13466

Szczegóły
Tytuł 13466
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13466 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13466 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13466 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ZAKAZANE BIOGRAFIE Autorka bestsellera Zdławiony krzyk Kobiety pustyni ¦ ZAKAZANE BIOGRAFIE w Wydawnictwie AMBER TEHMINA DURRANI Mój pan 1 władca KATIE HICKMAN Kurtyzany EMILYW. LEIDER Filmowy kochanek ASHAMIRÓ Córka Gangesu Dwie twarze księżyca CRISTINAMORATÓ Królowe Afryki KENIZE MOURAD Od zmarłej księżniczki LAURA RESTRE PO Dom pod fioletową latarnią ANDREA Dl ROBILANT Kochankowie z Wenecji ANA TORTAJADA Kobiety pustyni Kronika życia królowej Zdławiony krzyk w przygotowaniu JUAN BALANSÓ Puste korony Kobiety pustyni ANA TORTAJADA Przekład Ewa Morycińska-Dzius AMBER Tytuł oryginału HIJAS DE LA ARENA Redakcja stylistyczna MONIKA SZYMANOWSKA Ilustracja na okładce i ilustracje wnętrza ANATORTAJADA Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.wydawnictwoamber.pl Samolot pełen Copyright © 2002 by Ana Tortajada. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2018-1 I ffi Fustynię kochałam od zawsze. W dzieciństwie miłos'ć ta była chyba tylko romantyczną fascynacją, marzeniem o przygodzie w tak, wydawałoby się, nieprzyjaznym miejscu. Marzeniem rozbudzonym przez lekturę reportaży, które opisywały karawany, ciągnące po piasku pod palącym słońcem, szlakiem wyznaczonym jedynie odziedziczoną po przodkach znajomością terenu, i oazy, gdzie pomiędzy szeleszczącymi liśćmi palmowymi o brzegach ostrych jak z metalu wiatr kołysze kiśćmi daktyli pod rozgwieżdżonym niebem. W miarę upływu czasu zapomniałam o tej pierwszej młodzieńczej miłości. I oto nagle, po wielu latach, rozmaite okoliczności życiowe, które prowadzą nas przez labirynt wszelkich możliwości, sprawiły, że nagle stanęłam przed szansą realizacji projektu, dzięki któremu moje dziecięce marzenie o pustyni zmartwychwstało. Cóż, życie jest mądrzejsze od nas i potrafi cierpliwie czekać na najlepszą okazję, aż uzna, że nadeszła odpowiednia chwila. Mój podziw dla ludów wędrownych oraz pasja, jaką budzą we mnie zawsze sprawy, które świat uznał już za stracone, były punktami wyjściowymi w tej grze. Sahara Zachodnia kusiła mnie od pewnego czasu, choć właściwie nie zdawałam sobie z tego jasno sprawy, pochłonięta innymi tematami. Nie szło mi jednak o jej zapierające dech piękno ani o egzotyczne wyprawy turystyczne (niemożliwe zresztą od chwili zajęcia pustyni przez okupacyjne wojska Maroka). Marzyłam, by poznać życie ludzi. Z powodu tragicznej sytuacji, w jakiej znaleźli się prawowici mieszkańcy tego kraju. A przede wszystkim ze względu na niezwykłą siłą charakteru saharyj-skich kobiet. Tak jak kalejdoskop, który, choć co chwila pokazuje inny obraz, w gruncie rzeczy pozostaje zawsze grą układów tych samych kawałków szkła, Sahara Zachodnia fascynowała mnie rozmaitymi kombinacjami charakterystycznych elementów: politycznych, ludzkich, społecznych i kulturowych. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość splatały się tam ze sobą, przybierając różne zmieniające się formy. Niektóre harmonijne i piękne -dla tych, którzy zachowali nadzieję i poszanowanie prawa. Inne - wstrząsająco okrutne i niesprawiedliwe. Spośród tych szkiełek jedno wyróżniało się umiejętnością tworzenia niezliczonych układów. To szkiełko - to kobiety saharyjskie. Ponieważ są córami pustyni. Twórczyniami teraźniejszości i filarami przyszłości. A także dlatego, że świat nie ma właściwie pojęcia o ogromie pracy, jaką wykonują. Jak wytrwale, jako straż tylna, na wygnaniu na skalistej algierskiej pustyni, zwanej hamadą, czy też represjonowane na terytoriach okupowanych przez Maroko, walczą wraz ze swoim ludem. O swoje. O Saharę. Nie wierzę, by w Hiszpanii - kraju, który skolonizował Saharę Zachodnią, zamieniając ją w swoją prowincję, a następnie zdradził ją podczas nieodpowiedzialnego, wręcz zawstydzającego procesu dekołonizacji - znalazł się ktoś, kto nie wiedziałby niczego o ludziach pustyni. Świadczy o tym choćby wielka liczba rodzin, stowarzyszeń, organizacji i instytucji, w ten czy inny sposób współpracujących ze sobą, by zrobić coś dla tego ludu - i to we wszystkich zakątkach hiszpańskiej ziemi. I każdy Hiszpan, jeśli nawet nie bezpośrednio zaangażowany, z pewnością zna przynajmniej jedną taką rodzinę, która latem, w czasie wakacji szkolnych, bierze do siebie chłopca lub dziewczynkę z obozów uchodźców saharyjskich w Tinduf. Może nawet słyszał o Froncie Polisario (Ludowy Front Wyzwolenia As-Sakija al Hamra i Rio de Oro), o wiecznie odkładanym referendum w sprawie samostanowienia, czy o inwazji Maroka po tragicznym i niesławnym Zielonym Marszu. Niemniej, oprócz kilku chlubnych wyjątków, takich jak rzetelne, zwięzłe i pełne treści teksty Dolores Juliano czy Christine Perregaux, źródła informacji na temat życia kobiet saharyjskich są bardzo skąpe. Niewiele wiadomo o tym, jak wielkich zadań się podjęły i jak je realizują. Mało kto słyszał o ich roli w walce o przeżycie, o niepodległość, a przede wszystkim o przyszłość własną i swojego narodu. Być może to właśnie mnie pociągnęło oraz obudziło we mnie żądzę wiedzy, chęć przyjrzenia się z bliska tej rzeczywistości i wreszcie - w początkach marca 2002 roku - doprowadziło do tej podróży. Znów zafascy- 8 nował mnie obraz kobiet pracujących, jak w tylu innych zakątkach świata, w cieniu wielkich spraw. Milczący, cichy wysiłek, którego nikt, albo prawie nikt nie darzy należnym mu uznaniem. Przed wyjazdem były jeszcze miesiące poświęcone czytaniu, wyszukiwaniu, kompletowaniu dokumentacji. Coraz silniej pragnęłam poznać te kobiety, dzielić choćby przez kilka dni ich życie codzienne. Życie w prowizorycznych warunkach, normalnych w obozach uchodźców, bo Saha-ryjczycy ciągle jeszcze nie mogą wrócić do kraju - własnego kraju, który im wydarto. Chciałam dowiedzieć