnął obok. Lecz ]a nadal obserwowałem powierzchnię wody i ptaki unoszące się nad nią. — Czy moi biali bracia namyślili sizmówcy. Jed- nak po sekundzie podparł ręką brodę i wlepił oczy w gościa. Co miał oznaczać ten Jaka była jego przyczyna? Na wyjaśnienie musiałem poczekać. — A więc już się zaprezentowałem, Jak nakazuje stary miejski zwyczaj. Nie potrzebujecie wymieniać własnych nazwisk, znam je doskonale Karol uśmiechnął się, Burns aż usta otworzył w zdumieniu, ja mimo woli drgnąłem. — Tak, znam je — powtórzył trap — Skąd? — wyrwało się malarze — Z tej okolicy, z tej wioski, z ; go tipi. Odpowiedź zabrzmiała zupełnie niezrozumiale. — Dziwicie się? To proste! Przez cały czas byliście obserwowani. Jeszcze przed przybyciem tutaj. I ja, i Jeremy, i grupka naszych najlepszych tropicieli przez dziesiątki mil wędrowaliśmy za wami i obok was krok w krok. Słuchaliśmy waszych rozmów. Poczułem się nagle jak ślepy greenhorn. Gdzież, u licha, mieliśmy oczy, jeśli to wszystko było prawdą, nie przechwałką? Czyżby tak nas zaabsorbowała żegluga, że straciliśmy ostrość widzenia i nabytą doświadczeniem czujność? — Śledziliście nas od chwili odkrycia przez mego przyjaciela ziemnej pułapki na zwierzynę — odezwał się Karol. — Dobrze powiedziałeś. Tak właśnie było. — W jakim celu? — zdenerwował się Burns. — Po co takie przeszpiegi? Czy uważacie nas za wrogów? — Nie, nie uważamy. Obecnie. Rzecz polega na tym, że każdy obcy przybysz to groźba ujawnienia światu naszej wioski, ściągnięcia wojsk i koniec naszej wolności. Mówię: naszej, ale mam na myśli Indian. Przed wami kilku śmiałków usiłowało tu dotrzeć. Nastraszyliśmy ich bardzo skutecznie. Pewnie uwierzyli w złe moce puszczy i w nadprzyrodzone zjawiska, bo szybko zawrócili. Z wami nie udało się. Bardzo tego żałuję. — Aha! — znowu Karol zabrał głos. — Te kotwice to też wasza sztuczka. Bardzo niebezpieczna dla nas. — Nikt nie chciał was utopić. Byliśmy w pobliżu, gotowi w każdej chwili ruszyć na ratunek, oczywiście, by was odprawić w cywilizowane strony. Bo o to nam. chodziło. —¦ Rozumiem — odparł mój przyjaciel. — Czy jednak nie mogliście tego załatwić w inny sposób? Po prostu ukazać się nam i porozmawiać... — Jak ty to sobie wyobrażasz? Wracajcie, kochani, bo nam tu przeszkadzacie? Mieliśmy ujawnić zupełnie 185' 184 obcym ludziom istnienie indiańskiej wioski? Czy taka próba mogła się nam udać? — Tak — odpowiedział Karol — i to tym bardziej, że celem naszej wyprawy był Park Narodowy Yellowstone, a nie jakaś dzika rzeczka. A poza tym... zarówno mnie jak i memu przyjacielowi nie obco są tragiczne dzieje czerwonoskórych plemion. Mamy wielu przyjaciół wśród kanadyjskich Czarnych Stóp, Nawajów z Arizony i Apaczów Jicarilla z Nowego Meksyku. — Ba, lecz skąd mogliśmy o tym wiedzieć? Skąd o tym mogli wiedzieć wszyscy ci Indianie mieszkający tutaj? Ja wierzę wam, lecz czy uwierzą, nawet teraz, ci wszyscy ludzie, którzy obrali mnie swym przywód-" cą? Ale wróćmy do tematu. Pierwni próba zawrócenia was z drogi nie udała si$; Okazaliście się lepsi, niż sądziłem po tym wypadku z wywróceniem łodzi. — Więc spróbowaliście zwalić na nas głaz —• stwierdzi! Karol. — Nie na was, nie na was. W miejscu, w którym runęła skała, żeglowny nurt rzeki jest bardzo wąski. Gdyby głaz spadł tak, jak przewidywaliśmy, to znaczy w sam środek koryta, musielibyście zawrócić. No cóż, moje obliczenia okazały się zawodne. Skała runęła obok głębiny. — I o mało nie roztrzaskała mego „Pelikana" — oburzył się Burns. W duchu przyznałem mu racji,'. Kto wie, może istotnie celem było zniszczenie naszych 1<" — A drzewo? — zapytał Karol. - Czyżby runęło podmyte wodą? Dunbar roześmiał się cicho. — Runęło, lecz uprzednio przez nas wykarczowane. Byłem pewien, że nikt z was nie obejrzy dokładnie korzeni. Poznałby wówczas, że zostały odcięte siekierą. To była ostatnia próba zatrzymania was w drodze. Każdy inny na pewno zawróciłby, ale z was chwaty 186 nad chwatami. Na własną szkodę i mój okropny kłopot. Tak to los płata figle i drwi z logicznych rozumowań. Pokiwał głową, wydobył z kieszeni kurty woreczek z tytoniem oraz poczerniałą fajkę. Milczeliśmy, gdy ją powoli nabijał. Każdy z naszej trójki na pewno myślał o tym samym: o fatalnej pułapce, w którą sami wleźliśmy nie szczędząc wysiłków i ryzykując życiem. Westchnąłem cicho, obserwując, jak traper przyłożył płonącą zapałkę do główki fajki. Zapałka! Nie krzesiwo ani preriowy punks, czyli gładka deszczułka, w której wierci się zaostrzonym kołkiem aż do zwęglenia i rozżarzenia drewna. Taki sposób krzesania ognia wynaleźli Indianie tysiące lat temu. Lecz Dunbar posiadał zapałki. Widać kontakty wioski z cywilizowanym światem musiały być częste. Jak dotąd nie padło ani jedno słowo wyjaśnienia, w jaki sposób powstała nad jeziorem indiańska wioska. Co prawda wiedzieliśmy o niej sporo dzięki niedyskrecji czarownika, czy jednak mówił nam prawdę? Dlatego ciekaw byłem, co na ten temat powie Dunbar i czy w ogóle powie. A poza tym... co skłoniło Dunbara do tej nocnej wizyty? W jakim celu zdradził nam przyczyny niezrozumiałych dotąd wydarzeń, jakie spotkały nas w drodze? — A teraz —'¦ odezwał się znowu traper — opowiem wam. czemu tak bardzo i ja, i wszyscy tutejsi mieszkańcy obawiamy się wszelkich nieproszonych gości. Ci czerwonoskórzy to Czejenowie północnego odłamu plemienia, bo sporo ich mieszka również na południu, w Oklahomie. Schronili się tutaj z obawy przed zamknięciem ich w rezerwacie. Obawy okazały się słuszne,, bowiem tak się stało z resztą plemienia. Ale co ja mam z tyra wspólnego? Że jestem traperem, o tym na pewno wiecie. Mój koleżka, który w tej chwili krąży wo- 187 kół tipi i czuwa, by nikł nii i naszej rozmo- wy, to również myśliwy. Zawarliśmy znajomość przed laty. Nieważne, w jakich okolicznościach, bo nie mato nic wspólnego z historią, o której chcę powiedzieć. To jezioro myśmy dwaj ni yli, przed nami nie stanęła tu stopa białego człowiek i. Chyba również Indian nigdy nie było w tych i li. A więc doskonałe tereny łowieckie. Każdy traper wie jednak dobrze, że ostatnio ilość futerkowych czworonogów bardzo się zmniejszyła,, zwłaszcza w co ludniejflzych okolicach. Ja i Jeremy Dove, mój towarzysz, polowaliśmy razem przez ponad dziesięć lat, tam — wskazał kierunek. — Mniejsza z tym, gdzie, bo to wam i tak nic nic wyjaśni. W poszukiwaniu łownych terenów wędrowaliśmy coraz dalej na zachód, aż dotarliśmy tutaj. Cóż za wspaniała kraina! Przez ostatnie pięć lat nie natrafiliśmy w tych stronach na ślad myśliwego. Nikt. poza wami, nie dotarł do jeziora i nie dotarłaby ii a Czejenów, gdyby nie nasza pomoc. Tą] dwóch przyszło nam panować na setkach mil ziem inej,a przecież tętniącej życiem, jak żaden i kątek ziemi. Sądzę, że dobrze mnie rozumiecie. — Doskonale — wtrąciłem. — T< de wspaniały krajobraz tej dzikiej rzeki ;;! lo wypłynięcia na jej wody. — Ano właśnie... Umilkł. Musiał znowu włożyć U tiędzy zęby, bo główka fajki rozżarzyła się wiśniową barwą i poczułem woń dymu. Ciemność tak zgęstniała, iż zaledwie mogłem dostrzec sylwetkę n icia. — Ze mną było podobnie — zauważył Burns. —Jakie przejrzyste powietrze i int ne kolory! Więc chociaż nie jestem myśliwym... — Wiem, wiem. Polujesz na p widoki. Nic a nic nie znam się na tym, lecz moim zdaniem nawet najwierniejszy obraz jest niczym wobec rzeczywistości. 188 jaką malarz usiłuje na swym płótnie odtworzyć. Cóż to jest obraz? Widzisz: stoją drzewa, rośnie trawa, a na niebie białe obłoki. Ale te drzewa są nieruchome, nie pachną igliwiem, lecz cuchną farbą. Obłoki nie płyną. Nie czujesz podmuchu wiatru, nie słyszysz szumu konarów, plusku wody, świergotu ptactwa. Przyroda nie przemawia do ciebie, nie woła, milczy... Tego rodzaju stwierdzenia musiały w uszach Burnsa zabrzmieć jak herezja. Mnie osobiście zaskoczyła taka teoria wypowiedziana ustami człowieka, którego bym nie posądził o podobne refleksje. Poznałem wielu traperów. Takich i owakich. Często analfabetów, często łudzi, dla których elementarz był pierwszą i ostatnią książką. Ich znajomość przyrody na pewno przekraczała przeciętną wiedzy mieszczucha, lecz to, co określamy sprawami kultury w najszerszym pojęciu tego słowa, to był ugór, jałowe podłoże, na którym nic nie mogło się urodzić. Karol Gordon był jednym z nielicznych wyjątków w tej masie — owszem, sympatycznych — ciemnych, nieczułych na wzruszenia wykraczające poza możliwość pierwotnego człowieka, któremu granice wyznaczała linia lasu, nurt rzeki, grzbiet górskiego pasma i... pustka rozciągająca się dalej. Kim był nasz gość przemawiający tak krańcowo odmiennie? — Uważam — mówił dalej — że obrazy dobre są dla tych, którzy nosa nie wystawili poza ulice swego miasta. Stwarzają im złudzenia, które uważają za prawdę. Przerwał, by znowu zaciągnąć się fajką. — Wy dwaj — a odnosiło się to do Karola i do mnie — przybyliście, by zapolować. Jednak łowy nie bardzo wam się udały. Cóż, zwierzyny ubywa z roku na rok. A ten jeleń, największa wasza zdobycz, był już trafiony strzałą przez jednego z tutejszych wojowników. — Polujecie z łuków — niby zapytał, niby stwierdził Karol. 189 — Niekiedy. Gdy huk wystrzału mógłby zdradzić naszą obecność. Tym razem Jednak nasz młody myśliwy okazał się gapą, pozwalając zbiec rannej zwierzynie aż w zasięg waszego w/roku. Musiało to was zdziwić. Czy nie tak? Potwierdziłem. — Bardzo głośno wówczas spieraliście się. I zabawnie. Coś niecoś z tego sporu dotarło do moich uszu. Tak więc... — Przepraszam — przerwałem mu. — To ognisko na platformie skalnej, nad rzeką... Z kolei on mi przerwał: — Świetny punkt obserwacyjny. Często przez nas używany. Że też was licho tam zaciągnęło, doktorze! — Skąd wiesz, że jestem lekarzem? — Et, prosta sprawa. Parokrotnie słyszałem, jak ciebie tak tytułował Burns. Zainteresowała mnie twoja osuba. Nieczęsto spotyka się lekarzy na bezludziu. Raczej nigdy. W moim życiu pierwszy to przypadek. Słuchając tej opowieści poczułem lekkie przygnębienie. Gdzież podziały się nasze westmańskie zdolności? Tyle razy podczas wędrówek Z Karolem podchodziliśmy i podsłuchiwali innych, że miałem uzasadnione prawo uważać się za niezłego tropiciela ścieżek, którego zaskoczyć jest niezwykle trudno. A oto obecnie okazało się, że daliśmy się podejść jak trójka green-hornów. Co prawda jeden z nas Istotnie był greenhor-nem, znającym się jedynie na żeglarstwie, lecz przecież Karol posiadał doświadczenie za trzech! Przez tyle dni tropiono nas jak zwierzynę, ślepą i pluchą, bo inna szybko zwęszyłaby niebezpeie/.eńsiuM). Dunbar na pewno nie kłamał twierdząc, że wie 0 nas wszystko. Ileż miał okazji podpatrzenia nas! Spojrzałem na Karola. Siedział z tak kamienną twarzą, jakby usłyszana historia nie dotyczyła żadnego z nas, lecz jakichś obcych ludzi. 190 — Wszystko to — podjął temat traper — są drobiazgi i nie w tym celu tu przyszedłem, aby o nich opowiadać. Zresztą nie była to żadna sztuka dla kogoś, kto zna te strony jak własną kieszeń i wie, w którym miejscu najwygodniej zbliżyć się do wędrowca, by obejrzeć go dokładnie i przy okazji podsłuchać. A ja i moi Indianie przedeptaliśmy okolicę aż po dalekie skaliste wierchy, ledwie widoczne stąd w pogodny dzień. Wracam da sprawy, z którą tu przyszedłem. Obaj z Jeremym wiedzieliśmy, że nadchodzi dzień, w którym zniknie z prerii zwierzyna, i że trzeba powędrować na zachód. No, i trafiliśmy aż tutaj. Wspaniały to kraj, jak sami mogliście stwierdzić, a dodatkową jego zaletę stanowi, wbrew pozorom, fakt, że nie trzeba wędrować zbyt daleko, by zamienić na pieniądze, na proch i kule skórki upolowanych zwierząt. Mimo woli uczyniłem przeczący ruch głowa. Co miało znaczyć powiedzenie „zbyt daleko"? Może używał jakiejś własnej miary? Przecież przez tygodnie żeglugi towarzyszyła nam jedynie puszcza i góry. Nigdy i nigdzie nie dostrzegliśmy ani jednej osady, ani nawet dymów sygnalizujących jej bliskość. Nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, poza Burnsem. Dunbar zauważył ten mój gest przeczenia. — Ba, doktorze, należy znać właściwą drogę. Nim ją odkryłem, minęło... mniejsza z tym. A skąd się tu wzięli Indianie? Nie przyszli drogą, o której mówię. Nie znali jej. Nigdy ich tu przedtem nie było. Jak już wam wspomniałem, są to Czejenowie, których pokaźna grupa żyje na północy, w rezerwacie na terenie Mon-tany, na północ od granic Wyomingu. Nie wiem, czy się orientujecie. — Tak — odparł zwięźle Karol. — Świetnie. Otóż pewna grupa tego plemienia nie dała się zaskoczyć. Uciekła. Czym jednak kończą się takie ucieczki, dobrze wie każdy, kto przebywał na 19t Dzikim Zachodzie. Tym razem jednak los okazał się dla nich łaskawy. Ta oto wioska została wzniesiona rękami uciekinierów. Jak do tego doszło? Powinniście znać całą prawdę. Ja i Jeremy Dove napotkaliśmy Indian zupełnie przypadkowo. Zaskoczenie było obustronne, sytuacja prawie na granicy zbrojnego starcia. Niewiele przecież potrzeba, by wałęsający się po puszczy czerwonoskóry sięgnął po tomahawk i nóż skalpo-wy. To już prawie normalny odruch na widok znienawidzonej „bladej twarzy". Musisz o tym dobrze wiedzieć — zwrócił się do Karola, a ten skinął głową. — No tak. Napotkana grupa liczyła ponad stu Indian, z tego prawie jedna trzecia to kobiety i małe dzieci. Jaką mieli szansę ucieczki przed wojskiem? Prawie żadną. A jednak zdołali zbiec i żyją tu spokojnie już od lat. Spokojnie i w dostatku, o jakim nie mogą nawet marzyć ich pobratymcy osadzeni w rezerwatach. Czy nie mam racji? — znowu zwrócił się do mego przyjaciela. Po co było mu potrzebne takie potwierdzenie prawie że oczywistej prawdy, nie mam pojęcia. Piszę „prawie że oczywistej prawdy", jako że na przykład Czarne Stopy zorganizowały sobie hodowlę bydła i wcale nieźle z tego żyją. No, ale to Kanada, nie USA. Nasz nocny gość mówił długo, niekiedy powracając do szczegółów, o których już poprzednio wspomniał. W sumie wypadło to nieco zagmatwanie. Raz po raz odbiegał od głównego tematu i chociaż mijały godziny, wciąż jeszcze nie mogliśmy się dowiedzieć, czemu ta grupa Indian, pełna nienawiści do białych, zdecydowała się obrać obu traperów za swych przywódców. Nie chciałem przerywać pytaniami tej opowieści — trwałaby jeszcze dłużej... — Więc, jak już zaznaczyłem, spotkaliśmy się niespodziewanie dla obu stron. Okazało się, że wśród Indian nie było ani jednego wodza. Wiódł ich plemienny 192 czarownik, Biała Antylopa. Na pewno widzieliście go. Mimo starszego wieku jeszcze dziś potrafi w biegu przegonić niejednego młodzika. Stąd też jego przezwisko. Można sobie wyobrazić, jak ścigłym był przed laty. Obie strony, tak wolno by rzecz nazwać, po prostu osłupiały. Nikt nawet nie chwycił za broń, chociaż trzymali ją w pogotowiu. Indianie spodziewali się konnego pościgu dragonii, co najmniej szwadronu prowadzonego przez zwiadowców któregoś z wrogich plemion. Tak się to dzieje od setek lat, że najlepszym sprzymierzeńcem bladych twarzy w walce z czerwono-skórymi jest właśnie czerwonoskóry. Grupa Indian przedarła się więc przez największe gąszcza, niedostępne konnicy. Gdy puszcza się kończyła, wybierali górzyste, mało dostępne ścieżki. To była mordercza wędrówka. Nie mogli polować. Huk strzelby stałby się sygnałem dla pogoni. Łuki wymagały żmudnych podchodów zwierzyny. Brakowało więc żywności. Po dwutygodniowej wędrówce wyglądali jak gromada szkieletów lub widm, o których mówi się, że krążą po pustaciach i straszą samotnych wędrowców. Był to prawdziwy marsz ku śmierci. Nawet nie wiedzieli, dokąd idą! Jestem pewien, że gdyby nie przypadkowe spotkanie z nami, jedynie pościg dragonii mógł ich ocalić od zagłady. Rzuciłem im pod nogi upolowanego jelonka. Zapewne dlatego nie poszły w ruch tomahawki i noże. Bo jakże inaczej to wytłumaczyć? — Da się wytłumaczyć — nieoczekiwanie odezwał się Karol. — Co mówisz? — Twierdzę, że to nie jelonek tak ugłaskał czerwo-noskórych i nie głód był przyczyną, że zaniechali zemsty na dwu białych. Nawet tak wyczerpani wędrówką posiadali znaczą przewagę nad wami. Do jeleniej pieczeni łatwo mogli dorzucić skalpy. Traper musiał być zaskoczony uwagą mego przyja- 13 — Wołanie... 193 cielą, bo zamilkł, aż począłem podejrzewać, że się obraził. Lecz z jakiego powodu? Co znaczyło powiedzenie Karola? Wreszcie Dunbar znów się odezwał. W jego głosie dosłyszałem jakieś inne niż dotychczas akcenty. — Rzekłeś albo za mało, albo zbyt wiele. O co tu chodzi? Bo nawet twoi towarzysze wyglądają teraz, jakby ujrzeli wóz małp ciągniony przez pumy. — Chciałem to zostawić na zakończenie naszej rozmowy — odpowiedział Karol — ale skoro pragniesz... Ja ciebie znam. — Nigdy nie spotkaliśmy się. — Nigdy. Za to ile razy słyszałem o tobie! — I cóżeś słyszał? — To, że przed pięciu bodaj laty, gdy Czarnym Stopom z Montany groziła śmierć głodowa, a agent rezerwatu na próżno wzywał pomocy, kupiłeś stado bydła i wraz z wynajętymi kowbojami przygnałeś krowy. Zaprzeczysz? — Hm... nie zaprzeczę, lecz w inm; prawdy należy dodać, że wielu farmerów zrzekło się zapłaty dowiedziawszy się, w jakim celu dokonuje, zakupu, a wynajęci kowboje z tej samej przyczyny poprzestali jedynie na wyżywieniu. Oddajmy sprawiedliwość sprawiedliwym. — Nie wiedziałem o tym. Lecz to jeszcze nie wszystko. — Doprawdy? — zaśmiał się cicho Dunbar. — Widzę, że odkryłem kopalnię wiadomości o samym sobie. Interesujące. Jakież jeszcze plotki trzymasz w zanadrzu? — Taką jedną, która jest samą prawdą. Słyszałem ją z ust chyba tuzina osób. — A każde usta mówiły co innego — pokiwał głową Dunbar. — W szczegółach istniały pewne różnice. Niejeden 194 lubi od siebie coś dodać, lecz sedno informacji pozostawało niezmienne. W tej samej Montanie ratowałeś^ Assiniboinów, gdy wybuchła wśród nich epidemia duru brzusznego. Jedni mówili, że jesteś lekarzem, inni, że sprowadziłeś lekarzy, jeszcze inni, że potrafiłeś tak zaalarmować waszyngtońskie Biuro do Spraw Indian, aż wysłało ekipę sanitarną i lekarstwa. Wieść o tych wypadkach na pewno dotarła do Czejenów, może nawet niektóre grupy znały cię osobiście. To chyba najbliższe jest prawdy. Oto dlaczego uciekinierzy nie sięgnęli po tomahawki i noże na twój widok. — No, prószę! Nie ma nic gorszego niż ludzkie języki. Trąby archanielskie nie są tak głośne. Sądziłem, że już zapomniano o tamtych historiach. Nie lubię rozgłosu, nie lubię, gdy moja osoba staje się przedmiotem gadaniny i źródłem rozmaitych domysłów. Najczęściej na niczym nie opartych. — Najczęściej — zgodził się mój przyjaciel — lecz nie zawsze. A teraz dokończ swoją opowieść. — To prawda, że uciekinierzy poznali mnie. Nie ma sensu dłużej tego ukrywać, skoro jesteś tak świetnie poinformowany. Ale jelonek odegrał też ważną rolę. Nie pozostało z niego nic w bardzo krótkim czasie. Nie czekali, aż się dokładnie upiecze, zjedli na wpół surowe mięso. Dopiero wówczas poczęliśmy rozmawiać. To wtedy dowiedziałem się, że nie ma wśród nich wodza. Całą grupę wiódł czarownik, bardzo dumny z takiego przywództwa. Nie jest to człowiek skromny. Co się tyczy mnie, nie zaufano mi tak bardzo, jak sądzisz. Dawne dzieje przysłoniła tragiczna rzeczywistość, a w jej wyniku każda blada twarz musiała być wrogiem, choćby setki czerwonoskórych ocaliła przedtem od śmierci. W porozumieniu z Jeremyrn zaproponowałem Czejenom, że ża"prowadzę ich w kraj bezpieczny, pełen zwierzyny, wód i ryb. Dla dobra tych biedaków zrezygnowaliśmy obaj z ciszy, samotności i pełnej swo- 195 body łowieckiej. Odtąd stu ludzi miało gnieździć się pod naszym bokiem, polować pod naszym nosem, a z czasem nawet przepędzić mai z tej ziemi. A może zamordować? I to należało brać pod uwagę. Ale jakoś nie mogłem we własnym sumieniu pogodzić się z pozostawieniem uciekinierów ich własnemu losowi, wydać na pastwę śmierci nędzarzy poddanych tak okrutnej próbie życiowej. Zaiste, trudna była nasza sytuacja, nie bardzo nam ufano, doskonale to odczuwałem. Owszem, pewna grupa, znająca mnie z widzenia, była skłonna przyjąć naszą propozycję. Lec/, spora gromadka innych, a dobrze znam mowę Czejenów, oponowała twierdząc, że my dwaj pozostajemy na służbie wywiadowczej Długich Noży i że marny zamiar wyprowadzić Indian wprost na patrole wojskowe. Usłyszałem głosy domagające się nawet naszych czupryn! Przyjemne to nie było. Nie wiem, czym zakończyłby się ten spór: nadciągnięciem pogoni czy oskalpowaniem nas. Chyba pościg nie trafiłby w te strony, a czerwonoskórzy wymarliby z trudów wędrówki i z głodu. Ze jednak tak się nie stało, to zasługa Białej Antylopy. Oddaję mu sprawiedliwość. To on przekonał opornych i pociągnął za sobą tych, którzy się wahali. W cztery dni później dotarliśmy do rzeki i przeszliśmy na jej drugi brzeg zatarłszy ślady przeprawy. Teraz można było sobie gwizdać na wszelkie próby doścignięcia nas. Kawaleria nie potrafiła sforsować stromizn, a piechota dogonić nawet najbardziej pospiesznym marszem. Ale też nadeszła pora, abyśmy i my odsapnęli. Większość Indian siania la się na nogach. Jeszcze dzień takiego umączenia, a nie zdołałbym ich nakłonić do dalszej wędrówki. Na szczęście najgorsze było poza nami. Mogliśmy pozwolić sobie na dłuższe przerwy, na lepszy posiłek i nocny odpoczynek. Dalsza włóczęga odbywała się wzdłuż tej samej rzeki, którą przybyliście tutaj. Chciałem tych ludzi do- 196 prowadzić nad jezioro, bo tylko wokół niego znajduje się teren równy i tak obszerny, że mogłoby na nim zamieszkać, co najmniej parę setek czerwonoskórych. Wszędzie dokoła, jak zapewne zdołaliście zauważyć, nie ma ani jednego kawałka płaszczyzny, na której dałoby się ustawić chociaż z tuzin namiotów. O takim celu wędrówki powiadomiłem czarownika wyjaśniając jednocześnie, że jest to teren leżący na uboczu wszelkich szlaków, nie tknięty stopą człowieka. Poparł mą decyzję. Wreszcie dotarliśmy tutaj. Jakaż radość zapanowała wśród wędrowców! Prawie natychmiast zabrano się do budowy szałasów i do zaopatrzenia wioski w żywność. Pokazałem przybyszom ścieżki i przebiegi łowne zwierzyny, a Biała Antylopa, za moja porada., zakazał zbytniego oddalania się od jeziora i C2 używania broni palnej. Szczęście dopisywało. Jesień trwała długo i była ponad oczekiwanie ciepła. Nim spad] pierwszy śnieg, wszystkie rodziny zdążyły przenieść Bit) Z tymczasowych szałasów do tipi, z których nie wszystkie jednak zdołano pokryć skórami, większość jedynie korą i liśćmi. My dwaj, Jeremy i ja, nadal mieszkaliśmy w naszym domku sprzed lat; zbitym z bali i wyposażonym w luksus: metalowy piecyk przywieziony łodzią. Drwiliśmy z najgorszych mrozów. Lecz tipi pokryte jedynie korą to niezbyt dobre schronienie1 przed deszczem i zimnem. Ostrzegłem czarownika, że zimy w tych stronach są srogie. Nie znalazł innego sposobu, trzeba było częściej wyruszać na polowania, by zdobyć więcej skór. W tych okolicach jednak przeważają jelenie i kozły, a więc, jak wiadomo, zwierzęta o skórze dość cienkiej, przepuszczającej wilgoć i kiepsko chroniącej przed niskimi temperaturami. Zaproponowałem Białej Antylopie, aby sprzedać skóry w najbliższym osiedlu „bladych twarzy", a kupić grube derki, no i przede wszystkim kule i proch, którego poczynało brakować. Wy- 197 niknął z tego wielki rozgardiasz. Część poparła mój projekt, część była przeciwna obawiając się, że ja i Je-remy po prostu ukradniemy skóry. Ale czarownik znów mnie poparł. Indianie są mało przewidujący, na pewno o tym dobrze wiecie. Żyją dniem dzisiejszym, z czego chyba wywodzą się ich wszystkie nieszczęścia. Biała Antylopa należy do wyjątków, podobnie jak ci nieliczni indiańscy wodzowie, którzy przeszli do historii Ameryki. Przy pomocy czarownika zdołaliśmy przekonać opornych: wszystkich lub prawu- wszystkich. Awantura wybuchła na nowo, gdy sprzeciwiłem się eskortowaniu nas przez grupę piętnastu podejrzliwych śmiałków. Długo trzeba było im tłum e ukazanie się gromady uzbrojonych Indian w pobliżu osiedla białych wywoła alarm. Natychmiast rusz.) garnizony wojskowe, by wreszcie odkryć miejsce schronienia ostatniej grupy wolnych Czejenów. W końcu zrozumieli. Naładowaliśmy skórami łódź, którą posiadaliśmy tu od lat, znacznie większą od indiańskich kanoe. Trudna to była przeprawa, bo obciążone czółno zanurzało .się prawie do wysokości burt. Ale dzięki sprzyjającej pogodzie (każda większa burza mogła nas zatopić) dopłynęliśmy do miejsca wyładunku. A potniej stopniowo, na własnych barkach musieliśmy przenieść lądem cały towar. Powrót nie wypadł lżej: przyszło dźwigać proch, kule, stos derek, noże i siekiery, a na dodatek kilka skór bizonich, które tamtejszy handlarz nie wiadomo kiedy i od kogo nabył. Nie chciał się przyznać, .spryciarz. Upłynęły trzy tygodnie, nim /.dolaliśmy powrócić nad jezioro. Powitano nas radośnie, jednak nie tak radośnie, jak tego się spodziewaliśmy Przyczynę wyjaśnił Biała Antylopa: dziesięciu Indian spoczywało w swych tipi, sami mężczyźni, a wszyscy ciężko chorzy. Czarodziej kurował ich odwarami z ziół, lecz bezskutecznie. Poszedłem przyjrzeć się nieszczęśnikom. Choć nie jestem lekarzem, tę chorobę znam: malaria. 198 — Malaria?! — wykrzyknąłem. — Na tej wysokości? Nie ma tu komarów przenoszących zarazki. To choroba nizin, przede wszystkim stojących wód, bagien, moczarów. Dunbar pokiwał głową. — Myślałem podobnie — wyznał. — Nie myliłem się jednak. Jeremy potwierdził moje przypuszczenie. A później wyszło szydło z worka. Dziesięciu ludzi podczas naszej nieobecności, mimo ostrzeżeń, by nie oddalali się zbytnio od jeziora, wyruszyło na polowanie. Poniosło ich hen, daleko poza okoliczne góry. Cud prawdziwy, że nie natknęli się na wojskowych zwiadowców. Sądzę, że dlatego, ponieważ poszukując łosi zapuścili się w trudno dostępne bajora. Istotnie odnieśli sukces łowiecki, lecz równocześnie nabawili się ciężkiej choroby. Wiedziałem, że jedynie chinina może im przywrócić zdrowie. Więc jeszcze raz, już tylko w pojedynkę, udałem się do osiedli białych i wróciłem ze słoikami chininy. Niestety, przez len czas trzech uczestników myśliwskiej wyprawy zmarło. Mimo za-mawiań, czarów i roślinnych leków Białej Antylopy. Bardzo to podważyło jego autorytet, jak wkrótce się o tym przekonałem. Gdy wszyscy moi pacjenci wrócili do zdrowia, powszechna opinia uznała mnie za mocniejszego czarownika od Antylopy. Nie będę mówił o szczegółach, dość że wioskowa starszyzna wybrała mnie przywódcą. Nie chciałem na to przystać. Wraz z Jeremym postanowiliśmy wczesną wiosną opuścić te strony. Przewidywałem bowiem dalsze kłopoty. Ostatecznie uczyniliśmy dla nich wystarczająco wiele. Niech sobie dalej radzą sami. — Uczyniłeś więcej — wtrącił się Karol — niż niejeden wódz dla własnego plemienia. Miałeś prawo odejść. — Jednak zostałem. Przez tyle lat polowaliśmy obaj w tej okolicy, że znane mi było każde wzgórze, każdy 199 zakręt rzeki, każda leśna ścieżynka, Jakże to tak nagle rzucić i gdzie szukać podobnie pięknej krainy? Zostałem, gdy przyjęto moje warunki, Pierwszy, że w czasie mojej nieobecności rządzić Ola .1 eremy. Drugi, że wybiorą sześciu wojowników do rady wioskowej i tylko przed nimi będę zdawał iprawozdanie ze swej działalności. Trzeci, że mamy połowu- wspólnie, lecz sprzedażą skór zajmiemy się tylko Ja i .liTcmy. Każdy za to, co upolował, otrzyma pieniądze lub towary. Na koniec zobowiązali się nigdy nie wychodzić poza obręb otaczających jezioro gór bez mojej Łgody lub uchwały rady wioskowej. W ten sposób Eostał< m czymś w rodzaju indiańskiego wodza, Jed i przypadek tego rodzaju. — Nie — zaprzeczy! Karol mr jedyny, lecz bardzo rzadki. Mówi się, tt Słynny Bfąuoyah był białym o nazwisku Jerzy Gis1 '. a i >wal godność jednego z wodzów Czerokizi — Tak. Słyszałem o nim Lei do sprawy, która wiąże się Z tn tu pobytem. Mówiłem, że staraliśmy się nie dopuścić W te okolice żadnej bladej twarzy. I /.aw to udawało. Największy śmiałek, bo któż zapuiclłi V te strony, jeśli nie. śmiałek, zawracał, gdy płynąc rzeką natrafiał na pień zwalonego drzewa przegradzający nurt. Pieszego zawsze potrafiliśmy tak wyl ołov ać, że kręcił się po własnych śladach, a wreszcie uciekał precz, sądząc, że to diabeł leśny tak go zwodzi. Niestety, wam nie daliśmy rady. Co za szkoda! Miałbym kłopot z głowy, a wy łowilibyście ryby w innej rzece, ciesząc się pełną swobodą. Nie moja to wina. Kto przybył, nie może odejść. Rozumiecie? Takie są prawa tej wioski. Przerwał i chyba nasłuchiwał. Nic wiem, co czuł Seąuoyah — Jerzy Gist (ok. 1760—1843) opracował alfabet języka Czerokizów. Urodzony w Fort Loudon, w stanie Tennesse. Pod koniec życia zamieszkał w Meksyku. 