CHŁOPAK NA NIEPOGODĘ Maria Józefacka na niepogodę POWIEŚĆ O MŁODZIEŻY WYDAWNICTWO LUBELSKIE Projekt okładki i karty tytułowej ZOFIA KOPEL-SZULC Redaktor HALINA SZAL Redaktor techniczny TOMASZ BIELSKI ISBN 83-222-0623-2 ' << "l>vni'ln by Wydawnictwo Lubelskie I Nblin 1989 ROZDZIAŁ I Dziki tłum wystartował do zatłoczonego pociągu, który właśnie wjeżdżał na peron. Wokół wejść do wagonów zaczęła się młocka jak na gumnie. Normalnych pasażerów spychano bez ceregieli, przezorniejsi cofali się sami, chroniąc się w ten sposób przed stratowaniem. Obrzeżem tej dżungli biegła dziewczyna. Rafał wyjrzał przez okno z zainteresowaniem. Bajecznie zgrabne nogi przyciągały wzrok niczym błysk słońca w chmurach. Prześliczne kolana przywodziły na myśl jabłonie, w koronach których dojrzewają owoce równie krągłe, jędrne, zachwycające. Powyżej tych kolan rąbek swetrowej mini wyzierał spod obszernej kurty ściągniętej szerokim skórzanym pasem. Na ramionach dyndał plecaczek. Pomimo panującego wokół zamętu właścicielka superowskich nóg nie wyglądała ani na speszoną, ani na bezradną./Pędzel lnianych włosów niedbale zamotanych szkarłatną elastyczną opaską sterczał buńczucznie na czubku głowy. Twarz zwężająca się ku mocno zarysowanej brodzie była jasna, drobna, zdecydowana. Oczy jak u rysia. Spryciara! Czyhała na dogodną sposobność. Skrzyżowały się ich spojrzenia. Jak gdyby iskra elektryczna przeskoczyła! Rafał postanowił zaryzykować. Korytarz przepełniony ani szpilki wetknąć, ale co tam! Liczą się fakty dokonane. Wychylił się, zamachał zapraszająco. Dziewczyna pojęła w mig. Zanurkowała w tłumie, wychynęła tuż przed Rafałem. Wyciągnął ku niej obie ręce, podskoczyła, chwyciła jego dłonie. Uścisk jak potrzask, nie sądził, że jest aż tak silna. Odbiła się lewą stopą, prawą wsparła o ścianę wagonu, jeden sus i już przełaziła ponad okienną ramą pomimo protestów współpasażerów, którzy zorientowali się poniewczasie, że przyjdzie im się jeszcze bardziej zagęścić. Na ułamek sekundy dziewczyna znalazła się w ramionach Rafała, przylgnęła do niego ciasno, ale natychmiast zsunęła się zwinnie jak po gałęzi, stanęła obok i zaczęła się odgryzać malkontentom: — Wolą państwo tamtych bandziorów? Nie ma gadania, sami przyjdą i każdemu dadzą do wiwatu. Mówiła to wprawdzie z uśmiechem, ukazując przy tym duże, równe śnieżnobiałe zęby, jednakże w przymrużonych oczach ten i ów wyczytał ostrzeżenie, oglądał się za siebie i przestawał pyskować. Nawet głuchy i ślepy zauważyłby, że na zewnątrz niedobrze się dzieje. Młocka przybierała na sile. Kto wdrapał się na stopnie, kopniakami strącał rywali usiłujących pójść w jego ślady. Odepchnięci ściągali zręczniejszych za nogi i za łeb. Dochodziło do otwartej bitki. Z brzękiem wyleciała gdzieś szyba. Pociąg ruszał przy wtórze wycia tej tłuszczy. Dotychczasowi pasażerowie stłoczeni w ciasnym korytarzu znaleźli się między młotem a kowadłem. Nacierano na nich z obydwu stron. Sprasowani bronili się przed nadciągającą watahą. Z przedziałów nikt nosa nie wychylał. Ci, którym się udało wcześniej zająć miejsca jeszcze w Lublinie, siedzieli teraz dufni, że ich nikt nie wykurzy. Rychło miało się okazać, jak złudne były to nadzieje. Za plecami Rafała drzwi przesunęły się nieznacznie. Przez szparę wyjrzała Janeczka. — Mogę przyjść do ciebie? Jestem całkiem ugotowana. Kazio zasnął, aleja spociłam się jak mysz. Siedzi nas dwanaście osób, ale okna nie wolno uchylić, bo przeciąg. Masz pojęcie? — wsunęła się między Rafała a lnianowłosą, która przypatrywała się jej z zaciekawieniem. Rafał nie wyglądał na specjalnie uszczęśliwionego. Zmarszczył brwi i niemal odburknął: — Lepiej wracaj. Musisz się przez noc przemęczyć. I tak dobrze, że macie miejsce. Nie widzisz, co się tu dzieje? Pytanie nie wymagało komentarza, bo od strony ubikacji dochodziły takie krzyki, jakby tam kogoś mordowano. — Tutaj też dotrą — powiedziała lniana z wielką pewnością siebie i z pewną dozą satysfakcji w głosie. — Nie strasz mi dziewczyny — warknął Rafał. — Jest nas tutaj tyle chłopa, że nie damy tej grandzie podskoczyć. — Na nich nie ma mocnych. Sam się przekonasz. Ja nie straszę, tylko wiem. Janeczka w przedziwny sposób wyczuła koleżeńską więź, jaka się 6 zadzierzgnęła między Rafałem a nieznajomą. Nie spodobało jej się to, zaniepokoiło. Przytuliła policzek do ramienia Rafała. Zaznaczywszy w ten sposób wzajemną przynależność, spojrzała na dziewczynę z góry i od niechcenia zagadnęła: — Skoro tyle wiesz, to czemu się w tę podróż wybrałaś? Nie boisz się? A może szukasz przygód? Lniana wyglądała na rozbawioną. Ściągnęła z ramion plecak, rzuciła go na podłogę i ulokowała się na nim wygodnie. Złożona była wprawdzie jak scyzoryk, ale ze względu na wielką szczupłość wcale jej to nie przeszkadzało. Rewelacyjne kolana znalazły się znów w polu widzenia Rafała. Janeczka połapała się natychmiast, co się święci, lniana wszakże miała minę absolutnego niewiniątka. Podnosząc wąską twarz ku przytulonej parze wyjaśniła poczciwie: — Często tędy jeżdżę, więc się otrzaskałam. U nas to normalka i na nikim nie robi wrażenia. Janeczka zerknęła na swego towarzysza. Nie myliła się. Błysk uznania w jego oczach mógł dotyczyć zarówno kolan, jak dzielności nieznajomej. Janeczka zdecydowała, że zaraz po przyjeździe skróci spódnicę, zaś heroizm też należy zademonstrować. O wa! Z pijackimi wrzaskami oswoiła się w rodzinnym domu, z chamstwem i ordynarnymi zaczepkami także. Kiedy się miało ojca ochlapusa, niewiele człowieka zadziwi. Brodą wskazała w kierunku wyjścia: — Czy tu nie ma obsługi pociągu? Polecą mandaty i towarzystwo zaraz siądzie. Lniana zachichotała: — Obsługa pochowała się po kątach i nie pokaże się przed Krakowem. Stąd można śmiało jechać na gapę. Nikt nie sprawdza biletów. Każdemu życie miłe, a tutaj można oberwać kastetem albo żyletką. Były już takie wypadki. — Poważnie? — wtrącił się do rozmowy Rafał. — Yhm. Wszyscy ten kurs nazywają pociągiem grozy. Nie wiedziałeś o tym? — Skąd mogłem wiedzieć? Szukalibyśmy innego połączenia. Zwłaszcza że mamy dzieciaka pod opieką. Janeczka wiezie brata do lekarza. Jeździliśmy już tym pociągiem kilka razy i nigdy tak nie było. — Ale dzisiaj środa. — I co z tego? Lniana zaczęła śmiać się do rozpuku. 7 - Ależ wy jesteście zieloni! Nie poznałeś? Przecież to kibice. Wracają z meczu. Rafałowi nagle przejaśniło się w głowie. Skojarzy! nazwę stacji ze znaną drużyną. Że też sam na to nie wpadł! Nie mam czasu, żeby śledzić wszystkie rozgrywki — powiedział z zakłopotaniem. — Nie połapałem się. - Nie lubisz kopanej? — lniana spoglądała jak na rzadki okaz. — W szkole grywałem często w ataku. Podobno byłem niezły. Ale to się skończyło. Nie ma okazji. Do Lublina na mecz ciężko się wybrać. Zawsze są pilniejsze zajęcia. — Aha, jesteście ze wsi?! — lniany pędzel zakołysał się, jak gdyby dziwił się temu odkryciu. — A bo co? Nie widać? — Janeczka zareagowała zaczepnie. Odkryte kolana nieznajomej działały jej okropnie na nerwy. Lniana potraktowała pytanie serio, nie przeczuwając pułapki. Spojrzeniem znawczyni ogarnęła sylwetkę Janeczki. W zielonkawych oczach pojawił się błysk aprobaty, co znacznie ułagodziło rozdrażnienie Jaśki. Donaszała ona wprawdzie marmurkowy komplet ze starszej siostry, ale podpisane nie było. Lniana wpatrzyła się w Rafała. Odśmiechnął się do niej mimowiednie. Jaśkę aż skręcało. Chłopak jest tylko chłopakiem i bierze się nawet na takie ograne numery. — Zdaje ci się, że wsioki tylko do kopania ziemniaków zdatne — wsiadła na dziewczynę Janeczka. — Myślisz — po co się toto włóczy pociągami, zamiast gnój przewracać?! Jasne brwi podjechały aż na środek czoła. Nieznajoma dobrze wiedziała, czym zalazła Janeczce za skórę i chyba nawet sprawiało jej to przyjemność, że może się podroczyć. — Nie, dlaczego — odparła uprzejmie. — Co to zresztą za różnica: miasto czy wieś? Ciebie jedynie wymowa trochę zdradza, ale to takie miłe i staroświeckie. Janeczkę kompletnie zamurowało. Nigdy jej nie przyszło do głowy, że ze sposobu mówienia można coś o człowieku odgadnąć. Ciuchy tak. To się zgadza. Taksówka. Zaraz widać, że ktoś dorobiony. I złoto. A poza tym? Ale zastanowiła się. Faktycznie ta blondyna jakoś się inaczej wysławia niż koleżanki. U nas bliżej Bugu tak się rozdziawiają szeroko — pomyślała — jakby żabę miały połknąć, a tej słowa równiutko zza zębów wychodzą, ściszone, wymuskane. Ładne. Ciekawe, czy się można nauczyć, czy z tym i się już człowiek rodzi. Nawet w szkole z tej racji nikomu uwagi nie zwracają, każdy mówi, jak popadnie, nieporządne to bywa stękanie. Może to mi się i u Rafała podobało, że on tak jasno swoje myśli wykłada i krzykliwy nie jest. Dlaczego ja dotąd tego nie zauważyłam? Trzeba, żeby mi takie obce potorocze podpowiadało? Rafał przyglądał się dziewczynom i bawił się, jakby w ich myślach czytał. Podobała mu się nieznajoma, bo spryciara i przekora. Złośliwości nie zanotował. A Janeczkę poznał już jak własne pięć palców. Zakompleksiona i ambitna. Wciąż stara się podciągać i wciąż jej mało. Nie ufa sobie, nie zna siebie, stąd ta niepewność. I trwoga, czy wspina się we właściwą stronę. Janeczka zalicza się do takich osób, które wszystko zrobią dla aprobaty ludzi, na których im zależy, z góry przeświadczone o słusznych racjach. A za to tamta z kolanami pod brodą, uśmiechająca się prowokacyjnie zielonkawymi oczyma, zapewne gwiżdże na to, czy coś jest słuszne, dbając jedynie, aby było dla niej wygodne czy przyjemne. Każda z tych dziewczyn miała inny powab i Rafał nie widział potrzeby, aby ograniczać strefę swych zainteresowań. Janeczka pozwalała sobie na odruchy właścicielki, ale to go jednakowo śmieszyło i rozczulało. Patrzcie, patrzcie, zahukane chucherko pokazuje pazurki! Jeszcze tak niedawno uciekała z domu, w którym, to prawda, nie dało się wytrzymać, popełniła głupstw, ile wlezie, aby jednak w końcu pomyślnie wylądować w tym swoim technikum pszczelarskim. Rafał cenił i tę życiową samodzielność, jakiej się dorabiało niepozorne dziewczyniątko z bardzo niedobrego domu, i pszczelarskie zainteresowania zbieżne z własnymi. Nie mógł jednak nie dostrzec, że Jasia wiąże z jego skromną osobą większe nadzieje, niżby należało. Lubił ją, sprzyjał, patronował jej poczynaniom, ale w cichości uważał, że jest tak smarkata i niewy-pierzona, że trudno ją naprawdę serio traktować. Oczywiście pochlebiało mu, że je mu z ręki, że może ją sobie owinąć naokoło palca, że patrzy w niego jak w obrazek, odgaduje życzenia, że daje się kształtować jak wosk. Przywiązał się do niej i wolałby, aby wszystko zostało, jak jest. Przecież się opiekował i pomagał. Czego można więcej żądać? Wydzierżawił od jej ojca pijaczyny zapuszczoną ziemię, w pocie czoła starał się wycisnąć coś z tych ugorów. Normalnie nie zawracałby sobie tym głowy, zwłaszcza że jego bliscy się sprzeciwiali. Ale żal mu było Jaśki i całej tej pechowej rodziny Maszcza-ków, więc, zaciskając zęby, tyrał jak ostatni parobek i ciemięga. Jakby brakowało roboty na swoim. Miał stąd jednak pociechę; przyznawał, że już go nie drażni ten nieużytek pod lasem, że nareszcie jest się gdzie rozpędzić. 4 W gospodarstwie wszystko szło jak w zegarku nakręcanym przez ojca. Rafał go poważał i owszem, ale ojcowe kunktatorstwo i ostrożność irytowały. Chłopak był niecierpliwy, chciał się sprawdzić, wypróbować zdobytą wiedzę i nowe pomysły. U taty musiało iść po staremu, ustalonym trybem. Rafał czuł się jak koń w pętach, a bryknąć nie miał odwagi. Zanadto był ze swoją rodziną związany. Zgrali się i rozumieli. Szkoda psuć. Więc cierpliwie znosił ojcowe rygory, jeżeli dąsał się, czynił to w cichości ducha i chyba tylko matka domyślała się tych rozterek. Na Maszczakowych ugorach wyrabiać mógł, co mu się spodobało. Ojciec przyglądał się krytycznie, lecz się nie wtrącał. Sąsiedzi nie szczędzili przycinków, ale po roku zaczęli zaglądać i kręcili głowami nie mogąc wyjść z podziwu. Rafał się w myślach odgrażał: poczekajcie jeszcze jeden rok, może dwa. W sumie kłopot z ojcowizną Janeczki stał się ulubionym dlań zajęciem. Bywa i tak. Jaśka mieszkała w internacie, ale na soboty i niedziele ciągnęła do domu. Pożal się Boże, taki to był ten dom. Matka dziewczyny pomimo starań lekarzy nie odzyskała na tyle władzy w nogach, aby poruszać się samodzielnie. Wypadek spowodowany przez męża moczymordę uczynił z niej istotę niezdolną do życia. I tak dobrze, że siostra we Włodawie przyjęła ją do siebie, bo na dobrą sprawę nie miałby kto tej kobiecie podać szklanki wody, kiedy ją wypisano ze szpitala. Tak to się ludziom głupio niekiedy układa: jest rodzina, ale lepiej, żeby jej nie było. Maszczak niby już się tak nie zapijał, pracował w kopalni w Bogdance, bardzo się tam nie natrudził, ale zarobki brał niezłe, których część na potrzeby chorej żony i dzieci przeznaczał. Pielęgnować swojej kobiety nie mógłby jednak, nawet gdyby chciał. Starsza córka, Wiśka, owszem, potrafiłaby matce zapewnić opiekę, ale ona raczej o sobie myślała. Chociaż znali się od małego, Rafał jakoś nie umiał się przekonać dn urodziwej czarnuli. Uważał, że jest karierowiczką, której licznik zawsze na zysk stuka. Nie poważał takich ludzi i nie szukał ich towarzystwa. Niech sobie ta Wiśka awansuje z deszczu pod rynnę, osobiście nie zamierzał maczać w tym palców. Jaśka z kolei miała mnóstwo dobrych chęci i serce na dłoni, ale była zbyt młoda na opiekunkę dla matki. Przebąkiwała, że kiedy skończy szkołę, wróci do Bukowna i wtedy matkę zabierze, ale wszystko to na wodzie pisane: przed dziewczyną dwa następne lata nauki, a później licho wie, co nastąpi. Współczucie, jakie żywił dla Jaśki, przelał Rafał również na najmłodszą latorośl Maszczaków: na Kazia przygłupa. Prawdę powiedziawszy trudno by otwarcie uznać, że jest nienormalny, z pewnością jednak był nienormal- ni nie chowany. Kiedy siostra Maszczakowej zabrała zabiedzone i zastraszone dziecko do siebie, wydawało się, że naprawdę kretyn z niego wyrośnie i że nawet jakby szkoda tyle fatygi dla przyszłego idioty. Ciotka malca odchuchała, odkarmiła, przyhołubiła i powoli rozdmuchała w nim ogienek ludzkich zainteresowań i odruchów. Chociaż z trudem, ale można się już było z nim dogadać, czymś zaciekawić, nauczył się porządnie jeść, umiał wykonywać proste czynności. Wiejscy ludzie, którzy przywykli, że o Maszczakach mówiło się najgorzej, uważali, że synek debilowaty jest karą za grzechy bradiagi. Nie wnikali w tajemnicę, dlaczego dobry Bóg miałby karać nieszczęsne dziecko za winy ojca. Nad Kaziem litowano się, ale nikt nawet palcem w bucie nie kiwnął, aby się nim porządnie zająć, do lekarza zaprowadzić, poradzić się kogoś mądrzejszego, a nade wszystko dać to, co się każdemu dziecku należy: miłość, bezpieczeństwo, zaufanie, dobroć. Dopiero ta ciotka, skądinąd herod-baba, uparła się, że z Kazia będą ludzie. Wodziła go po znachorach, doktorach, diabłach-iwanach, nareszcie ktoś dał jej adres specjalisty w Krakowie. I tu Jaśce przypadła rola anioła stróża, bo zaganiana ciotka nie mogła na dłużej domowych pieleszy opuszczać. Jasia chętnie przyjęła ten nowy obowiązek, a że Rafał rozumiał, iż dziewczynie trudno będzie poradzić sobie z chorowitym dzieciakiem w tak dalekiej podróży, zaofiarował się na towarzysza. Propozycję przyjęto z wdzięcznością. Wybrali się raz i drugi i tak się już ustaliło. Rafał zresztą nie narzekał. Lubił ludziom pomagać, przy tym i przewietrzyć się była okazja, i zobaczyć coś nowego. Wprawdzie Kazio stanowił uciążliwy bagaż, ale gdy go zostawiali na badania, mieli zawsze kilka godzin dla siebie. Jasia napawała się obecnością Rafała, chłopak zaś korzystał, żeby i do sklepów zajrzeć, giełdę odwiedzić czy zabytki, i nauczyć się czegoś, i rozerwać. Kaziowi także na dobre wychodziła zaaplikowana przez docenta kuracja. Okresowe kontrole wypadały pomyślnie i była nadzieja, że z czasem z malca wyrośnie chłopak może trochę umysłowo ociężały i ślamazarny, ale najnormalniejszy w świecie. Ciotka Regina tryumfowała. Całą Włodawę informowała na bieżąco o postępach leczenia, sypała jak z rękawa łacińskimi nazwami, medykamenty znała na pamięć. Zaczęła zdobywać sławę jako osoba oblatana w środowisku lekarskim i znająca się nie tylko na chorobach, ale i na lekach. Doradzała, załatwiała, byli tacy, którzy najpierw szli do niej, a później dopiero do przychodni po receptę. O dziwo, często jej podszepty okazywały się trafne. Czy był to instynkt, czy doświadczenie życiowe nie wiadomo. Rafał z trudem hamował śmiech, gdy II przyjeżdżał z Jaśką do Włodawy po Kazia i ciotka Regina sadzając go pod plastikowym piętrowym żyrandolem opowiadała o swych lekarskich praktykach. Tłumaczył Jasi, że powinna ciotce wybić z głowy te uzdrowi-cielskie zapędy, bo jeszcze kiedyś palnie głupstwo i łatwowierny pacjent przejedzie się na tamten świat — ale dziewczyna przezornie wolała nie zadzierać. Regina była popędliwa. Co w sercu, to na języku. Przejęta prawdziwą pasją, ufna w swoje wyczucie, nie wybaczyłaby, gdyby ktoś podawał je w wątpliwość. Skoro zaś miała na garnuszku i matkę, i brata, Janeczka nie chciała ryzykować. Rafał w duchu przyznawał jej rację. Ostatecznie tyle jest osób, które lubią leczyć innych. Nieszkodliwa mania. Nikogo się nie zmusza, aby korzystał z porad domorosłych konowałów. Komu to odpowiada, niech ma sam do siebie pretensje. Cała trójka, przyduszona przez współpasażerów, od dawna już rozmawiała o jakichś głupotach bez znaczenia, gdy nieoczekiwanie ciżba wokół zaczęła falować. Ktoś się przepychał wśród przekleństw do środka wagonu. Okazało się, że popiwszy i porozrabiawszy grupa kibiców nieco zmęczona postanowiła odpocząć. W tym celu ruszyło natarcie na zamknięte dotąd przedziały. Wywlekano stamtąd co starszych i słabszych pasażerów i zajmowano ich miejsca. Nawet najbardziej oporni dziwnie szybko milkli, potulnieli. Najwidoczniej stosowano wobec nich wyjątkowo skuteczne środki perswazji. Rafał przypatrywał się temu z daleka z prawdziwym niedowierzaniem. Nie mieściło mu się w głowie, że ludzi tak łatwo sterroryzować, że nikt nie doleje tym rozpanoszonym cwaniakom, którzy za nic mieli bliźnich i dobre obyczaje. Było za daleko, aby się wtrącić, zresztą przestraszona Janeczka szarpała go za rękaw, aby dał sobie spokój. Lniana zerkała na nich z dołu z tym swoim nieco drwiącym wyrazem przymrużonych oczu. Rafał chętnie dałby za to w skórę jej i sobie. Zielonkawe oczy zdawały się mówić: nie bądź taki chojrak, wiem, że nie podskoczysz. Lepiej pilnuj siebie i tego swojego kurczęcia, a buzię trzymaj na kłódkę, bo cię mogą przefasonować, a byłoby szkoda przystojniaczka. Jaśka zaczęła drżeć, przywierając do Rafała całym ciałem. Przypomniały jej się tatusiowe rozróby. Mało to razy uciekała z domu cała posiniaczona, mało to razy opatrywała matkę pobitą i skopaną. Doskonale wiedziała, do czego bywa zdolny taki przynapity i rozbestwiony bydlak, który w dodatku czuje się bezkarny. - Nie wtrącaj się — błagała chłopaka. — Zostaw, nie nasza sprawa. I >    і і tf ,. ^- '&.  і? t 4^- LJa^jb^L iktUfci C- *£ ,PQ\ «jfcfc ^і,- -^cij 5& iL mej s^cmi^^L taj^ansiM a. і? 0. ) &±1£ї lip^Łu. * vVii|nol :^Є «CL >£V ^£ ,&. і —F —J ^ ) іІ^\ 1/>^ Ііі-^  4-J **^*^.-w^ ^ 0 ] J' ■ — \ 1 " ! ---''l [ " 1 1 1 ■ — — ZfconUi 1  І 'l і Iі і і 1 і !■ .. — 1 1 , ... "4 1- \ 1 — І ■ і і ... 7 'l !" і — _zn L --------- ■ [': !' -'-І ........ ,—і — Wracaj do przedziału i pilnuj Kazia. — Rafał nie wdawał się w dyskusję. '— Rafał, ja cię błagam... — Nie masz nic do gadania — uciął. — Wiesz, że nie jestem rozrabiaką, nie będę się pchał. Ale nie pozwolę, żeby lada jaki gnojek ludźmi podłogę wycierał. No, już cię nie ma. Rzucając mu żałosne i zarazem proszące spojrzenie Janeczka znikła w przedziale. Lniana ani drgnęła, chociaż przymrużone oczy świadczyły, że ma się na baczności. Rafał rzekł mimochodem: — Może dołączyłabyś do Janeczki? Na podłodze zmieściłabyś się i tam. — Tutaj mi całkiem dobrze. — Jak sobie chcesz — ruszył ramionami. Ostatecznie żadnego obowiązku nie miał, aby się o nią troszczyć. Lniana zresztą w odróżnieniu od Janeczki nie budziła w nim odruchów opiekuńczych. Ciekawość — tak. Pod każdym względem. Tym większą, iż widziało się, że potrafi sama o siebie doskonale dbać. Straszliwie mu się chciało zapalić, ale rozumiał, że w tym cuchnącym korytarzu i tak ciężko oddychać, cóż dopiero by się stało, gdyby każdy zaczął dymić. Jakby w odpowiedzi na jego myśli stojący opodal brodacz nie krępując się niczym wyciągnął wymiętoszone pudełko i zakurzył. Rafał, klnąc swoje skrupuły, już miał pójść w jego ślady, gdy nieoczekiwanie lniana podniosła się ze swego siedziska. Brodacz puszczał jej dym prosto w twarz, więc chyba to ją poderwało. Nie zdradzała jednak gniewu czy irytacji. Uśmiechnęła się promiennie z tak nieodpartą sympatią, że brodacz aż się zakrztusił, i wyciągnęła rękę: — Kopsnij mi pan szluga. Brodacz posłusznie sięgnął do kieszeni i podał papierosy. Lniana capnęła całą paczkę i ukryła ją w zakamarku sztruksowej kurty. — Oddam je panu na dworcu w Krakowie. Będzie pan mógł konkurować z Nową Hutą. Tutaj jest już dostatecznie zagęszczona atmosfera, czego taki stuprocentowy mężczyzna jak pan chyba nie zauważył. Brodacz łypnął groźnie, ale nie śmiał się awanturować pod tym szelmowskim spojrzeniem. Niepewnie obracał w palcach niedopałek, nareszcie zdusił go w popielniczce. Rafał w duchu śmiał się do rozpuku, rad jednocześnie, że się nie podłożył. To dopiero jędzunia! Ale nie miał jej 13 tego za złe. Faktycznie zaduch gęstniał, że siekierę można zawiesić. Przy otwartych oknach nie dało się jechać, bo wiatr głowy urywał. I tak źle, i tak niedobrze. Oby się ta podróż nareszcie skończyła. Nocne godziny wlokły się niemiłosiernie. Jeszcze nawet do Tarnowa nie dojechali, a Rafał czuł, że mu nogi wrastają tam, gdzie nie trzeba. Lniana w najlepsze flirtowała z brodaczem. Rafał ostentacyjnie odwrócił się od nich i zapatrzył w czerń za oknem. Pomyślał, że tak na dobrą sprawę za mało wie o świecie, jaki go otacza. Własny zagon, wieś, w której urodził się i wychował, Lublin, gdzie chodził do szkoły, jakieś przelotne pobyty tu i ówdzie na trasie takich czy innych wycieczek. To niewiele. Nie było jednak czasu, aby się rozglądać. Gospodarstwu nie powie się: poczekaj. Rodzice już niemłodzi, sił mają coraz mniej, ojciec zabiega, aby każdą czynność porządnie wykonać, nie po łebkach i tak od rana do nocy. Prawdę rzekłszy niewiele użył jak dotąd, a może byłoby warto- Po co ojcu ta forsa, której i tak nie ma na co wydać, po co ten rozmach, skoro i tak nie da się gospodarki rozwijać, bo najdrobniejsza nawet inwestycja wiesza się jak młyński kamień u szyi? Po co się zużywać, skoro pożytek z tego niewielki? Ta lnianowłosa chyba czasu nie marnuje. Wszędobylska istota. Jej życie pewnie upływa łatwo i przyjemnie. Ciekawiej. Przy niej się człowiek nigdy nie znudzi -- mimo woli łowił uchem fragmenty flirtu z brodaczem i diabli go brali nie wiadomo czemu. Dwóch niestarych facetów przepychało się korytarzem. Jedni z tych, co tak na chama wsiadali. Rafał zgrzytnął zębami, kiedy bez ceremonii przycisnęli go do okna. Wionął od nich intensywny smród potu, moczu, zjełczałego tłuszczu, denatury. Rafał pomyślał, że to jego rówieśnicy, może trochę nawet młodsi. Gdyby się umyli i odskrobali, wytrzeźwieli i zebrali do kupy, byliby chłopcy do rzeczy. Tym trybem jak obecnie już się z tych młodziaków robił ludzki gnój. Pasażerowie szemrali, ale ustępowali im z drogi. Rafał zerknął na lnianą, czy nie popyskuje. Minę miała jednak tak nieobecną, jakby się wraz z brodaczem przechadzała po Casablance. Przeszli, poszli, nie raczyła nawet zauważyć tej hołoty. Ulga, z jaką pasażerowie udręczonego pociągu przyjęli chwilę spokoju, nie trwała długo. Obaj kompani dotarłszy chwiejnie do końca wagonu stwierdzili, że nie mają tam czego szukać, i zawracali. Rafał przycisnął się do okna, aby zrobić im przejście i w ten sposób jak najrychlej pozbyć się niemiłej kompanii, ale to właśnie zachęciło obydwu kibiców do postoju. Jeden klapnął na plecak lnianej z błogą miną, że oto czeka go nareszcie II zasłużony wypoczynek, drugi macał się po kieszeniach wydętych butelka-Dobrze się przygotowali na tę podróż, ale nie skończyli jeszcze ować. Ctoś inny zapewne zmilczałby, ale lniana nie była trusią. Nachyliła się nad pijaczkiem, wyszarpując mu plecak spod tyłka: — Złaź! Obejrzał się i przytrzymał uciekające siedzenie. Wyszczerzył do lnianej zęby: — Fajowa z ciebie dzidzia. Chodź na kolana. Cofnęła się, bo faktycznie odór jego oddechu mógłby uśmiercać co delikatniejsze muchy robacznice. Uznał ten gest za przestrach i to mu się spodobało. Zarechotał: — Boisz się? Nie bądź taka strachliwa. Jeszcze jesteś nowa, nie? Wiesz, jak kotka mówi do kota: jak mnie złapiesz, to ci dam, a jak mnie riie złapiesz, to będę za szafą... W trakcie tej przemowy Rafałowi przemykało przez głowę jak w dziecięcej wyliczance: jedna by padła, druga by siadła, trzecia by się popłakała, czwarta rumieńcem oblała, a ta... Pijaczek chwycił lnianą za ramiona i ciągnął na siebie, rozkraczywszy szeroko kolana. Dziewczyna niewiele myśląc kopnęła go. Cios był celny i dobrze wymierzony. Facet zwinął się jęcząc z bólu. Kumpel solidarnie zaszarżował na dziewczynę. Brodacz próbował ją osłonić, ale pijus zmiótł go jednym machnięciem ręki. Temu Rafał nie mógł się już dłużej przyglądać. Ujął kibica za ramię: — Pan pozwoli! Odwrócił się. Rafał ujrzał z bliska pucołowatą, bezmyślną gębę, zaczerwienione policzki i nos, mętne oczy pełne złości. Kątem oka dostrzegł ruch ku kieszeni. Nie czekał. Umieścił potężny cios w szczęce. Poprawił z drugiej strony. Tamten runął na skomlącego koleżkę. Rafał odetchnął głęboko, za szybą przedziału widniała pobladła twarz Janeczki. Uśmiechnął się do niej pocieszająco, chciał coś rzec niewątpliwie chełpliwego, gdy posłyszał krzyk lnianej i w tym momencie ktoś zwalił mu się na plecy, przewrócił. Rafał usiłował się bronić, ale napastnik wczepił mu się we włosy i rąbnął tak, że chłopiec zobaczył naraz wszystkie gwiazdy. Starał się jeszcze dźwignąć na klęczki i strząsnąć kibica, ale kolejny cios pozbawił go tchu. Ktoś nagle skoczył mu na klatkę piersiową, gniótł żebra. Potworny ból przeszył ciało chłopaka — i Rafał stracił przytomność. 15 Janeczka szamotała się z sąsiadem. Starała się otworzyć drzwi, a towarzysze podróży nie pozwalali. — W niczym mu nie pomożesz — syczała jej w ucho gruba niewiasta — a jeżeli oni tu wtargną, zdemolują cały przedział. — Szkoda go, ale trudno, sam sobie winien, dlaczego z tą hołotą zaczynał — wtórował jakiś gość, którego w mroku, rozjaśnionym jedynie przez padające z korytarza światło, niełatwo było rozpoznać. Kazio przebudził się i przestraszony zaczął płakać, szukając obok siebie siostry. Janeczka jednak nie zwracała na dziecko uwagi pochłonięta niesamowitą sceną, jaka rozgrywała się na korytarzu. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Lnianowłosa nie czekała, aż kudłaty chuligan, który od tyłu rzucił się na chłopaka, stratuje go do reszty. W korytarzu uczyniło się nagle jakoś więcej miejsca, wszyscy bowiem cofali się w popłochu. Lniana wyrwała z kieszeni pijaczka, którego Rafał powalił, butelkę czyściochy i niewiele myśląc rąbnęła napastnika po głowie. Janeczka za szybą aż przysiadła. Tego się nie spodziewała. Lniana rączuchnę miała nie od parady. Szkło głęboko rozorało kudłaty łeb, siknęła krew, włochacz zatoczył się, przestał deptać Rafała, podniósł obie dłonie ku oczom zalewanym posoką, która go oślepiła. Zaczął krzyczeć cienkim, przeraźliwym głosem. Janeczce udało się odsunąć przeszkadzających jej tchórzy i wydostała się na korytarz. Przykucnęła nad Rafałem. Reszta świata znikła jej z oczu. Jest nieprzytomny. Trzeba go ratować. Jak?! — Wstawaj! — krzyknęła lniana. — Nie wolno ci się teraz mazać. Oślepiony przez nią mężczyzna zataczał się i w każdej chwili mógł runąć. Broczył obficie. Trzymał się oburącz za okrawioną głowę, klął i płakał, wył o doktora. — Zamknij się! — lnianowłosa nie żartowała. — Dojeżdżamy do Tarnowa, a tam się tobą zajmą jak należy. Ryk rannego zaalarmował jednak pijanych kibiców, którzy przedtem zadekowali się w przedziałach. Wyglądali teraz na zewnątrz. Nie wiedzieli, o co chodzi, ale zobaczywszy, że wydarzyła się jakaś rozróba, ochoczo zaczęli się przepychać ku wyjącemu kudłaczowi i obydwu dziewczynom. Janeczka zmartwiała. Drzwi przedziału za nią zatrzaśnięto. Teraz już nie było odwrotu, a Rafał nie dawał znaku życia. Lniana przysunęła się do niej i Janeczka poczuła, że wciśnięto jej w rękę szyjkę od butelki zakończoną ostrymi odłamkami szkła. 16 1 — W razie czego broń się — szepnęła lniana. — Nie trzeba się patyczkować. Musimy dotrwać do Tarnowa. Tam na stacji są chyba jakieś służby porządkowe. (Janeczka przełknęła ślinę i kiwnęła głową. Zdecydowana była bronić nieprzytomnego Rafała przed zemstą kibiców. Choćby nawet miała komuś ocz^ wydrapać. 4- Chcecie, żeby was też tak urządzili?! — krzyknęła lniana do pozostałych pasażerów. — Nie potraficie się sprzeciwić, kiedy obok was rozdeptują ludzi. Tchórze! — splunęła pod nogi najbliższemu mężczyźnie. Ten zbladł, spurpurowiał, odwrócił się — ale już się nie wahał, zastąpił drogę nadciągającym kibicom. Za jego przykładem poszedł następny pasażer. Wystraszeni i pragnący świętego spokoju faceci stopniowo jak gdyby budzili się z odrętwienia. Okazało się nagle, że większość jest przeciw rozwydrzonym kibicom. Także z przedziałów wyglądali jacyś mężczyźni. Banda nagle zaczęła się cofać, ale już ich osaczono, a ponure spojrzenia i groźne pomruki nie wróżyły rozrabiakom nic dobrego. Lniana stała obok poturbowanych z tym swoim drwiącym, a może pogardliwym wyrazem twarzy. Dorosłym mężczyznom, silnym facetom, którzy tak skwapliwie chowali dotąd dudy w miech, nie chcąc się narażać, zrobiło się wstyd. Pozwalali się znieważać, poniżać, tłamsić, tymczasem taka koza udowodniła, że nie zniesie, aby jej ktoś pluł w twarz. Nie zlękła się, chociaż mogło ją to drogo kosztować. Jakiś kolejny przyjemniaczek usiłował sobie utorować drogę do dziewczyn pięściami. Załatwiono go w mgnieniu oka. Za oknami pokazały się jaskrawe światła. Pociąg wjeżdżał do Tarnowa. ROZDZIAŁ II Rafał, prowizorycznie opatrzony na dworcu w Tarnowie, wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Uparł się jednak, że pojedzie dalej aż do samego Krakowa, a tam w razie czego zasięgnie porady lekarskiej. Janeczka trochę się o niego martwiła, ponieważ jednak docucili go i chodził, nie sądziła, że to coś poważniejszego. Mało to razy sama oberwała? Trudno się mówi, poboli i przestanie. Rada była, że dotrą do Krakowa z niewielkim opóźnieniem i że Kaziowi dzięki temu nie przepadnie umówiona wizyta. Miała z braciszkiem sądny dzień, bo jego dziecinne lęki wróciły ze 7 — Chłopak na niepogodę 17 wojoną mocą w czasie koszmaru w pociągu. Dygotał jak w febrze, mazał : i kleił do niej, ani go oderwać. Zniecierpliwiona ofuknęła go parę razi,  odniosło to skutek wręcz przeciwny, niż oczekiwała, pochlipywanie alca przerodziło się w szloch, któremu towarzyszyły rzęsiste łzy. areszcie rozryczał się na cały głos i buczał tak przez resztę podróży. Bał ! pociągu, ludzi, wszystkiego. Odwracał się od Rafała, który, niepomny asnych dolegliwości, zagadywał do niego i starał się zabawić, od lniinej ś uciekał jak diabeł od święconej wody. Lniana bowiem, o dziwo, nie odstąpiła nowych znajomych, iafał )dejrzewał, że się nieźle bawiła. Złożyła szczegółowe zeznania dotyczące :oliczności, w jakich spowodowała tak drastyczne obrażenia cielesne chłopa jak wyrwidąb. Trochę się nawet przechwalała i z lubością opisała jście. Młody sierżant, który spisywał tę bonanzę, spoglądał na dziewczy-: z niedowierzaniem. Świadków jednak nie brakowało i spora gromadka biców powędrowała prosto do ciupy. — Myślałam, że mnie przyaresztują — westchnęła z rozczarowaniem iana, gdy czekali na następny pociąg do Krakowa. — Ciebie warto byłoby nie tylko przyaresztować, ale przymordować — luważył Rafał kąśliwie i urwał, bo tchu nie mógł złapać, tak mu bok Dkuczał. — Uratowała ci życie, a ty na nią z gębą! — wsiadła na niego ineczka. — Jakie to życie! — stęknął Rafał. Lniana puściła do niego oko. — Do wesela się zagoi. Janeczka zaczerwieniła się jak burak, ale od tej pory znacznie rzyjaźniej spoglądała na lnianą. Ta zresztą tokowała jak w transie. Nowi >warzysze podróży zostali dokładnie zaznajomieni z przebiegiem wydaleń i droga do Krakowa nikomu się nie dłużyła. Nawet Kazio nieco się spokoił, bo mu obiecano lody, kremy, lizaki i wszelkie łakocie, jakich usza zapragnie. Jedynie Rafał przybladł i stał się dziwnie milczący. Lniana zerknęła na niego raz i drugi i coś sobie widocznie skombinowa-i w bystrej łepetynie, bo zagadnęła Janeczkę: — O której macie umówioną wizytę u doktora? — O dziesiątej. — A przez te dwie godziny — spojrzała na zegarek, dopiero ochodziła ósma — będziecie snuć się jak psi swąd? — Pójdziemy do baru, coś zjemy, połazimy po starym mieście, czas 8 zleci. Zawsze tak robimy, kiedy tu przyjeżdżamy — Janeczka nie widziała problemu. \ Rafał się nie odzywał. Lniana skrzywiła się nieznacznie. Raczej nie tyle z iibolewaniem nad Rafałem, ile nad niedomyślnością jego dziewczyny. \— Mnie zaświtał lepszy projekt. Chodźcie ze mną. Mam tu metę u ciotki i zawsze się tam zatrzymuję, ilekroć jestem w Krakowie. Odpoczniecie, pożywicie się. Moje siostry się ucieszą. — Bo ja wiem?... — Janeczka zawahała się i spojrzała pytająco na Rafała, który minę miał nieprzeniknioną. — Dla dzieciaka chyba będzie najlepiej. Nie uważasz? Nie wyspał się i marudzi. Mógłby się jeszcze na chwilę przyłożyć. Nie ma sensu ciągać go po ulicach, skoro nas tak mile zapraszają — próbował się uśmiechnąć, ale próba wypadła żałośnie. — Załatwione — lniana przejęła sprawę w swoje ręce. Wsadziła ich do autobusu. Blisko było. Na czwartym przystanku wysiedli, nie mając zresztą pojęcia, gdzie się znajdują. Poprowadziła ich przesmykiem pomiędzy wysokimi kamienicami. Do jednej z nich weszli. Janeczka stąpała nabożnie jak w kościele, bo i posadzka była tutaj podobna: kolorowe płytki ułożone w kunsztowny wzór. Szerokie schody pięły się na podest ku oknu, gdzie migotały witrażowe szybki tworząc kwietny deseń. Janeczka nie mogła wyjść z podziwu: w takim domu ludzie mieszkają? Znała dotychczas wiejskie wille i chałupy, lubelskie czynszówki i włodawskie bloki. Wszędzie bywało dość podobnie: upakowane ciasno, że ani się gdzie obrócić. Bogacze, którzy się ostatnimi czasy pobudowali na wsi, przeważnie tłoczyli się w jednej izbie albo w kuchni, w pozostałych pomieszczeniach na pokaz, żeby się gościom pochwalić, stały meble i leżały dywany jak w jakim muzeum, ale ludziska po staremu żyli w ciasnocie. Trochę inaczej było u Rafała, ale i tam zagracenie, bo mama Kwiatkowa lubiła naściągać wszelkiego dobra na zapas i kupowała, co popadło. Jaśce się u nich podobało, bo tak swojsko i bezpiecznie, zacisznie i schludnie — ale teraz szeroko otwierała oczy, wstępując po wypolerowanych schodach ku owemu witrażowi, a.potem na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się czworo drzwi z ciemnego drewna, lśniących, o niedzisiejszym wyglądzie. Lniana dzwoniła do tych na prawo, a Janeczka ciągle jeszcze rozglądała się urzeczona tą przestronnością, tą elegancją. Klatka schodowa, jak gdyby ją dopiero co zapastowano, błyszczy na wysoki połysk. Czy oni tu sami sprzątają? Janeczce przypomniały się inne klatki, widywane uprzednio: zaplute i zaśmiecone, o ścianach obdrapanych, |9 >omazanych, głupio popisanych. Dlaczego jedni mogą mieszkać jak ludzW, i drudzy muszą naokoło siebie robić chlew? Zagadka ta była zbyt trudna lla dziewczyny. Drzwi się otworzyły, wyjrzała osoba młoda, rumiana, wesoła. — Łazanka! — krzyknęła z nie udawaną radością w głosie. — W sapią , bo zaraz wylatujemy do szkoły. Wskakuj. A kogo to prowadzisz?/ — zaciekawiona mierzyła spojrzeniem dziwaczną trójcę: chłopaka z podbitym і, obok niego pannicę w marmurkach i zabeczanego jasnowłosego malca, który szalenie przypominał na pierwszy rzut oka „Sierotę z Poronina" Ślewińskiego. Lniana, obdarzona tym dziwacznym przezwiskiem, oślepiająco błysnęła zębami w szerokim uśmiechu. Jaśkę, która wgapiała się jak sroka w kość, znów ogarnęła zazdrość. Też mam ładne zęby, pomyślała, usta może nawet ładniejsze, 'bo w miarę, nie od ucha do ucha, więc dlaczego nie potrafię wyglądać tak jakoś... Nie przychodziło jej na myśl odpowiednie określenie. Beztrosko? Swobodnie? Radośnie? Ciepło, ciepło, ale nadal niedostatecznie. — Czemu się tak zasumowałaś? — Rafał pogroził jej oczyma, bo stała jak ta lala, a to go zawsze irytowało. — Gapisz się jak cielę na malowane wrota! Był to wprawdzie szept, ale lniana słuch miała jak zając. Parsknęła śmiechem. Janeczka poróżowiała. Szczęściem Kazio zwrócił na siebie uwagę. Było mu za gorąco, więc zaczął się rozdziewać, rzucając na podłogę sztuki odzieży: szalik, czapkę. Janeczka przykucnęła, aby mu pomóc, bo ani z suwakiem, ani z guzikami sobie jeszcze nie radził, a kiedy mu się co nie udawało, wpadał w złość sygnalizowaną potwornym rykiem. Wolała uprzedzić kolejną gafę. Lniana tymczasem wyciągnęła rękę do ciotecznej siostry. — Dawaj klucze. Sami się obsłużymy. Zmykaj, bo się spóźnisz i na nas będzie. — Najwyżej — rumiana się nie przejmowała. — Nie pierwszyzna dla nas. Tak zazwyczaj bywa, kiedy rodzice jadą po towar i zostajemy same na gospodarstwie. Nie ma kto z łóżka ściągnąć, a nas byle budzik na nogi nie postawi. — Wiem coś o tym — zaśmiała się lniana. — Pamiętasz, jaki koncert urządziliśmy wam z tej okazji na poprzednim rajdzie? Gospodyni z sąsiedztwa przyleciała przerażona, że się pewnikiiem cosi pali, skoro taki alarm. A gdzie Nuta?  — Grzebie się w łazience. — Mogłabyś ją trochę pogonić. Ci tutaj na pewno chcieliby się świeżyć. Ten milczek to mój obrońca, wiesz? Oczy dziewczyny zaokrągliły się ze zdumienia. Spojrzała ciekawie na Rafała. — Niesamowite! Broniłeś Łazanki?! Przed czym? Dotychczas to raczej ona zagrażała otoczeniu. — Nie wygłupiaj się — lniana przezwana Łazanką szturchnęła kuzynkę przyjaźnie. — I nie przed czym, a przed kim. Tym samym pociągiem wracały watahy kibiców. Najpierw naparzali się pomiędzy sobą, a następnie, zgodnie ze zwyczajem, zabrali się za innych pasażerów. Fuj, szkoda gadać. Mnie też by się oberwało, bo tam był taki damski bokser, ale ten chłopak go zwalił. No i pokiereszowali go, że ledwie się na nogach trzyma. Gorącym uznaniem, jakie zapłonęło w oczach rumianej, zapewne udałoby się ogrzać niewielkie miasteczko. Podskoczyła ku drzwiom w głębi korytarza i zatarmosiła klamką. — Nuta! Wyłaź w tej chwili! Łazanka przyjechała i trzeba natychmiast zwolnić łazienkę. W odpowiedzi zabrzmiał entuzjastyczny okrzyk, następnie gwałtowny plusk jak z delfinarium, drzwi się raptownie otworzyły i stanęła w nich rosła dziewoja. Wokół torsu miała ręcznik w kwiaty, zamotany jednak tak niedbale, że Rafał z niemałą przyjemnością zauważył to i owo prześlicznie wymodelowane przez Matkę Naturę. Natomiast hoże dziewczę ujrzawszy obcego chłopaka stanęło jak wryte, speszyło się, oblało krwawym rumieńcem i zawróciło na pięcie, zatrzaskując za sobą drzwi z takim hukiem, że Kazio, struchlały, czepił się jak kleszcz siostry i znów zachlipał. Rozśmieszona Łazanka jęła przez drzwi pertraktować z naguską. — Nuta, nie dziwacz! Chłopaka nie widziałaś? Wyskakuj stamtąd, ale już! — Dajcie mi tutaj jakieś łachy — rozległ się zdławiony szept zza drzwi. — Nie mam co na siebie włożyć. — To cię oduczy goło latać — mruknęła siostra, ale posłusznie powędrowała w głąb mieszkania rzucając przez ramię: — Rozgoście się w kuchni tymczasem, bo to może trochę potrwać. Lniana machnęła ręką. - Z nimi tak zawsze. Niech was to nie zraża. Oni tu wszyscy kręcą na 21 lackich papierach, ale ich lubię. Nie jest to zakalcowata rodzina ny. Sami się zresztą przekonacie. Trudno, komu pilno, niech się myjej /ozmywaku. Pobuszujemy w kuchni, może się znajdzie coś na ząb, o ile uranie nie wyżarły wszystkiego do ostatniego okruszka. W kuchni Janeczka nareszcie poczuła się jak u siebie w domu. Nie :ego, by u Maszczaków kiedykolwiek było tak schludnie i miło. Wręcz eciwnie. Z dzieciństwa i z rodzinnego gniazda Janeczka wyniosła .omnienia jak najgorsze. W zrujnowanej chałupie mieszkały dwie ziny. Po stronie stryja domostwo wyglądało jeszcze jako tako: dach .rawiony i szyby w oknach. "Natomiast w ich własnej części jedyne nieszczenie, jakie dawało się ogrzać i w którym wobec tego można było rzymać, stanowiła izba z trzonem kuchennym, piecem chlebowym i zadkiem. Tam spali i wegetowali, obywając się bez większości rzeczy, jakie zie uważają za niezbędne do życia. Ojciec Janeczki bowiem wynosił systko, cokolwiek dało się spieniężyć, zaś uzyskane w ten sposób niądze przepijał. Nawet paltka, jakie dla dzieciaków zakupiła opieka rfeczna. Nawet mąkę, cukier i olej przydzielone przez parafię. Po tej Ani w domu Maszczaków ojciec ciągał matkę za włosy, kopiąc nocześnie, gdzie popadło. W tej kuchni w czasie awantur mały Kazio izywał się w najciemniejszym kącie, wpełzał pod drewnianą pryczę dekiedy dopiero po wielu godzinach, gdy pijak chrapał w najlepsze, awało się stamtąd wydostać malca drżącego jak w febrze. Czy to dziwne, rósł jak dziczka i że go we wsi za niedojdę i przygłupa uznali? Czy to iwne, że z takiego piekła, jakie mu zgotowano tu na ziemi, uciekł stary :iec Maszczaka, okradziony przez syna z pieniędzy na pochówek? :iekł, żeby się powiesić. I starsza córka, Wiśka, zmyła się do miasta, zie próbuje żyć po swojemu, chociaż jej się to nie zawsze udaje. Po igicznym wypadku matki również Janeczka stamtąd odeszła. Mignęły jej az w pamięci tamte groźne i beznadziejne tygodnie, gdy jak tonący zaiste wytała się brzytwy. Dzięki ludzkiej pomocy wybrnęła. A przede izystkim dzięki temu, że się znalazł w pobliżu taki Rafał, do którego rce przylgnęło. Chłopak, na którym można polegać. Siedząc na stołku Janeczka obracała na palcu srebrny pierścioneczek, trzymała go od Rafała na imieniny. Najcenniejsza pamiątka. Nie mieniłaby go na żadne tam szczere złoto. Ważne, że był i już. I tak jdząc przy stole nakrytym płóciennym obrusem w biało-czerwona kratkę .neczka uważnie sobie oglądała tę krakowską kuchnię, aby ją zapamiętać powtarzać jej obraz we własnych marzeniach o nowej drodze życia. 