POCZUJ TEN STRACH. WALKA Z SIŁAMI CIEMNOŚCI TRWA. W XVI wieku wiedźma Isobel Apostata wypowiedziała woj- nę szlachetnym czarodziejom z Bractwa Skrzydła Nocy. Wspierana przez armię krwiożerczych demonów, pustoszy- ła Anglię i próbowała nawet obalić z tronu króla Henryka VIII. Choć w końcu spłonęła na stosie za swoje zbrodnie, obiecała tuż przed śmiercią, że kiedyś wróci i podbije świat. I rzeczywiście, niemal pięćset lat później ponownie pojawia się wśród żywych. Powstrzymać ją może jedynie czternasto- letni czarodziej Devon March... Władczyni demonów to drugi - - f, po Czarodziejach Skrzydła Nocy - tom przeznaczonego dla młodzieży cyklu „Kruczy Dwór", ; swoistego skrzyżowania książek o Harrym Potierze z serialem Buffy -postrach wampirów. W cyklu również: „.. Krwawy księżyc ^ Cena 29 /ł W cyklu „Kruczy Dwór" ukazały się: Czarodzieje Skrzydła Nocy Władczyni demonów W przygotowaniu: Krwawy księżyc GEOFFREY HUNTINGTON VtM)CZYNI DEMONÓW Przełożył Zbigniew A. Królicki DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2005 Tytut oryginału Sorcerers ofthe Nightwing Copyright © 2002 by Geoffrey Huntington Ali rights reseryed Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2005 Redaktor Krzysztof Tropito Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Jacek Pietrzyński Ilustracja na okładce Bridgeman/BE&W Wydanie I ISBN 83-7301-563-9 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Fotosktad: Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. (0-61) 879-38-88 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. Kraków Dla Brigid, Liama, Siobhan, Melissy, Matthew i Dayny Spodek (Anedź^j • »^/ A 'D. 1522 łotr lotrzeba szesnaście wozów torfu i pięćdziesiąt wiązek świe- żo ściętych gałęzi, żeby spalić wiedźmę. — Mokre drzewo — wyjaśnia chłopcu Opiekun — pali się dłużej. Mężczyźni z rękawami koszul podwiniętymi powyżej łok- ci układają drewno wokół stosu. Plac jest wypełniony tłu- mem zagrzewającym ich do dzieła. W końcu egzekucja zdraj- ców to zawsze podniosła uroczystość, a spalenie na stosie jest najucieszniejszym z widowisk. Wokół oszołomionego chłopca kramarze w śmiesznych błazeńskich czapkach ofe- rują pieczone kasztany i gorące pieczone jabłka. Małpki wywijają koziołki przy wtórze skocznych melodii, wygry- wanych na lutniach przez ich właścicieli. — Tam! — woła ktoś z tłumu. — Tam jedzie! Tłum wznosi okrzyk, gdy wóz wiozący wiedźmę nadjeż- dża brukowaną ulicą: —Spalić diablicę! Spalić wiedźmę! Spalić! Spalić! Spalić! Chłopiec obraca się i szeroko otwiera oczy. Isobel Apostata spogląda na nich z zimną, spokojną wzgardą. Z jej czarnych oczu sypią się skry, gdy tłum roz- stępuje się, robiąc miejsce dla wozu. Na jej widok silni męż- czyźni osuwają się na klęczki, oczarowani straszliwą uro- dą czarownicy. Chłopiec wie, że gdyby jej rąk nie pętał ten dziwny złoty łańcuch, wszyscy byliby w ogromnym niebez- pieczeństwie. Jednak spętana w ten sposób wiedźma nie zdoła już wyrządzić im krzywdy, nie może wezwać na po- moc demonów Otchłani, które nie będą dłużej terroryzo- wać wiosek północno-wschodniej Anglii. Jej aksamitna zielona suknia jest podarta i brudna. Roz- puszczone czarne włosy w nieładzie opadają jej do pasa. Niegdyś była szlachcianką wywodzącą się z królewskiego rodu i panią rozległych włości, która śmiała rzucić wyzwa- nie królowi Henrykowi VIII. Sędziowie uznali, że już za sa- mo to zuchwalstwo zasługuje na śmierć. Są jednak grzechy gorsze od zdrady. — Spójrz tam — wskazuje Opiekun. — Czy widzisz tego człowieka? Tego bez nóg, siedzącego na wózku? To pod je- go domem wiedźma odkryła Otchłań. Nie zważając na to, że nieszczęśnik tam mieszka, otworzyła przejście między naszym światem a tym poniżej. — Opiekun milknie i po chwili dodaje: — Widzisz skutki. Ten człowiek miał szczę- ście. Jego żona i synowie nie przeżyli kataklizmu. — A ten złoty łańcuch...? — Jego moc nie pozwala jej uciec ani przemienić nas wszystkich w ropuchy, szczury i robaki. — Opiekun unosi wzrok ku szaremu, pochmurnemu niebu. — A przynajmniej modlę się o to. Modlę się, aby szlachetni czarodzieje Brac- twa Skrzydła Nocy, Bogu niech będą dzięki, znaleźli wresz- cie sposób, żeby ją pokonać. Chłopiec patrzy, jak prowadzą wiedźmę na środek placu. Tłum napiera ze wszystkich stron. Grad obelg i przekleństw spada na kobietę, która zaczyna wodzić wokół wzrokiem, w końcu reagując na zniewagi tłumu. Gniewnie szczerzy zęby. Warczy i syczy jak kot zapędzony w kąt przez stado rozjuszonych psów. — Podejdź bliżej, chłopcze — mówi mu Opiekun. — Mu- sisz to zobaczyć. Po prawej stronie placu stoją dwie trybuny. Są pełne człon- ków królewskiego dworu. Właścicieli ziemskich i duchow- nych. Są tam arcybiskupi Yorku i Canterbury. Książę Nor- folk. Szwagier króla, książę Suffolk. Jest nawet kardynał Wolsey. Wszyscy przybyli zobaczyć klęskę Isobel Apostaty, najbardziej znienawidzonej czarownicy w całej Europie, pa- ni dworu składającego się nie z rycerzy i szlachciców, lecz piekielnych bestii. Strażnicy wloką ją pod pręgierz i rzucają na kolana przed sędziami. Wkładają jej na głowę stożkowatą czapkę, na której wypisano słowa HERETYCZKA, CZAROWNICA, APOSTATA. Odczytują wyrok śmierci, co tłum przyjmuje radosną owacją. — Czy pozwolą jej mówić? — pyta chłopiec, spoglądając na Opiekuna. — Och, nie. Choć prawo skazańca do ostatniego słowa ma w tym królestwie wielowiekową tradycję, Isobel Apo- stata jest zbyt niebezpiecznym więźniem. Kto wie, jaką straszliwą katastrofę mogłaby na nas sprowadzić, nawet spętana złotym łańcuchem? Jednak chociaż nie pozwolono jej mówić, wiedźma nadal może wrzeszczeć. To przeraźliwy dźwięk, i wielu ludzi zakrywa uszy. Jej wy- cie odbija się upiornym echem od ścian otaczających plac domów. Warczącą i szamoczącą się wiedźmę wloką na stos. — Widzisz, to nie miało się tak skończyć — wyjaśnia Opiekun, pochylając się i szepcząc do chłopca. — Isobel miała zostać królową Anglii. Zasiadając na tronie i dowo- dząc angielską flotą, z łatwością mogłaby rządzić światem, wspomagana przez demony Otchłani. Chłopiec patrzy, jak popychają wiedźmę po schodach na podium, na którym ułożono stos. — Lecz członkowie jej Bractwa wydali ją królowi. Inni czarodzieje Skrzydła Nocy przejrzeli jej zamysły i pojmali ją. To oni, a nie królewscy słudzy, skazali ją na ten los. I czy wiesz, dlaczego tak się stało, chłopcze? Chłopiec nie odrywa oczu od wiedźmy. — Ponieważ prawdziwej