FRANCES CARPEMTER KSIĘŻNICZKA Z KAMFOROWEGO DRZEWA CZARODZIEJSKIE BAŚNIE Z DALEKIEGO WSCHODU PRZEŁOŻYŁA EWA KOŁACZKOWSKA ILUSTROWAŁ JULIUSZ MAKOWSKI NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1966 Tytuł oryginału amerykańskiego THE ELEPHANTS BATHTUB Wonder Tales i roni the Far East New York {1962) DoubUday & Company 1 KSIĘŻNICZKA Z KAMFOROWEGO DRZEWA W dawnych czasach dużo więcej zajmowano się duchami i wróżkami niż obecnie. Powszechnie wierzono, że czarodziejskie istoty fruwają w powietrzu, przebywają w strumieniach i mieszkają we wnętrzu drzew. Wróżki i skrzaty mogły ludziom pomagać, ale mogły im również szkodzić. Czasami, powiadano, wróżka przybierała postać pięknej dziewczyny i zjawiała się w chacie młodego myśliwego jako jego żona. Tak właśnie zrobiła księżniczka z kamforowego drzewa: mówi o tym stara baśń, którą zaraz usłyszycie. Było to na Malajach, na drugim krańcu świata. Ze wszystkich zbieraczy kamfory w tej krainie stary Bongsu był z pewnością najmądrzejszy. Od wielu lat zbierał żywicę z drzew kamforowych w dżungli. Potem gotował ją długo nad ogniskiem, dopóki nie wytworzyły się kryształki białe jak obłoki na letnim niebie. Bongsu na pierwszy rzut oka rozpoznawał drzewo kamforowe obfitujące w soki, gdy tymczasem inni musieli dopiero wąchać odłupane wiórki albo wypatrywać grudki żywicy na korze. Stary zbieracz kładł tylko dłoń na pniu drzewa i mówił: ¦— Tu jest dużo kamfory. I nigdy się nie mylił. Po okorowaniu pnia ostry zapach wypełniał cały las. Bongsu wytapiał mnóstwo kryształków i sprzedawał je tym, co używali kamfory do wyrobu leków i do innych celów. Rok za rokiem jednak Bongsu posuwał się w latach tak jak wszyscy ludzie. I w końcu przestał zbierać kamforę w dżungli razem ze swymi siedmioma synami. Młodzieńcy musieli zbierać ją sami. Ilekroć bracia wyruszali do lasu z koszami na plecach i nożami w rękach, ojciec żegnał ich tymi samymi słowami: — Uważajcie, synkowie, aby nie rozgniewać Bizanów, duchów kamforowych drzew. Strzeżcie się kłamstwa, bo Bizanie od razu je wykryją. Niech no tylko który z was weźmie sobie o jedno ziarnko ryżu więcej, niż mu się należy, duchy tak go otumania, że nie trafi na żadne kamforowe drzewo. Pracujcie pilnie. Jeśli przestaniecie pracować nawet na małą chwilę, żeby nasmarować oliwą włosy, niewiele zbierzecie do koszyków. A przede wszystkim — powtarzał za każdym razem stary ojciec — nie zapomnijcie co wieczór złożyć Bizanom ofiary z ryżu. Odmawiajcie na głos modlitwę, aby duchy prowadziły was prosto do drzew obfitujących w kamforę. Synowie stosowali się zwykle do pouczeń ojca. Ale kiedyś jednemu z chłopców całkiem wywietrzały one z głowy. Gdy pewnego razu wszyscy wyruszyli na zbiór kamfory, siódmy brat — najmłodszy, imieniem'Kepang — tylko z początku chętnie pomagał sześciu starszym. Dziarsko machał nożem w czasie torowania drogi przez dżunglę i przykładał się ochoczo do budowy drewnianej chatki, która miała im służyć za schronienie. W porze składania ofiary Kepang śpiewał jeszcze głośno razem z braćmi, zapraszając Bizanów na ucztę ryżową: O lizanie z kamforowych drzew, Przybywajcie na zbieraczy zew! Czeka na was wieczerza ofiarna, Rozsypane białe ryżu ziarna! Tak brzmiało wezwanie do duchów kamforowych drzew, aby raczyły przybyć do leśnej chatki, gdzie czekała na nich ofiara z ziarnek ryżu. O 'Bizanie, usłyszcie ten śpiew, Do żywicznych poprowadźcie drzew, Co obfite przyniosą nam zbiory Najpiękniejszej, najbielszej kamfory! Młody Kepang tylko pierwszego wieczoru wtórował braciom przy modlitewnym śpiewie. Rankiem zaś zupełnie zaniedbał zbierania kamfory. Cały dzień spędził nad brzegiem rzeki, która płynęła przez dżunglę. Łowił ryby i spał pod drzewem. No i gdy nadszedł wieczór, nie miał ani jednej grudki kamfory w koszyku. Tak minął jeden dzień, drugi i trzeci... Młodzieńca najwidoczniej urzekły jakieś czary. Bracia głośno go łajali. — Ty leniuchu! — krzyczeli. — Rozgniewasz Bizanów i potem ojciec wszystkich nas skarci. — A może ja wcale z wami nie wrócę do domu, żeby wysłuchiwać jego gderania? Po tych słowach Kepang nie odezwał się już więcej. Doprawdy wyglądało na to, że jakiś Bizan rzucił na niego złe czary. Po siedmiu dniach, kiedy starsi bracia odeszli, dalej leżał nad brzegiem rzeki i spał. Baśń nie wyjaśnia, dlaczego Kepang postępował tak dziwacznie. Jego dalsze losy miały być może jakiś związek z tą dziwną zmianą w młodzieńcu. Pod wieczór powędrował wzdłuż potoku i trafił nagle na przejrzyste jeziorko u stóp wodospadu. W spienionej, białej wodzie lecącej z góry kąpała się prześliczna dziewczyna. „To na pewno księżniczka — pomyślał Kepang. — Księżniczka Bizanów". Była piękna jak światło księżyca, z oczami jak duże jasne gwiazdy. Długie aż do ziemi włosy okrywały ją niby lśniący, czarny płaszcz. Nic dziwnego zatem, że młody zbieracz kamfory zakochał się od pierwszego wejrzenia. Bardzo ostrożnie podkradł się ku dziewczynie. Na szczęście huk wodospadu tłumił odgłos jego kroków — spostrzegła go dopiero wtedy, gdy stanął przy niej. Delikatnie schwycił ją za włosy i przyciągnął do siebie. Księżniczka Bizanów odwróciła się, krzyknęła i spojrzała w twarz młodzieńca. Oczy Kepanga były łagodne, uśmiech życzliwy i miły. I dziewczyna również poczuła, że w sercu jej rodzi się miłość. ,-——. ¦& .i..; ^t-wmt. nieznajomy przybyszu? — zapytała k: __ _ ^^- — Chcę.^^^^csafe aaj| żoną — odparł czule Kepang. — Będę cię serdecznie lootfn? «3l prflffff/ ze mną i zamieszkasz w naszej wsi. Trzymając dziewczynę ra nctac, pownool ją mrf^t, która z dżungli prowadziła w stronę siedzib ludzkich. — Pokocham cię na pewno, Kepangul — Księżniczka poczuła, że serce jej topnieje z tkliwości. — I mogę cię poślubić. Ale ktoś z rodu Bizanów, tak jak ja, nigdy nie będzie szczęśliwy mieszkając z ludźmi w ich wiosce. Naprawdę szczęśliwa mogę być jedynie w kamforowym lesie. Kepang tak pokochał dziewczynę, że poszedł za nią w głąb dżungli. Nad nimi ptaki słodko śpiewały, a rośliny i pnącza zdawały się rozchylać, aby mogli przejść swobodnie. Wreszcie doszli do wysokiego drzewa kamforowego. Miało liście błyszczące jaskrawszą zielenią niż inne drzewa w puszczy. A jego grube konary bujały wysoko ponad ziemią. Kepang zobaczył wśród nich mały drewniany domeczek. — To będzie nasz dom — powiedziała mu księżniczka. — Tutaj będziemy bardzo szczęśliwi. I naprawdę byli bardzo szczęśliwi przez całe siedem dni. Pod koniec tego okresu księżniczka zauważyła, że jej małżonek posmutniał. — Czemu się smucisz, mój Kepangu? — zapytała. —¦ Może nie smakuje ci ten ryż i świeża ryba? — Tęskno mi do mojej wsi, ukochana — odparł Kepang. — Myślę ciągle o ojcu. Jest stary i z pewnością markotno mu beze mnie. Powinienem go zawiadomić, że dobrze mi się powodzi. Ale jakże ja wrócę bez jednej grudki kamfory w koszyku? Teraz dopiero młodzieniec pożałował, że nie pracował pilnie razem z sześcioma starszymi braćmi. —¦ Przynieś mi swój koszyk — powiedziała Kepangowi jego żona. Gdy postawił koszyk u jej stóp, smukłymi rękami wykonała nad nim magiczne ruchy. Zaśpiewała czarodziejską pieśń i natychmiast grad białych kryształków zaczął spadać do koszyka. Księżniczka tak długo odmawiała magiczne zaklęcia, aż koszyk wypełnił się po brzegi. — Idź do ojca, kochany Kepangu. Powiedz mu, że ci się dobrze powodzi, ale nic poza tym. Bracia będą cię pytać, gdzie znalazłeś tę czystą kamforę. Nie wolno ci jednak zdradzić im sekretu. Nie mów też ani słowa o naszym małżeństwie, bo inaczej nigdy mnie już nie zobaczysz. I przyrzeknij, że po siedmiu dniach do mnie wrócisz. Stary Bongsu ucieszył sig niezmiernie na widok syna. Starsi bracia zaś patrzyli z zawiścią na jego koszyk wypełniony białą kamforą. Żaden z nich nigdy nie wytopił kamfory tak białej jak kamfora Kepanga. I żaden nie uzyskał tak wysokiej ceny na targu, Kepang mógł teraz żyć dostatnio we wsi. Ale po siedmiu dniach znowu zarzucił kobiałkę na plecy i odszedł samotnie w kamforową puszczę. Księżniczka Bizanów powitała go radośnie i przyrządziła mnóstwo smakołyków, aby uczcić jego powrót. Wszakże po siedmiu dniach Kepang znowu zaczął zdradzać niepokój. — Tęskno mi do ojca i braci — powiedział. — Tęskno mi do przyjaciół z mojej wsi. O, ukochaną, pozwól, abyśmy tam razem zamieszkali! Prosił ją i błagał, aż w końcu wróżka ustąpiła. — Zamieszkam z tobą we wsi, ale musisz mi zbudować mały domek, gdzie będę zupełnie sama i ukryta przed oczyma ciekawskich. I nikt nie powinien dowiedzieć się o naszym domku w kamforowym drzewie. To ma być sekret. Nie wolno ci także powtarzać czarodziejskich pieśni do kamforowych drzew, jakich cię nauczyłam. Jeśli król tej krainy usłyszy czarodziejskie pieśni, jeśli dowie się, że jestem Bizanką z kamforowego drzewa — zaraz zabierze mnie do siebie. Potrafię, oczywiście, mu umknąć — ciągnęła wróżka. — Potrafię z łatwością zmienić się w szarańczę i wyfrunąć z jego pałacu. Ale potem nie mogłabym już nigdy odzyskać postaci ludzkiej. 10 - Kepang obiecał zachowywać się ostrożnie. I rzeczywiście, śpiewał czarodziejskie pieśni w dżungli tylko wtedy, kiedy w pobliżu nie było nikogo. Nikt też nie podpatrzył, w jaki sposób Kepang odnajduje drzewa obfitujące w kamforę. Młoda para żyła szczęśliwie. Kochali się serdecznie i oboje czule dbali o swoje dzieciątko, maleńkiego synka. Był to naprawdę śliczny chłopaczek, silny jak ojciec i piękny jak matka. Kepang nadal przynosił z dżungli kamforę o wiele ładniejszą niż ta, którą znajdowali inni zbieracze. Wkrótce wzbogacił się ogromnie i wieść o jego powodzeniu dotarła aż do uszu króla. — Wezwano mnie do pałacu — powiedział pewnego dnia Kepang do żony. — Lęk mnie ogarnia. Co mam zrobić, jeśli król zapyta o sekret mojej czystej kamfory? — Śmiało odpowiadaj na jego pytania, mężu. Jeśli zapyta o sekret twojej kamfory, powiedz po prostu, że węchem poznajesz dobre drzewo z dużo większej odległości niż inni. Powiedz mu, że miewasz sny, które dają ci trafne wskazówki, gdzie można znaleźć czystą kamforę. Tylko pamiętaj: nie wolno ci śpiewać królowi czarodziejskich pieśni. Ale król właśnie te pieśni chciał usłyszeć. Nie wiadomo, kto mu doniósł, że młody zbieracz kamfory nuci w dżungli jakieś tajemnicze melodie. — Zaśpiewasz mi kamforową pieśń albo umrzesz! — powiedział król Kepangowi. Powiedział to bardzo surowo i rzeczywiście miał zamiar wykonać groźbę. Kepang musiał zatem zaśpiewać pieśń, której nauczyła go księżniczka Bizanów. Pieśń zapewne popłynęła z pałacu aż do ich chaty i ukochana żona Kepanga musiała ją usłyszeć. Bo zaledwie Kepang skończył śpiewać, do królewskiej komnaty wleciała przez okno brunatna 11 szarańcza". Fruwała nad głową młodzieńca, który odgadł, że to jego żona-wróżka zamieniona w owada. — Niestety, drogi mężu — przemówiła do niego ludzkim głosem księżniczka Bizanów. — Ostrzegałam cię, co się stanie. Zaśpiewałeś tajemną pieśń kamforową i teraz nigdy już nie odzyskam ludzkiej postaci. Muszę wrócić do mojego domku w kamforowym drzewie. I wyfrunęła przez okno. Kepangowi udało się umknąć pałacowym strażnikom. Brzęczenie szarańczy najpierw zawiodło go do chaty, gdzie na progu bawił się ich mały synek. Szybko wsadził malca do kobiałki, zarzucił ją na plecy i podążył ścieżką w dżunglę, za żoną zamienioną w szarańczę. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby Kepang nie był się potknął o wystający korzeń. Chłopczyk wypadł z koszyka i główką uderzył o kamień. Na szczęście nie doznał większych obrażeń poza raną nad okiem. Kepang biegł tak szybko, żeby nadążyć za swą małżonką-szarańczą, że nawet nie zauważył wypadku. Dziecko znaleźli inni zbieracze kamfory, opatrzyli mu ranę, a potem zanieśli do domu starego Bongsu, który opiekował się wnukiem troskliwie, dopóki chłopiec nie dorósł. Z czasem wieśniacy odgadli, co się przydarzyło Kepangowi i jego małżonce z rodu Bizanów, i przypominali sobie całą tę historię, ilekroć spotkali chłopca ze szramą nad okiem. Jeśli zbieraczowi kamfory przyśniło się to dziecko, wierzył, że spotka go nazajutrz niepowodzenie w dżungli. A Kepanga i księżniczki Bizanów, którzy zamieszkali w swoim domku w kamforowym drzewie, nikt z mieszkańców wioski nigdy już nie oglądał. MISKA DO KĄPIELI SŁONIA Dawno, dawno temu, na drugim krańcu świata mieszkał Mindo Min, król Birmy. Był dobrym władcą, ale nie posiadał zbyt wiele rozumu, o czym wkrótce was przekona to opowiadanie. W owych czasach król miał wielkie znaczenie w Birmie. Nad głową trzymano mu zawsze parasol ze złota. I to nie tylko wtedy, gdy przechadzał się po pałacowych ogrodach w piekącym żarze słońca — Mindo Min siedział w cieniu złotego parasola nawet w głębi komnaty pełnej przepychu, na tronie, od którego bił oślepiający blask. Złoty parasol stanowił oznakę jego królewskiego majestatu. n Wszakże jeszcze bardziej oczywistym znakiem potęgi władcy Birmy był słoń, który go nosił na grzbiecie, gdy monarcha raczył wyjść poza bramy pałacu. — Witaj, o władco tysiąca słoni! Tymi słowy Birmańczycy pozdrawiali swego króla. I niziutko, dotykając czołem ziemi, skłaniali głowy przed jego wspaniałym słoniem. Mindo Min nie posiadał aż tysiąca słoni. Z pewnością jednak miał ich wiele, bo w dżunglach Birmy żyją całe stada tych olbrzymich zwierząt. I król Mindo Min bardziej cenił swoje słonie niż złoty monarszy tron, spiczastą koronę wysadzaną drogimi kamieniami i parasol ze złota. Bo w południowo-wschodniej Azji słonie stanowiły największy skarb wszystkich władców. A już specjalną wagę każdy z nich przywiązywał do posiadania w pałacowych stajniach białego słonia. Powiadano, że te rzadkie okazy trafiały na ziemię wprost z Krainy Niebios. Przypisywano im też niezwykłą potęgę — białe słonie mogły nawet sprowadzić deszcz, gdy pola ryżowe potrzebowały wilgoci. Król Mindo Min nie posiadał, niestety, ani jednego białego słonia w pałacowych stajniach. I po prostu chorował z zazdrości, ile razy pomyślał o swoim sąsiedzie, królu Syjamu, który miał ich tyle, że jak świat długi i szeroki Syjam słynął pod nazwą Krainy Białych Słoni. W skarbcu króla Birmy czekały w pogotowiu sakiewki pełne złotych monet dla tego myśliwego, który przyprowadzi z dżungli słonia o ja-snopopielatej skórze z różowymi punkcikami na kłapciastych uszach i na długiej trąbie. Bo trzeba wam wiedzieć, że „białe słonie" z Dalekiego Wschodu nie są w istocie białe. Skóra ich ma tylko nieco jaśniejszy odcień niż ciemnoszara maść ich pospolitych braci. Z tego opowiadania dowiecie się, jak bardzo Mindo Min pragnął mieć białego słonia. Dowiecie się również o człowieku znacznie mniej 14 ważnym niż król Birmy, wszakże w tym do niego podobnym, że tak jak i on zazdrościł sąsiadowi, któremu szczęście bardziej sprzyjało. Ten drugi zazdrośnik, Po Bah, był garncarzem i mieszkał nad brzegiem rzeki płynącej przez stolicę królestwa Mindo Mina. W dawnych czasach mieszkańcy Birmy kupowali kubki i garnki, czarki do ryżu, wielkie dzbany do noszenia wody i misy do mycia u takich właśnie garncarzy, jak Po Bah. Po Bah lepił piękne czarki i misy. Gdy rozkładał swoje wyroby na rynku, mnóstwo ludzi przybiegało, aby je kupić. A więc powinien być zadowolony. Powinien również cieszyć się z wygodnego domu, ze swojej dobrej żony i z dzieci. Kto wie, czy Po Bah nie byłby całkiem szczęśliwy i zadowolony, gdyby jego najbliższy sąsiad, Saw Ka, nie miał ładniejszego domu. Do lepienia garnków garncarz Po Bah potrzebował gliny z brzegów rzeki, woda jej natomiast służyła praczowi Saw Ka do usuwania brudu z odzieży. Z tej właśnie przyczyny obydwaj wybudowali sobie domy tuż nad rzeką. Uważano powszechnie, że najlepsze garnki w mieście wyrabia Po Bah. Uważano również, że nikt tak dobrze nie pierze, jak Saw Ka. Z jego balii odzież wychodziła biała jak obłoki na niebie. Saw Ka ślęczał nad praniem od rana do nocy i z czasem zgromadził pokaźny majątek. Po Bah byłby tak samo bogaty, gdyby równie pilnie pracował. Ale przeszkadzała mu zazdrość. Na myśl o powodzeniu sąsiada żółć zalewała go do tego stopnia, że nie był w stanie ukopać gliny potrzebnej do wyrobu garnków i mis na sprzedaż. — Muszę coś wymyślić, żeby Saw Ka tak ciągle nie zbijał majątku — postanowił wreszcie gnębiony zazdrością garncarz. Myślał i myślał, aż w końcu wymyślił sposób. 15 d będzie uwal się. 7. pyszna, CZARODZIEJSKI OWOC MANGO Król starożytnej krainy Annamu miał trzech urodziwych synów i jedną prześliczną córkę. Synowie byli jego radością i dumą, ale, niestety, wszystkich trzech stracił. Najstarszego zabił tygrys w dżungli. Drugi utonął w Chińskim Morzu, a trzeci zginął w boju z wojskiem sąsiedniego monarchy. Królowi Annamu została zatem tylko córka, imieniem Kwiat Lotosu. Posiadanie córki już samo w sobie stanowiło niefortunną okoliczność, bo któż jak nie synowie modlą się za ojca po jego śmierci? W dodatku córka tego króla była słaba i chorowita, tak słaba, że w ogóle nie opuszczała łóżka. Z pewnością jakieś złe duchy rzuciły na nią klątwę. 99 Nie znaczy to, że królewna nie budziła miłości. Była piękna jak kwiat, którego imię nosiła. Ktokolwiek ujrzał jej bladą twarzyczkę, nie mógł oprzeć się uczuciu tkliwości, tak słodko się uśmiechała. A najtkliwiej kochał ją król, jej ojciec. Z bliska i z daleka sprowadzano do chorej królewny lekarzy. Król wyprawiał posłańców nawet za morze, do Chin, po lekarstwa, które by jej mogły pomóc. Chińscy doktorzy przyrządzali dla królewny silnie działające proszki z mielonych kości tygrysa. Kazali jej jadać zupy z wątroby smoków. Żadne jednak leki nie przywracały rumieńców bladym policzkom Kwiatu Lotosu. Żadne leki nie dawały jej sił do wstania z łóżka. — W jaskini na zboczu Północnej Góry mieszka czarownica — powiedział kiedyś królowi jeden z ministrów. — Ludzie mówią, że zna różne czary. Wczoraj wskrzesiła zmarłą żonę kupca, co handluje jedwabiem. Może ona potrafi przywrócić zdrowie naszej królewnie. Król sam we własnej osobie pospieszył do jaskini w zboczu góry, żeby zasięgnąć rady czarownicy; Zanim jeszcze przemówił, już wiedziała, po co do niej przyszedł. — Sama nie potrafię uzdrowić twojej córki, o królu! — rzekła. — Ale może bóstwo tej góry zechce nam powiedzieć, jak przełamać czar, który przykuł ją do łoża. Kobieta zarzuciła na twarz gęstą, szarą zasłonę, aby nikt nie mógł jej widzieć. Wszyscy dworzanie towarzyszący królowi słyszeli za to, jak gadała z bóstwem Północnej Góry. A potem odrzuciła zasłonę. — Owszem, jest rada na chorobę królewny! — zawołała z triumfem. — Dziewczynę uleczy owoc, czarodziejskie mango, co rośnie gdzieś w naszej krainie, w krainie Annamu. Owoc ten jest najpiękniejszy ze wszystkich znanych gatunków manga. Gładki, różowozłoty, wielkości małego melona. Pachnie jak kwiat. — Gdzie rośnie to czarodziejskie mango, powiedz, czarodziejko! W czyim ogrodzie, na jakim drzewie? — pytał król. 100 — Tego bóstwo nie zdradziło — odrzekła czarownica kiwając głową. Na twarz króla znowu wypłynęła troska. — Trzeba ogłosić w całym kraju, że młodzieniec, który przyniesie dla mojej córki czarodziejski owoc, otrzyma ją za żonę. Tak rzekł król i słowa jego jak pożar ogarnęły całe państwo, aż do najdalszych jego krańców. Cała młódź w Annamie szukała czarodziejskiego manga. Urodziwi chłopcy przynosili do pałacu królewskiego przepiękne owoce. Żaden z nich jednak nie znalazł czarodziejskiego owocu, który mógłby uzdrowić królewnę. W malutkiej lepiance na brzegu Chińskiego Morza mieszkał ubogi rybak. Co rano wraz z trzema synami zarzucał sieci w oceanie. Co noc ściągał je z powrotem. Połów czasami bywał niezły, ale przeważnie niewiele ryb znajdowało się w sieciach. Jak większość rybaków, rodzina miała mało grosza na strawę i odzież. — Nasze drzewo mangowe rodzi dobre owoce — powiedział rybak do synów, gdy dowiedział się o obietnicy króla. — Ty, mój najstarszy synu Loo, urwiesz najładniejsze owoce i zaniesiesz je do pałacu. A nuż niebiosa zrządzą, że czarodziejskie mango znajdzie się w twoim koszyku? Wtedy poślubisz córkę króla i nareszcie będziemy bogaci. Koszyki, pełne owoców manga i bujające się na obu końcach tyczki do noszenia ciężarów, stanowiły niewygodne brzemię na ramionach Loo, najstarszego syna rybaka. Szedł jednak dzielnie ścieżką między polami ryżowymi wprost do pałacu. Nagle spotkał małego, starego człowieczka o pomarszczonej, żółtej twarzy i rzadkiej, siwej brodzie. Nie ulegało wątpliwości, że wobec tak sędziwego wieku podróżny zasługuje na wielki szacunek. — Dzień dobry, poczciwy młodzieńcze! — przyjacielsko pozdrowił chłopca staruszek. — Dokąd podążasz tak szybkim krokiem i co niesiesz w koszykach? 101 Trzeba wam wiedzieć, że najstarszy syn rybaka nie odnosił się z należytą uprzejmością do nieznajomych starców. Wprawdzie w domu nauczono go czci dla sędziwego wieku, młodzieńcowi jednak nauki rodziców szybko wywietrzały z głowy. — Ach, ty wścibski staruchu — mruknął Loo pod nosem. — Nie twój interes, co ja niosę w koszykach. — A głośno powiedział, żeby pozbyć się staruszka: — E, mam tam trochę krewetek. Złapałem je dzisiaj o świcie. — Niechże spojrzę na twoje krewetki. Pozwól mi odsłonić zielone liście, którymi je zakryłeś. Ale Loo brutalnie odepchnął pomarszczoną rękę starca. — Ani tobie, staruchu, ani nikomu innemu nie pozwolę zaglądać do mojego koszyka! — krzyknął. — Powiadasz, synu, że niesiesz w koszykach krewetki? A więc niechaj nic innego tam nie będzie — powiedział spokojnie starzec ruszając w swoją drogę. . Coś jednak w tonie jego głosu zaniepokoiło młodzieńca. Nareszcie Loo dotarł do pałacu królewskiego. Na razie strażnicy nie chcieli go wpuścić. Tyle razy przynoszono już owoce manga, a przecież żaden nie uleczył królewny. Król już prawie stracił nadzieję. Rozkazał jednak, aby syn rybaka wszedł do pokoju chorej. Królewna zajrzała do koszyka — zielone liście już uchylono, ale owoców mango nie było tam ani śladu. Oba koszyki wypełniała brzydko pachnąca kupka pogniecionych krewetek. Loo od razu odgadł, kto rzucił zły czar na jego owoce. — To wstrętny figiel! — zawołał rozgniewany król, a królewna zemdlała. Najstarszego syna rybaka spiesznie wyrzucono z pałacu. Po powrocie do domu młodzieniec nie śmiał opowiedzieć swojej przygody. Wyznał jedynie, że w jego koszykach nie znalazł się czarodziejski owoc mango. 