się czegoś o walce wewnętrznej każdego przedstawiciela tego narodu, o rozdarciu pomiędzy nadzieją na pokój i niezależność a wyczerpaniem. To stan ducha całkowicie zrozumiały i naturalny po tylu latach oporu, wojny, składanych i niedotrzymanych obietnic ONZ, która uznała się za arbitra i poręczyciela w procesie walki o pokój, a potem bezradnie opuściła ręce. Chciałam na własne oczy zobaczyć, jak pracują kobiety w obozach uchodźców. Słyszałam, że mimo ograniczeń i braku środków udaje im się tworzyć solidne struktury, pozwalające nie tylko przeżyć, ale także umocnić fundamenty, na których w przyszłości można będzie budować. Cóż za mądra dalekowzroczność! W ciągu ostatnich miesięcy moich przygotowań do podróży na pierwszych stronach gazet pojawiły się nowe wiadomości. Dwudziestego dziewiątego stycznia 2002 roku ONZ ogłosiła decyzję: „Maroko nie ma władzy nad Saharą Zachodnią ani prawa do eksploatacji jej bogactw naturalnych. Prowadzenie badań i wydobywanie złóż, co działa na szkodę narodu saha-ryjskiego, jest nielegalne i sprzeczne z prawem międzynarodowym". Maroko prowadziło tę działalność na mocy uzgodnień, zawartych z francuską firmą naftową TotalFinaElf i kompanią amerykańską KerrMcGee, z którą, jak się zdaje, bezpośrednie związki ma James Baker, twórca „Planu Bakera", który usiłuje pozostawić Saharę Zachodnią pod kontrolą Maroka. Dziewiętnastego stycznia Saharyjski Czerwony Półksiężyc poinformował o represjach ze strony okupacyjnych władz marokańskich i o systematycznym naruszaniu praw człowieka na terenach okupowanych. Równocześnie wysłał odezwę do Międzynarodowej Federacji Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca w sprawie pomocy stu trzydziestu jeden więźniom saharyjskim, prowadzącym głodówkę protestacyjną w Czarnym Więzieniu w Al-Ujun. Dzień wcześniej, 18 stycznia, na pokładzie samolotu ONZ repatriowano kolejnych stu piętnastu marokańskich jeńców wojennych, wydanych na zasadzie jednostronnej przez Front Polisario. W sumie było to już dzie-więciuset żołnierzy marokańskich, którym rząd Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary (ADRS) zwrócił wolność, realizując w ten sposób postanowienia Planu Pokojowego, zatwierdzonego przez obie strony. Tymczasem wielu jeńców saharyjskich przebywa wciąż w marokańskich więzieniach. Nikt nie zna ich losów: zostali uznani za zaginionych i nawet Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie jest w stanie niczego się o nich dowiedzieć. Poprzez Katalońskie Stowarzyszenie Przyjaciół Narodu Saharyjskie-go skontaktowałam się z delegatami Republiki Sahary w Barcelonie. Opowiedziałam im o moim projekcie i otrzymałam pisemną zgodę na pobyt na terenie obozów uchodźców w Tinduf w Algierii. Dzięki temu dokumentowi przez cały czas tam spędzony miałam być gos'ciem saharyjskiego ludu. I oto pewnego marcowego dnia, odłożywszy na bok wszystkie inne plany, przyjaźnie i miłości, prace i podróże, z blokiem do notatek i dwoma długopisami w plecaku, wsiadłam samotnie do samolotu. Samolotu pełnego mężczyzn. Pensjonat Samb Drogi Przyjacielu! Dopiero co skończyłam telefoniczną rozmowę z tobą z lotniska w Barcelonie, gdzie czekałam na odlot samolotu algierskich linii lotniczych. Ma mnie dowieźć do Algieru, pierwszego przystanku na trasie mojej podróży do obozów w Tinduf w Algierii, gdzie usiłują przeżyć saharyjscy uciekinierzy. - Jedziesz beze mnie? - spytałeś zaraz, a ja nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wiem przecież, że ilekroć się spotykamy, kończy się to -bardziej w żartach niż na serio - snuciem najrozmaitszych planów wspólnych podróży. A ja tej właśnie podróży nie chciałam dzielić z nikim, chociaż pomysł wydawał się bardzo kuszący. Jeżeli cię to pocieszy, nie jesteś jedynym, którego zostawiłam na lodzie. Rozważałyśmy taką możliwość również z moją przyjaciółką - dziennikarką, którą zresztą poznałeś, kiedy spotkaliśmy się w San Sebastian. Rozmawiałam nawet z młodym fotografem, czy nie byłby zainteresowany zrobieniem zdjęć do mojej książki. Wiesz przecież, jaka jestem w tym beznadziejna. Światło, kadrowanie, perspektywa... to nie są tematy, w których czuję się mocna. Ale w końcu zdecydowałam, że najlepiej będzie, jeżeli nie pojedzie ze mną nikt. Tak czy owak - i wiesz, że nie mówię tego, by ci pochlebić - gdybym miała jechać z kimkolwiek, byłbyś to ty. Bo, podobnie jak ja, umiesz się przystosować do każdych warunków. Ale tę podróż muszę odbyć sama. Nie chcę, żeby ktoś odciągał moją uwagę od rzeczy, które pragnę zobaczyć i usłyszeć jak najdokładniej. 11 I Zrozumiałe, że namawiałbyś mnie czasem na odpoczynek. A mnie bardzo zależy, by nic mi nie umknęło z codziennego życia w obozach. Chcę stać się - na ile zdołam - częścią tamtejszej codzienności. I wiem, że gdybym tam była z kimś z mojego własnego świata, a zwłaszcza z kimś takim jak ty - nie udałoby mi się to. Zbyt łatwe byłoby wtedy robienie „dygresji", przerw na rozmowy - niewątpliwie rozkoszne, ale takie, które, znając nas oboje, nie miałyby nic wspólnego z celem mojej podróży: z poznaniem saharyjskich kobiet. ( hciałam, by moja podróż przypominała całkowite zanurzenie się w ten szczególny świat. Dlatego nic nie mówiłam aż do chwili, kiedy miałam wsiąść na pokład samolotu i nie było już odwrotu. Wiem, że gdybym o tym powiedziała wcześniej, przekonałbyś mnie w końcu do zmiany decyzji. Zobaczymy się po powrocie. Tymczasem postaram się jak najczęściej pisać, byś niejako odbywał tę podróż razem ze mną. Właściwie nie opuściłam jeszcze lotniska w Barcelonie, a już tęsknię za tobą, twoimi komentarzami, specyficznym poczuciem humoru... Czekam na odlot samolotu, który na razie jest opóźniony już ponad pół godziny. Jeśli jest coś, czego szczerze nie znoszę - to czekania. Zwłaszcza gdy nie wiem, ile to czekanie będzie trwało, ani nie jestem w stanie go skrócić, jak właśnie w tym wypadku. Martwy czas. Czas, którym nie mogę dysponować według własnych