1 Nawet jeżeli były zbyt piękne, aby się miały spełnić, wiedziała, czego się trzymać. Tymczasem Łazanka rządziła się jak szara gęś. Postawiła czajnik na gazie, pomyszkowała w szafkach i poczęła wyciągać najróżniejsze jadło, pogadując przy tym przyjaźnie do Kazia, poczęstowanego przez nią rumianym jabłkiem, w którym natychmiast zatopił zęby, i do Rafała, który się nie odzywał, tylko skulił się na krześle dziwnie zamknięty w sobie, ziemisty. Nadciągnęła rumiana i teraz obie z Łazanką błyskawicą szykowały posiłek. — Łazienka wolna — zameldowała od progu niedawna naturystka z miną nadętą nieco i obrażoną. Podeszła sztywnym krokiem do Janeczki i wyciągnęła rękę: — Danuta jestem. Jaśka poderwała się, czując zarazem, że uszy jej płoną. Chciałaby w tym towarzystwie wypaść jak najlepiej. Rafał nie powinien się powstydzić. — Maszczak Janina — ujęła nieśmiało dłoń Danki. Ta spojrzała bystro. Prześwidrowała, zda się, na wylot. Nadęcie gdzieś się zapodziało. Poczciwy, przyjazny uśmiech ogarnął swym ciepłem stremowaną dziewczynę. — Jakie ty masz ładne oczy — powiedziała ze szczerym podziwem. — Oprawa i w ogóle. Chciałabym mieć takie, naprawdę. Ale jestem taka pyza, że co zrobić, oczu niewiele widać — w policzkach pokazały się urocze dołeczki, które do reszty podbiły serce Jaśki. — Dla przyjaciół jestem Nuta. A do ciebie czy mogę mówić: Janeczko? — Proszę — bąknęła Jasia jeszcze dość niemrawo, ale już spojrzeniem się porozumiały i jakieś serdeczne nici sympatii zaczęły się nawiązywać pomiędzy zahukaną dziewczyniną z Polski  a tą pewną siebie, wygadaną krakowianką. Nuta zwróciła się do Rafała, który dźwignął się z miejsca, przedstawił, zażartował coś o niedawnej hecy. Nie podjęła tematu. — Co tobie jest? — zagadnęła z widocznym niepokojem. Tamta plama sprzed dziesięciu minut spłynęła widać bez śladu. — Nic takiego — starał się zbagatelizować. — Trochę mnie poturbowali. — Weź prysznic — zaproponowała Łazanka. — Zaraz ci przejdzie. Woda wyciąga. - Dam mu ręcznik — zakrzątnęła się młodsza. 23 Zaczekajcie — Nuta nadal obserwowała chłopaka. -- Odetchnij głęboko. Po co?! Bo cię proszę — przechyliła głowę, zaglądając mu w oczy. Nie było kokieterii w jej spojrzeniu, tylko troska. Nie sposób takiej prośbie odmówić. Rafał posłusznie zaczerpnął głęboko powietrza i aż syknął, oczy nabiegły mu łzami. — A widzisz — dziewczyna chyba takiego właśnie rezultatu się spodziewała. — Prawdopodobnie masz 1 zebro. Warto z tym iść do pogotowia. Niech cię zbadają. Próbował protestować, ale tu wtrąciła się Łazanka głosem nie dopuszczającym sprzeciwu. — Też to podejrzewałam. Nie wypowiadałam się, bo koniecznie chciałeś do Krakowa, ale teraz nie ma sensu odwlekać. Zjedz coś i dalej cię popilotuję. — Nie mogę — tu wymownie spojrzał na Janeczkę i Kazia. — Ona sobie sama z dzieckiem nie poradzi. — My się nimi zajmiemy — zgodnie odparły siostry. — A szkoła? — jeszcze się bronił. Nuta ruszyła ramionami. — Nigdy nie wagarowałeś? Dziura w niebie się nie zrobi, a rodzice nas usprawiedliwią, bo w tej sytuacji nie można inaczej. — Chyba tylko kanalia zostawia bliźniego w potrzebie — poparła ją siostra. — Dobrze — Rafał nie miał siły wojować z tym babińcem. — Chociaż wolałbym, żebyście się nie musiały wprawiać w dobrych uczynkach akurat na mnie. — Kiedyś trzeba zacząć — z olimpijskim spokojem zauważyła rumiana. — Oliwka, dzwoń po Szymona. On się nam przyda — zaproponowała Nuta. — Racja, że też na to nie wpadłam — powiedziała rumiana bez entuzjazmu. — Wolisz go chować w zanadrzu, bo wiesz, że Łazanka ostrzy sobie na niego zęby — Nuta przekomarzała się z siostrą. — Też coś! — Oliwka wydęła usta i p0 chwili z przedpokoju dobiegł dźwięk wykręcanego numeru. 24 — Jak wy się dziwnie przezywacie — zauważyła Janeczka. Mimo zmartwienia o Rafała ciekawość zwyciężyła. Ostatecznie wszystko idzie ku dobremu, a złamane żebro to nie jest śmiertelna choroba, przekonała samą siebie. Nuta, która podsuwała Kaziowi wciąż nowe smakołyki i chyba udało jej się przekupić dzieciaka, bo rozchmurzył się i wcinał, aż mu się uszy trzęsły, przyjrzała się dziewczynie wnikliwie. — Żeby było śmieszniej — odparła w jej i w swoim imieniu Łazanka, która już się zdążyła posilić i chybcikiem sprzątała ze stołu. — Dlaczego? — upierała się Janeczka. Łazanka, która zmywała talerze, jęła spokojnie wyjaśniać: — Bo lubimy, kiedy się dzieje inaczej. Lubimy zgrywy, dowcipy, wynalazki. Słowne też. Ja na przykład mam na imię Agnieszka. Taka była chyba moda, kiedy się rodziłam: Agnieszki ciurkiem. W podstawówce było nas w klasie dwanaście Agnieszek. Reszta Magdy i Doroty. Kiedy się znalazłam w średniaku, myślałam, że skończy się ten monopol. Gdzie tam. O połowę zmalała drużyna, ale i tak jest nas sześć. Kota można dostać. Trzeba się więc było jakoś ponazywać. Do mnie zresztą już od wieków przylgnęła ta ksywa. — Czemu? — Janeczka przyjrzała się jej krytycznie. — Wcale nie jesteś taka klucha. — Dzięki ci, Maćku — śmiała się Łazanka. — Jak ja kocham takie poczciwoty, dla których stół to stół, noc to noc, a koń, jaki jest, każdy widzi. — E, kpisz sobie ze mnie — obraziła się Maszczakówna. Tyle było w niej zakompleksienia, że byle żarcik uważała za złośliwość. Szczęściem bystra Łazanka rozumiała takie niuanse. — Dzieciak jesteś — odparła spokojnie. — Droczę się, bo cię polubiłam. I cieszyłabym się, gdybyś i ty zaczęła się bawić odkryciami i niespodziankami, jakie może sprawić i koń, i noc, i stół. Jasia nadal niewiele z tego pojmowała. Natomiast Rafał pomimo bólu, który stawał się coraz bardziej świdrujący, spojrzał na Łazankę z uznaniem i starał się zażartować: — Jesteś wprawdzie biała jak maca, ale podejrzewam, że ksywa bierze się nie tyle od kolorytu, ile od gustu do łażenia, szwendania się i zakłócania spokojo^-—■; "~~ t Masz nosa! — zaśmiała się. — Zgadłeś! Jasia starała się dociec, gdzie ten dowcip, który tak cieszył oboje. I o 4* rzeciw niej ktoś podążał. Wynurzył się z mroku, z tej budowy i wyglądało і to, że ma do niej jakiś interes. Nie była specjalnie ciekawa, ale vyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach i zanim facet doszedł, .azanka już się w pełni zmobilizowała. Skręciła raptownie  sam środek jezdni. Dzięki temu nie mogli jej vziąć w dwa ognie, zaś boczniak, jak go w myśli ochrzciła, musiałby >rzeciąć tor tego z naprzeciwka. — Jaka strachliwa. Czemu wiejesz? Pogadamy. Łazance głos wydał się znajomy. Ale w tej chwili to nie jest ważne, jrunt to nie pozwolić się zaskoczyć. Mieć się na baczności. Tak nanewrować, aby jeden drugiemu stale wchodził w paradę. Ufała w swoje printerskie zdolności, ąje taki wyścig to już ostateczność. Maszerowała więc nadal w tym samym tempie. Zdecydowana też była zatrzymać pierwszy lepszy przejeżdżający samochód. Do blokowiska nie tak daleko, ktoś się chyba pokaże pomimo spóźnionej pory. Warto by dać nauczkę tym oprychom. Szkoda, że Rafał został w Krakowie, pomyślała ciepło o swym niedawnym obrońcy. Zawsze to miło mieć człowieka na podorędziu, jeżeli się spotka takich małpoludów. — Jaka harda! Nie chcesz gadać, to nie. Forsiaki są? Zrównali się. Ciężko dłużej udawać głuchoniemą. Zwłaszcza że aż ją korciło, żeby ich kiwnąć. — Rozum ci odpadł? — wyraziła zdziwienie. — Forsiaki idą na lizaki. Jak masz nawis, to ci zdejmę. — Nie pyskuj — odezwał się boczniak. — He? — frontowiec jakby osłupiał. Łazanka wykorzystała tę szansę, wyminęła go jednym susem i dała nogę, aż się zakurzyło. Za sobą posłyszała tupot. Boczniak rzucił się w pogoń. Zerknęła. Frontowiec stał jak słup. Coś go widać zastanowiło. Łazanka nie wnikała w przyczyny. Starała się cały charakter, wdzięk, intelekt i napęd przekazać nogom. Na olimpiadzie miałaby plus. Boczniak pedałował jak struś na urlopie. Grozi jej doskok z tyłu? Byłoby fatalnie. Łazanka postanowiła stawić czoła. Rozprawić się z jednym, a następnie wziąć drugiego za łeb. Zaczęła zwalniać, jakby wyczerpały się jej siły. Boczniak dał się nabrać. Przyspieszył. Łapska trzymał trochę przed sobą. Łazanka nie wnikała, co chował w zanadrzu. Nie było czasu ani na litość, ani na deliberowanie. Doszedł. Nawet nie zdążył wyciągnąć ręki. Klasyczny unik. Zwrot, skok. Spokojny głos trenera dyktujący kolejną figurę. Pełny luz. Łazanka jak na popisie wykonała następny skok. Boczniak leży. W sportowym zwarciu byłoby po wszystkim i przyjmowałaby gratulacje. Tutaj musiała sama odebrać nagrodę. Celnie ulokowany kopniak. To powinno boczniaka uśpić przynajmniej na małą godzinkę. Do tej pory już będę w domu — zdecydowała. Od bloków ktoś nadbiegał. Kolejny napastnik? Aż w niej wszystko warczało z wściekłości. Zacisnęła pięści i pomknęła jak tornado, starając się przeciwnika okrążyć i gwałtownie zaatakować. — Łazanka! Co cię ugryzło? — ostudził ją głos brata. 39 To był Grzesiek. Postawił sobie kołnierz kurtki, bo wiało, łapy w kieszeniach, papierol. — Nie wyglądasz na porządnego faceta — powitała go z pretensją. — Zdawało mi się, że także zaliczasz się do paczki- — Do jakiej paczki? — Jeden tam leży, a drugi? — obejrzała się, ale cień roz™ył się gdzieś w mętnej oćmie, jaka się rozciągała nad placem budowy. — Majaczysz? — Grzesiek odnosił się nader sceptycznie do siostrzanych sensacji. — Zające się goniły, a tobie dusza w pięty uciekła? — Sam zobacz. I wyjmij tego śmierdziucha z gęby, bo mi się niedobrze robi. — Na marlboro mnie nie stać — burknął ale wypluł i rozgniótł niedopałek obcasem. — Hi! Ale maniery! — Możesz nosić za mną popielniczkę — zirytował się. — Nie bronię. — Ojciec ci da, kiedy wróci i dowie się, ze ćmisz. — Do tego czasu rzucę, nie bój się. Taką wymyśl^em metodę. Dlatego się przyzwyczajam do śmierdziuchów, żebym nie m°gł wytrzymać. — Niezłe. Może i ja zacznę. — Spróbuj, a tak cię stłukę, że popamiętasz. — Nie wiadomo, kto kogo pobije — rzuciła z pasją- — Tam Już jeden leży. — Nie łżesz? — Pożycz sobie oczu od sowy. Nie widzisz? Grzesiek pomaszerował na miejsce wypadku. Ofiara Łazanki nie dawała znaków życia. Zaniepokojony przykląkł i zbadał puls. Łazanka stała obok w pozie napoleońskiej z założonymi na piersiach rękoma. — Przekonałeś się? — spytała chełpliwie. Grzesiek był zafrasowany. Podniósł się i otrzepał ręce. — Sądzisz, że on się pozbiera? — Czacha jak u żółwia. Nic mu nie będzie WyPosr°dkowałam cios. Pośpi i może zmądrzeje. — Trochę to nie w porządku. — Przestępował z nogi na nogę i rozpiął kołnierz kurtki, jakby mu się naraz uczyniło gor3co- — Chociaż go z tej jezdni zabiorę, bo jeszcze go ktoś stuknie. — Nachylił s^ i chwyciwszy za ramiona pociągnął boczniaka na wyboisty chodnik, obok którego w gęstych burzanach leżał rozwalony płot. Coś szczęknęło, upadło na asfalt. Łazanka podniosła i obejrzała ciekawie. Był to nóż sprężynowy z kilkoma nacięciami r»a rękojeści. Pokazała bratu. 40 — I co na to powiesz? Nadal masz ochotę wzywać pogotowie? Bo ja wolałabym milicję. — Daj sobie spokój. Będą cię ciągali, podpadniesz i jeszcze jakaś dintojra weźmie cię za pierze — Grzesiek teraz dopiero uwierzył, że niebezpieczeństwo nie było lipne. — Kicham na to. Daj zapalniczkę. — Po jakiego anioła? — zdziwił się, ale wyciągnął z kieszeni i podał. — Chcę zobaczyć tę morduchnę. Lubię wiedzieć, z kim mam przyjemność. Poświeciła i trzymając płomyk tuż przy twarzy leżącego przyglądała się uważnie. Grzesiek również się zagapił. — Znamy go? — Chyba nie. Chociaż kto wie. Mogliśmy się otrzeć i nie zwrócić uwagi. Gęba spod stempla. — Szczeniak. Nie ma więcej niż piętnaście lat — zaopiniował Grzesiek, który skończył już osiemnaście i nawet od czasu do czasu usiłował się golić. — Na pewno starszy — zaprotestowała gorąco Łazanka, której ambicja nieco ucierpiała, bo przeciwnik okazał się wagi muszej. Twarz pucułowata, niskie czoło, nos krótki. Nie wyglądał na zawodowca. Co go podkusiło, żeby ludzi napadać? Ubrany w wycieruchy, biedy po nim nie widać, więc dlaczego się o forsę czepił? Może ten drugi go namówił? Łazanka starała się przypomnieć sobie tamten głos. Wiedziała, że pozna, jeżeli jeszcze raz usłyszy. Wolałaby jednak nie mieć okazji. — Jesteś pewna, że nie wykituje? — Grzesiek stale miał skrupuły. Ruszyła ramionami. — Możesz przy nim posiedzieć, dopóki się nie zbudzi. Tylko nie wiem, co mu wtedy zakomunikujesz. — Jeszcze doleję za to, że mi siostrę zaczepiał — Grzesiek zacisnął pięści. — Już ty go lepiej zostaw — odciągnęła chłopaka za rękaw. — Dostał za swoje. Na drugi raz może mu się odechce. Idziemy. — A ten sprężynowiec? — obejrzał się. — Zabieram na pamiątkę — wymownym gestem pomacała kieszeń. — Pochwal się tatusiowi — poradził. — Nie bądź taki jadowity. Ale zrobię to. Uważam, że mam czym. Wdzięczna mu jestem, że mnie posyłał na dżudo. — Trener powiada, że należysz do jego najzdolniejszych uczennic. Myślałem, że cię podrywa. 41 I to, i tamto Powiedziała pobłażliwie. — W tym wieku mężczyźni lają pstro w głowie. — W jakim znów wieku — aż przystanął. — Dowiedz się z podręcznika. — Kiedy go wycofali, a na giełdzie kosztuje całą harmonię. — Głupiś. Tam nie ma nic specjalnego. — Czytałaś? Jasne. Postaram ci  0 lepszą lekturę — przyobiecała łaskawie. — ystarczy, jezeh w tym miesiącu będziesz wynosił śmieci, zmywał i... - Łazanka, będę musiał pogadać z Martą o tobie. Coś ty się zanadto teresujesz różnymi prohibitami. Uwoc zakazany srnacznjejszy — zaśmiflła się. — To chyba dobrze, chcę wiedzieć i zamiast brukowych informacji szukam odpowiedzi u ądrych mistrzów. Wszystko w życiu może być i piękne, i... — zawiesiła os — plugawe. — No właśnie. - Ciemnocie łatwiej kit wcisnąć, a niewiniątkom łaskotki. Skoro wiem. k jest, wybieram to, co lepsze. — A jeżeli się natniesz? — Wówczas poproszę 0 ra(ję — Może być za późno. Dlatego ćwiczę dżudo — zaśmiała się. — Nie marudź, opowiem ci, k było w Krakowie. Trajkotała do chwili, gdy znaleźli się przed blokiem. Popatrzyła na ajomy obrazek. Parking, śmietnik, trzepak, wylany asfaltem plac zabaw, semko wyliniałego trawnika. Dalej następny budynek i powtarzające się tym samym rytmie: parking, śmietnik, trzepak. Blok za blokiem, rząd za :dem. Łazanka westchnęła: Ilekroć wracam z Krakowa, czuję się jak kurczak zamykany w ntenerze. Wolno mu tyć do określonej wagi, ale dalszy rozwój nie jest ze widziany. Za to ma paszę i obsługę, natomiast zwykłej kurze trafia się ziarno )o me Grzesiek wyją} z kieszeni klucze i podrzucił je na dłoni, aż brzęczały. No wiesz. obruszyła się Łazanka. — Psujesz mi metafory >graniczasz horyzont. Ja cię tylko sprowadzam na ziemię. Zapomniałaś, w jakich runkach gnieździliśmy Sje prZedtem? Waląca się buda bez kanalizacji. Chodziłem się "kąpać do kolegi. Stałe kłopoty z węglem. Ile ja się wiader natachałem. I ta wilgoć! Ktokolwiek przyszedł z dworu, zaraz przyprowadzał deszcz, błoto, zadymkę, czy co tam się działo. Grzyb na ścianach. Do tej pory mam stare książki przesiąknięte tym smrodem. Tutaj jest przynajmniej czysto, sucho, ciepło, nie musimy się troszczyć o dziurawy dach. oberwaną rynnę i odgarnianie śniegu. — Zawsze byłeś leniwy. — Tylko praktyczny. Mnóstwo ludzi w tej okolicy żyło w jednej izbie z bydlakami i niemal na tym samym poziomie. Teraz tu Europa. — Nie byłabym taka pewna — mruknęła Łazanka, ale natychmiast zmieniła temat, mówiąc z pewnym zmieszaniem: — Marta jeszcze nie śpi? — Czeka na ciebie. Wystukała mnie godzinę temu i kazała iść na dworzec. — A ja przypuszczałam, że objawiłeś się po drodze z potrzeby serca żartowała. — Z potrzeby serca to przegrałbym sobie do końca kasetę, którą na jeden wieczór pożyczyłem od Marcina. Myślałem, że zdążę. Powiadam ci: bomba! — Bity hity? — Nie tylko. Spieszyłem się, ale Marta osobiście przygnała i musiałem rzucić wszystko i lecieć — szczery żal zabrzmiał w głosie chłopaka. — Nie żałuj — zaśmiała się Łazanka. — Za tomogłeś mnie podziwiać w akcji. — Naleciałaś na mnie jak wściekła. — Nie poznałam, że to ty. Słuchaj, czy ja muszę iść do niej? — Jak tam sobie chcesz. I tak ci się nie upiecze. Gorzej będzie, jeżeli ona się nie doczeka. Dopadnie cię tak czy owak. — Uhm — rzekła markotnie, wodząc oczyma wzdłuż szeregów okien. Większość była już ciemna. Gdzieniegdzie latały po szybach refleksy z ekranów telewizyjnych. Tylko jedno okno na pierwszym piętrze było jasno oświetlone. Tam konsekwentnie i nieustępliwie czekała Marta. — Pójdziesz ze mną? — A ja po co? Masz coś jeszcze na sumieniu, że tak tchórzysz? — Zawsze się coś znajdzie — odparła zagadkowo. Nie ze wszystkiego ihciała się bratu spowiadać. — Ostatecznie dziewczyny mają swoje problemy, nie? — Nowy chłopak na tapecie? — Grzesiek był domyślny. Machnęła ręką, jakby się opędzała od much. 43 — Czy ja się wtrącam do twoich sympatii? Wioletta mi się wprasza co drugi wieczór, jak ci się zdaje dlaczego? Gdybym ją poparła, dostałabym te rajstopy, które mi się śnią po nocach. Obiecała, że pożyczy, gdyby... — Bój się Boga! — przeraził się Grzesiek. — To ja wybywam z domu. Ona jest beznadziejna. — Dlaczego? Ludzie w klasie ją chwalą. Szpanerska szprycha. — Nie w moim typie. — Wiem. Dlatego jej powiedziałam, że tymczasem będziemy lokal tapetowali, a później ją zaproszę. — Skąd ci wpadły do głowy tapety? Dopiero co malowałem. Nienawidzę tapet. — Ja też — przyznała Łazanka. — Coś jednak musiałam wymyślić. — Masz wariackie pomysły. — Czemu? Tapet w sklepach nie ma. Zanim się coś wychodzi, minie miesiąc albo i dwa. Potem nie będzie kleju i w ten sposób można wizytę odkładać do końca roku. — Aha — połapał się nareszcie. — Zmieniłem zdanie. Bywasz w swoim szaleństwie genialna! — Dziękuję za uznanie — zaśmiała się. — No to idę. Trzymaj za mnie kciuki. ^- Szykuje się dywanik? — Coś w tym rodzaju. — Nie łam się — mruknął współczująco. Zasadnicze rozmowy ze starszą siostrą bywały trudne. — Trzeba przyznać, że Marta często widzi znacznie dalej niż my. — Cholerna wada wzroku — warknęła ze złością Łazanka. — No, no — poklepał ją po plecach. — Kolację lepiej u niej zjedz, bo w naszej lodówce pusto. — Niemożliwe?! — osłupiała. — Zostawiłam osiem kotletów. Miało nam wystarczyć do poniedziałku. — Tak, ale, rozumiesz, przyszli koledzy — zaczął się tłumaczyć nieporadnie. Ogarnęły go nagłe i gwałtowne wyrzuty sumienia. — Byliśmy okropnie wygłodniali, bo machnęliśmy się rowerami aż nad rzekę. I zanim się obejrzałem, już wtrząchnęli, co tam było. Ja tylko jednego zjadłem. — Zejdź mi z oczu — powiedziała przez zaciśnięte zęby — bo nie odpowiadam za siebie. Do końca miesiąca będziesz dostawał tylko ziemniaki. Jasne? Chyba że sobie odjesz u tych kolegów. 44 — Tak jest — wolał czmychnąć na schody, zanim Łazanka obmyśli jeszcze bardziej drakońską dietę. Dziewczyna jednak nie miała wyboru. Zatrzymała się przed białymi drzwiami na pierwszym piętrze i lekko zastukała. Otworzono natychmiast. Marta wciągnęła ją do środka. — Byłam niespokojna. Wszystko w porządku? — Najzupełniej. Tylko głodna jestem jak wilk — przezornie wolała na wstępie załatwić sprawę kolacji. — Zaraz coś ci naszykuję. Umyj się i chodź do kuchni. Porozmawiamy sobie spokojnie. Chyba masz mi sporo do opowiedzenia? Łazanka mruknęła coś nieokreślonego, jednakże nie zgłaszając sprzeciwu zostawiła plecak i wierzchnie okrycie na wieszaku w przedpokoju i znikła w łazience. Wsypała do wanny pół opakowania soli „Kinga", puściła wodę i rozbierała się dumając, że nie ma cudów: po wizycie na Retoryka zazwyczaj czuła się Jak kurczak w kontenerze" i to wrażenie ciasnoty • dławiło, podchodziło do gardła. Niech sobie Grzesiek mówi, co chce, przyszły ekonomista zakichany. Awans awansem, ale projektantów blokowisk należałoby wysyłać na kolonie karne. Mieszkanie Marty było w ogóle maciupkie, a'łazieneczka wprost komiczna. Pralka stała w lilipuciej kuchni, bo tu się nie mieściła. Całą przestrzeń zajmowała wanna połówkowa, do siedzenia, przed nią luzu z ćwierć metra i tyle. Górą aż pod sufit biegły półeczki, każdy centymetr został tutaj wykorzystany i dlatego nawet w tej kliteczce kolorowo było i sympatycznie. Na glazurę Marcie żal było pieniędzy. Uznała, że to nowobogackie. Oboje z Grześkiem położyli zaprawę „na baranka", co Łazanka skrytykowała, twierdząc, że przy wychodzeniu z wanny człowiek się zawsze podrapie. U nich na górze było gładko, biało i olejnie. Teraz trochę pożałowała, bo przyznać trzeba, że w sumie efekt był niegłupi: kamienno-plażowy. Wlazła do wody i siadła w kucki, bo inaczej się nie dało. Marta z kuchni domagała się nowin z Retoryka. Łazieneczka była ślepa, z kuchnią łączył ją świetlik pod sufitem. Marta usunęła stamtąd szyby, bo inaczej można by się było tu udusić. Dzięki temu rozwiązaniu i blokowej akustyce swobodnie gawędziły. Łazanka snuła opowieść, ale myślami błądziła gdzie indziej, toteż mimo woli wypsnęło jej się kilka zdań o przygodzie w drodze powrotnej. Ugryzła się w język, ale już było za późno. 45 — Nie powinnaś samopas wypuszczać się wieczorami — stwierdziła iarta. Słowom tym towarzyszyło tak apetyczne siekanie, że Łazance linka napłynęła do ust. Zapewne dzięki temu odparła znacznie łagodniej, iż zamierzała. — Bez celu się nie wałęsam, ale jeżeli trzeba? — Powiem Grześkowi, żeby ci towarzyszył. — Dzięki! Akurat niańki mi brakuje. — Przecież to brat, nie niańka. — A ciebie ktoś pilnuje? Marta zgarnęła siekaninę, słychać było postukiwanie, zaskwierczało. oś się smażyło. Łazanka wciągnęła nosem luby aromat. Omlet z nie-Dodzianką? — Ja to co innego — odparła Marta po chwili milczenia. — Nie widzę różnicy. Ja w dodatku ćwiczę dżudo, a ty nie. — Wolałabym, żebyś ćwiczyła na tatami, nie na ulicy. — Owszem. Ale ja się nie prosiłam. Czysty przypadek. — Może. Za dużo jednak tych przypadków, nie uważasz? Bójka kibicami w pociągu, napad na drodze... Agnieszko, proszę cię, wyobraź >bie, że jesteś w mojej skórze i zrozum moje obawy. Łazanka w cichości ducha pojmowała ją doskonale. Można nie zwracać ivagi na niebezpieczeństwo, można nawet odczuwać przyjemny dreszczyk i myśl o nim lub dumę, że się przechytrzyło, ale zupełnie co innego, jeżeli $ naraża ktoś drugi, ktoś bliski. Od lat w zmowie z Grześkiem, w opozycji obec Marty Łazanka musiała przyznać, że starsza siostra spełnia swoje jowiązki wobec nich bez zarzutu. Ba, nawet w nadmiarze. Ostatecznie tli zaledwie przyrodnim rodzeństwem, odkąd matki zabrakło, znikła idoma więź, jaka ich łączyła. Marta ojczyma nie uznawała. Ze względu i młodsze rodzeństwo starała się go tolerować, ale obopólna niechęć była a każdego widoczna. Kiedyś dochodziło do jawnych scysji, teraz unikali i starannie. Dlatego też Marta, która wywalczyła dwa mieszkania w oku w zamian za rozpadającą się ruderę, z której on nie chciał się ^prowadzić, postanowiła, że będą żyli na tyle blisko, aby sobie pomagać, e na tyle daleko, aby nie musieli się kłócić. Ułatwił jej to zadanie, bo awie do domu nie zaglądał. Łazanka dosyć lubiła swego nieodpowiedzialnego tatusia, ale nie skniła, gdy znikał. Wiedziała, że jest z niego nicpoń, lecz to jej nie zeszkadzało. Była rada, że taki przystojny, wygadany, towarzysko >yty, przyjemny w obejściu. W sumie: sympatyczny kumpel pomimo i swych lat. Polegać na nim, rzecz jasna, nie było można. Łazanka darzyła bezwzględnym zaufaniem nieżyjącą matkę — i Martę. Niekiedy brata. Resztę ludzkości należało traktować niefrasobliwie i powierzchownie. Na tymczasem. Natomiast Marta wymagała i od siebie, i od ludzi czegoś więcej niż zdawkowe frazesy i dowcipuszki, puste gesty, obietnice bez pokrycia. Nad wiek poważna, „stara maleńka", jak się z niej niegdyś śmiała matka, bardzo skryta, miała rzadki dar wzbudzania w innych poczucia bezpieczeństwa. — Tyle w tobie wewnętrznej harmonii — mawiała matka. — Gdyby nie ty, zwariowałabym przy tych dwóch szatanach — chodziło naturalnie o Grześka i Agnieszkę. Pewnie dlatego, że miała do niej nieograniczone zaufanie, matka powierzyła Marcie swoje maleństwa. Nie pięknemu mężowi lekkoduchowi, nie siostrze, której przecież problemów nie brakowało: Olga i Danusia nie chodziły wtedy jeszcze do szkoły i nie wolno ich było z oczu spuścić, tak rozrabiały, a ponadto ambicje zawodowe skłoniły młodą, wybijającą się podówczas historyczkę sztuki i specjalistkę w dziedzinie konserwacji zabytków do przyjęcia kuszącej propozycji we Włoszech. Krążyła więc pomiędzy Krakowem a Wenecją, zaś nieoceniona babunia chowała dziewczynki. Grzesiek i Łazanka niestety nie mieli takiej babuni. Ojca rodzina w ogóle licho warta, ze strony matki poza tą jedną jedyną, zresztą ukochaną ciotką, nikogo już nie było. Na placu pozostała Marta. Chociaż nie znosiła ojczyma i może nawet czuła żal do matki, że kiedy owodowiała, tak rychło znalazła sobie drugiego męża, dla młodszego rodzeństwa Marta miała serce na dłoni. To już raczej oni starali się ją wykiwać i tworzyli zwarty front przeciw jej dyktaturze. Starsza od Grześka o osiem, od Łazanki o dziesięć lat jako nastolatka została ich opiekunką. Była wówczas na pierwszym roku studiów w Krakowie. Nie przerwała nauki, jedynie przeniosła się na zaoczny. Bóg jeden wie, jakim kosztem godziła różnorakie obowiązki, bo i pracę zawodową podjęła, ponieważ ojczym na zmianę: raz szafował pieniędzmi, dawał prezenty, przynosił czekolady i pomarańcze, a w następnym miesiącu zapominał, że chłopakowi potrzebne są buty i dziwił się, że w lodówce pustki. Zamiast żebrać, Marta wolała niezależność. Przyjęto ją jako wychowawczynię do internatu, wykupiła dla rodzeństwa abonamenty w stołówce, zabiegała o normalność. Jeżeli niekiedy płakała, nikt nie widział, jeżeli było jej ciężko, nie skarżyła się. 47 / Nie chodziła na zabawy, bo nie miała czasu, nie szukała rozrywek, bo tandeta ją nudziła, nie stroiła się, bo brakowało jej na to środków. Z ołówkiem ty ręce obliczała rodzinne wydatki, dbała, aby starczyło do pierwszego i aby zaspokoić podstawowe potrzeby dzieciaków. Ponieważ w rezultacie żyli po spartaósku, młodzież się najeżała twierdząc, że Marta za bardzo oszczędza, skąpi, wylicza, żałuje na cokolwiek ekstra. Wówczas wkraczał kochany tatunio w roli gwiazdora od zachcianek. Niczego nie wymagał, wszystkiemu pobłażał. Bałamucił, czarował i ulatniał się, gdy mu to dogadzało. Przypuszczalnie rychło nie mieliby co do ust włożyć, ale Marta czuwała i znów było niewymyślnie, niewystawnie, ale smacznie, zdrowo i chędogo. Mając ojca od święta, od wielkiego dzwonu i Martę na co dzień, Grzesiek i Łazanka żyli sobie całkiem fajnie. Szybko połapali się, że nic nie wskórają, jeżeli będą Martę drażnić, stawiając jej przed oczyma jako wzór ojcowską szczodrobliwość. Niełatwo było ją wytrącić z równowagi, a już na pewno nie w ten sposób. Nie starała się wkupić w łaski rodzeństwa, doskonale wiedziała, że jest im potrzebna. I nawet jeżeli kiedykolwiek ciążyło jej wypełnianie dobrowolnie przyjętych przez siebie obowiązków, taktownie zachowywała to dla siebie. Studia Marta skończyła z pochwałą rektorską. Łazanka z Grześkiem chodzili jak pawie, jakby to była ich zasługa, przygotowali w domu ucztę, naspraszali przyjaciół i znajomych, tak że ciasne mieszkanie pękało w szwach. Ukochanego tatusia Łazanka dyskretnie wyeliminowała z tej uroczystości. I\Jie obyłoby się bez docinków, a tego akurat chcieli Marcie oszczędzić. No i wzięło ją! Serdeczność, radość, rozmach, huczność i w tym wszystkim ona, stale dotąd zabiegana do tego stopnia, że nie miała czasu ułożyć sobie własnego życia. Rozkrochrualiła się tak, że jej nie poznawali. — Piękną macie siostrę — powiedział Łukasz, kumpel na bij-zabij i od zawsze. Łazanka się zdumiała, bo o urodzie Marty nigdy się nie mówiło. Zresztą ubierała się zazwyczaj szaroburo, niemodnie, przeważnie dodziera-jąc przerabiane mamine sukienki, w starych pantoflach albo sportowych butach biegała. Po prostu trudno ją było zauważyć, wtapiała się w tło. Nie poświęcała te? wiele uwagi swojemu wyglądowi, byle czysto było. Włosy najpierw spłatała, następnie zwijała w węzeł, gładko zaczesana. Nie malowała się, nie nosiła ozdób. Marta-niewidka. Tego wieczoru miała na sobie włoską sukienkę, którą dostała w prezencie od krakowskiej ciotki. 48 Sukienka była prosta, ale za to jak skrojona! Z jak wykwintnej tkaniny! Jaka elegancka! Oryginalna uroda Marty zabłysła w tej oprawie: wysokie czoło, nieco pociągła twarz, prześlicznie wykrojone usta, brzoskwiniowa cera, a przede wszystkim ogromne oczy koloru najciemniejszych bratków i równie aksamitne. — Ma dziewczyna klasę — rzekł z uznaniem Grzesiek, co już do reszty zaszokowało Łazankę. Braciszek był na ogół prozaiczny jak widelec. Interesowały go maszynki, cyfry, zyski, wartości dodatkowe. Ponadto: rowery, skutery, komputery, oprogramowanie, wymiana, handel, na tym się znał. I nagle taki pokłon — aż do stóp. Zerknęła nań podejrzliwie: kpi? Skądże, naprawdę mało oczu nie wypatrzył. Łazanka rozejrzała się po otoczeniu, skoczyła do łazienki, aby w spokoju zobaczyć własne odbicie, i doszła do wniosku, że przy tej nowej, nieoczekiwanej Marcie inne dziewczyny wyglądają rzeczywiście pospolicie i nieciekawie. Nie wyłączając młodszej siostry. Przyjrzała się raz jeszcze z niedowierzaniem. Dotychczas była raczej zadowolona ze swojego wyglądu. Oboje z Grześkiem przypominali ojca: jasnowłosego czarusia tryskającego wesołością i wdziękiem. Jego psotny, a zarazem niewinny wyraz twarzy przyciągał ludzi jak magnes. To był pieszczoch, filut, bawidamek. Pożeracz serc i dusza każdego towarzystwa. Życiowy szuler lekko zgarniający wygraną, nawet jeżeli przedtem trochę poszachrował. Marta wdała się w rodzinę matki. Już na pierwszy rzut oka łatwo było zgadnąć, że łączą ją więzy krwi z Oliwką i Nutą, natomiast Grzesiek i Łazanka z innego pnia wyrośli. Łazanka nieco się zasumowała przy tych rozważaniach, a chociaż nadal zachowała o sobie jak najlepsze zdanie, od tej pory z większym respektem odnosiła się do siostry. Zresztą już nazajutrz w codziennych ciuchach Marta w niczym nie przypominała egzotycznego zjawiska, jakie się objawiło tamtego wieczoru w M-3. Miała wiele ciekawych ofert, ale ze względu na rodzeństwo przyjęła pracę w technikum w rodzinnym mieście. Dohoduje nas do matury i co potem? — zastanawiała się Łazanka. Może powie: cześć, nie znam was, radźcie sobie dalej beze mnie? — pomyślała z nagłym ściśnięciem serca. Z kim się będę wykłócać, kto mnie będzie sprawdzał, kontrolował, troszczył się, niepokoił, bo Grześkowi w głowie bajery-lasery. Tatunio pozwoli się naciągnąć na jakiś kosztowny prezent i będzie uważał, że to mi wystarczy. Nikogo już o mnie głowa nie zaboli. Pełny luz. Więc dlaczego l Chłopak na niepogodę 44 mi łyso, skoro tylko o tym pomyślę? Wołałabym, żeby Marta potrzebowała mnie tak samo, jak ja jej potrzebuję. Ale do czego ja jej się mogę przydać? Do chrzanu tarcia?! Jasne, że ona tylko na to czeka, aby się nas pozbyć. — Co ty tam robisz? — Martę zaniepokoiło przedłużające się milczenie. — Zasnęłaś w wannie? — Już wychodzę! — odkrzyknęła Łazanka. Wycierała się pośpiesznie, zła na siebie, że się zapuściła w takie medytacje. Psu na budę się to nie zdało. Czekał na nią omlet z szynką i zielonym groszkiem. Opychała się na złość bratu, który spustoszył domowe zapasy. Hańba mu! Sam do niczego się Marcie nie przyzna, a Łazanka postanowiła też o tym siostrze nie mówić. Niech się bęcwał przegłodzi, to go oduczy nieobliczalności w podstawowych sprawach. Obiady w szkole ma opłacone, nie zginie. Marta zadowoliła się grzanką. Z przyjemnością popatrywała na pałaszującą dziewczynę. Łazanka zdumiałaby się, gdyby miała dar czytania w cudzych myślach. W minionych latach Marta wypracowała sobie własny system odniesień. Wątpliwości, jakie przypisywała jej młodsza siostra, ani jej w głowie postały. Niekiedy przyłapywała się na tym, że to przecież śmieszne: tak się pysznić tą parą bisurmanów. Nie zadawała sobie najmniejszego przymusu troszcząc się o nich. Z zainteresowaniem obserwowała, jak z rozdokazywanych basałyków wyrastają nietuzinkowi ludzie, jak w nich fermentują wartości, poglądy, zapatrywania, jak się dorabiają własnej twarzy. Owszem, niekiedy umyślnie piętrzyła przed nimi pewne niedogodności i przeszkody, ciekawa, jak sobie poradzą, jak je sforsują. Musiała z dumą przyznać, że mimo zabawnych nieporozumień i pomyłek nie zdarzyło im się zawieść jej oczekiwań. Zazwyczaj wybierali trudniejszą, ale za to bardziej malowniczą ścieżkę. Wypierzali się na jej oczach w istoty zuchwałe i zaborcze, ale też umiejące odważnie bronić swoich racji. Nie kierowali się nigdy owczym pędem. Bywało, że specjalnie czyniąc im na przekór prowokowała do określenia własnego zdania. Nie domyślali się nawet, że kiedy nareszcie udało im się postawić na swoim, było to zwycięstwo zarówno ich, jak Marty. Nie zpmierzała się z nimi rozstawać, ale przyzwyczajała do odpowiedzialnej samodzielności. Swego czasu obawiała się wpływu ojczyma, przekonała się jednak, że chociaż jego obecność stanowiła barwny przerywnik w ich życiu, jego styl życia wzbudza w nich politowanie. „Trudno bez przerwy zajadać same desery" — powiedział kiedyś Grzesiek, dla którego ojciec nigdy nie był autorytetem ani partnerem do rozmowy. 50 Bo i faktycznie: o czym miał dyskutować ten chłopak naładowany przeróżnymi pasjami z gogusiem kartograjem? Grzesiek nudził się w towarzystwie ojca i wybywał. Łazanka może pozwoliłaby się trochę pooprowadzać po dyskotekach (tatuś był wiecznym młodzieżowcem i silił się na to, by wyglądać jak rówieśnik), lubiła, gdy jej fundowano, paradowanie w samochodzie -też było nie bez znaczenia. Jednak to się szybciutko urwało, skoro tylko Łazanka znalazła się w szkole średniej. Marta dowiedziała się bokami, że koledzy okrutnie Łazankę wykpili: starszy gość stanowił wdzięczny temat do przycinków. Łazanka więc wyperswadowała ojcu wspólne bywanie i chociaż nadal kontaktowali się z przyjemnością, widać było, że funkcjonują w zupełnie różnych światach, środowiskach i systemach. Marta uspokoiła się, a nie miała przecież zamiaru burzyć w dzieciakach przywiązania do ojca. Nie chciała jedynie, aby go naśladowali. No i bardzo dobrze. Grzesiek wyrastał, być może, na zwariowanego wynalazcę i reformatora, ale nie na żigolaka. Łazanka także nie miała zadatków na ptaszycę niebieską — ani na gąskę. Marta była szalenie zafrapowana, w jaki sposób się ten sowizdrzał określi. Byle tylko nie przeceniła swoich sił i możliwości. Napad, o którym dziewczyna wspomniała, przeraził Martę. Ulice stawały się coraz mniej bezpieczne, świat dziczał, zaś Łazanka zdawała się nie rozumieć, że zupełnie kim innym był zawodnik na tatami niż bandzior z krzaków. W jaki sposób uchronić Agnieszkę przed następnymi tego typu doświadczeniami? Marta głowiła się nad tym problemem tak intensywnie, że wywietrzały jej z pamięci pytania, jakie miała zadać młodszej siostrze. Łazanka z lubością popijała aromatyczną herbatę. Podobnie jak ojciec ceniła dobrą kuchnię. Uważała, że pięć zmysłów dano człowiekowi dla jego przyjemności, aby mógł się rozkoszować smakami i zapachami, dźwiękiem i barwą, odcieniami dotyku. — Jak ty to robisz — spytała z uznaniem — że z tego siana, jakie się leraż kupuje w sklepach, wyczarowujesz taki napój? — Nie podlizuj się — Marta wzruszyła ramionami. — Pokazywałam ci wiele razy. — Ale zawsze czegoś nowego domieszasz. Zmienia się skład i zaraz inna jest nuta zapachowa, inna cierpkość, inny kolor. — Wyobraźni ci nie brak. W kuchni też jest potrzebna. — Ba, żeby to wyobraźnia wystarczyła. Cierpliwości nie mam. Tyle razy mnie uczyłaś, ale przeze mnie to przelatuje jak woda. Jednym uchem 51 wpuszczam, drugim wypuszczam — przyznała dosyć pokornie Łazanka. — W kuchni zawsze przychodzą mi do głowy ciekawsze tematy. — Bo ty skaczesz po kamykach jak nowo narodzony potoczek: tu i tam, i już cię nie ma. — Uważasz, że jestem powierzchowna? — ton był zaczepny. Marta roześmiała się. — Nieważne, co ja uważam, ważne, jak jest. — Wpędzasz mnie w kompleksy — mruknęła Łazanka z ustami pełnymi kanapki z twarogiem. Dopychała po omlecie. — Kompleksy ci nie grożą. Zanadto lubisz siebie — droczyła się z nią Marta. — To źle? — Na razie ci służy. Zobaczymy, co dalej. Widziałaś się z Szymonem? — Widziałam. — Łazanka nagle stała się małomówna. — I co u niego? — A co ma być? Pracuje. — Zarabia na punkty? — Chce się sprawdzić. — Zadowolony? — Zdaje ci się, że miałam czas go wypytywać? Ten chłopak, jak mu tam: Rafał, po prostu leciał przez ręce. A wiesz, jaka teraz w szpitalach biurokracja. Nie ich rejon, nie ich dyżur, a pacjent niech sobie dalej szuka albo zdycha. Szymon latał jak wściekły, wszędzie odsyłano nas z kwitkiem, Rafał mdlał z bólu, mnie roznosiło ze złości. Naurągałam lekarce, która krzyczała na nas, że jej przeszkadzamy w pracy. A plotkowała przez telefon o mięsie. Naprawdę nic nie miała do roboty. Po prostu jej się nie chciało. Szymon mnie siłą wyprowadził, a szkoda, bo już szykowałam kwiecistą przemowę. — Ostatecznie jednak chłopaka przyjęli? — Ale po jakich korowodach! Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy nie trzeba wieźć go gdzie indziej, bo straszyli, że rentgen uszkodzony i nie prześwietla. — Zreperowali? — E tam — Łazanka lekceważąco machnęła ręką. — Zwykła lipa. Pic na wodę. — Ale ty masz słownictwo! Nie daj Boże! — Dlaczego? — zerknęła z niewinną miną. — Jako polonistka powinnaś się cieszyć, że wzbogacam język mówiony, zamiast posługiwać się gazetową mową-trawą. 52 Marta wolała zmienić temat. — Czy nie powinni zatrzymać tego chłopaka na parę dni w szpitalu? To jednak poważne obrażenia. — Skąd ty się urwałaś?! — Lniany pędzel na czubku głowy zakołysał się z dezaprobatą. — Nawet korytarze są przepełnione. Ludzie leżą na dostawkach, a jeżeli pacjent chodzi, personel byłby skłonny kopniakami przyspieszyć jego wyjście. — Czy ty przypadkiem nie demonizujesz? — Dobrze, że tam nie byłaś. Cieszyliśmy się, że przynajmniej gipsu mają pod dostatkiem, bo przecież zwykłych środków opatrunkowych brak. Zwariować można. Mówiłam Szymonowi, żeby się, póki pora, wypisał z tego szpitalnictwa, ale uparty jak lemur. Zawziął się, że będzie krzepił i uzdrawiał. Apostoł dla ubogich! — O! To coś nowego — Marta poweselała i odwróciła się, aby jeszcze podgrzać wodę. Herbatę piła zazwyczaj szklankami. Łazanka zmiarkowała, że rozmowa się przedłuży. — Nie podniecaj się — powiedziała dosyć kwaśno. — Tak usilnie pracowałaś nad tym, aby mi Szymona wybić z głowy, że ci się najwidoczniej udało. — Bredzisz. Szymona lubię i wcale go nie zwalczam. Wydaje mi się, że jest to łebski chłopak i będą z niego ludzie. — Wiec dlaczego się wtrącałaś? — Nie chciałam, żebyś mu się szybko znudziła. — Ja?! — Przecież nie ja. — Marta uważnie celebrowała parzenie herbaty, obserwując spod oka Łazankę. Tę zaś najwyraźniej diabli brali. — Myślisz, że ja się zakochuję za każdym razem na amen? To się mylisz. Naprawdę wyglądam na słodką idiotkę? Szymon mi do reszty dojadł, bo w kółko nadaje tylko o medycynie. Kiedy go nie przyjęli, wyglądał jak z krzyża zdjęty. Szkoda mi go i tyle. — Aha. Więc tylko z samarytaństwa co tydzień dojeżdżałaś do Krakowa? — Masz wypaczony umysł — mruknęła Łazanka, spoglądając ponuro na przeciwległą ścianę, gdzie na licznych półeczkach stały drobiazgi z włocławskich fajansów. Swego czasu zbierała je matka, ciesząc się każdym nowym nabytkiem. Tatuś-laluś na imieniny lub z okazji przeprosin zawsze jej wręczał takie cacko. Trzeba przyznać, że w sztuce podarków celował. Po śmierci matki całą kolekcję błękitnych i różowych Włocławków odziedziczyła Marta. Łazanka do tej pory połowę by rozdała, połowę wytłukła. 53 Z pewnością nie ścierałaby kurzu ani nie myła tego tałatajstwa. Kiedy już się przeprowadzili i urządzano mieszkania, Marta zaproponowała Łazance część wyposażenia kuchni. Odmówiła. Wolała zwykłe szafki, w których się wszystko schowa. Za to u Marty kuchenka była jak z bajki: pełna kolorowych, fikuśnych fraszek. Może to nawet trochę nie pasowało do Marty, do tego jej wizerunku na co dzień, do którego się przyzwyczajono. Niby trzeźwa realistka, a tu takie faramuszki! Jednakże gdy Łazanka przebywała w tej kajutce, gdzie się, na dobrą sprawę, nie było gdzie obrócić, stale miała odczucie matczynej obecności. Przedmioty, które ją przeżyły, ale do których niegdyś się uśmiechała, o które dbała, sprowadzały ją tu na powrót i znów przyglądała się swoim córkom pobłażliwie, czule i zapewne z rozbawieniem. Na ułamek sekundy Łazankę ścisnęło w gardle. Szybko spuściła oczy na parującą w filiżance herbatę. — W porządku — powiedziała pogodnie Marta. — Rozumiem, że jest ktoś nowy. Spodziewam się, że mi go przedstawisz. Łazanka zżuła słowo, które w innych ustach zabrzmiałoby z pewnością nieprzyzwoicie. Zależało jej akurat na tym, aby Marta się nie dowiedziała. Przynajmniej nie tak wcześnie. Czy ona ma wmontowany jakiś radar, aby za każdym razem bezbłędnie rozpoznawać na horyzoncie Łazanki nowe spodnie? — To nic ważnego — starała się zbagatelizować, ale się zakrztusiła herbatą i rozkasłała. Marta przyglądała się jej z chytrym uśmieszkiem. Łazanka okropnie tego nie lubiła. — W twoim wieku — powiedziała — nie ma spraw nieważnych. Wszystko jest szalenie ważne, bo nowe. Może nie na całe życie, ale w tej chwili tak. — Skoro mi i tak minie, jak przypuszczasz, po co mam ci zawracać głowę? — Katar to podobno nie choroba, ale nie leczony może przejść w stan chroniczny i zakichać cały życiorys. — Mogłabyś pomyśleć o sobie, zamiast leczyć tych, co nie proszą. Chciałabym, żebyś się nareszcie sama zakochała, wtedy ci się odpłacę. — Chętnie skorzystam, chociaż się nie zakochuję i nie odkochuję co pięć minut. — A czy ja muszę być z tej samej mąki co ty? — obruszyła się Łazanka. — Skoro mnie z tym dobrze? 