13391
Szczegóły |
Tytuł |
13391 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13391 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13391 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13391 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CHŁOPAK NA NIEPOGODĘ
Maria Józefacka
na niepogodę
POWIEŚĆ O MŁODZIEŻY
WYDAWNICTWO LUBELSKIE
Projekt okładki i karty tytułowej ZOFIA KOPEL-SZULC
Redaktor HALINA SZAL
Redaktor techniczny TOMASZ BIELSKI
ISBN 83-222-0623-2
' << "l>vni'ln by Wydawnictwo Lubelskie I Nblin 1989
ROZDZIAŁ I
Dziki tłum wystartował do zatłoczonego pociągu, który właśnie wjeżdżał na peron. Wokół wejść do wagonów zaczęła się młocka jak na gumnie. Normalnych pasażerów spychano bez ceregieli, przezorniejsi cofali się sami, chroniąc się w ten sposób przed stratowaniem.
Obrzeżem tej dżungli biegła dziewczyna. Rafał wyjrzał przez okno z zainteresowaniem. Bajecznie zgrabne nogi przyciągały wzrok niczym błysk słońca w chmurach. Prześliczne kolana przywodziły na myśl jabłonie, w koronach których dojrzewają owoce równie krągłe, jędrne, zachwycające. Powyżej tych kolan rąbek swetrowej mini wyzierał spod obszernej kurty ściągniętej szerokim skórzanym pasem. Na ramionach dyndał plecaczek.
Pomimo panującego wokół zamętu właścicielka superowskich nóg nie wyglądała ani na speszoną, ani na bezradną./Pędzel lnianych włosów niedbale zamotanych szkarłatną elastyczną opaską sterczał buńczucznie na czubku głowy. Twarz zwężająca się ku mocno zarysowanej brodzie była jasna, drobna, zdecydowana. Oczy jak u rysia. Spryciara! Czyhała na dogodną sposobność.
Skrzyżowały się ich spojrzenia. Jak gdyby iskra elektryczna przeskoczyła! Rafał postanowił zaryzykować. Korytarz przepełniony ani szpilki wetknąć, ale co tam! Liczą się fakty dokonane.
Wychylił się, zamachał zapraszająco. Dziewczyna pojęła w mig. Zanurkowała w tłumie, wychynęła tuż przed Rafałem. Wyciągnął ku niej obie ręce, podskoczyła, chwyciła jego dłonie. Uścisk jak potrzask, nie sądził, że jest aż tak silna. Odbiła się lewą stopą, prawą wsparła o ścianę wagonu, jeden sus i już przełaziła ponad okienną ramą pomimo protestów współpasażerów, którzy zorientowali się poniewczasie, że przyjdzie im się jeszcze bardziej zagęścić.
Na ułamek sekundy dziewczyna znalazła się w ramionach Rafała, przylgnęła do niego ciasno, ale natychmiast zsunęła się zwinnie jak po gałęzi, stanęła obok i zaczęła się odgryzać malkontentom:
— Wolą państwo tamtych bandziorów? Nie ma gadania, sami przyjdą i każdemu dadzą do wiwatu.
Mówiła to wprawdzie z uśmiechem, ukazując przy tym duże, równe śnieżnobiałe zęby, jednakże w przymrużonych oczach ten i ów wyczytał ostrzeżenie, oglądał się za siebie i przestawał pyskować.
Nawet głuchy i ślepy zauważyłby, że na zewnątrz niedobrze się dzieje. Młocka przybierała na sile. Kto wdrapał się na stopnie, kopniakami strącał rywali usiłujących pójść w jego ślady. Odepchnięci ściągali zręczniejszych za nogi i za łeb. Dochodziło do otwartej bitki. Z brzękiem wyleciała gdzieś szyba. Pociąg ruszał przy wtórze wycia tej tłuszczy.
Dotychczasowi pasażerowie stłoczeni w ciasnym korytarzu znaleźli się między młotem a kowadłem. Nacierano na nich z obydwu stron. Sprasowani bronili się przed nadciągającą watahą. Z przedziałów nikt nosa nie wychylał. Ci, którym się udało wcześniej zająć miejsca jeszcze w Lublinie, siedzieli teraz dufni, że ich nikt nie wykurzy. Rychło miało się okazać, jak złudne były to nadzieje.
Za plecami Rafała drzwi przesunęły się nieznacznie. Przez szparę wyjrzała Janeczka.
— Mogę przyjść do ciebie? Jestem całkiem ugotowana. Kazio zasnął, aleja spociłam się jak mysz. Siedzi nas dwanaście osób, ale okna nie wolno uchylić, bo przeciąg. Masz pojęcie? — wsunęła się między Rafała a lnianowłosą, która przypatrywała się jej z zaciekawieniem.
Rafał nie wyglądał na specjalnie uszczęśliwionego. Zmarszczył brwi i niemal odburknął:
— Lepiej wracaj. Musisz się przez noc przemęczyć. I tak dobrze, że macie miejsce. Nie widzisz, co się tu dzieje?
Pytanie nie wymagało komentarza, bo od strony ubikacji dochodziły takie krzyki, jakby tam kogoś mordowano.
— Tutaj też dotrą — powiedziała lniana z wielką pewnością siebie i z pewną dozą satysfakcji w głosie.
— Nie strasz mi dziewczyny — warknął Rafał. — Jest nas tutaj tyle chłopa, że nie damy tej grandzie podskoczyć.
— Na nich nie ma mocnych. Sam się przekonasz. Ja nie straszę, tylko wiem.
Janeczka w przedziwny sposób wyczuła koleżeńską więź, jaka się
6
zadzierzgnęła między Rafałem a nieznajomą. Nie spodobało jej się to, zaniepokoiło. Przytuliła policzek do ramienia Rafała. Zaznaczywszy w ten sposób wzajemną przynależność, spojrzała na dziewczynę z góry i od niechcenia zagadnęła:
— Skoro tyle wiesz, to czemu się w tę podróż wybrałaś? Nie boisz się?
A może szukasz przygód?
Lniana wyglądała na rozbawioną. Ściągnęła z ramion plecak, rzuciła go na podłogę i ulokowała się na nim wygodnie. Złożona była wprawdzie jak scyzoryk, ale ze względu na wielką szczupłość wcale jej to nie przeszkadzało. Rewelacyjne kolana znalazły się znów w polu widzenia Rafała. Janeczka połapała się natychmiast, co się święci, lniana wszakże miała minę absolutnego niewiniątka. Podnosząc wąską twarz ku przytulonej parze wyjaśniła poczciwie:
— Często tędy jeżdżę, więc się otrzaskałam. U nas to normalka i na nikim nie robi wrażenia.
Janeczka zerknęła na swego towarzysza. Nie myliła się. Błysk uznania w jego oczach mógł dotyczyć zarówno kolan, jak dzielności nieznajomej. Janeczka zdecydowała, że zaraz po przyjeździe skróci spódnicę, zaś heroizm też należy zademonstrować. O wa! Z pijackimi wrzaskami oswoiła się w rodzinnym domu, z chamstwem i ordynarnymi zaczepkami także. Kiedy się miało ojca ochlapusa, niewiele człowieka zadziwi. Brodą wskazała w kierunku wyjścia:
— Czy tu nie ma obsługi pociągu? Polecą mandaty i towarzystwo zaraz
siądzie.