upodobań. Cóż, trzeba będzie ćwiczyć się w cierpliwości. To jedna z dyscyplin, w których nie mam doświadczenia. Patrzę co chwila na zegar i wydaje mi się, że wysiadły mu baterie: ledwie-ledwie posuwa się do przodu. Chciałabym być już na miejscu. Chociaż wiem też, mimo zżerającej mnie w tej chwili niecierpliwości, że gdy tylko ta podróż naprawdę się zacznie, a ja skoncentruję się na pracy - wszystko ruszy z kopyta i czas upłynie mi błyskawicznie. Nie masz pojęcia, jak bardzo mi zależy na tym projekcie. Od kiedy zaczęłam gromadzić dokumentację na temat Sahary Zachodniej, coraz większą uwagę zwracałam na skąpe informacje o roli, jaką kobiety saharyjskie odgrywają w tworzeniu i utrzymywaniu obozowisk, których oczywiście nie nazywają obozami uchodźców. Opowiadałam ci już, jak zdecydowałam się podjąć ten temat. Zafascynowało mnie niezwykłe stwierdzenie w jakimś reportażu: „Kobiety są tutaj tymi, od których zależy funkcjonowanie wszystkich instytucji w osiedlach". 12 Przyznaję: nie powinno mnie dziwić, że nie pisze się ani tłustym, ani nawet drobnym drukiem o niewiarygodnej pracy, jaką wykonały tu kobiety, podczas gdy mężczyźni walczyli na froncie z najeźdźcami - wojskami marokańskimi. A tym bardziej to, że się ich nie wychwala ani nie stawia innym za wzór. Świat w dalszym ciągu bardziej przejmuje się bohaterskimi wyczynami mężczyzn na wojnie niż pracą i codziennym mozolnym wysiłkiem kobiet. Tymczasem i mężczyźni i kobiety walczą - każde na swój sposób - o pokój i wolność swego kraju. Po to jadę do Tinduf. Poznać z pierwszej ręki działalność, inicjatywy, pragnienia, nadzieje tych kobiet. Ich rzeczywistość. A potem opowiedzieć o tym innym. Słyszałam kiedyś, jak pewna kobieta mówiła, że jesteśmy dla siebie wzajemnie jak żmije. Sądzę, że teraz to nie jest już takie oczywiste. Kobiety inteligentne - a chyba się nie przechwalam, zaliczając się do takich -przełamały już ten stereotyp, wykształcony w czasach naszych babek, a niekiedy aktualny jeszcze w pokoleniu naszych matek, że najgorszym wrogiem i zagrożeniem dla kobiet są... inne kobiety. Przez stulecia w każdej kobiecie dostrzegałyśmy tylko rywalkę, mogącą pozbawić nas wszystkiego. „Wszystko" to był wówczas z reguły mąż, a co za tym idzie, źródło utrzymania. Ale od kiedy zaczęłyśmy pracować tak jak mężczyźni, wydaje mi się, że wszystkie odkryłyśmy wartość tego, do czego możemy dojść. I podążamy naprzód gigantycznymi krokami. Oczywiście nie usiłujemy wygryźć mężczyzn, z którymi znakomicie by się pracowało i współpracowało na zasadach równości - zwłaszcza gdyby wszyscy byli podobni do ciebie, mój drogi Odkrywco. Jednym słowem, jadę. Zostawiam cię. W końcu zapraszają nas na pokład. Mamy prawie godzinę opóźnienia. Kiedy odbierałam wizę, przedstawiciel Frontu Polisario powiedział mi na pożegnanie: - Kiedy przekroczysz Morze Śródziemne, zapomnij o pośpiechu i o czasie. Tam życie płynie w innym rytmie. Wydaje się, że ten inny rytm, inne pojmowanie czasu zaczyna się jeszcze na tym brzegu Morza Śródziemnego. Tym moim pierwszym opóźnionym lotem. W Barcelonie powiedzieli mi, że na lotnisku w Algierze będzie na mnie czekał przedstawiciel ADRS - Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary, państwa uznanego przez ponad sto krajów świata. 13 Zupełnie jak w filmie. I tak właśnie było. Stałam obok taśmy, wyrzucającej bagaże wszystkich, którzy podróżowali z Barcelony - w przeważającej większości mężczyzn. I przede wszystkim, co logiczne, Algierczyków. W samolocie były zaledwie dwie kobiety. Ja byłam jedyną Europejką. Mężczyzna podszedł do mnie, kiedy zapalałam papierosa. - Ty jesteś Anna? Przedstawił się. To był mój „kontakt". Nauczona doświadczeniem z poprzednich podróży, spytałam, czy w Algierze nie będzie raziło, jeśli zapalę papierosa publicznie. - A czy to nie wszystko jedno? - odpowiedział. Paliłam więc spokojnie, czekając na swój plecak. Następnie człowiek z ambasady saharyjskiej odprowadził mnie na postój taksówek. Targował się z kierowcą, aż zgodzili się na cenę, która obu wydała się do przyjęcia. Transakcja wymagała wspólnej jazdy z jeszcze jednym klientem - Algierczykiem, bardzo eleganckim i z portfelem, jak sądzę, bardziej zasobnym niż moja portmonetka. Nie wiem, czy to z mojej strony roztargnienie, czy głupota, możesz mnie o to spytać, kiedy się znowu spotkamy. Nie pamiętam, o czym myślałam ani jak sobie to wszystko obliczyłam. Dość, że nie wzięłam ze sobą zbyt dużo gotówki. Liczyłam na kartę kredytową, ale okazuje się, że tu, w Algierii, nie jest tak użyteczna jak u nas, chyba że się mieszka w super-luksusowych hotelach. A nie zrobię przecież numeru w stylu Yuhy! Yuha to zabawna postać, naiwny i psotny bohater wielu historyjek i ludowych bajek, opowiadanych na Saharze (wiesz oczywiście, że w tutejszym języku słowo „Sahara" oznacza „pustynię"?). Opowiadają, że pewnego dnia Yuha był głodny, ale nie miał nic, co mógłby włożyć do ust. Nie mogła mu też w niczym pomóc własna kieszeń, bo nie miał w niej ani grosika, za który mógłby kupić na targu coś do jedzenia. Żołądek tymczasem domagał się zaspokojenia, a Yuha wyrzekał i zastanawiał się, jak znaleźć lekarstwo na swoje nieszczęście i ukoić protesty i burczenie kiszek. Kiedy tak dumał, dojrzał nagle przebiegającego obok szczura i wpadł na znakomity pomysł. Jednym skokiem poderwał się z miejsca, złapał szczura, zabił go i włożył do kieszeni. Potem wyszedł na ulicę i udał się do najbardziej okazałej restauracji, jaką znalazł. Kelner w ukłonach podprowadził go do stolika a Yuha, rozsiadłszy się, zamówił dwa kurczaki, baranią głowiznę i kawę. Kiedy już dogodził sobie 14 tak, że nie mógł wcisnąć w siebie ani kęska, wyjął dyskretnie martwego szczura z kieszeni i umieścił go między resztkami kurczaka. Następnie wielkim głosem wezwał kelnera, udając straszną obrazę. Na ten skandal pojawił się sam właściciel restauracji. Yuha, udając, że niemal zbiera mu się na wymioty z