Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13372 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
POCZUJ TEN STRACH.
WALKA Z SIŁAMI CIEMNOŚCI TRWA.
W XVI wieku wiedźma Isobel Apostata wypowiedziała woj-
nę szlachetnym czarodziejom z Bractwa Skrzydła Nocy.
Wspierana przez armię krwiożerczych demonów, pustoszy-
ła Anglię i próbowała nawet obalić z tronu króla Henryka
VIII. Choć w końcu spłonęła na stosie za swoje zbrodnie,
obiecała tuż przed śmiercią, że kiedyś wróci i podbije świat.
I rzeczywiście, niemal pięćset lat później ponownie pojawia
się wśród żywych. Powstrzymać ją może jedynie czternasto-
letni czarodziej Devon March...
Władczyni demonów to drugi - - f,
po Czarodziejach Skrzydła Nocy - tom przeznaczonego
dla młodzieży cyklu „Kruczy Dwór", ;
swoistego skrzyżowania książek o Harrym Potierze
z serialem Buffy -postrach wampirów.
W cyklu również: „..
Krwawy księżyc ^
Cena 29 /ł
W cyklu „Kruczy Dwór" ukazały się:
Czarodzieje Skrzydła Nocy
Władczyni demonów
W przygotowaniu:
Krwawy księżyc
GEOFFREY HUNTINGTON
VtM)CZYNI
DEMONÓW
Przełożył
Zbigniew A. Królicki
DOM WYDAWNICZY REBIS
POZNAŃ 2005
Tytut oryginału
Sorcerers ofthe Nightwing
Copyright © 2002 by Geoffrey Huntington
Ali rights reseryed
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2005
Redaktor
Krzysztof Tropito
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki
Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce
Bridgeman/BE&W
Wydanie I
ISBN 83-7301-563-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74
e-mail:
[email protected]
www.rebis.com.pl
Fotosktad: Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. (0-61) 879-38-88
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. Kraków
Dla
Brigid, Liama, Siobhan,
Melissy, Matthew
i
Dayny
Spodek (Anedź^j
• »^/
A 'D. 1522
łotr
lotrzeba szesnaście wozów torfu i pięćdziesiąt wiązek świe-
żo ściętych gałęzi, żeby spalić wiedźmę.
— Mokre drzewo — wyjaśnia chłopcu Opiekun — pali
się dłużej.
Mężczyźni z rękawami koszul podwiniętymi powyżej łok-
ci układają drewno wokół stosu. Plac jest wypełniony tłu-
mem zagrzewającym ich do dzieła. W końcu egzekucja zdraj-
ców to zawsze podniosła uroczystość, a spalenie na stosie
jest najucieszniejszym z widowisk. Wokół oszołomionego
chłopca kramarze w śmiesznych błazeńskich czapkach ofe-
rują pieczone kasztany i gorące pieczone jabłka. Małpki
wywijają koziołki przy wtórze skocznych melodii, wygry-
wanych na lutniach przez ich właścicieli.
— Tam! — woła ktoś z tłumu. — Tam jedzie!
Tłum wznosi okrzyk, gdy wóz wiozący wiedźmę nadjeż-
dża brukowaną ulicą:
—Spalić diablicę! Spalić wiedźmę! Spalić! Spalić!
Spalić!
Chłopiec obraca się i szeroko otwiera oczy.
Isobel Apostata spogląda na nich z zimną, spokojną
wzgardą. Z jej czarnych oczu sypią się skry, gdy tłum roz-
stępuje się, robiąc miejsce dla wozu. Na jej widok silni męż-
czyźni osuwają się na klęczki, oczarowani straszliwą uro-
dą czarownicy. Chłopiec wie, że gdyby jej rąk nie pętał ten
dziwny złoty łańcuch, wszyscy byliby w ogromnym niebez-
pieczeństwie. Jednak spętana w ten sposób wiedźma nie
zdoła już wyrządzić im krzywdy, nie może wezwać na po-
moc demonów Otchłani, które nie będą dłużej terroryzo-
wać wiosek północno-wschodniej Anglii.
Jej aksamitna zielona suknia jest podarta i brudna. Roz-
puszczone czarne włosy w nieładzie opadają jej do pasa.
Niegdyś była szlachcianką wywodzącą się z królewskiego
rodu i panią rozległych włości, która śmiała rzucić wyzwa-
nie królowi Henrykowi VIII. Sędziowie uznali, że już za sa-
mo to zuchwalstwo zasługuje na śmierć.
Są jednak grzechy gorsze od zdrady.
— Spójrz tam — wskazuje Opiekun. — Czy widzisz tego
człowieka? Tego bez nóg, siedzącego na wózku? To pod je-
go domem wiedźma odkryła Otchłań. Nie zważając na to,
że nieszczęśnik tam mieszka, otworzyła przejście między
naszym światem a tym poniżej. — Opiekun milknie i po
chwili dodaje: — Widzisz skutki. Ten człowiek miał szczę-
ście. Jego żona i synowie nie przeżyli kataklizmu.
— A ten złoty łańcuch...?
— Jego moc nie pozwala jej uciec ani przemienić nas
wszystkich w ropuchy, szczury i robaki. — Opiekun unosi
wzrok ku szaremu, pochmurnemu niebu. — A przynajmniej
modlę się o to. Modlę się, aby szlachetni czarodzieje Brac-
twa Skrzydła Nocy, Bogu niech będą dzięki, znaleźli wresz-
cie sposób, żeby ją pokonać.
Chłopiec patrzy, jak prowadzą wiedźmę na środek placu.
Tłum napiera ze wszystkich stron. Grad obelg i przekleństw
spada na kobietę, która zaczyna wodzić wokół wzrokiem,
w końcu reagując na zniewagi tłumu. Gniewnie szczerzy
zęby. Warczy i syczy jak kot zapędzony w kąt przez stado
rozjuszonych psów.
— Podejdź bliżej, chłopcze — mówi mu Opiekun. — Mu-
sisz to zobaczyć.
Po prawej stronie placu stoją dwie trybuny. Są pełne człon-
ków królewskiego dworu. Właścicieli ziemskich i duchow-
nych. Są tam arcybiskupi Yorku i Canterbury. Książę Nor-
folk. Szwagier króla, książę Suffolk. Jest nawet kardynał
Wolsey. Wszyscy przybyli zobaczyć klęskę Isobel Apostaty,
najbardziej znienawidzonej czarownicy w całej Europie, pa-
ni dworu składającego się nie z rycerzy i szlachciców, lecz
piekielnych bestii.
Strażnicy wloką ją pod pręgierz i rzucają na kolana przed
sędziami. Wkładają jej na głowę stożkowatą czapkę, na
której wypisano słowa HERETYCZKA, CZAROWNICA,
APOSTATA. Odczytują wyrok śmierci, co tłum przyjmuje
radosną owacją.
— Czy pozwolą jej mówić? — pyta chłopiec, spoglądając
na Opiekuna.
— Och, nie. Choć prawo skazańca do ostatniego słowa
ma w tym królestwie wielowiekową tradycję, Isobel Apo-
stata jest zbyt niebezpiecznym więźniem. Kto wie, jaką
straszliwą katastrofę mogłaby na nas sprowadzić, nawet
spętana złotym łańcuchem?
Jednak chociaż nie pozwolono jej mówić, wiedźma nadal
może wrzeszczeć.
