ZAKAZANE BIOGRAFIE Autorka bestsellera Zdławiony krzyk Kobiety pustyni ¦ ZAKAZANE BIOGRAFIE w Wydawnictwie AMBER TEHMINA DURRANI Mój pan 1 władca KATIE HICKMAN Kurtyzany EMILYW. LEIDER Filmowy kochanek ASHAMIRÓ Córka Gangesu Dwie twarze księżyca CRISTINAMORATÓ Królowe Afryki KENIZE MOURAD Od zmarłej księżniczki LAURA RESTRE PO Dom pod fioletową latarnią ANDREA Dl ROBILANT Kochankowie z Wenecji ANA TORTAJADA Kobiety pustyni Kronika życia królowej Zdławiony krzyk w przygotowaniu JUAN BALANSÓ Puste korony Kobiety pustyni ANA TORTAJADA Przekład Ewa Morycińska-Dzius AMBER Tytuł oryginału HIJAS DE LA ARENA Redakcja stylistyczna MONIKA SZYMANOWSKA Ilustracja na okładce i ilustracje wnętrza ANATORTAJADA Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.wydawnictwoamber.pl Samolot pełen Copyright © 2002 by Ana Tortajada. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2018-1 I ffi Fustynię kochałam od zawsze. W dzieciństwie miłos'ć ta była chyba tylko romantyczną fascynacją, marzeniem o przygodzie w tak, wydawałoby się, nieprzyjaznym miejscu. Marzeniem rozbudzonym przez lekturę reportaży, które opisywały karawany, ciągnące po piasku pod palącym słońcem, szlakiem wyznaczonym jedynie odziedziczoną po przodkach znajomością terenu, i oazy, gdzie pomiędzy szeleszczącymi liśćmi palmowymi o brzegach ostrych jak z metalu wiatr kołysze kiśćmi daktyli pod rozgwieżdżonym niebem. W miarę upływu czasu zapomniałam o tej pierwszej młodzieńczej miłości. I oto nagle, po wielu latach, rozmaite okoliczności życiowe, które prowadzą nas przez labirynt wszelkich możliwości, sprawiły, że nagle stanęłam przed szansą realizacji projektu, dzięki któremu moje dziecięce marzenie o pustyni zmartwychwstało. Cóż, życie jest mądrzejsze od nas i potrafi cierpliwie czekać na najlepszą okazję, aż uzna, że nadeszła odpowiednia chwila. Mój podziw dla ludów wędrownych oraz pasja, jaką budzą we mnie zawsze sprawy, które świat uznał już za stracone, były punktami wyjściowymi w tej grze. Sahara Zachodnia kusiła mnie od pewnego czasu, choć właściwie nie zdawałam sobie z tego jasno sprawy, pochłonięta innymi tematami. Nie szło mi jednak o jej zapierające dech piękno ani o egzotyczne wyprawy turystyczne (niemożliwe zresztą od chwili zajęcia pustyni przez okupacyjne wojska Maroka). Marzyłam, by poznać życie ludzi. Z powodu tragicznej sytuacji, w jakiej znaleźli się prawowici mieszkańcy tego kraju. A przede wszystkim ze względu na niezwykłą siłą charakteru saharyj-skich kobiet. Tak jak kalejdoskop, który, choć co chwila pokazuje inny obraz, w gruncie rzeczy pozostaje zawsze grą układów tych samych kawałków szkła, Sahara Zachodnia fascynowała mnie rozmaitymi kombinacjami charakterystycznych elementów: politycznych, ludzkich, społecznych i kulturowych. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość splatały się tam ze sobą, przybierając różne zmieniające się formy. Niektóre harmonijne i piękne -dla tych, którzy zachowali nadzieję i poszanowanie prawa. Inne - wstrząsająco okrutne i niesprawiedliwe. Spośród tych szkiełek jedno wyróżniało się umiejętnością tworzenia niezliczonych układów. To szkiełko - to kobiety saharyjskie. Ponieważ są córami pustyni. Twórczyniami teraźniejszości i filarami przyszłości. A także dlatego, że świat nie ma właściwie pojęcia o ogromie pracy, jaką wykonują. Jak wytrwale, jako straż tylna, na wygnaniu na skalistej algierskiej pustyni, zwanej hamadą, czy też represjonowane na terytoriach okupowanych przez Maroko, walczą wraz ze swoim ludem. O swoje. O Saharę. Nie wierzę, by w Hiszpanii - kraju, który skolonizował Saharę Zachodnią, zamieniając ją w swoją prowincję, a następnie zdradził ją podczas nieodpowiedzialnego, wręcz zawstydzającego procesu dekołonizacji - znalazł się ktoś, kto nie wiedziałby niczego o ludziach pustyni. Świadczy o tym choćby wielka liczba rodzin, stowarzyszeń, organizacji i instytucji, w ten czy inny sposób współpracujących ze sobą, by zrobić coś dla tego ludu - i to we wszystkich zakątkach hiszpańskiej ziemi. I każdy Hiszpan, jeśli nawet nie bezpośrednio zaangażowany, z pewnością zna przynajmniej jedną taką rodzinę, która latem, w czasie wakacji szkolnych, bierze do siebie chłopca lub dziewczynkę z obozów uchodźców saharyjskich w Tinduf. Może nawet słyszał o Froncie Polisario (Ludowy Front Wyzwolenia As-Sakija al Hamra i Rio de Oro), o wiecznie odkładanym referendum w sprawie samostanowienia, czy o inwazji Maroka po tragicznym i niesławnym Zielonym Marszu. Niemniej, oprócz kilku chlubnych wyjątków, takich jak rzetelne, zwięzłe i pełne treści teksty Dolores Juliano czy Christine Perregaux, źródła informacji na temat życia kobiet saharyjskich są bardzo skąpe. Niewiele wiadomo o tym, jak wielkich zadań się podjęły i jak je realizują. Mało kto słyszał o ich roli w walce o przeżycie, o niepodległość, a przede wszystkim o przyszłość własną i swojego narodu. Być może to właśnie mnie pociągnęło oraz obudziło we mnie żądzę wiedzy, chęć przyjrzenia się z bliska tej rzeczywistości i wreszcie - w początkach marca 2002 roku - doprowadziło do tej podróży. Znów zafascy- 8 nował mnie obraz kobiet pracujących, jak w tylu innych zakątkach świata, w cieniu wielkich spraw. Milczący, cichy wysiłek, którego nikt, albo prawie nikt nie darzy należnym mu uznaniem. Przed wyjazdem były jeszcze miesiące poświęcone czytaniu, wyszukiwaniu, kompletowaniu dokumentacji. Coraz silniej pragnęłam poznać te kobiety, dzielić choćby przez kilka dni ich życie codzienne. Życie w prowizorycznych warunkach, normalnych w obozach uchodźców, bo Saha-ryjczycy ciągle jeszcze nie mogą wrócić do kraju - własnego kraju, który im wydarto. Chciałam dowiedzieć się czegoś o walce wewnętrznej każdego przedstawiciela tego narodu, o rozdarciu pomiędzy nadzieją na pokój i niezależność a wyczerpaniem. To stan ducha całkowicie zrozumiały i naturalny po tylu latach oporu, wojny, składanych i niedotrzymanych obietnic ONZ, która uznała się za arbitra i poręczyciela w procesie walki o pokój, a potem bezradnie opuściła ręce. Chciałam na własne oczy zobaczyć, jak pracują kobiety w obozach uchodźców. Słyszałam, że mimo ograniczeń i braku środków udaje im się tworzyć solidne struktury, pozwalające nie tylko przeżyć, ale także umocnić fundamenty, na których w przyszłości można będzie budować. Cóż za mądra dalekowzroczność! W ciągu ostatnich miesięcy moich przygotowań do podróży na pierwszych stronach gazet pojawiły się nowe wiadomości. Dwudziestego dziewiątego stycznia 2002 roku ONZ ogłosiła decyzję: „Maroko nie ma władzy nad Saharą Zachodnią ani prawa do eksploatacji jej bogactw naturalnych. Prowadzenie badań i wydobywanie złóż, co działa na szkodę narodu saha-ryjskiego, jest nielegalne i sprzeczne z prawem międzynarodowym". Maroko prowadziło tę działalność na mocy uzgodnień, zawartych z francuską firmą naftową TotalFinaElf i kompanią amerykańską KerrMcGee, z którą, jak się zdaje, bezpośrednie związki ma James Baker, twórca „Planu Bakera", który usiłuje pozostawić Saharę Zachodnią pod kontrolą Maroka. Dziewiętnastego stycznia Saharyjski Czerwony Półksiężyc poinformował o represjach ze strony okupacyjnych władz marokańskich i o systematycznym naruszaniu praw człowieka na terenach okupowanych. Równocześnie wysłał odezwę do Międzynarodowej Federacji Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca w sprawie pomocy stu trzydziestu jeden więźniom saharyjskim, prowadzącym głodówkę protestacyjną w Czarnym Więzieniu w Al-Ujun. Dzień wcześniej, 18 stycznia, na pokładzie samolotu ONZ repatriowano kolejnych stu piętnastu marokańskich jeńców wojennych, wydanych na zasadzie jednostronnej przez Front Polisario. W sumie było to już dzie-więciuset żołnierzy marokańskich, którym rząd Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary (ADRS) zwrócił wolność, realizując w ten sposób postanowienia Planu Pokojowego, zatwierdzonego przez obie strony. Tymczasem wielu jeńców saharyjskich przebywa wciąż w marokańskich więzieniach. Nikt nie zna ich losów: zostali uznani za zaginionych i nawet Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie jest w stanie niczego się o nich dowiedzieć. Poprzez Katalońskie Stowarzyszenie Przyjaciół Narodu Saharyjskie-go skontaktowałam się z delegatami Republiki Sahary w Barcelonie. Opowiedziałam im o moim projekcie i otrzymałam pisemną zgodę na pobyt na terenie obozów uchodźców w Tinduf w Algierii. Dzięki temu dokumentowi przez cały czas tam spędzony miałam być gos'ciem saharyjskiego ludu. I oto pewnego marcowego dnia, odłożywszy na bok wszystkie inne plany, przyjaźnie i miłości, prace i podróże, z blokiem do notatek i dwoma długopisami w plecaku, wsiadłam samotnie do samolotu. Samolotu pełnego mężczyzn. Pensjonat Samb Drogi Przyjacielu! Dopiero co skończyłam telefoniczną rozmowę z tobą z lotniska w Barcelonie, gdzie czekałam na odlot samolotu algierskich linii lotniczych. Ma mnie dowieźć do Algieru, pierwszego przystanku na trasie mojej podróży do obozów w Tinduf w Algierii, gdzie usiłują przeżyć saharyjscy uciekinierzy. - Jedziesz beze mnie? - spytałeś zaraz, a ja nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wiem przecież, że ilekroć się spotykamy, kończy się to -bardziej w żartach niż na serio - snuciem najrozmaitszych planów wspólnych podróży. A ja tej właśnie podróży nie chciałam dzielić z nikim, chociaż pomysł wydawał się bardzo kuszący. Jeżeli cię to pocieszy, nie jesteś jedynym, którego zostawiłam na lodzie. Rozważałyśmy taką możliwość również z moją przyjaciółką - dziennikarką, którą zresztą poznałeś, kiedy spotkaliśmy się w San Sebastian. Rozmawiałam nawet z młodym fotografem, czy nie byłby zainteresowany zrobieniem zdjęć do mojej książki. Wiesz przecież, jaka jestem w tym beznadziejna. Światło, kadrowanie, perspektywa... to nie są tematy, w których czuję się mocna. Ale w końcu zdecydowałam, że najlepiej będzie, jeżeli nie pojedzie ze mną nikt. Tak czy owak - i wiesz, że nie mówię tego, by ci pochlebić - gdybym miała jechać z kimkolwiek, byłbyś to ty. Bo, podobnie jak ja, umiesz się przystosować do każdych warunków. Ale tę podróż muszę odbyć sama. Nie chcę, żeby ktoś odciągał moją uwagę od rzeczy, które pragnę zobaczyć i usłyszeć jak najdokładniej. 11 I Zrozumiałe, że namawiałbyś mnie czasem na odpoczynek. A mnie bardzo zależy, by nic mi nie umknęło z codziennego życia w obozach. Chcę stać się - na ile zdołam - częścią tamtejszej codzienności. I wiem, że gdybym tam była z kimś z mojego własnego świata, a zwłaszcza z kimś takim jak ty - nie udałoby mi się to. Zbyt łatwe byłoby wtedy robienie „dygresji", przerw na rozmowy - niewątpliwie rozkoszne, ale takie, które, znając nas oboje, nie miałyby nic wspólnego z celem mojej podróży: z poznaniem saharyjskich kobiet. ( hciałam, by moja podróż przypominała całkowite zanurzenie się w ten szczególny świat. Dlatego nic nie mówiłam aż do chwili, kiedy miałam wsiąść na pokład samolotu i nie było już odwrotu. Wiem, że gdybym o tym powiedziała wcześniej, przekonałbyś mnie w końcu do zmiany decyzji. Zobaczymy się po powrocie. Tymczasem postaram się jak najczęściej pisać, byś niejako odbywał tę podróż razem ze mną. Właściwie nie opuściłam jeszcze lotniska w Barcelonie, a już tęsknię za tobą, twoimi komentarzami, specyficznym poczuciem humoru... Czekam na odlot samolotu, który na razie jest opóźniony już ponad pół godziny. Jeśli jest coś, czego szczerze nie znoszę - to czekania. Zwłaszcza gdy nie wiem, ile to czekanie będzie trwało, ani nie jestem w stanie go skrócić, jak właśnie w tym wypadku. Martwy czas. Czas, którym nie mogę dysponować według własnych upodobań. Cóż, trzeba będzie ćwiczyć się w cierpliwości. To jedna z dyscyplin, w których nie mam doświadczenia. Patrzę co chwila na zegar i wydaje mi się, że wysiadły mu baterie: ledwie-ledwie posuwa się do przodu. Chciałabym być już na miejscu. Chociaż wiem też, mimo zżerającej mnie w tej chwili niecierpliwości, że gdy tylko ta podróż naprawdę się zacznie, a ja skoncentruję się na pracy - wszystko ruszy z kopyta i czas upłynie mi błyskawicznie. Nie masz pojęcia, jak bardzo mi zależy na tym projekcie. Od kiedy zaczęłam gromadzić dokumentację na temat Sahary Zachodniej, coraz większą uwagę zwracałam na skąpe informacje o roli, jaką kobiety saharyjskie odgrywają w tworzeniu i utrzymywaniu obozowisk, których oczywiście nie nazywają obozami uchodźców. Opowiadałam ci już, jak zdecydowałam się podjąć ten temat. Zafascynowało mnie niezwykłe stwierdzenie w jakimś reportażu: „Kobiety są tutaj tymi, od których zależy funkcjonowanie wszystkich instytucji w osiedlach". 12 Przyznaję: nie powinno mnie dziwić, że nie pisze się ani tłustym, ani nawet drobnym drukiem o niewiarygodnej pracy, jaką wykonały tu kobiety, podczas gdy mężczyźni walczyli na froncie z najeźdźcami - wojskami marokańskimi. A tym bardziej to, że się ich nie wychwala ani nie stawia innym za wzór. Świat w dalszym ciągu bardziej przejmuje się bohaterskimi wyczynami mężczyzn na wojnie niż pracą i codziennym mozolnym wysiłkiem kobiet. Tymczasem i mężczyźni i kobiety walczą - każde na swój sposób - o pokój i wolność swego kraju. Po to jadę do Tinduf. Poznać z pierwszej ręki działalność, inicjatywy, pragnienia, nadzieje tych kobiet. Ich rzeczywistość. A potem opowiedzieć o tym innym. Słyszałam kiedyś, jak pewna kobieta mówiła, że jesteśmy dla siebie wzajemnie jak żmije. Sądzę, że teraz to nie jest już takie oczywiste. Kobiety inteligentne - a chyba się nie przechwalam, zaliczając się do takich -przełamały już ten stereotyp, wykształcony w czasach naszych babek, a niekiedy aktualny jeszcze w pokoleniu naszych matek, że najgorszym wrogiem i zagrożeniem dla kobiet są... inne kobiety. Przez stulecia w każdej kobiecie dostrzegałyśmy tylko rywalkę, mogącą pozbawić nas wszystkiego. „Wszystko" to był wówczas z reguły mąż, a co za tym idzie, źródło utrzymania. Ale od kiedy zaczęłyśmy pracować tak jak mężczyźni, wydaje mi się, że wszystkie odkryłyśmy wartość tego, do czego możemy dojść. I podążamy naprzód gigantycznymi krokami. Oczywiście nie usiłujemy wygryźć mężczyzn, z którymi znakomicie by się pracowało i współpracowało na zasadach równości - zwłaszcza gdyby wszyscy byli podobni do ciebie, mój drogi Odkrywco. Jednym słowem, jadę. Zostawiam cię. W końcu zapraszają nas na pokład. Mamy prawie godzinę opóźnienia. Kiedy odbierałam wizę, przedstawiciel Frontu Polisario powiedział mi na pożegnanie: - Kiedy przekroczysz Morze Śródziemne, zapomnij o pośpiechu i o czasie. Tam życie płynie w innym rytmie. Wydaje się, że ten inny rytm, inne pojmowanie czasu zaczyna się jeszcze na tym brzegu Morza Śródziemnego. Tym moim pierwszym opóźnionym lotem. W Barcelonie powiedzieli mi, że na lotnisku w Algierze będzie na mnie czekał przedstawiciel ADRS - Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary, państwa uznanego przez ponad sto krajów świata. 13 Zupełnie jak w filmie. I tak właśnie było. Stałam obok taśmy, wyrzucającej bagaże wszystkich, którzy podróżowali z Barcelony - w przeważającej większości mężczyzn. I przede wszystkim, co logiczne, Algierczyków. W samolocie były zaledwie dwie kobiety. Ja byłam jedyną Europejką. Mężczyzna podszedł do mnie, kiedy zapalałam papierosa. - Ty jesteś Anna? Przedstawił się. To był mój „kontakt". Nauczona doświadczeniem z poprzednich podróży, spytałam, czy w Algierze nie będzie raziło, jeśli zapalę papierosa publicznie. - A czy to nie wszystko jedno? - odpowiedział. Paliłam więc spokojnie, czekając na swój plecak. Następnie człowiek z ambasady saharyjskiej odprowadził mnie na postój taksówek. Targował się z kierowcą, aż zgodzili się na cenę, która obu wydała się do przyjęcia. Transakcja wymagała wspólnej jazdy z jeszcze jednym klientem - Algierczykiem, bardzo eleganckim i z portfelem, jak sądzę, bardziej zasobnym niż moja portmonetka. Nie wiem, czy to z mojej strony roztargnienie, czy głupota, możesz mnie o to spytać, kiedy się znowu spotkamy. Nie pamiętam, o czym myślałam ani jak sobie to wszystko obliczyłam. Dość, że nie wzięłam ze sobą zbyt dużo gotówki. Liczyłam na kartę kredytową, ale okazuje się, że tu, w Algierii, nie jest tak użyteczna jak u nas, chyba że się mieszka w super-luksusowych hotelach. A nie zrobię przecież numeru w stylu Yuhy! Yuha to zabawna postać, naiwny i psotny bohater wielu historyjek i ludowych bajek, opowiadanych na Saharze (wiesz oczywiście, że w tutejszym języku słowo „Sahara" oznacza „pustynię"?). Opowiadają, że pewnego dnia Yuha był głodny, ale nie miał nic, co mógłby włożyć do ust. Nie mogła mu też w niczym pomóc własna kieszeń, bo nie miał w niej ani grosika, za który mógłby kupić na targu coś do jedzenia. Żołądek tymczasem domagał się zaspokojenia, a Yuha wyrzekał i zastanawiał się, jak znaleźć lekarstwo na swoje nieszczęście i ukoić protesty i burczenie kiszek. Kiedy tak dumał, dojrzał nagle przebiegającego obok szczura i wpadł na znakomity pomysł. Jednym skokiem poderwał się z miejsca, złapał szczura, zabił go i włożył do kieszeni. Potem wyszedł na ulicę i udał się do najbardziej okazałej restauracji, jaką znalazł. Kelner w ukłonach podprowadził go do stolika a Yuha, rozsiadłszy się, zamówił dwa kurczaki, baranią głowiznę i kawę. Kiedy już dogodził sobie 14 tak, że nie mógł wcisnąć w siebie ani kęska, wyjął dyskretnie martwego szczura z kieszeni i umieścił go między resztkami kurczaka. Następnie wielkim głosem wezwał kelnera, udając straszną obrazę. Na ten skandal pojawił się sam właściciel restauracji. Yuha, udając, że niemal zbiera mu się na wymioty z obrzydzenia, wskazał na szczura i wykrzyknął: - To tak się tutaj przyjmuje gości? Właściciel, przerażony, rozpływał się w przeprosinach. Błagał Yuhę, by zapomniał o całym zdarzeniu, równocześnie pakując mu do kieszeni pieniądze, byle tylko nie doniósł władzom. Yuha złagodniał, obiecał zachować w sekrecie to tak godne pożałowania wydarzenie i wyszedł z restauracji z pełnym brzuchem. I pełnymi kieszeniami. Ale rozumiesz, że mimo mojej sytuacji takie rozwiązanie odpadało, więc bez słowa zgodziłam się wsiąść do wspólnej taksówki. W Algierze już się ściemniało. Pewnie podobnie, jak w Barcelonie, bo nie ma przecież różnicy czasu. Tak, że w ciągu długiej jazdy z lotniska do pensjonatu nie zdołałam obejrzeć miasta. Ten hotel odpowiadał moim możliwościom finansowym. Był to stary - a może powinnam powiedzieć: antyczny? - dom o bardzo stromym dachu, z pięknymi szerokimi kręconymi schodami. Nad tym wszystkim, wyżej niż zwieńczenie schodów, piękny i zaskakujący widok tworzyły płachty rozwieszonej bielizny. Poprosiłam o pokój z łazienką. Perspektywa wychodzenia na korytarz, żeby wziąć prysznic i załatwić inne potrzeby, nie kusiła mnie zbytnio, a różnica w cenie nie była zbyt duża. Chociaż prosiłam o pokój pojedynczy, są w nim trzy łóżka. Jedno z nich podwójne. Tak, że zmieściłyby się tutaj cztery osoby. Decyduję się na łóżko najbliżej okna, które wychodzi na wąską uliczkę i już teraz słychać z zewnątrz muzykę. Bardzo głośną. Nie wiem, czy płynie z lokalu, czy z radia. W pokoju jest centralne ogrzewanie, ale z prysznica leci tylko zimna woda. Przed chwilą ktoś z obsługi zadzwonił do drzwi. Musiałam się na nowo ubrać. Na dole czekał na mnie mój „kontakt" z lotniska. Chciał się upewnić, czy wszystko w porządku, i umówić się na jutro. Przyjadą po mnie o ósmej rano. O dziesiątej odlatuje samolot do Tinduf, miasta algierskiego usytuowanego bardziej na południe, gdzie schodzą się granice Algierii, Maroka, Mauretanii i terytoriów Sahary Zachodniej - zarówno tych wyzwolonych, jak i okupowanych. 15 Dzień dobry, kochany. Oto jestem tu znowu, na lotnisku w Algierze, czekając na odlot samolotu do Tinduf. Mamy na razie godzinę opóźnienia. Śniadanie zjadłam w pensjonacie. Wliczone było w cenę pokoju - tysiąc pięćset dinarów. Kawa z mlekiem i pyszny rogalik. Przy okazji przejrzałam miejscową prasę i zaskoczyło mnie, że jeden z tygodników poświęcił bite dwie strony problemom Sahary Zachodniej. Cóż, właściwie logiczne, te kraje sąsiadują przecież ze sobą. No i Algieria jest jednym z państw, które bardzo wyraźnie i zasadniczo określiło swoje stanowisko w konflikcie, trwającym już dwadzieścia siedem lat. A może zamiast „trwającym" należałoby powiedzieć „systematycznie przedłużanym". Kilka dni temu, 27 lutego, Saharyjczycy świętowali dwudziestą siódmą rocznicę proklamacji - w 1976 roku - Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary. Proklamacja była ogłoszona w obozie Bir-Lehlu, na północy kraju, niedaleko granicy z Mauretanią, na terenach odzyskanych przez Front Polisario. Prezydent Algierii, Abdelaziz Bouteflika, był tam także, asystując przy akcie proklamacji. W innym artykule mówiono o ponownym wszczęciu wojny jako o jedynym sposobie na wznowienie rokowań. Saharyjczycy przestali walczyć i zgodzili się na zawieszenie broni z okupacyjnym wojskiem marokańskim, uwierzyli bowiem w Plan Pokojowy, w obietnicę rozwiązania, sugerowanego przez ONZ, które w styczniu 1992 roku miało być uwieńczone przeprowadzeniem referendum. Saharyjczycy mogliby zdecydować wówczas o niepodległości zrabowanego im kraju. Jak dotąd, nie doszło to do skutku. Nie uważam walki zbrojnej za najlepsze rozwiązanie, nawet w obronie najbardziej słusznej sprawy. Pytam jednak, jaki jest sens, by Sahara Zachodnia dotrzymywała wszystkich warunków, uzgodnionych w Planie Pokojowym, a Maroko ani myślało tego robić, zamykając w więzieniach, torturując i mordując Saharyjczyków, którzy nie mogli czy nie chcieli uciec. Warunków nie spełniły również Narody Zjednoczone, które teraz próbują uchylić się od odpowiedzialności, proponując nowe warianty porozumienia, w niczym nieprzypominające zawartych już wiele lat temu przez obie strony konfliktu: Front Połisario i króla Maroka, Hasana II. Jedno jest pewne: Saharyjczykom nikt nigdy nie będzie mógł rzucić w twarz, że złamali dane słowo. Za to Maroku i Narodom Zjednoczonym - tak. Tak samo zresztą, jak rządowi hiszpańskiemu tuż po śmierci Franco. Ale to już inna para kaloszy. Kwestię, czy Saharyjczycy powinni znowu chwycić za broń, prasa algierska bagatelizuje. Trzeba przyznać, że poranna lektura gazet w Algierze dosyć mnie zajęła. Tutaj ten temat, może ze względu na bliskie sąsiedztwo, zaintereso- 16 wanie, czy też coś innego, nie wiem - wydaje się o wiele bardziej aktualny, palący i dyskutowany na szczeblu politycznym niż zaledwie o niecałą godzinę lotu stąd - w Hiszpanii, kraju w końcu odpowiedzialnym, a może lepiej powiedzieć „winnym", bezpośrednio winnym obecnej sytuacji ludu saharyjskiego. Hiszpania tymczasem umywa ręce. Wstyd. Ciągle jeszcze na lotnisku w Algierze; znów ćwiczę się w cierpliwości, której wymaga oczekiwanie. Niekończące się kolejki po karty pokładowe. Właściwie nie kolejki, a tłum ludzi, silą starających się przebić do okienka, nieprzepraszających ani niepytających, kto ostatni. Prą do przodu, wlokąc i popychając przed sobą walizy i toboły. Kierowca, który mnie odebrał z pensjonatu, zaprosił mnie na lotnisku na kawę. Rozmawialiśmy po francusku. Oczywiście o problemie Sahary Zachodniej. Nie wiem, czy ten człowiek był Saharyjczykiem, czy Algierczykiem, ale niewątpliwie opowiadał się za niepodległością i przeprowadził dokładną analizę konieczności zajęcia stanowiska przez rządy krajów, wciągniętych bezpośrednio w konflikt, lub tych, które z jego powodu ucierpiały: Algierii, Francji, Maroka, Hiszpanii, Libii, Stanów Zjednoczonych... Kiedy już zaczęto nas wpuszczać do sali odlotów, pożegnaliśmy się. I oto ciągle jeszcze tkwię tutaj, pośród tłumu mężczyzn - i zaledwie kilku kobiet, trzech czy czterech. Niektóre są bardzo egzotycznie ubrane. Wykorzystuję czas oczekiwania, pisząc listy i robiąc notatki. Czas płynie niemiłosiernie wolno. W dalszym ciągu nie ogłaszają lotu do Tinduf. Sala jest nabita ludźmi. Wszystkie plastikowe krzesła zajęte. Mężczyźni gawędzą między sobą, palą lub tkwią w miejscu nieruchomo ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Jeden z nich wiezie w klatce ptaka. „Tutaj życie płynie w innym rytmie. Zapomnij o pośpiechu i w ogóle o czasie". Próbuję się dostosować do tej rady, chociaż przychodzi mi to z trudem. Połowa przedpołudnia upłynęła kompletnie bezproduktywnie. Usiłuję jednak zapomnieć o pośpiechu, o tym „przyśpieszeniu", które nas charakteryzuje i odróżnia od innych. Trzeba przyznać, że Europejczycy, widziani z zewnątrz, wydają się neurastenikami, ogarniętymi obsesją wydajności. Powiesz mi, że nie wszyscy. Że ty, na przykład, nie ulegasz zbytnio stresom, unikasz za dużych huśtawek wzlotów i upadków emocjonalnych. Ja, zestresowana czy nie, nie potrafię tylko obserwować, trzymać się z boku. Siedząc tutaj i starając się opanować zniecierpliwienie, w dalszym ciągu 2-Kobiety pustyni 17 rozmyślam bez przerwy nad tym, co przeczytałam dziś rano w algierskich gazetach i co usłyszałam w prywatnej rozmowie z kierowcą. Żeby się czymś zająć, opowiem ci bajkę saharyjską: Jest to historia strasznego losu Zeinebu, przepięknej córki Hei-reZ?-Zajęczycy i Dhiba-$>zaka\a, którą rodzice oddali za żonę najbogatszemu i najsilniejszemu ze sfory siedmiu psów. Po weselu, ledwie ojciec Zeinebu zdołał dotrzeć z powrotem do domu, psy rzuciły się na pannę młodą, zagryzły ją i pożarły. Po pewnym czasie Dhib-Szakal postanowił odwiedzić córkę, sądząc, że ta żyje sobie szczęśliwie z mężem. Kiedy dotarł na miejsce, psy zaprosiły go do środkayazma - tradycyjnego namiotu z wielbłądziej wełny, szytego przez kobiety, domu dla mieszkańców pustyni. Gdy tylko Szakal znalazł się wewnątrz, psy zaatakowały go i pogryzły. Miał mnóstwo ran, ale nie zdołały go zabić. Kiedy Dhib wrócił do domu, postanowił ukryć to, co się stało, przed małżonką. I nie tylko przemilczał prawdę, ale w dodatku skłamał: - Zeinebu ma się dobrze i przesyła ci pozdrowienia. Heireb-Zajęczyca ucieszyła się bardzo i też postanowiła wybrać się w drogę do namiotu psów, gdzie, jak sądziła, mieszka szczęśliwie jej córka. Biedna kobieta nie została przyjęta lepiej niż jej mąż. Ją także torturowali i poniżyli mordercy jej córki. Niemniej ona także nie chciała opowiedzieć mężowi o tym, co się stało, a on, podejrzewając wprawdzie, o nic nie pytał ani nie pozwolił żonie o tym mówić. Nie wiem, jaki początkowo był morał tej bajki, kiedy opowiadano ją sobie przy ogniskach i w namiotach saharyjskich, gdy jeszcze wszyscy żyli wolni w swoim kraju. Tradycyjnie Dhib-Szakal w hassaniji, języku z rodziny arabskich, którym mówią Saharyjczycy, symbolizuje inteligencję i przebiegłość, niepozbawio-ną chytrości. Heireb-Zając - inteligentny i szybki, zawsze reprezentuje charakter kobiety, która dużo mówi i której przypisuje się talent do oszukiwania. Mnie w tej chwili ta bajka wydaje się doskonałą ilustracją tego, co się dzieje z narodem saharyjskim. Maroko zajęło ten kraj i w dalszym ciągu zbrojnie go okupuje, tak samo jak psy pożarły piękną Zeinebu. Tymczasem Zgromadzenie Międzynarodowe ONZ umywa ręce i kryje się za barierą pięknych słówek o sprawiedliwości, prawach człowieka i pomocy humanitarnej - i tak samo jak DhibSza\a\ i Heireb-Zajęczyca stara się okryć zasłoną dymną zbrodnię, zamiast pociągnąć psy do odpowiedzialności za to, że pożarły ich córkę, piękną Zeinebu. fopmz chmury Fiękno świata zachwyca mnie za każdym razem, kiedy mam okazję przypatrywać mu się przez okno samolotu. Ty wiesz, że bardzo nie lubię latać, ale kiedy już uda mi się zapomnieć o tym niemiłym uczuciu w dole brzucha, jakiego doznaję przy każdym ruchu samolotu, delektuję się widokiem z góry. Rozumiem wtedy po trosze twoją pasję podróżowania. Z Algieru lecimy na południowy zachód. Orientuję się, że mamy mię-dzylądowanie w Beszszar. No cóż, trzeba będzie znów przejść przez to wszystko. Co prawda przygotowano mnie, że to może być najgorszy lot w moim życiu: kilka miesięcy temu, kiedy nawet nie rozważałam jeszcze możliwości takiej podróży, przypadkowo poznałam Andaluzyjkę, zajmującą wysokie stanowisko w kręgach politycznych, która niedawno odwiedzała obozy. Opowiadała o okropnym locie do Tinduf, przykrym przede wszystkim z powodu turbulencji. Kilka miesięcy później znajomy pilot również mi tłumaczył, że te sensacje są bardzo częste, kiedy się leci nad pustynią. W rezultacie przelot okazał się spokojniejszy, niż się spodziewałam, chociaż muszę powiedzieć, że niektórzy pasażerowie byli dość bladzi, a ptak w klatce ani razu nawet nie pisnął. Szybko zostawiamy za sobą Algier, miejski, zielony i tak bardzo śródziemnomorski, o temperaturze podobnej jak w Barcelonie. Przecinamy puszysty dach z chmur i lecimy dalej już ponad nimi. Wyobrażam sobie tę ciszę na zewnątrz, którą mąci tylko warkot silników. Ja szukam ciszy w sobie samej. Przychodzi mi na myśl coś, co czytałam kilka dni przed wyjazdem, kiedy gromadziłam informacje potrzebne 19 mi do tej podróży. Niektóre plemiona nomadów, dla których pustynia jest domem, nazywają się „dziećmi chmur". Kobiety saharyjskie są zatem także „córkami chmur". Podoba mi się to określenie, jest bardzo poetyckie, ale umyka mi jakoś jego sens. Dlaczego właściwie chmury? Chciałabym wiedzieć. Muszę o to zapytać. Podczas gdy po raz kolejny kołujemy przed lądowaniem, przyglądam się chmurom z sympatią. Beszszar znajduje się już na tej części mapy, którą w atlasie maluje się na kolor piasku. Płaska połać ziemi koloru ochry. Ci, którzy lecą aż do Tinduf, zostają na miejscach, część pasażerów wysiada, wsiadają nowi. Podmuchy wiatru unoszą wirujące kolumny piasku, wyraźnie widoczne z wysoka. Lecimy nad la Hamada del Dra'a. Pustynia nie jest jednolita jak na kartkach pocztowych. Ma swoje specyficzne bogactwo pejzażu i wiele różnorodnych miejsc. Jednym z nich jest hamada, pustynia algierska. To okolica płaska, bez geograficznych nierówności, rozciągająca się daleko jak okiem sięgnąć. Nie ma tam roślinności, chociaż pod powierzchnią ziemi mogą jeszcze znajdować się naturalne zbiorniki wodne. Wiatr wy wiewa piasek i zostawia odkrytą powierzchnię skały, na której można zobaczyć jeszcze uedy -koryta dawno wyschłych rzek. Kontempluję hamadę z nieba, ten bezmierny pustynny obszar o barwie brązowoczerwonawej, kontrastującej z błękitnym niebem. Frędzle płaskich chmur niezwykłej białości wyglądają zupełnie jak dziewicza śnieżna droga na powierzchni pustyni. Gdzieś na tej gigantycznej płaszczyźnie znajdują się obozy saharyjskie, stworzone z niczego przez kobiety, które potrafiły zmienić pustynię w miejsce do zamieszkania. Obozy są rozproszone, bo naród mógłby ulec całkowitemu wyniszczeniu, gdyby powtórzyły się bombardowania marokańskie. Każdy obóz ma swoją nazwę. Są to zarazem nazwy największych miast saharyjskich na terytoriach okupowanych, na przykład: Al-Ujun, stolica państwa po jego proklamowaniu; Asmara - w środku lądu, pierwsze miasto zbudowane na pustyni w roku 1898 przez mędrca Ma El Ainina na północy; Aousard na południu; Ad-Dachla na półwyspie Rio de Oro, gdzie w końcu XIX wieku Hiszpania założyła agencję handlu rybami, nazwaną Villa Cisneros. Jest też obóz imienia 27 Lutego, powstały wokół centrum formacji kobiet - i kompleks Rabuni, gdzie mieszczą się: centrum administracyjne Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary, ministerstwa, biuro protokolarne i dopiero co zbudowany szpital centralny. Z organizacyjnego punktu widzenia obozy, mimo że jest ich pięć, są zorganizowane w czterech wilajach, inaczej prowincjach. Każda wilaja 20 z kolei składa się z kilku daira - inaczej okręgów miejskich, które też mają swoje nazwy, pochodzące od jakiegoś ludu lub miejsca w ich kraju, dzisiaj pod okupacją, do którego powrócą, kiedy nadejdzie niepodległość i zaborcy się wycofają. Z samolotu ledwie można je dostrzec. Lotnisko w Tinduf to po prostu punkt, do którego się zbliżamy w blasku słońca. Lot wydał mi się krótki. Wokółstudni Siedzę na jednej z drewnianych ławek, ustawionych pod wysokim daszkiem, zrobionym z plecionki trzcinowej, pośrodku patio, zamkniętego od wewnątrz przed niepożądanymi gośćmi. To jedyne cieniste miejsce. Jestem w Rabuni. Przybyłam tu już jakiś czas temu. Na lotnisku czekano już na mnie. Parę godzin, bo lot był spóźniony. Kierowca mówił doskonale po hiszpańsku, ale jechaliśmy niemal cały czas w milczeniu. Po wyjeździe z Tinduf znaleźliśmy się na pustyni. Podążaliśmy asfaltową drogą aż do miejsca, w którym - mimo że nie było tam żadnego znaku - zjechaliśmy w bok, by dalej pędzić już po kamieniach. Słońce świeci intensywnie, ale, co mnie zaskakuje, wcale nie jest gorąco. Podjeżdżamy do dwóch wysokich wież, zwieńczonych ogromnymi kulami. Wyglądają na wieże wodne. Administracyjne centrum ADRS mieści się obok starej studni artezyjskiej, tej w Rabuni, która dostarcza wodę dla miasta Tinduf i dla ośrodka uchodźców. Takie studnie na pustyni są nieodzowne. W przeszłości plemiona lub pojedynczy ludzie, którzy wykopali studnię, byli uwielbiani i szanowani przez wszystkich. Wiele studzien, jak ta tutaj, ma własną nazwę. Ważne miejsce, jakie studnie zajmują w życiu nomadów, znajduje odzwierciedlenie w licznych bajkach, w których dostęp do wody często bywa zagrożony przez obecność złych duchów czy potworów. Tak było w wypadku siedmiogłowego węża, który strzegł jedynej studni pewnego plemienia. Ludzie, by móc wyciągnąć wodę, musieli codziennie dostarczać wężowi dziewicę, obwieszoną klejnotami, którą ten pożerał. 22 Młody chłopak, zakochany w pięknej dziewczynie, która właśnie miała zostać ofiarowana wężowi, wziął siedem pierścieni, zbliżył się do studni w przeddzień złowieszczego dnia i przywołał potwora. - Dobry wieczór, młodzieńcze, założę się, że masz piękne pierścienie. - Pokaż mi jedną ze swoich głów, a dam ci jeden w prezencie. Wąż wysunął jedną z głów, a młodzieniec odciął ją szablą, wrzucając równocześnie do studni jeden ze swoich siedmiu pierścieni. I tak powtórzyło się siedem razy, a gdy mężczyzna odciął ostatnią z głów, wąż zdechł, wijąc się w straszliwych konwulsjach. Następnego dnia, kiedy cała wieś podeszła do studni, by ofiarować piękną dziewczynę, zastała potwora bez głów, zabitego przez zakochanego młodzieńca. Radość była tak wielka, że wieś świętuje do dzisiaj. W niewielkiej odległości od studni w Rabuni znajduje się centrum uchodźców, rozległy teren otoczony murem. Na zewnątrz, naprzeciw metalowej bramy, parkują samochody, które przyjeżdżają i odjeżdżają; miejsca do parkowania są oznakowane jasnymi kamieniami na brązowej ziemi. Ty najlepiej wiesz, Przyjacielu, że nie wzruszają mnie wielkie słowa 0 ojczyźnie ani nie emocjonują sztandary, ale kiedy zobaczyłam flagę Sahary na szczycie drzewca, wbitego w ziemię tuż przy wejściu do schroniska, serce mi zabiło. Te flagi naprawdę są wzruszające. Flagi krajów, zmuszonych jeszcze ciągle domagać się czegoś dla siebie, krajów walczących o podstawowe prawa, których się im w taki czy inny sposób odmawia. Pewnie myślisz, że to romantyczne spojrzenie na te sprawy, ale ta flaga, opierająca się podmuchom wiatru, wyniosła i rozpostarta, stała się nagle dla mnie symbolem wszystkich saharyjskich mężczyzn 1 kobiet, którzy się nie poddali i pomimo zdrad i trudności są gotowi walczyć do końca. Jakiś czas temu wyszłam, by pospacerować po okolicy z grupą Hiszpanów - komisją medyczną otolaryngologów, którzy przybyli tu na kilka dni, by pracować niedaleko stąd, w Szpitalu Centralnym. Kiedy mijaliśmy rząd ogromnych metalowych kontenerów, takich, jakie widuje się na nabrzeżach portowych albo na frachtowcach, jedna z lekarek objaśniła mi: - Tam są ministerstwa. - Gdzie? - spytałam, bo nie dostrzegłam niczego. - Tam, w kontenerach. Każdy z nich to jedno ministerstwo: ekonomii, sprawiedliwości, współpracy, spraw zagranicznych... 23 I Zamurowało mnie. Byłam zdumiona hartem ducha tych ludzi w trudnych warunkach, ich umiejętnością przystosowania się. Teraz jestem tutaj. Czekam na patio, gdzie przysiadłam po powrocie ze spaceru. Kiedy się tu zgłosiłam, powiedziano mi, że szef protokołu i ekipa, która ma mnie przyjąć, są jeszcze w Asmara. Widocznie pojechali do tej wilai, by móc jak najlepiej podjąć osobistości i dziennikarzy, biorących udział w obchodach rocznicy 27 Lutego. Mnie także tam dowiozą, jeżeli znajdzie się jakieś wolne auto. Światło tutaj jest oślepiające. Podziwiam niebo, barwy, przejrzystość powietrza... i ludzi. Aż do teraz, poza licznymi grupami kooperantów, widziałam w centrum tylko mężczyzn - Saharyjczyków. Na razie żadnej kobiety. Mężczyźni zaskoczyli mnie swoimi strojami: opończami, swetrami, długimi marynarkami ze skóry. No, ale nie wyobrażasz sobie, jak zimno jest tutaj, gdy wieje wiatr. A nocą to już po prostu nie do wytrzymania. Wiedziałam -jak wszyscy - że na pustyni nocą jest zimno, ale w dzień? Nie miałam pojęcia, że pustynia ma także swoje zimy, chociaż słońce w dalszym ciągu przypieka. Mężczyźni pojawiają się i znikają, przechodząc przez patio w kierunku jakichś biur czy lokali, mieszczących się wokół. Kierowcy wjeżdżają i wyjeżdżają. Komisje lekarskie i inne, przybyłe tu w związku z realizacją jakiegoś projektu, wyjeżdżają wcześnie rano wyznaczonymi samochodami. Wszyscy Saharyjczycy, przechodzący obok ławki, na której siedzę, czekając na możliwość rozpoczęcia mojego projektu, grzecznie mnie pozdrawiają. Niektórzy zatrzymują się, by pogawędzić. Nikt się nie spieszy. Wszyscy starają się dać mi do zrozumienia, że na pewno już niedługo ktoś się mną zajmie. A godziny mijają. Bardzo chcę się nauczyć czekać. Wstyd mi, że od czasu do czasu mam napady zniecierpliwienia, zwłaszcza kiedy sobie pomyślę, że ci ludzie -mężczyźni i kobiety z Sahary - czekają tak już dwadzieścia siedem lat, dzień po dniu, na to, by niepodległość ich kraju stała się rzeczywistością. Wskazano mi materac w wielkiej sali naprzeciwko jadalni, gdzie ulokowani są także lekarze z Nawarry. Tu mam czekać, aż wróci szef protokołu. W tych dniach, z powodu uroczystości związanych z rocznicą proklamowania republiki, miał mnóstwo roboty. Ludzie wchodzą i wychodzą zaaferowani, podczas gdy ja w dalszym ciągu siedzę, nie mając do roboty nic poza pisaniem listów i czekaniem. Ruchy mi się spowolniły. Pozwalam, by czas płynął, jak chce. Patrzę na 24 mężczyzn, którzy co rano po śniadaniu uzbrojeni w szczotkę i kilka pojemników, mieszczących się w wiadrze, sprzątają pomieszczenia służbowe, wychodzące na patio. Budynki są parterowe, barwy jasnego piasku, o płaskich dachach, drewnianych drzwiach i niewielkich okienkach. Toaleta to dziura w ziemi - na modłę francuską, obudowana białą porcelaną i podstawkami, na których ustawia się stopy. Obok wiadro, a w ścianie kran. Tak spuszcza się wodę. Prysznic jest w innym pomieszczeniu. Wśród lokali otaczających patio jest też herbaciarnia i sklepik z pamiątkami. Podobałoby ci się tutaj, gdzie nie istnieje nic takiego, jak pośpiech, gdzie zawsze jest czas na miłą rozmowę i beztroski śmiech. Saharyjczycy lubią żartować. Kiedy to robią, wyciągają otwartą dłoń do góry, by druga osoba klepnęła w nią. Na powitanie biorą się za ręce i tak mają zwyczaj przechadzać się i rozmawiać. Przywitaniom nie ma tutaj końca: zaczyna się od uniwersalnego Salem Alejkum, po czym następuje cała masa zdań, pytań i odpowiedzi, powtarzanych w kółko. Jak tam? Dobrze. A rodzina? Dobrze, dzięki Bogu. Wszystko w porządku? Tak, tak, wszystko w porządku. A ty jak się masz? Dobrze. A rodzina?... Wielu mężczyzn pali dziwaczne fajki o bardzo długim prostym cybuchu, zakończonym stożkowatym rozszerzeniem, węższym niż palec. Zawsze noszą przy sobie coś w rodzaju kapciucha z malowanej na jaskrawe kolory skóry. Kapciuch pokryty jest drukowanymi geometrycznymi rysunkami i wykończony frędzlą. Ma konstrukcję rosyjskiej „matrioszki", liczne przegródki jedną w drugiej, coraz mniejsze. W kieszonkach tych trzyma się fajkę i drobno krajany tytoń. Palacze zręcznie wypełniają nim rozszerzenie cybucha, ugniatają palcem i zapalają. Starcza tego zaledwie na kilka pociągnięć. Następnie wysypują popiół i cała operacja powtarza się na nowo. Jestem pewna, że chętnie byś tego spróbował. Ja zresztą też, ale mam wrażenie, że to rozrywka tylko mężczyzn. Dodam - mężczyzn saharyjskich, bo nie widziałam tego urządzenia u żadnego z palących kooperantów, kręcących się po patio w ciągu dnia. Powiem ci, że ludowa mądrość saharyjska dedykuje ludziom, którzy palą, pewne zdanie - powiedziałabym, że bardzo kpiarskie. Nie chodzi tutaj o żadną kampanię antynikotynową; powiedzenie jest o wiele starsze i ogranicza się do tego, by doprowadzić akt palenia do absurdu: „Kupujesz drogo i wydmuchujesz to w przestrzeń". Tak się tu mówi - i nie bez racji. Wiatr rozczochrał mi włosy tak bardzo, że zdecydowałam się związać je w koński ogon. Pewna kooperantka w dość zaawansowanym wieku nosi 25 melhfa, tradycyjny strój kobiet saharyjskich. Inne kooperantki, młodsze, chronią się przed słońcem elzem, czarnym turbanem, jakie na Saharze noszą tylko mężczyźni. Dotychczas widziałam bardzo mało kobiet, i to tylko z daleka, kiedy przychodziły telefonować z pokoiku, który też wychodzi na patio. To jedyny telefon do dyspozycji mieszkańców obozów. I ludzi, którzy ich odwiedzają. Tutaj, na pustynnej przestrzeni hamady, nie da się używać telefonów komórkowych, może jedynie w niektórych miejscach na szczytach wzgórz. Toteż wyłączyłam swoją komórkę i schowałam ją na dno plecaka. Moja ciekawość rośnie. Chciałabym wiedzieć, jakie są te kobiety, które widzę przechodzące przez żelazną bramę, owinięte w swoje melhfa w jaskrawych kolorach - ogromne kawały cienkiej tkaniny, spowijające całe ciało, głowę i czasami twarz, przede wszystkim w godzinach, gdy słońce mocno operuje albo wieje wiatr ze wschodu czy południowego wschodu, irifi, który my nazywamy sirocco. Ten wiatr, suchy i gorący, zawsze niesie ze sobą chmury drobnego piasku, który wdziera się w każdy zakamarek ubrania, wciska do oczu, do uszu i we włosy; czuje się go nawet między zębami. Kiedy kobiety chodzą z twarzą osłoniętą, wyglądają dziwnie, wkładają bowiem ciemne okulary przeciwsłoneczne. Niektóre noszą nawet rękawiczki i gęste czarne pończochy, a torebki mają malutkie, zapinane na zatrzask, zwisające na ramieniu. Bardzo chcę spotkać się z nimi, pobyć wśród nich, posłuchać co mówią. Któregoś dnia młody człowiek, Saharyjczyk, który przeszedł już przez protokół i pracuje w szkolnictwie, zatrzymał się, jak wielu innych, by ze mną porozmawiać. Opowiedziałam mu, że przyjechałam tu, by udokumentować rolę, jaką odgrywają kobiety w społeczeństwie saharyjskim i w obozach uchodźców. Od razu się zainteresował: - Praca kobiet ma tutaj podstawowe znaczenie. To bardzo ważne, żeby świat się dowiedział, co one robią. Pod wieczór zaczyna wiać wiatr. Na patio rosną dwa drzewa i kępa trzcin w pobliżu muru. Zaskakuje mnie widok jaskółek, przelatujących ponad okratowanym szczytem bramy wejściowej. W miarę, jak słońce się obniża, piasek opada i kamienie przybierają niezwykły fioletowawy odcień. Wtedy zaczyna się chłód, a wiatr jest wprost lodowaty. Ale co za niebo, kiedy słońce znika i nadchodzi noc! Wychylam głowę na zewnątrz i nie chciałabym już nigdy zmienić pozycji. Jest tyle gwiazd, że w niektórych miejscach wydają się tworzyć jasne plamy. Mają najróżniejsze rozmiary i odcienie, każda błyszczy inaczej. Są ich tysiące! Miliony ! Na pustyni powietrze jest zupełnie przejrzyste. Nie zanieczyszczają go 26 oświetlone miasta, które robią konkurencję nocy. Dzięki temu niebo może pysznić się gwiazdami do woli. To prawdziwy pokaz piękności. Siadam na schodku obok muru. Patio jest pełne ludzi. Kooperantów, dziennikarzy, przechodniów, którzy się tu zatrzymują w drodze do Rabu-ni. Tworzą się grupki. Słychać rozmowy. Spotykają się przyjaciele. Są uściski i okrzyki radości. Gdzieś szczeka pies. Wszyscy czekamy, aż zaczną podawać kolację. Mężczyźni saharyjscy też czekają, siedząc w kucki przed drzwiami swoich pomieszczeń, prowadząc rozmowy w języku hassanija i paląc swoje fajki. W czarnych elzem, w skórzanych kurtkach ledwie ich widać w ciemności. Migocze tylko, niczym jedna gwiazda więcej, ulotny ogieniek czyjejś fajki. Saharyjczycy mają swój odrębny język hassanija, którym mówi się na południe od Dra'a, a którego nazwa pochodzi od pewnych plemion Bedu-inów, zwanych Beni Hasan, przybyłych na Saharę w XIII wieku z Jemenu. Tak zaczęła się arabizacja tych terenów. Ale wielu Saharyjczyków zna też hiszpański - pozostałość z czasów, kiedy byli skolonizowani. Znają też inne języki. Są tacy, którzy studiowali albo mieszkali przez jakiś czas za granicą, reprezentując swój kraj jako delegaci ADRS lub Frontu Polisario. Tutaj towarzyszą jako tłumacze licznym delegacjom, komisjom i wizytom cudzoziemców, którzy, niczym przypływy morza, nie przestają nawiedzać tego miejsca, by niebawem znowu je opuścić. Nabieram przekonania, że Rabuni jest punktem newralgicznym, miejscem, gdzie krzyżują się wszystkie drogi. Tu nawiązują się przyjaźnie. Te więzi rozciągają się potem na ojczyste kraje odwiedzających, którzy stają się następnie rzecznikami sprawy saharyjskiej. Bardzo mądra strategia. Nawiązałam znajomość z dziennikarzami algierskimi. Jeden z nich, Farid, mówi po hiszpańsku. Z innym, którego cały świat zna jako Bardo, rozmawiam, a raczej usiłuję rozmawiać po francusku. Pierwszej nocy, kiedy nam powiedziano, że kolacja jest już gotowa, człowiek opiekujący się gośćmi posadził mnie przy stole razem z nimi. Prawdopodobnie, zważywszy cel naszych wizyt tutaj, uznał, że znajdziemy więcej wspólnych tematów i łatwiej porozumiemy się między sobą niż z lekarzami i technikami, którzy zajęli pozostałe trzy stoły w jadalni. Długie stoły z jasnozielonego plastiku, mogące pomieścić piętnastu-dwudziestu biesiadników. Muszę powiedzieć, że kolacja była wyśmienita. Nie jadłam nic od śniadania, jeszcze w pensjonacie Samir. Podczas lotu dawali nam tylko napoje orzeźwiające. Myślałam już, że nic nie zjem i będę musiała czekać aż do śniadania, które, jak mi powiedziano, wskazując mi materac do spania, podają od 8.30 rano. Ale kolacja jednak była: coś w rodzaju zupy z dyni 27 I i makaron z sosem pomidorowym. A także woda - i chleb: świeżo upieczony na ogromnych prostokątnych brytfannach, jak gigantyczne biszkopty, delikatny, prawie gorący i o zwartej konsystencji. Farid zajmuje się obsługą wizyty prezydenta Algierii w obozach uchodźców. Badró przyjechał zrobić wywiad z prezydentem ADRS przed wizytą, którą Mohamed VI, obecny król Maroka, syn Hasana II, ma niebawem złożyć w Algierii. Od tego wieczoru czekamy sobie razem na patio. Rozmawiamy. Śmiejemy się. I oczekiwanie staje się bardziej znośne. Badró jest przekonany, że dyskusyjne spotkanie Felipe Gonzaleza z królem Maroka, w Tangerze, w końcu dojdzie do skutku. Argumentuje przekonująco. Farid pomaga mi zwalczyć niechęć do bezczynności. Kiedy widzi mnie w złym humorze, żartuje: - Mam już tytuł artykułu: Sztuka czekania. Po francusku to brzmi pięknie. Dobry tytuł. Kusi mnie, by mu go ukraść. Chociaż Farid doradza cierpliwość, od czasu do czasu zachęca mnie do ponownego natarcia na szefa protokołu. A kiedy wyznaję, że nie wiem co robić, czy czekać cierpliwie, czy stać się natrętną, instruuje mnie: - To dwie różne rzeczy. Nie obrażaj się, bo wszystko i tak się wyjaśni, kiedy przyjdzie czas, ale nalegaj. Naleganie nie jest niczym niegrzecznym w kulturze arabskiej, ale robiąc to, nie należy przekraczać granic uprzejmości. Licz się też z tym, że Arab nigdy nie będzie na tyle nieuprzejmy, by powiedzieć „nie". Jeśli powie „tak", tłumacz to jako „może"; kiedy powie „możliwe", powinnaś to rozumieć jako odpowiedź negatywną. A jeżeli odpowiedź będzie Jnchallach" - ,jeżeli Bóg da", zakładaj, że wszystko może się zdarzyć: bo Bóg da albo nie da, i to nie zależy od nas... Ze wszystkich odpowiedzi ta jest najmniej pewna. - A czy to nie dlatego, że jestem kobietą? Farid śmieje się i elegancko zaprzecza moim podejrzeniom, chociaż zaczęłam już tak myśleć, a nie uważam się wcale za jedną z tych parano-iczek, które twierdzą, że są zawsze i wszędzie dyskryminowane. Farid ma rację. To, że jestem kobietą i przyjechałam tu sama, nie ma nic wspólnego z opóźnieniem rozpoczęcia mojego programu pracy. Winna jest tu indolencja organizacyjna: pracownicy w protokóle są zawaleni pracą, przyjmując i oprowadzając gości. Dziś, na przykład, muszą odwieźć na lotnisko sześciuset Andaluzyjczyków. Trzy samoloty czarterowe, ni mniej, ni więcej ! Przez trzy dni odwiedzali rodziny dzieci, które spędzały w ich domach wakacje. Wyobraź sobie! Musieli ich wozić ciężarówkami i słyszałam, że mieli kłopoty, bo niektóre pojazdy były niesprawne. Skoordynowanie tego wszystkiego to po prostu szaleństwo. 