obrzydzenia, wskazał na szczura i wykrzyknął: - To tak się tutaj przyjmuje gości? Właściciel, przerażony, rozpływał się w przeprosinach. Błagał Yuhę, by zapomniał o całym zdarzeniu, równocześnie pakując mu do kieszeni pieniądze, byle tylko nie doniósł władzom. Yuha złagodniał, obiecał zachować w sekrecie to tak godne pożałowania wydarzenie i wyszedł z restauracji z pełnym brzuchem. I pełnymi kieszeniami. Ale rozumiesz, że mimo mojej sytuacji takie rozwiązanie odpadało, więc bez słowa zgodziłam się wsiąść do wspólnej taksówki. W Algierze już się ściemniało. Pewnie podobnie, jak w Barcelonie, bo nie ma przecież różnicy czasu. Tak, że w ciągu długiej jazdy z lotniska do pensjonatu nie zdołałam obejrzeć miasta. Ten hotel odpowiadał moim możliwościom finansowym. Był to stary - a może powinnam powiedzieć: antyczny? - dom o bardzo stromym dachu, z pięknymi szerokimi kręconymi schodami. Nad tym wszystkim, wyżej niż zwieńczenie schodów, piękny i zaskakujący widok tworzyły płachty rozwieszonej bielizny. Poprosiłam o pokój z łazienką. Perspektywa wychodzenia na korytarz, żeby wziąć prysznic i załatwić inne potrzeby, nie kusiła mnie zbytnio, a różnica w cenie nie była zbyt duża. Chociaż prosiłam o pokój pojedynczy, są w nim trzy łóżka. Jedno z nich podwójne. Tak, że zmieściłyby się tutaj cztery osoby. Decyduję się na łóżko najbliżej okna, które wychodzi na wąską uliczkę i już teraz słychać z zewnątrz muzykę. Bardzo głośną. Nie wiem, czy płynie z lokalu, czy z radia. W pokoju jest centralne ogrzewanie, ale z prysznica leci tylko zimna woda. Przed chwilą ktoś z obsługi zadzwonił do drzwi. Musiałam się na nowo ubrać. Na dole czekał na mnie mój „kontakt" z lotniska. Chciał się upewnić, czy wszystko w porządku, i umówić się na jutro. Przyjadą po mnie o ósmej rano. O dziesiątej odlatuje samolot do Tinduf, miasta algierskiego usytuowanego bardziej na południe, gdzie schodzą się granice Algierii, Maroka, Mauretanii i terytoriów Sahary Zachodniej - zarówno tych wyzwolonych, jak i okupowanych. 15 Dzień dobry, kochany. Oto jestem tu znowu, na lotnisku w Algierze, czekając na odlot samolotu do Tinduf. Mamy na razie godzinę opóźnienia. Śniadanie zjadłam w pensjonacie. Wliczone było w cenę pokoju - tysiąc pięćset dinarów. Kawa z mlekiem i pyszny rogalik. Przy okazji przejrzałam miejscową prasę i zaskoczyło mnie, że jeden z tygodników poświęcił bite dwie strony problemom Sahary Zachodniej. Cóż, właściwie logiczne, te kraje sąsiadują przecież ze sobą. No i Algieria jest jednym z państw, które bardzo wyraźnie i zasadniczo określiło swoje stanowisko w konflikcie, trwającym już dwadzieścia siedem lat. A może zamiast „trwającym" należałoby powiedzieć „systematycznie przedłużanym". Kilka dni temu, 27 lutego, Saharyjczycy świętowali dwudziestą siódmą rocznicę proklamacji - w 1976 roku - Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary. Proklamacja była ogłoszona w obozie Bir-Lehlu, na północy kraju, niedaleko granicy z Mauretanią, na terenach odzyskanych przez Front Polisario. Prezydent Algierii, Abdelaziz Bouteflika, był tam także, asystując przy akcie proklamacji. W innym artykule mówiono o ponownym wszczęciu wojny jako o jedynym sposobie na wznowienie rokowań. Saharyjczycy przestali walczyć i zgodzili się na zawieszenie broni z okupacyjnym wojskiem marokańskim, uwierzyli bowiem w Plan Pokojowy, w obietnicę rozwiązania, sugerowanego przez ONZ, które w styczniu 1992 roku miało być uwieńczone przeprowadzeniem referendum. Saharyjczycy mogliby zdecydować wówczas o niepodległości zrabowanego im kraju. Jak dotąd, nie doszło to do skutku. Nie uważam walki zbrojnej za najlepsze rozwiązanie, nawet w obronie najbardziej słusznej sprawy. Pytam jednak, jaki jest sens, by Sahara Zachodnia dotrzymywała wszystkich warunków, uzgodnionych w Planie Pokojowym, a Maroko ani myślało tego robić, zamykając w więzieniach, torturując i mordując Saharyjczyków, którzy nie mogli czy nie chcieli uciec. Warunków nie spełniły również Narody Zjednoczone, które teraz próbują uchylić się od odpowiedzialności, proponując nowe warianty porozumienia, w niczym nieprzypominające zawartych już wiele lat temu przez obie strony konfliktu: Front Połisario i króla Maroka, Hasana II. Jedno jest pewne: Saharyjczykom nikt nigdy nie będzie mógł rzucić w twarz, że złamali dane słowo. Za to Maroku i Narodom Zjednoczonym - tak. Tak samo zresztą, jak rządowi hiszpańskiemu tuż po śmierci Franco. Ale to już inna para kaloszy. Kwestię, czy Saharyjczycy powinni znowu chwycić za broń, prasa algierska bagatelizuje. Trzeba przyznać, że poranna lektura gazet w Algierze dosyć mnie zajęła. Tutaj ten temat, może ze względu na bliskie sąsiedztwo, zaintereso- 16 wanie, czy też coś innego, nie wiem - wydaje się o wiele bardziej aktualny, palący i dyskutowany na szczeblu politycznym niż zaledwie o niecałą godzinę lotu stąd - w Hiszpanii, kraju w końcu odpowiedzialnym, a może lepiej powiedzieć „winnym", bezpośrednio winnym obecnej sytuacji ludu saharyjskiego. Hiszpania tymczasem umywa ręce. Wstyd. Ciągle jeszcze na lotnisku w Algierze; znów ćwiczę się w cierpliwości, której wymaga oczekiwanie. Niekończące się kolejki po karty pokładowe. Właściwie nie kolejki, a tłum ludzi, silą starających się przebić do okienka, nieprzepraszających ani niepytających, kto ostatni. Prą do przodu, wlokąc i popychając przed sobą walizy i toboły. Kierowca, który mnie odebrał z pensjonatu, zaprosił mnie na lotnisku na kawę. Rozmawialiśmy po francusku. Oczywiście o problemie Sahary Zachodniej. Nie wiem, czy ten człowiek był Saharyjczykiem, czy Algierczykiem, ale niewątpliwie opowiadał się za niepodległością i przeprowadził dokładną analizę konieczności zajęcia stanowiska przez rządy krajów, wciągniętych bezpośrednio w konflikt, lub tych, które z jego powodu ucierpiały: Algierii, Francji, Maroka, Hiszpanii, Libii, Stanów Zjednoczonych... Kiedy już zaczęto nas wpuszczać do sali odlotów, pożegnaliśmy