54 — Niech ci będzie. Czyja ci przeszkadzam? Wolałabym tylko wiedzieć, z kim przestajesz. — Po co? — Z kim przestajesz, takim się sam stajesz — Marta najwyraźniej kpiła. — Ciekawi mnie, jaka się stajesz. Muszę być przygotowana. — Na najgorsze? — wpadła jej w słowo Łazanka. — Najgorszemu nie będę się przyglądała biernie, możesz być pewna. Najlepsze przyjmę z entuzjazmem. — Skąd wiesz, że odróżnisz? — Jasne. Kiedy go przyprowadzisz? ROZDZIAŁ IV Około drugiej Janeczkę obudził płacz Kazia. Stanęła na równe nogi. I czego ten znów buczy?! Ludziom spać nie daje. Czekała przez chwilkę sądząc, że go Rafał uciszy, ale lament dzieciaka wzmagał się, dochodził z przedpokoju. W obcym mieszkaniu, po ciemku malec nie umiał znaleźć drogi do toalety. Zdecydowana wsunąć mu klapsa Janeczka na bosaka wybiegła na korytarz i z przerażeniem spostrzegła Kazia klęczącego w progu łazienki. Światło się tam paliło, a Rafał leżał nieprzytomny na podłodze. Kazio chlipiąc wyjaśnił, że chciał iść za potrzebą, wołał Rafała, żeby z nim poszedł, ale nikt się nie odzywał, a że drzwi były otwarte, poleciał go szukać. Janeczka rzuciła się cucić. Nie udało się. Zaalarmowała tedy obie siostry, które z niejakim trudem wracały do świadomości. Skoro jednak rozczmuchały się na dobre, zdecydowały, że wezwą pogotowie. Wspólnymi siłami przedźwigały Rafała na posłanie i przez następną godzinę Janeczka na przemian ziewając i łkając zmieniała mu na głowie zimne okłady, co jednak nie dało żadnego efektu poza tym, że poduszka przemokła do szczętu. Oliwka zatelefonowała po Szymona. Wyrwany ze snu chłopak wysłuchał bezładnych i wylęknionych słów. Nie kazał się długo prosić. Zjawił się po kwadransie. Obejrzał Rafała, głową pokręcił, ale i on nie wiedział, jak ratować. I chociaż starał się pocieszyć dziewczyny, sam był mocno markotny. Skoro przybyło pogotowie, po dłuższym zresztą niż się spodziewali oczekiwaniu, Szymon z mądrą miną asystował oględzinom, a następnie pojechał z Rafałem. 55 Dziewczyny już się nie kładły. Zaparzyły sobie mocną kawę, trochę ijcowały, trochę się obie siostry przygotowywały do lekcji. Wszystko to izem szło marudnie, nareszcie Oliwka zarządziła sprzątanie, aby rodzice o powrocie nawet pyłka po kątach nie zastali. Taka, głupawa w sumie, abota okazała się najlepszym trankwilizatorem. Szymon wrócił nad ranem, jednakże bez Rafała. Oznajmił, że chłopak 'prawdzie ma się lepiej, jednakże zostawiono go na obserwacji, bo uczeni ledycy kłócą się pomiędzy sobą nie mogąc dojść do porozumienia, co było owodem nagłej gorączki. Jaśka siadła na stołku w kuchni, opuściła ręce na podołek i zaczęła awodzić: — I co ja teraz zrobię?! Co ja zrobię? — Dałabyś spokój! — tupnęła na nią Nuta. — Nic się takiego nie zieje. Potrzymają go i puszczą. Oberwał fest. Dobrze, że ma tam pomoc ia każde wezwanie. — Ale jak ja sobie poradzę?! — Przestań labiedzić — Oliwka także miała dosyć tego mazgajstwa. — 'ostałaś na pustyni? — Odwiozę was — zdecydował Szymon. — Kopnę się zaraz po bilety ia dworzec autobusowy. O tej porze roku nie ma problemów. Zakopiański róz przychodzi prawie pusty. — Jeżeli przelotowy, to bilety i tak u kierowcy — powstrzymała go )liwka. — Nie pali się. Zaraz sprawdzę, o której odchodzi, naszykujemy vałówkę i hajda. Jaśka nareszcie pojęła, że podniosła wokół siebie raban jak jakaś niedołęga. Ib oni sobie o niej pomyślą? Petronela z Włodawy, w świecie obrócić się nie imię. I wobec Rafała nijako. Pomyśli, że przez całe życie trzeba ją będzie liańczyć, jeszcze gotów się odstrychnąć. Ten ostatni argument przeważył. — Skoro jest autobus, to już sobie dam radę — rzekła z nagłym zuchwalstwem. — Nie muszę kursować przez cały Lublin, na tym samym iworcu się przesiadam. Ja nie znałam tego połączenia, bo myśmy jeździli naczej. Chyba drożej kosztuje? — Pożyczyć ci pieniędzy? — domyślił się Szymon. Zaczerwieniła się. — Nie wiem. Tym zajmował się Rafał. Nuta mruknęła coś nieokreślonego, z tonu jednak można było wnioskować, że nie jest to pochlebstwo. Nie tylko policzki, ale i uszy Jaśki zaczęły płonąć. 56 — Ciotka dawała Rafałowi na podróż — bąknęła. — Ja swoich pieniędzy nie mam, bo przecież jeszcze się uczę, więc skąd... —jąkała się zmieszana. — Jasna sprawa — poratował ją Szymon. — Nie musisz się tłumaczyć. — Dał znak oczyma Oliwce, która odciągnęła Nutę do pomocy przy kanapkach. — Zajrzyj do kiesy Rafała — rzekł żartobliwie. — Ładnej dziewczynie z łatwością wybaczy nawet zbójeckie metody. Później mu się wytłumaczysz — starał się rozwiać jej skrupuły, nie wiedząc, że tego rodzaju wątpliwości były jej obce. Nie zajrzała do tej pory, bo o tym nie pomyślała. U niej w rodzinie każdy bez żenady gmerał w cudzych rzeczach. Już nawet nie chodzi o to, że stary Maszczak wynosił, co się dało, że matka grzebała wśród córczynych skromnych przyodziewków, wywracając kieszenie i szperając w pudełku z tandetnymi błyskotkami. Także jedna siostra drugiej podkradała, co popadło. Należało się tylko pilnować i nie pozwolić złapać na gorącym uczynku. Dyskrecją też nikt nie grzeszył u nich, nie słyszano o takich wymysłach. Jaśka więc bez wahania poszła szukać w kurtce, którą Rafał powiesił w przedpokoju. Zabrano go w jednej koszuli, więc wszystko tam zostało nie ruszone. Wyciągnęła portfel. Nie był gruby, ale Szymon, który jej zaglądał przez ramię, stwierdził, że tych parę papierków wystarczy. Wycofał się też zaraz do kuchni, do dziewczyn. Jaśka rozumiała, że należy wziąć tyle, ile na drogę, portfel wsunąć na dawne miejsce i nie zawracać sobie głowy. Pieniędzy na powrót wystarczy i dla niej, i dla Rafała, bo powinna mu przecież zostawić chociaż tyle, żeby nie wracał piechotą. Podkorciło ją jednak, żeby, skoro już się nadarzyła taka okazja, przejrzeć zawartość portfela. Może jest tam co ciekawego? Było. Z ostatniej przegródki, tej najtajniejszej, wysunęła się fotografia. Format jak pół pocztówki. Twarz dziewczęca, delikatna. Trochę zamyślona, troszeczkę uśmiechnięta na przekór. Trudno zgadnąć: ze wsi ta dziewczyna czy z miasta. Nic szczególnego, ładniejsze spotyka się tuzinami. Jedno widać z całą pewnością: nie jest to ktoś pospolity. Coś tę twarz odróżnia od wielu innych. Nie uroda, więc co? Janeczka odwróciła kartonik. Z drugiej strony stało napisane zamaszystym charakterem: „Rafałowi na długą pamięć — ja". Bez imienia, nazwiska, daty. Janeczka poczuła się oszukana. Rozejrzała się i jak złodziej wsunęła fotkę do kieszeni. Niech myśli, że zgubił. Nie będzie on się nosił z taką... Zabrakło jej określenia. 57 W kuchni Nuta kłóciła się z Szymonem, Oliwka zabawiała Kazia, który majtał nogami w powietrzu, bo stołek był dla niego za wysoki. Dzieciak wyglądał na zadowolonego jak jeszcze nigdy w życiu. Zdumiewająco prędko otrzaskał się z tym nowym towarzystwem. Chyba wyczuwał, że jest tu bezpieczny i nawet do pewnego stopnia lubiany. Kiedy się tak ożywił, nie było to brzydkie dziecko: miał wijące się włosy, bardzo białą, jakby nalaną, ale foremną buzię, nos trochę zadarty i oczy jak niezabudki. Wyrodził się, bo cała rodzina Maszczaków ciemna była jak Cyganie. Ciotka twierdziła, że wdał się w macierzystego dziadka. Może i tak. Jaśce wydało się, że każdy patrzy na kieszeń, w której ukryła fotografię nieznajomej. Bogiem a prawdą jednak nikt nie zwracał uwagi. Dziewczynom już się trochę spieszyło. Raz zwagarować — każdemu się zdarza. Wszelako nie ma sensu podpaść w szkole tylko dlatego, że się miało niespodziewanych gości. Obie siostry z widoczną ulgą wyprawiły oboje Maszczaków w towarzystwie Szymona, który się zobowiązał, że wyekspediuje tę parę bezpiecznie. Kiedy zamknęła się za nią brama na Retoryka, Jaśka obejrzała się za siebie z pewnym żalem. Ot, zobaczyła, jak ludzie żyją, i skończyło się. Trzeba wracać do kieratu. Prawdopodobnie nigdy więcej już tu nie zajdzie. Przypadek i tyle. Życie sobie trzeba układać z tej strony, gdzie się wyrosło. Nie ma się czego smęcić. Nie to jednak sprawiło, że oczy jej się zaszkliły. Z litości nad sobą, z rozczarowania. Przyjechała tutaj z własnym chłopakiem. Chociaż trochę pokiereszowany, ale prawie bohater. I taki swój, taki oddany, taki opiekuńczy. Wyjeżdżała bez niego. Cudze potłuczenia jednakże tak bardzo nie bolą, z tym można się od biedy pogodzić. Jak młyński kamień u szyi ciążyła Jaśce fotografia obcej. Przeniewierstwo. Zdrada. Może nie tak. W końcu Rafał niczego nie obiecywał. Tyle że pierścioneczek srebrny dał. Niedrogi. Na zaręczyny za tani. Pamiątka za to bezcenna. Ten pierścionczyna obnoszony był z dumą, pokazywany koleżankom w technikum. Jaśka nie miała więcej czym się pochwalić. Wiedza mierna, uroda w normie, goła jak bizun. Więc chociaż to. Zwierzenia wieczorami w internacie. Każde spotkanie z Rafałem urastało do rangi wydarzenia. Każde jego zdanie, jakie wypowiedział, wielokrotnie było nicowane i rozważane. Każdy uśmiech albo zamiar uśmiechu uznane za obietnicę albo zapowiedź. Koleżanki dopytywały się: jak tam między wami było? Musiała szczegółowo opowiadać. Troszeczkę nawet zmyślała. Dodawała. Dzięki Rafałowi 58 miała do czego tęsknić, wyczekiwała z bijącym sercem krótkich wizyt w rodzinnej wsi. Obmyślała nową fryzurę, przerabiała ciuch, ściboliła z poprutych starych swetrów jeden wystrzałowy. Chciała mu się podobać. Była najpewniejsza, że mu zależy. Że już dalej też razem... I rodzice Rafała jej sprzyjali. Mama Kwiatkowa chwaliła zręczność, usłużność, zapobiegliwość, gospodarność. Serce w Jaśce rosło. Zamiast Maszczaków, którzy traktowali ją jak dzbuka, znalazła sobie nowe miejsce i rodzinną atmosferę, i ciepły kąt, i tego chłopaka. Na własność. Tylko dla siebie. A tymczasem ten drań innej podobiznę przy sobie nosił, innej się przypatrywał. I to komu? Takiej szantrapie, co się nawet nie podpisała. Jaśka tak rozpaczliwie pociągnęła nosem, że Szymon, który prowadził malucha, obejrzał się od kierownicy i wskutek tego niemal otarli się o wyładowanego stara. Kierowca wychylił się z szoferki i wrzeszczał czyniąc wymowne gesty w stronę Szymona. Chłopak, skruszony, skupił całą uwagę na prowadzeniu. Krakowskie ulice permanentnie rozryte i kiepsko oznakowane, a przy tym ciasne i zatłoczone, stanowiły pradziwy tor przeszkód. Szymon lubił szoferowanie i robił to dobrze. Ostatecznie kilka lat za kółkiem procentuje. Douczał się przy ojcu, który był bardzo surowym i wymagającym nauczycielem. Sam uhonorowany tytułem dżentelmena jezdni żądał od chłopaka perfekcji, precyzji, refleksu i kulturalnego zachowania. Szymon dobrze wiedział, jaką krechę miałby u taty za niedawne zagapienie. Było mu wstyd. Odkąd ojciec powierzył mu kluczyki, Szymon nigdy jeszcze się tak nie zbłaźnił. Głupia wpadka. O mały włos władowałby się chłopu pod koła. Przyznawał, że wina bezspornie leżała po jego stronie. Nie umiał jednak wymazać z pamięci tego mgnienia, w którym zobaczył zabeczane oczy Jaśki. Zwyczajnie było mu żal. Na dworcu dwoił się i troił, żeby przelać w to zahukane stworzenie odrobinę otuchy. Zajął kolejkę, znalazł miejsce w autobusie, załadował oboje, napytlował. Na odjezdnym nachylił się nad nią, ogarnął ciepłym spojrzeniem strwożone oczy. — Nie martw się. Niedługo ci go przyślę — obiecał solennie i zaskoczony był, że teraz dopiero Jaśka rozryczała się na dobre. Nie odwróciła głowy, gdy autobus ruszył, nie podniosła oczu na Szymona, który wytrwale i przyjacielsko machał na pożegnanie. Schowała się za chustką do nosa i tylko Kazio przylepił nos do szyby i kiwał ręką w odpowiedzi. Speszony chłopak wrócił do swoich, nieco zaniedbanych, obowiązków. Kolega oczy na niego wytrzeszczył: 59 — A ty tu po co? Szefowa cię przecież zwolniła. — Z natury jestem robotny — wyjaśnił Szymon, pospiesznie wkładając iały kitel. — Nie wygłupiaj się. Wiadomo, że siedzimy tutaj z musu. Każdy lewa. — Widzisz, że nie każdy. — Ty, Szymon, jesteś chyba nienormalny. Po co się wysilasz? >dcisków dostaniesz, świata nie zbawisz. — Kto wie — mruknął tajemniczo Szymon. — Wariat! -— wykrzyknął kolega i odwrócił się na pięcie. Na oddziale powitano Szymona z radością. Stale brakowało ludzi, akurat potrzebny był posługacz na operacyjną. Szymon pojawił się jak tialazł. Zabrał się skwapliwie do roboty i znów go przyhamował świeśnik. — Niech ci się nie zdaje, że ci doliczą ekstra zaangażowanie — burknął iściwie. Szymon opanował się z trudem. Jego ojciec uważał, że mężczyźnie nie rzystoi, aby go byle pętak wytrącał z równowagi. Wpajał Szymonowi od lałego zasady powściągliwości i rozwagi. To kosztowało drogo. Chłopak dnak dostatecznie wcześnie zrozumiał, że to, co wartościowe, nie rzychodzi łatwo. I teraz odwrócił się w milczeniu. Bezpośrednie zetknięcie się z pracą w szpitalu i to w kryzysowych, araz cięższych warunkach, dało mu taki wycisk, jakiego nie przeczuwał, męczenie fizyczne to pestka. Pomimo niepozornego wyglądu Szymon był lny i wytrwały. Psychicznie jednak już teraz czuł się niekiedy wykończo-y. Nie z winy pacjentów. Dla ich cierpień miał dostatecznie wiele lerpliwości i szacunku. Pasjonowała go też metoda określania przyczyny :horzenia i sposoby terapii. Uczył się, podpatrywał, zadawał pytania, 'hciał. Niektórzy lekarze, dostrzegłszy żywe zainteresowanie chłopaka, oceniając jego inteligencję i pracowitość, chętnie brali go do pomocy, przy okazji objaśniali, pokazywali, traktowali po partnersku. Znaleźli się idnak również tacy, którym przeszkadzał. Podobnie jak drażnili ich acjenci, traktowani instrumentalnie, przedmiotowo, oschle. W domu Szymon zdawał szczegółową relację. Tak było w zwyczaju, ażdy się tu dzielił swymi spostrzeżeniami, przemyśleniami i wątpliwościa-li. I rodzice, i latorośle byli chłonni, otwarci na potrzeby innych, ciekawi іі і swoistych zapasów ze światem. Szymon opowiadał barwnie i drobiazgowo. Rodzina wiedziała, ile go 0 kosztowało wyeliminowanie ze studiów, doceniała hart ducha i spolegli-wość, z jaką się mimo wszystko zabrał do pracy. Uznali, że to lepiej nawet, iż od razu pozna ciemne strony zawodu, zobaczy szpital od zaplecza, zacznie od posług. A Szymon opisywał personel i pacjentów tak plastycznie, że się z wieloma oswoili jak z dobrymi znajomymi. Jednakże przy nazwiskach niektórych lekarzy Szymon nabierał wody w usta. Nie chciał mówić. Najpierw się trochę dziwili, później kiedyś ojciec zagadnął o przebieg dnia — dyżur wówczas miał akurat jeden z tych przemilczanych. Szymon zrobił palcami wymowny gest. Zrozumieli i nie dopytywali się już więcej. Teraz przyszło Szymonowi do głowy, że jeżeli niektórzy z tych jego koleżków, którzy tutaj cierpią za miliony i dają do zrozumienia, że łaskę robią, kiedykolwiek w przyszłości ukończą studia medyczne, należy szczerze współczuć pacjentom, jacy dostaną się w ich ręce. Skoro jednak teraz niemal każdy olewa swoją pracę, trudno dziwić się kandydatom na doktorów. I tak to coraz dalej idzie fala partaniny. Szymon otrząsnął się i z energią wrócił do swoich czynności. Nie ma się co oglądać na innych, tylko wykonywać swoje najlepiej, jak się potrafi. Szpital tak był wypełniony ludzkim cierpieniem, że bezczynność i obojętność w tej sytuacji zakrawała na hańbę. Świata może nie przerobię, zaciął zęby chłopak, ale paru osobom pomogę. Wyszedł dopiero o tej porze, gdy się zapalały latarnie uliczne, zapadł wczesny zmrok i nad miastem stała różowawa łuna. Czuł się zmęczony jak stary pies, ale korciło go też, żeby sprawdzić, co się dzieje z Rafałem. Pojechał więc najpierw nie do domu, ale na drugi koniec Krakowa. Dobrze uczynił. Rafała bowiem już wypisano, ale chłopak nie miał przy sobie ani okrycia, ani pieniędzy i nie wiedział, w jaki sposób porozumieć się z niedawnymi znajomymi z Retoryka. Nie chciał już dłużej czekać, Szymona powitał jak zbawcę, dopytywał się o Jaśkę i dziecko. Szymon się trochę od niego opędzał, narzucił mu na ramiona własną kurtkę i wyprowadził do samochodu, gdzie ze względu na gips Rafał ulokował się z niejakim trudem. Uspokoiwszy chłopaka co do losów Jaśki i Kazia, wzajemnie wypytywał o przyczyny gorączki i zasłabnięcia. — Albo to oni co wiedzą?! — w głosie Rafała dźwięczało oburzenie. — Okazało się, że przedtem przy zabiegu dali mi zastrzyk z antybiotyków, a nie zrobili próby. Jestem uczulony i nie powinni mi byli podawać tego preparatu. Pocieszyli mnie, że i tak się udało, bo w niektórych przypadkach 61 może na tym tle dojść do zapaści, gdyby pomoc nie nadeszła w porę, mógłbym nawet wykorkować. — To również moja wina — powiedział Szymon. — Powinienem o tym pamiętać i zażądać próby. Ale tak nas sobie posyłali jak w ping-pongu, że kiedy cię nareszcie wzięli, wolałem się nie awanturować, zresztą byłem pewien, że zrobią tam z tobą wszystko, co trzeba. I masz babo placek. Łyso mi, stary. r— Daj spokój. Skąd mogłeś wiedzieć? Od tego są fachmani. — Ja też niby chciałbym robić w tej branży — uśmiechnął się Szymon trochę krzywo. — I dobrze — powiedział z przekonaniem Rafał. — Z ciebie porządny facet, więc ludzie będą mieli pociechę. — To się jeszcze okaże. — Ja ci w każdym razie dziękuję. Na Retoryka powitano ich przyjaźnie. Rodzice Oliwki i Nuty wrócili z podróży. W kuchni, która się tak podobała Maszczakównie, siedzieli teraz wszyscy w strojach niedbałych i obgadywali ostatnie wydarzenia. Rafał, dosyć zakłopotany, przywitał się, zabrał swoje rzeczy i zamierzał zaraz się wycofać, ale pani domu zatrzymała go. — Nie ma mowy, żeby prosto ze szpitala ruszał pan w taką daleką drogę. Przenocuje pan u nas, mam nadzieję, że będzie to spokojniejszy wypoczynek niż poprzedni. Rafał wymawiał się i certował. Uważał, że nie należy nadmiernie wykorzystywać cudzej życzliwości. Widać było, że gospodarze są wymęczeni, a obcy w domu to zawsze niewygoda. Szymon, który się rychło zorientował, skąd biorą się te skrupuły, nieoczekiwanie przyszedł z pomocą i uczynił to we właściwy sobie taktowny sposób. — Już ja doholuję Rafała do końca. Pomieści się w moim pokoju, prześpi się na zapasowej macie, wypocznie, a że jutro sobota, skorzystam z okazji i szurnę się z nim do Lublina. — Kiedy ja... — zaczął Rafał. Szymon nie dał mu dojść do słowa. — Sza. Nie masz nic do gadania. Chętnie się przewietrzę i zobaczę coś nowego. Zresztą obiecałem Janeczce — pewien był, że to przesądzi sprawę i rzeczywiście tak się stało. Obaj wyruszyli nocnym pociągiem i z łatwością znaleźli sobie wygodne miejsca. Sobotni kurs był dla kolei ulgowy. Jeszcze do Tarnowa panował ruch, sporo osób wracało z Krakowa. Potem się wyciszyło. Szymon zaszył 62 się w kąt, kurtką zakrył i przysnął. Obudził się po paru godzinach rześki i wypoczęty. Naprzeciwko kiwał się Rafał. — Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tego pancerza. Trudno zasnąć — mruknął wyjaśniająco. Szymon przeciągnął się. — Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — pocieszył. — Gdyby ktoś cię próbował zaatakować, pięści sobie rozbije. — Też prawda — uśmiechnął się Rafał. — Daleko to jeszcze? — Ze dwie godziny. — Twoja dziewczyna się ucieszy. — Kto? A, Janeczka. Oczywiście. Ale tak naprawdę ona wcale nie jest moją dziewczyną. — Myślałem... — bąknął zdezorientowany Szymon. — Tak się nią opiekujesz. Ona patrzy w ciebie jak w tęczę... — Właśnie — Rafał poruszył się gwałtownie i zaraz skrzywił się boleśnie. — Tak się to głupio pokićkało i nie potrafię naprostować. Ja ją po prostu lubię. To jest poczciwe stworzenie i nie miała lekkiego życia, o nie. Uciekała z domu, obijała się gdzieś po kątach. Szczęście, że jej nikt nie wykorzystał, bo to strasznie łatwowierna smarkula, dzieciak prawie, nie miał jej kto nauczyć, jak postępować... — Zrobiło ci się żal — domyślił się Szymon. — A jak. Chyba też byś tak nie zostawił. Zacząłem zaglądać, interesować się. — A jej się pewnie zdawało, że się w niej zakochałeś? — Niczego jej nie obiecywałem. Przylgnęła, bo jest zgłodniała uczuć. Za wszelką cenę chce do kogoś należeć. Tam u nich w domu było dno. Z sąsiadów nikt się nie wtrącał, bo każdy chce mieć spokój, ale widzieli gołym okiem, że dzieciaki latają pobite, posiniaczone, głodne, brudne i zaszczute. Na zawsze taki kapitał zostaje, nie uważasz? — Nie bywam w życiu kibicem, chyba włączyłbym się. — Ja też nie mogłem Jaśki odepchnąć, odstraszyć. Nie zasługuje na to. Wystarczy, że ją przez tyle lat podle traktowano. — A ty masz pokutować? — Uee, zaraz pokuta. Tymczasem nic się nie dzieje. U mnie w domu ją lubią, matka jej sprzyja, nawet mnie zachęca, żebym się małą zajmował. Janeczka pozbierała się do kupy, uczy się. Zaglądała do naszej pasieki, spodobało jej się, teraz i ona się na pszczelarkę sposobi. Dobry fach. Niech 63 dziewczyna okrzepnie, zmądrzeje, skończy szkołę, wtedy się z nią rozmówię. Przypuszczam, że zrozumie. — A jeżeli się do tej pory ożenisz? Rafał pomilczał przez chwilę, a kiedy się odezwał, głos miał dziwnie głuchy. — Ja się nie ożenię. — Co ty powiesz? — uprzejmie zdziwił się Szymon. — Postanowienie takie powziąłeś? Na anachoretę to ty mi, bracie, nie wyglądasz — zmierzył spojrzeniem barczystą sylwetkę Rafała. — Nie kpij. — Ale skąd. Odgaduję, że za tą przykrą decyzją ukrywa się jakaś ślicznotka. Mam rację? Kosza dostałeś i zraziłeś się? Nie za wcześnie pasujesz? — Cudze kłopoty sercowe zawsze są trochę śmieszne — powiedział ostrożnie Rafał. — Zrzuć, co ci leży na wątrobie. Może ci ulży. Obiecuję, że nie będę się nabijał. Bo widzę, że cię wzięło. Zgadłem? — Nie przeczę. Ale ta historia jest dość nieprawdopodobna. — Każda miłość wydaje się nieprawdopodobna. Poza miłością własną, która jest słuszna i naturalna. — Uee, będziesz się nabijał. — Basta. Zamieniam się w słuch. — Mój brat pracuje naukowo w instytucie w Puławach. Kariery nie robi, ale to już inna para kaloszy... — Rafał, mów do rzeczy, bo inaczej idę spać. — Właśnie zacząłem. Brat nie chce, żebym na wsi zardzewiał, więc kiedy się już z grubsza obrobimy, on mnie wyciąga na różne imprezy. Do Lublina. I do Warszawy. Nie jestem taki ćwok, jak ci się zdaje. — Wcale tak o tobie nie myślę. Jest z ciebie kawał chłopa i łeb masz nie od parady, ale komplikować potrafisz. Nie mógłbyś prosto z mostu? Kto, jak? Jeżeli z tą Janeczką też w tym stylu rozmawiasz, wcale się nie dziwię, że biedactwo uważa, iż płoniesz ku niej gwałtowną namiętnością. — Parodysta. — Jasne. Przyjedź na dłużej do Krakowa, oprowadzę cię po kabaretach. Przepadam. Ale ciągnij dalej, jeżeli już zacząłeś. — Dwa lata temu brat mnie zaprosił na konkurs skrzypcowy imienia Wieniawskiego do Lublina. Muzykę lubię w miarę, więc się niezbyt pisałem na to, ale żeby mu nie robić przykrości, poszedłem. Pierwszego dnia 64 nudziłem się jak mops. Zamierzałem nawet wyjść wcześniej, ale dobrze, że się nie urwałem... — Bowiem na estradzie w pewnym momencie pojawiła się Ona — powiedział patetycznie Szymon — i od tej pory cały świat stał się mniej ważny. — Skąd wiesz? — podejrzliwie spojrzał Rafał. — Nietrudno się domyślić? — Tak właśnie było. — Podziwiałeś ją wyłącznie z sali czy zawarłeś jednak znajomość? — Kupiłem kwiatki, żeby jej wręczyć, ale tam takich amatorów znalazło się więcej. Dla każdego była miła, dla mnie też, ale mnie to nie wystarczało. Następnego dnia przekupiłem ciecia, który mnie cichcem wpuścił na zaplecze, kiedy trwała próba. Cierpliwie przeczekałem i już pilnowałem, żeby mi się nie wymknęła. — O ile znam dziewczyny, przyjęła cię rada, może nawet pozwoliła, żebyś jej asystował do końca konkursu. To miło dla nich: mieć swojego pazia, dworzanina, pachołka i wielbiciela. — Że chętnie się nami popisują? Mnie to nie przeszkadzało. Słuchaj, ona jest zupełnie inna niż wszystkie. Nie kokietka, zaraz na początku powiedziała, że nie ma czasu na głupstwa, muzyka zajmuje jej każdą chwilę, ale jeżeli też lubię skrzypce, możemy zostać przyjaciółmi. — Polubiłeś? — Jak cholera! — Pomogło? — Niewiele. Skrzypaczki rzeczywiście tyrają od rana do nocy, a później też myślą muzyką. Interesowało mnie wszystko, co jej dotyczy, ale mój świat był jej kompletnie niepotrzebny. Mało co gębę otwierałem. Bałem się, że palnę głupstwo, po którym ona nawet na mnie nie spojrzy, bom przecież muzyczny analfabeta, tyle że trochę osłuchany. A znów inne tematy zdawały się ją nudzić. — No to niezbyt bogate ona ma wnętrze — zauważył Szymon, który słuchał najpierw z rozbawieniem, potem ze współczuciem. — Może dość jednostronnie rozwinięte, to prawda. — A po konkursie? Przegnała cię czy doceniła? — Dostała trzecią nagrodę. Słyszałem, jak ją chwalono, przepowiadano dużą przyszłość. Ofiarowałem jej olbrzymi bukiet. Cieszyła się. — A potem? Rafał ruszył ramionami i zapatrzył się w szybę. 5 — Chłopak na niepogodę 65 — Cóż mogło być potem? Wyjechała do tego swojego Poznania. Pisałem do niej wiele razy. Ona ani nie zaprasza, ani nie zachęca. Przysłała kartkę na święta. Z Bratysławy. — Niedaleko ujechała. — Żałuję, że ci opowiedziałem. Wiadomo było, że wykpisz. — Wcale nie kpię, tylko nie rozumiem, dlaczego tak głupio serce ulokowałeś. Rozmawiałeś z nią o swoich uczuciach? Co mówi? — To samo, co ty. Ja doskonale wiem, że ona nie rzuci nauki w konserwatorium, nie przekreśli swoich szans tylko po to, żeby osiąść gdzieś na wsi. Komu by grała na skrzypcach? Pszczołom? One wprawdzie nie wyśmieją, ale sąsiedzi patrzyliby jak na raroga. — Mógłbyś ty do niej wyjechać — podsunął Szymon. — Poznań nie za światem. — I co z tego? Rodziców mam niemłodych. Starszy brat pracy nie rzuci, wiadomo że ja na gospodarstwie zostanę. — Można sprzedać. — Rodzice nigdy się na to nie zgodzą. Oni całe życie w tej miejscowości spędzili. Dokąd pójdą na stare lata, kiedy ich tu wszystko wiąże. Mnie zresztą także byłoby szkoda. Sporo się zrobiło, a ziemia odwdzięcza się i płaci. Nam w całej okolicy zazdroszczą, chociaż nikt nam nic nie dał, każdą rzecz rodzice ciężko upracowali, teraz ja. Gdyby sprzedać, ktoś obcy zmarnuje, tego bym nie chciał — machnął ręką. — I tak źle, i tak niedobrze — mruknął Szymon. — Chyba nie ma lekarstwa, siroto, na twoją chorobę. — Ano nie ma. Już ci się przyznam. Jeździłem do Poznania kilka razy niby w sprawie zakupu maszyn i nasion, ale naprawdę, żeby się z nią zobaczyć. — I co? — Nie zastałem. Raz przyjęła mnie mama, bardzo sympatyczna, kawą ugościła i wypytywała o moją rodzinę, ale... — Ale co? — zniecierpliwił się Szymon. — Stękasz jak na mękach. — Bo to tak jest — Rafał powiódł dłonią po czole. — Może kiedyś doświadczysz. Tęsknisz, ale cię wszystko upokarza, pokazują ci, że jesteś nic. — Zlituj się! W dzisiejszych czasach? Chyba mi nie będziesz bredził o różnicach klasowych? — Nie wiem, jak to nazwać. Nie zastanawiałem się. Ale takie różnice istnieją. I na majątek patrzą, i na pochodzenie, na wykształcenie pewnie 66 też. Ale liczy się styl życia, jego jakość. Ja przecież sam rozumiem, że wieś nie nadaje się dla Moniki, bo'co ona by tam robiła? Musiałaby się zmienić, stracić zainteresowania, odwrócić się od kariery. — Nie zawsze kariera najważniejsza. — Zgoda. Można sobie swoje pasje zostawić jako hobby, ale wtedy człowiek skazuje się na amatorszczyznę. I w najlepszym razie skończy jako obśmiane dziwadło. Szkoda jej. A ja też się nie nadaję do życia w mieście. Brzydzi mnie hałas i ciasnota. Lubię swoją robotę i znam się na niej. A gdzie będę pszczoły hodował? Na balkonie w bloku? Gdyby nawet Monika mnie kiedyś zechciała, na co jej taki parobek? Producent żywności — przedrzeźniał spikera telewizyjnego. — Tak czy owak wydaje mi się, że frycowe i za ciebie, i za siebie zapłaci Janeczka — oświadczył Szymon. — Nie pleć. — Mówię serio. Ty jej tego nigdy nie wyjaśnisz, bo się będziesz krępował. Więc ona różne twoje opryskliwości będzie sobie tłumaczyła na swoją niekorzyść, będzie się zadręczała, szukając winy w sobie. Będzie wiernie czekała: rok, dwa i dziesięć. Cokolwiek nastąpi, i tak złamiesz jej serce i zniszczysz życie. — Przestań! — Rafał zerwał się z miejsca. — Wcale tego nie chcę. — Ale stworzyłeś taki układ i przyznaj, że ci z nim dość wygodnie. Czujesz się taki przyzwoity, bo się przecież nią opiekujesz bezinteresownie, chociaż nic do niej nie masz. — Przekwalifikuj się na proroka. — Mogę. Siebie też unieszczęśliwisz. Wmawiasz sobie, że cię odepchnięto i poniżono. A ta dziewczyna pewnie potraktowała cię jak zabawkę. — Nic nie wiesz. Nic — zdenerwował się Rafał. — Czekajże, pokażę ci jej fotografię. Dała mi na wyjezdnym. Gdybym był jej całkiem obojętny, na pewno by nie dała — gmerał w portfelu, denerwował się. — No? — Nie ma — spojrzał bezradnie. — Zgubiłeś? — Niemożliwe. Trzymam ją w ostatniej kieszonce. Jest zapięta, ale wewnątrz pusto. Szymon przypomniał sobie, że Janeczka brała pieniądze z Rafałowego portfela. Może zajrzała i do tej supertajnej kieszonki? Zauważył, że wróciła do kuchni dziwnie zmieszana, a później wyglądała na kompletnie załamaną. Więc się jednak dowiedziała. Może to i lepiej dla niej. Nie 67 zmarnuje sobie życia na daremne mrzonki. Rafał od początku nie stawiał tej sprawy jasno i uczciwie i chyba do końca nie zdobyłby się na wyjaśnienia. Ale co sobie ta smarkula teraz wymyśla? Szymon przypomniał sobie zaryczane oczy, pręez co o mały włos nie stuknął się ze starem. Szymon zawahał się, ale podzielił się swymi przypuszczeniami z towarzyszem podróży. — Jaśka by mi zabrała to zdjęcie? Niemożliwe! — Rafał zaciął wargi. Nie było mu to na rękę, oj nie. — Przyglądam ci się, brachu — powiedział Szymon — i stale widzę kogo innego. Najpierw równy gość, który dosunął oprychom w obronie uciśnionej niewinności. — Parsknął śmiechem, wyobrażając sobie minę Łazanki, gdyby usłyszała to określenie. — Ty mi się przedstawiłeś jako życiowy niedorajda, który zakochał się jak sztubak, kwili i wzdycha. A teraz wyglądasz na przyłapanego na gorącym uczynku. Spryciarz z ciebie. Kiedy wypadasz z roli rycerza i ciamajdy, masz w zapasie tę Janeczkę, która je ci z ręki zadowalając się okruchami. Może to dziewczyna niedoświadczona życiowo, ale kto wie, kiedy się w niej zbudzi narowista kobietka. Mimo wszystko jesteś mi dosyć sympatyczny, więc cię po bratersku ostrzegam: uważaj, żebyś nie przeholował. ROZDZIAŁ V Tak byli zajęci sobą, że kroki na schodach posłyszeli dopiero w momencie, gdy przybysz znalazł się tuż za ich plecami. Odskoczyli od siebie. Łazanka odwróciła głowę. Zaróżowiona była, owszem, ale bynajmniej nie speszona. — Hej, Łazanko! Stęskniłem się za tobą — ozwał się przechodzień. — „To lubię, rzekła, to lubię" — zaśmiała się z pustotą. — Idziesz do Marty? — A gdzież by? Wpadniesz? — Zobaczę. — Tak czy owak: życzę powodzenia. — Wzajemnie. — Podejrzewam, że lepiej sobie radzisz. — Wezmę cię na przeszkolenie. — To już lepiej weź Martę. — Nic innego nie robię od lat. 68 — Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma — śmiech był równie głęboki i miły jak głos. Odczekali, aż pokona resztę schodów wiodących na piętro. Zadzwonił, szybko mu otworzono, znikł. Znowu mieli klatkę schodową tylko dla siebie. — Skąd znasz tego garbusa? W oczach Łazanki zamigotał niebezpieczny płomyk, który dałby wiele do myślenia komuś bystrzejszemu i mniej zajętemu własną osobą. Jednakże chłopak patrzył w górę schodów i nie spostrzegł zmiany w zachowaniu dziewczyny. — Nazywa się Łukasz — wyjaśniła niedbale. — Pokraka — zaopiniował. — Nie każdy rodzi się taki śliczny jak ty — odparowała. Nie odczytał ironii. Przyjął to za dobrą monetę. Znów zaczął tokować. — Doczekać się ciebie nie mogłam — mówiła w tej samej chwili Marta z rozświetlonymi radością oczyma. — Masz kłopoty? — Czy przyjaciele są tylko od kłopotów? — Przeważnie. Ze szczęściem można sobie jakoś samemu poradzić. Nie sądzisz? — Nie wiem. Nie doświadczyłam. — Tylu żyje na twój koszt, że na własność nic ci nie zostaje. — Na mój koszt? Na przykład kto? — Na przykład ja. — Bredzisz. — Przyjemnie być twoim błaznem. — Czasem błazen bywa w wyższej cenie niż król. — Dlaczego mi nie wierzysz? — Bo cię znam. — Lubię grać z tobą w tenisa. I lubię rozmawiać. Tak samo zręcznie ścinasz piłki, jak ripostujesz. — I co jeszcze lubisz? — Nie powiem. Domyśl się. Łazanka serdecznie zdziwiłaby się, gdyby w tej chwili zobaczyła swoją upartą i zasadniczą siostrę. Łukasz zawsze umiał rozbawić, rozśmieszyć, a z Martą dogadywali się niemal bez słów. Od pewnego czasu zawiązało się między nimi porozumienie, z którego natury i mocy chyba oboje nie w pełni zdawali sobie sprawę. 69 Z Łukaszem poznali się w najczarniejszym dla Marty momencie. Szukała pracy. Łukasz zapamiętał młodziutką studentkę z wyrazem rozpaczliwej determinacji w oczach. Była w głębokiej żałobie i w mimowolnym skurczu ramion spostrzegł coś dziwnie bezbronnego. Dogonił ją na dziedzińcu szkoły, z której odprawiono ją z kwitkiem. — Podobno się rozglądasz za pracą — zaczął z rozbiegu. — Wiem przypadkiem, że szukają kogoś do internatu. Na wychowawcę. Wychowawczynię — poprawił się. — Idź do tamtego pawilonu — pokazał długi budynek w ogrodzie — i pogadaj z kierowniczką; — Chyba się mylisz — nawet nie zauważyła, że od pierwszej chwili byli na ty. — Przed chwilą powiedziano mi, że wszystkie stanowiska mają zajęte. — Wiem przypadkiem, że wakuje etat wychowawcy — powtórzył z uporem. — Co ci szkodzi? Wziął ją pod rękę i prawie siłą zaciągnął do gabinetu kierowniczki. Była to mądra kobieta. Wystarczyło jej jedno spojrzenie i wiedziała, o co chodzi. — Proszę przejść do sekretariatu i złożyć podanie — powiedziała. — Czy ma pani przy sobie potrzebne dokumenty? -— Marta skinęła głową. — Proszę załatwić konieczne formalności w sekretariacie w głównym budynku. Niech pani powie, że ja panią przysłałam. A następnie niech pani tu wróci. Porozmawiamy. Gdy zamknęły się drzwi za Martą, zwróciła się do Łukasza. — Co to ma znaczyć? Rozłożył ręce. — Wszędzie odsyłali ją z kwitkiem. Tymczasem ona nie ma wyjścia. Musi znaleźć pracę. — Zna ją pan? — Widzę pierwszy raz w życiu. Płaciłem składki u księgowej, kiedy weszła do kancelarii. Tak się zaczęło. Słowo daję. Nie podsłuchiwałem, bo drzwi były otwarte. Załatwiono ją odmownie bez namysłu. — A pan musiał się w to wmieszać? — pokręciła głową. — Czy pani postąpiłaby inaczej? — Któż to wie? Kiedyś... Może. Pan się orientuje, że u nas nie ma wolnych etatów. Brak pieniędzy. Ograniczamy liczbę personelu pomocniczego. — Proszę ją przyjąć na moje miejsce. — Pan nas opuszcza?! Wydawało mi się, że dobrze się pan tutaj czuje. Uczniowie pana lubią. My wysoko cenimy. Skąd ta nagła decyzja? 70 — Pozwoli pani, że nie odpowiem. Cieszę się, że byliście mi radzi. Zaraz napiszę rezygnację. Zwalniam się na własną prośbę. — Nieodwołalnie? — Nie zmieniam zdania co pięć minut. — Chwileczkę. Niech pan się zastanowi. Robi pan to dla niej, prawda? Ale pan przecież także z tej pensji żyje. Załatwiliśmy panu pokój i wyżywienie. Czy pan pomyślał, że pan to wszystko straci? Będzie się pan musiał natychmiast wyprowadzić. — Trudno. — Jest pan uparty jak dzieciak. Tak bardzo panu zależy na tej dziewczynie? To szaleństwo. — Nie zależy mi na niej... w ten sposób. Nie znam jej. Ale chciałbym jej pomóc. Wygląda na dzielnego człowieka, a takich nie należy skreślać. Nawet jeżeli nastąpiła kompresja etatów i nie ma obiektywnych warunków. Mężczyzna sobie zawsze poradzi. Mogę iść do fizycznej pracy. Na budowę. Tam każdego przyjmą. — Nie jest pan atletą. — Krzywa łopatka w pracy nie przeszkadza — zaśmiał się. — Robiłem już w życiu niejedno. Mogę spróbować jeszcze raz. — A pana studia? — Pani jest bardzo łaskawa, ale to są moje osobiste problemy i będę je rozwiązywał sam. Przyjęli wówczas Martę na pół etatu, do dziewczyn. Po kilku miesiącach, gdy się doskonale sprawdziła, znalazł się i cały etat. Dziwna rzecz, ale Łukasza również nie usunięto. Kierowniczce na nim zależało, umiała sobie dobierać zespół i nie rezygnowała z wartościowych pracowników. Trafiła do odpowiednich czynników, które uległy jej perswazjom. Mówiono przecież w całym mieście, że gdzie diabeł nie może, tam Darczakową pośle. Marta zastanawiała się nieraz, jak potoczyłyby się jej losy, gdyby się w nie nie wmieszał tak obcesowo ten chłopak, za którym różni kretyni, którzy nie dorastali mu do pięt, wołali na całe gardło: garbus. Okazał się wesołym kumplem, ale też wtajemniczał ją bardzo taktownie i nie raniąc jej młodziutkich ambicji w trudne dylematy pracy wychowawczej. Studiował zaocznie prawo. Zamierzał poświęcić się sądownictwu dla nieletnich. Był zdolny, błyskotliwy i pracowity. Nie wszyscy go kochali. Miał wielu zawistnych i ci piętrzyli mu kłody. 71 Zwłaszcza ta jego powierzchowność. Łatwo było z tej przyczyny odsunąć na drugi plan, pomniejszyć zasługi, zastąpić w awansie. Wysyłano go na rentę. Po co się ma męczyć, którąś tam kategorię dostanie — tłumaczono. Ludziom dziwnie zawadzała ta jego wystająca łopatka. Chociaż, jeśli się głębiej zastanowić, przeszkadzała im zapewne jego odwaga cywilna, śmiałość poglądów, wyrafinowana inteligencja, ironia, jaką się posługiwał wobec umysłowo niedowarzonych, mimo że na stanowiskach. Zamiast odpierać argumentację Łukasza, zamiast się biedzić, jak sprostać jego żelaznej logice i konsekwencji, łatwo było zwekslować uwagę na tę łopatkę. „Tacy ludzie jak on nie nadają się do współżycia" — wyjaśniano, gdy „narozrabiał". „Tacy ludzie nie nadają się do reprezentacji" — mówiono i kto inny brał premię za pracę Łukasza. „Nie potrzebujemy malkontentów, ale biologicznie wartościowych" — rozgłaszali ci, których nieuctwo, prymitywizm i kombinatorstwo nie przeszkadzały w dobrych układach i robieniu odpowiednich karier. Marta, do której tylko z daleka docierały echa tych intryg i szykan, zaciskała pięści ze złości, ale była bezradna. Nie mogła się wtrącać, bo Łukasz o to nie prosił, ba, nigdy nawet nie napomykał. Zachowywał się, jak gdyby go wcale nie obchodziły te małostki, jednakże Marta przez skórę czuła, że musiały go dotkliwie ranić. Nie wypytywała go ani o rodzinę, ani o sprawy osobiste. Z natury nie była wścibska, w przeciwieństwie do Łazanki, która lubiła być o wszystkim najdokładniej i w pierwszej kolejności poinformowana. Marta wysoko ceniła takt i dyskrecję. — Przyjaciele nie chodzą na przeszpiegi — skarciła kiedyś ostro Łazankę, która zaczęła wesoło paplać, że Łukasz ma kogoś na utrzymaniu, dlatego taki zawzięty na pracę i zarobek. Łazanka spurpurowiała. — Nie szpieguję, ale przecież uszu nie zatykam. Wszyscy o tym mówią. — Kto słucha plotek i roznosi je, nie jest lepszy od tych, którzy je puszczają w obieg. — Nigdy ci już nic nie powtórzę — obraziła się dziewczyna. Chociaż dość powierzchowna, nie była gruboskórna. Pojęła, że Marta ma jednak trochę racji. Od tej pory sama przymykała usta rozmaitym gadulskim, którzy próbowali strzępić ozory na Łukaszu. Trwała więc ta dziwna przyjaźń. Łukasz uczestniczył we wszystkich decyzjach, które dotyczyły Marty i jej rodzeństwa, żadna rodzinna narada bez niego się nie obeszła. Dyskutowali z Martą o sprawach zawodowych, 72 ileż to razy kłócili się ostro. Łukasz nie uznawał kompromisów, wybiegów, drażniły go układy i bezduszność. Umiał jednak przeczekać: mądrze i przewidująco do właściwego momentu. — Jesteś potwornym typem! — wykrzyknęła kiedyś. — Kamienna góra cierpliwości! Zaśmiał się cicho, poruszył tą swoją krzywą łopatką, jak gdyby go coś uwierało. — Każdy ma własny garb i swoje sposoby, aby go znosić. Uczyniło jej się przykro i jakoś wstyd. Nigdy tak bezpośrednio nie nawiązywał do swego kalectwa, ona zaś przestała je zauważać. W jej oczach, jeżeli wyróżniał się czymś wśród bliźnich, to właśnie człowieczeństwem, nie zaś krzywą łopatką. Czuła się upokorzona. Potraktował ją jak głupola z ulicy, który ciskał przezwiska i wyszydzał jego wygląd. — Chyba na to nie zasłużyłam — rzekła ze ściśniętym gardłem. Ujął jej rękę. — Martuniu — perswadował niskim głosem, którego brzmienie przyspieszało bicie jej serca — źle mnie zrozumiałaś. Uważam, że cierpliwość, nawet jeżeli bywa brzemieniem, jednocześnie jest skarbem. A na skarb trzeba zapracować. — Nieznośny uparciuch — powiedziała zawzięcie. Znów się zaśmiał. — Ale za to sztukmistrz ze mnie nie lada. Zobacz, nie każdy potrafi uczynić garb skarbem. — Ranisz mnie. — Nieprawda. Pomagam rozumieć. Od tej rozmowy upłynęło kilka lat i Marta rzeczywiście zamiast użalać się nad Łukaszem, w głębi serca podziwiała go coraz bardziej. Nic się jednak nie zmieniło, jeśli idzie o uczestnictwo w jego osobistych sprawach. Otaczał się tajemnicą. Nie był zbyt towarzyski. Kolegów zapewne zrażała jego inność, niewątpliwa wyższość umysłowa i powściągliwość w sposobie bycia. On także nie zabiegał o bliższy kontakt z miejscową palestrą, do której, chciał nie chciał, przyjęto go po studiach. Miał jakiś adres, ale nikt u niego nie bywał. Przychodził jak gdyby znikąd i znikał, gdy jego obecność nie była konieczna. Teraz też: siedział w skórzanym fotelu, będącym jedynym luksusowym sprzętem w mieszkaniu Marty, i popijał jej sławetną herbatę, nie wyjaśniając, dlaczego tak długo się nie pokazywał. W pewnej chwili poprosił: 73 — Opowiedz, co się u was działo. Obawiam się, że wypadłem z kursu. Marta jakby na to czekała. Był jej jedynym powiernikiem i doradcą, a że uzbierało się zaś sporo nowości, rada była poznać jego zdanie. Przekomarzał się po swojemu, to i owo zganił, to i owo pochwalił, gdy nagle Marta zamilkła i siedziała naprzeciw niego z pochyloną głową, przesuwając w palcach frędzle lnianej serwety. — Najważniejsze po swojemu zostawiłaś na deser — domyślił się rozbawiony. — Chlapnijmy jeszcze herbaty i powiedz, co cię gryzie. Spojrzała mu prosto w oczy. — Mam do wyboru: albo zrobić świństwo i mieć święty spokój, albo kruszyć kopie o nic i ośmieszyć się, może nawet na całe życie. — Ciekawa alternatywa. Trzeciego rozwiązania nie ma? — Wszystko przemyślałam. — To, że go nie dostrzegasz, nie oznacza, że nie istnieje. Może jest na podorędziu, tylko wydaje ci się zbyt pospolite i dlatego je lekceważysz? — Owszem. Bo odczuwam niesmak. — Nigdy nie graj przeciw sobie — ostrzegł. — Nie mam zamiaru. Ale idąc pod prąd mogę się tylko ubłocić. Delikatnie mówiąc. Bo to już nie błoto, ale szambo. — Zaciekawiasz mnie, panienko. Ale chciałbym się najpierw doczekać herbaty. Parsknęła trochę zła i poszła do kuchni. Został sam w pokoju. Wyciągnął się wygodnie w fotelu i wodził spojrzeniem po dobrze mu znanym wnętrzu. Zastanawiał się nieraz, dlaczego Marta, na co dzień i w życiu zawodowym taka systematyczna i zorganizowana, zagraciła sobie mieszkanie niemal do granic możliwości. O ile na górze u Grześka i Łazanki było goło, ale wesoło: wystarczały im niezbędne sprzęty i szafki, gdzie się upychało rupiecie, o tyle Marta kochała przedmioty, gromadziła je, kolekcjonowała. Posiadanie nie zgadzało się z charakterem Marty. Nie miała takiego instynktu, takiej żarłoczności w naturze. Łukasz przypuszczał, że owo zbieractwo wynika raczej z chęci udomowienia przestrzeni, w jakiej żyła ta skryta dziewczyna. Zamknięta w sobie i obarczona od dzieciństwa obowiązkami ponad siły. Kawalerka była maciupeńka. Marta wolała tak urządzić, aby rodzeństwu przypadło w udziale trochę więcej powierzchni życiowej, niż przewidywały harpagońskie normy, zadowoliła się tedy metrażem najmniejszym z możliwych. Miniaturowy przedpokój jednym końcem przylegał do kuchni i la- 74 zienki, z drugiej strony zaś otwierał się na jedyne pomieszczenie, które służyć miało do wszystkiego. Naprzeciw ściany, którą w całości zajmowało okno i sterczące pod nim żebra kaloryferów, znajdowała się niewielka wnęka. Zazwyczaj podobne wnęki zabudowywano szafą. Marta jednakże nie posiadała takiej ilości garderoby, aby wypełnić tę przestrzeń, i postanowiła zrobić tam legowisko. Oboje z Grześkiem odbili tynk ze ścian, obrzucili je później gruzłowatą zaprawą i Marta osobiście wcisnęła tam kamienie zbierane w potokach w czasie różnych rajdów; kiedy żal było rozstawać się z górami, wracać na niziny, przywoziło się na pamiątkę taki wyszlifowany przez wodę, ogładzony przez liczne podróże z góry na dół kawałeczek szczytu. W dawnym mieszkaniu obok skrzyni z węglem stał karton pełen tych znalezisk. Ojczym się pieklił, twierdził bowiem, że nie należy trzymać kamieni w domu, zabraknie w nim wówczas chleba. Marta nie pozostawała dłużna mówiąc, że na chleb wystarczy zapracować, zamiast czekać, aż manna spadnie z nieba. Awantura gotowa. Sodoma i gomora. Łazanka z Grześkiem wynosili się wtedy z domu i wracali dopiero, gdy zapanował spokój. Marta na chandrę miała niezawodne lekarstwo. Wysypywała na łóżko kamyki z pudełka i mogła tak godzinami siedzieć, przebierać je, sortować, może wspominać dobre chwile, jedyne, jakie miała naprawdę dla siebie, gdy wyrwała się z przykrej rodzinnej atmosfery i od tych obowiązków, jakich jej .stale dokładano. Po takiej rozmowie z kamieniami była znów opanowana, spokojna, znów wytrwale biegała w codziennym kieracie. A kiedy zdobyła nareszcie ten kąt dla siebie, to „skarby" przydały się jak znalazł. Łukasz zaaprobował te ściany. Nadawały niepowtarzalny wyraz temu kątowi. Z ziarnistej szarej zaprawy, umyślnie ulepionej tak, aby było nierówno, wystawały różowawe, zielonawe i siwe, białawe i pasiaste granity, gnejsy i kwarce, piaskowce i wapienie. Dziwna mapa tajemniczej krainy, do której poza Martą nikt nie miał dostępu. Legowisko zaś zwyczajnie było zbite z desek też przez Grześka, który, kiedy się uparł, potrafił niejedno zmajstrować. Na wierzch Marta narzuciła rozmaite derki i skóry. Mogło się takie leże znajdować wszędzie: w grocie, w szałasie, pod gołym niebem, przy ognisku. Pozostała część pokoju wyglądała już Jak u ludzi". Ostatecznie mieszkała tu niezwykła dziewczyna, która jednocześnie była nauczycielką. Musiała się więc gdzieś pomieścić z podręcznymi lekturami, uczniowskimi zeszytami, zagospodarować sobie miejsce do pracy i do rozmowy. 