13433
Szczegóły |
Tytuł |
13433 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13433 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13433 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13433 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FRANCES CARPEMTER
KSIĘŻNICZKA Z KAMFOROWEGO DRZEWA
CZARODZIEJSKIE
BAŚNIE
Z DALEKIEGO
WSCHODU
PRZEŁOŻYŁA EWA KOŁACZKOWSKA
ILUSTROWAŁ JULIUSZ MAKOWSKI
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1966
Tytuł oryginału amerykańskiego THE ELEPHANTS BATHTUB
Wonder Tales i roni the Far East New York {1962) DoubUday & Company
1
KSIĘŻNICZKA Z KAMFOROWEGO DRZEWA
W dawnych czasach dużo więcej zajmowano się duchami i wróżkami niż obecnie. Powszechnie wierzono, że czarodziejskie istoty fruwają w powietrzu, przebywają w strumieniach i mieszkają we wnętrzu drzew.
Wróżki i skrzaty mogły ludziom pomagać, ale mogły im również szkodzić. Czasami, powiadano, wróżka przybierała postać pięknej dziewczyny i zjawiała się w chacie młodego myśliwego jako jego żona.
Tak właśnie zrobiła księżniczka z kamforowego drzewa: mówi o tym stara baśń, którą zaraz usłyszycie. Było to na Malajach, na drugim krańcu świata.
Ze wszystkich zbieraczy kamfory w tej krainie stary Bongsu był z pewnością najmądrzejszy. Od wielu lat zbierał żywicę z drzew kamforowych w dżungli. Potem gotował ją długo nad ogniskiem, dopóki nie wytworzyły się kryształki białe jak obłoki na letnim niebie. Bongsu na pierwszy rzut oka rozpoznawał drzewo kamforowe obfitujące w soki, gdy tymczasem inni musieli dopiero wąchać odłupane wiórki albo wypatrywać grudki żywicy na korze. Stary zbieracz kładł tylko dłoń na pniu drzewa i mówił: ¦— Tu jest dużo kamfory.
I nigdy się nie mylił. Po okorowaniu pnia ostry zapach wypełniał cały las. Bongsu wytapiał mnóstwo kryształków i sprzedawał je tym, co używali kamfory do wyrobu leków i do innych celów.
Rok za rokiem jednak Bongsu posuwał się w latach tak jak wszyscy ludzie. I w końcu przestał zbierać kamforę w dżungli razem ze swymi siedmioma synami. Młodzieńcy musieli zbierać ją sami.
Ilekroć bracia wyruszali do lasu z koszami na plecach i nożami w rękach, ojciec żegnał ich tymi samymi słowami:
— Uważajcie, synkowie, aby nie rozgniewać Bizanów, duchów kamforowych drzew. Strzeżcie się kłamstwa, bo Bizanie od razu je wykryją. Niech no tylko który z was weźmie sobie o jedno ziarnko ryżu więcej, niż mu się należy, duchy tak go otumania, że nie trafi na żadne kamforowe drzewo. Pracujcie pilnie. Jeśli przestaniecie pracować nawet na małą chwilę, żeby nasmarować oliwą włosy, niewiele zbierzecie do koszyków. A przede wszystkim — powtarzał za każdym razem stary ojciec — nie zapomnijcie co wieczór złożyć Bizanom ofiary z ryżu. Odmawiajcie na głos modlitwę, aby duchy prowadziły was prosto do drzew obfitujących w kamforę.
Synowie stosowali się zwykle do pouczeń ojca. Ale kiedyś jednemu z chłopców całkiem wywietrzały one z głowy. Gdy pewnego razu wszyscy wyruszyli na zbiór kamfory, siódmy brat — najmłodszy,
imieniem'Kepang — tylko z początku chętnie pomagał sześciu starszym. Dziarsko machał nożem w czasie torowania drogi przez dżunglę i przykładał się ochoczo do budowy drewnianej chatki, która miała im służyć za schronienie.
W porze składania ofiary Kepang śpiewał jeszcze głośno razem z braćmi, zapraszając Bizanów na ucztę ryżową:
O lizanie z kamforowych drzew, Przybywajcie na zbieraczy zew! Czeka na was wieczerza ofiarna, Rozsypane białe ryżu ziarna!
Tak brzmiało wezwanie do duchów kamforowych drzew, aby raczyły przybyć do leśnej chatki, gdzie czekała na nich ofiara z ziarnek ryżu.
O 'Bizanie, usłyszcie ten śpiew,
Do żywicznych poprowadźcie drzew,
Co obfite przyniosą nam zbiory
Najpiękniejszej, najbielszej kamfory!
Młody Kepang tylko pierwszego wieczoru wtórował braciom przy modlitewnym śpiewie. Rankiem zaś zupełnie zaniedbał zbierania kamfory. Cały dzień spędził nad brzegiem rzeki, która płynęła przez dżunglę. Łowił ryby i spał pod drzewem. No i gdy nadszedł wieczór, nie miał ani jednej grudki kamfory w koszyku.
Tak minął jeden dzień, drugi i trzeci...
Młodzieńca najwidoczniej urzekły jakieś czary. Bracia głośno go
łajali.
— Ty leniuchu! — krzyczeli. — Rozgniewasz Bizanów i potem
ojciec wszystkich nas skarci.
— A może ja wcale z wami nie wrócę do domu, żeby wysłuchiwać jego gderania?
Po tych słowach Kepang nie odezwał się już więcej. Doprawdy wyglądało na to, że jakiś Bizan rzucił na niego złe czary. Po siedmiu dniach, kiedy starsi bracia odeszli, dalej leżał nad brzegiem rzeki i spał.
Baśń nie wyjaśnia, dlaczego Kepang postępował tak dziwacznie. Jego dalsze losy miały być może jakiś związek z tą dziwną zmianą w młodzieńcu.
Pod wieczór powędrował wzdłuż potoku i trafił nagle na przejrzyste jeziorko u stóp wodospadu. W spienionej, białej wodzie lecącej z góry kąpała się prześliczna dziewczyna.
„To na pewno księżniczka — pomyślał Kepang. — Księżniczka Bizanów".
Była piękna jak światło księżyca, z oczami jak duże jasne gwiazdy. Długie aż do ziemi włosy okrywały ją niby lśniący, czarny płaszcz. Nic dziwnego zatem, że młody zbieracz kamfory zakochał się od pierwszego wejrzenia. Bardzo ostrożnie podkradł się ku dziewczynie. Na szczęście huk wodospadu tłumił odgłos jego kroków — spostrzegła go dopiero wtedy, gdy stanął przy niej. Delikatnie schwycił ją za włosy i przyciągnął do siebie.
Księżniczka Bizanów odwróciła się, krzyknęła i spojrzała w twarz młodzieńca. Oczy Kepanga były łagodne, uśmiech życzliwy i miły. I dziewczyna również poczuła, że w sercu jej rodzi się miłość.
,-——. ¦& .i..; ^t-wmt. nieznajomy przybyszu? — zapytała
k: __ _ ^^-
— Chcę.^^^^csafe aaj| żoną — odparł czule Kepang. — Będę cię serdecznie lootfn? «3l prflffff/ ze mną i zamieszkasz w naszej wsi.