się. I oto ciągle jeszcze tkwię tutaj, pośród tłumu mężczyzn - i zaledwie kilku kobiet, trzech czy czterech. Niektóre są bardzo egzotycznie ubrane. Wykorzystuję czas oczekiwania, pisząc listy i robiąc notatki. Czas płynie niemiłosiernie wolno. W dalszym ciągu nie ogłaszają lotu do Tinduf. Sala jest nabita ludźmi. Wszystkie plastikowe krzesła zajęte. Mężczyźni gawędzą między sobą, palą lub tkwią w miejscu nieruchomo ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Jeden z nich wiezie w klatce ptaka. „Tutaj życie płynie w innym rytmie. Zapomnij o pośpiechu i w ogóle o czasie". Próbuję się dostosować do tej rady, chociaż przychodzi mi to z trudem. Połowa przedpołudnia upłynęła kompletnie bezproduktywnie. Usiłuję jednak zapomnieć o pośpiechu, o tym „przyśpieszeniu", które nas charakteryzuje i odróżnia od innych. Trzeba przyznać, że Europejczycy, widziani z zewnątrz, wydają się neurastenikami, ogarniętymi obsesją wydajności. Powiesz mi, że nie wszyscy. Że ty, na przykład, nie ulegasz zbytnio stresom, unikasz za dużych huśtawek wzlotów i upadków emocjonalnych. Ja, zestresowana czy nie, nie potrafię tylko obserwować, trzymać się z boku. Siedząc tutaj i starając się opanować zniecierpliwienie, w dalszym ciągu 2-Kobiety pustyni 17 rozmyślam bez przerwy nad tym, co przeczytałam dziś rano w algierskich gazetach i co usłyszałam w prywatnej rozmowie z kierowcą. Żeby się czymś zająć, opowiem ci bajkę saharyjską: Jest to historia strasznego losu Zeinebu, przepięknej córki Hei-reZ?-Zajęczycy i Dhiba-$>zaka\a, którą rodzice oddali za żonę najbogatszemu i najsilniejszemu ze sfory siedmiu psów. Po weselu, ledwie ojciec Zeinebu zdołał dotrzeć z powrotem do domu, psy rzuciły się na pannę młodą, zagryzły ją i pożarły. Po pewnym czasie Dhib-Szakal postanowił odwiedzić córkę, sądząc, że ta żyje sobie szczęśliwie z mężem. Kiedy dotarł na miejsce, psy zaprosiły go do środkayazma - tradycyjnego namiotu z wielbłądziej wełny, szytego przez kobiety, domu dla mieszkańców pustyni. Gdy tylko Szakal znalazł się wewnątrz, psy zaatakowały go i pogryzły. Miał mnóstwo ran, ale nie zdołały go zabić. Kiedy Dhib wrócił do domu, postanowił ukryć to, co się stało, przed małżonką. I nie tylko przemilczał prawdę, ale w dodatku skłamał: - Zeinebu ma się dobrze i przesyła ci pozdrowienia. Heireb-Zajęczyca ucieszyła się bardzo i też postanowiła wybrać się w drogę do namiotu psów, gdzie, jak sądziła, mieszka szczęśliwie jej córka. Biedna kobieta nie została przyjęta lepiej niż jej mąż. Ją także torturowali i poniżyli mordercy jej córki. Niemniej ona także nie chciała opowiedzieć mężowi o tym, co się stało, a on, podejrzewając wprawdzie, o nic nie pytał ani nie pozwolił żonie o tym mówić. Nie wiem, jaki początkowo był morał tej bajki, kiedy opowiadano ją sobie przy ogniskach i w namiotach saharyjskich, gdy jeszcze wszyscy żyli wolni w swoim kraju. Tradycyjnie Dhib-Szakal w hassaniji, języku z rodziny arabskich, którym mówią Saharyjczycy, symbolizuje inteligencję i przebiegłość, niepozbawio-ną chytrości. Heireb-Zając - inteligentny i szybki, zawsze reprezentuje charakter kobiety, która dużo mówi i której przypisuje się talent do oszukiwania. Mnie w tej chwili ta bajka wydaje się doskonałą ilustracją tego, co się dzieje z narodem saharyjskim. Maroko zajęło ten kraj i w dalszym ciągu zbrojnie go okupuje, tak samo jak psy pożarły piękną Zeinebu. Tymczasem Zgromadzenie Międzynarodowe ONZ umywa ręce i kryje się za barierą pięknych słówek o sprawiedliwości, prawach człowieka i pomocy humanitarnej - i tak samo jak DhibSza\a\ i Heireb-Zajęczyca stara się okryć zasłoną dymną zbrodnię, zamiast pociągnąć psy do odpowiedzialności za to, że pożarły ich córkę, piękną Zeinebu. fopmz chmury Fiękno świata zachwyca mnie za każdym razem, kiedy mam okazję przypatrywać mu się przez okno samolotu. Ty wiesz, że bardzo nie lubię latać, ale kiedy już uda mi się zapomnieć o tym niemiłym uczuciu w dole brzucha, jakiego doznaję przy każdym ruchu samolotu, delektuję się widokiem z góry. Rozumiem wtedy po trosze twoją pasję podróżowania. Z Algieru lecimy na południowy zachód. Orientuję się, że mamy mię-dzylądowanie w Beszszar. No cóż, trzeba będzie znów przejść przez to wszystko. Co prawda przygotowano mnie, że to może być najgorszy lot w moim życiu: kilka miesięcy temu, kiedy nawet nie rozważałam jeszcze możliwości takiej podróży, przypadkowo poznałam Andaluzyjkę, zajmującą wysokie stanowisko w kręgach politycznych, która niedawno odwiedzała obozy. Opowiadała o okropnym locie do Tinduf, przykrym przede wszystkim z powodu turbulencji. Kilka miesięcy później znajomy pilot również mi tłumaczył, że te sensacje są bardzo częste, kiedy się leci nad pustynią. W rezultacie przelot okazał się spokojniejszy, niż się spodziewałam, chociaż muszę powiedzieć, że niektórzy pasażerowie byli dość bladzi, a ptak w klatce ani razu nawet nie pisnął. Szybko zostawiamy za sobą Algier, miejski, zielony i tak bardzo śródziemnomorski, o temperaturze podobnej jak w Barcelonie. Przecinamy puszysty dach z chmur i lecimy dalej już ponad nimi. Wyobrażam sobie tę ciszę na zewnątrz, którą mąci tylko warkot silników. Ja szukam ciszy w sobie samej. Przychodzi mi na myśl coś, co czytałam kilka dni przed wyjazdem, kiedy gromadziłam informacje potrzebne 19 mi do tej podróży. Niektóre plemiona nomadów, dla których pustynia jest domem, nazywają się „dziećmi chmur". Kobiety saharyjskie są zatem także „córkami chmur". Podoba mi się to określenie, jest bardzo poetyckie, ale umyka mi jakoś jego sens. Dlaczego właściwie chmury? Chciałabym wiedzieć. Muszę o to zapytać. Podczas gdy po raz kolejny kołujemy przed lądowaniem, przyglądam się chmurom z sympatią. Beszszar znajduje się już na tej części mapy, którą w atlasie maluje się na kolor piasku. Płaska połać ziemi koloru ochry. Ci, którzy lecą aż do Tinduf, zostają na miejscach, część pasażerów wysiada, wsiadają nowi. Podmuchy