mocy nie można znaleźć po- przez zło — odpowiada, nie odwracając głowy. — Prawdzi- wa moc pochodzi wyłącznie od dobra. Jego Opiekun uśmiecha się. — Tak, chłopcze. Dobrze się nauczyłeś. Będziesz szla- chetnym czarodziejem. Teraz patrz. I wyciągnij naukę ze śmierci Apostaty. Wiążą ją do pala takim samym złotym łańcuchem, jaki pęta jej przeguby. Jej czarne oczy wciąż sypią skry, spoglą- dając po kolei na każdą twarz w tłumie, jakby chcąc zacho- wać je wszystkie w pamięci. Jej spojrzenie pada na chłopca. Ten z jękiem cofa się przed mocą, którą dostrzega w jej wzroku. Na ten widok w oczach kobiety pojawia się radosny błysk. Wiedźma zanosi się śmiechem, którego chłopiec niepręd- ko zdoła zapomnieć. Opiekun mocniej zaciska dłoń na jego ramieniu. — Nie obawiaj się — szepcze. — Jej czas nadszedł. Kat podpala stertę drewna ułożonego wokół pala. Isobel Apostata znów wrzeszczy. — Nie myślcie, że tu umrę! — woła wiedźma do tłumu, ignorując rozkaz zabraniający jej mówić. — Nie myślcie, żeście zwyciężyli! Chłopiec czuje, że zaciśnięta na jego ramieniu dłoń Opie- kuna drży. —10— —To jeszcze nie koniec Isobel! Torf staje w ogniu i płomienie z szumem buchają w górę, wijąc się i skacząc niczym złośliwe chochliki. Iskra zapala suknię wiedźmy. — Płonie! — krzyczy ktoś w tłumie. Stos pali się coraz mocniej i goręcej. Płonie tak intensyw- nie, że stojący kilka metrów od niego chłopiec i jego Opie- kun ledwie mogą znieść piekący w twarze żar. Pojawiają się gęste kłęby smolistego dymu, przesłaniając widok. Wkrótce na placu robi się ciemno jak w nocy i tłum zaczyna kaszleć, odsuwając się od stosu. Ohydny odór palonego ciała drażni nozdrza. W ciemności znów słychać wycie wiedźmy. Wielu bierze je za krzyk agonii. — Tak zginą wszyscy wrogowie króla! — oznajmia kat. Wtedy jednak wiatr rozwiewa dym, na moment znowu ukazując czarownicę. Chłopiec widzi, że wiedźma stoi z unie- sionymi rękami, uwolnionymi z łańcuchów przez płomie- nie trawiące jej ciało. Ma szeroko otwarte oczy i śmieje się. — Czy ona umiera? — pyta chłopiec Opiekuna, ciągnąc go za rękaw szaty. — Naprawdę umiera? Opiekun nie odpowiada. Później, kiedy płomienie dogasty, nie ma ani śladu Isobel Apostaty. Królewscy słudzy oznajmiają, że ogień całkowicie strawił ciało wiedźmy, zmieniając je w popiół. Jednak Bractwo Skrzydła Nocy zna prawdę. Gdyż chłopiec powiedział im, że widział, jak wiedźma przemieniła się w wielkiego ptaka, złociste stworzenie o roz- łożystych skrzydłach, które z przeszywającym okrzykiem triumfu majestatycznie uniosło się z płomieni. W następnej chwili ptak rozwiał się jak dym, znikając w ołowianoszarym niebie nad placem. — Niczym feniks — rzekł Opiekun drżącym ze zgrozy gło- sem. — Isobel Apostata powstała i odrodziła się z płomieni. —11— ^ r C^ C/3 (^ O r-4- 'O 0^ N. ^ rC^* l. J^owu, zcuizqde,Q rzeź chwilę wycie wichru w koronach drzew przypomina wrzask udręczonej kobiety, tłumiąc wszystkie inne dźwięki. Devon March nasłuchuje. Słyszy inny dźwięk. Prawie za- głuszony przez wiatr. Warkot silnika. Szmer opon. Maszerując długim, biegnącym wzdłuż klifu podjazdem wiodącym do okazałego Kruczego Dworu, Devon nagle zna- lazł się w centrum gwałtownej śnieżycy. Śnieg sypał pła- tami i podjazd w mgnieniu oka pokryła skorupa lodu. A zaledwie parę godzin wcześniej, kiedy Devon schodził do wioski, było pogodne popołudnie. Burza nadciągnęła niespodziewanie i ze straszliwą siłą, jak zawsze wszystkie tutejsze sztormy. Inaczej, jak powiadają mieszkańcy wioski, dlaczego nazwaliby to miejsce Biedą? Teraz, przez sypiący śnieg, Devon usiłuje dostrzec źród- ło tego warkotu. Zaledwie kilka metrów przed nim, niemal przesłonięty przez wirujące białe płatki, stoi samochód — chyba stary czarny cadiiiac. Dygocze konwulsyjnie, niebez- piecznie blisko skraju urwiska, a jego koła buksują na tafli lodu. Kto to może być? — zadaje sobie pytanie Devon. Wie, że niewielu mieszkańców miasteczka tutaj przyjeżdża. Kruczy Dwór jest dla nich jak zamek Drakuli. I żaden z mieszkań- ców wielkiego domu nie ma takiego samochodu. —15— Devon przyspiesza kroku, ale śnieg sypie jeszcze mocniej. Wiatr wieje mu prosto w twarz. Cadiiiac wciąż próbuje się uwolnić, tryskając śniegiem spod kręcących się w miejscu opon, piszcząc niczym jakieś schwytane w potrzask zwierzę. — Zaczekaj! — woła Devon. — Pomogę ci! W tym momencie samochód uwalnia się z pułapki. Ru- sza naprzód, niespodziewanie i okropnie szybko, i przejeż- dża za krawędź klifu, zmierzając ku skałom sześćdziesiąt metrów niżej. — Nie! — krzyczy Devon, szeroko otwierając oczy z prze- rażenia. Jednak nie rzuca się na pomoc. Zamiast tego koncentru- je się. Cadiiiac zastyga w powietrzu, po czym jak przyciągnię- ty jakimś gigantycznym magnesem powraca na biegnącą wzdłuż krawędzi urwiska drogę. Opada na nią, wciąż nie- bezpiecznie blisko przepaści, ale już nic mu nie grozi. Devon uśmiecha się. Takie zdarzenia już nie powinny go dziwić, ale wciąż go zaskakują. Obojętnie, jak często wyko- rzystuje swoje umiejętności, jak często udowadnia sobie, że jest czarodziejem, wciąż zadziwia go to, co potrafi zrobić, jeśli się postara. Podbiega do samochodu od strony kierowcy. — Nic panu nie jest? Za barwionymi na niebiesko szybami nie widać śladu ży- cia. — Halo? — woła Devon, pukając w szybę. Wciąż nic. Otwiera drzwi. W środku nie widać nikogo. Czyżby ten samochód jechał sam? To właściwie nie byłoby takie oso- bliwe. W Kruczym Dworze zdarzały się dziwniejsze rzeczy. — Ojej — słyszy głos. — Naprawdę niewiele brakowało. Z podłogi pod kierownicą gramoli się jakiś człowieczek. —16— Małymi i pulchnymi dłońmi ściska skórzane siedzenie, kie- dy na nie wraca. Spogląda na Devona jasnoniebieskimi ocza- mi. Ma białe włosy i krótką, rozwidloną brodę. — Nic... panu nie jest? — ponownie pyta Devon. Człowieczek gładzi brodę, bacznie przyglądając się De- yonowi. — To dziwne, że ten samochód tak nagle się zatrzymał. Jakby coś wciągnęło go z powrotem na drogę. — Tak — mówi Devon, niechętnie ujawniający obcym swoje umiejętności. — Jednak powinien pan wysiąść z sa- mochodu. Nie jestem pewien, czy stoi w bezpiecznym miej- scu. — Och, mam wrażenie, że teraz jest bezpieczny — mówi człowieczek i mruga. Wygląda jak jakiś Manczkin z Czar- noksiężnika ze Szmaragdowego Grodu, ubrany w strój z brą- zowego zamszu, myśli Devon. — Wątpię jednak, czy uda mi się go uruchomić. — Człowieczek bierze purpurowy wór z