202 Karol lub Burns, ale mnie zimne ciarki po plecach przebiegły, a włos chyba zjeżył się na głowie. — Początkowo, nie będę ukrywał, ozwały się głosy, by pozbyć się was... na zawsze. — Do miliona pędzli! Ładna historia — jęknął Burns. — Oczywiście ostro sprzeciwiłem się temu. Odkąd tu przebywamy, nikt nigdy nikogo nie zabił, nawet nie zranił. Aż do dzisiejszego dnia. Czerwonoskórzy nabrali rozsądku, chociaż tkwią w nich nadal wszystkie dodatnie i ujemne cechy narodu wojowników, a pokonanie przeciwnika w orężnej walce wciąż stanowi dla nich największą chwałę. Nauczyli się jednak przedkładać swe spory mnie lub radzie wioskowej do rozstrzygnięcia. Tak więc darowano wam życie, ale pozbawiono wolności. Następnego dnia przekonałem najbardziej opornych członków rady, że nie ma sensu więzić was zamkniętych w tipi. Bez łodzi, pozbawieni broni, nie będziecie w stanie uciec. I na tym stanęło. A co dalej? Zatrzymać was na zawsze, jak chcą Indianie w obawie, że zdradzicie miejsce ich pobytu? Ba, niektórzy twierdzą, że wasza trójka może stać się cząstką społeczności, to znaczy polować ze wszystkimi, a może nawet pożenić się z Indiankami. Tak, tak. Oni wiedzą, że ty jesteś lekarzem — zwrócił się do mnie — czyli po prostu czarownikiem, jakiego chętnie widzieliby w wiosce. Tylko Biała Antylopa mocno się temu sprzeciwia. Uważa się za pokrzywdzonego. Przez długi czas był faktycznym wodzem grupy i z utratą tej godności nie może się pogodzić. To człowiek sprytny, chytry i rozumem przewyższa innych. Wiadomo, że godności plemiennego czy nawet wioskowego czarownika nie może osiągnąć głupiec. Od szeregu miesięcy i ja, i Jeremy Dove mamy z nim nieco kłopotów. Próbuje podważyć nasz autorytet. Uderzył w bardzo czułą strunę: zarzuca wojownikom, 203 że nie potrafią walczyć... Zapytuje złośliwie to tego, to owego o skalpy. Jeśli znacie IihIi.hi, rozumiecie, że takie pytania są po prostu prowokacją, zachętą do szalonych czynów i rozlewu krwi Mało togo. Antylopa głosi, że nie po to uchronił Czejenów od zamknięcia w rezerwacie, by teraz nie wolno im było przekraczać linii okolicznych wzgórz. A przecież dobrze sobie zdaje sprawę z konsekwencji zniesienia tego zakazu. Mimo to podburza ludzi przeciw przyjętym zasadom, przeciw nam dwu przede wszystkim .lak dotąd nie ma większości za sobą, jedynie drobna, grupkę. Ale co będzie jutro? — Przewidując wszystko CO najgorsze powróciliśmy z Jeremym do starego projektu opuszczenia tych stron — mówił dalej Dunbar. Właśnie tego lata. Wasze przybycie bardzo nam utrudnił wykonanie zamiaru. Jestem pewien, że nasza rezygnacji .'.potkałaby się z poparciem Antylopy, że przystałby na nasze odejście, odzyskując w ten sposób utracona, w tadzę. Lecz w jakiej wówczas sytuacji znalazłaby si<,' wasza trójka? Indianie wierzą mnie i Jeremy'emu, s<\ pewni, że nie zdradzimy miejsca ich pobytu, ale do WM nie mają zaufania. A teraz wydarzyło się COl i E0gO nie przewidziałem. Zabójstwo, o którym mi doniosłeś tu zwrócił się do Karola. — I ono jest przyczyną, dla której postanowiłem odwiedzić was tej nocy. To ty znalazłeś zwłoki? Pytanie zostało skierowane do mnie. Przytaknąłem. — Opowiedz. Raz jeszcze przyszło mi odtworzyć przebieg wydarzeń minionego dnia. Niby sprawa prosta, a przecież zawahałem się. Od czego rozpocząć? Dunbar nic nie wiedział o naszym spotkaniu /. czarownikiem. Czy więc nie należało go o tym poinformować? I to natychmiast? Ba, nie chciałem działać bez porozumienia 204 z Karolem. Ostatecznie postanowiłem rzecz zataić. Niech Karol sam decyduje. Nie wiem, czy Dunbar zauważył ten moment mojego wahania? Zacząłem relację od chwili, w której zmęczony upałem, skierowałem się w stronę lasu. Moja opowieść, jako że nie potrzebowałem się spieszyć, była znacznie dokładniejsza w szczegółach od informacji, którą pospiesznie i w skrócie przekazałem Karolowi natychmiast po wstrząsającym odkryciu. Dunbar słuchał mnie w skupieniu. Musiał przywiązywać wielką wagę do moich słów. — Zgadza się — przytaknął, gdy określiłem ślady stóp. — Tam było tylko dwu ludzi, no i oczywiście ty. Odciski dwu par mokasynów oraz butów. Jedne mokasyny należały do zabitego. Zmierzyłem dokładnie, lecz właściciela drugiej pary, obawiam się, nikt nie odkryje. — Jest w tym coś, czego nie potrafię /rozumieć — rozmyślałem głośno. — Zabitemu nie /.darto skalpu. Jakiż wojownik wzgardzi takim trofeum? Dunbar zaśmiał się, lecz nie był lo śmiech wesoły, raczej szyderczy: —i Ba, widać temu wojownikowi nie zależy na rozgłosie. Może to nawet pomyślna okoliczność. Bo zwycięzca z kolei mógłby stać się ofiarą odwetu ze strony przyjaciół zabitego. Wyobrażacie sobie, co działoby się dalej wśród skłóconych w ten sposób rodów wioski? Co prawda zabity był samotnym młodzieńcem, jego rodziców i rodzeństwo uprowadzono do rezerwatu, lecz miał tu przyjaciół, a ci na pewno nie ustaną w poszukiwaniach sprawcy zabójstwa. Oby im się to nie udało! — Morderca ma pozostać bez kary? — oburzyłem się. — Chytry to lis, skoro wbrew starym tradycjom zrezygnował ze skalpu, lecz jego zdemaskowanie spowodowałoby więcej złego niż dobrego. Wolałbym nie być 205 tu w tym dniu. Zresztą i bez tego sytuacja jest paskudna. Dla nas i dla was. Aż. żałuję, doktorze, żeś to ty znalazł zwłoki. Diabelski spryciarz, który dokonał zabójstwa, może oskarżyć ciebie o czyn, który sam popełnił. — Absurd! — zaprotestowałem. — Po cóż miałbym to uczynić? — Oczywiście, że absurd, lecz nic brak tu pomyleń-ców gotowych uwierzyć we wfzyttko, co godzi w (blade twarze. Pamiętajcie, że tych Indian wypędzono z własnej ziemi. — A jednak ciebie wybrano wodzem — Tylko z wdzięczności /a ocalenie pd śmierci głodowej i stworzenie warunków ni ptwno lepszych niż życie w rezerwacie. Myślę-, /.<• odegrała tu pewną rolę i niechęć do Białej Antylopy orAI brak jakiejś wybitniejszej jednostki. Lecz to działo ile, przed laty. Teraz Antylopa ma swoich zwolenników r<>ilrjr/.ewam istnienie grupki młodych, którym Marzą się wyprawy wojenne. Oto właśnie dlaczego Jaramy i ja postanowiliśmy stąd odejść. Nieitety, W tej Chwili nie jest to możliwe. Nie wolno was I u BOftaWić na pastwę losu, a poza tym taki poitejpek mógłby być uznany za ucieczkę przed karą za rzekomo popełnioną zbrodnię. Tak to wszystko wygląda, .ludo odbędzie się pogrzeb. Starajcie się nie opuszczać tipj lub spędźcie dzień w jakimś ustronnym mieJfCU, aby nie rzucać się ludziom w oczy. — Aż tak tle ¦ zatroska! siej Karol. — Ba, trudno powiedzieć, czym zakończą się pogrzebowe uroczystości, — Śliczna perspektywa zgryźliwie zauważył Burns. — Trzymacie nas jak więźniów oczekujących egzekucji. Za jakie winy? — Nie ma mowy o winie. To tylko paskudny zbieg okoliczności. Czy mam raz jeszcze wyjaśniać sprawę? 206 — Zbyteczne — odpowiedział Karol. — Tym bardziej że nie wszystko omówiliśmy. Gdzie jest broń i płótna żaglowe? — W naszym błokhauzie. Ręczę, że nie ma tu bezpieczniejszego schowka. — Zwróćcie je nam. — To niemożliwe. Broń i żagle przechowujemy zgodnie z decyzją rady wioskowej, a przeciwić się tej decyzji, to rozpocząć otwartą walkę z Indianami. Czy istnieje szansa zwycięstwa? W tej chwili... na pewno nie. — To znaczy, że powinniśmy siedzieć z założonymi rękami — znowu wtrącił się Burns. — Jak długo? Czy mam być śledziem zamkniętym w beczce? — Przecież możesz malować — żartobliwie zauważył Dunbar. — Lecz jutro zaniechaj swej sztuki. Mogłaby być źle widziana. To dzień żałoby. Na koniec rada dla całej waszej trójki: zachowujcie się tak jak dotychczas. Zdobyliście moje zaufanie, może zjednacie sobie niechętnych wam czerwonoskórych. A więc... cierpliwości i jeszcze raz cierpliwości. Wiem, że to nie brzmi wesoło, lecz obecnie nie potrafię nic więcej i tak szczerze, jak na to zasługujecie, powiedzieć. To wszystko. — Jeszcze nie wszystko ¦— zaprzeczył Karol. — Szczerość za szczerość. Jestem przekonany, że z naszej informacji uczynisz użytek, który tylko nam na dobre wyjdzie. Więc posłuchaj. — Jakaś tajemnica? — Tak. Sam ocenisz jej wagę. I Karol opowiedział o naszym spotkaniu w lesie. Z kolei ja powtórzyłem rozmowę odbytą z Białą Antylopą nad brzegiem jeziora. — Ho, ho! Aż tak daleko zaszły sprawy? Czarownik pragnie was uwolnić za cenę opowiedzenia się po jego stronie. Wierzycie w to? 2.97 ¦ — Ani przez chwilę — stwierdzi] Karol. — I słusznie. Nie przypuszczam, aby w najbliższym czasie odważył się na otwarte wystąpienie, zbyt mało ma zwolenników, lecz nadal będzie próbował intrygować. Na pewno zwróci się do wal raz jeszcze po odpowiedź. Oczywiście w jakim;; odosobnionym miejscu. Nie chce mieć świadków. Nic przyjdzie tu ani was nie zaczepi w środku wsi. Niewątpliwie jednak na pewno znajdzie okazję do rozmowy. — I co wtedy? — zapytałem. — Działajcie na zwłokę, dawajcie odpowiedzi wymijające. Pomysłów na pewno w;un nie zabraknie. — Lecz w końcu on się spostrzeże — powiedział Karol. — Nie podoba mi się ta kręta ścieżka. — A czy istnieje inna? — Czemu nie zaryzykować ucieczki? — zdenerwował się Burns. — Którejś nocy wsiądziemy na łodzie, rozwiniemy żagle i tyle nas będą widzieli. — Nic z tego. Wieś jest pilnowana Tak dobrze, że w ogóle nie zauważyliście. Nawet na okolicznych wzgórzach rozstawione są posterunki, aby nas nikt nie zaskoczył. — Zdechł pies — mruknął posępnie malarz. — Ale nie pojmuję, w jaki sposób wy dwaj chcieliście uciec? — Nie uciec, lecz odejść. To wielka różnica. Zamierzaliśmy opuścić te strony za Zgoda. Indian. Oni wiedzą, że nie zdradzimy miejsca Ich pobytu. Jak już mówiłem, Biała Antylopa nie zgłosiłby sprzeciwu. Jemu jest to na rękę. Lecz sytuacja uległa teraz poważnej zmianie. Radzę wam, nie próbujcie ucieczki, nie uda się i tylko pogorszycie całą sprawę. Pewien jestem, że nadejdzie dzień, w którym ruszymy stąd razem i bezpiecznie. To wam przyrzekam. Podniósł się. Jego postać rzuciła długi cień na srebrną ścieżkę księżycowego blasku. — I jeszcze jedno — dodał szeptem, zatrzymując 208 się przy otworze tipi. ¦.— Nie zwracajcie się do mnie ani do Jeremy'ego w żadnej sprawie nie wymagającej szybkiej interwencji. Wyszedł i zniknął w mroku. Długą, bardzo długą chwilę siedzieliśmy w ponurym milczeniu. Bo chociaż Dunbar okazał się człowiekiem uczciwym i dobrze nam życzącym, a nie oprysz-kiem rządzącym grupą podobnych mu zabijaków, sytuacja nasza nie uległa przez to poprawie. — Kto to właściwie jest? — odważyłem się przerwać ciszę. — Skąd o nim tyle wiesz, Karolu? — Wiele mi o nim opowiadano. Wielki to przyjaciel Indian i znakomity myśliwy. Rzetelny, człowiek, na którym nikt się nie zawiódł. Opinie tych, którzy się z nim zetknęli, są zawsze bardzo pochlebne. — Zdaje się, że on ma tych Indian po dziuiki w nosie — - szepnął Burns. — Być może. Historia chyba skomplikowana i nieco w tym naszej, nieumyślnej, winy - odparł Karol. — W sumie wszystko to dobrze o Dunbarze świadczy. Nie imponuje mu przywództwo, nie chce doprowadzić do rozłamu ani bratobójczej walki. Woli ustąpić. Zresztą po CO mu taki kłopol, zwłaszcza że uczynił dla tych Czejenów wystarczająco wiele. — Oczywiście — przytwierdziłem żarliwie. — Jeśli to wszystko prawda, niezwykły z niego człowiek. — Możesz mi wierzyć, Janie, że prawda. Kładźmy się spać — zakończył nieoczekiwanie. — Tej nocy już nic więcej się nie wydarzy. — A jutro? — zagadnął Burns. Nikt mu nie odpowiedział. Ległem na niedźwiedzim futrze, okryłem się derką. Było mi w miarę ciepło, w miarę chłodno — temperatura sprzyjająca nocnemu odpoczynkowi. A jednak nie potrafiłem zasnąć. Przeżywałem po raz drugi opowieść Dunbara, a wraz U — Wołanie... 209 z nią niepewność jutra i całkowity bezsilność. Dunbar radził uzbroić się w cierpliwość, czyli po prostu czekać bezczynnie na to, co nam los ześle. Podczas moich wypraw z Karolem niejeden raz stawaliśmy oko w oko z niebezpieczeństwem — groźnym, lecz ściśle określonym. Zawsze ratowała nas własna inicjatywa, szybkość decyzji, możliwość wyboru drogi ocalenia. Teraz nie mieliśmy Żadnego wyboru, żadnego wpływu na przebieg wypadków. Czy może być gorsza sytuacja? ^ Przybysz To był pomysł Karola. Ledwie zasnąłem po ponurych rozmyślaniach, zbudził mnie w sposób jak zwykle bezceremonialny. W tipi panowała ciemność, a skrawek odsłoniętej derki ukazywał szarość przedświtu. Siadłem. — Co się stało? — wyszeptałem ochrypłym głosem. — Idziemy. — Dokąd? — Dunbar ma rację. Nie powinniśmy pozostawać w wiosce. Dzisiaj jest pogrzeb tego wojownika. Wyśpisz się w lesie — dodał spostrzegłszy, iż nie potrafię powstrzymać się od ziewania. Z kolei zabrał się do Burnsa. Z nim poszło mu trudniej. Nim zaspanemu malarzowi wytłumaczył, o co chodzi, minęło kilka dobrych minut. Wygnał nas obu spod wygrzanych derek i futer na przejmujący, wilgotny poranny ziąb. Siwe opary kotłowały się w dolinie. Powierzchnię jeziora pokrył gęsty tuman, a z wyżyn, znad szczytów, spadały postrzępione niczym brudna wata pasma mgieł. Wróżyło to pogodę, lecz teraz odczuwałem jedynie obrzydliwość otoczenia. Pewnie Burns w nie lepszym znajdował się nastroju, bo milczał przez cały czas, gdy Karol wiódł nas ku łodziom. Początkowo sądziłem, 211 że mamy przepłynąć na druga, stronę jeziora, jednak — zaraz się okazało — rzecz dotyczyła jedynie uzupełnienia zapasów żywności. Karol porozdzielał między nas puszki konserw, kawy I lucharów, co okazało się ciężarem kłopotliwym do nieiienia, nie tyle ze względu na wagę, co na ilość. Na szczęście Burns wydobył i „Pelikana" dwa płócienne woreczki, w które wpakowaliśmy drobiazgi. Do tego jeszcze doszedł kociołek oraz trzy blaszane kubki. Nie miałem pojęcia, dokąd to Karol pragnie nas zaprowadzić. Pewnie — sądząc po kociołku i kubkach — w jakieś miejsce położone nad brzegiem jeziora. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy obrał kierunek wiodący w głąb lasu. — Chyba zapomniałeś o r/ym:; najważniejszym — zwróciłem mu uwagę. — O co chodzi? — Po co dźwigać kociołek, ikOfO bez wody nic w nim nie zagotujemy. — Niezwykle słuszna uwaga, .lanie roześmiał się. — Nie zapomniałem o wodzie Kociołek na pewno się przyda. — Odkryłeś drugie jezioro? — Nie, ale to moja tajemnica. No, wyciągajmy nogi. Wkrótce wioska się przebudzi. Lepiej, i>y nie zauważono, w jakim kierunku zmierzamy dodał już poważnie i nadał nam tempo marfSU, którego nie wytrzymałby długo nawet najlepoy piechur. Pozioma początkowo płaszczyzna boru wkrótce zaczęła się podnosić. Poszycie zgęstniało, a kostropate gałęzie drzew coraz częściej szarpały odzie/., Jednocześnie skrapiając nas obficie rosą. Karol musiał zwolnić kroku. — Ależ tu paskudnie — wydyszaJ człapiący za mną malarz. Istotnie było paskudnie: mokry półmrok otaczał nas 212 dokoła, nieba nie widać, tylko wertepy i martwa cisza kończącej się nocy. Bezdroże stawało się coraz bardziej strome. Zmierzaliśmy przecież ku szczytowi góry. Nawet z bronią w ręku nie zaryzykowałbym w taki sposób ucieczki z niewoli. Woreczek z kanciastymi puszkami uciskał mi plecy, do tego co chwila musiałem rozgarniać kłujące gałęzie. Męcząca wspinaczka trwała bardzo długo. Wreszcie gęstwa boru poczęła rzednąć, ukazała się polana porosła trawą. — Jesteśmy na miejscu — oświadczył triumfalnie Karol. — Pięknie tu, prawda? Nawet nie usiłowałem odpowiedzieć. Co on widział pięknego? Cisnąłem tłumok, aż zabrzęczały puszki i kubki, a sam siadłem, raczej zwaliłem się na wilgotną ziemię. Burns postąpił dokładnie tak samo. Obaj ciężko dyszeliśmy, niezdolni do wykonania najmniejszego ruchu, natomiast niezmordowany Karol począł obchodzić polanę wzdłuż linii sosen i świerków otaczających ją dokoła. Spoczywałem ze wzrokiem utkwionym w bielejące z każdą sekundą niebo. Nagle na wschodzie rozgorzały zorze przedświtu. Czarny bór poróżowiał, resztki mgieł opadły niżej i niżej, aż znikły znacząc ziemię poranną rosą. Na koniec rąbek słonecznej tarczy wyjrzał zza horyzontu. Poczułem woń dymu. Siadłem. To Karol ćmił fajeczkę, niedbale rozciągnięty o krok ode mnie. Zauważył mój ruch. — Poleź sobie, mamy mnóstwo czasu. Wspinaczka była nieco uciążliwa, przyznaję. — Uciążliwa — powtórzyłem drwiąco. — Gnałeś jak szaleniec! Cud prawdziwy, że gałęzie nie zdarły nam skóry z twarzy i nie powybijały oczu. Jak się pan czuje? — zwróciłem się do malarza, który spoczywał nieruchomy i sztywny jak przewrócony posąg. -r — Lekka zadyszka— odparł — ale już mi przechodzi. Przydałaby się odrobinka wody. — I mnie. Gdzież jest ta twi la, Karolu? — Jest, jest. Chcesz ją ujrzeć? No, to chodź. A pan? — spojrzał pytająco na Bum. — Odsapnę jeszcze chwili..;, kle] ski ze mnie piechur. — Zbyt mało korzystaliśmy i,u — zauważył Karol. — Źle to działa na sprawnośi lizyczną. — A dajże spokój! — zdenerwowałem się. — Gnałeś przez cały czas jak antylopa, a na dodatek przyszło nam dźwigać tobołki. No, gdzie; — Chodź. Wyciągnąłem z woreczka kubek, chv za ucho kociołek i ruszyłem. Karol ku przeciw- ległej stronie polanki. Widać lam musiiło znajdować się jakieś źródełko, może : po prostu dziura w ziemi pełna wody, ni< w jaki spo- sób powstała. Setki takich oglądałem na pi< nuch i pograniczach lasów. Tymczasem Karol zagłębi'. o rosną- ce drzewa. Pasmo ich było pj wało się po przejściu kilkunastu kroków. Dal ; ta bezkresna łąka, spadająca zboczem ku głębokiej dolinie. Za doliną wznosiło się następne, kop .orze, całkowicie porosłe lasem i chyba 11 od tego, na którym się znajdowaliśmy. ,I< j poczynały błyszczeć w słońcu bardzo .. a lisie wierchy. Nagie i posępne. Rozejrzałem się dokoła. Ani śladu strumyka. — Ejże, Karolu, czy ta twoja u oda nit' płynie przypadkiem aż tam? — wskazałem dolinę. —- Nie jest tak źle. Jakże możesz mnie podejrzewać o taki pomysł? Owszem, dolina, płynie jakaś rzeczka, dostrzegłem słoneczne odbłyski któregoś dnia, lecz nie zapuszczałem się tak daleko. Moju woda znajduje 214 się znacznie bliżej. Musimy trochę zejść, ale nie dalej niż sto kroków. Nie mylił się, Po łagodnej pochyłości ciurkał piaszczystym korytem strumyczek wypływający z jamy nie większej od nory lisa. — Jakżeś tu trafił? — Przypadkiem, jak to zwykle bywa. Nie wyobrazisz sobie, Janie, ile ja po tej okolicy nawłóczyłem się szukając śladów ludzkiej obecności. Ale to głusza aż po horyzont. Dunbar chyba przesadził mówiąc o strażnikach wartujących na wzgórzach. Sądzę, że są oni rozstawieni raczej wzdłuż rzeki, najłatwiejszej drogi, jaką można tu dotrzeć. I chyba pilnują tajemniczego przejścia, o którym wspomniał, mówiąc, że więdzie ku nieznanemu osiedlu białych. Nie napotkałem ani jednego wartownika,- a jest rzeczą niemożliwą, bym do tego stopnia oślepł. — Jednak w czasie naszej żeglugi... — Byliśmy obserwowani. Na pewno. To nie żadna sztuka, śledzenie z wyniosłych, pokrytych lasem brzegów aż dwu żaglówek, •/. których jedna w dodatku ma kolorowe płótna widoczne na milę. Aby dokonać takiej sztuki, nie trzeba posiadać specjalnych zdolności tro-picielskich, chociaż Dunbar należy na pewno do wybitnych przebiegaczy ścieżek. — Podsłuchiwali nas. — Cóż w tym nadzwyczajnego? Jako początkujący żeglarze mieliśmy uwagę zwróconą niemal wyłącznie na rzekę i łodzie. To nie jazda przez otwartą prerię, gdzie wszystko widać jak na dłoni, gdzie nawet koń ostrzeże cię o zbliżaniu się obcego. — Dobrze o tym wiem. Nie musisz tłumaczyć. Jednak nie potrafię zaliczyć naszej podróży do westmań-skich sukcesów. Poszkapiliśmy sprawę i tyle! Ukląkłszy nad strumykiem napiłem się wody, a później z pełnym kociołkiem, nie uroniwszy ani kropli, 211 II wróciłem na polankę. Malarz uradował się, jakby to była butelka najlepszej szkockiej whisky. Karol przybył z naręczem chrustu w kilka minut po mnie. Po śniadaniu opuścił mnie ponury nastrój. Słońce pięło się po niebie, gaww taki w gęstwinie drzew, kolorowe motyle polatywały nad trawami, a wietrzyk szumiał łagodnie. Czyż było na smutek w takim krajobrazie? Daleko za falistymi liniami ch, kopulastych wzgórz coraz wyraźniej rys<>\. lię kontury ska- listych gór. Horyzont ogromniał, w , jakiego nie można doznać wędrując po nizinach, > kurzyłem fajeczkę, poczęła ogarniać mnie senni — Gdzie oni chowają swych zmarłych? — zagadnął nagle malarz. — Kto? — nie zrozumiałem w pierwszej chwili pytania. — Indianie. — Na drzewach — mruknąłem. — Co takiego? — zdumiał się Burns. — On ma rację — wtrącił ;. - Na drzewach, ściśle: na konarach lub, jeśli ich r«w-nianych rusztowaniach tak w . ,viok nie mógł dosięgnąć żaden czworom — Jak to? Kładą ciało na gałęziach? — Najpierw zaszywają w skóry, po/nit j mocno przywiązują do konarów albo rusz; — I co dalej? — Dalej... nic. — I chowa się zmarłych na pierwszym lepszym drzewie? — Nie — odparł mój przyjaciel. — W jakimś określonym zakątku lasu. — Chciałbym to namalować... — Odradzam — przestrzegł Karol. — Takie odwiedziny gotowi uznać za naruszenie spokoju zmar- 218 łych. Wątpię, czy Dunbar mógłby pana uchronić przed śmiercią. Na chwilę zapadła cisza. Zdążyłem wypalić fajkę i wyskrobać z niej resztki popiołu. — A jeśli nie ma lasu? — Burns na nowo wrócił do bardzo widać interesującego go tematu. — Plemię Hopi grzebie zmarłych w ziemi w pozycji siedzącej, z twarzą zwróconą na wschód — wyręczyłem Karola w odpowiedzi. — Apacze z Białych Gór chowają zmarłych w jaskiniach, zawalając wejście głazami. — Ale to wszystko należy już raczej do przeszłości — dodał Karol. — W rezerwatach te odwieczne zwyczaje zostały zakazane ze względów sanitarnych. Czy jednak tu i ówdzie, w tajemnicy przed białymi, nie praktykuje się dawnego obrządku? Nie założyłbym się nawet o centa. — Ja również — ziewnąłem chowając fajkę. — Trochę tu zbyt ciepło. Powlokłem się na .skraj Lasku, by lec pod zielonym dachem potężnych konarów. Prawie natychmiast ogarnął mnie sen. Obudzenie było przerażające. To, co wówczas poczułem, da się najlepiej określić jako śmiertelny strach człowieka postawionego w obliczu gwałtownej i okrutnej śmierci. Bez możliwości obrony. W jakimś momencie otworzyłem oczy. Bez powodu. Dokoła panowała cisza, przerywana jedynie łagodnym poszumem wiatru. Co więc mogło mnie obudzić? Może przeczucie nadciągającego niebezpieczeństwa? Otworzyłem oczy, odwróciłem się na bok, ponieważ twarde poszycie uciskało mi plecy. Wówczas dostrzegłem nieoczekiwanego przybysza. Tam gdzie lasek, w którym drzemałem, zamieniał się w łąkę spadającą ku nieznanej dolinie, ukazał się łeb zwierzęcia. Wolno, wolniutko sunął ku górze. Ku- 219 dłata głowa z małymi uszami, charakterystyczny gar-bek na grzbiecie, a przede wszystkim szarożółta barwa futra nie budziły wątpliwości, co <<> IA zwierzę. Trzeba doprawdy mieć pieikifl szczęście! Szarych niedźwiedzi żyje w Ameryce Północnej bardzo mało. Spotkałem wielu traperów włóczących się w rejonie Gór Skalistych i sporo osadników zasiedlonych u podnóży Kordylierów i żaden z nich przez lata całe nie natknął się na grizzli. Ja po raz li"-ci stawałem oko w oko z tą przerażającą bestią I Tym razem całkowicie bezbronny. Trzeba wiedzieć, że szary niedźwiedź, czyli grizzli, w przeciwieństwie do innych ssaków .1 lakuje nie sprowokowany, rzuca się na wszystko CO żywe. Dlatego najbezpieczniej schodzić mu z dro^i. Co powinienem uczynić? Zaalarmować towarzyszy. To przede wszystkim. Lecz w jaki Łagodny zefirek dął w moim kierunku, Dzięki temu niedźwiedź nie zwietrzył mnie, no 1 oczywiście nie dojrzał. Nie wlókłby się tak ospale. Myślałem gorączkowo, spoczywając bez ruchu i niemal bojąc się głośniej odetchnąć, Szary niedźwiedź nie potrafi wdrapać się na drzewo. Najpewniejszym więc ratunkiem byłoby wspięcie się "a konary najbliższego świerku czy sosny — oczywiście odpowiedniej grubości, by nie runął pod uderzeniami potężnych łap. Taki ratunek znajdował sit; w granicach moich możliwości. Jako chłopak łaził* 111 po drzewach niczym wiewiórka i ta sprawność nie pozostała bez śladu. Wiedziałem, że dam sobie rade;. Zresztą nie było innego wyboru. Przed grizzlim nie ucieknie nawet najszybszy biegacz. Potrafi doścignąć konia, mimo że sam często waży do tysiąca funtów *. Chyba jedynie antylopa, górska kozica i kujot potrafi.} przed nim uciec. 1000 funtów = ok. 450 kg. 220 Ba, lecz moi towarzysze? Zapewne drzemią, jak ja do tej pory. Każdy mój gwałtowniejszy ruch zwróciłby uwagę zwierzęcia. Spojrzałem przed siebie, przytulając głowę do pnia. Zwierz nadal człapał powoli, chwilami przystawał, pochylał łeb i chyba zrywał łodygi traw. Szary niedźwiedź jest wszystkożerny, więc może odżywiać się pokarmem roślinnym, lecz z tego, co mi o nim opowiadano, wynika, że najbardziej smakuje mu świeże mięso. Nie przepuszcza więc okazji, by je zdobyć — bez względu na to, czy mięso biega na czterech nogach czy chodzi na dwu! Wolno, bardzo wolno począłem wycofywać się ze swego stanowiska, pełzając na brzuchu, na kolanach i dłoniach. Każdy nieostrożny ruch mógł spowodować trzask jakiejś gałęzi. Posuwałem się jak rak, tyłem, wciąż ze wzrokiem wbitym przed siebie, a gdy wzniesienie zasłoniło mi widok, co kilkanaście kroków zatrzymywałem się nasłuchując. Żaden odgłos nie świadczył jednak o tym, by niedźwiedź mnie zauważył i rozpoczął swój ciężki kłus. Mniej więcej w połowie odległości od miejsca, w którym rozpaliliśmy ognisko, znów się zatrzymałem — zwierzęcia nie mogłem dostrzec. Wtedy ostrożnie wstałem i schylony, długimi cichymi krokami podszedłem do mych towarzyszy. Obaj spali. Zerknąłem poza siebie. Nic. Rzadki lasek wydawał się pusty. Może niedźwiedź skręcił w gąszcz? Chwyciłem Karola za ramię. Jak zwykle przebudził się błyskawicznie. — Grizzli — szepnąłem. Zrozumiał natychmiast. — Gdzie? — odszepnął. — Tam, wlecze się przez las. — Szybko! 