28 Z zazdrością patrzę, jak ekipa z Walencji jedzie do Al-Ujun. Para dziennikarzy też dziś wyjeżdża, aż na tereny wyzwolone. Jest bardzo zimno, zwłaszcza rano. Strasznie dużo wysiłku woli kosztuje mnie wejście rano pod lodowaty prysznic. Najpierw puszczam wodę -nie za wiele, ale tyle, by pozwolić uciec gigantycznym karaluchom, niemal czerwonym, śpiącym tam sobie w najlepsze. Spędzając długie godziny w napięciu i oczekiwaniu, pytam często w myślach, co teraz porabiasz. Pewnie przygotowujesz się do kolejnej podróży albo piszesz scenariusz do nowego filmu dokumentalnego... Ale oddalam pokusę użalania się nad własną samotnością i biorę kolejną lekcję cierpliwości. Tego ranka, jak już mówiłam, z Rabuni wyjechała para dziennikarzy, aż na obrzeża tego, równoległego do granicy algierskiej, terytorium, które Saharyjczycy zdołali wywalczyć od Maroka po wielu latach wojen. Z chwilą zawieszenia broni, ogłoszonego przez ONZ jako jeden ze wstępnych warunków referendum w sprawie samostanowienia, przerwano działania wojenne. Niemniej żołnierze armii saharyjskiej są w dalszym ciągu zmobilizowani i patrolują swoje terytoria w przewidywaniu jakichkolwiek podejrzanych ruchów ze strony sił marokańskich. Medel, przysłowie saha-ryjskie, mówi, że „ziemia rodzi, nie mając piersi". To znaczy, że trzeba być zawsze w pogotowiu, bo nieprzyjaciel może działać z zaskoczenia, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym podróżować po terenach wyzwolonych i zbliżyć się do muru, strzeżonego przez oddziały marokańskie. Ty tyle podróżowałeś i byłeś w tylu miejscach, ale czy możesz wyobrazić sobie mur, dzielący pustynię? A jednak Maroko, wojsko marokańskie zbudowało taki mur. Dwa tysiące kilometrów fortyfikacji, wyposażonych w detektory i radary, zabezpieczonych milionami min przeciwpiechotnych - mur, który otacza Saharę od północy aż na południe, od wnętrza kontynentu do wybrzeża, od uedu - wyschniętego łożyska rzeki Dra'a - aż do miasta La Guera na Białym Przylądku. Hasan II zarządził budowę tego muru w marcu 1980 roku, po klęsce w bitwie pod Uarkliz. Składa się on z sześciu warstw, za którymi okopuje się najeźdźca. Przez tyle lat nazywaliśmy mur berliński „murem hańby". Czyjej hańby? Temu murowi, wzniesionemu, by nie wpuścić Saharyjczyków do ich własnego kraju, nie nadano żadnej nazwy. Widocznie nie przynosi hańby nikomu. 29 Boli mnie zawsze ta podwójna moralność. Ta wstępna selekcja, o czym będzie się mówić, a o czym nie, o czym ma się dowiedzieć cały świat, a o czym lepiej milczeć, co się potępi, a co będzie się tolerować, bo to sprzyja interesom rządzących. Dotychczas nie rozmawiałam jeszcze z żadną kobietą saharyjską. Wreszcie coś się ruszyło! Ciesz się razem ze mną, mój najlepszy Przyjacielu. Po wizycie kogoś odpowiedzialnego za współpracę z Narodową Unią Kobiet Saharyjskich, kto był tu ze mną zeszłego wieczoru, straciłam już nadzieję. A dzisiaj, jak mi powiedziano, do Rabuni przybyła kobieta, która ma mi towarzyszyć podczas całej podróży przez obozy uchodźców, a ponadto być moim tłumaczem, jeśli spotkamy się z kobietami, które nie znają hiszpańskiego. Odbyłyśmy maleńkie spotkanie - tylko my dwie -w biurze administracji, żeby ułożyć plan pracy w oparciu o schemat mojego projektu, który złożyłam w Barcelonie delegatom Frontu Polisario. Za ich radą przywiozłam ze sobą wiele kopii. Panowie odpowiedzialni za protokół proponowali, bym po wizytach w kolejnych obozach powracała codziennie tutaj. Nalegałam aż do granic uprzejmości, ale nie przekraczałam ich, tak jak nauczył mnie Farid: - Chcę spędzać cały czas w obozach i żyć razem z tymi kobietami w dzień i w nocy. Nie zależy mi na garści wywiadów, ale na poznaniu ich codziennego życia, byciu tam, rozmowach z kobietami, młodymi i starszymi; z kobietami, które zajmują odpowiedzialne stanowiska i z innymi, które mają prostsze zadania albo wypełniają tylko obowiązki rodzinne; z kobietami, które studiowały za granicą i z takimi, które nigdy nie były poza obozem. Moja przyszła towarzyszka zrozumiała to od razu i stanęła po mojej stronie, aż w końcu uzyskałyśmy sensowne zezwolenie: spędzimy po kilka dni w każdym z obozów i będziemy mieszkać przy rodzinach. Jutro wyznaczą nam kierowcę, przygotują przepustki dla kontroli w każdym obozie i będzie można zacząć realizację programu. Przed chwilą moja przewodniczka pożegnała się do jutra i poszła sobie. Nazywa się Dumacha. Przez cały czas naszej rozmowy ukrywała twarz pod melhfa. Widziałam tylko jej oczy. Wielkie i ciemne. Znów zostałam sama, ale jestem radosna jak skowronek. Zaraz zawiadomię o moim bliskim odjeździe dziennikarzy algierskich i kooperanta -Brazylijczyka, który tego ranka zlitował się nade mną i zabrał mnie ze sobą do Asmara. Wszyscy się ucieszyli. 30 Czas oczekiwania tutaj, w centrum przyjmującym odwiedzających, pozwolił mi zrozumieć o wiele lepiej sytuację tego narodu, który czeka od dwudziestu siedmiu lat. Pomógł mi też docenić dar cierpliwości, zawsze tak związanej z nadzieją -jak to opisuje dawna legenda saharyjską: Pewien staruszek miał sad z drzewami owocowymi w zakątku gaju palmowego. Któregoś dnia, kiedy sadził młode drzewko granatu, przechodził obok bogaty kupiec. - Niech Bóg błogosławi twoją pracę, stary ogrodniku! - powiedział mu. - Ale powiedz mi, dlaczego ciągle sadzisz drzewka. Ty, w twoim wieku? Masz już tyle drzew owocowych. Czy wierzysz, że zdołasz spróbować granatów z tego drzewka? Kiedy zakwitnie i wyda owoce, ty dawno już będziesz martwy, a pociechę z twojej pracy będą mieli synowie. - Masz rację - odparł stary z uśmiechem. - Ale jest też pewne, że to mój ojciec posadził drzewa, z których ja teraz zbieram owoce. Algierski dziennikarz Badró, także osiągnął swój ceł: zrobił wywiad z prezydentem Republiki Sahary, z którym w południe jadł przy jednym stole. Jutro wraca do Algieru. Zaprosił mnie na spacer poza teren centrum, kiedy czekaliśmy na kolację. Noc była ciemna. Bezksiężycowa. Spacerowaliśmy po prostej, nie widząc ziemi pod nogami - nie było to potrzebne: teren jest tak płaski, że nie ma o co się potknąć. Doszliśmy aż do wież wodnych. Tutaj już były wykopy i na ziemi leżały rury, więc zawróciliśmy. Jako drogowskaz służyła nam żarówka, świecąca na patio. Badró opowiadał o kobietach algierskich, o dziennikarzach -pionierach w walce o ich prawa, a także o pewnym miejscu na pustyni algierskiej, które radzi mi odwiedzić, bo wydaje mu się ono cudownie piękne. Jeśli się nie mylę, to ty, mój kochany Odkrywco, wspominałeś mi już przy jakiejś okazji o tym zakątku. Mowa o maleńkiej pustelni w górach Hoggar, o trzydzieści kilometrów od Tamanrasset, na wysokim masywie Assekrem. Podczas wojny o niepodległość, kiedy wyzwalano Algierczyków od Francuzów, pewien francuski żołnierz porzucił wojsko i ukrył się w tym miejscu. Wiódł tam życie pustelnika, zajmował się kontemplacją. Uroda tego miejsca jest tak sugestywna, że nawet ci, którzy twierdzą, że są ateistami, tutaj odczuwają potrzebę wiary w Boga. W drodze powrotnej, zanim zasiedliśmy do kolacji - sałatki z soczewicą, odwiedziliśmy sklepik z pamiątkami. Badró, który, jak sam mi mówił, jest wielkim amatorem wyrobów ludowych i kolekcjonuje je, kupił dwie fajki saharyjskie z kapciuchami i dwie paczki tytoniu. Po zapłaceniu posunął jeden zestaw po ladzie sklepiku, aż znalazł się przede mną: 31 - Cest pour toi. Ten gest był tak niespodziewany, że aż mnie zatkało. Potem zaczęłam skakać z radości. Od momentu przyjazdu marzyłam o takiej fajce. Nie wiem, czy ci już kiedyś mówiłam, że od pewnego czasu staram się w życiu koncentrować na przeżywaniu chwili obecnej. Przeszłość jest dla mnie tylko źródłem doświadczenia i nauki, a przyszłość tak niepewna, że staram się niczego nie planować. Tutaj takie postępowanie wydaje się normalne, bo Saharyjczycy, mimo oczekiwań, rozczarowań, niepewnej przyszłości i trudnych warunków, potrafią być zawsze w dobrym humorze: żartują, przyjmują wszystko spokojnie, uśmiechają się i odnoszą do każdego z prawdziwą sympatią. Jest już noc i bardzo zimno. Głaszczę frędzle mego kapciucha, wyjmuję fajkę ze złoconego metalu i przesuwam ją między palcami. Jestem szczęśliwa. Dziś mój wielki dzień! Niebawem zacznę realizować swój program. Wyznaczyli mi już samochód i przydzielili kierowcę; nazywa się Azman, jest szczupłym starszym mężczyzną. Czekam tu teraz na niego. Poszedł uzupełnić zapas paliwa. Przedtem zeszło nam trochę czasu na załatwianiu odpowiednich zezwoleń i przepustek. Z liczby papierów, których zdobycie tak wszystko opóźnia, wnioskuję, że władze muszą bardzo dokładnie kontrolować wydawanie zapasów, jakimi dysponują. To logiczne, jeżeli się weźmie pod uwagę, że te blisko dwieście tysięcy uchodźców saharyjskich w Tinduf może przeżyć tylko dzięki pomocy międzynarodowej. Ich kraj jest pod okupacją, więc nie mogą korzystać z bogactw własnej ziemi: ani z łowisk rybnych, ani ze złóż fosforytów, ani z kopalin, wśród których są produkty tak cenne, jak ropa naftowa i gaz, uran i ołów, złoto i cynk. Z tych samych powodów nie mają własnej gospodarki. Do zadań rządu saharyjskiego tutaj, na uchodźstwie na algierskiej pustyni, należy między innymi sprawiedliwy rozdział pomiędzy wszystkich mieszkańców obozów pomocy, jaką otrzymują. Żywności, odzieży, naczyń, płótna na namioty... Chociaż w ostatnich czasach pomoc ta wyraźnie się zmniejszyła. Wyznam, że za każdym razem, kiedy siadam do stołu, by zjeść swój talerz soczewicy czy ryżu, boję się, że właśnie odjęłam od ust jedzenie jakiemuś uchodźcy. A tylu gości tu przyjeżdża... Oczywiście - mówiłam sobie - każdy z tych gości wnosi coś dobrego i praktycznego do życia w obozach: swój czas, pracę, specjalność zawodową, kontakty z organizacjami pozarządowymi albo z darczyńcami wszelkiego rodzaju materiałów 32 i produktów. W ten czy inny sposób każdy, kto przejdzie przez ten ośrodek, wnosi coś do sprawy Sahary. I wszyscy jesteśmy serdecznie przyjmowani. Ci, którzy oczerniają Front Polisario i zarzucają rządowi ADRS, że ogranicza racje dla ludności, by odpowiednio zabezpieczyć zaproszonych i zarezerwować dla nich najlepsze produkty - na przykład jarzyny czy świeże owoce - mają być może trochę racji. Myślę o tym przy każdej łyżce soczewicy, niesionej do ust. Ale z drugiej strony, pytam: czy, gdyby nikt tu nie docierał, Saharyjczycy otrzymywaliby dla swojej sprawy tak znaczną pomoc i mogli liczyć na zainteresowanie ze strony różnych instytucji zajmujących się tym, na przykład, w Hiszpanii? Dieta jest oczywiście ograniczona możliwościami. Soczewica, codzienne danie w obozach uchodźców, bywa tu częstym przedmiotem żartów. Wśród kooperantów są tacy, którzy poprzy wozili z domu rozmaite zapasy: herbatniki, pasztety, wędlinę - i dożywiają się nimi. Niby jest to całkiem dopuszczalne, logiczne i naturalne, ale mnie byłoby wstyd tak robić. Ludzie, z którymi przyjechałam tu żyć, jedzą to, co dostaną. Soczewicę, ryż, tuńczyka z puszki, mleko w proszku, trochę jarzyn i jeszcze mniej owoców; od czasu do czasu mięso, kiedy poświęcą kozę lub wielbłąda, zwykle z okazji święta lub uroczystości rodzinnej. Nie chcę być w żaden sposób uprzywilejowana. No dobrze, wygląda na to, że wyruszamy. Widzę, jak mój kierowca daje mi znaki. Biegnę po plecak. Chowam do niego ręcznik, wysuszony przed chwilą na słońcu na ławce. Pakuję resztę swoich klamotów: duży notes, mały notes, listy i inne drobiazgi. Pożegnawszy się z tymi, których tu bliżej poznałam, opuszczam w końcu centrum administracyjne i przekraczam żelazną bramę, nad którą powiewa dziko szarpana wiatrem flaga saharyj ska: czerwono-zielono-biało-czarna. ( Ziemia białych ludzi t ył taki czas, kiedy pustyni nie dzieliły jeszcze sztuczne granice, a miesz- kających tu ludzi nie nazywano Saharyjczykarni. To olbrzymie terytorium, którego naturalne granice wyznaczały głównie zwyczaje panujące w poszczególnych społecznościach, a którego jedność wzmacniał wspólny język, hassanija, nazywało się Trąb El Bidan -Ziemia Białych Ludzi, jak sami się nazwali mieszkańcy tych okolic. Tam, gdzie ludzie mówili innymi językami i mieli odmienne tradycje, były targowiska, miejsca, gdzie obchodzono święta trzody, na które przybywali nomadzi. Tam również były miasta, do których prowadziły szlaki karawan. Na północy żyły plemiona, które pozostawały pod władzą sułtana: to ci, którzy teraz są Marokańczykami. Na wschodzie był Tinduf i słynne kopalnie soli, gdzie rozpoczynały się tereny zajęte przez Tuare-gów; a na południu, w głębi lądu, szereg enklaw, obecnie na terytorium Mauretanii, i słynne historyczne miejsce Timbuktu, zamieszkane wspólnie przez Tuaregów, białych ludzi z El Bidan i czarnych z Mali. W tamtych czasach terytorium to dzieliło się na trzy wielkie obszary: Al-Sakija al Hamra - Czerwoną Rzekę - teren charakteryzujący się niezwykłym pejzażem, bo cały jest pocięty starym, wyschniętym korytem ogromnej rzeki (właśnie Czerwonej) wraz z jej źródłami i dopływami. Teraz miejsca, gdzie płynęła, można poznać po tym, że tam właśnie jest jeszcze jakaś wegetacja. Tam też, w Bukra, znajdują się kopalnie fosforytów, pokłady złóż odkrywkowych, najbogatsze i największe na świecie. To one wzbudziły taką żądzę w Hiszpanach. Region centralny - Zemmour 37 I -jest górzysty i skalisty. Dominują w nim niezbyt wysokie masywy granitowe, np. Guelta. Jest tam też trochę żyznych dolin. I wreszcie na południu - wielka pustynia Tiris, olbrzymia płaszczyzna, na której w zimie trzody mogą znaleźć pastwiska. Tu wszędzie sterczą z piasku gablat, niewielkie wzgórki z czarnego granitu, np. góry Leyaud, znane jako Góry Diabelskie. Był sobie taki zakątek bez nazwy na kontynencie... Ludzie nazywali go po prostu sahel - zachód. Mieszkały tam rozmaite plemiona i dopiero w XX wieku, kiedy Hiszpania i Francja podzieliły to terytorium pomiędzy siebie, nazwano tych ludzi Saharyjczykami. Wśród pierwszych, którzy osiedlili się na tej ziemi, było bardzo waleczne plemię pochodzenia arabskiego. Weszło ono w przedziwną symbiozę z innym plemieniem, spokojnym, trudniącym się pasterstwem i posiadającym ogromne trzody wielbłądów: ci ostatni w zamian za ochronę płacili wojownikom daniny. Północ kraju zajmowały plemiona koczownicze, nomadzi, porozumiewający się też w hassaniji. Jako że żyły blisko terytorium, znajdującego się pod władzą Maroka, były dość wojownicze, musiały bowiem ciągle odpierać ataki wojsk sułtana, który stale usiłował podporządkować sobie nomadów. W końcu pojawili się - stopniowo, w kilku etapach - ci, którzy potem mieli być najliczniejsi: następcy tak zwanych „świętych ludzi", zajętych studiowaniem Koranu. Opowiadano o nich i o niezwykłych cudach, jakie czynili. Zyskali powszechny szacunek i podziw reszty społeczeństwa, które chroniło ich, nie żądając w zamian żadnych danin. I tak ukształtowała się ludność Sahary Zachodniej: wojownicy, którzy bronili terytoriów, hodowcy wielbłądów oraz mędrcy, którzy modlili się, nauczali innych i sprawowali sądy. Społeczność tę uzupełniali tzw. harra-tin, czarni niewolnicy białych nomadów i maallamin - rzemieślnicy, którzy w zamian za ochronę i żywność wytwarzali wszystkie potrzebne rzeczy. W ten sposób zaczął się tworzyć dzisiejszy naród saharyjski: silny, przyzwyczajony do walki o byt w najtrudniejszych warunkach, gotów do obrony swoich trzód i swojego kraju -jeśli trzeba, z bronią w ręku. „Jeśli ktoś cię ugryzie, a ty się nie odgryziesz, pomyśli, że nie masz zębów" - mówi znane przysłowie saharyjskie. Wyraźne przesłanie, by wróg nie myślał sobie, że jego przestępstwa wobec tego narodu pozostaną bezkarne i że może je ponawiać, kiedy mu tylko przyjdzie ochota. Saharyj-czycy to lud dumny ze swojej przeszłości i swoich tradycji. Lud przyzwyczajony do działania w gromadzie, bo przecież na pustyni człowiek samotny to to samo, co martwy. Lud znany z niezłomnych przekonań i wielkiej praktyczności. 38 I Ludzie - mężczyźni i kobiety - wolni w najprostszym znaczeniu tego słowa, bo nigdy nie byli poddani jakiejkolwiek władzy ani zorganizowanej potędze, podczas gdy wszystkie sąsiednie kraje żyły pod jarzmem sułtanów i emirów. Wśród nomadów każda grupa posłuszna była swojemu shei - szefowi rodziny, wybranemu ze względu na przymioty charakteru i sprawdzonemu w służbie społeczeństwu. Tytuł ten nie oznaczał żadnej władzy, nie zawsze też był dziedziczny, bo można było go odebrać, jeśli shei nie spełniał wymagań i stracił szacunek swoich ludzi. Tolerancja, gościnność i szczodrość to cechy, które na tym stanowisku były konieczne, bo zjednywały prestiż i ogólne poważanie. Dla rozstrzygania spraw zasadniczych decydujących o przeżyciu grupy powoływana była tzw. Yemaa - zgromadzenie najznakomitszych starców, którzy reprezentowali rodziny. Yemaa pełniła funkcję władzy państwowej i ustalała zasady postępowania, przy czym decyzje zapadały demokratycznie i obowiązywały wszystkich. Shei nie był tu ważniejszy od innych ani od zgromadzenia Yemaa, tak że nawet w okresie wojen jego rola ograniczała się do dopilnowania, żeby uchwały zgromadzenia były respektowane. Opowiadają, że kiedyś pewien shei udał się do Mauretanii z grupą swoich ludzi, zaproszony przez emira, który zapewnił, że podczas przejazdu przez ten sąsiadujący kraj będą pod jego opieką i nie zabraknie im niczego. I tak było. Kiedy zachciało im się herbaty lub jedzenia, emir wydawał rozkaz i jego ludzie natychmiast zaczynali zbierać drwa, rozpalać ognisko, szykować napój czy posiłek, a Sa-haryjczycy nie musieli przy tym nic robić. Kiedy skończył się ich pobyt w Mauretanii i znaleźli się na granicy, shei ze swojej strony zaprosił emira ze świtą do siebie. Już na terytorium Sahary emirowi zachciało się herbaty, ale dopóki sam shei osobiście jej nie przygotował, nikt z jego drużyny nie wyraził f ochoty, by się tym zająć. Ku zdumieniu emira shei wyjaśnił: - Jestem tylko jednym z moich ludzi i nie mogę im niczego nakazać, bo wszyscy jesteśmy tu równi. Usłyszawszy te słowa emir przestraszył się, że członkowie jego świty gotowi są przejąć obyczaje Saharyjczyków i nie będą chcieli słuchać jego rozkazów, czym prędzej więc zakończył wizytę i wrócił do swojego kraju. ,.Współczesne społeczeństwo saharyjskie tu, w obozach w Tinduf, zachowuje te charakterystyczne cechy narodowe. W dalszym ciągu panuje 39 tu równość. Może nawet większa teraz niż w dawnych czasach. Prace wykonuje się wspólnie, a decyzje są podejmowane zgodnie z interesami gru- py- Niektórzy z dysydentów oskarżyli Front Polisario i członków rządu ADRS na uchodźstwie o wywieranie presji na naród, wprowadzanie systemu totalitarnego, zakaz choćby wspominania o plemiennym pochodzeniu każdej osoby lub rodziny i o różnicach rasowych, widocznych przecież na pierwszy rzut oka, w celu wzmocnienia poczucia jedności narodowej -i o wprowadzanie sztywnych norm niszczących wartości tradycyjne i zastępowania ich „nowoczesnymi". Nie wiem, ile jest prawdy w tych oskarżeniach. Ale w obozach Saha-ryjczyków faktycznie spotkałam ludzi, którzy potwierdzili, że nie wolno mówić na ten temat, robić aluzji do plemienia, choć każdy przecież do jakiegoś należy, nawet nie wolno wspominać, że ktoś jest Murzynem lub że należy do maallamin. Inni twierdzą, że nawet nie wiedzieli, do jakiego plemienia należą - aż do spisu ludności w ramach przygotowań do referendum. Spisano wtedy ludzi według zarejestrowanych plemion, zgodnie z wzorcem z czasów protektoratu hiszpańskiego. W następstwie tego, wielu ludzi ponownie zaczęło zawierać małżeństwa wyłącznie w obrębie swojego plemienia - o którym dowiedzieli się dopiero niedawno. Opowiadano mi też, że w przeszłości tradycyjne namioty saharyjskie, zwane jaima, miały umieszczony na szczycie znak, który określał przynależność ich mieszkańców do tego czy innego plemienia. Obecnie ten prostokąt, koronujący szczyt namiotu z brezentu, jest taki sam dla wszystkich - albo w ogóle go nie ma, jak w przypadku namiotu jednej z pierwszych aktywistek Frontu Polisario, dzisiaj już staruszki, która, jeszcze przed inwazją Maroka i od założenia Frontu, brała udział w walce z kolonizacją 0 niepodległość. - Ale czy plemiona istnieją? - nalegałam podczas któregoś ze spotkań. - Oczywiście, że tak - odpowiedziano mi. Pewne jest, że dzisiaj wszyscy są i czują się po prostu Saharyjczykami, niezależnie od tego, jakie mają korzenie. To właśnie bardzo wyraźnie dostrzegłam w obozach w Tinduf: naród zjednoczony w przeciwstawianiu się nieszczęściu, społeczeństwo, w którym w dalszym ciągu żywo funkcjonuje stara zasada tuisa, wspólnych wysiłków w codziennej walce o przeżycie wszystkich, jako że Jeden jeździec nie podniesie na drodze kurzu" - 1 w którym elementy zdumiewającej nowoczesności doskonale współżyją z tradycjami, które można by określić jako rodowe. 40 Być może teraz do początkowego entuzjazmu, kiedy to wszyscy gotowi byli poświęcić wszystko dla wspólnego celu, dochodzi zmęczenie i inercja po tylu latach usiłowań. Możliwe też, że na tym etapie historii pojawił się pewien dystans w stosunku do grupy rządzącej. Ponadto powrót mężczyzn z frontu do domów rozbudził w kobietach potrzebę ocalenia tego, co osiągnęły w czasie, gdy były same. Narodowa Unia Kobiet Saharyjskich omawia te tematy na spotkaniach i zebraniach w daira. Włączyła je również do programu swojego najbliższego kongresu, który ma się tu odbyć w końcu marca. Pewne też, że Front Polisario jest w dalszym ciągu jedynym organem politycznym kraju. Nie ma opozycji ani innych partii, a większość członków rządu wybierana jest na kolejną kadencję i praktycznie są to od lat te same osoby. Ale pragnienie odzyskanie niepodległości przez Saharę Zachodnią jest powszechne - u kobiet i u mężczyzn. To kwestia naczelna, stawiana ponad wszystkimi innymi problemami. Pragnienie to wyrażało się w licznych komentarzach: - Kto chce stąd odejść, zawsze może to zrobić. - Nie odejdziemy stąd, dopóki nie będziemy mogli wrócić na wolną Saharę. Niektórzy oskarżają Saharyjczyków w obozach uchodźców o to, że żyją wedle nowoczesnych zasad równości. Negują demokrację, osiągniętą w tym społeczeństwie zaledwie w ciągu jednego czy dwóch pokoleń, i twierdzą, że uchodźcy z Tinduf są zakładnikami Frontu Polisario, który przetrzymuje ich na pustyni algierskiej, by epatować ich losem międzynarodową opinię publiczną. Ja chcę tylko słuchać. Nie mam zamiaru wdawać się na siłę w dyskusje teoretyczne czy ideologiczne. Gdyby to było moim celem, postarałabym się o wywiady z przedstawicielami poszczególnych ministerstw czy z szefem rządu, jak to zrobili Farid i Badró. Mnie interesuje przede wszystkim życie codzienne. Dlatego postanowiłam posłuchać, co mówią kobiety. Jam, gdzie mieszkało Joto jestem tutaj, Kochany, w Ad-Dachla, w obozie położonym najdalej - zarówno od Tinduf, jak i od innych osiedli. Jestem o sto pięćdziesiąt kilometrów od Rabuni, dokładnie po drugiej stronie pustyni. Podczas pierwszego etapu podróży przecina się szosę, która następnie przechodzi w piaszczystą drogę. To wina przerwanych prac nad asfaltowaniem. Rząd algierski buduje obecnie szosę, która ma sięgać aż do saharyjskiej wilai. Dalej już nic. Trzeba jechać przez hamadę - kamienistą pustynię. Oczywiście bez żadnych punktów orientacyjnych. Wokół nie uświadczysz ani drzewa, ani wzgórza. Tylko skalisty płaskowyż, rozciągający się aż po horyzont; to część pustyni, gdzie klimat jest najostrzejszy zarówno w zimie, jak i w lecie, kiedy to temperatura w ciągu dnia może osiągać nawet plus pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Siedzimy wszyscy na przednim siedzeniu łazika: kierowca, moja towarzyszka i ja. Na tylnym siedzeniu, które można rozkładać na obie strony, jedzie mężczyzna z synem. Kiedy wyraziłam zaniepokojenie, że kierowca bez wahania skręca to w prawo, to w lewo, mężczyźni uśmiechnęli się tylko: - My, Saharyjczycy, zawsze mieszkaliśmy na pustyni. Znamy ją i wiemy, jak znaleźć drogę. Przypomniała mi się wtedy saharyjska legenda, którą czytałam w pewnej algierskiej antologii, i także się uśmiechnęłam. Pewien mędrzec - filozof, żarliwy muzułmanin, miał wybrać się w długą podróż. Przyłączył się zatem do karawany, która uda- 42 I wała się w tym samym kierunku. Powoli wędrowali przez niekończące się pasma wydm krokiem wielbłądów, dźwigających worki z towarami. W pewnej chwili mędrzec spytał przewodnika karawany: - Czy nigdy nie brała cię ochota poświęcić się jak ja, studiom nad haemdis - myślami naszego Proroka, zbiorami wszystkich jego słów i czynów? Na co kierujący karawaną odparł po prostu: - Święty mężu, Bóg wyznaczył każdemu jego miejsce na ziemi. Dla mnie i dla mojej pracy najważniejsze to jak najlepiej znać pustynię. Filozof jednak potrząsnął głową z dezaprobatą i stwierdził: - Jeśli nie znasz mądrości bożych, zmarnowałeś połowę życia. Ta odpowiedź przejęła bardzo przewodnika karawany, który nie wiedział, co odrzec. Mijały dni; nomadzi i ich wielbłądy podążały swoją drogą. Nagle nad karawaną rozpętała się burza piaskowa. Wiatr wznosił olbrzymie tumany kurzu, gęste jak ściana, zasypujące ludzi i zwierzęta nieprzejrzystą zasłoną. Mędrzec, przerażony tym zjawiskiem przyrody, zbliżył się znowu do przewodnika. Wówczas ten, starając się przekrzyczeć ryk wichru, spytał: - Powiedz mi, święty mężu: czy wiesz, co powinieneś zrobić, żeby przetrwać i uratować się z tej burzy piaskowej? Bo jeśli nie wiesz, gwarantuję ci, że za chwilę stracisz życie. Zapewniam cię, że w tym momencie Saharyjczyk za moimi plecami wydał mi się podobny do owego szefa karawany - taka pewność brzmiała w jego głosie. Niemniej, nieco później wyznał, że zdarzyło mu się kiedyś przez pięć godzin szukać właściwej drogi... Ale w końcu ją znalazł. Pokonanie trasy z Rabuni do Ad-Dachla zajęło nam pięć godzin. Kiedy spytałam, czemu obóz ten jest tak daleko, człowiek za moimi plecami wyjaśnił krótko: - Z powodu wody. W Ad-Dachla woda jest tuż pod powierzchnią ziemi. - Po chwili dodał: - Ale z tego też powodu ludzie nie mogą budować ubikacji przy namiotach i muszą chodzić za potrzebą aż na wydmy. Gdyby kopali kloaki, mogliby zatruć wodę do picia. W innych prowincjach kobiety zbudowały przy domach, z własnoręcznie ulepionych i wysuszonych na słońcu cegieł, małe pomieszczenia z dziurą w ziemi, które służą jako toalety. Moja tłumaczka mówiła mi już, że w Ad-Dachla nie ma toalet, ale nie wyjaśniła, dlaczego. - Ponadto - ciągnął mężczyzna - od kiedy tu przybyliśmy, uciekając przed wojskami marokańskimi, staramy się, żeby obozy uchodźców były 43 1 maksymalnie oddalone jeden od drugiego. W ten sposób unikniemy wybicia całej ludności, gdyby samoloty marokańskie znowu zaczęły nas bombardować. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Rzeczywiście, ten środek ostrożności nie był bezpodstawny ani też nie wynikał ze spekulacji: uchodźcy sa-haryjscy przeżyli już bombardowania, gdy zaczęła się czarna odyseja ich narodu. Niedługo przed śmiercią Franco rząd hiszpański poddał się w końcu naciskom Narodów Zjednoczonych i wyzwoleńczego ruchu saharyj-skiego i rozpoczął proces dekolonizacji. W tym samym czasie zapowiedziano po raz pierwszy referendum w sprawie samostanowienia, które miało się odbyć w pierwszym półroczu 1975 roku. Maroko już wtedy starało się różnymi metodami ten plan storpedować. Trybunał w Hadze zdecydował wówczas, że Maroko ani Mauretania nie mają żadnych praw do tej ziemi, ale odpowiedź Maroka nie dała na siebie długo czekać: Hasan II rozkazał ludności cywilnej doprowadzić do końca pacyfikację tych terytoriów - i tak rozpoczął się słynny Zielony Marsz. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy Marokańczyków maszerowało w kierunku Al-Ujun, a równocześnie wojsko zajęło to terytorium z dwóch stron. Rząd hiszpański nie tylko rozłożył bezradnie ręce i wycofał się ze sceny, ale w dodatku podpisał w Madrycie coś, co jest znane jako Umowa Trójstronna, zgodnie z którą Sahara Zachodnia, była kolonia hiszpańska, została rozdzielona pomiędzy Maroko i Mauretanię. Kiedy wojska marokańskie napadły na kraj, ludność saharyjska masowo uciekała na pustynię, gdzie w lutym i marcu 1976 roku lotnictwo marokańskie zbombardowało miejscowości Urn Dreiga i Tifariti. Bombami fosforowymi. Bombami odłamkowymi. Bronią zakazaną przez konwencję genewską. A świat nie zareagował żadnymi sankcjami. Ci, którzy przeżyli, uciekali dalej, aż dotarli tutaj, na pustynię algierską, gdzie zostali przyjęci i otrzymali status uchodźców. Oglądałam zdjęcia. Czytałam wypowiedzi tych, którzy przetrwali naloty. Rozmawiałam z ludźmi, którzy tam byli, zbierali rannych, opatrywali ich i transportowali aż tutaj. Nie do zniesienia wydaje mi się obojętność i nieczułość ONZ, rządu hiszpańskiego, wszystkich rządów świata, nazywających się demokratycznymi, z ustami pełnymi frazesów o prawach człowieka. A mimo to mężczyźni i kobiety Sahary nie stracili ani nadziei, ani cierpliwości, przekonani, że z czasem kłamcy sami się zdradzą, bo „kto się ukrywa, w końcu zostanie odkryty" -jak mówi stare przysłowie. Tymczasem „słowa wypowiedziane nocą, dzień ściera z powierzchni ziemi" - co 44 znaczy, że ktoś nie dopełnia warunków umowy i odmawia uznania tego, co było postanowione, tak jak to zrobił rząd marokański. Tymczasem Narody Zjednoczone nie interweniują, nie przejawiają najmniejszej stanowczości, nie żądają respektowania legalnych postanowień. Zapalam papierosa. Może uda mi się uspokoić. Podróż do Ad-Dachla zachwyciłaby cię. Uroda pustyni nie da się z niczym porównać. Światło, zmieniające się w przejrzystym powietrzu w miarę, jak słońce unosi się coraz wyżej nad horyzontem, barwa ziemi, która ulega metamorfozom w zależności od tego, pod jakim kątem padają na nią jego promienie... Fascynujący spektakl, którego oglądanie nigdy mi się nie znudzi. W połowie podróży zatrzymaliśmy się w bardzo pięknym miejscu. Dotychczas droga prowadziła przez skalisty płaskowyż. Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy - przeciwnie, pełne jest zagłębień i wzgórków uformowanych z ziemi, wyokrąglonych i ułożonych warstwami, jak lśniące łuski gigantycznych ryb; rozpadają się jednak, gdy ich dotknąć. Przypomniałam sobie, że kiedy chodziłam do szkoły, wielkie wrażenie zrobiła na mnie wiadomość, że piasek na pustyniach pochodzi ze skał, kruszących się na skutek różnicy temperatur pomiędzy dniem i nocą. Nawet minimalna ilość wody, gromadzącej się w szczelinach skał, w nocy może zamarznąć. Lód działa wówczas jak klin: rozsadza skały, które na przestrzeni wieków rozsypują się w piasek. Nie wiem, czy dokładnie tak się dzieje, ale bardzo mi się ta wizja podoba. Wybrałyśmy się z Dumachą na spacer. Azman powiedział nam, że zawsze zatrzymuje się tutaj, kiedy wiezie cudzoziemców, którzy szukają skamieniałości. Morskich skamieniałości, jako że Sahara była kiedyś morzem, które w spadku pozostawiło swoim przyszłym mieszkańcom sól. Cały ten teren znajdował się kiedyś pod wodą. Jak się pewnie domyślasz, nie znalazłyśmy niczego. Żadnego skamieniałego ślimaka ani nawet muszli. Ale robiłyśmy zdjęcia i zachwycałyśmy się pejzażem. Moja tłumaczka nie była tu nigdy przedtem. Ma rodzinę w Ad-Dachla, nie odwiedzała ich jednak od dzieciństwa. Ludzie, mieszkający w obozach, nie mogą swobodnie przemieszczać się z miejsca na miejsce. Nie ma tu autobusów, pociągów ani innego transportu publicznego. Kiedy wróciłyśmy do samochodu, okazało się, że mężczyźni przygotowali herbatę na małej kuchence. Chłopczyk wykorzystywał postój, biegając po kruchych wzgórkach piasku. 45 - To miejsce nazywa się Ard ef Gamar - Ziemia Księżycowa - poinformował nas szofer. Zarówno on, jak i drugi mężczyzna pochodzą z Ad-Dachla - prawdziwej Ad-Dachla, starożytnej Villa Cisneros (Miasta Łabędzi) usytuowanej tuż nad morzem, na wybrzeżu Atlantyku, obecnie pod okupacją Maroka. Kiedy delektujemy się, jedną po drugiej, aż trzema filiżankami herbaty, towarzyszący nam mężczyzna pokazuje mi swoją rękę: ucięta jest niemal w połowie. To dawny wojownik. Azman, nasz kierowca, też ma za sobą podobną przeszłość. - Piętnaście lat wojny na pustyni! - wykrzykuje mężczyzna, podejmując na nowo rozmowę, którą zaczęliśmy w czasie jazdy. - Znam wszystkie jej zakątki. My, Saharyjczycy, zawsze mieszkaliśmy na pustyni; dlatego jesteśmy w stanie żyć na hamadzie. Kiedy ponownie ruszyliśmy, słońce już zniżało się na zachód, zbliżając się do linii horyzontu, by w końcu skryć się za nią. Zmiany barw ziemi i nieba następowały bardzo szybko, ale zarazem łagodnie i harmonijnie. Fioletowe o tej porze skałki, nie większe od pięści, rzucały nieproporcjonalnie wielkie cienie. Nagle po prawej stronie niewidocznej dla nas drogi pojawiły się drzewa. - Już tylko pięćdziesiąt kilometrów do Ad-Dachla - poinformował mnie kierowca. - Poznajesz to po tych drzewach? - spytałam. Roześmiał się i trącił mnie w ramię z aprobatą, równocześnie mlaskając językiem. Początkowo bardzo mnie dziwił u Saharyjczyków ten zwyczaj mlaskania językiem lub wydawania podobnego dźwięku - tyle że z głębi gardła. To forma wyrażania zgody albo okazywanie, że słucha się uważnie tego, co mówi ktoś drugi. Kończy się tak, że człowiek się tym zaraża. Zapadła noc. Samochód znowu się zatrzymał. Kierowca zahamował i powiedział tonem wyjaśnienia: - Będziemy się modlić. Wysiedliśmy wszyscy z wozu. Moi towarzysze modlili się razem, twarzami zwróconymi w stronę Mekki, po symbolicznym z konieczności obmyciu, które musi poprzedzić modły - cóż, kiedy na pustyni nie ma wody. Stałam w pewnej odległości, milcząc z szacunkiem, nieco skrępowana ich naturalnością. Chciałam stać się jak najmniejsza, by nie przeszkadzać im w pobożnych rytuałach. Przyznaję, że chętnie przyłączyłabym się do ich modlitwy. I naprawdę w tym momencie udało mi się zebrać myśli, podziękować Bogu, który jest jeden dla wszystkich, twórcy tych cudów, które ofiaruje nam świat i życie. 46 Nie chcę wdawać się teraz w filozofowanie na temat istnienia czy nieistnienia Boga. Wolę to zrobić, kiedy się zobaczymy, ułożeni wygodnie na dywanie jakiegoś pokoju hotelowego, gdzie się spotkamy, mając przed sobą całą noc na rozmowy. Ale zachwyca mnie możliwość istnienia tego Bytu - Najwyższego a Dobrego, Twórcy a przy tym Ojca. Czego nie uznaję, to idei boga-bankomatu, do którego zawsze można się udać, żeby wyciągnął nas z opresji, by opowiedzieć mu o naszych błędach albo o czymś, co nam się nie podoba. Nie na tym polega Jego rola. Do Niego trzeba się zwracać, by podziękować za piękno istnienia i dar wolnej woli, który każdy z nas otrzymał. A przy tym wolno nam wszystko zniszczyć. Na naszą własną odpowiedzialność. Moi towarzysze podróży otrzepali się z piasku i ponownie wgramolili-śmy się do samochodu. - Czemu nie modliłaś się razem z nami? - spytała moja tłumaczka. -Nie wierzysz w Boga? - Nie jestem muzułmanką... Kiedy tylko wypowiedziałam te słowa, natychmiast zdałam sobie sprawę z ich głupoty. Trochę później, w coraz większych ciemnościach nocy, docieramy do gór. U ich podnóża i na stokach gromadzi się piasek, który w półmroku przypomina rzeki i jeziora. Jeziora i rzeki białego piasku. Już w całkowitym mroku nasz łazik zakopał się w piasku, nie bacząc na wysiłki Azmana i parskania silnika. Obaj mężczyźni wysiedli i w światłach samochodu zaczęli obmyślać strategię działania. Kierowca ponownie próbował uruchomić wóz, zmieniając biegi, podczas gdy drugi mężczyzna usiłował go zachęcić do cofnięcia się, odgarniając butem piasek spod kół. Bez cienia zdenerwowania. Tutaj nikt się niczego nie boi. Może z powodu ślepej wiary w Boga, którą można wyczuć w rozmowach ludzi na temat swoich planów czy pomysłów, w częstości powtarzania na końcu każdej wypowiedzi ,Jnchallach!", czyli: „Jeśli Bóg pozwoli". Bo zgodnie / przysłowiem, „syn Adama nie jest panem samego siebie". Bóg pozwolił i dotarliśmy nocą do Ad-Dachla. Jedynie światła łazika oświetlały punkt kontrolny, namioty i małe budyneczki z cegły przy namiotach. W obozach nie ma prądu. Padam ze zmęczenia. Dalszy ciąg będzie jutro. Podczas pierwszej części podróży do Ad-Dachla, kiedy przecinaliśmy pustynię, nagle z lewej strony, w oddali, gdzie ziemia jest oślepiająco biała i lśni w słońcu, ukazał się maleńki lasek. 47 I - Patrz, te drzewa to łalhal - wykrzyknęła Dumacha, wskazując palcem odmianę akacji pustynnej. - To tutaj zgromadziliśmy się wszyscy, uciekając przed bombami Marokańczyków. W większości byli to starcy, kobiety i dzieci. Mężczyźni walczyli wtedy na froncie z wojskiem najeźdźców. Wyobrażam sobie tych ludzi tutaj, w tym miejscu. Pierwsza noc pod gołym niebem, w piekielnym zimnie i wietrze wiejącym z pustyni. I druga noc. I trzecia. I dni pod ostrym słońcem, gdzie jedyną ochroną były gałęzie talha. Wszyscy przerażeni, często ranni, wymęczeni długą podróżą. Bez jedzenia. Bez niczego. Aż powoli zaczęła nadchodzić międzynarodowa pomoc humanitarna, przede wszystkim z Algierii, która od początków konfliktu wspomagała sprawę saharyjską i współpracowała z Frontem Polisario. Od pierwszej chwili to kobiety podjęły się organizacji obozów. Jeszcze przed ucieczką z kraju były równie aktywne jak mężczyźni, zarówno w dochodzeniu swoich praw do niepodległości i walki z kolonializmem, jak i w przeciwstawianiu się inwazji Maroka. W Al-Ujun i we wszystkich innych miejscowościach szyły flagi, rozprowadzały materiały propagandowe, brały udział w manifestacjach, były aresztowane i torturowane. Najpierw w celach hiszpańskich, potem w marokańskich więzieniach. Wreszcie uciekły aż tutaj. Nie wszystkie. Duża część Saharyjczyków - około trzech piątych -nadal przebywa na terenach okupowanych i działa w ruchu oporu, mimo że Maroko ich prześladuje i zapełnia miasta i wsie osadnikami marokańskimi, wyraźnie dążąc do osiągnięcia dwóch celów: skolonizowania Sahary Zachodniej i sfałszowania spisu ludności, jeśli dojdzie do referendum. Ale mniejszość saharyjską w dalszym ciągu działa w opozycji. Opowiadano mi, że w tym roku 27 lutego Saharyjczycy znowu manifestowali na ulicach okupowanych miast, żądając niepodległości. Marokańczycy zareagowali okrutnymi represjami. Byli zabici i ranni, ale w prasie nie padło na ten temat ani słowo. Dziennikarze zagraniczni nie są mile widziani w Maroku. Nawet zwykli turyści nie mogą poruszać się swobodnie po terenach okupowanych, poza wyznaczonymi drogami, kontrolowanymi przez wojsko. Ale rodziny porozumiewają się czasem telefonicznie przez centrum w Rabuni. Tak, że wiadomości docierają. Z pierwszej ręki. Potem usiłuje się rozpowszechniać je na cały świat poprzez biuletyny i informacje publikowane na różnych stronach w Internecie. Oczywiście kobiety żyjące na terenach okupowanych nie próżnują. To są i zawsze będą prawdziwe bojowniczki. Muszę powiedzieć, że kobieta saharyjską - i od czasu, gdy tu jestem, miałam już niejedną okazję do potwierdzenia tej opinii - absolutnie nie pasuje do stereotypu kobiety - Arab- 48 ki i muzułmanki, jaką możemy spotkać w krajach Wschodu. Jej sytuacja i status wynikają z połączenia tradycji arabskiej i berberyjskiej: autorytet mężczyzny na szczeblu politycznym zawsze miał przeciwwagę w społecznej i domowej władzy kobiety. Zadania, które ona wykonuje, podstawowe w społeczności nomadów, dały jej wysoki stopień niezależności i świadomości społecznej, co dobrze odzwierciedla kolejne medel - przysłowie sa-haryjskie: „Jeśli lew zabija, lwica zabija także". Takich przysłów nie wymyśla się z dnia na dzień - o nie! Wyrażają one dawną mądrość ludową. Kolonizacja hiszpańska zakładała częściowy regres pozycji i utratę praw kobiet. Porzucenie koczowniczego życia zamknęło je w domach, odcięło od udziału w czynnościach koniecznych dla przeżycia grupy. Niemniej walka o niepodległość, a następnie wędrówka aż do skalistej algierskiej hamady przywróciły im należne miejsce, chociaż zmienił się dotychczasowy podział pracy i sposób życia. Mężczyźni przeistoczyli się w kombatantów, podczas gdy kobiety, tradycyjnie odpowiedzialne za dom, w obozach uchodźców zyskały jeszcze masowy udział w sprawach politycznych i organizacyjnych. Świadectwem przedsiębiorczości kobiety saharyjskiej, źródeł jej energii, jest ludowe podanie: i Pewna kobieta, niedawno zamężna, córka mądrego sędziego, 1 po rozmaitych przejściach znalazła się w separacji z mężem i musiała zatroszczyć się sama o swoje utrzymanie. Niegłupia, pracowita, po oszacowaniu swoich możliwości zdecydowała przebrać się za mężczyznę. Włożyła strój męża, obcięła włosy i udała się do dużego miasta, gdzie zaczęła szukać pracy. Wiadomość o przybyciu młodzieńca, który zaskoczył wszystkich inteligencją i niezwykłą urodą, szybko się rozeszła i dotarła aż do burmistrza miasta. Ten rozkazał, aby przybysz stawił się przed nim. Wiedząc, że młodzieniec szuka sposobu zarabiania na życie, zaproponował mu stanowisko sędziego. Dziewczyna wahała się, ale w obawie, że nie znajdzie innego zarobku i że w razie odmowy burmistrz mógłby ją wyrzucić z miasta, w końcu się zgodziła. Czas mijał i dziewczyna zyskała ogromną sławę w okolicy dzięki swoim roztropnym sędziowskim wyrokom. Poświęciła się pracy tak bardzo, że budziła podziw, bo nie ograniczała się do pełnienia swojej funkcji, ale żądała od pomocników, by sprowadzali do niej każdego, kto potrzebował wsparcia, o każdej porze dnia czy nocy. Opowieść kończy się szczęśliwie ponownym spotkaniem małżonków. Ale dla mnie najciekawsze jest to, że potwierdza ona pozycję kobiety 4 - Kobiety pustyni 49 saharyjskiej, w każdej epoce podejmującej trafne decyzje w obliczu ryzyka i trudności. - Kiedy tu przybyliśmy - opowiadała mi któregoś dnia przewodnicząca jednej z wilai - była tu tylko jałowa przestrzeń skał i piasku. Najpierw poszyłyśmy namioty z brezentu. Potem urządziłyśmy kuchnie. Następnie zbudowałyśmy z cegły toalety. Co roku poprawiałyśmy trochę warunki życia, a równocześnie każda z nas miała już pięcioro-sześcioro dzieci, niektóre nawet więcej, a dodatkowo zajmowałyśmy w daira i wilajach ważne stanowiska w administracji, służbie zdrowia i szkolnictwie. Żyłyśmy w warunkach wojennych i nie oszczędzałyśmy się. Ja, jak wszystkie, czuję się zobowiązana do takiej odpowiedzialności. „Pasterz nigdy nie powinien siadać" - mówi przysłowie saharyjskie -i prawdą jest, że te kobiety żyją na stojąco. Muzeum pośrodku pustyni yślę, że byłbyś równie zdziwiony jak ja, gdybyś się dowiedział, że w głębi pustyni - wśród brezentowych, wypłowiałych od słońca i pocerowanych rękami kobiet namiotów oraz parterowych budyneczków z cegieł, stanowiących nieodzowny element pejzażu saharyjskich obozów dla uchodźców - mieści się muzeum! Kiedy usłyszałam o nim, zapragnęłam je koniecznie zwiedzić. Znajduje się na terenie obozu imienia 27 Lutego, który został zbudowany przy centrum szkolenia kobiet. Podczas pierwszych lat wygnania, kiedy jeszcze trwała wojna, były tu tylko kobiety. Wszystko zależało od nich. Zdawały sobie sprawę, że ze względu na rosnące potrzeby uchodźców obozy będą potrzebowały osób posiadających umiejętności i wiedzę w różnych dziedzinach. Zdecydowały więc: kobiety powinny się uczyć. I tak powstała szkoła, w której odbywają się wszelkiego rodzaju kursy. Początkowo nie przewidywano, że będzie się tu uczyć aż tyle osób, ale wszystkie przeszkolone kobiety starały się z kolei kształcić inne. Kobiety z innych obozów przyjeżdżały tu wraz z dziećmi i starymi rodzicami, by móc opiekować się nimi w czasie nauki. I tak powstał ten obóz, w którym znajduje się muzeum. Opowiadam to, co usłyszałam. Wspaniały projekt, który mógł ujrzeć światło dzienne tylko dzięki solidnej pracy zespołowej. Przykład godny naśladowania. Zachwyciło mnie - mówię o muzeum. Przyznaję, nie spodziewałam się tego, co tam znalazłam, jestem pod ogromnym wrażeniem. Muzeum mieści się w ceglanym budynku (jak wszystkie tutaj) i składa się z szeregu 51 sal, pełnych eksponatów i malowanych plafonów, opisujących historię Sahary Zachodniej od czasów prehistorycznych aż do dzisiaj. Dopiero kilka lat temu, po długiej przerwie, spowodowanej przede wszystkim wojną, można było podjąć na nowo prace poszukiwawcze i wykopaliskowe na terenach bogatych w pozostałości archeologiczne. Zainteresowanie i wspólny wysiłek rządu saharyjskiego, Ministerstwa Kultury ADRS oraz uniwersytetu w Geronie w Hiszpanii pozwoliły kontynuować program, którego głównym celem jest studiowanie i zabezpieczenie tutejszego dziedzictwa archeologicznego. Jednym z widocznych świadectw tej współpracy jest właśnie Saharyjskie Muzeum Narodowe. Kiedy zwiedzałam salę poświęconą czasom prehistorycznym, gdzie są próbki napisów naskalnych i malarstwa jaskiniowego, wspominałam cuda, o których mi opowiadałeś: jaskinie i rysunki, jakie oglądałeś w trakcie podróży po pustyni. Z zachwytem podziwiałam słabą reprodukcję rysunku, przedstawiającego doskonale rozpoznawalne żyrafy, gazele i strusie. Pomyśleć, że zaledwie dziesięć tysięcy lat temu pustynia wyglądała zupełnie inaczej! Fascynuje mnie świat, planeta, którą zamieszkujemy, bo ma swoje własne życie i wykazuje kompletną obojętność w stosunku do naszych maleńkich problemów. Wydaje się niezwykłe, że kiedy na naszej szerokości geograficznej następowały zlodowacenia, tam padały deszcze i bujnie rozwijała się roślinność; że zmiany i wahania klimatu rządzą się własnymi prawami i że już w wilgotnych okresach paleolitu i neolitu pojawiły się tu jakieś prehistoryczne kultury o charakterze osiadłym. Ostatni etap deszczowy spowodował, że to, co dziś jest pustynią, było czymś w rodzaju tropikalnej sawanny. Na tych płaskich stepach pasły się nosorożce, słonie i antylopy. Istniało wiele zbiorników wodnych, w których pławiły się hipopotamy, krokodyle, żółwie i ryby. Czy to nie ty opowiadałeś mi kiedyś, że na pustyni jest miejsce, gdzie przetrwało ze wszystkich stron otoczone piaskiem jezioro ze słodką wodą, w którym, wbrew wszelkiej logice, żyją krokodyle? Pozwól więc, że opowiem historię, która wyjaśnia obecny wygląd pustyni w bardzo poetyckiej formie. Jak głosi legenda, wiele lat przed narodzeniem Proroka - niech jego imię będzie błogosławione po wsze czasy - kraj, który dawno temu był zielony i wilgotny, zachował jeszcze bogatą roślinność stepową, a plemiona berberyjskie przemierzały sawannę, polując na dzikie zwierzęta i łowiąc ryby w licznych rzekach. Pewnego dnia podczas codziennej wędrówki członkowie jednego z plemion napotkali ruiny jakiegoś wspaniałego, nieznanego, 52 opustoszałego miasta. Weszli do środka i ku swemu wielkiemu zaskoczeniu odkryli tam niezliczoną ilość bogactw. Kufry pełne złota, srebra, klejnotów, szmaragdów i rubinów kusiły ich bardzo, zdecydowali więc pozostać w tym niezwykłym, pełnym skarbów miejscu na stałe. Odbudowali miasto i pokryli dachy swoich domów wielkimi płytami złota. Nie musieli już polować, łowić ryb ani w ogóle pracować, bo znalezione bogactwa pozwoliły im kupować wszystko, czego potrzebowali. Żyli otoczeni luksusem, a dni mijały im na przyjemnościach, jakich nigdy dotąd nie zaznali. Powoli to próżniacze życie odmieniło ich charaktery i w końcu, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, stali się ludźmi aroganckimi, bezbożnymi, którzy zapomnieli, co to znaczy szczodrość i przyjaźń. Gardzili wszelkim wysiłkiem do tego stopnia, że odmawiali gościny nawet nomadom i przejeżdżającym karawanom. Ale Bóg nie mógł już dłużej znieść tego lekceważenia wszystkich świętych zasad i, by ukarać próżniactwo i oschłość serca mieszkańców miasta o złotych dachach, postanowił, że w tym regionie zmieni się klimat. Temperatura gwałtownie wzrosła, a równie szybko znikała woda. Piasek, niesiony wiatrem, formował się w liczne wydmy, które coraz wyżej zasypywały domy i pałace. Mieszkańcy, zbyt rozleniwieni, by pracować, pozwolili, by wydmy rosły, aż zmieniły się w nieprzebyty mur. Kiedy zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, było już za późno. Wtedy, porzucając złoto i drogie kamienie, postanowili uciec i opuścić to miejsce. Ale nie byli to już ci dzielni i dzicy nomadzi z dawnych czasów. Słabi, otyli i bezsilni, ponadto w rozpaczy, nie byli w stanie wydostać się z grząskich gór piachu. Próżne były ich wysiłki - ledwo udało im się wygrzebać po stokach wydm, znowu zapadali się aż na dno. W końcu, kiedy rozszalał się jeszcze większy wicher, poziom piasku podniósł się tak raptownie, że całkiem zasypał miasto wraz z jego mieszkańcami. t Oto, jak zniknęły z powierzchni ziemi bogactwa, które spowodowały zagładę pewnych plemion. Oto, jak pustynia przybrała swój obecny wygląd. A tak naprawdę - kiedy klimat stawał się suchy i formowała się pustynia, niektórzy z jej dawnych mieszkańców wyemigrowali aż na północ, podczas gdy przodkowie Murzynów udali się na południe. Na miejscu pozostały niedobitki plemion pasterskich. Ich członkowie zmienili styl życia: stali się nomadami i wędrowali tak przez pustynię ze swoimi stadami, podążając tam, gdzie padały deszcze i szlak wytyczały kolejne studnie. 