fotela pasażera, po czym wysiada. — Biedna Bessie — mó- wi, lekko klepiąc cadUlaca i delikatnie zamykając drzwi. — Wrócę po ciebie. Obiecuję. Devon spogląda na niego. Nieznajomy ma najwyżej metr dziesięć wzrostu. Włosy ma białe jak śnieg, a skórę różowiut- ką. Zarzuca sobie na ramię purpurowy płócienny worek. — Mieszkasz tu? — pyta Devona. — W Kruczym Dworze? Obaj spoglądają na wielki dom, stojący na szczycie wzgó- rza, czarny na tle sypiącego śniegu, z wieżyczkami nieco przysłoniętymi, lecz nie skrytymi przez zamieć. Kruczy Dwór: pięćdziesiąt komnat i niezliczone ukryte korytarze, zbudowany z najczarniejszego drewna, nawet w tej zamie- ci obsiadły przez stado ptaków, którym zawdzięcza swoją nazwę. — Tak — potwierdza Devon. — Mieszkam w Kruczym Dworze. —17— — Powinienem zgadnąć — mówi człowieczek. — Pój- dziemy więc tam? Chyba że możesz nas tam przenieść? Devon śmieje się i ruszają zasypaną śniegiem drogą. De •'evon March nie jest taki jak inni chłopcy w jego wieku. W wieku czternastu lat przeszedł przez piekło — dosłow- nie. Stawił czoło demonom po tamtej stronie i dowiódł, że jest silniejszy od nich. Od kiedy skończył sześć lat i pierw- szy z tych obrzydliwych stworów wypełznął z jego szafy, Devon wiedział, że żaden człowiek nie dysponuje taką mo-_ ca jak on. Tamten pierwszy demon — bezczelny i głupi — próbował zabić ojca Devona. Jednak sześcioletni chłopiec powstrzymał oślizłego stwora i odesłał go z powrotem do Otchłani jednym krótkim słowem: „Nie" Jego ojciec, Ted March, nigdy nie wyjaśnił, dlaczego Devon ma taką moc — odpowiedzi na podobne pytania chłopiec znalazł dopiero po przybyciu tutaj, do Kruczego Dworu — ale nauczył syna, że jego umiejętności nie są niczym strasznym. Dzięki nim Devon jest silniejszy od każ- dego demona, który próbowałby go skrzywdzić, ale tylko jeśli posługuje się nimi w dobrym celu. — Ale dlaczego one chcą mnie dopaść? — zapytał Devon ojca. — Te stwory z szafy? Ojciec nigdy nie udzielił mu satysfakcjonującej odpowie- dzi. Od ukończenia szóstego roku życia Devon wiedział je- dynie, że są na tym — oraz tamtym — świecie stwory, które chciałyby zrobić mu krzywdę. Jego szafa była Otchłanią — bramą do królestwa demo- nów, które zostały wtrącone tam przed eonami przez sta- rych bogów żywiołów. Przez takie portale czasem przedo- stawały się dyszące zemstą, odrażające stwory o ostrych kłach i pazurach, cuchnące gorzej niż oczyszczalnia ście- 18 ków czy bagno. Devona zdumiewała siła, jaką znajdował w sobie, by walczyć z tymi demonami i odsyłać je z powro- tem do piekła. Mimo to nigdy nie mógł całkowicie się od nich uwolnić. Nawet kiedy umarł jego ojciec i Devon został odesłany do Kruczego Dworu pod opiekę tajemniczej pani Crandall, te stwory wciąż go ścigały. Tak naprawdę tutaj by- ło ich jeszcze więcej. Jednak Devon zaczynał już rozumieć, dlaczego pró- bowały go dopaść. Tutaj, na skalistych urwiskach Biedy, na Rhode Island, Devon w końcu poznał część tajemnicy swojej przeszłości, sekretu, którego ojciec nie mógł — lub nie chciał — mu wyjawić. Ted March nie był jego biologicz- nym ojcem. Devon pochodził ze starożytnego rodu cza- rodziejów — co wydawało się niezwykłe i niesamowite, a jed- nocześnie dziwnie logiczne. Ten fakt wyjaśniał jego nad- zwyczajne umiejętności, a także to, dlaczego przez całe ży- cie prześladowały go demony Otchłani. Devon bowiem dowiedział się, że nie jest zwyczajnym czarodziejem, lecz członkiem szlachetnego Bractwa Skrzy- dła Nocy, założonego przed trzema tysiącami lat przez Sar- gona Wielkiego w jednej z krain Azji Mniejszej. Żaden cza- rodziej czy czarnoksiężnik nie mógł równać się mocą z człon- kami Bractwa, gdyż ci zawdzięczali swą siłę kontrolowanym przez siebie portalom między tym a tamtym światem — po- tocznie zwanym Otchłaniami. Demony chciały otworzyć te przejścia i wypuścić swoich ohydnych pobratymców, a De- vona uważały za klucz do sukcesu. Wiedziały, że chłopiec dysponuje niezwykłą siłą — nawet jak na członka Bractwa. Urodził się sto pokoleń po Sargonie Wielkim i według pra- starej przepowiedni był najpotężniejszym z potężnych. Idąc ośnieżoną drogą, Devon myśli o swoich wspania- łych przodkach. Wkrótce nadejdzie czas, mówi Głos w jego głowie, kiedy będziesz musiał spełnić te nadzieje. —1Q— Głos, który od dziecka jest dla Devona wiarygodną wy- rocznią, potrań czasem uparcie milczeć, i tak też postępuje teraz, nie mówiąc mu nic o tym Manczkinie drepczącym obok niego przez śnieg. Tylko że... To nie Manczkin. To gnom. Devon nie ma pojęcia, co Głos przez to rozumie — ani co to takiego gnom — ale domyśla się, że powinien zapytać przybysza o cel przyjazdu do Kruczego Dworu. W tym do- mu bywa niewielu gości, a ci, którzy tu wpadają, nie zawsze są z tego świata. — Jestem Devon March — mówi. — A jak pan się na- zywa? — Bjorn Forkbeard, do usług, mój dobry panie. Przyby- wam objąć me obowiązki w wielkim Kruczym Dworze. — Objąć obowiązki? — Devon przystaje z wrażenia. — Co chce pan przez to powiedzieć? — No cóż, zostałem zatrudniony jako nowy zarządca. Rozumiem, że poprzedni przedwcześnie opuścił ten świat. Można tak to ująć. Poprzedni zarządca, Simon Gooch, zabił się, spadając z wieży Kruczego Dworu, gdy usiłował zabić Devona i uwolnić demony z Otchłani. Devon wciąż miewa koszmarne sny, w których ponownie widzi Simona podczas tamtej strasznej nocy na dachu wieży. Czy to na- prawdę było tak niedawno? Teraz, gdy w Kruczym Dworze znów było cicho i spokojnie, a stwory z Otchłani przestały atakować, wydawało się, że od tego czasu minęły całe wieki. Wiedział, że pani Crandall zamierzała zatrudnić kogoś na miejsce Simona, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, że już podjęła decyzję. Czyż to nie w jej stylu? Zawsze była taka skryta i tajemnicza. — No cóż — mówi Devon, podejmując przerwany marsz. — Zatem witamy. 20. Uśmiecha się pod nosem na wspomnienie tego, jak sam został powitany w wielkim domu zaledwie trzy i pół miesią- ca wcześniej, jeśli można to nazwać powitaniem. Mieszkań- cy miasteczka próbowali go nakłonić do powrotu, nabijając mu głowę legendami o Kruczym Dworze i jego duchach — legendami, które niebawem okazały się prawdą, chociaż pa- ni Crandall ze wszystkich sił negowała czarodziejskie dzie- dzictwo wielkiego domu. Teraz Devon ma powitać nowo przybyłego i postanawia zrobić to w tych samych słowach, jakimi przywitano jego. — Wie pan — mówi do Bjorna Forkbearda — że znajdzie pan tu tylko duchy? — Och tak, tak — mówi człowieczek. — A myślisz, że inaczej po co bym tu przybył? Dotarli do frontowych drzwi. Nad nimi kilka kruków sie- dzących w rozdziawionym pysku gargulca, który dawał im ochronę przed sypiącym śniegiem, zatrzepotało skrzydłami. 