221 II Porwaliśmy za ręce śpiącego Burnsa i pognali w kierunku drzew. Olbrzymia jodła, jak na życzenie, spotkała nas na skraju polanki. Karol podskoczył pierwszy, chwycił za najniższy konar, a ja popchnąłem zaspanego, oszołomionego malai — Co się stało? — wy stękał. — Dalej na górę — rozkazałem półgłosem. — Szary niedźwiedź idzie naszym tropem. Karol podciągnął go, a ja podparłem. — Szybciej, Janie! — krzykną! mój przyjaciel. — On już tu jest! Jakby mi skrzydła wyrosły na plecach, skoczyłem, nie, raczej fruną-łem na najniższy konar, a później — dalej w górę, niby po szczeblach drabiny, lecz o ileż trudniejszych do wspinania siej W końcu, zadyszany, przyległem do pnia. — Do miliona pędzli! Co za potwor — doszedł mych uszu zachrypnięty szept malarza. Ano tak. On tam był. Rzecz dziwna, że zamiast biec naszym śladem, zatrzymał :;i<; przy wypalonym czarnym kręgu ogniska. Z pochylonym łbem węszył dookoła. Zwróciły jego uwagę błyszczące puszki. Potężną łapą poprzewracał je, nacisną] Jedną. Prawdopodobnie musiała pęknąć, bo niedźwiedź począł ją lizać. Widziałem to bardzo wyraźnie. Jednak albo fasola mu nie smakowała, albo też uznał, że zbyt jej mało, bo nagle ciężkim kłusem rus/yl w kierunku jodły, na której tkwiliśmy niczym małpy w afrykańskiej dżungli. I bardziej niż one bezbronni. Potwór obszedł pień, jak gdyby badając, z której strony łatwiej przyjdzie mu się wgramolić. Słyszałem chrapliwy pomruk, gdy wspiął się przednimi łapami, usiłując potrząsnąć drzewem. — Włazi — szepnął Burns. — To JUŻ koniec... — Nie ma obawy — odparł półgłosem Karol. — 222 Zbyt wiele waży. Grizzli nie potrafi wspinać się na drzewo. — To się dopiero okaże — mruknął przerażony malarz. Potężna jodła ledwie drgnęła, a zwierz siadł gapiąc się na nas i szczerząc żółte kły. — Jeden dobry winczester — westchnął mój przyjaciel — a mielibyśmy jeszcze i tego misia na rozkładzie. Powiedział to głosem tak spokojnym, jakby od potwora oddzielała nas stalowa krata, a my wygodnie spoczywali w głębokich fotelach. Udawałem opanowanie, by bardziej nie przestraszyć Burnsa, lecz myśli kłębiły mi się w głowie niczym czarne chmury przed burzą. Grizzli na drzewo nie potrafi wejść. To prawda. Lecz może pod tym drzewem tkwić bardzo długo. Czy Indianie zaczną nas szukać? Wątpliwe. Zajęci są pogrzebem. Najwcześniej jutro Dunbar z Jeremym> jeśli nie zajdą jakieś przeszkody, wyruszą, by spraw-dzić, co się z nami stało. Tak więc czeka nas druga połowa dnia, a potem cała noc do spędzenia na twardych konarach. Może jednak niedźwiedziowi znudzi się wartowanie, może poczuje głód i odejdzie szukać łatwiejszej zdobyczy? Podzieliłem się tą nadzieją z towarzyszami niedoli, mówiąc półgłosem, jak gdyby w obawie, że niedźwiedź mnie usłyszy i postąpi akurat odwrotnie. Co za absurd! A jednak porozumiewaliśmy się półgłosem, Burns niekiedy nawet szeptem. Pod wpływem strachu człowiek krzyczy lub milknie. Widać znajdowaliśmy się w połowie drogi między wołaniem o ratunek a przerażeniem ściskającym gardło. A jednak żaden z nas nie dał się ogarnąć panice. Grizzłi nie miał chęci na spacer. Przez czas jakiś 223 siedział z łbem zadartym, następnie położył się oook ¦drzewa. — Żebym miał chociaż dolny I w ręce *— stęknął Burns poprawiając się na gałęzi. — I cóż by to pomogło? Grizzli ma czaszkę twardą jak żelazo. Wściekłby się Z bólu, ale na pewno nie przestraszył. A tak... może mu viście znudzi czekanie, aż ktoś z nas spadnie mu prosto w paszczę. W tym momencie poczułem, jak pień jodły lekko, leciutko drgnął. Zaszumiało nad głowami, poczułem podmuch wiatru. — Ho, ho — odezwał się Karol. Popatrzcie w kierunku doliny. Ciekawie wygląd.i. A wyglądało nie tyle ciekawie, co bardzo groźnie. Poprzez głęzie i czubki niższych drzew widać było skłon naszej góry. Z horyzontu zniknęły odległe wierchy zasłonięte teraz czarną gęstw.) chmur. Błyskawica zajaśniała na mgnienie oka, lecz grzmotu nie usłyszeliśmy. Zbyt jeszcze daleko znajdował lię front burzy. — Tylko tego brakowało — zgryźliwie zauważył malarz. — O, do tysiąca pędzli! Czeka nas zimna kąpiel. Może deszcz przepłoszy tego diabi Ica? -Jak myślicie? — Chyba tak — wyraziłem nadzieję Tymczasem jednak diabelec Leżał nieruchomo u stóp drzewa. Można by sądzić, że drzemał. Ale to było złudzenie. Na pewno nastawiał czujnie uszu na każdy dźwięk. Czarna linia horyzontu poszerzyła się, Oddech wiatru ¦się wzmógł. Po kilku minutach nie tylko dalekie wierchy, lecz i zielone wzgórza po przeciwnej stronie doliny zakryła szarość, a później mrok Nad nami jeszcze świeciło słońce, gdy zahuczał pierwszy grzmot. Echo powtórzyło go wielokrotnie. Po sel h zamigotało przeraźliwie żółte światło. Przez pój chyba minuty horyzont płonął ogniem, a gdy ten Zgasł, w ciszę, któ- "224 ra nastała, wtargnął łoskot podobny do dźwięku, jaki wydaje spadająca lawina kamieni. — Szykuje się ładna zabawa — ponuro stwierdził malarz. — Licho nas tu przywiodło. Nic na to nie rzekłem, odpowiedź pozostawiając Karolowi, ale ten puścił mimo uszu uszczypliwą uwagę. Pierwsze forpoczty burzy pojawiły się nad nami: długie, czarne niby macki polipa odnogi wielkiej chmury. Wiatr dmuchnął mocniej, aż drzewo zadrgało. Ze swej gałęzi ujrzałem wierzchołki innych drzew zginające się gwałtownie. Szum przemienił się w świst. Z kolei świst zagłuszyło dudnienie grzmotu. Nagle nastała noc. Zygzakowata błyskawica przekreśliła niebo. Ledwie zgasła, zapaliła się druga, po niej trzecia, czwarta... Huk gromów trwał nieprzerwanie, chyba dłużej niż dwie minuty, a gdy się urwał raptownie, wśród gałęzi poczęło szeleścić. Spadły pierwsze krople deszczu. Wkrótce krople przemieniły się w strugi, w rzeki walące z nieba z pluskiem, wśród grzmotów i błyskawic. Dokoła naszej jodły drżała ściatia wody. Woda spływała po pniu, po gałęziach i po nas. Nie tak wartkim strumieniem, jak poza zasięgiem gęstych konarów, lecz wystarczająco, by przemoczyć nawet najszczelniej opatulonego człowieka. Co prawda, miałem na sobie kurtkę skórzaną, więc moje plecy i piersi zaledwie poczuły wilgoć, lecz spodnie przemokły całkowicie i w butach chlupo-tała woda. Czułem się obrzydliwie. Spojrzałem w dół. Czy grizzli odszedł? Ciemność spotęgowana deszczem nie pozwoliła nic dojrzeć. Nie rorrnawialiśmy — następujące jeden po drugim grzmoty i tak zagłuszyłyby słowa. Wszystko ma jednak swój kres. Nawałnica wreszcie ustała. Najpierw lekko pojaśniało, później ulewa zmieniła się w kapuśniaczek. Huknął grom, gdzieś bardzo blisko, przetoczył się z hurkotem niby ciężki wóz po 15 Wołanie... 225 wyboistej drodze i ucichł w da] pomruku. Pierw- szy promień słońca rozświetl ii polankę. — Uff — zabrzmiał głos Burnsa, bardziej rzeźwy niż dotąd. — Skończyło nm,\ A bestia chyba odeszła,. Pora zejść. — Ostrożnie, ostrożnie — ostrzegł Karol. — Nawet jeśli go nie ma pod drzewem, może krążyć w pobliżu. Chwyciłem się mocniej gałęzi i ipojrzałem w dół, by doznać, jak to się mówi — Kudłata, żółtoszara bryła spoczywała nadal pod di. z ruchu. — Karolu1. — krzyknął* ¦ on już zauważył niedźwiedzia. — Leży — stwierdził spokojnie. Zadziwiające! Ale jakoś nienormalnie wygląda. Sam nie wiem, co o tym sądzić. — Pewnie rąbnął go piorun! . knął radośnie Burns. — Należy sprawd Parsknąłem śmiechem, cl vtuacja nie skłaniała do wesołości. — Niech pan nie schodzi - a I mój przyjaciel. — Nigdy pan pewnie nie miał do <. y nienia z szarym niedźwiedziem. — Więc mamy tak siedzieć w nieskończoność? Wszystko mnie boli od tych kostropa1 tązi. — Hej, tam! — ozwał się nagle gdzieś z dołu obcy głos. — Możecie zejść. On jest martwy jak głaz. — Złażę! — wrzasnął malarz. — Chwileczkę — przytrzymałem go za ramię. — Kto ty jesteś? — spojrzałem w dół. Za sąsiednim drzewem ukazał się człowiek. Biały myśliwy, nie Indianin, co natychmiast stwiec po stroju. Lecz nie był to ani Dunbar, ani jego. towarzysz Jeremy. Zaniemówiłem. — Na pewno martwy? — wyręczył mnie w pytaniu malarz. — Zaraz wam pokażę. Dostał dwa razy i ani zipnął. 226 Podszedł do drzewa i lufą długiej rusznicy parokrotnie trącił niedźwiedzi łeb. Grizzli ma twarde życie i często nawet po pięciu kulach potrafi w przedśmiertnej agonii rzucić się na swego pogromcę i ciężko zranić. Tym razem jednak potwór był istotnie martwy jak głaz. Karol znalazł się na ziemi pierwszy. Po nim Burns, na końcu ja. Nasze zainteresowanie skupiło się na niedźwiedziu. Karol obejrzał go dokładnie. — Znakomity strzał — stwierdził. — Prosto w oko. A drugi... — począł tarmosić zwierzęcia. — Mam! W lewą pierś. No, pogratulować! Wyciągnął dłoń, którą myśliwy mocno uścisnął. Dopiero teraz zainteresowałem się nieznajomym. Pierwsze spostrzeżenie — bardzo młody człowiek. Młodszy od każdego z nas. Zarośnięty na twarzy jak traper czy innego typu wędrowiec Dzikiego Zachodu. No, bo któż by zabierał z sobą brzytwę i miał chęć na codzienny rytuał golenia! Co prawda ja brzytwę zabierałem, ]cva przecież me jestem typowym traperem, raczej amatorem traperstwa w chwilach wolnych od zawodowych zajęć. Karol brzytwę zabierał, lecz i na Mnie wyprawy. Podczas zimowych — zapuszczał brodę. Uważał, że zarost dobrze chroni twarz przed mrozem i wiatrem. Nieznajomy ubrany był tak, jak ubierają się na ogół łowcy skórek: futrzana czapeczka, skórzana kurtka, takież spodnie. Wszystko dość nowe. Z okolonej zarostem twarzy spoglądały na nas bystro niebieskie oczy. Wyglądał bardzo młodzieńczo i interesująco, lecz najbardziej interesująco przedstawiała się jego broń. Już uprzednio zauważyłem, że jest to strzelba o bardzo długiej lufie. Jednak nie stara ken-tucka rusznica, jak początkowo mi się wydało. — Mogę obejrzeć? — zagadnąłem. Wręczył mi bez słowa. Winczester! A więc broń tej 227 samej marki, co moja, choć bardzo się różniąca. Produkcji znacznie późniejszej, bo z 1373 roku, i prawie nowiutka. Lecz nie na tym polegała główna różnica, a na znacznie dłuższej lufie i dodatkowym celowniku. W rękach nawet średnio sprawnego strzelca był to oręż niezawodny. Poczułem lekką zazdrość, kiedy oglądałem to arcydzieło rusznikarskiej sztuki. W jaki jednak sposób posiadacz tej broni (><> trafił zastrzelić niedźwiedzia? I to podczas burzy i ulewnego deszczu? Poprosiłem o wyjaśnienie. Roześmiał się: — Ja za tym misiem wlokłem i<; od kilku godzin. Tam — wskazał ręką za siebie nad rzeczką w dolinie zupełnie przypadkowo zauważyłem jego ślady. Łatwo było poznać, że to niedi lecz jakiego gatunku? Taki mądry to ja nie jestem, Wnioskując z ro-stawienia łap, na pewno olbrzym, No, i rzeczywiście okazał się wielkoludem. Więc... jak powiedziałem, na widok tak potężnych odcisków sefCi zabiło mi mocniej. Ruszyłem w pościg. Wiatr dal w moim kierunku, zwierz nie mógł mnie wyniuchać, ale bałem się, że dojrzy i ucieknie. — Grizzli nigdy nie ucieka wtrącił Karol. — O tym dobrze wie każdy traper. — Grizzłi? — zdziwił się przybysz, — To... to jest grizzli? — A jakże — przyznał mój przyjaciel. — Ale heca! — ucieszył się chłopak. - Sądziłem, że on ma szare futro. Tak md opowiadano. — Źle ci opowiadano. To jest szary niedźwiedź Gór Skalistych, najgorsza z drpieżnych bestii. A ty co myślałeś? — Myślałem, że to jakiś odmieniec z gatunku brązowych, tylko tak posiwiał ze starości. Ledwie opanowałem śmiech. Chłopak nie wiedział, na co poluje! Zaiste, trzeba posiadać wyjątkowe szczę- >28 I ście, by podczas burzy i przy bardzo złej widoczności dwoma strzałami rozłożyć najgroźniejszego drapieżnika Północnej Ameryki, a nie stać się jego ofiarą. — O, do tuzina pędzli! — wykrzyknął Burns. — Malutka pomyłka! I co dalej? — To było tak: on począł gramolić się przez łączkę. Dopiero wówczas go spostrzegłem, jednak zbyt daleko jak na strzał. Ojciec uczył mnie, by nie czynić zbytecznego huku. Jeśli myśliwy nie jest pewien wyniku, niech nie pociąga za spust. To tylko płoszy okoliczną zwierzynę. — Rozumne słowa! — przytaknął Karol. — Twój ojciec zna się na rzeczy. Ale mów, jak to było z tym niedźwiedziem? — Więc, jak już rzekłem, miś wdrapał się na szczyt tej góry, nie obejrzawszy się ani razu. Dalej rósł lasek, a za laskiem ujrzałem polanę. Jeśli na nią wyjdę, spłoszę zwierza, kalkulowałem sobie... — Ha, ha! — nie wytrzymał malarz. — Do tysiąca pędzli! Bał się, że przestraszy szarego niedźwiedzia! — Ciii! — przestrzegł mój przyjaciel. — Nie tak głośno. Opowiadaj dalej — zwrócił się do chłopaka. — Ukryłem się w cieniu drzew przemysliwując, jak by podejść misia. A on jakoś bardzo dziwnie się zachowywał. Począł krążyć wokół drzewa, później próbował wspiąć się na nie. Nie mogłem pojąć, czego szuka. Wytrzeszczałem oczy, aż wreszcie między gałęziami dostrzegłem jednego z was. Bardzo mnie to zdziwiło. Przecież brunatny niedźwiedź nie sprowokowany nie atakuje ludzi. A poza tym cóż to za myśliwy, co ratuje się ucieczką na drzewo? Po prostu hańba! Dlaczego nie strzela? Czekałem, co nastąpi dalej. Wtedy nadciągnęła burza, lunął deszcz. To była dobra okazja do działania. Niedźwiedź, zamiast odejść, nadal spoczywał pod pniem. Byłem pewien, że teraz mnie nie zwęszy. Zbliżyłem się z przeciwnej strony. Grzmiało bez przerwy i pew- 229 nie od tego huku zwierzak całkiem zgłupiał, bo nie poruszył się. Dwa razy pociągnąłem za spust, celując w głowę i lewy bok. Po czym Zwiałem w gąszcz i czekałem, co będzie dalej. Air nic się nie wydarzyło. Burza minęła, miś nawę I nie drgnął. Tak więc moje kule okazały się celne. I to wszystko. Dlaczego uciekliście na drzewo, gdzie są wasze strzelby? Wypowiedział to wszystko prawic jednym tchem, a teraz spoglądał na nas, zapewni- : i odziewając się podziękowań za pomoc. — Zupełnie nieprawdopodobna historia —zaczął Karol. — Grizzli chyba rzeczywiście zgłupiał nie rzucając się na tak łatwą zdobycz. Doprawdy miałeś niewiarygodne szczęście i... całkowity brał; roztropności. Na przyszłość nie poluj w ten sposób, bo możesz sam zostać upolowanym. Tak czy siak, Jesteśmy ci bardzo wdzięczni za te dwa celne . a jako dowód wdzięczności służę ci najlepszą, na jal.a mnie stać, radą; bierz nogi za pas i natychmiast wracaj lam, skąd przybyłeś. Chłopak spochmurniał: — Co to ma znaczyć? Jeśli wam moje towarzystwo niemiłe, oczywiście, że odejdą. Jednak... dziwna ta wdzięczność. Jeszcze się z taką nic spotkałem. — Pozwól, Karolu — wtrąciłem mc — sprawa wy-, maga wyjaśnienia. I to dokładnego. Pytałeś — zwróciłem się do przybysza — czemu nie posiadamy broni? Po prostu zabrano ją nam. — Kto? — Indianie. — Czyżby tu był rezerwat? Ugryzłem się w język, powiedziałem zbyt wiele, lecz Karol był winien swą nazbyt szorstką radą. Obraził przybysza. Ale jak teraz temu chłopcu wytłumaczyć nasze dziwaczne położenie, nie zdradzając tajemnicy Czejenów? Przecież on w najlepszej intencji może tu 230 sprowadzić wojsko! Za późno na zmyślenie jakiejś wiarygodnej bajeczki. Nie ma innego wyjścia — trzeba zaryzykować i powiedzieć mu prawdę. Chłopiec zresztą budził zaufanie. Westchnąłem: — Nie, to nie rezerwat. O kilka mil stąd znajduje się wioska czerwonoskórych. Wszystkie wiodące do niej szlaki są pilnowane i chyba tylko burzy zawdzięczasz, żeś tutaj dotarł. — Wioska czerwonoskórych? Nie rezerwat? Więc istnieją jeszcze takie wioski? Ojciec mi nie uwierzy, kiedy mu o tym opowiem. — Lepiej, żebyś nie opowiadał. — Dlaczego? Spojrzałem pytająco na Karola. Ale nawet nie mruknął słówkiem, by mi pomóc. — Posłuchaj uważnie — zwróciłem się do chłopca. — To, co ci za chwilę powiem, jest tajemnicą znaną niewielu ludziom. Musisz nam dać słowo, że bez naszej zgody nikomu jej nie zdradzisz. Oczy mu się zaśmiały: — To dopiero tajemnicza sprawa! Dają słowo, że będę milczał jak głaz. Moje traperskie słowo! — dodał z uroczystą powagą i uścisnął moją dłoń, jakby dla przypieczętowania obietnicy. Jakże wydawał się dziecinny! Opowiedziałem więc w wielkim skrócie o naszej przygodzie i o tym, w jaki sposób znaleźli się tu Czejeno-wie. — Ja nie dałbym się złapać — odrzekł z zawadiacką zarozumiałością. — Trzech uzbrojonych mężczyzn... Czy może po raz pierwszy wyruszyliście na myśliwską wyprawę? Uśmiechnąłem się. Przekonywać tego młodzika o naszym, a zwłaszcza Karola westmańskim i traperskim doświadczeniu uznałem za bezcelowe. — Słuchaj — zauważyłem nieco oschle — przed 231 zmierzchem musimy wr< W przeciwnym przypadku zaczną "nas szukać, tlO i oczywiście znajdą. A ciebie razem z nami. Wó tożegnasz się z wol- nością i bronią. — O, nie dam się! Mój winczester jest niezawodny. Groźnie to zabrzmiało, dla na Stkich. — Zginiesz — przestrzeli irol (wreszcie odezwał się) — a my razem z tobą. (> to ci chodzi? — No... nie. Mieć was na sumieniu? Co by na to rzekł mój ojciec? Mówiłeś — zwrócił się do mnie — że dwaj biali traperzy są wodzami tych dziwnych Indian. Czemu więc was nie wyp ' Jakaś zagmatwana sprawa. Nie rozumiem. — Istotnie zagmatwana — potwierdził Karol. — Postaram się wyjaśnić pewni , powinieneś je znać, skoro tyle już wiesz. Mój pi I — kiwnął głową w moim kierunku — bardzo wszystko streścił, aż za bardzo. Nie jesteś głodny? — Jeszcze jak! — Janie, rozpal mały ogieniek i podgrzej puszkę fasoli. — A nie można by spróbować m ty szałem, że łapy niedźwiedzie to przysmak. — I dobrze słyszałeś, ale ten twój grizzli to wiekowy starzec. Skóra, żyły i kości. Chodź, pójdziemy się przejść, nie będziemy sterczeć na tej odkrytej polanie. Zniknęli wraz z Burnsem za pierwszymi drzewami. Niezbyt zadowolony zająłem siq gromadzeniem opału, a później szybko przygotowałem posiłek. Po czym ruszyłem szukać towarzyszy. Siedzieli za rozłożystym krzakiem, tak pogrążeni w rozmowie, że mógł ich zaskoczyć taburi galopujących mustangów. — Fasola podgrzana — oświadczyłem zwięźle. 234 Wróciliśmy do ogniska. Przy nim nasz gość z wielką energią zajął się opróżnianiem puszki. — I co postanowiliście? — zapytałem. — Nasz młody znajomy proponuje, abyśmy wraz z nim natychmiast zeszli w dolinę. Zna szlak prowadzący wzdłuż rzeczki do osady drwali trzebiących lasy po tamtej stronie — pokazał ręką kierunek. — Jakich drwali? — zdumiałem się. — Nasz kolega, na imię ma Artur, para się .myśliw-stwem i dostarcza mięsa ludziom, którzy rąbią tamten bór, za rzeczką i za doliną. — Projekt nie do przyjęcia — zaprotestowałem. — Jeśli nawet się uda, będzie nas kosztować utratę obu łodzi i broni. — Słusznie, toteż traktuję to jako ostateczność. Mi-me to uważam, że nie powinniśmy tracić kontaktu z naszym gościem. — A płótna! — wykrzyknął Burns. — Do tysiąca pędzli! Mam je stracić? — Przecież powiedziałem, że to ostateczność. Przedtem musimy porozmawiać z Dunbarem. Kto wie, może nawet skontaktować go z Arturem? — I czegóż to spodziewasz się po rozmowie z Dunbarem? Czy w jej wyniku Artur nie powiększy naszego grona? Dunbar zaciekle strzeże tajemnicy wioski i wpadnie we wściekłość dowiedziawszy się, że jeszcze jedna osoba, i to obca, została poinformowana o sprawie. W dodatku przez nas. — Chyba przesadzasz, Janie. Dunbar przemyśliwa 0 odejściu stąd i kontakt z Arturem uzna za sprzyjającą jego planom okoliczność. Uważam, że Dunbar 1 Artur powinni porozrrjfewiać ze sobą. W tajemnicy i w cztery oczy. — Nadal, Karolu, nie rozumiem, o co ci chodzi. Przecież Dunbar, tak samo jak Jeremy, kontaktuje się co pewien czas z mieszkańcami jakiejś tam osady. 235 — Lecz tylko przy okazji sprzedaży skórek. — Cóż za różnica? — Olbrzymia, bo obcym handlarzom Dunbar przecież nie zwierza się ze BWych kłopotów i nie zdradza istnienia wioski. Co innego Artur, któremu przecież można zaufać. — Oczywiście! — przytaknął chłopak. — No, dobrze — zgodziłem mc. — Przypuśćmy, że spotkanie dojdzie do skutku. Ale czy stworzy ono jakieś nowe dla nas szansę ucieczki? — Kto wie, kto wie? Pamiętaj, Janie, że sam Dunbar od dawna nosi się z myślq odejścia stąd. — Ba! Białej Antylopie będzie to na ><:kę, bo ten fakt przywróci mu władzę. Ale to nie dotyczy nas. Chyba że wierzysz w obietnice czarownika, który mówił, że nas uwolni, gdy pomożemy mvi obalić rządy Dunbara. Ja nie wierzę. — I ja początkowo podzielałem taki pogląd. Jednak po głębszym zastanowieniu się doutdłem do wniosku,, że możemy wygrać wolność bet względu na to, czy obietnice Antylopy są szczere, czy tez kłamliwe. Może liczy na naszą naiwność. Lecz me o to w lej chwili mi chodzi, a o spotkanie Dunbara z Arturem. Ostateczna decyzja zależy od trapera, sądzę jednak, że będzie chciał z nim porozmawiać. — To może potrwać i dwa dni, Przez te dwa dni Artur będzie musiał przebywać w tych stronach ryzykując, że schwytają go Indianie. — Nie dam się! — chłopak wojowniczo potrząsnął pustą już puszką. — Dzielny wojaku — odparłem ironicznie — nie wiem, jak dawno parasz się traperką, lecz on — skinąłem głową w stronę Karola — ma na rozkładzie więcej niedźwiedzi niż ty liczysz sobie lat, a wydeptał na pewno nie mniej ścieżek niż twój ojciec, dzielny tra- 236 per, o którym nam opowiadałeś. A jednak znalazł się w niewoli, wraz z nami. Unikaj zarozumiałości, mój chłopcze, a przede wszystkim mierz swe siły na zamiary. Los lubi płatać figle zbyt pewnym siebie. Zabrzmiało to, wbrew mojej intencji, nieco mentorsko, czego przecież nic znoszę. Jednak osiągnąłem skutek: nasz młody gość spoważniał. Popatrzał na Karola, a później odpowiedział głosem, w którym zabrzmiała nutka skruchy: — Przepraszam, nie chciałem was urazić. Nigdy nie przebywałem w niczyjej niewoli i trudno mi wyobrazić siebie w łapach najbardziej nawet łagodnych czerwonych skór. — Bo to już nie te czasy — zauważył Karol. — A tych dawnych lat, gdy Dakoci czy Komańcze błyskali tomahawkami przed oczyma struchlałych wędrowców, nie możesz znać. I my, jak nas tu trzech widzisz, zapomnieliśmy o tamtej przeszłości, no i taki jest właśnie skutek. Co prawda, naszą wpadkę tłumaczyć można niezwykłym zbiegiem okoliczności, ale kiepskie to tłumaczenie. Bo chociaż Indian zapędzono na ziemie rezerwatów, Dziki Zachód pozostał nadal dziki i wszystko jest tutaj możliwe, wbrew teoriom różnych mądrali, jacy nigdy nie wytknęli nosa poza granice miast. Pamiętaj o tym, jak długo będziesz wędrował po różnych pustkowiach. — Więc co mam robić? Odejść? A tak bardzo chciałbym spotkać się z tym białym wodzem Indian! — Spotkasz się, sprawa nie wydaje się trudna, skoro dotarłeś aż tutaj przez nikogo nie zauważony — powiedział Karol. — To pr|;ez pogrzeb — zauważyłem. — Prawda, jednak wątpię, aby z tej przyczyny zlekceważono bezpieczeństwo wioski likwidując warty. — Wobec tego... burza — wyraziłem swe przypuszczenie. 237 — Już to mówiłeś. Tak, burza istotnie mogła zwiadowcom utrudnić obserwację terenu. — Dunbar pewnie sądzi, ze stąd nikt nie może nadejść — odezwał się Burns. — I nic nie wie o drwalach! — wykrzyknąłem. — To brzmi jak bajka. — Chwileczkę, Janie. Arturze - zwrócił się Karol do chłopca — jak daleko stąd rąbią las? — Ba, trudno dokładnie o '/oby to była równina, ale w górach? — Długo stamtąd wędrowali — Dwa pełne dni i jeszcze kawałek, lecz nie szedłem najkrótszą drogą, rozglądałem lic. za zwierzyną. — Hm... wygląda, że niezbyt daleko, oczywiście w skali tych pustkowi. Więc nieco dziwne, ze Czejenowie nie wystawili wartowników. — A jakiż tam drwal wybierze lifl na wycieczkę? I po co? Ma dosyć roboty na mieJlCU, Dunbar na pewno dobrze o tym wie — zauważy! malarz. Karol pokręcił głową. , — Wasz Dunbar może nic nie wiedzieć 0 tych drwalach — niespodziewanie Artur t :;u; do rozmowy. — Nie zdążył się dowiedzieć, — Nie zdążył? — zdziwił się Karol. — A to dlaczego? — Nie ma jeszcze tygodnia, odkąd fcu przybyli. Parsknąłem śmiechem. Zagadka, nad którą głowiliśmy się od kilku minut, okazała :.ie dziecinnie łatwa do rozwiązania. Burns również zachichotał. — Czemuś o tym od razu nie wspomniał? — zirytował się Karol. — Mówiłoś o osadzie, dlatego uznałem, że przybysze mieszkaj;) tam ód dawna. — Przejęzyczyłem się. To tylko kilka szałasów. — Wygląda więc na to — mówił Karol — że wzdłuż tej doliny nie ma indiańskich posterunków, bo nie było potrzeby. Lecz taka sytuacja może szybko się zmienić. Niech tylko Dunbar, Jeremy lub którykolwiek z czer-wonoskórych myśliwców dowie się o drwalach! — Jakież to ma dla nas znaczenie? — zagadnąłem. — Czy straże są, czy dopiero będą, sprawa obojętna. Nie mam zamiaru przekradać się do żadnych drwali, chyba że ktoś z was poniesie „Albatrosa", a później przetransportuje go do Północnej Dakoty, by zwrócić Gilber-towi. To wszystko, co w tej sprawie mogę powiedzieć. — Znakomicie, doktorze! — ucieszył się malarz. — Jestem tego samego zdania. Ani mi się śni rozstawać z „Pelikanem". Karol skrzywił się zabawnie. — Doskonale — zauważył. — Tymczasem jednak Artur powinien spotkać się z Dunbarem. To jest najpilniejsze. — Jak mam tego dokonać? — spytał chłopak. — Ułatwimy ci sprawę. Wrócisz w dolinę i do chwili spotkania z traperem zaniechasz polowań. Echo strzału mogłoby zaalarmować Indian. — A może już zaalarmowało? — przestraszył się chłopak. — Przecież zabiłem niedźwiedzia. — Podczas grzmotów. Dlatego nikt z nas nie usłyszał głosu twego winczestera. I to z odległości zaledwie kilkunastu kroków! — Jak długo mam czekać na Dunbara? — Dzień, może dwa. — A co mam jeść przez ten czas? — Oddamy ci całą żywność, którą tu przynieśliśmy. Ogniska nie rozpalaj, nawet w dzień. Wiatr niesie zapach dymu bardzo daleko. — Jasne — zgodził się. — Jakieś przecież doświadczenie zdobyłem podczas swych wędrówek. — Jednak uznałeś grizzli za niedźwiedzia brunatnego. Cud prawdziwy, że ta przygoda zakończyła się szczęśliwie. A więc wracaj nad rzeczkę w dolinie, a od jutra dobrze wytrzeszczaj oczy na wszystkie strony 239 świata. Zdarzyć się bowiem może, że jakiś wałęsający się Indianin trafi tutaj, zauważy szarego niedźwiedzia i pocznie szukać myśliwca. — Gdyby tak można tego misia gdzieś ukryć — zaproponował Burns. Uśmiechnąłem się. Malarz, zupełnie nie orientował się w wadze grizzli. — Nie damy rady — stwierdzi) Karol. — A nawet gdybyśmy potrafili zaciągnąć r,<> W Kłąb lasu, pozostanie ślad nie do zatarcia. — A czy mogę obciąć mu pazury? — zapytał chłopak. — Słyszałem, że z takich pazurów myśliwcy i Indianie robią naszyjniki stanowiące dowód odwagi. — I dobrze słyszałeś. Obetnij, najlepiej całe łapy. To pójdzie szybciej. Będziesz miał zajęcie na cały jutrzejszy dzień, jeśli oczywiście potiadasz odpowiednie narzędzia. — Nie mam. — To poprzestań na wyrwaniu pazurów. Zrobienie naszyjnika odłóż do powrotu w cywilizowane strony. Chętnie bym ci pomógł, lecz nie pora teraz na takie zajęcie. No, czas nam się rozstać Karol wstał z miejsca. — Zabieraj żywność i znikaj. My również musimy stąd odejść. Gdyby nas zaikoccono w sąsiedztwie grizzli, wynikłyby z tego nie lada kłopoty. Jeszcze raz dziękujemy ci za pomoc. Bywaj! Uścisnęliśmy sobie dłonie. Chłopak wpakował do sakwy nasze puszki, doLć sprawnie uporał się z niedźwiedzimi łapami i pomaszerował ipadsistą łączką ku dalekiej rzeczce w dolinie. Odetchnąłem. Jak dotąd los nie szczędził nam nieoczekiwanych przygód. — Ruszamy — zarządził Karol. — Dunbar radził nie wracać do wsi przed zmierzchem — przypomniałem. — Toteż nie wracamy do wsi. Po prostu zmienimy 240 miejsce przymusowego odpoczynku. Deszcz zatarł nasze tropy, ale niestety nie rozmył śladów ogniska i nie rozpuścił grizzli. Na to nie ma żadnej rady. Chodźcie Wracaliśmy zupełnie inną trasą. Dźwiganiem kociołka obarczyłem Burnsa, a ponieważ puszki zabrał Artur, w moim worku pozostało jedynie nieco sucharów i trochę kawy — ciężar, którego prawie nie odczuwałem. Poza tym, Karol już się nie spieszył tak jak poprzednio, a droga, którą obra'1, była wygodnym szlakiem wiodącym nie przez dokuczliwą gęstwę zarośli, lecz przez rzadko rosnący lasek przerywany pasmami łąk. Szliśmy grzbietem wzgórz, od czasu do czasu schodząc ku malutkim przełęczom dzielącym wzniesienia, aż na koniec Karol skręcił w prawo, przedarł się przez pas niskich krzewów, za którymi ujrzałem polanę oto-toczoną z trzech stron wysokopiennym borem. — Tu zostaniemy do zmierzchu — wyjaśnił. — Później prościutko w dół, a trafimy wprost nad jezioro. Ściągnął kurtkę, rzucił ją na trawę i siadł na niej. — Co będziemy jeść? — zaniepokoił się Burns. — W brzuchu mi kruczy po tym spacerze. Czy to słuszne, że daliśmy chłopcu nasze WBZyStkie konserwy? — Owszem, słuszne — odparł mój przyjaciel. — Pozbawiony żywności musiałby polować. — Mam suchary — pocieszyłem malarza. — Kiepski to pokarm, ale zawsze coś... A poza tym jest jeszcze reszta kawy. Niestety, nie widzę tu ani kropli wody. — Jak się dobrze rozejrzysz, znajdziesz jej całe wiadro — poinformował Karol. — Gdzie? % — Tam — wskazał ręką. — Dziura na skraju lasu. — Świetnie! — ucieszył się malarz. — Zaschło mi w gardle, zaś język mam twardy jak kołek. — Ostrożnie! — przestrzegł Karol. — Woda nie nadaje się do picia bez przegotowania. 