Lniana zachichotała:
— Obsługa pochowała się po kątach i nie pokaże się przed Krakowem. Stąd można śmiało jechać na gapę. Nikt nie sprawdza biletów. Każdemu życie miłe, a tutaj można oberwać kastetem albo żyletką. Były już takie wypadki.
— Poważnie? — wtrącił się do rozmowy Rafał.
— Yhm. Wszyscy ten kurs nazywają pociągiem grozy. Nie wiedziałeś o
tym?
— Skąd mogłem wiedzieć? Szukalibyśmy innego połączenia. Zwłaszcza
że mamy dzieciaka pod opieką. Janeczka wiezie brata do lekarza. Jeździliśmy już tym pociągiem kilka razy i nigdy tak nie było.
— Ale dzisiaj środa.
— I co z tego?
Lniana zaczęła śmiać się do rozpuku.
7
- Ależ wy jesteście zieloni! Nie poznałeś? Przecież to kibice. Wracają z meczu.
Rafałowi nagle przejaśniło się w głowie. Skojarzy! nazwę stacji ze znaną drużyną. Że też sam na to nie wpadł!
Nie mam czasu, żeby śledzić wszystkie rozgrywki — powiedział z zakłopotaniem. — Nie połapałem się.
- Nie lubisz kopanej? — lniana spoglądała jak na rzadki okaz.
— W szkole grywałem często w ataku. Podobno byłem niezły. Ale to się skończyło. Nie ma okazji. Do Lublina na mecz ciężko się wybrać. Zawsze są pilniejsze zajęcia.
— Aha, jesteście ze wsi?! — lniany pędzel zakołysał się, jak gdyby dziwił się temu odkryciu.
— A bo co? Nie widać? — Janeczka zareagowała zaczepnie. Odkryte kolana nieznajomej działały jej okropnie na nerwy.
Lniana potraktowała pytanie serio, nie przeczuwając pułapki. Spojrzeniem znawczyni ogarnęła sylwetkę Janeczki. W zielonkawych oczach pojawił się błysk aprobaty, co znacznie ułagodziło rozdrażnienie Jaśki. Donaszała ona wprawdzie marmurkowy komplet ze starszej siostry, ale podpisane nie było.
Lniana wpatrzyła się w Rafała. Odśmiechnął się do niej mimowiednie. Jaśkę aż skręcało. Chłopak jest tylko chłopakiem i bierze się nawet na takie ograne numery.
— Zdaje ci się, że wsioki tylko do kopania ziemniaków zdatne — wsiadła na dziewczynę Janeczka. — Myślisz — po co się toto włóczy pociągami, zamiast gnój przewracać?!
Jasne brwi podjechały aż na środek czoła. Nieznajoma dobrze wiedziała, czym zalazła Janeczce za skórę i chyba nawet sprawiało jej to przyjemność, że może się podroczyć.
— Nie, dlaczego — odparła uprzejmie. — Co to zresztą za różnica: miasto czy wieś? Ciebie jedynie wymowa trochę zdradza, ale to takie miłe i staroświeckie.
Janeczkę kompletnie zamurowało. Nigdy jej nie przyszło do głowy, że ze sposobu mówienia można coś o człowieku odgadnąć. Ciuchy tak. To się zgadza. Taksówka. Zaraz widać, że ktoś dorobiony. I złoto. A poza tym? Ale zastanowiła się. Faktycznie ta blondyna jakoś się inaczej wysławia niż koleżanki. U nas bliżej Bugu tak się rozdziawiają szeroko — pomyślała — jakby żabę miały połknąć, a tej słowa równiutko zza zębów wychodzą, ściszone, wymuskane. Ładne. Ciekawe, czy się można nauczyć, czy z tym
i
się już człowiek rodzi. Nawet w szkole z tej racji nikomu uwagi nie zwracają, każdy mówi, jak popadnie, nieporządne to bywa stękanie. Może to mi się i u Rafała podobało, że on tak jasno swoje myśli wykłada i krzykliwy nie jest. Dlaczego ja dotąd tego nie zauważyłam? Trzeba, żeby mi takie obce potorocze podpowiadało?
Rafał przyglądał się dziewczynom i bawił się, jakby w ich myślach czytał. Podobała mu się nieznajoma, bo spryciara i przekora. Złośliwości nie zanotował. A Janeczkę poznał już jak własne pięć palców. Zakompleksiona i ambitna. Wciąż stara się podciągać i wciąż jej mało. Nie ufa sobie, nie zna siebie, stąd ta niepewność. I trwoga, czy wspina się we właściwą stronę. Janeczka zalicza się do takich osób, które wszystko zrobią dla aprobaty ludzi, na których im zależy, z góry przeświadczone o słusznych racjach. A za to tamta z kolanami pod brodą, uśmiechająca się prowokacyjnie zielonkawymi oczyma, zapewne gwiżdże na to, czy coś jest słuszne, dbając jedynie, aby było dla niej wygodne czy przyjemne. Każda z tych dziewczyn miała inny powab i Rafał nie widział potrzeby, aby ograniczać strefę swych zainteresowań. Janeczka pozwalała sobie na odruchy właścicielki, ale to go jednakowo śmieszyło i rozczulało. Patrzcie, patrzcie, zahukane chucherko pokazuje pazurki! Jeszcze tak niedawno uciekała z domu, w którym, to prawda, nie dało się wytrzymać, popełniła głupstw, ile wlezie, aby jednak w końcu pomyślnie wylądować w tym swoim technikum pszczelarskim.
Rafał cenił i tę życiową samodzielność, jakiej się dorabiało niepozorne dziewczyniątko z bardzo niedobrego domu, i pszczelarskie zainteresowania zbieżne z własnymi. Nie mógł jednak nie dostrzec, że Jasia wiąże z jego skromną osobą większe nadzieje, niżby należało. Lubił ją, sprzyjał, patronował jej poczynaniom, ale w cichości uważał, że jest tak smarkata i niewy-pierzona, że trudno ją naprawdę serio traktować. Oczywiście pochlebiało mu, że je mu z ręki, że może ją sobie owinąć naokoło palca, że patrzy w niego jak w obrazek, odgaduje życzenia, że daje się kształtować jak wosk. Przywiązał się do niej i wolałby, aby wszystko zostało, jak jest. Przecież się opiekował i pomagał. Czego można więcej żądać? Wydzierżawił od jej ojca pijaczyny zapuszczoną ziemię, w pocie czoła starał się wycisnąć coś z tych ugorów. Normalnie nie zawracałby sobie tym głowy, zwłaszcza że jego bliscy się sprzeciwiali. Ale żal mu było Jaśki i całej tej pechowej rodziny Maszcza-ków, więc, zaciskając zęby, tyrał jak ostatni parobek i ciemięga. Jakby brakowało roboty na swoim. Miał stąd jednak pociechę; przyznawał, że już go nie drażni ten nieużytek pod lasem, że nareszcie jest się gdzie rozpędzić.