'evonie, tak się cieszę, że wróciłeś. Szukałam cię i... Ceciły Crandall, która usłyszała, jak wchodzą, staje w przej- ściu między salonem a przedpokojem. Milknie z otwartymi ustami na widok towarzyszącego Devonowi człowieczka. — Ojej — mówi Bjorn Forkbeard, wodząc oczami po przedpokoju, szerokich schodach i tuzinach palących się wszędzie świec. — To więcej niż byłem w stanie sobie wy- obrazić. Od dawna słyszałem opowieści o tym miejscu. Ni- gdy nie myślałem, że ja, Bjorn Forkbeard, kiedykolwiek sta- nę w domu zbudowanym przez wielkiego Horatia Muira! — Hm, Ceciły — mówi Devon, wieszając swój płaszcz. — To nasz nowy zarządca. — Ach — mówi Bjorn. — To na pewno panna Ceciły. Matka opowiedziała mi o panience wszystko. —21— — Ciekawe — zauważa Ceciły, ostrożnie podchodząc bli- żej. — Nie wspomniała mi o panu ani słowem. — Czy mogę zobaczyć salon? Tyle słyszałem... — Zerka w otwarte drzwi. — Ach! Kolekcja Horatia Muira! Bjorn pędzi naprzód i zagląda do salonu. Nawet z daleka widać leżące na półkach „pamiątki" Horatia — jak nazywa je pani Crandall — zmniejszone głowy, czaszki, kryształowe kule. Na drugim końcu pokoju, obok przeszklonych drzwi wiodących na taras nad klifem, stoi zbroja. — Devonie — szepcze Ceciły, nachylając się do niego. — Co się dzieje? No wiesz, dlaczego mama miałaby zatrud- nić karła jako zarządcę? Przecież tu jest mnóstwo ciężkiej pracy. Nie karta, ponownie mówi mu Głos. Gnoma. — Wygląda na silnego. Spójrz na jego ramiona. Istotnie, kiedy Bjorn Forkbeard zdjął płaszcz, ukazał za- dziwiająco muskularne ramiona i szerokie bary. Wydając ciche okrzyki zachwytu, chłonie wzrokiem salon. — Wydaje się, że sporo pan wie o tym domu i mieszkają- cej w nim rodzinie — mówi Devon, idąc za nim. — Zapew- ne dlatego pani Crandall pana zatrudniła. — Nie dlatego go zatrudniłam. Wszyscy odwracają się. Pani Amanda Muir Crandall scho- dzi po szerokich schodach. — Jeśli jednak coś już wie o tym domu — dodaje — to tym lepiej. Jak zwykle jest ubrana tak, jakby zamierzała wziąć udział w państwowej uroczystości z udziałem prezydenta Fran- cji, a nie tylko kręcić się po domu w niedzielne popołudnie, czekając, aż ucichnie burza. Tren niebieskiej satynowej suk- ni ciągnie się po schodach, sznur pereł zdobi jej dekolt, a zaczesane w górę złote włosy odsłaniają długą i smukłą szyję. —22— — Pani Crandall, jestem ogromnie zaszczycony spotka- niem z tak uroczą i szlachetną damą. Bjorn kłania się jej. Ona podchodzi i staje przed nim, pa- trząc na niego z góry. Sięga jej zaledwie do pasa. — Witamy w Kruczym Dworze, panie Forkbeard — mó- wi wyniośle pani Crandall. — Widzę, że poznał pan już Ce- ciły i Devona. — Och tak, pani córka niewątpliwie odziedziczyła po pani urodę i czar. — Bjorn uśmiecha się do niej, a potem przenosi spojrzenie na Devona. — I pan March. Sądzę, że wiele mu zawdzięczam. — Naprawdę? — Pani Crandall unosi brwi, patrząc na Devona. — A dlaczegóż to? Devon zbiera siły. Pani Crandall zabroniła mu wykorzy- stywać czarodziejskie umiejętności. Zarzuca mu, że obudził magiczne siły, które przysporzyły im tylu kłopotów przed kilkoma miesiącami, kiedy demony wydostały się na wol- ność i Szaleniec usiłował zgładzić ich wszystkich. Devon wie, że nawet jeśli wyjaśni, że musiał wykorzystać swo- je umiejętności, aby uratować Bjornowi życie, pani Cran- dall — z uporem zakazująca używania czarów w Kruczym Dworze — i tak będzie zła. Jednak człowieczek odwdzięcza mu się, ratując go z opre- sji. — Ach tak. Kiedy mój samochód nie mógł wjechać pod górę, Devon przyprowadził mnie tutaj, ciepło i uprzejmie witając w ten zimny i wietrzny dzień. Pani Crandall spogląda na Devona. Potem znów odwraca się do Bjorna Forkbearda. — Czy mam pokazać panu pokój? Znajduje się na tyłach, za kuchnią. Może pan zostawić tam bagaż, a potem opro- wadzę pana po domu. — Oczywiście, proszę pani. — Bjorn odwraca się do De- —23— vona i Ceciły. — Jestem pewien, że wszyscy będziemy do- brymi przyjaciółmi. Kiwają głowami. Człowieczek podąża korytarzem za ele- gancką panią domu. W migotliwym blasku świec ich cienie na ścianach mają przedziwne kształty. S. >ądzę — mówi po namyśle Devon — że zatrudnienie gnoma jako nowego zarządcy Kruczego Dworu nie powin- no nas dziwić. Tutaj nic nie dzieje się zwyczajnie. — Gnoma? A kto to taki? — Nie jestem pewien. Jednak tak Głos nazywa Bjorna Forkbearda. Wchodzą do salonu. Wiatr przelatuje przez stary dom, grając na harfie krokwi. Wiszący nad kominkiem portret Horatia Muira trzęsie się w jego podmuchach. — Trzymaj się, pradziadku — mówi Ceciły. — Jeśli cza- rownicy i demony nie rozwalili tego mauzoleum, to wątpię, by zrobił to zwykły wicher z północnego wschodu. Devon spogląda przez szklane drzwi tarasu. Mimo zimna i wiatru kruki siedzą na balustradzie — wielkie czarne ptaki o dumnych, błyszczących ślepiach. Niektóre kraczą, wyczu- wając nadchodzącego Devona. Chłopiec zdążył już bardzo je polubić. Kiedy Horatio Muir sto lat temu zbudował ten dom, ptaki były jego stałymi lokatorami, a o ich obecności wszędzie mówiono. Jednak po tym, jak jego potomkowie o mało nie zostali zgładzeni przez złośliwego Szaleńca, Muirowie wyrzekli się magii i kruki na wiele lat opuściły dwór. Powróciły dopiero wtedy, kiedy do Kruczego Dworu przybył Devon. — Śnieg sypie coraz mocniej — mówi. — Pierwszy tej zimy — woła Ceciły, stając za nim. — Mó- wią, że pierwszy śnieg ma magiczną moc. 24 Oczy Devona błysnęły. —- Ach tak? _ Devonie — uśmiecha się Ceciły. — O czym myślisz? Chłopiec spogląda na wirujące płatki i koncentruje się. Za- czyna je kształtować w myślach, równie łatwo jakby ugniatał dłonią leżący na ziemi śnieg. Tworzy z nich ptaka — uno- szącego się w powietrzu kruka, ulepionego ze śniegu. _ Och, Devonie! — woła Ceciły. — To takie ładne. — Zaraz jednak marszczy brwi. — Mama mówi, że nie powi- nieneś używać czarów. Uważa, że to może... znów narobić zamieszania. — Na jej twarzy pojawia się lęk, odbity w wiel- kich sarnich oczach. — No cóż, ona się myli — mówi Devon. — Dziś byłem w miasteczku i rozmawiałem z Rolfeem Montaigneem. Po- wiedział, że postępuję dobrze, kiedy wykorzystuję