53 Nie wiem, do jakiego stopnia zajmują cię muzea - ciebie, który pędzisz w gruncie rzeczy życie światowego nomady. Wyczuwam, że wolisz poznawać rozmaite kultury w ich własnym regionie, tam, gdzie mieszkają ludzie, którzy utrzymują je przy życiu. Ale wiem też, że lubisz muzykę i z pewnością zainteresuje cię, że w dawnych czasach, kiedy rozmaite plemiona czy gabita (szczepy) wędrowały swobodnie przez Saharę, miały w swym gronie iggauen - muzyków, zazwyczaj pochodzących z Mauretanii. Widać tu wyraźne podobieństwo do trubadurów, wędrujących w średniowieczu po zamkach i dworach europejskich. Muzycy mauretańscy wędrowali na północ w poszukiwaniu jakiegoś shei - ówczesnego przywódcy plemienia, który wziąłby ich na służbę. Jeśli znajdowali pracę, stawali się, wraz z rzemieślnikami, przedstawicielami najniższej, jdasy" społecznej, ale mieli zapewniony byt. Z drugiej strony, chociaż ich nie doceniano, cieszyli się pewnym szacunkiem. Ich siła miała źródło w sztuce: służąc u shei, śpiewali i grali dla niego, wychwalali go w swoich pieśniach, tak że rosła jego sława. Jeśli ich jednak przepędzono, wykorzystywali swoje artystyczne talenty, żeby się zemścić: ich pieśni, dokądkolwiek dotarły, nabierały charakteru satyrycznego i kpiącego, ośmieszały i poniżały danego wodza, a tym samym wszystkich podległych mu ludzi. Z czasem pojawili się wśród muzyków rodowici Saharyjczycy. Jednak tradycyjne stare pieśni uległy radykalnej metamorfozie z chwilą inwazji wojsk marokańskich, ucieczki Saharyjczyków z kraju i podjęcia walki o niepodległość. Teksty przybierały stopniowo coraz bardziej polityczny charakter. Ich zadaniem stało się ożywianie nadziei na odzyskanie zagarniętych terenów. Nawoływały wszystkich do przeciwstawienia się najeźdźcy. Inny jest też rytm tych nowych, współczesnych pieśni saharyjskich w porównaniu z tradycyjnym: energiczniej gra tam perkusja, która stanowi główny instrument. I chociaż obecna muzyka saharyjska w dalszym ciągu zdradza pokrewieństwo z miłością, ma bardzo zmieniony zestaw instrumentalny: flet, fbal - tradycyjny bęben oraz tidinitt - instrument podobny do gitary ustąpiły miejsca gitarom elektrycznym, akordeonowi i saksofonowi. Śpiewak, wykonujący partie solowe, chociaż nadal występuje z chórem, zyskał pierwszeństwo, jakiego nigdy przedtem nie miał. Jedynie pieśni religijne pozostały niezmienione i w dalszym ciągu towarzyszą im tradycyjne bębny fbal. Podczas przejażdżek, które ciągle odbywamy łazikiem, pomiędzy kierowcą a moją młodą towarzyszką powstał rodzaj przyjacielskiej rywalizacji, zawsze kończącej się kompromisem: za każdą taśmę z muzyką saha- 54 ryjską, którą puszcza Azman, Dumacha żąda w zamian wysłuchania porcji ballad hiszpańskich lub latynoamerykańskich. - Teraz my wybieramy! - wykrzykuje, włączając mnie zawsze w swoje żądania, jakby chciała nadać im większą wagę, chociaż mnie w zasadzie jest wszystko jedno. Wtedy Azman uśmiecha się i spośród całego stosu kaset, jaki wozi ze sobą w samochodzie pod grubą czerwoną kapą, wygrzebuje taśmę z bolerami lub romantycznymi pieśniami. I tak przemierzamy pustynię wzdłuż i wszerz, w rytm zmieniającej się muzyki. Dzisiaj znowu jechaliśmy naszym łazikiem po tej płaskiej przestrzeni, kierując się do obozu Aousard, kiedy nagle ujrzeliśmy w oddali młodego człowieka, około dwudziestoletniego, śpieszącego w tym słońcu piechotą za wielbłądem. Kiedy się zbliżyliśmy, zaczął nam dawać znaki. Stanęliśmy. Poprosił o łyk wody. Azman, nasz kierowca, zawsze ma ze sobą w bagażniku pełen bidon, jak przystało na współczesnego nomadę. Napiwszy się, młodzieniec opowiedział nam, że musi doprowadzić wielbłądzicę aż do obozu. Był trochę zły, bo zostawili go samego z tym zadaniem, a wielbłądzica nie była zbyt posłuszna. Nie mógł nawet zatrzymać się na dłuższą pogawędkę z nami, bo zwierzę zaraz oddaliło się o dobry kawałek. Podziękował Azmanowi za wodę i pobiegł je dogonić. W palącym słońcu. - Dlaczego nie wsiądzie na wielbłąda, żeby go zawiózł do obozu, tylko wlecze się za nim w tym upale? - spytałam zdziwiona. - To dzika wielbłądzica, nie da się jej dosiąść. Minął dłuższy czas i ponownie byliśmy zupełnie sami na pustyni, straciwszy z oczu młodzieńca i jego nieznośne zwierzę. Nagłe dostrzegliśmy, że z przeciwnej strony zbliża się ku nam inny samochód - furgonetka z otwartym tyłem. Zatrzymaliśmy się. Oni i my. Po zwyczajowych powitaniach ludzie z tamtego samochodu spytali nas, czy nie spotkaliśmy młodzieńca z wielbłądzicą. Szukali go, by załadować zwierzę na furgonetkę. Azman wskazał im, gdzie mogą go znaleźć. Nie pytaj, jak mógł dać im jakiekolwiek wskazówki w tej okolicy, gdzie ktoś nietutejszy zgubiłby się po zrobieniu stu kroków. Ja od dawna wiem, że jestem bezradna nawet na oznakowanej drodze i że moja orientacja w terenie równa się zeru, ale zapewniam, że tutaj, na tej algierskiej hamadzie, by znaleźć drogę, trzeba umieć rozmawiać z kamieniami. Wielbłądy w dalszym ciągu świadczą tu o zamożności, ale w obozach nie widziałam ich zbyt wiele. Może stada pasą się na bedia, pastwiskach 55 1 na terenach wyzwolonych, chociaż słyszałam tylko o trzodach kóz. Rodziny uchodźców mają zwykle po kilka zwierząt. Zwykle włas'nie parę kóz, które mogą wzbogacić nieco tutejszy jadłospis rodziny - przede wszystkim w mleko i od czasu do czasu w mięso. Wokół każdego obozu stoi szereg zagród o wyglądzie bardziej surrealistycznym, niż sobie możesz wyobrazić: wysokie płoty z puszek, żelastwa i plastikowych bidonów po-utykanych razem, zgodnie z zasadami recyklingu. Tu, gdzie nic nie ros'nie, niemożliwe i nie do pomyślenia byłoby zamykanie zwierząt za sriba -płotem uplecionym z gałęzi talha, tego krzewu z rodziny akacji, o którym już wspominałam w jednym z moich wcześniejszych listów. Za taką zagrodą przetrzymywano trzody nocą w czasach, kiedy Sahara Zachodnia była jeszcze wolna. W tych „recyklingowych" zagrodach stoi zwykle siedem czy osiem kóz, czasami para wielbłądów. Codziennie kobiety lub dzieci zanoszą im resztki jedzenia w wiadrze, które jest też dziełem recyklingu: wielką puszką albo obciętą dolną częścią plastikowej butli, do której przymocowano drut jako rączkę. Kozy musiały przyzwyczaić się do nowej diety, bo nie rośnie tu przecież najmniejsze źdźbło trawy. Ludziom też nie było łatwo przywyknąć do jedzenia, które w niczym nie przypomina ich tradycyjnych potraw. Kiedy Saharyjczycy byli nomadami, zajmującymi się pasterstwem i majątek człowieka mierzono tym, że miał, na przykład, sto wielbłądów, podstawę wyżywienia stanowiło mleko (wielbłądzie lub kozie), mąka z jęczmienia uprawianego na pustyni (powoli zastępowana żytnią), mięso - również z wielbłąda lub kozy - chociaż tylko od czasu do czasu i niektóre jarzyny, daktyle oraz trochę owoców. No i oczywiście herbata i cukier, których zresztą w dalszym ciągu nigdzie nie brakuje. Pytam sama siebie, czy kiedyś powrócą tamte czasy. Mam jednak wrażenie, że zmiany, które wymusiła tutejsza rzeczywistość, są nieodwracalne. Przetrwają tylko, jako relikty przeszłości, liczne narzędzia i przedmioty codziennego użytku, które być może, gdyby nie istnienie Muzeum Narodowego Sahary, zniknęłyby w morzu niepamięci wraz z innymi rzeczami, które przeminęły. Struktura i skład społeczeństwa saharyjskiego też się przecież zmieniły. Wyznam, że wizyta w muzeum wywołała we mnie dziwną nostalgię. Być może to efekt mało realistycznego romantyzmu, który tkwi w mojej naturze. Faktem jest, że społeczeństwo saharyjskie wkroczyło w erę nowoczesności. Nie wiem, ile warta jest moja opinia, ale wierzę, że nikt jej nie uzna za negatywną. Kiedyś było zhierarchizowane, złożone z plemion 56 lub gabita, które nigdy nikomu nie podlegały ani nie zostały zjednoczone pod jakimś najwyższym autorytetem czy centralną władzą. Były to grupy społeczno-ekonomiczne w miarę niezależne, przy czym ich autonomia nie była całkowita, bo i stosunki pomiędzy plemionami czy też pozycje, jakie zajmowały we wzajemnych stosunkach, bywały rozmaite. Najwyżej w hierarchii lokowały się plemiona wojowników, reprezentujące siłę, oraz te, które cieszyły się prestiżem ze względów religijnych. Wojownicze plemiona nie demonstrowały zbytnio swojej siły wobec tych drugich, z szacunku dla ich pobożności i wiedzy, a także z respektu dla ich „władzy" religijnej, wzbudzającej pewien, prawdopodobnie zabobonny, lęk. Plemiona, które trudniły się pasterstwem, znajdowały się na niższym szczeblu tej drabiny i często musiały płacić daninę innym, w zamian za ochronę. Ale wszyscy zaliczali się do bedian, „białych ludzi". Ich role przenikały się wzajemnie, bo chociaż istniał wyraźny podział na tych, którzy się modlili, tych, co walczyli, i tych, co hodowali bydło, wojownik mógł być, na przykład, właścicielem stada (i faktycznie wszystkie rodziny w mniejszym lub większym stopniu zajmowały się hodowlą), a pasterz mógł studiować u mędrca lub walczyć u boku wojownika. Mężczyźni z grup wyższych mogli żenić się z kobietami z innych grup (ale nigdy odwrotnie). Tymi, których absolutnie nie uznawano za bedian (białych ludzi), choćby mieszkali na Saharze, byli rzemieślnicy maallamin i muzycy iggauen. Jeszcze niżej plasowali się niewolnicy - nawet ci, którzy byli wyzwalani lub sami kupowali sobie wolność. Harratin - niewolnikami - byli zwykle Murzyni, pochodzący z południa. Stanowili część rodziny, pracowali dla niej i nie traktowano ich źle. Ich potomstwo zyskiwało członkostwo plemienia, ale pozostawało własnością pana. Przynależność do grupy i ścisły z nią związek doszły do takiej skrajności, że harratin uważali się (i byli uważani) za synów danej rodziny. Kiedy rozdzielano łupy wojenne lub inne dobra, oni także otrzymywali swoją część, a jeśli chcieli obchodzić jakąś uroczystość, mogli zabić zwierzę ze stada, jak każdy inny syn rodu. Maallamin również stanowili część plemienia. Pochodzili przeważnie z zachodu, jak muzycy z Mauretanii, i oferowali swoje usługi rodzinom bedian, w zamian za jedzenie i ochronę. Żyli wspólnie, ale nie mieszali się z nimi. Mężczyźni pracowali przy obróbce drewna i kości oraz metali -złota, srebra i żelaza. Ich kobiety przygotowywały skóry i były prawdziwymi mistrzyniami w sztuce garbowania i wytłaczania. Spod rąk rzemieślników wychodziły dywany, poduszki, bukłaki, sznury, siodła, tabakiery i pudełka. Widziałam w muzeum mnóstwo takich przedmiotów. Na przykład siedzenia do j azdy na wielbłądach, różne dla kobiet i dla mężczyzn. S iedzenie 57 dla kobiety, amchagab, jest bardzo ciekawie skonstruowane, a ponadto można go używać także do innych celów. Wyobraź sobie prostokątną konstrukcję z drewna, ramę z czterema nóżkami, jakby stoliczek z wklęsłym blatem, przeplatanym paskami ze skóry. Jeżeli nóżki są ustawione do góry, urządzenie służy do siedzenia na wielbłądzie, jeśli w dół - bywa używane w obozie, w namiocie jako stolik lub pólka. Torby też są różne dla kobiet i dla mężczyzn. Kobiety trzymają swoje rzeczy w czymś w rodzaju skórzanych poduszek w kształcie rombu, bardzo dużych, otwieranych po przekątnej z jednej strony: przez ten otwór wkłada się do środka bieliznę i inne osobiste przedmioty. Dla mężczyzn rzemieślnicy wyrabiali, również ze skóry, wielkie torby w kształcie cylindrów, które można było przymocować do siodła wielbłąda. Dla pasterzy, którzy chodzili pieszo, szyto torby mniejszych rozmiarów. Spośród wszystkich tych przedmiotów, najbardziej zaskoczył mnie jednak widok rozmaitych narzędzi rolniczych. Stałam dosłownie z otwartymi ustami, kiedy dotarło do mnie, że plemiona saharyjskie... uprawiały pustynię. Nikt nie posiadał ziemi na własność, ale po deszczach każda grupa - plemię czy gabita - siała jęczmień na graras, maleńkich poletkach, w tych miejscach, gdzie ziemia była uprawna, usytuowanych w niższych partiach terenu, gdzie woda i wilgoć utrzymywały się dłużej. Wielbłądy służyły wtedy jako zwierzęta pociągowe, orząc rolę. To fascynujące - odkrywać po kolei, jak pełna życia może było pustynia dla kogoś, kto potrafi ją zrozumieć. I smutne - uzmysłowić sobie, ile błędów popełnili hiszpańscy kolonizatorzy: nie wspomogli w żaden sposób życia pustyni, nie rozwinęli uprawy ziemi. Zadali jedynie twardy cios społeczeństwu nomadów. Od chwili, gdy w 1958 roku Sahara Zachodnia stała się prowincją hiszpańską, rozpoczął się szybki proces osadnictwa i „uzachodniania", co miało poważne konsekwencje, między innymi utratę wielu praw przez saharyjskie kobiety. Trzeba było dopiero wygnania, ciężkich warunków w obozach w Tinduf, żeby odzyskały swoją pozycję w społeczeństwie. Społeczeństwie, które ulegało błyskawicznym przemianom i obecnie jest o wiele bardziej egalitarne. Nie ma już wojowników, świętych mężów i pasterzy: są tylko mężczyźni i kobiety, a wszyscy starają się godnie przeżyć w niegodnych okolicznościach. Ostatni świadkowie przeszłości usze opowiedzieć coś ciekawego, co wydarzyło mi się w wilai Al- -Ujun. Ale pozwól przedtem, że cię wprowadzę w temat. Kiedy przebywałam w Rabuni, w centrum administracyjnym, czekając na zielone światło dla mojego projektu, miałam okazję rozmawiać z różnymi osobami, które udzieliły mi wielu pożytecznych informacji. Podczas obiadu siedziałam przy jednym stole z Saharyjczykiem, znającym doskonale włoski. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że zajmował się współpracą z Włochami. Wyglądał imponująco. Wysoki, dobrze zbudowany. Ubierał się tradycyjnie, w elzem - czarny turban i w derrah - szeroką otwartą po bokach tunikę. Ta, którą nosił, była niepokalanie biała, i dzięki temu wyglądał wspaniale. Rozmawiał z różnymi ludźmi przy stole, głos miał dźwięczny, a sposób mówienia sympatyczny i ujmujący. Kiedy poznał cel mojej podróży, podał mi natychmiast nazwiska kilku starszych kobiet. Ich współpraca z Frontem Polisario, a także działalność i zaangażowanie w walkę wyzwoleńczą od początku konfliktu spowodowały, że cieszą się wielkim szacunkiem całego społeczeństwa. Serdecznie mi radził, bym spróbowała przeprowadzić wywiad z którąś z nich. Jego spojrzenie na sprawę wydało mi się interesujące. Zapisał mi swój adres w notesie. Cieszyło mnie, że mam już coś w ręku, jakieś nazwiska, że mogę pytać w wilajach o konkretne osoby. Tłumaczka jest całkowicie do mojej dyspozycji i pozostawia mi wszystkie decyzje. Przypuszczam, że nie chce wpływać na moją pracę swoimi sugestiami czy propozycjami, zajmuje się tylko sprawami porządkowymi i służy mi pomocą. 59 Kiedy dotarłyśmy do Ał-Ujun, miałam już zaplanowane odnalezienie jednej z rewolucjonistek. Ledwo się zainstalowałyśmy, odwiedził nas wali - gubernator prowincji, korpulentny mężczyzna w sile wieku, ubrany w skórzaną kurtkę i oczywiście w elzem. Wiedział już o moim przybyciu i przyszedł się przywitać. Siedzieliśmy na podłodze w domku z cegieł z eternitowym dachem - u rodziny, u której się zakwaterowałyśmy. Du-macha, moja tłumaczka, przygotowywała herbatę. Podłoga w saharyjskich domostwach - w brezentowych namiotach -jaima, i w domkach z cegły -jest zwykle przykryta dywanami i chodnikami. Pod jedną ze ścian, na niskich półeczkach składa się na dzień dokładnie zwinięte kołdry, które nocą zabezpieczają przed przeraźliwym zimnem pustyni. Wśród tych wielobarwnych zwojów ułożone są też prostokątne, twarde poduszki, które proponuje się gościom, by mogli się wygodnie oprzeć o ścianę, siedząc na ziemi podczas rozmowy i picia herbaty. Wali był zaszokowany informacją, która dotarła do jego uszu i którą mi grzecznie wypomniał. Otóż powiedziano mu, że chcę rozmawiać wyłącznie z kobietami. Przyszedł sprawdzić, czy tak jest istotnie. Wyjaśniłam mu, że przyjechałam opisać życie kobiet saharyjskich, dlatego interesowały mnie rozmowy z nimi. - Uważam, że powinnaś porozmawiać też z naszą starszyzną. Na pewno będą mieli wiele do powiedzenia. - Oczywiście, to będzie dla mnie prawdziwy zaszczyt - odparłam natychmiast. Zawsze miałam wielki szacunek dla starszych. Uwielbiam siedzieć i słuchać tego, co zechcą opowiedzieć o swoim życiu, przeszłości, uczyć się od nich, czerpać z ich doświadczenia i wiedzy. Społeczeństwa zachodnie starają się obecnie zminimalizować wartość całego tego bogactwa, natomiast w narodzie saharyjskim starzec, seiibaini, cieszy się nadal wielkim poważaniem. „Starzec, który leży, wie to, czego nie wie młody, który stoi" - mówi przysłowie, odnoszące się do mądrości, jakiej nabywamy wraz z upływem czasu. Gubernator wydał się zadowolony z mojej odpowiedzi i długo jeszcze rozmawialiśmy na ten temat. Kiedy moja towarzyszka opowiadała mu o mnie i mojej podróży do Afganistanu, wali nie wierzył własnym uszom: - Jeździłaś do Afganistanu talibów? -Tak. - Są kobiety, które wewnątrz są mężczyznami, tak jak bywają mężczyźni, którzy w środku są tak naprawdę kobietami - odpowiedział. Nie wiedziałam jak powinnam wytłumaczyć sobie ten komentarz, milczałam więc, by nie popełnić gafy. 60 - Masz odwagę mężczyzny - dodał w formie komplementu. Przyjęłam to należycie. To nie było miejsce ani czas na dyskusję o wyłączności pewnych cech. Z całą pewnością wali powiedział to z szacunkiem i podziwem i choć jego pochwała dotarła do mnie przez specyficzny „filtr", nie widziałam powodu, by się obrażać. Rozumiem, że z jego punktu widzenia to był najwyższy komplement. Dlatego go przyjęłam. Chociaż... Jest pewne podanie saharyjskie, które dowodzi, iż odwaga nie jest wyłącznym przywilejem mężczyzn ani nigdy nim nie była. Posłuchaj: Był sobie raz mężczyzna - tchórz. Pewnego dnia, kiedy jego namiot zaatakowali gazzi - zgraja wojowników na wielbłądach - w poszukiwaniu łupu, przerażony wybiegł i uciekł. Pędził bez tchu, aż dotarł do nieznanego mu miejsca, gdzie ujrzał przepięknego konia w uprzęży i z przytroczoną do siodła szpadą. Na siodle był napis: „Ten, kto posiada tego konia i tę szpadę, zwycięży stu wojowników". Tchórzliwy mężczyzna wsiadł na tajemnicze zwierzę, które zaprowadziło go aż do obozu, ukrytego wśród wydm. Wszyscy, którzy przeczytali inskrypcję na siodle, byli zachwyceni. Natychmiast zaprowadzili go przed oblicze shei. Ten zaproponował mu, by pozostał wśród nich. Potrzebowali pomocy tak wielkiego wojownika, by pokonać wroga, który atakował ich niemal codziennie. W zamian shei zaproponował mu swoją córkę za żonę. W noc poślubną mężczyzna, nie wiedząc, jak wyplątać się z matni, wyznał żonie swoje tchórzostwo, które go martwi i nie pozwala mu brać udziału w walkach. Młoda kobieta bez chwili wahania zaoferowała się, że zastąpi go na placu boju. Codziennie, przebrana w strój męża, wsiadała na jego konia i ujmowała w dłoń jego szpadę, po czym wyjeżdżała wraz z innymi mężczyznami zfrig - obo-1 zowiska namiotów - by zetrzeć się z wrogiem, dziesiątkując jego oddział i zaskakując wszystkich swoją odwagą. : Kobieta co noc próbowała przekonać męża, by ten także zdecy- dował się walczyć. W końcu zgodził się. Koń, przyzwyczajony do potyczek, kiedy tylko tchórz wsiadł na niego, puścił się galopem, niosąc swego jeźdźca w sam środek najzacieklejszej bitwy, tak że ten nic nie mógł na to poradzić. A ponieważ miał w ręku szpadę, wrogowie padali ranni na jego drodze. Tego dnia wróg został ostatecznie pokonany. Od tego czasu ów tchórz zmienił się w dzielnego wojownika -dzięki miłości i odwadze swojej żony. 61 Tutaj wiadomości przenoszą się szybko. Nie wyobrażasz sobie nawet, w jakim tempie! Człowiek odpowiedzialny za opiekę zdrowotną w miejscowym szpitalu, który zwiedzałam w tych dniach, dowiedział się, że interesuje mnie wszystko, co związane, z medycyną naturalną i tradycyjnymi lekami. Nie zdziwiło go to zupełnie. Dał mi nazwisko i adres starszej kobiety, lekarki--znachorki, która do dziś przyjmuje w swoim namiocie wszystkich, proszących ją o lekarstwa. Zanim wybrałam się w tę podróż, wiedziałam o istnieniu w tradycyjnym społeczeństwie saharyjskim takich kobiet, tabita, które zawsze praktykowały ten rodzaj medycyny, zwanej tu „zieloną". Wiedziałam też, że cieszyły się one wielkim szacunkiem i miały dużą wiedzę na temat leczniczych właściwości roślin i innych naturalnych środków. Nie wiedziałam natomiast, że funkcjonują do dzisiaj i że ich wiedza przetrwała wraz z nimi. Moja tłumaczka poczyniła niezbędne przygotowania i staruszka zgodziła się przyjąć nas w swoim namiocie, gdzie dwa razy w tygodniu odwiedzają ją pacjenci. Jest to obszerne pomieszczenie, z podłogą pokrytą czerwonym dywanem w geometryczny wzór i wewnętrznymi ścianami podbitymi, jak wszystkie jaima, cienkim materiałem, w tym wypadku pomarańczowym. Kobieta ubrana była w tradycyjną czarną melhfa, dyskretnie drukowaną w czerwone, zielone i żółte wzory. Jedna z jej córek zaraz przyniosła mechmar, mały piecyk węglowy i tacę na trzech nóżkach, na której stało nakrycie do herbaty. Kiedy wymieniłyśmy już zwyczajowe grzeczności i moja tłumaczka po raz enty powtórzyła w języku hassanija, kim jestem i jaki jest cel mojej podróży, córka zaczęła parzyć herbatę na moją cześć. Tymczasem staruszka powiedziała nam, że niewiele pozostało kobiet, praktykujących to zajęcie. Chciała nauczyć swoje córki znajomości i rozróżniania roślin, tak by mogły przygotowywać wszelkiego rodzaju lekarstwa, ale młode nie okazały się zbyt pojętne, czego ona bardzo żałuje. Kobieta, zajęta szykowaniem herbaty, uśmiechnęła się do mnie, potwierdzając słowa matki: zna się trochę na roślinach, ale nie wie nawet, jak większość z nich się nazywa. Tabita opowiedziała nam też, jak zainteresowała się „zieloną medycyną" i kto był jej mistrzynią. Chociaż niektórzy mężczyźni też znają się na właściwościach terapeutycznych roślin (używają ich przede wszystkim do leczenia ran), to wiedza ta przekazywana z pokolenia na pokolenie pozostaje domeną kobiet. Ją wprowadziła w tajniki tej sztuki teściowa. 62 - Matka mojego męża była bezpłodna, ale, jak każda z nas, chciała mieć synów. Udała się zatem do kobiet, które słynęły z umiejętności leczenia wszelkich chorób, i oddała się w ich ręce. Te leczyły ją na różne sposoby, używając ziół i plastrów. Kiedy uznały, że nadszedł moment, kiedy ich leki powinny już przynieść pożądany efekt, matka mojego męża musiała zamknąć się ze swoim mężem w namiocie, w którego wnętrzu unosiły się wonie rozmaitych naparów z roślin. Ułożyli się tam oboje, a kiedy wyszli z jaima, moja teściowa była w ciąży. Jej radość nie miała granic, wdzięczność również. Wtedy właśnie zdecydowała się nauczyć leczenia i poprosiła kobiety, które uwolniły ją od bezpłodności, by pomogły jej zapoznać się z tą sztuką. Została wśród nich tyle czasu, ile było trzeba, żeby nauczyć się nazw wszystkich roślin, ich używania, sposobu przygotowywania i dozowania. W ten sposób stała się tabita. Ona nauczyła mnie wszystkiego, co wiem. To było jeszcze przed inwazją Maroka, po której schroniliśmy się w obozach. Ledwie skończyła swoją opowieść, do namiotu weszły trzy młode kobiety. Przyszły do staruszki po lekarstwa na swoje dolegliwości. Poprosiłam tłumaczkę, by spytała znachorkę i jej pacjentki, czy pozwolą mi zostać i wysłuchać porady. Żadna z nich nie miała nic przeciwko temu. Wtedy staruszka posłała jedną z córek po „swoje rzeczy". Spodziewałam się, że zobaczę batat-yelud, drewnianą skrzynkę na leki, którą tabita dawniej nosiły zawsze przy sobie, wędrując z jednego osiedla do drugiego i kurując chorych swoimi ziołami. I tu jeszcze raz rzeczywistość zadała kłam moim wyobrażeniom. Młoda kobieta przyniosła wielką podniszczoną torbę sportową i przepastny biały worek, wszystko wypełnione aż po brzegi rozmaitymi paczuszkami w przezroczystym plastiku. Gdzie się podziały piękne dawne wory z ozdobnej skóry! Kobieta zaczęła grzebać w torbach, odkładając jedne paczuszki na bok, otwierając inne, aż rozmaite proszki, liście, kryształy o różnych kolorach, zapachach i konsystencjach znalazły się na dywanie. Następnie zaczęła wydawać polecenia córkom i pacjentkom, mieszając przy tym jedne składniki z innymi, podczas gdy ja i Duchma piłyśmy herbatę. Pacjentki były, jak już mówiłam, bardzo młode i piękne, okryte melhfa w jaskrawych barwach. Jedna z nich prosiła o lek na nerki; druga chciała pozbyć się pozostałości po przebytym poronieniu; trzecia podejrzewała, że jest bezpłodna. Wszystkie trzy już wielokrotnie przebywały w szpitalu, ale lekarze nie byli w stanie im pomóc. - Tylko ona leczy naprawdę - skomentowała jedna z nich, mówiąc naturalnie o tabita. - Zielona medycyna jest najlepsza - stwierdziła staruszka tonem wyjaśnienia, jakby chcąc nieco złagodzić tę zdecydowaną wypowiedź. 63 I rzeczywiście, jak opowiadała, ciągle jeszcze odwiedzają jej namiot kobiety z różnych stron, nawet z Algierii i Mauretanii; a kiedy była młoda i mogła swobodnie się poruszać, jeździła wszędzie tam, gdzie jej potrzebowano. Między jednym wyjaśnieniem a drugim wręczyła kobiecie, która chciała zajs'ć w ciążę, kulkę z gęstej masy w kolorze ciemnobrązowym, zawiniętą w przezroczysty plastik, sporządzoną z tłuszczu, nasion i rozmaitych roślin. Kazała jej robić z tego mniejsze kulki - wielkos'ci orzecha laskowego - i stosować jak czopki, by wyleczyć bezpłodność. - Znam ponad sto sześćdziesiąt leczniczych ziół, które rosną na pustyni. Poza tym są jeszcze minerały i kamienie - tłumaczyła mi. - Rośliny powinno się zbierać w porze deszczowej, kiedy są najbardziej rozwinięte. Niektóre można znaleźć tylko na bedia, tam gdzie są koczownicy. Dawniej sama chodziłam je zrywać, przynosiłam całe worki. Teraz szukają ich dla mnie ludzie, którzy tam koczują. Potrafią rozpoznać i nazwać te rośliny. Przysyłają mi też zioła i kamienie z terenów okupowanych, a czego nie mogę sama zdobyć, kupuję w Tinduf. Każda roślina wymaga innego przygotowania i dozowania, nawet każda część tej samej rośliny może dawać inny skutek, tak że całość służy jako lek na różne choroby. Wykorzystuje się wszystko: liście, nasiona, kwiaty, korę, korzenie, żywicę... Istnieją zioła i rośliny niemal na wszystko. Wiele matek zna niektóre ich właściwości i używa naparów i herbatek z tych ziół jako domowych leków. Największą „gwiazdą" wśród tych roślin, jak mi opowiadano, jest drzewo talha: żywicę z niego, zwaną elk, a u nas znaną jako guma arabska, pozyskuje się z pnia i po skrystalizowaniu używa jako środka uspokajającego. Inna roślina stosowana jest jako antidotum na jad węży lub skorpionów, a z kolei w postaci maści dobrze wpływa na stawy. W mera, czerwony kamień, zmielony na proszek i wymieszany z miodem, pomaga na choroby oczu; a goździk, lekrenful, którego już praktycznie nie można zdobyć, był podstawowym składnikiem wielu lekarstw - np. uśmierzał ból zębów, a zmieszany z kozim tłuszczem stanowił doskonały krem na suchą skórę. Oto cała wiedza. Zapewniam, że ta kobieta nie wydała mi się szarla-tanką, ale profesjonalistką. Zdziwiło mnie, że nie byłam jedyną cudzoziemką, odwiedzającą jej jaima, lecz okazuje się, że przyjeżdżało tu już wielu dziennikarzy z różnych krajów, żeby zrobić z nią wywiad lub napisać reportaż o niej i jej działalności. Mówiła mi, że szwajcarscy przyrodnicy chcieli nawet zabrać ją ze sobą, by dogłębnie przestudiować jej metody. Brama wejściowa do cciilriiin w Rabuni, gd/ie mieszczą biura protokołu i administracja 64 Drzwi do saharyjskich domów zawsze są otwarte i kobiety często odwiedzają się wzajemnie Jestem wdzięczna, że zgodziła się mnie przyjąć. Nie tylko ze względu na malowniczość i urodę tego miejsca. Atrakcyjne wydało mi się nie to, co w tej kobiecie anegdotyczne, lecz fakt, że mogłam porozmawiać z osobą, która potwierdza odwieczny wysoki status kobiet saharyjskich. Jednak myślę, że „zmiana warty" nastąpi nie za sprawą córek, syno-wych czy wnuczek tych niewielu tabita, które jeszcze pozostały, lecz młodych kobiet, które studiowały medycynę za granicą, korzystając ze stypendiów państw i rządów krajów życzliwych narodowi saharyjskiemu. Pracują już one w wielu szpitalach i przychodniach dla uchodźców. Z rozmów z tutejszymi lekarkami i personelem medycznym dowiedziałam się, że człowiek z ludu, zanim trafi do szpitala, próbuje różnego rodzaju leków domowych czy ziół. Niemniej powiedziano mi też, że powoli rośnie kultura sanitarna narodu, a z fachowych porad korzysta coraz więcej osób. To skutek dosyć częstych kampanii zdrowotnych, organizowanych przede wszystkim w pierwszych latach uchodźstwa, ale także i teraz. Przywiązuje się do nich dużą wagę, bo przy permanentnym braku środków największy nacisk trzeba kłaść na profilaktykę. Dzisiaj mocniej niż kiedykolwiek czułam, że powinieneś być tu ze mną i utrwalić swoim aparatem te obrazy, które pokusiłabym się nazwać historycznymi! Okazało się, że wali z Al-Ujun dotrzymał słowa i zorganizował mi spotkanie ze starszyzną osiedla. Kiedy szliśmy do jaima, ktoś zwoływał ich na spotkanie przez megafon. To jeszcze ciągle mnie ciekawi. Te szczegóły, te kontrasty, które tak bardzo zaskakują w codziennym życiu uchodźców. System megafonów pełni tutaj rolę telefonu lub miejscowego herolda. W taki sposób zwoływane są zebrania, tak się ogłasza wszelkie umowy, wzywa kogoś do stawienia się, przekazuje najnowsze wiadomości... Ponieważ musieliśmy jeszcze chwilę czekać, żeby nie stać na słońcu, zrobiliśmy rundkę dookoła obozu i kiedy wróciliśmy, w jaima na dywanie siedziało już trzech mężczyzn. Rozmawiali żywo ze sobą, a obok nich młody człowiek, ubrany w wojskowy mundur, przygotowywał w milczeniu herbatę. Wchodząc, zdjęliśmy obuwie, przywitaliśmy się i usiedliśmy z boku. Chyba byłam dość przejęta. Miałam przed sobą trzech starców, trzech wspaniałych shei, dawnych wodzów plemiennych, wyglądających imponująco w swoich czarnych elzem, brodatych, jasnookich i we wspaniałych derrah - tunikach. Dwóch z nich nosiło tuniki niebieskie, ozdobione na piersiach i wokół szyi aplikacjami koloru kości słoniowej. Tunika trzeciego była biała, ze złotymi haftami. 5 - Kobiety pustyni 65 Cechowała ich niezwykła godność. A kiedy zaczęła się rozmowa, jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie jasnos'ć ich wypowiedzi, szczera i sprawiedliwa ocena rzeczywistości. Ci ludzie przeżyli przecież wszystkie kluczowe momenty najnowszej historii Sahary Zachodniej! Kolonizację i dekolonizację. Byli obywatelami hiszpańskimi od chwili, gdy rejony Sakija-al-Hamra i Rio de Oro w 1958 roku stały się prowincją hiszpańską, mimo ruchów wyzwoleńczych i nacjonalistycznych, aktywnych w poprzednich dekadach - nie tylko na Saharze Zachodniej przeciw Hiszpanii, ale także w Maroku i Algierii przeciw kolonizatorom francuskim. Utworzenie w roku 1956 Narodowej Armii Wyzwolenia Sahary przysporzyło wielu poważnych problemów rządowi hiszpańskiemu, bo jego armia była bez przerwy atakowana i często następowały drobne potyczki. Ci starcy przeżyli, razem z całym narodem, wojskową inwazję Maroka, wojnę i uchodźstwo. Byli świadkami zmian, które w krótkim czasie pojawiły się w strukturze i funkcjonowaniu ich społeczeństwa. Jak widzisz, to wyjątkowi ludzie. Postaram się zrelacjonować dokładnie naszą rozmowę. Kiedy większość tych wydarzeń miała miejsce, zarówno ty, jak i ja byliśmy jeszcze bardzo młodzi. Wysłuchałam naprawdę pasjonujących opowieści. Pierwszy mówił starzec w błękitnej tunice, siedzący po mojej lewej ręce. Przedstawił się jako były członek Generalnego Zgromadzenia Sahary, Yemaa, uznanego przez rząd hiszpański w roku 1967 jako ciało o charakterze doradczym, składającego się ze szczególnie szanowanych Saha-ryjczyków, z przedstawicielstwem w Kortezach. Niedługo potem powstał Narodowy Ruch Wyzwolenia Sahary. Od roku 1965 ONZ naciskała na Hiszpanię, by rozpocząć proces dekolonizacji. - Byliśmy w bardzo dobrych stosunkach z kolonizatorami. Bo Hiszpania była z nami do chwili, kiedy podpisała w Madrycie Trójstronną Umowę z Mauretanią i Marokiem. Wtedy sprzedała nas, jakbyśmy byli stadem kóz. To pewne. Jeżeli Franco w ogóle zrobił kiedyś coś dobrego, to to, że zagwarantował Yemaa prawo do samostanowienia swego narodu - aż do 20 sierpnia 1974 roku, kiedy państwo hiszpańskie oficjalnie ogłosiło, że w pierwszym półroczu 1975 roku odbędzie się referendum, o które wystąpiła ONZ. Tegoż roku, kiedy Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze ogłosił wyrok, odmawiając Maroku jakichkolwiek praw do Sahary Zachodniej, a rząd hiszpański zaczął rozmowy z Frontem Polisario, król Maroka, Hasan II, mimo że już zapowiedział, że nie będzie się sprzeciwiał nawet niepomyślnemu dla siebie wyrokowi, rozpoczął inwazję na te tereny. Tak zaczął się Zielony Marsz. W efekcie podpisania umów w Ma- 66 drycie 14 listopada tego samego roku (kiedy Franco był umierający) rząd hiszpański wycofał się i rozdzielił Saharę pomiędzy Mauretanię i Maroko. - My, Saharyjczycy - ciągnął starzec - nie mieliśmy nigdy żadnego pana: ani sułtana, ani diabła. Ja pochodzę z Al-Ujun. Mam osiemdziesiąt siedem lat i nie pamiętam, by Maroko miało kiedykolwiek ziemie, studnie czy przodków na naszych terenach. Ani moi dziadowie, ani pradziadowie nigdy nie widzieli Marokańczyków na Saharze. Kiedy wojska marokańskie weszły nocą do Al-Ujun, przyszedłem aż tutaj z moimi dwoma synami. Reszta mojej rodziny nadal tam jest. Z Hiszpanami było nam dobrze. To też jest prawda. Zarówno lekarz saharyjski, którego poznałam w jednym z obozów, jak i właściwie wszyscy, z którymi rozmawiałam, twierdzą to samo. Wyraźnie jednak podkreślają różnicę pomiędzy rządem hiszpańskim a ludnością cywilną. Trzeba przyznać, że proces kolonizacji hiszpańskiej różnił się bardzo od metod stosowanych przez Francję w sąsiednich krajach Afryki Północnej. Hiszpanie zajęli wybrzeże Sahary Zachodniej, by rozwinąć handel i eksploatować łowiska u wybrzeży Atlantyku. Te związki handlowe datują się już od XV wieku, kiedy to Hiszpania i Portugalia podpisały w 1497 roku traktat w Tordesillas. Stosunki z „hiszpańską" Saharą zepsuły się i zmieniły w wojnę dopiero w 1956 roku. A nawet wtedy saharyjskie ataki kierowane były wyłącznie przeciw wojsku - nigdy przeciw ludności cywilnej, z którą Saharyjczycy żyli przecież wspólnie od wielu pokoleń. Zresztą ludność ta, kiedy rozpoczęła się inwazja marokańska, bardzo pomagała Saharyjczykom w zdobyciu przepustek i papierów, potrzebnych do ucieczki z kraju. Do rozmowy włączył się następny shei, też w błękitnej tunice. Pod jego derrah rysowały się kształty, wskazujące, że nosi europejską marynarkę. Poruszył mnie ten szczegół, bo wyobraziłam go sobie natychmiast, biorącego udział, wiele lat temu, w oficjalnych spotkaniach z władzami hiszpańskimi, lub podróżującego do Madrytu, by reprezentować swój naród w Kortezach, kiedy Sahara Zachodnia była prowincją hiszpańską. - Jak Maroko może twierdzić, że stanowimy część ich narodu i że nasze ziemie należą do nich? My, Saharyjczycy, ani nie mówimy ich językiem, ani nie mamy podobnych obyczajów i tradycji. Jak mogą mówić, że należymy do nich? Pytanie pozostało bez odpowiedzi, choć było to nie tyle pytanie, co stwierdzenie, będące wyrazem raczej zdumienia niż niesmaku w stosunku do tego, co oczywiste. I nie trzeba żadnych dodatkowych argumentów, skoro sprawa jest jasna. Lekarz, o którym pisałam, zrobił podobną uwagę: 67 - To nie ludność hiszpańska była ich wrogiem. Wrogami byli ludzie u władzy, rząd, który nigdy nie pojmował charakteru Saharyjczyków, nie potrafił zrozumieć, że są inni niż Marokańczycy czy Algierczycy. Saharyj-czycy nie zdradzają - dodał, być może czyniąc aluzje do Maroka lub do rządu hiszpańskiego - a może do ONZ? Lub do wszystkich razem? - Nade wszystko cenimy wolność. Na naszych terenach życie nomadów jest uważane za synonim wolności. Shei w białej derrah, który przedstawił się jako pochodzący ze świętego miasta Asmara, rozwijał temat dalej: - Maroko wie, że nie ma żadnych praw do naszych terytoriów. Są po prostu naszymi sąsiadami. Niczym więcej. To, co dzieje się teraz w naszym kraju, i sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest rezultatem brudnych machinacji politycznych innych państw. Ale Sahara się nie podda. My, Saharyjczycy, nigdy nie wyrzekniemy się naszej ziemi. Nikt inny nigdy nie będzie miał do niej prawa. Nie będzie posiadał nawet jej skrawka. Nie dostanie jej w prezencie ani nie kupi. Sahara walczy. To inne kraje powinny przestać pomagać tym, którzy na to nie zasługują. Shei, siedzący na lewo ode mnie, spytał wtedy: - Kogo Hiszpanie tutaj zastali, kiedy weszli na Saharę? Nas czy Marokańczyków? Nie mamy nic przeciw narodowi hiszpańskiemu, ale dużo przeciw ich rządowi, który sprzedał nas po prostu Maroku jak bydło. Ktoś opowiadał mi, że w ostatniej fazie obecności Hiszpanii na Saharze Zachodniej, kiedy władze okrutnie tłumiły manifestacje na rzecz niepodległości, niektórzy Saharyjczycy pisali listy do rodzin i przyjaciół żołnierzy hiszpańskich, opisując, co im zrobił ich ojciec, brat czy przyjaciel, i prosząc, by mu tego zabronili. Wtedy właśnie aresztowano przywódców Frontu Polisario. Wkrótce ci ludzie zniknęłi z powierzchni ziemi. Kobiety manifestowały także i tak samo trafiały do więzień. Manifestantów mordowano, torturowano, zatrzymywano, porywano nie wiadomo dokąd. Saharyjczycy walczyli zaciekle z wojskiem i z członkami Legii, ale nikt nigdy nie mógłby powiedzieć, że kiedykolwiek zrobili cokolwiek przeciw ludności cywilnej. Tak jak ogromna większość Saharyjczyków, wszyscy trzej starcy należeli do Frontu Polisario - Ludowego Frontu Wyzwolenia As-Sakija al--Hamra i Rio de Oro, powstałego w roku 1975. Walczyli z wojskami marokańskimi, kiedy tamci zbrojnie napadli ich kraj. Shei, siedzący pośrodku, zwięźle streścił krwawe początki konfliktu: - Tej nocy, kiedy Maroko napadło na Al-Ujun, duża część ludności zaczęła uciekać na pustynię. Wtedy my, przedstawiciele plemion, natychmiast zwróciliśmy się do Algierii, by prosić ich prezydenta o pomoc. Sa- 68 I haryjczycy zawsze mieli dobre stosunki z tym krajem. Przecież wszyscy, włączając w to i Maroko, wspólnie walczyli o niezależność Afryki Północnej przeciwko Hiszpanii i Francji. Pomoc Saharyjczyków dla Algierii kosztowała ich zniszczenie świętego miasta Asmara podczas karnej operacji wojsk francuskich i zagładę ich skarbów kultury piśmiennej. Dzieła, zgromadzone w bibliotece w Asmara, unicestwił ogień. My, mężczyźni, spotykamy się tu wszyscy od czasu, kiedy rozpoczęliśmy Marsz i wojnę z Marokiem. Wzięliśmy wielu jeńców, wielu żołnierzy zabiliśmy. Król Maroka Hasan II poprosił o pokój dlatego, że nie miał już armii. Wszyscy pominęliśmy milczeniem to ostatnie stwierdzenie, tak naiwne, prostoduszne i pełne swojskiej dumy. Niemniej prawdą jest, że na przestrzeni wieków wszystkie próby Maroka podporządkowania sobie Sahary Zachodniej kończyły się klęską. Shei w białej tunice ciągnął: - Kiedy Maroko na nas napadło, mogliśmy zrobić tylko jedno: wydostać stamtąd nasze rodziny i wrócić, by zbrojnie bronić swojego państwa. Zadaliśmy wojsku marokańskiemu wiele ciosów. Ciągle jeszcze możemy mu zagrozić i jeśli będzie trzeba, zrobimy to. Przerwaliśmy walkę z najeźdźcą tylko dlatego, że z ONZ uzgodniono zawieszenie broni, by przeprowadzić spis ludności. To było wtedy, kiedy spisano wszystkich Saharyjczyków z całego świata. Wielu z nich nie wiedziało już, do jakiego plemienia należy, ale nasi ludzie rozpoznają się od pierwszego wejrzenia -mimo kombinacji Maroka, które usiłuje wsadzić swoich poddanych na nasze listy, żeby głosowali przeciwko niepodległości, i w ten sposób dobrać się do naszych kopalń fosforytów i srebra. Dlatego wolimy Hiszpanów, którzy niczego nam nie odebrali. Podziękowałam z całego serca za te wielkoduszne słowa, chociaż zdawałam sobie sprawę, że niedokładnie oddają one prawdę: Hiszpania za pośrednictwem firmy związanej z INI (Narodowym Instytutem Przemysłu) od 1962 roku wydobywała nadzwyczajne rezerwy fosforytów w Bu-kra, odkryte zaledwie piętnaście lat wcześniej, i w ten sposób psuła interesy Maroka, które do tej pory plasowało się na czele producentów i eksporterów fosforytów na świecie. Hiszpania korzystała także z saharyjskich łowisk rybnych, obecnie w posiadaniu Maroka; forsowała też osiedlanie się niemal całej ludności koczowniczej, czego pierwszą konsekwencją było zamknięcie kobiet w domach i zmiana koczowników-pasterzy w robotników i ich pomocników. Oczywiście kolonizacja hiszpańska nie była tak okrutna ani tak szkodliwa, jak ta, którą Maroko i Algieria cierpiały pod władzą Francji, niemniej motywy działania Hiszpanów nie były bynajmniej altruistyczne. 