Trzymając dziewczynę ra nctac, pownool ją mrf^t, która z dżungli prowadziła w stronę siedzib ludzkich.
— Pokocham cię na pewno, Kepangul — Księżniczka poczuła, że serce jej topnieje z tkliwości. — I mogę cię poślubić. Ale ktoś z rodu Bizanów, tak jak ja, nigdy nie będzie szczęśliwy mieszkając z ludźmi w ich wiosce. Naprawdę szczęśliwa mogę być jedynie w kamforowym lesie.
Kepang tak pokochał dziewczynę, że poszedł za nią w głąb dżungli. Nad nimi ptaki słodko śpiewały, a rośliny i pnącza zdawały się rozchylać, aby mogli przejść swobodnie.
Wreszcie doszli do wysokiego drzewa kamforowego. Miało liście błyszczące jaskrawszą zielenią niż inne drzewa w puszczy. A jego grube konary bujały wysoko ponad ziemią. Kepang zobaczył wśród nich mały drewniany domeczek.
— To będzie nasz dom — powiedziała mu księżniczka. — Tutaj będziemy bardzo szczęśliwi.
I naprawdę byli bardzo szczęśliwi przez całe siedem dni. Pod koniec tego okresu księżniczka zauważyła, że jej małżonek posmutniał.
— Czemu się smucisz, mój Kepangu? — zapytała. —¦ Może nie smakuje ci ten ryż i świeża ryba?
— Tęskno mi do mojej wsi, ukochana — odparł Kepang. — Myślę ciągle o ojcu. Jest stary i z pewnością markotno mu beze mnie. Powinienem go zawiadomić, że dobrze mi się powodzi. Ale jakże ja wrócę bez jednej grudki kamfory w koszyku?
Teraz dopiero młodzieniec pożałował, że nie pracował pilnie razem z sześcioma starszymi braćmi.
—¦ Przynieś mi swój koszyk — powiedziała Kepangowi jego żona.
Gdy postawił koszyk u jej stóp, smukłymi rękami wykonała nad nim magiczne ruchy. Zaśpiewała czarodziejską pieśń i natychmiast grad białych kryształków zaczął spadać do koszyka. Księżniczka tak długo odmawiała magiczne zaklęcia, aż koszyk wypełnił się po brzegi.
— Idź do ojca, kochany Kepangu. Powiedz mu, że ci się dobrze powodzi, ale nic poza tym. Bracia będą cię pytać, gdzie znalazłeś tę czystą kamforę. Nie wolno ci jednak zdradzić im sekretu. Nie mów też ani słowa o naszym małżeństwie, bo inaczej nigdy mnie już nie zobaczysz. I przyrzeknij, że po siedmiu dniach do mnie wrócisz.
Stary Bongsu ucieszył sig niezmiernie na widok syna. Starsi bracia zaś patrzyli z zawiścią na jego koszyk wypełniony białą kamforą. Żaden z nich nigdy nie wytopił kamfory tak białej jak kamfora Kepanga. I żaden nie uzyskał tak wysokiej ceny na targu,
Kepang mógł teraz żyć dostatnio we wsi. Ale po siedmiu dniach znowu zarzucił kobiałkę na plecy i odszedł samotnie w kamforową puszczę.
Księżniczka Bizanów powitała go radośnie i przyrządziła mnóstwo smakołyków, aby uczcić jego powrót.
Wszakże po siedmiu dniach Kepang znowu zaczął zdradzać niepokój.
— Tęskno mi do ojca i braci — powiedział. — Tęskno mi do przyjaciół z mojej wsi. O, ukochaną, pozwól, abyśmy tam razem zamieszkali!
Prosił ją i błagał, aż w końcu wróżka ustąpiła.
— Zamieszkam z tobą we wsi, ale musisz mi zbudować mały domek, gdzie będę zupełnie sama i ukryta przed oczyma ciekawskich. I nikt nie powinien dowiedzieć się o naszym domku w kamforowym drzewie. To ma być sekret. Nie wolno ci także powtarzać czarodziejskich pieśni do kamforowych drzew, jakich cię nauczyłam. Jeśli król tej krainy usłyszy czarodziejskie pieśni, jeśli dowie się, że jestem Bizanką z kamforowego drzewa — zaraz zabierze mnie do siebie. Potrafię, oczywiście, mu umknąć — ciągnęła wróżka. — Potrafię z łatwością zmienić się w szarańczę i wyfrunąć z jego pałacu. Ale potem nie mogłabym już nigdy odzyskać postaci ludzkiej.
10
- Kepang obiecał zachowywać się ostrożnie. I rzeczywiście, śpiewał czarodziejskie pieśni w dżungli tylko wtedy, kiedy w pobliżu nie było nikogo. Nikt też nie podpatrzył, w jaki sposób Kepang odnajduje drzewa obfitujące w kamforę.
Młoda para żyła szczęśliwie. Kochali się serdecznie i oboje czule dbali o swoje dzieciątko, maleńkiego synka. Był to naprawdę śliczny chłopaczek, silny jak ojciec i piękny jak matka.
Kepang nadal przynosił z dżungli kamforę o wiele ładniejszą niż ta, którą znajdowali inni zbieracze. Wkrótce wzbogacił się ogromnie i wieść o jego powodzeniu dotarła aż do uszu króla.
— Wezwano mnie do pałacu — powiedział pewnego dnia Kepang do żony. — Lęk mnie ogarnia. Co mam zrobić, jeśli król zapyta o sekret mojej czystej kamfory?
— Śmiało odpowiadaj na jego pytania, mężu. Jeśli zapyta o sekret twojej kamfory, powiedz po prostu, że węchem poznajesz dobre drzewo z dużo większej odległości niż inni. Powiedz mu, że miewasz sny, które dają ci trafne wskazówki, gdzie można znaleźć czystą kamforę. Tylko pamiętaj: nie wolno ci śpiewać królowi czarodziejskich pieśni.
Ale król właśnie te pieśni chciał usłyszeć. Nie wiadomo, kto mu doniósł, że młody zbieracz kamfory nuci w dżungli jakieś tajemnicze melodie.
— Zaśpiewasz mi kamforową pieśń albo umrzesz! — powiedział król Kepangowi.
Powiedział to bardzo surowo i rzeczywiście miał zamiar wykonać groźbę.
Kepang musiał zatem zaśpiewać pieśń, której nauczyła go księżniczka Bizanów. Pieśń zapewne popłynęła z pałacu aż do ich chaty i ukochana żona Kepanga musiała ją usłyszeć. Bo zaledwie Kepang skończył śpiewać, do królewskiej komnaty wleciała przez okno brunatna
11
szarańcza". Fruwała nad głową młodzieńca, który odgadł, że to jego żona-wróżka zamieniona w owada.
— Niestety, drogi mężu — przemówiła do niego ludzkim głosem księżniczka Bizanów. — Ostrzegałam cię, co się stanie. Zaśpiewałeś tajemną pieśń kamforową i teraz nigdy już nie odzyskam ludzkiej postaci. Muszę wrócić do mojego domku w kamforowym drzewie.
I wyfrunęła przez okno.
Kepangowi udało się umknąć pałacowym strażnikom. Brzęczenie szarańczy najpierw zawiodło go do chaty, gdzie na progu bawił się ich mały synek. Szybko wsadził malca do kobiałki, zarzucił ją na plecy i podążył ścieżką w dżunglę, za żoną zamienioną w szarańczę.
Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby Kepang nie był się potknął o wystający korzeń. Chłopczyk wypadł z koszyka i główką uderzył o kamień. Na szczęście nie doznał większych obrażeń poza raną nad okiem. Kepang biegł tak szybko, żeby nadążyć za swą małżonką-szarańczą, że nawet nie zauważył wypadku. Dziecko znaleźli inni zbieracze kamfory, opatrzyli mu ranę, a potem zanieśli do domu starego Bongsu, który opiekował się wnukiem troskliwie, dopóki chłopiec nie dorósł.
Z czasem wieśniacy odgadli, co się przydarzyło Kepangowi i jego małżonce z rodu Bizanów, i przypominali sobie całą tę historię, ilekroć spotkali chłopca ze szramą nad okiem. Jeśli zbieraczowi kamfory przyśniło się to dziecko, wierzył, że spotka go nazajutrz niepowodzenie w dżungli. A Kepanga i księżniczki Bizanów, którzy zamieszkali w swoim domku w kamforowym drzewie, nikt z mieszkańców wioski nigdy już nie oglądał.
MISKA DO KĄPIELI SŁONIA
Dawno, dawno temu, na drugim krańcu świata mieszkał Mindo Min, król Birmy. Był dobrym władcą, ale nie posiadał zbyt wiele rozumu, o czym wkrótce was przekona to opowiadanie.
W owych czasach król miał wielkie znaczenie w Birmie. Nad głową trzymano mu zawsze parasol ze złota. I to nie tylko wtedy, gdy przechadzał się po pałacowych ogrodach w piekącym żarze słońca — Mindo Min siedział w cieniu złotego parasola nawet w głębi komnaty pełnej przepychu, na tronie, od którego bił oślepiający blask. Złoty parasol stanowił oznakę jego królewskiego majestatu.
n
Wszakże jeszcze bardziej oczywistym znakiem potęgi władcy Birmy był słoń, który go nosił na grzbiecie, gdy monarcha raczył wyjść poza bramy pałacu.
— Witaj, o władco tysiąca słoni!
Tymi słowy Birmańczycy pozdrawiali swego króla. I niziutko, dotykając czołem ziemi, skłaniali głowy przed jego wspaniałym słoniem.
Mindo Min nie posiadał aż tysiąca słoni. Z pewnością jednak miał ich wiele, bo w dżunglach Birmy żyją całe stada tych olbrzymich zwierząt. I król Mindo Min bardziej cenił swoje słonie niż złoty monarszy tron, spiczastą koronę wysadzaną drogimi kamieniami i parasol ze złota.
Bo w południowo-wschodniej Azji słonie stanowiły największy skarb wszystkich władców. A już specjalną wagę każdy z nich przywiązywał do posiadania w pałacowych stajniach białego słonia. Powiadano, że te rzadkie okazy trafiały na ziemię wprost z Krainy Niebios. Przypisywano im też niezwykłą potęgę — białe słonie mogły nawet sprowadzić deszcz, gdy pola ryżowe potrzebowały wilgoci.
Król Mindo Min nie posiadał, niestety, ani jednego białego słonia w pałacowych stajniach. I po prostu chorował z zazdrości, ile razy pomyślał o swoim sąsiedzie, królu Syjamu, który miał ich tyle, że jak świat długi i szeroki Syjam słynął pod nazwą Krainy Białych Słoni.
W skarbcu króla Birmy czekały w pogotowiu sakiewki pełne złotych monet dla tego myśliwego, który przyprowadzi z dżungli słonia o ja-snopopielatej skórze z różowymi punkcikami na kłapciastych uszach i na długiej trąbie. Bo trzeba wam wiedzieć, że „białe słonie" z Dalekiego Wschodu nie są w istocie białe. Skóra ich ma tylko nieco jaśniejszy odcień niż ciemnoszara maść ich pospolitych braci.
Z tego opowiadania dowiecie się, jak bardzo Mindo Min pragnął mieć białego słonia. Dowiecie się również o człowieku znacznie mniej
14
ważnym niż król Birmy, wszakże w tym do niego podobnym, że tak jak i on zazdrościł sąsiadowi, któremu szczęście bardziej sprzyjało.
Ten drugi zazdrośnik, Po Bah, był garncarzem i mieszkał nad brzegiem rzeki płynącej przez stolicę królestwa Mindo Mina. W dawnych czasach mieszkańcy Birmy kupowali kubki i garnki, czarki do ryżu, wielkie dzbany do noszenia wody i misy do mycia u takich właśnie garncarzy, jak Po Bah.
Po Bah lepił piękne czarki i misy. Gdy rozkładał swoje wyroby na rynku, mnóstwo ludzi przybiegało, aby je kupić. A więc powinien być zadowolony. Powinien również cieszyć się z wygodnego domu, ze swojej dobrej żony i z dzieci.
Kto wie, czy Po Bah nie byłby całkiem szczęśliwy i zadowolony, gdyby jego najbliższy sąsiad, Saw Ka, nie miał ładniejszego domu. Do lepienia garnków garncarz Po Bah potrzebował gliny z brzegów rzeki, woda jej natomiast służyła praczowi Saw Ka do usuwania brudu z odzieży. Z tej właśnie przyczyny obydwaj wybudowali sobie domy tuż nad rzeką.
Uważano powszechnie, że najlepsze garnki w mieście wyrabia Po Bah. Uważano również, że nikt tak dobrze nie pierze, jak Saw Ka. Z jego balii odzież wychodziła biała jak obłoki na niebie. Saw Ka ślęczał nad praniem od rana do nocy i z czasem zgromadził pokaźny majątek.
Po Bah byłby tak samo bogaty, gdyby równie pilnie pracował. Ale przeszkadzała mu zazdrość. Na myśl o powodzeniu sąsiada żółć zalewała go do tego stopnia, że nie był w stanie ukopać gliny potrzebnej do wyrobu garnków i mis na sprzedaż.
— Muszę coś wymyślić, żeby Saw Ka tak ciągle nie zbijał majątku — postanowił wreszcie gnębiony zazdrością garncarz.
Myślał i myślał, aż w końcu wymyślił sposób.
15
d będzie uwal się. 7. pyszna, <gdy mu pokażą, co
powiedział pewnego dnia do żony.
Żona garncarza była także zazdrosna. Żona pracza miała ładniejszy jedwabny kaftan i kosztowniejszy naszyjnik ze złota niż ona. I w jednym nozdrzu nosiła prawdziwy rubinowy guz. Z tego powodu żona Po Baka nawet me próbcr-wala przeszkodzić mu ^N splataniu btzydkk^o figla sąsiadowi.
Po Bali dotarł do samego króla i przedstawił mu swój plan.
— O władco tysiąca słoni! — powiedział czołgając się na kolanach do stóp złotego tronu, gdzie Mindo Min siedział pod połyskliwym parasolem. — O władco słońca, dziecię księżyca, naród twój wielce boleje, że nie posiadasz białego słonia. Myśliwym z dżungli zaiste nie sprzyja szczęście. Za to ja obmyśliłem sposób, jak mógłbyś uzyskać takie zwierzę.
— Jakiż to sposób? Mów, garncarzu!