swoje umiejętności. To normalne. Są częścią mojego dziedzictwa. Ceciły rozgląda się i upewnia, że są sami. — Jeśli matka się dowie, że za jej plecami widujesz się z Rolfeem, będzie wściekła. — Wiem. Jednak muszę dowiedzieć się więcej o tym, kim jestem i co potrafię, Ceciły. Muszę dowiedzieć się więcej o Bractwie Skrzydła Nocy. — Przeczytałeś jeszcze jakieś księgi? — Tak. — Nie mógł się doczekać, żeby jej o tym powie- dzieć. — Księga Oświecenia jest niesamowita, Ceciły. Brac- two istnieje od wieków i ta księga wyjaśnia, jak powstało. Okazała się dla Devona fascynującą lekturą; niektóre jej fragmenty zna na pamięć. Przełyka ślinę i zaczyna: — „Niegdyś, na długo przed nadejściem Wielkiego Lodu, świat zamieszkiwały stworzenia światła i ciemności, które przez całe eony walczyły o dominację. Ich panami byli bo- gowie żywiołów — ognia, wiatru, morza i ziemi — wszech- mocni władcy natury, ani dobrzy, ani źli. W miarę upływu —25— wieków, gdy czas tych stworzeń powoli przemijał i ginął w mroku, zaczęto nazywać je aniołami i demonami". Ceciły przewraca oczami. — Tak, skoro tak mówisz, Devonie. — Zawsze się niecier- pliwi, kiedy Devon zaczyna zbyt podniośle mówić o swo- im dziedzictwie. — A co to ma wspólnego z tobą i twoimi zdolnościami? — To proste — wyjaśnia. — Wielu czarowników i sza- manów zetknęło się z prastarą elementarną wiedzą. Jednak najpotężniejsi zawsze byli członkowie Bractwa, gdyż tylko oni odkryli tajemnicę otwierania Otchłani. I dawno prze- powiedziano, że sto pokoleń... — Tak, wiem, Devonie. Rolfe sądzi, że ty urodziłeś się sto pokoleń po Sargonie Wielkim. — Ceciły mówi to jednym tchem, jakby znudzona całą sprawą, a może odrobinę za- zdrosna. — Wiesz co, trochę zastanawiałam się nad tym. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Jeżeli ty urodziłeś się sto pokoleń po Sargonie Wiel- kim, to ja też. — Ceciły uśmiecha się. — Jesteśmy w tym samym wieku, ty i ja. A poza tym mój pradziadek Horatio Muir był bardzo potężnym czarodziejem Bractwa Skrzydła Nocy, jeśli Rolfe Montaigne się nie myli. Nawet mama nie może temu zaprzeczyć. — Cóż, możesz mieć rację — przyznaje Devon. — Ty też urodziłaś się sto pokoleń po Sargonie Wielkim. Jednak mimo to Ceciły nie posiada takich zdolności jak Devon. Na długo przed ich narodzinami wydarzyła się w Kruczym Dworze okropna tragedia. Szaleniec — wyko- lejony członek Bractwa Skrzydła Nocy — zabił ojca pani Crandall, Randolpha Muira. Porwał małego chłopca, za- wlókł go do Otchłani i zagroził, że zniszczy całą rodzinę. Po tym wszystkim rodzina wyrzekła się swego magiczne- go dziedzictwa. Teraz usiłują żyć jak zwyczajni ludzie — 26- a przynajmniej tak zwyczajnie, jak można żyć w Kruczym Dworze. Do rodziny należy nie tylko Ceciły i pani Crandall, ale również niedołężna i przykuta do łóżka matka pani Cran- dall, Greta Muir, która nigdy nie opuszcza swojej kom- naty w zachodnim skrzydle. Jest również brat pani Cran- dall, Edward Muir, wojażujący po świecie playboy, które- go Devon nigdy nie spotkał. Natomiast doskonale poznał ośmioletniego syna Edwarda, Alexandra, który mieszka w Kruczym Dworze pod opieką ciotki. Można powiedzieć, że Devon i Alexander szybko zawarli bardzo bliską znajo- mość. W końcu to Devon rzucił się w Otchłań, aby urato- wać Alexandra, porwanego tam przez Szaleńca, który wró- cił z zaświatów, żeby znów dręczyć mieszkańców Kruczego Dworu. Nawet teraz, po paru miesiącach, Devon wstrząsa się na wspomnienie tamtych wydarzeń. Na samą myśl o tym ugi- nają mu się nogi. Otchłań... Szaleniec. Chwyta się krzesła, łapiąc równowagę. — Dobrze się czujesz? — pyta Ceciły. Devon kiwa głową. Rana nogi, którą odniósł podczas zmagań w Otchłani, trochę swędzi, chociaż zagoiła się już przed kilkoma tygodniami. Wszedłem do Otchłani, mówi sobie, jakby musiał się upewnić. Wszedłem do Otchłani i wróciłem żywy. A Szaleniec, Jackson Muir, wykolejony syn Horatia, zo- stał pokonany. Ja go pokonałem. Ceciły niecierpliwi się. — A co z twoją przeszłością, Devonie? Czy Rolfe poczy- "it Jakieś postępy, próbując ustalić, kim byli twoi prawdziwi rodzice? I co łączyło ich z tym domem? Devon wzdycha. —27— — Nie, niestety. — No a co z kryształowym pierścieniem twojego ojca? Zdołałeś już zmusić go do działania? Devon wyjmuje pierścień z kieszeni i kładzie go na dłoni. Złoty pierścień z kryształowym oczkiem. Należał do Teda Marcha, który — jak odkrył Devon — w rzeczywistości był Opiekunem i nazywał się Thaddeus Underwood. Opieku- nowie mieli szkolić i chronić czarodziei Bractwa, i posiada- li kryształy zawierające olbrzymią wiedzę. Na razie jednak pierścień ojca nic Devonowi nie powiedział. — Rolfe zastanawia się, czy ten pierścień nie został uszko- dzony. Nie działa tak, jak powinien działać kryształ Opie- kuna. — Och, Devonie — mówi ze współczuciem Ceciły, obej- mując go. — Jestem pewna, że kiedyś poznasz prawdę. Stoją w milczeniu, spoglądając na zamieć. Wciąż unosi się w niej śnieżny kruk Devona, patrząc na nich przez szy- bę. Za nim widać wieżę Kruczego Dworu. W najwyższym oknie nagle zapala się światło. Devon śmieje się. — Znów pali się tam światło. Widuję je, od kiedy tu przy- jechałem. Jednak kiedy mówię o tym twojej matce, ona twierdzi, że to niemożliwe. — Dziwne, prawda? Musiała potwierdzić tyle faktów, ale tego akurat nie. Nie zamierza przyznać, że na wieży pali się światło, ani powiedzieć, co się za tym kryje. — Ceciły spo- gląda na Devona. — Sądzisz, że ona jest teraz tam na górze i wyjawia swoją tajemnicę nowemu zarządcy? Devon zastanawia się. Simon, poprzedni zarządca, pilnie strzegł sekretu wieży. Devon dwukrotnie tam się z nim spo- tkał. Simon wspierał Szaleńca i jego plan otwarcia portalu demonom. 28 — Możliwe — mówi Devon. — Być może po to został zatrudniony. — Bjorn najwidoczniej dobrze zna historię naszej rodzi- ny — mówi Ceciły. — Widziałeś, jak podziwiał pamiątki po Horatiu. Devon kiwa głową. Bjorn Forkbeard z pewnością nie był zwyczajnym zarządcą. Ale też Kruczy Dwór nie był zwy- czajnym dworem. Światło na wieży gaśnie. — Co to może być? — głośno zastanawia się Devon. — Cokolwiek to jest, nie może mieć nic wspólnego z Jackso- nem Muirem. Inaczej znikłoby, kiedy został pokonany. Ceciły wzrusza ramionami. — Ten dom zapewne ma więcej tajemnic, niż zdołamy kiedykolwiek odkryć. — Spójrz — mówi Devon, wskazując na przeszklone drzwi werandy i uśmiechając się. — Mój kruk rośnie. Istotnie, wyczarowany przez niego ptak powiększa się i oblepiony śniegiem zatraca swój kształt. Z trudem poru- sza skrzydłami. Ceciły śmieje się. — Biedaczek. Może powinieneś zamienić go w orła albo coś takiego. — Na co patrzycie? Oboje odwracają się zaskoczeni. Pani Crandall wróciła do salonu. Na tarasie za ich plecami śnieżny kruk z głu- chym łoskotem spada na ziemię. — My... my tylko... oglądaliśmy zamieć — mówi Ceciły. Matka mierzy ją gniewnym spojrzeniem. Wie, że widzieliśmy światło, myśli Devon. — Odejdźcie od okna — mówi pani Crandall. — Jest przeciąg. 