To przeraźliwy dźwięk, i wielu ludzi zakrywa uszy. Jej wy-
cie odbija się upiornym echem od ścian otaczających plac
domów. Warczącą i szamoczącą się wiedźmę wloką na stos.
— Widzisz, to nie miało się tak skończyć — wyjaśnia
Opiekun, pochylając się i szepcząc do chłopca. — Isobel
miała zostać królową Anglii. Zasiadając na tronie i dowo-
dząc angielską flotą, z łatwością mogłaby rządzić światem,
wspomagana przez demony Otchłani.
Chłopiec patrzy, jak popychają wiedźmę po schodach na
podium, na którym ułożono stos.
— Lecz członkowie jej Bractwa wydali ją królowi. Inni
czarodzieje Skrzydła Nocy przejrzeli jej zamysły i pojmali
ją. To oni, a nie królewscy słudzy, skazali ją na ten los. I czy
wiesz, dlaczego tak się stało, chłopcze?
Chłopiec nie odrywa oczu od wiedźmy.
— Ponieważ prawdziwej mocy nie można znaleźć po-
przez zło — odpowiada, nie odwracając głowy. — Prawdzi-
wa moc pochodzi wyłącznie od dobra.
Jego Opiekun uśmiecha się.
— Tak, chłopcze. Dobrze się nauczyłeś. Będziesz szla-
chetnym czarodziejem. Teraz patrz. I wyciągnij naukę ze
śmierci Apostaty.
Wiążą ją do pala takim samym złotym łańcuchem, jaki
pęta jej przeguby. Jej czarne oczy wciąż sypią skry, spoglą-
dając po kolei na każdą twarz w tłumie, jakby chcąc zacho-
wać je wszystkie w pamięci.
Jej spojrzenie pada na chłopca.
Ten z jękiem cofa się przed mocą, którą dostrzega w jej
wzroku.
Na ten widok w oczach kobiety pojawia się radosny błysk.
Wiedźma zanosi się śmiechem, którego chłopiec niepręd-
ko zdoła zapomnieć. Opiekun mocniej zaciska dłoń na jego
ramieniu.
— Nie obawiaj się — szepcze. — Jej czas nadszedł.
Kat podpala stertę drewna ułożonego wokół pala. Isobel
Apostata znów wrzeszczy.
— Nie myślcie, że tu umrę! — woła wiedźma do tłumu,
ignorując rozkaz zabraniający jej mówić. — Nie myślcie,
żeście zwyciężyli!
Chłopiec czuje, że zaciśnięta na jego ramieniu dłoń Opie-
kuna drży.
—10—
—To jeszcze nie koniec Isobel!
Torf staje w ogniu i płomienie z szumem buchają w górę,
wijąc się i skacząc niczym złośliwe chochliki. Iskra zapala
suknię wiedźmy.
— Płonie! — krzyczy ktoś w tłumie.
Stos pali się coraz mocniej i goręcej. Płonie tak intensyw-
nie, że stojący kilka metrów od niego chłopiec i jego Opie-
kun ledwie mogą znieść piekący w twarze żar. Pojawiają się
gęste kłęby smolistego dymu, przesłaniając widok. Wkrótce
na placu robi się ciemno jak w nocy i tłum zaczyna kaszleć,
odsuwając się od stosu. Ohydny odór palonego ciała drażni
nozdrza. W ciemności znów słychać wycie wiedźmy. Wielu
bierze je za krzyk agonii.
— Tak zginą wszyscy wrogowie króla! — oznajmia kat.
Wtedy jednak wiatr rozwiewa dym, na moment znowu
ukazując czarownicę. Chłopiec widzi, że wiedźma stoi z unie-
sionymi rękami, uwolnionymi z łańcuchów przez płomie-
nie trawiące jej ciało. Ma szeroko otwarte oczy i śmieje się.
— Czy ona umiera? — pyta chłopiec Opiekuna, ciągnąc
go za rękaw szaty. — Naprawdę umiera?
Opiekun nie odpowiada.
Później, kiedy płomienie dogasty, nie ma ani śladu Isobel
Apostaty. Królewscy słudzy oznajmiają, że ogień całkowicie
strawił ciało wiedźmy, zmieniając je w popiół.
Jednak Bractwo Skrzydła Nocy zna prawdę.
Gdyż chłopiec powiedział im, że widział, jak wiedźma
przemieniła się w wielkiego ptaka, złociste stworzenie o roz-
łożystych skrzydłach, które z przeszywającym okrzykiem
triumfu majestatycznie uniosło się z płomieni. W następnej
chwili ptak rozwiał się jak dym, znikając w ołowianoszarym
niebie nad placem.
— Niczym feniks — rzekł Opiekun drżącym ze zgrozy gło-
sem. — Isobel Apostata powstała i odrodziła się z płomieni.
—11—
^
r<t>
C^
C/3
(^
O
r-4-
'O
0^
N.
^
rC^*
l. J^owu, zcuizqde,Q
rzeź chwilę wycie wichru w koronach drzew przypomina
wrzask udręczonej kobiety, tłumiąc wszystkie inne dźwięki.
Devon March nasłuchuje. Słyszy inny dźwięk. Prawie za-
głuszony przez wiatr.
Warkot silnika. Szmer opon.
Maszerując długim, biegnącym wzdłuż klifu podjazdem
wiodącym do okazałego Kruczego Dworu, Devon nagle zna-
lazł się w centrum gwałtownej śnieżycy. Śnieg sypał pła-
tami i podjazd w mgnieniu oka pokryła skorupa lodu.
A zaledwie parę godzin wcześniej, kiedy Devon schodził
do wioski, było pogodne popołudnie. Burza nadciągnęła
niespodziewanie i ze straszliwą siłą, jak zawsze wszystkie
tutejsze sztormy. Inaczej, jak powiadają mieszkańcy wioski,
dlaczego nazwaliby to miejsce Biedą?
Teraz, przez sypiący śnieg, Devon usiłuje dostrzec źród-
ło tego warkotu. Zaledwie kilka metrów przed nim, niemal
przesłonięty przez wirujące białe płatki, stoi samochód —
chyba stary czarny cadiiiac. Dygocze konwulsyjnie, niebez-
piecznie blisko skraju urwiska, a jego koła buksują na tafli
lodu.
Kto to może być? — zadaje sobie pytanie Devon. Wie, że
niewielu mieszkańców miasteczka tutaj przyjeżdża. Kruczy
Dwór jest dla nich jak zamek Drakuli. I żaden z mieszkań-
ców wielkiego domu nie ma takiego samochodu.
—15—
Devon przyspiesza kroku, ale śnieg sypie jeszcze mocniej.
Wiatr wieje mu prosto w twarz. Cadiiiac wciąż próbuje się
uwolnić, tryskając śniegiem spod kręcących się w miejscu
opon, piszcząc niczym jakieś schwytane w potrzask zwierzę.
— Zaczekaj! — woła Devon. — Pomogę ci!
W tym momencie samochód uwalnia się z pułapki. Ru-
sza naprzód, niespodziewanie i okropnie szybko, i przejeż-
dża za krawędź klifu, zmierzając ku skałom sześćdziesiąt
metrów niżej.
— Nie! — krzyczy Devon, szeroko otwierając oczy z prze-
rażenia.
Jednak nie rzuca się na pomoc. Zamiast tego koncentru-
je się.
Cadiiiac zastyga w powietrzu, po czym jak przyciągnię-
ty jakimś gigantycznym magnesem powraca na biegnącą
wzdłuż krawędzi urwiska drogę. Opada na nią, wciąż nie-
bezpiecznie blisko przepaści, ale już nic mu nie grozi.