102 — Może Ba, twój brat, będzie miał więcej szczęścia — rzekł rybak. I kazał drugiemu z kolei synowi urwać najpiękniejsze owoce, które rosły w ich ogrodzie na zielonym drzewie mangowym. Udzieliwszy mu błogosławieństwa, wysłał go do pałacu. Tak, jak poprzednio Loo, Ba szedł niosąc na barkach tyczkę z koszykami pełnymi owoców. I on także spotkał małego staruszka z pomarszczoną twarzą i skąpą, siwą brodą. — Dzień dobry, poczciwy młodzieńcze — powiedział starzec uprzejmie. — Cóż tam niesiesz w swoich koszykach? Otóż drugiemu z rzędu synowi rybaka kłamstwo przechodziło przez usta równie gładko, jak starszemu bratu. I on również nie zadał sobie trudu, aby uchylić liści i pokazać nieznajomemu owoce ułożone pod nimi. — To nie twój interes, staruchu, ale jeśli już chcesz koniecznie wiedzieć, to powiem ci, że niosę szczecinę słonia z Kambodży, którą mam zamiar sprzedać na rynku. Powiedział to niegrzecznie, tak jak nigdy nie powinno się mówić do osoby w sędziwym wieku. — Ach, tak! — powiedział starzec. — Pozwól mi rzucić okiem na tę szczecinę. Wykonał ruch, jakby chciał odsłonić liście, ale gdy Ba odepchnął jego rękę, rzekł spokojnie: — Powiadasz, synu, że niesiesz w koszykach szczecinę słonia? A więc niechaj nic innego tam nie będzie. Młodzieniec nie zrozumiał znaczenia tych słów i pospieszył do pałacu. — Znowu owoce manga! Strażników pałacowych wcale nie zachwycił widok chłopca niosącego na tyczce pełne kosze. — Oby czarodziejskie mango znalazło się wreszcie w twoich ko- 103 szykach — rzekli wpuszczając go do środka. — Cierpliwość króla już się wyczerpała. Jeśli żaden z twoich owoców nie uzdrowi Kwiatu Lotosu, król kijem policzy ci żebra. — Otworzyć koszyki! — Ba usłyszał rozkaz króla, gdy składał mu głęboki ukłon kilkakrotnie dotykając głową podłogi. — Pokaż no te owoce. Ale po odsłonięciu liści nie ukazał się ani jeden owoc manga. W koszyku leżała kupka splątanej szczeciny słonia, brudnej, cuchnącej, o brzydkim, burym kolorze. Stało się akurat tak, jak to przewidywał strażnik. Ba poczuł trzydzieści uderzeń kijem po nagim grzbiecie. Wrócił do domu na wpół żywy i powiedział ojcu, że napadła go banda rabusiów. Sprawili mu lanie, bo nie miał pieniędzy na wykup. — Pozwól, ojcze, abym ja spróbował szczęścia — powiedział wtedy Nop, trzeci syn rybaka z wybrzeży Chińskiego Morza. — Kto wie, może właśnie mnie się powiedzie. Może jeden z owoców mango, które ze sobą wezmę, przywróci zdrowie królewnie. A wtedy dostanę Kwiat Lotosu za żonę. Bracia Nopa wybuchnęli śmiechem, a ojciec zawahał się. Jego najmłodszy syn był łagodniejszy od starszych braci. Oni nazywali go „dziewczyną", bo zachowywał się grzecznie wobec każdej spotkanej osoby. Nop znany był również na całym wybrzeżu jako młodzieniec, który nigdy nie splamił się kłamstwem. — Na drzewie pozostało zaledwie parę sztuk owoców — zauważył ojciec. — Są one najmniejsze i najbrzydsze. A w dodatku tkwią na samym wierzchołku. — Wspiąłbym się do samego nieba, aby urwać czarodziejski owoc, który przyniesie zdrowie królewnie! — zawołał Nop z zapałem. — A więc idź —¦ powiedział ojciec. — Tylko miej się na baczności przed rabusiami, którzy tak źle potraktowali twego brata. 104 — Będziemy bogaci, gdy poślubię królewnę — dobry młodzieniec snuł już marzenia o udziale w królewskich skarbach. — Wybuduję wam wtedy murowany dom. Kupicie bawołu, aby orał grunt za do- mem. Będą też świnie i kury na naszym podwórku, a kaczki na stawie. Po tych pięknych obietnicach Nop wyruszył ścieżką wśród pól ryżowych. Koszyki z owocami manga tańczyły na końcach tyczki przy każdym jego kroku. Nop nie czuł ich ciężaru. Przenikała go wielka radość, że z pomocą bogów uzdrowi i poślubi królewnę. — Cóż to niesiesz w tych koszykach, synu? Stał przed nim staruszek o pomarszczonej twarzy i siwej brodzie. 1 zadał mu to samo pytanie, jakie usłyszeli jego bracia, Loo i Ba. Ale tym razem starzec otrzymał zupełnie inną odpowiedź. Nopowi nawet w głowie nie postała myśl o kłamstwie czy nieuprzejmości. — Owoce manga, czcigodny starcze — odparł grzecznie. — Moje owoce są soczyste i świeże, chociaż może niezbyt duże. I jestem pewien, że wśród nich znajdzie się właśnie czarodziejski owoc, który uleczy królewnę. — Powiadasz, że niesiesz w koszykach owoce manga? A więc niechaj nic innego tam nie będzie 1 Starzec uniósł zielone liście i popatrzył na owoce. — A między nimi — dodał — kto wie, czy nie ma czarodziejskiego leku! Upłynęło wiele godzin, zanim straż pałacowa wpuściła do środka najmłodszego syna rybaka. A jeszcze więcej godzin minęło, zanim król raczył go przyjąć i razem z koszem owoców zaprowadzić do królewny. Wreszcie odsłonięto liście, a wtedy król i jego córka ujrzeli najpiękniejsze owoce manga, jakie kiedykolwiek dojrzały w ich krainie. Oczy Nopa zaokrągliły się ze zdumienia. Przecież owoce, które sam zerwał z wierzchołka drzewa mangowego, były wielkości co naj- 105 wyżej śliwki. Tymczasem teraz każdy z nich przypominał mały melon. Cudny ich zapach wypełnił komnatę, gdzie leżała chora królewna, a gładka okrągłość owoców siała blask niczym złota królewska korona. — Nareszcie widzimy owoce odpowiednie dla Kwiatu Lotosu — powiedział król. — Skosztuj, córeczko. I niechaj, dzięki Niebiosom, będzie to czarodziejski owoc, który cię uzdrowi. Krzyk radości rozbrzmiał w całym pałacu. Bo po pierwszym kęsku mangowego owocu od Nopa królewna podniosła się z łoża. Blada jej twarzyczka jaśniała teraz rumieńcem. Kwiat Lotosu szybko wybiegła na balkon, skąd mógł ją widzieć cały lud. Była znowu silna i zdrowa jak rybka. Król rozkazał, aby ucztę weselną wyprawiono zaraz następnego dnia. Nopa przyodziano w kolorowe, jedwabne szaty, a na stopy włożono mu atłasowe trzewiki. Nikt by teraz nie poznał w młodzieńcu syna ubogiego rybaka. Pięknie ubrany, z dobrocią malującą się w oczach, był doprawdy odpowiednim małżonkiem dla najpiękniejszej królewskiej córy. Przez trzy dni cały naród jadł, tańczył i śpiewał. Każdy się cieszył, a śliczna królewna Kwiat Lotosu i jej dobry mąż żyli potem długo i szczęśliwie. Nop nie zapomniał o obietnicy danej ojcu, gdy wybierał się z owocami do pałacu. Na miejscu lepianki rybaka wyrósł wkrótce nowy murowany dom. Na podwórzu świnie ryły ziemię, a kury grzebały szukając robaczków. Kupiono bawołu, a po stawie pływały kaczki. Nop mógł dotrzymać obietnicy dzięki swej uprzejmości dla małego staruszka. NIEWDZIĘCZNY TYGRYS Pewnego pięknego ranka w dawno minionych czasach ze świątyni na skraju lasu tekowego wyszedł mnich w pomarańczowej szacie. Było to w krainie zwanej obecnie Wietnam — dawniej kraj nosił inną nazwę, obecnie nigdy już nie używaną. Zza wierzchołków drzew wypływała gorejąca tarcza słońca. Tak jak i dzisiaj, mnisi buddyjscy odziani w pomarańczowe szaty dawniej również wychodzili ze świątyń o wschodzie słońca z żebraczymi miseczkami w dłoniach. Całe ich pożywienie miał stanowić ryż i ryba, które dostany od wieśniaków. Obutymi w sandały nogami mnich kroczył drogą biegnącą tuż koło lasu tekowego. Las był tak blisko, że mnich widział małpy skaczące 107 wśród drzew. Słyszał też chrzęst gałęzi łamanych w niskich krzakach przez szakala i inne dzikie zwierzęta. Poczciwy mnich nie uszedł daleko, kiedy usłyszał jakieś dziwne odgłosy. Skomlenie i jęki dochodziły z niewielkiej odległości. Zrobił parę kroków wzdłuż ścieżki, która wiodła w głąb lasu. I stanął. Bo w oddali zauważył żółte futro tygrysa. — Kong Kop — szepnął. Imię króla dżungli wymówił prawie niedosłyszalnie. W tej krainie nikt nie śmiał wymówić głośno imienia tygrysa. Bo zgłodniały drapieżnik mógł usłyszeć, a wtedy niechybnie zjawiłby się i porwał nieostrożną osobę. Mnich zbliżył się jeszcze o parę kroków do skomlącego tygrysa. I znowu stanął. Na ogół nigdy nie wchodził do lasu tekowego, właśnie w obawie przed dzikimi zwierzętami. Ale jego mistrz, Wielki Budda, uczył, że należy okazywać przychylność wszystkim żyjącym istotom. Nie wolno odbierać im życia. Dobry mnich nawet wodę pił przez cienkie płótno, aby nie połknąć drobnych owadów, które mogły wpaść do jego czarki. „Ten, kto ocali życie innych, otrzyma nagrodę w niebiesiech". Mnich przypomniał sobie obietnicę Buddy i na widok tygrysa nie odwrócił się i nie umknął. Wiedział doskonale, że Kong Kop pozbawiłby go życia jednym uderzeniem potężnej łapy. Ale ten właśnie tygrys był najwyraźniej chory. Może nawet czyhała na niego śmierć. „Co ma być, to będzie — pomyślał mnich. — Zobaczę, co się da zrobić dla Kong Kopa". — Jak ci mogę pomóc, przyjacielu? Stanął nad tygrysem i patrzał na wyczerpane i słabe zwierzę. — Nie ma dla mnie ratunku, muszę umrzeć — powiedział tygrys szeptem. — Przez nieuwagę położyłem się na gnieździe jadowitego 108 węża. Wąż ukąsił mnie w nogę i jad wniknął mi w ciało. Tak, niechybnie czeka mnie śmierć. W tych zamierzchłych czasach ludzie powiadali, że Wielki Nauczyciel użyczał czarodziejskiej mocy osobom, które zamierzały spełnić dobry uczynek. I z pewnością sam Budda podszepnął mnichowi, co należało zrobić. — Pokaż mi swoją ranę, przyjacielu — powiedział do tygrysa. — Zaraz cię uwolnię od jadu węża. Wielce odważny był ten świątobliwy człowiek! Wyssał jad z rany tygrysa. I wkrótce zwierz stanął na nogi, tak samo potężny i dziki jak przed wypadkiem. Odzyskawszy siły, tygrys natychmiast zapomniał, że zawdzięcza życie człowiekowi w pomarańczowej szacie. Odsłonił kły ze złowrogim warczeniem. ¦— Ty głupcze! Jak śmiałeś wtargnąć w głąb mojej dżungli? Czyż nie wiesz, że ktokolwiek tu wejdzie, staje się należnym mi łupem? — Ja przyszedłem, aby ci ocalić życie. Mnich nie mógł uwierzyć, że tygrys okaże się takim niewdzięcznikiem. — Mimo to mam prawo zabić cię i pożreć. I tak zrobię. — O, Kong Kop! — zawołał świątobliwy. — Czy nie masz dla mnie w sercu ani odrobiny wdzięczności? — Wdzięczność nie ma znaczenia, gdy ktoś jest głodny. Mam apetyt na mięso, a ty jesteś pod ręką, więc zaraz cię zjem. — A więc przynajmniej zastosuj się do obyczajów naszego kraju. — Mnich próbował zyskać na czasie i w ten sposób uniknąć śmierci. — Poprośmy kogoś, żeby rozstrzygnął tę sprawę. Jeśli obrany przez nas sędzia powie, że nie masz racji, wtedy pozwolisz mi odejść. Bajka nie mówi, co sobie wtedy pomyślał tygrys. W każdym razie zgodził się, jako że na Dalekim Wschodzie takie sądy stanowiły ogólnie przyjęty zwyczaj. 