75 Krótszą ścianę od drzwi do okna zajmował pomysłowy regał. A raczej konstrukcja, którą Grzegorz sporządził w chwili wyjątkowego natchnienia. Żadnej monotonii i symetrii. Poziome i pionowe płaszczyzny tworzyły skomplikowany układ graficzny. Marta wypełniła to książkami i przeróżnymi dziwacznymi rzeczami. Powstało coś pośredniego pomiędzy biblioteką, muzealną gablotą i płaskorzeźbą z happeningu. Całość była ostra, dynamiczna, agresywna. Poszczególne przedmioty niepokoiły, zachęcały, aby je wziąć do ręki, nawiązać kontakt. Łukasz, który w znacznej mierze przyczynił się w czasie ubiegłych lat do powiększenia tych zbiorów, rozpoznawał dawnych znajomych. Rad był, że towarzyszą Marcie, że odkryła ich ukrytą wartość. Każdy eksponat miał tu swoją historię. Dla wtajemniczonych odzywały się wszystkie chórem z dramatycznej kantaty. Dla tych, którzy zaglądają, aby przede wszystkim sprawdzić cenę, była to' niemożliwa graciarnia. Łukasz uśmiechnął się. Marta celebrowała parzenie herbaty. Nic się nie dało przyspieszyć. Zwrócił głowę ku następnej ścianie ciekaw, czy się tu coś zmieniło od jego poprzedniej bytności. Pod oknem Marta urządziła sobie miejsce do pracy, jeżeli tak można nazwać lilipucie biureczko zarzucone mnóstwem szpargałów. Nad nim na słomianej macie przypinała notatki dotyczące spraw bieżących: listy, rachunki, plan zajęć, kalendarz, klucze... Kluczy było więcej niż trzeba. Także jedna z nieszkodliwych manii. Marta zbierała klucze stare, dziwaczne, niepotrzebne nikomu. Do nawiedzonych domów, umarłych zamków, zaczarowanych drzwi. Zważywszy na rozmiary pokoju, biureczko znajdowało się tuż za Łukaszem, obok jego łokcia stroszył się olbrzymi bukiet z suszek, zapewne uskładany w czasie tegorocznych wędrówek. Tylko pomarańczowe papryczki stanowiły ustępstwo na rzecz ogrodów. Reszta była dzika, hajdamacka i pachniała wyzywająco stepem. Przed Łukaszem na niskim stole pojawiła się herbata w białobłękitnej filiżance. Bił od niej aromat, który harmonijnie komponował się z gorzką wonią bukietu. Marta usiadła naprzeciw na niskiej ławie. Łokcie na kolanach, pięściami podparła brodę, spojrzała wyczekująco. Łukasz widział ją na tle szarej ściany z wysepkami kamieni, która w tym oświetleniu przypominała archipelag we mgle. Dziewczyna wyglądała jak dzielny i mocno wyczerpany podróżą żeglarz. Chciałby jej dodać otuchy, ale bał się, że osiągnie przeciwny skutek. Coraz więcej zbierało się w niej goryczy. Coraz częściej przekonywała się, że na nic nie zdadzą się jej dobre chęci, umiejętności, odwaga. Przeżywała takie niepogody, że mogły przesłonić i cel, i sens podróży. — Zobacz, co ci przywiozłem — pierwszy zaczął sięgając do kieszeni. — Gościniec wręcza się na początku — uśmiechnęła się blado. — Sądziłam, że zapomniałeś. — Nie wierzę — droczył się. — Czekałaś i byłaś zła na mnie. — Może i tak, chociaż wiem, że to dziecinne z mojej strony. Zanadto mnie rozpieściłeś. — Ktoś musi. Z braku laku może być Łukasz. — Nie mów tak. Dobrze wiesz, kim dla mnie jesteś. — Przewodnikiem po czyśćcu. — Trafnie to nazwałeś. Pakiecik był podłużny i płaski. Papier gruby, ciemny, woskowany. Sznurek plątał się w palcach Marty. — Starannie zapakowałeś... — Lubię patrzeć, jak się męczysz. — Sadysta. — Nareszcie to odkryłaś. Lepiej późno niż wcale. Za to właśnie znalazłem się w czyśćcu. Sznurek nareszcie ustąpił, papier opadł. Marta trzymała w dłoniach klucz. Duży, ciężki, kuty w żelazie. Ucho miał misterne jak koronka. Z niedowierzaniem przyglądała się filigranowej robocie. — Wprost nie do wiary, że ze zwykłego żelaza można kuć takie cuda! — Ba, kiedyś byli mistrzowie! — Jest bardzo stary? — Bardzo. Podoba ci się? — Niesamowity... Musiał otwierać szalenie skomplikowane zamki. Spojrzyj na te żłobienia, wypukłości, wklęśnięcia, na układ zębów. Prawdziwy szyfr. — Wziąłem go nie dlatego, żeby coś otwierał, ale ponieważ spodziewam się, że zamyka. Raz na zawsze. Amen. — Cóż on mógłby zamknąć? Teraz się wszystko upraszcza, sprowadza do wspólnego mianownika, schematyzuje. — Na pewno nie wszystko, nie licz tak bardzo na współczesność. Sporo mglistych miejsc zostało z czasów tak dawnych, że wprost nie mamy pojęcia. — Na przykład? — Bo ja wiem? Koniec rozdziału. Bramy piekielne. Jeżeli ci się nie podoba, oddaj mi go. Chciałbym go zachować. 77 — Nie wiem, czy mi się podoba. Jest dziwny. — Więc daj — wyciągnął rękę. — O nie. Zostawię go. Muszę najpierw sprawdzić, do czego się nadaje. — Wiedziałem — mruknął — że w twoich rękach będzie bezpieczny. — „A bramy piekielne nie zwyciężą go" — zacytowała. — O, właśnie. — Znajdę dla niego odpowiednie miejsce. Nie powiesz mi, skąd go wytrzasnąłeś? — Byłem u tego kowala, u którego zamówiliśmy kratę do twojej alkowy — spojrzał ponad jej głową na kamienny szlak i uśmiechnął się. — Jemu przynoszą najróżniejsze żelastwo z odzysku. Zacząłem grzebać w tej stercie, bom ciekaw od urodzenia, no i go znalazłem. Kowal nie bardzo chciał się klucza wyzbywać. — Dlaczego? — Nie wiem. Nie powiedział. Uparłem się jednak, więc w końcu dał się przekonać i ustąpił. Nie bój się, nie przepłaciłem go. W ogóle jakby mu nie zależało na pieniądzach, co mnie zdziwiło, bo to znany kutwa. Przypuszczam, że sobie to odbije, kiedy pojedziemy po kratę. — Marudzi z nią tyle czasu. — Bo chce zrobić solidnie. Warto poczekać. Wydaje mi się, że będziesz zadowolona. — To twój pomysł. Mnie się ta krata nie mieści w głowie. — I bardzo dobrze, bo ona nie jest przeznaczona do głowy, tylko do alkowy. Obiecuję ci superefekt. Ale teraz już nie nadużywaj dłużej mojej świętej cierpliwości i przystąp do rzeczy. Zawsze wyczuwam, kiedy mnie potrzebujesz. Telepatia, psiakość. W nocy spać nie mogłem. Powiedz, co cię dręczy. — Głupota ludzka. Gwizdnął. — Potężna sprawa. To niezniszczalny atrybut człowieka. Staraj się więc raczej ją wymijać, bo zreformować się nie da. Czytałaś „Pochwałę głupoty"? No właśnie, ucz się. — Nie mogę, bo mnie to bezpośrednio dotyczy. Lubisz mecze? — Pasjami. Chciałabyś się podciągnąć w piłce nożnej? — zażartował. — Jestem do usług jako ekspert. — Wystarczą mi moje wspinaczki. Wiesz, że należę raczej do samotniczek i nie przepadam za grą zespołową. — Tym gorzej dla ciebie. 78 — Często się to na mojej skórze odbija, ale teraz poważnie. Skoro jesteś w kursie, powinieneś wiedzieć, że nasze zakłady kupiły ostatnio dla swojej sławetnej drużyny nowego zawodnika. — Słyszałem. Przepłacili. To pożyteczny zawodnik, ale cudotwórcą nie jest. Musi się jeszcze wiele uczyć, zanim dociągnie do europejskiego poziomu. — Wyobraź sobie, że nasi działacze sportowi są innego zdania. Uważają, że zrobili świetny interes, i moszczą temu chłopakowi drogę suknem i różami. — A co ci to przeszkadza? Mają fundusze, muszą je na coś wydać, bo im przepadną. W naszym kraju mimo kryzysu pieniądze leżą na ulicy i ci, którzy potrafią się po nie schylać, mają się coraz lepiej. — Nie obchodzi mnie szmal. Chociaż pewnie miałabym lepsze pomysły na wykorzystanie tych milionów. Ale to się niestety jedno z drugim wiąże. — Widocznie mi się dowcip stępił, bo nie pojmuję. — Żeby do reszty ozłocić życie swojemu zawodnikowi, zakłady postanowiły dać mu maturę. A ten chłopak skończył zasadniczą zawodową, rozumiesz? Jeżeli pragnie się uczyć, proszę bardzo. Chce zaoczne, może zdawać. Przyjęto go do mojej szkoły. — W czym problem? — Wymyślili, że szkoda, aby tracił czas na naukę i normalnie zdawał, skoro może maturę dostać ot tak, bez fatygi. I ja mam to podpisać. — Bzdura! — Też tak mi się zdawało, ale okazuje się, że byłam naiwna. Jak wiesz, uczę w klasach maturalnych. W dziennym i zaocznym technikum. Nic więc dziwnego, że ten skarb naszej drużyny trafił prosto do mnie. Rozmawiałam z nim, bo trudno to nazwać przepytywaniem. Nic nie przeczytał, niczego się nie uczył. Nie umie literalnie nic. Przypuszczam, że świadectwo ukończenia zasadniczej szkoły też mu załatwiono, bo nie uwierzę, że gdziekolwiek moi koledzy nauczyciele wyzbyli się elementarnego poczucia przyzwoitości i wypuszczają ze świadectwem jołopa, który nie tylko nie potrafi poprawnie pisać, ale ledwie umie czytać, prawie sylabizuje i o niczym poza piłką nie ma najmniejszego pojęcia. — Może stawiasz mu za wysokie wymagania? Och, naprawdę uczą teraz byle jak. Choć to karygodne, bo w ten sposób przyszli robotnicy, zamiast zdobyć nowoczesny aparat pojęciowy, opuszczają szkoły niedouczeni, a od tego bliska droga do traktowania ich jak bezdusznych, ciemnych roboli. Często naprawdę to nie ich wina. 79 — Wiem, że z ciebie ludowy trybun, ale ja nie przesadzam. — „Śpiewam, bo śpiewam, bo jestem śpiewakiem..." — Każdemu zostawmy jego specjalności. Nie rzucaj we mnie Leśmianem, bo ja ci zacznę cytować paragrafy. — A potrafisz? — spytał przekornie. Zaśmiała się odrzucając głowę do tyłu. Smutek powoli znikał z jej twarzy, rozpogodziły się rysy. — Umiesz rozładować moje zmartwienia. — Widocznie jestem do tego stworzony — zauważył spuszczając skromnie oczy, twarz przeciągnął, obniżając dolną szczękę. Celna mimika przy tej wyrazistej twarzy sprawiała, że w ułamku sekundy mógł się przeistoczyć w dowolnie wykreowaną postać. Marta śmiała się już na całe gardło. — Byłbyś wspaniałym aktorem. — Zwłaszcza w roli Ryszarda III. — Czemu? — Podobno też był garbaty. — Historia poucza, że potrafił rozkochać w sobie do szaleństwa niejedną kobietę — odparowała z gniewem. — Ba, gdybym był królem — westchnął obłudnie — może bym próbował. Ale w naszym sympatycznym kraju anarchia zazwyczaj wydawała się ludziom bardziej atrakcyjna niż monarchia, więc i tak niewiele bym wskórał. — Oh, daj spokój. Czy pozwolisz mi dokończyć moją jeremiadę? — O piłkarzu-maturzyście? Słucham. — Zaproponowałam mu, żeby przeszedł normalny kurs technikum na podbudowie zasadniczej. — O święta naiwności! — wykrzyknął Łukasz. — Co proszę? — Twój pokorny sługa wyjść nie może z podziwu, gdzieś ty się uchowała. Odmówił naturalnie? — Stwierdził, że nie ma czasu na takie zawracanie głowy. To jego określenie. I że trener obiecał mu maturę od ręki. — Yhm — chrząknął Łukasz. Położył łokcie na poręczach fotela, zetknąwszy przed sobą rozcapierzone palce obu dłoni. Wzrok podniósł do sufitu i z baczną uwagą przyglądał się plafonierze z mlecznego szkła, którą zresztą sam przywiózł był aż z Krosna. — Nie udawaj mędrca. 80 __ Nie udaję. Jestem nim. Zaraz ci dowiodę. Na takie dictum niewątpliwie odparłaś swemu pupilkowi in spe, że w szkole władzą zwierzchnią jest dyrektor, kurator i minister, a nie obywatel trener i że wobec tego nasza gwiazda boiska w inną stronę powinna uderzyć. Z pokorą, to się samo przez się rozumie. Tak powiedziałaś? — Coś w tym rodzaju. — Moje gratulacje. Poszedł? — Trzasnąwszy drzwiami. __ Trzyma się chłopak w stylu. Sokół nasz kochany. Dyrektor cię wezwał? — Tego samego dnia. __ I zaczął ci tłumaczyć, żebyś była pobłażliwa, bo przecież wasza szkoła pozostaje pod wysokim patronatem zakładów. I jeżeli wy nie dacie matury ich człowiekowi, oni wam nie dadzą autokaru na wycieczkę. — Skąd wiesz? __ Moje dziecko — uśmiechnął się wyrozumiale. — Zapominasz, że prawo jest odwrotną stroną bezprawia. __ I co ty na to jako etatowy obrońca prawa? __ Czekaj, nie tak ostro. W tym momencie moja wyobraźnia mnie zawodzi. Nie jesteś typowym produktem swojej epoki, Martuniu. Nie zawsze potrafię przewidzieć twoje posunięcia. A pożera mnie ciekawość. __ To przecież oczywiste. Zaproponowałam egzamin komisyjny do klasy maturalnej. Byłam pewna, że to cudo rozłoży się na najprostszych pytaniach. — Dobre! __ Dyrektor zarządził kawkę. Niby przypadkiem przyszedł też jego zastępca i jeszcze jeden kolega. __ Czyli: kupą, mości panowie! Ależ z ciebie uparta baba! Inna poddałaby się przy pierwszym podejściu. __ Słuchaj, musisz to zobaczyć w innym świetle. Ja się dobrze w tej szkole czuję. Jest sympatyczna atmosfera i dotychczas nie miałam zastrzeżeń. Pracuje nam się nieźle. Młodzież znakomita. Na warunki lokalowe nie można się uskarżać. Na inne też. Zawsze dostawałam autokar, kiedy chciałam zabrać klasę do Krakowa na ciekawszą wystawę, koncert czy do teatru. Nie jesteśmy zapóźnieni kulturalnie. W każdym razie staram się, żeby tak nie było... __ Samochwała — zakpił Łukasz. — A kto na to daje kochane pieniążki? A zakład! Kto jest dobrym wujaszkiem? A jeżeli wujcio się 6 — Chłopak na nieipogodę HI rozgniewa i zamknie kieszeń, wystawi was do luftu? Będziesz fundowała te wycieczki z własnych poborów? / — Łukasz! Nie przerażaj mnie! Oni tak^amo mówili. Ale to przecież nieuczciwe! Jak ja bym spojrzała w oczy' pozostałym uczniom, którzy ciężko pracują, żeby dostać dobry stopień, żeby zasłużyć na tę maturę? Przekonają się, że można to samo osiągnąć fuksem, przez różne chody, układy, szwindle! Oni muszą wiedzieć, że nie wszystko jest do kupienia, że się ich nie oszukuje! Łukasz! — Nie krzycz. Ja teraz ciężko myślę. — Ale tu w ogóle nie ma się nad czym zastanawiać! — Jest. — Mówisz tak samo jak oni. Uważałam ich za porządnych ludzi, a teraz... — Nadal pozostają porządni... do pewnych granic. — Czy uczciwość może mieć granice? — Zaraz, zaraz. I nie patrz tak na mnie, bo to także przekupstwo. Więc na czym ostatecznie stanęło? — Powiedzieli mi, żebym sobie wybiła młotkiem z głowy egzaminy komisyjne, bo chłoptaś już został przyjęty i formalnie jest naszym uczniem. A ponieważ uczestniczy w różnych treningach, obozach kondycyjnych itepe, nie może regularnie uczęszczać na zajęcia. Że należy wczuć się w jego położenie! I że ostatecznie, skoro się tak upieram, mogę się z nim umówić na indywidualne rozmowy, przygotowujące go do tej nieszczęsnej matury. Tyle. Łukasz przyjrzał się jej krytycznie. — Całkiem pomysłowe rozwiązanie problemu. Dlaczego się tak pieklisz? Nie potrafisz go przygotować indywidualnie? Przecież to szansa także dla ciebie, bo w ciągu roku przelecisz, powtórzysz i utrwalisz cały kurs. Taka intensywna terapia, która z jołopa uczyni mecenasa kultury. — Znęcasz się nade mną — jęknęła Marta. — Zgodziłam się. Oczywiście. Nie miałam wyjścia. Prześlęczałam kilka nocy, żeby zrobić dla niego zestaw lektur, tematy wypracowań pisemnych i zagadnienia, które będziemy omawiali na tych korepetycjach. Nawet się zapaliłam do sprawy. Pomyślałam, że jeżeli tylko chłopak naprawdę zechce, może coś z niego wykrzeszę. Ostatecznie chodzi przecież o język polski, o całą naszą tradycję, kulturę, tożsamość. Jeżeli będzie grywał w barwach narodowych, powinien wiedzieć, kogo reprezentuje. Zarezerwowałam sobie cały wieczór i wyznaczyłam termin pierwszej lekcji. 82 — Nie przyszedł? — Ależ przyszedł. Naturalnie. Wystrojony jak na odpust. Ciuchy wyłącznie z Peweksu. Z pół butelki yardleya musiał na siebie wylać, bo później wietrzyłam mieszkanie przez trzy dni. Wręczył mi czerwone gerbery, pocałował w rękę. Prawdziwy czaruś. Mówiłam ci, że on ma Czarek na imię? — Nie mówiłaś. Nie szkodzi. Słucham z zaciekawieniem i zazdrość mnie zaczyna dźgać. — Niech cię nie dźga. Pokazałam mu książki, tematy, zagadnienia. Pokiwał głową, popatrzył jak na głupią i powiedział, że czemu nie, w wolnej chwili, przy okazji. A tymczasem przeprasza, ale jest umówiony z trenerem, więc musi iść. — Dobre. Zostawił cię więc wśród gerber i papierzysk? — Tematy wsadziłam mu do kieszeni. Wzbraniał się, ale wziął. Kazałam opracować pisemnie i przynieść do sprawdzenia za dwa tygodnie. Obiecał, że się zastanowi, o ile mu treningi na to pozwolą. A tymczasem całuje rączki i spada. Nie był u mnie nawet pięciu minut. A jego trener klaksonował za oknem jak na pożar. Chyba przez cały czas tam stał. To było ukartowane. — Prawdziwy kryminał! Martuniu, otrząśnij się, nie demonizuj sprawy. Zobacz, jakie to śmieszne. — Dobrze ci się śmiać. Ale co ja z tym fantem zrobię? Przecież on tam nawet nie zajrzy. Ani do książek, ani do tych pytań. Z czego ja go później będę egzaminowała? — Nie trap się tym, bo mało prawdopodobne, że do egzaminu dojdzie. W oczach Marty zabłysła nadzieja. — Sądzisz, że szkoła się z tego szwindla wycofa? Spojrzał na nią z jawnym politowaniem. — Powinnaś dbać o czystość języka, a tymczasem używasz takich brzydkich obcych słów. Pamiętaj, że cel uświęca środki, a dobro wielu wychowanków usprawiedliwia jedno małe oszustwo. — To wcale nie jest małe oszustwo — zaprotestowała Marta. — Na bardzo czułej wadze waży się dobro i zło. Wystarczy nieznaczny przechył i już się wszystko ześlizguje na jedną stronę. Po tej stronie ja się nie chcę znaleźć. — A co na to poradzisz? — I ty to mówisz? — Bo mi cię szkoda. Przegrasz. 83 — Przedstawię tę sprawę na radzie pedagogicznej. Niech się wszyscy koledzy wypowiedzą — mówiła gorączkowo. — Niech — zgodził się Łukasz. Błysk w jego oczach, starannie zresztą skrywany, różnie można sobie było tłumaczyć. — A jeżeli cię przegłosują? Ze zdenerwowania wyłamywała sobie palce u rąk, strzelało w stawach. Przygarbiła się. Siedziała z nieszczęśliwą miną jak mała, skarcona dziewczynka. — Wtedy wyślę Czarkowi pisemne zawiadomienie, że na półrocze musi zdać u mnie pisemny egzamin z tego materiału, jaki przechodzi jego klasa. Jeżeli popisze bzdury, w dodatku nieortograficznie, będę miała w ręku dowód, który przedstawię w kuratorium. Łukasz westchnął z niedowierzaniem. — Ano próbuj. ROZDZIAŁ Vi Trwały burzliwe debaty i klasa podzieliła się na dwa stronnictwa. Najpierw siostry Klocówny chodziły z ważnymi minami, odciągały na bok tę czy inną osobę, naszeptywały. Wkrótce się rozniosło. Szykuje się prywatka w nowej willi. Klocówny przygotowały sobie listę zaproszonych i przeprowadzały wstępne rozmowy. Ponieważ w klasie krążyły już legendy o tej willi, każdy był szalenie ciekaw. Zwłaszcza, że siostry zapowiedziały absolutną swobodę, bo starzy na tę noc wynoszą się do znajomych. — Zachodni styl życia — mówiła Wioletta — nakazuje nie krępować młodzieży swoją obecnością. Nasi starzy są na tym poziomie, że nie trzeba im długo tłumaczyć. Sami to zaproponowali. Łazanka parsknęła śmiechem. Wydarła kartkę z zeszytu, coś namazała i puściła w obieg. Tu i ówdzie podniosły się chichoty. Działo się to w pracowni biologicznej, gdzie, na szczęście, panował znaczny luz. Poszczególne zespoły opracowywały wspólnie osobne zagad-nenia. Można było przy tym gadać półgłosem. Raczej na temat, ale niekoniecznie. Kartka Łazanki działała jak bomba z gazem rozweselającym. Zwróciło to wreszcie uwagę nauczycielki, która dotychczas z anielską cierpliwością prowadziła za rączkę najtępszy zespół. — Cóż to za maniery, moi państwo — gdy była niezadowolona traktowała swych podopiecznych z wyszukaną uprzejmością. Kątem oka 84 dostrzegła, że Berenika Matysek szybciutko chowa coś do kieszeni. — Bądź łaskawa — wyciągnęła do niej rękę. Berenika nie grzeszyła bystrością umysłu. Potulnie podała ulotkę. Nauczycielka, przezywana pieszczotliwie Pantofelkiem, zerknęła na bohomaz Łazanki i również nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Kartka była złożona na pół. Na pierwszej stronie wprawna ręka wypisała przeozdobnie: „zaproszenie". Rozkładówka informowała bardziej szczegółowo: „pogrzeb Napoleona w panteonie rodziny de Cloc odbędzie się", dalej następował termin i adres. Obok zaś widniała olbrzymia butla znanego koniaku dźwigana przez żałobnie wykrzywioną Anetę i Wiolettę. Łazanka miała wielką zręczność w karykaturowaniu osób i nikt tu nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości. Wszystkie zespoły porzuciły, rzecz jasna, swoje przydziały zadań i skupiły się wokół nauczycielki, zaglądając jej przez ramię. Także Klocówny, dotychczas pomijane w rozpowszechnianiu tego arcydzieła, mogły się teraz osobiście z nim zapoznać. — To prawdziwe świństwo — jęknęła Aneta, a ponieważ umiała płakać na zawołanie, z oczu pociekły jej dumne jak groch łzy. Nie obawiała się łkać, bo od dawna używała wodoodpornego tuszu, więc była pewna, że makijaż się utrzyma. Wioletta przeszła do rękoczynów, łapiąc Łazankę za lniany pędzel. — Myśmy cię chciały zaprosić, a ty się w ten sposób odwdzięczasz? — Specjalnie się za tobą wstawiałam, chociaż się nie mieściłaś w naszym wachlarzu — dopowiedziała żałośnie Aneta. Łazanka dobrodusznie szturchnęła Wiolettę w żołądek i wyswobodziła swój czub. — Miałyście jakiś wachlarz? — zainteresowała się. — Sądziłam, że to z sympatii. — Nasi rodzice — zaczęła Aneta, ale starsza siostra nie pozwoliła jej dokończyć. — Stul dziób! — syknęła. Chociaż obydwie dziewczyny chodziły do tej samej klasy, Wioletta była prawie o rok starsza i wyraźnie dominowała w tym duecie. Nauczycielka wręczyła Łazance kartkę. — Roznosi cię temperament, moja miła. I talent niewątpliwie też — dodała uśmiechając się nieznacznie. — Ale pilnuj się, aby twoje żarty nie były zanadto dokuczliwe. A żeby swoją pasję rysunkową skierować na właściwe tory, sporządzisz tablice roślin. Zastanawiałam się, kto to zrobi, bo stare już się zniszczyły. Z nieba mi spadłaś. 85 — Berenika też ładnie rysuje — podpowiedziała Łazanka wiedząc, że się nie wymiga. — Dobrze, możecie obie — zgodziła się nauczycielka. Na przerwie Łazanka nie mogła się opędzić od Bereniki, która miała pretensje, że zwalono na nią dodatkową robotę. — Gdybyś nie była łamagą, nie pozwoliłabyś sobie odebrać poczty pantoflowej — odparowała Łazanka. — Milcz i cierp. Siostry Klocówny nadciągnęły z miną złowieszczą. — Zawiodłyśmy się na tobie — zaczęła z pretensją Wioletta. — Jak śmiałaś nazywać naszą willę panteonem — pisnęła Aneta. — Wypraszamy sobie na przyszłość. — Lepiej nie przychodź. Łazanka patrzyła zdumiona na rozsierdzone dziewczęta. — Na żartach się nie znacie? Co ja takiego zrobiłam? Karykatury nie widziałyście? Najsławniejsi ludzi zabijają się, żeby mieć taką pamiątkę. — Nie chodzi o karykatury, chociaż uważam, że są nieudolne, bo ja wcale nie mam takich krzywych nóg. — Ani ja takiego nosa — zawtórowała Aneta. — Walter mówi, że mój profil go zachwyca. — Albo zamknijcie się, albo mówcie po ludzku, co jest grane — zniecierpliwiła się Łazanka. Klasa tymczasem tarzała się ze śmiechu. — Uważałyśmy, że nam lepiej życzysz — nie ustawały w pretensjach — a przecież panteon służy do składowania zwłok — wyjaśniła Wioletta. Łazankę zamurowało. — W dodatku tendencyjnie przekręciłaś nasze nazwisko. Tatuś twierdzi, że my się wywodzimy z rodziny holenderskiej. Może nawet jesteśmy spokrewnieni z kapitanem Klossem. W każdym razie pisanie „cloc" jest obraźliwe. — Ja się zabiję — jęknęła Łazanka osuwając się na najbliższe krzesło. Klocówny oddaliły się z godnością. Łazanka do końca lekcji zachowywała się jak zaczadziała. Tarła czoło i rozglądała się naokoło półprzytomnie. Po ostatnim dzwonku dopadła na korytarzu Justynę. Była to znana cicha woda, prymuska i kujon, toteż klasowe zgrywusy omijały ją starannie z daleka. Teraz jednak Łazanka nie wytrzymała. — Czy ty coś rozumiesz z tej całej hecy? Justyna popatrzyła z politowaniem. — Nawet dziecko wiedziałoby w czym rzecz. - Ja nie wiem -- Łazanka walnęła się w biust, aż zadudniło. 86 i — Klocówny ustaliły listę gości według stanu majątkowego. Nie zauważyłaś, że one się nie zadają z dziadówkami? — Coś ci się chyba pomieszało — nie dawała wiary Łazanka. — Ja przecież groszem nie śmierdzę, a byłam wśród zaproszonych. — Ty tak twierdzisz. Ale wszyscy wiedzą, że twoja ciotka to prywatna inicjatywa, że ma własny sklep w Krakowie i stale kursuje do Włoch. A komu u nas lepiej niż prywaciarzom? No powiedz? Ty jesteś oryginał, więc Klocówny przypuszczają, że tylko udajesz Greka, a naprawdę śpisz na sienniku wypchanym zielonymi. — Chyba się okocę — zdumienie Łazanki sprawiło, że już drugi raz tego dnia składała oryginalne oświadczenie. — Moja ciotka to nie handlara, a do Włoch jeździła jako konserwator zabytków. — Kto ją tam wie — mruknęła sceptycznie Justyna. — Przy okazji mogła coś przemycać. Każdy tak robi. — Ciotka?! Niemożliwe! Ty jej nie znasz! — Nie podniecaj się. Klocówny są w normie. Teraz co drugi człowiek oblicza, czy mu się opłaca znajomość. Najlepiej być dewizowcem albo mieć dostęp. — A ty? — Łazanka zmierzyła Justynę spojrzeniem od stóp do głów. Pierwszy raz w życiu przyszło jej do głowy, że koleżanka musiała się dobrze nagłowić, aby skomponować z krajowych szmat ciuchy, które nie odstawały nazbyt drastycznie od szpanerskich bazarowych kreacji. Sweter w irlandzkie wzory, chyba z resztek, ale jaki efekt, miniowa pewnie ze starych spodni, złoty zamek z przodu, dobry pomysł. Trampki, chociaż to już koniec listopada. Dracznie i wesoło, ale czy to dla zgrywy, czy z konieczności? Szokujące skarpety, z pewnością własnoręcznie uścibane, ale za to ostatni krzyk mody, dopiero się pokazują u prywaciarzy. Opaska. Ma gust ta dziewczyna. Może by się z nią zaprzyjaźnić? Szkoda tylko, że taki kujon. Zanudzi. — Ja? — skrzywiła się pociesznie Justyna, która musiała zauważyć tę błyskawiczną lustrację, jaką przeprowadziła Łazanka. — Nie mam nadziei na dolce ani teraz, ani w wieczności. Więc nie warto się ze mną zadawać. Dlatego między innymi uczę się jak głupia. Z braku lepszego zajęcia. — Zawróciła na pięcie i odeszła, zostawiwszy Łazankę, która chyba pierwszy raz w życiu straciła mowę na parę minut. Z potwornego zbaranienia wyzwolił ją dopiero znajomy głos. — Wszędzie cię szukam — powiedział Walter zgarniając jej plecak. — Czemu jesteś taka stracona? 87 — Bo siC dowiedziałam... E, mniejsza z tym — urwała i machnęła ręką. — Berenika mówiła, że cię ominęło jakieś zaproszenie. Możemy to ladrobić. Zorganizujemy konkurencyjną balangę u nas. — U was? — Łazanka przyłapała się na kretyństwie powtarzania słów przedmówcy- Co on sobłe ° mnie P°myśli' zreflektowała się i szybko wróciła do przytomności. Walter był nowy w szkole. Oboje z Berenika zaczęli chorzez zuchwałą Łazankę, jej zatrwożone zielonkawe oczy, przejrzyste teraz i mieniące się jak woda w Siwym Potoku przepełniły miarę. Marta rozs2iochała się. Od śmierci matki nie płakała tak rozpaczliwie. Jakby się w niej nazbierały wszystkie krzywdy i upokorzenia, wszystkie lęki. 126 Łazanka trzymała ją w ramionach mocno przytuloną. Głaskała i leciutko kołysała. I ten monotonny, łagodny ruch powoli ocucił Martę. Płacz ustał, łzy spłynęły, jeszcze tylko drżała w objęciach siostry i powieki miała mocno zaciśnięte, jakby bała się nowego wybuchu żalu i niemocy. Łazanka wyciągnęła z kieszeni spodni narciarskich dużą chustkę, wytarła twarz Marty, a potem szepnęła: — Teraz mi wszystko po kolei opowiesz. I pamiętaj, że nie jesteś sama, żeby dźwigać cały ciężar świata. Masz nas. Grześka i mnie. I Łukasza — dodała po chwili cicho. ROZDZIAŁ IX Łazanka o dwa dni spóźniła się na zimowisko. Oboje z Grześkiem postanowili odprowadzić Martę do Zakopanego i żadne argumenty nie trafiały im do przekonania. Zupełnie jakby Marta mówiła do ściany. Potakiwali i robili swoje. Dopiero gdy zostawili ją w Zakopanem u przyjaciółki-plastyczki upewniwszy się, że otaczają ją starzy, wypróbowani przyjaciele, taternickie wygi, zdecydowali się ruszać do Zawoi. Przedtem jednak Łazanka weszła w jakieś tajemne konszachty z całą bandą i od tej pory Marta, nie zdając sobie z tego sprawy, otoczona została dyskretną opieką. Nigdy się tak nie złożyło, aby przebywała sama, zawsze się ktoś napatoczył. — To się udziela — powiedziała raptownie Łazanka. — Co takiego? — Grzesiek pilnował sprzętu i nie miał chwilowo głowy do zbyt skomplikowanych kombinacji myślowych. — Ciepło bijące od niektórych. Jesteś na przykład jak sflaczała dętka, żyć ci się nie chce i w ogóle. Ale kiedy trafisz między ludzi, w których jest ciepło i życie, takie prawdziwe, zaraz cię to podpompuje, ani się obejrzysz. — Jeżeli cokolwiek zgubisz po drodze, nie licz na ciepło z mojej strony — powiedział zdecydowanie Grzesiek. — Niczego ci nie pożyczę, bo mam tylko niezbędne rzeczy. Więc skup się i nie filozofuj. — Bez filozofii zgubisz całą osobowość. Chyba jest więcej warta niż wiązania. — Jak dla kogo i jak kiedy. Przejechaliśmy już Skawicę i dojeżdżamy do Makowa. Zbieraj się. Z zapałem wytaszczyli na peron sprzęt i plecaki. Grzesiek stwierdził, że bezwzględnie musi coś przekąsić w bufecie, bo umiera z głodu. 127 — Na mnie nie licz — oznajmiła stanowczo Łazanka. — Marta pchała we mnie, że mało nie pękłam. Muszę się trochę odchudzić. — Z czego? — Niech cię to nie interesuje. Przelecę się i za godzinę będę przy autobusie. Możesz tymczasem kupić bilety. — Zawsze na mnie zwalasz wszystkie obowiązki. — Jesteś czy nie jesteś mężczyzną? Zostawiła go, gdy u wyrozumiałej bufetowej obstalowywał potrójną jajecznicę, cztery bułki, podwójną kiełbasę i dwie herbaty. Gdzie on to wszystko mieści, zastanawiała się z pewnym podziwem. Gdy wyszła przed dworzec, z czułością ogarnęła wzrokiem aleję srebrnych świerków. Maków, który znała i lubiła od maleńkości, bowiem kiedyś przyjeżdżali tutaj jeszcze z matką, zawsze kojarzył jej się z tą aleją. Z roku na rok świerki były wyższe i piękniejsze. Dzisiaj, pokryte lekką okiścią, błyszczały jak osypane diamentowym pyłem. Łazanka miała tutaj licznych znajomych i gdy raz wspomniała o tych świerkach, starsza pani pracująca na poczcie powiedziała, że zasadził je zaraz po wojnie pewien kolejarz. „Jeden z najlepszych ludzi, jakich znałam. — Oczy jej się zaszkliły przy tych słowach. — W kilka lat później zginął ratując czyjeś dziecko. Matka się zagapiła, dzieciak wpadłby pod pociąg. Akurat on szedł, skoczył błyskawicznie, wyrzucił malca na peron, ale sam zginął na miejscu. Jakie życie, taka śmierć. — Otarła łzę, która wolno toczyła się po policzku. — Cały Maków odprowadzał go na wieczny spoczynek. Te świerki to jakby jego pomnik, bo on był trochę fantastą i marzycielem, pragnął przerobić świat na coraz lepszy i ludzi..." Czas naglił, a Łazanka nie chciała nazbyt denerwować Grześka, więc tylko troszeczkę wspięła się na stoki Makowskiej Góry, skąd tak pięknie widać okoliczne wzgórza okryte szubami borów. Maków z tej wysokości wyglądał jak układanka z klocków lego, misterna, barwna, w sam raz dla szczęśliwych ludzi. Łazanka twardo postanowiła, że przez najbliższe dziesięć dni będzie szczęśliwa. Wierzyła, że kłopoty Marty jakoś się przez ten czas skończą. Łazance nadal wydawało się, że z natury rzeczy różne problemy rozstrzygają się same. Zresztą ufała swojej dobrej gwieździe, a ponieważ postanowiła pomóc siostrze, tak czy owak musi dopiąć swego. Pędziła z Makowskiej Góry, aż wiatr jej w uszach świstał, i zjawiła się na stanowisku w chwili, gdy zapowiadano autobus. Naturalnie kolejka już była pękata, ale Grzesiek zajął miejsce blisko czołówki i mieli szansę, że się dostaną. 128 Deski poszły do kosza, ale z plecakami musieli się upchnąć wewnątrz wozu, bo kierowca wygrymaszał, że nie chce bagażnika otwierać co pięć minut. Po drodze przystanków a przystanków, musiałby latać jak z piórkiem w derierze, jak to elegancko określił Grzesiek, pełen dobroci dla świata. Zazwyczaj był taki wyrozumiały, gdy dobrze podjadł, toteż Łazanka gratulowała sobie, że miał biedaczek gdzie się nawcinać. W rodzinnym mieście dworzec stale oblegali miejscowi pijaczkowie, więc strach tam zaglądać, brud i smród odrzucał. Autobus sunął godnie i powoli, podskakiwał na muldach śniegowych, przechylał się ku grubym zaspom odgarniętym na obie strony, sapał, wzdychał, powywał, marne były widoki na to, że dojedzie do celu. Nareszcie wysiedli w Mosornem razem z dużą grupą narciarzy, wśród których Łazanka natychmiast znalazła kilku wielbicieli. Jednemu oddała deski, drugiemu plecak i z satysfakcją obejrzała się na Grześka. Ale gdzie tam! Zdawał się nie pamiętać, że ma siostrę. Walił naprzód, aż się za nim kurzyło. Dokąd on tak wyrywa, zdumiała się Łazanka. Zagadka rozwiązała się sama po kilkunastu minutach, gdy para dromaderów zaszczyconych bagażem Łazanki dobrnęła nareszcie do chałupy, gdzie ulokowano szkolne zimowisko. Grzesiek tkwił obok bramki z niedorzecznie uradowaną miną i gawędził z kimś w pikowanej wiatrówce i czerwonej czapce z długim końcem, opadającym na ramię i zakończonym czerwonym pomponem. Łazanka aż gwizdnęła z wrażenia, co troszkę zaszokowało zasapanych wielbicieli. Podprowadziła ich do pary tak zajętej sobą, że nawet nie zwrócono na nich uwagi. Taaakie buty! — Przedstawię was sobie — oznajmiła Łazanka doniosłym głosem, jak gdyby miała zwołać sabat na Babiej Górze. — Mój brat, moja najlepsza koleżanka, Justyna. Obie będziemy na was niecierpliwie czekały, liczymy na wasze miłe towarzystwo — wdzięczyła się do sympatycznych studentów, którzy teraz z przyjemnością zerkali także na Justynę. Jednocześnie starała się nie dostrzegać rozeźlonej miny Grześka. Dobry sobie! Dlatego ciągnął w tę stronę! Ładnie, ładnie, a Justyna to z cicha pęk, nawet się nie zająknęła, że są w tak bliskich stosunkach. Muszę się jej dobrze przyjrzeć, postanowiła Łazanka. Niezły z niej numerek, skoro mojego Grześka owinęła sobie wokół małego paluszka. — Więc tymczasem, cześć! — ucięła przydługą jej zdaniem scenę. — Chciałabym się nareszcie rozpakować, a Grzesiek niech zasuwa do PTTK. Gaździnka Trybułowa przyjmie go z otwartymi ramionami. Nie od dziś N Chłopak na niepogodę 129 jest jej pupilkiem. On się zawsze kręci tam, gdzie można dobrze zjeść mówiła to niby w przestrzeń, świadoma jednak, że wszystko wpada w czyjeś bystre, i ładniutkie uszy. Jeżeli Justyna była nawet trochę zła, że jej przerwano sam na sam, nie dała tego po sobie poznać. Pomachała palcami do Grześka i eskortowała Łazankę do sypialni. — Wszyscy się już rozlokowali — powiedziała tytułem wyjaśnienia. — Mieszkamy w cztery osoby. Jedyne wolne miejsce zostało o tu, na lewo — otworzyła drzwi prowadzące do niewielkiej izby, w której z trudem mieściły się żelazne łóżka i koślawa szafa. Łazance wcale to nie przeszkadzało, przez okno widać było bowiem taki nadmiar słońca, śniegu i przestrzeni, że miała przez cały czas ochotę tańczyć, biegać i skakać. Wolne łóżko znajdowało się przy piecu. Plecak tymczasem Łazanka wkopnęła pod spód, bo i tak nie było się gdzie ruszyć. — Kto tu zakwaterowany? — spytała ściągając kurtkę i zapasowy sweter. — Matyskówna i obie Klocówny — odparła Justyna. Głos miała obojętny, ale Łazanka, która odwróciła się błyskawicznie zelektryzowana wiadomością, nie dałaby głowy, czy w poważnych oczach nie zapalił się szyderczy błysk. Cała klasa wiedziała przecież o trwającej waśni. Klocówny do tej pory łaziły obrażone i nadęte, a Berenika „nie rozmawiała się" z Łazanką. Okrrropność! W takim musztardowym sosie spędzić całe ferie? — Może się z kimś zamienię — rzekła niepewnie Łazanka, która nagle straciła tę rozpierającą ochotę do powrzaskiwania z radości. — Wątpię. Dosyć długo się tasowaliśmy, bo dobierały się paczki na różnych zasadach, jedni się wprowadzali na siłę, inni wyprowadzali z grymasami. Kierowniczka spuściła szlaban i tak jak jest, ma pozostać do końca. Ona się martwi, bo nie może nas upilnować, a matki, które przyjechały jako dozór, zaraz po śniadaniu wyjeżdżają do Makowa albo Suchej po zakupy, więc łazimy luzem. — A ty byś się nie zamieniła? — Łazanka spytała z cichą nadzieją. -Jakoś to szefowej wyperswaduję. — Nie mogę zrobić dziewczynom świństwa. Wiesz, że były zagrożone na okres i po feriach muszą zdawać. Rodziny w ogóle nie chciały się zgodzić na ten wyjazd twierdząc, że należy się kara. „Trojaczki" zalewały się rzęsistymi łzami i przyleciały do mnie na żebry. Obiecałam, że codziennie będę z nimi przerabiała część materiału, że przepytam i w razie czego jeszcze raz powtórzę. Takie skondensowane korepetycje. 130 I — Ale ty szlachetna jesteś — zadrwiła Łazanka rozczarowana, że się nie udało. Justyna, która już miała wyjść, zatrzymała się w drzwiach i spojrzała uważnie i trochę wzgardliwie. — Robię to za pieniądze. Ich rodzice zapłacili mi z góry i dzięki temu mogłam sobie kupić ten skafander. Inaczej nie miałabym w czym przyjechać. A Grzesiek wystarał mi się o deski. Są pożyczone, więc muszę na nie chuchać i dmuchać. Ot i cały sekret. — Justyna — Łazanka zmarszczyła nos. Postanowiła zagrać w otwarte karty. — Dlaczego jesteś do mnie nastawiona tak bojowo? Co ja ci zrobiłam? Wchodzę w paradę? — Nie kopię przeciw tobie. Chyba przesadzasz. Po prostu staram się pozostawać osobą neutralną w naszym zespole. Nie odpowiadają mi kliki, sitwy, paczki i ferajny. — Trochę to obraźliwe. Nasza klasa wcale nie taka najgorsza. — Ja przecież tego nie powiedziałam, Ale podzielona jest. I to w sposób, który mnie osobiście śmieszy: na podstawie stanu posiadania rodziców. Takaś oblatana, a nigdy cię to nie ukłuło w oczy? — Nie zwracałam uwagi — wyznała szczerze Łazanka. — Jestem ponad to. Zresztą ja się dobrze czuję pośród ludzi. Nikt mnie nie traktuje źle. Przynajmniej dotąd tego nie zauważyłam. Może ty masz niewłaściwe podejście i doszukujesz się tego, co nie istnieje? — Każdy błądzi — odparła lakonicznie Justyna i chciała zamknąć drzwi. Łazanka ją przytrzymała. — Czekaj. Ja muszę tę rzecz wyjaśnić. Będziemy chyba sporo przebywały razem — zrobiła dyskretną aluzję do Grześka i z przyjemnością spostrzegła, że koleżanka, dotąd bajecznie opanowana, lekko się zarumieniła — nie trzeba, żeby nas poróżniły jakieś wydumki. Może ty jesteś wrażliwsza. Ze mnie faktycznie sporo spływa. Kiedy mnie co złości, nakrzyczę, jak cieszy, wyściskam. Przypominasz mi z charakteru moją starszą siostrę. Ona też /wrócona do środka. Czy nie sądzisz, że mogłabyś mnie jednak, nawet z tym moim roztrzepaniem i powierzchownością, trochę polubić? — Spróbuję. Rany koguta, pomyślała Łazanka, powiedziała to serio. Jeżeli ona z Grześkiem w ten deseń rozmawia, chłopak długo z nią nie wytrzyma. Widziałam ich jednak przy furtce i wydaje mi się, że wewnątrz tej bryły lodu kipi wcale piękny gejzer. Może się jednak ostatecznie przebije na /ewnątrz. Popracuję nad tym, aby przyspieszyć ten proces. 