Devon uśmiecha się. Takie zdarzenia już nie powinny go
dziwić, ale wciąż go zaskakują. Obojętnie, jak często wyko-
rzystuje swoje umiejętności, jak często udowadnia sobie, że
jest czarodziejem, wciąż zadziwia go to, co potrafi zrobić,
jeśli się postara.
Podbiega do samochodu od strony kierowcy.
— Nic panu nie jest?
Za barwionymi na niebiesko szybami nie widać śladu ży-
cia.
— Halo? — woła Devon, pukając w szybę.
Wciąż nic.
Otwiera drzwi. W środku nie widać nikogo. Czyżby ten
samochód jechał sam? To właściwie nie byłoby takie oso-
bliwe. W Kruczym Dworze zdarzały się dziwniejsze rzeczy.
— Ojej — słyszy głos. — Naprawdę niewiele brakowało.
Z podłogi pod kierownicą gramoli się jakiś człowieczek.
—16—
Małymi i pulchnymi dłońmi ściska skórzane siedzenie, kie-
dy na nie wraca. Spogląda na Devona jasnoniebieskimi ocza-
mi. Ma białe włosy i krótką, rozwidloną brodę.
— Nic... panu nie jest? — ponownie pyta Devon.
Człowieczek gładzi brodę, bacznie przyglądając się De-
yonowi.
— To dziwne, że ten samochód tak nagle się zatrzymał.
Jakby coś wciągnęło go z powrotem na drogę.
— Tak — mówi Devon, niechętnie ujawniający obcym
swoje umiejętności. — Jednak powinien pan wysiąść z sa-
mochodu. Nie jestem pewien, czy stoi w bezpiecznym miej-
scu.
— Och, mam wrażenie, że teraz jest bezpieczny — mówi
człowieczek i mruga. Wygląda jak jakiś Manczkin z Czar-
noksiężnika ze Szmaragdowego Grodu, ubrany w strój z brą-
zowego zamszu, myśli Devon. — Wątpię jednak, czy uda mi
się go uruchomić. — Człowieczek bierze purpurowy wór
z fotela pasażera, po czym wysiada. — Biedna Bessie — mó-
wi, lekko klepiąc cadUlaca i delikatnie zamykając drzwi. —
Wrócę po ciebie. Obiecuję.
Devon spogląda na niego. Nieznajomy ma najwyżej metr
dziesięć wzrostu. Włosy ma białe jak śnieg, a skórę różowiut-
ką. Zarzuca sobie na ramię purpurowy płócienny worek.
— Mieszkasz tu? — pyta Devona. — W Kruczym Dworze?
Obaj spoglądają na wielki dom, stojący na szczycie wzgó-
rza, czarny na tle sypiącego śniegu, z wieżyczkami nieco
przysłoniętymi, lecz nie skrytymi przez zamieć. Kruczy
Dwór: pięćdziesiąt komnat i niezliczone ukryte korytarze,
zbudowany z najczarniejszego drewna, nawet w tej zamie-
ci obsiadły przez stado ptaków, którym zawdzięcza swoją
nazwę.
— Tak — potwierdza Devon. — Mieszkam w Kruczym
Dworze.
—17—
— Powinienem zgadnąć — mówi człowieczek. — Pój-
dziemy więc tam? Chyba że możesz nas tam przenieść?
Devon śmieje się i ruszają zasypaną śniegiem drogą.
De
•'evon March nie jest taki jak inni chłopcy w jego wieku.
W wieku czternastu lat przeszedł przez piekło — dosłow-
nie. Stawił czoło demonom po tamtej stronie i dowiódł, że
jest silniejszy od nich. Od kiedy skończył sześć lat i pierw-
szy z tych obrzydliwych stworów wypełznął z jego szafy,
Devon wiedział, że żaden człowiek nie dysponuje taką mo-_
ca jak on. Tamten pierwszy demon — bezczelny i głupi —
próbował zabić ojca Devona. Jednak sześcioletni chłopiec
powstrzymał oślizłego stwora i odesłał go z powrotem do
Otchłani jednym krótkim słowem: „Nie"
Jego ojciec, Ted March, nigdy nie wyjaśnił, dlaczego
Devon ma taką moc — odpowiedzi na podobne pytania
chłopiec znalazł dopiero po przybyciu tutaj, do Kruczego
Dworu — ale nauczył syna, że jego umiejętności nie są
niczym strasznym. Dzięki nim Devon jest silniejszy od każ-
dego demona, który próbowałby go skrzywdzić, ale tylko
jeśli posługuje się nimi w dobrym celu.
— Ale dlaczego one chcą mnie dopaść? — zapytał Devon
ojca. — Te stwory z szafy?
Ojciec nigdy nie udzielił mu satysfakcjonującej odpowie-
dzi. Od ukończenia szóstego roku życia Devon wiedział je-
dynie, że są na tym — oraz tamtym — świecie stwory, które
chciałyby zrobić mu krzywdę.
Jego szafa była Otchłanią — bramą do królestwa demo-
nów, które zostały wtrącone tam przed eonami przez sta-
rych bogów żywiołów. Przez takie portale czasem przedo-
stawały się dyszące zemstą, odrażające stwory o ostrych
kłach i pazurach, cuchnące gorzej niż oczyszczalnia ście-
18
ków czy bagno. Devona zdumiewała siła, jaką znajdował
w sobie, by walczyć z tymi demonami i odsyłać je z powro-
tem do piekła. Mimo to nigdy nie mógł całkowicie się od
nich uwolnić. Nawet kiedy umarł jego ojciec i Devon został
odesłany do Kruczego Dworu pod opiekę tajemniczej pani
Crandall, te stwory wciąż go ścigały. Tak naprawdę tutaj by-
ło ich jeszcze więcej.
Jednak Devon zaczynał już rozumieć, dlaczego pró-
bowały go dopaść. Tutaj, na skalistych urwiskach Biedy,
na Rhode Island, Devon w końcu poznał część tajemnicy
swojej przeszłości, sekretu, którego ojciec nie mógł — lub
nie chciał — mu wyjawić. Ted March nie był jego biologicz-
nym ojcem. Devon pochodził ze starożytnego rodu cza-
rodziejów — co wydawało się niezwykłe i niesamowite, a jed-
nocześnie dziwnie logiczne. Ten fakt wyjaśniał jego nad-
zwyczajne umiejętności, a także to, dlaczego przez całe ży-
cie prześladowały go demony Otchłani.
Devon bowiem dowiedział się, że nie jest zwyczajnym
czarodziejem, lecz członkiem szlachetnego Bractwa Skrzy-
dła Nocy, założonego przed trzema tysiącami lat przez Sar-
gona Wielkiego w jednej z krain Azji Mniejszej. Żaden cza-
rodziej czy czarnoksiężnik nie mógł równać się mocą z człon-
kami Bractwa, gdyż ci zawdzięczali swą siłę kontrolowanym
przez siebie portalom między tym a tamtym światem — po-
tocznie zwanym Otchłaniami. Demony chciały otworzyć te
przejścia i wypuścić swoich ohydnych pobratymców, a De-
vona uważały za klucz do sukcesu. Wiedziały, że chłopiec
dysponuje niezwykłą siłą — nawet jak na członka Bractwa.
Urodził się sto pokoleń po Sargonie Wielkim i według pra-
starej przepowiedni był najpotężniejszym z potężnych.