16 Wołanie... Burns ciężko westchnął: — Nazbieram suszu i rozpalę ogień. Pomaszerował z kociołkiem ku pobliskim drzewom czarnego lasu. To, co Karol nazwał „dziurą", musiało być miniaturowym stawkiem z rodzaju, jaki można napotkać jedynie w pierwotnym Lesie. Nigdy nie zdołałem odkryć pochodzenia tych jam, dość płytkich, wypełnionych ciemną, o bagiennym zapachu cieczą, bardzo różniącą się od źródeł tryskających ze zboczy gór. Wystrzegałem się picia takiego płynu pr/.rd zagotowaniem. Karol drwił z mej ostrożności chwili, w której — wbrew mym ostrzeżeniom — ugasi] pragnienie wprost z „dziury". W kilka godzin potniej by] ciężko chory na żołądek, co w podróży konnej i i stkowia sta- nowi dolegliwość niezwykle uciążliwą. Wykurowałem go zresztą szybko przy pomocy mojej apteczki. Od tamtego czasu nigdy więcej nie pil „dziurawej" wody. — Kim właściwie jest ten Artur? zapytałem widząc, że mój towarzysz mości sobie legowisko do snu. — I o czym tak długo gadaliście? — Nazywa się Simon i para lie, traperką, moim zdaniem całkowicie zbytecznie; jego Ojciec wraz z drugim, młodszym synem prowadza gospodarkę, larmerską gdzieś tam w Wyomingu. Na pewno dodatkowa para rąk bardzo by im się przydała. Jestem przekonany, że to sam ojciec Artura mocno mu w głowie zawrócił (chyba wbrew własnej intencji), opowiadając o swych łowieckich sukcesach. Pewnie teraz tego żałuje. Artur poluje jedynie w lecie, Jest to więc raczej zabawa niż przynoszący zyski proceder. Z wyjątkiem obecnego wypadku. Firma drzewna płaci mu bowiem za dostarczanie mięsa drwalom. Chłopak jest nieco zarozumiały. Po tym przedziwnym ustrzeleniu szarego niedźwiedzia uważa się na pewno za mistrza łowów. Mniejsza z tym. Na swą wycieczkę (tym jednak razem 242 płatną) wybrał się dopiero po raz trzeci. Za pierwszym razem, jak opowiadał, towarzyszył jakiemuś traperowi z prawdziwego zdarzenia. Na pewno coś tam na tym skorzystał. Jest pojętny i umie patrzeć. W przeciwnym wypadku nie dotarłby tutaj, nie dotarłby w ogóle nigdzie poza osiedla i farmy. — No i posiada tak zwany łut szczęścia — wtrąciłem. — Przykładem grizzli. — To chyba nie tylko łut szczęścia, lecz równocześnie całkowita nieświadomość niebezpieczeństwa. — W danym wypadku na jedno wychodzi... — Może. Artur bardzo się upierał, aby nam towarzyszyć w drodze powrotnej do wioski. Trudno było go przekonać o bezsensowności takiego postępku, wobec czego spróbowałem uderzyć w jego czułą strunę: w zarozumiałość. — Wykorzystałeś brak doświadczenia. Nie wygląda to ładnie. — A cóż miałem począć? Zgodzić się, by wpadł dobrowolnie w ręce Czejenów? Uważam, że okoliczności całkowicie mnie usprawiedliwiają. Zresztą na ten temat możemy jeszcze podyskutować. Ale... w Milwaukee. Machnąłem ręką na taką propozycję, wydała mi się bardzo odległa. — Mów dalej, Karolu — rzekłem. — Powiedziałem Arturowi, że od jego postępowania zależy nasze ocalenie. To był celny strzał. Chłopak tęskni za niezwykłymi czynami. — Zrozumiałe; W jego wie&u... — Oczywiście. Nie byłem inny w latach młodości. Ale do rzeczy... Artur ustąpił i doszliśmy do porozumienia. — Dość niebezpiecznego — zauważyłem. — Ba, w przeciwnym wypadku chłopak na pewno by stąd nie odszedł albo odszedł po to, by uczynić kapitalne głupstwo: zawiadomić najbliższy posterunek 243 wojskowy. Zdajesz sobie, Ja rawę, co by z tego wynikło? — Tak — przyznałem ponuro. — No właśnie! — A więc pewnie dojdzie ilo -potkania z Dunbarem. Miejmy nadzieję, że wszystko lię uda i żaden Indianin nie dowie się o nim. Lecz CO nam z tego przyjdzie? I jaką korzyść odniesie Dunbar? Doprawdy nie widzę żadnego sensu w potajemnej ¦chadzce. Na co liczysz? — Na to, że Artur Simon RlOte okazać się bezcennym pomocnikiem Dunbara na drodze do wolności. — No, no! A w jakiż to spo»ób? sceptycznie wyraziłem zdziwienie. — Ba, trudno mi w tej chwili nt kakie pytanie odpowiedzieć. Trzeba poczekać ni Ich rozmowę. Coś z niej wyniknie. — Miejmy nadzieję — westchnąłem — Woda się gotuje! — zawołał Burns, — Chcecie kawy? Napiliśmy się kawy, a potem Karol rozciągnął się do drzemki, a ja powędrowałem na !. tego grzbie- tu raz jeszcze przyjrzeć siq dalekiej dolinie. Być może — rozmyślałem przyjdzie nam tędy powędrować, pozostawiając lodzie na pastwę losu. Siadłem na trawie głowiąc .. ;. jak by tu uniknąć tak katastrofalnej perspektywy, związanej z wyczerpującym marszem poprzez dzikie bezdroża. Niech licho porwie! — Nad czym pan tak duma, di — zapytał znienacka malarz. Wyjawiłem mu swe ponure przypuszi &enia. — A więc jednak nie wierzy pan, że pewnego dnia odpłyniemy stąd mając wialr w żaglach? — I wierzę, i nie wierzę. Nie jestem prorokiem. Jeśli spotkanie Dunbara z Simonem dojdzie do skutku, jeśli na dodatek nikt z Indian o tym się nie dowie, może 244 z tego coś dobrego dla nas wyniknąć. Tyle tylko potrafię powiedzieć. — Pan Gordon twierdzi, że rozmowa Dunbara z Arturem zwiększa szansę naszej ucieczki. — O jakiej ucieczce pan mówi? Czy łodziami, czy też piechotą poprzez dolinę? — Nawet nie chcę myśleć o takiej ostateczności. Nadal liczę na „Pelikana". A co z moimi płótnami? Jest przecież rzeczą niemożliwą, abym je mógł spakować na pieszą wędrówkę. — Ileż tego się zebrało? — Czternaście szkiców ołówkowych, siedem akwarel i dwa olejne obrazy. — Nie tracił pan czasu — powiedziałem z uznaniem. — Prawda, lecz teraz mogę stracić cały ten dorobek... Rozumiałem doskonale powód jego strapienia. Nie znalazłem słów pociechy, bo sam w tej chwili czułem się bezradny jak nigdy dotąd. Siedzieliśmy w milczeniu, obserwując daleką panoramę gór. — Pan Gordon śpi — odezwał się malarz. — Zazdroszczę mu równowagi ducha. On chyba nigdy nie daje się pokonać przeeiwnościom. — Ba, zdobył doświadczenie, jakiego my obaj na pewno nie posiadamy. No, ale trzeba wrócić na polankę. Sen w samotności nie zawsze wychodzi na zdrowie, zwłaszcza w tych okolicach. — Grizzli — mruknął Burns podnosząc się. — Właśnie. Jednak spokoju tego dni$ nie zakłócił nam ani drapieżny czworonóg, ani żaden człowiek. Gdy słońce skryło się za graniami dalekich wyso-czyzn, a siwy zmierzch począł spływać w dolinę, Karol poderwał nas do marszu. Jego znajomość terenu była zaiste zdumiewająca. Bez wahania najpierw powiódł nas grzbietem wzniesień, a potem skręcił przy najbliż- 245 szej przełęczy. Od tego miejsca nieprzerwanie kroczyliśmy lasem w dół. Wreszcie rozstąpiły się ostatnie drzewa i ujrzałem płaszczyznę taki, Wprost przed nami ciemniały wody jezioru, a na Iowo, na granicy puszczy, migotały drobniutkie światełka porozpalanych ognisk. To indiańskie sąuaw warzyły wieczorny posiłek. — Obrzęd się skończy) - itwierdził Karol. —Przychodzimy w odpowiednim czasie. — Nie za wcześnie? zaniepokoił się Burns. — Będziemy defilować przed całą wioską. — Jestem prawie pewien, /,<• mil na nas nie zwróci uwagi. Zbyt są wszyscy zajęci. Przeszliśmy przez łączkę az do miejsca, w którym spoczywały nasze żaglówki. Nal iięgnąć po zapa- sy, w tipi nie było już ani odrobin u ości. Mieliś- my jeszcze tego sporo, Lucas Gllberl wyposażył nas aż nazbyt hojnie, lecz jak długo możni odżywiać się wyłącznie konserwami? Powiedziałem Karolowi, że przy okazji należy i na ten temat pon lać z Dunbarem. Albo niech nam odstępuje część swych łowieckich trofeów, albo niech zwróci broń. W dalszej drodze, mimo te parokrotnie musieliśmy przechodzić obok indiańskich Ognisk, nikł nas nie zaczepił. — Kiedy poszukasz Dunbara? — zagadnąłem Karola. — Jeszcze dziś — mruknął. — I pamiętaj wspomnieć mu 0 naszych żołądkach. Jak mi wiadomo, czerwonoskói ¦ :e karmili swych jeńców. Fasola i boczek już mi gardłem wyłażą. — To prawda, że karmili, ale przed przywiązaniem do pali i próbą celności najlepszych łuczników. Ponieważ nam to nie grozi, nie narzekajmy. Zresztą zagadnę go o to. Po tych słowach wyjął kapciuch i począł nabijać fajkę tytoniem. Jakoś mu się nie spieszyło. 246 — Noc nadciąga — zwróciłem mu uwagę. — Bardzo dobrze. Najlepsza pora na rozmowę, której nikt nie powinien podsłuchać. — Gdzie chcesz szukać Dunbara? — Bardzo jesteś ciekawy, Janie. Więc teraz zdradzę wam to, czego jeszcze nie mówiłem. Otóż włócząc się po lesie w przededniu pogrzebu tego nieszczęśnika natrafiłem na typowy traperski blokhauz. Dość stary, sądząc po belkach. Do wnętrza nie zaglądałem, bojąc się, że mnie ktoś przy tym zaskoczy. Ale i bez zaglądania twierdzę, że w tym budynku mieszkają obaj biali. I to od dawna. Wznieśli go, gdy nie było tu jeszcze Czejenów. To pewne. — No, no — zauważyłem nieco zgryźliwie — pełen jesteś tajemnic, Karolu. Jaką jeszcze przed nami ukrywasz? I czy postępujesz słusznie? — Wybacz. Miałem o wszystkim opowiedzieć podczas naszej wycieczki i powiedziałbym, gdyby nie przygoda z grizzli i Artur. — Niech będzie i tak — zgodziłem się. — Może wyruszymy razem? Potrząsnął przecząco głową: — W pojedynkę zawsze łatwiej uniknąć niepożądanych spotkań. Wybiorę się sam. — Czy to bezpieczne? — ratroskał się malarz. — Ciągle myślę o tym czerwonoskórym, którego znalazł doktor. We trójkę łatwiej się obronić. — Gdy ma się broń — zaprzeczył Karol. — Nawet sto par rąk nie chwyci w locie pierzastej strzały ani nie zatrzyma w biegu kuli. Nie, nie. Wolę iść sam. Chociażby dlatego, że tylko ja znam drogę. W myśli przyznałem Karolowi słuszność. Zabranie na nocną wyprawę tak mało doświadczonego człowieka jak Burns byłoby czymś więcej niż ryzykiem, a pozostawienie go w tipi samotnego — prawie że grubiań-stwem! Co się tyczy mnie, nie wiedziałem, gdzie wzno- 247 si się blckhauz, w ciemnościach łatwo mógłbym stracić z oczu Karola, albo jeszcze gorzej — wpaść na któregoś z wioskowych strażników Znając mego przyjaciela nie żywiłem żadnych obaw 0 jego bezpieczeństwo, pewien, że trafi do celu. Zapadła noc, umilkły pokrzykiwania dzieci i szczekanie psów. Wioskowa uliczka pustoszała powoli, aż wreszcie zamarł ostatni szelesi kroków. Weszliśmy do tipi, w ciemność czarną jak smoła, i ledwo odnaleźliśmy po omacku swe legowiska. — Idźcie spać — poradził Karo] - Czekanie na mnie nie ma sensu. Sam nie wiem, kiedy wrócę. Może dopiero nad ranem? Posiedzę z pół godziny. Kiedy odszedł — nie wiem. n Inrdzo szyb- ko przy akompaniamencie Li .pywania Burnsa. Zbudziło mnie lekkie szturchnięcie We wnętrzu tipi było widno, blask sączył się pri wejścio- wy otwór. Karol pochylał sit; nade mną, — Nie śpię — mruknąłem, niei my jego postępowaniem. Nagłe przypomniałem sobie 0 Siadłem, Senne zamroczenie znikło, — Widziałeś Dunbara? — A jakże. Jeremy'ego 111 ga i treściwa. Lecz o tym jaki jestem głodny. No, rusz się] Na zewnątrz owionął mnie rzeźw; luch. Między pniami drzew ujrzałem śei i, łąka iskrzyła się kropelkami rosy, a tafla jeziora niczym lustro odbijała promienie słońca, które ie wyjrzało zza szczytów okolicznych wzniea ladał się pogodny dzień. Może ten widok napełni} moje serce otuchą, znikły ponure myśli trapiące n dniego dnia. Przypuszczałem, że Karol zbudził mnie po to, abym pomógł mu rozpalić ognisko. Ku swemu zdziwieniu 248 wyprawie. towa była dłu- masz pojęcia; dostrzegłem mały ogieniek liżący czerwonym jęzorem postawiony na trzech kamieniach garnek, a obok niego — otwarte puszki fasoli. Co za niespodzianka! Gdy-byż jeszcze zamiast konserw smażył się na prymitywnym rożnie płat soczystej jeleniej polędwicy! Siadłem. Po chwili z głębi tipi wychynął rozczochrany i zaspany malarz. — I co? — zagadnął na widok Karola. — Wszystko w porządku, zabieramy się do śniadania. — A Dunbar?! — wykrzyknął. — Ciii! — przestrzegł Karol. — Zbyt wiele uszu dokoła. Porozmawiamy nad jeziorem. Kąpiel dobrze nam zrobi. Przy okazji postaram się złowić kilka ryb. Po śniadaniu poszliśmy do żaglówek sprawdzić, czy wszystko w porządku. To był nasz codzienny obowiązek. — A teraz mów — ponagliłem Karola, gdy nasza inspekcja dobiegła końca. Siadł na burcie „Albatrosa". — No więc... — zaczął — znalazłem ich obu bez trudności i bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Układali się do snu w blokhauzie. Chyba napędziłem im nieco strachu. Tak mi się wydało. Pamiętacie przecież, że Dunbar przestrzegł nas przed rozmawianiem z nim. Jedynie w wyjątkowym wypadku. Dlatego moją wizytę uznali za zapowiedź nagłego niebezpieczeństwa. Szybko wyprowadziłem ich z błędu, opowiadając o Arturze Simonie. Dunbar wysłuchawszy mej opowieści stwierdził, nie bez gniewu, że przybycie chłopaka w pobliże wioski jest największym głupstwem, jakie można sobie wyobrazić. Musiał jednak przyznać, że to nie wina Artura, lecz po prostu zbieg okoliczności. Pytał następnie, czy chłopak wygląda na rozgarniętego, czy nie popełni nieprzemyślanego kroku, który mógłby zdradzić Czejenom jego obecność. Odparłem, że ra- 249 , czej... nie. Że przecież ostrzegliśmy chłopca przed skutkami brawury i tych ostrzeżeń posłuchał, odchodząc — za naszą radą — w głąb doliny, gdzie czeka na ewentualne spotkanie. To Dunbara uspokoiło. Zapyta] jeszcze, czy Artur może być pomocny w ewentualnej ucieczce. Odparłem, że na pewno. Zna dobrze tamta, itronę doliny i chętnie nam pomoże. To przecie! dla mego wielka przygoda, a kto w wieku Artura nie marzy o przygodzie? Dunbar zapewnił mnie, że j daj wyruszy po- szukać Simona. — A niedźwiedź? — zapytałem. — Przecież stanowi dowód obecności obcego człowieka w tych okolicach. — Cierpliwości, Janie. . nie skończyłem. O szarym niedźwiedziu, iv.cc/. j.i.ii.i, opowiedziałem bardzo szczegółowo. Dunbar ani Jeremj nie przejęli się tym zbytnio. Dunbar stwierdził, /•• chłopiec miał tyleż szczęścia co braku doświ, i <> padlinę na pewno zatroszczą się kujoty, jeśli JUI lię nie zatroszczyły. Z misia pozostaną jedynie co większe kości, a wówczas najmądrzejszy nawet tropiciel nie odgadnie, co zdarzyło się na polance. — Jest jeszcze ślad po naszym ognisku wtrąciłem. — Jeremy uspokoił mnie twierdząc, że w tamtym kierunku mało kto ze wsi wędruje. To całkowite bezdroże. Zresztą kolejny deszcz 10/.11 lv. — A drwale? — zagadnął Blin — Była mowa i o drwalach. Nj ywajcie, bo nigdy nie skończę. Otóż Dunbar i Jeremy Dove twierdzą, że fakt ten nie stanowi żadzi '.rożenia dla wioski. Drwale znajdują się bowiem .byt daleko. Dunbar ma zresztą spytać Artura o tych drwali, a w ostateczności Jeremy ruszy w tamtym kierunku, by spenetrować teren. A teraz... sprawa bardzo ważna! Otóż Dunbar proponuje, aby w przypadku ponownej rozmowy z Białą Antylopą obiecać czarownikowi, że postaramy się usu- 258 nąć z wioski obu traperów pod warunkiem, że Indianie wypuszczą nas stąd wraz z łodziami. Dunbar jest ciekaw, jak się czarownik zachowa i jakie da gwarancje dotrzymania umowy. Myślę, że warto spróbować. — Jeśli jednak nie dogadamy się z czarownikiem? Co wtedy? — zapytałem. — Ano... pozostanie nam w zanadrzu rezygnacja z łodzi i marsz z Arturem do obozowiska drwali. — Okropne — westchnął Burns. — Ciekaw jestem, Karolu — kontynuowałem — czy jeśli ostatecznie zdecydujemy się skorzystać z pomocy Artura, jak wytłumaczysz drwalom fakt, że nie posiadamy broni? Przecież nie opowiesz o Indianach. — Oczywiście, że nie, jaki by to odniosło skutek, wiadomo. Nie chcę, aby przez nas zapędzono wolną gromadkę Czejenów do rezerwatu. — Rzeczywiście — zgryźliwie zauważył malarz. — A jak oni z nami postępują? — Dajmy spokój takim rozważaniom — zaprotestowałem. — Ostatecznie winni są, Jeśli można tu mówić 0 winie, również obaj biali traperzy. Podzielam twój pogląd, Karolu. Czy jednak nie można by odzyskać chociaż naszych strzelb? Strata żaglówek jest wystarczająco dotkliwa. Pokręcił przecząco głową: — Bez zgody Dunbara nawet myśleć o tym nie wolne, a on w tej chwili nie może nam zwrócić broni, bo wywoła protest Indian, a przede wszystkim Białej Antylopy. Czarownik wykorzysta każdą okazję do podkopania autorytetu obu traperów. A co się tyczy osiedla drwali, możemy je ominąć. Nie było już nad czym Hebatować. Karol wydobył sprzęt wędkarski, Burns zabrał ołówki i szkicownik (twierdząc, że obraz z jeziorem jest prawie ukończony 1 pora na znalezienie kolejnego tematu) i ruszyliśmy brzegiem plaży. 251 Pomijając spotkanie z Arturem i przygodę z niedźwiedziem cały mój pobyt tutaj przebiegał niesłychanie monotonnie. Jeszcze nigdy dotąd podczas mych wypraw z Karolem nie tęskniłem /.a powrotem do Mil-waukee i codzienną pracą. A teraz? 'Zwiedzanie parku Yellowstone wypadłoby na pewno ciekawiej, mimo zakazu polowań. Właśnie! Przecież i In nie mogliśmy polować. Roześmiałem się.. — Nabrał pan humoru — zauważy] Burns. — A jakże! Wisielczego. Nic chciałem jechać do Yellowstone, bo tam obowiązuje takaż strzelania do zwierzyny, no i jestem w krainie łowieckiej, tylko że strzelać nie ma z czego. Nie chciałem wędrować po Parku Narodowym, bo straż leśna wyznacza miejsca na biwaki, a tu nam wyznaczono tipi Pragnąłem uniknąć skrępowania, a wpadłem w niewolą. Niech to wszyscy diabli! — Oj, tak, do miliona pędzli] Ale nie trzeba się przejmować. Cóż to pomoże? — Jakże się nie przejmować. W tej chwili mój przyjaciel z filozoficznym spokojem lowJ ryby, pan tworzy szkic do kolejnego obrazu, a ja7 Czym mam się zająć? Produkcją babek z piasku? Żeby chociaż ktoś zachorował! Miałbym pacjenta. A tak? — Proszę^o tym nawet nie wspominać. Tylko tego brakuje. Choroba! — No, nie mam na myśli ciężkii iv przj padku, zresztą... powiedziałem głupstwo. Oto do czego prowadzi przymusowa bezczynność. Teraz on się roześmiał: — Nie traćmy ducha. Jak< t< j»o wy grzebiemy. — Jakoś... — powtórzyłem zgryźliwie. — Pewnie na piechotę. „Albatros" nie jest moją własnością ani własnością mego przyjaciela. Użyczy) go nam pewien niezwykle uczynny człowiek, którego znam od niedawna. A więc za utraconą łódź przyjdzie zapłacić. 252 Jednak nie to uważam za najgorsze, lecz fakt, że zawiedliśmy zaufanie. Obaj wyglądać będziemy albo na parę niedołęgów, albo na ludzi nieodpowiedzialnych i nieuczciwych. To mnie gnębi. — Mówi pan o ostateczności, a przecież pan Gordon jest dobrej myśli i wielką wagę przywiązuje do wyniku rozmowy Dunbara z Arturem. Przytaknąłem, zgodnie z rzeczywistością. Na czym jednak Karol opierał swój optymizm, nie potrafiłem ani odgadnąć, ani dowiedzieć się. Chyba wypływał on jedynie ze specyficznego usposobienia z lat traperki, i zawodu czyniącego człowieka bardziej odpornym na przeciwności losu. Właśnie Karol poderwał wędzisko, a na końcu linki trzepotała się wielka, srebrnie połyskująca ryba. Nie zareagowałem, przyzwyczajony do takich widoków. Osunąłem się na piasek, mrużąc oczy przed blaskiem słońca i mając uszy pełne łagodnego szumu drzew. 'Oczekiwani** Przypuszczałem, że wieczorem albo w nocy odwiedzi nas Dunbar. Dlatego siedzieliśmy przed namiotem aż do późnego zmierzchu, aż wn kryliśmy się w jego wnętrzu. Czekaliśmy na spodziewanego gościa bardzo długo, nadsłuchując w no.m j ciszy szelestu kroków. Karol dwukrotnie opuszcza! namiot, by spenetrować okolicę. Jednak nikt nas nie odwiedzi! Zasnąłem dobrze po północy, a moi towarzysze chyba jeszcze później. Zbudził nas dopiero polny Ma: I. słońca, sięgający w tipi przez szparę w wejściowe, Niejeden raz trafiało mi się zaspać pode z Karo- lem, ale nigdy aż tak bardzo! Za w mnie na nogi blask świtu lub dłoń mego towarzysza. Tym razem przyjaciel również zaspał. Nigdy mu się to nie przytrafiło, gdy nocowaliśmy wśród otwartej przestrzeni, mając pod głowami siodła, a na sobie ubrania i derki. Jeśli bowiem nie wyrwał nas Z6 snu deszcz, budził przenikliwy chłód poranka. Często, gdy wymagały tego względy bezpieczeństwa, czuwaliśmy na zmianę przy stale podsycanym ognisku. Teraz, zamknięci w tipi, w cieple, półmroku i na miękkich posłaniach z futer, zatraciliśmy czujność prawdziwych westmanów, jakich pierwsze zorze znajdowały gotowych do dalszego mar- 254 szu czy jazdy. Tak to wygodnictwo zmienia człowieka. — Dunbar nie przyszedł — zbytecznie stwierdziłem podpalając cienkie gałązki chrustu. — A nie przyszedł — mruknął Karol. — Jednak na pewno się pojawi, gdy tylko okoliczności mu na to pozwolą. — Może spotkało go coś złego? — zaniepokoił się Burns. — Myślę — rzekł Karol — że po prostu Dunbaro-wi przeszkodziła jakaś okoliczność, o której na pewno nam powie. Czekajmy cierpliwie. Więc czekaliśmy. Najpierw przed tipi, później przy łodziach. Czas się nam dłużył, aż wreszcie znudzony malarz ustawił sztalugi nad brzegiem jeziora i pogrążył w szkicowaniu nowego obrazu. Z kolei odszedł Karol. — Przespaceruję się kawałek — powiedział i ruszył w kierunku boru. Widok sztalug Burnsa ściągnął najpierw chmarę dzieciaków, a później kilku starszych wojowników. Nie był to pomyślny zbieg okoliczności. Przy gromadzie ciekawskich nie mogłem rozpocząć rozmowy na interesujący nas temat. Obaj więc milczeliśmy. Burns zajęty rysunkiem, ja — obserwacją przygodnych widzów. Podziwiałem spokój malarza. Co pewien czas jakiś dzieciak jiub dorosły mężczyzna podchodził bliżej, by spojrzeć na płótno z przeciwległej strony. Nie znalazłszy niczego wracał do grupy dzieląc się z nią swymi uwagami, co z kolei budziło szmer pytań. Wyglądało to bardzo śmiesznie. Sądzę, żi nie potrafiłbym malować w takich warunkach. Siedziałem na dziobie „Albatrosa" zerkając to na Burnsa, to ria las czerniejący za łąką. Tam właśnie udał się Karol i stamtąd oczekiwałem jego powrotu. Po jakiejś półgodzinie dostrzegłem sylwetkę przyja- 255, ela. Samotną. Albo nie odnalazł Dunbara, albo też — 3 wydało mi się prawdopodobne — traper nie chciał nim rozmawiać przy świadkach. Karol ominął Bumsa i siadł obok mnie. — No i co? — zagadnąłem, — Nie ma ich. — Jak to nie ma? — O świcie wyjechali z grupa, Indian łodziami peł- iymi futer. — A to doskonała historia! krzyknąłem. — Musieli to zrobić akurat dziś? Teraz nie wiemy, czy Dun-3ar rozmawiał z Arturem, czy nie. — Na pewno rozmawiał. Kto wie, tnoie ta wyprawa z futrami ma właśnie związek z rozmową? — Kto wie... kto wie... — powtórzyłem /«v złością.— Nie masz na to żadnego dowodu. EJ, Karolu, czy ty się aby nie mylisz co do Dunbara? Czy on i ten Je-remy po prostu stąd nie zwieją zostawiając nas na pastwę losu i wściekłości Czejenów? — Krzywdzisz Dunbara takim podejrzeniem, Janie. Na pewno za kilka dni wróci i sprawa się wyjaśni. Moim zdaniem, Dunbar do końca pragnie uczciwie spełniać swe obowiązki. Widziałeś przecież, ile futer spoczywało w składziku. Należało je sprzedać i rozliczyć się z Indianami. I to właśnie Dunbar czyni: później obaj traperzy będą mogli spokojnie stąd odejść. Jestem pewien, że razem z nami. — Jeśli czerwonoskórzy zgodzą sie, na to. — Przecież Biała Antylopa tylko W ten sposób odzyska władzę. Dlatego też poprze Dunbara i Jeremy'ego, jeśli zapragną odejść, a że zapragną, sam o tym dobrze wiesz. — Czemu jednak Dunbar nie uprzedzi) nas o swym odjeździe? Nie podoba mi się to. — "Widać nie miał okazji. — Przypuśćmy. Lecz powiedz mi, dlaczego ani słów- kiem nie wspomniał ci o pogrzebie i o poszukiwaniu mordercy? Przegadaliście chyba z pół nocy. — Przesadzasz. Sądzę, że podczas pogrzebu nie wydarzyło się nic godnego uwagi, a mordercy po prostu nie odnaleziono. — Na wszystko posiadasz znakomite odpowiedzi, tylko że one niczego nie wyjaśniają. Roześmiał się: ¦ — Bo masz za duże wymagania, Janie. — Po prostu niepokoi mnie nasza sytuacja. — Mnie również, lecz to nie powód, by wpadać w skrajny pesymizm. \ Nic już na to nie odrzekłem uznając spór za bezcelowy. Karol wyciągnął z łodzi wędkę, rozebrał się i wszedł głęboko w wodę. Obserwowanie czynności wędkarza przez dłuższy czas staje się rozrywką dość nudną, dlatego opuściłem „Albatrosa" i powlokłem się ku stanowisku Burnsa. Tłum rozstąpił się przede mną, a malarz na chwilę przerwał pracę. — Co nowego, doktorze? — Przyszedłem popatrzeć. — Proszę bardzo, mnie to nie przeszkadza. A Dunbar? — zagadnął ściszając głos. — Wyjechał pohandlować futrami... — odszepnąłem. — To dopiero... — mruknął. — I co teraz? — Nic. Cnyba wróci. Karol w każdym razie jest tego pewien. Coś tam powiedział niezrozumiale i znów zajął się rysowaniem. Spojrzałem n& płótno i — jak się to potocznie mówi — zdębiałem! Burns kreślił szkic do obrazu, lecz nie był nim widok, jaki się przed malarzem roztaczał. Oto z gmatwaniny kresek wyłaniała się grupa Indian. Ta, którą miał za plecami! — Jak pan to robi? — zdumiałem się. — Przecież ich pan nie widzi! 17 _ wołanie... 257 256 Zachichotał: — Za to posiadam niezłą pamięć wzrokową. Na tym polega cały dowcip. Co pewien czas jednak odwracani się na kilka sekund. To wystari — Ale po co takie utrudnienie? — Po to, aby uzyskać naturalny wygląd portretowanych. Gdybym siadł do nich przodem, to albo by uciekli, albo przybrali nienaturalne! pozy. I wszystko wypadłoby fałszywie. — Ależ oni widzą, co pan rysuj'! — Oczywiście. Jednak zapewne nie rozpoznali siebie. A może uważają, iż odtwarzam Jakieś duchy unoszące się nad jeziorem. Zresztą... mało mi nr to obchodzi. Obraz ogromniał z minuty na minutę. Coraz przybywało szczegółów, na drugim tle pojawi) się las, w którym stały szałasy wioski. Widzowie-modele coś tam mamrotali między sobą, od czasu do czasu wyciągając ręce, by wskazać na jakiś zadziwiający ich szczegół malunku. Jak to długo trwało? Chyba bardzo długo, bo Błońce już zdążyło dosięgnąć szczytów nieba, a mnii rozbol ly nogi od stania. Burns schował ołówek i ramę i sztalugi. — Na dziś dosyć. Palce mi ały. Gdzie pan Gordon? — Łowi ryby przy łodziach. — No, to chodźmy. Okazało się, że Karol wróci) do „Albatrosa", a jego trofea spoczywały na brzegu. S m, policzyłem i wybuchnąłem śmiechem. Czterdzieści dwie sztuki. — Co z tym chcesz zrobić, Karolu? 1 rzecież to czyste marnotrawstwo. — Miałem wyjątkowe Brały jedna po drugiej, z piorunującą szybkością. Z czymś takim jeszcze się dotąd nie spotkałem. Odłożymy dwie albo trzy, resztę oddam Indianom. - Doktor mi mówił -— wtrącił się Burns — że Dunbara nie ma w wiosce. A ten drugi? Jeremy Dove? — Obaj wyjechali z transportem skórek — odparł Karol. — Nie porozumiawszy się z nami?! — wykrzyknął malarz. — To... to po prostu nieprzyzwoite! Pewnie ich więcej nie zobaczymy. — Co za przypuszczenie! — żachnął się Karol. — Mieli do tej pory tysiące okazji do ucieczki, przecież nie skorzystali. — Ale bez futer! A teraz zwiali z futrami — upierał się malarz. — Nie, nie! — przerwałem sprzeczkę, chociaż przypuszczenie Burnsa wydawało mi się prawdopodobne. — Przecież nie ma pan dowodów. Mnie również zaskoczył ich nagły wyjazd, jednak poczekajmy. Sprawa na pewno się wyjaśni. — Ano... poczekajmy — zgodził się niechętnie. — Obym się mylił. Wskoczył na pokład „Pelikana", by schować malarskie przybory. — A może poszukać Artura? — przyszła mi do głowy nowa myśl. — Co o tym sądzicie? Dunbar wróci dopiero za kilka dni, Artura możemy odszukać jeszcze dziś. Powie nam, jak sprawy stoją. Jeżeli oczywiście rozmawiał z Dunbarem. Karol przecteąco pokręcił głową: — Nie. Po pierwsze dlatego, że szukając Artura możemy ściągnąć na swój trop Indian, po drugie, ponieważ nie wiemy, gdzie chłopak obecnie koczuje. — No... w dolinie, nad |vodą — stwierdziłem. — Że nad wodą, to pewne, jednak czy po rozmowie z Dunbarem, jeśli do niej doszło, nie zmienił miejsca biwaku, nie wiemy. Być może, Dunbar wskazał mu jakieś lepsze schronienie. — Cóż z tego? Gdy Simon nas spostrzeże, wyjdzie naprzeciw. 