131 Uśmiechnęła się przekornie prosto w nos Justynie. — Postaraj się przynajmniej znosić mnie w tym samym stopniu, w akim ja będę musiała ścierpieć towarzystwo moich współsp^czek. W oczach Justyny znów zamigotało odległe światełko. — Tobie będzie trudniej. Przewidywania jej niestety okazały się trafne. Pomimo iż Łazanka obiła wiele wedle najlepszych chęci, aby zatuszować istniejące konflikty, /szelkie jej usiłowania przyjmowano z kwaśną miną. Gdy dla rozweselenia oleżanek opowiadała zabawne historie, oświadczały, że im Przeszkadza, 'O chcą spać. Wynajdywały okazje do najróżniejszych drobnycn szykan i okuczliwości z blokowaniem jedynej na ich piętrze umywalni włącznie, kwapliwie się przechwalały ciuchami i biżuterią, ale to akurat najmniej ją bchodziło. Po kilku dniach zrezygnowała z prób oswojenia sekutnic. 'resztą wracała do wspólnego pokoju tylko po to, aby spać. Przyjechał z Krakowa Szymon, który również miał zaklepany nocleg u aździnki Trybułowej. Obaj z Grześkiem złożyli u kierowniczki odpowiednie sferencje potwierdzające ich narciarskie i przewodnickie umiejętności. Bez astrzeżeń tedy powierzyła ich opiece obie dziewczyny i od tej pory cała zworka przepadała na wiele godzin nie przejmując się programem zimowiska. Justyna sumiennie traktowała swoje obowiązki wobec „trojaczków", ik nazywano te ogony klasowe. Dziewczyny zresztą były miłe, poczciwe, a e niezbyt zdolne, to nie ich wina. Powinny do tej pory ju£ parę razy imować, ale każdemu się robiło żal. Douczano je więc i ciągnięto za uszy, yle jakoś przepchać przez szkołę do matury. Nie miały najmniejszych mbicji i nie planowały ani dalszej nauki, ani pracy. Wszystkie trzy ragnęły dobrze wyjść za mąż, przyjmować, bawić się, ubierać i mieć dzieci o to, by je stroić i nimi również się bawić. Łazanka dziwiła się, jakim cudem Justyna z nimi wytrzymuje, bo dociąż sympatyczne, były kompletnie bezmyślne, a Justyna okazała się malenie wybredna w rozmowie. Widocznie jednak pieniądze stanowiły dla iej prawdziwy magnes. Nie skarżyła się więc, nie irytowała. Codziennie izem z niedouczkami wstawała o czwartej rano. Uczyły się Wspólnie do liadania, czyli do ósmej. Po powrocie z narciarskiej wyrypy i p0 kolacji d siódmej do dziewiątej Justyna maglowała zgrzebne umysły koleżanek, rzepytując, utrwalając i powtarzając do znudzenia. Pozostali uczestnicy zimowiska przypatrywali się ze zgrozą i współczułem tym intelektualnym zmaganiom. Kierowniczka usiłowała złagodzić rakońskie metody: 32 —- Ty je przecież zamęczysz! Dlaczego zrywacie się tak wcześnie? One *іі t»i padną — lamentowała. — Mogą się w dzień wysypiać — odpowiadała niewzruszona Justy-n*a. — Skoro mnie nic nie dolega, im też nie zaszkodzi. Za dużo «wypoczywały przedtem, niech teraz trochę popracują. Grzesiek z Szymonem kupili krówskie dzwonki z blachy, dzwoniące poiękmie i donośnie, i teraz już w czasie śniadania wydzwaniali swoje poartnerki. Dziewczyny przełykały pośpiesznie posiłek, zabierały wcześniej porzygotowaną wałówkę i leciały na łeb na szyję. Jmstyna nie była tak otrzaskana z nartami jak pozostali. Grzesiek poośw^ięcił całe dwa dni, aby ją podszkolić. Nachylone ku południowi stoki sochonizące aż do Skawicy świetnie się do tych celów nadawały. Upatrzyli s#obie zwłaszcza Kuklów Gron i tam trenowali zawzięcie. ł_azanka i Szymon na początku trochę im asystowali udzielając wielu dlobr-ych rad, ale wprędce przekonali się, że zamiast wdzięczności zyskują n»iechęć tak mistrza, jak pilnej jego uczennicy, machnęli tedy kijkami na tę pt»arę i ruszyli własnymi ścieżkami. Ciągnęło ich, naturalnie, na Babią Górę, bo co to za przyjemność l^wir-ować po przysiółkach w lasach schowanych, nawet jeżeli świerki wzdłuż sgzlak;u ugięte pod czapami śniegu wyglądają jak trolle, nawet jeśli się można n:»iekkedy czepić góralskich sań i pojechać wariackim kuligiem, nawet jeśli trafia siiiC P»ostój zacałowany, po którym krew krąży w żyłach jak szalona. Obiecali jednak Grześkowi, że wyczekają, aż Justyna doszlifuje formę, S;łzyrmon uważał bowiem, że takiej wyprawy nie podejmuje się tylko we d'iwoj|e. Trzeciego dnia sprawdzian na Groniu wypadł doskonale. —- Jeździsz jak anioł — pochwaliła Łazanka widząc, jak Justyna Zj;ręcHnie wykonuje najtrudniejsze ewolucje. — Dobry ze mnie nauczyciel? — pysznił się Grzesiek. J ustyna posłała mu zagadkowe spojrzenie, które postronni widzowie m-noglli sobie różnie tłumaczyć, dla niego jednak miało jednoznaczną wWymtowę, bo aż pokraśniał z uciechy. Wazajutrz uprzedzili więc, dokąd idą, jaką trasą będą zjeżdżali, i zapowiedzieli powrót przed zmierzchem. Wyszli o świcie. Dzień udał się b.oezwietrzny, bezchmurny, słońce prażyło jak w lecie, śnieg oślepiał. Babia Góra słynąca z przykrych psot, lubiąca osłaniać się czepcem z cH łimuir, mgieł i kurniawy, tego dnia ukazała łaskawe oblicze. Potężny jej cg-zubo okryty śniegiem wyglądał w* blasku porannym jak wykrochmalony i dźnvigał się wysoko ponad kolistym płaszczem czarnych lasów. 133 Czwórka narciarzy podążała raźno i wesoło przez Widły, Wilczną i Czatożę. Szymon i Grzesiek wchodzili już w zimie na Babią, Łazanka była na szczycie tylko latem i do tej pory pamiętała niemiłe uczucie strachu, gdy z dolin nagle wypełzła gęsta szara mgła, poczęła się wznosić i rychło okutała całą okolicę. Była jednak wówczas z Martą i jej kolegami z klubu wysokogórskiego, a ci prowadzili tak pewnie jak po równej drodze w biały dzień. Przekomarzali się, że trafią nawet z zawiązanymi oczyma z dokładnością do dziesięciu metrów w wyznaczone miejsce. Marta nie pozwoliła na takie eksperymenty na samej grani, ale gdy już znaleźli się poniżej schroniska, zaczęły się wygłupy i wtedy okazało się, że poprzednie żarty nie były przechwałkami, tylko szczerą prawdą. Ze względu na Justynę, która miała wejść na Babią pierwszy raz, Grzesiek wybrał najłatwiejszą trasę. Z Dzikiej Dziury szło się zakosami niemęczącą leśną trasą. Bór wznosił się wokół potężny, odwieczny. Łazance przypomniał się pień przetransportowany do mieszkania Marty. Zapewne pochodził z podobnego uroczyska. Od Grubej Jodły, której pnisko obok leśnego schronu pokazali Justynie, wywołując jej pełne zachwytu okrzyki, nieco bardziej stromym podejściem, ale bez specjalnego zmęczenia wydostali się na Fickowe Rozstaje. Szli trawersem przez stok Małej Babiej. Podmywany przez spływające stąd wody, urwisty i nagi grzbiet rysował się zębatą krawędzią. Grzesiek zalecił ostrożność. Posłuchali go bez szemrania i szli za nim gęsiego w kompletnym milczeniu. Ten stok miał niedobrą sławę. Bywało, że osuwały się stąd zwały ziemi, grzebiąc lasy rosnące poniżej. Zimą schodziły lawiny, trzeba więc było uważać, aby nie podciąć śnieżnych jęzorów. Porządnie zasapani dotarli do schroniska w Markowych Szczawinach, gdzie Grzesiek zarządził krótki popas. Minęło zaledwie pół godziny, a już ruszyli w drogę. Chłopcy uważali, że najdalej o drugiej powinni stanąć na szczycie, aby bez przeszkód powrócić o umówionej porze. Dzień teraz krótki, czasu nie tak wiele. Początkowo posuwali się bez problemów. Do Skrętu Ratowników dostali się w parę minut, jeszcze kawałek podeszli szukając niebieskich znaków, aż nagle Grzesiek zatrzymał się i przez chwilę zastanawiał, rozglądając się i coś w głowie sumując. Łazanka podjechała bliżej. — Co jest grane? — Trochę się waham, czy Justyna podoła. Usłyszała i ruszyła żywo do przodu. 134 — Chyba nie chcesz mnie obrazić? Grzesiek rzucił Łazance błagalne spojrzenie. Pojęła i pospieszyła za koleżanką. — W górach nie trzeba się unosić ambicją. Grzesiek musi dokładnie wyważyć stopień trudności i nasze możliwości. Nie ma sensu potem dopraszać się o pomoc GOPR. Justyna obejrzała się. Daleki ognik w oczach zamigotał jak przyjazny sygnał. — Wygłupiłam się — powiedziała. — Stale mam ochotę być tą najlepszą. W porządku, Grześku. Jeżeli uważasz, że nie wytrzymam, zostanę w schronisku. Nie będę was blokować. Łazanka nie wierzyła własnym uszom. — Nie miałabyś żalu?! — wypsnęło się jej nieopatrznie i dałaby wiele, aby móc cofnąć tę głupotę. Justyna jednak patrzyła nie na nią, lecz na Grześka. — Kto ma zaufanie, nie myśli takimi kategoriami. — Brawo, dziewczyny — wtrącił się Szymon, dotąd przysłuchujący się biernie. — Coś wam zaproponuję. Poprowadzimy na przemian z Grześkiem. Jeżeli ktokolwiek ustanie albo poczuje, że go siły opuszczają, mówi otwarcie i wtedy wszyscy wracamy. Nie ma sensu unosić się ambicją. Nie musimy nic zaliczać. Jeżeli nie uda nam się tym razem, uda się kiedy indziej! Zgoda? Przyklasnęli mu ochoczo. Weszli w wąwóz po prawej. Przepaścista szczelina przecinała w tym miejscu stromy stok kryty wiekowym borem. To była wielkość prawdziwa, wobec której język niemieje i serce zamiera z kornego podziwu. Dostojeństwo góry porośniętej tą wspaniałą puszczą onieśmielało. Posuwali się żwawo w milczeniu, torując jedyny szlak na nieskalanej bieli. Bór ustępował haliznom z nawianym śniegiem. Wydostali się na skraj leśnych obszarów. Przed nimi gładką ścianą piętrzył się Diablak, na prawo nad skalnym kotłem owianym śniegami, połyskującym lodem jak wilcze zęby wznosiły się Kościółki. Grzesiek skręcił w lewo i zaczął uważnie podchodzić zakosami. Dobrnął do skalnej półki i dał znak dłonią, przyzywając pozostałą trójkę. Stanąwszy obok niego rozglądali się chłonąc niezwykły widok. Zacieniony teraz stok obniżał się majestatycznie tarasami i skalnymi stopniami przeznaczonymi jak gdyby dla legendarnych olbrzymów. Czuli się dosyć niepozorni wobec tego ogromu. i Szymon wskazał rękojeścią kijka ku górze. — Słońce już się przechyla ku zachodowi. Jeżeli mamy wejść, nie wolno zwlekać. Idę pierwszy. Wybierał trasę rozważnie, kierując się nabytym w czasie poprzednich wędrówek doświadczeniem, znaków tu bowiem nie było, jedynie charakterystyczne skałki, wskazujące wtajemniczonym drogę. Szczęściem poprze-rzynane owymi tarasami zbocze nie miało śnieżnych nawisów, pod którymi niebezpiecznie byłoby przechodzić, aby nie ściągnąć na siebie lawiny. Pewnie dlatego że tak się skoncentrowali na pokonaniu technicznych problemów podejścia, nie dłużyła im się ta wędrówka i dość szybko wydostali się na spłaszczony Pośredni Grzbiet. Ujrzeli rząd tyczek wyznaczających dalszą drogę. Teraz mieli już dziecinnie proste zadanie. Śnieg nie sprawiał trudności. Ostatnie dni po opadach były niezwykle ciche i wiatr nie zdmuchiwał utwardzonej przez działanie słońca i mrozu pokrywy. Szymon pierwszy osiągnął szczyt, zaraz po nim wdrapała się Łazanka. Grzesiek troskliwie pilotował Justynę, która jednak zdawała się nie potrzebować żadnego wsparcia. Spod zabawnej czapki wymykały się pukle włosów, oczy błyszczały radością, policzki były zarumienione i ogorzałe. Nachylił się coś do niej mówiąc z cicha. Łazanka poczuła nagłe ukłucie zazdrości. Grześka wprawdzie trudno było uważać za czyjąkolwiek własność: umysł dociekliwy i charakter niezależny nie dają się wziąć na łańcuch. Łazanka jednak miała pewność, iż zachowując wobec innych ludzi żartobliwy dystans jedynie siostrom pozwalał Grzesiek penetrować przeróżne zakamarki swego życia wewnętrznego. Obecnie wydało się jej, że dla Justyny było to terytorium jeszcze bardziej otwarte, a także to, iż są sprawy, w które tych dwoje nikogo nie wtajemniczy. Łazanka spuściłaby może nos na kwintę, ale właśnie Szymon i jej zaczął coś szeptać. Wysłuchawszy zaniosła się głośnym śmiechem. Słońce wciąż stało wysoko i świat jarzył się jak fantastyczny miraż z lodu, światła i przestrzeni. — Czy nie wydaje się wam słuszna stara nazwa tego szczytu? Nazywano go kiedyś Diablim Zamkiem i rzeczywiście w pięknie, jakie nas otacza, jest sporo diabelstwa. Z pozoru wabi i przyciąga. Naprawdę czyha tu sto pułapek — powiedział Grzesiek. — Nie strasz — mruknęła Łazanka. — Diabelstwo polega na tym, że człowiek głupieje i bierze pozór za fakt, kłamstwo za prawdę lekceważąc sobie potęgę, z której się narodził, ale której nie dorównał. 136 — Ty jednak bywasz całkiem mądra — powiedziała raptem Justyna. — Ja na coś takiego nigdy bym nie wpadła. Zawsze się po prostu boję, żeby mnie nie oszukano. I dlatego mam się na baczności. — I słusznie — Grzesiek uśmiechał się od ucha do ucha. — Okazuje się więc, że obie jesteście mądre: jedna z ostrożności, druga z instynktu, żeby się nie dać nabrać na żadne diabelstwa. A teraz uwaga, mądrale. Wybierajcie: albo krótszy, ale marudny zjazd do schroniska, albo skok aż na Krowiarki, skąd się możemy zabrać autobusem. — Mieszczuch! — z pogardą wycedziła Łazanka. — Wcale to nie jest takie głupie — zaprotestował Szymon. — Przy innej pogodzie, nawet przy minimalnym wietrze nigdy bym was nie namawiał. Dzisiaj jednak trafia się prawdziwa okazja. Tutaj zawsze przecież dmucha, a dzisiaj Jej Łaskawość drzemie i wygrzewa się w słońcu jak stary kocur. Popatrzcie: cudo, nie śnieg! Tylko że zjazd jest długi i dość skomplikowany, więc wszystko zależy od umiejętności Justyny. Łazanki nie przeceniam, ale poradzi sobie. Grzesiek musi zdecydować. Pracował z Justyną, wie, ile ona potrafi. Podciągnęłaś się — dodał uspokajająco widząc jej zniecierpliwienie — ale jesteś tutaj nowicjuszką, a to kaskaderski egzamin. — Dajcie mi szansę. Grzesiek wahał się przez chwilę, ale skinął głową. Widać było, że i on ulega pokusie. Taki firn trafia się naprawdę rzadko. — Tylko bez głupich wyczynów — ostrzegł patrząc srogo na Łazankę, która z ust uczyniła ryjek, że niby się nie poczuwa. Wskazała kijkiem kierunek. — Prosto na Gówniak? Justyna zrobiła wielkie oczy. — Nie gorsz się. Naprawdę tak się nazywa. — To tamte turniczki nad halą — powiedział Szymon. — Widzisz je? W czasach, kiedy wypasano na tych stokach bydło, nie brakowało placków łajna. Stąd ta nazwa. Pasterze placki suszyli. Do lasu daleko, więc było z czego rozpalić ognisko. — Grań ominiemy od południa. Starajcie się tak manewrować, żeby nie stracić wysokości i nie przybliżyć się zanadto do lasu — pogroził Łazance. — Wiem, że cię korci wielki szus. Nie ma mowy. Na dziś wystarczy długi, piękny zjazd. Nie będziemy się ścigać. Nieważne, kto pierwszy. — Wolałabym... — zaczęła Łazanka, ale nie skończyła, bowiem Szymon złapał garść śniegu, wsadził jej za kołnierz i roztarł na szyi. 137 - Ostudziło cię? Bo jak nie, to całą w śniegu wytarzam — zagroził. — Taki rozkaz przewodnika i nie ma od niego odwołania. Babskie fochy możesz pokazywać w domu, nie tutaj. Już ja cię popilnuję, a w razie czego, uczciwszy uszy, kijkiem po tyłku przyleję. — Też coś! — podskoczyła udając obrażoną, ale oczy jej się śmiały. Po chwili się odemściła, bo udało jej się zrzucić Szymonowi czapkę i natrzeć mu uszy śniegiem. Gonili się i krzyczeli. Łazanka piszczała z radości. Justyna przyglądała się rozbawiona. Ona tak nie umiała. Spojrzała na Grześka, mrugnął do niej porozumiewawczo. — Dosyć figlowania, bando! — zakomenderował. — Kijki w garść i pokażcie, czegoście się nauczyli. Nie zjeżdżajcie zanadto w prawo, wykorzystujcie ten dzisiejszy podarunek Babiej Góry. Taka okazja nieprędko się przydarzy. Szymon prowadzi. Za nim Łazanka, Justyna. Na końcu ja. Trzymać się ostro. W drogę. Szymon przygiął się i odbił. Pięknym długim szusem zjeżdżał bystro, płynnie, dawał się podrzucać na muldach, wyrównywał trasę, ciągnąc za sobą błękitniejący ślad na szreni. Łazanka chciała udowodnić, że potrafi tyleż co on. Jej deski niemal dokładnie pruły po szlaku wyznaczonym przez Szymona. Widać było, że ponosi ją ten pęd, szybkość, przecież to najbardziej lubiła. Starała się jednak jechać ostrożnie. Raz tylko omal nie wywinęła kozła przelatując nad szczeliną, którą Szymon wyminął, ona zaś, skróciwszy drogę i nie doceniwszy przeszkody, postanowiła przeskoczyć. Udało się jej, chociaż się lekko zachwiała. Za to niemal dogoniła Szymona. Justyna zjeżdżała rozważnie, w skupieniu. Trzymała się śladu, ale onieśmielało ją i przyspieszenie, i stromizna po prawej, i ta przestrzeń tak rozległa, obiecująca zbyt wiele. Trochę trwożnie okładała większe wzniesienia. Nie pozwoliła sobie ani na niedbały wdzięk i pełny luz absolutnego mistrzostwa, jakiego pokaz dawał Szymon, ani na szczenięcą, nieco ślepą, zachłystującą się radość Łazanki. Justyna jechała skrępowana, niezbyt pewna siebie i to ją przyhamowywało, sprawiało, że lada moment mogła przekoziołkować. Jeżeli nerwy puszczą, ruchy stracą precyzję, wówczas nie zapanuje ani nad sobą, ani tym bardziej nad deskami. Grzesiek obserwował ją wyraźnie zaniepokojony. Może popełnił błąd, decydując się na ten zjazd? Chyba w ogóle taka wyprawa przerastała możliwości młodej narciarki. Należy stopniować trudności, on zaryzyko- 138 wał i teraz dziewczyna może sobie połamać wszystkie kości. Dobry z niego instruktor, szkoda gadać, wyrzucał sobie. Zwiększył szybkość, wyminął ją z prawej, wyprzedził. Zamierzał interweniować. Odwrócił się i wtedy spostrzegł, że jego obecność dodała Justynie otuchy. O ile przedtem wydawała się zbłąkana i niepewna, o tyle teraz śmiało podążała nowym tropem wyznaczonym przez Grześka. Przypomniał sobie niedawną jej uwagę o zaufaniu i fala ciepła zalała mu serce. Ma do mnie zaufanie i dlatego przestała się bać, pomyślał, obserwując jej ruchy znowu zdyscyplinowane i celowe. Zjechali sobie we dwoje nie śpiesząc się i nie denerwując, chociaż oboje niewiele chyba widzieli z piękności otaczającego ich krajobrazu. Na skraju łysiny, opodal Sokolicy czekał na nich Szymon z Łazanką. — Bardzo ładnie radzisz sobie na stoku — pochwalił Justynę, która przygryzła wargi i uśmiechnęła się zakłopotana. — A mnie ten czort nie powiedział ani jednego dobrego słowa — poskarżyła się Łazanka. — Jeszcze mi przylał. I za co? — Za niewinność — podsumował brat. — Sam miałem ochotę to zrobić, wdzięczny jestem, że mnie wyręczył. Pasikonika udajesz? — Tylko raz mi się zdarzyło — broniła się. — O jeden raz za dużo — mruknął Szymon. — Co ty, oczy masz z tyłu głowy? — natarła na niego. — Jechałam przecież za tobą jak niewolnica z haremu. — Widzę to, co potrzeba — burknął. — A do haremu cię nie wezmę, bo jesteś za chuda. — To utyję — obiecała z zapałem. Justyna nie wytrzymała i zaczęła się śmiać tak serdecznie, że aż jej łzy pociekły z oczu. W wesołym nastroju zjechali od skał Sokolicy wygodną nartostradą przez las u przełęczy. 'W' ! > > . < і ',, r , ROZDZIAŁ X Połowa ferii minęła jak z bicza trząsł. Pogoda dopisywała, okazji do bobrowania po okolicy nie brakowało. Kilka razy urządzono kuligi, kto chciał, doskonalił swoje umiejętności narciarskie. Powszechnie zazdroszczono Justynie i Łazance wyprawy na Babią Górę. Kierownictwo nawet się przymierzało do takiej wyrypy w towarzystwie przewodnika, ale ■ 139 ■ ] bezchmurne niebo zamgliło się, promienisty blask przyćmił, zaczynał ^ociągać wiatr, dosyć ciepły, niepokojący. Berenika i siostry Klocówny kotłowały się jak kawki w kominie. Darek, ctóry nadal kręcił się w orbicie Matysków, wysłuchiwał stale docinków. — Tej Agnieszce do reszty się w głowie przewraca — mówiła z pretensją w głosie Berenika. — Nie chce się z nami zadawać, zadziera nosa, i wszystko dlatego, że sobie złapała jakiegoś niedowarzonego półmedyka. Izekomo zdał, ale nie przyjęto go na studia, bujda, na pewno oblał. Agnieszka twierdzi, że on i jej brat nie mają sobie równych i że te nasze :hłopaki tutaj to same łajzy — te słowa były skierowane do Anety, ale tak, iby i Walter, i Darek dokładnie je słyszeli. Waltera dotąd bódł afront, jaki go spotkał. Cały blok miał mu za złe liewpuszczenie dziadka. Nawet tato Matysek, który niezbyt własnego ojca olnika szanował i raczej go ukrywał przed okiem ludzkim, zwrócił Walterowi uwagę, że „pozory należy zachować", a skoro już się dziadek >rzywlókł, trzeba go było usadowić w kuchni, a nie zostawiać na schodach, ;eby plotki roznosił i ludzi w oczy kłuł. Wszystko przez Łazankę i tę jej przeklętą wobec ludzi uprzejmość. Co ą obchodzi obcy staruch? Prosił ją kto, żeby się nim opiekowała? Nie było eszcze takiego mrozu, żeby tam zamarzł. A gdyby nawet. Nie ona po nim jierze spadek. Nie ujawniał jednak głośno takich pretensji, Łazankę starał się omijać, yle że Berenika donosiła mu codziennie o nowych sukcesach „wroga". W lodatku Klocówny dowiedziały się, że starszy brat Waltera, Czarek, jest ym samym słynnym piłkarzem, o którym piszą w gazetach. Męczyły więc eraz i Berenikę, i Waltera o wszystkie szczegóły z życia Czarka: a co lubi, i jak się ubiera, a czy ma dziewczynę, a jak urządził mieszkanie, a dokąd wyjeżdża zagranicę, a ile zarabia? Mogły tak nawijać przez cały czas i lawet się nie zakrztusiły. Walter nie przepadał za bratem, który traktował go jak szczeniaka, jdyby przynajmniej dawał prezenty, ale nie. Czarek był skąpy i nie wyzbywał się forsiaków bezinteresownie. Walter wprawdzie odziedziczył po nim kolumny, a liczył teraz na sprzęt video, bowiem brat zmieniał sobie і nowocześniejszy, ale obawiał się, że kutwa opyli go gdzieś na lewo, a emu zostawi figę. Kwaśno tedy przyjmował awanse Klocówien, zwłaszcza że się uparły, iż coniecznie urządzą po powrocie spotkanie zapoznawcze. Chyba robiły >obie jakieś nadzieje. Szczególnie Wioletta już się w myślach widziała panią 140 piłkarzową i przykleiła się do Bereniki tak ściśle, że nawet klej stolarski lepiej by nie scementował. Stały się nierozłączne. Pochlebiało to Berenice, która lubiła czuć się otaczana, podziwiana i ciągała za sobą przeróżne ogony. Berenika nieźle jeździła na nartach. Rodzice kupili jej biały kombinezon w Peweksie. Zadawała szyku jako najlepiej ubrana narciarka. Oboje z Walterem mieli też dobry zagraniczny sprzęt. — Gdyby zebrać do kupy wszystkie te rupiecie r- mówiła pogardliwie Berenika, wodząc oczyma za uwijającymi się po stoku kolegami, których ekwipunek był po prostu lichy — i gdyby się sprzedało, wątpię, czy za to udałoby się im kupić choćby jedną nartę Waltera. — Pewnie że nie — burknął urażony, że go porównują z tą hołotą. Klocówny deski miały krajowe, bo wzięły je raczej dla parady, za to ciuchy — aż w oczy kłuły. Nawet Berenika kręciła głową, gdy macała leciusieńkie kurteczki, spodenki. Same rękawice kosztowały majątek. Na kilka dni przed wyjazdem Klocówny, Walter, Berenika i Darek siedzieli w świetlicy, nudząc się przy beznadziejnym programie telewizyjnym i grając w karty na pieniądze — oczywiście ni£ złotówki, bo Walter krajowej waluty nie uznawał. Darek denerwował się, bo przegrywał. Berenika, która mu kibicowała, zapewniała głośnyrfi szeptem, że kto nie ma szczęścia w kartach, odbierze sobie w miłości. Darek jednak się nie kwapił. Dziewczyna owszem niczego, ale pilnowano moralności na tym zimowisku do przesady. Zresztą nie chciał sobie ściągać na głowę kłopotów. Dziewucha jest na tyle pewna siebie, że rnoże się nie zabezpieczyć. Wpadnie i będą pretensje. Skorzystać by mógł» ale nie miał zamiaru brać jej sobie na kark na resztę żywota; za co, za jakie grzechy? — Gdybyś był taki mocny w czym innym, jak jesteś w kartach — warknął Darek ze złością, podczas gdy Walter z zadowoloną miną chował do kieszeni ostatnie bony rywala — mielibyśmy może też się czym pochwalić. Tymczasem jedyny wyczyn sportowy zapisała na swoje konto paczka Łazanki. Walter zbladł ze złości. Nie lubił, gdy mu kto w/ytykał, że ustępuje w czymkolwiek Łazance. Niech ją cholera weźmie! — Wielkie rzeczy — powiedział. — Gdyby mi się chciało, też wybrałbym się na Babią Górę. Nie taki wysoki szczycik. — Ale stromo i podejście męczące — rzucił złośliwie Darek. — A tyś nie taki chojrak jak Grzesiek. — Skąd wiesz? 141 - Właśnie? — Berenika ujęła się za braciszkiem. — Walter jest bardzo silny i potrafiłby wszystkich tutaj zapędzić w kozi róg. — Dziwne, że do tej pory mu się nie udało — drwił w najlepsze Darek. — Jakżeś taki mocny w gębie — syknął Walter — to możemy pójść razem. — Doskonale! — wykrzyknęły chórem Klocówny. — My też. Zabierzemy aparat fotograficzny. Zrobimy sobie zdjęcia. Tamci nawet dowodu nie mają. Może to wszystko tylko zmyślili. Ten ostatni argument przekonał Waltera. — Idziemy jutro — zdecydował. — Nie mówcie o tym nikomu. Nikt nie musi wiedzieć, bo zaraz zaczną się wtrącać. Nie potrzeba nam doradców. Szlaki są znakowane, każdy głupi po nich trafi. Zresztą ułatwimy sobie życie, po co się męczyć. Weźmiemy taryfę na Krowiarki. Stamtąd droga prosta i niedaleko. Kierowniczce powiemy, że chcemy zwiedzić skansen w Zubrzycy, to na pewno nas zwolni, bo ona popiera folklor — wykrzywił się pogardliwie. — Mają tu ładne hafty — powiedziała Aneta. — Co to za sztuka — ruszył ramionami Walter. — Ja bym tych wszystkich tubylców w jeden worek wrzucił i do Wisły. Jak oni tutaj żyją? Jak za króla Ćwieczka. Ciemnota i tyle. — Az tych Krowiarek trafisz? — spytała lękliwie Aneta. Trochę była przestraszona. Nie pociągało jej ryzyko. Co innego paradować po deptaku, a co innego wspinać się gdzieś po skałach. Wstrząsnęła się. — A co? Tchórzysz? — spytała Wioletta, która lubiła podokuczać Anetce. — Możesz zostać. A ty? — zwróciła się do Bereniki. — Gdzie mój Dareczek, tam i ja — odparła ta kokieteryjnie. Darek skrzywił się. Sprowokował tę hecę, żeby podrażnić Waltera, a teraz żałował. Walter bacznie go obserwował. — Zdaje się, że ci dusza w pięty uciekła. — Zobaczymy, kto pierwszy znajdzie się na szczycie — powiedział Darek z przechwałką. — A dobrze. Zobaczymy. Wyprawa zmontowana na wariackich papierach dość łatwo przybrała postać faktów dokonanych. Po śniadaniu dobrana piątka grzeczniutko ustawiła się przed kierowniczką, prosząc o zezwolenie na rekonesans etnograficzny. Trochę się wahała, ale co im mogło grozić w takiej wiosce jak Zubrzyca. Pozwoliła, prosząc tylko, aby wrócili na kolację. Uroczyście zapewnili, że będą znacznie wcześniej. 142 Wychodząc minęli rozgadaną i gestykulującą Łazankę i otaczającą ją grupę roześmianych rówieśników. — Hej, wy tam — zawołała Justyna — dołączcie do nas. Wybieramy się do Grzechyni. — Po cóż to? — spytała kwaśno Berenika. Uważała się za osobę dobrze poinformowaną, a oto znów coś się szykowało bez niej. — Do wspaniałego rzeźbiarza, który tam mieszka i pracuje. — To w sam raz dla takich dzieciaków — zadrwił Walter. — Może da wam w prezencie ptaszki z drewna. Bo taki samouk nic innego pewnie nie potrafi. — Zamknij się! — warknęła Łazanka. — Mówisz jak ślepy o kolorach. Nie masz pojęcia, nie widziałeś, a już z góry krytykujesz. — Hej, Walter, jak jesteś takim znawcą, zrób mi kukułkę z drewna — zaWołał ktoś z głupia frant. — I żeby była podobna do ciebie... — Kuku! — zaczęli mu kukać. Ledwie się wyrwali tej zgrai szyderców. Walter ze złości zaciskał pięści. — Zadrzeć to ty się z nikim nie odważysz — dociął mu Darek, — Za dużo ich było. — Dużo czy mało, wszystko jedno. Ukradkiem świnię komu podłożyć, o w tym jesteś pierwszy! Nie dmij się, przecież cię znam. Ale otwarcie stanąć do walki, to nie. Zaraz ci rura mięknie i tchórz cię oblatuje. — Nie dokuczajcie sobie — zawołała Bernika — i tak już niepotrzebnie czas straciliśmy. Żeby nam się tylko udało złapać taryfę. Był to jednak szczyt sezonu zimowego, więc długo nie czekali. Kierowca się nieco wzdragał, gdy zamówili kurs na Krowiarki. Zapowiedział, że policzy osobno od łebka i to w obie strony. Nie dowierzał. Żądał, aby pokazali pieniądze. Dopiero gdy mu Walter pomachał banknotami ułożonymi w wachlarzyk, szofer splunął: — A co mi tam. Siadajcie. Wy obydwie z przodu — wskazał na Klocówny. — A tam z tyłu ma być spokój. I rączki przy sobie, jasne? — Pan nas uważa za bandytów? — oburzyła się Aneta. — Różnie bywa — mlasnął szofer. — Lepiej się zabezpieczyć. Teraz dużo amatorów łatwego zarobku i przygód. Dla paru groszy walą w łeb, nie pytają. Ale ja mam tutaj łyżkę, gdybym nią kogo pogłaskał, poleży sobie do rana. — Niech pan jedzie, bo aż mnie skręca od tych głupot — ostro zaprotestował Walter. 143 — Taki jesteś delikatny, chłoptaś — szofer uśmiechnął się krzywo. — Ano nie płacą mi za to, żebym z gówniarzami gadał. Od tej pory była cisza. Wysiedli na przełęczy. Szofer dokładnie przeliczył należność i odjechał. Gdyby okazał się bardziej przystępny, może dopytaliby się o drogę, ale w tej sytuacji nie było warto. Przypięli narty i kierując się objaśnieniami, jakie znaleźli na tablicy, zagłębili się w las. Szli trasą wyjeżdżoną, dobrze ubitą, z łatwością więc posuwali się naprzód. Przy skalnym nawisie Sokolicy urządzili sobie dłuższy postój i zjedli zabrane z sobą kanapki. Dziewczyny rozpaplały się, szukając malowniczych miejsc do kolejnych ujęć fotograficznych. W kolorowych kombinezonach, w modnych czapeczkach prezentowały się jak z żurnala. Nawet zły humor Waltera mijał i w najlepszej zgodzie cała paczka wynurzyła się z lasu na rozległą haliznę. Babia Góra widziana z tej strony wydawała się bezpieczna, podejście łagodne. Słońce mieli za plecami, więc nawet blask niezbyt raził. Trasę wyznaczały tyczki. Nic łatwiejszego nie można sobie wyobrazić. Do Kępy na Górnym Płaju był to po prostu spacerek. Trochę pod górę, to prawda, ale młode płuca i serca nie miały z tym kłopotów. Tylko Aneta zauważyła, że robi się jakoś duszno, ale nikt się nią nie przejmował. Uznali, że się pieści. Ona zawsze była taka płacząca. — Wleczesz się jak za pogrzebem — napadła na nią Berenika. — Chcesz tu nocować? Zobacz, chłopaków już nie widać, tak się wypuścili. Jak tam sobie życzysz, ja dla twojej przyjemności nie będę stawać co chwilę — i ruszyła dziarskim krokiem. Wioletta również się niecierpliwiła. — Ale ja się czuję naprawdę jakoś dziwnie — przekonywała ją Aneta. — Kręci mi się w głowie. — Lepiej się nie przyznawaj, bo nas wyśmieją — doradziła Wioletta. — Rozetrzyj sobie na twarzy trochę śniegu, to ci przejdzie. I pośpiesz się. — Kiedy nie mogę. — E tam. Nie wierzę. Podążyła naprzód nie oglądając się na siostrę. Aneta pochlipując i pociągając nosem z mozołem wspinała się za nimi. Narty jej się rozjeżdżały. Parę razy ześlizgnęła się i musiała gramolić się na czworakach. Zgubiła gdzieś okulary i blask kłuł ją w oczy. Bała się jednak, że na złość gdzieś się jej schowają i będzie błądziła. Wyobrażała sobie 144 złośliwy chichot Wioletty, kpiny Waltera. Do końca życia będą mieli przedmiot do natrząsania się. I tak sobie używali. Zbierała więc wszystkie siły i nareszcie dotarła do Gówniaka wierząc, że tam na nią czekają. Towarzystwo jednak ani myślało oglądać się za taką niedołęgą. Połykając łzy Aneta ruszyła w dalszą drogę. Wydawało jej się, że góra przed nią urasta do niebotycznych rozmiarów. Serce biło jej bardzo szybko, to jakby się zatrzymywało i znów waliło jak oszalałe. W uszach dzwoniło. Wargi wyschły na wiór, chciało jej się pić. Zgarnęła garstkę śniegu, włożyła krupki do ust. Zapiekło żywym ogniem. Wypluła więc i znów szła pod górę. Kijek jej się poślizgnął, upadła, wymknął jej się z rąk, próbowała go złapać, ale był szybszy. Zjeżdżał po oblodzonym stoku, aż gdzieś się w tej bieli zawieruszył, przepadł w jakiejś szczelinie. Nie miała najmniejszych szans, aby go odzyskać. O jednym kijku tylko, wbijając go w zlodowaciały śnieg i opierając się jak na kuli, starała się iść naprzód. Narty jednak ciążyły jej coraz bardziej. Usiadła na śniegu. Odpięła deski. Pomyślała z przerażeniem, że będzie je musiała nieść i nie wiadomo, jak zjedzie o jednym kijku. Później jednak zrobiło jej się wszystko jedno. Najprzyjemniej byłoby się położyć na płask na śniegu i przeczekać, aż wrócą i ją znajdą. Czy ona musi wspinać się na tę potworną górę? Nie zależy jej ani na wspólnej fotografii, ani na przechwałkach. Niech sobie Wioletta paraduje jako zdobywczyni szczytów. Aneta uległa tej pokusie. Zwaliła się w śnieg na niewielkiej płasience. Leżała tak przez dłuższą chwilę i czuła, jak ogarnia ją ogromna senność. Powieki kleiły się, w głowie huczało. Pospać by chociaż chwileczkę. Otworzyła oczy i spojrzała w dół na przebytą drogę. Wstrząsnęła się z przerażeniem. Za nic w świecie tędy nie zejdzie. Zejść jednak musi. Ale którędy? Trzeba szukać towarzyszy, niech coś wymyślą. Chłopcy znajdą sposób. Pomogą iść. Walter jest silny. Jeżeli ją podtrzyma, podeprze, nie będzie tak źle. Podjęła narty i kijek i ruszyła na piechotę na przemian brnąc w puchu i ślizgając się po lodzie. Pod wpływem ciepłego wiatru śniegi dziwnie zmiękły, nasyciły się wilgocią. To już nie była ta gładzizna, po której tak się pysznie leciało kilka dni temu Agnieszce i Justynie. Teraz śnieg był jak guma: zarazem mokra i oślizgła, jak też lepka, klejąca się. Aneta z najwyższym trudem posuwała się naprzód. Miała jeszcze tyle przytomności umysłu, że pilnowała wytyczonej trasy. Po prostu bała się 9 — Chłopak na niepogodę 145 przepaści. I tak ilekroć spojrzała w dół, wydawało jej się, że coś ją tam wciąga. Starała się więc patrzeć przed siebie. Szczypało ją pod powiekami, oczy łzawiły, nareszcie jednak znalazła się pod Diablakiem. Na tej łysej płaśni byłoby nawet łatwo iść, gdyby nie to, że wiatr się nasilał. Dął gdzieś zza szczytu, słyszała jego gwizd. Ustawał i znów zaczynał skomlić, wyć i kwilić. Te niesamowite dźwięki przerażały ją i w normalnych warunkach Aneta uciekałaby zatkawszy uszy. Teraz jednak brakowało jej nawet sił, aby iść dalej. Położyła deski. Usiadła na nich, skuliła się, bo złapały ją dreszcze, a tak było jakby cieplej. Czekała na kolegów. Chyba się już obfotografowali na wszystkie strony i zainteresują się jej losem. Wydawało jej się, że naokoło pociemniało, ale nie była tego pewna. Od dłuższej chwili widziała coraz gorzej. Oczy przesłaniała jakaś brudna waciana powłoka, światło stawało się coraz mętniejsze, zamazane. Było duszno, a zarazem przeraźliwie zimno. Modny cienki kombinezonik, w którym tak szpanersko wyglądała wśród rówieśników, nie nadawał się na takie wyprawy. Poczuła coś mokrego na twarzy. Nie do wiary. Śnieg! Rozejrzała się. Zaczynało padać. Jeszcze z rzadka leciały wielkie, zbite płaty tu i tam, ale już się nawarstwiły grube chmury przygnane świszczącym wiatrem i poczęło sypać gwałtowniej, obficiej, jakby się tam w górze te chmurzyska rozpruły i całą zawartość wytrząsały właśnie tutaj. Przeraziła się, że podczas śnieżycy koledzy nie zobaczą ani jej, ani nawet kolorowego kombinezonu! Zerwała się i próbowała krzyczeć, ale z ust wydobył się tylko szloch. Nie miała siły. Naprawdę działo się z nią coś dziwnego. Ogarniało ją omdlenie, nogi się uginały. Resztką woli zmusiła się, aby wejść między skałki Diablaka. Zostawiła narty. Nie były jej już potrzebne. Zresztą i tak by ich nie udźwignęła. Szła potykając się, gdy nagle spomiędzy gęstniejącej zamieci wynurzyła się Wioletta. — Gdzie ty się podziewasz? — chwyciła ją za ramię. — Chłopaki się złoszczą, że odstajesz i tylko z tobą kłopot. Gdzie narty? — Odpięłam. Nie daję rady ich nieść. A kijek gdzieś mi poleciał. Nie wiem, jak to się stało. — Gniot zakalcowaty! Taki drogi sprzęt przepadł! I jak ty sobie teraz wyobrażasz powrót? Mam cię może sprowadzać? — Ja nie chciałam... — Dużo mnie obchodzi twoje chcenie. Wracaj po narty, ale biegiem. 146 - Nie mogę: Zresztą nie wiem, gdzie są. — Kurde. Na dole się z tobą porachuję. Aneta nie odpowiedziała. Słaniała się na nogach i tylko stale przecierała twarz, na której osiadały płaty śniegu. Nie przyznała się siostrze, że jej coraz ciemniej w oczach. Niemożliwe, żeby nadchodziła noc. Ale dlaczego tak mroczno? Wioletta, klnąc pod nosem, zawróciła i szukała nart. Daremnie. Ślady Anety śnieg już przysypał, narty zapewne też. Po kilku minutach zrezygnowała. — Pal sześć deski. Ktoś się wzbogaci, kiedy je znajdzie, ale my tu już nie mamy czego szukać. Będziesz dyrdać piechty i bardzo dobrze, bo dostaniesz nauczkę. Najwyżej przy zjeździe staniesz za mną i jakoś poleci. A teraz zbierajmy nogi. Aneta, przestań się pieścić. Tu się naprawdę robi piekło. Musimy jak najszybciej wracać. Nie masz pojęcia, co się dzieje z tamtej strony. Tutaj szczyt trochę osłania, ale tam trzeba iść na czworakach, bo wiatr zbija z nóg. Matysek się wścieka, Berenika płacze, a Darek najchętniej zwiałby, tylko nie wie dokąd. Oni się tobą nie będą przejmować. No, Aneta, idziemy, raz, dwa... Widząc, że siostra rzeczywiście nie może iść, bo co chwilę potyka się i przewraca, Wioletta odpięła narty, zarzuciła je sobie na ramię, kijek dała Anecie, aby się nim podpierała, a sama objąwszy ją wpół, zaczęła prowadzić, a później prawie nieść w stronę Diablaka, gdzie zostawiła resztę towarzyszy. Szły oślepione nasilającą się kurniawą, która teraz od południa waliła cale tumany śniegu. Nie widać było już nawet tyczek. Jakimś cudem jednak Wioletta zachowała instynktownie poczucie kierunku, więc co jakiś czas natykały się na te przyjazne znaki. Zwaliska Diablaka omiecione ze śniegu, czarne i zębate wyglądały tak, jakby miały za chwilę zmiażdżyć obie dziewczyny pełznące z wysiłkiem u podnóża kopuły szczytowej. Wioletta ciągnęła siostrę w lewo, gdzie stok opadał w niewielką kotlinę, trochę osłoniętą cJ wiatru, tam schronili się koledzy przy pierwszym uderzeniu wiatru. Dziewczyny raczej sturlały się, niż zeszły na dno kotlinki. Aneta zwinęła się w kłębek, tam gdzie upadła, twarzą przy śniegu. Nie dawała znaku życia. — Co się z nią dzieje? — wychrypiał Walter. Gardło miał ściśnięte i z przemarznięcia, i ze strachu. — Nie może iść. Zostawiła gdzieś narty. Cudem na nią wpadłam. Nie można się z nią dogadać. 147 ł Berenika pochyliła się nad Anetą i zaczęła ją szarpać za ramię. — Wstawaj. — Chcę pospać — jęknęła Aneta. — Tak mi dziwnie. — To pewnie z głodu. Walter, miałeś czekoladę, daj kawałek — poprosiła Wioletta. — Dobra sobie! Dawno zjadłem. Trzeba było przynieść swoje. — Nie zabierałam zapasów, bo mówiłeś, że to tylko spacer. — Źle ci się szło? Dawno bylibyśmy na dole, gdyby nie to cielę — szturchnął kijkiem leżącą Anetę. — Zamiast iść jak należy, stale gdzieś odstawała. Pewnie chciała, żebym się do niej zalecał. Głupia szprycha. — Stałoby ci się co, gdybyś się nią trochę zajął? — napadła na niego Wioletta. Było jej żal siostry i siebie. Wściekła się też, że się wdała w taką awanturę. — Przestańcie się kłócić — w Berenice kołatały resztki zdrowego rozsądku. — Gdybyśmy zawrócili zaraz, kiedy się zaczęło chmurzyć, zdążylibyśmy zejść. Ale Walter na nic nie zważał i pchał się prosto w paszczę lwa. — A skąd mogłem wiedzieć, że tu pogoda tak szybko się zmienia? Przecież od rana świeciło słońce. Było nawet cieplej niż zwykle. Myślałem, że wiatr przegoni chmury. — Nie szukajcie winnych — mruknął Darek. — Trzeba się stąd wydostać przed nocą. Nie podoba mi się ten hotel. — Mnie też nie — przytaknął Walter. — Co radzisz? — Wezwać pomoc. Od czego jest GOPR? Za co im płacą? — Ale jak to zrobić? Umilkli. Nic im nie przychodziło do głowy. Byli odcięci od świata, zdani na własne siły. — Pójdziemy wzdłuż tyczek — powiedziała Berenika. — One nas doprowadza do ludzi. Tutaj gdzieś niedaleko jest podobno schronisko. Może mają telefon. W każdym razie ktoś się nami zajmie. Przeczekamy burzę. — Chyba nie ma innej rady. — A co z nią? — Walter wskazał leżącą nieruchomo Anetę. — Może już odpoczęła i pójdzie. I tak będziemy się posuwali ślimakiem, bo w tym wietrze nie da się inaczej. Jakoś się za nami powlecze. — Zajmijcie się nią, chłopaki. Ruszcie się wreszcie! — krzyknęła histerycznie Berenika. Walter i Darek próbowali dźwignąć Anetę, ale leciała im przez ręce. 148 - Dc niczego — rzekł Walter. — Przecież nie będziemy jej nieśli. Sam ledwie się trzymam na nogach. — Chcecie ją zostawić? — Wioletta dopiero teraz naprawdę się przeraziła. Widok bledziutkiej, bledszej od, śniegu twarzy siostry, jej zamkniętych oczu i półotwartych ust sprawił, że Wiolettę ogarnął paraliżujący strach. — Nie mamy innego wyjścia — powiedział Walter. — Zjedziemy do schroniska i, przyślemy jej pomoc. Dadzą jej zastrzyk, zwiozą i wszystko będzie w porządku. — Nie zostawiajcie jej, proszę! — błagała Wioletta widząc, że przypinają narty. — A to możesz sobie przy niej czuwać — odparł Walter. — Baba z wozu, koniom lżej. — Przecież ona zamarznie. Trzeba ją przynajmniej czymś przykryć. — Nosisz ze sobą pierzynę? — Zabraliśmy zapasowe swetry. — I wciągnęliśmy je, kiedy zaczęło padać. Chyba nie chcesz, żebyśmy się dla twojej przyjemności rozbierali. — Mnie i tak zimno — oświadczyła Berenika. — Nikt tu nikogo do niczego nie zmusza — niecierpliwił się Darek. — Ja wybywam. Berenika i on ruszyli pod górę, aby powrócić na szlak wyznaczony przez tyczki. Walter już im znikł z oczu w szalejącej kurniawie. — Czekajcie, idę z wami! — zawołała Wioletta. Rozpięła wiatrówkę, szybko ściągnęła sweter i opatuliła nim głowę siostry. Rozejrzała się, ale nie wiedziała, co jeszcze mogłaby dla niej zrobić. Aneta oddychała, lecz była wciąż nieprzytomna. — My ci tu zaraz sprowadzimy pomoc — powiedziała Wioletta. Naciągnęła skafander i prędko, jak tylko mogła, zaczęła się wspinać za oddalającą się parą. Wchodząc na stok jeszcze raz'obejrzała się na Anetę. Gdyby siostra nagle ocknęła się i zawołała o pomoc, Wioletta by chyba zawróciła. Jednak kolorowa kukiełka leżała skulona na śniegu nieruchomo. Wiatr nawiewał na nią śnieżny puch. Wioletta zacisnęła usta i przyspieszyła kroku. Jakoś wytrzyma, pocieszała się. Musi wytrzymać. Ze też tak pechowo zasłabła. Wprawdzie zawsze wykręcała się od męczących wycieczek, ale mówiło się, że to z lenistwa. Może faktycznie w górach robiło jej się niedobrze? A do tego ta wysokość? 