Idąc ośnieżoną drogą, Devon myśli o swoich wspania-
łych przodkach. Wkrótce nadejdzie czas, mówi Głos w jego
głowie, kiedy będziesz musiał spełnić te nadzieje.
—1Q—
Głos, który od dziecka jest dla Devona wiarygodną wy-
rocznią, potrań czasem uparcie milczeć, i tak też postępuje
teraz, nie mówiąc mu nic o tym Manczkinie drepczącym
obok niego przez śnieg. Tylko że...
To nie Manczkin.
To gnom.
Devon nie ma pojęcia, co Głos przez to rozumie — ani
co to takiego gnom — ale domyśla się, że powinien zapytać
przybysza o cel przyjazdu do Kruczego Dworu. W tym do-
mu bywa niewielu gości, a ci, którzy tu wpadają, nie zawsze
są z tego świata.
— Jestem Devon March — mówi. — A jak pan się na-
zywa?
— Bjorn Forkbeard, do usług, mój dobry panie. Przyby-
wam objąć me obowiązki w wielkim Kruczym Dworze.
— Objąć obowiązki? — Devon przystaje z wrażenia. —
Co chce pan przez to powiedzieć?
— No cóż, zostałem zatrudniony jako nowy zarządca.
Rozumiem, że poprzedni przedwcześnie opuścił ten świat.
Można tak to ująć. Poprzedni zarządca, Simon Gooch,
zabił się, spadając z wieży Kruczego Dworu, gdy usiłował
zabić Devona i uwolnić demony z Otchłani. Devon wciąż
miewa koszmarne sny, w których ponownie widzi Simona
podczas tamtej strasznej nocy na dachu wieży. Czy to na-
prawdę było tak niedawno? Teraz, gdy w Kruczym Dworze
znów było cicho i spokojnie, a stwory z Otchłani przestały
atakować, wydawało się, że od tego czasu minęły całe wieki.
Wiedział, że pani Crandall zamierzała zatrudnić kogoś na
miejsce Simona, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, że już
podjęła decyzję. Czyż to nie w jej stylu? Zawsze była taka
skryta i tajemnicza.
— No cóż — mówi Devon, podejmując przerwany marsz. —
Zatem witamy.
20.
Uśmiecha się pod nosem na wspomnienie tego, jak sam
został powitany w wielkim domu zaledwie trzy i pół miesią-
ca wcześniej, jeśli można to nazwać powitaniem. Mieszkań-
cy miasteczka próbowali go nakłonić do powrotu, nabijając
mu głowę legendami o Kruczym Dworze i jego duchach —
legendami, które niebawem okazały się prawdą, chociaż pa-
ni Crandall ze wszystkich sił negowała czarodziejskie dzie-
dzictwo wielkiego domu.
Teraz Devon ma powitać nowo przybyłego i postanawia
zrobić to w tych samych słowach, jakimi przywitano jego.
— Wie pan — mówi do Bjorna Forkbearda — że znajdzie
pan tu tylko duchy?
— Och tak, tak — mówi człowieczek. — A myślisz, że
inaczej po co bym tu przybył?
Dotarli do frontowych drzwi. Nad nimi kilka kruków sie-
dzących w rozdziawionym pysku gargulca, który dawał im
ochronę przed sypiącym śniegiem, zatrzepotało skrzydłami.
'evonie, tak się cieszę, że wróciłeś. Szukałam cię i...
Ceciły Crandall, która usłyszała, jak wchodzą, staje w przej-
ściu między salonem a przedpokojem. Milknie z otwartymi
ustami na widok towarzyszącego Devonowi człowieczka.
— Ojej — mówi Bjorn Forkbeard, wodząc oczami po
przedpokoju, szerokich schodach i tuzinach palących się
wszędzie świec. — To więcej niż byłem w stanie sobie wy-
obrazić. Od dawna słyszałem opowieści o tym miejscu. Ni-
gdy nie myślałem, że ja, Bjorn Forkbeard, kiedykolwiek sta-
nę w domu zbudowanym przez wielkiego Horatia Muira!
— Hm, Ceciły — mówi Devon, wieszając swój płaszcz. —
To nasz nowy zarządca.
— Ach — mówi Bjorn. — To na pewno panna Ceciły.
Matka opowiedziała mi o panience wszystko.
—21—
— Ciekawe — zauważa Ceciły, ostrożnie podchodząc bli-
żej. — Nie wspomniała mi o panu ani słowem.
— Czy mogę zobaczyć salon? Tyle słyszałem... — Zerka
w otwarte drzwi. — Ach! Kolekcja Horatia Muira!
Bjorn pędzi naprzód i zagląda do salonu. Nawet z daleka
widać leżące na półkach „pamiątki" Horatia — jak nazywa
je pani Crandall — zmniejszone głowy, czaszki, kryształowe
kule. Na drugim końcu pokoju, obok przeszklonych drzwi
wiodących na taras nad klifem, stoi zbroja.
— Devonie — szepcze Ceciły, nachylając się do niego. —
Co się dzieje? No wiesz, dlaczego mama miałaby zatrud-
nić karła jako zarządcę? Przecież tu jest mnóstwo ciężkiej
pracy.
Nie karta, ponownie mówi mu Głos. Gnoma.
— Wygląda na silnego. Spójrz na jego ramiona.
Istotnie, kiedy Bjorn Forkbeard zdjął płaszcz, ukazał za-
dziwiająco muskularne ramiona i szerokie bary. Wydając
ciche okrzyki zachwytu, chłonie wzrokiem salon.
— Wydaje się, że sporo pan wie o tym domu i mieszkają-
cej w nim rodzinie — mówi Devon, idąc za nim. — Zapew-
ne dlatego pani Crandall pana zatrudniła.
— Nie dlatego go zatrudniłam.
Wszyscy odwracają się. Pani Amanda Muir Crandall scho-
dzi po szerokich schodach.
— Jeśli jednak coś już wie o tym domu — dodaje — to
tym lepiej.
Jak zwykle jest ubrana tak, jakby zamierzała wziąć udział
w państwowej uroczystości z udziałem prezydenta Fran-
cji, a nie tylko kręcić się po domu w niedzielne popołudnie,
czekając, aż ucichnie burza. Tren niebieskiej satynowej suk-
ni ciągnie się po schodach, sznur pereł zdobi jej dekolt,
a zaczesane w górę złote włosy odsłaniają długą i smukłą
szyję.
—22—
— Pani Crandall, jestem ogromnie zaszczycony spotka-
niem z tak uroczą i szlachetną damą.
Bjorn kłania się jej. Ona podchodzi i staje przed nim, pa-
trząc na niego z góry. Sięga jej zaledwie do pasa.
— Witamy w Kruczym Dworze, panie Forkbeard — mó-
wi wyniośle pani Crandall. — Widzę, że poznał pan już Ce-
ciły i Devona.
— Och tak, pani córka niewątpliwie odziedziczyła po
pani urodę i czar. — Bjorn uśmiecha się do niej, a potem
przenosi spojrzenie na Devona. — I pan March. Sądzę, że
wiele mu zawdzięczam.
— Naprawdę? — Pani Crandall unosi brwi, patrząc na
Devona. — A dlaczegóż to?