69 Faktem jest też, jak mi dawniej mówiono, że Hiszpanie nie otwierali barów ani domów publicznych w miastach saharyjskich, chcąc uniknąć tej plagi społecznej, jaką jest pijaństwo i rozwiązłość. Ograniczyli się do budowy kościołów; nie stworzyli jednak ani szkół, ani żadnych innych centrów szkolenia dla chłopców i dziewcząt saharyjskich - wtedy przecież obywateli hiszpańskich. - Jeżeli nie będzie innego wyjścia - ciągnął shei - chwycimy znowu za broń. Zjednoczymy się i odbijemy nasze ziemie własnymi rękami, nie prosząc nikogo o pomoc. Tak, jak zwyciężyliśmy Mauretanię. Niech sobie ONZ oddaje każdemu, co jego, i niech przyznaje prawa, jakie tylko zechce. Ale skoro nie wypełnia swoich obowiązków, niech pozwoli nam działać samodzielnie. Ale dosyć już o tych kłamstwach. Sahara Zachodnia to najpiękniejszy z klejnotów Afryki. Któż jest posiadaczem tego klejnotu, jeżeli nie my, Saharyjczycy? Jest takie stare powiedzenie, tak wyraziste, że czytając je, odczuwa się dreszcze. Używa się go, by zaznaczyć, że ktoś kłamie i nie raczy tego nawet ukrywać. Mówi się wtedy „kroić i solą posypywać". Kiedy słuchałam prostych i barwnych wynurzeń tych trzech szlachetnych starców, sama czułam ból ich niezagojonych ran. - Mamy już serdecznie dość kłamstw - z uporem powtarzał starzec siedzący pośrodku. - Jeżeli ONZ się wycofa, w ciągu kilku dni wszyscy staniemy do walki. - Chcemy sprawiedliwości, bo Maroko manipuluje naszym życiem, naszymi ziemiami i naszymi bogactwami naturalnymi - podkreślił ten w białej derrah. Starzec siedzący po mojej prawej w dalszym ciągu nalegał: - Krajem, który może mówić za nas i w naszym imieniu, jest Hiszpania. Ona lepiej niż inni wie, kto tu mieszkał, kiedy oni przyszli. Z nimi nigdy nie mieliśmy problemów - ani oni z nami. Ale jeden z ich rządów sprzedał naszą ziemię i odtąd wiele państw pomaga Maroku, a nie nam. Mimo wszystko my, Saharyjczycy, odbierzemy część naszych terytoriów, które nam zrabowano, i w dodatku zostawimy Marokańczykom ich broń, czołgi i tak dalej. Nie przesadzał, bo część broni i arsenału, jaki obecnie posiada wojsko saharyjskie, niewątpliwie została w pewnym momencie odebrana okupacyjnej armii Maroka. Wypiliśmy już po trzy obowiązkowe herbaty: pierwszą gorzką jak życie, drugą słodką jak miłość i trzecią słabą jak śmierć, ale nie chciałam stracić niepowtarzalnej okazji rozmowy z tymi trzema starymi shei, którzy pamiętali czasy swobodnej wędrówki plemion. Chciałam się też dowie- dzieć - a nikt dotychczas nie umiał mi odpowiedzieć na to pytanie - czy to prawda, że niektóre plemiona uważały się za „synów chmur" - pamiętasz, jak o tym mówiłam i jak zastanawiałam się nad znaczeniem tej poetycznej nazwy? Nie wyobrażasz sobie, jakie zamieszanie wywołałam - oczywiście nie przekraczając granic grzeczności. Odpowiedź była jednak miażdżąca: - Nazywają nas tak, żeby nas obrazić. - Córką chmur jest ulewa! - Pogardzają nami i krytykują nas, bo nie mamy domów i wędrujemy L miejsca na miejsce. Ale żadna obraza nie przynosi nam ujmy teraz, kiedy przeżyliśmy już wojnę, więzienie, nędzę i wygnanie. Zmieniłam temat. Na koniec chciałam się dowiedzieć, jak oni widzą kobiety saharyjskie. Dawniej i teraz. W tej sprawie również wykazali jednolity pogląd. - W czasach pokoju - odpowiedział mi shei w błękicie - stosunki pomiędzy mężczyznami i kobietami zawsze układały się dobrze. Teraz kobiety odgrywają wielką rolę w szkołach i wszędzie indziej, bo mężczyźni są w wojsku. Teraz to one decydują o wszystkim. A starzec w bieli dodał: - Kobieta pełni teraz rolę mężczyzny. Wszystkie one tutaj, w obozach uchodźców, pracują bardzo ciężko, są nawet policjantkami. Jesteśmy z nich bardzo dumni. Dokonały tego, czego nie mogli zrobić mężczyźni, i dalej to czynią. Dopóki znowu nie zacznie się wojna, nie ma innej rady. Dopóki trwa to wielkie oczekiwanie. Spotkanie dobiegło końca i odstawiliśmy szklaneczki po ostatniej herbacie na tacę, by oddać je żołnierzowi, który przez cały czas rozmowy pilnował ognia i usługiwał nam bez słowa. Nie pozostało mi już nic innego, jak podziękować tak niezwykłym amfitrionom, trzem starcom, dawnym wodzom dawnych plemion, dzisiaj członkom Frontu Polisario i obywatelom Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary. Zrobiłam to z całym szacunkiem. Wysłuchali uważnie moich słów, przełożonych na język has-sanija przez tłumaczkę. Ten, który siedział po mojej lewej ręce, odpowiedział pierwszy: - Dziękujemy narodowi hiszpańskiemu za to, co robi dla naszych dzieci i w ogóle za pomoc. Czuj się w tej jaima jak u siebie. Gdybyśmy byli we własnym kraju, ofiarowalibyśmy ci wszystko, co mamy, ale tu jesteśmy tylko uciekinierami. Pozostali przytaknęli. - Dziękujemy, że przyjechałaś z tak daleka, żeby poznać nasze sprawy. Pozwolili mi zrobić kilka fotografii, po czym wyszliśmy wszyscy z namiotu i każde z nas poszło w swoją stronę w palącym słońcu. 70 71 Jak bardzo tęskniłam dziś' za tobą! Jak bardzo przydałaby mi się dzisiaj twoja pogoda ducha, twoje wyczucie sytuacji i właściwy osąd spraw! Tego wieczoru odwiedziłam fascynującą kobietę -jedną z pierwszych, które współtworzyły Front Polisario. Od samego początku uczestniczyła w walce o niepodległość swojego kraju, a teraz jest kaleką i, jak tysiące innych Saharyjczyków, uchodźcą. To stara kobieta. Nosi tradycyjną mełh-fa z tkaniny o rzadkim splocie, zwanej nila - impregnowanej w czarno--niebieskiej farbie. Jej jasne oczy zachowały przykuwającą uwagę żywość, a w spojrzeniu czuć siłę, która pozwala jej nadal wierzyć w to, czemu poświęciła całe życie. Po wstępnych prezentacjach i obowiązkowych pozdrowieniach oznajmiła mi od razu: - Mamy dobre stosunki z Hiszpanami, mimo tego, co nam zrobili. Poczułam skurcz w brzuchu. Ale w głosie kobiety nie było nawet cienia wymówki, pretensji czy urazy. Przeciwnie - brzmiała w nim siła, pewność i godność. I można je było wyczuć nie tylko w jej głosie, ale w całym zachowaniu, gestach i ruchach. Kobieta mówiła w hassaniji, a moja towarzyszka tłumaczyła, choć tamta często wtrącała hiszpańskie słowa, odświeżając w pamięci język, którego przecież uczą się saharyjskie dzieci w szkołach w Tinduf. Języka przyjacielskiego i bratniego narodu. Przede wszystkim opowiedziała mi o tej tragicznej nocy, kiedy wojska marokańskie wkroczyły do jej kraju i miasta. Coś, co opowiada mi każdy, kto to przeżył. - Przed zajęciem miasta wyłączono prąd. Uciekaliśmy w środku nocy, pieszo, w ciemnościach, bez bagażu, aż na pustynię. Woleliśmy wszystko zostawić, nawet umrzeć z pragnienia, niż dostać się pod władzę Maroka. El Uali, nasz narodowy bohater, nie chciał, żeby ludzie odeszli, ale wielu z nas uciekło. Nie zrobili tego tylko ci, którzy nie mogli, a potem było już za późno. Ja uciekłam z moimi dwoma siostrzeńcami. Moja córka została, do dzisiaj tam jest. Ale wszyscy wolelibyśmy umrzeć, niż żyć pod okupacją Maroka. Przy okazji wyjaśnię, kim jest ów bohater narodowy, o którym wspomniała stara „polisaria". El Uali Uld Mustafa był młodym Saharyjczy-kiem, który studiował za granicą. Po powrocie do kraju czynnie uczestniczył w tajnym ruchu narodowym i niepodległościowym, który potem przerodził się we Front Polisario. Był jednym z jego założycieli, a potem sekretarzem generalnym. Przez pewien czas konwoje, patrole i straże hiszpańskie były atakowane z zaskoczenia i musiały staczać potyczki z uzbrojonymi grupami Saharyjczyków. W zamian władze kolonialne przeprowadzały ostre akcje re- 72 : presyjne, jak rzeź w Al-Ujun 17 czerwca 1970 roku, kiedy to rozpędzono manifestację oraz aresztowano i porwano innego z przywódców ruchu, Mohameda Sidi Brahim Basiri, szefa Narodowego Ruchu Wyzwoleńczego Sahary. El Uali zginął w bitwie kilka lat później, latem 1976 roku, podczas zbrojnego starcia z wojskami marokańskimi. Jego popularność była tak ogromna, że wielu chłopcom, urodzonym w tym roku, nadano jego imię. Do niego, jak i do innych mężczyzn i kobiet, których pamięć czcimy, pasuje jak ulał stare powiedzenie saharyjskie, które głosi: „Ręka umiera, ale to, czego dokonała, żyje". Staruszka wspominała dawne wydarzenia, nie podnosząc głosu ani nie gestykulując: - Nigdy nie uwierzyłabym, że świat może godzić się z tym, co robi Maroko, w dodatku nie respektując decyzji Narodów Zjednoczonych. Oczywiście nie jestem zwolenniczką powrotu do otwartej wojny, ale niech z nas nie kpią! Kiedy spytałam o jej stosunek do Frontu Polisario, wykonała żywy gest - coś pomiędzy zniecierpliwieniem i zaskoczeniem, jakby nie mogła uwierzyć w taki ogrom niewiedzy: - Byłam pierwszą kobietą, która brała udział w ruchu Polisario! Od samego początku! W moim domu odbywały się tajne zebrania! Tam organizowaliśmy pierwsze manifestacje przeciw kolonializmowi, na rzecz niepodległości, tam podjęliśmy pierwsze decyzje co do Frontu Polisario. Hiszpanie kilka razy mnie aresztowali, wsadzali do więzienia. Spytałam, czy weźmie udział w najbliższym Kongresie Unii Kobiet, który ma się odbyć w końcu marca w obozie imienia 27 Lutego - i wtedy dopiero zorientowałam się, że kobieta jest kaleką: nie może chodzić. Przesuwała się po dywanie na siedząco, pomagając sobie rękami. Podciągnęła w pewnym momencie cienki materiał mełhfa i pokazała mi ogromne guzy i zniekształcenia na kolanach i stopach, które nie pozwalają się jej poruszać. Nie odważyłam się na żaden komentarz. Wtedy ona powiedziała - po hiszpańsku: - To pamiątka z hiszpańskiego więzienia. Być może to była ta kropla, która przepełniła czarę. Moja odporność została już nadwątlona przez czas spędzony tutaj, przez poprzednie spotkania z ludźmi, przez rzeczywistość, jaką dzielę z tymi kobietami... Tak czy owak, nie wytrzymałam i wybuchnęłam płaczem. Starałam się uspokoić, ale nie mogłam. Z jednej strony wstydziłam się swoich łez, z drugiej - że pochodzę z kraju, którego rząd jest winien 73 sytuacji, w jakiej znalazł się naród saharyjski. Było mi też głupio, że ta dzielna, niezłomna kobieta, która zniosła tyle nieszczęść i tortur, musiała mnie teraz pocieszać... Zrobiła to, mówiąc po hiszpańsku: - Nie płacz, nie płacz. Naród hiszpański i naród saharyjski to bracia. Próbowałam się opanować. Pomyślałam o awanturze, jaką na pewno byś mi zrobił, gdybyś tam ze mną był - i zaczęłam dalej zadawać pytania przez tłumaczkę, która, biedna, też miała podejrzanie błyszczące oczy. - Kiedy uciekaliśmy z kraju, zdecydowani ukryć się na pustyni, spotkaliśmy po drodze samochody i ciężarówki Frontu Polisario, który całą noc zbierał uciekinierów i dowoził ich aż tutaj. Obozy w tym pierwszym okresie były po prostu zagłębieniami w ziemi, gdzie można się było ukryć, ale już wtedy, w takich warunkach, staraliśmy się zorganizować naukę i choć minimalną opiekę medyczną. Od zera. Z niczego. Każda kobieta wnosiła ze sobą to, co wiedziała, i uczyła tego resztę. W Rabuni brałam udział w pierwszym Kongresie Frontu Polisario - a kiedy powstały już komórki i komitety, zostałam wybrana do zarządu Komitetu Sprawiedli- wości. Potem przekazała mi - jak inni - ostatnie wiadomości z terytoriów okupowanych: ~ Kilka dni temu, 27 lutego, w rocznicę proklamowania Republiki, znowu zaczęły się manifestacje w rozmaitych częściach kraju, brutalnie tłumione przez policję i wojsko. Skończyło się nowym rozlewem krwi. Byli zabici i wielu rannych. Teraz, kiedy zaczęły się przygotowania do spisu ludności, który musi doprowadzić do referendum w sprawie samostanowienia, możemy telefonować do naszych ludzi w kraju. Większość z nas już od ponad 25 lat nie widziało swoich bliskich, którzy tam zostali. Ale tu czy tam, mężczyźni czy kobiety, Saharyjczycy walczą o Republikę. I tu czy tam, pamiętają o tradycji swojego narodu, bo wszyscy wiemy, że aby zniszczyć naród, wystarczy zniszczyć jego obyczaje. My, Saharyjczycy, nie żyjemy rozdzieleni i umieramy zjednoczeni. Chyba nigdy przedtem nie słyszałam, by ktoś mówił z taką żarliwością. Kobieta zarzekała się, że nie ma zamiaru opuścić uchodźców z Tinduf - chyba że kraj odzyska niepodległość. Opowiedziała, jak chcieli ją wywieźć za granicę, by wyleczyła nogi, załatwili jej nawet paszport i wizy. Nie chciała odejść. - Nie mam zamiaru ruszyć się stąd, jeśli nie będę mogła wrócić do wolnej Sahary. Jedyny ból, jaki odczuwam, to bolesne pragnienie niepodległości. Potem gawędziłyśmy o kobietach, ich sytuacji, roli w społeczeństwie. - Kobieta saharyjska nigdy nie musiała walczyć o swoje prawa, bo zawsze je miała i nadal ma. Teraz nowe pokolenie kobiet studiuje. Ale wspólnym celem wszystkich jest niepodległość. Kobieta saharyjska czuje odpowiedzialność za swój namiot, za męża i dzieci, ale przede wszystkim - za walkę. W początkach Frontu Polisario, kiedy spotykaliśmy się na pustyni, walczyliśmy ramię w ramię, kobiety i mężczyźni. To my chodziłyśmy na manifestacje, bo chociaż nas aresztowali, po kilku dniach zwalniali, mężczyzn zaś trzymali długo i wielu z nich przepadało na zawsze. Kobieta zaprzeczyła również istnieniu plemion: - Na Saharze nigdy nie było żadnych plemion. To wymysł Hiszpanów, żeby podzielić ludność, której nie znali. Obecny spis ma być zrobiony za zgodą tych plemion, które zarejestrowali Hiszpanie, żeby nie wcisnął się tam żaden Marokańczyk. Jak się pewnie domyślasz, nie miałam zamiaru wdawać się w dyskusje. Wyeliminowanie pojęcia „plemienia" wydaje się głównym celem w tej walce o jedność narodu: jedność dążeń i wspólną tożsamość. Pominęłam więc ten temat i spytałam o znaczenie kolorów na saharyjskiej fladze. - Czerwony - to krew naszych męczenników, zielony - nadzieja, biały - pokój, a czarny - kolonializm i smutek. Kiedy nadejdzie niepodległość, czarny pas, który teraz jest na górze flagi, znajdzie się na dole. Kiedy spytałam, czy pozwoli mi się sfotografować, zgodziła się z przyjemnością, ale poprosiła, żebym chwilę zaczekała. Obróciła się na dywanie i przesunęła, pomagając sobie rękami, do komódki, znajdującej się przy ścianie w głębina/ma. Z szuflady wyjęła delikatną melhfa w kolorze zielonego jabłka (którą mi podarowała na pożegnanie), po czym umalowała sobie usta bladoróżową szminką. Potem wróciła do nas, ułożyła sobie melhfa na włosach i pozowała mi do zdjęcia z niewzruszonym wyrazem twarzy. Zanim wyszłam, podziękowałam, że mnie przyjęła, i powiedziałam, jakim zaszczytem dla mnie jest ta znajomość. Na koniec ją przeprosiłam. - Naród hiszpański i naród saharyjski to bracia - powtórzyła. - Zawsze tu jesteś mile widziana. Pozdrowienia dla narodu hiszpańskiego. I 74 2yć na hamadzie 1| A tym zakątku świata, gdzie nikt dotychczas nie odważył się zamiesz-Yw kac, obozy uchodźców wyrosły dosłownie z niczego. „Niech cię Bóg pośle na hamadę!" - to jedno z przekleństw, którego najbardziej się boi lud pustyni. A właśnie do ucieczki na hamadę Marokańczycy zmusili mieszkańców Sahary Zachodniej. Niemniej ludzie ci jakoś przeżyli. I nie tylko przeżyli. Mimo że nie dysponowali żadnymi śYodkami, że byli w sytuacji uchodźców, że wokoło panowała wojna i niepewność jutra, przesłaniające ich przyszłość ciemną chmurą, Saharyjczycy, przy wielkim udziale kobiet, wprowadziły swój lud w wiek XXI, zachowując przy tym tak trudną do osiągnięcia i utrzymania równowagę pomiędzy tradycją a nowoczesnością. Niestety, sztuka ta nie udała się Yuha, zabawnej postaci z wielu podań saharyjskich: Yuha spotkał kiedyś, idąc do swojego obozu, człowieka, jadącego na jakimś hałaśliwym urządzeniu na dwóch kołach, które wznosiło ogromne tumany kurzu. Ten człowiek z miasta, widząc olbrzymi stos drewna, który dźwigał osioł Yuhy, zachwycił się i zaproponował wymianę. Odda mu swój motor w zamian za osła. Yuha, któremu spodobało się, że mógłby tak szybko jeździć tam i z powrotem na tym metalowym ośle, zgodził się z radością. Jednak kiedy tylko każdy z nich udał się w swoją stronę, obaj pożałowali zamiany. Człowiek z miasta za późno się zorientował, jak powolny 79 jest osioł, który w dodatku co chwila się zatrzymywał. Tymczasem Yuha miał mnóstwo kłopotów z motorem, bo nie umiał go uruchomić. Doszedł do wniosku, że ta dziwna maszyna musi być głodna, napełnił ją więc sianem i zielskiem, jednak bez skutku. Zaczął ją więc walić kijem, ale nie udało mu się osiągnąć nawet tego, by żelazna bestia ruszyła z miejsca. Z kolei człowiek z miasta uznał, że osłu brakuje paliwa, i zmusił zwierzę do wypicia puszki benzyny. Yuha, rozpaczając nad swoim złym losem, musiał dotrzeć do obozu piechotą i taszczyć drewno na plecach, przekonany, że jego metalowy osioł nie żyje. A biedny osioł Yuhy zdechł naprawdę, z brzuchem pełnym benzyny, ku rozpaczy swojego nowego pana. Naród saharyjski nie popełnia takich błędów. Od pierwszych dni na uchodźstwie skoncentrowano się na celach pokojowych: na organizowaniu nauki, służby zdrowia, określeniu praw mężczyzn i kobiet, zaangażowaniu politycznym. Efekt tego widać wyraźnie w obozach w Tinduf. W ciągu zaledwie ćwierćwiecza w społeczeństwie saharyjskim zmniejszył się znacznie odsetek analfabetów. Szkoła jest obowiązkowa dla wszystkich chłopców i dziewcząt. Równocześnie zabrano się ostro do zwalczania analfabetyzmu wśród dorosłych. O ile w momencie, gdy Hiszpania na swoje szczęście odeszła z ziem saharyjskich, dziewięćdziesiąt procent ludności Sahary nie umiało czytać ani pisać, o tyle teraz piramida się odwróciła. W obozach stworzono solidną infrastrukturę szkolną: dzieci po ukończeniu trzech lat idą wszystkie do tarbia - przedszkola, zorganizowanego przez kobiety po to, żeby dzieci nie pozostawały bez opieki, podczas gdy matki pracują. W tarbia dzieci bawią się, ale też poznają podstawy alfabetu arabskiego. W wieku lat sześciu idą do szkół, które są w każdej daira, i tam zdobywają podstawowe wykształcenie. Szkoły średnie są dwie: w obozie im. 12 Października (dzień obchodów Święta Jedności Sahary) i w obozie im. 9 Czerwca (to Dzień Pamięci Męczenników - wybrano właśnie ten, bo jest to też dzień śmierci El Uali, pierwszego sekretarza generalnego Frontu Polisario). Naturalnie profesorowie i cały personel to Saharyjczycy. Wszystkie szkoły podstawowe i średnie podlegają bezpośrednio Ministerstwu Edukacji. Ale oprócz tego, w każdej wilai - prowincji są centra edukacyjne dla kobiet i szkoły dla niepełnosprawnych, stworzone i kierowane przez Narodową Unię Kobiet Saharyjskich (NUKS). Na studia wyższe rząd Sahary stara się wysyłać swoich najlepszych uczniów - mężczyzn i kobiety. Wyjeżdżają oni za granicę, do zaprzyjaźnionych krajów, które dają im stypendia: przeważnie na Kubę, do Algierii i do Libii. 80 Nie zapomina się też o problemach zdrowotnych. Każda daira ma swoją przychodnię lekarską, każda wilaja swój szpital, a dla przypadków bardziej skomplikowanych zbudowano szpital centralny. Systematycznie przeprowadza się kampanie na rzecz zdrowia, higieny, profilaktyki leczenia i odpowiedniego żywienia. Starcami i ludźmi niesprawnymi opiekuje się także NUKS. Wszystkie kobiety, oprócz tego, że zajmują się domem i rodziną, studiują albo pracują. Nowe pokolenia, bez względu na to, czy skończyły studia za granicą, czy też nie opuściły nigdy obozu i tu przygotowały się do zawodu, dołączają natychmiast do grona ludzi pracujących, rozpoczynając dorosłe, odpowiedzialne życie. Co ciekawe, nikt nie pracuje tu za pensję. Zawieszenie broni i powrót mężczyzn z frontu oznaczał nowe, wielkie wyzwanie dla kobiet, które niechętnie przyjęły do wiadomości, że powinny teraz zwrócić mężczyznom ich miejsca na odpowiedzialnych stanowiskach. Nie chciały zostać usunięte z powrotem w zacisze domowe, chociaż przedtem trudno im było godzić obie te odpowiedzialności. I tak jest do dzisiaj. Dzień przeciętnej kobiety w obozie uchodźców zaczyna się o świcie, wraz z pierwszą modlitwą, kiedy chłód nocy jest jeszcze bardzo dokuczliwy, bo słabe promienie wschodzącego słońca jeszcze nie zdążyły ogrzać powietrza pustyni. Pierwsze zadanie to grzanie wody do mycia dla siebie, dzieci i wszystkich osób, które są pod jej opieką. W obozach nie ma bieżącej wody. Okrągła miednica, wyposażona w pokrywę z otworami, służy jednocześnie jako umywalnia. Wodę przynosi się w dzbanie, który ustawia się pośrodku pokrywy, w przeznaczonym na to okrągłym wgłębieniu. Każdy myje się nad tą pokrywą, a brudna woda spływa przez otwory na dno miski. W większości domów te urządzenia są plastikowe, ale kiedyś były z metalu, zdobione bogatą ornamentyką. Potem trzeba przygotować śniadanie, zebrać pościel z podłogi pokoju czy namiotu. Te pomieszczenia na noc zmieniają się przecież w sypialnie. Większość ludzi śpi wprost na dywanie, pokrywającym podłogę. Ja sama nie miałam ochoty używać materaca, chociaż proponowano mi, że go przyniosą, kiedy nocowałam w domach, gdzie ich nie używano. „Kto wejdzie w las, powinien śpiewać tak, jak śpiewają ptaki w tym lesie" - mówi przysłowie saharyjskie - i tak też postępowałam. Następnym porannym zajęciem kobiety jest umieszczenie w odpowiednim miejscu przed domem baterii słonecznej -jeśli rodzina ją oczywiście ma - podłączonej do akumulatora samochodowego. W obozach nie ma bowiem prądu elektrycznego z sieci. 81 Następnie, jeżeli synowie i córki w tej rodzinie są w wieku szkolnym i chodzą na poranną zmianę, która zaczyna się o ósmej, trzeba ich wyprawić do szkoły, po czym samej iść do pracy lub centrum szkoleniowego. Godziny pracy bywają różne, ale w tym wypadku trzeba dodawać czas na dojście piechotą do celu, który bywa bardzo oddalony od domu. Nie ma publicznego transportu ani w obozach, ani pomiędzy ośrodkami miejskimi i wiejskimi. A obozy rozciągają się na ogromnym obszarze. Tradycyjnie, w czasach pokoju i życia koczowniczego/ng, czyli skupiska namiotów tych rodzin, które wspólnie podróżowały i zakładały obozy, były niewielkie: składały się z trzech, pięciu, najwyżej piętnastu namiotów. Dopiero w czasach wojny zaczęto się grupować w większe skupiska rodzin i wtedy liczba namiotów w jednym frig dochodziła nawet do dwustu pięćdziesięciu. Teraz - kiedy lud saharyjski, choć respektuje zawieszenie broni, uważa, że wojna nadał trwa - każda wiląja liczy około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. W południe trzeba wrócić do domu i zdecydować, co będzie na obiad. Żywności, dostarczanej przez państwo, które rozdziela pomoc humanitarną dla obozów, nie zawsze jest dosyć. Bogiem a prawdą, jak obliczają kobiety, tych zapasów wystarcza zaledwie na pierwsze dziesięć dni miesiąca. Powrót mężczyzn do domów pociągnął za sobą stopniowy rozwój handlu w wilajach. Maleńkich sklepików jest już tak dużo, że tworzą rodzaj uliczki. To niewielkie budyneczki z cegły, ustawione ciasno jeden obok drugiego. Oferują rozmaite produkty. Pieniądz, który dawniej w obozach nie istniał, zaczął teraz krążyć i w konsekwencji zarysowały się pewne różnice socjalne, bo pomimo systemu wspólnoty społecznej własność prywatna tu istnieje, jest dopuszczalna i szanowana, jak zresztą zawsze w historii tego narodu. Przygotowanie posiłku w prymitywnych kuchniach, jakimi dysponują kobiety saharyjskie, zabiera dużo czasu. Zwyczajne palenisko, rozpalane ogniem z butli gazowej (dostarcza je państwo), służy jako kuchnia. Niektóre domostwa mają też piece do wypiekania chleba, zbudowane, na chwałę geniuszu i pomysłowości, z blachy, odzyskanej z powłoki wielkich zbiorników na wodę. Trzeba też posprzątać jaima. Pomyć garnki. Przecedzić wodę z miednicy, zawsze bardzo oszczędnie. Pójść po świeżą wodę do zbiornika, który każdajaima ma przydzielony i który napełniany jest wodą, dowożoną z daleka ciężarówkami. W obozach nie ma studni. Po pracy można chwilę wypocząć, rozerwać się, oglądając telenowele meksykańskie, tłumaczone na arabski, na czarno-białych lub kolorowych 82 ekranach telewizorów lub składając niezliczone wizyty sąsiedzkie - rzecz codzienna we wszystkich domach saharyjskich, związana oczywiście z ceremonią wspólnego picia herbaty, a nawet szykowania ponownie posiłku, jeżeli goście nie są jeszcze po obiedzie. Naturalnie, częścią codziennego życia jest też bywanie na zebraniach i debatach daira, zwykle odbywających się raz lub dwa razy w tygodniu; kobiety opracowują potem w domach raporty, związane z ich funkcją w Unii. Kobiety biorą też udział w cotygodniowych generalnych sprzątaniach. Planują, co przygotować na kolację. Opiekują się zwierzętami, będącymi własnością rodziny... W drodze do zagród razem gawędzą, żartują, plotkują, dyskutują na różne tematy. Drzwi wszystkich domów i namiotów są zawsze otwarte i w każdej chwili można też się spotkać przy małym żelaznym okrągłym piecyku, zwanym mechmar i przy tacy z herbatą. Powrót mężczyzn z wojny odciążył wprawdzie kobiety od tak ciężkich prac jak budowa domów, ale przez piętnaście lat, gdy wojna jeszcze trwała, to one gromadziły glinę, pod upalnymi promieniami słońca lepiły z niej cegły i budowały pomieszczenia przy swoich domach i w centrach szkoleń czy w innych miejscach użytku publicznego. To dzięki ich pracy do dziś funkcjonuje cała ta bogata już infrastruktura obozów dla uchodźców. -pilili frHj iii Wesele M ie uwierzysz! Sama nie wymyśliłabym lepszej okazji do rozpoczęcia f Ęr podróży. Mój pierwszy kontakt z kobietami i z prawdziwym życiem w obozach w Tinduf miał charakter niezwykle odświętny: przez kilka godzin uczestniczyłam w uroczystościach weselnych. A wszystko to zdarzyło się właściwie przypadkiem. Kiedy tkwiłam w Rabuni w oczekiwaniu na uruchomienie swojego programu i ćwiczyłam się w saharyjskiej cierpliwości, algierscy dziennikarze przedstawili mi Brązylijczyka, który przyjechał tu już jakiś czas temu do pracy. Przez pewien okres ma wizytować przychodnie lekarskie i szpitale w daira i wi-lajach, robić inwentaryzację i badać, jaki sprzęt i środki sanitarne należy uzupełnić. Kiedy dowiedział się, że czekam na powrót szefa protokołu, by zacząć swoją pracę, zaprosił mnie któregoś dnia na przejażdżkę. Żebym się nieco rozerwała. W drodze powrotnej zabraliśmy trzy autostopowiczki. To popularny sposób podróżowania pomiędzy wilajami. Niektóre rodziny, a dokładniej: niektórzy mężczyźni mają własne samochody, ale to są wyjątki. Większość samochodów „łazików", kursujących tutaj, to wozy państwowe. Wobec tego ludzie, chcąc przenieść się z jednego miejsca do drugiego, podchodzą do punktów kontrolnych przy wjeździe do każdej wilai lub po prostu stają na drodze - i tam polują na pojazd, który mógłby dowieźć ich do celu. Tamtego dnia zabraliśmy kobietę w średnim wieku, której towarzyszyły dwie młodziutkie dziewczyny. Kobieta mówiła tylko w hassaniji, ale nie przestawała ze mną rozmawiać przez całą drogę. Jej mimika i gestyku- 84 lacja były bardzo wyraziste i bez przerwy się śmiała. Ani ja nie wiedziałam, o czym ona mówi, ani ona nie rozumiała słowa z tego, co ja mówiłam, aż do chwili, kiedy nagle jedna z dziewcząt, która dotychczas tylko się śmiała, osłaniając wstydliwie buzię rękami, zabrała się do tłumaczenia. Okazało się, że zna hiszpański. Dowiedziałam się wtedy, że wszystkie trzy wybierają się do sąsiedniej wilai na wesele. Ku mojej wielkiej uciesze, kiedy tłukliśmy się wszyscy w furgonetce po skalistej pustyni, kobieta zaprosiła i nas na tę uroczystość. Zgodziliśmy się. Jak widać, nikt tutaj się nie dziwi, jeżeli zaproszony gość przyprowadzi ze sobą więcej osób. Boję się nawet myśleć, co wyrabiałoby się u nas, gdyby ktoś zrobił to samo! Bez zapowiedzi! Wyobrażasz sobie to zamieszanie? Zgodnie ze wskazówkami weszliśmy do namiotu i zostaliśmy powitani przez kobietę, chyba panią domu. Pozdrowiła nas i zaprosiła dalej. Zdjęliśmy obuwie i weszliśmy do pomieszczenia wyłożonego dywanami; zanim rozsiedliśmy się na poduszkach, przywitaliśmy się ze staruszką, ubraną w tradycyjną czarną melhfa, z materiału zwanego nila, który nazywają także tkaniną z Gwinei: materiał farbowany jest na czarno z granatowym odcieniem, a barwnik tak słabo się trzyma, że zostawia na skórze noszącej go osoby sinawy odcień. Kobiety przecierają nim twarze, ramiona i szyję, twierdząc, że ta ciemna patyna, oprócz tego, że upiększa skórę, chroni ją przed słońcem. Staruszka pokazała mi na migi, żebym siadła obok niej, i ujęła moją rękę, co chwila spoglądając na mnie z uśmiechem. Nie było między nami innego kontaktu, jedynie dotyk i spojrzenie. Potem poprosiła o wspólną fotografię. Pani domu oddaliła się już do swoich weselnych obowiązków i zostawiła nas pod opieką uroczej starej gospodyni. Kiedy wchodzisz do domu Saharyjczyka, jesteś obiektem licznych gestów uprzejmości. Na początku skrapiają cię wodą kolońską. W niektórych domach dotychczas używają do tego m 'racha, okrągłej pięknie grawerowanej metalowej flaszki z długą prostą szyjką. Następnie podsuwają ci maleńki metalowy piecyk, zwany ambachra, który ma ozdobne ścianki i nóżki, a kształt i rozmiar kraciastego kielicha. W piecyku tym, przypominającym kadzielniczkę, pali się kilka drobnych węgielków. Rzuca się na nie trochę ziół i przypraw o intensywnym zapachu, który wdychasz przez chwilę i którym możesz także nasączyć ubranie. Równocześnie podają ci pudełko z kremem do rąk i twarzy. Jako pierwszą potrawą, gość częstowany jest mlekiem z miski, która wędruje z rąk do rąk. Dawniej, kiedy Saharyjczycy swobodnie koczowali 85 na swoich terytoriach, zwyczaj nakazywał częstować mlekiem kwaśnym -wielbłądzim lub kozim, w drewnianej misce. Do dzisiaj w obozach zwyczaj się utrzymał, ale z uwagi na okoliczności wiele domów częstuje po prostu słodzonym mlekiem w proszku. Przetrwała też ceremonia picia herbaty. Kobieta, której towarzyszyliśmy, czyniła honory domu i zajęła się delikatną zastawą do przygotowywania herbaty. Przez ten czas zajmowała się też nami dziewczynka w wieku dziewięciu, dziesięciu lat. Wraz z miską mleka przyniosła daktyle -jedne z moich ulubionych słodyczy. Gawędziłyśmy, rozkoszując się suszonymi owocami, których, rzecz jasna, nie można porównać ze słodkimi, pływającymi w syropie daktylami, jakie my znamy. Zanim włożyłyśmy któryś do ust, przełamywałyśmy go, żeby przypadkiem nie połknąć robaka, a niektóre trzeba było jeszcze przedtem zmiękczyć, maczając w margarynie. Tymczasem herbata była już gotowa: szklaneczki wędrowały tam i z powrotem na tacę. Tradycyjny zestaw do herbaty składa się z dwóch dzbanków, dużego i małego, dwóch pojemników z przykrywkami - większy to cukiernica, w małym przechowuje się herbatę; z małej tacki, na której stoi sześć szklaneczek, i z dużej tacy na trzech nóżkach. Niektóre zastawy to prawdziwe perły sztuki rzemieślniczej. Teraz jednak nie we wszystkich domach uświadczysz takie skarby: większość rodzin używa plastikowych pojemników i baniaków ze stali nierdzewnej. Pierwszy napar herbaciany wylewa się, bo jest zbyt gorzki. Służy natomiast do wyczyszczenia dzbanka. Następnie leje się ponownie wodę na osad i na nowo zagotowuje, stawiając metalowy dzbanek bezpośrednio na piecyku mechmar, w który dmucha się specjalnym mieszkiem lub po prostu zwiniętym kawałkiem kartonu. Widziałam, że w nielicznych jaima mają też specjalny stojak na piecyk, tak by nie stał bezpośrednio na dywanie i nie osmalał go. Węgiel, który jest rarytasem i dlatego używa się go tylko przy szczególnych okazjach, by okazać gościnność, pozyskuje się z pni drzew, które mężczyźni przynoszą z głębi pustyni. Dla mnie najbardziej widowiskową częścią ceremonii - i równocześnie najtrudniejszą, jest przelewanie herbaty (po spróbowaniu i ewentualnym dosłodzeniu) z jednej szklaneczki do drugiej, z bardzo wysoka, tak że wewnątrz tworzy się gęsta piana. Oto na czym zasadza się całą ta sztuka. Nie jest to łatwe. Zapewniam, że próbowałam wiele razy i przeważnie rozchlapywałam herbatę na wszystkie strony. Z zachwytem przyglądam się, jak kobiety przygotowują herbatę, stojąc przy tacy lub za niskim stolikiem o trzech nóżkach, na którym odprawia się cały ten rytuał. Fascynuje mnie obserwowanie, jak pewne są ich 86 I ruchy, kiedy próbują herbaty, dodają cukru, wycierają plamy, przestawiają szklaneczki, dokładają wszelkich starań, by wytworzyć pianę, wreszcie podają herbatę, ustawiając maleńkie pełne szklaneczki rzędem na tacce i podsuwając ją gościom, którzy po wypiciu odstawiają je puste na tę samą tacę. Po herbacie jedna z kobiet ustawiła przed nami tacę, pełną kawałków gotowanego wielbłądziego mięsa, i bochen chleba. Prawdziwa uczta. Chwilę wcześniej pojawił się inny zaproszony gość i usiadł razem z nami. Przedstawił się jako były mąż jednej z sióstr panny młodej. Rozwód jest normalną rzeczą w społeczeństwie saharyjskim, chociaż tylko mężczyzna może o niego wystąpić. - Moja była teściowa w dalszym ciągu kocha mnie jak syna - oznajmił mężczyzna. Mówił świetnie po hiszpańsku, tak że mogliśmy swobodnie rozmawiać. Okazał się bardzo miłym człowiekiem. Nosił szeroką jasnobrązową tunikę z grubej wełny. Opowiedział nam, że pracuje teraz w jednej z wilai jako nauczyciel w szkole specjalnej, powstałej z inicjatywy i działającej pod auspicjami Unii Kobiet, ale przedtem, nim nastąpiło zawieszenie broni, walczył na froncie. Moją uwagę zwróciło to, że unikał wyrażania własnych opinii na temat aktualnej sytuacji w kraju. Nie wspominał o możliwości ponownego wszczęcia walki zbrojnej, która położyłaby kres tej sytuacji zastoju, czyniącej obie strony więźniami, czekającymi na wyrok. Ograniczył się do stwierdzenia, że całkowicie ufa decyzjom rządu. Jego córka (dziewczynka, która przyniosła nam daktyle) towarzyszyła nam przez cały czas posiłku, wesoła i bardzo dobrze wychowana. Nie spuszczała ze mnie ani na chwilę wzroku i posyłała mi serdeczne uśmiechy, jakby czekając na mój odzew. Kiedy wydało jej się, że już skończyłam jeść, zerwała się, zakręciła niecierpliwie i chwyciła mnie za rękę, ciągnąc za sobą na zewnątrz. Spytałam naszego kierowca i Brązylijczyka, czy mamy jeszcze trochę czasu. Nie chciałam zmuszać ich do zmiany planów, ale wygodnie rozłożeni na poduchach wdali się właśnie w interesującą rozmowę z ojcem małej i pośpieszyli z zapewnieniem, że mogę spokojnie pójść z dziewczynką. Wyszłyśmy z chłodnego półmroku pokoju w oślepiające światło podwórka, gdzie stadko kóz szukało skąpego cienia pod ścianą, i przeszły-śmy przez kuchnię, znajdującą się w sąsiednim budyneczku, gdzie trudziło się kilka kobiet, rozgadanych, roześmianych i spływających potem. Z uśmiechem, ocierając twarze rąbkiem mełhfa, pokazywały mi z dumą 87 wielkie rondle i garnki, gotujące się na maleńkich płomykach gazowych: naczynia z sosem i gigantyczne tace, wypełnione duszoną cebulą, ogromnymi kawałami wielbłądziego mięsa lub górami chleba. Wszystko poukładane już na ziemi, gotowe na podanie licznym zaproszonym gościom. W dawnych czasach uroczystości weselne trwały siedem dni. Właściwie wiele obrzędów saharyjskich, na przykład obrzezanie syna, wymagało siedmiu dni świętowania. Obecnie rząd, ten tutaj na wygnaniu, zezwala tylko na jeden dzień s'wiąt z okazji takich uroczystości, ze względu na brak środków. Urocza i pełna życia siostrzeniczkapanny młodej, o ogromnych oczach i olśniewającym uśmiechu, która uznała się widać za moją osobistą opiekunkę, zaprowadziła mnie z kuchni do namiotu, gdzie świętowały kobiety. Jedna z Saharyjek powiedziała mi kiedyś, że kiedy jest się zaproszoną do prywatnego domu, mężczyźni i kobiety spożywają posiłek razem i prowadzą wspólne rozmowy przy jedzeniu. Tylko przy wielkich okazjach, kiedy jest bardzo dużo gości, na przykład na weselach, mężczyźni i kobiety jedzą oddzielnie. Przed wejściem do ogromnego namiotu dziewczynka zsunęła z palca plastikowy biały pierścioneczek i zaczęła mi go przymierzać na różne palce, aż udało jej się go dopasować. Ściągnęła też z włosów opaskę i założyła mi ją na gumkę, którą związałam włosy w koński ogon. Potem znowu wzięła mnie za rękę i tak weszłyśmy do namiotu pełnego kobiet. Venia, zasłona z cienkiej tkaniny przesłaniająca wejście do jaima, była jaskrawopomarańczowa i takie też było światło wewnątrz namiotu. Kobiety, owinięte w melhfa rozmaitych odcieni i grubości, siedziały na ziemi, tworząc ścisły krąg, tak że prawie nie sposób było znaleźć wolne miejsce, gdzie można by usiąść. Jeszcze trudniej było przedostać się do środka. Wiele kobiet miało małe dzieci na rękach albo trochę większe, które siedziały im na kolanach. Atmosfera była naprawdę odświętna. Bohaterki ceremonii - krewne, matka i babki narzeczonej - zorientowawszy się, że tu weszłam, zajęły się mną natychmiast. Kazały dziewczynce przynieść nową melhfa, bransolety i naszyjniki. Mała uparła się, że sama nałoży mi to wszystko. Dla otaczających mnie kobiet był to jeszcze jeden powód do zabawy i żartów. M'racha - butla z wodą kolońską - wędrowała z rąk do rąk, a każda z kobiet skra-piała mnie od góry do dołu. Moja nowa melhfa, biała z batikowym wzorem w formie nieregularnych plam w kolorze śliwkowym, została niemal całkiem przemoczona. Pośrodku namiotu kilku mężczyzn manipulowało przy kablach i wtyczkach. Za chwilę z wielkich głośników, porozstawianych na ziemi i podłą- 88 czonych do prądu, rozległa się muzyka. W namiocie rozpoczęły się tańce. Co chwila któraś z kobiet wychodziła na niewielką przestrzeń, pozostawioną przez stłoczony krąg siedzących na podłodze, i zaczynała tańczyć w rytm muzyki, której wtórowało klaskanie w ręce wszystkich obecnych i zgiełk esgarit- tych szczególnych okrzyków radości, które wydają jedynie kobiety saharyjskie. Następnie podnosiła się kolejna tancerka i zastępowała poprzedniczkę. Ruchy ich ramion i rąk były podobne, kroki szybkie, falowania tułowia i kołysanie bioder przywodziło na myśl ruchy piaszczystych wydm, ale każda z tańczących miała też swój odrębny, bardzo osobisty styl. Starsze kobiety tańczyły z wielką elegancją, młodsze robiły to w sposób bardziej zmysłowy. Dziewczynki usiłowały naśladować swoje matki, starały się też wypchnąć mnie na środek kręgu. Dawniej, w początkach życia w obozach dla uchodźców, kiedy funkcjonowały tam przede wszystkim „komitety pracy", one także organizowały wesela. Konkretnie zajmował się tym komitet spraw socjalnych. Święto uprzyjemniała wtedy muzyka na żywo w wykonaniu artystów z dai-ry czy wilai; komitet rzemiosła zajmował się aprowizacją, ale również szyciem chodników i poduszek, nie mówiąc już o zapewnieniu młodej parze odpowiedniego namiotu i zestawu do herbaty. Komitet także decydował, czy można będzie zabić kozę lub barana na bankiet. Teraz te sprawy (choć nie wszystkie) rozstrzyga jak dawniej rada rodziny. To powoduje, że niekiedy - jak w wypadku dziewczyny, którą poznałam, a która wyszła za mąż niedawno - młode małżeństwa nie mają namiotu ani domu, bo ich na to nie stać. Mieszkają więc w jaima matki młodej małżonki. Spytałam moją małą opiekunkę o pannę młodą, sądząc, że to jedna z trzech kobiet, które, jak mi się wydawało, kierują całą uroczystością. Ale nie. To były kuzynki. Panny młodej nie było w namiocie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że saharyjska panna młoda... nie może brać udziału w uroczystości weselnej. Czeka u siebie w domu, otoczona najlepszymi przyjaciółkami, aż przyjdą po nią i zaprowadzają do jaima męża. Dawniej o małżeństwach zawsze decydowały rodziny młodych. Poznałam pewną kobietę tutaj w Tinduf, która musiała być mniej więcej w moim wieku, bo ma już dorosłych synów. Wydano ją za mąż jako dziewczynkę, kiedy miała zaledwie dziesięć lat. Nie chciała tego i uciekła z domu. Ukryła się w jaima krewnych i nie wróciła, dopóki mąż, dojrzały już mężczyzna, nie wystąpił o rozwód. Nawet teraz wybór męża nie zawsze leży w rękach przyszłej żony. Ciągle jeszcze istnieją rodziny, wymagające, czy raczej przekonujące swoje 89 córki, by wyszły za mężczyznę, którego jej wybrały. Opowiadała mi to kobieta, która przeżyła coś podobnego. Nie ona wybrała swego obecnego męża. Oczywiście nie zmuszano jej, ale wszyscy członkowie rodziny namawiali ją, by się zgodziła. - Czy to prawda, że miłość przychodzi po ślubie? - odważyłam się spytać. Uśmiechnęła się słodko i posłała mi rozbawione spojrzenie. -Tak. Inne młode kobiety są przeciwne temu, by rodziny decydowały za nie o wyborze męża. Znam przypadek pewnej dziewczyny, bardzo zdecydowanej - obecnie w szczęśliwym związku z mężczyzną, w którym się zakochała. Rodzina wybrała jej już kandydata, ale ona twardo przeciwstawiła się temu małżeństwu i w końcu matka uszanowała jej decyzję. Od tego czasu minęło wiele lat, ale ta kobieta powiedziała mi, że jej wujowie, którzy chcieli ją wyswatać z niechcianym przez nią mężczyzną, nadal są na nią obrażeni. Obecnie prawo stanowi, że kadi, sędzia w każdej daira, który czasami pełni funkcję taleb - objaśniającego Koran - powinien porozmawiać z każdą dziewczyną przed ślubem i spytać, czy chce wyjść za tego właśnie mężczyznę, czy robi to dobrowolnie, a nawet, dlaczego to robi. Oczywiście prawo nie jest tu zbyt ostro przestrzegane i zgoda kobiety jest zwykle czystą formalnością. Na razie. Bywają dziwne przypadki, o których opowiadała mi inna kobieta: była zakochana w mężczyźnie, miała wyjść za niego, szykowała się już do wesela, ale wstyd jej było pójść osobiście do sędziego i zamiast tego wysłała swoją przyjaciółkę. - Bałam się. A teraz myślę sobie - może pewnego dnia moja przyjaciółka powie, że to ona jest legalną żoną mojego męża... Małżeństwa z miłości są częste, zwłaszcza wśród młodych oraz tych, którzy studiowali poza krajem. Reakcja otoczenia na takie związki jest różna, zależnie od stosunku do nich członków rodziny. Samodzielny wybór męża był dawniej przywilejem wyłącznie kobiet rozwiedzionych. Sądząc z tego, co opowiadały mi same kobiety, państwo istotnie zapewnia kobiecie wyjątkowo dużo swobód, bo np. rozwódka faktycznie nie podlega niczyjej władzy i tradycyjnie przyznaje się jej prawo do podejmowania własnych decyzji, nawet do mieszkania samotnie. Natomiast po rozwodzie to mężczyzna musi opuścić gniazdo rodzinne, bo ja-ima jest i zawsze była własnością kobiety, która wykonała ją własnymi rękami i zachowuje do niej prawo. Dzieci również zostają przy matce, chociaż ojciec musi dbać o ich utrzymanie i ma prawo uczestniczyć w dotyczących ich decyzjach. 90 U Saharyjczyków istnieje cale oddzielne prawo małżeńskie: połączenie orf- zbioru zwyczajów i przepisów danego ludu - i religijnych zasad islamu. A skoro już mowa o miłości i małżeństwie, oto legenda, która wydaje mi się bardzo smutna, a mówi o tym, że dawniej małżeństwo z miłości nie było możliwe: Żyła sobie raz, bardzo dawno temu, dziewczyna. Czekała już od jakiegoś czasu, by ten, którego wybrało jej serce, przystojny młodzieniec, poprosił o jej rękę. Ale zdarzyło się tak, że pewnego pięknego dnia ojciec dziewczyny, nieświadomy uczucia, jakie przepełniało serce córki, uzgodnił jej małżeństwo z bogatym kupcem daktyli, z którym prowadził interesy. Dziewczyna pobiegła do zna-chorki, wylała morze łez i wyznała, że kocha innego. Kobieta nie mogła wprawdzie nic poradzić na zdecydowane już małżeństwo, ale wiedziała, jak pozbawić biedną dziewczynę złudnej nadziei. W tym celu wypisała węglem na dłoniach dziewczyny trzy magiczne słowa. Następnie, wymawiając tajemnicze zaklęcia, prysnęła na te słowa wodą, prosząc młodą, by odmówiła następującą modlitwę: - O Allachu, zetrzyj miłos'ć z mojego serca, tak jak woda ściera te słowa z moich rąk. I tak się stało. Słowa zniknęły z dłoni, a wraz z nimi - miłość z serca. Dziewczyna zapomniała o swoim ukochanym, wróciła do domu i wyszła za mąż za tego, którego wybrał jej ojciec. Dobranoc, mój kochany Przyjacielu. Piszę znowu do ciebie na widokówce, przedstawiającej scenę z codziennego życia tutaj. Dziś, kiedy po nakarmieniu kóz wróciłyśmy do domu, zobaczyłyśmy, jak z ciężarówki wysiada starszy człowiek, w wojskowym mundurze, z matą do modlitwy na ramieniu. - To dawny żołnierz. Na pewno wraca z wojskowego okręgu na terytoriach odzyskanych, gdzie nasi mężczyźni pełnią straż. Obok niego stała kobieta, owinięta w pomarańczową melhfa. Otaczało ich troje czy czworo dzieci, które mężczyzna całował. Potem zarzucił matę na plecy i poszli razem do swojej jaima. Od kiedy nastąpiło zawieszenie broni, nie ma już walk, ale mężczyźni nadal są zmobilizowani i tylko od czasu do czasu, jak podczas wojny, wracają do domu, na przepustkę, by kilka dni pobyć z rodziną. Kobiety w dalszym ciągu muszą dawać sobie radę same. Teraz już kobiety nie służą w wojsku. 91 Młody mężczyzna, którego tutaj poznałam, wspominał swoje dzieciństwo. ~ Od czasu do czasu ciężarówka przywoziła do obozu grupę kombatantów, wracających z frontu. Przyjeżdżali na kilka dni, żeby spotkać się z rodziną. Wychodziliśmy wszyscy, by ich powitać. Rozradowane kobiety biegły im naprzeciw i powietrze pełne było esgarit - okrzyków radości. To wtedy dowiadywaliśmy się z pierwszej ręki o sytuacji na polach bitew: kto zginął, kto został ranny... Przybycie ciężarówek i okrzyki radości biegnących do nich kobiet to jedno z moich najtrwalszych wspomnień z dzieciństwa. W dodatku wspomnień szczęśliwych. Kiedy trwały walki, w daira odbywały się cotygodniowe zebrania, na których władze informowały o sytuacji. Rozgłośnia radiowa ADRS, zainstalowana pod koniec roku 1975 w BirLehlu, stolicy terytoriów wyzwolonych, nadawała wiadomości wojenne. Walka o niepodległość była wspólnym celem, dzięki czemu wszyscy byli jednakowo ofiarni i aktywni. Mężczyźni ginęli, zostawali ranni lub trafiali do niewoli. Kobiety czekały na nich w jaima, budując i urządzając obozy. Ogromnie wzrósł wtedy wskaźnik urodzin w narodzie, któremu przedtem groziło całkowite wymarcie. Kobiety, poza tym, że były strażą tylną i pracowały, zajmowały się rodziną i brały na siebie całą odpowiedzialność organizacyjną, dobrowolnie i bez wahania decydowały się także na rodzenie wielu dzieci. Odpowiadało to polityce demograficznej państwa, które namawiało do rozrodu i starało się pomagać wielodzietnym matkom. Logiczne, że w kraju prowadzącym wojnę pełno jest wdów. Otóż opowiadano mi, że zgodnie ze starym obyczajem, wynikającym z tradycji religijnej, kobieta, która została wdową, powinna zamknąć się w domu na cztery miesiące, dziesięć dni i dziesięć godzin. Przez cały ten czas nie może widzieć żadnego mężczyzny spoza rodziny; ma siedzieć, modląc się, okryta od stóp do głowy, i tylko w soboty wolno jej się umyć i zmienić ubranie. Oczywiście ubrana ma być brzydko, żałobnie. W tym okresie zaj-muJą się nią inne kobiety z rodziny. Gdy minie czas żałoby, wdowa może ponownie wyjść za mąż, chociaż niełatwo spotkać mężczyznę, który podjąłby się trudu utrzymania licznego potomstwa. Poznałam kilka wdów, ponownie zamężnych. W większości wypadków pierwsi mężowie tych kobiet zginęli na wojnie, podczas inwazji marokańskiej, i otrzymali tytuły męczenników. Gorsza jest sytuacja żon mężczyzn, którzy zostali uznani za zaginionych - tych członków Frontu Polisario, którzy dostali się do niewoli marokańskiej i o których nigdy więcej nie słyszano, jako że władze Maroka nie respektują warunków konwencji genewskiej ani nie zezwalają nikomu na 92 wizyty w swoich więzieniach - nawet przedstawicielom Międzynarodowego Czerwonego Krzyża czy Półksiężyca. Te kobiety muszą czekać, bo nie wolno im ponownie wychodzić za mąż, chyba że przedstawią swoją sprawę trybunałowi i uzyskają pozytywną decyzję. Ale zwykle tego nie robią. Żony zaginionych czekają na swoich mężów, z tą samą cierpliwością, z jaką wypatrują dnia wyzwolenia Sahary. „Czekaj cierpliwie na progu namiotu, a pewnego dnia zobaczysz trupa twojego nieprzyjaciela" doradza jedno z wielu saharyjskich porzekadeł. I kobiety czekają, nie poddając się. Chyba mi wybaczysz, że piszę prawie wyłącznie o kobietach. Ale to nieuniknione. Praktycznie to one wykonują tu niemal wszystkie prace. Większość mężczyzn jest jeszcze zmobilizowana: są w wojsku, patrolując ziemie odzyskane i obserwując wszelkie podejrzane ruchy wojsk marokańskich. Oczywiście, po ogłoszeniu zawieszenia broni niektórzy z nich wrócili do domów, a ci, co nie są w wojsku, pracują. Tych ostatnich spotykam w szkołach i szpitalach. Są to zwykle młodzi ludzie, wielu z nich studiowało za granicą i nigdy nie brało udziału w walkach, bo wyjechali lub zostali odesłani daleko jeszcze jako dzieci lub niedorostki. Ale, na przykład, w centrum w Rabuni, jak już chyba pisałam, byli sami mężczyźni. Kierowcy i przewodnicy, tłumacze i ci, którzy zajmują się administracją i zaopatrzeniem. To też mnie szokuje. Dlaczego Narodowa Unia Kobiet Saharyjskich nie ma własnego biura protokolarnego? Powrót mężczyzn - poza tym, że oznacza sprawiedliwszy podział najcięższej pracy, jak budowanie domów czy załadunek i rozładunek ciężarówek z zaopatrzeniem - może też stanowić, i tak to widzą kobiety, pewne zagrożenie dla ich pozycji, którą zdobyły w czasie nieobecności mężów. Coraz większa liczba mężczyzn zaczyna zajmować odpowiedzialne stanowiska w instytucjach rządowych. Mniej jest to widoczne w daira. Kobiety pilnują, by żaden z mężczyzn nie przekroczył tego, co one nazywają „czerwoną linią". Obawiają się -i słusznie, bo było już wiele takich przypadków wśród innych narodów, walczących o niepodległość - że wspólny cel, czyli zwycięstwo, odsuwa na dalszy plan sprawę kobiet i ich roli w życiu publicznym, poza domem. A Saharyjki pragną utrzymać i zachować to, co zdobyły własnym wysiłkiem, nie mają zamiaru pozwolić na to, by powrót mężczyzn czy odzyskanie niepodległości miały być jednoznaczne z odesłaniem ich z powrotem do domów. Nie mówię tylko o przypuszczeniach, ale o prawdziwym ryzyku. Dla niektórych mężczyzn fakt, że kobieta pracuje poza domem, to w każdym 93 i przypadku konieczność, spowodowana szczególnymi okolicznościami. Jeśli jednak oni mogą zdobyć dobrą pracę, która pozwoli im utrzymać żonę i dzieci, nie pojmują, dlaczego kobieta chciałaby dalej pracować. Czytam ponownie to, co napisałam, i dochodzę do wniosku, że taki stosunek do sprawy ma wielu mężczyzn także w naszym kraju. Ale wracajmy do obozów saharyjskich w Tinduf. Młoda kobieta, w której domu piłam herbatę, powiedziała, że kiedy to wszystko już się skończy, bardzo chętnie wykonywałaby dalej swój zawód i zarabiała pieniądze, którymi mogłaby sama rozporządzać i dzięki którym nie byłaby finansowo zależna od męża. - A czemu nie miałoby tak być? - spytałam zdziwiona. - Bo nie wiem, czy mąż mi na to pozwoli. To zamieszanie istnieje nie tylko w życiu rodzinnym. Nie wiem, do jakiego stopnia ma to coś wspólnego z powrotem mężczyzn czy z chęcią ograniczenia równouprawnienia kobiet, ale rzeczywiście, już od kilku lat, a dokładnie od roku 1998, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zaprzestało, na przykład, naboru kobiet do policji. Nieoficjalnie wiadomo też, że mają już nie wysyłać dziewcząt (tzw. dziewic) na studia za granicę; z drugiej strony, sklepiki i jadłodajnie, których liczba w obozach szybko wzrasta i które pozwalają na niezłe prywatne zarobki, są z reguły prowadzone przez mężczyzn, podczas gdy kobiety pracują w służbach społecznych, z reguły za darmo. W NUKS, Narodowej Unii Kobiet Saharyjskich, jest to temat bardzo ważny i często dyskutowany. Mówi się o tym w zarządzie, a także na zebraniach i debatach, odbywanych przez kobiety w każdej dzielnicy osiedla. Kwestia płatnej pracy i możliwości zarabiania własnych pieniędzy przez kobiety ma się znaleźć w programie najbliższego Kongresu. Kobiety pilnują swego i, nie robiąc zbędnego zamieszania ani nie tracąc czasu na akademickie dyskusje, pracują w dalszym ciągu, starają się iść do przodu i umacniać swoje prawa. Dobrze wiedzą, że „kto nie poskromi konia, nie dosiądzie go, a ten, kto nie uszyje, nie ubierze się". Piszę rozciągnięta na dywanie obok jednego z małych okienek, umieszczonych nad samą ziemią, przez które dostaje się do namiotu powietrze lub, w chwili nieuwagi, może wsunąć głowę koza, spacerująca po obozie. W Rabuni miałam okazję porozmawiać z jednym z kooperantów, który powiedział mi coś, co z początku źle zrozumiałam: - Jeżeli samotna kobieta zajdzie w ciążę, zamykają ją do więzienia. 