149 Aneta tymczasem przestała już odczuwać i poprzedni bezwład, i paraliżujący chłód. Majaczyła. Przewidywało jej się, że unosi się wysoko w powietrzu, że ją podrzucają czyjeś duże, mocne ręce. Nie bała się nic a nic. Czuła, że w tych rękach jest bezpieczna. Oddaliła się od niej przerażająca pustka Diablego Zamku. Uczyniło się bajecznie kolorowo, jak kiedyś dawno temu w wiejskim sadzie prześwietlonym słońcem, pachnącymi jabłkami. Była oto znów maleńką dziewczynką, która ledwie zaczynała chodzić. Zanosiła się od śmiechu, bo ten ktoś podrzucał ją tak wysoko, że włosy jej się rozwiewały, Umiem latać, pomyślała z djumą. Czuła się lekka jak piórko. Spojrzała w dół ciekawa, kto się tak z nią bawi, i zobaczyła pomarszczoną twarz, wesołe siwe oczy, perkaty nos, okrutnie kolącą brodę porośniętą trzydniowym zarostem. — Dziadku! — zawołała. — Skąd się tu wziąłeś? Przecież ty umarłeś, a teraz znów jesteś ze mną? Nikt nie był tak dobry dla mnie jak ty. Opiekuńcze ręce postawiły ją na ziemi czule i ostrożnie. Zlękła się, że dziadek znów oddali się, że ją zostawi. Chciała, żeby był blisko. — Dziadku, nie odchodź — jęknęła żałośnie. — Nie opuszczaj mnie. Chcę być z tobą. Tak dobrze znana, chociaż przez ostatnie lata zapomniana twarz znowu się nad nią pochyliła. Stare oczy uśmiechały się wyrozumiale. Usta poruszyły się. Coś mówił, coś bardzo ważnego. Starała się zrozumieć, ale nie dochodził do niej żaden dźwięk. Wyciągnęła do niego ręce, lecz nie mogła go dosięgnąć. — Nie słyszę — zapłakała. — Zrób coś, żebym mogła cię słyszeć... Przeniknął nią gwałtowny dreszcz i tak wytężyła słuch, że serce w niej zamarło. ROZDZIAŁ Xl W schronisku na Markowych Szczawinach było gwarnie i rojno. W południe przybyła tu liczna grupa turystów, którzy wobec nagłego załamania pogody nie chcieli ryzykować dalszej wędrówki. Wiedzieli, że w takiej sytuacji Babia Góra staje się niebezpieczna, groźna i podstępna. Nikt o zdrowych zmysłach nie decyduje się na wyjście w drogę podczas takiej zamieci. Stolik w kącie zajmowało kilku młodych mężczyzn. Byli w narciarskich spodniach, w swetrach z owczej wełny grubo sprzędzionej i gęsto utkanej; taki sweter grzeje jak kożuch albo i lepiej. 150 Turyści ukradkiem pokazywali ich sobie. Nikt się do nich nie dosiadał, traktowano ich z należnym respektem. Nastolatek o bystrych jak u wiewiórki oczach tarmosił za rękaw ojca. — Pozwól mi tam podejść. Chciałbym z nimi pogadać. — Ale nie wiadomo, czy oni mają na to ochotę. — Tato, tylko ich zapytam, jak wygląda praca w GOPR? Na czym to polega. Czy ja bym się nadawał? Matka, szczupła blondynka w sportowym typie, potrząsnęła krótko obciętymi włosami. — Wolałabym, abyś miał inne zajęcie. Tu trzeba być do dyspozycji potrzebujących o każdej porze dnia i nocy. — Iw taką pogodę jak dzisiejsza? — Przede wszystkim. — Ale ja czytałem, że oni wykorzystują helikoptery, a ci tutaj wyglądają, jakby chodzili wyłącznie na piechotę. — Ciekawe, jaki pilot podjąłby się lotu w takich warunkach. W tej chwili szaleje na zewnątrz prawdziwy huragan. Nie czujemy tego, bo schronisko przycupnęło na skraju polany, dobrze osłonięte i skalnym grzbietem, i lasem. Tam w górze mocują się teraz diabelskie moce. — A jak daleko stąd na Babią? — pytał z ciekawością początkujący turysta. — Odległość niewielka, ale stromo. Perć Akademików wyprowadza na wysokość bezwzględną ponad sześćset metrów na odcinku niewiele dłuższym niż kilometr. Przy ładnej pogodzie wycieczka jest wspaniała, lecz dziś możemy sobie tylko pomarzyć. Lepiej przespać się tu na podłodze, niż zabłądzić tam wysoko. — Ale gdyby ktoś potrzebował ratunku — upierał się młody człowiek — goprowcy nie mogą odmówić, prawda? Nawet gdyby sami przy tym mieli nałożyć głową? — Nawet wtedy. — E, to mi się rzeczywiście nie podoba — wydął wargi. — Szukanie kogoś po ciemku w tych zakamarkach to zabawa chyba dla wariata. — Maminsynek — mruknął ojciec. Blondynka posłyszała i gniewnie zmarszczyła brwi. — Nie zachęcaj go do igrania z niebezpieczeństwem. Rozdmuchasz • w nim niezdrowe ambicje i jeszcze mu się co stanie. Przecież to dziecko. — Chciałabyś, żeby do końca życia trzymał się twojej spódnicy? Bo ja 151 bym wolał, aby jednak wyrósł na mężczyznę, który potrafi ryzykować nawet własnym życiem dla wyższych celów. — Głupota, romantyzm! Gdzie widzisz te wyższe cele? Nie rozumiesz, że kto się poświęca dla innych, często musi zginąć? Skazałbyś na to rodzone dziecko? — Nie histeryzuj. Chodzi o to, żebym się kiedyś nie musiał za niego wstydzić. Zęby nie chował się za plecami innych, żeby stać go było na bezinteresowność, nawet i ofiarę dla ratowania drugiego człowieka, honoru, prawdy. Jeżeli ludzie zdolni do poświęceń znikną z powierzchni ziemi, cóż nam pozostanie? Wielkie szambo. Nie chciałabym doczekać takich czasów. — Dobrze ci rezonować. Ciekawe, czy zrezygnowałbyś z własnej wygody dla tych szczytnych zasad? — Czy wy się zawsze musicie kłócić? — spytał znudzony chłopak. Wstał od stołu i klucząc cichaczem przybliżał się do kąta zajmowanego przez ratowników. Imponowali mu. Zaciekawiali. Liczył na to, że uda mu się podsłuchać coś ciekawego, co powtórzy później kumplom z klasy. Oni także uważali go za maminsynka. Miał trzynaście lat, a nadal matka go odprowadzała do szkoły i żadne perswazje, żadne próby usamodzielnienia się nie dawały rezultatu. Ojciec wprawdzie stawał po jego stronie, ale przegrywał. Matka uważała, źe lepiej zna się na wychowaniu. — Wolę, żeby był egoistą, lepiej da sobie radę w życiu — usłyszał jej podniesiony głos. Wykrzywił się. Niby taka przewidująca, a nie zauważyła, że osiągnął wiek, kiedy się bacznie obserwuje i krytykuje. Był do niej przywiązany na swój sposób: jak do opiekunki, karmicielki i obrończyni w razie poważniejszych zagrożeń. Nudził się jednak coraz bardziej w jej obecności. Jeszcze sobie otwarcie nie powiedział, że jest głupia, jeszcze jej tak zupełnie nie lekceważył, ale ubywało spraw, o których miałby ochotę z nią porozmawiać. Przeciwnie: coraz więcej ze swoich chłopackich marzeń i cielęcych wybryków przed nią ukrywał, znajdując przewrotną przyjemność w tym, że tak łatwo ją nabrać. O wiele lepiej do zwierzeń nadawał się Kajtek, szpakowaty owczarek nizinny, wielki zakurzony kłąb futra, w którym mieścił się kolosalny apetyt, bystra inteligencja i bezgraniczne przywiązanie. Chłopiec czuł żal do matki, że nie pozwoliła wprowadzić Kajtka do jadalni, ale kazała go uwiązać w sieni. Kajtek się tym może nie przejmował, ale chłopcu brakowało przyjaciela. Ukradkiem schował do kieszeni lwią część swej porcji kiełbasy i zamierzał ją wsadzić w tę rozkosznie żarłoczną paszczę. Boczkiem, boczkiem przybliżał się do kąta goprowców i do wyjścia. 152 Przez ryk wiatru przedarł się z zewnątrz dziwny stukot. Kajtek szczeknął, a potem zawył. Długo, przeciągle, przejmująco. Był to dźwięk tyleż nieoczekiwany, co przykry i zaniepokoił nawet najbardziej rozbawionych gości. Wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom. Tam również skoczył chłopak, który pragnął natychmiast znaleźć się przy Kajtku. Wiedział wprawdzie, że temu psu tak łatwo nikt krzywdy nie zrobi, bo mimo antałkowatego wyglądu zwierzę było i bojowe, i niezwykle silne, coś się jednak musiało wydarzyć, przed czym pies ostrzegał żałosnym skowytem. W progu zderzył się z kimś wyglądającym jak nieboskie stworzenie. Podarte w strzępy ubranie, pokrwawione ręce i twarz, goła głowa z nastroszoną szopą włosów, obłędny lęk w oczach. Wszyscy porwali się z miejsc. Goprowcy natychmiast zajęli się nowo przybyłym, ale każdy chciał zobaczyć, każdy pragnął się czegoś dowiedzieć. Uczynił się potworny ścisk i zamieszanie. Chłopiec, korzystając z okazji i z tego, że rodzice także tłoczyli się w tłumie ciekawskich, wymknął się niepostrzeżenie do sieni. Pies, najeżony jeszcze bardziej niż zwykle, darł pazurami podłogę, szarpał się na uwięzi, skomlił wciąż, skowyt ten przechodzący chwilami w wycie podnosił włosy na głowie. Chłopiec objął kudłatego przyjaciela za szyję, usiłował go uspokoić. Pies szturchnął go nosem, ale nadal wydzierał się na dwór. Niewiele myśląc chłopiec narzucił swoją budrysówkę, wyciągnął z plecaka ojca dużą latarkę-reflektor, odwiązał psa i trzymając go na lince wyszedł z nim przed schronisko. Potężne uderzenia wiatru rozpraszały się gdzieś wysoko poza granicą Kościółków. Jednak i tutaj było strasznie, na polanie wirowały słupy śniegu, las wokół giął się i huczał, jakby się świat miał zaraz zawalić. Wątły promyk latarki wydobywał z ciemności tę ruchomą i gęstniejącą w wirującej zamieci przestrzeń. Chłopiec, na wpół oślepiony, zdał się jednak całkowicie na psa, który parł do przodu, nie zważając na to, co się wokół działo. Trzeba było zaiste nie lada odwagi i wytrwałej ciekawości, aby pomimo naporu śnieżycy oddalić się od schroniska. Wielu rówieśników na jego miejscu cofnęłoby się. Chłopiec zdawał sobie sprawę z ryzyka, ufał jednak sobie i psu. Śnieg zawiał kamienne schodki wiodące stromo w górę, toteż podejście było dosyć karkołomne. Pies jednak ciągnął jak winda, obojgu zaś nie 153 >rakowało zapału, chłopak gramolił się po małpiszońsku, biorąc nawet hwilami latarkę w zęby. Linkę, na której trzymał owczarka, owinął sobie ilkakrotnie wokół nadgarstka tak, iż miał pewność, że nic ich nie rozłączy. Przecięli niegłęboki wąwóz, pies jednak po paru metrach zawrócił prowadził dnem rozpadliny, teraz zasnutej grząskim puchem. Chłopiec :apadał w nim po kolana, po pas, szło mu coraz ciężej, gdy nagle pies zatrzymał się i zaczął kopać, rozgrzebując niewielki kopczyk. Chłopiec chwycił latarkę w zęby i pomagał zwierzęciu. Obaj ryli ak krety, na szczęście puch dawał się łatwo rozsuwać na boki i zaraz ipod śniegu ukazała się czyjaś noga, po chwili chłopiec ujrzał całą dostać. Była to dziewczyna. Chyba nie odniosła żadnych obrażeń, chociaż nie iawała znaku życia. Najpewniej pobłądziła w ciemności i u szczytu przęłęczki zrolowała w dół, śnieg zamortyzował upadek i litościwie przykrył ofiarę. Jeszcze trochę, a nikt już by do niej nie trafił. Może dopiero wiosną, gdy spływają śniegi, jacyś wystraszeni turyści zameldowaliby w schronisku o znalezieniu zwłok. Pies niepokoił się, szarpał linkę, zawracał, szturchał chłopaka, jakby go skłaniał, aby ten na coś się zdecydował. Chłopiec dotknął policzka dziewczyny. Zimny. Wydało mu się jednak, że duch się w niej jeszcze kołacze. Jeżeli tutaj poleży do czasu, zanim on sprowadzi pomoc, zamarznie na śmierć. Nie miał wielkiego wyboru. Ktoś starszy zawahałby się, ale chłopiec zuchwale mierzył siły na zamiary. Psią linką owiązał mocno stopy nieznajomej. Własnym szalikiem z kolei ciasno skrępował jej ręce. Owczarek z zainteresowaniem obserwował te czynności. Chłopiec zarzucił sobie na szyję ręGe nieprzytomnej dziewczyny, oburącz zaś dźwignął ją za ramiona, trzymając jednocześnie kurczowo latarkę,. Niewiele było z niej pociechy, ale przynajmniej zdołałby w porę odskoczyć, gdyby ładowali się na drzewo. Teraz wszystko zależało od pojętności, sprytu i siły psa. — Szybko do domu! — zawołał. Zwierzę jak gdyby tylko na to czekało. Zawróciło i pognało ciągnąc za sobą dziewczynę. Chłopiec biegł, najpierw przekopując się ponownie przez puch, później już tylko się ślizgał na oblodzonych i wpółzasypanych kamiennych schodach. Dziewczyna wprawdzie była szczupła, ale bezwładna, w dodatku nieporęcznie umocowana ciążyła trzynastolatkowi podwójnie. Poza tym bał się wypuścić latarkę. Toteż ostatnie kilkaset metrów przebył przez cały 154 czas jadąc na tyłku. Pies bowiem pędził tak szybko i stromizna była tak znaczna, że jechało się własnym rozpędem. Wreszcie wylądowali przed schroniskiem. Pies stanął i czekał, aż się chłopak pozbiera. Ten chwycił go za szyję i pocałował w mokre, nastroszone kudły. W odpowiedzi gorący jęzor zamaszyście oblizał zmarznięte policzki. Tej sceny nikt nie widział. To pozostało tylko pomiędzy nimi, przypieczętowało przyjaźń. Chłopiec wstał, otrzepał się, odplątał smycz opasującą nogi dziewczyny. Nie poruszyła się. Nawet wariacki zjazd jej nie ocucił. Ujął ją za ramiona, wtaszczył na kamienne stopnie i wciągnął do sieni. Tymczasem turyści i goprowcy zgromadzeni w jadalni daremnie usiłowali coś wydobyć z wystraszonego niedorostka. Pozwolił z sobą robić, co im się podobało. Rozebrali go tedy, roztarli, powierzchownie opatrzyli, przez cały czas starając się dowiedzieć, skąd się tutaj wziął w tych niesłychanych okolicznościach, czy sam zabłądził, czy też może był w większej grupie. Chłopiec zaczął szlochać, rozmazując kułakiem łzy. — Przeżył tragedię — ktoś szepnął. Jeden z przewodników nachylił się nad nim i zapytał łagodnie: — Już ci nic nie grozi. Powiedz, czemu tak płaczesz? — Bo ja jestem taki strasznie głodny. Od rana nic nie jadłem — wydusił z siebie. W mgnieniu oka stanęły przed nim miski pełne jadła, zadymił kubas z gorącą herbatą. Bohater wieczoru jadł żarłocznie, jakby rzeczywiście umierał z głodu. — Niech się posili, biedaczek — rzekła jedna z turystek. — Poczekamy, aż ochłonie, i wtedy nam opowie swoją przygodę. W tym momencie otworzyły się drzwi, przez które wtargnął do środka uwolniony ze smyczy Kajtek. Szczeknął ponaglająco, za nim pojawił się chłopiec, który wchodząc tyłem na wpół dźwigał za ramiona, na wpół wlókł swoje znalezisko. Zebrani osłupieli. Pierwsza wyrwała się z tłumu matka chłopca przeraźliwie krzycząc: — Moje dziecko! Moje dziecko! Jak ty wyglądasz? Co ty wyrabiasz?! Mój Boże! Gdzieś ty był? Goprowcy nie zadawali zbędnych pytań. Natychmiast zajęli się dziewczyną. Po kilku minutach ten, który ją badał, zaczął cichym głosem wydawać rozkazy. Dziewczynę wyniesiono, ludzie się pchali, ale kierownik 155 >rupy powstrzymał ich jednym gestem. Przywołał chłopca, który wyswobodził się z matczynych objęć. — Mów, gdzieś ją znalazł i w jaki sposób. Tylko się streszczaj! Chłopiec zrelacjonował wydarzenie. — To nie moja zasługa, lecz Kajtka — dodał sprawiedliwie. — Tak się miotał, że musiałem sprawdzić, o co mu chodzi. To mądry pies i niepotrzebnie nie alarmuje — rzekł z dumą. — Brawo — przewodnik popatrzył przyjaźnie na chłopca. — Podziwiam, że sam, o własnych siłach, zdołałeś ją tu przytransportować. — Bez psa nie dałbym rady — chłopiec koniecznie chciał, by doceniono jego przyjaciela. Przewodnik kiwnął głową. Twarz miał surową, oschłą, ale w tej chwili rozjaśniało ją wewnętrzne światło. — Gratuluję państwu syna — zwrócił się do rodziców. — I psa — uśmiechnął się. — Jeżeli ta dziewczyna przeżyje, będzie to zawdzięczała tylko wam. — Ona żyje, prawda? — zapytał z nadzieją chłopiec. Przewodnik pokiwał głową. — To był już ostatni dzwonek. Dzięki twojej przytomności umysłu ma jeszcze szansę. Inaczej by zamarzła. Teraz podszedł do niedorostka, który nadal się opychał pracowicie żując. — Znasz ją? Tamten nie odpowiedział. Mężczyzna zawahał się na moment, po czym trzepnął w ucho niemowę. Ten podskoczył i nagle odzyskał głos. — Za co? Za co? — labiedził. — Przestań, bo dołożę. Znasz ją, tak? — Taa — siąknął nosem. — To Wioletta. Nie wiedziałem, że dotarła aż tutaj. Nic nie było widać. Ciemno wszędzie. I ten. wiatr. Bałem się, że mnie zepchnie w przepaść. Dopóki były tyczki, jakoś wymacywałem. Kiedy się skończyły, zacząłem schodzić. Po stopniach. Potem spadłem. Dotąd mnie boli. Nie wiem, co dalej. Zabłądziłem. Wszędzie tylko śnieg i noc. — Kto jeszcze był z tobą? — Darek. Szedł za mną. Ale na górze straciłem go z oczu. Berenika chciała, żebyśmy się trzymali za ręce, ale nie zgodziłem się, boby mnie mogła ściągnąć. Stale się przewracała. Aneta została na szczycie, bo nie dała rady iść. Mieliśmy sprowadzić pomoc... 156 — Było was pięcioro? — głos przewodnika zabrzmiał głucho w cis^y jak makiem zasiał. Niedorostek przez chwilę się zastanawiał. Potem kiwnął głową. Któraś z kobiet westchnęła. Inna załkała. — Byliście sami? Nikt dorosły wam nie towarzyszył? Nikt, kto zna te góry? Kto wam pozwolił? — Jesteśmy z zimowiska w Mosornem — wyjaśniał opornie, •-s-Chcieliśmy przeżyć przygodę, bo inni się chwalą. Myśleliśmy, że to nic wielkiego i że szybko wrócimy. Kierowniczce powiedzieliśmy, że jedziemy do skansenu w Zubrzycy. Przewodnik patrzył na niego kamiennym wzrokiem. Twarz jego byłą pozornie bez wyrazu, ale gdy chłopak podniósł na niego oczy, skulił się jakby smagnięty batem. — Wiesz chociaż, o której godzinie i w jakim miejscu zostawiliście tę dziewczynę, która zasłabła? — Na Diablaku. Nie na samym szczycie, tylko trochę poniżej. Z prawej strony. Tam jest taka kotlina, a do tyczek trzeba parę metrów podejść. Nie wiem, która była godzina. Nie sprawdzałem. Może z dziesięć minut potem, jak zaczęło padać. Myśmy ją chcieli ocucić, ale się nie udało. — A potem pogubiłeś innych po drodze — bardziej stwierdził, niż zapytał przewodnik, po czym odwrócił się na pięcie i zwoływał swoich ludzi, wydawał dyspozycje. — Pójdę z wami na ochotnika — zawołał ojciec chłopca, który znalazł Wiolettę. — I ja. — Ja również — zgłosiło się kilku mężczyzn. Kierownik przydzielał zadania. Turyści pod przewodnictwem jednego z goprowców przeczesać mieli najbliższe okolice schroniska szukając zaginionych. Stare beskidzkie wygi wyruszały natomiast na Diablak. Aby dostać się jak najprędzej do pozostawionej na szczycie dziewczyny, jedna grupa ruszyła bez zwłoki Percią Akademików. Druga z ratownikami miała przepatrzyć trasę od Brony ku Kościółkom, gdzie, jak przypuszczano, pozostały nieszczęsne dzieciaki. Akcja przebiegała szybko i sprawnie. Każdy znał swoje miejsce i wiedział, co do niego należy, wiedział też, że bezwzględnie może polegać na towarzyszach. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego — taka była ich dewiza. Chłopiec przysunął się do ojca. 157 — Weź Kajtka — szepnął. — On wam pomoże. — Słusznie — ojciec przygarnął go do siebie. — Pamiętasz naszą rozmowę sprzed godziny? Jestem z ciebie dumny. Będę się starał, żebyś i ty nie musiał się mnie wstydzić. A teraz wracaj do matki. Ona chyba też ma ci coś do powiedzenia. — Zniszczyłem nowe spodnie — bąknął chłopiec stając przed matką. — Przepraszam. Patrzyła na niego nie rozumiejąc. W jej oczach zbierały się wielkie łzy. — Synku, gdybyś stchórzył... Gdybyś tam nie poszedł... Ta dziewczyna jest nad grobem i nie wiadomo, czy ją odratują. Ale wiedząc o tym nie mogłabym sobie darować, gdybyś ty... — rozpłakała się kryjąc twarz w jego włosach. Objął ją i starał się pocieszyć. Zrozumiał, że przestał być dzidziusiowatym maminsynkiem. Dziś jakby wydoroślał. Stawał się sobą. Tymczasem grupa, która podążała Percią Akademików, pośpieszała ile sił. Wprawa i doświadczenie tych niepospolitych ludzi sprawiły, iż nawet w takich warunkach osiągnęli szczyt już po dwóch godzinach. Na Pośrednim Grzbiecie, gdzie szalał huragan i gdzie nie było żadnej osłony, zdawało się, że otworzyły się przed nimi bramy piekła. Mimo to podążali naprzód, badając uważnie każde zagłębienie terenu, każdą kotlinę. W pewnej chwili jeden z nich zauważył wybrzuszenie poniżej stoku. Silny reflektor wydobył z mroku śniegowy kopczyk. Mógł to być przypadek, jakiś kamień, który przysypał świeży puch. Mogło to jednak być również to, czego szukali. Zeszli niżej. Odkopali. Któryś zaklął. Aneta wyglądała, jakby spała skulona na lewym boku. Nie było w niej już śladu życia. Owinęli ją w brezentową płachtę, umocowali ciało na toboganie i zaczęli zjazd. Dla przeciętnego śmiertelnika wdarcie się na Pośredni Grzbiet tej nocy byłoby niemożliwością, zejście stamtąd — katastrofą. Oni jednak nie tylko wlekli za sobą fatalny ciężar, ale spieszyli się, aby dobić do towarzyszy, którzy wchodzili na Diablak przez Bronę. Dopóki istniało prawdopodobieństwo, że uda się odnaleźć pozostałych uczestników tej beznadziejnej eskapady, ratownikom ani się śniło wycofanie z gry. Potężne reflektory przecinały zasłony kurniawy. Przeszukali każde miejsce dostępne z tej strony, po czym połączyli się z drugą grupą, której wysiłki okazały się równie bezowocne. Świt zastał ich na nogach. Ciało Anety posłano na dół. Przyszła stamtąd pocieszająca wiadomość, że pies wywęszył trzecią dziewczynę. Berenika żyła i poza ciężkimi odmrożeniami nie odniosła większych obrażeń. Twierdziła, że Darek zaczął schodzić, zanim dotarli do schodków prowadzących z Brony. Zawołał podobno, że widzi światło w dolinie i że zaryzykuje zjazd. On jeden nie odpiął nart. Chciał jak najszybciej znaleźć się na dole. Pełni najgorszych przeczuć ratownicy przeczesywali stok Kościółków. Ich prostopadłe urwiska wznosiły się ponad Kamienną Dolinką teraz obficie zasypaną świeżym puchem. Ktokolwiek spadł tam z góry, musiał roztrzaskać się na skałach. Nie mieli więc najmniejszej nadziei. Nie ustawali jednak w poszukiwaniach. Wkrótce nadeszły posiłki z Zawoi. Zaroiło się pod stokami Babiej Góry. Darka znaleziono dopiero po południu na dnie Zbójeckiego Wąwozu. Nie żył. Wioletta nadal nieprzytomna. Natomiast Berenika i Walter chętnie udzielali objaśnień. — Cieszę się, że przeżyłam — powiedziała Berenika. O Anecie i Darku żadne z nich więcej nie wspomniało. ROZDZIAŁ XII Chociaż zabawa dopiero się rozkręcała, Grzesiek wywołał Justynę do przedpokoju. — Nie gniewaj się, ja już muszę iść. — Dobrze. Powiedz mi, czy coś jest nie tak? — Ależ skąd. Chętnie bym został, tylko... Obiecałem Marcie, że wcześniej wrócę. Ona sobie nie może poradzić z Łazanką. — To był szok. — Jeszcze jaki. Zresztą ja także nie umiem się pozbierać. Szkoda mi i dziewczyny, i chłopaka. Klocowie podobno zamierzają zaskarżyć do sądu kierowniczkę zimowiska. — A cóż ona winna? Okłamali ją. — Nie powinna była im ufać. — Co to da? — szepnęła z niechęcią Justyna. — Anecie życia nie wróci. Ani Darkowi. Wioletta nadal w szpitalu. Tylko nasze Matyski wylądowały miękko. Chociaż to chyba im właśnie trzeba zawdzięczać i pomysł, i realizację tej bzdury. — Ale im się udało i żadnej odpowiedzialności nie ponoszą. Walter robi za bohatera, bo nawet w telewizji go pokazali. Zobaczysz, będzie się jeszcze chełpił swoją rolą w tej wyprawie. 1 ^Q — Nie bądź cyniczny. Nie lubię tego. Łazanki mi żal. Ona sobie tak to wzięła do serca, jakby uważała, że mogła temu zapobiec. Tymczasem z głupotą nikt jeszcze nie wygrał. — Kazała mi schować narty w piwnicy. Powiedziała, że więcej ich nie przypnie, że patrzeć na nie nie może. — Kiedyś jej to minie. — Ba, ale kiedy. Żeby już się nareszcie skończył ten rok szkolny. Pojedzie do Krakowa, tam jej nie pozwolą na wspominki. Szymon znów zdaje na medycynę. Mówił, że mu wszystko jedno, czy go przyjmą czy nie. Zabiera Łazankę pod namiot na Mazury. Mnie też proponował. — I co, wybierasz się? — Nie obiecywałem mu, bo miałem nadzieję, że pewna dziewczyna się namyśli... — zajrzał jej pytająco w oczy. — Zapisałam się na OHP. Potrzebne mi pieniądze. — Obłędu można dostać z tym twoim zarobkowaniem. — Chciałabym kupić buty na zimę. A wiesz, jak u nas jest. Nie będę wołać. — Dzielna jesteś, ale może ci się uda... Chociaż tydzień, chociaż dwa. — Do lata daleko. Ty się ucz, żebyś mi wstydu nie przyniósł. Jak ja Marcie spojrzę w oczy, jeżeli pooblewasz? — Ja? Spokojna głowa. Matura w kieszeni — powiedział chełpliwie. — A na prawo też się dostanę. Łukasz mnie szkoli. Poza tym kto jest tak wygadany jak ja, no kto? — przedrzeźniał Danutę Rinn. — Wyszczekany okropnie... To, mecenasie, leć już, skoro obiecałeś. Też bym się ulotniła, bo muszę jeszcze coś zrobić, ale nie chcę sprawiać ludziom przykrości. — Zostań. I baw się dobrze, tylko mnie nie zdradzaj — zażartował. — Choćbym miała taki zamiar, nie byłoby z kim. — Dla chcącego nic trudnego. — Ale piekło też chęciami wybrukowane. Przekomarzali się jeszcze przez chwilę, a gdy po pięciu minutach jeden z kumpli Grześka przypadkiem wyjrzał do przedpokoju, wycofał się jak oparzony, a potem przez cały wieczór myślał z zazdrością, że wprawdzie całował się już z wieloma dziewczynami, jednak u żadnej nie widział takiego blasku w twarzy jak u Justyny w Grześkowych ramionach. Grzesiek podążał do swojego blokowiska drogą najkrótszą i niekoniecznie cywilizowaną. Szedł tyłami podwórek, następnie przeciął opustoszały o tej porze skwerek i wychynął na ulicę prowadzącą z dworca ku miastu, 160 gdzie swego czasu zaatakowano Łazankę. Grzesiek wiedział, że tu niebezpiecznie, ale nie bał się. Na męty chował pięść w kieszeni, a umiał puszczać w ruch tę maszynkę. Zanim dotarł do Kolejowej, usłyszał odgłosy szamotaniny i zduszony kobiecy krzyk. Przyśpieszył kroku, przesadził jednym susem zbutwiały, rozsypujący się parkan i znalazł się na ulicy, gdzie dwóch łobuzów zdzierało kożuch ze starszej kobiety. Niewiele się namyślając ruszył do akcji. Mógł liczyć tylko na siebie, bo tędy rzadko chadzał ktoś, kto nie musiał. Najwyżej przejeżdżały raz po raz samochody. — Przyda się transport — pomyślał Grzesiek z wisielczym humorem. Pierwszego oprycha zaprawił bykiem, dołożył lewym sierpowym, a gdy ten się wykopyrtnął, walnął jeszcze kolanem. Drugi widząc, co się święci, rzucił się do ucieczki. Grzesiek sadził za nim w wielkich susach. Rozpierała go chęć walki i poczucie własnej przewagi. Z tyłu dobiegał kobiecy wrzask. Babina teraz dopiero podniosła prawdziwy alarm, który postawić mógł na nogi bliższą i dalszą okolicę. Uciekinier skręcił w lewo i zaczął kluczyć po placu budowy. Grzesiek nie życzył sobie, żeby mu tamten zwiał. Dołożyć komuś w słusznej sprawie to prawdziwie męska rozrywka — pomyślał znów z wisielczym humorem. Taka postawa odpowiadała jemu i Łazance, a denerwowała Martę. Starsza siostra nie popierała przemocy i brutalnych metod. Nie musi wiedzieć, pocieszył się Grzesiek. Wskoczył na stertę betonowych elementów budowlanych i spadł uciekinierowi na kark, zanim ten zdążył pisnąć. Tarzali się przez chwilę po ziemi. Chłopak sięgał po coś do kieszeni, ale Grzesiek nie był ciekaw jego skarbów. Na wszelki wypadek wykręcił mu ręce do tyłu, aż nieszczęśnik zawył, dołożył kopniaka, aby się wyprostował i poprowadził jak barana z powrotem na Kolejową. Wynurzyli się z terenu budowy akurat wówczas, gdy poszkodowana zatrzymywała radiowóz. Takie gacie — pomyślał Grzesiek z pewnym niezadowoleniem. Wolałby pozostać na placu jako jedyny bohater. Zacznie się urzędolenie, ględzenie, przesłuchiwanie, protokołowanie, nudy na pudy. Ale już na niego kiwali, przybliżył się więc, prowadząc przed sobą napastnika. Spełniły się jego najczarniejsze przypuszczenia. Urzędowe zawracanie głowy przedłużało się w nieskończoność. Zgarnięto i poszkodowaną, i napastników, w tym jednego mocno poturbowanego, i obrońcę i powieziono na posterunek. W trakcie tej podróży Grzesiek wysłuchiwał pochwał i wylewnych 10 — Chłopak na niepogodę 161 podziękowań kobieciny, której torebkę i przyodziewek uratował, a może i życie. Byłby z siebie rad i wesół, gdyby go nie gnębiło dziwaczne uczucie, że skądś zna tego opryszka, który tak przed nim nawiewał. Ki diabeł, co za cholera, zachodził w głowę. Tamten spoglądał spode łba i nic nie świadczyło o tym, że kojarzy go z kimś znajomym. Może mi się przywidziało — biedził się Grzesiek, odpowiadając półsłówkami na wylewności babiny, która, jak się okazało, wiozła dla córki pokaźną kwotę na meble, a wybrała się o tej porze, bo wcześniej w gospodarstwie mieli urwanie głowy i stary nie puszczał. Grzesiek przytakiwał, ale oka nie spuszczał z uciekiniera. Nareszcie tamten podniósł wzrok i spojrzał tak mściwie, że Grzesiek poczuł dziwną gorycz w ustach. Co innego pobić się z kimś uczciwie, po męsku, nawet samemu oberwać po pysku, a zupełnie co innego knuć podstępnie i podle. Przeciwnik Grześka był jeszcze młodym chłopakiem, ale na jego twarzy podłe odruchy wypisały swoje niezatarte piętno. Byłaby to nawet twarz przystojna, gdyby nie złośliwe spojrzenie i rys okrucieństwa w ustach. Chłopak ten miał najwidoczniej długą i bogatą przeszłość za sobą. Na Grześka spoglądał tak, jakby się zastanawiał, czym go w przyszłości uraczy, i nie były to przyjemne obietnice. Inny na jego miejscu zacząłby się niespokojnie wiercić, denerwować, Grzesiek jednak, narciarz i komputerowiec, miał chyba po swym ojcu żyłkę awanturniczą i w pewnych okolicznościach budził się w nim zabijaka. Teraz właśnie nadarzała się taka okazja. Chociaż wzrok bladego chłopaka nie wróżył nic dobrego, nie spuścił powiek, wręcz odwrotnie, zdawał się mówić oczyma: jeżeli ci mało, chętnie dołożę. Milicjant, który się przyglądał obydwu młodzieńcom, snuł zapewne własne porównania, bo jednego i drugiego potraktował jednakowo ostro, jak gdyby obaj byli winowajcami i podsądnymi. Zanim doszło do przesłuchania, Grzesiek zaczął się już porządnie nudzić. Kombinował sobie właśnie, w jaki sposób sobie ten przykry czas ubarwić, gdy w jednej sekundzie poczuł się tak zaskoczony, jak gdyby piorun w niego strzelił. Otóż gdy spisywano personalia bladego ancymona, padło nazwisko Łukasza. Rodzina'? Niemożliwe! A jednak... Grzesiek przypomniał sobie puszczone mimo uszu pogłoski, że Łukasz prowadzi podwójne życie, że utrzymuje kogoś, że widywano go wśród mętów i miejscowych narkomanów. Pozostałe dane bladego nie oświeciły Grześka. Nie sprawdzał przecież nigdy powiązań Łukasza. Nie wiedział, czy ma on jakichś bliskich. Nigdy o tym nie mówił. Wyglądało na to, że jest sam. 162 Masz babo placek, pomyślał Grzesiek z rozpaczą. Tylko tego brakowało. Łazanka w dołku psychicznym, Marta ma w szkole zgryzy, a teraz jeszcze ten pasztet. Ja się zabiję, jeżeli się okaże, że ta wywłoka to ukochany młodszy braciszek naszego przyjaciela. To dlatego Łukasz był taki tajemniczy. Dla Marty będzie to cios między oczy. Babina opowiadała przebieg wydarzenia w sposób niemożliwie rozwlekły. Powtarzała się, skakała z tematu na temat, daremnie usiłowano ją naprowadzić na sedno sprawy. Tych obwiesi chyba zapudlą, medytował Grzesiek. Blady jest pełnoletni, będzie odpowiadał. Dużego wyroku nie dostaną, bo im udaremniłem, ale coś tam zawsze się do nich przyklei. Sto pociech dla Łukasza. Wracał do domu osowiały i struty. Pierwszy raz w życiu opuścił go kontenans i pomysłowość. Fakt pozostaje faktem, nie pomogą żadne bajery. Miał ochotę zaszyć się w pielesze i z nikim nie gadać. Ta strusia metoda niczego jednak nie zmieni. Spojrzał w górę w okna bloku. U Marty świeciło się. Są tam obie. Chyba wyglądały zza firanek, bo zanim doszedł do drzwi, już otworzyły. — Biłeś się z kim? — przestraszyła się Marta zobaczywszy go. — Bystra jesteś. Kierunek jej spojrzenia wskazywał wiatrówkę. Jasne? Ślady tarzania się, błoto i drobne rozdarcie. Z pokoju wyjrzała Łazanka. — Objawiasz się w samą porę. Marta nam tu żyć nie daje. Łukasz już miał iść i rozejrzeć się za zgubą. Wpadłem jak śliwka w kompot, pomyślał Grzesiek może to i lepiej. Karty na stół, zobaczymy, co jest w banku. Przywitał Łukasza niby zwyczajnie, ale unikał jego spojrzenia. Kiedy się ma komuś bliskiemu zadać cios, człowiek czuje się podle. Łukasz zresztą coś zmiarkował, bo zachowywał się jak szachista, który cierpliwie czeka na posunięcie przeciwnika. Jedynie Marta krzątała się zaaferowana, a zarazem uspokojona, że chłopak nareszcie wrócił do domu. — Milczysz i każesz się podziwiać — Łazanka podsunęła mu słone paluszki. — Sądziłam, że w tym względzie Justyna wypełnia normę za nas trzy. — Nie wygłupiaj się — wyciszyła ją Marta. — Grzesiek, co się stało? Kurtka sponiewierana, a coś mi się widzi, że i właściciel oberwał. — Poważnie? — nie wytrzymała Łazanka. — Grzesiek, chyba mi nie powiesz, że wziąłeś i nie oddałeś? — Marta prosiła, żebym się nie zasiadywał, więc zostawiłem kumpli ze 163 dwie godziny temu. Wracałem Kolejową, a tam akurat dwóch gnojków obrabiało starszą kobietę. Jednego położyłem, drugi zaczął uciekać. Dopadłem go na budowie, wykręciłem łapy i przyprowadziłem z powrotem. Poszkodowana zatrzymała radiowóz i zgarnęli nas na posterunek. Dlatego tak mi zeszło — gryzł paluszki z ponurą miną. Łukasz nadal się nie odzywał, dziewczyny za to podniosły raban. On już wie. Albo tylko przypuszcza. Grzesiek czuł, że go mdli i żołądek podchodzi do gardła. Obrzydliwy niesmak przepełniał go całego. Nie śmiał spojrzeć Łukaszowi w oczy. Powiedz to sam, żebym ja nie musiał, błagał go w myślach. Może to jednak nieprawda? Pomóż mi. Nie będę przecież kamieniem ciskał w przyjaciela. Dziewczyny się wygadały. Zapadła cisza dziwnie niezręczna. Marta wodziła spojrzeniem od jednego chłopaka do drugiego i w jej oczach malowało się coraz większe zdumienie. — Urok na was ktoś rzucił? Obaj macie miny winowajców. — Jeden z tych opryszków, którzy tam rabowali, jest bardzo blady, czy tak? Niewysoki, oczy piwne, twarz pociągła, grzywka trochę ulizana? — Łukasz zadawał te pytania monotonnie, jakby treść znał na pamięć. — Rysopis podajesz? To ktoś poszukiwany? — Marta wciąż jeszcze nie mogła skojarzyć. — Nie utrudniaj — mruknął Grzesiek. — Tak, zgadza się — zwrócił się do Łukasza. — Czy to bardzo niebezpieczny przestępca? — zaciekawiła się Łazanka. — Poprzednio, gdy mnie zaatakowali, znaleźliśmy z Grześkiem sprężynowiec z kilkoma nacięciami... — Dosyć — mruknął Łukasz. — To mój brat. Średni. Bo jest jeszcze najmłodszy. Grzesiek odetchnął. Nie musiał już sam dźwigać tego kamienia. Zapadło milczenie. Te moje dziewczyny jednak mają klasę, z uznaniem zauważył Grzesiek. Inne na ich miejscu dawno by się rozgęgały i zasypywały tego człowieka gradem zarzutów. Spojrzał. Marta w zamyśleniu zbierała palcem okruszki na serwetce. Sprawiała wrażenie osoby nieobecnej. Łazanka za to wyglądała jak młoda dama. Siedziała wyprostowana i przypatrywała się chłopakom spokojnie i z opanowaniem. — Adriana zatrzymano w areszcie? — Było to zarazem pytanie i stwierdzenie. Grzesiek przytaknął. — Będę musiał tam pójść — powiedział Łukasz. 164 — Wyciągniesz go? — Zobaczę, co się da zrobić. — Czy zasługuje na to, żebyś go bronił? — Łazanka sięgnęła po paluszka, ale nie jadła, obracała go jak magiczną pałeczkę. — Każdy człowiek zasługuje na to, żeby go bronić. Zwłaszcza przed nim samym. Mnie się to nigdy nie udawało — pochylony oparł obydwa łokcie na kolanach. Zwiesił głowę. Widać było teraz jego krzywe plecy i sterczącą łopatkę. Zazwyczaj ta jego ułomność nie rzucała się wcale w oczy. Gdy się zagłębiał w fotelu, rozmówca miał przed sobą przystojnego, młodego człowieka. Jego wyrazista twarz, wysokie czoło, piękne orzechowe oczy ocienione długimi rzęsami, delikatnie wykrojone usta, mocno zarysowana broda — tworzyły ujmującą całość. Teraz ukrył twarz w dłoniach w geście rezygnacji i przygnębienia. Ten garb nad nim górował. Grzesiek pomyślał, że Łukasz wygląda jak ktoś, kto stracił ostatnią nadzieję. Skoro zapomniał się do tego stopnia, że bezwiednie odsłaniał w obecności Marty swoje kalectwo, uważał się widocznie za przegranego. I chociaż nic się właściwie nie wyjaśniło, poprzednie wątpliwości i pretensje jakoś opadły z Grześkowego serca. Już nie czuł się jak naiwniak, któremu najlepszy przyjaciel nadepnął na psyche. Zobaczył na własne oczy, że Łukasz jest po prostu bezradny, że zaplątał się w pętlę, której supeł stale się zacieśniał. Wydał mu się tak uwikłany i bezbronny, że Grzesiek spojrzał na Martę dając jej oczyma znaki: no zrób coś, niech się facet tak nie męczy. Na pewno wiesz, w jaki sposób mu pomóc. Marta wstała. Obeszła stolik. Uklękła przed Łukaszem, objęła dłońmi jego pochyloną głowę i przytuliła. Grzesiek kiwnął na Łazankę. Wynieśli się na palcach, zamykając za sobą starannie drzwi. Łazance dopiero na górze wróciła dawna rezolutność. — Jestem pewna, że Łukasz wyczerpał już wszystkie możliwości, żeby tego nędznika przekabacić na ludzką stronę. Wiesz, kogo on mi przypominał? Syzyfa. Bo też taki wziął na siebie ciężar. Co podturla trochę pod górę potworny głaz i wydaje się, że już, już zwycięży, to kamień stacza się z powrotem i rani Syzyfa. — Jeszcze gra nie jest skończona. — Oj, nie wiem. Pamiętasz, wtedy jesienią głos jednego z oprychów także zabrzmiał mi dziwnie znajomo. To dlatego, że podobny do Łukaszowego. — Ja też się dzisiaj namęczyłem, kiedyśmy jechali na posterunek, żeby sobie uprzytomnić, skąd tę gębę znam — wyznał Grzesiek. 165 — Rzeczywiście jest podobieństwo? — spytała ciekawie Łazanka. — I to duże. Tyle że tamten ma plecy proste, za to duszę pokrzywioną jak zardzewiała karoseria. Wątpię, czy znajdzie się na świecie taki cudotwórca, który by ją odklepał. — Skąd bierze się podłość w człowieku? Chyba nie z biedy napadał i bił? — Wątpię. Gdybyś go zobaczyła. Wysztafirowany jak lalka. A o to, skąd na świecie tyle zła, nie pytaj, bo ja nie wiem, Łazanko. Nie wiem, jak to się dzieje, że wewnątrz człowieka zaczyna się coś paskudzić, takie duchowe zakażenie. To puchnie, czernieje, podbiega ropą. Wytwarza się gangrena. Kończynę w takim przypadku można amputować, duszy się nie da. — I co? Zgnije? — Chyba się tą swoją psychiczną ropą udusi. Powinnaś zapytać Szymona. Będzie lekarzem ciał, to i na duszach chyba zna się lepiej. Ja jestem ciemny jak tabaka w rogu. A Łukasza mi żal. Cholernie mi go żal. Wiesz, kiedy usłyszałem tam w komisariacie, jak ten łachudra podawał dane do protokołu, uszom nie wierzyłem. Później myślę sobie: no, ładnie. Przed nami odgrywał Świętego z dżungli, a w rzeczywistości... — Grzesiek, nie powiesz mi, że byłeś tak głupi, żeby Łukasza posądzać o to, że miał cokolwiek wspólnego z tymi napadami? — w głosie Łazanki zabrzmiało szczere oburzenie. — Nie wypieram się, że skretyniałem do reszty. To znaczy: nie posądzałem o współudział, ale o ukrywanie i przechowywanie bandziora. No sama powiedz: mogło być tak? Ze względu na powiązania rodzinne Łukasz osłaniał ciemne sprawki braciszka. — Nawet jeśli to robił, nie był jednak ślepy. Nie uchodzi na sucho rozbój na prostej drodze. Może do pewnego stopnia chciał brata chronić albo raczej nie mógł go oskarżać, nie mógł się też go zaprzeć, wiedział o jego poczynaniach... — Zagmatwałaś do reszty. — Niemożliwe — zdziwiła się Łazanka. — Tłumaczę całkiem jasno. Grzesiek osłupiał. — Więc ja naprawdę staję się matołem — powiedział zrezygnowany — bo z twego rozumowania pojmuję coraz mniej. — Przecież ci mówię, że nawet wiedząc o sprawkach gówniarza Łukasz nie miał wyjścia, bo nie mógł się zdobyć na to, aby otwarcie przeciw niemu wystąpić. To oznaczałoby zdradę. 