Devon zbiera siły. Pani Crandall zabroniła mu wykorzy-
stywać czarodziejskie umiejętności. Zarzuca mu, że obudził
magiczne siły, które przysporzyły im tylu kłopotów przed
kilkoma miesiącami, kiedy demony wydostały się na wol-
ność i Szaleniec usiłował zgładzić ich wszystkich. Devon
wie, że nawet jeśli wyjaśni, że musiał wykorzystać swo-
je umiejętności, aby uratować Bjornowi życie, pani Cran-
dall — z uporem zakazująca używania czarów w Kruczym
Dworze — i tak będzie zła.
Jednak człowieczek odwdzięcza mu się, ratując go z opre-
sji.
— Ach tak. Kiedy mój samochód nie mógł wjechać pod
górę, Devon przyprowadził mnie tutaj, ciepło i uprzejmie
witając w ten zimny i wietrzny dzień.
Pani Crandall spogląda na Devona. Potem znów odwraca
się do Bjorna Forkbearda.
— Czy mam pokazać panu pokój? Znajduje się na tyłach,
za kuchnią. Może pan zostawić tam bagaż, a potem opro-
wadzę pana po domu.
— Oczywiście, proszę pani. — Bjorn odwraca się do De-
—23—
vona i Ceciły. — Jestem pewien, że wszyscy będziemy do-
brymi przyjaciółmi.
Kiwają głowami. Człowieczek podąża korytarzem za ele-
gancką panią domu. W migotliwym blasku świec ich cienie
na ścianach mają przedziwne kształty.
S.
>ądzę — mówi po namyśle Devon — że zatrudnienie
gnoma jako nowego zarządcy Kruczego Dworu nie powin-
no nas dziwić. Tutaj nic nie dzieje się zwyczajnie.
— Gnoma? A kto to taki?
— Nie jestem pewien. Jednak tak Głos nazywa Bjorna
Forkbearda.
Wchodzą do salonu. Wiatr przelatuje przez stary dom,
grając na harfie krokwi. Wiszący nad kominkiem portret
Horatia Muira trzęsie się w jego podmuchach.
— Trzymaj się, pradziadku — mówi Ceciły. — Jeśli cza-
rownicy i demony nie rozwalili tego mauzoleum, to wątpię,
by zrobił to zwykły wicher z północnego wschodu.
Devon spogląda przez szklane drzwi tarasu. Mimo zimna
i wiatru kruki siedzą na balustradzie — wielkie czarne ptaki
o dumnych, błyszczących ślepiach. Niektóre kraczą, wyczu-
wając nadchodzącego Devona. Chłopiec zdążył już bardzo
je polubić. Kiedy Horatio Muir sto lat temu zbudował ten
dom, ptaki były jego stałymi lokatorami, a o ich obecności
wszędzie mówiono. Jednak po tym, jak jego potomkowie
o mało nie zostali zgładzeni przez złośliwego Szaleńca,
Muirowie wyrzekli się magii i kruki na wiele lat opuściły
dwór. Powróciły dopiero wtedy, kiedy do Kruczego Dworu
przybył Devon.
— Śnieg sypie coraz mocniej — mówi.
— Pierwszy tej zimy — woła Ceciły, stając za nim. — Mó-
wią, że pierwszy śnieg ma magiczną moc.
24
Oczy Devona błysnęły.
—- Ach tak?
_ Devonie — uśmiecha się Ceciły. — O czym myślisz?
Chłopiec spogląda na wirujące płatki i koncentruje się. Za-
czyna je kształtować w myślach, równie łatwo jakby ugniatał
dłonią leżący na ziemi śnieg. Tworzy z nich ptaka — uno-
szącego się w powietrzu kruka, ulepionego ze śniegu.
_ Och, Devonie! — woła Ceciły. — To takie ładne. —
Zaraz jednak marszczy brwi. — Mama mówi, że nie powi-
nieneś używać czarów. Uważa, że to może... znów narobić
zamieszania. — Na jej twarzy pojawia się lęk, odbity w wiel-
kich sarnich oczach.
— No cóż, ona się myli — mówi Devon. — Dziś byłem
w miasteczku i rozmawiałem z Rolfeem Montaigneem. Po-
wiedział, że postępuję dobrze, kiedy wykorzystuję swoje
umiejętności. To normalne. Są częścią mojego dziedzictwa.
Ceciły rozgląda się i upewnia, że są sami.
— Jeśli matka się dowie, że za jej plecami widujesz się
z Rolfeem, będzie wściekła.
— Wiem. Jednak muszę dowiedzieć się więcej o tym, kim
jestem i co potrafię, Ceciły. Muszę dowiedzieć się więcej
o Bractwie Skrzydła Nocy.
— Przeczytałeś jeszcze jakieś księgi?
— Tak. — Nie mógł się doczekać, żeby jej o tym powie-
dzieć. — Księga Oświecenia jest niesamowita, Ceciły. Brac-
two istnieje od wieków i ta księga wyjaśnia, jak powstało.
Okazała się dla Devona fascynującą lekturą; niektóre jej
fragmenty zna na pamięć. Przełyka ślinę i zaczyna:
— „Niegdyś, na długo przed nadejściem Wielkiego Lodu,
świat zamieszkiwały stworzenia światła i ciemności, które
przez całe eony walczyły o dominację. Ich panami byli bo-
gowie żywiołów — ognia, wiatru, morza i ziemi — wszech-
mocni władcy natury, ani dobrzy, ani źli. W miarę upływu
—25—
wieków, gdy czas tych stworzeń powoli przemijał i ginął
w mroku, zaczęto nazywać je aniołami i demonami".
Ceciły przewraca oczami.
— Tak, skoro tak mówisz, Devonie. — Zawsze się niecier-
pliwi, kiedy Devon zaczyna zbyt podniośle mówić o swo-
im dziedzictwie. — A co to ma wspólnego z tobą i twoimi
zdolnościami?
— To proste — wyjaśnia. — Wielu czarowników i sza-
manów zetknęło się z prastarą elementarną wiedzą. Jednak
najpotężniejsi zawsze byli członkowie Bractwa, gdyż tylko
oni odkryli tajemnicę otwierania Otchłani. I dawno prze-
powiedziano, że sto pokoleń...
— Tak, wiem, Devonie. Rolfe sądzi, że ty urodziłeś się sto
pokoleń po Sargonie Wielkim. — Ceciły mówi to jednym
tchem, jakby znudzona całą sprawą, a może odrobinę za-
zdrosna. — Wiesz co, trochę zastanawiałam się nad tym.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Jeżeli ty urodziłeś się sto pokoleń po Sargonie Wiel-
kim, to ja też. — Ceciły uśmiecha się. — Jesteśmy w tym
samym wieku, ty i ja. A poza tym mój pradziadek Horatio
Muir był bardzo potężnym czarodziejem Bractwa Skrzydła
Nocy, jeśli Rolfe Montaigne się nie myli. Nawet mama nie
może temu zaprzeczyć.
— Cóż, możesz mieć rację — przyznaje Devon. — Ty też
urodziłaś się sto pokoleń po Sargonie Wielkim.
Jednak mimo to Ceciły nie posiada takich zdolności
jak Devon. Na długo przed ich narodzinami wydarzyła się
w Kruczym Dworze okropna tragedia. Szaleniec — wyko-
lejony członek Bractwa Skrzydła Nocy — zabił ojca pani
Crandall, Randolpha Muira. Porwał małego chłopca, za-
wlókł go do Otchłani i zagroził, że zniszczy całą rodzinę.
Po tym wszystkim rodzina wyrzekła się swego magiczne-
go dziedzictwa. Teraz usiłują żyć jak zwyczajni ludzie —
26-
a przynajmniej tak zwyczajnie, jak można żyć w Kruczym
Dworze.