2Q Sadowi się na wysokim fotelu przed kominkiem, które- go płomienie oświetlają jej twarz. Zamyka oczy i splata palce obu dłoni. Jest piękna. Amanda Muirjest despotyczna, upar- ta, ekscentryczna, ale bezsprzecznie piękna. — Devonie — mówi. — Powiedziałam panu Forkbeardo- wi, że pomożesz mu zdjąć kilka potrzebnych przedmiotów z wysokich półek w jego pokoju. Czeka na ciebie. Zechcesz mu pomóc, proszę? Podchodzi do niej. — Pani Crandall, co on wie o tym domu? — Tylko to, co musi wiedzieć, żeby być dobrym zarządcą. — Mamo — mówi Ceciły — to oczywiste, że on wie o Horatiu Muirze i czarach. Nie zaprzeczaj. Zatrudniłaś go, ponieważ zetknął się już wcześniej z magią. — Ceciły, ponosi cię wyobraźnia. — Wyobraźnia! Zatrudniłaś karła, który nazywa się Bjorn Forkbeard! Chyba sobie tego nie wyobraziłam! — Devonie — mówi pani Crandall, ignorując córkę — on czeka na ciebie. Devon i Ceciły wymieniają zniechęcone spojrzenia. — A ty, Ceciły, może zechcesz pójść na górę do pokoju Alexandra i przyprowadzić go tu? Chcę, żeby poznał pana Forkbearda. — Tak, mamo — mówi Ceciły. Pani wielkiego domu na Kruczym Urwisku spogląda na drzwi werandy. — Burza przybiera na sile — mówi spokojnie. — Pewnie wkrótce zgasną światła. lak l ak też się staje, zaledwie kilka minut po tej przepowied- ni. Tutaj, na tym odizolowanym skalistym cyplu, przerwy w dopływie prądu zdarzają się często. Światła kilkakrotnie —30— mrugają, po czym całkiem gasną, pogrążając dom w tym ła- godnym błękitnym blasku późnego popołudnia, typowym dla zimy. Gdyby nie świece, które zawsze palą się w salo- nie i przedsionku, powstające z kątów cienie byłyby jeszcze ciemniejsze i dłuższe. Dzięki nim Devon i Ceciły widzą na tyle dobrze, żeby szybko pocałować się na pożegnanie, na korytarzu wiodącym do kuchni. Oboje mają po czternaście lat i oboje są po raz pierwszy zakochani. Devon wciąż czasem dziwnie się czuje, trzyma- jąc dziewczynę za rękę i kradnąc jej całusa, kiedy nikt nie widzi — szczególnie jej władcza matka. Najczęściej jednak czuje coś innego. Jest oszołomiony swoim uczuciem, zasko- czony jego intensywnością i zmieszany nieprzewidywalno- ścią swoich reakcji. Gdybyż tylko ojciec żyt, myśli Devon, kierując się do drzwi. Mógłby porozmawiać z nim o tych uczuciach. Z oj- cem mógł rozmawiać o wszystkim. Od kiedy tu przybył, nauczył się samodzielnie znajdo- wać drogę. Nie było nikogo, kto mógłby nim pokierować, nikogo, kto mógłby mu udzielać rad. Oprócz Rolfe'a Mon- taigne'a, który był synem Opiekuna i miał wszystkie księgi Bractwa Skrzydła Nocy — ale sam chętnie przyznawał, że nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. — Ceciły — woła Devon w ślad za dziewczyną. — Po- wiedz Alexandrowi, żeby nie próbował swoich sztuczek z Bjornem. Aż nazbyt dobrze pamięta poczynania chłopca po swoim przybyciu do Kruczego Dworu. Zaniedbywany przez ojca, od najmłodszych lat pozbawiony matczynej opieki, Alexander sprawia kłopoty i potrań być naprawdę złośliwy. Jednak od kiedy byli razem w Otchłani, Alexandra i Devona łączy znacz- nie silniejsza więź. Teraz chłopczyk uważa Devona za swoje- go jedynego przyjaciela w tym mrocznym starym domu. —31— — Wiesz, że Alexander wcale mnie nie słucha — woła w odpowiedzi Ceciły ze schodów. — Właściwie nigdy nie robi tego, co mu każę. Proponuję, żebyś ty mu to powie- dział. — Stojąc na podeście pierwszego piętra, spogląda z troską na Devona. — Uważaj z tym karłem, dobrze? — Gnomem, Ceciły. Nie karłem. — Obojętnie. Co jeszcze ten cały Głos ma o nim do po- wiedzenia? — Nic — mówi z rozczarowaniem Devon. — Jestem jed- nak pewny, że gdyby Bjorn Forkbeard chciał mnie skrzyw- dzić, Głos by mnie ostrzegł. — Mimo wszystko bądź ostrożny. Dziewczyna lekko drży, a potem odchodzi od balustrady. Devon przechodzi przez kuchnię, kierując się do pokoju Bjorna. Do niedawna była to siedziba Simona i nadal budzi złe wspomnienia. Choć od śmierci zarządcy minęło kilka miesięcy, wciąż unosi się tu jego zapach. Jednak minąwszy zakręt korytarza, Devon z przyjemnością stwierdza, że pachnie tu teraz inaczej. Słodko i orzeźwiająco. Puka do drzwi i Bjorn szybko mu otwiera. W pokoju pali się wysoka i gruba świeca. Stoi tam wąskie łóżko i niewielki sekre- tarzyk, a na podłodze leży purpurowy worek Bjorna. — Co to za zapach? — pyta Devon. — Szałwia — odpowiada gnom. — Aromaterapia uleczy to, co jest tutaj chore. Devon uśmiecha się. — W tym pokoju rzeczywiście panowała chora atmosfera. — Zawsze palę trochę szałwi, kiedy się wprowadzam. Jej zapach przepędza stare duchy. — I to wystarcza? Szkoda że nie wiedziałem o tym, kie- dy przyjechałem do Kruczego Dworu. Oszczędziłoby mi to sporo nerwów. Bjorn kiwa głową. —32— — A zatem ty też je widziałeś. Mówię o duchach. Devon marszczy brwi. _ Widzisz, jedno musisz zrozumieć, jeśli chcesz się tu zadomowić — mówi. — Nie wolno ci mówić o duchach w obecności pani Crandall. Ona zaprzecza ich istnieniu. — A dlaczego? Przecież wnuczkę Horatia Muira trudno nazwać zwyczajną kobietą. — Spróbuj jej to powiedzieć. Pomimo wszystkiego, co wydarzyło się w tym domu, nie pozwala nikomu o tym mó- wić. To bardzo uparta osoba. — No cóż, jestem pewien, że ma swoje powody. — Bjorn otwiera drzwi szafy i pokazuje górne półki. — Będziesz tak miły i pomożesz mi? Potrzebuję kilku z tych rzeczy. Devon widzi sól do kąpieli i pastę do butów, torebki z kukurydzą do prażenia w mikrofalówce i puszki z rodzyn- kami, krem do golenia i obcinacz do paznokci — drobiazgi należące do Simona. Wzdryga się. — Może po prostu pojedziemy jutro do miasteczka i ku- pisz sobie wszystko, czego ci trzeba? — pyta. — Powinieneś wyrzucić te śmieci. — Marnotrawstwo to grzech. — Jak uważasz. Bjorn ogląda przedmioty, które Devon układa na łóżku. Otwiera puszkę z rodzynkami i nabiera garść, ale odsuwa na bok obcinacz do paznokci. — To nie będzie mi potrzebne. Devon