166 — Tak sądzisz? — z powątpiewaniem zapytał Grzesiek. — Nie będę się babrał w jego stanach psychicznych. To mnie przerasta. Interesuje mnie raczej prawna strona zagadnienia: dlaczego nie ingerował? Milczące przyzwolenie jest jednak formą współuczestnictwa, Łazanko. Kto milczy, pobłaża. Skoro ten ptaszek grasował sobie tak beztrosko pod nosem Łukasza, skoro czuł się bezkarny, Łukasz ponosi odpowiedzialność. Łazanka zastanawiała się przez chwilę. Potrząsnęła lnianym pędzlem. — Nie masz racji. Na tej samej zasadzie wszyscy jesteśmy winni temu, co stało się na Babiej Górze. Byliśmy obecni i mogliśmy się domyślać, że cała paczka coś knuje. Znaliśmy ich na tyle, by wiedzieć, że mają w nosie wszelkie skanseny. Należało otworzyć kierowniczce oczy, wzbudzić w niej podejrzenia. Albo dodać obstawę. W taki sposób za każdym powinno chodzić pięciu goryli. Bzdura. Nie upilnuje się człowieka, jeżeli on sobie tego nie życzy. Nie można płacić cudzych długów, zwłaszcza jeżeli do nich doszło w szulerskich zagrywkach. — „Nie jestem stróżem brata mego" — zacytował Grzesiek. — Pamiętasz, tak odpowiedział Kain. A miał już wówczas na sumieniu Abla. Może każdy z nas jest po trosze Kainem? A na pewno wtedy, kiedy umywamy ręce: nie będę się wtrącał. — Dręczysz mnie. — Czujesz się winna? — Trochę nie. Trochę tak. Klocówny działały mi na nerwy, doprowadzały do szału. Ta ich zarozumiała gęsiowatość! Dojadły mi. Nie chciałam z nimi mieć nic wspólnego. Nawiewałam, ilekroć któraś pojawiła się na horyzoncie. Chora byłam na sam widok ich czy Bereniki, mówię ci. Teraz mi się wydaje, że powinnam się przezwyciężyć, mimo wszystko podejść do nich. W sumie przecież to ich głupota tak mnie mdliła. Gdyby im ktoś pokazał, że są śmieszne... — Wiesz co? — zdenerwował się Grzesiek. — Bij ty się nie w piersi, ale w czółko. I Matyski, i Kloce mają takich jak ty w głębokiej pogardzie- To oni znaleźli sposób na życie: szmal. Nie bądź naiwna, bo cię tylko wyśmieją. Każdy ma swój styl i to bagienko czy tę pustynię, gdzie jest jego własne miejsce. — Sam sobie przeczysz. Mnie zwalniasz od odpowiedzialności, a Łukaszowi dokładasz. Gdzie tu sprawiedliwość? Ja nie powinnam otwierać oczu Matyskom, bo ich zapiecze, a Łukasz miał pchać brata w tę stronę, która mu była nie po drodze? Jakim prawem? — Tego właśnie nie wiem — Grzesiek był skruszony. — Sama jednak 167 przyznasz, że co innego wypadek, który można czasem przewidzieć i zapobiec, a co innego przestępstwo, któremu trzeba przeciwstawić się, nie patyczkując się. — My tego nie rozstrzygniemy. Jeżeli Łukasz wyspowiada się Marcie, ona pewnie wyciśnie z tej historii więcej sensu. — I tak nam nie powie. — Mylisz się. Jest skryta i umie dochować tajemnicy, więc zatrzyma przy sobie szczegóły. Ale prawdy nie będzie ukrywała, bo nie zechce, żebyśmy go fałszywie sądzili. Ma poczucie sprawiedliwości. — Ciekawe, co przeważy: uczucie czy rozum? — Grzesiek przeczesywał palcami czuprynę. — Zdaje ci się? — Łazanka spojrzała wnikliwie. — Naprawdę uważasz?... — zawiesiła głos. — Mnie się nie zdaje, ja wiem — uciął szorstko. Tymczasem tam na dole obok wielkiego pnia, z którego wystrzelały kępy roślin o fantastycznych kształtach, dwoje młodych ludzi patrzyło sobie w oczy. — Bałem się powiedzieć ci prawdę — wyznał Łukasz. — Bałem się, że się ode mnie odwrócisz. Uważałem, że muszę to rozwikłać sam. Ze nie mam prawa nikogo mieszać w te sprawy ani skazywać na piekło, jakie przeżywam od lat. — Jest tyle możliwości — potrząsnęła głową Marta. — Wyczerpałem wszystkie. — Nie masz... czy nie macie żadnej rodziny? Ludzi bliskich, którzy powinni się zainteresować, dopomóc? Spojrzał zdziwiony. — Oczywiście, nie mówiłem ci? Jasne, unikałem tego tematu jak diabeł święconej wody. Więc teraz się dowiesz. Nasi rodzice żyją i mają się dobrze. Odżegnali się od nas. Wstydzą się. Mnie, bom ułomny i nie-wydarzony. Adriana, bo złodziej. Dominika, bo narkoman. Przyjemna gromadka, szkoda gadać — zaśmiał się i nie był to śmiech sympatyczny. — Opowiedz mi od początku — poprosiła Marta, rozsiadłszy się na sznurkowym dywanie u jego stóp. Oparła się ramieniem o jego kolana. Choćby nie chciał, musiał patrzeć jej prosto w oczy. — Od początku? — zamyślił się. Spojrzenie złagodniało. — Wywodzimy się spod Przemyśla. Z takiej nędzy, że wprost trudno uwierzyć. Moi dziadkowie mieli sześcioro dzieci. Wszystkie w świat poszły, po wojnie był dobry czas dla młodych, silnych i nieskomplikowanych. Podorabiali się. 168 Z pięciu palców, więc nieprędko, ale rezultat ćmił w oczy. Potrzeby icn były minimalne, żadne, a zarobki rosły, koszty utrzymania niewielka boków, żeby sobie sporo przyszarpać, bez liku. Toteż bogacili się tia potęgę. Kiedy się urodziłem, moi rodzice mieli się nieźle. Oboje w zakładach zatrudnieni, oboje na akord. Byli chciwi na pracę i pieniądz Mięsa i wódki im nie brakowało. Dla nich oznaczało to wtedy puł^p możliwości. Odbili od nędzy w ten dobrobyt, który może teraz mąje śmieszy, ale im się musiało wydawać, że Pana Boga za nogi złapali. Zyij jeszcze ciągle z wiejska, ale się już od wioski oderwali, uważali się ^a lepszych, chłop był wówczas kiepsko notowany, ale pochodzenie chlopskje nobilitowało. Dobrze było być chłopem z miasta, zatrudnionym fizycznie j wyrabiającym normę. Z tej normy ja mam garb. Ciekawa jesteś, jak ąQ tego doszło? Urodziłem się najnormalniejszy. Ale matka pracowała w zakładzie, nie chciała się zwalniać, żeby nie stracić. Mieszkanie dostaj nowe, pokój w bloku. Pierwsze piętro. Wychodzili rano, a mnie zamykaj Byłem wszędobylskim chłopaczkiem i kiedy podrosłem na tyle, żeby samodzielnie buszować po domu, nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Jak teraz — uśmiechnął się prosto w oczy koloru najciemniejszych bratków. Miałby wielką ochotę je ucałować, ale nie śmiał. —  pamiętam, w jaki sposób otworzyłem sobie okno. Musiało się c0§ ciekawego dziać na zewnątrz. Stałem na parapecie, zagapiłem się j straciłem równowagę. Poleciałem jak długi. Obcy ludzie mnie zbieraj pewni, że i tak już po mnie, bo znaku życia nie dawałem. Położyli więc p0(j murkiem na trawie. Matki nikt nie zawiadamiał. Kiedy przyszła, znalaz)a Owszem, zawieźli do szpitala, tam sobie poleżałem. Jakoś nic się nie da(0 zrobić. Operowali mnie i żyję. Jakoś żyję. Byle jak. Marta pogładziła opuszkami palców nachylony ku niej policzek Zdobył się na odwagę i palce te ucałował. Inaczej nie miałby siły na ciąg dalszy, a pragnął teraz już dokończyć tę opowieść. — Kiedy rodzicom oddali garbuska, nie chcieli ani w to uwierzyć, ani się z tym pogodzić. Wozili po znachorach. Przystawiano mi do pleców gorące żelazo, okładano cuchnącą masą. Nic nie pomogło. Moi rodzice Ve własnym przekonaniu zrobili wszystko, co w ich mocy. Skoro nie wysz)0i uznali za dopust boży. Ale wstydzili się mnie, wskazówek lekarzy co d0 pielęgnacji czy gimnastyki wysłuchiwali, ale nie stosowali. Któż іІ, sobie tym suszyć głowę. Nie zapominaj, że oboje nauczyli się czytać jUz jako dorośli ludzie, zresztą dość szybko tę umiejętność zapomnieli, bo im ona do niczego nie była potrzebna. Żyli z pracy rąk, nie głowy. Zapewne 169 iważali, że taki połamaniec jak ja i tak sobie nie poradzi, wcześniej czy lóźniej przepadnie, odżałowali i zostawili. Wywieźli do dziadków pod 'rzemyśl. Nie wiem, czy dali co pieniędzy. Raczej nie. Zabrali sie i dojechali. Umilkł. Marta oparła policzek na jego dłoniach. Nie ponaglała wierzeń. Rozumiała, że wydobywają się z najgłębszych zatajeń. — Wcale nie żałowałem. Pewnie cię to oburzy, ale ja nie byłem do nich irzywiązany. Wydali mi się obcy. Zaharowani; ojciec po pracy sporo pił, latka chyba też. Nie mieli dla mnie czasu ani potrzeby kontaktu. Dali :ść, ubrali, czego więcej wymagać. Sobie też nie okazywali czułości. Mnie opiero u dziadków żyło się naprawdę dobrze. Ubogo, ale z sercem. )ziadek obrabiał pół hektara. Wyobrażasz sobie, jak z tego można się /yżywić? Tyrał jak mrówka. To był prosty człowiek, ale rozumny. Brał іі z sobą do każdego zajęcia, objaśniał. Przekonał się, że jestem pojętny nieleniwy, więc mi nie żałował na książki i naukę. Posłał do szkoły wcześniej niż inne dzieciaki. Uważał, że mi się to należy. Wytłumaczył, że hoćby się ludzie ze mnie natrząsali, jeżeli będę mądry, dam sobie radę. >ziadek szanował wiedzę. Sam nie mógł się kształcić, dzieciom także świecenia nie dał, we mnie ulokował chyba swoją ciekawość świata. Wypytywał mnie po powrocie ze szkoły o najdrobniejsze szczegóły, /łaśnie tak: nie przepytywał, ale wypytywał. Tak jakbym ja go mógł segoś nauczyć. Zresztą tak było. Martę zaniepokoiło przedłużające się milczenie. Spojrzała pytająco. — Jeżeli ci to sprawia przykrość, nie mów. Wrócimy do tych spraw iedy indziej. — Nie — potrząsnął głową. — To boli, ale będzie mi lżej, kiedy się areszcie wygadam. Za długo w sobie wszystko tlamsiłem. Dopiero gdy cończyłem podstawówkę, dowiedziałem się, że mam brata. Dziadek chciał inie posłać do gimnazjum, ale uważał, że powinienem poradzić się )dziców. Dał pieniądze na drogę i wysłał w tę pierwszą samodzielną odróż. Jak widzisz, ufał mi. Już wtedy postanowiłem sobie, że zostanę imś, ponieważ nie wolno mi zawieść jego oczekiwań. Dla samego siebie 2wnie bym tak nie wojował — uśmiechnął się. — Przyjechałem więc do )dziców, ale przywitali mnie jak zakałę. Nie wyładniałem, a że tego, co w odku, tak na oko nie widać, dalej się mnie wstydzili. Adrianek za to był danym dzieckiem. Jego wychowanie stało się poligonem, na którym DŚwiadczali własnych osiągnięć życiowych. .Zaliczali się teraz do za-ożnych. Matka po kilka razy na rok jeździła za granicę, handlowała, 70 domyślam się, że złotem. Ojciec też kombinował, robił fuchy. Poza tym jako dobry majster nie "narzekał na brak obstalunkow. Potrzeby ich się specjalnie nie zmieniły. Nie wiedzieli, że za te swoje pieniądze mogą sobie umeblować także głowę, nie tylko mieszkanie. Przestraszyłem się, kiedy tam wszedłem. Zapchane było po sufit wszystkim, co można kupić za ciężką forsę. Adriana też wyszykowali na pokaz Miał wszystko najdroższe. Taki maluch, ledwie odrastał od ziemi, a już nabrał manier. Pokazywał mi swoje zabawki, ubrania, przechwalał się i zaznaczał, że się niczym nie podzieli. Był złośliwy i chciał jak najwięcej posiadać. Chyba dlatego czuł się taki ważny. Już wówczas starał się mnie upokorzyć. Nawet mu się to udało. Wyjechałem bardzo szybko, rodzice oświadczyli, że nic ich nie obchodzą dziadka pomysły odnośnie do mojej osoby, a najlepiej, żebym im z oczu zszedł, bo nie pasuję. Ojciec dawał trochę forsy, ale nie przyjąłem. Taki byłem honorowy — znów się uśmiechnął. — Nie masz więc żadnych długów — Marta pierwszy raz skomentowała jego sytuację rodzinną. — Długów nie, obowiązek — tak. Zaraz się przekonasz. Wróciłem wtedy do dziadków i czułem się absolutnie uwolniony od rodziny. Przemyskie gimnazjum wspominam jak najlepiej. Miałem doskonałych nauczycieli i wspaniałych kolegów. Równy wśród równych. Bez kompleksów. Dziadek surowo mnie egzaminował, kiedy zjawiałem się w domu, i cieszył się. Bo trzeba ci wiedzieć, że zamieszkiwałem na stancji. Przemyśl był za daleko, żebym mógł codziennie dojeżdżać. Skąd dziadek wysupływał pieniądze na tę moją edukację i utrzymanie, nie mam pojęcia. Od rodziny nie dostawał, wiem o tym. Kiedy zmarł, okazało się, że nie odłożył nawet na ostatnią chwilę. Inwestował we mnie każdy grosz. Może zresztą liczył na to, że taka gromada dzieci (mówiłem ci, że było ich sześcioro i powodziło im się doskonale) wyłoży niezbędną kwotę. Wybuchła wielka awantura, kłócili się niepomni na to, że ojca nie ma w czym pochować. Ostatecznie sąsiedzi wszystko załatwili, ksiądz grosza nie wziął, na pogrzeb przyszły tłumy, dziadka bardzo w całej okolicy szanowano. Nie wyobrażasz sobie, ile ludzie potrafią uczynić bezinteresownie dla kogoś takiego jak on. Za to rodzeństwo dało popis, bo się przez parę godzin kochane dziatki kłóciły, kto ostatecznie przyjmie do siebie starą matkę. Żadne rzekomo nie miało warunków. A poprzyjeżdżali własnymi samochodami, w futrach, kobiety w złocie. Uradzili, że na każdego wypadnie po dwa miesiące tej ofiary. Rozumiesz: babka przechodnia. Wiem, że ją sobie odwozili i podrzucali nawzajem z awanturami. Wtedy to poznałem swoją kochaną rodzinkę 171 i zdecydowałem, że będę się od tego towarzystwa trzymał jak najdalej. Powiem ci, że nie ma nic gorszego niż wzbogacony, prymitywny cham. A to jest właśnie taka ferajna. Nie wyłączając moich. — Zgrzytnął zębami. Widać było, że ta opowieść drogo go kosztuje. Ciągnął jednak dalej: -Parę razy odwiedzałem babkę. Stawała się z miesiąca na miesiąc coraz mniejsza, coraz bardziej zasuszona, przygarbiona. Jakby się kurczyła po to, aby nie zabierać miejsca, zejść z oczu. Nie skarżyła się, bo jakże: na rodzone dzieci? Ale nawet ślady pobicia widziałem — znów mu twarz stężała. — Pobił ją zięć, inżynier. Trudno zgadnąć z jakiej przyczyny. Chyba tylko za to, że istniała. Postanowiłem wówczas, że pójdę na prawo i że będę się dobierał do skóry takim draniom, którzy pozornie są w porządku, a pod płaszczykiem przyzwoitości popełniają najczarniejsze zbrodnie. Według mnie to była zbrodnia — odetchnął. — Nie mogłeś babki zabrać do siebie? — Jakim cudem? Gdyby nie opuszczała wsi, dojeżdżałbym z doskoku, opiekował się przynajmniej w ten sposób. Ale oni chcieli spadku. Koniecznie. Dziadek nic nie zostawił, więc zmusili wdowę, aby sprzedała i ten spłacheć ziemi, i rozlatującą się chałupę. Rozdrapali nędzne grosze między sobą, ona zaś marniała bez własnego kąta. Nie ciągnęła biedaczka długo, bo nawet dwa lata nie minęły, kiedy ją dobre dzieci pochowały. Leży obok dziadka. Miejscowi ludzie dbają, żeby chwastem nie zarosło, a ja czasem tam jeżdżę, kiedy mi zanadto dopiecze. Nie mam zresztą powodu do narzekań, nauczyłem się brać za pysk moje biedy. Odetchnął, wyprostował się w fotelu. To był znów ten sam Łukasz, którego Marta znała. Łazanka powiedziałaby w tej chwili, że jak Syzyf od nowa zaczął wtaczać pod górę swój głaz. — Zarabiałem na moje potrzeby, a nawet mogłem nieco odłożyć. U nas jest sporo zajęć, do których się nikt nie kwapi, bo wszystko jaśniepaństwo. Mnie było obojętne, czym się zajmuję. Uważałem, że poniżałoby mnie jedynie przyjmowanie pieniędzy od rodziców. Oni się zresztą wcale z taką pomocą nie pchali. Woleli udawać, że nie istnieję. Mieli mnie z głowy. Ja za to, chwytając się różnych prac, w kilkunastu zawodach zdobyłem niemałe doświadczenie. Nie są to, moja miła. prestiżowe fachy — skrzywił się — ale dzięki temu życie poznałem od podszewki. Lepiej niż w uniwersytecie. — Czy w szkole dostawałeś stypendium? — Naiwna jesteś. Formalnie miałem bardzo dobrze sytuowanych rodziców, więc na jakiej podstawie? A że się w mojej rodzinie układało tak, 172 a nie inaczej, to już tylko moje zmartwienie. Urodził mi się jeszcze jeden brat, Dominik. I ten, podobnie jak Adrian, hodowany był według zasady, że może sobie na wszystko pozwalać. Nasi starzy nie zajmowali się nim, bo wciąż pochłaniało ich wściekłe dorabianie się: zmieniali samochody, kupili sobie daczę, jeździli stale za granicę na handel. Chłopcy mieli wszelkiego dobra w bród i swobodę zupełną. Nie byli wybredni w doborze towarzystwa. Adrian przy ojcu wcześnie się przyzwyczaił do wódki i kart. W końcu doszło do tego, że przepuszczał ogromne sumy. Najpierw to, co dostawał, ale bardzo szybko zaczął rodzicom to i owo podciągać. Nie wiem, jak się z tego tłumaczył, pewnie okłamywał, fantazję miał bujną, nie przychodziło im do głowy, że ich okrada. Skończył podstawówkę i nie chciał się dalej uczyć. Moim to nie imponuje. Byli za to radzi, kiedy sam coś raz, drugi przynosił do domu, zwykle luksusowe przedmioty. Nie pytali, skąd wziął, wydawało im się naturalne, że „chłopak zabiega". Ja się dowiedziałem o wszystkim znacznie później, kiedy wpadł. Uczyniła się wielka afera, mnie też przesłuchiwano, chociaż kontakt z domem miałem luźny. Zarzuty okazały się poważne: rozbój, wyjątkowo okrutne pobicie. W śledztwie wyszły na jaw inne sprawki, a także to, że Adrian od trzech lat uprawiał ten proceder. Zaczął mając dwanaście lat. — Rodzice naprawdę się nie orientowali? — Mówię ci, że puszyli się, że syn ubiera się luksusowo, a ich to nie kosztuje. Chwalili się, że dobrze „kumbinuje". Nie interesowali się, skąd wziął. Brat trafił wówczas do poprawczaka. Znów straciłem z nim kontakt. Trzeba sprawiedliwie przyznać, że nigdy o spotkania ze mną nie zabiegał, jawnie okazywał mi pogardę. To ładny chłopak, nie zamierzał się afiszować na ulicy z kimś takim jak ja. Natomiast najmłodszy brat, Dominik, był zupełnie inny. Bardziej wrażliwy, bezbronny, rozkojarzony przy tym i znerwicowany. Jakoś mu nic w życiu nie wychodziło. Kiedy był mały, zaskoczył mnie opowiadaniem, że kupi sobie duży nóż i wszystkich pozarzyna. A miał wtedy pięć lat. Właśnie przyjechałem do rodziców po jakieś papiery, zabrałem go na spacer, na lody i tam mi się zaczął zwierzać. Nie potraktowałem tego poważnie, dzieciom przychodzą najprzeróżniejsze dziwne pomysły do głowy, a ja byłem jeszcze wtedy niedojrzałym młokosem. Powinno mnie to jednak uderzyć i zaniepokoić. Ostatecznie nie każdy maluch marzy o tym, żeby zabijać, a on mi dosyć szczegółowo opisywał, jak będzie kłuł nożem. Zapewne podsłuchał Adriana i bezwiednie małpował. Może się zresztą czegoś bał. Na pewno już wówczas czuł się odrzucony. Najmocniej z nas wszystkich przeżywał nienormalność rodzin- 173 II ną. Ja znalazłem lekarstwo w moich zainteresowaniach, Adrian w przemocy, Dominik sięgnął po narkotyki. Mówi, że zaczął brać z ciekawości i szybko się wciągnął. Także i w tym przypadku rodzice niczego nie zauważyli. Oni po prostu zlekceważyli kolejne sygnały, nie umieli skojarzyć, zresztą chyba ich nie obeszło, że chłopak zachowuje się dziwnie, że ma ręce pokłute. Kiedy ja się połapałem, postawiłem sprawę bez ogródek. — Przerazili się? — Byli oburzeni. Kolejne dziecko ich zawiodło. „Przecież miał wszystko", krzyczeli. „Ptasiego mleka mu nie brakowało, myśmy się ciężko dorabiali, żeby jemu dać..." I tak dalej, i w tym stylu. Zamiast go leczyć, zamykali w domu. Wstydzili się sąsiadów, znajomych, Dominik był w tym układzie najmniej ważny. Skończyło się tak, że chłopak uciekł, zaćpał się prawie na śmierć, resztką instynktu samozachowawczego zaczął mnie szukać; widocznie kołatała się w nim jakaś nadzieja, że mu pomogę. Znalazłem go pewnego razu pod drzwiami w obrzydliwym stanie. Nie widziałaś tego, Martuniu, nie chciałbym, żebyś kiedykolwiek zobaczyła. Najkrócej mówiąc: żywy trup w daleko posuniętym rozkładzie. Marta odwróciła twarz. Teraz ona nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy. Nie położy się plastra na taką ranę. — Ratowałem go wtedy i ratuję dotąd. Chwilami wydaje mi się, że bezskutecznie. A to jeszcze młodziutki chłopak, dzieciak prawie. Wygląda jak ludzki strzęp. Wożę go na odwyk, trochę go podciągną, wraca do mnie, niby na jakiś czas następuje poprawa. Staram się otworzyć mu oczy na to, co ciekawe, co daje radość, zdrowie. On to rozumie. Nie jest głupi, ale jego wola została zniszczona. Chodzi do szkoły, liczę, że to również go podtrzyma. Tylko że w tym środowisku panuje kompletne zobojętnienie. Ludzie wolą sobie zatkać uszy i oczy, żeby nie widzieć i nie słyszeć, bo im to zburzy spokój. U Dominika w szkole jest spora grupa ćpunów, ale problem jako taki nie istnieje. To są wszystko dzieciaki z rodzin, którym się materialnie dobrze powodzi, ale gdzie nie ma kompletnie więzi, żyje się dostatnio, lecz każdy z osobna, obok siebie. I żadnych zainteresowań, żadnego poczucia odpowiedzialności, względu dla drugich. Egoizm, zachłanność, prymitywizm, głupota. I szmal. Nic dziwnego, że słabsi psychicznie wybierają ucieczkę. W rozbój, w wódkę, w narkotyki — w samounicestwienie. Kiedy człowiek nie wierzy, że warto żyć dla innych i ciągnąć w górę, wówczas pozostaje tylko to jedno: śmierć. Ta, jaką powodują narkotyki, jest najbardziej okrutna, bo to śmierć na raty. 174 Powinnaś się cieszyć, Martuniu, że się z tym nie zetknęłaś z bliska, że nie widziałaś, że nie musisz wpadać w przerażenie z tego powodu, iż wszystko idzie na marne. — Nie trzeba było tego zatajać — rzekła cicho Marta. — Chciałem cię oszczędzić. — Niesłusznie. Dźwigasz ty moje bolączki, mogłabym i ja... czasami ponieść twoją rozpacz. Może okazałoby się wówczas, że tak naprawdę nie rezygnujesz, jesteś po prostu zmęczony. Powiódł dłonią po oczach. — Pewnie masz rację. Nie poniechałem jeszcze tej sprawy. Ale nadziei we mnie coraz mniej. Jest też takie dziwne powiązanie, które mnie doprowadza do szaleństwa... — Jakie? — Ilekroć Adrian zjawia się na horyzoncie, Dominik znów zaczyna ćpać. — Sądzisz, że dostaje od brata? — Nie mogę się dowiedzieć. Chłopak zaciął się i zachowuje kompletne milczenie. Ale jak to sobie inaczej tłumaczyć? Staram się go ustrzec," sprawdzam kontakty, ludzi, z którymi się spotyka, a w tym jednym przypadku bezskutecznie. Dominik znika bez śladu. Znajdują go później gdzieś w Polsce, ratują, jadę, żeby go odebrać, i znów wszystko po staremu. Jak długo? Powiedz mi, ile tak można ciągnąć? Obaj jesteśmy już u kresu wytrzymałości. On, bo najlepsi lekarze nie rokują nadziei, ja — zacisnął pięści — bo jestem bezsilny. ■— Chcę go poznać. Może Łazanka i Grzesiek zajmą się nim. Może go wspólnie wyciągniemy. Z nagłym gniewem wyrwał rękę z jej dłoni. — Nic nie rozumiesz! Nie masz pojęcia! Mówisz jak dziecko! Mój Boże! Gdyby to tak łatwo dawało się naprawić zło kiedyś uczynione. Ale ono kumuluje się, rozrasta i nareszcie trawi człowieka, który gnije za życia. — Dosyć się naszarpałeś. Pozwól mi się włączyć. Jako ktoś z zewnątrz trochę inaczej na to patrzę. Wolna jestem od emocji, uczuciowych komplikacji. Przyprowadź tutaj Dominika. Albo jeszcze lepiej: pójdę z tobą. Zaraz, w tej chwili. Nie ma sensu odwlekać — zerwała się, wyciągnęła do niego ręce — przestań się zagryzać. Zobaczysz, że to się zmieni. Uratujemy chłopaka. Tyle było w niej entuzjazmu, tyle wiary we własne siły, tyle żarliwej odwagi, że Łukasz uśmiechnął się jak gdyby wbrew sobie. Nie wstał jednak. 175 1 — Nie idziesz? — ponagliła go. — Nie jest tak późno. Potem mnie odprowadzisz. — Nigdzie nie pójdziemy, Martuniu. Nie ma po co. Kilka dni temu Dominik znów przepadł jak kamień w wodę. Wiadomości mi żadnej nie zostawił, bo nigdy tego nie robił. Klucze zabrał. Pieniędzy w domu nie trzymam ani żadnych wartościowych przedmiotów. Dbam o to, żeby mu nie stwarzać okazji ani pokus. U mnie nie ma niczego, co warto spieniężyć. Przestraszyłabyś się, gdybyś tam weszła. To jest cela. Albo separatka. Przechowalnia. Ale tak trzeba. Wszystkie moje rzeczy są u znajomych. Trochę to krępujące, lecz przyjaciele, na których mogą liczyć, rozumieją, że nie było wyjścia. Żyję z Dominikiem jak wyjęty spod prawa albo skazaniec. Dzielę z nim taki los dobrowolnie. Są chwile, kiedy wydaje mi się, że on to ceni. Ale teraz znów zniknął. Kiedy usłyszałem od Grześka o jego przygodzie, natychmiast się domyśliłem, że Adrian wypłynął w pobliżu. Mnie się nie potrafi dobrać do skóry, więc niszczy Dominika. Z premedytacją, świadomie i celowo. Jest przebiegły. Wie, że w ten sposób skazuje mnie na mękę. Przegrywam, Marto. — Jeżeli go posadzą... — To wkrótce wypuszczą. Obłędu można dostać! Zerwał się. — Pójdę już. Musiałem ci powiedzieć. To i tak było nieuczciwe, że tyle czasu zwlekałem. Ale... Chyba teraz rozumiesz, że mi nie przechodziło przez gardło. — Obiecaj mi, że dasz znać, skoro odnajdziesz brata. — To będzie zależało... w jakim on jest stanie. Daruj, ale bywa i tak, że reszta rozgrywa się wyłącznie pomiędzy lekarzem i pacjentem. Niczyja obecność nie ma wtedy sensu. — Może nie będzie tak źle. — Trzymaj jutro za mnie kciuki, bo czekają mnie ciężkie terminy. — Pójdziesz się zobaczyć z Adrianem? — Tak. Muszę się dowiedzieć, co z Dominikiem. On mnie wyszydzi. Jak zawsze. Ponieważ jednak pyszni się swoją przewagą, niekiedy puszcza farbę. Dzięki temu może znajdę chłopaka, zanim będzie za późno. ROZDZIAŁ Xlii Szymon przyjechał z taką miną, jakby wygrał los na loterii. Wybrali się z Łazanką nad rzekę posłuchać, jak trawa rośnie. Stawało się już zielono, ptaki czyniły rozkoszny harmider. — Najlepsza pora na zaloty — stwierdził Szymon, gdy postawili rowery pod drzewem i usiedli w pełnym słońcu, aby się opalać. — Co cię tak rozebrało? — zakpiła Łazanka. — Dobry przykład. Znasz tę rzymską maksymę: słowa uczą, przykłady pociągają? Zapamiętaj sobie, bo warto. — Któż cię tak zainspirował? — Wydałem moją Jaśkę za mąż. Postanowili pobrać się na Wielkanoc i Rafał słowa dotrzymał. — Byłeś na ślubie? — A jakże. Drużbowałem nawet. Weselisko jak się patrzy: dwa cielaki, świniak, trzy skrzynki wódki. Towarzystwo spiło się w drobny mak. — I cóż ta Jaśka? — spytała ciekawie Łazanka. — Zadowolona? — Jeszcze jak. Zresztą wygrała los na loterii. Wchodzi w porządną rodzinę, nareszcie się od niej odklei to Maszczakowe błoto. — Rzeczywiście takie dno? — Wolałbym nie opisywać. Nie jest to ten rejon, w którym chciałbym cię kiedykolwiek zobaczyć. — Aż tak straszno? — „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie" — zahukał głosem podsłucna-nym z „Dziadów" w Teatrze Starym. — Zawsze się musisz wygłupiać! Ale poważnie: czy oni się nie pospieszyli z tym ślubem? Jaśka technikum nie skończyła i wątpię, żeby teraz ciągnęła dalej. — Po co jej szkoła? Różne są zawody w życiu, a Janeczce stanowisko żony i matki wystarczy. Ta nauka to był tylko pretekst, żeby coś robić i jakoś się w życiu załapać. Nie przesadzaj. Ona nie ma w tym kierunku żadnych ambicji. — Jednak ja tego nie rozumiem — zdumiała się Łazanka. — Miała dziewczyna szansę. Coś tam zawsze w głowie zostaje. Podobno interesowała się pszczelarstwem. — Przyuczy się przy teściu. Zajmie się praktyką, na co jej teoria. Nie dziwacz. Znają się z Rafałem od dziecka, bo wychowali się w tej samej wsi. 11 — Chłopak na niepogodę 177 Jaśce w styczniu minęło osiemnaście lat. Nie ma problemu. Jej starsza siostra dałaby wiele, żeby się znaleźć na jej miejscu. — Ładna dziewczyna? — Czy ja wiem? — uczynił zabawny grymas. — Na oko piękność południa. Czarna, smagła, jak spojrzy, to ciarki po krzyżu chodzą. Ale... Przyglądała mu się ciekawie. — Nigdy tak nie stękałeś. Co jest grane? — Chcieli mnie z nią wyswatać — wyznał zakłopotany. Łazanka rozchichotała się do rozpuku. Położyła się na trawie i zaczęła turlać. Wędkarz, który w pobliżu moczył kij, wyraźnie się zaniepokoił. Szymon chwycił ją za lniany pędzel. — Zachowuj się, bo ryby wystraszysz. A w ogóle co w tym śmiesznego? Kawalerów z miasta szuka się teraz gorączkowo. Ta ciotka z Włodawy starowna osoba. Odciągnęła mnie na bok, kiedy już towarzystwo było dobre, i dawaj tłumaczyć: że dziewczyna jak łania, że maturę robi, więc się nie powstydzę, fach ma, bo gastronomicznie wyedukowana, gotuje pysznie... — Tu cię boli — Łazanka przyjrzała mu się spod zmrużonych powiek. — Musisz przyznać, że duża zaleta. A jednak dałem dyla, aż się za mną kurzyło. Niech sobie kto inny bierze to cudo. — Nie twój typ? — zielonkawe spojrzenie zamigotało jak woda w cieniu wierzb. — Gdyby nawet była jedyna na świecie, także nie chciałbym życia u jej boku pędzić. — Dlaczego? — Bo wyrachowana. Mnie to o ścianę rzuca. Nie trawię. — O! — Proszę! Skąd ten wykrzyknik? — Bo sobie uświadomiłam, co ci się we mnie podoba — odparła szczerze. — Długo musiałaś główkować, zanim to wykombinowałaś — pokiwał głową — ale prawidłowo. Łazanka objęła ramionami kolana. — A wiesz, że ze mną chyba podobnie. W ogóle sobie myślę, że takie zachłanne rwanie do siebie i ogłupia, i życie zohydza. W końcu świat nie jest ochłapem, a dla niektórych do tego się sprowadza. Ciągnąć i garnąć dla siebie. — Zadziwiająca zgodność charakterów i poglądów — pokpiwał Szymon. 178 - Nic z tego — oświadczyła stanowczo Łazanka. — Co proszę? — zdumiał się. .— Pomimo tej zgodności chcę się jeszcze po ludziach rozejrzeć. — A czy ja ci przeszkadzam? — spytał zaskoczony. — Zdawało mi się... — Pamiętaj, że ja najpierw startuję ponownie na studia. Tym razem musi mi się udać. To jest w tej chwili najważniejsze. — Ja mam jeszcze luz do września. Obiecałam Marcie, że jeżeli pozwoli mi teraz bałaganić, w przyszłym roku na serio zabiorę się do roboty. Muszę słowa dotrzymać. — Marta chyba przejęta Grześkiem i jego maturą? — Nawet nie. Po pierwsze Grzesiek to pewniak, nie trzeba się o niego martwić, łeb jak sklep. Dobrze zaopatrzony. Poza tym Marta ma teraz większe problemy z Łukaszem i ze szkołą. Szymon był dokładnie wprowadzony w sprawy Łukasza, więc się nie dopytywał. Zaciekawiła go natomiast druga strona kłopotów. — Jak się skończyła afera sławetnego piłkarza? — Wcale się nie skończyła — zdenerwowała się Łazanka. — Opowiadałam ci, jak starali się Martę przekupić. Nie wyszło, więc spróbowali inaczej. Wydaje mi się, że zamierzają wysadzić ją z siodła. — Usunąć z pracy? Nawet potentat przemysłowy nie ma tak długich rąk, żeby zwalniać człowieka dla jakiegoś widzimisię. — Okazuje się, że ma. — Nie wierzę. — Gratuluję samopoczucia. Ja także wolałabym zachować złudzenia, ale już po ptakach. — Mogłabyś z łaski swojej wyrażać się nieco jaśniej? — Postaram się. U Marty w szkole przeprowadzają teraz frontalną wizytację. — To raczej normalne. Od czasu do czasu każda buda przeżywa taki kataklizm. — Są u niej niemal na każdej lekcji. Chyba daje ci to do myślenia. — Nie przesadzaj. Marta jest początkującą nauczycielką, starają się ją poznać i sprawdzić. Trudno. W każdym zawodzie są takie kontrole. — Myślałabym również, że to przypadek, ale opinie o lekcjach bywają ustalane tendencyjnie. Wiem to nie od Marty, bo ona gryzie się w sobie i nie puszcza pary z ust, ale od ludzi. W końcu mam tam różnych kolegów. 179 — I wielbicieli? — A co, chcesz, żebym tu chodziła sama jak sierota? — oburzyła się. — Ale... — Żadne ale. Ja także nie łażę za tobą po Krakowie i nawet się nie wtrącałam, kiedy czarowałeś Maszczakównę. — Jaśka nie miała szans, żeby ci zagrozić. Sama rozumiesz, że to była taka sobie komedyjka dell'arte. — Chrzanię. — Więc czemu się pieklisz? — Po prostu wkładam ci do łepetyny, że na to, co mówię, mam dowody. Ludzie są oburzeni. W szkole ostatecznie przed uczniami nic się nie ukryje. Zawsze są różne przecieki. Otóż maturzyści Marty podsłuchali pewną rozmowę i bożą się na wszystkie świętości, że wynik jest z góry przesądzony. Marta ma odejść i to zaraz, przed końcem roku szkolnego. Wyślą ją na urlop dla poratowania zdrowia, a potem gdzieś przeniosą. Tam aż kipi. — Hm, jeżeli naprawdę jest tak, jak to przedstawiasz — Szymon przyciął wargi — zapowiada się paskudna awantura. Byłby jeszcze bardziej zafrasowany, gdyby wiedział, w jak trudnej sytuacji znajduje się w tej chwili Marta. Wróciła do siebie po lekcjach i zaczęła się przygotowywać na dzień następny. Widziała, że ktoś pod nią kopie, ale jednocześnie wierzyła, że ta absurdalna sytuacja niebawem się skończy, bo przecież nikt nie może mieć nic do zarzucenia jej pracy. Chociaż więc dziwiły ją pewne zachowania, chociaż zauważyła, że niektóre osoby starają się wyprowadzić ją z równowagi, zachowywała spokój. Na uczniach mogła polegać. Nie olewali. Przychodzili przyzwoicie przygotowani. Nawet klasowych nierobów zespół wziął w karby, że zachowywali się jak trasie i o dziwo, można było od nich coś wyciągnąć. Marta nie cieszyła się rzecz jasna z wizytacji, ale nie wpadała z tego powodu w popłoch. Normalna praca, normalne wyniki — oto w jej przekonaniu były najważniejsze atuty. Tymczasem wokół niej aż się gotowało. Osoba starsza i bardziej doświadczona dowiedziałaby się prawdy nawet z pokątnych ploteczek. Marta jednak nie należała do towarzystwa, które stoi pod piecem i obrabia bliźnich. Miała ciekawsze sprawy w życiu do rozważenia. Dzwonek do drzwi oderwał ją od książek. Pobiegła — pewna, że to Łukasz. Nie pokazywał się od pamiętnej rozmowy i zupełnie straciła z nim 180 kontakt. Nie ukrywała przed sobą, że tęskniła. Coraz bardziej. Tyle pragnęła mu powiedzieć. Tyle mądrych uwag przychodziło jej do głowy, tyle chciała weń wlać otuchy. Otworzyła i cofnęła się zaskoczona. Na klatce schodowej tłoczyła się klasa maturalna. Byli w komplecie. Uradowała się, chociaż nie znała powodu ich wizyty. — Wejdźcie — zapraszała do środka. Wielu z nich odwiedzało ją już przedtem, ale pojedynczo lub w małych grupkach. Teraz zrobiło się ciasno i jakoś uroczyście. Czuła, że są skrępowani. Pousiadali na podłodze, władowali się na legowisko Marty, nie było wolnych ścian, aby je podpierać, wiec stali nawet w przedpokoju. Marta wyciągnęła na ich cześć wszystko, co miała w kredensie. Akurat poprzedniego dnia piekły z Łazanką kruche ciastka. Przydały się jak znalazł. Powoli towarzystwo się rozruszało. Ktoś zadowcipkował, ktoś się zaśmiał. Nadal jednak naszeptywali, szturchali się, oglądali jeden na drugiego. — Zdaje się, że ktoś tu ma wsadzić kij w mrowisko — uśmiechnęła się Marta. — Przecież widzę, że was aż ponosi. Ciekawa jestem i zamieniam się w słuch. Znów zaszemrali. Długowłosy Piotrek, który wybierał się na WSP, zaczął z wahaniem. — Mamy do pani wielką prośbę. Ale niech pani nas wysłucha do końca, nie odmawia z mety. — Jeżeli to sprawa, jakiej nie mogę zaaprobować... — zaczęła Marta. - Pani poświęca się dla naszego dobra, a my tego nie chcemy — wpadła jej w słowo Anka, kiedyś jedna z nasłabszych uczennic. Marta tyle włożyła w przygotowanie dziewczyny własnej energii i wysiłku, że Ania nie tylko była pewna matury, ale nawet zuchwale przymierzała się do przyszłej edukacji przynajmniej w dwuletniej szkole pomaturalnej. Brwi Marty zbiegły się w głęboką zmarszczkę. Nadal nie domyślała się, jaki interes ma do niej cała klasa. — Obiecuję, że się zastanowię. Widzę, że wam na tym bardzo zależy. Sprawa musi więc być naprawdę ważna. Słucham. — Niech pani ustąpi — powiedział Piotrek. — Niech pani da maturę temu Matyskowi. Osłupiała. — Przecież my wiemy, co jest grane — zaczęli się przekrzykiwać. Teraz, gdy pierwsze lody pękły, każdy miał coś do powiedzenia od siebie. 181 __ Pani to robi dla nas, żebyśmy wiedzieli, że można i trzeba ostępować zgodnie z własnym sumieniem. — Ale niewiele zwojuje się samą uczciwością. — My się orientujemy, że wywierano na panią różne naciski. — Moja ciotka pracuje w administracji i mówiła, że chcieli pani dać lieszkanie i że pani odmówiła. — Ten Matysek choćby pękł, niczego się nie nauczy. — Oni panią wyrolują. — My nie pozwolimy, żeby nas kto inny pytał na maturze. — W ogóle nie przystąpimy do matury, jeżeli panią wyrzucą. Hałas narastał. Teraz już każdy mówił od siebie i jeden przez drugiego. /tarta słuchała oszołomiona do reszty. Z trudem zbierała myśli. Więc irzeciekło to do młodzieży? Więc w żaden sposób nie można ich uchronić irzed brudem, podłością, draństwem. Słusznie, wkrótce oficjalnie uznana ostanie ich dojrzałość, powinni wiedzieć, nie wolno traktować ich jak lierozgarniętych niedorostków. Ale przykro i żal, że taką lekcję życia lostają na wstępie. 1 cóż to oni radzą? Poddać się? Ustąpić? Własnym >odpisem potwierdzić oszustwo? __ Nie — powiedziała głośno — nie wolno wam namawiać mnie do chórzostwa. Nie ma też sensu, żebyście tracili cały rok tylko z tego >owodu, że wasza nauczycielka zabrnęła w sytuację nie do rozplatania, esteście moimi przyjaciółmi i wiem, że przyszliście tutaj ze względu na. noje dobro, żeby mi się nie stała krzywda — uśmiechnęła się trochę gorzko. — Dziękuję wam za to. I podziwiam was, bo niełatwo zdobyć się і podobną decyzję. Jestem z was dumna. Nie spodziewałam się... naskoczyliście mnie w tak wspaniały sposób. A jednocześnie utrudniliście ni moje położenie. Dotychczas wszystko było proste. Nie mogę postąpić naczej, niż postępuję. Jeżeli trzeba za to zapłacić, zapłacę. Nie chciałabym ednak, żebyście dokładali się do mojego rachunku. — Czy pani tego chce, czy nie, my i tak siedzimy w tym po uszy. Mamy się biernie przyglądać? — oburzył się Staszek, dobry matematyk, kiepski polonista. Marta stale walczyła z jego wstrętem do ortografii. Był to mądry chłopak i Marta nie tylko ceniła go, ale liczyła się z jego zdaniem. — Jesteście moją pierwszą klasą maturalną. To się podobno zapamiętuje na całe życie — uśmiechnęła się słabo. — I z tej racji, lecz głównie ze względu na naszą przyjaźń mogę wiele dla was uczynić. Ale zastanówcie się, czego tak naprawdę ode mnie żądacie? Oszustwa. Uratujecie mi posadę, to fakt. Chociaż nie jestem pewna, czy sprawa rzeczywiście 182 wygląda tak tragicznie. Ale gdyby nawet. W takim razie pomyślcie, w jaki sposób wy mnie zapamiętacie, jeżeli się poddam? Jako osobę bez charakteru, bez zasad. Jeżeli ustąpię raz, będę ustępowała stale. Czy będzie można mi zaufać? Czy chcecie, żeby o mnie mówiono: o, to ta, którą można albo kupić, albo przestraszyć? Czy naprawdę tego mi życzycie? Wstawali w milczeniu, żegnali się, wychodzili. Marta wyjrzała jeszcze za nimi przez okno. Szli całą ławą apatyczni i przygnębieni. Później rozsnuli się na gromadki i rozpełzli po blokowisku. Marta nikomu nie zwierzyła się z tej rozmowy, ale nazajutrz w szkole czekała na nią jeszcze większa niespodzianka. W pokoju nauczycielskim było głośno i duszno od papierosowego dymu, atmosfera gorąca jak nigdy. Martę, która jak zwykle przyszła znacznie wcześniej, powitało chóralne „aaa". Matematyk, ukochany przez młodzież Wielki Bajt, który uczył w szkole Łazanki, a tu miał tylko zastępstwo, uśmiechnął się do niej: — Gratuluję, koleżanko. Wygrała pani trudną rundę. — O niczym nie wiem. — Nokaut absolutny — cieszył się gimnastyk. — Dyrektor podał się do dymisji. — Niemożliwe! Dlaczego? — Przez panią. Zapowiedział, że jeżeli zechcą panią usunąć, on również zwalnia się z pracy. Nie był zresztą w tej decyzji odosobniony. Zyskała pani wielu przyjaciół, Marto. Musi być ktoś taki, kto niekiedy przypomni, że wśród spraw ważnych wybierać trzeba najważniejsze. — Tak mi przykro — bąknęła zażenowana Marta. — Nie sądziłam, że sprawa przyjmie taki obrót. — Niech się pani nie usprawiedliwia, moje dziecko — Wielki Bajt był widocznie rad. — Dała pani wszystkim dobrą szkołę. — Wydawało mi się, że rzecz jest prosta, tymczasem tyle wokół niej szumu. — Trzeba mieszać, wzbudzać niepokój, stawiać pytania. Ruch stał u początku życia. Jeżeli się tego nie zrobi, na wierzchu pozostaną brudy tworząc coraz grubszy kożuch i ostatecznie nic się już czystego spod spodu nie przebije. Jest pani z natury niepokorna i to doprawdy wielki dar. Niech go pani nie zmarnuje przez nadmierną delikatność. Niepokorna nie powinna być potulna. — To mi raczej nie grozi — błysnęła zębami, w oczach również tlił się odblask uśmiechu. Kochany stary belfer. 183 Podniósł palec, jakby wykładał zawiłości rachunku prawdopodobieństwa. — Dawno już utraciłem różne złudzenia i nadzieje. Jednak do dziś została mi wiara w młodość. To jedyna siła zdolna rozrywać narosłe skorupy. Trzeba w sobie pielęgnować jej zuchwalstwo. Kiedy sobie zaczynamy tłumaczyć: „nie warto", już jesteśmy przegrani. Do rozmowy wkrótce przyłączyli się pozostali koledzy i Marta odczuła potężny, ciepły prąd sympatii bijący od każdego z nich. Daremnie łamała sobie głowę: co ich tak odmieniło? Jeszcze niedawno zachowywali się, jakby mieli wodę w ustach, umywali ręce, wycofywali się, nie chcieli się wypowiadać. Miała teraz żal do siebie, że pod wpływem chwilowego zawodu tak szybko zwątpiła w ich sprawiedliwą ocenę. Jednak musiało wydarzyć się coś, o czym nie wiedziała i co tę przemianę przyspieszyło. Pragnęła porozmawiać z dyrektorem, ale jednocześnie trochę się tego obawiała. Rozstrzygnął sprawę, bo wezwał ją sam. Potwierdził informacje Wielkiego Bajta. — Nie chciałabym, żeby przeze mnie ponosił pan przykre konsekwencje —■ zaczęła. Uciszył ją w okamgnieniu. — Niech mi pani przypadkiem nie dziękuje. Robię to nie dla pani, tylko dla siebie. Są granice, do których można ustępować, i takie, wobec których nie ma dyskusji. Pani podjęła swoją decyzję, ja swoją. Przypuszczam, że jestem równie jak pani uparty. A jeżeli będziemy razem szukali pracy, znajdę się w dobrym towarzystwie. — Czy wiesz — zaczepiła Martę jedna ze starszych nauczycielek, która miała znajomą w kuratorium — że sprawa oparła się o ministerstwo?! Jeżeli Marta sądziła, że wiadomości te nie dotrą do młodzieży, przeliczyła się. Klasa maturalna nie miała już lekcji, tylko powtórki, część grupowo uczęszczała na komplety. Do Marty znów zwalili się jak jeden mąż. Dyro miał u nich wielki plus. Okazało się też, że są bardziej niż nauczyciele w kursie. Sprawą lewej matury dla piłkarza zaczęło się interesować nadspodziewanie wiele osób. Reakcje były jednoznaczne. Strona przeciwna cichaczem pakowała manatki i chowała rogi. Zakłady wycofały swoje poprzednie pogróżki wobec szkoły, dyrektora i nauczycielki. Dyrektor naczelny miał jakoby oświadczyć, że jego kolega poczynał sobie samowolnie i że on te praktyki ukróci. Nic nie zrobił, ale od tej pory kierownictwo zakładów jakby przestało interesować się Matyskiem. Marta czuła w tym wszystkim rękę Łukasza. Ostatecznie były instancje, 184 których interwencja mogła się okazać niewygodna nawet dla potężnego producenta. Łukasz zadziałał dyskretnie i skutecznie. Dlaczego jednak się nie odzywał? Podczas następnej sesji plenarnej poświęconej omówieniu wyników wizytacji Marta przeżyła chwilę tryumfu. Szkoła wypadła doskonale. Zrezygnowano również z lipnych zastrzeżeń wobec niej. Dyrektor w tej sytuacji cofnął swoją rezygnację. Zajęto się bieżącymi sprawami. Rada pedagogiczna uchwaliła też, aby wobec jawnego lekceważenia obowiązków przez Cezarego Matyska skreślić go z listy uczniów. Tego wieczora ktoś powybijał kamieniami okna w pokoju i w kuchni Marty. ROZDZIAŁ MV Grzesiek tryumfalnie zdał maturę, a potem ją starannie oblewał. Po tygodniu takiego świętowania Marta uznała, że wystarczy — i wyłączyła się. Podobnie Justyna. Jedynie Łazanka wiernie uczestniczyła w kolejnych eskapadach, szaleństwach i ucztach. Niektóre wyprawiał ukochany tatuś, który na tę okoliczność dostał widocznie dłuższy urlop od swojej pani. Kiedyś mimochodem podpytał Łazankę o Łukasza. Nie widziała powodu, by coś przed nim skrywać, wypaplała więc aferę od a do zet, naturalnie w wydaniu skróconym, bowiem Marta nie o wszystkim powiedziała młodszej siostrze. Tato widocznie się zacukał. Łazanka zeń wydobyła nareszcie, że poznał przypadkiem w czasie jakiejś popijawy Łukaszowego ojca i ten się w pijackim widzie skarżył na los i na synów. Zrzekł się ponoć praw rodzicielskich wobec Dominika, tak więc cały ciężar spadłby na barki Łukasza. — Znasz Martę — zakończył. — Niby trzeźwo myśli, ale nie zna umiaru, gdy uważa, że trzeba się czemuś poświęcić. Nie pozwól, żeby palnęła głupstwo. Zakładanie rodziny z takim zgniłym przychówkiem nie ma sensu. To ją psychicznie stłamsi. — Nie wiem, czy jej się tak spieszy do wicia gniazda — zaprotestowała Łazanka wylizując pucharek po melbie. Działo się to w kawiarni „Tarnovia" i Łazanka trochę się niepokoiła, dlaczego Grzesiek, który pojechał po benzynę, dotąd nie wraca. Robił się kompletnie nieprzytomny, gdy dostawał kierownicę do ręki. Ojciec obiecywał, że skombinuje mu jakąś blaszankę za rok. Chłopak wierzył w to niezbicie i Marta łapała się za głowę, żeby nie przejeździł do tyłu egzaminów wstępnych. 