4
W gospodarstwie wszystko szło jak w zegarku nakręcanym przez ojca. Rafał go poważał i owszem, ale ojcowe kunktatorstwo i ostrożność irytowały. Chłopak był niecierpliwy, chciał się sprawdzić, wypróbować zdobytą wiedzę i nowe pomysły. U taty musiało iść po staremu, ustalonym trybem. Rafał czuł się jak koń w pętach, a bryknąć nie miał odwagi. Zanadto był ze swoją rodziną związany. Zgrali się i rozumieli. Szkoda psuć. Więc cierpliwie znosił ojcowe rygory, jeżeli dąsał się, czynił to w cichości ducha i chyba tylko matka domyślała się tych rozterek. Na Maszczakowych ugorach wyrabiać mógł, co mu się spodobało. Ojciec przyglądał się krytycznie, lecz się nie wtrącał. Sąsiedzi nie szczędzili przycinków, ale po roku zaczęli zaglądać i kręcili głowami nie mogąc wyjść z podziwu. Rafał się w myślach odgrażał: poczekajcie jeszcze jeden rok, może dwa. W sumie kłopot z ojcowizną Janeczki stał się ulubionym dlań zajęciem. Bywa i tak.
Jaśka mieszkała w internacie, ale na soboty i niedziele ciągnęła do domu. Pożal się Boże, taki to był ten dom. Matka dziewczyny pomimo starań lekarzy nie odzyskała na tyle władzy w nogach, aby poruszać się samodzielnie. Wypadek spowodowany przez męża moczymordę uczynił z niej istotę niezdolną do życia. I tak dobrze, że siostra we Włodawie przyjęła ją do siebie, bo na dobrą sprawę nie miałby kto tej kobiecie podać szklanki wody, kiedy ją wypisano ze szpitala. Tak to się ludziom głupio niekiedy układa: jest rodzina, ale lepiej, żeby jej nie było. Maszczak niby już się tak nie zapijał, pracował w kopalni w Bogdance, bardzo się tam nie natrudził, ale zarobki brał niezłe, których część na potrzeby chorej żony i dzieci przeznaczał. Pielęgnować swojej kobiety nie mógłby jednak, nawet gdyby chciał. Starsza córka, Wiśka, owszem, potrafiłaby matce zapewnić opiekę, ale ona raczej o sobie myślała. Chociaż znali się od małego, Rafał jakoś nie umiał się przekonać dn urodziwej czarnuli. Uważał, że jest karierowiczką, której licznik zawsze na zysk stuka. Nie poważał takich ludzi i nie szukał ich towarzystwa. Niech sobie ta Wiśka awansuje z deszczu pod rynnę, osobiście nie zamierzał maczać w tym palców. Jaśka z kolei miała mnóstwo dobrych chęci i serce na dłoni, ale była zbyt młoda na opiekunkę dla matki. Przebąkiwała, że kiedy skończy szkołę, wróci do Bukowna i wtedy matkę zabierze, ale wszystko to na wodzie pisane: przed dziewczyną dwa następne lata nauki, a później licho wie, co nastąpi.
Współczucie, jakie żywił dla Jaśki, przelał Rafał również na najmłodszą latorośl Maszczaków: na Kazia przygłupa. Prawdę powiedziawszy trudno by otwarcie uznać, że jest nienormalny, z pewnością jednak był nienormal-
ni
nie chowany. Kiedy siostra Maszczakowej zabrała zabiedzone i zastraszone dziecko do siebie, wydawało się, że naprawdę kretyn z niego wyrośnie i że nawet jakby szkoda tyle fatygi dla przyszłego idioty. Ciotka malca odchuchała, odkarmiła, przyhołubiła i powoli rozdmuchała w nim ogienek ludzkich zainteresowań i odruchów. Chociaż z trudem, ale można się już było z nim dogadać, czymś zaciekawić, nauczył się porządnie jeść, umiał wykonywać proste czynności. Wiejscy ludzie, którzy przywykli, że o Maszczakach mówiło się najgorzej, uważali, że synek debilowaty jest karą za grzechy bradiagi. Nie wnikali w tajemnicę, dlaczego dobry Bóg miałby karać nieszczęsne dziecko za winy ojca. Nad Kaziem litowano się, ale nikt nawet palcem w bucie nie kiwnął, aby się nim porządnie zająć, do lekarza zaprowadzić, poradzić się kogoś mądrzejszego, a nade wszystko dać to, co się każdemu dziecku należy: miłość, bezpieczeństwo, zaufanie, dobroć. Dopiero ta ciotka, skądinąd herod-baba, uparła się, że z Kazia będą ludzie. Wodziła go po znachorach, doktorach, diabłach-iwanach, nareszcie ktoś dał jej adres specjalisty w Krakowie. I tu Jaśce przypadła rola anioła stróża, bo zaganiana ciotka nie mogła na dłużej domowych pieleszy opuszczać.
Jasia chętnie przyjęła ten nowy obowiązek, a że Rafał rozumiał, iż dziewczynie trudno będzie poradzić sobie z chorowitym dzieciakiem w tak dalekiej podróży, zaofiarował się na towarzysza. Propozycję przyjęto z wdzięcznością. Wybrali się raz i drugi i tak się już ustaliło. Rafał zresztą nie narzekał. Lubił ludziom pomagać, przy tym i przewietrzyć się była okazja, i zobaczyć coś nowego. Wprawdzie Kazio stanowił uciążliwy bagaż, ale gdy go zostawiali na badania, mieli zawsze kilka godzin dla siebie. Jasia napawała się obecnością Rafała, chłopak zaś korzystał, żeby i do sklepów zajrzeć, giełdę odwiedzić czy zabytki, i nauczyć się czegoś, i rozerwać.
Kaziowi także na dobre wychodziła zaaplikowana przez docenta kuracja. Okresowe kontrole wypadały pomyślnie i była nadzieja, że z czasem z malca wyrośnie chłopak może trochę umysłowo ociężały i ślamazarny, ale najnormalniejszy w świecie. Ciotka Regina tryumfowała. Całą Włodawę informowała na bieżąco o postępach leczenia, sypała jak z rękawa łacińskimi nazwami, medykamenty znała na pamięć. Zaczęła zdobywać sławę jako osoba oblatana w środowisku lekarskim i znająca się nie tylko na chorobach, ale i na lekach. Doradzała, załatwiała, byli tacy, którzy najpierw szli do niej, a później dopiero do przychodni po receptę. O dziwo, często jej podszepty okazywały się trafne. Czy był to instynkt, czy doświadczenie życiowe nie wiadomo. Rafał z trudem hamował śmiech, gdy
II
przyjeżdżał z Jaśką do Włodawy po Kazia i ciotka Regina sadzając go pod plastikowym piętrowym żyrandolem opowiadała o swych lekarskich praktykach. Tłumaczył Jasi, że powinna ciotce wybić z głowy te uzdrowi-cielskie zapędy, bo jeszcze kiedyś palnie głupstwo i łatwowierny pacjent przejedzie się na tamten świat — ale dziewczyna przezornie wolała nie zadzierać. Regina była popędliwa. Co w sercu, to na języku. Przejęta prawdziwą pasją, ufna w swoje wyczucie, nie wybaczyłaby, gdyby ktoś podawał je w wątpliwość. Skoro zaś miała na garnuszku i matkę, i brata, Janeczka nie chciała ryzykować. Rafał w duchu przyznawał jej rację. Ostatecznie tyle jest osób, które lubią leczyć innych. Nieszkodliwa mania. Nikogo się nie zmusza, aby korzystał z porad domorosłych konowałów. Komu to odpowiada, niech ma sam do siebie pretensje.