259 253 — A jeśli nie spostrzeże? Zrezygnowałem z pomysłu. Wędrówka poprzez nagą łączkę w poszukiwaniu chłopca była na pewno ryzykiem. Przypadkowo polujący tam Czejen mógł nas zauważyć, iść za nami trop w trop aż do miejsca, w którym Artur przebywał. Po południu Karol upitrasi! trzy największe ryby (resztę rozdał Indianom), po których spożyciu Burns na nowo zabrał się do malowania. Znudziło mi-*się obserwowanie pracy Burnsa, a ponieważ Karol ułożył się do drzemki na dziobie „Albatrosa", postanowiłem skierować :;i<; ku zielonej gęstwie lasu. Nie miałem zamiaru zapu: byt głęboko, tyle tylko, aby móc obejrzeć bl< traperów, o któ- rym wspominał Karol. Wiedziałem, fce nie zastanę ani Dunbara, ani Dove'a. Tym Lepiej. Do wnętrza budynku i tak nie miałem zamiaru wena dzież jednak wznosił się domek? Karol nic nawet W przybliżeniu lokalizacji. Tym lepiej pomyślałem — sprawdzę swe tropicielskie zdolne Wlokąc się leniwie, minąłem wioskę, z lewego jej skraja, pewien, że nie wśród Indiańskich tipi należy szukać siedziby tych dwu dziwnych wodzów czejenow-skiej społeczności. Karol trafił do niej, przypadkowo penetrując las. Las czy jogo pobrzete? — zapytałem sam siebie. Z głębi lasu do jeziora, jedynego w okolicy źródła wody, droga byłaby zbyt długa. Traperzy musieli więc wznieść blokhauz bliżej, wśród kryjących go drzew. Wszedłem między pierwsze drzewa boru. Jeśli Dun-bar i Dove mieszkali w swym domku od lat (a na to wyglądało), musieli przecie/ wydeptać poprzez gąszcza jakąś wygodną ścieżkę. Począłem jej szukać. Z podobnym skutkiem, jak szpilki w stogu siana! Przemaszerowałem spory szmat skraju lasu i nie odkryłem niczego, co mogłoby przypominać budowlę wzniesioną 260 ludzkimi rękoma. Zapuściłem się więc głębiej w bór. Zbity gąszcz, niczym zielony mur, zasłonił mi wszelki widok. W takiej sytuacji łatwo było minąć budowlę, nawet znajdując się od niej kilka kroków. Wróciłem na pobrzeże lasu. I oto, cóż za traf?! — dostrzegłem sczerniały pień po zrąbanym drzewie, ledwo widoczny, bo obrośnięty płożącym się dywanem liściastych roślin. Obejrzałem dokładnie znalezisko, by stwierdzić, że nie siekiera, lecz piła użyta została dla powalenia leśnego olbrzyma. Piła! A więc nie pracowały tu ręce czerwonoskórych, lecz białych przybyszów. Czyżby właśnie Dunbara i Dove'a? A kogóż by innego? Co prawda nigdy nie słyszałem, aby traper, budując sobie schronienie, używał piły zamiast ciesielskiego topora, znacznie mniej zawadzającego podczas wędrówki. Począłem rozglądać się za dalszymi odziomkami drzew. Jeden pień nie mógł przecież wystarczyć dla zbudowania blokhauzu. Po chwili znalazłem drugi, po nim —- trzeci i czwarty. Nie obok siebie, lecz w nieregularnych odstępach, wśród wysokich świerków. Ba, trafiłem nawet na kilka zbutwiałych konarów, ledwie widocznych wśród dywanu mchów, igliwia i resztek kory. Gdzieś bardzo blisko musiała stać chałupa wzniesiona z tego budulca. Wytrzeszczałem oczy, by wśród ciemnej zieleni odkryć kształt o innym kolorycie. Trwało to dobre kilkanaście minut. Na koniec — ściana z poziomo ułożonych bali ukazała się w wąskim prześwicie-alejce, którą ukształtowała chyba sama natura. Jeszcze nie bardzo wierzyłem oczom. Ruszyłem biegiem. I oto miałem przed sobą ukryty w gąszczach blokhauz. Obszedłem budowlę. W jej ścianach widniały cztery wąskie strzelnice, wszystkie zasłonięte od wewnątrz grubymi okiennicami. Poszukałem drzwi. I cóż za rozczarowanie i zdumienie równocześnie! Starym zwyczajem Dzikiego Zachodu żaden farmer czy tra- 261 udający się nawet w dłuższą podróż, nie za- :a swej chaty. Drzwi z zasady nie posiadają za- sku, zastępuje go s/nurek przywiązany do dwu iździ. Takie zamknięcie sianowi gwarancję przed ytą czworonoga. Natomiast, każdy dwunożny wędro- c może znaleźć dach nad głową, żywność i wodę. s to osobom ten piękny zwyczaj uratował życie! jednokrotnie podczas wędrówek korzystałem z tego zaju gościny. Trafiało się czasami, że nieobecny go- tdarz — jeśli ^miał pisać /.ustawiał na prymityw- n stole kartkę z nagryzmoloną prośbą do nieznane- przybysza. Zawiadamiał w niej kiedy wróci, czasem )sił o uzupełnienie wodą wiadra stojącego pod pie- n lub informował, w jakim schowku spoczywa mą- , kasza, kawa. Któregoś razu rozweselił mnie żądając sprawdzenia, y jego drób, zamknięty w przydomowym kurniku, a jeszcze zapas ziarna. Sprawdziłem i dosypałem kar-y. Do tej pory nie pojmuję, Jakim to cudem zam-ńęte w prymitywnym pomieszczeniu kury uniknęły bów chytrych i wszędobylskich kujotów. W zakoń-;eniu listu właściciel tych kur zawiadamiał, że wraca i trzy dni. Niestety, zapomniał postawić datę lub też >o i tak się zdarzało) stracił rachubę czasu. Wspominam o tamtej przygodzie dlatego, że wąskie, ;cz solidnie zbite z rozłupanych belek drzwi blokhauzu yły na głucho zawarte. Skobel i kłódka, a do tego że-izne zawiasy — oto, co mnie zdumiało. Przed kim tak ię zabezpieczono; wbrew niepisanym, ale jakże prze-trzeganym zasadom Dalekiego Zachodu? Dunbar — ak wysoko ceniony przez Karola — barykadował swą iedzibę przed niespodziewanym najściem? Łamał szlachetne prawo Zachodu? Właśnie on? Przed kim więc i czego miały strzec żelazne skoble l solidne zawiasy przyniesione tu Bóg wie skąd? Co 282 mogli z wnętrza blokhauzu wynieść czerwonoskórzy wojownicy, bo to przecież przed nimi tak starannie zabezpieczono wnętrze. Każdy Indianin, dobrze o tym wiedziałem, przestrzegał zwyczaju zabraniającego wchodzenia do tipi bez zaproszenia ze strony właściciela. Blokhauz czy tipi — na jedno wychodzi. Może jednak Dunbar nie ufał Czejenom? A we wnętrzu budowli ukrywał jakieś skarby? Jakie? Złoto? Roześmiałem się ze swego przypuszczenia. Po pierwsze — tylko wariat rozporządzający sporym majątkiem siedziałby w tej głuszy, ciężko zarabiając na swój chleb powszedni. Po drugie — Indianie nie przywiązywali do złota takiej miary, jak „blade twarze". Prędzej mogła ich skusić dobra broń lub ścigły mustang, ale... (tu ogarnęło mnie zwątpienie) przecież niektórzy z Indian za przykładem białych — tych najgorszych z najgorszych — zaczęli poszukiwać pokładów cennego kruszcu tylko po to, by go zamienić na małowartoś-ciowe drobiazgi lub, gorzej jeszcze, na wódkę. Mimo, że takiemu handlowi sprzeciwiali się co rozumniejsi przywódcy plemion, mimo że białe władze zakazywały sprzedaży alkoholu czerwonoskórym. Czyżby więc rzeczywiście Dunbar i Dove ukryli w swym blokhauzie złoto? Przypomniałem sobie Karola, który — chociaż posiadał spore konto w banku — przecież nie zrezygnował z traperki. A więc i Dunbar, i Dove... Olo, na jak zawikłane ścieżki rozumowania zaprowadził mnie widok kłódki, skobli i zawiasów. Rozumowania tylko w części słusznego, bo prawdziwą przyczyną zabarykadowania blokhauzu było coś innego, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. — Ich nie ma. Pojechali sprzedać futra. Drgnąłem, flozmyślania nad przyczyną zamknięcia drzwi pozbawiły mnie na krótki czas czujności. W innych okolicznościach pewnie bym już leżał z głową 262 rozłupaną ostrzem tomahawku. W innych warunkach, bo ten, kto tak mistrzowsko mnu- zaskoczył, nie czyhał na moje życie. Dwa kroki ode mnie, prz; opatym pniu sosny, stał Biała Antylopa. Z trudem opanowałem się. — Widzę, że nie ma — odparłem siląc się na spokój. — Czy potrzebujesz czego? — Mięsa — stwierdziłem, byl to dubry pretekst do wytłumaczenia mej obecności <>*! wielu dni nie otrzymujemy mięsa, a broń przecież nam zabrano. Popatrzył na mnie oczami, które nie wyrażały żadnego uczucia. — Dostaniecie mięso. Czy to wszystko? — Zwróćcie broń i łodzie Chcemy stąd odejść. — Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy nad jeziorem? — Tak. — Czekam na waszą odpowiedź. Zawahałem się. Czy miałem postąpić Zgodnie z radą Dunbara, nie uprzedzając o tym Karola'' A jeśli Dun-bar zmienił decyzję w wyniku rozmowy z Arturem? Jednoznaczną odpowiedzią mogłem Jeszcze bardziej zagmatwać już i tak dostatecznie skomplikowaną sytu-cję. Odparłem więc wykrętnie: — Musisz o to zapytać mego brata (oczywiście słowo „brat" użyłem w znaczeniu „przyj wedle zwyczaju Indian). — Tego, który łowi ryby? — domyśli! się trafnie. — Tak. — Gdzie on jest? — Na swojej łodzi. Chcesz, żebym cię zaprowadził? — Nie. Odejdź. Przyjdę później. Odszedłem, i to bardzo szybko, by uniknąć dalszej rozmowy. Mogła okazać się zbyt trudna dla mnie. Całe spotkanie niewiele widać zajęło czasu, bo gdy wróciłem nad jezioro, Burns nadal malował, a Karol 266 nadal spoczywał na dziobie „Albatrosa". Spał. Jak zwykle przebudził się bez żadnych ziewań, mrużenia oczu i przeciągania się. Ze snu do jawy przechodził błyskawicznie. — Co nowego? — zagadnął rzeźwym głosem. Opowiedziałem o swojej przygodzie. Skrzywił się zabawnie: — Po co włóczyłeś - się po lesie? Co cię skusiło, by szukać blokhauzu? — Doprawdy, Karolu, to już przesada — żachnąłem się. — Zabronisz mi spacerów? Nudzę się tu jak mops i nie potrafię spać przez całą noc i cały dzień, jak poniektórzy moi znajomi. — No, no, nie sierdź się. Niedobrze się stało, że spotkał cię czarownik. Jeśli z blokhauzu zginie nasza broń (a wszystko jest możliwe!), podejrzenie spadnie na nas. — Broń nie zginie. — Skąd ta pewność? — Przyjrzałem się dokładnie solidnej kłódce, żelaznym zawiasom drzwi i stalowym skoblom; wątpię, czy nawet siekiera dałaby radę. Drzwi są zbite z półbali, chyba to zauważyłeś? — Oczywiście, że z półbali, lecz skoble i zawiasy... — zdumiał się Karol. — Nie mogłem ich dostrzec odwiedzając Dunbara^w nocy. Gapa ze mnie. Widać się starzeję, Janie. Cóż oni tak zabezpieczyli, skoro najcenniejsze bogactwo, futra, składają w dostępnej dla wszystkich szopie? — Może złoto? — wyraziłem przypuszczenie. — Ponosi cię fantazja, Janie. A te zawiasy i tak dalej wyglądają na świeżo założone? — Nie. Dobrze już zardzewiały. Na pewno zostały zamontowane przed naszym przybyciem. — Dziwne... — Nie ma się nad czym głowić, bo i tak nie odgad- 287 niemy. Powiedz lepiej, Kari witasz Białą An- tylopę, kiedy się zjawi? — Tu? O, do licha! — Tak to pojąłem. — Wolałbym urn! potkania przed powro-tem Dunbara. — Myślę, że nie unikniesz Antylopa wykorzysta nieobecność obu traperów, by K1ÓC Z nami swobodnie porozmawiać. Chyba ro/uinuj<; Logicznie? — Chyba. Niech to piorun trzaśnie! No cóż... Nie pozostaje nic innego, jak tylko ie się do rady Dunbara i obiecać czarownil yrny starań, aby obaj traperzy stąd odeszli ( >cs yv* iście, razem z nami. — A jeśli Dunbar zmienił dei — Raczej w to wątpię, nie uprzedził nas, więc chyba mamy prawo postąpić 1 m ostatnio sugerował. Czy widzis, le? — Odpowiedzieć wymijająco, — Kiepska to rada. Już, i tak dość długo zwlekaliśmy. Czarownik nie jest durniem, dojdzie do wniosku (jeśli już nie doszedł), że chcem i zyskamy śmiertelnego wroga. Nie, Janie. Żadne wykręty nie polepszą naszej sytuacji, dlatego postąpię zgodnie z zaleceniem Dunbara. Jedyna to szansa odzyskania wolności i ocalenia łodzi. Przyznajesz tnJ rację, Janie? — Rób, jak uważasz. Masz większe doświadczenie ode mnie. Idę do Burnsa. Malarz tym razem był sam. Nie otaczał go tłum gapiów. Całkowicie pogrążony w pracy, nie zauważył mego przybycia. Siadłem na trawie nieco z boku, tak aby móc śledzić, jak stopniowo znika pod pokrywą farby plama gołego płótna. Oto za grupą Indian ukazały się drzewa boru, a nad nimi błękitniało niebo pogodnego dnia. Obraz wydał mi się znakomity pod każdym względem. Nie przez to jednak, że wiernie odtwarzał krajobraz, jaki miałem przed oczyma, lecz przez swój nastrój. Cisza późnego popołudnia, egzotyka grupy Indian, cienie padające od konarów drzew na zieloną powierzchnię łąki — wszystko tchnęło spokojem kończącego się letniego dnia. Burns jeszcze parę razy musnął pędzlem płótno, aż znikła ostatnia biała plama. Odwrócił się. — A... to pan, doktorze! Czułem, że ktoś siedzi za moimi plecami. Są jakieś nowiny? Powtórzyłem wszystko, co już mówiłem Karolowi. — I co na to pan Gordon? — Uważa, że należy przystać na propozycję Antyy lopy. — Bardzo rozsądnie. Chyba to jedyna droga wiodąca nas ku oswobodzeniu. A co pan sądzi o moim obrazie? — zmienił temat. — Znakomity! Lecz przecież nie jestem krytykiem sztuki. Rozpromienił się radośnie. Widać potrzebował pochwał, ale któż ich nie potrzebuje? — Wie pan co, doktorze? Jestem pewien, że nikt nie uwierzy w naszą przygodę, kiedy o niej opowiem. * — Zapewne, dlatego lepiej w ogóle nie opowiadać. Po co narażać się na zarzut blagierstwa? — Blagierstwo? A moje obrazy? Czy to nie dowód prawdy? — W pewrnym stopniu tak, ale mam nadzieję, że nikt panu nie uwierzy. — Nadzieję? Nie rozumiem, doktorze. — Ma pan doskonałą pamięć wzrokową, jak zdążyłem zauważyć. Jeśli dokładnie opisze pan drogę, którą tu trafiliśmy, zdarzyć się może, że któryś z pańskich słuchaczy zapragnie ją sprawdzić. No i albo dostanie się w niewolę Czejenów, albo sprowadzi im na kark wojsko... — Ech, doktorze! Ja się nie obracam w środowisku 289 traperów i przebiegaczy ścieżek, Komu tam w mieście przyjdzie chętka tłuc się po bezdrożach? — Kto wie, kto wic... — Ale zabił mi pan ćwieka, Prezentując obrazy nie mogę wszystkiego ukryć, Jednak.., zgoda! Nie pokażę na mapie ani nie wtajemnic czegóły nikogo, chociaż należałaby się jak i rwanym skórom za to, co z nami wyprawiaj;). — Kara? — żachnąłem :.;<; A to, że ich wypędzono z ziemi przodków, wcale się mc liczy? Nasza sytuacja wynikła z krzywdy lżonej temu plemieniu! — Dzielny z pana obrońca [ndian, ale i ja nie jestem ich wrogiem. Właśnie dlai iję się specjalnie pokrzywdzony. Czemu nas/ 1" potkał któregoś z ich zawziętych przeciwni!. — Zyskałby wówczas nowe argumenty i. tym mocniej uzasadniał konieczność wytępienia dawnych włodarzy tej ziemi. A poza tym... Loi Lubi płatać figle. Zabraliśmy sztalugi, pudło z EarbamJ i obraz, aby to wszystko umieścić na „Pelikanie". W samą porę, bo czarna chmura błyskawicznie przysłoniła yłońce, a w chwilę później lunął rzęsisty des/.!/.. Wpadliśmy do kajuty „Albatrosa", gdzie już zdąży] się schronić Karol. Zamknąłem drzwi, a że oba iluminatory pokryła fala ściekającej wody, zapanował półmrok. Było tu przytulnie i wygodnie. Pomyślałem: c/.y będzie nam dane skorzystać z tej kajuty w drodze powrotnej? — i mimo woli westchnąłem. — Sądzę, że tak, Janie, — odezwał się nagle Karol. Drgnąłem. — Co „tak"? — zaciekawił się malarz. — Doktor zastanawiał się, czy uda nam się wrócić łodzią — odpowiedział mój przyjaciel. — Zdumiewające! — wykrzyknąłem. — Znowu odgadłeś moje myśli. W jaki sposób? 270 — Proste. Wpadłeś do kabiny bardzo zadowolony, że deszcz cię nie zmoczył. W chwilę później pomarkotnia-łeś. Dlaczego, jeśli przyjemnie tu posiedzieć, gdy na dworze plucha? A więc musiałeś pomyśleć: jak długo ta kabina będzie nam służyć za schronienie? Wtedy westchnąłeś widząc w perspektywie mozolną pieszą wędrówkę? Czy nie tak? — Oczywiście. W średniowieczu, Karolu, poszedłbyś na stos za takie odgadywanie cudzych myśli. To diabelski... — Cicho! — przerwał mi. — Ktoś się zbliża. Nie wiem, jak on to usłyszał. Przecież szum ulewy zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Jednak nie mylił się, bo po chwili ozwało się lekkie pukanie do drzwi kajuty. Pospieszyłem otworzyć, przekonany, że to Dunbar wraca z dalekiej wędrówki z ważnymi wiadomościami. Dmuchnęło wilgocią. Na progu, a raczej przed wysokim progiem kajuty, stała postać tak okutana w obszerną skórę (chyba z bizona), że nie zorientowałem się, z kim mamy do czynienia. Wszedł, ociekając wodą, która rozlała się długą kałużą na deskach podłogi. Karol i Burns zerwali się z ławy, a wówczas opadła skórzana opończa. Ujrzeliśmy twarz Białej Antylopy. Zamknąłem drzwi. Deszcz nadal dudnił po dachu. Zaiste znakomitą porę obrał sobie czarownik na złożenie nam wizyty. Ulewa na pewno musiała zagnać wszystkich Indian do tipi. Karol gestem ręki wskazał przybyszowi miejsce na ławie. Siedliśmy prawie jednocześnie. Zabawne, że nikt się nie odezwał. My trzej — ponieważ zostaliśmy zaskoczeni wizytą, czarownik — ponieważ Indianie nigdy nie spieszą się z rozpoczęciem rozmowy. Zgodnie z ich zwyczajem Biała Antylopa czekał, aż pierwszy odezwie się gospodarz. I tak się stało. — Witaj —- powiedział wreszcie Karol. 271 Znowu zapadła cisza. Doprawdy — denerwująca. Wreszcie przybysz przemówił. Trudno mi dzisiaj, z odległości czasu, dokładnie p] 6 jego słowa. Więc tylko w przybliżeniu podaję ich — Oto jestem, by was dać. Zabrzmiało to bardzo dumnie, a jednocześnie obraź-liwie. Tak jakby przemawiali sędzia do oskarżonych o zbrodnię. Karol podobnie musi,ii odczuć ten nieprzyjazny ton, bo twarz mu sposępniała, lecz nie zareagował tak, jak by to uczynił białego rozmówcy. Okazany odruch oburzenia mógł być dla Indian oznaką słabości, nie siły. Dlatego też mój przyjaciel postąpił zgodnie z wieloletnim doświ;ic!< seniem nabytym w tylu rozmowach z czerwonoskórymi wojownikami i milczał. Twarz mu się wygładziła, spojrzenie utkwił w przeciwległej ścianie kajuty. Pomyślałem: oby tylko Burns nie zepsuł tej dyplomatycznej gry Jakimś gestem lub słowem! Na szczęście nie doszło do tego. Na pewno malarz nie kierował się podobnymi co Karol pobudkami. Raczej uznał przywództwo mego przyjaciela w naszej grupce i nie chciał się wtrącać. Trwała cisza. Dostrzegłem oznaki y.irreierpliwienia w zachowaniu się czarownik;). Poruszył się parokrotnie, jakby niezdecydowany: siedzieć czy wstać. Zakryłem twarz dłońmi, by nie zdradzić uśmiechu. I dopiero wówczas Karol zapytał: — Czy Biała Antylopa potrzebuje naszej pomocy? Chętnie go wysłuchamy. Przez sekundę sądziłem, że Karol przeciągnął strunę. Czarownik poderwał się z ławy. Zawiodła go zimna krew, ale natychmiast się opanował i usiadł. Bardzo musiało mu na nas zależeć, jeśli nie opuścił „Albatrosa". Po kolejnej chwili milczenia uzyskaliśmy jakby odpowiedź. Piszę „jakby", ponieważ Biała Antylopa nie ten poruszył temat. — Obiecałem moim braciom, iż postaram się, aby 272 mogli stąd odejść w spokoju. Lecz nie potrafię tego uczynić nie będąc wodzem plemienia. Ano, zabrzmiało to teraz zupełnie inaczej. Powstała tak zwana platforma dla spokojnej rozmowy. Czarownik zrzucił pychę z serca. — Pomożemy ci — stwierdził Karol. Rysy twarzy Indianina nawet nie drgnęły, dostrzegłem tylko błysk w oczach — sygnał radości. — Jak? — zapytał. — Oni odejdą. — Kiedy? — Zbyt wiele chcesz wiedzieć — odparł Karol. — Czy jesteś pewien, że po ich odejściu wojownicy obiorą cię na wodza? — Co czyni zwierzę, gdy wyschnie źródło, w którym gasiło pragnienie? Szuka innego. Była to typowa dla Indian odpowiedź. Obrazowa. Mająca oznaczać, że gdy Dunbar i Dove zrzekną się swych godności, Czejenom nie pozostanie nic innego jak tylko wybranie Antylopy przywódcą. Ja miałem co do tego wątpliwości. Karol, jak się zaraz okazało, również. — A jeśli to nowe źródło — zagadnął mój przyjaciel — będzie miało złą wodę, cóż uczyni zwierzę? — I natychmiast sam sobie odpowiedział: — Podąży do następnego wodopoju. Czy o tym Biała Antylopa po-, myślał? — Jeśli moi bracia potrafią skłonić Czarnego Lisa, aby stąd odszedł, to potrafią go przekonać, że tylko Biała Antylopa może go zastąpić. Czejenowie wysłuchają słów Czarnego Lisa. Więc o to chodziło! Czarownik zdawał sobie sprawę, że może nie mieć poparcia większości współplemień-ców, więc Dunbar (Czarny Lis) powinien tę większość przekonać. — Potrafimy — odparł zwięźle Karol. — Lecz resz- 18 — Wołanie... 273 a należy do wojowników Czejenów. Dlatego musimy viedzieć, czy Biała Antylopa na pewno pomoże nam >dzyskać broń i odpłynąć łodziami. ( — Howgh! — A wypali z nami fajkę pokoju? Zamiast kolejnego potwierdzenia czarownik zdjął z szyi zawiniątko wiszące na rzemyku, Wewnątrz, jak dobrze wiedziałem, znajdował się skórzany woreczek z „lekami" oraz fajka. Chyba nie potrzebuję wyjaśniać, że te „leki"~ stanowią amulet mający chronić jego nosiciela przed nieszczęściami. Natomiast łajka... no cóż, jak fajka. Nie był to ozdobiony koralikami, piórami, niekiedy wstążkami kalumet — Święęta fajka o długim cybuchu, przechowywana najczęściej w n.imiocie wodza i używana jedynie podczas wielkich ceremonii plemiennych. Przy okazji warto zi nazwa kalumet jest przeinaczeniem francuskiego słowa „chalu-meau"-fujarka! Francuscy osadnicj, widząc w rękach Indian fajki z wielkiej długości cybuchami, wzięli je początkowo za... fujarki. Indianie poza paleniem obrzędowym używają tytoniu również i na co dzień, chociaż, nie wszyscy. Nic więc dziwnego, że Biała Antylopa nosił z sobą fajkę. Teraz napełnił ją wydobytym z woreczka tytoniem. Na ten widok ogarnęło mnie lekkie obrzydzenie. Pożałowałem, że nie podsunąłem czarownikowi własnego kapciucha. Ano, przepadło. Dlaczego poczułem obrzydzenie? otóż. indiański tytoń, zwany przez niektóre plemiona , J; mik innik", bardzo się różni i smakiem, i zapachem od tytoniu używanego przez „blade twarze". Indianie dodają do tytoniu jakieś zioła i korę drzew. Nazwa „kinikinnik" oznacza dosłownie „mieszankę". Mieszanka ta jest na mój smak ohydna. Wielokrotnie ją paliłem, oczywiście z musu. Przy takiej obrzędowej fajce obowiązkowo należy powstrzymać się od kaszlu lub od jeszcze gorszych obja- wów fizycznego wstrętu. Mogłoby to być uznane przez czerwonych braci za dowód nieszczerości. Roztropnie nie zaciągałem się dymem „kinikinniku". Okropnie drapał gardło, a często cuchnął obrzydliwie. Bałem się, czy Burns wytrzyma próbę, lecz — jeśli odwiedzał obozy Indian — musiał chyba znać smak „mieszanki". Karol wydobył zapałki. Czarownik bardzo sprawnie posłużył się nimi. Gdy szary dymek uniósł się ku s.u-fitowi, Biała Antylopa wstał. — Od gór — powiedział — za które chowa się dzienna gwiazda, aż po wielką rzekę, znad której wstaje, leżą ziemie,-którymi władali wojownicy Czejenów. Aż przyszły blade twarze i odebrały nam prerię, na której pasły się stada bizonów, i wytępiły zwierzynę. A gdy wojownicy chwycili za tomahawki, „Długie Noże" rozdzieliły plemię i zapędziły je na ziemie jałowe, gdzie bracia moi giną z głodu, bo nie ma na co polować. Lecz Biała Antylopa wie, że wśród bladych twarzy są i nasi bracia. Czarny Lis uchronił nas przed niewolą. Dlatego i on, i jego towarzysz, i wy będziecie mogli stąd odejść, nim śnieg przykryje ziemię. Howgh! Dmuchnął kłębem dymu ku górze, a później w czterech poziomych kierunkach. Wręczył fajkę Karolowi i usiadł. Co się tyczy rozdzielenia Czejenów, o którym wspomniał czarownik, nie wynikło ono z jakiejś akcji białych, lecz z waśni wewnątrz plemienia. Ten rozdział nastąpił w roku 1832. Część Czejenów pozostała na* północy, część ruszyła na południe, osiedlając się na obecnych terenach Oklahomy. Bardzo byłem ciekaw słów mego przyjaciela. Wiedziałem, że zabrzmią mile w uszach Białej Antylopy. Karol niejeden raz zabierał głos podczas obrzędów palenia fajki pokoju. Wprawił się dzięki temu znakomicie, a kwiecistym stylem mógł przewyższyć wielu 274 275 wspaniałych mówców indiańskich. Tera/ powstał trzymając fajkę obu dłońmi, jak nakazywał obrzęd: — Biała Antylopa rzek] prawdę, Jesteśmy braćmi Czejenów, tak jak Czarny Ul. Dawno /.a kopaliśmy tomahawki i nigdy ich nie odkopiemy, Wolni Czejenowie będą polować wśród tych gór, Lasów i prerii — tu zatoczył cybuchem fajki krąg mający obrazować niezmierzoną przestrzeń — a żołądki Ich nigdy nie będą puste. Nie trafi tu wróg czerwonych mętów, bo nasze usta pozostaną zamknięte jak Jaskinie zawalone głazami. I nie zdradzą drogi do siedziby wolnych Czejenów. Wasi wrogowie będą naszymi wrogami, llowgh! Bardzo ładnie to wypadło, czy jednak Karol istotnie był przekonany, że wioska Czejenów nigdy nie zostanie odkryta? Choćby przez prosty przypadek? Wątpię. Lecz nie mógł inaczej powiedzieć Jego „howgh" zabrzmiało przekonująco. Wydmuchał dym w cztery strony świata i podał mi fajkę. — Mówiłem za nas wszystkich dodał. Zwalniało to mnie i Burnsa z konieczności wygłoszenia stosownej oracji. Postąpiłem dokładnie tak samo jak Karol, a po mnie Burns. Fajka wróciła do rąk czarownika. Wyczyścił główkę malutką kościaną łopatką, po czym schował do woreczka, który ponownie zawiesił na szyi. Podniósł się: — Żegnam moich braci. Zarzucił skórzane okrycie, pchnął drzwiczki i zniknął za drżącą firanką deszczu. W kajucie było szaro od dymu. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. — Coś się zaczyna dziać — odezwał się pierwszy malarz. — Na dobre dla nas. Nie uważacie? — Chyba tak, lecz zbyt wcześnie na radość — odparł Karol. — Nie ufa pan czarownikowi? — Nie o to chodzi. Obawiam się jednak, że Indianie mogą nie przystać na rezygnację Dunbara i Dove'a. Czarownik nie ma za sobą większości. Oby tylko nie doszło do rozłamu i walki między obu grupami. — A to ładna perspektywa! — wykrzyknął Burns. — Có pan na to, doktorze? — Nie jestem aż takim pesymistą. Czy Indianie zgodzą się na rezygnację obu traperów, czy nie, oni stąd odejdą. — Jeśli nie zostaną zatrzymani siłą — mruknął sceptycznie mój przyjaciel. — Przypuśćmy, lecz wówczas również przestaną być wodzami wioski, co zmusi Czejenów do wybrania innego przywódcy. A któż lepiej nadaje się na takie stanowisko od plemiennego czarownika? Biała Antylopa wypalił z nami fajkę pokoju, zawarł więc układ, którego nie poważy się kwestionować żaden Indianin. Czy nie tak, Karolu? — Oczywiście. Pamiętaj jednak, Janie, że znaczenie czarowników plemiennych nie zawsze jest tak wielkie, jak sądzisz. Co prawda, na korzyść Białej Antylopy przemawia fakt, że nie istnieje oprócz niego żaden inny przywódca (pomijając obu białych) i że czarownik był inicjatorem udanej ucieczki z rezerwatu. A więc, jak to się mówi, na dwoje babka wróżyła. Deszcz wreszcie ustał, przez bulaje kajuty błysnęło słońce. Wyszedłem na pokład, by odetchnąć po długim wędzeniu się w dymie. Wolno pomaszerowaliśmy ku naszemu tipi. Minęła noc, ranek wstał chmurny, siąpił kapuśniaczek, było duszno i parno jak w tureckiej łaźni. Cóż za obrzydliwa pogoda! Z trudem zdołaliśmy upitrasić śniadanie na ogieńku z wilgotnych patyków, dającym więcej dymu niż gorąca. 