wiatru unoszą wirujące kolumny piasku, wyraźnie widoczne z wysoka. Lecimy nad la Hamada del Dra'a. Pustynia nie jest jednolita jak na kartkach pocztowych. Ma swoje specyficzne bogactwo pejzażu i wiele różnorodnych miejsc. Jednym z nich jest hamada, pustynia algierska. To okolica płaska, bez geograficznych nierówności, rozciągająca się daleko jak okiem sięgnąć. Nie ma tam roślinności, chociaż pod powierzchnią ziemi mogą jeszcze znajdować się naturalne zbiorniki wodne. Wiatr wy wiewa piasek i zostawia odkrytą powierzchnię skały, na której można zobaczyć jeszcze uedy -koryta dawno wyschłych rzek. Kontempluję hamadę z nieba, ten bezmierny pustynny obszar o barwie brązowoczerwonawej, kontrastującej z błękitnym niebem. Frędzle płaskich chmur niezwykłej białości wyglądają zupełnie jak dziewicza śnieżna droga na powierzchni pustyni. Gdzieś na tej gigantycznej płaszczyźnie znajdują się obozy saharyjskie, stworzone z niczego przez kobiety, które potrafiły zmienić pustynię w miejsce do zamieszkania. Obozy są rozproszone, bo naród mógłby ulec całkowitemu wyniszczeniu, gdyby powtórzyły się bombardowania marokańskie. Każdy obóz ma swoją nazwę. Są to zarazem nazwy największych miast saharyjskich na terytoriach okupowanych, na przykład: Al-Ujun, stolica państwa po jego proklamowaniu; Asmara - w środku lądu, pierwsze miasto zbudowane na pustyni w roku 1898 przez mędrca Ma El Ainina na północy; Aousard na południu; Ad-Dachla na półwyspie Rio de Oro, gdzie w końcu XIX wieku Hiszpania założyła agencję handlu rybami, nazwaną Villa Cisneros. Jest też obóz imienia 27 Lutego, powstały wokół centrum formacji kobiet - i kompleks Rabuni, gdzie mieszczą się: centrum administracyjne Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary, ministerstwa, biuro protokolarne i dopiero co zbudowany szpital centralny. Z organizacyjnego punktu widzenia obozy, mimo że jest ich pięć, są zorganizowane w czterech wilajach, inaczej prowincjach. Każda wilaja 20 z kolei składa się z kilku daira - inaczej okręgów miejskich, które też mają swoje nazwy, pochodzące od jakiegoś ludu lub miejsca w ich kraju, dzisiaj pod okupacją, do którego powrócą, kiedy nadejdzie niepodległość i zaborcy się wycofają. Z samolotu ledwie można je dostrzec. Lotnisko w Tinduf to po prostu punkt, do którego się zbliżamy w blasku słońca. Lot wydał mi się krótki. Wokółstudni Siedzę na jednej z drewnianych ławek, ustawionych pod wysokim daszkiem, zrobionym z plecionki trzcinowej, pośrodku patio, zamkniętego od wewnątrz przed niepożądanymi gośćmi. To jedyne cieniste miejsce. Jestem w Rabuni. Przybyłam tu już jakiś czas temu. Na lotnisku czekano już na mnie. Parę godzin, bo lot był spóźniony. Kierowca mówił doskonale po hiszpańsku, ale jechaliśmy niemal cały czas w milczeniu. Po wyjeździe z Tinduf znaleźliśmy się na pustyni. Podążaliśmy asfaltową drogą aż do miejsca, w którym - mimo że nie było tam żadnego znaku - zjechaliśmy w bok, by dalej pędzić już po kamieniach. Słońce świeci intensywnie, ale, co mnie zaskakuje, wcale nie jest gorąco. Podjeżdżamy do dwóch wysokich wież, zwieńczonych ogromnymi kulami. Wyglądają na wieże wodne. Administracyjne centrum ADRS mieści się obok starej studni artezyjskiej, tej w Rabuni, która dostarcza wodę dla miasta Tinduf i dla ośrodka uchodźców. Takie studnie na pustyni są nieodzowne. W przeszłości plemiona lub pojedynczy ludzie, którzy wykopali studnię, byli uwielbiani i szanowani przez wszystkich. Wiele studzien, jak ta tutaj, ma własną nazwę. Ważne miejsce, jakie studnie zajmują w życiu nomadów, znajduje odzwierciedlenie w licznych bajkach, w których dostęp do wody często bywa zagrożony przez obecność złych duchów czy potworów. Tak było w wypadku siedmiogłowego węża, który strzegł jedynej studni pewnego plemienia. Ludzie, by móc wyciągnąć wodę, musieli codziennie dostarczać wężowi dziewicę, obwieszoną klejnotami, którą ten pożerał. 22 Młody chłopak, zakochany w pięknej dziewczynie, która właśnie miała zostać ofiarowana wężowi, wziął siedem pierścieni, zbliżył się do studni w przeddzień złowieszczego dnia i przywołał potwora. - Dobry wieczór, młodzieńcze, założę się, że masz piękne pierścienie. - Pokaż mi jedną ze swoich głów, a dam ci jeden w prezencie. Wąż wysunął jedną z głów, a młodzieniec odciął ją szablą, wrzucając równocześnie do studni jeden ze swoich siedmiu pierścieni. I tak powtórzyło się siedem razy, a gdy mężczyzna odciął ostatnią z głów, wąż zdechł, wijąc się w straszliwych konwulsjach. Następnego dnia, kiedy cała wieś podeszła do studni, by ofiarować piękną dziewczynę, zastała potwora bez głów, zabitego przez zakochanego młodzieńca. Radość była tak wielka, że wieś świętuje do dzisiaj. W niewielkiej odległości od studni w Rabuni znajduje się centrum uchodźców, rozległy teren otoczony murem. Na zewnątrz, naprzeciw metalowej bramy, parkują samochody, które przyjeżdżają i odjeżdżają; miejsca do parkowania są oznakowane jasnymi kamieniami na brązowej ziemi. Ty najlepiej wiesz, Przyjacielu, że nie wzruszają mnie wielkie słowa 0 ojczyźnie ani nie emocjonują sztandary, ale kiedy zobaczyłam flagę Sahary na szczycie drzewca, wbitego w ziemię tuż przy wejściu do schroniska, serce mi zabiło. Te flagi naprawdę są wzruszające. Flagi krajów, zmuszonych jeszcze ciągle domagać się czegoś dla siebie, krajów walczących o podstawowe prawa, których się im w taki czy inny sposób odmawia. Pewnie myślisz, że to romantyczne spojrzenie na te sprawy, ale ta flaga, opierająca się podmuchom wiatru, wyniosła i rozpostarta, stała się nagle dla mnie symbolem wszystkich saharyjskich mężczyzn 1 kobiet, którzy się nie poddali i pomimo zdrad i trudności są gotowi walczyć do końca. Jakiś czas temu wyszłam, by pospacerować po okolicy z grupą Hiszpanów - komisją medyczną otolaryngologów, którzy przybyli tu na kilka dni, by pracować niedaleko stąd, w Szpitalu Centralnym. Kiedy mijaliśmy rząd ogromnych metalowych kontenerów, takich, jakie widuje się na nabrzeżach portowych albo na frachtowcach, jedna z lekarek objaśniła mi: - Tam są ministerstwa. - Gdzie? - spytałam, bo nie dostrzegłam niczego. - Tam, w kontenerach. Każdy z nich to jedno ministerstwo: ekonomii, sprawiedliwości, współpracy, spraw zagranicznych... 