Cała trójka, przyduszona przez współpasażerów, od dawna już rozmawiała o jakichś głupotach bez znaczenia, gdy nieoczekiwanie ciżba wokół zaczęła falować. Ktoś się przepychał wśród przekleństw do środka wagonu.
Okazało się, że popiwszy i porozrabiawszy grupa kibiców nieco zmęczona postanowiła odpocząć. W tym celu ruszyło natarcie na zamknięte dotąd przedziały. Wywlekano stamtąd co starszych i słabszych pasażerów i zajmowano ich miejsca. Nawet najbardziej oporni dziwnie szybko milkli, potulnieli. Najwidoczniej stosowano wobec nich wyjątkowo skuteczne środki perswazji.
Rafał przypatrywał się temu z daleka z prawdziwym niedowierzaniem. Nie mieściło mu się w głowie, że ludzi tak łatwo sterroryzować, że nikt nie doleje tym rozpanoszonym cwaniakom, którzy za nic mieli bliźnich i dobre obyczaje. Było za daleko, aby się wtrącić, zresztą przestraszona Janeczka szarpała go za rękaw, aby dał sobie spokój. Lniana zerkała na nich z dołu z tym swoim nieco drwiącym wyrazem przymrużonych oczu. Rafał chętnie dałby za to w skórę jej i sobie. Zielonkawe oczy zdawały się mówić: nie bądź taki chojrak, wiem, że nie podskoczysz. Lepiej pilnuj siebie i tego swojego kurczęcia, a buzię trzymaj na kłódkę, bo cię mogą przefasonować, a byłoby szkoda przystojniaczka.
Jaśka zaczęła drżeć, przywierając do Rafała całym ciałem. Przypomniały jej się tatusiowe rozróby. Mało to razy uciekała z domu cała posiniaczona, mało to razy opatrywała matkę pobitą i skopaną. Doskonale wiedziała, do czego bywa zdolny taki przynapity i rozbestwiony bydlak, który w dodatku czuje się bezkarny.
- Nie wtrącaj się — błagała chłopaka. — Zostaw, nie nasza sprawa.
I >
і
і
tf
,.
^-
'&.
і?
t
<fc h hJŁJdbj
»
§ni CftU\foi
£lo$£!CL
2£u:
jfryhnocdi
H
J)l6ftt£t;3bilfcu
ty
^(drtjV
u
\d
tu ho
iUro
H
m
1C-
>4^-
LJa^jb^L
iktUfci
C-
*£
,PQ\
«jfcfc
^і,-
-^cij
5&
iL mej
s^cmi^^L
taj^ansiM
a.
і?
0.
)
&±1£ї
lip^Łu.
*
vVii|nol :^Є
«CL
>£V
^£
,&.
і —F —J
^ ) іІ^\ 1/>^ Ііі-^ 4-J
**^*^.-w^ ^ 0 ] J' ■
— \ 1
" !
---''l
[ " 1 1 1
■
—
—
ZfconUi
1
І 'l і Iі
і і
1
і !■ ..
— 1
1
, ... "4 1- \ 1
—
І ■ і і
... 7 'l !"
і
— _zn
L --------- ■ [':
!' -'-І
........ ,—і
— Wracaj do przedziału i pilnuj Kazia. — Rafał nie wdawał się w dyskusję.
'— Rafał, ja cię błagam...
— Nie masz nic do gadania — uciął. — Wiesz, że nie jestem rozrabiaką, nie będę się pchał. Ale nie pozwolę, żeby lada jaki gnojek ludźmi podłogę wycierał. No, już cię nie ma.
Rzucając mu żałosne i zarazem proszące spojrzenie Janeczka znikła w przedziale. Lniana ani drgnęła, chociaż przymrużone oczy świadczyły, że ma się na baczności. Rafał rzekł mimochodem:
— Może dołączyłabyś do Janeczki? Na podłodze zmieściłabyś się
i tam.
— Tutaj mi całkiem dobrze.
— Jak sobie chcesz — ruszył ramionami. Ostatecznie żadnego obowiązku nie miał, aby się o nią troszczyć. Lniana zresztą w odróżnieniu od Janeczki nie budziła w nim odruchów opiekuńczych. Ciekawość — tak. Pod każdym względem. Tym większą, iż widziało się, że potrafi sama o siebie doskonale dbać.
Straszliwie mu się chciało zapalić, ale rozumiał, że w tym cuchnącym korytarzu i tak ciężko oddychać, cóż dopiero by się stało, gdyby każdy
zaczął dymić.
Jakby w odpowiedzi na jego myśli stojący opodal brodacz nie krępując się niczym wyciągnął wymiętoszone pudełko i zakurzył. Rafał, klnąc swoje skrupuły, już miał pójść w jego ślady, gdy nieoczekiwanie lniana podniosła się ze swego siedziska. Brodacz puszczał jej dym prosto w twarz, więc chyba to ją poderwało. Nie zdradzała jednak gniewu czy irytacji. Uśmiechnęła się promiennie z tak nieodpartą sympatią, że brodacz aż się zakrztusił, i wyciągnęła rękę:
— Kopsnij mi pan szluga.
Brodacz posłusznie sięgnął do kieszeni i podał papierosy. Lniana capnęła całą paczkę i ukryła ją w zakamarku sztruksowej kurty.
— Oddam je panu na dworcu w Krakowie. Będzie pan mógł konkurować z Nową Hutą. Tutaj jest już dostatecznie zagęszczona atmosfera, czego taki stuprocentowy mężczyzna jak pan chyba nie zauważył.
Brodacz łypnął groźnie, ale nie śmiał się awanturować pod tym szelmowskim spojrzeniem. Niepewnie obracał w palcach niedopałek, nareszcie zdusił go w popielniczce. Rafał w duchu śmiał się do rozpuku, rad jednocześnie, że się nie podłożył. To dopiero jędzunia! Ale nie miał jej
13
tego za złe. Faktycznie zaduch gęstniał, że siekierę można zawiesić. Przy otwartych oknach nie dało się jechać, bo wiatr głowy urywał. I tak źle, i tak niedobrze. Oby się ta podróż nareszcie skończyła. Nocne godziny wlokły się niemiłosiernie. Jeszcze nawet do Tarnowa nie dojechali, a Rafał czuł, że mu nogi wrastają tam, gdzie nie trzeba.