94 ; To wydało mi się zupełnie surrealistyczne. Dlatego pewnego dnia, kiedy przebywałam w towarzystwie kobiet-policjantek w centrum bezpieczeństwa w ich wilai, postanowiłam się upewnić, czy to prawda. Cztery z nich przyjęły mnie w swojej siedzibie. Podobno jest ich po dwadzieścia cztery w każdej wilai, co daje w sumie jakieś sto kobiet, służących w państwowym korpusie bezpieczeństwa. Były w mundurach z materiału w barwach ochronnych, a na głowach nosiły elzem - czarne męskie turbany. Nie nosiły mełhfa. Przyszykowały mi i mojej tłumaczce herbatę, po czym z pewną rezerwą zgodziły się odpowiedzieć na kilka pytań. Nie wiem, czy tę powściągliwość, z jaką odpowiadały, należy przypisać nieśmiałości, czy (zakładając gorszą wersję) podejrzliwości. Były młode. Najmłodsza miała dwadzieścia jeden lat. Do policji poszły z własnego wyboru, bo zawód ten wydał im się atrakcyjny. Żadna z nich nie miała z tego powodu kłopotów w domu, nie musiała przeciwstawiać się woli rodziny. Ich decyzję przyjęto dobrze, reakcja bliskich była pozytywna. Jak już mówiłam, lubią tę pracę, która polega głównie na przeprowadzaniu kontroli. Innym ich zadaniem jest interweniowanie, kiedy zdarzają się niewielkie wykroczenia lub kłótnie i bójki. Zdziwiło mnie, że żadna z nich, mimo że chodzą na patrole i wykonują typowe męskie prace, nie zrobiła prawa jazdy. Oszczędne w słowach, zapewniły mnie jednak, że mają bardzo dobre stosunki z kolegami z pracy, niezależnie od ich wieku. Ale gdy spytałam, czy mężczyźni słuchają ich, kiedy jako policjantki interweniują w jakimś wypadku czy scysji, odpowiedziały, że w swojej pracy mają do czynienia wyłącznie z kobietami. Same, bez pytania, powiedziały mi, że faktycznie istnieje więzienie państwowe, gdzie zamyka się niezamężne kobiety w ciąży. Jeśli dotyczy to „dziewicy", czyli kobiety, która nigdy nie była zamężna, przebywa ona tam sześć miesięcy, ale jeżeli jest to kobieta w separacji, kara może być dłuższa - do roku. Teraz mają w więzieniu siedem takich kobiet. Wyjaśniły mi, że ciąża pozamałżeńska uważana jest za przestępstwo religijne: dlatego sąd w takich sprawach sprawuje trybunał duchowny. Wygląda na to, że to własne rodziny zgłaszają takie kobiety władzom, a zadaniem kobiet policjantek jest dostawić winne przed trybunał. Logiczne, że część policjantek pracuje jako strażniczki właśnie w tym więzieniu. Byłam przekonana, że takie surowe przepisy są uważane za bardzo złe przez ogół społeczeństwa, ale myliłam się. Młoda matka, spytana przeze mnie, co najgorszego może zrobić kobieta, odparła: - Przynieść bękarta do domu. 95 - Ale czy wydaje ci się słuszne, by samotne kobiety w ciąży zamykać w więzieniu? - Takie jest prawo. Inna młoda kobieta, studentka, matka paromiesięcznego stworzonka, też w pewnym stopniu usprawiedliwiała te metody: - To nie do końca jest więzienie; raczej miejsce, gdzie strzeże się ich przed własnymi rodzinami, dla których to ogromny dyshonor. To samo dotyczy problemu dziewictwa. W zasadzie kobieta powinna zachować je aż do ślubu. Dlatego nazywa się „dziewicami" wszystkie dziewczyny niezamężne. I nic dziwnego, że niektóre rodziny wymagają prezentacji „dowodu dziewictwa" po nocy poślubnej; więcej, potrafią obwozić takie prześcieradło samochodem po ulicach jak trofeum, wymachując nim z wnętrza wozu. Niemniej wiele młodych kobiet uważa ten zwyczaj za bezsensowny, a nawet poniżający. Nie wydaje ci się zaskakująca ta mieszanina nowoczesności i tradycji? Podejrzewam, że sprzeczności te właściwe są społeczeństwu, które rozwija się i samookreśla. Zresztą, gdzież ich nie ma? Szkoda tylko, że te krzywdzące szczegóły niemal zawsze dotykają kobiet... Na przykład to, że kiedy mają okres, nie mogą się modlić, bo uważa się je w tym czasie za nieczyste. Zgodnie z praktyką muzułmańską przed modlitwą należy dokonać rytualnego oczyszczenia, tak symbolicznego, że na pustyni można obmyć się piaskiem albo ograniczyć się po prostu do gestów. Ale kobieta po ustaniu menstruacji musi umyć się fizycznie, od stóp do głów, zanim będzie mogła znowu się modlić. Inny drażliwy temat - świadectwo tego, jak trudno pogodzić tradycję z nowoczesnością - to planowanie rodziny i zabezpieczanie się przed chorobami wenerycznymi. Stanowisko rządu Republiki Arabskiej w tej sprawie jest jasne; nie można organizować żadnych większych kampanii, propagujących stosowanie prezerwatyw, a to ze względów religijnych, tak że lekarze mogą informować i doradzać jedynie podczas prywatnych spotkań z pacjentami. Jest jeszcze dodatkowa trudność, o której mówiła mi pewna młoda matka, która, by uniknąć kolejnych ciąż, uciekała się do „metody aspiryny": - Kobieta powinna trzymać tabletkę aspiryny między kolanami i nie pozwolić, żeby wypadła - wyjaśniała mi, śmiejąc się i dając do zrozumienia, że małżeństwo ma do wyboru tylko powstrzymanie się od stosunków. - Prezerwatywy są tu bardzo drogie. Nie możemy sobie na nie pozwolić. A ja nie chcę już mieć więcej dzieci. Dlatego przekonałam męża, że chwi- 96 la przyjemności nie rekompensuje ciężaru odpowiedzialności ani kłopotów z nową ciążą. Zgodził się ze mną i szanuje moją decyzję. Na pewno wiara i tradycja stawiają Saharyjczykom w tej dziedzinie życia znaczne ograniczenia. Inna młoda kobieta, także matka, spytana przeze mnie, ile dzieci chciałaby mieć, odparła w sposób zupełnie naturalny: -Ile Pan Bóg da. Tutaj często kobiety pytają mnie, ile mam dzieci i czy nie chciałabym urodzić ich więcej. Dziwi je, że nie chcę więcej dzieci, skoro jestem w takim wieku, że mogłabym je mieć. Wydaje mi się nawet, że trochę mi współczują, szczególnie dlatego, że nie mam córek, które by mi pomogły w domu. Zauważ, jak ważne jest dla nich posiadanie córek: jest nawet kolejne medel, odzwierciedlające tę ludową mądrość: „Kiedy umrze ten, kto nie ma córek, nikt nie dowie się o jego śmierci". s Tego wieczoru szczególnie cię wspominałam. Korzystając z tego, że dziewczęta z domu, w którym mieszkamy, musiały wyjść nakarmić kozy, ja i moja tłumaczka wybrałyśmy się z nimi. Chyba już mówiłam, że te zwierzęta, doskonale przystosowane do życia w trudnych warunkach, żywią się resztkami. Tu nic się nie marnuje. Moja tłumaczka, którą uważam już za swoją przyjaciółkę, niosła butlę z resztkami bardziej płynnymi, a dziewczynki taszczyły we dwie nieduży garnek, trochę pogięty i przypalony, który chybotał się z boku na bok. Na szczęście nic się nie wysypało. Do zagród jest spory kawał drogi, szłyśmy więc, gawędząc i śmiejąc się, zwłaszcza z dziewczynek, które rzucały się do ucieczki na widok każdego pojazdu, choćby był bardzo daleko. Zapadał zmierzch i powietrze nabierało pięknej barwy różu z odrobiną żółci. Ponownie te niepowtarzalne wypukłości na ziemi rozpoczęły swój taniec cieni. Z oddali, gdzie, aż po horyzont, ciągnie się pustynia, zbliżały się ku nam dwa małe czarne punkty. Po pewnym czasie można je było rozpoznać. To były dwie kobiety, okryte melhfa. My dotarłyśmy już do celu i byłyśmy przy zagrodach dla trzody, nieudolnie naśladujących tradycyjne akacjowe sriba. Wysokie ogrodzenie z grubej metalowej siatki podtrzymuje sześć drewnianych słupów, zabezpieczonych blachą. To zagroda dla trzech czy czterech młodych wielbłądów. Moja tłumaczka nie chciała podejść bliżej. Śmiejąc się, wyznała mi, że boi się wielbłądów. Ale w końcu podeszła, żebym mogła jej zrobić 7-Kobiety pustyni 97 zdjęcie. Dumacha mnie rozbawiła. By usprawiedliwić wielki strach, jaki budzą w niej te zwierzęta o tak spokojnym i niegroźnym wyrazie pyska, opowiedziała mi, że pewnego razu wielbłądzica zjadła kobietę. - Żartujesz sobie ze mnie! - Nie, naprawdę - zapewniała. Ale ja w dalszym ciągu sądzę, że to historia zaczerpnięta z pustynnej legendy. Oto ona: Był sobie pewnego razu człowiek, który miał stado wielbłądów. Właściwie dromaderów, bo mają tylko jeden garb, ale tu i tak nazywają je wielbłądami. W stadzie była jedna samica - dosyć niesforna, więc właściciel często musiał ją ostro karcić, bo nie było innego sposobu, by ją poskromić. Ale zły los chciał, że pewnego dnia, kiedy właściciela nie było w domu ani w obozie, jego żona przechodziła nieopodal stada. W tym momencie wielbłądzica, rozpoznawszy w kobiecie żonę tego, którego uważała za swego najgorszego wroga, bez ostrzeżenia i tak, że nikt nie mógł jej przeszkodzić, rzuciła się na nią z kopytami i zębami. Dusząc ją, gryząc i depcząc, w końcu zabiła. Kiedy mężczyzna wrócił i zobaczył, co się stało, natychmiast zabił zwierzę i rozdzielił mięso pomiędzy sąsiadów. Nie wiem, czy mam w to uwierzyć, chociaż Dumacha uparcie twierdzi, że to prawda. Ale im usilniej mnie przekonywała, tym bardziej się śmiała. Tak że w dalszym ciągu mam wątpliwości, a wiesz, że jestem łatwowierna. Jedno jest pewne: Saharyjczycy uwielbiają żartować. Dla mnie jedną z najbardziej fascynujących rzeczy, odkąd poznaję życie w obozach w Tinduf, było odkrycie, że w każdym osiedlu jest nie tylko szkoła, przychodnia, szpital, centrum szkolenia się kobiet i przedszkole, ale także szkoły specjalne i ośrodki dla niepełnosprawnych. Wydaje mi się to bardzo nowatorskie. Uważam, że to, jak społeczeństwo traktuje najbardziej bezbronnych i najsłabszych, bardzo wiele o nim mówi. Miałam okazję zwiedzić takie centrum w obozie Al-Ujun. Nie ma ono właściwie swojej siedziby, bo powstało niedawno, zaledwie dwa lata temu. Trzy inne takie centra, które Unia Kobiet zorganizowała w Asmara, Aousard i Ad-Dachla, funkcjonują dłużej. Dlatego szkoła specjalna w Al--Ujun korzysta z sal placówki im. Olofa Palmego - centrum szkoleniowego dla kobiet w tym osiedlu. 98 Wszystkie szkoły specjalne powstały z inicjatywy Narodowej Unii Kobiet Saharyjskich, są przez nią prowadzone i administrowane bez pomocy Ministerstwa Edukacji. Unia Kobiet uważa się za organizację polityczną, ma przedstawicielstwo w rządzie, z którym ściśle współpracuje, zachowując jednocześnie pewien margines niezależności. Jedna z członkiń zarządu Unii powiedziała mi: - Kształcenie kobiet i edukacja specjalna nie są podstawowymi problemami państwa, ale są nimi dla nas, dla Unii. Szkoły specjalne w obozach uchodźców opiekują się wszelkiego rodzaju niepełnosprawnymi. Najczęstsze przypadki to mniejsze lub większe opóźnienie w rozwoju umysłowym, zespół Downa, głuchota i ślepota (częściowa lub całkowita). W szkole, którą zwiedzałam, zajmowano się też chłopcem cierpiącym na autyzm. Dzieci z różnego rodzaju paraliżami mają lekcje w domach. Nauczycielki i wychowawczynie niepełnosprawnych z Al-Ujun twierdziły zgodnie, że najlepsza jest szkoła w Asmara. - Tam pracuje się naprawdę zróżnicowanymi metodami, a wychowawcy przeszli specjalne kursy. Nam brakuje fachowego personelu i materiałów, ale i tak to jest już jakiś punkt wyjścia. Pracujemy wszystkie razem i staramy się, jak możemy. Zarówno nauczycielki, jak i pełniący obowiązki dyrektora (dyrektorka jest na urlopie macierzyńskim) opowiadali mi z entuzjazmem o swojej pracy, o wielkiej misji, jaką mają do spełnienia i problemach, z którymi się borykają. W fazie wstępnej ich praca polegała przede wszystkim na zlokalizowaniu, namiot po namiocie, wszystkich ewentualnych uczniów szkoły i na rozmowach z rodzinami tych dzieci: - Trzeba było przekonać matki - bo ojców w większości wypadków nie było w domu - że nie wolno im uważać takiego dziecka za karę za grzechy zesłaną od Boga ani spisywać go na straty. Równocześnie starałyśmy się uzmysłowić im, że te dzieci mogą z powodzeniem rozwijać niektóre talenty i umiejętności, oczywiście w granicach swoich możliwości. Musiały też zrozumieć, że dla przyszłości ich dzieci równie zabójcza jest nadopiekuńczość, która co najwyżej zmieni je definitywnie w inwalidów, jak i wstydliwe zamykanie ich w namiotach, izolowanie od świata. Zanim taki uczeń zacznie chodzić do szkoły, przez jakiś czas pracujemy z nim w jego własnym domu, tak żeby matka mogła zobaczyć, co robimy, i zaobserwować postępy swojego dziecka. Szkoła, w której istnieje podział na klasy według rodzaju niepełnosprawności, nastawiona jest w zasadzie na zapewnienie tym dzieciom wykształcenia podstawowego. 99 I - Staramy się zapoznać ucznia z kolorami, kształtami, liczbami, literami i tak dalej, ucząc go poprzez zabawę. Widziałam lekcję grupki dzieci niedorozwiniętych umysłowo, które razem z nauczycielką rysowały kolorowymi kredkami; także lekcję głuchych dziewczynek i chłopców, siedzących w ławkach i uczących się rozróżniania liczb, które nauczycielka pokazywała im, wycięte w dużym formacie z kolorowego kartonu. - Większość materiałów do lekcji robimy same. Resztę dostajemy od pewnej hiszpańskiej organizacji, która współpracuje z naszą szkołą. Sekretarzem centrum był młody głuchoniemy, który rozmawiał w języku migowym. - Łącznie mamy pięćdziesięciu uczniów, chociaż przychodzą do szkoły różnie. Byłam naprawdę zachwycona. Uważam, że im bardziej rozwinięte społeczeństwo, tym większą ma możliwos'ć integrowania wszystkich swoich członków. To, że kobiety saharyjskie, mimo niepewnos'ci jutra i ciężkiej doli całego społeczeństwa, zajmują się też najsłabszymi, wydaje mi się przykładem wielkiej dojrzałości. Mile zaskoczyła mnie również informacja, że Ministerstwo Obrony zwalnia ze służby wojskowej tych, których matki osiągnęły bardzo podeszły wiek. Mężczyźni ci korzystają ze specjalnych przepustek, by być w domu i opiekować się nimi. Trzeba tu podkreślić, że choć kobieta saha-ryjska generalnie cieszy się powszechnym szacunkiem, to matka, a szczególnie sędziwa, otoczona jest prawdziwą czcią. Młody człowiek, który skończył studia za granicą i teraz zajmuje się handlem, powiedział mi, że nie przestanie pracować, aż uda mu się spełnić jedyne marzenie swojej matki. - Co to za marzenie? - spytałam. - Maleńki domek z ogródkiem pełnym kwiatów. W tym mikrokosmosie, tak pełnym kontrastów, byłbyś na pewno równie zaskoczony jak ja, gdybyś zobaczył, jak w obozach pomiędzy trzecią i czwartą po południu zamiera życie. To godzina telenoweli. Wiele lat temu pewna organizacja pozarządowa ustawiła w każdym osiedlu antenę paraboliczną, żeby można było odbierać drogą satelitarną rozmaite kanały telewizyjne. Wiele gospodarstw ma telewizory, czarno--białe lub kolorowe, otrzymane zwykle w prezencie od rodzin, które latem zapraszają tutejsze dzieci na wakacje. Tak że zasadniczo, nawet w tak od- 100 ległym zakątku pustyni, ludność jest poinformowana o tym, co si? dzieje na świecie. Telenowela, której emisja zbiega się w czasie z godzinami największego upału, jest bardzo wyczekiwaną atrakcją w tym świecie, tak pozbawionym wszelkich rozrywek. Najzabawniejsze, że mowa o serialu meksykańskim, z dubbingiem arabskim, ale z niezmienionymi imionami bohaterów. I już wiesz, jak brzmią imiona tych latynoskich cwaniaków: Fef n^ndo Jose, Claudia Isabel, Rosa Margarita... Kiedy zorientowałam się, ja^ bardzo wszyscy w osiedlu interesują się rozwojem akcji w kolejnym odcinku, zaczęłam udawać, że jestem zmęczona i namawiać Dumachę, by f°me zosta-; wiła samą, bo chcę się zdrzemnąć. Ta, zadowolona, nie odmawia sobie tej małej przyjemności i wędruje do telewizora. Zresztą uważa za SWOJ obowiązek opowiedzieć mi potem szczegółowo treść odcinka. A najlepsze, że kiedy kładę się na dywanie, zasypiam napfawdC- Shreser dahbu Żyła sobie raz rodzina, w której było już siedmiu synów. Chłopcy rośli i wszyscy w domu marzyli, żeby teraz urodziła się dziewczynka. Tak że kiedy matka zaszła znowu w ciążę, radość była powszechna, ale gdy zbliżał się moment porodu, siedmiu synów postanowiło, że jeśli urodzi się kolejny chłopiec, pójdą sobie z domu i nigdy nie powrócą. Kiedy matka poczuła pierwsze bóle, chłopcy oddalili się od namiotu. Zawczasu ustalili z jedną ze służących znak, którym ich poinformuje, czy dziecko jest chłopcem, czy dziewczynką. Urodziła się śliczna dziewczynka, którą nazwano Shreser Dah-bó, ale niestety! Służąca, oszołomiona biegiem wydarzeń, pomyliła znaki, i bracia, przekonani, że urodził się chłopiec, opuścili obozowisko i nikt już o nich nie usłyszał. To początek legendy saharyjskiej, pięknej i bardzo długiej, w której poszczególne epizody przeplatają się ze sobą, zaskakując słuchacza coraz to nowymi przygodami bohaterki. Czemu tak bardzo rozmiłowałam się w tej historii? Bo dowiedziałam się o jej istnieniu w niezwykłych okolicznościach. Rozmawiałyśmy kiedyś godzinami z jedną z kobiet, zajmującej kierownicze stanowisko w daira, o wszystkich działaniach w miastach i o celach tych działań; o jej obowiązkach jako szefowej, o organizacji i rozdziale zadań, o trudnościach w rozmaitych dzielnicach, o nadziejach kobiet i ich narodu, o aktualnej sytuacji, o perspektywach na przyszłość... Roz- 102 mowa była dość sztywna, niemal oficjalna, bardzo fachowa. Ja zadawałam pytania, ona odpowiadała - z zapałem, ale zwięźle, a Dumacha tłumaczyła. Była tam też młoda kobieta, którą przedstawiono mi jako sekretarkę w zarządzie daira. Muszę tu przerwać, żeby ci uświadomić, że częste wydawanie przez Unię biuletynów o aktualnej sytuacji umożliwia kierownictwu dostęp do informacji dosłownie w chwili, gdy coś się wydarza. Od razu omawia się to w daira i wilajach, tak że nie ma żadnego dystansu pomiędzy „czapką", jeśli tak się można wyrazić, a ogółem. Szefowie daira informują kierowniczki z wilai, a te z kolei przekazują pisemne informacje do Biura Wykonawczego i Sekretariatu Narodowego. Ale wracając do tego, o czym mówiłam, kiedy nasze spotkanie zbliżało się do końca, zwróciłam się do szefowej daira: - A... czy mogłabyś opowiedzieć mi jakąś legendę? Te słowa wywołały wręcz magiczny efekt: puściły lody, znikły wszelkie bariery. Porzuciłyśmy odgrywane dotychczas role, stając się sobą - ot, po prostu kobietami. Nagle wytworzył się luz, który bardzo nam wszystkim odpowiadał. - Nie pamiętam żadnej - odpowiedziała po krótkim zastanowieniu kobieta, z pewną skruchą w głosie. - Czekaj, czekaj, a czy nie było takiej legendy o przepięknej kobiecie saharyjskiej...? - zawołała z przejęciem Dumacha. Zapewniam, że było emocjonujące patrzeć, jak te dwie kobiety przypominały sobie na wyścigi historię Shreser Dahbu. Młoda sekretarka też się w nie wpatrywała, zdziwiona, ale zainteresowana. Zaczęły od przywoływania niektórych zapomnianych fragmentów, przyśpiewek i wierszyków, które łączyły różne części legendy w całość. Zaśmiewały się przy każdym na nowo wydobytym z pamięci epizodzie, rzucały jedna drugiej jakieś słowa, poprawiały się wzajemnie. Zapomniały zupełnie o mnie wobec tego wspólnie odnalezionego skarbu, który zdawał się zacierać wszelkie różnice między nimi. - Opowiem ci to w domu - zbyła mnie moja tłumaczka, kiedy błagałam ją jak dziecko o bajkę. Nasze pożegnanie z szefową daira było bardzo serdeczne - na pewno o wiele mniej formalne niż powitanie. Dumacha dotrzymała słowa, chociaż musiało minąć kilka dni, nim znalazłyśmy wieczorem czas, by spokojnie porozmawiać w domu jednej z jej przyjaciółek. Rozłożyłyśmy się na dywanie, otulone kołdrami w obronie przed ostrym chłodem pustynnej nocy. Wydawało się, że silne podmuchy wiatru lada chwila zerwą eternitowe dachówki. Dumacha rozpoczęła swoją opowieść. 103 Shreser Dahbu rosła, nie wiedząc o tym, co się wydarzyło w dniu jej narodzin, aż kiedyś inne dziewczynki i chłopcy z obozu zaczęli robić jej wymówki, że to z jej winy siedmiu starszych braci uciekło gdzieś daleko, porzucając rodzinną jaima. Choć matka, by ją pocieszyć, wszystkiemu zaprzeczyła, mała Shreser Dahbu była coraz smutniejsza; przestała się bawić, jeść i całe noce płakała, bo w głębi duszy wiedziała, że to, co mówili jej mali towarzysze zabaw, było prawdą. Kiedy dorosła, postanowiła odszukać swoich siedmiu braci. Matka, widząc jej zdecydowanie, nie protestowała. Wyszykowała jej wielbłąda na tę długą podróż, a wezwawszy jedną z niewolnic, kazała jej prowadzić zwierzę na wodzy i pomagać córce w poszukiwaniach. Takie są kobiety saharyjskie: przedsiębiorcze, odważne i zdecydowane, jak Shreser Dahbu. Przewidujące, zorganizowane i wyrozumiałe, jak jej matka. Wracajmy do opowiadania... Dziewczyna opuściła obóz na wielbłądzie, prowadzonym przez niewolnicę. Wędrowały bardzo długo. Niewolnica zmęczyła się i ciągle prosiła dziewczynę, by pozwoliła jej wsiąść na grzbiet wielbłąda. Ale za każdym razem, gdy nalegała, skały, rośliny i góry ostrzegały Shreser Dahbu: - Nie rób tego, nie rób tego! Niemniej, w miarę, jak się oddalały, głosy stawały się coraz słabsze, aż nadszedł dzień, kiedy nie było ich już wcale słychać. Niewolnica zatrzymała wielbłąda, ściągnęła wodze tak, by zwierzę uklękło na piasku, zmusiła Shreser Dahbii, by zsiadła, a sama wdrapała się na amchagab - siodełko, używane przez kobiety saharyjskie, i zmusiła swoją panią, by zajęła jej miejsce. - Bierz wodze i idź dalej pieszo - rozkazała. Shreser Dahbu nie pozostało nic innego, jak być posłuszną. Wędrowały tak i wędrowały, aż dotarły do rzeki mleka. Niewolnica zanurzyła się w niej i jej czarna skóra stała się biała. Szły i szły dalej, aż napotkały rzekę smoły. Niewolnica rozkazała Shreser Dahbu zanurzyć się w niej, by jej biała skóra stała się tak czarna, jak niegdyś skóra tamtej. I tak się też stało. Po zmianie ról i wyglądu obie kobiety dotarły w końcu do miejsc zamieszkanych i udały się na bazar, pytając wszędzie o siedmiu braci, aż w końcu, idąc za wskazówkami napotkanych ludzi, trafiły do 104 J| \ frig - obozowiska nomadów, gdzie mieszkali bracia Shreser Dahbu ze swoimi rodzinami i trzodą. Niewolnica, stanąwszy przed nimi, oświadczyła: - Jestem waszą siostrą, a to moja niewolnica. Mężczyźni uradowali się niezmiernie, dowiedziawszy się, że mają siostrę, i postanowili uczcić to uroczyście. Zaprosili ją też, by została z nimi na zawsze. Tymczasem Shreser Dahbu, zmieniona w Murzynkę po kąpieli w rzece smoły, musiała w dalszym ciągu wykonywać pracę niewolnicy: wychodziła zbierać drwa na ogień, sprzątała, gotowała i dbała o trzodę. Jeśli dali jej jeść, jadła. Jeśli nie, cierpiała głód. I płakała. Bo mimo że starała się powiedzieć braciom prawdę, nie wierzyli jej. Trzeba było dopiero cudu, by kłamstwo się wydało. Pewnego pięknego dnia, już jakiś czas po przybyciu kobiet do obozu, najstarszy z braci zauważył, że jego konie nie jedzą, są coraz słabsze i gorzej wyglądają. Następnie odkrył, że Shreser Dahbu prowadziła je na bedia. Tam śpiewała, a jej głos był tak melodyjny, że zwierzęta, zajęte słucha- niem, zapominały o jedzeniu. Rozwścieczony, tak zbił dziewczynę, że jego biała derrah pokryła się plamami jej krwi i... co za cud! Im bardziej starał się tę krew sprać, tym plamy były wyraźniejsze. Przestraszony, poszedł do kadiego - sędziego, który mieszkał w pobliżu obozu. - Są pomiędzy wami więzy krwi - zdecydował mędrzec, kiedy wysłuchał całej historii. - Przygotuj namiot z siedmioma zasłonami na ścianach, jedna na drugiej. Zabij barana, ugotuj wszystkie jego części, również flaki, i zaproś obie kobiety na posiłek do namiotu. Skryj się pomiędzy zasłonami i obserwuj je. W ten sposób dowiesz się, która z nich dwóch jest naprawdę twoją siostrą. I młody człowiek tak zrobił. Fałszywa siostra rzuciła się wprost na wnętrzności i mniej szlachetne części barana. Tymczasem Shreser Dahbu, fałszywa niewolnica, pogryzała tylko żeberko i wzdychała: - Obym mogła zanieść to żeberko mojej biednej matce, którą zostawiłam w namiocie, by pójść na poszukiwanie braci! W ten sposób oszustwo się wydało. Bracia zmusili wówczas niewolnicę do wyznania prawdy i za karę ją poćwiartowali. Następnie zaprowadzili Shreser Dahbu aż do miejsca, gdzie płynęła rzeka mleka i po zanurzeniu się w niej dziewczyna odzyskała swój dawny wygląd. 105 Jakiego cudu trzeba, by prawda zatriumfowała i by dopełniła się sprawiedliwość wobec ludu i sprawy saharyjskiej? Ale niech ci opowiem do końca... Krótko jednak trwało szczęście Shreser Dahbó. Kobiety z obozu, gdzie mieszkali bracia, były zazdrosne o jej urodę i postanowiły się jej pozbyć. Ułożyły więc perfidny plan. Najpierw zmusiły ją, by połknęła jajo węża. Następnie, udając oburzenie, przyszły do najstarszego brata i oskarżyły ją przed nim, że jest w ciąży. Jeśli brat zechce rozwiać swoje wątpliwości i sprawdzić, jak jest naprawdę, wystarczy, że przyłoży ucho do jej łona, a usłyszy bicie serca stworzenia, które ona w sobie nosi. W rzeczywistości mężczyzna usłyszał hałas, jaki czyniły węże, wijące się w jej brzuchu, ale przekonany o hańbie, którą dziewczyna przyniosła rodzinie, zrobił wielką awanturę. Zaprowadził Shreser Dahbii do wyschniętej studni, wrzucił ją na dno i rozwalił cembrowinę, żeby zamknąć wlot. Dziewczyna jednak nie umarła; udało jej się uciec w porę do małej jaskini, w której ukrywała się długi czas. Tak długi, że jej włosy w poszukiwaniu słońca urosły tak, iż zmieszały się z ziołami, rosnącymi na powierzchni ziemi. Trzeba trafu, że w tej samej dolinie pasły się konie i wielbłądy wielkiego bogacza. Shreser Dahbu śpiewała cały dzień, błagając zwierzęta, by nie zjadały jej włosów, a one wracały codziennie do zagród głodne i coraz słabsze. Właściciel chciał sprawdzić, co się dzieje z jego stadem, kiedy więc pasterz opowiedział mu o dziwnych i cudownych śpiewach, które dochodzą spod ziemi i nie pozwalają koniom jeść, bogacz postanowił sam zbadać ten cud. W ten sposób znalazł Shreser Dahbu i, zachwycony jej urodą, pojął ją za żonę. Bawi mnie, jak często tutejsze kobiety, czasem bardzo młode, mówią o małżeństwie, snują marzenie o miłości i romantycznych przygodach. W rzeczywistości nawet dziś małżeństwo jest dla nich po prostu wejściem w dorosłe życie, w dojrzałość. A zanim wyjdą za mąż, żyją pod opieką, mniej lub bardziej surowej, starszyzny rodzinnej. Niemniej okoliczności sprzyjają odzyskaniu praw przez te młode kobiety. Zwłaszcza jeśli odebrały dobre wykształcenie, które czyni je poszukiwanymi pracownicami we wszystkich środowiskach. Ich obecność jest niezbędna w ośrodkach medycznych i szkołach, które funkcjonują jedynie dzięki nim. Lekarki i pielęgniarki, laborantki i pomoce kliniczne, nauczycielki, przedszkolanki i wychowawczynie są w przytłaczającej większości. Kobiety przestały być domatorkami i zdominowały pewne zawody. - Są sprawy, niechętnie akceptowane przez niektóre matki - wyjaśniła mi pewna samotna lekarka. - Mówią, że jeżeli nie jesteś mężatką, nie powinnaś za często wychodzić z domu, bo jesteś pod opieką rodziny, a w naszym społeczeństwie jest źle widziane, gdy samotna dziewczyna wychodzi sama. Inna lekarka powiedziała mi: - To kwestia czasu i cierpliwości. Trzeba tylko, by ludzie zrozumieli, że nic złego się nie dzieje: chociaż mamy nocne dyżury albo musimy iść na jakieś zebranie, jesteśmy nadal dobrymi córkami i kobietami godnymi szacunku. A pewna laborantka dodała: - Czasami, żeby uniknąć dyskusji i komentarzy, wolimy odwiedzać chorych w ich domach. Niektórzy starzy mężczyźni i kobiety, przychodząc z wizytą do naszej jaima, mają pretensje, że my, kobiety, pracujemy, zamiast siedzieć w domu i parzyć herbatę - zwłaszcza jeżeli to zajęcie spada na jakiegoś młodego chłopaka w rodzinie. Po zamążpójściu, niezależnie od wieku, kobieta uznawana jest za osobę dorosłą i mającą prawo decydować o sobie. W obozach uchodźców w Tinduf małżeństwo oznacza też dla Saharyjki wejście do grupy kobiet pracujących. Do Unii należą wszystkie - wystarczy, że są kobietami. Jak widzisz, w każdej dziedzinie istnieje tu ta fascynująca gra przeciwieństw - i czuję się zaszczycona, że mogę przebywać z tymi ludźmi na takim właśnie etapie ich historii, kiedy przeszłość, teraźniejszość i przyszłość splecione są ze sobą niczym uprząż z niewygarbowanej skóry wielbłąda -równocześnie mocna i sprężysta, taka, która wytrzyma najcięższe trudy. Przy tak przytłaczającej przewadze kobiet we wszystkich środowiskach i zawodach może szokować fakt, że pewne stanowiska lub powiedzmy -szczeble - kariery są nadal zaanektowane przez mężczyzn. Kobiety policjantki pracują, na przykład, pod rozkazami szefa bezpieczeństwa ich obwodu, zawsze jest to mężczyzna. Dyrektor i wicedyrektor centrum także. Te stanowiska obsadza Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. A spomiędzy wszystkich ministerstw tylko na czele jednego stoi kobieta -Ministerstwo Kultury i Sportu. 106 107 W daira kierowniczkami są kobiety i w wiląjach także bywają przewodniczące, ale już gubernator prowincji - wali -- to zawsze mężczyzna. Tylko raz w historii obozów wybrano kobietę na stanowisko wali - w Asmara. Teraz, kiedy o tym piszę, zdaję sobie sprawę z niejednakowej miary, jaką my, ludzie Zachodu, przykładamy, oceniając ludzi, demokracje czy cokolwiek innego w poszczególnych krajach. Generalnie jesteśmy o wiele bardziej krytyczni w stosunku do państw Afryki, Azji czy Ameryki Łacińskiej niż w stosunku do siebie samych. Tymczasem w naszych krajach także bardzo niewiele kobiet osiąga wysokie stanowiska i w dalszym ciągu debatuje się nad zgodą (lub niezgodą) na określony procent ich udziału w rządzeniu, nad koniecznością zmuszenia partii i rządów do „pozytywnej dyskryminacji". Wiem, zaraz mi wymienisz państwa, gdzie kobiety są premierami, lub gdzie jest więcej kobiet-ministrów, dyrektorów przedsiębiorstw czy banków... Opowiadałam już, że w szkole specjalnej w Al-Ujun pełniącym obowiązki dyrektora był mężczyzna. Kiedy już puściły lody, dyskusja stała się swobodniejsza i wszyscy mogliśmy pozwolić sobie na żarty, spytałam, dlaczego mężczyzna zastępuje kobietę na stanowisku dyrektora. Przecież to centrum podlega wyłącznie Unii Kobiet, a jego personel jest w stu procentach żeński. Pełniący obowiązki dyrektora nie przejmując się zupełnie, wzruszył ramionami i obdarzył mnie szerokim uśmiechem: - To moje koleżanki z pracy mnie wybrały, niech je pani sama spyta. Kiedy spotkałam się z nauczycielkami po zwiedzeniu rozmaitych sal i wysłuchawszy zajęć, dyrektor dyskretnie zostawił nas same. - W ten sposób nie będą się czuły skrępowane, gdyby chciały pani podać prawdziwe powody, dla których wybrały mnie na zastępcę. Śmiech ich wszystkich utwierdził mnie ostatecznie w tym, co i tak czuło się w powietrzu: wśród tych, którzy pracują ze sobą, istnieje prawdziwe koleżeństwo beż względu na płeć. Prawda, że w większości to ludzie młodzi, którzy studiowali za granicą, ale niewątpliwie istnieje tu wzajemny szacunek i otwarte, luźne stosunki między kobietami i mężczyznami, całkowicie naturalne, takie jak w naszym społeczeństwie. A może nawet tutaj szacunek mężczyzn dla kobiet jest większy. Oczywiście postawiłam w końcu, co prawda w formie żartu, to pytanie: dlaczego spośród wszystkich pracowników na zastępcę dyrektorki j wybrały jedynego mężczyznę. Zaskoczyła mnie roztropność odpowiedzi, które usłyszałam. - Bo współpracował zawsze bardzo ściśle z dyrektorką... 108 ' - Bo ma największe doświadczenie... - Bo wtedy jej nie było - tu wskazały na młodą kobietę po studiach na Kubie, która towarzyszyła mi podczas wizyty w szkole i wywiadu z dyrektorem, udzielając rozmaitych wyjaśnień. Dziewczyna zdecydowanie mądra i sensowna, żywa, pełna pomysłów i zdrowego rozsądku, z niewątpliwym talentem kierowniczym. - Bo w tym społeczeństwie pierwszeństwo mają mężczyźni - poskarżyła się jedna. - Co z tego, że chciałabym być ministrem? Oni zawsze będą ponad nami. Na listach kandydatów do pracy w ministerstwie nie ma kobiet, a te listy przygotowują mężczyźni. Zajęli wszystkie miejsca. - Bo my mamy dodatkowe zajęcia w domu, a on miał więcej doświadczenia... - Nie wybrałybyśmy go, gdyby nie był kompetentny... Te odpowiedzi były kolejnym dowodem wielkiego praktycyzmu, jakim odznaczają się kobiety saharyjskie. One nie postrzegały stanowisk jako okazji do sprawowania władzy. Dla nich oznaczało to podjęcie dodatkowych zobowiązań, jeszcze jednej pracy, którą trzeba wykonywać rzetelnie i skutecznie, w służbie społeczeństwu. Myślę, że warto by przejąć ten sposób myślenia. Przed pójściem spać chciałabym jeszcze dopowiedzieć koniec historii Shreser Dahbu. Bo to jeszcze nie był koniec! Czas mijał... Pewnego dnia bracia odkryli, że Shreser Dahbu nie umarła na dnie studni, do której ją wrzucili. Nie tylko żyła, ale w dodatku była żoną bogacza, miała z nim syna i promieniała szczęściem. Postanowili zatem wybrać się do obozu jej męża i odwiedzić siostrę. Ale ten, wiedząc, co uczynili jego żonie, zebrał swoich ludzi i umówił się z nimi, że zabije braci, kiedy tylko zasną wokół ogniska w obozie. Shreser Dahbu dowiedziała się, co mąż zamierza. W środku nocy, kiedy ten zasnął u jej boku, obudziła synka, ukłuła go w piętkę tak, żeby zaczął płakać, i zaczęła śpiewać swoim cudownym głosem, niby uciszając dziecko. Tymczasem pieśń ta była ostrzeżeniem dla braci. Usłyszeli ją i zrozumieli, że Shreser Dahbu chce ocalić im życie. Postępując zatem zgodnie z tym, o czym śpiewała, zebrali swoje rzeczy, pochowali je pod kołdry, pod którymi spali, a sami uciekli pełnym galopem, pozostawiając w obozie co powolniejsze wielbłądy. 109 Kiedy mąż w otoczeniu swoich ludzi przybył do obozu braci ze swoją karną wyprawą, było już za późno. Odkryli podstęp, ale choć przeszukali całą okolicę, nie usłyszeli nigdy więcej o braciach. Podoba mi się Shreser Dahbu. Bardzo. Zwłaszcza ten całkowity brak żądzy zemsty w jej naturze. V *-. Juisa - mpótna praca JM łody, mniej więcej trzydziestoletni Saharyjczyk powiedział mi które-f f • goś dnia: - Nie jestem religijny. Nie modlę się, piję piwo i nie jestem dobrym muzułmaninem, ale podoba mi się w tej religii to, że część swoich zarobków zawsze trzeba przeznaczyć dla biednych. Gdyby cały świat tak robił, nie byłoby biedy. Dało mi to do myślenia. W chrześcijaństwie niby też istnieje przykaż dzielenia się z innymi, pomoc najbardziej potrzebującym, rezygnacja z bogactwa. Pierwsi chrześcijanie używali przecież wszystkich dóbr wspólnie, wspomagali sieroty i wdowy. W dzisiejszych czasach takich chrześcijan jest niewielu. A jeszcze mniej - w rządach krajów chrześcijańskich. Specjalnie używam tej terminologii, bo mam już powyżej uszu wszystkich zarzutów w stosunku do krajów islamskich. To przywoływanie średniowiecznych analogii religijnych, w celu podzielenia świata, wydaje mi się absolutnie zacofane i tendencyjne. Chciałam tylko powiedzieć, że kombinacja orf- tradycji i postępowania według zasad islamu - dała w rezultacie to szczególne społeczeństwo, jakim jest naród saharyjski. Jego kolejnym wyróżnikiem jest tuisa - wspólna praca społeczna, dzięki której Saharyjczycy zdołali przetrwać jako grupa i jako poszczególne jednostki w tak trudnych warunkach na pustyni, a teraz w obozach uchodźców. W pierwszym okresie uchodźstwa tuisa była bardzo ostro przestrzegana - niektórym może się wydać, że w nieludzki wręcz sposób. Dyscyplinę pracy egzekwowano za wszelką cenę. Objawy zmęczenia były źle widziane, kobiety w ciąży pracowały aż do samego 111 porodu. Codziennie stawały przed nowymi wyzwaniami i musiały wychodzić naprzeciw wszelkim trudnościom, w miarę, jak te się pojawiały. Z czasem, gdy funkcjonowanie obozów osiągnęło pewien rytm i rutynę, żelazna dyscyplina zaczęła powoli łagodnieć: kobiety od siódmego miesiąca ciąży były już zwolnione z pracy, a po urodzeniu dziecka otrzymywały roczny urlop macierzyński dla karmiących matek. Ci, którzy byli przeciwni tym metodom, czuli się zmuszani do pracy lub w jakimś stopniu ograniczani w swej osobistej wolności w tym najcięższym okresie życia na wygnaniu, odeszli. Istnieją książki, zawierające ich świadectwa. Nie mam ochoty wnikać głębiej w ten temat. Jedno wiem: tym, którzy nadal pracują w obozach w Tinduf, nie przydarzy się to, co trzem krowom: białej, czarnej i czerwonej. Jak głosi legenda... .. .żyły razem, pomagały sobie i opiekowały się sobą nawzajem. Zanim dokończę to opowiadanie, pozwól, że wyjaśnię, że we wszystkich legendach saharyjskich krowa, w języku hassanija: Bakara, jest zawsze przedstawiana jako zwierzę o dość słabym rozumie, oszukiwane i wy-kpiwane przez wszystkich. W tamtych okolicach mieszkała też pewna lwica, w hassaniji: Labbe, która miała wielką chrapkę na pożarcie krów, nie atakowała ich jednak w obawie, że nie da rady wszystkim naraz. Postanowiła więc użyć podstępu. Pewnego dnia zbliżyła się do czarnej i czerwonej krowy, i rzekła przymilnie: - Kochane siostrzyczki, biała krowa stanowi dla was śmiertelne niebezpieczeństwo! Jej biały kolor jest widoczny w nocy - i kiedy jesteśmy blisko niej, ryzykujemy, że znajdą nas myśliwi i zabiją wszystkie. Pozwólcie, że ja ją zjem, a będziemy bezpieczne. Obie krowy przystały na to i Labbe pożarła białą krowę, bo towarzyszki ani myślały stawać w jej obronie. Po kilku dniach lwica przyszła do czerwonej krowy z podobnymi argumentami. Tym razem tłumaczyła, że choć nie ma już niebezpieczeństwa ze strony białej krowy, czarna stanowi podobne zagrożenie przed myśliwymi - tyle że w dzień. Czy nie byłoby rozsądnie pozbyć siei jej? I czarną krowę spotkał ten sam los, co białą, bo czerwona krowa nie broniła jej przed lwicą. 112 A niebawem i ta ostatnia, samotna i bezbronna, stała się ofiarą lwicy, która nie musiała już nawet uciekać się do podstępu, by urządzić sobie bankiet... Dziś dzień upłynął nam bardzo spokojnie. Było święto i wszystkie kobiety zajmowały się przygotowaniami w domach, robiły generalne sprzątanie, trzepiąc dywany i wymiatając piasek, który wiatr nawiewa w każdy zakątek namiotu. - Chodźcie, zrobimy jej hennę - zdecydowały kobiety, u których mieszkałam. Miałam wątpliwości, ale one były zachwycone tym pomysłem. W dodatku malowanie zaproszonej osoby henną to dowód przyjaźni. Rytuał ten, podobnie jak skrapianie wodą kolońską, jest też przejawem gościnności wobec zaproszonej osoby. W sumie byłam tego ciekawa, często bowiem widywałam kobiety, które miały wnętrza dłoni i podeszwy stóp pomalowane w filigranowe geometryczne wzory w kolorach od ciemnej, prawie czarnej czerwieni, aż do pomarańczu. - Zobaczysz, kiedy będziemy składać wizyty, kobiety będą zachwycone, zobaczywszy cię w melhfa i z henną - namawiała mnie Dumacha. Tutaj muszę wyjaśnić, że od czasu do czasu wkładam melhfa. Nie bardzo jeszcze umiem ją drapować na ciele - inne kobiety muszą mi w tym pomagać - ale bardzo mi się ten strój podoba. Po śniadaniu sprzątnęłyśmy ze stołu chleb, margarynę, marmoladę i mleko i wzięłyśmy się do roboty. Miałam w plecaku torebkę henny, którą dostałam od kogoś na weselu. Obdarowano mnie wtedy mnóstwem prezentów, za które nie mogłam się zrewanżować, bo nic nie miałam w swoim skromnym bagażu. Dostałam melhfa, bransolety, naszyjniki... Przyjęłam to z wdzięcznością, chociaż krępowało mnie, że jestem obiektem takiej hojności. Tymczasem jedna z kobiet mieszała sproszkowaną hennę z wodą, wypytując, czy na pewno nie jest przeterminowana; druga wydobyła szablon w kształcie dłoni, wycięty z czegoś w rodzaju plastra, pełen wzorów w paski, dziurki i tak dalej. Wkrótce zjawiła się sąsiadka i przyłączyła się do zabawy. Kobiety usadowiły mnie wygodnie na dywanie, opartą o poduszki i zaczęły naklejać mi na dłonie te gigantyczne plastry. Dwie z nich siadły po obu moich stronach i każda zajęła się jedną z moich dłoni, podczas gdy trzecia przygotowywała dla nas wszystkich herbatę. Dzieciaki, które nie musiały dzisiaj iść do szkoły, zaciekawione kręciły się wokół nas. Zapewniam, niełatwo przylepić ten szablon z plastra, palec po palcu, tak by nie porobiły się żadne bąble ani zmarszczki. Trzeba cierpliwości. L 8-Kobiety pustyni 113 Ale tu, jak już mówiłam, życie płynie w innym rytmie i czas jest czymś całkiem odmiennym niż u nas. Następnie całą powierzchnię dłoni kobiety pokryły mi ciemną pastą, przygotowaną w miseczce. Potem zajęły się moimi stopami: przykleiły mi na podeszwach podobne plastry - szablony z geometrycznymi wzorami -a następnie pokryły mi stopy henną, która po wyschnięciu wyglądała na moich bosych nogach jak rodzaj sandałów o bardzo delikatnym wzorze. Mimo wszystko chciałam wykorzystać ten dzień w ściśle europejskim znaczeniu tego słowa. Nie mogłyśmy dzisiaj niczego zwiedzać ani przeprowadzać wywiadów, pomyślałam więc, że poproszę kobiety, by opowiedziały mi, jak funkcjonuje Narodowa Unia Kobiet Saharyjskich od wewnątrz, jak wygląda jej struktura, organy, departamenty, hierarchia i metody działania, jakie są cele tej organizacji, stosunki z rządem, działalność i kontakty międzynarodowe... Ale cóż - było święto. Śmiech i żarty - oto cała odpowiedź, jaką otrzymałam na swoje pytania. Chcąc nie chcąc, musiałam tego dnia odpoczywać, poskromić swoją europejską superaktyw-ność. Przyłączyłam się zatem do beztroskich rozmów kobiet w tym świecie bez pośpiechu. Jedna z nich była zamężna i, usuwając z moich dłoni specjalnym nożykiem drobinki henny w miejscach, gdzie było jej za dużo, opowiadała mi o długich przygotowaniach, jakim jest poddawana panna młoda w przeddzień zaślubin. Zgromadzone kobiety kąpią ją, czeszą (i oczywiście malują henną). Następnie prowadzą do hammamu - publicznej łaźni w Tinduf. Potem znowu malują ją henną - nie tylko dłonie i stopy, ale także ramiona, aż po łokcie. Trwa to godzinami. Ale najtrudniejsze jest zrobienie pannie młodej fryzury, zwanej sanamana - z warkoczyków, splecionych w kwadraty. Zabawne, że po tylu zabiegach upiększających panna młoda nie pojawia się na uroczystości weselnej! Pisałam już, że spędza ona cały ten czas zamknięta w domu, czekając, aż ją zaprowadzą przed oblicze narzeczonego, który stanie się jej mężem. Przedtem jednak musi jeszcze zostać „porwana" i zaprowadzona w inne miejsce, a oblubieniec powinien ją odnaleźć. Jest to zaskakująco podobne do obyczaju praktykowanego w Niemczech, w każdym razie na południu Bawarii: podczas wesela przyjaciele pana młodego w którymś momencie, wykorzystując jego nieuwagę, porywają pannę młodą i bawią się z nią nadal w innym lokalu, aż świeżo upieczony mąż ich odszuka. Moje saharyjskie przyjaciółki zaśmiewały się z tej zbieżności. - Ale czemu narzeczona nie bierze udziału w uroczystości weselnej? -nalegałam. - No cóż, uważa się, że i tak jest śmiertelnie przerażona, czekając na moment, kiedy narzeczony pojmie ją za żonę. Oczywiście, w moim wy- 114 padku tak nie było, bo wyszłam za mężczyznę, w którym się już wcześniej zakochałam. Ale taki jest zwyczaj. O tej godzinie byłam już w całkowitej „niewoli" henny. Zawinięto mi dłonie i stopy, żebym niczego nie poplamiła. Leżałam na poduszkach z nogami uniesionymi do góry. Kobiety piły herbatę, którą i mnie ze śmiechem podsuwały do ust. Karmiły mnie też suszonymi daktylami, a nawet zapaliły mi papierosa, nie przestając żartować. - Opowiedz jej, jak się rozwiodłaś - wyrwała się nagle jedna, zwracając się do sąsiadki, najbardziej milczącej ze wszystkich. - Tak, opowiedz, jak cię bił i jak krzyczałaś, aż sąsiedzi się przestraszyli - powiedziała inna. W tym momencie to ja byłam przestraszona - wydało mi się to niestosowne i wścibskie. Na szczęście wszystko okazało się żartem. To znaczy - ta kobieta naprawdę rozwiodła się z mężem, ale nigdy w życiu nie była przez niego bita. W przeciwieństwie do tego, co dzieje się często w naszym kraju, a tym bardziej w Algierii czy Maroku, w społeczeństwie saharyjskim nie ma przypadków maltretowania kobiet przez mężów. Jest to tak piętnowane, że jeśli nawet się zdarzy, kobieta ma prawo do natychmiastowego rozwodu. W dodatku taki mężczyzna nie może liczyć na to, że jakakolwiek inna kobieta odda mu swoją rękę. Na dworze był silny wiatr, lrifi - zwany u nas sirocco - wiał tak potężnie, że, jak się potem dowiedziałyśmy, z powodu burzy piaskowej samolot z Algieru nie był w stanie wylądować w Tinduf i wszyscy podróżni musieli nocować w Beszszar, gdzie, podobnie jak ja, mieli międzylądowanie. Ale tu, w domu, rozłożone wygodnie na dywanie, sącząc herbatę i pojadając daktyle, słuchając muzyki i gawędząc, nie miałyśmy pojęcia o tym, co się dzieje na zewnątrz. Kiedy tak się relaksowałyśmy, nagle przyszedł jeden z kuzynów naszej gospodyni. Myślałam, że zemdleję ze wstydu! Wyglądałam dziwacznie, rozciągnięta na ziemi z plastikowymi torebkami na rękach i stopach; próbowałam się ruszyć i przybrać jakąś bardziej... godną postawę! Próbowałeś kiedyś podnieść się z podłogi bez pomocy rąk i nóg? A w dodatku mężczyzna przyszedł właśnie do mnie, jak zresztą zapowiedział poprzedniego wieczoru, kiedy się poznaliśmy. Wyszłam wtedy na spacer z siostrą gospodyni domu, młodą dziewczyną, gadatliwą i zabawną. Wstąpiłyśmy do sklepiku, prowadzonego przez jednego z jej wujów. Jak wszystkie sklepy tutaj, jest to po prostu pokoik, zbudowany z cegły, z prostą ladą, kilkoma puszkami na półkach i tkaninami, zwisającymi z wieszaka pod sufitem. Kiedy tam dotarłyśmy, właściciel wraz z synami 115 I wyładowywał akurat jakieś towary z furgonetki. Załatwili się z tym szybko. Wuj mojej nowej przyjaciółki wkrótce sobie poszedł, a my zostałyśmy z kuzynami. Ten, który dziś mnie odwiedził, był dobrze zbudowany, miał około trzydziestki. Świetnie wyglądał w czarnym elzem i białej derrah. A co za niesłychany dar wymowy! Dowcipny, błyskotliwy, nadskakujący - po prostu przesympatyczny. Spędziliśmy bardzo miłe chwile, każde z innej strony lady, wymieniając komplementy i flirtując. Wszyscy pękaliśmy ze śmiechu - zarówno jego bracia, którzy po prostu słuchali tej wymiany aluzji i prowokacyjnych zaczepek, jak i ich kuzynka, która musiała nam służyć jako tłumaczka, a z rozbawienia ledwo mogła mówić. Młody człowiek zapewniał mnie, że już nigdy nie zdoła zwrócić się do żadnej kobiety inaczej niż moim imieniem, że już nigdy nie będzie mógł zasnąć i że w ciągu jednej nocy nauczy się hiszpańskiego tak, by móc rozmawiać ze mną bez tłumaczki. I oto nagle zjawia się z wizytą - podczas gdy ani ja, ani jego kuzynka nie brałyśmy tych obietnic na serio... Naturalnie w czasie tej sławetnej bezsennej nocy nie nauczył się ani jednego słowa po hiszpańsku. Nikt nie zwracał na niego uwagi, więc po paru minutach pożegnał się i poszedł. - Kto to widział, żeby mężczyzna wchodził tam, gdzie kobieta akurat się upiększa! - wykrzyknęłam, udając wielce obrażoną. Moje towarzyszki wybuchnęły śmiechem. Im wydawało się to zupełnie normalne. Stosunki pomiędzy kobietami i mężczyznami wśród Saha-ryjczyków są bardzo bezpośrednie i szczere. I nie jest to żaden przejaw nowoczesności; po prostu tak było zawsze. Nie uwierzysz, ale po tylu godzinach trzeba było jeszcze raz powtórzyć cały proces malowania! Pani domu przyszła, by sprawdzić rezultat i kiedy usunięto nadmiar masy, stwierdziła, że henna, której użyłyśmy, nie zabarwiła skóry dostatecznie mocno. Rzeczywiście, istnieje wiele gatunków henny: im starsza jest roślina, z której sieją pozyskuje, tym ciemniejszy, a co za tym idzie - lepszy barwnik. Na jednej ręce henna chwyciła dostatecznie, ale druga była do niczego i całą operację trzeba było powtarzać. Kobieta zabrała się zatem do pracy, nakładając od nowa na szablon maleńkie porcyjki henny, a następnie zdrapując je żyletką, aż powstał piękny wzór. Jest już prawie noc. Po całym dniu przesiedzianym w namiocie nakładam moją cudną jasnozieloną melhfa w brązowe wzorki i wychodzimy na spacer. Wyglądam przepięknie! Nie opowiadałam ci jeszcze, że parę dni temu, wracając z Ad-Dachla, opiekowaliśmy się innymi podróżnymi, niczym prawdziwi dawni nomadzi. 