23 I Zamurowało mnie. Byłam zdumiona hartem ducha tych ludzi w trudnych warunkach, ich umiejętnością przystosowania się. Teraz jestem tutaj. Czekam na patio, gdzie przysiadłam po powrocie ze spaceru. Kiedy się tu zgłosiłam, powiedziano mi, że szef protokołu i ekipa, która ma mnie przyjąć, są jeszcze w Asmara. Widocznie pojechali do tej wilai, by móc jak najlepiej podjąć osobistości i dziennikarzy, biorących udział w obchodach rocznicy 27 Lutego. Mnie także tam dowiozą, jeżeli znajdzie się jakieś wolne auto. Światło tutaj jest oślepiające. Podziwiam niebo, barwy, przejrzystość powietrza... i ludzi. Aż do teraz, poza licznymi grupami kooperantów, widziałam w centrum tylko mężczyzn - Saharyjczyków. Na razie żadnej kobiety. Mężczyźni zaskoczyli mnie swoimi strojami: opończami, swetrami, długimi marynarkami ze skóry. No, ale nie wyobrażasz sobie, jak zimno jest tutaj, gdy wieje wiatr. A nocą to już po prostu nie do wytrzymania. Wiedziałam -jak wszyscy - że na pustyni nocą jest zimno, ale w dzień? Nie miałam pojęcia, że pustynia ma także swoje zimy, chociaż słońce w dalszym ciągu przypieka. Mężczyźni pojawiają się i znikają, przechodząc przez patio w kierunku jakichś biur czy lokali, mieszczących się wokół. Kierowcy wjeżdżają i wyjeżdżają. Komisje lekarskie i inne, przybyłe tu w związku z realizacją jakiegoś projektu, wyjeżdżają wcześnie rano wyznaczonymi samochodami. Wszyscy Saharyjczycy, przechodzący obok ławki, na której siedzę, czekając na możliwość rozpoczęcia mojego projektu, grzecznie mnie pozdrawiają. Niektórzy zatrzymują się, by pogawędzić. Nikt się nie spieszy. Wszyscy starają się dać mi do zrozumienia, że na pewno już niedługo ktoś się mną zajmie. A godziny mijają. Bardzo chcę się nauczyć czekać. Wstyd mi, że od czasu do czasu mam napady zniecierpliwienia, zwłaszcza kiedy sobie pomyślę, że ci ludzie -mężczyźni i kobiety z Sahary - czekają tak już dwadzieścia siedem lat, dzień po dniu, na to, by niepodległość ich kraju stała się rzeczywistością. Wskazano mi materac w wielkiej sali naprzeciwko jadalni, gdzie ulokowani są także lekarze z Nawarry. Tu mam czekać, aż wróci szef protokołu. W tych dniach, z powodu uroczystości związanych z rocznicą proklamowania republiki, miał mnóstwo roboty. Ludzie wchodzą i wychodzą zaaferowani, podczas gdy ja w dalszym ciągu siedzę, nie mając do roboty nic poza pisaniem listów i czekaniem. Ruchy mi się spowolniły. Pozwalam, by czas płynął, jak chce. Patrzę na 24 mężczyzn, którzy co rano po śniadaniu uzbrojeni w szczotkę i kilka pojemników, mieszczących się w wiadrze, sprzątają pomieszczenia służbowe, wychodzące na patio. Budynki są parterowe, barwy jasnego piasku, o płaskich dachach, drewnianych drzwiach i niewielkich okienkach. Toaleta to dziura w ziemi - na modłę francuską, obudowana białą porcelaną i podstawkami, na których ustawia się stopy. Obok wiadro, a w ścianie kran. Tak spuszcza się wodę. Prysznic jest w innym pomieszczeniu. Wśród lokali otaczających patio jest też herbaciarnia i sklepik z pamiątkami. Podobałoby ci się tutaj, gdzie nie istnieje nic takiego, jak pośpiech, gdzie zawsze jest czas na miłą rozmowę i beztroski śmiech. Saharyjczycy lubią żartować. Kiedy to robią, wyciągają otwartą dłoń do góry, by druga osoba klepnęła w nią. Na powitanie biorą się za ręce i tak mają zwyczaj przechadzać się i rozmawiać. Przywitaniom nie ma tutaj końca: zaczyna się od uniwersalnego Salem Alejkum, po czym następuje cała masa zdań, pytań i odpowiedzi, powtarzanych w kółko. Jak tam? Dobrze. A rodzina? Dobrze, dzięki Bogu. Wszystko w porządku? Tak, tak, wszystko w porządku. A ty jak się masz? Dobrze. A rodzina?... Wielu mężczyzn pali dziwaczne fajki o bardzo długim prostym cybuchu, zakończonym stożkowatym rozszerzeniem, węższym niż palec. Zawsze noszą przy sobie coś w rodzaju kapciucha z malowanej na jaskrawe kolory skóry. Kapciuch pokryty jest drukowanymi geometrycznymi rysunkami i wykończony frędzlą. Ma konstrukcję rosyjskiej „matrioszki", liczne przegródki jedną w drugiej, coraz mniejsze. W kieszonkach tych trzyma się fajkę i drobno krajany tytoń. Palacze zręcznie wypełniają nim rozszerzenie cybucha, ugniatają palcem i zapalają. Starcza tego zaledwie na kilka pociągnięć. Następnie wysypują popiół i cała operacja powtarza się na nowo. Jestem pewna, że chętnie byś tego spróbował. Ja zresztą też, ale mam wrażenie, że to rozrywka tylko mężczyzn. Dodam - mężczyzn saharyjskich, bo nie widziałam tego urządzenia u żadnego z palących kooperantów, kręcących się po patio w ciągu dnia. Powiem ci, że ludowa mądrość saharyjska dedykuje ludziom, którzy palą, pewne zdanie - powiedziałabym, że bardzo kpiarskie. Nie chodzi tutaj o żadną kampanię antynikotynową; powiedzenie jest o wiele starsze i ogranicza się do tego, by doprowadzić akt palenia do absurdu: „Kupujesz drogo i wydmuchujesz to w przestrzeń". Tak się tu mówi - i nie bez racji. Wiatr rozczochrał mi włosy tak bardzo, że zdecydowałam się związać je w koński ogon. Pewna kooperantka w dość zaawansowanym wieku nosi 25 melhfa, tradycyjny strój kobiet saharyjskich. Inne kooperantki, młodsze, chronią się przed słońcem elzem, czarnym turbanem, jakie na Saharze noszą tylko mężczyźni. Dotychczas widziałam bardzo mało kobiet, i to tylko z daleka, kiedy przychodziły telefonować z pokoiku, który też wychodzi na patio. To jedyny telefon do dyspozycji mieszkańców obozów. I ludzi, którzy ich odwiedzają. Tutaj, na pustynnej przestrzeni hamady, nie da się używać telefonów komórkowych, może jedynie w niektórych miejscach na szczytach wzgórz. Toteż wyłączyłam swoją komórkę i schowałam ją na dno plecaka. Moja ciekawość