Lniana w najlepsze flirtowała z brodaczem. Rafał ostentacyjnie odwrócił się od nich i zapatrzył w czerń za oknem. Pomyślał, że tak na dobrą sprawę za mało wie o świecie, jaki go otacza. Własny zagon, wieś, w której urodził się i wychował, Lublin, gdzie chodził do szkoły, jakieś przelotne pobyty tu i ówdzie na trasie takich czy innych wycieczek. To niewiele. Nie było jednak czasu, aby się rozglądać. Gospodarstwu nie powie się: poczekaj. Rodzice już niemłodzi, sił mają coraz mniej, ojciec zabiega, aby każdą czynność porządnie wykonać, nie po łebkach i tak od rana do nocy. Prawdę rzekłszy niewiele użył jak dotąd, a może byłoby warto- Po co ojcu ta forsa, której i tak nie ma na co wydać, po co ten rozmach, skoro i tak nie da się gospodarki rozwijać, bo najdrobniejsza nawet inwestycja wiesza się jak młyński kamień u szyi? Po co się zużywać, skoro pożytek z tego niewielki? Ta lnianowłosa chyba czasu nie marnuje. Wszędobylska istota. Jej życie pewnie upływa łatwo i przyjemnie. Ciekawiej. Przy niej się człowiek nigdy nie znudzi -- mimo woli łowił uchem fragmenty flirtu z brodaczem i diabli go brali nie wiadomo czemu.
Dwóch niestarych facetów przepychało się korytarzem. Jedni z tych, co tak na chama wsiadali. Rafał zgrzytnął zębami, kiedy bez ceremonii przycisnęli go do okna. Wionął od nich intensywny smród potu, moczu, zjełczałego tłuszczu, denatury. Rafał pomyślał, że to jego rówieśnicy, może trochę nawet młodsi. Gdyby się umyli i odskrobali, wytrzeźwieli i zebrali do kupy, byliby chłopcy do rzeczy. Tym trybem jak obecnie już się z tych młodziaków robił ludzki gnój.
Pasażerowie szemrali, ale ustępowali im z drogi. Rafał zerknął na lnianą, czy nie popyskuje. Minę miała jednak tak nieobecną, jakby się wraz z brodaczem przechadzała po Casablance. Przeszli, poszli, nie raczyła nawet zauważyć tej hołoty.
Ulga, z jaką pasażerowie udręczonego pociągu przyjęli chwilę spokoju, nie trwała długo. Obaj kompani dotarłszy chwiejnie do końca wagonu stwierdzili, że nie mają tam czego szukać, i zawracali. Rafał przycisnął się do okna, aby zrobić im przejście i w ten sposób jak najrychlej pozbyć się niemiłej kompanii, ale to właśnie zachęciło obydwu kibiców do postoju. Jeden klapnął na plecak lnianej z błogą miną, że oto czeka go nareszcie
II
zasłużony wypoczynek, drugi macał się po kieszeniach wydętych butelka-Dobrze się przygotowali na tę podróż, ale nie skończyli jeszcze ować. Ctoś inny zapewne zmilczałby, ale lniana nie była trusią. Nachyliła się
nad pijaczkiem, wyszarpując mu plecak spod tyłka:
— Złaź!
Obejrzał się i przytrzymał uciekające siedzenie. Wyszczerzył do lnianej zęby:
— Fajowa z ciebie dzidzia. Chodź na kolana.
Cofnęła się, bo faktycznie odór jego oddechu mógłby uśmiercać co delikatniejsze muchy robacznice. Uznał ten gest za przestrach i to mu się spodobało. Zarechotał:
— Boisz się? Nie bądź taka strachliwa. Jeszcze jesteś nowa, nie? Wiesz, jak kotka mówi do kota: jak mnie złapiesz, to ci dam, a jak mnie riie złapiesz, to będę za szafą...
W trakcie tej przemowy Rafałowi przemykało przez głowę jak w dziecięcej wyliczance: jedna by padła, druga by siadła, trzecia by się popłakała, czwarta rumieńcem oblała, a ta...
Pijaczek chwycił lnianą za ramiona i ciągnął na siebie, rozkraczywszy szeroko kolana. Dziewczyna niewiele myśląc kopnęła go. Cios był celny i dobrze wymierzony. Facet zwinął się jęcząc z bólu. Kumpel solidarnie zaszarżował na dziewczynę. Brodacz próbował ją osłonić, ale pijus zmiótł go jednym machnięciem ręki. Temu Rafał nie mógł się już dłużej przyglądać. Ujął kibica za ramię:
— Pan pozwoli!
Odwrócił się. Rafał ujrzał z bliska pucołowatą, bezmyślną gębę, zaczerwienione policzki i nos, mętne oczy pełne złości. Kątem oka dostrzegł ruch ku kieszeni. Nie czekał. Umieścił potężny cios w szczęce. Poprawił z drugiej strony. Tamten runął na skomlącego koleżkę.
Rafał odetchnął głęboko, za szybą przedziału widniała pobladła twarz Janeczki. Uśmiechnął się do niej pocieszająco, chciał coś rzec niewątpliwie chełpliwego, gdy posłyszał krzyk lnianej i w tym momencie ktoś zwalił mu się na plecy, przewrócił. Rafał usiłował się bronić, ale napastnik wczepił mu się we włosy i rąbnął tak, że chłopiec zobaczył naraz wszystkie gwiazdy. Starał się jeszcze dźwignąć na klęczki i strząsnąć kibica, ale kolejny cios pozbawił go tchu. Ktoś nagle skoczył mu na klatkę piersiową, gniótł żebra. Potworny ból przeszył ciało chłopaka — i Rafał stracił przytomność.
15
Janeczka szamotała się z sąsiadem. Starała się otworzyć drzwi, a towarzysze podróży nie pozwalali.
— W niczym mu nie pomożesz — syczała jej w ucho gruba niewiasta — a jeżeli oni tu wtargną, zdemolują cały przedział.
— Szkoda go, ale trudno, sam sobie winien, dlaczego z tą hołotą zaczynał — wtórował jakiś gość, którego w mroku, rozjaśnionym jedynie przez padające z korytarza światło, niełatwo było rozpoznać.
Kazio przebudził się i przestraszony zaczął płakać, szukając obok siebie siostry. Janeczka jednak nie zwracała na dziecko uwagi pochłonięta niesamowitą sceną, jaka rozgrywała się na korytarzu. Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Lnianowłosa nie czekała, aż kudłaty chuligan, który od tyłu rzucił się na chłopaka, stratuje go do reszty. W korytarzu uczyniło się nagle jakoś więcej miejsca, wszyscy bowiem cofali się w popłochu. Lniana wyrwała z kieszeni pijaczka, którego Rafał powalił, butelkę czyściochy i niewiele myśląc rąbnęła napastnika po głowie.
Janeczka za szybą aż przysiadła. Tego się nie spodziewała. Lniana rączuchnę miała nie od parady. Szkło głęboko rozorało kudłaty łeb, siknęła krew, włochacz zatoczył się, przestał deptać Rafała, podniósł obie dłonie ku oczom zalewanym posoką, która go oślepiła. Zaczął krzyczeć cienkim, przeraźliwym głosem.
Janeczce udało się odsunąć przeszkadzających jej tchórzy i wydostała się na korytarz. Przykucnęła nad Rafałem. Reszta świata znikła jej z oczu. Jest nieprzytomny. Trzeba go ratować. Jak?!
— Wstawaj! — krzyknęła lniana. — Nie wolno ci się teraz mazać. Oślepiony przez nią mężczyzna zataczał się i w każdej chwili mógł
runąć. Broczył obficie. Trzymał się oburącz za okrawioną głowę, klął i płakał, wył o doktora.
— Zamknij się! — lnianowłosa nie żartowała. — Dojeżdżamy do Tarnowa, a tam się tobą zajmą jak należy.