Żółtą twarz króla rozjaśniła nadzieja. "Widział już siebie na grzbiecie „białego słonia", o jasnej, mysiej skórze i z mnóstwem różowych punkcików na uszach i trąbie.
— Mój sąsiad Saw Ka, pracz — powiedział garncarz — wyczynia różne czary nad brzegiem naszej rzeki. Odzież ciemna jak skóra słonia wychodzi z jego balii bielutka jak obłoki na letnim niebie. Dlaczegóżby pracz Saw Ka nie miał spróbować tych czarów na jednym z twoich słoni, o królu? Niech ci wybieli słonia, a wtedy Mindo Min zyska zaszczytne miano Władcy Białego Słonia.
Zazdrosny garncarz z radością zobaczył uśmiech na twarzy króla i pomyślał:
„Gdy Saw Ka nie potrafi zrobić tego, co mu nakażą, rozgniewa króla. Król go wypędzi het! w północne góry i nie będę już patrzył, jak ten pyszałek z każdym dniem się bogaci".
Takie to brzydkie myśli chodziły garncarzowi po głowie.
16
Król, niemądry Mindo Min, natychmiast posłał po pracza.
— Saw Ka! Rozkazuję ci wyszorować do białości mojego największego słonia! — krzyknął władca bardzo głośno. — Gdy go wybielisz, dostaniesz dwie sakiewki złota.
— Cha, cha, cha! Hi, hi, hi!
Co za wyśmienity żart! Wszyscy dworzanie w tronowej komnacie wybuchnęli śmiechem. A najgłośniej śmiał się Po Bah, podstępny zazdrośnik.
Pracz Saw Ka o mały włos również nie parsknął śmiechem, ale w porę spojrzał na zachmurzoną twarz króla.
— Saw Ka! — powiedział surowo Mindo Min. — Jeśli nie wybielisz mi słonia, wypędzę cię w północne góry.
Saw Ka stracił więc ochotę do śmiechu, a zauważywszy na twarzy sąsiada uśmiech od ucha do ucha, odgadł, że to zazdrosny Po Bah zastawił na niego takie sidła.
— Synu Słońca! Dziecię Księżyca! — zaczął chyląc nisko głowę i czołem dotykając podłogi. —¦ Użyję wszystkich moich umiejętności, aby wykonać twój rozkaz.
I gorączkowo szukał w myśli jakiegoś wybiegu, który by go uratował.
— Władca wszystkich słoni — ciągnął — z pewnością wie, że do prania potrzebna jest miska. Każdą rzecz, która ma być wyprana do czysta, trzeba zanurzyć w gorącej wodzie z mydłem. Otóż, niestety, nie posiadam miski tak wielkiej, aby pomieściła słonia. Wszakże to bagatela! Mój zacny sąsiad, garncarz Po Bah, z łatwością zrobi takie naczynie. Gdy dostarczy mi miskę do kąpieli twego słonia, zaraz spróbuję wybielić go szorowaniem.
Dworzanie przysłonili dłońmi usta, aby ukryć drwiący uśmiech. Wiedzieli przecież, że wykonanie z gliny naczynia, w którym pomieściłby się słoń, jest równie niemożliwe, jak zmiana koloru jego skóry.
2 — Księżniczka
17
Niemądry król jednakże skwapliwie przytaknął praczowi, bo jego słowa uznał za słuszne. Ulepienie miednicy do kąpieli słonia należało niewątpliwie do człeka, który trudnił się wyrobem naczyń z gliny.
— Garncarzu! — zawołał więc Mindo Min. — Zrobisz miskę tak dużą, aby zmieścić w niej mego największego słonia. Zrób ją natychmiast, bo wtedy dopiero pracz będzie mógł wziąć się do swojej roboty.
— Dlaczego pracz nie wyszoruje słonia w rzece? — zapytał Po Bah widząc, że gotów wpaść we własne sidła.
— Woda w rzece poniosłaby mydliny z prądem — odparł Saw Ka. Teraz on był górą. — Ponadto woda w rzece jest zimna. Aby wyszorować do białości słonia naszego króla, muszę mieć ciepłą wodę z mydlinami.
Garncarzowi przeciągnęła się mina. Nie było jednak rady — nie ośmieli się przecież wyznać królowi, że plan wybielenia słonia, który mu przedstawił, miał na celu wyłącznie podstawienie stołka sąsiadowi. ' ..
— Nigdy jeszcze nie zrobiłem tak wielkiego naczynia, ale spróbuję — powiedział w końcu.
Po Bah wezwał wszystkich znajomych i krewnych do pracy przy kopaniu gliny i wspólnymi siłami ulepili z niej miskę. Miska była rzeczywiście olbrzymia, w sam raz dla słonia. Dwudziestu ludzi musiało pomóc garncarzowi zanieść ją do pałacu.
— Dobrze się spisałeś, Po Bah! — zawołał Mindo Min. — A teraz przyprowadźcie słonia — rozkazał dozorcy stajen.
Olbrzymią miskę napełniono wodą, a naokoło rozpalono ogień, aby ją zagrzać. Do środka wrzucono mydło i mieszając ubito je na gęstą pianę.
— Hop! — krzyknął do słonia dozorca.
Słoń postawił ogromną nogę w misce i od razu rozległ się trzask — gliniane naczynie pękło na tysiąc kawałków. Mydliny pociekły na
18
lewo i na prawo, opryskując nawet jedwabne szaty króla, który stał tuż obok pod parasolem ze złota.
— Twoja miska, garncarzu, była za mało solidna! — powiedział Mindo Min i gniew zabrzmiał w jego głosie. — Zrób nową, ale mocniejszą, żeby tak od razu nie pękła.
I znowu Po Bah zaprzągł do roboty znajomych i krewnych. Następna miska była tak solidna, że nie pękła nawet, gdy słoń wszedł do niej wszystkimi czterema nogami. Natomiast dno jej było tak grube, że żar ognia rozpalonego naokoło wcale nie dosięgnął wody.
— W nie ogrzanej wodzie, o Mindo Min, nie wymyje się słonia do czysta!
I tym razem Saw Ka był górą.
— A więc niech Po Bah ulepi jeszcze jedną miskę, której dno będzie ani za grube, ani za cienkie.
Król nie myślał zrezygnować z wybielenia słonia.
I tak nieszczęsny garncarz raz po raz próbował ulepić miskę do kąpieli królewskiego słonia. Zawsze jednak następowało to samo: jeśli naczynie miało dno na tyle cienkie, aby ogień przez nie przeniknął i ogrzał wodę — miska pękała pod ciężarem słonia. Jeśli zaś dno było dość solidne i utrzymało go — woda wcale się nie ogrzewała.
Kto wie, jaki ta sprawa wzięłaby obrót dla biednego, zazdrosnego garncarza, gdyby myśliwi królewscy nie złowili właśnie w dżungli tak długo poszukiwanego słonia. Słoń był jasnopopielaty, a na uszach i trąbie miał różowe plamki, tak jak trzeba. I przy każdej olbrzymiej nodze miał pięć palców, a nie cztery, jak zwykłe słonie.
Uszczęśliwiony Mindo Min zarządził uroczystości, które trwały cały miesiąc. I zajęty wybieraniem imienia i nadawaniem go białemu słoniowi, podarunkowi z Krainy Niebios, zupełnie zapomniał o kąpieli i wybieleniu zwykłego słonia.