116 A było to tak. W pewnym momencie dopędziliśmy w szczerej pustyni ciężarówkę. Zatrzymaliśmy się, by kierowcy i podróżni mogli dopełnić rytuału wzajemnych powitań. Wyglądało na to, że z ciężarówką są jakieś kłopoty i lada chwila może nastąpić poważna awaria. Po wspólnym wypiciu herbaty, już niedaleko Ziemi Księżycowej, ruszyliśmy dalej, ale przez resztę podróży zatrzymywaliśmy się co chwila, by sprawdzić, czy ciężarówka nie ma jakichś kłopotów i czy jedzie nadal za nami. Nasz pojazd był szybszy, wychylaliśmy się więc przez okna, wypatrując na horyzoncie chmury pyłu, jaki wznosiła za sobą ciężarówka. Oto kolejny przykład typowej dla plemion koczowniczych współpracy, która pozwala przeżyć na pustyni. Chociaż... Podejrzewam, że wszystko ma swoje granice i na pewno niejeden wędrowiec zginął pomiędzy wydmami, nie mając takiego szczęścia, jakie sprzyjało pewnemu chłopcu odnalezionemu po latach, a wychowanemu przez strusie. Ludzie twierdzą, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Pewnego razu podczas wędrówki z jednego obozowiska do drugiego kobieta z dzieckiem na ręku została w tyle. Zobaczyła na ziemi jakiś przedmiot i podeszła, żeby sprawdzić, co to jest. Z bliska ujrzała, że to gniazdo strusich jaj. Chciała zawiadomić o tym swoich towarzyszy podróży, ale choć krzyczała, nie słyszeli jej. Postanowiła zatem zostawić dziecko przy gnieździe i pobiec po swoich. Na nieszczęście - kiedy już dała im znać i pośpieszyli za nią, przejęci tak wspaniałym znaleziskiem - zaczął wiać silny wiatr irifi i błyskawicznie zasypał wszystko piaskiem. Mimo że podróżnicy przez kilka dni do upadłego przeszukiwali pustynię, nie zna- •t leźli ani dziecka, ani jaj. % Tymczasem samica strusia, ujrzawszy obok jajek maleństwo, postanowiła się nim zaopiekować. W dzień wychodziła na poszukiwanie jedzenia dla małego, a nocą okrywała go własnym ciałem, by j nic złego mu się nie stało. Kiedy pisklęta się wykluły, wychowywały się wraz z dzieckiem, które po prostu żyło życiem strusia, jedząc to, co one, wydając takie same odgłosy i biegając równie szybko, jak jego przybrane rodzeństwo, w szczęściu i zdrowiu. Mijały lata. Pewnego pięknego dnia pasterz, prowadząc swą trzo- i dę, dojrzał na pustyni stado strusi i chłopca, biegającego razem z nimi. Przejęty, opowiedział wszystkim o tym niezwykłym zjawisku. - Na własne oczy widziałem! Chłopak z bardzo długimi włosami biegał razem ze strusiami, jadł to, co one, i krzyczał takim sa- 'i mym głosem! 117 Kiedy ta historia dotarła do rodziny chłopca, pozostawionego przy gnieździe strusich jaj, cały obóz natychmiast wybrał się na poszukiwania. Znaleźli tego pasterza i poprosili, by wskazał im miejsce, gdzie spotkał to stado strusi. I kiedy ptaki, jak zwykle, usadowiły się na odpoczynek w cieniu krzewów akacjowych talha, ludzie złapali chłopca i zabrali go ze sobą. Zaopiekowali się nim, obcięli mu włosy, umyli go, nauczyli jeść to co wszyscy i porozumiewać się z ludźmi. Po upływie pewnego czasu chłopiec-struś stał się dorosłym mężczyzną, ożenił się i miał dużo dzieci... N'aama - struś w języku hassanija - jest we wszystkich saharyjskich bajkach istotą szybką, ruchliwą i bojaźliwą, a przy tym wspaniałym tancerzem i miłośnikiem tańca. Uważa się go też za symbol piękna. Najbardziej podoba mi się w tej bajce to, że strusie nie chciały opuścić swojego przybranego brata i osiedliły się tuż przy obozowisku, by być blisko niego. Dzisiaj był dzień wyprowadzki. Do domu, gdzie ostatnio mieszkałam, u pewnej wdowy z sześciorgiem dzieci, ciężarówka z zaopatrzeniem dostarczyła ogromny zwój brezentu na budowę nowej jaima. Stary namiot, tysiące razy cerowany i łatany, już dziesięć lat opiera się słońcu, wiatrom i burzom piaskowym. Dawniej odnawiało się namioty co cztery lata, ale teraz - nie wiem, czy z powodu zmniejszenia się pomocy międzynarodowej - rzeczywistość jest inna. Oczywiście, namioty nie są już dziełami sztuki ludowej, jak wówczas, gdy Saharyjczycy wiedli życie nomadów i kobiety cały rok szyły z wielbłądziej skóry pasy, które potem, zszyte razem, tworzyły charakterystyczny kształt tych przenośnych domów. Ale tak samo jak kiedyś, kobiety wspólnie pracują nad uszyciem namiotu z brezentu. Jak mówi jedno z licznych saharyjskich przysłów: „jedną ręką nie można bić oklasków" - zawsze potrzebujemy czyjejś pomocy. Na tym polega tuisa - wspólna praca. Przez ten czas, kiedy kobiety zajęte są szyciem, pani domu gotuje w zamian jedzenie dla wszystkich. Organizacja pracy kobiet w obozach uchodźców zdaje się opierać na samodyscyplinie i wzajemnym zrozumieniu. Hierarchia jest tu minimalna, choć konieczna, żeby wszystko skutecznie funkcjonowało. Wszystkie należą do NUKS - Narodowej Unii Kobiet Saharyjskich - swój czas z reguły dzielą pomiędzy naukę jakiegoś zawodu i pracę. Jak wszyscy tutaj, nie otrzymują żadnego wynagrodzenia, chociaż ostatnio mówi się coraz częściej o potrzebie znalezienia jakiejś formy rekompensaty, choćby symbolicznej, po to, by po prostu okazać ludziom, że docenia się ich pracę. Nie chodzi tu o dochodzenie swoich praw, ale wprowadzenie kolejnej zmiany w tym świecie uchodźców, gdzie wszystko wciąż się zmienia, idzie naprzód i dostosowuje się do nowej rzeczywistości. Opowiadała mi pewna lekarka, która powróciła do obozu zaledwie kilka miesięcy temu po uzyskaniu dyplomu na Kubie, że w pierwszym trymestrze w szpitalu zarabiała czterdzieści dinarów. W drugim - sześćdziesiąt. Nie potrafię obliczyć, ile to wypada w euro, ale zapewniam, że bardzo mało. Nie wiem też, czy jest to przykład celowego wprowadzenia regularnego systemu wynagrodzeń, czy też przypadek odosobniony i przez to wyjątkowy. Tak czy inaczej, dobra są w dalszym ciągu wspólne. Widziałam kiedyś 0 zmierzchu grupę kobiet, siedzących na przyzbie namiotu i dyskutujących. To były kobiety zajmujące się zaopatrzeniem całej daira. Ustalały właśnie, jak rozdzielić to, co przysłało im ministerstwo i komu pomoc jest najbardziej potrzebna. Miejscem, gdzie najsilniej zaznacza się rola kobiet, jest właśnie daira - okręg miejski, stanowiący centrum każdej prowincji, czyli wilai. Dziś Saharyjki tworzą odrębne grupy zawodowe, chociaż w przeszłości, podczas wojny, musiały pracować tam, dokąd je skierowano. A jeśli nic nie umiały, posyłano je na kursy do Szkoły im. 27 Lutego. Podobny system stosuje się obecnie wobec mężczyzn i kobiet, powracających do kraju po studiach za granicą: na zebraniu, zwołanym przez odpowiednie ministerstwo, wyznacza się im miejsca pracy w szpitalach, przychodniach, szkołach czy ośrodkach szkoleniowych - zwykle w ich własnych prowincjach, by uniknąć kłopotów związanych z przeprowadzką i przejazdami. Chociaż zarówno niższy personel, jak i kadra kierownicza w większości rekrutuje się z kobiet, mężczyźni nie są z tych struktur wykluczeni. W daira, w której byłyśmy wczoraj, dyrekcja liczyła dwadzieścia kobiet 1 pięciu mężczyzn. Każda z tych osób ma pod opieką swój „resort": zdrowie, rzemiosło, aprowizację... Przedtem funkcjonowały pod nazwą komitetów. Teraz są to ekipy po dziesięć kobiet w każdej. Pod wodzą kierowniczki pracują nad konkretnymi projektami. Każda daira ma też swoją kierowniczkę, która zajmuje się organizacją zebrań politycznych, generalnych porządków, a niezależnie od tego spotkań w sprawach koordynacji. Szefowe, wybierane poprzez głosowanie, są informowane o potrzebach wszystkich i działają w porozumieniu 118 119 z kierowniczką wilai. Kobiety młodsze i o mniejszym doświadczeniu pracują jako sekretarki. Pewnie cię nudzę tymi szczegółami o grupach i kierowniczkach, ale kiedy rozmawiam z tymi kobietami, jestem naprawdę zafascynowana poziomem ich organizacji i przezorności. Bo nie tylko pracują na bieżąco, ale już kładą fundamenty pod przyszłe działania. Kiedy omawiałyśmy liczne posunięcia i cele Unii Kobiet, jedna z nich powiedziała mi: - Dla nas wszystkich najważniejsze jest stworzenie wzorca społecznego, zgodnie z którym mogłybyśmy mieć takie same prawa jak mężczyźni. Usłyszałam kiedyś od młodej matki, że islam przewiduje zawsze większe prawa dla mężczyzny. Tylko mężczyzna, na przykład, ma prawo wystąpić o rozwód czy pozwolić kobiecie pracować. Chociaż w tym drugim przypadku często interweniuje państwo i obecnie wola czy kaprys męża nie mają większego znaczenia, bo w obozach uchodźców wszyscy muszą pracować. Kobieta, która w swojej daira jest wychowawczynią i pracuje w jednym z przedszkoli - zwanych tu tarbia - w przyszłości, kiedy życie się unormuje w wolnej Saharze Zachodniej, nie ma zamiaru rezygnować z satysfakcji, jaką jej daje praca, ani z możliwości zarabiania własnych pieniędzy i dysponowania nimi wedle swojej woli. Ale opowiadając mi to, jednocześnie zdawała sobie sprawę, że mąż mógłby jej bez trudu przeszkodzić w spełnieniu tych pragnień. Nie jest jedyną, która tak myśli. Inna kobieta opowiadała mi, że gdyby teraz mąż zabronił jej pracować, nie dostaliby zaopatrzenia od państwa. A kiedy Sahara będzie wolna? Moja rozmówczyni nie była pewna, jak wtedy ułoży się sytuacja. Rozwód to z kolei inna sprawa - przywilej mężczyzny, który w dodatku może porzucić żonę i odejść z inną, a przy tym odmówić podpisania dokumentów rozwodowych. W takim wypadku kobieta nie jest w stanie zrobić absolutnie nic. W dalszym ciągu pozostaje mężatką, tyle że jest sama. Poznałam pewną kobietą, dosyć młodą, która znalazła się właśnie w takiej sytuacji. Mąż porzucił ją siedem lat temu, ale nie chce słyszeć o rozwodzie. W tym sensie prawo nie zabezpiecza kobiety, która musi cierpliwie czekać i uzależniona jest wyłącznie od dobrej czy złej woli męża. By uniknąć jakichkolwiek nadużyć, które próbuje się usprawiedliwić zasadami religijnymi, kierownictwo Unii Kobiet przewiduje zorganizowanie w każdej daira kursów dla kobiet na temat podstaw i interpretacji islamu. - Tylko znając do głębi naszą religię, będziemy mogły uniknąć represji, stosowanych wobec nas pod pretekstem norm religijnych, które absolutnie nie są sprzeczne z prawami kobiet. 120 iiliiii Zapewniam, że uważam to za jeden z najbardziej inteligentnych i światłych projektów, o jakich słyszałam. Definitywnie utwierdza obraz, który z dnia na dzień kształtował się w mojej wyobraźni - obraz kobiet, które po raz kolejny dają świadectwo swego rozsądku i umiejętności przewidywania. Mogłyby czuć się już zmęczone swoją przeszłością, teraźniejszością i niepewną przyszłością, tymczasem nie dają za wygraną, choć kosztuje je to wiele wysiłku. Są w pełni świadome przyszłości, jakiej dla siebie pragną i dla jakiej pracują, i nie zamierzają czekać bezczynnie na bieg wydarzeń. Co za kobiety... Ponieważ nie chcę się wydać niesprawiedliwa ani być posądzona o stronniczość, powtarzam, że tuisa - praca zespołowa - nie jest wyłącznie domeną kobiet. Żeby nie szukać daleko, kilka dni temu byłam obecna na wręczeniu dyplomów grupie mężczyzn, którzy zostali powołani na dwa miesiące do budowy szkoły. W tym okresie wracali do domu tylko na weekendy. Takie „mobilizacje" do określonych prac cywilnych dotyczą tych, którzy nie poszli na wojnę ani nie są w oddziałach patrolujących tereny odzyskane. Chciałam być na tej ceremonii. Usłyszałam o niej rano, podczas wizyty w jednym ze szpitali. Pewien dentysta powiedział, że ma się ona odbyć po południu. - Czy mogę tam pójść? - spytałam natychmiast. -Oczywiście! I w ten sposób o czwartej po południu w pełnym słońcu znaleźliśmy się w łaziku - moja tłumaczka Dumacha, nasz kierowca Azman i ja. Mężczyźni, ubrani w pomarańczowe kombinezony, w turbanach lub czapkach na głowach, gromadzili się stopniowo na placu, gdzie miała się odbyć oficjalna ceremonia. Czekali w niewielkich grupkach w słońcu albo rozmawiali, siedząc przy ścianie sąsiedniego budynku w poszukiwaniu cienia. Po chwili jedni i drudzy zebrali się na modły. Widocznie to była ta pora. Dumacha ze stoickim spokojem znosiła upał, panujący wewnątrz samochodu. Azman wyciągnął się na piasku w cieniu łazika, a ja spacerowałam, robiąc zdjęcia - z daleka, żeby nie przeszkadzać. Niebawem przybył prezydent Republiki, Mohamed Abdelaziz, i mężczyźni ustawili się w szeregu. Prezydent wygłosił do nich krótką mowę, potem nastąpił przegląd grupy i po krótkiej defiladzie wszyscy weszli do budynku, przed którym się znajdowaliśmy. 121 Publiczności nie było. Tylko kilkoro dzieci, bawiących się na okolicznych wzgórkach. Zbliżyłam się trochę, bo ceremonia zbliżała się ku końcowi, a ja chciałam zrobić jeszcze kilka zdjęć. Niektórzy z mężczyzn, przechodząc, uśmiechali się do mnie. Miałam nawet okazję pozdrowić stomatologa, który mnie tu zaprosił i który, jak się okazało, również pomagał przy budowie. Tutaj nikomu korona nie spada z głowy. Opowiadała mi pewna lekarka, że wśród pacjentów, przychodzących po poradę do szpitala czy przychodni, zawsze zdarza się kilkoro ludzi, uskarżających się na jakieś nieokreślone dolegliwości, niejasne i nieprecyzyjne objawy, które ona przypisuje depresji. Logiczne - po tylu przeżyciach! Wojna, wygnanie, niepewność, oczekiwanie. .. Ale w codziennym życiu obozowym zawsze jest czas na ciekawą rozmowę, na żarty i na pośmianie się. Dumacha i ja, w tych krótkich chwilach, kiedy jesteśmy same, też gawędzimy i zwierzamy się sobie. Każdego ranka sprzątamy razem pokój w domu, który nam wyznaczono na kwaterę: zwijany kołdry i układamy je obok twardych kwadratowych poduszek, czasami w kucki zmywamy naczynia albo idziemy po wodę do zbiornika, uzbrojone w wielkie naczynia z plastiku i kawałek węża. Wspólne bytowanie wytworzyło między nami rodzaj intymności, o jakiej nawet nie marzyłam, kiedy ją poznałam w Rabuni w centrum administracyjnym. Pamiętam, że wtedy czułam w jej obecności niezwykle skrępowanie, do tego stopnia, że nawet wstydziłam się przy niej palić, podczas gdy w towarzystwie mężczyzn raczej nie miałam z tym problemu. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jakie są i co myślą kobiety saharyjskie, ale po tylu dniach podróżowania i jedzenia razem, spania w jednym pokoju, nawet wspólnego odwiedzania tego, co z takim wdziękiem nazywają na Saharze „łazienką" lub precyzyjniej „toaletą", a co jest po prostu pójściem na wydmy - połączyła nas silna więź. Opowiadamy sobie anegdoty i rozmaite przygody, rozmawiamy szczerze o swoich radościach i smutkach, dużo się śmiejemy. Mnie, podobnie jak ciebie, zachwycają ludzie, którzy umieją się śmiać. Może właśnie dlatego tak bardzo polubiłam ten spokojny naród, który traktuje życie z tak wielkim poczuciem humoru. Dumacha i ja powierzamy sobie mnóstwo sekretów z naszego prywatnego życia, nasze sny i marzenia. W miarę, jak upływają dni, czuję coraz większą sympatię do tej dziewczyny, która z takim entuzjazmem towarzyszy mi w mojej podróży. Zadanie powierzone jej przez Unię Kobiet ozna- 122 czało przecież dla niej, poza obowiązkami tłumaczki, rozłąkę z domem i utratę weekendów w towarzystwie męża - jedynego czasu, który mogli spędzać razem. Ale kiedy powiedziałam jej, jak mi z tego powodu przykro, zbagatelizowała problem. To jej praca. Myślę, że ma rację. Tak jak moją pracą jest zgromadzić informacje, by potem móc opisać życie tutaj, w obozach w Tinduf, i zapoznać innych z cudem, jakiego dokonały Saharyjki. Ona to rozumie, podobnie jak wiele innych kobiet, z którymi rozmawiam. Któregoś dnia jadłyśmy razem. Myślę, że już od dawna miała ochotę poprosić mnie, żebym opowiedziała jej o mojej poprzedniej podróży do Afganistanu i obozów afgańskich uchodźców w Pakistanie. Być może szokowało ją też, że w Tinduf nic mnie nie dziwiło ani nie przerażało, nie zwalała mnie z nóg tymczasowość tutejszego życia. - Wielu ludzi przyjeżdżających tu pierwszy raz, odczuwa to bardzo, niektórzy nawet płaczą, widząc naszą nędzę - zauważyła, kiedy się poznałyśmy, już wiedziała, że nie jestem w obozach po raz pierwszy. Ale kiedy opowiedziałam jej o warunkach, w jakich żyje większość afgańskich uchodźców w Pakistanie - bez szkół, bez opieki lekarskiej, bez pomocy humanitarnej, wykrzyknęła: -Biedactwa! Wzruszyła mnie szlachetność tej kobiety. Jej umiejętność wczucia się w położenie innych, którzy mają jeszcze gorzej. Nawet teraz, kiedy piszę, osłonięta przed wiatrem i słońcem w mrocznym wnętrzu pokoju, ułożona na dywanie i poduszkach, ilekroć podnoszę wzrok, widzę ją przez wejście, zasłonięte cienką tkaniną, wydymaną ciągle przez wiatr. Siedzi w kucki na patio. W stalowej miednicy z odrobiną wódy, pierze swoją błękitną mełhfa, która tak cudownie jej pasuje. Potem rozwiesza całe metry cieniutkiej materii na sznurach, które przytrzymują namiot i przypinają z trudem, bo wieje silny wiatr. Za kilka minut melhfa będzie suchuteńka i gładka jak spod żelazka. Dumacha złoży ją, jak to już widziałam przy innych okazjach, aż zrobi z niej maleńki zwitek materiału, który mieści się w jej torebce. Mój plecak, mimo że nie jest zbyt obszerny, nadal wydaje mi się za wielki. Chciałabym nauczyć się żyć tylko z tym, co niezbędne, wędrować tak po świecie, jak i przez życie, bez zbędnego bagażu, niczym prawdziwy nomada. Przypomniałam sobie teraz, że nie opowiedziałam ci nic o uroczystości, która się odbyła w Rabuni, kiedy to miałam okazję zamienić kilka słów z prezydentem ADRS. 123 Wracając z Ad-Dachla, w pobliżu miejsca, gdzie zaznacza się już przyszła szosa, przejeżdżaliśmy przed pomnikiem w budowie, pomalowanym na biało. Azman, nasz kierowca, wskazał mi go gestem ręki. Pomnik wzniesiono niedawno, ku pamięci hiszpańskiego lekarza, który zginął tutaj kilka miesięcy temu w wypadku samochodowym. Czekając w Rabuni na decyzję protokołu, uczestniczyłam we wzruszającej ceremonii, na którą wszystkich nas zaproszono. Prezydent Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary przekazał wdowie i dwóm synom zmarłego lekarza dokument, zawierający podziękowanie od narodu za współpracę i wkład w walkę o sprawę Sahary Zachodniej. Przez wiele lat ten lekarz przyjeżdżał do obozów uchodźców, oferując im swoją pracę i swoje umiejętności. Również od lat pewien młody Saha-ryjczyk spędzał długie miesiące w Hiszpanii, gdzie rodzina lekarza zajmowała się nim, jakby był jednym z jej członków. Śmierć tego człowieka była dla wszystkich wielkim ciosem. Jego żona przywiozła aż tutaj połowę jego prochów, by rozsypać je na Saharze w ostatnim symbolicznym geście. Ceremonia była istotnie wzruszająca. Uczestniczyło w niej wielu kooperantów, dziennikarzy oraz członków protokołu i rządu saharyjskiego. Kobieta i jej synowie, w tym młody Saharyj-czyk, ubrani byli w tradycyjne saharyjskie stroje. Mężczyźni we wspaniałych błękitnych derrah - tunikach, ona w melhfa tej samej barwy. Prezydent powiedział w języku hassanija kilka słów podziękowania i pochwały pod adresem tego szlachetnego człowieka. Następnie wręczył uroczysty dokument nowym „obywatelom Sahary z wyboru" i zaprosił wszystkich na kawę, herbatę, herbatniki i oliwki. Jak wszyscy posiadacze aparatów fotograficznych, robiłam zdjęcia. Potem, kiedy ludzie skupili się już w małe grupki i oficjalna atmosfera nieco zelżała, podeszłam, by się przywitać z prezydentem. Po prezentacji wyraziłam podziw i podziękowanie za pracę, jaką wykonuje dla swojego narodu. Opowiedziałam mu też o projekcie, który mnie tu przywiódł. Słuchał z uwagą. Byłam trochę zmieszana, bo mówiłam po francusku, a nie jestem w tym języku zbyt biegła, ale prezydent słuchał mnie uważnie i kiedy skończyłam, podziękował za to, co mam zamiar robić. To bardzo prosty człowiek. Żyje tak, jak inni Saharyjczycy, w jednym z obozów, a jego namiot jest po prostu jednym z wielu. Z zewnątrz nikt nie odróżnia go od innych. Często myślę o tobie, a zwłaszcza o zdjęciach, jakie mógłbyś tu zrobić. Tak pięknie kadrujesz! A światło o poranku jest tu cudowne - ma odcień głębokiego różu. 124 Jeśli chcę być precyzyjna, powinnam wówczas powiedzieć, że zjawisko to występuje pomiędzy siódmą i dziewiątą rano, między wschodem słońca i porankiem, kiedy to noc już się skończyła, ale jeszcze nie rozbuchał się żar dnia. I jeżeli nie ma wiatru, zimno nie jest tak dokuczliwe. Czasami na niebie pojawiają się białe chmurki, jak z morskiej piany, a słońce chowa się za nimi. W Ad-Dachla dzień po przyjeździe wyszłam z namiotu razem z Duma-chą mniej więcej o tej porze, z niewielkim plecakiem, w którym miałam aparat fotograficzny i nieodzowną rolkę papieru higienicznego. Poszłyśmy aż do wydm - naszej saharyjskiej „toalety", toalety z najpiękniejszymi w świecie widokami, jakich nie zobaczy się z żadnej ubikacji świata. Światło przybrało właśnie tę łososiową barwę. Widziany z góry obóz wraz z kilkoma drzewkami, rosnącymi na jego obrzeżach, pysznił się nadzwyczajnym blaskiem i urodą. Ad-Dachla jest jedynym obozem, w którym rosną drzewa. Mało ich, zaledwie kilka, nie uwierzyłbyś. Mają grube pnie, małe listki i kuliste korony z maleńkimi owocami w strąkach. Spytałam o nie szefową jednej z daira, z którą też spacerowałam po wydmach. - Nazywają się amare. Nie umiałabym powiedzieć, jakie znane mi drzewa przypominają. Ale tu, w środku pustyni, stanowią bardzo miły widok. Wiem, że z tobą mogłabym usiąść na piasku i kontemplować to niezwykłe piękno. We wspólnym milczeniu, do którego nie każdy jest zdolny. Ale to jeszcze przed nami. Życie w obozach ma swoją własną dynamikę i na marginesie prac domowych zawsze zdarza się coś, co burzy codzienną rutynę. Byłam przy rozdzielaniu mąki w jednym z obozów. Kobiety, otoczone chmarą dzieci, gromadzą się wokół odkrytej furgonetki, z której jakiś mężczyzna ściąga plastikowe worki. Przy tej okazji gawędzą i żartują między sobą. Z tej mąki (którą naprawdę nie wiem, jak zataszczą do swojej jaima) będą miesiły chleb albo zrobią kuskus. Kiedyś jedna z kobiet pokazywała mi, jak się przyrządza tę kaszę, stanowiącą podstawę typowego arabskiego dania. Proces jest pracochłonny, ale prosty. Mąkę miesza się z niewielką ilością wody, aż do otrzymania gęstego ciasta. Następnie przeciera się je przez sito o niezbyt gęstych oczkach, które działa jak tarka, tak że na dno podstawionej miski spadają kawałeczki ciasta o rozmiarach połówki ziarnka ryżu. Przygotowanie tą metodą kluseczek na obiad dla całej rodziny wymaga czasu i cierpliwości, ale przecież czas ma tutaj inny wymiar i znaczenie. 125 1 Nie tylko widziałam, jak się robi kuskus, ale i zostałam zaproszona na degustację. Z wielbłądzim mięsem i z marchewką. Pyszne. Marchew i inne jarzyny hoduje się tu w specjalnych ogrodach, którymi zawiaduje państwo. Po zbiorach rozdziela się plony pomiędzy mieszkańców obozu. Tak samo jak wodę. I jak gaz w wielkich butlach, które instaluje się na zewnątrz kuchni. W niektórych jaima używa się też małych butli - jako lamp nocą, a także do gotowania wody na herbatę, zamiast tradycyjnych piecyków mechmar. A propos gazu, opowiem jedną z najbardziej surrealistycznych anegdot, żebyś miał pojęcie o warunkach życia w obozach. Niedawno widziałam, jak jakaś kobieta napełniała małą butlę gazem z dużej. Dosłownie nie wierzyłam własnym oczom. Dumacha zresztą także. Kobieta ułożyła obie butle na piasku, zestawiając je ze sobą szyjkami. Otaczała ją trująca chmura gazu, Był to naprawdę widok mrożący krew w żyłach. Dumacha i ja odbiegłyśmy jak najdalej, a kobieta zaśmiewała się z naszego strachu. To samo jest tutaj z przewodami elektrycznymi. Oczywiście nie mam pojęcia, jakie napięcie może wytworzyć akumulator samochodowy, podłączony do baterii słonecznej, ale jakieś tam daje, skoro pozwala oglądać telewizję. A przewody leżą luzem, przymocowane po prostu do słupa podtrzymującego namiot albo na patio. Nigdy jednak nie widziałam żadnego wypadku porażenia prądem. Być może naprawdę jestem tchórzem, jak uznała ta kobieta, uzupełniająca butlę gazową. Ciekawy jest efekt, widoczny tu na każdym kroku, połączenia systemu maksymalnej równości, w którym państwo sprawiedliwie rozdziela podstawowe rzeczy potrzebne do życia, a wspólna praca gwarantuje wszystkim opiekę zdrowotną i społeczną oraz dostęp do nauki - z systemem, w którym własność prywatna istnieje, jest dopuszczalna i szanowana. Pewnie, że teraz nie ma tu wielkich różnic między ludźmi, bo nikt tu nie robi majątku, ale zaczynają być już widoczne pewne szczegóły. Przy każdej ulicy handlowej mnożą się sklepiki, niektóre rodziny mają własny samochód. Rodziny hiszpańskie, związane z saharyjskimi przez „wakacyjną wymianę" dzieci też są w jakiś sposób źródłem zaopatrzenia. Baterie słoneczne, telewizory, ubrania, pościel, jedzenie lub pieniądze z Hiszpanii czy z innych krajów - wszystko to poprawia wyraźnie warunki życia. Tak czy owak, teraz, kiedy podstawową sprawą jest walka o przeżycie i oniepodległość, podejrzewam, że nikt tu nie marzy o wielkim bogactwie. Najwyżej o zdobyciu pracy za granicą lub znalezieniu takiego źródła dochodu, by rodzina nie cierpiała głodu. 126 Tej nocy, nim zasnęłam, myślałam długo o tuisa - zasadzie wspólnej pracy. Nie wiem, czy tutejsi ludzie uznaliby, że prawidłowo interpretuję tę ideę, która nam, społeczeństwom dobrobytu, jest zupełnie obca. Ale moim zdaniem, całe to zaangażowanie się hiszpańskich rodzin w pomoc saharyj-skim dzieciom, które wyjeżdżają na lato do naszego kraju, to mnożenie się powiązań, organizowanie „karawan pokoju", stała obecność kooperantów, stanowi w pewnym sensie przedłużenie tuisa. Wszyscy tutaj pracują wspólnie nad tym, by dzieciom było lepiej, by funkcjonowały szkoły, szpitale i inne podstawowe instytucje. Równocześnie starają się odzyskać prawo do samostanowienia. Być może wielu z tych, którzy dokładają do sprawy swoje ziarnko piasku, nie zdaje sobie nawet z tego sprawy. W Rabuni spędziłam kilka godzin w towarzystwie kilku małżeństw z Andaluzji. Dotarli aż tutaj, by spędzić trzy dni z rodzinami dzieci, którymi opiekują się w lecie. „Naszych dzieci" - jak mówią. Kochają je naprawdę. Bardzo. To wzruszające. Czasami ludzie ci zdają się zapominać, że to nie są ich prawdziwi synowie czy córki, że te „ich" dzieci mają ojców i matki na pustyni. Większość tych Hiszpanów chyba nie wie nawet, co się stało z Saharą Zachodnią i dlaczego „ich" dzieci muszą żyć w takich warunkach. Prawdą jest, że moi rodacy niemal mnie zniechęcili do dalszej podróży, opowiadając o nędzy, panującej w obozach. Że jest tam bieda, głód, muchy, brud. Wygląda na to, że standardem dla nich są wygody, jakie mamy w Europie. Radzono mi na przykład, żebym nic nie jadła. - Kozy karmi się zużytym przez nas papierem toaletowym - wyjaśniło mi pewne małżeństwo z Madrytu. Z niczym takim się tu nie spotkałam. Dla mnie autentyczna bieda nie ma w sobie nic żałosnego. W „toaletach" Sahary nie widzę nic niehigienicznego; umiem się umyć w dzbanku wody, jem to, co przede mną postawią, i nie udaję nikogo, kim nie jestem. Niezależnie od pomocy napływającej, powiedzmy, prywatnymi kanałami, dla obozów podstawą jest niewątpliwie pomoc, organizowana we współpracy z rządami innych państw, stowarzyszeniami itd. Ta forma wsparcia funkcjonuje, i to dobrze. Według mojej swobodnej interpretacji to także jest część tuisa. Którejś nocy odwiedził nas w naszym namiocie pewien młody człowiek, który studiował prawo na Kubie i teraz robi doktorat. Odbyliśmy bardzo miłą rozmowę. Jak wielu innych młodych Saharyjczyków, mógł wyjechać dzięki stypendium, które rząd Castro przeznacza dla przedstawicieli krajów tak zwanego Trzeciego Świata. 127 - Kuba zrobiła bardzo wiele dla rozwoju Afryki - podsumował. Chyba to prawda, bo w obozach w Tinduf żyje teraz całe pokolenie ludzi, którzy tam właśnie zdobyli dyplomy: lekarze, inżynierowie, psycholodzy, nauczyciele, dentyści, technicy laboratoryjni... Większość profesjonalnej kadry, pracującej w wilajach, kształciła się na Kubie. Mówią po hiszpańsku z kubańskim akcentem, uwielbiają kubańskie smakołyki... Nazywa się ich tutaj (i oni nazywają się tak między sobą) „Karaibami". Inne kraje, na przykład Algieria, też zapewniają stypendia dla młodzieży saharyjskiej. To bardzo ważny element współpracy międzynarodowej, zwłaszcza dla tego narodu, który od początku, od czasu przybycia na kamienistą algierską hamadę w ucieczce przed marokańskimi bombardowaniami, kładł nacisk przede wszystkim na edukację, na szkolenie swoich ludzi: początkowo pod gołym niebem, następnie -już w latach osiemdziesiątych - w namiotach. Teraz mają kompletny program i zaczątki infrastruktury. „Noś sandały, zanim dorobisz się butów" - mówi stare saharyjskie porzekadło. Oni to właśnie robią, przy czym podnoszą poprzeczkę coraz wyżej. Zwiedzałam jedną ze szkół podstawowych i rozmawiałam z jej dyrektorką. Było około pierwszej po południu i ze wszystkich klas wyległy grupki chłopców i dziewcząt, udające się do domu na posiłek. Kończyła się ranna zmiana. Panował hałas. Jak to przy wychodzeniu ze szkoły. Dyrektorka opowiadała mi, jak funkcjonuje jej ośrodek. Dzieci przychodzą na dwie zmiany: jedne rano - te, które właśnie rozbiegały się po placu; drugie po południu. Ogółem w szkole jest tysiąc uczniów, po około czterdzieścioro dzieci w każdej klasie. Trzydziestka nauczycieli (w tym dwadzieścia kobiet) tworzy ciało pedagogiczne, które co pewien czas spotyka się, by dostosować lekcje do programu nauczania, opracowanego przez Ministerstwo Edukacji. Dyrektorka odpowiada za w prowadzenie programu w życie, nadzoruje pracę nauczycieli, od czasu do czasu wizytuje lekcje, opracowuje informatory i raporty z działalności szkoły. Ponadto pozostaje w kontakcie z szefową regionalnego komitetu ds. edukacji, jest członkiem doradczym w radzie daira i spotyka się z matkami, z którymi omawia postępy i trudności każdego dziecka. Przypomiraam, że tu kontakty z wszelkimi instytucjami zależą od matek, bo ojcowie są na ogół nieobecni. „No dobrze, to są przecież normalne zadania dyrektorki szkoły" - skwitowałby to ktoś wzruszeniem ramion. Mogłabym mu odpowiedzieć: tak, ale jak skromnymi środkami realizowane! I nie będę tu wymieniała listy potrzeb. 128 Baterie słoneczne stały się już codziennym widokiem w saharyjskich obozach uchodźców; w większos'ci z nich są jedynym źródłem energii elektrycznej Autostopowiczka, która zaprosiła nas na wesele, podczas ceremonii częstowania herbatą I Dziękując za poświęcony mi czas, spytałam dyrektorkę na koniec, gdzie jest toaleta. - Nie ma. Będziesz musiała zaczekać, aż wrócimy do namiotu - przetłumaczyła Dumacha z niewzruszonym wyrazem twarzy. Dzisiaj widziałam kilku żołnierzy marokańskich - jeńców z okresu wojny. Są przetrzymywani w obozach uchodźców w Tinduf. Zobaczyłam ich przypadkiem. Wyszłyśmy kupić chleb w jednym ze sklepików, który z pewnością należy do jednego z tych „Karaibów", o których pisałam w poprzednim liście, młodego inżyniera. Znalazłyśmy się na jednej z ulic, przy ogromnej ciężarówce, która zatrzymała się pomiędzy namiotami. Kobiety i dzieci podchodzą do niej z workami pełnymi śmieci. W domostwach saharyjskich, gdzie mieszkałam, zwykle wiesza się na zewnątrz kuchni lub ubikacji duży worek plastikowy, jeden z tych, w których departament zaopatrzenia rozdziela mąkę. Do tego worka wrzuca się to, co już absolutnie nie nadaje się do użytku, prawdziwe śmieci. Bo wszystko inne da się jeszcze w ten czy inny sposób wykorzystać. Tej umiejętności Saharyjczycy nie nabyli wcale w ostatnich czasach niedostatku, spowodowanego wygnaniem. Istnieje przecież stare powiedzenie saharyjskie: „Jeżeli coś przechowasz, czas ci powie: a teraz tego użyj". Ale i tutaj zdarzają się rzeczy nie do odzyskania; dlatego od czasu do czasu z wielkim hukiem i jazgotem przyjeżdża ciężarówka i zabiera śmiecie. Wywozi sieje na pustynię i tam pali albo po prostu wyrzuca. Wiatr natychmiast pokrywa je piaskiem i w okamgnieniu nie ma po nich śladu. Otóż ludzie, którzy obsługiwali widzianą przeze mnie ciężarówkę, to marokańscy jeńcy. Nie są nigdzie zamknięci, bo tak naprawdę z tego miejsca nie ma jak uciec. Żyją wspólnie z ludnością saharyjską w wilajach, pracują jak wszyscy i mieszkają w takich samych jaima. Już wśród zaludniających pustynię plemion starożytnych, wojny i grabieże - zwane gazzi - odbywały się zgodnie z ustalonymi bardzo precyzyjnymi zasadami. Celem potyczek zwykle była ochrona własnych terenów, ale także rozboje czy zemsta. W dawnych czasach, nim bitwa się rozpoczęła, poeci i muzycy z każdej strony starali się zmusić przeciwnika do ucieczki lub złamać w nim ducha walki, recytując specjalnie stworzone na tę okazję poematy epickie, zwane lechna. Wierzono, że hałas, jaki powodowało intonowanie okrzyków i wspólne wygłaszanie poematów przez setki osób, przerazi wroga i pomoże go przegnać. 9 - Kobiety pustyni 129 W czasie bitwy nie było miejsca na nieuzasadnioną przemoc. Dobry wojownik powinien był umrzeć, nim odwrócił się plecami do wroga w ucieczce. Jeńca nigdy się nie maltretowało ani też nie zabijało się wojownika rozbrojonego lub takiego, który sam się poddał. Wojownik taki był wystarczająco upokorzony, a honor to wśród tych ludzi rzecz bezcenna. Posłuchaj legendy na ten temat. Wielbłąd wszedł na zasiane pole pszenicy i zniszczył część plonów. Właściciel pola rzucił za nim kamieniem tak celnie, że go zabił. Posiadacz wielbłąda - młody człowiek, przybysz z daleka, który był w podróży - widząc, co się stało, złapał kamień i uderzył właściciela pola w głowę, zabijając go na miejscu. Oczywiście sprawa oparła się o sędziego - kadiego - który po wysłuchaniu relacji z tego, co się stało, wydał wyrok: młody przybysz otrzyma pieniądze od synów ofiary, które zrównoważą cenę wielbłąda. Ze swej strony zaś powinien zwrócić im za tę część zbioru pszenicy, którą zmarnował wielbłąd, a ponadto ma zapłacić własną krwią za śmierć właściciela pola. Wtedy skazany poprosił o opóźnienie wykonania wyroku o trzy dni. Wiózł ze sobą majątek osieroconych dzieci, których miejsce pobytu znał tylko on. Chciał oddać im ich własność, zanim umrze, i wyrównać swoje długi. Ponieważ nikt w okolicy nie znał tego człowieka, sędzia zażądał gwarancji. Młody człowiek rozejrzał się po wszystkich obecnych i wybrał jednego: - Życie tego człowieka będzie moją gwarancją. Mężczyzna zgodził się i młodzieniec czym prędzej wyjechał, by spełnić swoje zadanie. Minęły trzy dni. Wszyscy zebrali się na placu egzekucyjnym. Skazany nie pojawił się i człowiek, który był jego gwarancją, już miał zginąć zamiast niego, kiedy nagle ktoś wydał głośny okrzyk: galopem zbliżał się jeździec, krzycząc i dając znaki pełne niepokoju. - Dlaczego wróciłeś? - spytał zdumiony kadi. - Nikt cię przecież nie znał ani nie wiedział, gdzie cię znaleźć. - Przybyłem, by spłacić swoje długi. Honor nie pozwala mi zgodzić się na śmierć tego człowieka, zamiast mojej. Sędzia musiał także wypytać człowieka, który zgodził się być gwarancją za przestępcę. - Honor nie pozwala mi zawieść zaufania, jakie pokładał we mnie ten młody człowiek, kiedy mnie wybrał. 130 Wtedy, w obliczu takiej odwagi i szlachetności, synowie zabitego darowali życie przybyszowi, mówiąc: - A nam honor nie pozwala zabić tak wspaniałego człowieka. I wszyscy zostali przyjaciółmi. Są chwile, kiedy łatwo jest zapomnieć, że ludzie żyją tu w ciągłym zawieszeniu albo, mówiąc brutalnie, w stanie wojennym, bo przecież obowiązuje zaledwie rozejm. Zgoda, sytuacja ta trwa już dziesięć lat, ale nic się w gruncie rzeczy nie zmieniło. Zawieszenie działań wojennych piętnaście lat temu miało służyć przede wszystkim przeprowadzeniu referendum, które początkowo, zgodnie z postanowieniem ONZ, zaplanowano na rok 1992. Dając wyraz wielkiej woli pokoju, Saharyjczycy utrzymują nadal stan zawieszenia broni, mimo że ONZ uległa szantażowi Maroka. - Teraz nie jesteśmy ani w stanie pokoju, ani wojny. Sytuacja trudna do wytrzymania, bo wszystko, co się robi (lub czego się nie robi) tonie w mroku niepewności o przyszłość. - Wszystko w rękach Narodów Zjednoczonych. Ciągłe odkładanie tak pożądanego referendum w sprawie samostanowienia wystawia cierpliwość tego narodu na próbę nadzwyczajną. I raz jeszcze dowodzi jego dobrej woli. Przypuszczam, że Saharyjczyk często ucieka się do ludowej mądrości, która namawia do optymizmu w obliczu przeciwności: „W każdej zwłoce tkwi jakieś dobro". My mówimy: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Oby to wyszło w końcu na dobre im wszystkim! Są jednak ludzie, którzy wspominając Plan Pokojowy, uzgodniony z Marokiem i pod auspicjami Narodów Zjednoczonych, głośno manifestowali swoje rozczarowanie: - Wszystko to kłamstwo! Nadzieja jest coraz słabsza. Współpraca - ta współpraca, która wedle wiary Saharyjczyków „przewyższa lwa", też słabnie i przestaje wystarczać. Organizacje pozarządowe zarzucają rozpoczęte projekty albo wykonują je byle jak - i nawet UNHCR, Wysoka Komisja Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców - nie robi nic. Oczywiście, napływ kooperantów i wolontariuszy jest w dalszym ciągu znaczny, a stały wkład tych ludzi w sprawę Sahary budzi podziw. Ale, jak zawsze, to indywidualna wola każdego, a nie zorganizowana pomoc rządów i instytucji, zbyt zajętych dyskutowaniem, zastanawianiem się i... fałszowaniem zawartych umów. Widziałam te projekty, okaleczone i zaniedbane przez organizacje pozarządowe, od których zależy przecież wiele inicjatyw Unii Kobiet. Mam wrażenie, że to zaniedbanie jest powszechne. 131 Dostarcza się maszyny i urządzenia bardzo dobrej jakości, często nawet zbyt wyspecjalizowane. Nie chodzi o to, że nie ma tu ludzi zdolnych do ich obsługiwania, bo są, ale o warunki klimatyczne i środowiskowe, w których te urządzenia mają funkcjonować. W dodatku nie dostarcza się części zamiennych ani innych elementów, umożliwiających prawidłowe korzystanie z tych maszyn. Dam bardzo prosty przykład: jeden z ośrodków szkoleniowych dla kobiet został wyposażony w maszyny dziewiarskie. Teraz, zniszczone, stoją bezużytecznie, bo nikt nie pomyślał o dostarczeniu na hamadę oleju do ich konserwacji, a uczennice uczą się dziergać ręcznie. W innym ośrodku, gdzie wprowadzono kursy audiowizualne i uczennice opracowują wideoreportaże na temat działalności kobiet w obozach uchodźców, nie można zdobyć kawałka przewodu, koniecznego do połączenia ze sobą dwóch urządzeń wideo. Ciągle brakuje tak prostych rzeczy, jak zapasy atramentu do drukarki w sali informatycznej. Organizacja pozarządowa, odpowiedzialna za projekt, dostarczyła komputery i drukarkę, ale tylko jeden zapas atramentu. Od tego czasu minął rok, organizacja rozpłynęła się w powietrzu, i nie ma nikogo, kto mógłby załatwić tę sprawę. A drukarka nie działa i znowu wszystko pisze się ręcznie. Obłęd. I w dodatku wstyd. - Pierwszych materiałów dostarczyła organizacja, koordynująca wykorzystanie na ten cel funduszy UNHCR i w związku z tym działająca jako pośrednik Narodów Zjednoczonych. Już od miesięcy na próżno interweniujemy w UNHCR, które ma tutaj swoje biura, urzędników i samochody. W ten sposób nie można gwarantować realizacji zadań ani ciągłości projektów - skomentowała jedna z kierowniczek ośrodków. Nie wiem, czy to normalne, czy nie, powszechne czy wyjątkowe, ani kto tu ma rację, ale skargi na UNHCR i na niektóre organizacje pozarządowe ciągle się powtarzają. Do niektórych instytucji i organizacji, tak jak do pewnych ich przedstawicieli i urzędników można by zastosować saharyjskie określenie źle wykonanej pracy: „Gorszy niż mleko po długiej podróży". To bardzo obrazowe porównanie: mleko kwasi się w bukłakach z powodu kołysania wielbłądów. Ale muszę też przyznać, że w niektórych środowiskach w Barcelonie słyszałam z kolei skargi na złe rozdysponowanie funduszy lub realizację projektów, za które odpowiedzialny jest Front Polisario. Coś za coś. 132 - Nie wiadomo, kiedy zdołamy rozwiązać nasze problemy praktyczne; nie ma też żadnej instytucji, do której moglibyśmy się zwrócić w sprawie konserwacji, napraw, zaopatrzenia, remontów i tak dalej - dodała inna kobieta. Na szczęście maszyny w warsztatach, gdzie uczy się kroju i szycia, oraz maszyny do pisania na kursach, organizowanych w daira dla sekretarek i personelu szkolnego funkcjonują jak należy. Może dlatego, że nie wymagają tak starannego utrzymania. Warsztat tkania dywanów, uruchomiony dzięki pomocy pewnej zagranicznej organizacji, funkcjonuje, ale z przerwami. Czasami brakuje surowca - mówię tu po prostu o wełnie. Organizacja, która warsztat wspomagała, przestała z nim współpracować już wiele lat temu, tak że jeżeli ministerstwo da pieniądze, kupuje się wełnę i tka dywany, które potem są wystawiane lub sprzedawane; jeżeli zaś brak funduszy, warsztat stoi. To tylko niektóre przykłady na to, jak w pewnych dziedzinach współpraca kuleje. Niemniej przyznać trzeba, że bez tej współpracy obozy zniknęłyby z powierzchni ziemi. Komisje lekarskie, utworzone z wolontariuszy, to inicjatywa wyjątkowa i niezmiernie potrzebna, bo dzięki niej do obozów docierają specjaliści, których brak wśród lekarzy saharyjskich. Ale i to ma swój słaby punkt - oczywiście usprawiedliwiony. Miejscowi lekarze -mężczyźni i kobiety - zdają sobie sprawę, że docelowo to oni powinni zdobywać specjalizacje; chcieliby mieć więcej możliwości kształcenia się za granicą. Dzięki temu towarzyszyliby przybywającym tu komisjom zagranicznym przy ich pracy i uczyliby się od nich. Ale „oni" nie wysyłają więcej ludzi na specjalistyczne szkolenia, bo niektórzy wyjechali za granicę i nie wrócili. „Oni". Ministrowie. Rząd. Nie wiem, ile w tym prawdy. Na pewno jest wiele projektów, które funkcjonują jak należy. Gdyby tak nie było, życie obozowe zostałoby już dawno sparaliżowane we wszystkich dziedzinach. Wiem, że nieładnie jest wyciągać akurat to, co idzie źle. Nie chcę popełnić tego błędu, ale wierzę, że właśnie w sprawach kooperacji wszyscy powinniśmy wymagać jak najwięcej. Bo gra idzie tu o wielką stawkę. Wiem, że się powtarzam i że być może będziesz już miał dosyć czytania tego, ale w tej chwili jest mi naprawdę wszystko jedno. W miarę, jak mijają dni, coraz bardziej fascynuje mnie w kobietach saharyjskich ta otwartość, żywotność i ruchliwość, zarówno umysłowa, jak organizacyjna w wychodzeniu naprzeciw problemom, rozpoznawaniu ich na czas i odważnej, skutecznej walce z nimi. 133 Narodowa Unia Kobiet Saharyjskich współzawodniczy bezpośrednio z organizacjami kobiecymi innych krajów. Od czasów Pekinu stało się jasne, że my, kobiety, znaczymy coś w świecie, a problemy, jakie mamy, są wspólne. Różne są jedynie warunki życia w poszczególnych krajach -powiedziała mi niedawno pewna działaczka Unii. Od lat w całej Europie tworzy się programy dla kobiet solidaryzujących się z kobietami saharyjskimi. Odbyło się już wiele rozmaitych konferencji poświęconych kwestii pomocy kobiecie saharyjskiej w różnych miastach europejskich, jak ta, która miała miejsce w Barcelonie, i wiele innych w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Może dlatego, że poznałam z bliska trud pracy w grupie, wiem, że najtrudniejsze to umieć ciągnąć w tę samą stronę jeden wózek. Podziwiam tutejszych ludzi za to, że to potrafią. Brakuje mi w moim własnym świecie i moim otoczeniu tej tysiącletniej tradycji, tej umiejętności dyskusji i wnioskowania, dzięki której można uzgodnić linię postępowania, ujednolicić projekty i cele. Jedynie dzięki tuisa urzeczywistnił się cud obozów uchodźców w Tin-duf. Tuisa sprawia, że na uchodźstwie, w arcytrudnych warunkach, powstaje nowe społeczeństwo, przygotowane pod każdym względem do walki o niepodległość swojego kraju, a wszystko to w świecie okrutnym i nieprzyjaznym, gdzie stosunki międzynarodowe zdominowała zachłanność i przemoc wielkich mocarstw, gdzie naród znaczy niewiele lub zgoła nic. Wspólna, solidarna praca saharyjskich nomadów sprawiła, że w obozach istnieje opieka nad starcami, sierotami, niepełnosprawnymi i nad osobami, które nie są w stanie poradzić sobie same. Tuisa spowodowała, że każdy ośrodek miejski ma swoje przedszkole i szkołę podstawową, gdzie chłopcy i dziewczynki uczą się przez sześć lat, a stamtąd przechodzą do internatów lub wyjeżdżają do szkół w Algierii czy na Kubie, zależnie od tego, jakie osiągają wyniki i oczywiście od oferty stypendiów, którą otrzymują od zaprzyjaźnionych krajów i którą rozdziela Ministerstwo Edukacji. Dzięki tuisa mogło powstać państwo, Arabska Demokratyczna Republika Sahary, a także Narodowa Unia Kobiet Saharyjskich. Równy rozdział pomocy międzynarodowej odbywa się poprzez jej struktury, stworzone przez kobiety, bo to one najlepiej znają potrzeby ludzi ze swoich dzielnic, zatem rząd na nie właśnie zrzuca ten trud i odpowiedzialność. A pomoc międzynarodowa w dalszym ciągu pozwala przeżyć dwustu tysiącom osób w tym najmniej gościnnym miejscu na ziemi. Tuisa ułatwiła budowę szpitali i przychodni, przeprowadzenie kampanii profilaktycznych, badań okresowych i obowiązkowych szczepień, umożliwiła funkcjonowanie społecznej służby zdrowia, zarządzanie, poprzez Ministerstwo Zdrowia, centralnym zaopatrzeniem przychodni, szkół i szpitali w leki. Za stworzeniem oddziałów narodowej policji również kryje się fenomen tuisa. Policja jest zależna od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, nie od wojska, w którym zresztą także znajdują się kobiety -tu właśnie, blisko Rabuni, jest szkoła wojskowa ADRS. No i niewątpliwie tuisa zawdzięczamy, że w każdej daira istnieje grupa muzyczna, uświetniająca obchody wszystkich świąt i uroczystości. I muszę tu podkreślić, że tego wszystkiego dokonały kobiety - prawdziwe mistrzynie pracy zespołowej. - Po bombardowaniach - opowiadał mi pewien lekarz obozowy - zajmowałem się zbieraniem rannych i przewożeniem ich tutaj, do Tinduf, gdzie opiekowaliśmy się nimi. Pełniłem rolę pielęgniarza i zawsze pracowałem z ludnością cywilną. Przez pierwsze lata uchodźstwa kobieta była na tyłach, zajmując się rannymi i chorymi. To były czasy, kiedy w daira w ogóle nie było kobiet. W szpitalu, który wówczas się organizował, byłem tylko ja i dwóch strażników. Poza tym tylko kobiety. One też zajmowały się rozdziałem żywności, wyładunkiem i załadunkiem, przeprowadzaniem kampanii propagujących higienę, organizowaniem w tych ciężkich czasach centrów profilaktyki i opieką nad niedożywionymi. To przecież one własnymi rękami wyrabiały cegły, mając do wypalania słońce zamiast pieca; to one wzniosły te wszystkie budynki, w których potem powstały szpitale, przedszkola, szkoły... A w dodatku, w czasie wojny, dobrowolnie wpłynęły na wzrost przyrostu naturalnego, bo zdawały sobie sprawę, że ta wojna ma na celu eksterminacje i same uznały, że za mało jest ludzi w tym narodzie. Miały więc po ośmioro-dziesięcioro dzieci. Z chwilą zawieszenia broni liczba urodzin się zmniejszyła, przeważnie było wtedy po troje-czworo dzieci na rodzinę. Moi bliscy mieszkają na terytoriach okupowanych, ale muszę powiedzieć, że kobiety tutaj opiekowały się mną tak wspaniale, że nigdy nie odczułem pustki ani samotności. Nasze kobiety to bezcenny skarb. Przytaczam tu jego wypowiedź słowo w słowo - i z tą samą intencją: by stała się świadectwem i uhonorowaniem dokonań kobiety saharyjskiej. 