Ryk rannego zaalarmował jednak pijanych kibiców, którzy przedtem zadekowali się w przedziałach. Wyglądali teraz na zewnątrz. Nie wiedzieli, o co chodzi, ale zobaczywszy, że wydarzyła się jakaś rozróba, ochoczo zaczęli się przepychać ku wyjącemu kudłaczowi i obydwu dziewczynom. Janeczka zmartwiała. Drzwi przedziału za nią zatrzaśnięto. Teraz już nie było odwrotu, a Rafał nie dawał znaku życia. Lniana przysunęła się do niej i Janeczka poczuła, że wciśnięto jej w rękę szyjkę od butelki zakończoną ostrymi odłamkami szkła.
16
1 — W razie czego broń się — szepnęła lniana. — Nie trzeba się patyczkować. Musimy dotrwać do Tarnowa. Tam na stacji są chyba jakieś służby porządkowe.
(Janeczka przełknęła ślinę i kiwnęła głową. Zdecydowana była bronić nieprzytomnego Rafała przed zemstą kibiców. Choćby nawet miała komuś ocz^ wydrapać.
4- Chcecie, żeby was też tak urządzili?! — krzyknęła lniana do pozostałych pasażerów. — Nie potraficie się sprzeciwić, kiedy obok was rozdeptują ludzi. Tchórze! — splunęła pod nogi najbliższemu mężczyźnie.
Ten zbladł, spurpurowiał, odwrócił się — ale już się nie wahał, zastąpił drogę nadciągającym kibicom. Za jego przykładem poszedł następny pasażer. Wystraszeni i pragnący świętego spokoju faceci stopniowo jak gdyby budzili się z odrętwienia.
Okazało się nagle, że większość jest przeciw rozwydrzonym kibicom. Także z przedziałów wyglądali jacyś mężczyźni. Banda nagle zaczęła się cofać, ale już ich osaczono, a ponure spojrzenia i groźne pomruki nie wróżyły rozrabiakom nic dobrego.
Lniana stała obok poturbowanych z tym swoim drwiącym, a może pogardliwym wyrazem twarzy. Dorosłym mężczyznom, silnym facetom, którzy tak skwapliwie chowali dotąd dudy w miech, nie chcąc się narażać, zrobiło się wstyd. Pozwalali się znieważać, poniżać, tłamsić, tymczasem taka koza udowodniła, że nie zniesie, aby jej ktoś pluł w twarz. Nie zlękła się, chociaż mogło ją to drogo kosztować.
Jakiś kolejny przyjemniaczek usiłował sobie utorować drogę do dziewczyn pięściami. Załatwiono go w mgnieniu oka.
Za oknami pokazały się jaskrawe światła. Pociąg wjeżdżał do Tarnowa.
ROZDZIAŁ II
Rafał, prowizorycznie opatrzony na dworcu w Tarnowie, wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Uparł się jednak, że pojedzie dalej aż do samego Krakowa, a tam w razie czego zasięgnie porady lekarskiej. Janeczka trochę się o niego martwiła, ponieważ jednak docucili go i chodził, nie sądziła, że to coś poważniejszego. Mało to razy sama oberwała? Trudno się mówi, poboli i przestanie. Rada była, że dotrą do Krakowa z niewielkim opóźnieniem i że Kaziowi dzięki temu nie przepadnie umówiona wizyta. Miała z braciszkiem sądny dzień, bo jego dziecinne lęki wróciły ze
7 — Chłopak na niepogodę
17
wojoną mocą w czasie koszmaru w pociągu. Dygotał jak w febrze, mazał : i kleił do niej, ani go oderwać. Zniecierpliwiona ofuknęła go parę razi, odniosło to skutek wręcz przeciwny, niż oczekiwała, pochlipywanie alca przerodziło się w szloch, któremu towarzyszyły rzęsiste łzy. areszcie rozryczał się na cały głos i buczał tak przez resztę podróży. Bał ! pociągu, ludzi, wszystkiego. Odwracał się od Rafała, który, niepomny asnych dolegliwości, zagadywał do niego i starał się zabawić, od lniinej ś uciekał jak diabeł od święconej wody.
Lniana bowiem, o dziwo, nie odstąpiła nowych znajomych, iafał )dejrzewał, że się nieźle bawiła. Złożyła szczegółowe zeznania dotyczące :oliczności, w jakich spowodowała tak drastyczne obrażenia cielesne chłopa jak wyrwidąb. Trochę się nawet przechwalała i z lubością opisała jście. Młody sierżant, który spisywał tę bonanzę, spoglądał na dziewczy-: z niedowierzaniem. Świadków jednak nie brakowało i spora gromadka biców powędrowała prosto do ciupy.
— Myślałam, że mnie przyaresztują — westchnęła z rozczarowaniem iana, gdy czekali na następny pociąg do Krakowa.
— Ciebie warto byłoby nie tylko przyaresztować, ale przymordować — luważył Rafał kąśliwie i urwał, bo tchu nie mógł złapać, tak mu bok Dkuczał.
— Uratowała ci życie, a ty na nią z gębą! — wsiadła na niego ineczka.
— Jakie to życie! — stęknął Rafał. Lniana puściła do niego oko.
— Do wesela się zagoi.
Janeczka zaczerwieniła się jak burak, ale od tej pory znacznie rzyjaźniej spoglądała na lnianą. Ta zresztą tokowała jak w transie. Nowi >warzysze podróży zostali dokładnie zaznajomieni z przebiegiem wydaleń i droga do Krakowa nikomu się nie dłużyła. Nawet Kazio nieco się spokoił, bo mu obiecano lody, kremy, lizaki i wszelkie łakocie, jakich usza zapragnie. Jedynie Rafał przybladł i stał się dziwnie milczący.
Lniana zerknęła na niego raz i drugi i coś sobie widocznie skombinowa-i w bystrej łepetynie, bo zagadnęła Janeczkę:
— O której macie umówioną wizytę u doktora?
— O dziesiątej.
— A przez te dwie godziny — spojrzała na zegarek, dopiero ochodziła ósma — będziecie snuć się jak psi swąd?
— Pójdziemy do baru, coś zjemy, połazimy po starym mieście, czas
8
zleci. Zawsze tak robimy, kiedy tu przyjeżdżamy — Janeczka nie widziała problemu.
\ Rafał się nie odzywał. Lniana skrzywiła się nieznacznie. Raczej nie tyle
z iibolewaniem nad Rafałem, ile nad niedomyślnością jego dziewczyny.
\— Mnie zaświtał lepszy projekt. Chodźcie ze mną. Mam tu metę
u ciotki i zawsze się tam zatrzymuję, ilekroć jestem w Krakowie.
Odpoczniecie, pożywicie się. Moje siostry się ucieszą.
— Bo ja wiem?... — Janeczka zawahała się i spojrzała pytająco na Rafała, który minę miał nieprzeniknioną.
— Dla dzieciaka chyba będzie najlepiej. Nie uważasz? Nie wyspał się i marudzi. Mógłby się jeszcze na chwilę przyłożyć. Nie ma sensu ciągać go po ulicach, skoro nas tak mile zapraszają — próbował się uśmiechnąć, ale próba wypadła żałośnie.