19
Wszakże kłopoty zazdrosnego garncarza nie skończyły się jeszcze. Bo pracując przez długie tygodnie nad lepieniem mis do kąpieli słonia, nie wypalił na sprzedaż ani jednego garnka czy nawet kubeczka. Wydał wszystkie swoje zasoby, w domu brakło już jadła i dzieci płakały z głodu.
Wtedy to wyszło na jaw dobre serce pracza, Saw Ka, który przyniósł sąsiadom duży kosz ryżu.
— Nie żywię do ciebie urazy, Po Bah — powiedział — chociaż chciałeś mnie doprowadzić do ruiny. Nie możesz mnie winić za swoje obecne położenie. Czyż to moja wina, że pracowałem pilniej niż ty? Każdy z nas musi żyć i pracować według swoich własnych upodobań! Pogódźmy się więc, dobrze?
A co nastąpiło potem? Któż może wiedzieć? Całe to zdarzenie miało przecież miejsce tak dawno temu!
Czy garncarz przestał zazdrościć praczowi? Czy sąsiedzi rzeczy -wiście żyli później w zgodzie?
Jedno jest pewne: zarówno garncarz, jak i pracz odmawiali dziękczynne modły za zdrowie białego słonia, którego dostał ich król. I żaden już nigdy więcej nie chciał słyszeć słów: „Miska do kąpieli słonia".
WDZIĘCZNE ZWIERZĘTA
W odległej części Birmy mieszkała kiedyś wdowa z jedynym synem, zwanym Woon Daw. Po śmierci męża sama musiała dbać o chłopca i dokładała wszelkich starań, aby mu dać takie wychowanie, jakie ojciec, gdyby żył, chciałby synowi zapewnić. Pewnego dnia wdowa powiedziała do chłopca: — Ttraz, synku, Jesteś już tak duży, jak dorosły mężczyzna. Wkrótce staniesz się głową rodziny i właścicielem całej ojcowizny. Ale jesteś młody i nie znasz świata. Trzeba więc, abyś odszedł z domu i odwiedził przyjaciół ojca. Może oni nauczą cię rozsądnego korzystania z majątku.
21
Dała synowi sakiewkę pełną srebrnych monet i wysłała go w świat z trzema służącymi, którzy mieli baczyć na niego w czasie podróży. I tak Woon Daw wyruszył w szeroki świat.
Młodzieniec odznaczał się czułym sercem. Dobrze pamiętał nauki Buddy o dobroci dla wszystkich żyjących istot. Wierność tym przepisom wyszła na jaw, gdy podczas swojej wędrówki spotkał człowieka, który ciągnął na sznurku słabego, chorego psa. Pies, kuląc ogon pod siebie, dyszał i skomlał.
Wzruszyło to Woon Dawa. Właściciel psa na pewno od dawna skąpił mu strawy.
— Czy nie zechcielibyście, wielmożny panie, odprzedać mi tego psa? — zapytał okrutnika. — Zapłacę wam sto sztuk srebra, byleście tylko pozwolili mi go zabrać i mieć o niego staranie.
Sto sztuk srebra za takie nędzne zwierzę! Była to ogromna suma pieniędzy, więc nieznajomy chętnie wyraził zgodę.
— Odprowadź psa do mojej matki — nakazał Woon Daw jednemu ze sług, którzy towarzyszyli mu w podróży. — Poproś ją, aby go dobrze karmiła i przygotowała mu posłanie. Poproś ją, aby dbała o niego, aż odzyska siły i przytyje.
Matka Woon Dawa była nieco zdziwiona. Któryż to z przyjaciół jej męża doradził młodzieńcowi wydać całe sto sztuk srebra na takie nędzne stworzenie? Ale ona również miała litościwe serce. Otoczony troskliwą opieką pies wkrótce wyładniał, odzyskał siły i szczekał głośno, jeśli ktoś obcy podszedł do bramy.
W jakiś czas potem Woon Daw spotkał na gościńcu innego człowieka. Ten niósł w koszyku białego kota, który w zamknięciu głośno miauczał.
— Kot jest nieszczęśliwy w tym ciasnym koszyku — powiedział Woon Daw do swoich służących. — Odkupię go i również odeślę matce do domu.
22
Któż nie odprzeda kota za sto sztuk srebra? Właściciel kota szybko wyjął go z koszyka i oddał Woon Dawowi.
— Nie rozumiem, czemu przyjaciele mojego męża namawiają chłopca do takich rzeczy — powiedziała wdowa, gdy drugi służący przyniósł jej kota.
Jakoś nie przyszło jej do głowy, że rady te pochodzą z dobrego serca młodzieńca, który nie zawahał się płacić dużych sum za nieszczęśliwe zwierzęta.
Pies i kot stanowiły miłe towarzystwo dla wdowy. Pies pilnował bramy, a kot łapał myszy. Obecność faworytów w domu nie sprawiała jej kłopotu.
Natomiast inaczej rzecz się miała z następnym zwierzęciem, które Woon Daw odesłał do domu. Była to łasica — dzikie stworzenie o pięknym futerku. Młodzieniec odkupił ją za sto sztuk srebra od myśliwego.
— Jakże ja będę chować w domu to drapieżne stworzonko? — zadawała sobie pytanie wdowa. — Będzie nieszczęśliwe w zamknięciu, a na podwórze nie mogę go wypuścić, bo zagryzłoby mi wszystkie nasze kaczuszki i kurczątka. Umieszczę chyba tę łasiczkę w wygodnej klatce w cienistym zakątku ogrodu.
Dobra kobieta codziennie nosiła łasicy pożywienie. Ale zwierzątko nie chciało jeść i z dnia na dzień mizerniało i chudło.
Pewnego ranka do domostwa wdowy zastukał świątobliwy mnich, przyodziany w żółtą szatę. Wyciągnął żebraczą miskę prosząc o garstkę ryżu. Wynosząc mu naczynie wypełnione po brzegi, matka Woon Dawa zwierzyła się mnichowi z kłopotów, jakich przysparzała jej nieszczęsna łasiczka odesłana przez syna.
— Łasica to dzikie stworzenie — powiedział mądry starzec. — Nie znosi zamknięcia w klatce. Trzeba ją wypuścić na wolność.
23
— Ale mój syn przysłał mi łasicę dlatego, aby ją uchronić przed myśliwymi.
Matka Woon Dawa nie wiedziała na razie, jak postąpić, w końcu jednak postanowiła usłuchać mądrego mnicha.
W lesie za ogrodem postawiła miseczkę z jedzeniem. Oswobodzona z niewoli łasica natychmiast odzyskała apetyt. Najadła się do syta, a potem wesoło pobiegła w las. Tam ugasiła pragnienie w strumieniu i zwinięta w kłębek usnęła pod krzakiem
„Zawdzięczam życie Woon Dawowi — pomyślała budząc się ze snu. — Muszę mu w jakiś sposób okazać swą wdzięczność".
Przy następnym wodopoju łasica odkryła małe, zacienione jeziorko — ulubione miejsce kąpieli córek leśnych duszków. W przejrzystej wodzie przy samym brzegu coś zabłysło. Łasica to spostrzegła i łapką wyciągnęła złoty pierścień.