134 I Zmiana a pokolenia kobiet saharyjskich stają teraz przed nowym wyzwa- niem, jakim będzie temat debaty, zakończonej nowymi decyzjami i konkretnymi działaniami po Kongresie, który ma się odbyć w końcu marca 2002 roku. Do walki o przetrwanie i niepodległość dochodzi teraz jeszcze jeden wielki cel. Z jednej strony idzie o skonsolidowanie i zabezpieczenie wszystkich osiągnięć pokolenia kobiet, których młodość przypadła na okres ucieczki z kraju na algierską hamadę dwadzieścia siedem lat temu: mowa tu o zdobytych przez nie prawach, o odpowiedzialnych stanowiskach, 0 udziale w życiu społecznym i politycznym, wreszcie o ich pracy na rzecz tego nowego świata i nowoczesnego państwa. Z drugiej strony, należy wykorzystać wiedzę, nowe sposoby działania 1 myślenia, postrzegania świata i społeczeństwa nowych pokoleń kobiet, które znalazły się na wygnaniu jako dzieci lub przyszły na świat już tu, w warunkach obozowych, szczególnie zaś te, które kształciły się w krajach o całkowicie odmiennych kulturach. Kobiety, zajmujące dziś odpowiedzialne stanowiska, nie miały w młodości dostępu do studiów akademickich ani zawodowych. Do tego, co teraz sobą reprezentują, doszły dzięki doświadczeniu, pracowitości i pomysłowości, dzięki swojemu zmysłowi praktycznemu i zdrowemu rozsądkowi, a przede wszystkim dzięki temu, że miały jasno wytknięty cel. To pokolenie, mimo ogromnego wysiłku, włożonego w osiągnięcie tak spektakularnych celów, czuje się w pewnym stopniu gorzej traktowane przy rozdzielaniu najwyższych stanowisk we władzach ministerialnych czy 139 państwowych. Według ich własnej oceny brakuje im wiary w siebie. Choć, oczywiście, to nie do końca wyjaśnia, dlaczego na najwyższych stanowiskach zawsze znajdują się mężczyźni. Ten brak wiary w siebie decydująco wpływa na dwa podstawowe aspekty: na to, by w odpowiednim czasie oddać głos na jedną z nich i na to, by w ogóle zgłosić kobiety na listę kandydatów. Mimo to jest tu pewien czynnik determinujący. Byłam naprawdę zaskoczona, kiedy jedna z członkiń zarządu Narodowej Unii Kobiet Saharyjskich, osoba o niewiarygodnej umiejętności przewidywania i bardzo zdecydowanych poglądach, jeśli idzie o prawa kobiet i ich miejsce w społeczeństwie, powiedziała mi, że jednym z zasadniczych powodów, dla którego same kobiety nie głosują za wybraniem innych kobiet na pewne stanowiska jest... solidarność. Solidarność między kobieta- mi. - Mamy już bardzo wiele odpowiedzialnych zadań. Praca na wysokim stanowisku, jeśli ktoś chce rzetelnie wypełniać swoje obowiązki, wymaga ogromnej ilości czasu i możliwości podróżowania. Inaczej mówiąc, oznacza długie i częste nieobecności w domu. Jeśli dodać do tego, że większość z nas dba o prawidłowe funkcjonowanie jaima, opiekujemy się rodziną, zastępujemy nieobecnego ojca - staje się zrozumiałe, że jeśli nawet na listach są jakieś kobiety, inne na nie nie głosują. Dobrze czy źle pojęta kobieca solidarność zabrania innym oddać na nie swój głos. Naturalnie dałoby się ten problem rozwiązać, jak też uniknąć sytuacji, kiedy pretendujące do danego stanowiska kobiety otrzymywały głosy tylko dlatego, że są bardziej znane. Wszystkie kandydatki powinny dać się poznać, dostarczyć nam informacji, kim są, co robią i czego zamierzają dokonać, będąc u władzy, tak by na listach nie było kandydatek, o których wie się mało lub zgoła nic. To zmniejsza ich szansę. Z drugiej strony, istnieje nowe pokolenie młodych kobiet, które odebrały wyższe wykształcenie uniwersyteckie lub zdobyły zawód za granicą, a teraz wracają do obozów po dwunastu, trzynastu czy czternastu latach nieobecności. Mają przygotowanie zawodowe, jakiego brakowało w poprzedniej generacji, ale nie posiadają doświadczenia. Nie wspominając już o lukach w wiedzy na temat własnych korzeni i tradycji. To także rodzi nieufność. Ale i starsze, i młodsze wiedzą, że będą musiały ze sobą współpracować, że jedne mogą wzbogacić swoją wiedzę, korzystając z doświadczeń innych i vice versa, poprzez wzajemny szacunek i porozumienie. Miałam wrażenie, że wszystkie są gotowe uczynić ten wysiłek. Niektóre z młodych kobiet śmieją się, kiedy poruszam temat „wysokich stanowisk" w rozmowach przy tacy z herbatą - i wiele z nich potwier- 140 dza z dużą pewnością siebie i swobodą, że owszem, chciałyby być ministrami. Należący do starszego pokolenia lekarz z Aousard powiedział mi z przekonaniem: - Tylko od samych kobiet zależy, czy wejdą w skład rządu. Zresztą to byłoby z dużym pożytkiem dla wszystkich, bo kobiety są zawsze bliżej problemów społecznych i tym samym bliżej rzeczywistości. Sądzę więc, że to tylko kwestia czasu. Czasu potrzeba również, by mężczyźni, zarówno w narodzie saharyj-skim, jak i w innych, zaczęli akceptować obecność kobiet nie tylko w takich resortach, jak zdrowie, edukacja czy sprawy społeczne (które już tradycyjnie są im przypisywane, jako naturalne i właściwe dla nich), ale także w pozostałych. - My musimy jeszcze ciągle udowadniać swoją wartość wynikami w pracy; od mężczyzn wcale się tego nie wymaga - zauważyła jedna z kobiet. - Te, które studiowały za granicą, muszą teraz wytrwale zaskarbiać sobie zaufanie szefów, bo oni uważają często, że nie mamy kwalifikacji -dodała pewna młoda dziewczyna. - Trzeba ciągle walczyć o to, żeby pewne sprawy zaczęły być postrzegane inaczej, zarówno przez własną rodzinę, jak i przez rząd. Możemy przecież doskonale się sprawdzić jako ministrowie czy szefowie prowincji - potwierdziła inna. Opowiedziały mi, że mimo wielkiej pracy, jaką wykonały kobiety sa-haryjskie, kiedy mężczyzn nie było w domach, co powinno być wystarczającym świadectwem ich umiejętności, w dalszym ciągu są mężczyźni, którzy nie zgodziliby się na tó, by ich szefem była kobieta; do tego stopnia, że nie chcą nawet wsiadać do samochodu, kierowanego przez kobietę - chociaż i tak nie ma tu wielu kobiet-kierowców. - Bo mężczyźni mają kompleksy - wyjaśniła mi żartobliwie jedna z kobiet. Nie wszyscy. Kobiety zdają sobie sprawę, że przed nimi jeszcze daleka droga do osiągnięcia całkowitej równości. Pod tym względem są całkowicie zgodne z opiniami ruchów kobiecych na całym świecie. I choć ich naczelnym celem jest niepodległość własnego kraju, nie zapominają o tym dodatkowym, a dla nich równorzędnym i w bardzo inteligentny sposób starają się go zrealizować. Wymaga to od nich podwójnego wysiłku, ale podejmują go chętnie, przekonane, że nie ma powrotu do przeszłości, i zdecydowane są nie pozwolić na utratę jakiegokolwiek z uzyskanych już praw. 141 By jednak oddać sprawiedliwość mężczyznom, muszę powiedzieć, że wszyscy, z którymi miałam okazję rozmawiać - młodzi, starzy czy w średnim wieku - niezależnie od zajmowanego stanowiska, wykonywanej pracy i poziomu wykształcenia, zgodnie twierdzili, że stosem pacierzowym ludu saharyjskiego są kobiety. Na drugim miejscu, co wydaje mi się też logiczne, stawiali młodzież. Mówiła mi kiedyś młoda studentka prawa, że małżeństwa, zawierane pomiędzy mężczyznami i kobietami, którzy studiowali za granicą - a takich małżeństw jest już wiele - też wpłyną na zmianę struktury społeczeństwa saharyjskiego, tworząc rodziny o odmiennych obyczajach. Wraz z powrotem do kraju mężczyzn i kobiet ze studiów zagranicznych - nie zawsze z krajów muzułmańskich i arabskich - rozpoczyna się nowy etap historii tego narodu. To ostateczny skok we współczesność, przesiąkniętą duchem tradycji, całym dobrem i bogactwem, które charakteryzują naród saharyjski i uczyniły go tak odmiennym od wszystkich innych narodów tego rejonu. Opowiem kolejną historię. Pewnego dnia, o świcie, kiedy pierwsze promienie słońca zaczynały barwić wydmy i trzoda już kręciła się w zagrodach, otoczonych gałęziami talha, pewien nomada rozmawiał w obozowisku przy dopalającym się ogniu ze swoim dorastającym synem. - Czy słyszałeś, jak mówi drzewo mądrości, mój synu? I opowiedział mu, że kiedyś, bardzo dawno temu, na pustyni rosła niezwykła palma. Mówiono, że kto zje owoc z tego drzewa, zdobędzie wielką mądrość, będzie umiał zrobić majątek, znaleźć klucz do szczęścia, żyć dobrze i w spokoju, bez żadnych złych doświadczeń. Ale bardzo trudno taki owoc znaleźć i niewielu jest takich, którym udało się dobrze potrząsnąć pniem palmy. Chłopiec, zafascynowany opowieścią, postanowił pójść na poszukiwanie tego nadzwyczajnego drzewa. Przebiegał pustynię z północy na południe i ze wschodu na zachód, pytając mądrych ludzi, kupców i podróżnych. Ale w końcu musiał wrócić do obozowiska do ojca, zawiedziony i smutny. - Szukałem tej niezwykłej palmy, o której mi mówiłeś, ale nie byłem w stanie jej znaleźć. -O, mój synu, jakiż jesteś naiwny! Tu wcale nie chodziło o prawdziwą palmę. Drzewem mądrości jest wykształcenie, które każdy powinien zdobywać od wczesnej młodości. Trzęsienie jego pniem -to nauka czytania i liczenia. Potem trzeba się wślizgnąć między li- 142 ście, unikając poranienia ich ostrymi krawędziami - to znowu oznacza ciężką pracę nad sztuką pisania i redagowania tekstów. Następnie trzeba umieć tak się obchodzić z jego kwiatami, by nastąpił cud zapłodnienia - co oznacza dar porozumiewania, przemyśleń i refleksji. A kiedy przezwyciężysz już wszystkie przeszkody, będziesz mógł skosztować słodyczy daktyli - co znaczy, że zdobędziesz w końcu mądrość i będziesz potrafił rozwiązywać wszystkie problemy, jakie przyniesie ci życie. Uważam, że kobiety saharyjskie znajdują się już bardzo wysoko na tej palmie, zapylając jej kwiaty. frzyaohwać%'ą do marszu ^akiś czas temu towarzyszyłam o zmroku kilku kobietom, niosącym i#resztki jedzenia dla kóz. Jedne z kobiet były młode, inne nie tak bardzo. Wśród nich były dwie, które studiowały za granicą. Szłyśmy spacerkiem, bez pos'piechu, wymachując kubłami, pełnymi wody po gotowaniu ryżu, resztek soczewicy, łupin z cebuli i innych pozostałości z posiłku. Kobiety z pasją dyskutowały o najbliższym Kongresie Unii Kobiet, który miał się odbyć w końcu tego miesiąca, o wyborach do władz prowincji, o biurze czy też komitecie wykonawczym i o zasadach jego organizacji; o tym, jakie cechy powinna mieć kobieta, która będzie je wszystkie reprezentować w rządzie, gdzie są „oni", lub, mówiąc dokładniej „mężczyźni u władzy". Z tą samą żywością mówiły o swoich „czerwonych liniach", które wyznaczają ich własne terytorium; cele, jakie dotychczas osiągnęły, wysokie stanowiska, jakie już zajmują... Te linie, których „oni" nie powinni przekroczyć. Zakładały się o wynik. Chciały, by wybrano jedną z kobiet z młodego pokolenia. Oczywiście, nie spośród tych, które dopiero co wróciły z zagranicy, ale na pewno taką po studiach, z którą łatwiej byłoby im się identyfikować. Ciekawa byłam, jak ci mężczyźni i kobiety, po tylu latach nieobecności, odnaleźli tu swoje miejsce po powrocie. Przecież wyjechali stąd jako dzieci i przez wszystkie te lata najwyżej raz czy dwa razy byli w domu. Niektórzy wrócili dopiero, gdy ich obecność była potrzebna - by wziąć udział w spisie ludności, który odbył się w roku 1998. 144 MINURSO - Misja Narodów Zjednoczonych ds. Referendum na Saharze Zachodniej prosiła tych, którzy nie uczestniczyli w spisie hiszpańskim ze względu na zbyt młody wiek, żeby podali wiek, imiona rodziców, imiona braci i sióstr, co potwierdzi ich saharyjskie pochodzenie. Kiedy wyjechali, nie było jeszcze zawieszenia broni. Wielu z nich straciło na wojnie ojców. Niektórzy, na przykład ten młody inżynier, z którym tak długo i miło mi się rozmawiało, dowiedzieli się o śmierci ojca w bitwie dopiero po powrocie. Matka wyszła ponownie za mąż i miała już kilkoro dzieci z nowego związku. - Nie otrzymywaliśmy wiadomości z domu, a jeżeli czasami przyszedł nawet jakiś list, nie pisali o niczym złym, żeby nas nie martwić. Chyba już pisałam, że w obozach w Tinduf nie ma służb pocztowych. Jeśli po powrocie do Barcelony chciałabym np. wysłać do Dumachy kilka książek czy zdjęć z mojej wędrówki, będę musiała szukać kogoś, kto akurat się tutaj wybiera, i poprosić o przewiezienie paczki. - Gdybyś tu została, musiałabyś wyjść za mąż bardzo wcześnie - powiedziała mi pewna pielęgniarka, która studiowała na Kubie. I to chyba prawda, bo wiele młodych matek, które poznałam w ciągu mojej wyprawy przez prowincje i miasta saharyjskie - wilaje i daira - to dziewczyny, które nigdy nie wyjechały z obozów, a wykształcenie otrzymały w Szkole im. 27 Lutego i w innych ośrodkach szkoleniowych dla kobiet, prowadzonych przez Unię. Pielęgniarka dodała ze śmiechem, że kiedy wróciła do domu i musiała dostosować się do tutejszego trybu życia, najtrudniej było jej nauczyć się, jak nosić mełhfa. Młoda nauczycielka, która długie lata studiowała i żyła za granicą, miała jasny plan działania: - Wróciłam z wielką ochotą do pracy. Chcę spróbować zmienić tu wiele rzeczy, poprawić je. Oczywiście nie da się zmienić mentalności ludzi starszych, bo ta opiera się przede wszystkim na religii. Ale my, młode, też jesteśmy Saharyjkami, to nasz kraj i nasze społeczeństwo. Nie ma mowy o żadnym kwestionowaniu tradycji ani tym bardziej o kłótni - chcemy tylko przekonać starszych, pokazać im, że jesteśmy kobietami, które chcą decydować o własnej przyszłości. Mówiła z takim przekonaniem, że jej pasja wzruszyła słuchaczki. Inna młodziutka absolwentka psychologii wskazała najbardziej znaczącą zmianę, jaka jej zdaniem nastąpiła w charakterze ludzi podczas jej nieobecności. - Nie ma już dawnej nadziei. Poprzednio radio bez przerwy nadawało wiadomości o rozwoju walk, o negocjacjach. Teraz już nie. Wszyscy już 10-Kobiety pustyni 145 wiemy, że to nie jest szybki proces: widzimy to i cierpimy z tego powodu. Jesteśmy jednak przygotowani na przyjęcie rezultatu referendum, na organizowanie własnego państwa i w dalszym ciągu czekamy na decyzje ONZ. Niemniej jasno widać, że Sahara Zachodnia nie jest dla nich tak ważnym zagadnieniem, jak, na przykład, Afganistan czy Palestyna. I boję się, że jeśli tak będzie dalej, ludzie zaczną pytać, jaki sens ma studiowanie. Wielu z tych, którzy zdobyli wykształcenie poza krajem, nie mogą go tutaj wykorzystać. I być może przyjdzie taki dzień, kiedy nikt nie będzie chciał się uczyć. Bo i po co? Tę samą obawę, niemal pewność, wyraziła jedna z lekarek. - Proces pokojowy zmienił się w proces powolnej śmierci. Chcą, żebyśmy pomału umierali, chcą z nami skończyć, chcą, byśmy umarli z wyczerpania, a może po prostu z nudów. Dość mają naszego dochodzenia swoich praw. Wszystkie zgodnie twierdzą, że musiały na nowo przyswoić sobie miejscowe obyczaje. Jak nosić melhfa, jak podawać herbatę, jak przestrzegać podstawowych zasad uprzejmości i poprawnego zachowania. - Pierwszy raz maluję henną zaproszoną osobę - powiedziała mi jedna z kobiet, które mi ją nakładały. - Powinnyśmy były zrobić to zaraz po twoim przyjeździe. Moja matka nakrzyczałaby na mnie, gdyby się dowiedziała, że tyle czasu z tym zwlekałyśmy! Inne zapewniają, że nic im nie wydaje się dziwne, że zmiana wcale nie jest tak raptowna, bo były na nią przygotowane i doskonale wiedziały, co je czeka. Innym mentalność czy zachowanie niektórych osób wydaje się szokujące, ale dobrze wiedzą, że one także, mimo swojego specyficznego sposobu myślenia, zachowania i poglądów, stanowią część społeczeństwa i nie uważają swojej odmienności za problem. Oczywiście niektóre z nich miały trudności z przyzwyczajeniem się do jedzenia, warunków socjalnych i klimatycznych na algierskiej hama-dzie. Kiedy byłam w Rabuni, rozmawiając z tym i owym, po raz pierwszy ćwicząc, jak już wiesz, swoją cierpliwość, pewna kooperantka, która już od lat pracuje w obozach dla uchodźców i dlatego doskonale zna sytuację, powiedziała, że te kobiety, powracające ze studiów za granicą, są bardzo sfrustrowane. Nie wiem, do jakiego stopnia to prawda. Niewątpliwie wszystkie te kobiety chciałyby dysponować większą liczbą środków, by móc wprowadzić w życie swoje pomysły, dokonać tej „zmiany warty", o której tyle się mówi. Wreszcie dowiedziałam się, dlaczego tylu mężczyzn saharyjskich przez cały dzień trzyma w ustach patyczek! Zwróciło to moją uwagę już pierwszego dnia, ale aż do dziś nie miałam okazji o to spytać. Bogiem a prawdą, przypuszczałam, że to rodzaj trzciny cukrowej. Ale dzisiaj zwiedzałyśmy oddział dentystyczny jednego ze szpitali, gdzie pracuje pewna lekarka-stomatolog, która niedawno wróciła z Kuby. Wyjaśniła mi, że ten patyczek, długości mniej więcej dłoni, który mężczyźni bez przerwy żują, to gałązka z leczniczego krzewu atil, zwana meswak, która służy jako... szczoteczka do zębów. Możesz sobie wyobrazić moje zaskoczenie. Do naszej rozmowy przyłączył się starszy lekarz i dalej objaśniał mi tę sprawę, bo do lekarki przyszedł pacjent i musiała się nim zająć. Atil - to bardzo gęsty krzak, rosnący na Saharze Zachodniej. Spotyka się go na terytoriach okupowanych, przywożą go też z terenów wyzwolonych, dzisiaj pod kontrolą wojskową. - Zawiera bardzo dużo fluoru, tak że nie trzeba już używać pasty do zębów. Czubek nadgryza się aż do rozstrzępienia i używany jak szczoteczka jest bardzo zdrowy dla uzębienia. Trzeba tylko zdjąć korę. W 1985 roku wysłaliśmy to drzewo do analizy w laboratorium i odkryliśmy, że oprócz fluoru zawiera kwas z grupy przeciwbólowych - stąd jego właściwości lecznicze. Ale trzeba uważać i kiedy jest jeszcze zielony, starać się jak najczęściej spluwać, by uniknąć połykania wraz z miąższem za dużej ilości kwasu. Tutaj używamy go zawsze, chociaż robienie tego publicznie przez dziewczęta odbierane jest jako objaw złego wychowania. Lekarz ów powiedział mi też o właściwościach innych roślin, których Saharyjczycy od lat tradycyjnie używają jako lecznicze. Teraz potwierdzono naukowo, że istotnie mają cechy, przypisywane im przez tabita -znachorki, które praktykują „zieloną medycynę". - Pachnący goździk czy czosnek mają właściwości przeciwbólowe. Z talha, wysokiego krzewu akacji, który jest zielony tylko latem, można robić napar uśmierzający bóle żołądka, a jego żywica, zwana elk, którą także trzeba zbierać latem, ma działanie przeciwuczuleniowe. Z tego krzewu wykorzystuje się każdą jego część. Nasiona tamują krwawienie, a łuski, roztarte z jęczmieniem, podawane są w przypadkach osłabienia, palpitacji i chorób wątroby. Węgiel z tego drzewa likwiduje natomiast plamy na zębach. To cudowne zobaczyć na własne oczy, że tu, w środku pustyni, osiągnięto kompromis, który pozwala pogodzić medycynę „oficjalną" z tym, co my nazywamy medycyną alternatywną, a oni „zieloną". I pomyśleć, ile energii w naszym kraju lekarze poświęcają walce z innymi formami medycyny... Tutaj na pierwszym miejscu stawia się cel, jakim jest zdrowie i jego ochrona. 146 147 - Od 1975 roku wiele spraw uległo zmianie - powiedział mi ten lekarz, który pracuje tu od początku. - Przedtem nie mieliśmy niczego - ani sprzętu, ani fachowców. Pierwszy szpital w Asmara zbudowano w roku 1976, a w wilajach i daira mieliśmy tylko szpitale polowe, zainstalowane w namiotach. Szpital w Aousard jest z roku 1986. Co do personelu medycznego, mamy w tej chwili ponad setkę specjalistów. Przybywa ich teraz we wszystkich dziedzinach, kiedy chłopaki i dziewczyny wracają z zagranicy ze studiów. Mamy coraz więcej fachowej kadry we wszystkich zawodach. Wracając do swojej specjalności, wyjaśnił mi, że nowy zwyczaj wśród młodych dziewcząt, a mianowicie całkowite osłanianie twarzy mełhfa,jest bardzo szkodliwy dla układu oddechowego. - Nie mam pojęcia, jak te dziewczyny mogą oddychać! Tak mocno wciskają w usta materiał, że bakterie beztlenowców, zamiast normalnie krążyć w powietrzu, nie obumierają i powodują infekcje. Prowadzimy do upadłego kampanie, zwalczające ten zwyczaj, ale nie ma sposobu. Nie mam pojęcia, skąd ta mania zakrywania się. Kobieta saharyjska nigdy nie zakrywała twarzy, skąd więc te pomysły u najmłodszych? To prawda, widziałam te przesadnie pozasłaniane dziewczyny - i to nie tylko w dniach, kiedy był wiatr albo wyjątkowo silne słońce. Któraś z nich powiedziała mi, że to z powodów religijnych. Cieszę się, że Unia Kobiet ma w planach szkolenia i debaty, których celem jest wyjaśnienie kobietom, że skoro znają doskonale podstawy swojej religii, nie powinny dać się oszukiwać w imię przesądów religijnych, niemających nic wspólnego z islamem. Poza tym odniosłam wrażenie, że te młode kobiety, które długo przebywały poza krajem, przesadzają w swoim pragnieniu zademonstrowania, że nie odrzucają tradycji. Nie chcą, by na nie patrzono podejrzliwie i wpadają w krańcowości, które z tradycją nie mają nic wspólnego. Poza tym -nie wiem, prawda to czy nie - podobno z czystej kokieterii nie chcą się opalić, bo jasną skórę uważają za bardziej atrakcyjną czy też delikatniejszą. Wiele dni temu piłam herbatę z kobietą, która zaledwie parę lat robiła specjalizację w Algierii, ale nie udało jej się dostać na studia za granicą. Skończyła je tutaj, w Szkole im. 27 Lutego, i pracuje jako wychowawczyni w jednym z tarbia - przedszkoli (czy też ochronek dla dzieci, jak je tu nazywają). Jedna z jej sióstr jednak studiowała na Kubie. Chciałam dowiedzieć się, jaka jest teraz jej siostra, a także inne kobiety, które przez wiele lat były tak daleko. Westchnęła i uśmiechnęła się nieśmiało, ale z wielką słodyczą, po czym zajęła się szykowaniem w szklaneczkach drugiej herbaty, tej słodkiej jak miłość. 148 - To fantastyczne, ile się nauczyły i jakie wykształcenie zdobyły. Źle natomiast, że są teraz jakby cudzoziemkami. Podoba mi się, że ubierają się, mówią i żyją tak, jak im się podoba. Ale chciałabym, żeby się bardziej zintegrowały ze społeczeństwem. Ja też pragnę pewnych zmian, ale jest wiele rzeczy, których starsi nie rozumieją. Kiedy spytałam, czy chciałaby, żeby jej synowie i córki studiowały za granicą, odparła bez namysłu, że tak, bardzo. Zgodnie z zaleceniem Unii Kobiet pilnuje się, czy procent młodych studiujących za granicą nie wzrasta za bardzo, i na początku Kongresu planuje się postawienie sprawy przyszłości młodych. Kuba obecnie nie jest w stanie przyjmować więcej studentów, a sześćdziesiąt procent ludności w obozach ma poniżej szesnastu lat. Rozmiłowałam się w tej ich umiejętności przewidywania, załatwiania spraw, nim staną się problemem. Jestem szczęśliwa, że dotarłam do obozów uchodźców właśnie w tym momencie ich historii. Kiedy młode pokolenie wróciło do kraju i zaledwie rok-dwa trwa proces ponownego nawiązywania więzi, przypominania sobie starych obyczajów. Teraz, kiedy wszystko wydaje się być w punkcie wrzenia, kontrasty są jeszcze bardziej widoczne. Mam uczucie, że biorę udział w historycznym wydarzeniu. Oczywiście, nie tak widowiskowym, jak dzień, w którym w końcu oficjalnie ogłosi się niepodległość Sahary Zachodniej. Ale wiesz już, Przyjacielu, że mnie w historii zawsze najbardziej interesowało to, co oficjalnie nie jest warte umieszczenia w podręcznikach. Nie wyobrażasz sobie, jaką nadzwyczajną kobietę poznałam dziś w jednej z wilai! Mówi znakomicie po hiszpańsku. Jak się pewnie domyślasz, to jedna z „Karaibek". Ta kobieta, z którą w rezultacie spędziłam cały ranek, jest inżynierem telekomunikacji, ale tutaj, na pustyni, nie może pracować w swojej specjalności, więc stara się pomagać wszędzie tam, gdzie może. - Najważniejsze to nie siedzieć bezczynnie w domu. Początkowo, zaraz po powrocie z Kuby, pracowała w Rabuni przy tworzeniu strony internetowej. - Ale nie wiem, czy ta strona jeszcze funkcjonuje. Jak na pewno wiesz, w sprawach komputerów i linii telefonicznych nie ma u nas cudów. Była w Rabuni przez dwa lata, ale w końcu musiała odejść. - Takie proste problemy, jak brak miejsca do spania, mogą storpedować wszelkie plany. Musiałam zostawić swój projekt, by zamieszkać tutaj, z rodziną. Kiedy przyjechała do wilai dwa lata temu, zorganizowała pierwszą salę komputerową. Ma dwadzieścia uczennic i dwa komputery. Obecnie 149 kieruje w swojej prowincji centrum szkoleniowym kobiet. Jest kobietą pełną energii, pomysłów i ma wielką umiejętność urzeczywistniania wszystkiego, co sobie założy. Do jej postawy pasuje jak ulał mądre medel - porzekadło saharyjskie, które namawia, że jeśli chcesz doprowadzić do końca jakiś projekt, zabieraj się do dzieła: „Kto pozwoli mu zamarznąć, nie będzie go jadł". Powiedziała, że była w Hiszpanii, by zrobić doktorat. - Byłam tam jedyną kobietą. Ku mojemu zawstydzeniu, wszystkich nas, wyjaśniła - bez gniewu i bez obwiniania nikogo - że nie udało jej się to, gdyż rząd hiszpański odmówił przedłużenia jej pobytu. Ośrodki szkoleniowe jak ten, którym ona kieruje, mają swoje początki w Szkole im. 27 Lutego, powstałej w 1978 roku. Wówczas, w początkach czasów wygnania podstawą było dzielenie się własną wiedzą z innymi. Kobiety, które zbiegły z Sahary Zachodniej i zgromadziły się tutaj, na algierskiej hamadzie, bardzo się wzajemnie różniły, należały do odmiennych grup społecznych, były w rozmaitym wieku, miały inne mentalności i inny sposób życia. Niektóre z nich nigdy nie przestały być koczownicz-kami, inne wiele już lat przemieszkały w miastach. Wszystkie chodziły do szkoły, by jakoś się ukierunkować: odbywały zarówno kursy dla analfabetów, jak i specjalistyczne szkolenia zawodowe, a wszystko po to, by walkę 0 przetrwanie uczynić bardziej skuteczną. Ponieważ wtedy nie było również środków transportu, szkoła przyjmowała uczennice razem z rodzinami i trzeba było zbudować wokół niej całe osiedla, wraz z przedszkolem 1 szkołami podstawowymi. Kobiety zdobywały tam specjalności zależnie od potrzeb obozu. Ze szkoły wychodziły jako wychowawczynie, pomoce administracyjne i sanitarne, nauczycielki, tkaczki, szwaczki. Niektóre przeszły szkolenie wojskowe na potrzeby obrony obozów. Inne nauczyły się prowadzić samochody lub wyspecjalizowały się w recyklingu. Musiały dostosować dietę rodziny do produktów, pochodzących z pomocy międzynarodowej, a także zapoznać się z podstawowymi zasadami profilaktyki zdrowotnej oraz higieny przy obsługiwaniu śmietników, by móc korzystać z tej wiedzy w życiu codziennym. W akcji edukacyjnej chodziło przede wszystkim o to, by sto sześćdziesiąt pięć tysięcy uchodźców maksymalnie uniezależnić od pomocy międzynarodowej, przynajmniej jeśli idzie o fachowy personel. Szkolenie kobiet miało też inny cel: uniknięcie sytuacji, w której brak wiedzy mógłby sprowadzić je do podrzędnej roli wobec mężczyzn, którzy zawsze mieli większe możliwości zdobycia wykształcenia. 150 I I _UL A już na pewno teraz, po powrocie tych, które skończyły studia za granicą, kobiety te nie powinny zostać odsunięte na dalszy plan. Z czasem centra szkoleniowe były już w każdej wilai. Dziś uczennicami są młode dziewczęta, tak że nie ma potrzeby organizowania przy centrum przedszkoli. Po roku nauki otrzymują dyplom. Uczą się tkania dywanów i materiałów na ubrania, kroju i szycia, pisania na maszynie, obsługi komputera czy też obsługi sprzętu audiowizualnego. Zwiedzałam centrum, którym kieruje kobieta, tak jak przedtem zwiedzałam szkołę imienia Olofa Palmego i inne ośrodki. W sali informatycznej jedna z uczennic zdawała egzamin, a w sali audiowizualnej pracowano właśnie nad reportażem 0 działalności kobiet saharyjskich. Miał on być pokazany na najbliższym Kongresie, w końcu miesiąca. - Kobiety, biorące udział w naszych zajęciach, nie muszą już uczestniczyć w pracach grupowych w swoim obozie, ale i tak muszą dużo poświęcić, by codziennie uczęszczać na kurs, bo transportu nie ma tu żadnego, a odległości w obozach bywają całkiem spore. Według dyrektorki - i tu dochodzę do sedna - problem pojawia się później. Kobiety uczą się różnych zawodów, ale potem... nie mogą pracować. - Jeśli tak będzie dalej, stracą zainteresowanie nauką. Ta przedsiębiorcza kobieta opracowała zatem projekt tworzenia miejsc pracy i chce go przedstawić na Kongresie. Pomysł polega na stworzeniu kółka produkcyjnego i wytwarzania ubrań, dzianin, dywanów i tak dalej na potrzeby wewnętrzne. Zgodnie z jej planem, pomoc międzynarodowa ograniczałaby się do dostarczania, w pierwszym okresie, tylko surowca 1 maszyn. Jeżeli jej propozycja się spodoba, uniknie się frustracji wszystkich tych, które posiadają wprawdzie zawód, ale nie mogą go wydajnie spożytkować. Ponadto projekt przyniesie dochód, co jest największą zachętą do pracy i stanowi jej sens. Na razie wszystko, co produkują - dywany, ubrania czy dzianiny -staje się materiałem wystawowym. W przyszłości ma być źródłem dochodów. Jeszcze jeden krok naprzód. W kierunku autonomii. W kierunku samowystarczalności. Teraz ośrodki szkoleniowe podlegają Unii Kobiet i organizacjom pozarządowym. Wszystkie projekty przechodzą przez Ministerstwo Współpracy, nie zależą natomiast od Ministerstwa Edukacji. Jeszcze jeden temat do dyskusji na Kongresie. Argumentacja tej kobiety nie jest pojedynczym przypadkiem. Sama Unia Kobiet zakłada również tworzenie miejsc pracy, przede wszystkim dla wdów z dziećmi. Jednym z jej pomysłów było hurtowe kupowanie 151 produktów, a następnie sprzedawanie ich z narzutem po domach. Zaopatrzenie, jakie może zapewnić rząd, jest bardzo ograniczone, i teraz, jak mówiło mi już wiele rodzin, starcza już tylko na dziesięć pierwszych dni miesiąca. Naprawdę jestem pod wrażeniem żywotności, wyobraźni, dynamizmu tych kobiet. Nie chcą pozostawać w tyle, jak lwice bronią swoich „czerwonych linii", stanowisk, których nie mają zamiaru oddać mężczyznom. Pewnego dnia matka Yuhy poleciła mu opiekować się domem, kiedy ona pójdzie na rynek. - Nie odchodź od drzwi za żadne skarby świata! - powiedziała kobieta chłopcu, w strachu, że mogliby tu przyjść złodzieje. Yuha usiadł sobie w cieniu na progu, gotów spełnić polecenie matki. Po pewnym czasie jednak, widząc wielu ludzi idących ulicą, ubranych świątecznie, gawędzących, śmiejących się i, wydawało się, zdążających w tym samym kierunku, zaciekawiony chłopiec postanowił pójść za nimi. Ale w porę przypomniał sobie, co mu powiedziała matka: „Nie odchodź od drzwi za żadne skarby świata!" Zdjął zatem drzwi z zawiasów, wziął je na plecy i poszedł w ślad za tłumem. Jakaż była jego radość, gdy odkrył, że celem ich przechadzki było przyjęcie weselne. I siedział tam, wśród zaproszonych gości, cały czas dźwigając drzwi na plecach, aż znalazła go zrozpaczona matka. Biedna kobieta po powrocie z rynku zastała dom otwarty i obrabowany przez złodziei. Mogę zapewnić, że kobiety saharyjskie pilnują swego i nie noszą swoich drzwi na plecach. Chwila wytchnienia iM oja podróż ma się ku końcowi. Ostatnie wizyty w wilajach, wywia-I f C dy, spotkania, odwiedziny. Wszystko kiedyś się kończy. Nawet henna na moich dłoniach zżółkła. - Żegna się z tobą teraz, kiedy zbliża się dzień twojego wyjazdu -szepnęła Dumacha, biorąc mnie za rękę i kontemplując rysunek, ciągle jeszcze wyraźny, choć wyblakły. Pozostała nam jeszcze rozmowa z kobietą odpowiedzialną w Unii Kobiet za kontakty i współpracę z zagranicą. To ona zdecydowała, że spotka się ze mną pod koniec mojego pobytu, kiedy będę już po rozmowach z wieloma innymi kobietami, odwiedzeniu daira, obejrzeniu rozmaitych instytucji. Dziś wieczorem byłyśmy u niej w domu. Akurat wybierała się na zebranie, ale wpuściła nas i poprosiła, byśmy na nią poczekały. Odbyłyśmy bardzo miłą rozmowę z nią i z innymi kobietami, które przyszły uzupełnić dokumentację, którą przygotowują na zbliżający się Kongres. Nalegały, żebym tu wróciła, wzięła udział w warsztatach i wysłuchała referatów w czasie tych trzech dni debat, pokazów i kontaktów. Chociaż pomysł mnie kusi, wiem, że to niemożliwe. - Ważne, żeby kobiety wiedziały, czego chcą oraz jak to zdobyć i zatrzymać dla siebie. Trzeba doprowadzić do tego, by każda z nas była świadoma swoich praw. Powinnyśmy być przygotowane, bo wiemy, że kiedy to się wszystko skończy, konkurencja mężczyzn stanie się o wiele silniejsza. Musimy także nauczyć się nie przyjmować bezkrytycznie wszystkiego, co przychodzi z zewnątrz. Musimy być ostrożne. Nie chcemy zamykać się na wszystko, co odmienne od naszego sposobu życia, nie wolno nam 153 tego zrobić; powinnyśmy jednak umieć wybrać, by nie popełnić błędu, wprowadzając w nasze życie elementy szkodliwe lub takie, które wyprą to, co jest dobre w naszych własnych obyczajach i tradycji. Trzeba znaleźć złoty środek w wielu sprawach w kwestii wyboru, jakim może być, na przykład, noszenie melhfa czy stosowanie środków antykoncepcyjnych. Powiedziała mi też o pilnej potrzebie stworzenia właściwego kodeksu, który odpowiadałby modelowi niepodległego społeczeństwa, do jakiego dążą i w którym każdy korzysta z należnych mu praw. Przede wszystkim kodeks rodzinny, bo kraj otoczony jest państwami o patriarchalnym, zacofanym systemie, takimi jak Tunezja, Maroko, Egipt czy Algieria. Kolejne ważne zagadnienie to praca. - W obecnych warunkach nie możemy wyegzekwować ani odzyskać swoich praw w tej dziedzinie. Nasza praca nie jest wynagradzana, w jaki więc sposób możemy namawiać kobiety, by żądały godziwej zapłaty, godnych warunków i takich samych możliwości awansu jak mężczyźni? Ale taka chwila nadejdzie i trzeba być na to przygotowanym. Również na to, że kiedy praca zacznie być wynagradzana, powstaną różnice socjalne, bo w naszym społeczeństwie własność prywatna jest legalna. Innym wielkim polem do popisu jest kwestia religii i jej wpływu na życie. Mówiłam już o ich planach w tym zakresie. - Jesteśmy społeczeństwem tradycyjnym i muzułmańskim, ale nie mamy zamiaru pozwolić, by tak jak w innych krajach, religii używano przeciwko kobietom. - Bardzo ci dobrze w tej zasłonie - stwierdziła pani domu przy kolacji, patrząc na moją twarz w obramowaniu zielonej melhfa. Nie ma zasad, od jakiego wieku młode dziewczyny powinny nosić ten strój. - Zależy, na jakie ciało się ją wkłada - stwierdziła jedna z „Karaibek" z kubańskim akcentem. - Prawdopodobnie ten zwyczaj w końcu zaniknie - skomentowała młoda prawniczka, tuż po powrocie z obozów. - W dawnych czasach melhfa używane w naszym kraju były wyłącznie czarne. Teraz są w żywych barwach, z wszelkiego rodzaju wzorami. Młode kobiety nie noszą już pod spodem tradycyjnej białej sukni ehzam, ale to co chcą, melhfa traktują jako dodatek. Byłam bardzo zadowolona z rozmowy, którą odbyłyśmy w domu członkini Unii Kobiet, zwłaszcza że udało mi się poruszyć tak wiele tematów. Być może różnica między kobietą Zachodu i Wschodu jest taka, że 154 my, by osiągnąć pewne swobody i prawa, chciałyśmy uczynić „białą tablicą" wszystko, co pachniało tradycją, religią czy sposobem życia i myślenia poprzednich pokoleń. One - nie. Starają się wprowadzić to co nowe, zachowując jednak z przeszłości wszystko to, co dobre. W swoich działaniach myślą całościowo. I może dlatego wydają mi się tak godne podziwu. I zdeterminowane. Było już ciemno, kiedy wracałyśmy do naszej jaima pod rozgwieżdżonym niebem - tym wspaniałym niebem, którym nigdy nie przestanę się zachwycać. Nie było księżyca. Zmęczone położyłyśmy się spać, nie mając siły nawet na rozmowę. Nagle Dumacha powiedziała - cicho, by nie pobudzić dzieci: - Śpisz na ziemi, jak jakaś Saharyjka. Odebrałam to jako komplement. Dzisiaj spędziłyśmy ostatni dzień u kobiety, która gościła nas w tej wilai. Wczoraj wieczorem odwiedziły nas inne młode dziewczyny - kuzynki i rodzina naszej gospodyni. Witały się, wymieniały najświeższe wiadomości, gawędziły w języku hassanija, krążyły wokół tacy z herbatą, a ja grałam w domino i warcaby z dziećmi, z których część spędziła już wakacje z hiszpańskimi rodzinami. Ni stąd, ni zowąd kobiety postanowiły, że będziemy tańczyć. Miałam na sobie jaskraworóżową melhfa, niemal koloru fuksji, którą układały na mnie coraz to inaczej niezliczoną ilość razy, wśród śmiechów, myślę, że rozbawione i zdziwione moją niezdarnością w drapowaniu jej jak należy. Zmusiły mnie w końcu, bym z nimi zatańczyła. Włączyły kasetę z muzyką saharyjską. Uczyły mnie, jak poruszać w tańcu dłońmi, ramionami i całym ciałem. W zatłoczonym pomieszaniu było gorąco, ale bawiłam się świetnie. Muzyka stanowi nieodzowny element codziennego życia w obozach w Tinduf. I nie tylko muzyka saharyjską. Kiedy przebywałam w towarzystwie „Karaibek", zachwycało mnie ich zamiłowanie (inna rzecz, że całkiem logiczne, skoro tam dorastały) do muzyki latynoamerykańskiej. Zabawne było przyjść do domu i zobaczyć, jak po zamknięciu drzwi zdejmują melhfa, puszczają taśmę i zaczynają tańczyć salsę, jakby przez całe życie nic innego nie robiły. Bo praca w obozach to nie wszystko. Życie kulturalne też ma tu swoje miejsce. Raz w roku - żeby wymienić największe tego rodzaju wydarzenie - obchodzi się na przykład Święto Młodości. Młodzi z każdej prowincji udają się w grupkach na pustynię, gdzie lokują się w tradycyjnychyawna. 155 Dawniej, podczas świąt odbywały się letha - zawody w sztuce improwizacji poetyckiej, i poeci z różnych plemion walczyli o pierwszeństwo, czasem całymi dniami wyśpiewując pochwały lub chłoszcząc satyrą. Teraz podczas festiwalu odbywają się imprezy kulturalne, występy muzyczne, przedstawienia komediowe i zawody sportowe. Każda daira ma własną drużynę koszykarską, piłkarską i siatkarską. Kilka lat temu odbyły się też zawody strzeleckie, w których brali udział zarówno mężczyźni, jak kobiety, bo te ostatnie, chociaż nigdy nie były na froncie, otrzymały w Libii przeszkolenie wojskowe, kiedy trwały jeszcze walki z wojskami marokańskimi. Żadne jednak święto ani pozorna normalizacja życia w obozach nie pozwalają Saharyjczykom zapomnieć o tym, że czekają. Pamiętają o rodakach, poległych i rannych w manifestacjach na terenach okupowanych; 0 tym, że w marokańskich więzieniach wciąż są ich mężczyźni i kobiety, którymi nikt się nie zajmuje; że pod okupacją ludzie działają w ruchu oporu; że odbywają się tajne zebrania; że teraz trzeba być bardziej czujnym niż kiedykolwiek. Mówią, że oczekiwanie czyni ich silniejszymi. Że nigdy nie zaakceptują innego rozwiązania niż referendum i niepodległość. Że będą walczyć do końca, bo nie chcą zależeć od innego państwa - ani od Maroka, ani od nikogo innego. „Śmierć jest nieunikniona, ale niewola - nie" - mówi stare saharyjskie medel, nadal aktualne. Wierzą, że rząd hiszpański powinien twardo i otwarcie opowiedzieć się za niepodległością Sahary Zachodniej 1 doprowadzić do samostanowienia. Saharyjczycy nie chcą jednak, by to oczekiwanie zakończyło się nową wojną. Najmniej życzą sobie tego kobiety. Wszyscy jednak zakładają możliwość ponownego chwycenia za broń, jeśli nie będzie innego wyjścia. Rozmawiałam z mężczyzną, który zna dobrze sytuację na terenach okupowanych. - Rząd marokański chciał przede wszystkim pozyskać sobie Saharyjczyków, którzy nie uciekli, więc po zakończeniu inwazji dał im pracę; płacił nawet zasiłki tym, którzy pracy nie mieli. Poza tym przeprowadzono kampanię, namawiającą uchodźców do powrotu. Obiecywali im domy, samochody, ziemię... Niektórzy dali się skusić. Ale teraz są tam i nie wolno im się ruszyć. Mój kuzyn zrobił to i potem rozpaczał, bo nie mógł już wrócić. Sahara Zachodnia, nasz własny kraj, to teraz ogromne więzienie dla Saharyjczyków. Największym magnesem była ziemia. Absurdalne jest to, że Marokańczycy tym, którzy wracali rozdawali działki, które właściwie należały do uchodźców saharyjskich. Nieraz okazywało się też, że jedna działka była przyznawana kilku ludziom... 156 Ten mężczyzna, jak wielu innych, jak właściwie całe społeczeństwo saharyjskie na uchodźstwie w Tinduf, pozostawił swój dom, matkę, żonę i synów, by poświęcić całą swoją młodość sprawie Sahary, walce o jej niepodległość. I jak wszyscy inni, nie uznaje żadnych zastępczych rozwiązań. - Obecna sytuacja nie może trwać długo. ONZ wyczerpała argumenty. A my nigdy nie przestaniemy szykować się do wojny. Wszyscy cywile przechodzą szkolenie wojskowe. Znów wrócił do rozmowy o wojnie. Z kolei inny mężczyzna, młodszy, zajmujący się teraz handlem, powiedział mi, że gdyby znalazł za granicą pracę, która pozwoliłaby mu utrzymać matkę, siostry, żonę i małego synka, wyjechałby z obozu, ale gdyby podczas jego nieobecności zerwano zawieszenie broni, wróciłby natychmiast i przyłączył się do walki o niepodległość. Nie mogę przestać pytać samej siebie, czego chcą ci potężni władcy świata od tego maleńkiego zakątka ziemi. Cóż, może powinnam raczej zapytać, jak mają czelność - bo czego chcą, wszyscy wiemy: wyciągnąć jak największe korzyści dla siebie. I nikogo - ani Narodów Zjednoczonych, ani rządu hiszpańskiego - nie obchodzi życie tych ludzi, gotowych na śmierć, byle tylko odzyskać to co im się prawnie należy. Marokańczycy próbowali już eksterminacji, i nikt się nie kwapił, by ich powstrzymać. Ale czego można spodziewać się po ONZ, skoro jego przedstawiciel do spraw Sahary Zachodniej, James Baker, odpowiedzialny za doprowadzenie do końca sprawy referendum, jest bezpośrednio powiązany z amerykańskim przemysłem naftowym i otwarcie zakłada przejęcie tych terenów przez Maroko, z którym zresztą jego prezydent podpisał już umowę o eksploatacji saharyjskiej ropy? „Nie powinno się zatrudniać wilka do pilnowania kóz" - mówi stare tutejsze przysłowie saharyjskie. Jakaż tu może być nadzieja, skoro społeczeństwa wielu narodów całe lata ulegają rosnącym groźbom Maroka? Jest taka bajka saharyjska... Pewnego dnia Babę - Lew w języku hassanija, król raz tyrań-ski, innym razem dobrotliwy, zależnie od okoliczności, N'aama -Struś, Nimir - Tygrys i Dhib-Szak&l wybrały się razem na polowanie. Schwytały gazełę, zająca i barana. Kiedy przyszło do podziału łupu, Lew rozkazał Tygrysowi, równie silnemu jak on, żeby się tym zajął. Tamten początkowo nie chciał, bo znając humory Lwa, bał się pomylić, ale w końcu postanowił nie prowokować jego gniewu. 