278 277 Szarość wisiała nad ziemią, opary zakrywały szczyty okolicznych wzgórz, nie sposób było dostrzec nawet dalszych krańców Jeziora. Siadłem u wejścia tipi z Eajeczkę w zębach, sennym okiem na próżno uaiłując przeniknąć kurtynę mgieł. Ta mgła w moim pojęciu urastała do wielkości symbolu naszego jutra. Karol wyszedł, a raczej wypełzł z wnętrza tipi i siadł obok mnie. — Popatrz uważnie -— powiedział nagle — coś tam się dzieje na jeziorze. Wytężyłem wzrok. Daremnie. Sinpi;j<-y deszczyk ograniczał widoczność do kilkunastu jardów, dalej — kłębiące się tumany niczym gruba stora okienna nie pozwalały dostrzec nikogo i niczego. — Wydaje ci się, Karolu. Co tam widzisz? — Łodzie. — Tylko wariat ryzykowałby żeglugę przy takiej pogodzie. — Albo ktoś bardzo dobrze znający wodny szlak. Obcy przybysz pogorszyłby nas/a sytuację, ale to nie ©bcy. Wzruszyłem ramionami. — Jakim cudem możesz cokolwiek dojrzeć? — Trzeba umieć patrzeć. Spójrz na brzeg, widać zupełnie wyraźnie. No? Ponownie wzruszyłem ramionami. — Brzeg jest pusty, pas wody gładki jak szyba, ani śladu kanoe, poza tymi, które wyciągnięto na ląd. — Czy nie dostrzegasz drobnej fali, jaka od kilku minut zalewa kraniec łąki? — Kraniec łąki? Poczekaj... tak, rzeczywiście. Lecz cóż z tego? Prawdopodobnie zerwał się wiatr gdzieś tam na środku jeziora. — To nie wiatr, to flotylla łódek pędzi przed sobą falę. 278 — Dunbar wraca? Tak szybko? — A któż by inny? Przekonasz się za chwilę. Na potwierdzenie tych słów z kłębów mgieł wynurzyła się najpierw jedna łódź, po niej druga i trzecia. Śmigały ku nam poganiane rytmicznymi uderzeniami krótkich wioseł. Ujrzałem sylwetki ludzi, lecz nie zdołałem rozpoznać wśród nich obu traperów. Łodzie przybiły do brzegu. Wówczas z głębi lasu, z wnętrz tipi wypadł spory tłumek wojowników, kobiet i dzieci. — Więc jednak Dunbar — stwierdziłem z zadowoleniem. — Szybko się uwinął. — Skąd możesz wiedzieć, że szybko? Podejrzewam, że ukryte przejście wiodące znad rzeki do wioski, osady czy też schroniska wędrownych handlarzy znajduje się wcale nie tak daleko od nas. — Jeśli niedaleko, byłby to prawdziwy cud, że dotychczas nie zawitał nad jezioro żaden z tych handlarzy. — Można to łatwo wytłumaczyć. Sądzę, że szlak znany jest jedynie tutejszym Indianom, a tak trudny do odkrycia, że zdołał ujść obcym oczom. Popatrz, coś tam wynoszą z łodzi. Skupiona nad wodą gromadka rozstąpiła się przepuszczając szereg wojowników dźwigających ciężary różnego kształtu. Pochód otwierał — poznałem go natychmiast — Jeremy Dove, a zamykało dwu ludzi toczących wielką bekę. Był to widok z pewnych względów niezwykły. Oczywiście tylko dla człowieka orientującego się w zwyczajach czerwonoskórych. W plemionach Indian prawie wszystkie prace fizyczne wykonują kobiety. Mężczyźni mogą co najwyżej dźwigać upolowaną zwierzynę lub zwłoki poległego towarzysza walki. Wszelkie inne ciężary obarczają plecy kobiet lub tak zwane travois — długie tyki przymocowane do końskich boków, końcami wlokące się po ziemi. Bardzo niewygodny środek transportu. Wozów na 279 kołach Indianie nie znali. Ujrzeli ,i<- po raz pierwszy z przybyciem „bladych twarzy", Jednak nie znalazły uznania. Prawdopodobnie dlatego, ze nie nadawały się do wędrówek po wertepach. Dziwny pochód znikł w głębi laSU, ;',awiedż podążyła za nim, na brzegu pozostały Jedynie puste łodzie. Deszczyk siąpił nadal i nadal tuman Rlgieł zasłaniał góry i dalszą część jeziora. — Czyżby Dunbar nic przybył? - zaniepokoiłem się. — Dostrzegłeś go Karolu? Ja widziałem tylko Do-ve'a. — Nie ma Dunbara — potwierdził. — Być może pilotuje drugą partię łódek. Skór była baka masa, że na pewno nie zmieściły się na trzech kanoe. Z głębi naszego tipi wynurzył się rozespany i rozczochrany Burns. Ziewnął przeraźliwie. — Ale pogoda! Co nowego? Poinformowałem go o sytuacji. — Trzeba zapytać Dov'a za frasował się. — Pewnie, że trzeba — odparł Karol - Lecz nie teraz. Sądzę, że Dove uprzedzi nasze pytanie i przyjdzie do nas. — Oby, oby. Można się wściec! Ani malować, ani nawet spacerować. Ciemno, mokro i beznadziejnie. — Zaczyna się przejaśniać pocieszył go Karol. < — Gdzie? Jakoś tego nie widzę. , — W górze. Mgła powoli opada. — Może — zgodził się niechętnie malarz. — Zanim opadnie, i dzień się skończy. Nie postawię dziś ani jednej kreski. Idę spać. Obudźcie mnie, gdy słońce błyśnie. Zniknął w głębi namiotu. Mgła Istotnie rzedła, jakby wsiąkała w ziemię, lecz słońce nie zabłysło ani na chwilę. Z szarej opony nieba bez przerwy spadały drobniutkie kropelki i tylko duchota ustąpiła rzeźwiejsze-mu powietrzu. Tak minęła połowa dnia, chyba najbardziej posępnego ze wszystkich, jakie tu przeżyliśmy. Malarz spał, poszedłem w jego ślady. Gdy Karol mnie zbudził, na dworze już ciemniało. Deszczyk przestał rosić, lekki i chłodny wiatr przepędził resztki mgły i chmur, a w kierunku zachodnim płonęły ostatnie zorze gasnącego słońca. — Jutro murowana pogoda — stwierdził mój przyjaciel. — Czy obudziłeś mnie, aby mi o tym powiedzieć? Co z Dove'm? — Był tutaj, gdy obaj chrapaliście jak borsuki. — Był?! — wykrzyknąłem. — Czemuś mnie nie zbudził? — Nie starczyło czasu. Bawił zaledwie kilka minut. Bardzo mu się spieszyło. — Co powiedział? — Dunbar wraca najprawdopodobniej jutro z resztą towaru. Gdy dokona podziału, porozumie się z nami lub przyśle Dove'a. — Niewiele to — mruknąłem rozczarowany. — A czegoś oczekiwał? — Bardziej konkretnych wiadomości. — Będziesz je miał wkrótce. Na odchodnem szepnąłem Jeremy'emu .kilka słów na temat naszego spotkania z czarownikiem. Żeby uprzedził Dunbara. — A co z Arturem? Czemu Dunbar nie zawiadomił nas o swym odjeździe? Ą — Jeremy nie mruknął na ten temat ani słowa. Zresztą, jak powiedziałem, bardzo się spieszył. Więc tylko Dunbar może na twe pytania odpowiedzieć. Jasne, że Karol miał rację, a ja, jak kot goniący za własnym ogonem, powracałem po raz któryś tam z rzędu do starego tematu. Oto do czego może doprowadzić przymusowa bezczynność w połączeniu z ustawicznym myśleniem o sposobie wydostania się z nie- 282 233 woli. Lecz czym innym miałem gąć? Mogłem co prawda łowić ryby, lecz po pierwsze: ryby — jak tego doświadczyłem — w przedziwny sposób unikały mej wędki; po drugie: tkwienie godzinami nad wodą to dla mnie taka sama nuda Jak b' Nad wieczorem młodziut] w przyniosła trzy dzikie indyki. 1 wręczyła ten dar Białej Antylopy właśnie mnie, a nie Karolowi. Moj przyjaciel obmacał ptaki, stwierdził, że są tłuste I ze czarownik o nas pamięta, co stanowi dobrą prognozę na przyszłość. Indyki były oskubane, wypatroszone, ba, natarte jakimś zielem, ostro, lecz przyjemnie pachnącym. — Połowę roboty masz odwaloną, Janie. — Ja? Dlaczego właśnie Ja? — Bo się nudzisz jak mops, a pieczenie indyków będzie dla ciebie zajęciem w sam raz właśnie. Zresztą,.. umiesz to robić znakomici'1. Przyjąłem pochwale; z godnością starego kucharza. Dobrą godzinę trwało, zanim rozpaliłem ognisko, starając się, by ogień był w sam raz. Zbyt silny płomień mógłby spalić naszą kolacji;. Ważnym zadaniem stało się równomierne obracanie zaimprowizowanego rożna. Bezceremonialnie ściągnąłem ze sterty koców śpiącego Burnsa. Szybko odzyskał przytomność na widok szykowanej uczty, fachowo pomagał w doprowadzeniu dziczyzny do jadalnego stanu. Ma tym upłynął nam kolejny wieczór. Ileż ich jeszcze; przyjdzie tu wycierpieć? Noc wypadła bardziej interesująco. Pierwszy przebudził się Karol. Spi z otwartymi uszami i najsłabszy szelest alarmuje go niczym dzwonek budzika. — Co? — mruknąłem, gdy lekko pociągnął mnie za ramię. Przetarłem oczy. Przez odsłonicie wejście tipi wlewała się struga księżycowego blasku. W tym świetle wyraźnie rysowały się kontury wysokiej, jak mi się wydało, okrytej derką postaci. Tkwiła milcząco, niczym 234 zjawa nocna, nawiedzająca — według preriowych ba-jęd — samotnych wędrowców. Mój przyjaciel podniósł się z posłania tak bezszelestnie, jakby również był zjawą, i podszedł do wejścia. Zatrzymał się, a później wprowadził przybysza do wnętrza tipi. Albo czarownik, albo Dunbar — pomyślałem. Gdy przybysz zrzucił z siebie derkę, poznałem Dove'a. Lecz nie koniec memu zaskoczeniu: Jeremy dźwigał trzy strzelby. Położył je na stercie derek i kucnął obok. — To wasze — wyjaśnił szeptem. — Uradziliśmy z Abrahamem, że należy broń zwrócić. Im szybciej, tym lepiej, a że pora odpowiednia, przyniosłem. — Czy to oznacza, że będziemy mogli odejść? — zagadnął Karol. — Może, ale jeszcze nie tej nocy. Abraham i ja znaleźlibyśmy się w nie lada opałach, gdyby jutro zauważono waszą ucieczkę. — To cóż nam po tej broni? — burknąłem rozczarowany. — Tak będzie lepiej — odparł tajemniczo. — Później może nie starczyć czasu... Nic z tego nie zrozumiałem. Karol chyba również, bo uprzedzając mnie, zauważył: — Opowiadasz zagadki. O co tu chodzi? — Abraham jeszcze nie wie, że wypaliliście z Antylopą fajkę pokoju — powiedział Dove. — Gdy się z nim rozstawałem, nie był pewien, czy czarownik ostatecznie zgodzi się was uwolnić, nawet jeśli w zamian za to uzyska godność wodza, gdy my dwaj stąd odejdziemy. Być może, że nasza rezygnacja nie przez wszystkich zostanie radośnie przyjęta, być może powstanie ferment i. spór. Abraham bierze pod uwagę możliwość zatrzymania nas siłą. Nie pozostanie wówczas nic innego, jak szybka ucieczka. Przecież nie możemy wdawać się w walkę. — Z góry to wykluczam — gwałtownie wtrącił się Karol. — Nawet zakładając, te zakończyłaby się ona naszym zwyciąstwem, lec/. Lle pociągnęłaby za sobą ofiar! — Oczywiście, oczywiście - skwapliwie przytaknął Dove. — Ani mi w głowie lt] do tych nieszczęśników. Jak już powiedziałem, odejście stąd w pokoju jest jedynym rozwiązaniem, Czy madę jeszcze jakieś wątpliwości? — Co z tym zabitym Indianinem? zapytałem. — Kto i dlaczego go zamordował? — Cóż, badaliśmy z Abrahamem całą sprawę, i to bardzo dokładnie. I nadal jest to dla nas tajemnica. Powiem wam tylko, że znaleziony przez ciebie wojownik — tu zwrócił się do mnie — zottai trafiony strzałą, której nie wypuszczono z luku! Ktoś jej użył jako oszczepu, i to zapewne w trakcie rozmowy czy kłótni, znienacka. Kto to był? Nic wiemy i chyba nigdy się nie dowiemy. Być może chodzi w tym wypadku o Białą Antylopę. Ja wiem i Abraham wie, te czarownik od dłuższego czasu spiskuje przeciw nam. Taka może być przyczyna morderstwa, zakładając, te zabity wpadł na trop spisku i jako wierny nasz stronnik zagroził czarownikowi, że nas ostrzeze. Ale to tylko przypuszczenie. — Do licha — szepnąłem - rzecz wygląda prawdopodobnie. Biała Antylopa to paskudny typ. Zawsze tak twierdziłem. — Zgadzam się — odszepnąl Dove. — Dlatego cieszy mnie, że wypaliliście z nim łajkę pokoju. Nie wystąpi przeciw wam, przynajmniej tak długo, jak długo tu gościcie. — A później? — zaniepokoiłem Bią. — Któż to odgadnie — westchnął. — Chodźmy. Czas ucieka, — Dokąd? — zdumiał się Karol. — Raczej: po co. Po żagle. Przy wlokłem je w po- 286 błiże i ukryłem w krzakach, lecz ża dnia łatwo je zobaczyć. — Trzymać je w tipi również niebezpiecznie — zauważył Karol. — Chyba że będziemy pełnić dyżury. — Kiepski pomysł — odparł traper. — Jak w razie potrzeby przeniesiecie żagle do łodzi, aby tego nikt nie zauważył? Musicie je ukryć w łodziach, i to zaraz. Broń również. — Ależ... drzwi naszych kajut nie mają zamków — stwierdziłem. — Tam może wejść każdy w nocy albo w dzień. — Czy zdarzył się już taki wypadek? — No... — odparłem z wahaniem — nie. Nie zauważyłem nigdy żadnych śladów czyjejkolwiek poza nami obecności. — Więc czegóż się lękać? Nasi Indianie pilnie przestrzegają odwiecznego zwyczaju nie odwiedzania cudzego domu podczas nieobecności gospodarza, a wasze łodzie traktują jako dom. Siedzę tu od kilku lat i mogę was zapewnić, że nigdy nie przytrafił się w wiosce wypadek kradzieży. ^— Jeśli tak — odparłem — to i broń, i żagle możemy trzymać w tipi. — O nie! Wiem, że w żaglówkach macie skrzynie, do których proponuję wepchnąć płótna i strzelby. Żaden gość ich nie zauważy, podczas gdy tu, w, tipi, wystarczy wizyta Białej Antylopy i jeden rzut jego bystrych oczu. — Masz rację — przyznał mu Karol. — Jeśli wszyscy są tak uczciwi, czemu barykadujecie własny błokhauz? — nie mogłem powstrzymać się od pytania. Dove zachichotał: — Już to spenetrowaliście? No dobrze, powiem, ale w sekrecie. Rzecz wywodzi się z tego, że w naszej wiosce obowiązuje całkowita prohibicja. Wszyscy roz- 287 sądni, wraz z Białą Antylop.), y.\ poparli, a cała reszta przestrzega, bo musi. Na pewno Wiecie, jaki pociąg do wódki czują ezerwonoskor/y i jak katastrofalne skutki powoduje wśród nich nawet n ezbyl wielka ilość wypitej whisky. Dlatego w i handlu wymiennym nigdy nie przyjmowaliśmy Jako zapłaty żadnego alkoholu. Jednak Abraham i ja uznaliśmy, te to, co jest trucizną dla Indian, odpowiednio i W miarę użyte, może być dobrym lekarstwem na rożne dolegliwości białych — znowu zachichotał. - No i cóż... wraz z Abrahamem popełniliśmy szen Uroc/.eń przemycając do swego blokhauzu co roku kilkanaście blaszanek najlepszej, jaką można nabyć w tych stronach, whisky. Przed sprowadzeniem tu Czejenów zawsze zaopatrywaliśmy się w alkohol. Po ich przybyciu trzeba było założyć skoble w drzwiach naszego domku. Nie byliśmy pewni, czy któremuś z Indian nie przyjdzie chętka zajrzeć do wnętrza i czy oprze siej pokusie spróbowania zawartości jednej z blaczanek. A później rozgłosi, że biali łamią przepis, którego sami byli inicjatorami! Okazało się jednak, iż stare tradycje s;j wśród tej grupy Indian nadal żywe. A przecież, skobli nie zdjęliśmy. Nie z obawy przed kradzieżą, lecz lękając się wykrycia naszego przemytu. Nie przysporzyłoby to nam chwały i na pewno wywołałoby wiele nagabywań o poczęstunek. Po waszym przybyciu skoble i zamki bardzo się przydały. I nam, i wam •— Nam? — zdziwił się Karol. — A tak. Zamknąwszy i broń, i żagle na cztery spusty, mogliśmy wam dać swobodę, ruchu. Na ucieczkę bez broni mógłby zdecydować su; tylko szaleniec, a takim żaden z was nie jest. Mam nadzieję, że nie żywicie do nas urazy za to, co się stało. Nie mogliśmy wiedzieć, kim jesteście. Abraham mówił, że równie wytrwałych ludzi nigdy dotąd nie oglądał. Przy takich trudnościach, jakie wam stwarzaliśmy podczas 288 podróży tutaj, inni zawracali już w połowie drogi. Ale to było wszystko, co dało się wówczas stwierdzić o was. Któż mógł odgadnąć, czy jesteście zawziętymi wrogami Indian, czy ich przyjaciółmi. Chodźmy, czas ucieka. — Obudzę Burnsa — zaproponowałem. — Nie trzeba — sprzeciwił się Dove. — Im mniej łudzi, tym mniej hałasu. Wyślizgnęliśmy się z tipi. Noc była jasna, gwiazdy migotały na niebie, od drzew padały długie cienie na płaszczyznę łąki, a wody jeziora migotały srebrzyście. Wiatr nie mącił ciszy, gałęzie świerków i sosen zwisały sztywno i nieruchomo jak sceniczne dekoracje. W tej ciszy i spokoju przyrody każdy nieostrożny krok, każde nadepnięcie uschłego patyka mogły zabrzmieć głosem gromu. Dobrze się stało, iż niedoświadczony Burns pozostał w namiocie. Dove powiódł nas niezbyt daleko, do kępy krzaków jałowca. — Tu — szepnął. — Ostrożnie. Rozgarnął gęstwę, spod której zabielało żaglowe płótno. Karol pomógł mu wydobyć dwa zwoje tak zręcznie, że nie usłyszałem najsłabszego nawret szelestu rozchylanych gałązek. Nie brałem udziału w tej operacji, trzymając oburącz nasze strzelby. Później, zaiste kocim chodem, skrajem boru przemknęliśmy ku łodziom. Za najbardziej niebezpieczny etap uznałem drogę wiodącą od ostatnich drzew boru ku brzegowi jeziora. Rosła tu jedynie trawa, a naszą trójkę w blasku księżyca widać było jak na dłoni! Lada chwila mógł wyłonić się ze srebrnego półmroku wojownik zaciekawiony nocną wędrówką jakichś mężczyzn lub — gorzej jeszcze — wyskoczyć gromada psów, co ściągnęłoby na nasze karki z pół wioski. Ale nic takiego nie nastąpiło. Wieś spała, a strażnicze placówki ustawiono aż po przeciwnej stronie je- 19 Wołanie... 289 ziora. Co się i wdopodobniej udały się na łowy. Indianie n .1 nie przekarmiali, pozostawiając swym c ni troskę o wyżywianie się własnym prztw I tak oto dotai 1, f.dzie sterczały maszty „Albatrosa" i „pelikana" niby czarne włócznie godzące w rozświetlone ni Reszta naszego i wykonana bardzo szybko. Dove pc ął w srebrnym półmroku tak błyskawic lążyłem go zapytać, czy Dunbar spotkał się i Wróciliśmy we dwójfci napotkawszy nikogo po drodze. Burns 1 Czary Cóż my o nich wiemy? I bardzo wiele, i... nic. Wśród „bladych twarzy" (zwłaszcza mieszkających w ¦ miastach) rozpowszechniało się mniemanie, że indiański czarownik, szaman, znachor, jakkolwiek byśmy go nazywali, to po prostu spryciarz na miarę swych przesądnych, ograniczonych i wierzących na słowo współbratymców. Uważa się ponadto, że tylko mężczyzna może uzyskać godność czarownika. Wszystko to mija się z prawdą, lecz jaka jest ta prawda — sam nie wiem! Traperzy, wędrowni handlarze, poszukiwacze złota i kanadyjscy przebiegacze lasów, z jakimi niejeden raz rozmawiałem wędrując przez pustacie rozległego kraju, opowiadali o nich rzeczy z pogranicza bajęd, bądź też — wpadając w odwrotną skrajność — nieudolnie wyśmiewali zabobonność czerwonoskórych. W jednym byli przecież zgodni: niebezpiecznie białemu wędrowcy wejść w konflikt z plemiennym czarownikiem. Nim wyruszyłem z Karolem na swą pierwszą wyprawę w góry południowo-zachodniej Kanady, los zetknął mnie — i to w samym sercu mego rodzinnego miasta Milwaukee — z najprawdziwszym czarownikiem plemienia Czarnych Stóp, Czerwoną Chmurą. To właśnie on ziołową kuracją przywrócił zdrowie Karo- 291 łowi, gdy oficjalna okazała się bezskuteczna i bezradna.* Później jeszcze dwukrotnie spotkałem się z Czerwoną Chmurą, ale Jui tch i w dolinach Gór Skalistych. Nigdy jedni udało mi się być świadkiem jego cz k- Był na Pewno znakomitym znawcą Li właściwości ziół, jak zresztą większość Im czarowników, którzy naukę o świecie i zjav. ly pobierali już od dzieciństwa. Następcę szkolU zarownik, przekazując swe tajemnice, ucząc rytualnych gestów, ruchów, tańca, a również naśladowani! głosów ptactwa i czworonogów. Nie wiem, czym I !" siQ w wyborze młodocianych kandydatów; najpewniej jodnak wrodzonymi zdolnościami mato Indiańscy czarownicy są wnikliwymi badaczami ludzkich charakterów, p nać lepiej od współrodaków ludzkie wady lub Niekiedy ich czyny — w oczach pobrał na Poł okrze- sanych traperów i pogranłcniikÓW — przekraczają możność zrozumienia prz< /. 111 /.łowieka. O co tu chodzi? O hipnotyzm, ktÓJ I ™y, biali, do tej pory nie potrafimy ani ol ani umiejscowić? Wielu indiańskich czarowników posiada zdolności hipnotyczne. Hipnotyzerem był słynny Sitting Buli, Siedzący Byk, Tatanka Yotai zarownik Dakotów (zwanych również Siuxaim), n- inie wódz wo- jenny plemienia i znakomity strateg. To za jego właśnie przyczyną kawaleria generała Ci stera poniosła bezprzykładną klęskę w pamiętni ] bitwie nad rzeczką Little Bighorn w czerwcu 1876 roku. Czy wyposażeni w takie zdolności i wiedzę czarownicy sięgają po najwyższą władzę plemienną? Dość rzadko. Po pierwszr dlatego, że w żadnym Historia ta została opisana w powieści pt. „Tropy wiodą przez prerię". 292 plemieniu wódz nie jest jedynym rozkazodawcą. Ograniczają go tradycyjne zwyczaje, a sprzeciw wojowników może pozbawić go przywództwa. Wódz nie jest niezastąpiony. Po drugie dlatego, że czarownik posiada zawsze większą swobodę działania. Swą mądrością i sprytem potrafi z ukrycia kierować sprawami plemienia lepiej od niejednego wodza, sprawując w ten sposób nieoficjalne rządy. Po trzecie — czarownika nie sposób zmienić, pozbawić sprawowanej funkcji bez przygotowania następcy, a to wymaga czasu. Często bardzo długiego. Wreszcie, żeby zakończyć te z konieczności bardzo ogólne rozważania, muszę dodać, że — wbrew poglądom większości białych — czarownikiem może zostać i kobieta. Co prawda nigdy nie zetknąłem się z żadną z nich, jednak niezaprzeczonym faktem jest działalność kobiet-czarowników wśród plemion Kutenajów, Płas-kogłowych, Dziurawych Nosów — zamieszkujących płaskowyż południowego zachodu Stanów Zjednoczonych. Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Aby łatwiej było zrozumieć zachowanie się Białej Antylopy i jego zaskakującą grę (bo tak to wolno nazwać) podczas ostatniego dnia — jak nieoczekiwanie się okazało — naszego pobytu w wiosce Częjenów nad jeziorem. Doprawdy nie wiem, od czego mam zacząć. Dla jasności spraw należy zaznaczyć, że Dunbar powrócił w przewidywanym terminie wraz z kanoe wyładowanymi towarem i z resztą wojowników. Nie przyszedł jednak do nas, zajęty prawdopodobnie podziałem między mieszkańców wsi przywiezionych skarbów. Zamiast niego wieczorem zawitał Dove zawiadamiając, iż Dunbar został już dokładnie powiadomiony o tym, co wydarzyło się podczas jego nieobecności, a przede wszystkim o naszej fajce pokoju. Bawił krótko, mimo to zdążyłem go zagadnąć o Artura. inli pukdjony Burns.— i Ostatnia deska m. Abraham pozostał nadal do następnego Po tym ter- v.»li i tylko od czasu ją. — Nadal — Artur? — zastanowi! Ach, tuk! Abraham wspominał o tym chłopcu, — Wspominał? — wln\i ii To niezwyklo dla iium wa.ii. ratunku, gdy ws/.yNtko Itmu / — Przepraszam, m«>>.t* nic mówił, że widział mu; '/. Artut — Kiody? — zapytałem. — Wieczorom, w dum pupi^ril/ajijcyni nasz wyjazd. — I co? — Abraham porad/il chłopi nad rzeczką, na łące p< mi >.«.}] spotkania, lecz nie dłużej ni'>, c minie ma wrócić do tamtych • do czasu schodzić ku ł;\ce. To w — Bardzo mało — stwierdził nic nie wiemy. — Nie denerwuj się, .lanie — pohamował mnie Karol. — Gniew to zły doradca, nie przyspiesza wyjaśnienia interesującej nas sprawy. Dlaczego zdecydowaliście sięv na tak nagłe przetransportowanie skór? — zwrócił się do Dove'a. — Nie nagłe — zaprzeczył traper. — Rozważaliśmy ten projekt już od kilku dni, a po rozmowie z Arturem Abraham zdecydował skóry odwieźć natychmiast. — Ale dlaczego? — Abraham sądzi, że towar otrzymany za futra wprowadzi Indian w dobry nastrój i nie będą zbytnio sarkać, kiedy dowiedzą się, że chcemy odejść. — Albo wręcz przeciwnie! — zauważyłem. — Pomyślą przecież o tym, że po waszym odjeździe zerwany zostanie kontakt z handlarzem futer. Cóż poczną wówczas, pozbawieni dostaw prochu i kul? — Nie będzie tak źle. Abraham wszystko przewidział. Rozmawiał z handlarzem i uprzedził go, że następnym razem sami Indianie dostarczą towar. — A handlarz zawiadomi o tym fakcie wojsko. — O nie. Jest na to zbyt sprytny. Prowadzi zyskowny handel i wcale nie ma zamiaru go przerwać. Przecież gdyby wojsko tu wkroczyło... — Rozumiem — przerwałem mu w połowie zdania. — Dunbar świetnie rozwiązał ten problem. — No właśnie — stwierdził Dove. — Jeśliby jednak Czejenowie sprzeciwili się naszemu odejściu, nie pozostanie nic innego, jak tylko ucieczka, i to nie łodziami, lecz pieszo. A do tego celu — jak twierdzi Abraham — potrzebny jest właśnie Artur. Jednak ryzykiem byłoby przedłużanie jego pobytu nad rzeczką. Indianie mogą go zauważyć i schwytać. Ale to ostateczność. Abraham sądzi, że skoro wypaliliście z czarownikiem fajkę pokoju, pozwoli on wam stąd spokojnie odpłynąć. Coś tam wymyśli, by uspokoić swych pobratymców. Biała Antylopa to chytrus. No, muszę już zamykać. Mamy z Abrahamem mnóstwo roboty. I odszedł. Nikt z naszej trójki iaie był zadowolony z rozmowy. Nic dziwnego. Informacja, jakiej udzielił nam Dove, nie zaspokajała ani naszej zrozumiałej ciekawości, ani nie przekreślała naszych obaw co do niepewnego jutra. Nie dowiedzieliśmy się przecież, jakie kroki podejmie Abraham, by nam umożliwić wydostanie się z niewoli. Nasza niepewność jutra została jeszcze pogłębiona przez wydarzenie, którego nie mogliśmy przewidzieć ani mu się przeciwstawić. W pogodny wieczór pomagałem Burnsowi zwijać nad jeziorem jego malarskie manatki. Nim złożył sztalugi, popatrzył raz jeszcze na nie dokończony obraz i na ciemną ścianę świerków porastających wzgórza przeciwległej strony jeziora. — Niech pan spojrzy, doktorze, na ten wspaniały zachód słońca. 294 295 ft. Abraham tn nasz wyjazd. , /.ostał nadal — Artur? wspominał o tym i hl p t- Wspomln uy Burns.— To niezwykle <»i i tatnia deska ratunku, }',dy w — Przeprn mówił, .-.«• widział ' i "> — lali ni — Wieczorem, w dniu — 1 co? — Abraham por ¦ nad rzeczką, na łące , do następnego spotkania, lecz nic dłużej n iło tym ter- minie ma wrócić do ta od czasu do czasu schodzić. ku \-,y ¦ — Bardzo mało — i ią. — Nadal nic nie wiemy. — Nie denerwuj się, Janie poho 1 mnie Karol. — Gniew to zly doi idea, a wyjaśnienia interesującej nas i zdecydowaliście sięgną tak nagłe przetransportowanie skór? — zwrócił się do Dove'a. — Nie nagłe — zaprzeczy! traper l;odważaliśmy ten projekt już od kilku dni, B po rozmowie z Arturem Abraham zdecydował skóry odwieźć natychmiast. — Ale dlaczego? — Abraham sądzi, ze towar otrzymany za futra wprowadzi Indian w dobry nastrój i ""¦ będą zbytnio sarkać, kiedy dowiedzą się, że chcemy odejść. — Albo wręcz przeciwnie! — zauważyłem. — Pomyślą przecież o tym, że po waszym odjeździe zerwany zostanie kontakt z handlarzem tuter. Cóż poczną wówczas, pozbawieni dostaw prochu I kul? — Nie będzie tak źle. Abraham wszystko przewidział. Rozmawiał z handlarzem i uprzedził go, że następnym razem sami Indianie dostarczą towar. — A handlarz zawiadomi o tym fakcie wojsko. — O nie. Jest na to zbyt sprytny. Prowadzi zyskowny handel i wcale nie ma zamiaru go przerwać. Przecież gdyby wojsko tu wkroczyło... — Rozumiem. — przerwałem mu w połowie zdania. — Dunbar świetnie rozwiązał ten problem. — No właśnie — stwierdził Dove. — Jeśliby jednak Czejenowie sprzeciwili się naszemu odejściu, nie pozostanie nic innego, jak tylko ucieczka, i to nie łodziami, lecz pieszo. A do tego celu — jak twierdzi Abraham — potrzebny jest właśnie Artur. Jednak ryzykiem byłoby przedłużanie jego pobytu nad rzeczką. Indianie mogą go zauważyć i schwytać. Ale to ostateczność. Abraham sądzi, że skoro wypaliliście z czarownikiem fajkę pokoju, pozwoli on wam stąd spokojnie odpłynąć. Coś tam wymyśli, by uspokoić swych pobratymców. Biała Antylopa to chytrus. No, muszę już zamykać. Mamy z Abrahamem mnóstwo roboty. I odszedł. Nikt z naszej trójki nie był zadowolony z rozmowy. Nic dziwnego. Informacja, jakiej udzielił nam Dove, nie zaspokajała ani naszej zrozumiałej ciekawości, ani nie przekreślała naszych obaw co do niepewnego jutra. Nie dowiedzieliśmy się przecież, jakie kroki podejmie Abraham, by nam umożliwić wydostanie się z niewoli. Nasza niepewność jutra została jeszcze pogłębiona przez wydarzenie, którego nie mogliśmy przewidzieć ani mu się przeciwstawić. W pogodny wieczór pomagałem Burnsowi zwijać nad jeziorem jego malarskie manatki. Nim złożył sztalugi, popatrzył raz jeszcze na nie dokończony obraz i na ciemną ścianę świerków porastających wzgórza przeciwległej strony jeziora. — Niech pan spojrzy, doktorze, na ten wspaniały zachód słońca. 294 295 Spojrzałem. Nad koronami drzew smużyła się cien-a linia różowego brzasku. Podobnego zachodu słońca igdy dotąd nie oglądałem. Stwierdziwszy to, nie za-rzątałern sobie dłużej głowy atmosferycznym zjawis-iem. Przy łodziach zmarudziliśmy nieco układając w kancie „Pelikana" pędzle, farby i kartony ze szkicami raz pomagając Karolowi w rozsupłaniu żyłki wędzis-:a, która zaplątała się w pływający pod wodą zbutwiały, kostropaty pniak. Tak więc wracaliśmy do tipi iobrą szarówką. Na skraju lasu migotały płomyki ma-ych ognisk, na których pracowicie sąuaw warzyły itrawę dla swych ojców, mężów i synów. Bardzo to wyglądało sielsko, tchnęło spokojem i pogodą kończącego się dnia. Normalnego dnia indiańskiej wioski. [ tylko jedna rzecz wyglądała nieco dziwnie: różowa inia zachodu nie znikła, ba, wydało mi się, że nieco zgrubiała, a jej blask przybrał na intensywności. — Karolu — powiedziałem przystając — popatrz. Co to znaczy? Przecież słońce już zaszło. Może to zapowiedź burzy lub trąby powietrznej? — Słońce rzeczywiście zaszło — zgodził się. Przyglądał się dość długo dziwnemu zjawisku. — Obawiam się, że to nie burza nadciąga, lecz coś znacznie gorszego. Jeśli się nie mylę... Burns zdawał się nie zwracać uwagi na słowa mego przyjaciela, lecz mnie zimny pot wystąpił na skronie. Karol skoczył do wnętrza tipi i wybiegł ściskając w dłoniach lornetkę. Przyłożył szkła do oczu. Trzymał je tak chyba ze dwie minuty, po czym wypowiedział jedno tylko słowo: — Pożar. Wyrwałem mu z rąk lornetkę. To, co gołym okiem wydawało się być równą linią różowego blasku, wcale nie było linią, lecz postrzępionym zygzakiem strzelającym ku niebu płomieni. Jak daleko stąd? — Sądzę, że to bardzo daleko — zauważył Karol, jak gdyby odpowiadając moim myślom. — O, do miliona pędzli! — wykrzyknął malarz. — Tylko tego nam brakowało! Pożar! Lecz chyba tu nie dojdzie, ponieważ pan twierdzi, że daleko... — Ba, ogień potrafi gnać z szybkością pospiesznego pociągu, a jeśli, jest wiatr, jeszcze prędzej! Więc bezpieczna odległość to chyba sto mil. Obawiam się jednak, iż ognisko pożaru znajduje się bliżej. — Ale rzeka! Przecież płomień nie przeskoczy szerokiego nurtu. — Na prerii tak — odparł Karol. — Co innego, gdy płonie puszcza. Dopóki ogień pełznie leśnym poszyciem, przeszkoda wodna może go powstrzymać. Niestety, po gorejącym poszyciu przychodzi kolej na suche, żywiczne pnie. Ogień wspina się ku koronom i gna szczytami drzew niczym huragan. W ten właśnie sposób potrafi się przerzucić nad strumieniami i rzeczkami. Wiatr może rozpętać gorejące piekło nawet po drugiej stronie tak potężnej rzeki jak Missouri w jej środkowym biegu. — O, do licha! Co za szczęście, że znajdujemy się po przeciwległej stronie jeziora. — Żadne szczęście — wyręczyłem w odpowiedzi Karola. — Przecież płomień po prostu okrąży jezioro i jeśli nawet nie przeskoczy rzeczki, dotrze do nas okólną drogą. — Idę poszukać Dunbara lub Dove'a — zdecydował nagle Karol. — Przygotujcie kolację. Nie bardzo mi szło pitraszenie. Co chwila odwracałem głowę ku linii rzekomej zorzy zachodu. — Co robić, doktorze? — spytał zatroskany malarz. — Nic — odparłem zwięźle i bezlitośnie. — Nie jes- ¦ 299 teśmy w stanie ugasić pożaru ani powstrzymać przybliżania się ognia. O, gdyby to była preria... — Uważam, że trzeba iti 'kać ¦— powiedział Burnus. — Jak najszybciej. — Dokąd? Wszędzie dokoła rosną lasy. — No więc... no wi(;c. O, ne przez którąś z wioskowych kobiet. J< ik przy- pomniał się nam — pośrednio - cze wie- czoru. Gdy bowiem zgasły ZOX i równo- cześnie ukazała się naszym oczom tamta przeklęta zorza pożaru — dudniący głos bębna 0 'i gdzieś z centrum wsi. Brzmiał ponuro do wtóru mym ponurym myślom. Nie mylił się Karol, podejrzewając, że w dzień tylko dlatego nie mog!; lec łuny, ponieważ słońce przyćmiewało jej blask, I'" ar trwał. Siedzieliśmy na brzegu jezio o/wał się po raz pierwszy głos bębna. Zawtórowało mu echo. Chwila ciszy i — drugie uderzenie, a po liż rytmiczny łomot. — Co to takiego? — zaniepokoił się Burns. — Czarownik przystąpił do akcji — żartobliwie wyjaśnił Karol. 