109 Najpierw poproszono wielkiego bawołu o zdanie w sprawie tygrysa i mnicha. Bawół wysłuchał ich w milczeniu. — Ocaliłem tygrysowi życie. Ustami wyssałem jad z jego ciała — powiedział mnich. — A teraz on chce mnie zabić. — Zjadać człowieka —¦ to moja natura. Ten zaś człowiek wtargnął do lasu, którym władam. Powiadam mu, że mam prawo go zabić — rzekł niewdzięczny tygrys. Bawół przez dłuższy czas patrzał z trwogą na tygrysa. „Jeśli wydam wyrok przeciwko Kong Kopowi — myślał — zje mnie zamiast tego mnicha". I głośno powiedział: — Świątobliwy postąpił nierozsądnie, wchodząc do królestwa Wielkiego Tygrysa. Kong Kop ma prawo postąpić wedle swoich zwyczajów. Słowa te ogromnie przeraziły mnicha. — To jest dopiero jeden sędzia — powiedział. — Zapytajmy o zdanie drugiego. I wyszukali szakala, który przyglądał im się spod krzaka. — Jak uważasz, przyjacielu? — zapytał mnich. — Czy tygrys ma prawo mnie zabić, skoro ocaliłem go od śmierci? Szakal nie mógł oderwać oczu od strasznych kłów tygrysa. „Kong Kop jest silniejszy ode mnie — pomyślał. — A ja muszę przecież mieszkać w jego lesie. Nie odważę się mu zaprzeczyć". — Świątobliwy postąpił niesłusznie, a Kong Kop ma prawo go zjeść, jeśli zechce. Powiedziawszy to, szakal wlazł głęboko w swoją norę. Ze wstydu, bo wiedział, że wydał niesprawiedliwy wyrok. Następnie przedstawili sprawę małpie, która siedziała na drzewie akurat nad nimi. — Ludzie tacy, jak ten mnich, zapominają o przysługach, które im wyświadczono — powiedziała małpa przekrzywiając głowę. — Tak zdarzyło się mojemu dziaduniowi. Pewnego razu zobaczył, że człowiek wpadł w pułapkę przygotowaną dla słonia. Nie mógł wyjść z dołu 110 i dopiero mój dziadunio wyciągnął do niego swoje długie ramię i ^wywindował go do góry. Ale nie sądźcie, że ten człowiek okazał wdzięczność! — Tu małpa potrząsnęła pięścią. — O, nie! Gdy udał się następnym razem na polowanie, zabił mego biednego dziadunia... O, nie, mój świątobliwy, ty nie masz racji. Niech Kong Kop zrobi z tobą, co mu się podoba. W pobliżu sęp pożywiał się martwą wiewiórką i jego obrano czwartym sędzią. Gdy wielkie ptaszysko usłyszało, o co chodzi, przede wszystkim pomyślało o sobie. „Jeśli tygrys zabije i pożre tego człowieka, nigdy nie potrafi ogryźć jego kości do czysta. I mnóstwo smacznych kąsków zostanie dla mnie, gdy Kong Kop odejdzie syty". I biedny mnich znowu usłyszał okrutny wyrok: — Prawo jest po stronie tygrysa. — Chodźmy jeszcze do drzewa przy drodze — tam mieszka Nat — powiedział wtedy mnich do tygrysa. Było to drzewo powszechnie znane jako siedziba duszka, zwanego Nat przez ludność Wietnamu. W tych odległych czasach takie duszki gadały z ludźmi. Mówiły im, czy pochwalają dary złożone dla nich u stóp drzewa. I łajały ludzi za zgiełk przy polowaniu. Tego ranka Nat był w złym humorze. —¦ Nie lubię ludzi — powiedział. —- Wczoraj przyszli tutaj i ostrymi nożami ścięli gałęzie z mego drzewa. Wszystko mi jedno, jaki los ich spotka. Niech tygrys zabije i pożre tego mnicha. Ma do tego prawo. Serce biednego mnicha nieomal przestało kołatać mu w piersiach. Jakże uratuje się przed Kong Kopem, jeśli nikt nie bierze jego strony? Trzeba jeszcze raz spróbować. Zwróci się do brunatnego królika, który skacze po leśnej ścieżce. Mówiono, że królik jest mądry. Może od niego dozna pomocy. 111 — Wiesz o tym, króliku, że Budda uczy nas życzliwości dla drugich — powiedział. — Wszedłem do lasu Kong Kopa jedynie po to, aby ocalić go od śmierci. A teraz on chce mi się odwdzięczyć pożerając mnie na obiad. Czy to sprawiedliwe, powiedz, proszę? Bawół i szakal, małpa i sęp, i Nat z drzewa, wszyscy wydali wyrok na moją niekorzyść. Niechybnie zginę, jeśli ty nie sprawisz, że sprawiedliwości stanie się zadość. Królik przytaknął mu i powiedział ruszając długimi uszami: — Prawdę rzeczesz, świątobliwy. Trzeba odpłacać dobrem za dobro. I postanowił pomóc mnichowi w pomarańczowej szacie. Jednak i królik nie mógł oderwać oczu od straszliwych kłów tygrysa. — Zanim powiem, kto ma rację, muszę zobaczyć na własne oczy, w jaki sposób cała rzecz się zdarzyła — powiedział. — Obejrzyjmy gniazdo węża. I niech wąż leży tam tak, jak poprzednio. Mimo swojej siły i drapieżności tygrys nie odznaczał się rozumem. Bo zgodził się powtórnie położyć na gnieździe węży i nawet pozwolił, aby wąż drugi raz go ugryzł. I znowu śmiertelny jad wniknął w jego żyły. Kong Kop zaskomlał, a potem jęknął. Ale świątobliwy mnich nie zamierzał już wyssać mu jadu z rany. Tak skończył niewdzięczny tygrys. I bajka skończona. Trzeba tylko dodać słowa, które powiedział królik na pożegnanie: — Uciekaj do domu — nakazał mnichowi w pomarańczowej szacie. — Czy nie wiedziałeś, że nie ma celu szukać litości u tygrysa? Kong Kop jest z natury niewdzięczny. Następnym więc razem okaż lepiej życzliwość i pomoc jakiejś innej istocie, o bardziej wdzięcznym sercu. r m J O BŁĘKITNYM^ KOCIE Na dalekiej wyspie w Indonezji mieszkał ongiś król lubujący się w kotach. We dnie i w nocy trzymał przy sobie kota. A każdy nowy jego ulubieniec przewyższał urodą poprzedniego. W czasach, z których pochodzi to opowiadanie, ulubiony kot króla był biały. Miał długą, miękką, jedwabistą sierść, kępki białych włosów na spiczastych uszach i takie same białe kępki na łapkach. Biały kot nosił na szyi obróżkę ze złota i rubinów, a długim, cienkim, złotym łańcuszkiem przywiązywano go do napięstka króla. U stóp tronu królewskiego leżała jedwabna poduszka — posłanie dla kota. 8 — Księżniczka 113 Od czasu do czasu król podnosił z poduszki swego ulubieńca i brał go na kolana. Mówiono, że rozmawia z nim o sprawach królestwa. I wiedziano, że osobę, do której kot poczuł niechęć, natychmiast wydalano ze dworu. Władca zwykle ustala modę dla swoich poddanych i wobec tego w każdym domu na wyspie także chowano kota. Możecie sobie wyobrazić, ile tych kotów było! Czasami istotnie nie dało się zrobić jednego kroku, żeby nie nadepnąć kotu na ogon. Od rana do wieczora rozprawiano o kotach i żadne dziecko nie miało równie miękkiego posłania i smacznego jedzenia, jak domowy kot. Bo tak sobie życzył król. Nic też dziwnego, że króla nawiedzały sny o kotach. Pewnego ranka przed oblicze monarchy zawezwano wróżbitę. Mędrzec ten umiał tłumaczyć sny, jak gdyby czytał z otwartej księgi. Król zasięgał jego rady, jeśli sam nie potrafił odgadnąć znaczenia jakiegoś snu. • — Minionej nocy — powiedział król wieszczbiarzowi — miałem cudowny sen. Śniłem o błękitnym kocie. Kot przypominał kolorem pogodne niebo, miał zielonożółte oczy i nosił obróżkę z rubinów, taką samą jak mój biały kot. W tym śnie ja siedziałem na tronie, a błękitny kot u mnie na kolanach. Ludzie tłoczyli się w procesji, przynosząc mi dary. Tak wspaniałych darów nikt mi dotąd nie składał. Wszyscy ci ludzie w moim śnie byli uśmiechnięci i zadowoleni. To chyba oznacza, wieszczku, że błękitny kot przyniósłby mi szczęście, prawda? Jednak w dalszym ciągu snu kot nagle zeskoczył mi z kolan i uciekł z pałacu. A wszystkie wspaniałe dary znikły, znikli uśmiechnięci ludzie. Powiedz, wieszczku, co ten sen może znaczyć? Sędziwy badacz snów, przyodziany w magiczne szaty, doskonale wiedział, że musi tak wytłumaczyć sen, aby zadowolić króla. Toteż szybko powziął decyzję. 114 — Twój sen, królu, istotnie był cudowny i przepowiada wielką radość dla twego państwa. Błękitny kot przyniesie wielkie bogactwa. Błękitny kot przyniesie uśmiech szczęścia dla wszystkich mieszkańców tej wyspy. W twoim śnie błękitny kot odszedł, a z nim twoje skarby. Trzeba znaleźć błękitnego kota, aby powróciły szczęście i bogactwo. Gadkę tę przewrotny wieszczek całkowicie wyssał z palca. Ale opowiedział ją tak sprytnie, że król uznał jego słowa za wyrok zesłany przez niebiosa. Któż jednak widział na ziemi błękitnego kota — kota koloru pogodnego nieba? Ani ja, ani wy, ani — oczywiście — wróżbita. Król natomiast nie podawał tego w wątpliwość. — Przynieście mi błękitnego kota! — rozkazał. — Musi to być kot koloru pogodnego nieba. Żądam, aby go znaleziono bardzo szybko. Wszyscy zatem szukali błękitnego kota ze snu króla. Szukali w pałacach i ubogich chatkach, na strychach i w piwnicach. Szukali dniem i nocą. Na ulicach łapano koty w pułapki sporządzone z worków. Przed każdym progiem stawiano spodeczek z mlekiem, aby zwabić zbłąkane, bezpańskie koty. Znajdowano koty czarne i białe, popielate i rude. Koty pstre i łaciate. Na błękitnego kota jednak nikt nie mógł trafić. Król obiecywał wspaniałe nagrody, coraz wspanialsze w miarę jak czas upływał, a błękitnego kota mu nie dostarczano. W końcu obiecał nawet rękę swej córki i pół królestwa temu młodzieńcowi, który odnajdzie błękitnego kota z jego snu. Na razie i to nie poskutkowało i wtedy król uciekł się do gróźb. Gdy nadal nikt nie przynosił błękitnego kota, codziennie wtrącał do pałacowego więzienia dziesięciu swoich poczciwych poddanych. Nieszczęśników wybierano ciągnąc losy. 115 Całą wyspę ogarnął strach. Z ludzkich twarzy znikł uśmiech. Każdy drżał, że następnym razem usłyszy własne imię wywołane z kartki. Niecierpliwość króla rosła. Zupełnie zaniedbał swego ulubieńca, ślicznego białego kota. Biały kot leżał opuszczony na jedwabnej poduszce i gdy pewnego dnia gdzieś przepadł, król nawet o niego nie zapytał. Otóż trzeba wam wiedzieć, że w tej wyspiarskiej krainie żył szlachetny młodzian, który od dawna żywił tajemną miłość do królewny. Usłyszawszy o obietnicy króla, że jej rękę dostanie ten, kto znajdzie błękitnego kota, młodzieniec zamyślił się głęboko. Dumał i dumał, no i w końcu przyniósł królowi upragnionego kota z jego snu. Niektórym dworzanom kot wydał się podobny do poprzedniego, białego ulubieńca. Miał ten sam wzrost i zielonożółte oczy, tylko, oczywiście, porastała go błękitna sierść. Nikt nigdy nie spotkał na świecie kociego futerka o tak nasyconej błękitnej barwie. Król wszakże żadnych pytań nie zadawał. To był przecież niewątpliwie kot z jego snu! Gdy obudził się tego szczęśliwego poranka, na poduszce w nogach łóżka leżał błękitny kot o zielonożółtych oczach. Taki sam, jak we śnie. A na szyi miał obróżkę z rubinów, taką samą, jaką nosił jego biały poprzednik. Błękitny kot ocierał się mrucząc o ramię króla. Tak jakby zwierzątko od dawna było królewskim pieszczochem. Gdy król siedział na tronie, błękitny kot wskakiwał mu na kolana, jakby od niepamiętnych czasów tu siadywał. Król promieniał teraz szczęściem. Ludność wyspy również promieniała. Nikt już nie obawiał się więzienia. I wobec tego znoszono do stóp króla bogate dary. Do sali tronowej ciągnęła nie kończąca się procesja ofiarodawców tak właśnie, jak w jego cudownym śnie. — Obiecałem, że temu, kto mi znajdzie błękitnego kota, oddam córkę za żonę. Trzeba urządzić wesele. 