Do rodziny należy nie tylko Ceciły i pani Crandall, ale
również niedołężna i przykuta do łóżka matka pani Cran-
dall, Greta Muir, która nigdy nie opuszcza swojej kom-
naty w zachodnim skrzydle. Jest również brat pani Cran-
dall, Edward Muir, wojażujący po świecie playboy, które-
go Devon nigdy nie spotkał. Natomiast doskonale poznał
ośmioletniego syna Edwarda, Alexandra, który mieszka
w Kruczym Dworze pod opieką ciotki. Można powiedzieć,
że Devon i Alexander szybko zawarli bardzo bliską znajo-
mość. W końcu to Devon rzucił się w Otchłań, aby urato-
wać Alexandra, porwanego tam przez Szaleńca, który wró-
cił z zaświatów, żeby znów dręczyć mieszkańców Kruczego
Dworu.
Nawet teraz, po paru miesiącach, Devon wstrząsa się na
wspomnienie tamtych wydarzeń. Na samą myśl o tym ugi-
nają mu się nogi. Otchłań... Szaleniec. Chwyta się krzesła,
łapiąc równowagę.
— Dobrze się czujesz? — pyta Ceciły.
Devon kiwa głową. Rana nogi, którą odniósł podczas
zmagań w Otchłani, trochę swędzi, chociaż zagoiła się już
przed kilkoma tygodniami.
Wszedłem do Otchłani, mówi sobie, jakby musiał się
upewnić. Wszedłem do Otchłani i wróciłem żywy.
A Szaleniec, Jackson Muir, wykolejony syn Horatia, zo-
stał pokonany.
Ja go pokonałem.
Ceciły niecierpliwi się.
— A co z twoją przeszłością, Devonie? Czy Rolfe poczy-
"it Jakieś postępy, próbując ustalić, kim byli twoi prawdziwi
rodzice? I co łączyło ich z tym domem?
Devon wzdycha.
—27—
— Nie, niestety.
— No a co z kryształowym pierścieniem twojego ojca?
Zdołałeś już zmusić go do działania?
Devon wyjmuje pierścień z kieszeni i kładzie go na dłoni.
Złoty pierścień z kryształowym oczkiem. Należał do Teda
Marcha, który — jak odkrył Devon — w rzeczywistości był
Opiekunem i nazywał się Thaddeus Underwood. Opieku-
nowie mieli szkolić i chronić czarodziei Bractwa, i posiada-
li kryształy zawierające olbrzymią wiedzę. Na razie jednak
pierścień ojca nic Devonowi nie powiedział.
— Rolfe zastanawia się, czy ten pierścień nie został uszko-
dzony. Nie działa tak, jak powinien działać kryształ Opie-
kuna.
— Och, Devonie — mówi ze współczuciem Ceciły, obej-
mując go. — Jestem pewna, że kiedyś poznasz prawdę.
Stoją w milczeniu, spoglądając na zamieć. Wciąż unosi
się w niej śnieżny kruk Devona, patrząc na nich przez szy-
bę. Za nim widać wieżę Kruczego Dworu. W najwyższym
oknie nagle zapala się światło.
Devon śmieje się.
— Znów pali się tam światło. Widuję je, od kiedy tu przy-
jechałem. Jednak kiedy mówię o tym twojej matce, ona
twierdzi, że to niemożliwe.
— Dziwne, prawda? Musiała potwierdzić tyle faktów, ale
tego akurat nie. Nie zamierza przyznać, że na wieży pali się
światło, ani powiedzieć, co się za tym kryje. — Ceciły spo-
gląda na Devona. — Sądzisz, że ona jest teraz tam na górze
i wyjawia swoją tajemnicę nowemu zarządcy?
Devon zastanawia się. Simon, poprzedni zarządca, pilnie
strzegł sekretu wieży. Devon dwukrotnie tam się z nim spo-
tkał. Simon wspierał Szaleńca i jego plan otwarcia portalu
demonom.
28
— Możliwe — mówi Devon. — Być może po to został
zatrudniony.
— Bjorn najwidoczniej dobrze zna historię naszej rodzi-
ny — mówi Ceciły. — Widziałeś, jak podziwiał pamiątki po
Horatiu.
Devon kiwa głową. Bjorn Forkbeard z pewnością nie był
zwyczajnym zarządcą. Ale też Kruczy Dwór nie był zwy-
czajnym dworem.
Światło na wieży gaśnie.
— Co to może być? — głośno zastanawia się Devon. —
Cokolwiek to jest, nie może mieć nic wspólnego z Jackso-
nem Muirem. Inaczej znikłoby, kiedy został pokonany.
Ceciły wzrusza ramionami.
— Ten dom zapewne ma więcej tajemnic, niż zdołamy
kiedykolwiek odkryć.
— Spójrz — mówi Devon, wskazując na przeszklone drzwi
werandy i uśmiechając się. — Mój kruk rośnie.
Istotnie, wyczarowany przez niego ptak powiększa się
i oblepiony śniegiem zatraca swój kształt. Z trudem poru-
sza skrzydłami.
Ceciły śmieje się.
— Biedaczek. Może powinieneś zamienić go w orła albo
coś takiego.
— Na co patrzycie?
Oboje odwracają się zaskoczeni. Pani Crandall wróciła
do salonu. Na tarasie za ich plecami śnieżny kruk z głu-
chym łoskotem spada na ziemię.
— My... my tylko... oglądaliśmy zamieć — mówi Ceciły.
Matka mierzy ją gniewnym spojrzeniem.
Wie, że widzieliśmy światło, myśli Devon.
— Odejdźcie od okna — mówi pani Crandall. — Jest
przeciąg.
2Q
Sadowi się na wysokim fotelu przed kominkiem, które-
go płomienie oświetlają jej twarz. Zamyka oczy i splata palce
obu dłoni. Jest piękna. Amanda Muirjest despotyczna, upar-
ta, ekscentryczna, ale bezsprzecznie piękna.
— Devonie — mówi. — Powiedziałam panu Forkbeardo-
wi, że pomożesz mu zdjąć kilka potrzebnych przedmiotów
z wysokich półek w jego pokoju. Czeka na ciebie. Zechcesz
mu pomóc, proszę?
Podchodzi do niej.
— Pani Crandall, co on wie o tym domu?
— Tylko to, co musi wiedzieć, żeby być dobrym zarządcą.
— Mamo — mówi Ceciły — to oczywiste, że on wie
o Horatiu Muirze i czarach. Nie zaprzeczaj. Zatrudniłaś go,
ponieważ zetknął się już wcześniej z magią.
— Ceciły, ponosi cię wyobraźnia.
— Wyobraźnia! Zatrudniłaś karła, który nazywa się Bjorn
Forkbeard! Chyba sobie tego nie wyobraziłam!
— Devonie — mówi pani Crandall, ignorując córkę — on
czeka na ciebie.
Devon i Ceciły wymieniają zniechęcone spojrzenia.
— A ty, Ceciły, może zechcesz pójść na górę do pokoju
Alexandra i przyprowadzić go tu? Chcę, żeby poznał pana
Forkbearda.
— Tak, mamo — mówi Ceciły.
Pani wielkiego domu na Kruczym Urwisku spogląda na
drzwi werandy.