dopiero teraz zauważa, że paznokcie człowieczka są długie, ostre i bardzo grube. Chłopiec z uśmiechem za- myka drzwi szafy. — Nie będzie ci trudno pełnić obowiązki, nie łamiąc któ- regoś z nich? — Mówisz o moich paznokciach? Och nie, wcale nie. Są twardsze niż kamień, mój chłopcze. Nie łamią się. —32— Devon siada na łóżku i patrzy mu prosto w oczy. — No dobrze, co masz mi do powiedzenia? Na początek wyjaśnij mi, kim właściwie jest gnom. Bjorn Forkbeard uśmiecha się. — Och, spfyeisf7 z ciebie. Zrozumiałem to już wtedy, kiedy uratowałeś biedną starą Bessie i mnie przed paskud- nym upadkiem z urwiska. Jesteś czarodziejem? — Ja spytałem pierwszy. — No cóż — mówi Bjorn. — Urodziłem się w wiosce Lokka, daleko na północy Finlandii. Moi rodzice pracowali w kopalni, głęboko pod ziemią. Po raz pierwszy zobaczy- łem słońce, kiedy skończyłem siedem lat. — A ile masz teraz? — Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że sześćset sześć- dziesiąt dwa? — Owszein- — Devon wytrzymuje jego spojrzenie. — Je- steś Opiekunem, prawda? — Och, chciałbym nim być. Opiekun to szlachetne po- wołanie. Jednak ja jestem tylko zarządcą. — Bjorn mruży niebieskie oczy, patrząc na Devona. — Powiedz mi coś, mój chłopcze. Co wiesz o Opiekunach? — Mój ojciec był jednym z nich. No, mój przybrany oj- ciec. Niewiele wiem o moich prawdziwych rodzicach. — Z tego, co widziałem, domyślam się, że musieli być po- tężnymi czarodziejami. Devon kiwa głową. — Należeli do Bractwa Skrzydła Nocy. — To oczywiste, skoro mieszkasz w domu wielkiego Ho- ratia Muira. Devon pospiesznie ogląda się za siebie, pamiętając o otwar- tych drzwiach. — Pani Crandall pewnie wylałaby cię, gdyby wiedziała, że rozmawiasz ze mną o tym wszystkim. Ciebie by wylała, —24— a mnie zamknęła w moim pokoju. — Krzyżuje ręce na pier- gi — Jeśli jednak znasz odpowiedzi, jestem gotów zaryzy- kować. — Ja? Nic nie wiem o twoich rodzicach, mój chłopcze. — Chcę wiedzieć, co pani Crandall pokazała ci na wieży. Nie okłamuj mnie. Wiem, że cię tam zabrała. Widziałem światło. — Och, nie mam powodu kłamać. Istotnie zaprowadziła mnie tam, pokazując mi dom. I powiedziała, że nikomu in- nemu nie wolno tam wchodzić. — I niczego tam nie widziałeś? Niczego niezwykłego? — pyta Devon. — Żadnego śladu wskazującego na to, że ktoś tam mieszka? Na twarzy gnoma pojawia się dziwny uśmiech. — Dlaczego sądzisz, że ktoś mieszka na wieży? — Widziałem tam kobietę. Kiedyś słyszałem, jak wołała moje imię. — Ach, przecież Kruczy Dwór jest siedzibą wielu du- chów. Sam tak powiedziałeś. Devon wzdycha. — To nie była Emiły Muir ani żaden z innych duchów na- wiedzających ten dom. Słyszałem szlochanie. Ludzki płacz. — Może to matka pani Crandall? Poznałem ją w trakcie zwiedzania domu. Biedna staruszka. Może zawędrowała... Devon widzi, że to do niczego nie prowadzi. Albo Bjorn jest w zmowie z panią Crandall, albo wie tyle samo co on. Devon zmienia temat. — No dobrze, zatem następne pytanie. Wiesz o Bractwie Skrzydła Nocy. Znasz historię tego domu. Czy właśnie dla- tego zatrudniła cię pani Crandall? — Oczywiście, mój chłopcze. Pani Crandall jest mądrą ko- bietą. Myślisz, że wynajęłaby pierwszego lepszego zarząd- cę? Jakiegoś ignoranta, nieświadomego istnienia światów —35— innych niż nasz? Och nie, nigdy w życiu. Szukała mnie dłu- go i usilnie, tyle mogę ci powiedzieć. Potrzebowała kogoś, kto zna się na tych sprawach i nie da się łatwo wystraszyć. Devon kiwa głową. — A więc naprawdę masz sześćset sześćdziesiąt dwa lata? Bjorn chichocze. — Wierz, w co chcesz. Oto klucz, Devonie. Masz moc. — Stuka palcem w skroń. — Tutaj. Możesz robić różne rzeczy. — Co przez to rozumiesz? — pyta ostrożnie Devon. — Jeśli chcesz się dowiedzieć, co jest w tej wieży, nie po- wstrzymają cię zamknięte drzwi. — Można by tak sądzić. Czasem jednak moja moc nie działa. Mogę siłą woli powstrzymać samochód przed zsu- nięciem się w przepaść, ale nie umiem otworzyć drzwi wie- ży. Czasem nawet potrafię zniknąć i pojawić się w innym miejscu, ale nie na wieży. Uwierz mi, próbowałem. — Zatem musi być inny sposób. — Człowieczek rozglą- da się po pokoju. Nagle wskazuje palcem. — Na przykład przez te drzwi. — Ee, Bjornie. Przecież to drzwi do łazienki. Człowieczek wzrusza ramionami. — Nie wierz mi, jeśli nie chcesz. Po prostu pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że do wieży można dostać się również w inny sposób, nie tylko ten oczywisty. — Wzdycha i pod- chodzi do drzwi. — No cóż, dziękuję ci za pomoc, Devonie. Teraz muszę szybko podjąć moje obowiązki zarządcy. Czyli odgarnąć śnieg przed domem. A potem będę musiał zrobić coś z biedną starą Bessie, które utknęła na podjeździe. Bjorn Forkbeard pospiesznie opuszcza pokój i przecho- dzi przez kuchnię do przedpokoju. Devon słyszy, jak gnom wkłada płaszcz i wychodzi na zewnątrz. Kiedy Bjorn otwie- ra drzwi, chłopiec przez chwilę słyszy świst wpadającego do środka wiatru. —36— Rusza do drzwi, ale zaraz przystaje. Po prostu pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że do wieży można dostać się również w inny sposób, nie tylko ten oczy- wisty. Spogląda na drugi koniec pokoju. Na przykład przez te drzwi. — To śmieszne — cicho mówi do siebie. — Wiem, co znajduje się za tymi drzwiami. Zwyczajna łazienka. Poma- gałem ją sprzątać po śmierci Simona. Możesz robić różne rzeczy. Devon podchodzi do drzwi i zaciska dłoń na klamce. Ta jest gorąca. To zawsze zły znak. Przełyka ślinę, po czym przekręca klamkę i otwiera drzwi. Zapiera mu dech. To wcale nie łazienka, tylko ciemne schody. Do wieży można dostać się również w inny sposób, nie tyl- ko ten oczywisty. — Czy to prawda? — głośno zastanawia się Devon. — Czy tędy mogę dostać się do wieży? Jednak schody wiodą w dół, nie w górę. Możesz robić różne rzeczy. Schodząc po kilku pierwszych stopniach, nie wyczuwa żadnego niebezpieczeństwa. Głos uparcie milczy. Devon schodzi jeszcze kilka stopni, przystaje i nasłuchuje, po czym idzie dalej. Dopiero wtedy widzi żółte ślepia na dole, gapiące się na niego. Dopiero wtedy czuje nagły gorący podmuch. Dopiero wtedy słyszy w ciemności szmery i pomruki de- monów. Dopiero wtedy pojmuje — za późno — że... — To Otchłań! 