116 I tak szlachetny młodzian poślubił swoją ukochaną i otrzymał połowę królestwa. Mieszkańcy wyspy jednakże dziwowali się skrycie, patrząc na błękitnego kota. Niektórzy powiadali, że jego futerko wcale nie jest z natury błękitne. Szeptano, że poprzedniego faworyta, białego kota, prze-farbowano po prostu na błękitny kolor. Niejeden kiwał głową z niepokojem na myśl o śmiałości młodego oblubieńca, który odważył się spłatać takiego figla samemu władcy. Życie na wyspie toczyło się teraz spokojnie i gładko. Odkąd król miał błękitnego kota i trzymał go stale na kolanach, nigdy nie wpadał w gniew ani w zły humor. Któż więc z jego poddanych mógł okazać taki brak rozsądku, aby zadawać pytania na temat błękitnego kota, któremu wyspa zawdzięczała spokój i szczęśliwość? I podstęp nigdy nie byłby wyszedł na jaw, gdyby pewnej nocy kot nie wysunął łebka z rubinowej obróżki, i gdyby nie wyskoczył przez okno, udając się na przechadzkę po ogrodowym murze! Jego nieobecność zauważono dopiero rano. Cały pałac został przewrócony do góry nogami w czasie poszukiwań. Król nie miał wątpliwości, że jeśli błękitny kot zginie, kraj nawiedzi jakaś straszna klęska. Służebnicy przeszukiwali cały pałac, komnatę po komnacie. Zaglądali pod łóżko króla i za jego tron. Ale błękitny kot przepadł bez śladu. W końcu przyszło komuś do głowy przeszukać ogród. I tam, koło pralni, w beczce, do połowy wypełnionej mydlinami znaleziono przedziwne stworzenie. Kot króla wpadł do beczki i, niestety, jego futerko przypominało teraz błękit nieba nakrapiany białymi obłoczkami. Bo prawie cała błękitna farba, którą przemalowano białą sierść dawnego ulubieńca, została w mydlinach. Możecie sobie wyobrazić gniew króla, gdy dowiedział się, że go oszukano. 117 — Mąż mojej córki musi umrzeć — rozkazał. — Nawet więzienie jest dla niego zbyt łagodną karą. Sprowadził klęskę na cały kraj, bo nasz los zależy przecież od prawdziwego, a nie od farbowanego błękitnego kota. Królewna kochała swego młodego małżonka. Kochała go bardzo mocno i nie chciała go stracić. A więc padła na kolana przed rozgniewanym ojcem i zawołała: — Co on zrobił złego, ojcze? Chciałeś mieć błękitnego kota i on ci takiego kota dostarczył. Chciałeś, aby kraj był szczęśliwy i błękitny kot przyniósł wszystkim spokój. — Ale ja chciałem mieć błękitnego kota z moich snów, kota, który według zapewnień wróżbity miał mi przynieść szczęście. — Tamten kot, ojcze, to był tylko sen — mówiła królewna z płaczem. — Mój mąż pokazał ci, że sen jest jedynie snem. Szczęście przychodzi wtedy, gdy się w nie wierzy. Ty uzyskałeś szczęście dzięki przekonaniu, że twój biały ulubieniec jest błękitnym kotem. Przecież twój biały kot wcale nie jest gorszy, jeśli się nad tym zastanowisz. I wtedy właśnie biały kotek ze śladami niebieskiej farby wskoczył na kolana króla. Gniew monarchy rozproszyły już częściowo słowa ukochanej córki. A teraz roześmiał się głośno. Potarł ręką miejsca, które pozostały jeszcze błękitne na futerku ulubieńca, i roześmiał się znowu. — Trzeba tego kota jeszcze raz zanurzyć w beczce z mydlinami — rozkazał. — Zmyjcie z niego wszelkie ślady mojej nierozwagi. Biały kot wcale nie jest gorszy od błękitnego. Od tej chwili w moim królestwie nie będzie już miejsca dla kotów, które pojawiły się tylko we śnie. DWANAŚCIE SIÓSTR Czy przyjrzeliście się kiedyś naprawdę uważnie dolnej wardze słonia? Czy zauważyliście, jak żałośnie zwisa pod długą, szarą trąbą zwierzęcia? Może sądzicie, że ta opuszczona warga to przypadek lub że Twórca Wszechrzeczy życzył sobie, aby tak właśnie wyglądała? Otóż w dawnych czasach mieszkańcy Laosu, kraju położonego w Południowo-Wschodniej Azji, w najbliższym sąsiedztwie Syjamu, mieli na to zupełnie inny pogląd. W Laosie żyje mnóstwo słoni. Wszyscy tam oglądają słonie na własne oczy — i mężczyźni, i kobiety, i dzieci. Wszyscy też wiedzą, że dolna warga słonia zwisa smutnie w dół jak kawałek szarego sukna. 119 — Na początku warga słonia wcale taka nie była — prawiły laotań-skie babcie swoim wnuczętom. — Olbrzym miał takie same kłapciaste i wielkie uszy jak teraz. Jego trąba nie różniła się od obecnej ani długością, ani siłą. Tylko dolną wargę słoń miał zupełnie, ale to zupełnie inną, uśmiechniętą i radosną. Słoń naprawdę wyglądał ongiś na wiecznie uśmiechniętego. I laotańskie babcie opowiadały dalej o zdarzeniu, które zmieniło kształt dolnej wargi słonia. Posłuchajcie i wy tej baśni... Dawno, bardzo dawno temu w głębi kraju mieszkał w leśnej cha-tynce ubogi człowiek i jego żona. Mieli dwanaścioro dzieci — same dziewczynki. Jakże taki ubogi człowiek mógł zdobyć dosyć strawy, by wyżywić tyle córeczek? Dziewczynka przecież nie potrafi polować. Dziewczynka nie potrafi pomóc ojcu przy ścinaniu tekowych drzew w dżungli. W chatynce zawsze brakło ryżu. Brakło go dla całej rodziny. — Żono — powiedział drwal. — Starzeję się i niedługo nie będę już mógł zapracować na jedzenie dla dwunastu zgłodniałych córek. Dziewczęta są młode i silne. Niech odejdą z domu i same sobie radzą... Żona drwala zalała się łzami. Kochała przecież czule swoje córki. Ale przyznała mężowi rację. Może ktoś zaopiekuje się dziewczętami. Przygotowała im więc na drogę koszyk z jedzeniem — wyglądał na wypełniony ryżem po brzegi. Tak myślały dziewczęta, gdy pomagały ojcu zanieść go w dżunglę. Powiedziano im, że ojciec zabiera je z sobą na polowanie na króliki — może coś złowią na wieczorny posiłek. Drwal zaprowadził córki bardzo głęboko w las. Szli to w jedną, to w drugą stronę, klucząc na lewo i na prawo, aż wreszcie dziewczęta nie mogły rozpoznać, gdzie się znajdują. — Ugotujcie sobie ten ryż nad ogniskiem — polecił im ojciec. — A ja pójdę rozejrzeć się za królikami. Upoluję kilka, zawołam was; pomożecie mi zanieść je do domu. 120 1B Drwal wcale już nie wrócił do córek. I wkrótce siostry domyśliły się, że zostawiono je w gęstej dżungli, żeby sobie same radziły. A otworzywszy kosz, zobaczyły tylko cienką warstewkę ryżu na wierzchu. Pod spodem, niestety, znajdował się szary popiół wyrzucony z paleniska. — Aj! Aj! — krzyczały i płakały dziewczyny. — Ojciec wyprowadził nas w dżunglę na niechybną zgubę! I tuliły się mocno do siebie. Gdy noc zapadła, dziewczęta, cała dwunastka, zasnęły skulone na ścieżce. Widziały je tam dzikie zwierzęta z dżungli, ale żadne nie zrobiło im krzywdy. Nawet tygrys-drapieżca tylko powąchał ich włosy i oddechem musnął im twarze. Następnego dnia, gdy słońce wpłynęło na niebo, dziewczęta wstały z twardego łoża na ziemi. Wykąpały się w strumieniu, a potem zaczęły szukać dzikich owoców i jagód. Właśnie przepatrywały bacznie trawę pod krzakami, kiedy zauważyły staruszkę, która podszedłszy obdarzyła je przyjaznym uśmiechem. — Co robicie tak daleko od domu, moje miłe dziewuszki? — zapytała łagodnie. — Aj! Aj! — dziewczęta znowu zapłakały opowiadając o swoim smutnym losie, jak to ojciec zostawił je w głębi dżungli, żeby same starały się o pożywienie. O, jakiż straszny głód im dokuczał! — Mam pełen garnek ryżu u siebie nad ogniem — powiedziała staruszka. — Chodźcie ze mną. Zamieszkacie pod moją słomianą strzechą. Rada będę z waszego towarzystwa. Kiwnęła palcem i powiodła je ścieżką w dżungli. Siostry wiedziały, że należy strzec się nieznajomych. Ale uznały, że kobieta jest miła, no i ogromnie im głód dokuczał. A więc ochoczo szły za swoją przewodniczką aż do małej polanki w środku puszczy. 121 Szeroka strzecha wznosiła się tu na czterech słupach — miejsca było dosyć i dla kobiety, i dla wszystkich dwunastu sióstr. A nad ogniem bulgotał ryż w garnku. — Muszę wrócić do lasu — powiedziała staruszka, gdy skończyły posiłek. — Odpoczywajcie sobie tutaj, dopóki nie wrócę. Możecie popływać w rzece, możecie zbierać owoce manga w moim ogrodzie, ale zabraniam wam wchodzić na tę tutaj malutką ścieżynkę. I wskazując na wąski szlak znikający w gąszczu, pogroziła im surowo palcem, aby raz na zawsze zapamiętały sobie ten zakaz. Natychmiast po jej odejściu siostry popatrzyły po sobie i w oczach każdej odmalował się przestrach. — Co tam może być na tej ścieżynce, czego nie wolno nam zobaczyć? Takie pytanie zadawały sobie wzajemnie. — Musimy to sprawdzić, siostrzyczki. Ja pójdę pierwsza — powiedziała wreszcie najstarsza z dwunastki. Bez najmniejszego szmeru brunatne, bose stopy pobiegły po zakazanej ścieżce. — Aj! Aj! — zawołała pierwsza dziewczyna, gdy ścieżka doprowadziła ją do polanki wśród drzew. — Aj! Aj! — zawtórowały jej inne. — Są tu kości ludzi, ludzi, którzy kiedyś musieli być żywi, tak jak my! Oczami rozszerzonymi ze zgrozy wpatrywały się w stos kości. — I nas to samo czeka, jeśli od razu nie uciekniemy! Siostry nieraz słyszały opowieści o ludożercach, którzy zwabiali ludzi do swoich siedzib. — Ta staruszka to wiedźma! — zawołała najstarsza z dziewcząt. — Uciekajmy co żywo! Siostry uciekały co sił w nogach, aby dalej od chatki wiedźmy. — Ktoś nas goni! -— zawołała nagle dziewczyna biegnąca na sa- 122 i mym końcu. — To pewnie wiedźma. Ach, co my poczniemy, nie-szczęśliwe! Ledwie wymówiła te słowa, siostry ujrzały olbrzymią bawolicę —¦ szła do wodopoju tuż obok ścieżki. — Pomóż nam, bawolico, pomóż nam! — zaczęły ją prosić. — Ukryj nas przed wiedźmą, która pożera ludzi! W tych odległych czasach zdarzały się przedziwne rzeczy. Ale nic osobliwszego nie mogło się nikomu przytrafić, jak to, co nastąpiło na brzegu puszczańskiej rzeki. Bawolica mianowicie otworzyła pysk i rozciągała go coraz szerzej i szerzej, tak że dwanaście sióstr mogło wskoczyć jedna po drugiej do olbrzymiej gardzieli. Jakoś udało im się ukryć w żołądku zwierzęcia. Nie pytajcie mnie, proszę, jak taka rzecz była możliwa. Ja sama nie mam pojęcia. Wiem tylko, że takie właśnie zdarzenie przekazała nam stara opowieść. Gdy wiedźma spotkała bawolicę, z dwunastu sióstr nie pozostało ani śladu. — Czy nie widziałaś czasem moich dwunastu córek, bawolico? W którą stronę pobiegły? — zapytała wiedźma. — Nie ma tu twoich córek — odparła bawolica; mówiła szczerą prawdę, bo przecież dziewczęta nie były córkami staruchy. Jędza wpadła wtedy w okropną złość. — Na pewno tutaj były! Przecież szłam po ich śladach. Powiedz mi, dokąd poszły, bo jak nie, to cię zabiję. Wiedźmy bywają straszne w gniewie. — Owszem, istotnie tutaj były — odparła spokojnie bawolica. — Ale odeszły. Biegły szybko jak na skrzydłach wiatru. Jeśli chcesz je dogonić, musisz udać się również biegiem w tamtą stronę. Bawolica potrząsnęła rogami, żeby wskazać kierunek. A wiedźma pomknęła dalej. 