302 — Do jakiej akcji? — Nie wiem, ale mogę przysiąc, że ten bęben znajduje się w jego rękach. Nieodzowny to przecież element wszelkich zamawiań, czarów i wróżb wszystkich czarowników, szamanów, wróżbitów indiańskich plemion, jak długa i szeroka jest ta ziemia. — Chodźmy sprawdzić — zaproponował malarz. — Nie — sprzeciwił się Karol. — Może się okazać, że jesteśmy niepożądanymi widzami. Po co się narażać? Ilekroć bow7iem gościłem wśród Indian, co do których przyjaźni nie byłem pewien, zawsze starałem się trzymać z daleka od tych wszystkich sztuczek czarodziejskich. Diabli wiedzą, co przyjdzie do głowy czarownikowi, gdy zapragnie ukazać swą moc. — Biała Antylopa wypalił z nami fajkę pokoju. Sami mówiliście, że to przysięga, której nie ocr się złamać żaden czerwonoskóry, a skoro tak, cóż nam może grozić? — upierał się Burns. — Jednak lepiej nie chodźmy tam — poparłem Karola. — Wiem, o co panu chodzi: o przyjrzenie się ewentualnemu widowisku, aby je przy pierwszej okazji przenieść na płótno. ¦— Trafnie pan odgadł, doktorze — skrzywił się zabawnie Burns. Tak więc nie uczyniliśmy nic, by zdobyć powody, dla których bęben swym łomotem burzył ciszę nadciągającego wieczoru. Nie uczyniliśmy nic, a przecież dość szybko dotarła do nas informacja na ten temat. Wróciliśmy do tipi i tam rychło odwiedził nas Dunbar. — Skorzystałem z tej hecy — oświadczył półgłosem — aby się z wami spotkać. Nikt nawet nie zauważy mej nieobecności, oglądają największą atrakcję: czarodziejskie misterium Białej Antylopy. — To ten bęben? — zapytał malarz. 30- — A jakże. Wj | ica Deszczu. — Biała Antylopa pragni deszcz dla ugaszenia pożaru — za i roi l)ove wrócił? — Nie, nie wrócił. To Ji zające. Miał dotrzeć jak najbliżej > jeszcze nie wrócił, znaczy to ' ¦• dziesiątki mil. W tym moja cała n w tańcu Antylopy. Burns prychnął ha — Możesz się dmiać, ale Ja wiem iwoje — mówił dalej Dunbar. — Któż przewii Taniec Deszczu istotnie nie spowoduje ul LJe susza i wioskowi czarodzieja odpl tańce, chmury nadciągają lub nie. Inna spraw na. Nie jestem meteorologiem, ale wiem, ary powodują powstawanie prądów pov pędzających deszczowe chmury nad płonące '¦¦jdzę, że i Antylopa o tym wie. Oby mi ». Unikniemy niebezpieczeństwa, a jedno ; autorytet czarodzieja, co pozwoli nam wszyitkim odejść stąd w spokoju. — Czy to prawda z tym detzezon iził wątpliwość malarz. — Prawda — potwierdził Karol. — Istotnie cyrkulacja rozgrzanego powietrza : e burze. Wielokrotnie byłem tego świadkłi tak się dziejev. chociaż nie zawsze. Jeśli jednak deszcz nie spadnie? —: zwrócił się do Dunbar a. — Co wówczas? — Wypłyniemy na środek ]<¦¦/.. Ludzie ocaleją, przyroda nie. Ciarki mi przechodzą po plecach na samą myśl o tym. Czy wówczas Indianie nas puszczą? Czy nie zażądają, abyśmy zaprowadzili ich w inne, nie tknięte ogniem bory? A co z wami? Doprawdy, ten pożar może wszystko odmienić na gorsze... Jednak przypuśćmy, iż ogień zagaśnie. Otóż... rozmawiałem dziś z czarownikiem. Fajka pokoju poskutkowała. Pogratu- lować. Antylopa nie sprzeciwia się waszemu odejściu. — Znakomicie! — wrzasnął Burns. — Ciszej — zgromił go traper. — Wcale nie jest tak znakomicie, jak na to wygląda. Antylopa twierdzi, że uwolnieniu jeńców (tak was nazywa) sprzeciwi się wielu wojowników, a on sam nie posiada aż takiego autorytetu, by oponentom narzucić swą wolę. — Rozumiem, o co mu chodzi — mruknął Karol. — Spryciarz... — Jeszcze jaki! Odpowiedziałem mu, że ja i Dove mamy zamiar opuścić wioskę, i to na zawsze. Przybrał zmartwioną minę, jednak zdradziły go oczy, a wszystko, co później powiedział, było kłamstwem. Bo oto począł mnie namawiać, abym został wraz z Dovem. Lecz ja nie ustąpiłem. Z udanym żalem zapytał, kto teraz przewodzić będzie Czejenom, gdy zabraknie tak dzielnego wodza (niby mnie!). Odparłem, że tylko jeden człowiek nadaje się na mego następcę, właśnie on. Aby go wprawić w jeszcze lepszy humor oświadczyłem, że na radzie starszyzny wysunę jego kandydaturę. Oczywiście pod warunkiem, że wraz ze mną i Dove'rn odpłynie wasza trójka. Zgodził się i sądzę, że szczerze. To właśnie wówczas przyznał, że wypalił z wami fajkę pokoju i nie traktuje was jak wrogów. Niby więc wszystko jest w porządku i po naszej myśli. Jednak musimy traktować poważnie i drugą możliwość: spora grupa Indian może sprzeciwić się naszemu odejściu. — O, do miliona pędzli! — westchnął Burns. — Tak, tak. Wówczas nie pozostanie nam nic innego, jak ucieczka. Oczywiście nie łodziami, szybko by nas dogonili na swych lekkich kanoe. Ruszymy pieszo, znam teren doskonale, a ten wasz znajomy chłopak powiedzie nas dalej ku swoim drwalom. Nie jest to spora odległość. Sądzę, że w półtora dnia zdołamy ją przybyć. Na tym oczywiście sprawa się nie zakończy, 20 — Wołanie...' 305 bo od obozowiska drwali, jak Rlówti chłopak, do najbliższego osiedla trzeba ma. .¦¦ m> \ u- ir/.y dni. Chyba dacie radę? — Musimy — uprzedziłem odpowiedź Karola.— Inie w tym tkwi problem, Leci CO Zrobić z naszymi łodziami? — I co z moimi obrazami /.ałośnic zauważył malarz. — Klęska) — Ano, prawda. Niestety, KliC III tO nie poradzę. — Oczy wiście — •/.wn.-zle nIwm-mI/iI Karol. — I nie zmienią tego żadne biadania. A l« ii.- pytanie: co mamy czynić? — Otóż decyzja w całej lej a padnie na zebraniu starszyzny. Od tej d« , czy wyruszamy stąd żaglówkami, czy piefZO Jawnie, czy potajemnie. Pokieruję spraw;) lal., aby lebranie odbyło się wieczorem. — Dlaczego? — zapytałem. — Abyśmy mieli przed sobą eała nOC na ewentualną ucieczkę. Jeśli, oczywiście, rada ni<' wyTazi /gody na pokojowe odejście. Jeszcze nie Wiem, kiedy ona się odbędzie. Na pewno nie przed powrotem Doveła. Wiele zależy również od pożaru. Moja v vka: od jutrzejszego wieczoru musicie być gotowi do wymarszu. Przygotować broń i nieco żywności, nie za dużo. Trzeba będzie dobrze wyciągać noL.',i, a droga wiedzie pod górę. — Kiedy nas zawiadomisz? — zagadną] Karol. — Którego dnia, nie wiem, ale . nad wieczorem. No, żegnajcie. Bęben już umilkł, więc Antylopa rozpoczął swój taniec. Muszę tam 11 To powiedziawszy oddalił się. — O, do miliona pędzli — ponuro .<;!-Lnął Burns.— Za jakie grzechy los kazał mi wpłynąć na tę przeklętą rzekę? Czy nie mogłem wybrać ii mej? — A jakże — odparłem powstrzymując śmiech. — Mógł pan udać się w zupełnie inne strony, ale i nas dwu zagnało tu pechowe szczęście. — Dla mnie to prawdziwe szczęście! Samotny zginąłbym marnie. Gdy nastała ciemność, wyszliśmy nad brzeg jeziora popatrzeć na łunę. Gorzała nadal czerwoną smugą. I tym razem spałem bardzo kiepsko, budząc się parokrotnie, pełen zrozumiałego niepokoju. Dopiero rzeź-wy ranek wypłoszył ze mnie nocne strachy. Dzień zapowiadał się pięknie. Burns zapomniał o wczorajszych biadaniach, gdy urodziwa sąuaw złożyła przed wejściem do tipi trzy tłuste indyki. Po rannym posiłku ruszyliśmy nad jezioro obejrzeć stan naszych żaglówek. Jeśli wszystko szczęśliwie się ułoży, czeka nas przecież daleka wodna podróż i łodzie nie mogą zawieść. I ja, i Karol kiepsko znamy się na szkutnictwie, dlatego poprosiliśmy Burnsa, by swym iachowym okiem ocenił stan „Albartosa". Zabrał się do tego z niezwykłą drdbiazgowością i taką pedanterią, że słońce zdążyło wspiąć się na szczyt nieba, nim strudzony malarz zakończył przegląd. — Znakomita łódź — oświadczył. — Chyba lepsza od „Pelikana". Ten, co ją zbudował, znał się na rzeczy. Stan „Albatrosa" jest doskonały, co najwyżej może się przytrafić jakiś drobny przeciek, bo łódź zbyt długo stała na lądzie, i to w słońcu, lecz po dwu, trzech dniach drzewo spęcznieje na wodzie i nie przepuści ani kropelki. — A „Pelikan"? — zagadnąłem. — Nieźle, całkiem nieźle. Jeszcze mi posłuży przez długie lata, jeżeli oczywiście... tfu! Żeby nie wymówić w złą godzinę. — Może zepchniemy obie łodzie na wodę — zaproponowałem. — Odradzam, Janie — sprzeciwił się Karol. — To 307 może wzbudzić u Indian podejrzenia. Trzeba by natomiast dokładnie obejrzeć i opatrzyć naszą broń. Oczywiście w kajucie. Ty, Janie, pozostaniesz na zewnątrz, aby nas uprzedzić o nadejściu niepożądanego gościa. Burns pobiegł do „Pelikana" po swą flintą, a później zamknął się wraz z Karolem w kajucie. Nudziłem się jak mops. Słońce coraz bezlitośnie] prażyło z bezchmurnego nieba. Nie potrafiłem dłużej usiedzieć na rozgrzanym pokładzie. Zrzuciłem ubranie, podreptałem na rufę częściowo zanurzoną w wodzie i skoczyłem na płyciznę. Prysnęło chłodną wilgocią. Od razu poczułem się lepiej. Jeszcze raz zlustrowałem po-brzeże. Pusto. Stwierdziwszy ten fakt pozbyłem się wszelkich skrupułów, śmiało ruszając łagodnie opadającym piaszczystym dnem jeziora. Gdy woda sięgnęła piersi, obejrzałem się. Nadal pustka. Co mnie wówczas powstrzymało od skoku w głębinę? Doprawdy, nie wiem. Może wyrzuty sumienia, że zamiast czuwać na pokładzie „Albatrosa" zabawiam się kąpielą? Nie skoczyłem więc i nie popłynąłem dalej, a jedynie zanurzyłem się po brodę. I wówczas dostrzegłem przed sobą w ciemniejącej głębi jakiś podłużny kształt o drgających, zamazanych konturach — wynik falowania wody i migotu słońca na jej powierzchni. Dwa spore kroki przed mną sterczało z dna coś przypominającego drąg. Znowu obejrzałem się. Nikogo. Nabrawszy powietrza w płuca zanurkowałem. Tak, to był drąg zakończony szpicem-harpunem, jakiego używali Indianie do chwytania ryb. Sterczał ukośnie. Gdybym skoczył, jak zamierzałem, w głębię, żelazne ostrze tkwiłoby teraz w moim brzuchu! Chwyciłem za drzewce. Było mocno wkopane w dno. Począłem się dusić, więc wychynąłem na powierzchnię. Kolejna próba wydobycia drąga również nie dała rezultatu. Wróciłem na „Albatrosa". Spojrzenie na brzeg 308 (pusty) i skok ku drzwiom kajuty. Właśnie kończyli czyścić lufy strzelb. — Idzie kto? — zagadnął Karol odkładając broń. — Wyglądasz jakbyś przed chwilą ujrzał upiora. Co się stało? — Schowajcie te manatki, coś wam pokażę. W wodzie. — Kąpałeś się, zamiast obserwować brzeg? — Przyznaję się, Karolu, lecz dobrze się stało, że tak postąpiłem. A teraz ruszajcie w moje ślady. Zobaczycie, co tam rośnie na dnie. Posłuchali bez słowa sprzeciwu. We trójkę ledwo zdołaliśmy wydobyć piekielne narzędzie i wciągnąć je na pokład łodzi. — Co to znaczy? — zdumiał się Burns. — W jakim celu... — Nie jestem żeglarzem — odparłem — lecz to świństwo mogłoby przedziurawić poszycie „Albatrosa" poniżej linii wodnej. Podczas spychania łodzi na jezioro. Nie sądzi pan? — Oczywiście, oczywiście! O, do miliona pędzli, cóż to za drań naszykował taką pułapkę? — Na pewno nie Dunbar i nie Dove. Sądzę również, że nie czarownik. Chociaż, kto wie, może na jego polecenie? Prawdziwie diabelski pomysł — stwierdził Karol. — Musimy gdzieś ukryć ten bal. — Mam ręczną piłkę — zaproponował malarz. — Potniemy na kawałki. — Doskonale. Burns nagle zawahał się. — O co chodzi? — Myślę, że powiniśmy przedtem sprawdzić, czy takich drągów nie ustawiono więcej. — Słusznie. Pójdziemy we dwójkę, a ty, Janie, alarmuj, gdy dostrzeżesz kogokolwiek. Siadłem więc na burcie zerkając raz po raz to w 309 kierunku wioski, to w stronę moich towarzyszy bał-waniących spokojną toń jeziora. Po wielkiej szamotaninie przydźwigali dru^i harpun. Okazało się, że takich drągów-pułapek tkwiło w dnie je/.iora aż cztery. Dwa na linii rufy „Albatrosa", dwa na linii „Pelikana". Wydobyliśmy wszystkie. Burns poszedł po piłę. Cięliśmy drągi /.aniir/ ]e Uprzednio w przy- brzeżnej płyciźnie, abj uniknąć hałasu. Żmudna to była praca, na szczęście nikł .pj nam nie przerwał. Pocięte kawałki drewna tik ryli:, my w kajutach, żelazne ostrza zatopił Burns na głębinie. Półleżąc, półsiedząc rozważaliśmy zagadnienie: ,,<<> by było, gdyby..." Malarz nazwał mnie „człowiekiem "p;d r/.nościowym", a Karol zgryźliwie zauważył, że W danym wypadku miałem więcej szczęścia niż rozsądku W wyniku makabrycznego odkrycia postanowiliśmy spędzić dzień na „Albatrosie", Poszedłem po kociołek do naszego tipi i wróciłem dosi 0. Czy w wiosce nikt mnie nie dostrzegł? Nie mam pewności. Zdziwiło mnie małe ognisko palące się w cieniu dziobu „Albatrosa". Właśnie Karol otwierał puszki z „nieśmiertelną" fasolą, a Bumi wydobywał z metalowego pudła suchary. — A, to ty — stwierdził mój przyjaciel. — Nabierz wody do kociołka, dobrze? Jestem głodny jak wilk. — Lecz nie tak samo czujny - odparłem. — Czemuż to? — Ognisko jest widoczne ze wszystkich stron. — Więc cóż z tego? Czy nie wolno nam biwakować poza granicami wioski? Czy nam kto zabronił? Stropiłem się nieco. — Istotnie... lecz Indianie mogą nas podejrzewać o przygotowanie się do ucieczki. — Ponieważ gotujemy strawę, tak? Dziwne by to było przygotowanie. A poza tym, kiedy zauważyłeś ogień? 310 — Gdy podszedłem do dziobu „Albatrosa". — Wracając z wioski widziałeś dym? — Nie — stwierdziłem zgodnie z prawdą. — Więc jednak ognisko nie rzuca się tak bardzo w oczy. Nie ma sprawy. Nasza kolacja trwała dość długo. Słońce już poczynało się zniżać ku zielonym szczytom wzniesień, gdy znowu usłyszeliśmy dudniący głos bębna. — Biała Antylopa szykuje się do nowego tańca — zauważyłem. — Tamten nie odniósł skutku. Spójrzcie — wskazałem ręką. W miarę zapadającego mroku coraz wyraźniej rysowała się czerwona krecha łuny. Noc spędziliśmy w kajutach. Obawy Burnsa, że Indianie poczną nas szukać, a przy okazji znajdą broń i żagle — nie sprawdziły się. Przypuszczam, że nikt nas nie posądzał o chęć ucieczki, a poza tym powtórny Taniec Deszczu zgromadził zapewne w wiosce wszystkich jej mieszkańców. Niestety „czary" Białej Antylopy nie okazały się skuteczne. Kolejny ranek zwiastował nam piękny, słoneczny dzień i nic nie wskazywało na jakąkolwiek zmianę pogody. Wieczorem powróciliśmy do tipi, zaniepokojeni brakiem jakichkolwiek wiadomości od Dunbara i Dove'a. Rozmowa się nie kleiła. Karol był mrukliwy, Burns roztargniony, ja pełen wewnętrznego napięcia. Lada dzień, a może lada godzina rozstrzygnąć się miał nasz los. Ileż to różnych elementów mogło o nim zadecydować. Chociażby pożar! Czy ogień dotrze do jeziora, czy nie? Czy Czejenowie zgodzą się na odejście Dunbara i Dove'a i czy puszczą nas wolno? Bęben znowu począł łomotać. Burns zauważył ironicznie, że prędzej Antylopa wybije dziurę w tym bębnie, nim spadnie tu kropla deszczu. W jakąś go- 311 dzinę później, gdy umilkło łomotanie, a na gwiaździste niebo wypłynął księżyc, odwiedził nas Dunbar. — Dove wrócił — zakomunikował na wstępie. — Z jakimi wieściami? — zapytałem. — Płoną lasy na przestrzeni setki mil. Dove nie dotarł do granicy pożaru, lecz był dość blisko, by móc określić jego rozmiary. Twierdzi, że nigdy w życiu nie widział takiego oceanu ognia. Według jego oceny od pożaru dzieli nas obecnie około pięćdziesięciu mil. Wiatr wieje w naszą stronę, na drodze ognia znajdują się trzy niewielkie rzeczki i kilkadziesiąt strumyków. W tym stanie rzeczy, jeśli ogień nie zatrzyma się na korytach rzeczek lub jeśli wiatr nie zmieni kierunku, za trzy lub cztery dni ujrzymy płomień nad szczytami okolicznych lasów. Trzeba być na to przygotowanym. — Przygotowanym — zgryźliwym tonem powtórzył malarz. — Niby jak? — Przysposabiając łodzie do wypłynięcia na środek jeziora. — A nie lepiej po prostu stąd zwiać korzystając z zamieszania? — Nie ma tu żadnego zamieszania — odparł traper. — Czy zauważyliście jakikolwiek ślad niepokoju wśród Indian? Czy ich codzienne życie uległo jakimś widocznym zmianom? Nie próbujcie ucieczki, zostanie szybko zauważona. A gdyby pożar się przybliżał, ucieczka oznaczałaby śmierć. Nikt nie przepłynie rzeką, ogień spali łodzie i ludzi. Jedyny ratunek to wypłynięcie na środek jeziora. To była tak oczywista prawda, że ani Karol, ani ja nie próbowaliśmy jej zaprzeczyć. Co prawda Burns twierdził, że bardziej wierzy swemu „Pelikanowi" niż czarodziejskim zabiegom Białej Antylopy i że gotów jest zaryzykować ucieczkę nawet poprzez morze płomieni. Dunbar popatrzył na malarza ironicznie. 314 — Do zobaczenia — powiedział — dziś jeszcze możecie spać spokojnie. — A co z radą starszyzny? — zapytałem. — W tych warunkach nie sposób debatować nad naszym odejściem. Jeśli rada się zbierze, omawiać będzie przede wszystkim sposoby uratowania się przed ogniem. Bywajcie! Łatwo sobie wyobrazić, w jakim usposobieniu kładliśmy się do snu. W nocy parokrotnie wychodziłem z tipi popatrzeć na niebo. Łuna ogromniała. Teraz już gołym okiem widziałem szerokie pasmo purpury. Wydało mi się, że temperatura powietrza wzrosła pod wpływem wiatru dmącego z gorejącej dali. Długo nie mogłem zasnąć, aż wreszcie zapadłem się w nicość, w sen bez marzeń. Zbudził mnie dudniący szum. — „To ogień tak huczy" — pomyślałem bezsensownie i skoczyłem ku wyjściu tipi. Świat spoczywał w szarym półmroku, od nieba po ziemię. A z tego nieba waliła prawdziwa rzeka deszczu! To on tak szumiał i dudnił o powłokę naszego namiotu. Przetarłem oczy. Bryzgi wody zrosiły mą twarz. Cofnąłem się rozważając, czy zbudzić towarzyszy. Jednak zrezygnowałem z tego zamiaru. Niech sobie śpią, na dobrą nowinę zawsze jest czas. Okutałem się niedźwiedzim futrem i na nowo zasnąłem. — Hej, Janie! Zbudź się — to Karol tarmosił mnie za ramię. — Deszcz pada! Słyszysz! — Wiem o tym — mruknąłem. — Jak przestanie, to mnie zbudź. Dał mi spokój. Chyba na parę godzin, bo gdy wreszcie na nowo otworzyłem oczy, musiało być dobrze po wschodzie słońca. Jednak nie rozwidniło się. Pluskało i szumiało, kapiąca ze szczytu tipi woda zebrała się na środku namiotu w małą kałużę. Siadłem 313 począwszy woń dymu. To Karol ćmił fajeczkę. Burns gramolił się ze swego barłogu. — No i co? — zapytałem malarza. — Podrwiwał pan z Antylopy, a przecież deszcz pada. — Ej, doktorze, proszę nie kpić ze mnie. Ostatecznie to normalne, że w lecie padają deszcze. Nikt mnie nie nabierze na żadne czary. Raczej uwierzę, że to ogień ściąga chmury, jak powiadał Dunbar. Co będziemy jedli? — zatroskał się. — Co kto lubi — odparł Karol — lecz trzeba najpierw rozpalić ognisko. Było to oczywiście zadanie niewykonalne. Z braku innej potrawy sięgnęliśmy po suchary. Tego ranka żadna squaw nie przyniosła ptaka na pieczeń. Kiepsko więc wypadło śniadanie, za to humory nam dopisywały. W drugiej połowie dnia odwiedził n;>s Dunbar, i to z nie byle jakim prezentem: sporym płatem pieczonej sarniny. Okazało, się, że upiekli ją na żelaznym piecyku zainstalowanym w blokhauzie. — To wynalazek Dove'a — wyjaśni! z dumą. — To on wpadł ongiś na ten genialny pomysł. Co prawda, mięso zostało raczej spieczone, niż upieczone na rozgrzanej blasze piecyka. Z obu stron przypominało nieco zwęgloną podeszwy mokasyna. Po od-krojeniu tej podeszwy sarninę dało się jednak spożyć, i to z apetytem. Od świtu, poza kilkoma sucharami, nic więcej nie mieliśmy w ustach. Podczas gdy jedliśmy, a raczej rwali zębami twardą sarninę, traper relacjonował ostatnie wydarzenia. — Biała Antylopa triumfuje — stwierdził na wstępie. — Jeśli zasięg dzisiejszej ulewy jest odpowiednio wielki, a myślę, że jest, to koniec z pożarem. Pierwszy kłopot za nami. — A co na to dzielni wojownicy Czejenów? — zażartowałem. 316 — Ha, ha! Są zachwyceni, doktorze. Popularność czarownika niezwykle wzrosła. Bardzo to nam na rękę. — Do tuzina pędzli! Czyż oni naprawdę wierzą w te idiotyczne gusła? — wyrwał się malarz. — A wierzą. Od razu widać, że większość swego życia spędziłeś w mieście — powiedział Dunbar. — Gdybyś tu pobył dłużej, na pewno nie przeszłyby ci przez usta słowa: „idiotyczne gusła". Bardzo to płytkie określenie. Zwłaszcza że niekiedy w wioskach indiańskich dzieją się sprawy nie na rozum białego człowieka. No, bywajcie! Jutro wpadnę do was albo prześlę Dove'a. Jeśli deszcz ustanie, w ciągu dwu dni odbędzie się narada starszyzny. Już o tym rozmawiałem z Białą Antylopą. Gdy odszedł, Burns połknąwszy ostatni kęs, zauważył: — On jest tak samo zabobonny jak te czerwone skóry. Miałem go za rozsądniejszego. — Ba, warunki życia w jakimś stopniu kształtują świadomość człowieka, co wcale nie oznacza, że Dunbar w danym wypadku wierzy, iż Taniec Deszczu ściąga deszcz. Zresztą on ma rację twierdząc, że wiele czarodziejskich sztuczek, a zwłaszcza znajomość lecznictwa indiańskich znachorów, jak dotąd nie dała się logicznie przez nas wytłumaczyć. I ja byłem świadkiem zdumiewającego wypadku. — Pan, doktorze? Przedstawiciel szacownej nauki? Ależ... — Burns wytrzeszczył oczy w zdumieniu. — Niech pan zapyta jego — skinąłem głową w stronę Karola. — To kopalnia informacji na temat, jak pan określił, guseł, zabobonów, czarów i sztuczek. Z niektórych się śmieje, innych nie potrafi wytłumaczyć. Czy nie tak, Karolu? — Oczywiście, stykałem się z takimi sprawami nieraz, ale na pewno nie mogę się równać z Dunbarem, 317 który siedzi tu bez przerwy od kilkunastu lat, a od kilkudziesięciu obcuje z Indianami. Musiał mimo woli przejąć od nieb wiele nawyków i wierzeń. Podobnie jak każdy inny traper zaszyty w głuszy lasów. Wiem, że są wśród nich ludzie, którzy nigdy nie byli w mieście, nie widzieli murowanych domów, nie znają schodów (tak, tak!) ani wodociągów, nie jeździli pociągiem, a fotografię, która zaczyna wkraczać w nasze życie, uznaliby za diabelski wymysł *, Ja tym różnię się od Dunbara i jemu podobnych, że co roku odwiedzam wielkie miasta i dzięki mądrym radom doktora i jego towarzystwu niezupełnie zdziczałem. Może zaprzeczysz, Janie? — Zaprzeczam. Zauważyłem w tobie pociąg do bardzo kiepskich żartów. Niech mu pan nie wierzy — zwróciłem się do Burnsa. — Jego cechuje skłonność do przesady. — Dziwni z was obu ludzie — stwierdził ze śmiechem malarz. Lało przez cały dzień, czyniąc nas więźniami tipi, lało przez całą noc, lecz poranne zorze zajaśniały na czystym już niebie. Kałuże, zgnieciona deszczem trawa, błoto na ścieżkach leśnych i obrzydliwie mokre plaże jeziora nie sprzyjały spacerom. Burns ustawił sztalugi na skraju lasu w miejscu możliwie suchym i nie zważając na nic zabrał się do kolejnego dzieła. — Pójdziemy na ryby — zaproponował Karol. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek przedtem uczynił mi taką propozycję, toteż nie potraktowałem jej dosłownie. — To znaczy — odparłem ironicznie — ty będziesz łowił, a ja sterczał na mokrym piachu i gapił się na ciebie. Wolę już zostać w tipi. Produkcję aparatów fotograficznych zapoczątkowała w Stanach Zjednoczonych sławna do dziś firma „Kodak" w 1388 r. 318 — Nie, nie, Janie. Odegrasz czynną rolę. Mam zamiar wypożyczyć którąś z kanoe i wypłynąć kawTałek od brzegu. — Tak? — zainteresowałem się. — A nie wywoła to protestu Indian? — Nie sądzę. Zresztą, co szkodzi spróbować. I na tym stanęło. Wybraliśmy z szeregu łódek jakąś większą, która wydawała mi się mniej wywrotna, i zepchnęliśmy ją na wodę. Zabrałem jedno wiosło, Karol wędkę i kilka żylastych szczątków wczorajszej pieczeni sarniej na przynętę. — Spróbuję dziś złapać coś większego — oświadczył i na ogromne haczyskó (bo to trudno nazwać haczykiem) nasadził kawał spieczonego mięsa. Tu dodam, że w tym roku mój przyjaciel zaopatrzył się w cały komplet haczyków, linek i pływaków różnej wielkości i grubości. Poruszyłem wiosłem, łódź pomknęła jak przysłowiowa strzała. — Wystarczy, Janie. Spróbujemy tutaj. Uwaga! Zamachnął się wędziskiem. Cicho plusnęło, a kolorowy pływak zakołysał się na lustrze wody. Zakoły-sał się i w ciągu kilkunastu sekund zniknął nam z oczu. Linka wyprężyła się gwałtownie, Karol szarpnął się do tyłu. Niewiele brakowało, a runąłby w toń. — O, do licha! Chyba trafiliśmy na jakiegoś smoka. Uważaj, Janie, jeśli nie chcesz się skąpać. Ciągnie! Istotnie ciągnęło. Karola i naszą lekką łódeczkę. Pruliśmy szparko ku środkowi jeziora. Wyglądało to zabawnie, ale nie było zabawą. Wywalić się na samym środku tak rozległego akwenu, do tego w butach i ubraniu, groziło po prostu utopieniem się. Usiłowałem przyhamować wiosłem. Szybko zrezygnowałem. Efekt bowiem był taki, że kanoe przechyliło się gwałtownie i jeszcze chwila, a wywróciłoby się dnem do góry. — Spróbuj na pych, Janie! — krzyknął Karol. 319 Spróbowałem. Bezskutecznie. Wiosło nie sięgało dna. Tymczasem niewidoczna ryba, ciągnąca nas do tej pory w idealnie prostej linii, poczęła miotać się w głębinie. Raz w prawo, raz w lewo. Łódka zaczęła skręcać raz w lewo, raz w prawo. Bryznęła woda do wnętrza. Karol powoli, obu rakami skracał długość linki. Niesporo mu to szło. Widziałem, ile wysiłku wkładał w tę czynność. Wreszcie woda się wzburzyła tuż przed nami i na jej powierzchnię wychynął łeb potwornej wielkości i skrzela przypominające skrzela rekina. Po chwili łeb zniknął w wirze pian, ukazał się ogon, który walił po powierzchni wody, powodując fontanny zalewające łódkę i nas obu. Na koniec potwór skrył się. — Przecinaj linkę! — wrzasnąłem rozpaczliwie. Karol zawsze miał przy sobie ostry nóż. Na szczęście! Użył go teraz ani o sekundę za wcześnie. Usiedliśmy w kucki na dnie kanoe. Fala poczęła się uspokajać. Odetchnąłem głęboko. — Cóż za potwór... — Wracamy, Janie. Jak na dziś dosyć mam rybackich wrażeń. Wspominam o tej przygodzie, bo potwierdza ona me przypuszczenie, że w głębiach mało zbadanych wód kryją się ryby wielkości dorosłego człowieka. I tak minął kolejny dzień. Nazajutrz wczesnym świtem odwiedził nas Dunbar. — Dziś odbędzie się zebranie starszyzny — zakomunikował. — Nie wiem, nikt tego nie wie, nawet Biała Antylopa, jak i czym się zakończy. Dlatego radzę, abyście na cały dzień przenieśli się do łodzi, a wieczorem byli gotowi do natychmiastowego wypłynięcia. — Nocą? — zdumiał się Burns. — Nie znamy dobrze rzeki, ryzyko olbrzymie. — Ja i Jeremy będziemy razem z wami, popłyniecie bez żagli, na pych, a więc powoli. Obaj orientujemy się doskonale we wszystkich zakrętach koryta i mieliznach, a poza tym księżyc nam pomoże, noc zapowiada się widna. Czy macie jakieś pytania? — Owszem — odezwał się Karol. — Może wiesz, kto i kiedy zastawił na jeziorze pułapkę na nasze żaglówki? — O czym ty mówisz? Jaka pułapka? — Opowiedz, Janie. Opowiedziałem. Bardzo dokładnie. — Draństwo! — stwierdził traper. — Daję wam słowo, że nic o tym nie wiedziałem. « — Wierzymy — wyręczyłem towarzyszy — jednak jest to już drugi wypadek (po zabiciu młodego Indianina), którego sprawca pozostaje nieznany. Tak się dziwnie złożyło, że ja odkryłem oba, a teraz lękam się, czy nie wydarzy się znowu coś nieoczekiwanego, czemu w porę nie zdołamy zapobiec. — Rozumiem twój niepokój i podzielam go. Najwyższy czas stąd odejść. Działają w tej wiosce jakieś siły, których istnienie od pewnego już czasu przeczuwałem, ale praktycznie nie stwierdziłem. Może to jest podwójna gra Białej Antylopy, a może jakiejś grupki działającej zarówno przeciw czarownikowi, jak i przeciw nam. Któż odgadnie? Wniosek z tego: pilnujcie łodzi w dzień i w nocy. Do zobaczenia wieczorem. Natychmiast po odejściu Dunbara wymknęliśmy się z tipi i nim słońce wyjrzało zza wzgórz, zajęliśmy się przeglądem naszych żaglówek. Było to szukanie dziury w całym, jako że od poprzedniej kontroli stan naszych łodzi nie uległ żadnej zmianie. Nie było również w wodzie żadnych nowych pułapek. Z tego wniosek, że nikt poza nami nie gospodarował ani na łodziach, ani w ich pobliżu. Ten dzień wlókł się w moim odczuciu jak ślimak. Wielokrotnie wchodziłem do jeziora, za zgodą Karola poszedłem do lasu po opał na ognisko, a nawet z włas- 21 — Wołanie... «O1 nej woli wyczyściłem straszliwie zakopcony i tłusty kociołek. Wszystkie te czynności nie zagłuszały mego niepokoju o wynik wieczornego zgromadzenia rady starszych. Indian widzieliśmy tylko z daleka. Wypływali na jezioro łowić ryby lub ginęli w głębi boru, zapewne w celach łowieckich. Gdy zapłonęły pierwsze zorze wieczoru, przy pomocy lornetki zlustrowałem okolice i horyzont. Już nie gorzała na nim różowa łuna pożaru. Ulewny deszcz spełnił swe zadanie. Zjedliśmy bardzo obfity posiłek, niejako na zapas. Później, za radą Burnsa, namaściliśmy tłuszczem bloczki i kołowrotki pomocne przy wciąganiu żagli. Obejrzeliśmy starannie płótna, a potem ułożyliśmy się w kajucie „Albatrosa" w oczekiwaniu wiadomości — dobrej lub złej, którą nam miał zwiastować Dunbar. Tymczasem o zmroku zjawił się Dove. Przysiadł na burcie, odetchnął głęboko, jakby za chwilę miał dać nurka. — Narada się skończyła — oświadczył. — Ale to jeszcze nie kres naszych kłopotów. — Co to znaczy? — zaniepokoił się malarz. — Na dwoje babka wróżyła. Może być tak,, może być owak. — Do miliona pędzli! O co chodzi? — Biała Antylopa ma wykonać taniec czarodziejski i dopiero wówczas wszystko się rozstrzygnie. — Człowieku — nie wytrzymałem dłużej — gadaj-że po ludzku! Zgodzili się nas uwolnić, czy nie? — Niby zgodzili, niby nie. — Czy to oznacza, że warunkowo? — wtrącił się mój przyjaciel. — Hm... myślę, że tu warunków żadnych nie ma, ale sytuacja jest niewyraźna. No, bo posłuchajcie... 