rośnie. Chciałabym wiedzieć, jakie są te kobiety, które widzę przechodzące przez żelazną bramę, owinięte w swoje melhfa w jaskrawych kolorach - ogromne kawały cienkiej tkaniny, spowijające całe ciało, głowę i czasami twarz, przede wszystkim w godzinach, gdy słońce mocno operuje albo wieje wiatr ze wschodu czy południowego wschodu, irifi, który my nazywamy sirocco. Ten wiatr, suchy i gorący, zawsze niesie ze sobą chmury drobnego piasku, który wdziera się w każdy zakamarek ubrania, wciska do oczu, do uszu i we włosy; czuje się go nawet między zębami. Kiedy kobiety chodzą z twarzą osłoniętą, wyglądają dziwnie, wkładają bowiem ciemne okulary przeciwsłoneczne. Niektóre noszą nawet rękawiczki i gęste czarne pończochy, a torebki mają malutkie, zapinane na zatrzask, zwisające na ramieniu. Bardzo chcę spotkać się z nimi, pobyć wśród nich, posłuchać co mówią. Któregoś dnia młody człowiek, Saharyjczyk, który przeszedł już przez protokół i pracuje w szkolnictwie, zatrzymał się, jak wielu innych, by ze mną porozmawiać. Opowiedziałam mu, że przyjechałam tu, by udokumentować rolę, jaką odgrywają kobiety w społeczeństwie saharyjskim i w obozach uchodźców. Od razu się zainteresował: - Praca kobiet ma tutaj podstawowe znaczenie. To bardzo ważne, żeby świat się dowiedział, co one robią. Pod wieczór zaczyna wiać wiatr. Na patio rosną dwa drzewa i kępa trzcin w pobliżu muru. Zaskakuje mnie widok jaskółek, przelatujących ponad okratowanym szczytem bramy wejściowej. W miarę, jak słońce się obniża, piasek opada i kamienie przybierają niezwykły fioletowawy odcień. Wtedy zaczyna się chłód, a wiatr jest wprost lodowaty. Ale co za niebo, kiedy słońce znika i nadchodzi noc! Wychylam głowę na zewnątrz i nie chciałabym już nigdy zmienić pozycji. Jest tyle gwiazd, że w niektórych miejscach wydają się tworzyć jasne plamy. Mają najróżniejsze rozmiary i odcienie, każda błyszczy inaczej. Są ich tysiące! Miliony ! Na pustyni powietrze jest zupełnie przejrzyste. Nie zanieczyszczają go 26 oświetlone miasta, które robią konkurencję nocy. Dzięki temu niebo może pysznić się gwiazdami do woli. To prawdziwy pokaz piękności. Siadam na schodku obok muru. Patio jest pełne ludzi. Kooperantów, dziennikarzy, przechodniów, którzy się tu zatrzymują w drodze do Rabu-ni. Tworzą się grupki. Słychać rozmowy. Spotykają się przyjaciele. Są uściski i okrzyki radości. Gdzieś szczeka pies. Wszyscy czekamy, aż zaczną podawać kolację. Mężczyźni saharyjscy też czekają, siedząc w kucki przed drzwiami swoich pomieszczeń, prowadząc rozmowy w języku hassanija i paląc swoje fajki. W czarnych elzem, w skórzanych kurtkach ledwie ich widać w ciemności. Migocze tylko, niczym jedna gwiazda więcej, ulotny ogieniek czyjejś fajki. Saharyjczycy mają swój odrębny język hassanija, którym mówi się na południe od Dra'a, a którego nazwa pochodzi od pewnych plemion Bedu-inów, zwanych Beni Hasan, przybyłych na Saharę w XIII wieku z Jemenu. Tak zaczęła się arabizacja tych terenów. Ale wielu Saharyjczyków zna też hiszpański - pozostałość z czasów, kiedy byli skolonizowani. Znają też inne języki. Są tacy, którzy studiowali albo mieszkali przez jakiś czas za granicą, reprezentując swój kraj jako delegaci ADRS lub Frontu Polisario. Tutaj towarzyszą jako tłumacze licznym delegacjom, komisjom i wizytom cudzoziemców, którzy, niczym przypływy morza, nie przestają nawiedzać tego miejsca, by niebawem znowu je opuścić. Nabieram przekonania, że Rabuni jest punktem newralgicznym, miejscem, gdzie krzyżują się wszystkie drogi. Tu nawiązują się przyjaźnie. Te więzi rozciągają się potem na ojczyste kraje odwiedzających, którzy stają się następnie rzecznikami sprawy saharyjskiej. Bardzo mądra strategia. Nawiązałam znajomość z dziennikarzami algierskimi. Jeden z nich, Farid, mówi po hiszpańsku. Z innym, którego cały świat zna jako Bardo, rozmawiam, a raczej usiłuję rozmawiać po francusku. Pierwszej nocy, kiedy nam powiedziano, że kolacja jest już gotowa, człowiek opiekujący się gośćmi posadził mnie przy stole razem z nimi. Prawdopodobnie, zważywszy cel naszych wizyt tutaj, uznał, że znajdziemy więcej wspólnych tematów i łatwiej porozumiemy się między sobą niż z lekarzami i technikami, którzy zajęli pozostałe trzy stoły w jadalni. Długie stoły z jasnozielonego plastiku, mogące pomieścić piętnastu-dwudziestu biesiadników. Muszę powiedzieć, że kolacja była wyśmienita. Nie jadłam nic od śniadania, jeszcze w pensjonacie Samir. Podczas lotu dawali nam tylko napoje orzeźwiające. Myślałam już, że nic nie zjem i będę musiała czekać aż do śniadania, które, jak mi powiedziano, wskazując mi materac do spania, podają od 8.30 rano. Ale kolacja jednak była: coś w rodzaju zupy z dyni 27 I i makaron z sosem pomidorowym. A także woda - i chleb: świeżo upieczony na ogromnych prostokątnych brytfannach, jak gigantyczne biszkopty, delikatny, prawie gorący i o zwartej konsystencji. Farid zajmuje się obsługą wizyty prezydenta Algierii w obozach uchodźców. Badró przyjechał zrobić wywiad z prezydentem ADRS przed wizytą, którą Mohamed VI, obecny król Maroka, syn Hasana II, ma niebawem złożyć w Algierii. Od tego wieczoru czekamy sobie razem na patio. Rozmawiamy. Śmiejemy się. I oczekiwanie staje się bardziej znośne. Badró jest przekonany, że dyskusyjne spotkanie Felipe Gonzaleza z królem Maroka, w Tangerze, w końcu dojdzie do skutku. Argumentuje przekonująco. Farid pomaga mi zwalczyć niechęć do bezczynności. Kiedy widzi mnie w złym humorze, żartuje: - Mam już tytuł artykułu: Sztuka czekania. Po francusku to brzmi pięknie. Dobry tytuł. Kusi mnie, by mu go ukraść. Chociaż Farid doradza cierpliwość, od czasu do czasu zachęca mnie do ponownego natarcia na szefa protokołu. A kiedy wyznaję, że nie wiem co robić, czy czekać cierpliwie, czy stać się natrętną, instruuje mnie: - To dwie różne rzeczy. Nie obrażaj się, bo wszystko i tak się wyjaśni, kiedy przyjdzie czas, ale nalegaj. Naleganie nie jest niczym