185 Tymczasem Marta, która pewnie miałaby szczerą ochotę poświęcać się dla Łukasza, nie mogła tego uczynić po prostu dlatego, że jej o to nie prosił. Wpadł raz jeden w końcu maja, żeby Grześkowi złożyć gratulacje, obiecał, że go przepyta z materiału, który przyda się na studia — i tyle go widzieli. Stale gdzieś jeździł, coś załatwiał. Dominika znalazł w Warszawie w szpitalu. Wydawało się, że był skrępowany, prawdopodobnie żałował wybuchu szczerości. Odbyła się rozprawa przeciw Adrianowi. Dostał rok z zawieszeniem, mógł więc w każdej chwili znów wypłynąć i zająć się troskliwie odchuchanym młodszym bratem. Marta uważała, że Łukasz powinien zabrać chłopca i wyjechać na drugi koniec Polski, aby raz na zawsze przerwać te kontakty. Nie miała jednak pewności, czy taka metoda okazałaby się skuteczna. Adrian był nader pomysłowy i nie opuszczał tak łatwo swojej ofiary. Poza tym Marta wolała nie myśleć o tym, jak by się czuła, gdyby przestała widywać Łukasza. Nic sobie nie wyznali, a było tak, jak gdyby najważniejsze zostało powiedziane. Nie mogła jednak niczego przyspieszać. Czekała. Czerwiec wypadł tak upalny, że kto żyw uciekał na zieloną trawkę, nad wodę. Rzeka w pobliżu, jeszcze niezupełnie zatruta, płynąca przez piękne łąki, ocieniona wzdłuż brzegów kępami drzew, zwłaszcza akacji i klonów, ciągnęła do siebie jak magnes. Połowa młodzieży wyrywała się tu na całe popołudnia. Niektórzy chadzali również rankiem na wagary. Nauczyciele nie srożyli się zanadto, nie czepiali się. Wakacje za pasem, kto sobie zasłużył, ten niech się cieszy życiem. Kto nie zasłużył, będzie się martwił później. Grzesiek z Justyną i Łazanką okupowali niewielki przylądek wciskający się w wartki nurt rzeki. Rosnące tu bujnie trzmieliny, trześnie i głogi tworzyły splątany gąszcz. Od strony wody jednak otwierała się maleńka polanka. Idealny zakątek dla osób, które w skupieniu ducha pracują naukowo — zdecydował Grzesiek, kiedy tę samotnię odkryli w czasie kolejnej kajakowej wyprawy. Od strony lądu rzeczywiście trudno by tu trafić, krzewy stanowiły naturalną osłonę. Za to do wody było wygodne zejście. Prąd bystry w tym miejscu sprawiał, że dno nie zamuliło się. Rzeka wydawała się jak kryształ. O ile gdzieś tam w górze zakłady nie spuszczą cichaczem jakiegoś świństwa, można się kąpać bezpiecznie — stwierdziła Łazanka. Przedeptali przez zarośla własną ścieżkę i objęli to zacisze w absolutne posiadanie. Łazanka nawet chciała tu zostawiać na noc różne drobiazgi 186 pochowane w krzakach, ale Grzesiek sprzeciwiał się twierdząc, że to jedynie zachęci jakichś drapichrustów. Przypływał więc codziennie wczesnym rankiem zabierając na kajak wszystko, co do intensywnej pracy umysłowej niezbędne: pełen plecak prowiantu, podręczniki i wędkę (bo a nuż się co trafi), kocher i czajnik, a także wykwintną blaszaną zastawę, materac dmuchany i koc. Łazanka bezlitośnie natrząsała się z ekwipunku Robinsona, ale chętnie korzystała. Natomiast Grzesiek co dzień solennie obiecywał sobie, że od jutra zacznie kuć do egzaminów, a tymczasem jeszcze sobie wędkę zarzuci, pomajstruje i tak dalej. Dzień za dniem mijał i nie zanosiło się, żeby z książek korzystano zbyt często. Raczej wcale. , — Dojutrek! Zakichany amator ości — łajała go Łazanka, której doświadczonych oczu nie zmyliły demonstracyjnie otwarte w miejscu widocznym podręczniki. Sama za dobrze to znała, aby nie rozpoznać działań pozornych. Justyna natomiast celowała w uśmieszkach. Niby nic nie powiedziała, niby nie skrytykowała, a człowiekowi w pięty szło. Grzesiek stokroć bardziej obawiał się tych półuśmieszków niż trajkotu Łazanki. Z miną tedy boleściwą gdzieś tak około południa porzucał przyjemniejsze zajęcia i rozciągnięty na kocu oddawał się lekturze. Często jednak przerywał, wzrok jego błądził w wysokościach, gdzie obłoki płynęły olbrzymie, wydęte pogodą, zasypiał. Wydawało mu się, że ledwie powieki przymknął, a już Łazanka wynurzała się z zarośli z potwornym szumem i szelestem. Za nią milczkiem ciągnęła Justyna. I znó.w były dokuczanki i minki. Dziewczyny przychodziły później, bo jednak starały się utrzymywać ciało pedagogiczne w przyjemnym złudzeniu, że młodzież pracuje. Pomimo tych upałów i rozleniwiającej aury. Ale za to po wczesnym obiedzie w stołówce leciało się w dyrdy nad rzekę. W krótkich spodenkach i bawełnianych bluzkach obydwie wydawały się prawie nagie. Gdy się rozebrały, sznureczek bikini, symboliczne slipki i „okulary na biust", jak mawiała Łazanka, były tak skąpe, że mogły się pomieścić w jabłku czy pomarańczy. Justyna wyczarowała tę kreację, jak większość ciuchów, na drutach. Drugi komplet zrobiła dla Łazanki, która orzekła, że nigdy w „życiu nie miała nic tak fikuśnego, zabawnego i seksownego jednocześnie. — Rozpraszacie mnie — odymał się Grzesiek. — Nie mogę przez was pracować. Miał cichą nadzieję, że Justyna doceni, iż tak ściśle mu świat przesłania, 187 ozgrzeszy go z dalszych zmagań z podręcznikiem. Ona jednak pół •tern, pół serio przytakiwała i wyciągała Łazankę na rzekę. Oddalały się kajaczku wiosłując jak na olimpiadzie, a Grzesiek zostawał znów sam na KgU. — Czuję się jak biedna stara kwoka — wyznał im kiedyś — gdy jej częta odpływają na środek Pacyfiku. — Moja ty kwoko pacyficzna — zaśmiała się Łazanka — nigdy bym nie opuściła, ale Justyna chce potrenować przed wyprawą na Mazury. w tym musi ci dorównać, nieprawdaż? Ambitna dziewczyna, ale ją pieram. — Jedziesz na Mazury?! — wyglądał, jakby mu w środku zapaliło się ;iąc żarówek. — Czemu nie? — rzekła z półuśmieszkiem Justyna. — Jeżeli zdasz. Był więc tak czy owak skazany na te egzaminy i z okropnym stękaniem brał się na serio do roboty. W połowie czerwca nareszcie objawił się Łukasz. Zapowiedział, że tym zem się ustabilizuje. Dominik miał wyjść ze szpitala za tydzień, a wczas mur-beton Marta będzie mogła go poznać. — Wydaje mi się, że nastąpiła duża poprawa — mówił z ożywie-;m. — Zgadza się na Monar. Nigdy przedtem nie udało mi się go zekonać. Prowadzi go teraz nowy doktor, bardzo silna osobowość. idze się, że ta galareta pod jego wpływem jakoś się ustoi. — Łukasz był pełen planów i nadziei. Marta namawiała go na urlop w itrach. Przyjął tę propozycję uszczęśliwiony. Łazanka ukradkiem turchała Grześka i puszczała oko: zanosi się na coś poważnego. Grzesiek inak miał dość własnych spraw na głowie, aby się zajmować cudzymi irypetiami uczuciowymi. Łukasza zamierzał wykorzystać do oporu. — Ustaw mnie jak trzeba. Nie chcę tam wypaść jak maniak, który cytuje za podręcznikiem. Muszę zdać na medal, żeby dziewczyny padły i kolana. — Zwłaszcza jedna — zaśmiał się Łukasz, a Grzesiek nie zaprzeczył. Odtąd więc weszło w zwyczaj, że i Łukasz zjawiał się nad rzeką i >ędzał tu długie wieczorne godziny w towarzystwie rozbrykanej trójki, ie chciał się jednak razem z nimi kąpać. Odchodził gdzieś dalej. Znikał w nierzchu i wracał po godzinie pachnący wilgocią rzeczną i słodyczą kową. Zaczęły się sianokosy, słońce dogrzewało, pokosy pięknie schły i ydzielały zapach, który zdaniem Łazanki sięgał aż po księżyc. Któregoś ^południa przyszła do nich również Marta. m — Bałam się, że zabłądzę — mówiła. — Zarosiłam sobie spódnicę. Nie wiedziałam, że tutaj takie burzany. — Ale przyznasz, że mieliśmy nosa. Przecież w całej okolicy nie znajdzie się drugiego takiego miejsca: i blisko, i spokój — Kto szczęśliwy, temu wszędzie dobrze i byle drobiazg wydaje się objawieniem. Mama mi kiedyś mówiła, że dla niej najpiękniejszym miejscem na świecie stał się pewien przystanek autobusowy, gdzie ją mój przyszły tato pierwszy raz pocałował. Podejrzewam, że nie był ani lepszy, ani gorszy niż tysiące innych. Dla nich jednak oznaczał początek drogi. — Ciekaw jestem — powiedział miękko Łukasz — gdzie zacznie się dla ciebie taka droga. — Pewnie gdzieś w Tatrach — odparła trochę zmieszana. — Sądziłam, że je znam już na pamięć, a tymczasem stale odkrywam nowe ścieżki, nowe zakątki, nowe uroki... — Pogadajcie sobie, a my trochę popływamy — rzekł Grzesiek. Uważał, że tamtym też się coś należy od życia. Niech zostaną sami, nareszcie bez świadków, obowiązków, pozorów, masek, jakie zwłaszcza do Łukasza zdawały się przyrastać na amen. Po chwili wielkie taplanie dobiegło zza cypelka, śmiechy i okrzyki zaczęły się oddalać. Łukasz rozciągnął się w bujnej trawie u stóp Marty. Połaskotał ją długim źdźbłem po łydce. — O czym myślisz? Cofnęła nogę ze śmiechem. — O względności pojęć. — Ciekawe, skąd takie filozoficzne nastawienie właśnie dzisiaj. — Przed paroma godzinami dowiedziałam się, że Czaruś Maty-sek jednak dostał maturę. W innej szkole, nawet nie w naszym mieście. — Brawo, Matysek! Jak ci się zdaje, czy teraz pobije Maradonę? — Maradona jest w porządku — oburzyła się Marta. — To mój idol. W piłce nożnej oczywiście. Zna się na swojej robocie, wykonuje ją z taką pasją, z takim ładunkiem dynamitu, w nogach i takim błyskiem geniuszu, że mu tylko mogę przyklasnąć. Nie słyszałam, żeby się starał o doktorat honoris causa z archeologii. — Nie bądź zołzą. Może twój Czaruś na boisku także daje z siebie wszystko jak stara kura w rosole. — Teraz ty jesteś złośliwy. Widziałeś go kiedy w akcji? — Niestety. 189 — Ja także. W ostatnim meczu był beznadziejny. Bufon, któremu się zdaje, że zespół powinien grać pod niego. — Tak go trener ustawił. — Okazuje się, że wszystko sprowadza się do trenera, nauczyciela, przykładu — śmiała się Marta. — A co? Jest inaczej? Nie będziesz harowała do siódmych potów, jeżeli ktoś tego naprawdę nie oceni tak, jak zasługujesz. Ten ktoś musi być rzeczywiście specem, musi go to pasjonować i sam musi grać uczciwie. Niby proste, a jakie trudne. — Najprostsze jest zawsze najtrudniejsze. — A prostactwo? — Tu się mylisz. Prostactwo jest pokrętne, prymitywne, nie dopracowane. Nad prostotą trzeba się mocno natrudzić. — Mówisz prawie jak Norwid. — Zakorzenił mi się w myśli i w sercu. Był jednym z najmądrzejszych ludzi nie tylko w swojej epoce, ale pewnie i w naszej. — W czasach wielkiej niepogody — szepnął Łukasz. Marta drgnęła. — Skąd ci to przyszło do głowy? — Czy nie masz chwilami wrażenia, że my wszyscy żyjemy na granicy potopu? — W każdym razie ogromnej burzy — dopowiedziała. — Biedne zwierzęta. — Dlaczego? — Gdzie znajdą takiego wariata, jakim był Noe, który przyjąłby wszystkie czworonogi na swoją łajbę? — Nie martw się. Na pewno gdzieś taki oryginał żyje i puk puk remontuje tę szalupę w przeczuciu nadciągającego nieszczęścia. — Chyba nie u nas. Nie zauważyłeś, że dla wielu osób zwierzę znaczy tyle, ile waga mięsa. — Tacy też są na wagę mięsa, nie człowieka. Masz coś konkretnego na myśli? — Aż za dużo. Spalenie żywcem owiec na planie filmowym. Ukatrupienie zwierzyny w Karkonoszach i to w okresie godowym. Strzelano tam nawet do kotnych łań, bo tego wymaga rzekomo gospodarka leśna. Łosie na Lubelszczyźnie można truć i mordować, jak się komu podoba. Mało ci tych przykładów? A przecież w naszej niby europejskiej stolicy ktoś w zoo zaatakował śpiące hipopotamy, starając się zaszlachtować hipopotamka- 190 -oseska, i wydłubał oko broniącej go samicy. Gdzie ten Noe? Człowieku?! Nie ma takiego wariata, który by starannie naprawiał starą łajbę tylko po to, aby się tam mogli schronić ludzie i zwierzęta, gdy przyjdzie wielka niepogoda. — Więc co będzie, jeżeli rzeczywiście Noego wśród nas zabraknie? — spytał miękko, niemal pieszczotliwie Łukasz, ale Marta wyjątkowo nie zwracała uwagi na mówcę, tylko na tę apokaliptyczną wizję, jaką przed nią roztoczył. — Chcesz wiedzieć? Ja nie mam złudzeń — rzekła gwałtownie. — Wielki chlust. I szlus. — Nie wierzę, że się tak do reszty zniechęciłaś. Nie wierzę, że w swoim sercu przestałaś usprawiedliwiać i ocalać. Marto, jeśli ty tak mówisz, komu jeszcze zechce się cokolwiek czynić dla bliźnich? — Nie prowokuj mnie — parsknęła z gniewu. — Bliźni! Dobry sobie! Bliźnich się teraz tratuje. Poza samoobroną nic się już nie zrobi. Ludzie zdziczeli i nie są zdolni do wspólnych działań. Albo zwątpili w ich sens, mają dosyć. Sam przyznasz, że niepogody nie przebrnie się w pojedynkę. Jeżeli ktoś próbuje dziś coś z siebie dać drugiemu człowiekowi, przegrywa własne życie. Zapadła cisza. Tylko rzeka przepluskiwała się leniwie w odległych brzegach i z łąk za gąszczem trzmielin dolatywało wytrwałe cykanie świerszczy. — Chyba pójdę w ślady naszej trójki i też się wykąpię — Łukasz wstał, przeciągnął się i podjął z ziemi zwinięty w rulon ręcznik. — Czy ty się na mnie gniewasz? — spytała nieśmiało. Spojrzał na nią z góry. Refleksy zachodzącego słońca dziwnie rzeźbiły jego twarz. Wydała jej się obca. Surowa. — Racje serca są u ciebie przeciw racjom rozumu, Martuniu. Bywa, że przeczysz sama sobie. Jesteś zdumiewająco mądra w praktyce. Zapobiegliwa i odpowiedzialna, zabiegana i pełna poświęceń, prawdziwa biblijna Marta. A jednocześnie nie wierzysz w sens twojej roboty. Jak to może być? Nie wierzysz, że przydeptane światło w człowieku można rozdmuchać. Niedawno starałaś się mnie umocnić pośród moich rozterek. Bo wiesz, że tak trzeba, prawda? A mimo to nie wierzysz w skuteczność takiego działania. — Staram się. A później widzę, że mnie wystawiono do wiatru. Jak w sprawie Matyska. — Tu cię boli? Bo za jednym zamachem chciałaś generalnej poprawy? 191 Tak nie jest, siostro. Wiosłując w niepogodę trzeba uważać na każdy ruch, obliczać wysiłek, żeby na długo starczyło siły. — Tyś nibyś taki silny?! — rzuciła z gniewem. Pierwszy raz wybuchł pomiędzy nimi spór, który zdawał się ich różnić poważnie. I o co ta sprzeczka? Cały czas w sferze aluzji. Może ona jest naprawdę przemęczona. Już żałowała swojej kłótliwości. — Ja? — Łukasz pokręcił głową. — Słabszy jestem od ciebie. Moje niepogody za długo trwają. — Bo sobie nie pozwalasz na żaden oddech. Na przerwę. — Masz rację. Trzeba spróbować. Tymczasem się wykąpię. Wrócę tu prosto z wody do twoich stóp i przyniosę ci jak wydra jakąś ciekawą zdobycz. — Jaką? — Zobaczysz. Odszedł, a Marta wyciągnęła się na wznak, założyła ramiona pod głowę. Wpatrywała się w niebo i powoli odpływały od niej napięcia i niepokoje. Rzeczywiście, jakie mało ważne są te nasze problemy, jeśli im się przyjrzeć z dystansu. Co mnie obchodzi Matysek? Traktuję rzecz ambicjonalnie, aż wstyd. Załatwił sobie czy kupił świadectwo — jego sprawa, jego sumienie. Co mnie do tego? Ja na ustępstwa nie poszłam i wiele osób przy okazji przekonałam. Powinien mi wystarczyć ten tryumf. Ale mnie się zaraz zachciewa uzdrowicielstwa na skalę światową. A trzeba krok po kroku. Gdybym była lekarzem, postępując tak, jak postępuję, porzuciłabym te nudne codzienne woreczki żółciowe i grypy. Zaraz by mi się śniła dżuma czy inna epidemia. Co za bzdura! Przedłużała się ta chwila rozrachunku z sobą samą i kiedy od strony rzeki dobiegły piski Łazanki, Marta poczuła, że jej ciężar spadł z serca. Chyba częściej powinno się odbywać takie rekolekcje sam na sam z niebem i ziemią. Młodzież wynurzyła się roześmiana, rozradowana. Grzesiek stwierdził, że bardzo zgłodniał, i zaraz przysiadł się do reszty zapasów. Dziewczyny wytrząsały wodę z włosów i opowiadały sobie coś z ożywieniem przerywając pogaduszki wybuchami śmiechu. Marta słuchała nieuważnie, zaczęła się niepokoić. Słońce nachylało się coraz niżej, rudawe błyski tańczyły na falach. Rzeka ściemniała, toczyła mroczne wody szybko i cicho. Wprawdzie osiągnęła już niziny, ale nadal zachowywała się jak górska rzeka: rwąca i kapryśna. — Nie widzieliście Łukasza? Poszedł się kąpać. Minęła godzina, a jego nie ma. 192 - Czemu się martwisz? Pływa jak mors, a że nie lubi towarzystwa, wybiera sobie zawsze ustronne miejsca. Musiał udać się w górę rzeki, bo inaczej spotkalibyśmy go. — Wezmę kajak i wypłynę mu naprzeciw. — Jesteś pewna, że się ucieszy? — Grzesiek, czy ja ci zadaję tego typu pytania? — Masz rację, przepraszam. Wycofał się, ale pomrukiwał niezadowolony, aż go nareszcie Justyna wyciszyła. — Gdybyście siedzieli na rzece do nocy, rozpalimy ognisko — zapewniła Łazanka. — Nie będzie takiej potrzeby. Odpłynęła, oni zaś zajęli się swoimi sprawami, przekomarzaniem i żarcikami na temat Grześkowego nieuctwa, bo tego dnia nawet nie zajrzał do książek i cały czas przegadał z Łukaszem. Bronił się, że to również wchodzi w skład jego edukacji. Łazanka nie dawała wiary. Łukasz, który odszedł spory kawał w górę rzeki, złożył ubranie na brzegu, wykąpał się, a potem rozciągnął na gorącej wydmie, aby trochę przeschnąć. Po jego stronie brzeg był pagórkowaty i pusty. Naprzeciw nie brakowało amatorów kąpieli. Zabawiała się tam liczna grupa. Tamten brzeg był powszechnie uczęszczany i dostępny, z piaszczystą plażą i niewielką mielizną. Bliżej środka rzeki rozciągała się nawet spora łacha. Tam właśnie postanowił przebrodzić chłopak w ekstrawaganckich slipach udających karnawałową maskę: oczy na pośladkach i nos z przodu. Łukasz miał dobry wzrok, więc bez wysiłku dostrzegł te detale, wydały mu się jednak niesmaczne: z gatunku tandety powielanej w upojeniu przez prymitywnych szpanerów. Byle drogie, już jest hit. Obrócił się na brzuch i wygrzewał się rad, że dla słońca jest bez różnicy jego grzbiet i plecy tamtego lalusia. Zerknął. Miał chłopak powodzenie. Kilka dziewczyn z brzegu dopingowało jego tryumfalny marsz do rzecznej wysepki. Głupek, pomyślał sennie Łukasz. Idzie z prądem. Dlaczego ludzie mają tak pusto w głowie? Każdy jako tako rozgarnięty wie, że w rzekach występuje przykos. Tam gdzie prąd warczy jak tutaj, pełno na dnie dziur tak głębokich, że słoń się schowa. Kiedy się idzie z prądem, dna nie widać, łatwo można wpaść w taką jamę, a prąd wtedy przydusi i nawet zręczny pływak może mieć kłopoty. Ciekawe, czy ten chłopak słyszał kiedykolwiek o czymś takim. Chyba nie, bo sobie zuchowato poczyna. Byłby ostrożniej-szy. Stara się popisać przed dziewczynami. Może mu się uda. 12 — Chłopak na niepogodę 193 Łukasz ziewnął i chciał się obrócić na lewy bok, bowiem Adonis w zezowatych majtkach niewiele go interesował, gdy w tej samej sekundzi kątem oka pochwycił nagły ruch z tamtej strony, a krzyk doleciał aż tutaj. — Ratunku! Łukasz usiadł i wpatrzył się w scenę, którą miał przed sobą jak teatrze. Na brzegu miotała się zaniepokojona grupa kibiców i wielbicielek Adonisa, natomiast w pobliżu mielizny, gdzie woda marszczyła się na bystrzynach, kotłowało się coś niezdarnie. Tryumfator już nie brodził, tylko starał się płynąć, rozpaczliwie bijąc rękami i nogami. Poza pluskiem i zamętem nic to jednak nie dawało. Zniknął. Wir go wciągał. Pokazał się znów, a ciemna głowa wyskoczyła na powierzchnię jak piłka. Na brzegu skakali i wyli, ale nikt się nie kwapił, żeby wejść do wody. Łukasz popędził wzdłuż pochyłości wiodącej do rzeki. Skoczył, dał nurka. Wychynął i wzrokiem ogarnął rozgrywającą się w oddali scenę. Miał dość daleko, a tam się chyba rozgrywał ostatni akt dramatu. Wrzaski się nasilały. Ale nikt nie ryzykował ani nie podejmował najmniejszej próby ratunku. Zbili się w gromadkę i przekrzykiwali. Zapewne udzielali rad tonącemu. Łukasz spieszył się. Pruł pod prąd. Trochę go to wyhamowywało, ale liczył, że zdąży. Gdyby tamten się tak nie miotał, sam by się wykaraskał. Łukasz wyminął łachę. Miał teraz tuż przed sobą teren, na którym doszło do tragedii. Nurt był niezwykle silny, w dodatku dziwnie kapryśny. Lukas dziwił się, że tamten ryzykował. Musi to być i głupiec, i pyszałek zarazem pomyślał. Rzeka wyżłobiła tu na dnie wielkie jamy, w których na domiar złeg tkwiły jakieś spróchniałe pniska i szczątki. Woda mętna, nieprzejrzysta widoczność kiepska. Łukasz znalazł się nad miejscem, gdzie zniknął chłopak. Nie było go widać. Prąd znosił Łukasza na mieliznę, ale pływak walczył z nim, zręcznie się wywijał. Na brzegu spostrzeżono ratownika. Rozległ się chóralny wrzask. Łukaszowi jednak nie na wiele się to przydało. Wiedział, że musi nurkować, aby wyciągnąć niedotopka. Wir był tak potężny, że na myśl o tym, co go czeka wewnątrz wodnistego leja, Łukasz zacisnął szczęki. W tym momencie z głębi wynurzyła się ręka. Rozcapierzona, młócąca powietrze. W agonii, w śmiertelnym strachu. Łukasz podpłynął, chwycił. To był błąd. Na ramieniu jak kleszcze zacisnęły się obie dłonie tonącego. Wciągał go. Łukasz starał się go odczepić, ale stracił swobodę ruchów. 194 Nie do wiary — przemknęło mu przez myśl. — Tak głupio skończyć... I jeszcze mignęło mu w świadomości parę obrazów, odprysków wielkiego lustra, które zaczęło rosnąć w oczach wraz z potwornym uciskiem w głowie. Wykrzywiona drwiącym uśmiechem twarz Adriana. Dominik miotający się w drgawkach na szpitalnym łóżku. Marta. Płacze? Dlaczego płacze? Przekonała się, że nikogo nie uratował, a sam... Resztką tchu Łukasz oderwał szpony tonącego. Odepchnął go od siebie z całych sił. Pod prąd. Aby go nurt zniósł na mieliznę. Był to ostatni zryw. Wielki wir wessał osłabłego Łukasza. Oplatały go macki, korzenie. Przez zieloną taflę przebijało dalekie zachodzące słońce. Zdawało się ku niemu przybliżać, wypełniać go, było w nim. Ludzie na brzegu wciąż krzyczeli. Kilka dziewczyn dostało ataku histerii. Paru chłopaków przyglądało się zastanawiając: wejść, nie wejść. Na mieliźnie woda poruszała ciałem niedotopka. Łukasz zdołał go wyrzucić na płyciznę i teraz tam leżał. Nikt jednak nie miał odwagi go wyciągnąć. Za duże ryzyko. W tym momencie na swoim kajaczku nadpłynęła Marta. Z daleka zauważyła zbiegowisko na brzegu. Skierowała się więc w tamtą stronę. Powitano ją wielkim wymachiwaniem i zdwojonymi wrzaskami. — Tam, tam! — pokazywano na łachę. Dla Marty stało się jasne, że musi trudzić się sama, bo na nikogo z gapiów liczyć nie można. Ślamazary, pomyślała z pogardą. Dziewczyny hoże i dorodne jak rzepy, ale każdej własna skóra miła. Chłopcy nie ułomki, ale jak co do czego, tchórzem podszyci. Teraz się przyglądali. Mieli bezpłatny pokaz. Opłynęła mieliznę. Nie wiedząc o tym bezwiednie powtarzała posunięcia Łukasza. Starannie omijała kotłujący się wir. Musiała zbliżyć się do niedotopka i ściągnąć go na brzeg. Normalnie kazałaby sobie komuś pomóc. Dwie osoby mogłyby się podzielić czynnościami. Jednakże miała wątpliwości, czy te hoże niedojdy nie będą raczej przeszkadzać, wolała się pomęczyć sama. Ustawiła kajak w dryf. Przeszorowała po dnie. Prawie przeskoczył, i to tak jak chciała, tuż obok niedotopka. Prawą ręką chwyciła chłopca za włosy, lewą odepchnęła się wiosłem. Kajak wyrwał się na gładki nurt pomiędzy mielizną a brzegiem. Tutaj łatwiej było manewrować. Marta doholowała ofiarę w pobliże zebranych. — Ruszcie się! — krzyknęła z gniewem. — Długo się tak możecie gapić? Niech mi kto pomoże i zabierze go. 195 Zaszemrali. Nareszcie kilku wyrostków odważyło się wejść do wody, gdzie tak niedawno baraszkowali bez oporów. Brodząc po pas doszli do Marty. Wyciągnęli kajak i Adonisa, który teraz do reszty sflaczał. — Już z niego nic nie będzie — rzekł jeden z chłopaków i zaraz cofnął się pod spojrzeniem Marty. — Walter! — rzuciła się naprzód dziewczyna, w której Marta poznała koleżankę Łazanki, Berenikę. — To twój brat? — Tak. Walter Matysek. Los bywa złośliwy, pomyślała Marta. Akurat ja muszę się mordować nad jakimś Matyskiem. — Czy ktoś z was zna sztuczne oddychanie? Nikt się nie odezwał. — Chodzić chyba umiecie? — Marta starała się być uprzejma, choć ją roznosiła wściekłość na tę masę. Glątwa, pomyślała po Witkacowsku. — Niech się który kopnie do miasta i sprowadzi pogotowie. Ale biegiem. — Jacek przyjechał samochodem — wtrącił ktoś nieśmiało. Na ogół byli pewni siebie, ale ta przygoda jakoś załamała dobre wyobrażenie na własny temat. Każdy z nich musiał przyznać, że się zbłaźnił. — Na co czekacie? Jacek pognał ekspresowo. Po chwili zawarczał motor i samochód tylko śmignął po nadrzecznych nieużytkach. Osiągnął szosę i rwał do miasta. Marta tymczasem poleciła im przynieść koce i niemal jak na szkoleniu przygotowała ofiarę do sztucznego oddychania. Kazała wziąć Waltera za nogi, odwrócić głowę na dół. Z otwartych ust chlusnęła woda. Własną chustką wyczyściła mu usta z piachu i szlamu, przerzuciła ofiarę przez zrolowane koce i zaczęła mordęgę: raz-dwa, raz-dwa. Naokoło stała cała gromada i wygapiała się jak na jakie widowisko. Marta byłaby ich chętnie wytłukła, ile wlezie, ale nie mogła się niczym innym zajmować, tylko tym niedotopkiem, który nie dawał znaku życia. Już jej prawie ręce mdlały, pot zalewał czoło, kiedy coś mu nareszcie zacharczało w piersiach, zakasłał, słabiusieńko powracał mu oddech, policzki, dotychczas blade jak wosk, lekko się zaróżowiły. Przyjechała karetka na sygnale. Lekarka leciała biegiem. Uklękła obok Marty, zbadała puls, kiwnęła z uznaniem głową. — Wyciągnęła go pani. Założymy mu maskę tlenową, zaraz się go podpompuje. — Udało mu się — ożywili się koledzy Waltera. 196 — Bo ja mówiłem, żeby tam nie właził. — Chciał się popisać przed dziewczynami. On zawsze taki. Próżny jak licho, a guzik wart. — Byłoby po nim, żeby nie tamten. — Zepchnął go na mieliznę, a sam pod wodę poszedł. — Chyba już nie wypłynie. — Kiedyś go tam woda wyrzuci. — O czym wy mówicie? — zainteresowała się lekarka. Marta siedząc na ziemi popijała kawę z kubka. Lekarka zauważyła, że dziewczynie po takim wysiłku należy się coś na wzmocnienie, i podzieliła się z nią osobistą kawą z termosa. — No o tym, co go wir wciągnął. Już po nim. — Jeszcze się ktoś topił? — Kiedy Walter tonął, myśmy całkiem potracili głowy — przysunęła się bliżej Berenika. — Każdy się bał, bo tam wiry i wiadomo, że niebezpiecznie. Walter twierdził, że po tych upałach woda się obniżyła i że przejdzie wpław na łachę. Ale prąd zbił go z nóg, zwalił i pchał pod wodę. Wtedy przypłynął ten mężczyzna. Myśmy go przedtem nie widzieli. Pewnie opalał się na drugim brzegu i dopiero kiedy zobaczył, że z Walterem kiepsko, rzucił się na pomoc. Doskonały pływak. My byśmy z tego brzegu tak szybko nie doszli jak on. Już był przy Walterze, chyba rozglądał eif), ;i wtedy Walter wynurzył się i złapał go za ręce. Zaczęli się tam miotać, І nie było widać, tylko okropne bryzgi. Potem ten człowiek wyrzuci! Waltera na mieliznę, a sam poszedł na dno. Widocznie stracił siły. — I nikt z was nie próbował go ratować? — spytała wstrząśnięta lekarka. Najbliższy chłopak wzruszył ramionami. — Ja słabo pływam. Drugi się wtrącił: — Tam niebezpiecznie. Miałem ryzykować? — Tamten jednak się odważył. — Bo ja wiem? Pewnie uważał, że poradzi. — Migiem leciał. Żal mu było Waltera. — Gdyby nie on, już byś więcej swego braciszka nie oglądała -zwrócił się któryś do Bereniki. Marta wstała powoli. Była blada, prawie zielona. Nikt na nią nie zwracał większej uwagi, ale kiedy podeszła, grupa rozstąpiła się, aby ją przepuścić. 197 — Nie wiecie, kim był ten człowiek, który uratował waszego kolegę? — mówiła z wyraźnym wysiłkiem, jakby głos z trudem wydobywał się jej z gardła. Dużo ją kosztowało sformułowanie tego pytania. — Jakiś obcy. — To ten garbus. — Chyba ci się śni. Żadnego garbu nie widziałem. — Był w wodzie. Proszę pani, na pewno. Ja go znam. Ten garbus, co miał brata narkomana. Marcie uczyniło się ciemno przed oczyma. Zanim zdążył ją ktoś podtrzymać, osunęła się nieprzytomna na ziemię. ROZDZIAŁ XV Grzesiek i Łazanka otrzymali od ciotki klucze do mieszkania na Retoryka. — Popilnujecie nam domu — mrugnęła do Łazanki — i Grzesiek zamiast się włóczyć po mieście, może nareszcie weźmie się do książek. — „Rodzina wyjechała do Hagen. Zostałem sam w tym ogromnym domu" — zaczął z emfazą Grzesiek, ale ciotka pieszczotliwie natarła mu uszu. — Nie do Hagen, tylko do Jugosławii, a ty nie bądź taki bach, bo mi przeczucie mówi, że cię będę musiała zaangażować jako subiekta. — Szybciej się dorobię i tym może zjednam Justynę. — Twoja dziewczyna tak lubi pieniądze? — zainteresowała się ciotka. Grześka uważała za przyszywanego syna i szalenie troszczyła się o jego przyszłe szczęście. Nie życzyłaby sobie, żeby się władował w jakąś dorobkiewiczowską ferajnę. — Nie lubi, ale potrzebuje — odparł lakonicznie Grzesiek. Łazanka już wcześniej zauważyła, że starannie unika rozmów na temat sekretów, jakie mu powierza Justyna. Podobało jej się, że jest lojalny, irytowało, że nawet przy niej nabiera wody w usta. Teraz jednak uczyniła gest, który miał ciotce wyjaśnić, że daremnie drążyć tę skałę. Ciotka podniosła wysoko brwi, komicznym ruchem złapała się za serce i przewróciła oczyma. Raczej do Nuty czy Oliwki pasowała ta pantomima, ale Łazanka przepadała za swoją wesołą ciotką między innymi dlatego, że była taka niepoważna. O ile w ostatnich dniach czerwca panował rwetes i zgiełk przedwyjazdo- 198 wy, o tyle w lipcu na Retoryka nastąpiła błoga cisza. Grzesiek poważnie przejął się pisemnym i chociaż przechwalał się, iż zrobi furorę, zarywał noce, żeby jednak na ustnym jeszcze jaśniej błysnąć. Jednocześnie Szymon wypełniał pracowicie swoje testy, które następnie poddawane były ocenie komputerowej. Komputer liczył i zainteresowani nie łudzili się nadzieją, że coś tam komuś dorzucą z łaski czy po znajomości. Łazanka latała więc z jednej giełdy na drugą, tu i tam brylowała jako osoba świetnie znająca się na rzeczy, a kompletnie niezastraszona w wyścigu po indeks. Pomiędzy giełdami napawała się urodą Krakowa. Wstawała wcześniutko, przed świtem i gnała na rynek, aby zobaczyć, jak delikatny blask napełnia to dziwne miejsce, różowawe światło padało na kremowe tynki i wiśniową cegłę Kościoła Mariackiego, zielone od grynszpanu dachy mieniły się jak wężowa łuska, a w powietrzu drżał wysoko hejnał urywany ptasim świstem w momencie, gdy przeszyła gardło trębacza tatarska strzała. Nie zastanawiając się nad tym, Łazanka jednak czuła, że jest jakiś związek pomiędzy tą melodią do ostatniego tchu, nutą, która miała ocalać współobywateli, a niedawnymi wydarzeniami. Żałowała, że Marta nie dała się namówić na wyjazd. Byłoby jej lepiej w Krakowie niż tam — z tyloma wspomnieniami o Łukaszu. Łazanka z niezwyczajnym dla siebie trwożnym drżeniem przywołała tamte wlokące się w nieskończoność godziny, gdy — zaniepokojeni przedłużającą się nieobecnością Łukasza i Marty, wyruszyli na poszukiwania. Szli wzdłuż brzegu rzeki, jeszcze dosyć niefrasobliwi, pogadujący i przerzucający się żarcikami, kiedy Justyna natknęła się na tobołek z ubraniem Łukasza. W chwilę potem zaalarmował ich widok zbiegowiska na przeciwległym brzegu. Grzesiek zostawił obie dziewczyny i wybrał się wpław na rekonesans. Grzesiek niebawem wrócił, opowiedział pokrótce, co się wydarzyło, i kazał im natychmiast iść do domu. Sam chciał towarzyszyć Marcie. Lekarka zabierała ją do szpitala zaniepokojona słabą pracą serca. Niedotopek Walter szedł już na własnych nogach. Jeszcze go sanitariusz wymłócił po pysku na pożegnanie. Rzekomo dla poprawienia krwiobiegu, ale podejrzewali, że i po to, aby coś przecież do tej mózgownicy dotarło. Łazanka pragnęła jednocześnie być i przy Marcie, i lecieć nad rzekę. Wiedziała, że Łukaszowi już w niczym nie pomoże, ale chociaż ostatni raz go zobaczyć. Grzesiek stanowczo zakazał. W sytuacjach podbramkowych ten szaławiła postępował jak dojrzały mężczyzna. Bezwzględnie żądał, aby Łazanka czuwała przy siostrze. I przyznała mu rację. Z Martą działo się I 199 coś niedobrego. Szok, depresja, zapaść? Sami lekarze mieli kłopoty z diagnozą. Nie było więc Łazanki przy tym ostatnim pożegnaniu, jakie Łukaszowi zgotowali przyjaciele. Okazało się teraz, że wielu ludziom pomagał dyskretnie i bez rozgłosu. Pamiętając wyświadczone dobro żałowali i dziękowali w milczeniu. Dwie doby trwała akcja poszukiwawcza, bo prąd zniósł ciało daleko od miejsca wypadku. Znaleziono go w dole rzeki, niemal u jej ujścia do Wisły. Trałowali dno, ciągali sieci, sam wypłynął. Grzesiek załatwiał formalności. Likwidował różne jego sprawy, bo rodzina Łukasza nawet koło nosa nie miała. Zbędny im był za życia, zbędny i teraz. Łazanka chciała wiedzieć, co z Dominikiem, ale nikt jej nie umiał udzielić odpowiedzi. Tego chłopaka również już skreślono. Martę wypuszczono ze szpitala na własne żądanie. Trzymała się dzielnie. Nie uroniła ani jednej łzy. Łazanka jednak dostrzegła w jej twarzy coś, co ją przeraziło. Podzieliła się spostrzeżeniami z Grześkiem. — A widziałaś to siwe pasmo we włosach? — zapytał. Spojrzeli na siebie i na mocy milczącego porozumienia nie wracali już do tematu. Błagali Martę, żeby zaraz po zakończeniu roku wyjechała. Liczyli na to, że w ulubionych okolicach znajdzie pociechę. Tymczasem ona nie chciała ruszyć się z miasta. Tłumaczyła im, że ma jeszcze sporo spraw zawodowych do załatwienia i że musi doczekać do ogłoszenia wyników egzaminu Grześka. Niechętnie ją zostawiali, ale co było robić. Cowieczorne telefony, w czasie których zdawano sobie wzajemnie relację, uspokoiły Łazankę. — Marta ma taką naturę — zwierzyła się Szymonowi — że najlepiej pomaga jej na wszystkie kłopoty ciężka praca. Im cięższa, tym lepszy skutek. Szymon przyjrzał się jej uważnie. — Czyżby? — Nie wierzysz mi? — Ależ wierzę. Każdy ma własny sposób na spalanie się. Jeden rozkłada na raty, drugi rozżarza się do szalonej temperatury i wtedy jest tylko błysk. Tym trybem, o jakim mi mówisz, Marty nie starczy na długo. — Więc co mam robić? — Łazanka czuła się bezradna. — Nic. To jej życie i ona decyduje o jego kształcie. — Nie strasz mnie. — Nie ja wymyślam okrucieństwo losu. Ale możesz jej ulżyć. — W jaki sposób? 200 — Kipi w tobie nadmiar radości. Jesteś silnym człowiekiem, Łazanko. Nie martwisz się na zapas. Umiesz okazję chwytać za rogi. Nie przepuścisz. I doceniasz drobne przyjemności, jakich rzeczywistość dostarcza każdej chwili. Potrafisz pełną garścią czerpać z życia, bo umiesz się cieszyć. Więc dziel się tym bogactwem. Jesteś jej bliska. Niech przy tobie serce ogrzeje. Łazanka potraktowała poważnie wskazówki Szymona i odtąd przez telefon wyplatała niestworzone bajędy o każdym głupstwie, które ją bawiło. Marta interesowała się najdrobniejszymi sprawami, wypytywała dokładnie o wszystko, niekiedy zdawała się nawet uśmiechać do konceptów rodzeństwa, ale przez cały czas Łazanka miała wrażenie, że naprawdę absorbuje ją co innego. Po tygodniu bomba wybuchła. Po wstępnych czułościach Marta oświadczyła: — Wiem, że wakacje już częściowo zaplanowaliście. Wolę, żebyście przez następne tygodnie pozostali na Retoryka. Nie przyjeżdżajcie tutaj. W słuchawce zapanowało milczenie naładowane jak dynamitem wielkim zdumieniem i Grześka, i Łazanki. — Będzie, jak sobie życzysz. — Grzesiek starał się, aby te słowa zabrzmiały niedbale. — Martuniu, a ty kiedy do nas przyjedziesz? — zagadnęła z innej beczki Łazanka. — Tymczasem nie mogę. Musicie sobie radzić sami. — Czy coś się stało? — ostrożnie zapytał Grzesiek. — Zabrałam ze szpitala Dominika — wyjaśniła Marta takim tonem, jakby to wielokrotnie omawiali i od dawna postanowili. Łazanka z wrażenia usiadła na podłodze. — Jak ci leci? — badał Grzesiek podkopując siostrę, aby wstała i przejęła przynajmniej cząstkę ciężaru tej konwersacji. — Wspaniale — głos Marty daleki był co prawda od entuzjazmu, ale stanowczość dźwięczała po dawnemu stalową nutą. — Jesteś pewna, że na nic ci się nie przydamy? — drążył dalej Grzesiek. — Teraz nie. On jest bardzo wylękniony. Chciałabym oszczędzić mu nadmiaru wrażeń. Już sobie ugadałam sympatyczną psycholożkę, która tutaj codziennie wpada. Łazanka mruknęła cicho bardzo brzydkie słowo. — Czemu zmonopolizowałeś słuchawkę? — Marta się zniecierpliwiła. — Daj mi Łazankę. 201 — Słucham — burknęła młodsza siostra. Nie był już to ten ptaszek ćwierkotek, który zgodnie z zaleceniami Szymona miał rozweselać Marcie szare godziny. Jeżeli kojarzył się z czymś, to ze stworzeniem, które woły dusi. — Zaziębiłaś gardło? — zatroskała się Marta. — Nie jedz za dużo lodów. — Wcale nie jem — oświadczyła Łazanka bardzo grubo. — Jutro do was zadzwonię. Trzymajcie się. — Zaraz, chwileczkę! — wrzasnęła Łazanka wielkim głosem. — Jaki on właściwie jest? Powiedz coś do ciężkiego pirueta! — Dominik? Ładny chłopiec. Cichy i nieśmiały. Kiedyś go poznasz, więc tymczasem uzbrój się w cierpliwość. Trzask odkładanej słuchawki. Łazanka przeszła do kuchni krokiem skazańca, na którym miano wykonać wyrok przed obiadem. Grzesiek tymczasem najspokojniej w świecie zajął się zmywaniem talerzy. Był z natury systematyczny i nie znosił prac nie dokończonych. Ponieważ widział, że siostra oddaje się teraz wytężonym spekulacjom mózgowym, wziął na siebie brzemię zajęć fizycznych. Łazanka machinalnie sięgnęła do koszyka z wiśniami. Miały zostać wydrelowane i w charakterze doskonałej konfitury przekupić ciotkę powracającą z Jugosławii. Łazanka czuła, że musi coś wsunąć, bo inaczej zwariuje. Wiśnia, pestka, wiśnia, pestka... Grzesiek rozwiesił ścierkę i znikł w pokoju babuni, skąd wkrótce dobiegły dźwięki kompozycji Lutosławskiego. Twierdził, że umysł zorganizowany pracuje na wyższych obrotach, jeżeli towarzyszy mu dobra muzyka. Uczył się zawsze przy klasyce. Skoro dzisiaj leciał Lutosławski zamiast Bacha, musiało to oznaczać poważny konflikt wewnętrzny. Szymon przylazł całkiem skonany po kolejnym teście z chemii i giełdowych obradach. Grzesiek wpuścił go do przedpokoju i zaraz zmył się z powrotem do gabinetu, skąd za chwilę grzmiał Penderecki. Szymon zajrzał do kuchni spodziewając się znaleźć miłe pokrzepienie. Tymczasem zastał Łazankę nad olbrzymią kupą pestek i prawie pustym koszykiem. Wciąż jadła z obłędem w oczach. Przyjrzał się jej bacznie, jakby stawiał diagnozę, i zawyrokował: — Noc masz z głowy. — Dlaczego? — spoglądała łzawo. 202 — Nadmierna fermentacja — wymownym ruchem pomasował się po brzuchu. — Czy musisz to wszystko zjeść? — zainteresował się. — Jakaś pokuta? — Co? — stopniowo wracała jej równowaga umysłu. — Nie, skąd. Po prostu nie wiedziałam, co z rękami zrobić — zerknęła z odrazą na koszyk, wyrzuciła pestki. Szymon spod oka obserwował tę krzątaninę. — Pożarłaś się z Grześkiem? — Nie, dlaczego? — Nawet się ze mną nie przywitał, tylko zwiał. — Jego też nosi — mruknęła Łazanka. — Po wiśniach? — Pleciesz! — popatrzyła jak na tępola. — Marta wykręciła taki numer, że można się powiesić. — Marta? Nigdy nie uwierzę. — Wzięła do domu narkomana. No wiesz, Dominika, najmłodszego brata Łukasza. Chłopak był na odwyku w Warszawie, widocznie załatwiła w szpitalu, że jej wydali tego ancymonka. — Znasz go? — Na oczy nie widziałam. — Więc dlaczego wyrażasz się o nim z taką dezaprobatą? Łazanka stropiła się. Faktycznie. Gdzie się podziała jej sławetna nałogowa uprzejmość, z której Szymon sobie podkpiwał, ale którą wysoko cenił? W Łazance, o dziwo, nie było nawet cienia życzliwości dla tego chłopaka. Wyłącznie odraza. — Zatruł życie Łukaszowi. To samo może stać się z moją siostrą. — Boisz się o Martę? Przytaknęła. Ten obcy łazi teraz w nocy po ich mieszkaniu. Kto wie, co mu do łba wleci? — Chyba ją słabo znasz. Zielonkawy płomyk w oczach zamigotał groźnie. Od pewnego czasu Łazanka nie tolerowała żadnych wycieczek pod adresem Marty. Szymon nieświadomie brnął dalej. — To najlepsze, co mogła uczynić. Nie tylko dla Łukasza i jego pamięci, ale dla siebie. — No wiesz! — parsknęła ze złością Łazanka. — Chciałbyś z mojej siostry zrobić opiekunkę takich... takich... 203 — Widzisz rzecz filantropijnie, a ja, spodziewam się, jako przyszły lekarz. Potrzebni są tacy właśnie ludzie jak Marta w takiej służbie. — Idiota — syknęła Łazanka. — Ulżyj sobie. Ja się nie obrażam. Kiedy ci przejdzie, przyznasz mi rację. — Jacy ludzie! Jaka służba?! Coś ty sobie wykombinował! — stała nad nim i krzyczała na cały głos. — Czy moja siostra ma być jakąś matką zadżumionych?! — Ktoś to musi robić. — Są inni. Dlaczego ona? — Bo na nią wypadło. Ma taki charakter, że jej nawet tego kalibru doświadczenie nie złamie. Tobie bym nie proponował. — Obejdzie się, bez łaski — mruknęła. Czuła jednak, jak jej gniew powolusieńku opada. Chłopcy znacznie łatwiej przeszli nad sprawą do porządku dziennego niż ona. Zapewne stało się tak również dlatego, że bez reszty pochłaniały ich egzaminy. — Raczej pomyślnie, odpukać — nadrobił miną Szymon. — Dosyć mam tej nerwowy — ciskał się Grzesiek. — Jeszcze wytrzymaj — pocieszała Łazanka. Doczekała się ze świętą cierpliwością tej epokowej chwili, kiedy wywieszono listy przyjętych i obaj tam figurowali. Łazanka puściła się wówczas w dzikie tany, ciągnąc za sobą cały korowód rozpromienionych kandydatów. — Moja ty podporo — Grzesiek pocałował ją w czubek nosa. — Co ja bym bez ciebie zrobił? W przyszłym roku się odwdzięczę. — I ja — zawtórował Szymon. — Czy już postanowiłaś, na co się wybierzesz? Łazanka nie chciała się przyznać do swoich buntowniczych planów. Wiedząc, że Grzesiek przeniesie się w nowym roku akademickim do Krakowa i zamieszka w akademiku, postanowiła mu towarzyszyć. Na Retoryka ją przytulą. Nie zamierza wchodzić w paradę Martuni i temu tam... Dominikowi. Protest musiał być wypisany na jej twarzy i w całej postaci od lnianego pędzla po czubek epokowych nóg, bo Grzesiek pochylił się ku niej dosyć zbulwersowany: — Co knujesz? Chciała go zbyć półsłówkami, ale w sukurs przyszedł mu Szymon, 204 więc rada merada, w krzyżowym ogniu pyt;iń wyśpiewała swoje projekty, Obaj się zasępili. — To nie w porządku — powied/ial Szymon — Postąpisz jak dezerter zaopiniował (/,І Później maglowali ją przez następne pól godziny, aby Emk Iłlłl danii wreszcie zaczęła się łamać. (Zgodziła się, że przynajmniej ipróbuji I nii będzie pokazywać fochów ani Marcie, ani temu nieszczęśnikowi Nadal jednak była skwaszona i humoru nie poprawiły jej ani lody U Noworola, ani wyprawa na Wawel o zachodzie słońca. Nie poszli (ani, żeby Ewied  bo znali niemal każdy kąt na pamięć, lecz Grzesiek uważał, że miej podobnie jak muzyka, otwiera nowe klapki w mózgu i pomaga sensownie myśleć. Łazanka się nie sprzeciwiała. Było jej wszystko jedno. W ponurym nastroju spoglądała na stare mury. O tej porze roku, kiedy słońce stało już nisko i podświetlało je rudym odblaskiem, zdawały się gorzeć jak zapalona lampa. Przysiedli u stóp Baszty Złodziejskiej i patrzyli na Wisłę. Łazance przypomniała się inna rzeka i poszukiwania Łukasza, i ta rozpacz: — Czy to sprawiedliwe — powiedziała nagle, wyrzucając z siebie z tym pytaniem cały bunt, jaki się w niej nagromadził — żeby taki człowiek zginął tylko po to, aby uratować takie zero, z którego nie będzie nigdy żadnego pożytku. — Myślała o Walterze. Miał u niej raz na zawsze zabazgraną opinię. — Gdyby go nie ratował, nie byłby sobą —, mruknął nareszcie Grzesiek po dłuższym milczeniu. — Dla Waltera to też szansa, z której może jeszcze skorzystać — dolał oliwy do ognia Szymon. W Łazance nadal palił się sprzeciw, gniew i wyzwanie. — A czy to sprawiedliwe, że moja siostra, która jest taką wspaniałą dziewczyną, zamiast cieszyć się życiem tak, jak na to zasługuje, zmarnuje ten czas, jakiego nikt jej nie wróci, na pomaganie wywłoce? Może zresztą na tym się nie skończy. Ja ją znam. Zacznie się oglądać, komu by tu jeszcze podać rękę. I wciągną ją tak samo jak Walter Łukasza. — Nie będzie tak źle — rzekł bez przekonania Grzesiek. — Taki z ciebie brat! — Łazanka gotowa by mu do oczu skoczyć. — Sam się poświęcaj. — Właśnie o tym myślę. Jeżeli skończę prawo, zajmę się tym, co Łukasz. Sądownictwo dla nieletnich to nie jest łatwizna. Sądzić łatwiej, niż 205 zrozumieć. A ktoś powinien rozumieć. Nawet takie ucieczki, o jakich mówił Łukasz. Machnęła ręką w stronę Szymona. — Ciebie już nawet nie pytam. — I słusznie, Łazanko — odparł Szymon. — Czas pokaże, czy uda nam się wzbudzić w ludziach, jacy nas otaczają, odrobinę nadziei. Warto żyć, jeśli przez każdego z nas wpadnie promień słońca w mroki niepogody. WYDAWNICTWO LUBELSKIE ■ 1989 Wydanie I. Nakład 49 800 + 200 egz. Ark. wyd. 13,2. Ark. druk. 13. Papier offsetowy ki. III, 70 g, rola 61 cm. Oddano do składania w styczniu 1989 r. Podpisano do druku w listopadzie 1989 r. Druk ukończono w grudniu 1989 r. Zam. 289/89 B-7 Druk: Lubelskie Zakłady Graficzne Lublin, ul. Unicka 4 I