322 Gdy tylko narada się rozpoczęła, Abraham wstał i bardzo pięknie, jak to on potrafi, przemówił. Najpierw zapytał zebranych, czy źle się im tu żyje i czy mają jemu i mnie cokolwiek do zarzucenia. Jeśli tak, niech zaraz zabiorą głos. Po tym żądaniu nastała cisza, a później rozległy się jedynie zaprzeczenia. Abraham odczekał jeszcze chwilę i począł tłumaczyć, że blade twarze nie powinny dłużej przewodzić dzielnym wojownikom Czejenów. Że to dobre było na początku, gdy Indianie nie znali tych okolic, lecz obecnie czerwonym braciom przewodzić powinien wódz z ich plemienia. On, Abraham, uważa, że mają wśród siebie dzielnego wojownika, który wyprowadził ich z niewoli. To Biała Antylopa. Jemu pragnie Abraham, przekazać swą władzę, by móc odejść ze wszystkimi bladymi twarzami, jakie się tu znajdują. — Opowiadam o tym w skrócie — ciągnął Dove — ale tak właśnie początek narady wyglądał. Abraham. siadł obok mnie, wówczas poderwał się czarownik. Sprytnie to uczynił zabierając pierwszy głos. Antylopa przypomniał prawie całą historię utworzenia wioski i zasługi obu białych, na koniec stwierdził, że w interesie Czejenów należy przystać na propozycję Czarnego Lisa, to znaczy Abrahama. Gdy jednak po Antylopie podniósł się Czerwony Tomahawk, najmłodszy z członków rady, sytuacja się zmieniła. Powinniście wiedzieć, że on nie lubi Antylopy. Zaatakował go zarzucając, że od dawna spiskuje przeciw Dunbarowi i mnie i że teraz jakąś sztuczką skłonił białych braci do odejścia, a kiedy odejdą, zapanuje głód, bo Antylopa nie potrafi handlować i Czejenom zabraknie prochu i kul. Z kolei zwrócił się do Abrahama i mnie abyśmy nie porzucali Czejenów. No i zaczęło się! Następnym mówcą był Ten-który-skacze-idąc. Zausznik czarownika, a nam mało przychylny. Wielokrotnie podczas na- 323 rad atakował mnie i Abrahama. Oczywiście, poparł kandydaturę Białej Antylopy. Zabawna sprawa! D@-tychczasowi nasi przeciwnicy poczęli działać na nasze dobro, nasi przyjaciele... na szkodą. Pojmujecie? — Doskonale — stwierdził Karol. — Jednak streszczaj się, bo czas mija i nie wiemy, czego się trzymać. — Dobrze. Gadali na przemian, jedni tak, drudzy owak. Można by tę gadaniną nazwać kłótnią o t®, czy Abraham i ja mamy odejść, czy nie. Biała Antylopa spostrzegł, że nie ma za sobą zdecydowanej większości. Zaproponował, by decyzję odłożyć do czasu, w którym zapyta duchy prerii, co będzie dobre dla Czejenów, a co złe. I na tym stanęło. Tę wróżbą rozpocznie taniec czarownika, któremu będzie sią przyglądać cała wioska. — Z tego wynika, że o wypuszczeniu nas w ogóle nie było mowy — zauważył Karol. — Prawda, ale my nie odejdziemy stąd bez was. — Jeśli wam pozwolą odejść. Sytuacja przedstawia się kiepsko. Gdzie jest Dunbar i dlaczego nie przyszedł? — Rozmawia z czarownikiem. Kazał mi powiedzieć, abyście byli gotowi do wyruszenia w każdej chwili. — Pieszo? — zapytał mój przyjaciel. — Na to wygląda. — Nic gorszego nie mogło nas spotkać — stęknął Burns. — Ale może spotkać — mruknął Karol. — Gdy zatrzymają nas, nim zrobimy krok w stronę lasu. Wstał z ławy. — Dokąd, Karolu? — Muszę porozmawiać z Dunbarem. I to natychmiast. Nie możemy tkwić bezczynnie i zmarnować "jedynej może okazji ucieczki. Idziemy — zwrócił się do Dove'a. — Nie wiem, czy Abraham będzie z tego zadowolo- 324 ny — odparł traper. — On uważa, że nie powinniście włazić w oczy Indianom. Przypadkowo spojrzałem w bulaj. Piaszczystym skrajem pobrzeża podążała w naszym kierunku znajoma postać. — Siadaj, Karolu. Dunbar właśnie tu idzie. Mój przyjaciel zerknął w okienko, klepnął mnie po ramieniu i usiadł, zadowolony. Zatupotały buty na pokładowych deskach. Skrzypnęły drzwiczki kajuty. — Jak się macie? Nie mogłem przybyć wcześniej, dlatego przysłałem Jeremy'ego. Opowiedziałeś, jak sprawy wyglądają? — Tak. — Doskonale, bo czasu mamy niewiele. Biała Antylopa, jak już zapewne wiecie, ma odtańczyć taniec czarownika. Doprawdy, trudno odgadnąć, co on planuje. Jest tak pewny siebie, że poradził mi przed chwilą zepchnąć łodzie na wodę, aby były gotowe do podróży. — To brzmi pocieszająco — stwierdził Karol. — Ba, aż za bardzo... Indianie są przesądni i wierzą swym czarownikom, jednak tym razem Antylopa trafił na silną opozycję i wydaje się wątpliwe, czy potrafi ją złamać swymi sztuczkami. Na co liczy? Nie mam pojęcia. Ale to jeszcze nie koniec. Czarownik chce, abyśmy wszyscy byli świadkami jego tańca, przy czym wyraził bardzo dziwne życzenie. Powtarzam je prawie dosłownie: „Niech moi biali bracia staną za kręgiem widzów tak, abym ich nie widział. Niech nie odzywają się do nikogo i nie zwracają na siebie uwagi". Wydało mi się, że źle zrozumiałem jego zalecenie, lecz powtórzył je raz jeszcze dodając, że od tego zależy nasza wolność. Wszystko to brzmi bardzo tajemniczo. Nie pojmuję, czemu Antylopa żąda, byśmy tak się ustawili, by nie mógł nas widzieć. Podejrzewam w tym jakąś sztuczkę. No i co wy na to? 325 — Ja — odezwałem się pierwszy — nie ściągałbym łodzi na wodę. Kto wie, czy po powrocie zastaniemy je na miejscu. — A jeśli istotnie od szybkości ucieczki zależeć ma nasze życie? Przecież łodzie ©siadły w piachu i nie da się ich zepchnąć natychmiast — wyraził wątpliwość malarz. — Sprawdźmy — zaproponowałem. Burns się nie mylił. Dzioby obu żaglówek zapadły głęboko w przybrzeżny muł. W pięciu, z wielkim trudem i przy użyciu łopaty Burnsa, udało nam się ściągnąć „Albatrosa" na nieco głębszą wodę. Nie oponowałem dłużej. Z kolei zepchnęliśmy „Pelikana". Czy jednak było rzeczą rozsądną pozostawienie obu gotowych do żeglugi łodzi bez opieki? Początkowo rozważyliśmy projekt pozostania na miejscu i rezygnacji z przyglądania się tańcom czarownika. Ten projekt najmniej przypadł do smaku Burnsowi. Domyśliłem się, o co mu chodzi. Miał nadzieję, że zdoła wykonać szkic tańczącego Indianina. Jednak nie sprzeciw Burnsa wpłynął na zmianę naszej decyzji. To Dunbar ostro zaprotestował. — Nie wiem — oświadczył — jaki ma plan Antylopa, ale w tym planie nasza obecność musi grać ważną rolę, w przeciwnym wypadku nie nalegałby aż tak. Tkwiąc tu możemy pokrzyżować mu plany, a tym samym narazić się na zemstę. Czego się obawiacie? Uprowadzenia łodzi? Nie uczyni tego żaden ze zwolenników Antylopy, a przeciwnicy zbyt są zaciekawieni tańcem, by zrezygnować z widowiska. No, ale skoro żywicie podejrzenia... — Żywimy — potwierdziłem. — Jednak ty, Karolu, musisz iść. Z naszej trójki znasz najlepiej język Czejenów, a twoja tam obecność może przydać się nam wszystkim. Pozostaje więc dwóch. Chyba pociągniemy patyczki. Karol nie oponował, a Burns bez wahania przystał na mój projekt. Ku swemu nieszczęściu! Wypadło bowiem, że to on ma pilnować żaglówek. Pomąrkotniul, a mnie zrobiło się go żal i natychmiast zaproponowałem zamianę. — Nie, nie, doktorze! Los rozstrzygnął na mą niekorzyść, więc tak już musi pozostać. Zresztą znam zaledwie kilka zdań z dialektu Czejenów, więc niewiele zrozumiem, zaś tańce indiańskie oglądałem niejeden raz. Nie bardzo wierzyłem w prawdę tych słów i pewnie nalegałbym jeszcze, gdyby nie wtrącił się Dunbar, wzywając do pośpiechu. Podczas naszej nieobecności malarz miał odpłynąć obu łodziami kilkanaście jardów od brzegu, zarzucić kotwice i czekać. Czy istotnie w taki sposób można było zabezpieczyć stateczki przed ewentualnym podstępem Indian? Dla mnie było to śmiechu warte zabezpieczenie, ale ponieważ nie potrafiłem wymyślić nic lepszego, zaś Dunbar wyraźnie się niecierpliwił, nie zdradziłem swych wątpliwości. Wreszcie poszliśmy. Było jeszcze zupełnie widno, ale na zielonej łączce przy skraju lasu gorzało wielkie ognisko, a tłum Czejenów — mężczyzn, kobiet i dzieci — otaczał je szerokim, luźnym kręgiem. Dunbar, pomny widać na słowa Antylopy, powiódł nas najpierw w głąb boru, a następnie, zatoczywszy wielki łuk, wróciliśmy w pobliże ogniska. Trzeba przyznać, że Dunbar wybrał doskonałe miejsce: obrośnięty krzewami orzechowymi i starodrzewem pagórek, skąd rozciągał się widok na całą łąkę, na zgromadzony tłum i płonące szczapy ogniska. Mogliśmy stąd obserwować wszystko ponad głowami zgromadzonych, sami pozostając osłonięci zielonym parawanem liści i ścianą świerków. Widziałem dokładnie, jak rzucano w płomienie kawały drewna — rzecz u Indian niezwykła, jako że nie 327 328 lubią oni wielkich ognisk. Wynika to z ostrożności. Łuna na niebie łacno może przyciągnąć wrogów. Widocznie tym razem odstąpiono od praktykowanego zwyczaju. Zgromadzenie trwało w milczeniu. Słychać było jedynie łagodny szum wiatru poruszającego konary drzew i ciche trzaskanie palących się polan. Nagle w pusty krąg rozciągający się między wiankiem widzów a ogniskiem wbiegła dziwaczna postać. Stwór w luźnych, mieniących się w blasku ognia szatach. Był to Biała Antylopa. Wolnym krokiem obszedł ognisko. Zatrzymał się i wydał okrzyk tak przenikliwy, aż wzdrygnąłem się. Okrzyk o jednym przeciągłym, wysokim tonie. Coś jak skwir orła, lecz o wiele donośniejszy. Chwila ciszy i znowu wołanie: — Wojownicy Czejenów, kobiety Czejenów, dzieci Czejenów! Patrzcie, patrzcie, patrzcie! Wielki duch moimi ustami powie wam, co było, co jest, co będzie! Słuchajcie, słuchajcie, słuchajcie! Znowu chwila ciszy. Tu muszę zaznaczyć, że nie wszystko, co mówił Biała Antylopa, było dla mnie zrozumiale. Nieco później Karol uzupełnił me tłumaczenie. Dlatego jest ono wierne, nie oddaje jednak sprawy najważniejszej: tonu wypowiadanych słów. Nie ceniłem wysoko zdolności aktorskich czarownika, nie miałem zresztą okazji ich ocenić. Teraz przyszło mi stwierdzić, że jest on aktorem wysokiej klasy. Stałem się widzem i słuchaczem pełnej napięcia, dramatycznej sceny, która przykuła moją uwagę tak silnie, że zatraciłem poczucie czasu i miejsca. — Patrzcie! Patrzcie! Patrzcie! Oto znak Wielkiego Ducha! Skinął dłonią w kierunku ogniska i płomień na sekundę strzelił oślepiającą błyskawicą ponad szczyty 330 drzew. Powtórzyło się to trzykrotnie, trzykrotnie czarownik wyciągał rękę. (Później Karol twierdził, że Bieda Antylopa uzyskał taki efekt rzucając za każdym razem w ogień garść strzelniczego prochu. Zrobiło to duże wrażenie na nas, ukrytych w cieniu zarośli pagórka. Cóż dopiero powiedzieć o czerwonoskórych, wyrosłych w tradycjach świata duchów towarzyszących człowiekowi od kolebki po grób, żywych, konkretnych sił, kształtujących postępowanie każdego wojownika, każdej sąuaw, każdego indiańskiego dziecka! Czarownik począł obchodzić ognisko coraz szybciej i szybciej, w podskokach, wymachując rękami, wydając urywane okrzyki. Jego szata lśniła odblaskiem ognia, migotliwym złotem i czerwienią, a gdy zachodzące słońce oświetliło łąkę ostatnim z gasnących promieni, cała przestrzeń zapłonęła purpurą. To trwało kilkanaście minut, wreszcie tancerz upadł jak rażony gromem. Gra aktorska czy po prostu chwilowe wyczerpanie fizyczne? Sądzę, że jedno i drugie. Czarownik spoczywał na trawie nieruchomy, sztywny, o dwa kroki od ogniska, którego płomień począł przygasać. Stojący kręgiem tłum był równie nieruchomy i równie niemy. Biała Antylopa z wolna się podniósł. — Wojownicy Czejenów! — głos już nie zabrzmiał tak silnie jak przy pierwszym wezwaniu. — Wojownicy Czejenów! Słuchajcie! Zakreślił prawicą łuk nad ogniskiem i znowu na kilka sekund strzelił ku niebu czerwony płomień. — Pytam duchów gór i lasów, pytam duchów prerii i rzek. Oto odpowiedź: blade twarze muszą odejść. Ich czas upłynął. Rozległ się jak gdyby lekki szmer: szeptów, westchnień, stłumionych okrzyków. Szmer aprobaty czy sprzeciwu? — Ich obecność ściągnie na nas nieszczęście! 331 Znowu szmer. Biała Antylopa podniósł obie ręce nad głową: — Uczyńcie tak, uczyńcie tak, a znak zostanie wam dany, że moje słowa są samą prawdą. Ze swego miejsca ujrzałem wyraźnie, jak las rąk wyrósł nad głowami zgromadzonych. "W innych okolicznościach mogłoby to nawet zabawnie wyglądać, lecz nie teraz. — Złączcie dłonie! Złączcie dłonie! — rozkazał czarownik i polecenie zostało natychmiast wykonane. — Jeśli Wielki Duch przemawia moimi ustami, nie będziecie mogli dłoni rozłączyć. Spróbujcie. Cisza, a po niej — gwar. Splecione dłonie nadal wznosiły się nad głowami. Usłyszałem, jak stojący obok mnie Dove mruknął: — To diabelska sztuczka. Jak on to zrobił? — Hipnotyznr — odszepnąłem — w zdumiewającej skali. Nigdy nie widzieliście czegoś podobnego? — Nigdy. Gwar umilkł, gdy na nowo zabrzmiał głos czarownika: — Rozerwijcie dłonie... Siądźcie... Połóżcie się... Polecenia zostały wykonane tak dokładnie, jakby tłum Indian był grupą marionetek dziecięcego teatrzyku, pociąganą za sznurki sprawną ręką lalkarza. Zdaje się, że Indianie znaleźli się pod przemożnym wpływem hipnotyzera, bezwolni i bezradni. Teraz pojąłem, dlaczego Biała Antylopa radził Dunbarowi ukryć się tak, by nas widzieć nie mógł. Wzdrygnąłem się. Mógł nas zahipnotyzować, a tego widać nie pragnął. Jakąż potężną siłą był obdarzony ten człowiek? — Oto już noc — mówił dalej czarownik, wbrew oczywistej prawdzie (zaledwie się zmierzchało). — Już noc i jesteście zmęczeni. Zamykają się wam oczy. Ciemno, ciemno i cicho... Nadchodzi sen... Zgasła dzienna gwiazda, a jej brat wypłynął na niebo. Spicie... .^ 332 Nie potrafię powtórzyć wszystkich słów, a tym bardziej tonu, w jakim były wypowiadane. W miarę jak Antylopa mówił, głos jego stopniowo uciszał się. aż zamilkł w niedosłyszalnym szepcie. Czarownik stał obok ogniska żarzącego się wiśniową barwą dogasających drewien. Obok, tu i tam, szerokim koliskiem spoczywali na trawie mieszkańcy wioski. Cóż za widok nieprawdopodobny! Spali, na pewno spali, nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Mijały minuty, gdy tak tkwiliśmy 'w leśnym gąszczu, nie wiedząc, co czynić. Ciszę przerwało wezwanie czarownika, wyraźne, a przecież nie będące okrzykiem. — Niech moi biali bracia wyjdą z lasu. Czekam na nich. — Teraz nas zaczaruje — mruknął przy moim uchu Dove. — Zamieni w drzewa albo w zwierzęta. — Nie gadaj głupstw, Jeremy — zgromił go Dunbar. Pierwszy wyszedł na łączkę Karol, po nim ja i dwaj traperzy. Biała Antylopa dostrzegł nas natychmiast. Zbliżył się. — Niech moi bracia idą do łodzi i odpływają. Oni — zatoczył ręką koło — nie obudzą się przed świtem. — Dziękujemy ci — odparł Karol. — Lecz cóż się stanie z tobą, gdy się przebudzą? — Nikt nie podniesie na mnie tomahawka. Wojownicy Czejenów ujrzeli, jaką posiadam moc. — Czemuś jej nie użył wcześniej? — Nie chciałem występować przeciw moim białym braciom... Pomyślałem, że jest to oczywiste kłamstwo, prawdziwa przyczyna musiała być inna. Jaka? Nie wiem po dziś dzień, tak jak nie wiem, kto zabił pierzastą strzałą młodego wojownika. Ileż to niebezpieczeństw kryło się wokół nas! 333 Uścisnęliśmy sobie dłonie. Po raz pierwszy poczułem do czarownika cień sympatii. Czy na nią rzeczywiście zasługiwał? Czy nie zwracał nam wolności jedynie dlatego, że pragnął osiągnąć najwyższą władzę nad garstką Czejenów? Przyjacielem naszym na pewno nie był, ale układu przypieczętowanego fajką pokoju dotrzymał. Ruszyliśmy ku jezioru. Że szybko — nie trzeba dodawać. Łodzie tkwiły kilka jardów od brzegu, powiązane liną. Na „Pelikanie" sterczał Burns. Dostrzegł nas i pomachał ręką. Wyobrażam sobie, jak musiał się niepokoić. — Wszystko w porządku? — zapytał. Na twierdzącą odpowiedź Karola aż zaklaskał. — Ciii — przestrzegł mój przyjaciel. — Nie tak głośno. Oni śpią. — Kto śpi? — Wyjaśnimy wszystko później — wtrąciłem. — Odpływamy? — Odpływamy — stwierdził Dunbar. — Dawaj tu łodzie. Malarz chwycił wiosło i trzema pchnięciami werżnął dziób „Pelikana" w piasek. — Jak płyniemy? — zapytałem. — Ty decydujesz — Karol zwrócił się do Dunbara. — Kto tu jest najlepszym żeglarzem? — zagadnął traper. — Burns —¦ odparł mój przyjaciel. — Wobec tego wsiadam do „Pelikana". Będzie płynął pierwszy, a wy musicie się trzymać tego samego kursu, zwłaszcza na rzece. Znam ten szlak jak własną kieszeń. Jeremy popłynie na „Albatrosie", on również dobrze się orientuje. — Straszne ryzyko — jęknął malarz. — Robi się coraz ciemniej, wiatru prawie nie ma. Jak tu manewrować? 334 — Płyniemy bez żagli. Wiosła przecież macie? No, jazda! Dunbar wspiął się na pokład „Pelikana", Dove wraz z nami wgramolił się na „Albatrosa" i natychmiast począł komenderować: — Łapcie się za drągi i uwaga na każde moje polecenie, siadam za sterem. Płyniemy wzdłuż brzegu. Uwaga! „Pelikan" ruszył. Teraz za nim! Obaj z Karolem zastosowaliśmy się bez sprzeciwu do poleceń Dove'a, żaden z nas nie odważyłby się na nocna żeglugę wodami, które ledwo-ledwo były nam znane. „Pelikan" przesunął się tuż obok nas. Burns i Dunbar długimi drągami pchali żaglówkę wzdłuż przybrzeżnej płycizny. Zaraz się przekonałem, jakie to męczące. Gdy rufa „Pelikana" znalazła się kilkanaście kroków przed nami, Karol i ja wparliśmy żerdzie w grząską powierzchnię dna. „Albatros" ruszył leniwie, wzburzając dziobem malutką falę. Zgodnymi ruchami wyciągaliśmy i na nowo zagłębiali wiosła. Po kilkunastu ruchach koszula przylgnęła mi do pleców, pot zrosił czoło, a dłonie stały się mokre i śliskie. Ściemniało się coraz bardziej, a gdy wreszcie dotarliśmy do ujścia jeziora dającego początek rzece, noc na dobre rozpięła nad ziemią czarną opończę. Na szczęście była to noc pogodna i gwiaździsta. Księżyc wypłynął zza wzgórz i strugą srebrnego blasku oświetlił ciemny dotąd wąwóz rzeki, tak że widzieliśmy dokładnie rufę „Pelikana" przemykającego tuż-tuż przy prawym brzegu. Nie trzeba już było popychać łodzi, wyręczał nas łagodny prąd rzeki. Musieliśmy jednak bardzo uważać, ponieważ żaglówka pozostawiona własnym siłom zdradzała skłonność do odwracania się sterem ku przodowi (ster z hartowanego żelaza stanowił najcięższą część łodzi). Co pewien czas wiosłami nadawaliśmy „Albatrosowi" odpowiedni kierunek. Najgorsze było to, że 335 przez cały czas nie mogłem pozbyć się myśli, że za jakąś godzinę czy dwie ukaże się za nami, w blasku księżyca, flotylla chyżych indiańskich kanoe. Jak długo mogą spać Czejenowie? Czy rzeczywiście aż do świtu, jak nas zapewnił czarownik? Oby ta noc wreszcie minęła! Gdy rano rozepniemy żagle, nie dogonią nas najszybsze nawet czółna. Tymczasem mieliśmy przed sobą długie godziny nocy. Przyznać jednak muszę, że godziny te minęły niezwykle szybko. Napięta uwaga, ciągłe wsłuchiwanie w polecenia Dove'a, strach przed kolizją z jakimś ukrytym w wodzie głazem lub niesionym falą pniem zwalonego drzewa — tak nas z Karolem absorbowały, że czas minął niepostrzeżenie. Nie płynęliśmy zresztą do świtu, jak przypuszczałem. Nadal trwała srebrzysta noc, gdy Jeremy zakomunikował: — A teraz do brzegu! Wolno, wolniutko. Tam jest piaszczysta łacha. — Dostrzegłem, jak „Pelikan" zatoczył łuk i dziobem skierował się na szeroki spłacheć plaży. Cichutko zgrzytnęło poszycie na płyciźnie. Łódź znieruchomiała. Po chwili i nasza żaglówka werżnęla się w miękki brzeg. — Wyciągnijcie kotwicę! — zarządził Dove. Podniósł się od steru, przeszedł na dziób i skoczył w piasek. Trochę mnie śmieszył, a nawet irytował ten jego kapitański ton. Ale kotwicę wydobyłem. Z „Pelikana" już zeszli obaj pasażerowie. — Postój? — zapytał Karol przytłumionym głosem. — Tak — odparł Dunbar. — Przepłynęliśmy kawał drogi, ale dłużej nie należy ryzykować. Tam — wskazał ręką w dół rzeki — znajduje się bardzo wysunięty ku nurtowi, skalisty cypel. Są też silne wiry. Dlatego pozostaniemy tu do rana. — A jeśli nas dościgną — zaniepokoiłem się. — Ano... miejmy nadzieję, że Antylopa ich po- 336 wstrzyma. Zresztą, szmat wody za nami. Kładźcie sie spać, będę czuwał z Jeremym. Jutro czeka was spory wysiłek. — Was? — powtórzyłem tonem zdziwienia. — Jak to: „was"? Roześmiał się cicho: — Nasze drogi tu się rozejdą. — Chcecie dalej wędrować piechotą? Potwierdził. •— Ależ dlaczego? — prawie wykrzyknąłem. — Zapomniałeś o Arturze? Rzeczywiście zapomniałem. — Artur czeka na nas — wyjaśnił Dunbar. — Na tamtej łączce, nad strumykiem. Tak sobie umyśliliśmy z Jeremym, by z tego właśnie miejsca ruszyć w świat. — Dokąd? — zainteresował się Karol. — Na nowe łowy. A może nieco pomieszkać wśród ludzi i w normalnych domach. Kto wie? No, kładźcie się, noc coraz krótsza, a przespać się warto. Poszliśmy do kajut i prawie natychmiast zapadłem w sen bez marzeń i męczących zwidów. Jakże krótko on trwał! W moim odczuciu. Blady przedświt kłębił się tumanami mgieł za szybą bulaja, gdy wyrwało mnie z nicości energiczne szarpanie. To Dunbar niemiłosiernie tarmosił mi ramię: — No, doktorze, już czas, już czas. Wstawaj! Wygramoliłem, się z wyrka, na pół przytomny i zataczając się dobrnąłem do drzwiczek. Na pokładzie przeraźliwy ziąb przywrócił mnie rzeczywistości. Paskudny był to przedświt. Wilgotny, przenikający ostrym chłodem — jak to się potocznie określa — do szpiku kości. Nad korytem rzeki płynęła długimi pasmami mgła. Jakże więc ucieszyłem się dostrzegłszy na plaży niewielkie ognisko liżące czerwonymi jęzorami okopcony sagan. Karol wraz z Burnsem grzali się przy ognisku dzierżąc w dłoniach blaszane kubki. Wołanie... 33r, ~— No, wreszcie jesteś —- powitał mnie mój przyjaciel. — A jestem, jestem — odparłem kwaśno, okropnie przy tym ziewając. — Kawa — stwierdziłem fakt oczywisty. — Co za szczęście! — Tam leży pusty kubek, nalej sobie. Czarny, gorący płyn parzył usta, ale w moim wnętrzu uczyniło się przyjemnie ciepło. Przestałem dygotać. Zjawił się Dunbar, za nim Dove. Ze zdumieniem zauważyłem, że obaj mieli przerzucone przez ramiona szerokimi pasami wielkie skórzane torby, mocno wypchane. Jakim cudem i kiedy zdołali je przenieść na łodzie, skoro do tych łodzi wsiadali wraz ze mną, bez jakichkolwiek bagaży? Nieco później, już w drodze powrotnej, Burns opowiedział, że kiedy Karol i ja poszliśmy z obu traperami oglądać „czary", Dove wrócił po kilkunastu minutach z torbami, prosząc, by malarz ukrył je w kajutach. Ani ja, ani Karol nie zauważyliśmy odejścia Dove'a, tak zafascynowani byliśmy czarami Białej Antylopy. — No — odezwał się Dunbar — łapcie się za żagle. — Zabraliście whisky? — zainteresowałem się dotykając wypchanej torby trapera. — Tylko jedną blaszankę. Zbyt wielki to ciężar. i — A reszta? — Cała zawartość została bardzo dokładnie wylana. Czejenowie nie posmakują nawet kropelki. —¦ Jaka szkoda — niby smutno westchnął Burns. — W mojej kajucie jest jeszcze sporo miejsca. Założenie i rozpięcie żagli to żmudna praca. Dłonie grabiały, sztywne płótna z trudem dawały się rozprostować, bloczek skrzypiał przeraźliwie i obracał się z wielkim oporem. Wreszcie spoceni jak myszy (skąd wywodzi się takie określenie?) uporaliśmy się z robotą. Burns ukończył ją znacznie wcześniej. Gdy za- 338 wiązywałem ostatni węzeł na linie „Albatrosa", purpurowy żagiel już łopotał na maszcie „Pelikana". Zeszliśmy na ląd pożegnać się z traperami. — Nie miejcie do nas żalu — zbytecznie tłumaczył się Dunbar. — Nie mogłem przewidzieć, kim jesteście. Bezpieczeństwo Indian wymagało zatrzymania was. Zresztą... co tu dużo gadać! Sami wiecie, jak to wyglądało. No, w drogę! — Podnieśli prawice gestem pożegnania. — Czy się jeszcze spotkamy? ~ zagadnąłem markotnie. — Kto wie, kto wie... Ruszyli poprzez piaszczyste wybrzeże, wolno, wolniutko. Obejrzeli się na skraju lasu... po chwili zniknęli w jego głębi. W kilka minut później nasze łodzie poniósł nurt rzeki. Łagodnie dmący wiaterek wydął żagle. Tego dnia przy wspaniałej pogodzie, bo słońce wkrótce przegnało mgły, płynęliśmy prawie do zmierzchu. Dzień następny upłynął również bez przygód. Nikt nas nie ścigał, a jeśli nawet ścigał — nie dogonił. Dlatego zwolniliśmy tempo. Aż wreszcie łodzie wpłynęły na szerokie koryto rzeki Clarka, której wody, poprzez Yellowstone, poniosły nas ku Missouri. Rzecz zrozumiała, nikt nie myślał o zwiedzaniu Narodowego Parku Yellowstone. Nieźle nas wymęczyła niewola, zresztą jesień dawała już znać o sobie barwą liściastych drzew. Cóż dodać jeszcze? Cało i zdrowo dopłynęliśmy do Bismarck, by zwrócić „Albatrosa" Gilbertowi. Gościł nas (Burnsa również) prawie przez tydzień, zobowiązując do odwiedzin w najbliższym roku. Przez większość tych dni Lucas Gilbert słuchał pilnie naszych relacji z podróży. Powiedzieliśmy to, co uznaliśmy za stosowne powiedzieć, nie kłamiąc, lecz równocześnie nie dając bliższych 339 wskazówek co d© przebytej trasy. Karol tak wszystko pogmatwał, że Gilbert nawet gdyby chciał, nigdy nie odnalazłby drogi do tajemniczego jeziora. W Bismarck rozstaliśmy się z Burnsem. Popłynął swym „Pelikanem" do Pierre. Obiecał złożyć mi wizytę w Miłwaukee. Wsiedliśmy z Karolem do pociągu, który doprowadził nas ku moim domowym pieleszom. Od tamtego dnia pilnie przeglądałem miejscowe gazety. Odkrycie bowiem ostatniej grupy żyjących poza rezerwatem Indian nie dałoby się ukryć, stając się gazetową sensacją. Jednak nic, cisza. A więc chyba Biała Antylopa nadal rządzi wolnym plemieniem. Kto wie, może doczeka się ono chwili, w której granice rezerwatów staną otworem, a Indianie uzyskają pełne prawa obywateli kraju. Wierzę głęboko, że, to nastąpi. A tymczasem? Przyznam się, że chciałbym ponownie odwiedzić i wioskę, i jezioro, chociaż rozwaga zakazuje takiego ryzyka. Cóż, odzywa się we mnie tęsknota za tamtym dziewiczym obszarem. Jakże pięknym! A może „dalekich wzgórz wołanie" dobiega aż tu, do murów gwarnego miasta? To chyba to, właśnie ta! Spis rozdziałów Malarz . :.............-.-... ? 5 Pułapki.................... 42 Skalisty zamek................. 74 W sidłach................... HO Biała Antylopa.......-......... 147 Nocne spotkanie . . ,.............. 174 Przybysz................... 211 Oczekiwanie................... 254 Czary..................... 291 ¦;¦> Tegoż autora 1965 Tropy wiodą, przez prerię (2 wyd.) 1966 Szeryf z Fort Benlon (2 wyd.) 1967 Słońce Arizony (2 wyd.) 1969 Colorado (2 wyd.) 1970 Płomień w Oklahomic 1970 Łapacz z Sacramenlo 1972 Człowiek z Monlany 1972 Gwiazda trapera 1973 Wędrowny handlarz 1974 Przez góry Montany 1975 Na południe od Rio Grandę 1976 Ucieczka z Wichita Fali* 1977 Barry Bede 1978 Old Gray 1980 Skarby Maekenzie 1982 Znikające stado „Czytelnik". Warszawa 1983. "Wydanie I. ;Makład 60 320 egz. Ark. wyd. 17,1; ark. druk. 21,5. Papier druk. ,m/gł. kl. IV, 65 g, 82X104. Oddano ó.o składania 17 IX1982 r. Podpisano do druku łfl IV1983 r. Dttłte ukończono we wrześniu 1983 r. Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. Seweryna Pieniężnego , Zam. wyd. 50S; druk. 963/R. M-22/58 Printed in Poland