— Burza przybiera na sile — mówi spokojnie. — Pewnie
wkrótce zgasną światła.
lak
l ak też się staje, zaledwie kilka minut po tej przepowied-
ni. Tutaj, na tym odizolowanym skalistym cyplu, przerwy
w dopływie prądu zdarzają się często. Światła kilkakrotnie
—30—
mrugają, po czym całkiem gasną, pogrążając dom w tym ła-
godnym błękitnym blasku późnego popołudnia, typowym
dla zimy. Gdyby nie świece, które zawsze palą się w salo-
nie i przedsionku, powstające z kątów cienie byłyby jeszcze
ciemniejsze i dłuższe. Dzięki nim Devon i Ceciły widzą na
tyle dobrze, żeby szybko pocałować się na pożegnanie, na
korytarzu wiodącym do kuchni.
Oboje mają po czternaście lat i oboje są po raz pierwszy
zakochani. Devon wciąż czasem dziwnie się czuje, trzyma-
jąc dziewczynę za rękę i kradnąc jej całusa, kiedy nikt nie
widzi — szczególnie jej władcza matka. Najczęściej jednak
czuje coś innego. Jest oszołomiony swoim uczuciem, zasko-
czony jego intensywnością i zmieszany nieprzewidywalno-
ścią swoich reakcji.
Gdybyż tylko ojciec żyt, myśli Devon, kierując się do
drzwi. Mógłby porozmawiać z nim o tych uczuciach. Z oj-
cem mógł rozmawiać o wszystkim.
Od kiedy tu przybył, nauczył się samodzielnie znajdo-
wać drogę. Nie było nikogo, kto mógłby nim pokierować,
nikogo, kto mógłby mu udzielać rad. Oprócz Rolfe'a Mon-
taigne'a, który był synem Opiekuna i miał wszystkie księgi
Bractwa Skrzydła Nocy — ale sam chętnie przyznawał, że
nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania.
— Ceciły — woła Devon w ślad za dziewczyną. — Po-
wiedz Alexandrowi, żeby nie próbował swoich sztuczek
z Bjornem.
Aż nazbyt dobrze pamięta poczynania chłopca po swoim
przybyciu do Kruczego Dworu. Zaniedbywany przez ojca, od
najmłodszych lat pozbawiony matczynej opieki, Alexander
sprawia kłopoty i potrań być naprawdę złośliwy. Jednak od
kiedy byli razem w Otchłani, Alexandra i Devona łączy znacz-
nie silniejsza więź. Teraz chłopczyk uważa Devona za swoje-
go jedynego przyjaciela w tym mrocznym starym domu.
—31—
— Wiesz, że Alexander wcale mnie nie słucha — woła
w odpowiedzi Ceciły ze schodów. — Właściwie nigdy nie
robi tego, co mu każę. Proponuję, żebyś ty mu to powie-
dział. — Stojąc na podeście pierwszego piętra, spogląda
z troską na Devona. — Uważaj z tym karłem, dobrze?
— Gnomem, Ceciły. Nie karłem.
— Obojętnie. Co jeszcze ten cały Głos ma o nim do po-
wiedzenia?
— Nic — mówi z rozczarowaniem Devon. — Jestem jed-
nak pewny, że gdyby Bjorn Forkbeard chciał mnie skrzyw-
dzić, Głos by mnie ostrzegł.
— Mimo wszystko bądź ostrożny.
Dziewczyna lekko drży, a potem odchodzi od balustrady.
Devon przechodzi przez kuchnię, kierując się do pokoju
Bjorna. Do niedawna była to siedziba Simona i nadal budzi
złe wspomnienia. Choć od śmierci zarządcy minęło kilka
miesięcy, wciąż unosi się tu jego zapach.
Jednak minąwszy zakręt korytarza, Devon z przyjemnością
stwierdza, że pachnie tu teraz inaczej. Słodko i orzeźwiająco.
Puka do drzwi i Bjorn szybko mu otwiera. W pokoju pali się
wysoka i gruba świeca. Stoi tam wąskie łóżko i niewielki sekre-
tarzyk, a na podłodze leży purpurowy worek Bjorna.
— Co to za zapach? — pyta Devon.
— Szałwia — odpowiada gnom. — Aromaterapia uleczy
to, co jest tutaj chore.
Devon uśmiecha się.
— W tym pokoju rzeczywiście panowała chora atmosfera.
— Zawsze palę trochę szałwi, kiedy się wprowadzam. Jej
zapach przepędza stare duchy.
— I to wystarcza? Szkoda że nie wiedziałem o tym, kie-
dy przyjechałem do Kruczego Dworu. Oszczędziłoby mi to
sporo nerwów.
Bjorn kiwa głową.
—32—
— A zatem ty też je widziałeś. Mówię o duchach.
Devon marszczy brwi.
_ Widzisz, jedno musisz zrozumieć, jeśli chcesz się tu
zadomowić — mówi. — Nie wolno ci mówić o duchach
w obecności pani Crandall. Ona zaprzecza ich istnieniu.
— A dlaczego? Przecież wnuczkę Horatia Muira trudno
nazwać zwyczajną kobietą.
— Spróbuj jej to powiedzieć. Pomimo wszystkiego, co
wydarzyło się w tym domu, nie pozwala nikomu o tym mó-
wić. To bardzo uparta osoba.
— No cóż, jestem pewien, że ma swoje powody. — Bjorn
otwiera drzwi szafy i pokazuje górne półki. — Będziesz tak
miły i pomożesz mi? Potrzebuję kilku z tych rzeczy.
Devon widzi sól do kąpieli i pastę do butów, torebki
z kukurydzą do prażenia w mikrofalówce i puszki z rodzyn-
kami, krem do golenia i obcinacz do paznokci — drobiazgi
należące do Simona. Wzdryga się.
— Może po prostu pojedziemy jutro do miasteczka i ku-
pisz sobie wszystko, czego ci trzeba? — pyta. — Powinieneś
wyrzucić te śmieci.
— Marnotrawstwo to grzech.
— Jak uważasz.
Bjorn ogląda przedmioty, które Devon układa na łóżku.
Otwiera puszkę z rodzynkami i nabiera garść, ale odsuwa
na bok obcinacz do paznokci.
— To nie będzie mi potrzebne.
Devon dopiero teraz zauważa, że paznokcie człowieczka
są długie, ostre i bardzo grube. Chłopiec z uśmiechem za-
myka drzwi szafy.
— Nie będzie ci trudno pełnić obowiązki, nie łamiąc któ-
regoś z nich?
— Mówisz o moich paznokciach? Och nie, wcale nie. Są
twardsze niż kamień, mój chłopcze. Nie łamią się.
—32—
Devon siada na łóżku i patrzy mu prosto w oczy.
— No dobrze, co masz mi do powiedzenia? Na początek
wyjaśnij mi, kim właściwie jest gnom.
Bjorn Forkbeard uśmiecha się.
— Och, spfyeisf7 z ciebie. Zrozumiałem to już wtedy,
kiedy uratowałeś biedną starą Bessie i mnie przed paskud-
nym upadkiem z urwiska. Jesteś czarodziejem?
— Ja spytałem pierwszy.
— No cóż — mówi Bjorn. — Urodziłem się w wiosce
Lokka, daleko na północy Finlandii. Moi rodzice pracowali
w kopalni, głęboko pod ziemią. Po raz pierwszy zobaczy-
łem słońce, kiedy skończyłem siedem lat.
— A ile masz teraz?
— Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że sześćset sześć-
dziesiąt dwa?