123 -— A teraz wychodźcie, i to żwawo, bo ta starucha gotowa zawrócić! — zawołała bawolica do dziewcząt. Otworzyła pysk bardzo szeroko, szeroko jak wrota i cała dwunastka wyskoczyła jej z gardzieli. Dziewczęta podziękowały bawolicy za dobrą kryjówkę i pobiegły przez gęstą dżunglę w przeciwnym kierunku niż wiedźma. — Słyszę czyjeś szybkie kroki — ostrzegła siostra biegnąca na końcu szeregu. — Wiedźma znowu trafiła na nasz ślad. Nadchodzi. Ale w tejże chwili z trzaskiem łamanych gałęzi wyszła z dżungli olbrzymia samica słonia. Była naprawdę olbrzymia, większa, niż słonice bywają obecnie. — Ukryj nas, dobra słonico, królowo dżungli! — zgodnym chórem zawołały siostry. — Wiedźma już nadchodzi! Pożre nas wszystkie dwanaście. — Żywo, żywo, córeczki! Skaczcie mi do pyska! Olbrzymka przyklękła i zaczęła unosić w górę długą trąbę, coraz wyżej i wyżej. Coraz szerzej otwierała pysk i rozciągała miękką, uśmiechniętą, dolną wargę. — Śpieszcie się, bo słyszę kroki wiedźmy. Już nadchodzi! Dziewczęta, niestety, ruszały się zbyt wolno. Najmłodsza z opóźnieniem weszła w otwarty pysk słonia i kiedy wiedźma nadbiegła, wystawał z niego rąbek jej szarej sukienki. — Oddaj mi moje dwanaście córek, słonico! — zażądała wiedźma. — Nie ma tutaj twoich córek. Słonica wiedziała, że dziewczęta nie są córkami ludożerczyni. Ale gdy gniewnie wymówiła te słowa, niebacznie uniosła w górę trąbę. — A co to za rąbek szarej sukienki zwisa ci z pyska, słonico? Wiedźma pokazała palcem na szarą tkaninę, która ciągle była widoczna. Najmłodszej dziewczynie zabrakło sprytu, żeby ukryć się głębiej w gardzieli słonia. 124 — To przecież moja warga, niewiasto! Słonica tupnęła gniewnie nogą i olbrzymia jak wieża stała groźnie nad staruchą, która miotała się w złości na myśl o utracie łupu. Wiedźma zgrzytała wściekle i także tupała nogami. Znała potężne czary, za mało jednak potężne, aby mogły naprawdę zaszkodzić słoniowi, temu największemu ze wszystkich zwierząt. — Ha, powiadasz, że ten rąbek szarej sukienki to twoja warga? — zaskrzeczała. — A więc niechaj na zawsze zostanie twoją wargą. Rzucam zaklęcie na twoją wargę, słonico! Od dziś po wiek wieków warga będzie ci zwisała tak jak ten rąbek szarej sukienki. Wiedźma musiała odejść bez dwunastu sióstr, które ocaliła słonica. Nie wiem, co się później z nimi stało, ale, jak wieść niesie, uniknęły niebezpieczeństwa, a w dalszej wędrówce spotkały osoby życzliwsze niż stara wiedźma... Gdy następnym razem zobaczycie słonia, obejrzyjcie dokładnie jego dolną wargę. I wtedy przekonacie się sami, czy zaklęcie wiedźmy skutecznie podziałało. CZARY OGNIA I KURKA BŁOTNA W dawnych czasach ludzie nie znali tajemnicy rozniecania ognia. Tak przynajmniej twierdzono na wyspach Oceanu Spokojnego po drugiej stronie świata. Mieszkańcy tych wysp znali oczywiście samo zjawisko ognia. Widywali Wielki Ogień, który buchał z wulkanów. Nikt nie pamiętał dni, kiedy na wyspach Oceanu Spokojnego nie było tych ognistych stożków. Wyspiarze umieli użytkować żar lawy rozpalonej do czerwoności, sunącej niekiedy po zboczach wulkanicznych gór. Nadawała się do gotowania ryb i patatów — zyskiwały one na smaku po ugotowaniu. 126 Wszystko to wiedzieli, nie znali jednak sekretnego czaru rozpalania ogniska. I dopiero wyjawiła im go maleńka kurka błotna. Skoro wyspiarze nie umieli rozniecać ogniska, zwykle musieli jeść ryby na surowo. Nie znali sposobu, aby uwarzyć korzenie taro czy upiec pataty. Ale od czasu do czasu ktoś natrafiał na malutkie, niezupełnie wygaszone ognisko. — Widziałem miejsce, gdzie niedawno musiał płonąć ogieniek — powiadał wtedy wyspiarz swoim znajomym. — W popiele zostało jeszcze trochę ciepłych patatów. — Czemu zatem nie przyniosłeś ogniska do domu? — pytano go. Każdy przecież gorąco pragnął odkryć tajemnicę tego pożytecznego sposobu gotowania strawy. — W popiele nie została ani jedna czerwona iskierka — brzmiała zwykle odpowiedź. — Czerwony ogień wygasł. Zwęglone drewienka nadal trzymały ciepło, ale nie chciały rozpalić się na nowo. Nikt nie mógł wykryć, kto rozpala te małe ogniska. I w końcu naczelnik wyspy zwołał wszystkich mieszkańców na naradę. — Musimy zdobyć tajemnicę czarów, którymi rozpala się ogień — powiedział. — Przeznaczam hojną nagrodę dla zucha, który sekret odkryje. Wszyscy młodzieńcy na wyspie oświadczyli, że spróbują. Z największym jednak zapałem przystąpił do tego zadania chłopiec imieniem Kokoa. — Odkryję czar rozniecania ognia — powiedział Kokoa swojej babci następnego dnia. Łatwo odgadnąć z tych słów, że nie brakło mu odwagi. Miał on również, jak się okazało, więcej wytrwałości od swoich trzech starszych braci, których szybko znużyło poszukiwanie ognia i wrócili do połowu ryb w morzu. 127 Babcia Kokoa była bardzo sędziwa. Była również bardzo mądra. Znała nawet sekretne sprawy nie znane innym ludziom. Mówiono niekiedy, że była czarownicą. Ona to dała wnukowi pomocną wskazówkę, gdy wybrał się na poszukiwanie ogniska. — Musisz baczyć na kurki błotne, Kokoa — powiedziała. — Bo jedynie one znają sekret rozniecania ognia. Kokoa wiedział, że kurki błotne mieszkają na moczarach pokrywających niektóre części wyspy. Kiedyś nawet pochwycił tego ptaka i obejrzał z bliska jego krótkie skrzydełka i krótki ogon. Przypatrzył się też jego długim pazurkom, dzięki którym mógł z łatwością biegać po bagnie. Kokoa wiedział, że rozpozna kurkę błotną pośród innych ptaków. — Tak, tajemnicę ogniska znają jedynie kurki błotne — powtórzyła babcia. — Kurki gotują ryby, które łowią w stawie naczelnika wioski. Gotują również pataty, które kradną na naszych zagonach. Widziałam na własne oczy, jak to robią. Ukryj się koło stawu naczelnika, Kokoa. Ale uważaj, żeby cię kurki nie spostrzegły. Jeśli cię nie zauważą, może zdołasz podpatrzyć, jak rozpalają ognisko. Trzej bracia Kokoa poszli z nim aż do stawu naczelnika. Potem jednak odeszli i popłynęli łodzią na morze. Kokoa patrzał na płytki staw wśród bagnistych brzegów. Widział też stamtąd poletko naczelnika, obsadzone patatami, i jego plantację korzeni taro. W stawie uwijało się mnóstwo ryb. Na pewno spotka tutaj kurki błotne. Chłopiec skrył się w wysokich trzcinach otaczających staw. Przykucnął tak nisko, że głowa nie wystawała mu ponad falujące wierzchołki sitowia. I czekał cierpliwie, aż kurki przyjdą na połów ryb, a potem rozniecą ogień. Wkrótce usłyszał tupot ptasich nóg po trawie i skrzekot kurek zbliżających się nad brzeg stawu naczelnika. 128 ar! -VI 1 — Niektóre kopią pataty — powiedział do siebie Kokoa — a inne łowią ryby w stawie. Jeszcze inne zbierają patyki na ognisko. Chłopiec wstrzymał oddech. Może naprawdę podpatrzy, w jaki sposób rozpalają ogień? Tymczasem jeden z ptaków, zapewne najstarszy i najmądrzejszy, zawołał do innych: — Poczekajcie! — ostrzegł je. — Przed chwilą było tu czterech chłopaków. — Trzeba uważać, czy się gdzieś jeszcze nie kręcą. I stary ptak pofrunął na wierzchołek wysokiej palmy kokosowej. Rozejrzał się po morzu i spostrzegł małą łódź, a w niej trzech braci Kokoa. — Jeden! Drugi! Trzeci! — liczył ptak. — Przedtem chłopców było przecież czterech! Gdzie się podział czwarty? Kto wie, czy nas nie szpieguje! Nie rozpalajcie ogniska! Kurki błotne porzuciły suche patyki już uzbierane. Upuściły ryby i pataty. I odfrunęły biadoląc cienkimi, świergotliwymi głosami. — Kurki błotne są za mądre, babciu — powiedział Kokoa tego wieczoru po powrocie do domu. — Skądsiś wiedziały, że je śledzę. — Tak, Kokoa, kurki błotne to mądre ptaki. Gdyby nie były takie mądre, nie znałyby czaru rozpalania ognia — powiedziała staruszka kiwając głową. — Ale je w końcu przechytrzymy. Jutro zwiń tobołek z gałganów, ułóż go tak, aby przypominał postać chłopca, i wsadź do łodzi, gdy bracia wypłyną na morze. Kurki pomyślą, że to ty. Następnego dnia chłopcy usadowili kukłę w środku małej łódki i położyli koło niej wiosło. Nawet mądry, stary ptak nie pozna z daleka, że kukła to nie żywy chłopiec. Zdarzenia potoczyły się tak samo jak poprzedniego dnia. Kokoa siedział ukryty w trzcinach koło stawu naczelnika. Kurki błotne przybiegły szybko z moczarów. Niektóre łowiły ryby, inne kopały pataty, a jeszcze inne zbierały patyki na ognisko. 9 — Księżniczka 129 Kokoa wśród trzcin nie widział dokładnie samej czynności rozpalania ognia, bo nie śmiał wyżej podnieść głowy. — Kurki używają suchych patyków do rozpalania ogniska — powiedział chłopiec tego wieczoru. — Widziałem dym i czerwony ogień. Czułem też woń pieczonych ryb i patatów. Ale odchodząc zgasiły ognisko. Niestety, babciu, nie wykryłem sekretu ognia. — Będziesz musiał złapać jedną z kurek. I wtedy zmusisz ją do zdradzenia sekretu — odparła babcia. — Wyczekaj, aż zajmą się gotowaniem. Będą obracały dziobami pataty, sprawdzając, czy upiekły się równo ze wszystkich stron, i mogą cię nie zauważyć. Musisz jednak działać szybko. Następnego dnia Kokoa posłuchał rad babci. Zaskoczył krzątające się ptaki i korzystając z zamieszania, złapał jedną kurkę za nogę. — Kwak, kwak! — skrzeczała mała kurka prosząc swoje siostry o ratunek. Wszystkie umknęły jednak w trzciny. Chłopiec usłyszał tylko ich wołanie: — Milcz! Nic nie mów! Nie pokazuj mu, jak się roznieca ogień. Jeśli zdradzisz sekret — zginiesz. — Musisz mi pokazać! — krzyknął Kokoa. — Rozpalisz ognisko, bo jeśli nie, zginiesz, jeszcze zanim wrócą twoje towarzyszki. — Ja nie znam sekretu. To inne kurki rozpalały czerwony ogień. Oj, puść mnie, puść! Mała kurka błotna rzewnie płakała. — Kłamiesz! Towarzyszki przykazywały ci, abyś milczała. A więc musisz także znać czary ognia! — Powiem, powiem, tylko nie ściskaj mnie tak mocno — szepnęła wreszcie biedna kurka. — Musisz mieć dwa suche drewienka. Jedno drewienko powinno być z miękkiego drzewa hau, a drugie, większe, z łodygi taro. Potrzyj jednym o drugie, a pokaże się czerwony ogień. 130 \ Iwtó. i f Kokoa mocno trzymał kurkę między kolanami. Złapał sporą łodygę taro, znalazł też drzazgę miękkiego drewna w popiołach ogniska i zaczął trzeć je o siebie. Ogień wcale się nie pokazał. Wystąpiło jedynie głębokie wyżłobienie w łodydze i na ziemię popłynął sok taro. — Znowu skłamałaś! — wrzasnął Kokoa do kurki. — Zdradź mi prawdziwy czar, bo jeśli nie... — To ma być łodyga banana. Potrzyj łodygę banana drewienkiem... Kurka mówiła ledwie dosłyszalnym szeptem. Kokoa oderwał zielone liście bananowe z olbrzymiego drzewa i potarł po pniu drewienkiem. Ognia ani śladu! Mała kurka błotna dokładała wszelkich starań, aby nie wyjawić czaru rozniecania ognia. Chłopiec wpadł teraz w wielką złość. — Gadaj zaraz, jaki jest prawdziwy czar! — krzyknął. Trząsł kurką tak mocno, że biedny ptak poczuł się jakby w samym środku nagłego tajfunu. I szepnęła nieomal w ostatnim tchnieniu: — Trzeba potrzeć drzazgę z drzewa ohia o drzazgę z drzewa hau. Drewno hau jest miękkie, a drewno ohia twarde, niezmiernie twarde. Żadne inne drzewo w lasach na wyspie nie ma tak twardego drewna. Kokoa schwycił patyk z drzewa ohia, które ptaki zostawiły na ziemi, i potarł nim mocno o miękkie drewno hau. Pokazał się maleńki dymek, a potem czerwony płomyk. — Dmuchaj nań, chłopcze, dmuchaj! — szepnął ptak. Dmuchanie podsycało płomyczek. — Nareszcie znam czary ognia! — zawołał głośno chłopiec. — Ja, Kokoa, odkryłem czary ognia dla mojego ludu! Ponownie rozpalił na próbę ognisko. I jeszcze jeden raz. Włożył nawet pataty w gorący popiół. Po raz pierwszy w życiu skosztował pożywienia ugotowanego na rozpalonym przez siebie ogniu. 