— Załatwione — lniana przejęła sprawę w swoje ręce.
Wsadziła ich do autobusu. Blisko było. Na czwartym przystanku wysiedli, nie mając zresztą pojęcia, gdzie się znajdują. Poprowadziła ich przesmykiem pomiędzy wysokimi kamienicami. Do jednej z nich weszli. Janeczka stąpała nabożnie jak w kościele, bo i posadzka była tutaj podobna: kolorowe płytki ułożone w kunsztowny wzór. Szerokie schody pięły się na podest ku oknu, gdzie migotały witrażowe szybki tworząc kwietny deseń. Janeczka nie mogła wyjść z podziwu: w takim domu ludzie mieszkają? Znała dotychczas wiejskie wille i chałupy, lubelskie czynszówki i włodawskie bloki. Wszędzie bywało dość podobnie: upakowane ciasno, że ani się gdzie obrócić. Bogacze, którzy się ostatnimi czasy pobudowali na wsi, przeważnie tłoczyli się w jednej izbie albo w kuchni, w pozostałych pomieszczeniach na pokaz, żeby się gościom pochwalić, stały meble i leżały dywany jak w jakim muzeum, ale ludziska po staremu żyli w ciasnocie.
Trochę inaczej było u Rafała, ale i tam zagracenie, bo mama Kwiatkowa lubiła naściągać wszelkiego dobra na zapas i kupowała, co popadło. Jaśce się u nich podobało, bo tak swojsko i bezpiecznie, zacisznie i schludnie — ale teraz szeroko otwierała oczy, wstępując po wypolerowanych schodach ku owemu witrażowi, a.potem na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się czworo drzwi z ciemnego drewna, lśniących, o niedzisiejszym wyglądzie. Lniana dzwoniła do tych na prawo, a Janeczka ciągle jeszcze rozglądała się urzeczona tą przestronnością, tą elegancją. Klatka schodowa, jak gdyby ją dopiero co zapastowano, błyszczy na wysoki połysk. Czy oni tu sami sprzątają? Janeczce przypomniały się inne klatki, widywane uprzednio: zaplute i zaśmiecone, o ścianach obdrapanych,
|9
>omazanych, głupio popisanych. Dlaczego jedni mogą mieszkać jak ludzW, i drudzy muszą naokoło siebie robić chlew? Zagadka ta była zbyt trudna lla dziewczyny.
Drzwi się otworzyły, wyjrzała osoba młoda, rumiana, wesoła.
— Łazanka! — krzyknęła z nie udawaną radością w głosie. — W sapią , bo zaraz wylatujemy do szkoły. Wskakuj. A kogo to prowadzisz?/ — zaciekawiona mierzyła spojrzeniem dziwaczną trójcę: chłopaka z podbitym і, obok niego pannicę w marmurkach i zabeczanego jasnowłosego malca, który szalenie przypominał na pierwszy rzut oka „Sierotę z Poronina" Ślewińskiego.
Lniana, obdarzona tym dziwacznym przezwiskiem, oślepiająco błysnęła zębami w szerokim uśmiechu. Jaśkę, która wgapiała się jak sroka w kość, znów ogarnęła zazdrość. Też mam ładne zęby, pomyślała, usta może nawet ładniejsze, 'bo w miarę, nie od ucha do ucha, więc dlaczego nie potrafię wyglądać tak jakoś... Nie przychodziło jej na myśl odpowiednie określenie. Beztrosko? Swobodnie? Radośnie? Ciepło, ciepło, ale nadal niedostatecznie.
— Czemu się tak zasumowałaś? — Rafał pogroził jej oczyma, bo stała jak ta lala, a to go zawsze irytowało. — Gapisz się jak cielę na malowane
wrota!
Był to wprawdzie szept, ale lniana słuch miała jak zając. Parsknęła śmiechem. Janeczka poróżowiała. Szczęściem Kazio zwrócił na siebie uwagę. Było mu za gorąco, więc zaczął się rozdziewać, rzucając na podłogę sztuki odzieży: szalik, czapkę. Janeczka przykucnęła, aby mu pomóc, bo ani z suwakiem, ani z guzikami sobie jeszcze nie radził, a kiedy mu się co nie udawało, wpadał w złość sygnalizowaną potwornym rykiem. Wolała uprzedzić kolejną gafę.
Lniana tymczasem wyciągnęła rękę do ciotecznej siostry.
— Dawaj klucze. Sami się obsłużymy. Zmykaj, bo się spóźnisz i na nas
będzie.
— Najwyżej — rumiana się nie przejmowała. — Nie pierwszyzna dla nas. Tak zazwyczaj bywa, kiedy rodzice jadą po towar i zostajemy same na gospodarstwie. Nie ma kto z łóżka ściągnąć, a nas byle budzik na nogi nie
postawi.
— Wiem coś o tym — zaśmiała się lniana. — Pamiętasz, jaki koncert urządziliśmy wam z tej okazji na poprzednim rajdzie? Gospodyni z sąsiedztwa przyleciała przerażona, że się pewnikiiem cosi pali, skoro taki alarm. A gdzie Nuta?
— Grzebie się w łazience.
— Mogłabyś ją trochę pogonić. Ci tutaj na pewno chcieliby się świeżyć. Ten milczek to mój obrońca, wiesz?
Oczy dziewczyny zaokrągliły się ze zdumienia. Spojrzała ciekawie na Rafała.
— Niesamowite! Broniłeś Łazanki?! Przed czym? Dotychczas to raczej ona zagrażała otoczeniu.
— Nie wygłupiaj się — lniana przezwana Łazanką szturchnęła kuzynkę przyjaźnie. — I nie przed czym, a przed kim. Tym samym pociągiem wracały watahy kibiców. Najpierw naparzali się pomiędzy sobą, a następnie, zgodnie ze zwyczajem, zabrali się za innych pasażerów. Fuj, szkoda gadać. Mnie też by się oberwało, bo tam był taki damski bokser, ale ten chłopak go zwalił. No i pokiereszowali go, że ledwie się na nogach trzyma.
Gorącym uznaniem, jakie zapłonęło w oczach rumianej, zapewne udałoby się ogrzać niewielkie miasteczko. Podskoczyła ku drzwiom w głębi korytarza i zatarmosiła klamką.
— Nuta! Wyłaź w tej chwili! Łazanka przyjechała i trzeba natychmiast zwolnić łazienkę.
W odpowiedzi zabrzmiał entuzjastyczny okrzyk, następnie gwałtowny plusk jak z delfinarium, drzwi się raptownie otworzyły i stanęła w nich rosła dziewoja. Wokół torsu miała ręcznik w kwiaty, zamotany jednak tak niedbale, że Rafał z niemałą przyjemnością zauważył to i owo prześlicznie wymodelowane przez Matkę Naturę.
Natomiast hoże dziewczę ujrzawszy obcego chłopaka stanęło jak wryte, speszyło się, oblało krwawym rumieńcem i zawróciło na pięcie, zatrzaskując za sobą drzwi z takim hukiem, że Kazio, struchlały, czepił się jak kleszcz siostry i znów zachlipał. Rozśmieszona Łazanka jęła przez drzwi pertraktować z naguską.