157 - Babę, dla ciebie będzie gazela, dla mnie baran, a N'aama i Dhib podzielą się zającem. Nimir- Tygrys zamierzał zrobić sprawiedliwy podział, ale Babę zerwał się, wściekły i huknął go tak, że złamał mu łapę. - Nie umiesz rozdzielać zdobyczy - powiedział mu. - Szybko, Dhib, dziel ty! Jestem głodny! Szakal położył przed Lwem gazelę i barana. - Oto twoja kolacja. Dla nas wystarczy zając. - Bardzo dobrze, Szakalu. Ty przynajmniej wiesz, co się komu należy. Powiedz, kto cię nauczył tak dzielić zdobycz? - Złamana łapa Tygrysa. Czyja „złamana łapa" tak przeraża inne narody, że zgadzają się, by Maroko zgarnęło cały łup - szlachetny klejnot, wydarty prawowitym właścicielom? Nawet kiedy czas leniwie upływa na oczekiwaniu, Saharyjczycy starają się, by świat o nich nie zapomniał. - Stale zacieśniamy stosunki z Hiszpanami, z rodzinami, które opiekują się latem naszymi dziećmi. W ten sposób tworzy się coraz większa sieć kontaktów. Hiszpanie to jedyny bratni dla nas naród, który powinien wymóc na swoim rządzie, by ten twardo obstawał za naszą niepodległością. Wiadomości o naszej sytuacji powinny docierać do coraz większej liczby ludzi poprzez radio i telewizję, wszystkie media, aż dowie się o niej cały świat. Dużo myślałam o tym wszystkim. O tym, jak odpowiedzieć na to życzenie. O tym, jak mogę dołożyć do tej sprawy swoją cegiełkę. Wędrówki samochodem terenowym, z muzyką na cały regulator, czy też chwile pod kołdrą, nocą czy o świcie, kiedy wjaima panuje jeszcze cisza, dają mnóstwo okazji do refleksji, do zanurzenia się w swój wewnętrzny świat, czego nigdy się nie bałam. Nie wiem, czy wszystkie rodziny, które przyjmują pod swój dach dzieci saharyjskie, wiedzą, że mogłyby uczynić więcej. Słyszałam rozmowy niektórych członków takich rodzin w Rabuni. Czekali - nie okazując niecierpliwości - by ich przewieziono ciężarówkami aż na lotnisko, by mogli wrócić do domów po spędzeniu trzech dni w rodzinach saharyjskich z tymi dziewczynkami czy chłopcami, którzy latem podróżują do wszystkich zakątków Hiszpanii. - Mój synek... moja córeczka... 158 Te pieszczotliwe określenia, które słyszało się ze wszystkich stron podczas śniadania w sali jadalnej. I te użalania się na warunki życia w obozach. - Mój synek... moja córeczka... Posiadacze. Rodziny hiszpańskie powinny zrozumieć, że choć to, co robią dla nich, jest bardzo piękne, ci synowie i córki nie są ich dziećmi. Ci synowie i córki mają swoje własne rodziny, należą do swoich matek i swojego narodu. Każdego lata czarterowymi samolotami przylatują do Hiszpanii tysiące dzieci saharyjskich. Na wakacje. Spędzają w hiszpańskich domach najgorętsze na hąmadzie miesiące, kiedy temperatura dochodzi tu do plus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Przy takim słońcu nikt nie jest w stanie pracować - można tylko siedzieć w namiocie. Rodziny, opiekujące się dziećmi, robią im badania lekarskie, ubierają je i obuwają, wysyłają na kolonie, wożą na plaże i w góry, a na drogę powrotną dają im mnóstwo prezentów i praktycznych rzeczy, czasami też pieniądze dla ich rodzin. Dobór dzieci na wakacje do Hiszpanii i innych krajów odbywa się według wieku. Tego lata do Hiszpanii, a także do Włoch, Francji, Szwajcarii, Austrii i Stanów Zjednoczonych pojadą dzieci urodzone pomiędzy rokiem 1990 i 1995. Kryterium doboru stanowią też ich wyniki w nauce, tak że podróż jest rodzajem nagrody za dobre stopnie, chociaż także bierze się pod uwagę inne czynniki, takie jak sytuacja rodzinna każdego z nich. Liczba wyjeżdżających dzieci zmienia się z roku na rok, zależy bowiem od liczby rodzin, chętnych do zaopiekowania się nimi. Dlatego stowarzyszenia przyjaciół narodu saharyjskiego w Hiszpanii co roku przeprowadzają intensywne kampanie, by zachęcić więcej rodzin do podjęcia się tego trudu. Ja, jak juz mówiłam, traktuję to jak przedłużenie tuisa, wspólnej pracy, właściwej dla tradycji saharyjskiego ludu. Nie wiem, do jakiego stopnia te niezliczone stowarzyszenia, jakich pełno w całej Hiszpanii i w innych państwach świata, mogą wywrzeć nacisk na swoje rządy, by doprowadzić wreszcie do końca realizację Planu Pokojowego, zmusić Maroko do wycofania swoich wojsk z Sahary Zachodniej i przeprowadzić w końcu referendum w sprawie samostanowienia. Nie znam też stopnia zaangażowania polityków, dziennikarzy i intelektualistów w problem Sahary. Ale jeśli któregoś dnia przespacerujesz się po stronach Internetu, mówiących o konflikcie saharyjskim (tak jak ja to zrobiłam przed przyjazdem tutaj), zaskoczy cię ogromna liczba ludzi, którzy od lat walczą o tę sprawę. Jedno wiem na pewno: Saharyjczycy na nas liczą. Ostatnia noc 0 Afryce ^nowu piszesz - mówi Dumacha, widząc, jak siedzę na podłodze, obło-¦fcżona notesami i z blokiem papieru listowego na kolanach. Mały notes do notatek osobistych, które robię czarnym długopisem. Myśłi i wzruszenia zapisuję czerwonym. Duży notes, zapełniony zapisami rozmów i wywiadów, przeprowadzonych w ciągu tych dni tak intensywnie wypełnionych pracą. Blok listowy... Listy, które piszę do ciebie swoim nieczytelnym pismem. Tyle lat stukałam w klawisze komputera, że mam sztywny przegub i prawie straciłam umiejętność pisania ręcznie. - Zadowolona jesteś z tego, co udało nam się zrobić? - pyta Dumacha z odcieniem zaniepokojenia w głosie. Tyle czasu spędziłyśmy razem. Dniem i nocą. W ścisłym współżyciu. Dziwna intymność pomiędzy kobietami, które się nie znały i pewnie nie zobaczą się już nigdy więcej. Tak, jestem zadowolona. Chwile oczekiwania, pozornej pustki, nauczyły mnie więcej, niż mogłabym się nauczyć, działając „w stylu europejskim", z programem przeładowanym i męczącym. Dzielić codzienność z tymi ludźmi: żyć w tym samym rytmie, co oni, którzy codziennie czekają... To był trafny wybór. „Co nagle, to po diable", mówi przysłowie saharyjskie, ostrzegające nas, że zbytni pośpiech może zniweczyć nasze plany. Zgadzam się z delegatem Frontu Polisario z Barcelony: - Kiedy tylko przekroczysz Morze Śródziemne, zapomnij o pośpiechu i o czasie. Tam życie płynie w innym rytmie. Uważam, że to najlepsza rada, jaką kiedykolwiek usłyszałam. I że zawiera klucz do zrozumienia i dogłębnego poznania innych rzeczywistości. Tylko w ten sposób można wyeliminować „filtry", które nas czasami blokują, wzorce, które każą nam oceniać rzeczy z punktu widzenia własnej rzekomej przewagi. - Nie zapominaj o nas i wróć tu któregoś dnia. Pokochaliśmy cię -powiedziała mi pewna młoda matka, kobieta wyjątkowej urody i słodyczy, która gościła nas w swoim domu. Zanim wyjechałam, dała mi w prezencie melhfa, którą przechowuję na dnie plecaka. Teraz, kiedy żegnam się z obozami i ich mieszkańcami, z pustynią i jej światłem, staram się, spokojna i pogodna, zatrzymać przed oczami pewne obrazy - na przyszłość. Niekończący się brąz horyzontu algierskiej hamady... Chłopczyk obok pojemnika z wodą, ciągnący sznurek, do którego ma przywiązaną ciężarówkę-zabawkę, zrobioną z drutu i puszek... Dziewczynki, które dzisiaj już są kobietami, bawiące się lalkami, zrobionymi własnoręcznie, tutaj, na wygnaniu, z kości i szmatek... Linia namiotów i budyneczków z cegły o wschodzie i o zachodzie słońca, cała w różowym świetle... Kobieta ze śmiechem uganiająca się za koźlątkiem, w końcu łapiąca je za tylne nóżki, by następnie nieść je w ramionach... Koparka cierpliwie usuwająca piasek naniesiony przez wiatr irifi na patio w centrum administracyjnym w Rabuni... Rozgwieżdżone niebo nocą... Chmury... Słońce... Wiatr, przenoszący piach po pustyni... Miłe, uśmiechnięte twarze mężczyzn i kobiet... Zostałam bez papierosów. Moja podróż zbliża się ku końcowi. Azman i Dumacha towarzyszyli mi aż na lotnisko w Tinduf. Czekam tylko, że irifi przeszkodzi w odlocie. Podróżni znowu gromadzą się tłumnie przy okienku po karty pokładowe. Znowu trzeba czekać, nie tracąc cierpliwości, bo dzisiaj też nie da rady odlecieć punktualnie. Ale czy to nie wszystko jedno? Usiedliśmy w westybulu. Dumacha napisała kilka listów, które prosi, bym wysłała, kiedy przyjadę do Barcelony. Listy do rodzin, które latem opiekują się jej młodszymi braćmi. Skracamy oczekiwanie banalną pogawędką. - Postaraj się przyjechać na Kongres - poprosiła mnie w ostatnim uścisku, kiedy stałam już w ogonku do przejścia na salę odlotów. - Sukran. Dziękuję za wszystko - powiedziałam Azmanowi, ściskając jego rękę. Uśmiech, ruch głową i po raz enty klaśnięcie językiem. Poczęstował mnie papierosem. Wie, że nie mam już swoich. Nie prosiłam go o to. Saha-ryjczycy uważają, że nieładnie jest prosić. 160 11 - Kobiety pustyni 161 Na lotnisku w Algierze rozpoczyna się ostatnie i najdłuższe oczekiwanie przed powrotem do domu, do moich spraw i mojego komputera. Po wylądowaniu bezskutecznie szukam przedstawiciela ambasady saharyjskiej. Nie mogę też znaleźć kartki z jego telefonem. Nieważne. Rozglądam się po lotnisku, dumając, gdzie mogłabym spędzić noc. Mój samolot odlatuje jutro o trzeciej po południu. Terminal lotów międzynarodowych w nocy jest zamknięty, ale strażnicy przy wejściu kierują mnie do westybulu w budynku lotów krajowych. Przeglądam tam algierskie gazety. Piszę. Także do ciebie. Czas płynie tak powoli, że przed pobytem w saharyjskich obozach chyba bym zwariowała. Teraz już nie. Muszę po prostu poczekać kilka godzin. Wiem w każdym razie, że nie spędzę na tym lotnisku dwudziestu siedmiu lat... Podchodzi do mnie ktoś z obsługi: - Madame, proszę nie czekać tu na siedząco. Proszę pójść tam dalej, gdzie będzie pani mogła się przespać. Nie wiem, co prawda, o czym mówi, ale zbieram swoje rzeczy, by skierować się do wskazanego miejsca. Marzę, by znaleźć w głębi ogromnej hali jakiś' kącik, otwarty, ale zaciszny. Na ziemi rozłożono dwa dywany. To miejsce zarezerwowane na modły - namiastka kaplicy dla podróżnych na lotnisku, w tym kraju w przeważającej większości muzułmańskim. Pięć czy sześć kobiet dosłownie zagarnęło to miejsce. Są obłożone walizkami i manatkami, siedzą na ziemi, oparte o ścianę. Wyciągają kanapki i tace z ciastem. Jedzą kolację, gawędząc między sobą. Siadam także na ziemi i staram się znaleźć wygodną pozycję. Przed nami dwa wielkie dywany. Po krótkiej chwili kobiety rozkładają się na jednym z nich. Ja się nie ruszam. Jedna z nich podchodzi do mnie i mówi po francusku: - Połóż się na drugim dywanie. - Można? - Zdejmij buty i ułóż się przy ścianie. To dywany do modlitwy, ale teraz jest już późno; nikt nie przyjdzie się modlić. Tylko jutro będziemy musiały wcześnie wstać, przed pierwszymi modłami. - O której? - O szóstej. Proszę, by mnie zbudziły, jeśli zobaczą, że nie wstaję. Jak wiesz, na szczęście umiem spać w każdym miejscu i jak tylko zasnę, nic mnie nie budzi. Nawet budziki sobie ze mną nie radzą. Zrzucam obuwie i przywiązuję je do plecaka. Wyciągam swoją jasnozieloną melhfa w brązowe wzory - moją ulubioną, prezent od saharyjskiej przyjaciółki - i owijam się nią, by jak najmniej wyróżniać się wśród Algierek i by ochronić się przed zimnem. 162 - Ej, patrz, ubiera się jak Saharyjka - zauważyły kobiety. Tak. Ubieram się jak Saharyjka. Pachnę jak Saharyjka. Mam na dłoniach i stopach hennę jak Saharyjki. Mam ich bransolety, ich naszyjniki. I pragnęłabym mieć też ich cierpliwość i siłę. Spałam całą noc, owinięta w swoją melhfa, która zachowuje jeszcze zapach pustyni, perfum i olejków, jakimi mnie obdarowywano, gdziekolwiek byłam. Domyślasz się pewnie, że jedna z Algierek musiała mnie obudzić. - Już jest godzina modlitwy. Cóż, pora wrócić do ćwiczenia cierpliwości - tej cnoty, która dawniej była mi zupełnie obca - aż do trzeciej po południu, przewidywanej, ale niegwarantowanej godziny odlotu. Po przyjeździe do Barcelony zadzwonię do ciebie. I wyślę ci prezent, związany zieloną wstążką saharyjskiej nadziei, talię kart, którą chowam na dnie plecaka. Algier, marzec 2002 f IV Kongres narodowej Unii Kobiet Sahary jskieh arodowa Unia Kobiet Saharyjskich powstała w roku 1974 jako orga- nizacja ludowa wszystkich kobiet, z której kilka lat później przyczyniła się do powstania Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary. Jej stworzenie było odpowiedzią na potrzebę zjednoczenia wysiłków w walce 0 niepodległość narodu, najpierw skolonizowanego przez Hiszpanów, potem żyjącego pod okupacją Maroka. Jako organ niezależny ma swoje własne cele, zarówno na szczeblu krajowym, jak i międzynarodowym - oraz własną wewnętrzną strukturę 1 tryb funkcjonowania. Najwyższą władzę stanowi Kongres, odbywający się mniej więcej co pięć lat. Razem z tym ostatnim, Narodowa Unia Kobiet Saharyjskich odbyła ich już cztery. Każdy z nich był poświęcony którejś z wielu kobiet, które zmarły jako ofiary represji i które nazywa się męczennicami, podobnie jak nazywają mężczyzn, którzy zginęli w bitwie. I Kongres, w 1985 roku, poświęcony był męczennicy o nazwisku Ju-eita Hedda Laulad; ten w roku 1990 - Jnazy Ayad; trzeci, w 1996, nosił imię El Batul Sidi Sid-ali; a ten w 2002, odbywający się od 29 do 31 marca pod hasłem „Kobiety saharyjskie jako siła zmobilizowana do walki o narodową niepodległość i postęp", poświęcony jest Fatimetu Hahmed-Sa-lem Aba-ad. Oprócz Kongresu, na którym dokonuje się oceny sytuacji i postępu prac i przeprowadza wybory na rozmaite stanowiska i odpowiedzialne urzędy -istnieje Sekretariat Narodowy, mający uprawnienia kierownicze i zbierający się raz-dwa razy do roku, by ocenić działania Biura Wykonawczego, ustalić drogi dalszego działania, przegłosować programy półroczne i, jeśli 167 1 trzeba, zająć stanowisko w sprawach politycznych. Aktualnie Sekretariat składa się z sześćdziesięciu trzech członkiń i jednej szefowej - sekretarza generalnego, wybranych demokratycznie na Kongresie. Do funkcji sekretarza generalnego należy też pełnoprawne członkostwo w Sekretariacie Generalnym Frontu Polisario. Głównym organem, który ma za zadanie wprowadzać w życie decyzje kierownictwa, jest Narodowe Biuro Wykonawcze. Od niego zależą z kolei biura prowincji - wilai i biura lokalne w każdej daira. Wszystkie one mają zebrania raz w miesiącu. Narodowe Biuro Wykonawcze tworzą: Sekretarz Generalny Unii, dyrektorka szkoły im. 27 Lutego, kierowniczki struktur w prowincjach lub szefowe regionalnych sekcji oraz osoby odpowiedzialne z rozmaitych departamentów, jak ten do spraw Stosunków i Współpracy Międzynarodowej, Informacji i Kultury, Terenów Okupowanych i Emigracji, Administracji i Organizacji, Pomocy Społecznej, Zdrowia i Spraw Rodzinnych, Szkolenia, Nauki i Produkcji. Cele Unii na poziomie narodowym są liczne i dotyczą rozmaitych dziedzin, między innymi: • Uczulenie wszystkich kobiet na ich rolę w społeczeństwie i w walce o niepodległość narodu • Uświadamianie kobietom ich praw społecznych i politycznych, by zagwarantować skuteczny udział w życiu narodu teraz i w przyszłości • Walka o emancypację kobiety poprzez wspieranie projektów, które mogłyby poprawić ich świadomość oraz wyszkolenie polityczne i zawodowe • Informowanie kobiet o funkcjach, do jakich są powołane w niepodległym państwie saharyjskim, i o ich wspólnych osiągnięciach w okresie walki o niepodległość • Pogłębianie roli rodziny w społeczeństwie i zapewnianie równego dostępu do nauki chłopcom i dziewczętom, na bazie szacunku i równości • Uzmysławianie kobietom ich ważnej roli w dziedzinie profilaktyki zdrowia • Umacnianie solidarności z kobietami saharyjskimi na terenach okupowanych, które muszą walczyć z agresją Maroka i są ofiarami dyskryminacji Ale Unia jest także aktywna na arenie międzynarodowej. Tam jej cele są następujące: • Śledzenie sytuacji kobiety w całym świecie, jako że wszystkie pracujemy na rzecz realizacji tych samych celów, niezależnie od różnic religijnych, politycznych i społecznych między nami 168 • Zacieśnianie stosunków z jak największą liczbą organizacji kobiecych na całym świecie Te stosunki z innymi krajami pozwalają z kolei na: • Efektywniejszą pracę Unii z wykorzystaniem wiedzy i doświadczenia innych organizacji • Zdobycie środków materialnych i finansowych na szkolenie i rozwój kobiet • Potępienie konfliktów wojennych i rasowych, w których kobiety i dzieci są pierwszymi ofiarami, oraz przypadków pogwałcenia praw kobiet Dla osiągnięcia tych celów Unia weszła do rozmaitych organizacji międzynarodowych, takich jak Międzynarodowa Demokratyczna Federacja Kobiet czy Generalna Unia Kobiet Arabskich (od roku 1977); należy do Panafrykańskiej Organizacji Kobiet (od 1980); do Pozarządowej Organizacji Kontaktów Wzajemnych Kobiet i do Organizacji „Kobiety w Walce o Pokój". Ponadto od roku 1979 Unia brała udział w licznych spotkaniach międzynarodowych, poświęconych sprawom kobiet, i utrzymuje dobre stosunki z wieloma organizacjami pozarządowymi, humanitarnymi, związkowymi i politycznymi, a także z partiami i organizacjami kobiecymi. We wnioskach, które Unia przedstawiła na piśmie, na plan pierwszy wysuwają się dwa punkty: Po pierwsze, Narodowa Unia Kobiet Saharyjskich pracuje w przekonaniu, że międzynarodowa solidarność między kobietami ze wszystkich kontynentów jest podstawowym filarem przyszłej współpracy, która pozwoli zwiększyć starania i przezwyciężyć trudności, przeszkadzające kobietom w pozytywnym rozwoju. Po drugie, Unia wzywa wszystkie kobiety świata, by bezwarunkowo pomogły Saharze w słusznej walce o prawo do niepodległości i samostanowienia poprzez wolne, sprawiedliwe i przejrzyste referendum. Przedstawicielki Unii od 1979 roku biorą udział w międzynarodowych forach i konferencjach poświęconych kwestiom kobiet, praw człowieka czy pokoju. Ich praca i wysiłek znane są w organizacjach, których zasięg działania jest niestety ograniczony. Dlatego ich prace, wnioski i osiągnięcia nigdy nie zostają należycie upowszechnione, a informacje nie docierają do dużego grona słuchaczy, a tym samym nie mogą kreować opinii publicznej odmiennej od tej ustalonej. Opinii, pod naciskiem której udałoby się zmienić kierunek działania i priorytety rozmaitych państw poprzez wymaganie od reprezentujących je rządów innej polityki. STamik ambahra - kadzielniczka, w której pali się zioła i przyprawy zapachowe. amchagab - urządzenie, którego używa się jako krzesełka dla kobiet do jazdy na wielbłądzie, a także jako stołu czy pomocniczej szafki wjaima. atil - krzew leczniczy. batat-yelud - drewniana skrzynka, w której kobiety, zajmujące się „zieloną medycyną", przechowują środki lecznicze. bedia - pastwiska, na które nomadzi pędzą swoje stada. bedian - biali ludzie. daira - okręg miejski. derrah - wierzchnia tunika, zwykle niebieska lub biała, noszona przez mężczyzn. dinar - jednostka monetarna w różnych krajach arabskich. ehzam - tradycyjne białe suknie, noszone pod melhfa. ełk - guma arabska. elzem - czarny wąski turban. esgarit - okrzyki radości, wydawane przez kobiety, za pomocą charakterystycznych ruchów języka. frig - obozowisko nomadów, składające się zjaima, podróżujących i obozujących razem rodzin. gabita - szczep. gablat - góry z czarnego granitu. gazd - grupa uzbrojonych jeźdźców, którzy wyprawiają się na karne, grabieżcze lub obronne ekspedycje. graras - obniżenia terenu, w których zbiera się woda deszczowa pod powierzchnią gleby. Po deszczach w tych nieckach rozwija się roślinność. guerba - bukłak z koziej skóry na wodę lub mleko. hadis - zbiór przepisów i słów Proroka Mahometa. hamada - północno-wschodnia, kamienista część Sahary. hammam - budynek łaźni publicznej. harratin - czarni niewolnicy. hassanija -język pochodzenia arabskiego, którym mówią Saharyjczycy. henna - roślina lecznicza i barwnik roślinny, używany między innymi jako kosmetyk. iggauen - muzycy. irifi lub sirocco - suchy i gorący wiatr ze wschodu lub południowego wschodu, duszący i niosący burze piaskowe. jaima - tradycyjny namiot, uszyty z wielbłądziej skóry, używany na pustyni. kadi - sędzia, osoba, która rozstrzyga spory. kuskus - tradycyjne danie na bazie makaronu z pszenicy o kształcie kuleczek, gotowanych na parze; do tego dodaje się mięso i jarzyny. lehna - utwór poetycki o charakterze epickim. lekrenful - środek leczniczy zrobiony z pokrojonych goździków. letha - sztuka improwizacji poetyckiej. maallamin lub maharreros - rzemieślnicy. mechmar - piecyk, w którym rozpala się węgle na ogień. medel - przysłowie lub porzekadło. melhfa - tunika z jednego kawałka tkaniny, w którą ubierają się kobiety. meswak - patyczek z krzewu atil, używany jako szczoteczka do zębów. m'racha - butelka z metalu o długiej szyjce, używana do wody koloń-skiej. nila - ciemnoniebieski materiał, mocno farbujący, którym barwi się ciało. orf- zestaw obyczajów właściwych dla danego ludu. remz - roślina lecznicza. sanamana - tradycyjne uczesanie w warkoczyki plecione w kwadrat. seiibaini - staruszek. sirocco - wiatr z pustyni, wywołujący burze piaskowe. shei - szef ludu, obozowiska lub miasta. sriba - ogrodzenie na wolnej przestrzeni, zrobione z gałęzi akacji, służące do zabezpieczenia trzody w nocy. sukran - dziękuję. tabita - kobieta zajmująca się medycyną naturalną lub zielarstwem. taleb - mistrz, który objaśnia Koran. talha - drzewo z rodziny akacji. tarbia - ochronka, przedszkole. t'bal - bęben. 170 171 tidinitt - instrument muzyczny, podobny do gitary. tuisa - tradycyjna solidarna praca w zespole. ued - strumień lub rzeka, suche łożysko rzeki. venia - zasłona z cienkiej tkaniny, pokrywająca wejście do jaima. wali - gubernator regionu lub prowincji. wiląja - prowincje lub regiony. Obozy w Tinduf są podzielone na cztery okręgi administracyjne - El Aaiun, Dajla, Smara i Auserd. Yemaa - zgromadzenie rady starszych plemienia. Także ciało doradcze Saharyjczyków podczas kolonizacji hiszpańskiej. Chronologia 1000 rok p.n.e. Lud Sanaha, przybyły z północnej Afryki, zajmuje Saharę. III wiek Przybywają inne ludy barbarzyńskie i plemiona z północy, które mieszają się z nomadami. W ciągu stuleci wielkie karawany przodków Saharyjczyków przewożą z pustyni aż do królestw Sudanu sól, owoce z oaz, zboże, konie, tkaniny i książki, a wracają ze złotem i niewolnikami. XIII wiek Plemię Beduinów zwane Beni Hasan, pochodzące z Jemenu, przybywa na Saharę i rozpoczyna proces arabizacji. XIV wiek Rozkwita handel. Karawany przecinają pustynię i przemierzają wybrzeża, Beduini rozszerzają swoje tereny na południowy zachód. W połowie XIV wieku arabski lud Maąuilów, pochodzących z Jemenu, przybywa do Al-Sakija al Hamra. Gwałtowny konflikt zbrojny pomiędzy ludem Sanahów, religijnych i oświeconych, a Maąuilami, wojownikami, osiąga apogeum w wieku XVIII, wraz z ustaleniem się języka zwanego hassanija, religii i struktur społecznych. 173 XV wiek Europejczycy penetrują morze i wybrzeża Maroka aż do przylądka Bohador. 1497 Portugalia i Hiszpania zawierają w Tordesillas umowę, na mocy której Hiszpania przywłaszcza sobie wybrzeże afrykańskie, znajdujące się naprzeciw Wysp Kanaryjskich. 1566 Sułtan Maroka Ahmad al Mansor usiłuje bezskutecznie dokonać inwazji na Saharę, choć na przestrzeni tego wieku Timbuktu, punkt, w którym krzyżują się szlaki karawan, i ważny ośrodek handlowy, płaci mu haracz. 1861-1862 Maroko ponawia nieudane próby inwazji. 1884 Sahara Zachodnia staje się protektoratem hiszpańskim (konferencja berlińska w latach 1884-1885). Hiszpania okupuje półwysep Rio de Oro, zakłada miasto Ad-Dachla (Villa Cisneros), i na mocy traktatów zawartych z władcami najbardziej znaczących plemion, ustanawia nad tymi terenami protektorat. 1887 Protektorat pozostaje pod jurysdykcją Kapitanatu Wysp Kanaryjskich. 1904 Hiszpania wkracza w głąb interioru i na terytoria północne. Traktat z Francją redukuje zasięg administracji hiszpańskiej na rzecz kolonii francuskich, sąsiadujących z Tinduf, Adrar, Iguidi. 1934 Hiszpania i Francja starają się stłumić antykolonialne ruchy wyzwoleńcze. 174 1947 Na Saharze Zachodniej w Bukra odkryto płytkie złoża fosforytów, największe na świecie i łatwe w eksploatacji. 1956 W celu wyparcia Hiszpanów z Sahary Zachodniej i Francuzów z Maroka tworzy się Armia Wyzwolenia Narodowego Sahary. Hiszpania zostaje członkiem ONZ. Nie uznaje władz administracyjnych żadnego terytorium nieautonomicznego. Maroko staje się niepodległym państwem. 1957 Wojska hiszpańskie są kilkakrotnie nękane silnymi atakami. 1958 Maroko okupuje Saharę Zachodnią pod pretekstem pomocy Maure-tańczykom w ich walkach wyzwoleńczych z Francją. Wojska hiszpańskie, francuskie i saharyjskie po piętnastodniowej wojnie wypędzają Marokańczyków z Sahary Zachodniej. Hiszpania ceduje na niezależne już Maroko terytorium Tarfaia. Kolonie Al-Sakija al Hamra i Rio de Oro przechodzą w ręce Hiszpanów. 1962 Hiszpańska firma ENMISA, stowarzyszona z INI (Narodowym Instytutem Przemysłowym), rozpoczyna eksploatację złóż fosforytów. czerwiec 1964 Mauretania domaga się zwrotu praw do Sahary Zachodniej i uczestnictwa w rozmowach pomiędzy Hiszpanią i Marokiem. Algieria protestuje przeciw podziałowi terenów i popiera prawo Saharyjczyków do samostanowienia. 1965 Narody Zjednoczone (2072 XX) proszą rząd Hiszpanii o rozpoczęcie procesu dekolonizacji. 1966 Komitet ONZ ds. Dekolonizacji wyraźnie rozgranicza problem If-ni, który ma zostać rozwiązany poprzez przejście pod władzę Maroka, 175 i problem Sahary Zachodniej, która powinna rozpocząć proces dążenia do niezależności. 1967 Rząd Hiszpanii tworzy Yemaa (Zgromadzenie Generalne Sahary), ciało o charakterze doradczym, złożone z saharyjskich notabli. Saharyjski przywódca El Hatri, dawniej solidaryzujący się z Francuzami i Hiszpanami, powstaje przeciw Hiszpanii. Rząd hiszpański nie zgadza się na wysłanie przez ONZ misji w celu zbadania sytuacji Sahary Zachodniej. 1968 Tworzy się Narodowy Ruch Wyzwoleńczy Sahary pod wodzą Moha-meda Sidi Brahim Basiriego. 17 czerwca 1970 Manifestacja nacjonalistyczna w dzielnicy Zemla w Al-Ujun zostaje krwawo stłumiona. Są ofiary s'miertelne. Przywódca walk wyzwoleńczych Brahim Basiri znika, po czym zostaje aresztowany. Podjęta na początku roku decyzja rządu hiszpańskiego o prawie Sahary Zachodniej do samostanowienia zostaje cofnięta. 1971 Hiszpania otwiera saharyjskie szkoły, organizuje pomoc dla niektórych rodzin i zatruwa saharyjskie studnie, aby utrzymać na miejscu siłę roboczą, której potrzebuje w kopalniach. 1972 Carrero Blanco i przywódcy hiszpańskiego rządu starają się wprowadzić w życie Ustawę o Tajemnicy Państwowej w kwestiach dotyczących Sahary Zachodniej. Zarządzenie o przymusowym osadnictwie ogranicza swobody kobiet saharyjskich. 1973 Franco gwarantuje i ponownie wprowadza w życie prawo Yemaa, sa-haryjskiego Zgromadzenia Generalnego do samostanowienia, i równocześnie proponuje stworzenie bazy pod budowę przyszłej autonomii. 176 10 maja 1973 Powstaje Front Polisario (Ludowy Front Wyzwolenia Al-Sakija el Hamra i Rio de Oro). Atak na hiszpański posterunek wojskowy rozpoczyna walkę zbrojną. W celu powstrzymania walk, rząd hiszpański tworzy PUNS (Partię Zjednoczenia Narodowego Sahary), jedyną legalną partię. Utworzenie Frontu Polisario pozwala kobietom na zaprezentowanie swoich umiejętności organizacyjnych i udział w walce o wyzwolenie. Do Frontu Polisario dołącza coraz więcej mężczyzn i kobiet. Te ostatnie pracują jako informatorki i łączniczki. styczeń 1974 Hasan II oświadcza, że zamierza wcielić do Maroka terytoria zagrabione przez Hiszpanów, i uznaje za usprawiedliwioną możliwość inwazji na Saharę Zachodnią. Rząd hiszpański zapowiada ogłoszenie w najbliższym czasie Statutu Sahary Zachodniej, który ma być wstępem do przyszłej niepodległości tego kraju. Maroko dokłada starań, by dokument ten nie został zaakceptowany przez organizacje międzynarodowe. Hiszpania zapowiada, że w ciągu sześciu pierwszych miesięcy roku 1975 odbędzie się referendum, które postulowała ONZ. wrzesień 1974 ONZ zwraca się do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze o opinię w sprawie Sahary Zachodniej. 1975 Hiszpania wydobywa od dwóch do trzech milionów ton fosforytów rocznie. Dotychczas ich trzecim światowym producentem i pierwszym eksporterem było Maroko. W tej sytuacji eksport Maroka zmniejsza się, a jego gospodarka dotkliwie na tym cierpi. maj 1975 ONZ wysyła na Saharę Zachodnią misję specjalną. sierpień 1975 Król Maroka Hasan II deklaruje, że odzyska Saharę Zachodnią niezależnie od werdyktu Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. 12 - Kobiety pustyni 177 16 października 1975 Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości rozpoznaje pewne historyczne powiązania pomiędzy niektórymi plemionami nomadów i sułtanatami marokańskimi, ale odrzuca marokańskie argumenty i roszczenia do zagarnięcia terytorium Sahary. Zaleca stosowanie się do decyzji ONZ. Rząd hiszpański inicjuje rozmowy z Frontem Polisario w celu przygotowania się do procesu dekolonizacji. Maroko rozpoczyna masową pacyfikację Sahary. Trwający trzy dni „Zielony Marsz" ma na celu usunięcie Hiszpanów i zajęcie kolonii. Wojsko marokańskie zajmuje północno-zachodnią część Sahary Zachodniej, terroryzując ludność cywilną, torturuje i zamyka w więzieniach setki Saharyjczyków. 14 listopada 1975 Franco jest umierający. Książę Juan Carlos jako urzędujący szef rządu odwiedza Saharę Zachodnią i oświadcza, że Hiszpania dotrzyma swoich zobowiązań wobec tego terytorium. 14 listopada zostaje podpisana Madrycka Umowa Trójstronna pomiędzy Marokiem, Mauretanią i Hiszpanią, na mocy której Sahara zostaje rozdzielona pomiędzy Maroko i Mauretanię. Na skutek okupacji wojskowej osiedla się tam trzysta tysięcy Marokańczyków, a ludność saharyjska musi stamtąd uciekać. 27 lutego 1976 W obozie uchodźców, na dzień przed oficjalnym wycofaniem się Hiszpanii z tych terenów, w Bir-Lehlu proklamowana zostaje Arabska Demokratyczna Republika Sahary (ADRS). Zadania ADRS to zorganizowanie obozów uchodźców, walka w obronie swoich terenów przed inwazją i praca nad uznaniem na arenie międzynarodowej Frontu Polisario, ADRS i praw ludu Sahary do swojej ziemi. kwiecień 1976 Rozpoczynają się zbrojne starcia pomiędzy Marokiem a Frontem Polisario. Marokańskie bombardowania z powietrza z użyciem napalmu i bomb fosforowych zmuszają część ludności saharyjskiej do ucieczki. Uchodźcy organizują się ponownie w grupy oporu z pomocą Frontu Polisario i Ludowej Armii Wyzwoleńczej Sahary w Um Dreiga i Tifariti. Nęka ich bieda, zimno i kolejne bombardowania. Wielu ludzi ucieka aż do Algierii. 178 czerwiec 1976 W bitwie ginie El Uali, założyciel i sekretarz generalny Frontu Połisario. grudzień 1977 Francuskie samoloty Jaguar używają lotnisk na Wyspach Kanaryjskich, by wesprzeć Maroko i Mauretanię w walkach z wojskami saharyjskimi. listopad 1978 Stany Zjednoczone deklarują, że nie uznają zwierzchnictwa Maroka nad Saharą Zachodnią. maj 1979 Hiszpański prezydent Adolfo Suarez spotyka się w Algierze z przywódcą saharyjskim M. Abdelazizem. czerwiec 1979 Rada Bezpieczeństwa ONZ zaprasza po raz pierwszy do rozmów Front Polisario. lipiec 1979 Organizacja Jedności Afrykańskiej (OJA) uznaje prawo Sahary do niepodległości. sierpień 1979 Mauretania wycofuje się z Sahary Zachodniej, którą uparcie okupuje Maroko. Hasan II prosi Hiszpanię i Francję, by uznały naród saharyjski za nieistniejący. listopad 1979 Sekretarz generalny ONZ Kurt Waldheim potwierdza ponownie z całym naciskiem prawo narodu saharyjskiego do walki o wolność. marzec 1980 W bitwie pod Uarkliz wojska marokańskie zostają rozgromione. Maroko wznosi sześciowarstwowy mur obronny otaczający Saharę Zachodnią od północy na południe. 179 I i 1981 Organizacja Jednos'ci Afrykańskiej przyjmuje Arabską Demokratyczną Republikę Sahary jako państwo członkowskie numer 51. Maroko zrywa wszelkie stosunki dyplomatyczne. listopad 1981 Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych zwraca się z prostą do Maroka i Frontu Polisario o rozpoczęcie rozmów w sprawie zawieszenia broni i zorganizowania referendum. 1983 Rząd hiszpański wprowadza embargo na sprzedaż broni do Maroka. maj 1983 ADRS wchodzi jako pełnoprawny członek do OJA. Maroko wycofuje się. OJA żąda rozpoczęcia negocjacji pomiędzy Marokiem a Frontem Polisario w celu wprowadzenia zawieszenia broni i przygotowania referendum na temat samostanowienia. sów. 2 grudnia 1983 Zgromadzenie Ogólne ONZ popiera rezolucję OJA większością gło- 1983-1987 Maroko odrzuca wszelkie rezolucje na temat Sahary Zachodniej, zatwierdzone przez ONZ, OJA, Kraje Niezrzeszone, Parlament Europejski i inne. Ze swojej strony dokonuje w rejonie Sahary szeregu manewrów dyplomatycznych: podpisuje w Uxda traktat z Libią, na mocy którego Front Polisario zostaje pozbawiony pomocy gospodarczej ze strony Libii oraz doprowadza do zawarcia Traktatu o Przyjaźni i Współpracy pomiędzy Algierią, Tunezją i Mauretanią. 1988 ONZ mianuje specjalnego przedstawiciela do spraw Sahary Zachodniej, a Rada Bezpieczeństwa zatwierdza opracowanie planu referendum. Front Polisario i Maroko akceptują Plan Pokojowy, przedstawiony w koń- 180 cu sierpnia przez sekretarza generalnego Narodów Zjednoczonych, Simo-na Perez de Cuellara. 1989 W styczniu czołowi przedstawiciele Frontu Polisario spotykają się w Marrakeszu z Hasanem II. 15 marca 1989 CEE głosuje za rezolucją wspomożenia Planu Pokojowego ONZ i poparcia praw narodu saharyjskiego do samostanowienia. Hiszpania uczestniczy w ponownym opracowaniu cenzusu z roku 1974 dla zaktualizowania list przyszłych wyborców. kwiecień 1991 Rezolucja 690 (91) określa mechanizmy i kroki w celu realizacji referendum i ustala kalendarz działań: zawieszenie broni, przegrupowanie sił Narodów Zjednoczonych (MINURSO), wycofanie wojsk, aktualizacja cenzusu wyborczego, repatriacja uchodźców, kampania wyborcza, ogłoszenie wyników wyborów pod kontrolą tymczasowej administracji ONZ. W rozmaitych miejscowościach na terenie Hiszpanii powstają „platformy" - społeczne i polityczne, które na szczeblu europejskim ustalają system informowania o każdym przypadku naruszenia Planu Pokojowego i współpracę w wysyłaniu niezależnych obserwatorów. 6 września 1991 Podpisanie rozejmu pomiędzy rządem marokańskim i Frontem Polisario i zawieszenie broni, w celu przeprowadzenia w początkach roku 1992 referendum w sprawie samostanowienia. ONZ wyraża zgodę na utworzenie Misji Narodów Zjednoczonych do spraw Referendum na Saharze Zachodniej, której zadaniem będzie dopilnowanie rozejmu, pomoc w uwolnieniu jeńców wojennych i repatriacji uchodźców. Plan Pokojowy ustala zarządzenia w sprawie list kandydatów po obu stronach, którzy mogą być przegłosowani w referendum. Maroko piętrzy przeszkody i usiłuje włączać swoich poddanych do spisów wyborców. MINURSO atakuje Maroko za pogwałcenie międzynarodowych ustaleń w celu zabezpieczenia własnych interesów. 181 sierpień 1992 Hasan II bombarduje infrastrukturę (szpitale, studnie i inne obiekty) przygotowaną na przyjęcie uchodźców saharyjskich i członków MINUR-SO na terenach wyzwolonych przez Front Polisario: Tifariti, Bir-Lehlu, Mihek zostają zniszczone. Przez całe miesiące blokuje się wwóz materiałów potrzebnych do realizacji programu MINURSO, wzmagają się represje na terytoriach okupowanych, odmawia się wjazdu przedstawicielom prasy i aktualizowania list wyborczych, siłą przesiedla się tysiące Marokańczyków do miast Al-Ujun, Ad-Dachla i Asmara. 1995 IX Kongres Frontu Polisario. Wiele ugrupowań uznaje, że Plan Pokojowy spalił na panewce, i sugeruje powrót do walki zbrojnej. maj 1996 Blokada procesu pokojowego z powodu stałego braku zgody pomiędzy Marokiem a przedstawicielami republiki saharyjskiej. ONZ zawiesza prace identyfikacyjne i redukuje liczbę „błękitnych hełmów". wrzesień 1997 James Baker zostaje wybrany osobistym wysłannikiem sekretarza generalnego ONZ do spraw Sahary Zachodniej. Odbywają się cztery spotkania pod auspicjami ONZ pomiędzy rządem marokańskim, Frontem Polisario oraz władzami Algierii i Mauretanii. Dochodzi do podpisania umowy w Houston, na mocy której referendum ma się odbyć 7 grudnia 1998 r. 28 kwietnia 1998 Premier rządu hiszpańskiego, J.M. Aznar w czasie oficjalnej wizyty w Maroku oznajmia, że Hiszpania pozostanie neutralna w sprawie Planu Pokojowego Narodów Zjednoczonych co do Sahary Zachodniej. 1999 Maroko otrzymuje od Unii Europejskiej 280 milionów dolarów rocznie i wydaje 365 milionów, okupując inny kraj. 182 marzec 1999 Prezydent Republiki Sahary, Mohamed Abdelaziz, w czasie podróży do Madrytu potwierdza swoje oczekiwania, by w sprawie Timoru Wschodniego rząd hiszpański zajął stanowisko podobne do stanowiska rządu portugalskiego. Rząd Sahary decyduje się utworzyć narodową agencję prasową, Sahara Press Service (SPS). maj 1999 Rada Bezpieczeństwa ONZ przedłuża o cztery miesiące prace MINURSO i przesuwa termin referendum na 31 lipca 2000 roku. czerwiec 1999 Maroko uniemożliwia zjazd Amnesty International w Rabacie i otwarcie biura tej organizacji. Deportuje dziennikarza BBC z powodu jego reportaży o pogwałceniu praw człowieka. Parlament Europejski opowiada się za referendum; podobne stanowisko zajmuje Senat USA. 23 lipca 1999 Umiera król Maroka Hasan II. Na tronie zasiada jego syn Mohamed VI, który naciska na „marokanizację" terenów okupowanych i powraca do dawnego planu zawłaszczenia Sahary Zachodniej. wrzesień 1999 Mohamed VI zapowiada stworzenie Królewskiej Komisji ds. Sahary Zachodniej. W Al-Ujun dochodzi do brutalnego stłumienia saharyjskich manifestacji. październik 1999 Mandat MINURSO zostaje przedłużony. Ze strony Maroka napływa 79 125 reklamacji w sprawie obywateli nieuwzględnionych na tymczasowych listach głosujących. Tylko 6% pochodzi od Saharyjczyków. Sprawdzanie zastrzeżeń powoduje nowe przesunięcie terminu. W dalszym ciągu odbywa się przymusowy werbunek młodych Saharyjczyków na terenach okupowanych; w tym samym czasie 70 000 Marokańczyków usiłuje osiedlić się na stałe na południu Ad-Dachla, w infrastrukturach przygotowanych na przyjęcie uchodźców podczas referendum. 183 listopad 1999 Maroko odmawia odnowienia umowy o eksploatacji łowisk z Unią Europejską. Umowa ta była zresztą całkowicie niezgodna z prawem międzynarodowym, jako że dotyczyła wód terytorialnych Sahary. grudzień 1999 Gwałcąc postanowienie o zawieszeniu broni, marokańskie samoloty wywiadowcze przelatują nad pozycjami wojsk saharyjskich, które odbywają manewry na terytoriach wyzwolonych w przewidywaniu ponownych działań wojennych, jeśli Maroko w dalszym ciągu będzie torpedować Plan Pokojowy. luty 2000 Prezydent ADRS przedstawia ONZ naglącą potrzebę dalszych przygotowań do referendum. W przeciwnym wypadku prosi, by ONZ się wycofała. ONZ uznaje, że liczne zastrzeżenia dotyczące identyfikacji głosujących może na dłuższy czas odsunąć realizację referendum. kwiecień 2000 James Baker potwierdza brak szans na zorganizowanie referendum w tym roku. maj 2000 OJA upiera się przy dekolonizacji Sahary Zachodniej ze ścisłym wprowadzaniem w życie postanowień Planu Pokojowego oraz umowy z Houston. ONZ przedłuża mandat MINURSO i nalega na strony, by znalazły wyjście z sytuacji. Rada Bezpieczeństwa po dziewięciu latach usiłowań sugeruje konieczność zaniechania Planu Pokojowego. Marokańskie samoloty bojowe ponownie naruszają przestrzeń powietrzną republiki, przelatując nad pozycjami saharyjskimi. wrzesień 2000 Koordynator europejski oraz algierski Komitet ds. Pomocy Ludowi Sahary wyrażają swoje zaniepokojenie brakiem stanowczości ONZ w respektowaniu własnych decyzji. Podczas wizyty króla Mohameda VI w Hiszpanii odbywają się manifestacje antymarokańskie i król Juan Car-los I ponawia swoje wezwanie do przezwyciężenia trudności z wprowadzeniem w życie Planu Pokojowego. 184 grudzień 2000 W chwili, gdy uczestnicy Rajdu Paryż-Dakar przekraczają granicę pomiędzy Marokiem a Saharą Zachodnią, Front Polisario informuje, że podejmie na nowo obronną akcję zbrojną. maj 2001 Maroko przedstawia nową propozycję autonomii dla Sahary Zachodniej, którą James Baker, reprezentujący Kofi Annana, przekazuje do ONZ. Wedle nowej koncepcji Maroko oferuje Polisario udział w zarządzaniu terytoriami w przejściowym okresie dziesięciu lat, podczas których dojdzie wreszcie do realizacji referendum na temat samostanowienia. Z Rady do spraw Saharyjskich ma powstać samorząd, organizm łączący Polisario i Saharyjczyków, którzy pozostali na terenach okupowanych; ma rozporządzać 20% środków, pochodzących z eksploatacji łowisk i złóż fosforytów i mieć uprawnienia w kwestiach stosunków kulturalnych, spraw socjalnych i, częściowo, w administracji sądowniczej. Rabat rezerwowałby dla siebie resorty policji, obrony, spraw zagranicznych i poczty. lipiec-październik 2001 Kofi Annan potwierdza propozycję Bakera dla Sahary Zachodniej. Front Polisario wyraża oburzenie i Parlament Europejski ponawia swoją pomoc dla ludu Sahary. Nowy plan wywołuje wiele negatywnych reakcji rządów rozmaitych krajów, między innymi Algierii, która ponawia pomoc w walce o prawo do samostanowienia ludu saharyjskiego. 27 października Maroko odwołuje swojego ambasadora z Madrytu. Dyplomacja hiszpańska potwierdza, że Rabat stawia sobie za cel, by Hiszpania zmodyfikowała swoje stanowisko w kwestii Sahary Zachodniej i poparła wersję autonomii pod zwierzchnictwem marokańskim, którą w ONZ zaproponowała Francja i Stany Zjednoczone. listopad 2001 Mohamed VI odbywa podróż po terenach okupowanych, które określa jako „prowincje południowe". Jego wizyta jest postrzegana jako prowokacja. 185 Manifestacje Saharyjczyków przeciwko tej wizycie zostają krwawo stłumione, zwłaszcza w Asmara. styczeń 2002 Polisario uwalnia marokańskich jeńców wojennych i repatriuje ich do Maroka. luty 2002 ONZ uznaje za nielegalną ze strony Maroka wszelką eksploatację złóż na terenie Sahary Zachodniej. Front Polisario i Algieria ogłaszają odrzucenie tzw. Trzeciej Drogi lub „Planu Bakera", ponieważ zakłada on poddanie Sahary Zachodniej pod zwierzchnictwo Maroka. Sekretarz Generalny ONZ Kofi Annan przedstawia Radzie Bezpieczeństwa cztery warianty rozwiązania konfliktu na Saharze Zachodniej. Główną nowością tej propozycji jest to, iż zawiera m.in. możliwość rozdzielenia dyskusyjnych terytoriów pomiędzy Maroko i naród saharyj-ski. marzec 2002 Obchody IV Kongresu Narodowej Unii Kobiet Saharyjskich. kwiecień 2002 W Hiszpanii protestują ugrupowania solidaryzujące się z ludem Sahary w związku z wizytą Kofi Annana na uniwersytecie w Alcala de Hena-res. Manifestanci żądają natychmiastowej realizacji referendum i nakazania Maroku zaprzestania prób manipulacji. Rząd hiszpański odrzuca plan autonomicznego rozwoju Sahary Zachodniej pod nadzorem Maroka, który prezydent Stanów Zjednoczonych George Bush rekomenduje jako możliwy do zaakceptowania przez Radę Bezpieczeństwa ONZ. czerwiec 2002 Reprezentant Frontu Polisario występuje w ONZ przed Radą Bezpieczeństwa, jako że z czterech opcji przedstawionych w lutym przez sekretarza generalnego, trzy suponują odejście od Planu Pokojowego. Nalega na ONZ, by wycofała się z tego terytorium, jeśli nie jest w stanie zademon- 186 strować siły wobec Maroka, torpedującego nadal Plan Pokojowy, który jest jedynym rozwiązaniem akceptowanym przez obie strony. Członkowie Demokratycznej Młodzieżowej Organizacji Maroka na Obczyźnie i Młodzieżowej Organizacji Frontu Polisario spotkali się 15 czerwca w Paryżu i w końcowym oświadczeniu występują o „rozpoczęcie prac wdrożenia prawa do samostanowienia dla narodów Magrebu - prawa do pokoju, wolności, sprawiedliwości i demokracji". Aris, C. y Cladellas, LI. Cuentos saharauis, Anaya, 1991 Diputació De Barcelona, Area de Cultura, Servei de Biblioteques, El conflicte del Sahara Occidental, Barcelona, 2001 Garcia, Alejandro Historias del Sahara, Catarata, 2001 Hernandez, A. Sahara, otras voces, Editorial Algazara, 2001 Miano, D. La causa saharaui y las mujeres, Icaria, Mds Madera, 1999 Maire i Ceballos, J.M. Sahara Occidental. Aspectes i vivencies, Cossetania Edicions, 1999 Maytara, R. Relatos del Sahara, Libros Clan, 2001 Perregaux, Ch. Gulili Mujeres deldesierto saharaui, Tafalla, Txalaparta, 1993 Pinto Cebrian, F y Jimenez Trigueros, A. Bajo lajaima. Cuentos populares del Sahara, Madrid, Miraguano Ediciones, 1996 Universitat De Girona Sahara Occidental. Passat ipresent d'un poble. Voisin, A. Contes et Ićgendes du Sahara, L'Harmanttan, 1995 I AGENCJAPRASOWA ARABSKIEJ DEMOKRATYCZNEJ REPUBLIKI SAHARY www.spsrasd.info CEASAPS Państwowy Koordynator Towarzystw Solidarności i Przyjaźni z Narodem Saharyj skini www.afrol.com/es/paises/sahara www.arso.org SAHARA-INFO Sahara-info-subscribe@yahoogroups.com Sahara-info-digest@yahoogroups.com AFAPREDESA Stowarzyszenie Rodzin Więźniów i Zaginionych Saharyjskich www.derechos.org/afapredesa NARODOWA ROZGŁOŚNIA RADIOWA ADRS 1550 kHz - f. średnie i 7470 kHz - fale krótkie lub poprzez Internet: web.jet.es/rasd/amateur4.htm KOBIETY www.nodo50.org NARODOWA UNIA KOBIET SAHARYJSKICH Misja ADRS B.P. 10, El Mouradia 1 Rue F. Rooswelt DZ-16 000Alger Algerie Spis treści Samebł pełen mężczyzn 5 "Pensjonat Samir 11 Toprzez chmury 19 Wokół studni 22 Ziemia białych ludzi 35 Jam, gdzie mieszkała morze 92 ttluzeum pośrodku pustyni 51 Ostałni świadkowie przeszłości 59 ć na nomadzie 77 Wesele 8* Shreser Dahiu 102 Juise - wspólna praca 111 Zmiana utarły 757 trzuseiować się do marszu W1 Chwila wytchnienia 153 Ostatnia noc w fifryee 160 dodatek 165 IV Kongres narodowej Unii Hotiei Saharyjskich 167 Sbwnik 170 Chronologia 775 6Utiogra{ia 189 fidresy 190 1'llllh' I WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2003. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi Ponowna oprawa: 2005, Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Zdumiewający obraz życia kobiet Sahary Zachodniej w reportażu autorki bestsellera Zdławiony krzyk Sahara Zachodnia, dawna kolonia hiszpańska zaanektowana przez Maroko, to kraj pozostający od lat w stanie wojny. Od 1976 roku Front Wyzwolenia Sahary (Polisario) walczy o przeprowadzenie referendum w sprawie samostanowienia narodu, które miałoby się odbyć pod auspicjami ONZ. Termin jest jednak wciąż odsuwany... Ataki marokańskie sprawiają, że większość mężczyzn Sahary Zachodniej przebywa stale poza domem, w oddziałach wojskowych. Zdecydowani bronić swej wolności mieszkańcy Sahary podzielili obowiązki inaczej niż w krajach muzułmańskich: tu mężczyźni walczą, a „całą resztą" zajmują się kobiety. Kobiety saharyjskie są lekarkami, nauczycielkami, prowadzą handel, hodują wielbłądy i owce, uprawiają ziemię w nielicznych oazach, zajmują się domem, wychowują dzieci i dbają o przestrzeganie tradycji. Ana Tortajada dotarła do obozowisk saharyjskich w Tinduf. Mieszkała w samym sercu pustyni, towarzyszyła kobietom saharyjskim w codziennych zajęciach, słuchała ich opowieści, brała udział w uroczystościach i świętach. W formie listów do przyjaciela opisała swoją podróż. Jej relacja to wyjątkowy obraz życia mieszkanek Sahary, odważnych i zdeterminowanych niezwykłych emancypantek, fenomenu w kulturze islamu. Ana Tortajada, znana hiszpańska dziennikarka zajmująca się sytuacją kobiet na świecie, ich prawami i naruszaniem tych praw, uhonorowana na wniosek królowej Zofii tytułem Kobiety Roku 2001 przez hiszpańskie Stowarzyszenie Kobiet Biznesu, jest autorką głośnych reportaży z Afganistanu i Afryki: Zdławiony krzyk i Kobiety pustyni oraz literackiej biografii biblijnej królowej Jezabel Kronika życia królowej. ISBN 83-241-2018-1 i"1'i'" ,111111 Cena det. zł 29,80 AMBER 788324111 20 ) 85