131 S i Chłopak, któremu tak się powiodło, mógł być zadowolony. Bo przecież dopiął swego tam, gdzie inni ponieśli porażkę. Kokoa z radości zaczął wywijać patykiem, którym poprzednio grzebał w ogniu, i niechcący uderzył nim po głowie kurkę błotną. Ptak nie odbiegł jeszcze do swojego stada w strachu, że czeka go teraz kara za zdradzenie sekretu czarów ognia. Czerwona plama na łebkach kurek błotnych pochodzi z tego właśnie uderzenia rozpalonym kijem — tak przynajmniej mówiono w dawnych czasach. Baśń ta również wyjaśnia, jak powstały głębokie wyżłobienia wzdłuż łodyg taro i pni drzew bananowych. r ii r O PTAKU-OSKARŻYCIELU W dawnych czasach, kiedy świat był jeszcze nowy i młody, nie tylko papuga i ptak myna potrafiły mówić tak samo jak ludzie. Ze wszystkich gadających ptaków, jednakże, najlepiej naśladował ludzką mowę ptak sao z dżungli Syjamu. Gadające ptaki miały ongiś więcej rozumu niż obecnie. W każdym razie nie powtarzały jedynie jak echo usłyszanych słów — myślały samodzielnie i mogły wyrazić swoje myśli równie jasno i zrozumiale, jak wy czy ja. Tak przynajmniej twierdziły osoby, które pierwsze opowiadały tę bajkę. A wy dowiecie się z niej, dlaczego teraz jest inaczej. 133 Pewien wieśniak w Syjamie, imieniem Balat, schwycił raz ptaka sao. Ptak siedział na drzewie na skraju pola ryżowego i Balat bez trudu złapał go w siatkę umocowaną na długiej tyczce. Bajka nie podaje ani wielkości ptaka sao, ani koloru jego upierzenia. Wiadomo tylko, że Balat szybko ptaka oswoił. Sao siadał mu na ramieniu, a wieśniak rozmawiał z nim tak, jak gdyby był jednym z jego dzieci. Ptak miał nadzwyczaj bystre oczy. Z grzędy nad drzwiami chaty Balata doskonale widział wszystko, co się działo naokoło. Dzieci i służba wieśniaka musieli mieć się na baczności i spełniać swoje obowiązki jak należy. Wiedzieli, że ptak doniesie swemu panu o każdym uchybieniu. Przez pewien czas gadający ptak bawił Balata, który chętnie wysłuchiwał co wieczór jego plotek i chlubił się mądrością i sprytem swego sao. Aż zdarzyło się kiedyś, że ptak naskarżył na własnego pana w związku z jego złym czynem. A to już wcale nie poszło w smak wieśniakowi. Pewnego dnia najbliższy sąsiad Balata, poczciwy człowiek imieniem Chai, pojechał na targ do pobliskiego miasteczka. W czasie jego nieobecności Balat ukradł mu młodego bawołu. Ptak sao oczywiście zobaczył, że wieśniak przeprowadza zwierzę na swoje podwórko, a potem, bystrymi oczkami podobnymi do paciorków, przyglądał się, jak jego pan je zabija. — O! O! — zawołał sao do innych ptaków na sąsiednich drzewach. — Mój pan zabił bawołu, który jest własnością sąsiada Chai. Zjadł trochę mięsa, a resztę dobrze schował w spichlerzu, między workami z ryżem. Świergocząc i szczebiocząc inne ptaki również oglądały te niegodziwe poczynania. 134 — Aj! Aj! — zaczął lamentować Chai po powrocie do domu, nie widząc swego bawołu. — Kto teraz pociągnie pług w polu? Kto mi pomoże orać ziemię na polach ryżowych? Bawół był jego najlepszym pomocnikiem. Nic też dziwnego, że Chai tak rozpaczał i że chodził wszędzie, szukając bydlęcia. — Czy nie widziałeś mego bawołu, sąsiedzie? — zapytał Balata. Niegodziwy człowiek, naturalnie, zaprzeczył. — Jakże mogłem widzieć twego bawołu, sąsiedzie Chai, kiedy od rana byłem poza domem, plewiąc swoje pole ryżowe. Balatowi bez trudu przyszło to kłamstwo. Chai już odchodził, żeby w dalszym ciągu prowadzić poszukiwania, kiedy na grzędzie przy drzwiach chaty Balata rozległ się trzepot skrzydeł, a potem głośne, wyraźne słowa wielce podnieconego ptaka sao: — O! O! Balat kłamie. Nie plewił od rana swego pola ryżowego. Zabił młodego bawołu sąsiada Chai, zjadł trochę mięsa, a resztę schował w spichlerzu. Zanim rozzłoszczony właściciel ptaka zdołał powstrzymać sąsiada, Chai już otworzył drzwi od spichlerza. I rzeczywiście, między workami ryżu znalazł mięso ze swego bawołu, ukryte tu przez Balata. — To nie ja! — wrzasnął Balat zamierzając się na ptaka-oskarży-ciela. — To ktoś obcy musiał schować mięso w spichlerzu, kiedy pracowałem w polu. Ten ptak kłamie. Zamierzył się na niego powtórnie, ale sao umknął w porę na drugi koniec grzędy i znowu przemówił: — To zrobił Balat. Sam widziałem. Zabił bawołu. Zjadł trochę mięsa, a resztę ukrył w spichlerzu. Słowa ptaka zabrzmiały wyraźnie i głośno. — Pójdę z tą sprawą do sędziego! — zawołał Chai. I pobiegł odszukać naczelnika wsi, który rozstrzygał tego rodzaju spory między sąsiadami. 135 Balat byłby ż rozkoszą skręcił szyję ptakowi, ale zląkł się. „Ptak jest świadkiem — pomyślał. — Jeśli nie dostarczę go do sądu, ludzie zaraz powiedzą, że gadał prawdę. Byłby to dowód, że ze strachu nie chcę mu pozwolić mówić. Muszę znaleźć jakiś wybieg. Muszę coś wymyślić, aby uwierzono mi, że ptak kłamał". Rozprawę sądową wyznaczono na następny ranek. A poprzedzającej nocy w domu niegodziwego wieśniaka zaczęły się dziać osobliwe rzeczy. Zanim jeszcze księżyc otworzył swoje oko na nocnym niebie, Balat zabrał ptaka sao z jego grzędy. Wsadził go w pusty, ogromny dzban do wody, który szczelnie obwiązał czarną, jedwabną szmatą. Powietrze przenikało przez szmatę na tyle, aby ptak się nie udusił; nie mógł jednakże stamtąd uciec. Noc była widna. Księżyc jasno świecił, ale biedny sao nie dostrzegał ani jednego promyczka wewnątrz zaciemnionego i szczelnie zakrytego dzbana. , Ptak przycupnięty na dnie glinianego naczynia usłyszał nagle postukiwanie o pokrywę — tak jakby deszcz padał. To Balat skrapiał wodą czarną tkaninę. Następnie krople zaczęły przenikać coraz częściej do wnętrza i wreszcie polały się strumieniem. Jednocześnie Balat walił kijem o boki pustego dzbana. Cóż to był za hałas! Zupełnie jak grzmot. I biedny ptak sao sądził, że to naprawdę grzmoty. „Jakie to dziwne, że o tej porze roku wybuchła burza — pomyślał ptak. — Ale przecież wyraźnie słyszę kapanie deszczowych kropli i odgłosy grzmotów". Bardzo niemiłą noc spędził sao uwięziony w dzbanie. Wreszcie nadszedł ranek i zaświeciło słońce. Nadeszła pora rozprawy sądowej. Balat zabrał ptaka z dzbana i zaniósł go do sądu. Sąsiad Chai już tam był i zaczęło się przesłuchanie. 136 — Mój sąsiad Balat zabił mi bawołu, sędzio! — zaczął zeznawać Chai. — Nie przyznaje się wprawdzie, za to jego własny, oswojony ptak sao był świadkiem tego, co zrobił. Ptak powiedział, że Balat zjadł część mięsa od razu, a resztę schował do spichlerza między worki ryżu. I tam — o, mądry sędzio! — rzeczywiście znalazłem bawole mięso. Siedząc na ramieniu swego pana, sao znowu go oskarżył: — Balat zabił bawołu. Zjadł część mięsa. Resztę schował w spichlerzu. Sędziego i wszystkich ludzi obecnych w sądzie ogarnęło wielkie zdumienie. Co za przemądry ptak! Niewątpliwie sprawa musiała wyglądać tak, jak mówił. — Trzeba Balata wtrącić do więzienia! Zapłaci za mięso bawołu sąsiadowi Chai i... Sędziemu jednakże przerwał okrzyk Balata. — Jakże! — zawołał. — Wtrącicie mnie do więzienia przez pta-ka-kłamcę? Ptak sam nie wie, co gada. Powinniście go poddać próbie. Zadajcie mu pytanie, na które odpowiedź jest nam wszystkim znana. Zapytajcie na przykład tego kłamczucha, jaką pogodę mieliśmy w wiosce ubiegłej nocy. Sędziego zastanowiło to żądanie. — Każdemu, kto do mnie przychodzi, będzie wymierzona sprawiedliwość — powiedział. — Zadamy ptakowi pytanie, tak jak proponuje Balat. Powiedz nam, ptaku sao, jaką pogodę mieliśmy w wiosce ubiegłej nocy? Widzicie teraz, jaki to brzydki podstęp uknuł niegodziwy wieśniak! Ptak pamiętał ciemności we wnętrzu dzbana i kapanie wody po szczelnej pokrywie. Pamiętał również odgłosy podobne do grzmotów. — Noc była ciemna i burzliwa, panie sędzio! — zaczął sao. — Padał deszcz, waliły pioruny. Dziwna noc o tej porze joku. Ale tak było istotnie. 137 — Ptak kłamie! — zawołał ktoś z tłumu. — Ostatniej nocy księżyc świecił jasno i nie spadła ani jedna kropla deszczu. Co za kłamca! Balat był zachwycony powodzeniem swego podstępu. — O, mądry sędzio! — zawołał. — Widzisz teraz, że to ja miałem rację. Sao ma zły wzrok i nie mógł dostrzec, kto zabił bawołu. Nie ma żadnego dowodu, że to ja jestem winny. Biedny Chai! Nie miał wątpliwości, że ptak powiedział prawdę, nie przychodziło mu jednak na myśl nic takiego, co by mogło przekonać sąd. Balata nie wtrącono do więzienia. W drodze do domu dokładał wszelkich starań, żeby ukręcić łeb ptakowi sao. — Nauczę cię donosić na swego pana, ty niewdzięczne ptaszysko! — wołał. — Ja mówiłem prawdę. Ptak nie mógł się połapać, co to wszystko znaczy. Jedno wiedział na pewno: nie opłacało się mówić ludziom prawdy. Ludzi ptaki nie przechytrzą. — Koniec twój bliski, sao. Nigdy już nie zasiądziesz na grzędzie przy drzwiach mojej chaty i nie będziesz mnie szpiegować. Mówiąc to wieśniak zabrał się na ostro do ptaka. Ale sao umknął i z trzepotem skrzydeł odfrunął. Zniknął w dżungli i Balat nigdy już go nie oglądał. Gdy ptak poczuł się zupełnie bezpieczny w głębi lasu, zwołał inne ptaki i powiedział: — Posłuchajcie, przyjaciele, co wam powiem — zaczął. — Posłuchajcie, co mi się przydarzyło, gdy żyjąc wśród ludzi, powiedziałem prawdę. Jednocześnie spostrzegł dwa nieznajome, jaskrawo upierzone ptaki, przybyszy z sąsiedniego kraju. — Co to za ptaki? — zapytał. 