— Nuta, nie dziwacz! Chłopaka nie widziałaś? Wyskakuj stamtąd, ale już!
— Dajcie mi tutaj jakieś łachy — rozległ się zdławiony szept zza drzwi. — Nie mam co na siebie włożyć.
— To cię oduczy goło latać — mruknęła siostra, ale posłusznie powędrowała w głąb mieszkania rzucając przez ramię: — Rozgoście się w kuchni tymczasem, bo to może trochę potrwać.
Lniana machnęła ręką. - Z nimi tak zawsze. Niech was to nie zraża. Oni tu wszyscy kręcą na
21
lackich papierach, ale ich lubię. Nie jest to zakalcowata rodzina ny. Sami się zresztą przekonacie. Trudno, komu pilno, niech się myjej /ozmywaku. Pobuszujemy w kuchni, może się znajdzie coś na ząb, o ile uranie nie wyżarły wszystkiego do ostatniego okruszka. W kuchni Janeczka nareszcie poczuła się jak u siebie w domu. Nie :ego, by u Maszczaków kiedykolwiek było tak schludnie i miło. Wręcz eciwnie. Z dzieciństwa i z rodzinnego gniazda Janeczka wyniosła .omnienia jak najgorsze. W zrujnowanej chałupie mieszkały dwie ziny. Po stronie stryja domostwo wyglądało jeszcze jako tako: dach .rawiony i szyby w oknach. "Natomiast w ich własnej części jedyne nieszczenie, jakie dawało się ogrzać i w którym wobec tego można było rzymać, stanowiła izba z trzonem kuchennym, piecem chlebowym i zadkiem. Tam spali i wegetowali, obywając się bez większości rzeczy, jakie zie uważają za niezbędne do życia. Ojciec Janeczki bowiem wynosił systko, cokolwiek dało się spieniężyć, zaś uzyskane w ten sposób niądze przepijał. Nawet paltka, jakie dla dzieciaków zakupiła opieka rfeczna. Nawet mąkę, cukier i olej przydzielone przez parafię. Po tej Ani w domu Maszczaków ojciec ciągał matkę za włosy, kopiąc nocześnie, gdzie popadło. W tej kuchni w czasie awantur mały Kazio izywał się w najciemniejszym kącie, wpełzał pod drewnianą pryczę dekiedy dopiero po wielu godzinach, gdy pijak chrapał w najlepsze, awało się stamtąd wydostać malca drżącego jak w febrze. Czy to dziwne, rósł jak dziczka i że go we wsi za niedojdę i przygłupa uznali? Czy to iwne, że z takiego piekła, jakie mu zgotowano tu na ziemi, uciekł stary :iec Maszczaka, okradziony przez syna z pieniędzy na pochówek? :iekł, żeby się powiesić. I starsza córka, Wiśka, zmyła się do miasta, zie próbuje żyć po swojemu, chociaż jej się to nie zawsze udaje. Po igicznym wypadku matki również Janeczka stamtąd odeszła. Mignęły jej az w pamięci tamte groźne i beznadziejne tygodnie, gdy jak tonący zaiste wytała się brzytwy. Dzięki ludzkiej pomocy wybrnęła. A przede izystkim dzięki temu, że się znalazł w pobliżu taki Rafał, do którego rce przylgnęło. Chłopak, na którym można polegać.
Siedząc na stołku Janeczka obracała na palcu srebrny pierścioneczek, trzymała go od Rafała na imieniny. Najcenniejsza pamiątka. Nie mieniłaby go na żadne tam szczere złoto. Ważne, że był i już. I tak jdząc przy stole nakrytym płóciennym obrusem w biało-czerwona kratkę .neczka uważnie sobie oglądała tę krakowską kuchnię, aby ją zapamiętać powtarzać jej obraz we własnych marzeniach o nowej drodze życia.
1
Nawet jeżeli były zbyt piękne, aby się miały spełnić, wiedziała, czego się trzymać.
Tymczasem Łazanka rządziła się jak szara gęś. Postawiła czajnik na gazie, pomyszkowała w szafkach i poczęła wyciągać najróżniejsze jadło, pogadując przy tym przyjaźnie do Kazia, poczęstowanego przez nią rumianym jabłkiem, w którym natychmiast zatopił zęby, i do Rafała, który się nie odzywał, tylko skulił się na krześle dziwnie zamknięty w sobie, ziemisty.
Nadciągnęła rumiana i teraz obie z Łazanką błyskawicą szykowały posiłek.
— Łazienka wolna — zameldowała od progu niedawna naturystka z miną nadętą nieco i obrażoną. Podeszła sztywnym krokiem do Janeczki i wyciągnęła rękę: — Danuta jestem.
Jaśka poderwała się, czując zarazem, że uszy jej płoną. Chciałaby w tym towarzystwie wypaść jak najlepiej. Rafał nie powinien się powstydzić.
— Maszczak Janina — ujęła nieśmiało dłoń Danki.
Ta spojrzała bystro. Prześwidrowała, zda się, na wylot. Nadęcie gdzieś się zapodziało. Poczciwy, przyjazny uśmiech ogarnął swym ciepłem stremowaną dziewczynę.
— Jakie ty masz ładne oczy — powiedziała ze szczerym podziwem. — Oprawa i w ogóle. Chciałabym mieć takie, naprawdę. Ale jestem taka pyza, że co zrobić, oczu niewiele widać — w policzkach pokazały się urocze dołeczki, które do reszty podbiły serce Jaśki. — Dla przyjaciół jestem Nuta. A do ciebie czy mogę mówić: Janeczko?
— Proszę — bąknęła Jasia jeszcze dość niemrawo, ale już spojrzeniem się porozumiały i jakieś serdeczne nici sympatii zaczęły się nawiązywać pomiędzy zahukaną dziewczyniną z Polski a tą pewną siebie, wygadaną krakowianką.
Nuta zwróciła się do Rafała, który dźwignął się z miejsca, przedstawił, zażartował coś o niedawnej hecy. Nie podjęła tematu.
— Co tobie jest? — zagadnęła z widocznym niepokojem. Tamta plama sprzed dziesięciu minut spłynęła widać bez śladu.
— Nic takiego — starał się zbagatelizować. — Trochę mnie poturbowali.
— Weź prysznic — zaproponowała Łazanka. — Zaraz ci przejdzie. Woda wyciąga.
- Dam mu ręcznik — zakrzątnęła się młodsza.
23
Zaczekajcie — Nuta nadal obserwowała chłopaka. -- Odetchnij głęboko.
Po co?!
Bo cię proszę — przechyliła głowę, zaglądając mu w oczy. Nie było kokieterii w jej spojrzeniu, tylko troska. Nie sposób takiej prośbie odmówić.
Rafał posłusznie zaczerpnął głęboko powietrza i aż syknął, oczy nabiegły mu łzami.
— A widzisz — dziewczyna chyba takiego właśnie rezultatu się spodziewała. — Prawdopodobnie masz 1 zebro. Warto z tym iść do pogotowia. Niech cię zbadają.
Próbował protestować, ale tu wtrąciła się Łazanka głosem nie dopuszczającym sprzeciwu.
— Też to podejrzewałam. Nie wypowiadałam się, bo koniecznie chciałeś do Krakowa, ale teraz nie ma sensu odwlek