— Zabiorę ten pierścień dla mego przyjaciela Woon Dawa — postanowiła bez namysłu. Od razu zgadła, że złoty pierścień obdarzy czarodziejską mocą tego, kto go będzie nosić.
— Nigdy nie zdejmuj go z palca — upominała łasica Woon Dawa, gdy go odnalazła i wręczyła swój podarek. — Jak długo będziesz nosił ten czarodziejski pierścień, otrzymasz wszystko, czego zapragniesz. Ostrzegam cię jednak, że czarodziejska moc pierścienia przepadnie, jeśli komuś zdradzisz jego tajemnicę.
Pierwszą rzeczą, jakiej Woon Daw zapragnął, był wspaniały pałac z siedmioma wygiętymi dachami. Ledwie młodzieniec wypowiedział swoje życzenie, już pałac stał przed nim. Służebnicy i służebne podawali do stołu obfite jedzenie, a szkatuły w skarbcu wypełniało po brzegi złoto i srebro.
Ze wszystkich stron kraju nadciągali ludzie ciekawi przepychu w pałacu młodego Woon Dawa. Znalazł się wśród nich król z sąsiedniego państwa i jego piękna córka. Woon Daw, przyodziany w jedwabne
24
szaty i przystrojony klejnotami, wydał się księżniczce tak urodziwy, że od razu go pokochała. On również pokochał ją od pierwszego wejrzenia. Pobrali się więc, po ślubie nastąpiła wspaniała uczta i młoda para żyła sobie szczęśliwie w pałacu z siedmioma wygiętymi dachami.
Na razie wszystko układało się jak najlepiej. Wystarczyło, aby młodzieniec wypowiedział życzenie i obrócił czarodziejski pierścień na palcu, a natychmiast otrzymywał to, czego zażądał. Woon Daw przyjemnie spędzał czas, cwałując po okolicy na swym ognistym rumaku. Cieszył się ogólnym szacunkiem i kochał czule swoją miłą żonę.
I w tym właśnie tkwił cały kłopot. Kochał ją zbyt mocno, jak to zaraz zobaczycie.
Księżniczce dłużyły się godziny w czasie nieobecności małżonka. Pewnego dnia do bramy pałacu zastukał jakiś nieznajomy odziany w żółtą szatę świątobliwego. Został gościnnie przyjęty, bo wszyscy uważali go za mnicha. Rozmawiał z księżniczką i na jej życzenie czytał głośno swoje święte księgi.
Jednakże odzienie człowieka nie zawsze świadczy, kim on jest naprawdę. Nikomu nie przyszło do głowy, że nieznajomy w żółtych szatach to po prostu złodziej. Dowiedział się o czarodziejskiej mocy pierścienia, który nosił Woon Daw, i zapragnął go mieć dla siebie.
— Czy mąż cię kocha, księżniczko? — zapytał pewnego ranka rzekomy mnich, gdy Woon Daw bawił poza pałacem.
— O, tak! — odparła księżniczka. — Kocha mnie serdecznie. Księżniczkę rozgniewała myśl, że ktoś mógł w to wątpić.
— Woon Daw spełnia najmniejsze moje życzenie — ciągnęła. — Kocha mnie ponad wszystko na świecie.
— A czy pozwala ci nosić swój złoty pierścień?
Twarz przewrotnego, rzekomego mnicha wcale nie zdradzała jego
zamiarów.
25
—• Nigdy go o to nie prosiłam — odpowiedziała księżniczka. —'¦ Po cóż miałabym nosić pierścień mego małżonka?
Ale po odejściu człowieka w żółtych szatach księżniczka zaczęła dumać:
mi odmówić włożenia na palec swego pierścienia? Czyżby cenił więcej tę złotą obrączkę niż mnie?" — zadawała sobie pytania. A o to właśnie chodziło podstępnemu gościowi.
— Woon Daw, pozwól mi przymierzyć swój pierścień — poprosiła księżniczka następnego dnia, gdy mąż przygotowywał się do konnej przejażdżki. — Pozwól mi go ponosić tylko dzisiaj, w czasie twojej nieobecności.
Początkowo Woon Daw odmówił. Ale wkrótce ustąpił, widząc łzy w oczach ukochanej żony.
— Możesz go ponosić — powiedział kładąc pierścień na jej palec. — Nie zdejmuj go jednak pod żadnym pozorem. I nikomu pierścienia nie pokazuj.
Księżniczka szczerze zamierzała zastosować się do polecenia. Ale pragnęła również dać dowód człowiekowi w żółtych szatach, że małżonek kocha ją ponad wszystko na świecie. A więc naumyślnie tak położyła rękę, aby mógł pierścień zobaczyć.
I zanim zdążyła ją cofnąć, złodziej ściągnął jej pierścień z palca. W mgnieniu oka wsadził go na swój palec, wypowiedział życzenie i na oczach zdumionej księżniczki zamienił się w czarną wronę. Z pierścieniem w dziobie wyfrunął przez okno i znikł.
Biedna księżniczka i jej służebne patrzyły, jak czarny ptak frunie nad oceanem w kierunku odległej od brzegu wyspy.
— Nigdy nie zdołamy tam dotrzeć. O, co ja zrobiłam, nieszczęsna! Księżniczka gorzko płakała. W dawnych czasach nie posiadano
w jej kraju statków na tyle dużych, aby można było popłynąć na pełne morze.
26
Serce Woon Dawa zamarło ze zgrozy, gdy usłyszał o kradzieży pierścienia. Jednak opanował gniew na widok łez żony. Ogłosił tylko, że skradziono mu złoty pierścień, jego największy skarb, i ofiarował hojną nagrodę temu, kto mu go zwróci.
Wiadomość o tym dotarła do kota, tego samego kota, którego Woon Daw kiedyś wykupił. Kot długo rozmyślał, jak by mógł pomóc swemu dobroczyńcy.
— Odzyskam pierścień Woon Dawa! — postanowił.
Porzucił ciepły kącik w domu zacnej wdowy i wyruszył na poszukiwania.
Wędrując przez lasy, kot trafił na jeziorko, gdzie kąpały się córki duszków leśnych. W tym właśnie jeziorku łasica znalazła w swoim czasie złoty pierścień. Tego dnia małe wróżki pływały sobie w chłodnej wodzie i kot widział ich głowy wystające ponad powierzchnię jeziorka. Na brzegu lśniły w trawie naszyjniki z pereł. Rusałki zdjęły je przez ostrożność, zanim weszły do kąpieli.
Szybki jak strzała, kot schwycił naszyjniki i schował je w krzakach, zanim rusałki zdążyły go zatrzymać.
— Kocie, kocie! — wołały. — Nie możemy wrócić do domu bez naszyjników. Oddaj je nam. Wynagrodzimy cię sowicie.
— W takim razie — odparł kot — zbudujcie mi suchą grobelkę przez ocean aż do wyspy, gdzie mieszka złodziej pierścienia Woon Dawa. Wtedy wskażę wam krzaczek, pod którym schowałem perły.
Morze rozstąpiło się jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej i kot popędził szybciej niż błyskawica do pałacu fałszywego mnicha. Na szczęście nędznik spał głęboko z ręką zwieszoną poprzez krawędź łóżka.