— Owszein- — Devon wytrzymuje jego spojrzenie. — Je-
steś Opiekunem, prawda?
— Och, chciałbym nim być. Opiekun to szlachetne po-
wołanie. Jednak ja jestem tylko zarządcą. — Bjorn mruży
niebieskie oczy, patrząc na Devona. — Powiedz mi coś, mój
chłopcze. Co wiesz o Opiekunach?
— Mój ojciec był jednym z nich. No, mój przybrany oj-
ciec. Niewiele wiem o moich prawdziwych rodzicach.
— Z tego, co widziałem, domyślam się, że musieli być po-
tężnymi czarodziejami.
Devon kiwa głową.
— Należeli do Bractwa Skrzydła Nocy.
— To oczywiste, skoro mieszkasz w domu wielkiego Ho-
ratia Muira.
Devon pospiesznie ogląda się za siebie, pamiętając o otwar-
tych drzwiach.
— Pani Crandall pewnie wylałaby cię, gdyby wiedziała,
że rozmawiasz ze mną o tym wszystkim. Ciebie by wylała,
—24—
a mnie zamknęła w moim pokoju. — Krzyżuje ręce na pier-
gi — Jeśli jednak znasz odpowiedzi, jestem gotów zaryzy-
kować.
— Ja? Nic nie wiem o twoich rodzicach, mój chłopcze.
— Chcę wiedzieć, co pani Crandall pokazała ci na wieży.
Nie okłamuj mnie. Wiem, że cię tam zabrała. Widziałem
światło.
— Och, nie mam powodu kłamać. Istotnie zaprowadziła
mnie tam, pokazując mi dom. I powiedziała, że nikomu in-
nemu nie wolno tam wchodzić.
— I niczego tam nie widziałeś? Niczego niezwykłego? —
pyta Devon. — Żadnego śladu wskazującego na to, że ktoś
tam mieszka?
Na twarzy gnoma pojawia się dziwny uśmiech.
— Dlaczego sądzisz, że ktoś mieszka na wieży?
— Widziałem tam kobietę. Kiedyś słyszałem, jak wołała
moje imię.
— Ach, przecież Kruczy Dwór jest siedzibą wielu du-
chów. Sam tak powiedziałeś.
Devon wzdycha.
— To nie była Emiły Muir ani żaden z innych duchów na-
wiedzających ten dom. Słyszałem szlochanie. Ludzki płacz.
— Może to matka pani Crandall? Poznałem ją w trakcie
zwiedzania domu. Biedna staruszka. Może zawędrowała...
Devon widzi, że to do niczego nie prowadzi. Albo Bjorn
jest w zmowie z panią Crandall, albo wie tyle samo co on.
Devon zmienia temat.
— No dobrze, zatem następne pytanie. Wiesz o Bractwie
Skrzydła Nocy. Znasz historię tego domu. Czy właśnie dla-
tego zatrudniła cię pani Crandall?
— Oczywiście, mój chłopcze. Pani Crandall jest mądrą ko-
bietą. Myślisz, że wynajęłaby pierwszego lepszego zarząd-
cę? Jakiegoś ignoranta, nieświadomego istnienia światów
—35—
innych niż nasz? Och nie, nigdy w życiu. Szukała mnie dłu-
go i usilnie, tyle mogę ci powiedzieć. Potrzebowała kogoś,
kto zna się na tych sprawach i nie da się łatwo wystraszyć.
Devon kiwa głową.
— A więc naprawdę masz sześćset sześćdziesiąt dwa lata?
Bjorn chichocze.
— Wierz, w co chcesz. Oto klucz, Devonie. Masz moc. —
Stuka palcem w skroń. — Tutaj. Możesz robić różne rzeczy.
— Co przez to rozumiesz? — pyta ostrożnie Devon.
— Jeśli chcesz się dowiedzieć, co jest w tej wieży, nie po-
wstrzymają cię zamknięte drzwi.
— Można by tak sądzić. Czasem jednak moja moc nie
działa. Mogę siłą woli powstrzymać samochód przed zsu-
nięciem się w przepaść, ale nie umiem otworzyć drzwi wie-
ży. Czasem nawet potrafię zniknąć i pojawić się w innym
miejscu, ale nie na wieży. Uwierz mi, próbowałem.
— Zatem musi być inny sposób. — Człowieczek rozglą-
da się po pokoju. Nagle wskazuje palcem. — Na przykład
przez te drzwi.
— Ee, Bjornie. Przecież to drzwi do łazienki.
Człowieczek wzrusza ramionami.
— Nie wierz mi, jeśli nie chcesz. Po prostu pomyślałem,
że chciałbyś wiedzieć, że do wieży można dostać się również
w inny sposób, nie tylko ten oczywisty. — Wzdycha i pod-
chodzi do drzwi. — No cóż, dziękuję ci za pomoc, Devonie.
Teraz muszę szybko podjąć moje obowiązki zarządcy. Czyli
odgarnąć śnieg przed domem. A potem będę musiał zrobić
coś z biedną starą Bessie, które utknęła na podjeździe.
Bjorn Forkbeard pospiesznie opuszcza pokój i przecho-
dzi przez kuchnię do przedpokoju. Devon słyszy, jak gnom
wkłada płaszcz i wychodzi na zewnątrz. Kiedy Bjorn otwie-
ra drzwi, chłopiec przez chwilę słyszy świst wpadającego do
środka wiatru.
—36—
Rusza do drzwi, ale zaraz przystaje.
Po prostu pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że do wieży
można dostać się również w inny sposób, nie tylko ten oczy-
wisty.
Spogląda na drugi koniec pokoju.
Na przykład przez te drzwi.
— To śmieszne — cicho mówi do siebie. — Wiem, co
znajduje się za tymi drzwiami. Zwyczajna łazienka. Poma-
gałem ją sprzątać po śmierci Simona.
Możesz robić różne rzeczy.
Devon podchodzi do drzwi i zaciska dłoń na klamce. Ta
jest gorąca. To zawsze zły znak. Przełyka ślinę, po czym
przekręca klamkę i otwiera drzwi.
Zapiera mu dech.
To wcale nie łazienka, tylko ciemne schody.
Do wieży można dostać się również w inny sposób, nie tyl-
ko ten oczywisty.
— Czy to prawda? — głośno zastanawia się Devon. —
Czy tędy mogę dostać się do wieży?
Jednak schody wiodą w dół, nie w górę.
Możesz robić różne rzeczy.
Schodząc po kilku pierwszych stopniach, nie wyczuwa
żadnego niebezpieczeństwa. Głos uparcie milczy. Devon
schodzi jeszcze kilka stopni, przystaje i nasłuchuje, po czym
idzie dalej.
Dopiero wtedy widzi żółte ślepia na dole, gapiące się na
niego.
Dopiero wtedy czuje nagły gorący podmuch.
Dopiero wtedy słyszy w ciemności szmery i pomruki de-
monów.
Dopiero wtedy pojmuje — za późno — że...
— To Otchłań!
2. KcMKCrtd KG (meźy
Coś szorstkiego ociera się o jego twarz. Devon odpycha
to, usiłując odzyskać orientację.
W dole coś już widać. I słychać. Głosy. Jakiegoś tłumu.
Już nie znajduje się w domu, lecz gdzieś na otwartej prze-
strzeni. Schodzi po stopniach na plac, na którym zebrały się
setki ludzi. Wszyscy mają na sobie dziwne stroje.
— Spalić wiedźmę! — krzyczą. — Spalić Apostatę!
Strach