138 Ku jego zdumieniu ptaki odpowiedziały mu ludzką mową. A mówiły równie wyraźnie, jak on sam. — Ja jestem papuga — powiedział jeden z nich o piórach barwnych jak zorza. — A ja jestem myna! — zawołał drugi. Miał czarny lśniący łebek nakrapiany złotem. — Obie, papuga i ja, potrafimy gadać po ludzku. — A więc uważajcie, nieznajomi przybysze — ostrzegł ich sao. — Uważajcie, co mówicie, bo, tak jak ja, możecie narazić się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Na własne oczy widziałem, jak mój pan zarzynał tego bawołu i powtórzyłem jedynie to, co zobaczyłem. Ludzie są jednak chytrzejsi niż ptaki. Mój pan wystrychnął mnie na dudka. Tak mnie nabrał, że w sądzie zeznałem o burzy w ciągu zupełnie spokojnej nocy. Bo lał wodę na pokrywę dzbana, gdzie mnie zamknął, i sądziłem, że pada, a hałas, jaki wyczyniał, wziąłem za grzmoty. Skąd mogłem to wiedzieć? Zeznając, co słyszałem, omal nie straciłem życia. Ostrzegam więc was, ciebie, papugo, i ciebie, myno! Może pewnego dnia ludzie was schwytają i zabiorą do swoich siedzib. To ładnie z ich strony dawać ptakom schronienie i pokarm. Uważajcie jednak na to, co mówicie w ich obecności. Mówcie tylko słowa, jakich wasi panowie sami was nauczą. Nigdy nie wypowiadajcie myśli, które nie pochodzą od nich, bo zawsze będziecie narażone na niebezpieczeństwo. I oto dlatego — jak twierdzą starzy bajarze — papuga, myna i inne gadające ptaki nigdy nie wypowiadają własnych myśli. Dowiedziały się bowiem od ptaka sao, że bezpiecznie być jedynie echem mowy swoich panów. NIEBIAŃSCY OBLUBIEŃCY Świat nie zawsze wyglądał tak, jak obecnie. Ongiś, kiedy był jeszcze młody, działy się na nim dziwy nad dziwami — tak przynajmniej ludzie mówią. Dzisiaj trudno nam nawet w takie rzeczy uwierzyć. Stare baśnie, jednakże, wszystkie są co do tego zgodne. A cóż złego może dla nas wyniknąć ze słuchania baśni, prawda? Baśń, którą wam opowiem, pochodzi z krainy Thai, dawniej znanej wszędzie jako Syjam. W tych pradawnych czasach sklepienie niebieskie zwisało niziutko nad ziemią i człowiek jednym skokiem z wierzchołka drzewa mógł znaleźć się w niebie. Dopiero później drzewa i szczyty górskie urosły i wypchnęły niebo wysoko ponad ludzkie głowy. wic jedv wska; W tyj gwiaz_ A i-wość. OV." śliwk wkrotct Na początku dzień i noc panowały na zmianę. Ale potem nadszedł czas, gdy istniał tylko dzień, a nocy wcale nie było. Zaraz dowiecie się, jak do tego doszło. Królem niebios było, oczywiście, Słońce. Raz na dzień Król Słońce przejeżdżał przez całe niebo w olśniewającym rydwanie ze złota, który ciągnęły galopem wspaniałe rumaki. Na ziemi każdy czcił Króla Słońce, bo to on czynił dzień jasnym i obdarzał ludzi i rośliny ciepłem niezbędnym do życia. Gdy nadchodziła pora spoczynku, bóg nieba umieszczał konie w stajni, a sam udawał się do swego pałacu. Nikt go już teraz nie widział. Jednocześnie z ziemi znikało światło. Na niebie zostawały jedynie mrugające i migocące gwiazdy. Sączyły delikatną poświatę, aby wskazywać drogę ludziom, którzy znaleźli się nocą poza domem. W tych czasach jasny księżyc nie wisiał jeszcze na swoim miejscu wśród gwiazd. A były to złote czasy. Na ziemi panował pokój i wzajemna życzliwość. Król Syjamu — to znaczy król całego świata — i Król Niebios kochali się jak rodzeni bracia. Kwitły kwiaty, na drzewach dojrzewały owoce, a ryż obradzał tak obficie, że każdy mógł najeść się do syta. Nikt nie wiedział, co to choroba, i ludzie żyli sobie zdrowo i szczęśliwie. Pewnego dnia ogłoszono, że Królowa Ziemi, małżonka króla, wkrótce powije dziecko. Wróżbici zaczęli czytać w gwiazdach i oto, co obwieścili ludowi: — Królewskiej parze urodzi się córeczka. Będzie prześliczna i żadna inna dziewczynka nie dorówna jej urodą. Będzie piękna jak poranek. „Vela Chów" — Piękny Poranek — określili przyszłą królewnę wróżbici. I tak ją nazwano, jeszcze zanim przyszła na świat. Wróżby nie zawiodły. Na całej ziemi nie było drugiej dziewczynki równie pięknej jak Vela Chów. I z każdym rokiem piękniała. 141 Gdy skończyła szesnaście lat, ten i ów w krainie Thai zauważył: —; Nasza Vela Chów podrosła i można by już ją wydać za mąż. Ale czyż znajdzie się na świecie młodzieniec godny naszej królewny? Wszyscy kochali śliczną dziewczynę. Gdziekolwiek stąpnęła, kwiaty rosły bujniej, a ptaki piękniej śpiewały. Pewnego dnia, gdy Vela Chów szła zieloną łąką wzdłuż strumienia, chmura barwnych motyli zawirowała ponad nią. Jeden olbrzymi, złocisty motyl musnął jej gładki policzek, a potem zatańczył w powietrzu przed jej oczami. Vela Chów wyciągnęła rękę, żeby schwytać lśniącego, złotego motyla. Ale zatrzepotał tylko mocniej skrzydełkami i umknął z zasięgu jej ramienia. Nastąpiła żwawa gonitwa. Ścigając motyla, Vela Chów biegała to tu, to tam z twarzą zwróconą ku błękitnemu niebu. Wtedy właśnie spostrzegł ją Król Słońce, który przejeżdżał w górze, i od razu się w niej zakochał. Król Słońce lubił jeździć nisko nad samą ziemią, aby spoglądać na swego przyjaciela, Króla Ziemi. Tego dnia skierował niebiańskie konie jeszcze niżej. A gdy nadeszła pora spoczynku, nie zawrócił rydwanu, bo nie chciał stracić z oczu córki Króla Ziemi. Jeździł bez ustanku po niebie i dlatego noc wcale nie zapadła. Nie ściemniło się nawet na jedną chwilę. W nieustającym blasku kwiaty rosły dwa razy szybciej i osiągały podwójne rozmiary. A ludzie musieli szukać spoczynku w jaskrawym świetle dnia. Gwiazdy przestały świecić, bo w blasku słonecznym nikt nie dostrzegał ich mrugania. — Dlaczego nasz Król Niebios nie zażywa zwykłego wieczornego odpoczynku w swoim pałacu? — pytały się wzajemnie gwiazdy. Odpowiedź przyszła niezadługo. — Vela Chów, córka Króla Ziemi, winna jest szaleństwa Słońca — donieśli gwiazdom wysłannicy z ziemi. — Dziewczyna naprawdę przy- 142 tak naj pch Nad 1 pominą piękny poranek i wszyscy ją kochają. Słońce postępuje krok w krok za królewną. Ani na chwilę nie przestaje na nią patrzeć. Tak było istotnie. Z sercem przepełnionym miłością Król Niebios spoglądał na Velę Chów, gdy goniła motyle, śpiewała z ptakami lub igrała z kryształową wodą w górskich jeziorkach. Pewnego razu jednak stracił ją z oczu, bo przed jego blaskiem umknęła do ciemnej jaskini. Król Słońce natychmiast skierował swój złoty rydwan wprost na ziemię. Przywiązał lśniące rumaki do drzewa przed wejściem, a sam wkroczył do ciemnej pieczary w pogoni za ukochaną. W jaskini przemówił do niej czułymi słowy. Tak był wspaniały w chwale swego blasku, taka jasność biła z jego twarzy, że Vela Chów przyrzekła zostać jego żoną. Tymczasem gwiazdy, które nie przestały podglądać swego króla, spostrzegły złoty rydwan i konie przed pieczarą. Pośpieszyły na ziemię i uprowadziły rydwan het, daleko, do tajemnej kryjówki. Wkrótce zauważyły z uciechą, że ciemności znowu ogarniają niebo. Teraz ich mrugające i migocące światełka zabłysną na nocnym niebie tak jak dawniej. Gdy Król Słońce wyprowadził wreszcie z jaskini swoją narzeczoną, chciał zabrać ją ze sobą do pałacu w niebie. Złoty rydwan jednak znikł. Lśniące rumaki przepadły bez śladu. Jakże teraz powróci do swego królestwa? Dłoń w dłoń Król Niebios i jego oblubienica zaczęli wstępować na najwyższe góry w nadziei, że zdołają wskoczyć do nieba z jakiegoś wyniosłego szczytu. Wszakże nadaremnie. Drzewa i wzgórza odepchnęły już przecież niebieskie sklepienie wysoko w górę. Łzy pociekły z oczu Króla Słońce i zleciały w dół jako bryłki złota, głęboko zapadając w ziemię. Nad smutkiem Króla ulitowały się góry i wskazały mu pewien niebotyczny szczyt wystrzelający ponad wszystkie inne. Wierzchołek tej 143 góry był istotnie tak wysoki, że z niego Król Słońce mógł skoczyć wprost do swego pałacu. Ale gdy to uczynił, na próżno wyciągał ramiona po ukochaną — Vela Chów, słabe dziewczątko, nie potrafiła wykonać tak wielkiego skoku. — Wrócę po ciebie w złotym rydwanie, moja jedyna! — zawołał do niej Król. — Wkrótce zabiorę cię do siebie, do nieba. Teraz Vela Chów zapłakała. I łzy jej stały się srebrem. Przeniknęły w ziemię w postaci lśniących srebrzystych żyłek. I od tej pory, ilekroć ludzie wydobywali złoto czy srebro z głębi ziemi, przypominali sobie starą opowieść o łzach Króla Słońce i jego oblubienicy. W jaki sposób Król Słońce odzyskał swój rydwan? Czy mógł nadal rządzić swoim królestwem w niebiosach? Oto, co mówi o tym prastara baśń: Król wkrótce odgadł, że to gwiazdy schowały mu rydwan i konie. Poszedł więc do nich wielce zagniewany. — Oddajcie mi mój złoty rydwan I — rozkazał. — Ziemia tonie w ciemnościach zarówno we dnie, jak w nocy. A przecież bóstwo, które stworzyło świat, wcale tego nie chciało. Na ziemi wszyscy narzekają. Kwiaty i owoce nie rosną. Ptaki przestały śpiewać, a ludzie nie mogą żyć bez mego ciepła i światła. — Dostaniesz swój rydwan — odparły gwiazdy — jeśli przyrzekniesz, że nigdy więcej nie zaświecisz w nocy. Pozwolimy ci zabrać narzeczoną do nieba, ale niech mieszka z tobą tylko przez połowę miesiąca. Bo my ją również kochamy i obrałyśmy ją królową nocy. Odtąd nie będzie już nosić imienia Piękny Poranek. Zostanie naszym Srebrnym Księżycem. Przez tę część miesiąca, kiedy twoja oblubienica zamieszka z nami jako Srebrny Księżyc, możesz na nią patrzeć z okien pałacu. Natomiast nie wolno ci będzie zbliżać się do niej. Tego żądamy my, gwiazdy. 144 L N 1 Dopiero gdy przystaniesz na ten warunek, odzyskasz swój złoty rydwan wraz z rumakami. Nie było rady — Król Słońce musiał wyrazić zgodę na układ. Od tego czasu przez połowę każdego miesiąca trzymał oblubienicę przy sobie w pałacu. Wtedy księżyc nie wypływał na niebo. Za to przez pozostałą część miesiąca jego srebrna tarcza wisiała na tle nocnego nieba widoczna dla wszystkich. Król Słońce przeważnie dotrzymywał danej obietnicy. Niekiedy jednak tak bardzo pragnął ucałować swoją miłą małżonkę, że przemierzał niebiosa, aby do niej dotrzeć. Rzucał wtedy cień na srebrne oblicze Księżyca, co niektórzy ludzie zwali zaćmieniem. — Musimy przypomnieć Królowi Niebios o układzie z gwiazdami — mówiono wtedy na ziemi. I uderzano w gongi, walono w bębny, puszczano race i hałasowano na wszelkie sposoby, aby harmider dotarł aż do uszu Króla. I zawsze docierał. Król Słońce przypominał sobie o układzie z gwiazdami i cień opuszczał tarczę Księżyca. Księżycowa twarz jaśniała znowu wśród mrugających gwiazdek. Czy uwierzyliście w dziwy nad dziwami, o jakich prawi stara baśń z krainy Thai? Kto wie, może to zdarzenie wyglądało nieco inaczej, niż ludzie zwykli opowiadać w tych odległych czasach. A jednak, jeśli udacie się kiedyś w podróż do Syjamu, spotkacie na pewno jakąś sędziwą osobę, która wskaże wam drogę do pieczary w zboczu górskim, gdzie Vela Chów poznała swego oblubieńca, Króla Słońce. 10 — Księżniczka SPIS TREŚCI Księżniczka z kamforowego drzewa (Malaje) Miska do kąpieli słonia (Birma) . Wdzięczne zwierzęta (Birma) O szachu, który utkał kobierzec (Persja) . Rzekomy czarodziej (Arabia) O tym, jak pies wybrał sobie pana (India) Małżonka dla Boga Mórz (Cejlon) . Pechowe papucie Alego Abu (Irak) . O trzech niemądrych młodzieńcach (Irak) Ile kosztuje cień? (Kambodża) . O rybach ze zgiętym nosem (Kambodża) . Ptak i bawół (Filipiny)..... Czarodziejski owoc mango (Wietnam) Niewdzięczny tygrys (Wietnam) O błękitnym kocie (Indonezja) Dwanaście sióstr (Laos) .... Czary ognia i kurka błotna (Wyspy Pacyfiku) O ptaku-oskarżycielu (Syjam) Niebiańscy oblubieńcy (Syjam) . 5 13 21 30 38 47 53 62 70 78 84 92 99 107 113 119 126 133 140 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1966. Wydanie I: Naktad 30 000+277 egz. Ark. wyd. 7,8. Ark. druk. 9,25+8 wkładek. Papier druk. mat. kl. III, 80 g, 82X104/24. Oddano do składania 22 grudnia 65r. Podpisano do druku i druk ukończono w październiku 1966r. Zakłady Graficzne w Toruniu. Zam. 28 — F-13 f