Kot delikatnie zsunął mu z palca pierścień i włożył sobie do pyszczka. I przez grobelkę dzielącą ocean pomknął z powrotem na
27
stały ląd. Za nim wody połączyły się znowu i złodziej, pozbawiony czarodziejskiej mocy pierścienia Woon Dawa, nie mógł już opuścić wyspy.
— Odwdzięczam się za twoją dobroć, przyjacielu! — zawołał kot odnosząc pierścień Woon Dawowi. — Chętnie bym teraz zamieszkał w twoim pałacu.
Wkrótce potem pies pizyniósł wiadomość, że matka Woon Dawa zmarła. I on również został w pałacu...
...Przez pewien czas spokój panował w domu Woon Dawa. W kraju jednakże nadal istnieli złodzieje, którzy pragnęli posiadać czarodziejski pierścień. Pewnej nccy rabusie przyszli całą bandą i wtargnęli do pałacu. Zamierzali zabić Woon Dawa i zdjąć mu pierścień z ręki.
Tym razem głównym bohaterem stał się pies. Skoczył do gardła hersztowi bandy i powalił go na ziemię na oczach innych rabusiów, którzy ze strachu od razu pierzchli.
Następnego dnia Woon Daw wezwał wszystkich domowników. Księżniczka także była obecna. Nawet strażnicy opuścili bramy pałacowe, aby usłyszeć, co powie ich pan.
Pies i kot siedziały u stóp Woon Dawa i usłyszały, że mówi obracając pierścień na palcu:
— Niech moja przyjaciółka-łasica również się tu zjawi.
Ledwie skończył, dzikie zwierzątko wbiegło do komnaty i stanęło obok psa i kota.
— Zawezwałem cię tutaj, łasico, aby podziękować ci serdecznie — zaczął Woon Daw. — Żeby nie ta łasica, ten pies i ten kot, nie miałbym ani przepysznego pałacu, ani pięknej żony, ani skarbca pełnego złota. Niech wszyscy wiedzą, że każde z nich ma zapewnione dla siebie miejsce w moim domu. Łasica może wolałaby norkę w moich lasach. Pozostawiam jej więc wolny wybór.
— Z naszej strony była to tylko wdzięczność za twoją dobroć —
28
powiedziała łasiczka. — Czarodziejski pierścień stanowił odpowiednią podziękę za oswobodzenie mnie z rąk myśliwego.
— Dałeś sto sztuk srebra, aby mi ocalić życie! — zawołał kot. — Czyż nie należała się ci ode mnie przysługa w postaci odzyskania pierścienia?
I łasica, i kot przemawiały z wielką skromnością. Pies natomiast odezwał się innym tonem. Kochał wiernie swego pana, ale zazdrościł tamtym dwojgu zwierzętom.
— I mnie ocaliłeś od śmierci, Woon Daw. A więc z radością przepędziłem rabusi, którzy chcieli ukraść pierścień. Każdemu z nas udało się udzielić ci pomocy. Sądzę jednak, że to ja, pies, powinienem otrzymać najbardziej zaszczytne miejsce wśród twoich domowników. Bo ocaliłem złoty pierścień narażając własne życie.
Łasica i kot, oczywiście, zaprotestowały i wybuchła głośna kłótnia.
— Nie jestem w stanie dokonać wyboru między wami — powiedział wreszcie Woon Daw. — Bo przecież każdemu z was tak wiele zawdzięczam. Niech zdecyduje księżniczka. Ma ona bardzo mądrą główkę.
Księżniczka dumała przez dłuższą chwilę, wreszcie przemówiła:
— I kot, i łasica oddały nam wielkie przysługi. Ale pies ocalił Woon Dawa od śmierci z rąk bandy rabusiów, którzy przyszli go zabić. Niech zatem pies otrzyma najpierwsze miejsce wśród domowników swego pana.
I z tej przyczyny pies w wielu domach zajmuje pierwsze miejsce przed kotem czy innymi zwierzętami, które okazały człowiekowi swoją przyjaźń.
I I \
O SZACHU, KTÓRY UTKAŁ KOBIERZEC
W dawnych czasach władca Persji nosił tytuł szacha. Czasem szach bywał dobry, a czasem nie, tak jak to się działo i w innych krajach. Ale szach, o którym zaraz usłyszycie, był chyba najlepszym monarchą, jakiego Persja kiedykolwiek miała. Tak przynajmniej uważał jego lud.
Ci Persowie, co żyli w myśl praw obowiązujących w kraju, darzyli swego szacha szczerym przywiązaniem. — Nasz szach dba o nas jak o rodzone dzieci — mawiali. — Przy-
30
chodzi do nas w gościnę, rozdaje biednym pieniądze na chleb i odzież, gdy ktoś zachoruje, przysyła swego lekarza i zawsze nagradza nasze dobre postępki.
Natomiast źli ludzie, ci, co nie stosowali się do prawa, drżeli przed szachem. Bo za złe postępki również spotykała ich zapłata. Strażnicy w więzieniach mieli mocne pięści i chłosta, jaką spuszczali złoczyńcom, przez długi czas zostawiała ślady na ich plecach.
Można sądzić, że władca tak wielkiej krainy, jak Persja, nie był w stanie odróżnić dobrych poddanych od złych. Wszakże szach, o którym mowa, miał bystry rozum i gorące serce. Nieraz ukrywał swój królewski majestat pod łachmanami żebraka albo przywdziewał skromny ubiór wieśniaczy. Chyłkiem opuszczał pałac i nikt go nie poznawał, gdy chodził po ulicach miasta i po wiejskich drogach. W przebraniu mógł sprawdzić, co naprawdę dzieje się w jego kraju.
Pewnego dnia w mieście szacha zaczęły krążyć bardzo złe nowiny.
— Co noc giną ludzie — doniesiono szachowi. — Nie wiadomo, jaki los ich spotyka. Dzisiaj przepadło dziesięć osób, a dwunastu na próżno oczekują w domu już od trzech dni.
Podobne meldunki składano codziennie. Do pałacu przychodziły żony poszukujące zaginionych mężów albo mężowie, których żony zniknęły bez śladu.
— Muszę sam, osobiście, rozwikłać tę tajemnicę — postanowił wreszcie szach.
Od razu włożył prosty strój wieśniaka i udał się na rynek.
Gwarno tam było i tłoczno tego popołudnia. Jedni ludzie sprzedawali swoje towary, a inni je kupowali. Ale ponad zgiełkiem setek głosów wznosił się piękny śpiew. Czyste tony brzmiały w powietrzu jak dzwony w świątyni. W cieniu rozłożystego drzewa na skraju zatłoczonego rynku szach zobaczył grupę mężczyzn i kobiet wokół śpiewaka, który nosił szaty świątobliwego.
31
„Cóż to się dzieje? — pomyślał szach stając obok tłumu. — Co to za świątobliwy? Dlaczego nie przyprowadzono go rógdy do pajacu, aby i dla mnie zaśpiewał?"
Szach łamał sobie głowę nad tą zagadką, a tymczasem śpiewak zaczął pomału cofać się spod cienistego drzewa. Krok za krokiem szedł w tył, aż do ulicy, która z miasta wiodła na wieś, i ani na chwilę nie przestawał śpiewać.
Słuchacze zaś ciągnęli za nim, jakby zaczarowani tym śpiewem. Szli dalej i dalej, a on pomalutku wyprowadzał ich z miasta. Zabudowań było tu coraz mniej i między domami następowały coraz większe przerwy.
„To naprawdę zadziwiające!"
Z rosnącym zdumieniem szach posuwał się z całą grupą coraz dalej od miasta w nadziei, że w końcu rozwikła zagadkę.
Wreszcie śpiewak dotarł do okolonego murem podwórca starego, obronnego zamku, który stał teraz pustką. Wielka brama rozwarła się na oścież niby pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Człowiek w stroju świątobliwego — nie przestając śpiewać donośnym i czystym głosem i stale idąc tyłem — wszedł na podwórzec. Jak urzeczeni jego słuchacze również minęli żelazne wrota.
Bang!
Zatrzasnęły się ciężkie skrzydła bramy. Z łoskotem przywarła do nich ogromna żelazna sztaba. Na ucieczkę było już za późno.
Śpiew umilkł. Z zamku wypadła zgraja grubiańskich drabów i wymachując pałkami, rzuciła się na oszołomionych przybyszy. W mgnieniu oka wszystkim związano ręce i nogi mocnymi rzemieniami. Szacha w chłopskim przebraniu wcale nie potraktowano lepiej.
— Co z nami zrobicie? — zapytał szach pachołków, którzy pędzili go do zamczyska.
32
— Sprzedamy was na targu niewolników w sąsiednim kraju — powiedzieli oprawcy. — Ty jesteś silny i dobrze odżywiony — dadzą nam za ciebie wysoką cenę. Nasza karawana wyruszy stąd tej nocy. Gdy księżyc wypłynie znad krańca pustyni, będziemy już w drodze.
„Oto odpowiedź na zagadkę znikania moich poddanych!"
Szach rozwikłał tajemnicę. Zwrócił się teraz do swoich ciemięży cieli.
— Na targu niewolników nie dostaniecie za mnie tyle, ile mógłbym wam przysporzyć grosza tu na miejscu — powiedział. — Potrafię sporo zarobić, pozwólcie mi tylko pomówić z hersztem.
Zbóje, którzy związali szacha, zlekceważyliby pewno jego prośbę, ale usłyszał ją herszt. A był to człowiek niezmiernie chciwy i pragnął nieustannie pomnażać swoje bogactwa.
— Dajcie tu tego wieśniaka — rozkazał. — Niech powie coś więcej o tych obiecywanych pieniądzach.
— O, wielki i potężny herszcie! — zaczął szach. — Mimo wieśniaczego odzienia jestem zręcznym tkaczem.
Stał śmiało przed okrutnym hersztem, bo mówił szczerą prawdę. Jako mały chłopiec nauczył się pracy na warsztacie od pałacowych tkaczy. Kochał się w przepysznych* barwach jedwabnej i wełnianej przędzy i nikt nie potrafił utkać tak pięknego kobierca, jak on.
— Moje palce używają czarodziejskich sposobów przy warsztacie tkackim — powiedział. — Dywan, który utkam, przyniesie ci trzykrotnie wyższą sumę niż ta, jaką uzyskałbyś sprzedając mnie na targu niewolników.
Wyglądało to na przechwałki, ale przecież szach musiał przekonać herszta.
— Przynieście tu warsztat! — Hersztowi oczy zabłysły z chciwości. — Niech nam ten wieśniak pokaże swoje czary. Jeśli kłamie, sprzedamy go następnym razem.
Dzień po dniu zbóje śledzili pracę szacha. Herszt aż oblizywał się
3 — Księżniczka
33
z zachwytu na widok przepysznych barw splatających się w piękny wzór kwiecia i ptaków.
— Ile złotych tomanów mam zażądać za ten kobierzec? — zapytał, gdy szach zbliżał się do końca roboty.
— Co najmniej pięć tysięcy złotych tomanów, herszcie!
— Pięć tysięcy tomanów! Któż zapłaci taką sumę?
— Szach zapłaciłby z pewnością. Ale podobno nie ma go w pałacu. Zanieś więc dywan królowej. Królowa kocha się w pięknych kobiercach. Bez wątpienia zapłaci tę sumę.
— Dobra rada, tkaczu — zgodził się herszt. — Zawiozę dywan królowej, gdy tylko wykończysz brzegi.
Palce szacha biegały teraz jeszcze prędzej. A przy tym dokładał specjalnych starań pracując nad brzegiem kobierca. Oprócz kwiatów i ptaków, pasujących do środkowego wzoru, były tu również litery — litery perskiego pisma, jakie spotkać można w starodawnych księgach. Zbóje nigdy takich liter nie widzieli, bo stare to pismo znały jedynie osoby królewskiego pochodzenia.
Wreszcie szach skończył dywan. Umieścił we wzorze ostatnią literę i zawiązał ostatni węzełek frędzli.
— Sam pójdę z tragarzem, który zaniesie kobierzec do pałacu — zawołał herszt bandy. — I sam rozwinę dywan przed królową. A jeśli prawdę gadałeś, tkaczu, powrócę z pięcioma tysiącami tomanów!
— Nie daj zatrzymać się odźwiernemu przy bramie — poradził mu szach. — Ani też odźwiernemu przy komnatach królowej. Rozwiń dywan jedynie przed samą królową.
Więzień kładł na to wielki nacisk i miał rację, jak się wkrótce okaże. Początkowo straż nie chciała przepuścić na dziedziniec zbója i jego tragarza.
— Szacha nie ma. A królowa opłakuje jego nieobecność i nikogo nie przyjmuje.
34
ii
I
Herszt jednak nie dawał za wygraną.
— Niosę coś w darze dla królowej. Miłościwa pani was zgromi, jeśli mnie do niej nie dopuścicie.
W końcu zatem odźwierny przy bramie pozwolił im wejść. Poszli teraz w kierunku komnat królowej w pałacu szacha. Ale tutaj strażnik znowu ich zatrzymał.
— Podarunek zaniosę królowej sam i dam wam znać, czy mile go przyjęła.
Odźwierny już miał odprawić przybyszy, kiedy zza ciężkich kotar z jedwabiu odezwał się głos królowej.
— Niech ten nieznajomy wejdzie! — zawołała. — Obejrzę jego podarunek. Może to mnie trochę rozerwie w smutku, w jakim żyję, odkąd mój drogi mąż zaginął bez wieści.
Odsunięto kotary i herszt bandy skłonił się nisko przed piękną panią. Ciemne oczy królowej ciekawie patrzyły zza zasłony, która kryła dolną część jej twarzy.
Gdy rozwinięto dywan, aż krzyknęła z zachwytu. Kobierzec był rz-adkiej piękności, ale bardzo podobny do tych, które posiadano już i wysoko ceniono w pałacu.
A potem królowa krzyknęła powtórnie — tym razem ze zdumienia. Schylona nad dywanem przyglądała mu się z bliska i wpatrywała weń tak uważnie, jakby czytała książkę. A potem rzekła:
— Tak wspaniałego daru nie mogę przyjąć od ciebie. Natomiast z radością kupię ten kobierzec. Na ile go cenisz?
— Dla ciebie, królowo, tylko pięć tysięcy tomanów. —