2. KcMKCrtd KG (meźy Coś szorstkiego ociera się o jego twarz. Devon odpycha to, usiłując odzyskać orientację. W dole coś już widać. I słychać. Głosy. Jakiegoś tłumu. Już nie znajduje się w domu, lecz gdzieś na otwartej prze- strzeni. Schodzi po stopniach na plac, na którym zebrały się setki ludzi. Wszyscy mają na sobie dziwne stroje. — Spalić wiedźmę! — krzyczą. — Spalić Apostatę! Strach mrozi mu krew w żyłach. Apostata — tak nazywano Jacksona Muira, Szaleńca. Był renegatem, wykluczonym z Bractwa Skrzydła Nocy za swo- je złe uczynki. Czy to możliwe, że jest tutaj, czeka na Devo- na w Otchłani? Chłopiec nie ma najmniejszej ochoty ponownie spotkać się z Jacksonem Muirem. Szaleniec zrobiłby wszystko co w jego mocy, żeby Devon już nie wydostał się z Otchłani. — Chodź — nieoczekiwanie mówi do niego jakiś człowiek, wyciągając artretyczną dłoń, żeby pomóc mu zejść po scho- dach. Jest wysoki i zakapturzony, ubrany w długi brązowy habit. Wyglądałby jak mnich, gdyby nie długa biała broda. Jeśli zejdę po tych schodach, będę tu uwięziony, mówi so- bie Devon, nie wiedząc, czy podpowiada mu to Głos, czy własna intuicja. — Chodź, chłopcze — nalega ponownie zakapturzony mężczyzna, kiwając długim i kościstym palcem. — Chodź ze mną. —38— — Nie! — krzyczy Devon. Odwraca się. Zaczyna wchodzić po schodach, ale przy- chodzi mu to z najwyższym trudem. Przy każdym kroku zmaga się z potworną siłą grawitacji, największą, z jaką kie- dykolwiek miał do czynienia. Jakby płynął pod prąd, tylko sto razy gorzej. Devon chwyta rękami udo i podnosi jedną nogę na kolejny stopień, a potem drugą. Zgiełk tłumu za jego plecami cichnie. Devon znów jest na ciemnych schodach i widzi drzwi do pokoju Bjorna. Ciężko na nie opada. Otwierają się. Znów jest w Kruczym Dworze, zdyszany. — O, tu jesteś — mówi Ceciły, wychodząc zza załomu korytarza. — Co robiłeś w łazience Bjorna? Nie mogąc się powstrzymać, odpowiada z lekkim sarka- zmem: — No wiesz, czasem człowiek musi... Dziewczyna spogląda na jego twarz. — Devonie, jesteś blady jak... — To Otchłań, Ceciły! — Devon odwraca się i wskazuje na drzwi, które wyglądają jak zwyczajne drzwi do łazien- ki. — Bjorn podstępnie skierował mnie do Otchłani. — Jesteś pewien, Devonie? Myślałam, że do Otchłani prowadzą jedynie te zaryglowane drzwi we wschodnim skrzydle. Devon marszczy brwi. On też tak sądził, ale teraz nie jest już tego pewien. — Może gnomy też potrafią w pewnym stopniu posługi- wać się magią. Może umieją... — Cicho, idzie moja mama. W drzwiach pojawia się pani Crandall. — Co wy dwoje tutaj robicie? — Pomagałem Bjornowi, tak jak pani prosiła — przypo- mina jej Devon. —3Q— Ona omiata spojrzeniem pokój i zatrzymuje je na drzwiach łazienki. — I zdjąłeś z półek te rzeczy, których potrzebował? —Tak. Przeszywa go wzrokiem. — Czemu więc wciąż tu jesteś? Devon uśmiecha się do niej. — Upewniłem się, że w łazience jest porządek. Pani Crandall obrzuca go chłodnym spojrzeniem. — Wyjdźcie stąd. Oboje. Odwraca się i szybko odchodzi. Na korytarzu słychać cichnący szelest jej satynowej sukni. — Ona wie — mówi Devon. — Przysłała mnie tu specjal- nie. Chciała, żebym wszedł do Otchłani. Zaplanowała to razem z Bjornem! — Devonie! Może moja mama jest dziwna, ale nigdy nie zrobiłaby ci krzywdy! Chłopiec nie odpowiada. W milczeniu wychodzi za Ce- ciiy z pokoju. Przez resztę dnia oddaje się ponurym rozmyślaniom o tym zajściu. Pani Crandall nalegała, żeby pomógł Bjornowi. Cze- ka na ciebie, powiedziała na chwilę przed tym, zanim wy- słała Ceciły na górę, w bezpieczne miejsce. Za dużo wiem, mówi sobie Devon. Dlatego chce się mnie pozbyć. Od kiedy przystał mnie tutaj ojciec, usiłowała ukryć przede mną tajemnicę mojego dziedzictwa. A teraz, kiedy ja odkryłem, jestem dla niej niebezpieczny. Ona wie, że mam moc, której wyrzekła się cała jej rodzina. Codziennie spoglą- da za okno i widzi, że kruki — znak magicznych umiejętno- ści Horatia Muira — wróciły tu z mojego powodu! Nagle wszystko wydaje mu się jasne. Pani Crandall boi się, że Szaleniec wróci tu z powodu mo- ich zdolności. —40— Devon wie, że ona zawsze obawiała się tego najbardziej. Szaleniec zabił jej ojca, matkę doprowadził do szaleństwa i porwał małego Franka Underwooda do Otchłani. Pani Crandall boi się, że powróci po nią i jej rodzinę. Ostatnio prawie mu się udało porwać Alexandra. Dlatego jest gotowa mnie poświęcić, jeśli będzie trzeba. Kiedyś wyobrażał sobie, że pani Crandall może być jego matką. Uśmiecha się gorzko na samo wspomnienie. Wtedy wydawało się to logiczne: wywodziła się z rodu czarodziei Skrzydła Nocy, a ojciec przystał go pod jej opiekę. Przez pewien czas Devon obawiał się, że Ceciły może być jego siostrą — okropna myśl, zważywszy na jego rodzące się do niej uczucie — ale ostatnio ten pomysł wydawał się coraz bardziej absurdalny, szczególnie po tym zajściu. Jaka matka wysłałaby swojego syna do Otchłani? Kiedy Devon pokonał Jacksona Muira, poczuł się znacz- nie bezpieczniejszy w Kruczym Dworze. Nawet, po raz pierwszy od śmierci ojca, odniósł wrażenie, że ma dom. Miał tu Ceciły, Rolfe'a i przyjaciół ze szkoły: D. J., Anę, Mar- cusa. Pomimo początkowej wrogości malca zaprzyjaźnił się z Alexandrem i zaczęło mu się wydawać, że ma rodzinę. Po pierwszych okropnych tygodniach w końcu poczuł się bezpieczny w Kruczym Dworze. Teraz już się tak nie czuł. Po przybyciu gnoma i wyraźnej zdradzie pani Crandall Devon doszedł do wniosku, że znów musi nieustannie zachowywać czujność. 2, „amieć pozostawiła półmetrową warstwę śniegu, lecz do następnego ranka wszystkie drogi zostały odśnieżone. — Czy nie jest tak zawsze? — wzdycha Ceciły. — Zamieć w weekend i pogoda w poniedziałek. Nawet nie ogłoszą w szkole wolnego dnia. —41— D. J. podwozi ich swoim samochodem, starym czerwo- nym camaro, który nazywa Flo. Jest o rok starszy od Devona i Ceciły, więc ma już prawo jazdy. D. J. uchodzi za swoiste- go buntownika, w tych swoich czarnych ciuchach i kolczy- kach — jednym w nosie, a drugim nad podbródkiem. — Hej, czyj jest ten stary cadiiiac? — pyta na widok sa- mochodu Bjorna, teraz bezpiecznie zaparkowanego przed garażem. — Naszego nowego zarządcy — wyjaśnia mu Ceciły, zaj- mując miejsce na tylnym siedzeniu, podczas gdy Devon wślizguje się na przednie. — Jest karłem. — Gnomem — poprawia ją Devon. — Ma sześćset sześć- dziesiąt dwa lata. — Spadowa — mówi D. J. — Tak twierdzi. Dzieciństwo spędził w kopalni. Ma dłu- gie paznokcie, twarde jak kamień. Pewnie używał ich do wydobywania diamentów. D. J. kręci głową. — W tym domu wciąż pojawiają się jacyś dziwacy, no nie, koleś? Devon śmieje się. Jego przyjaciele towarzyszyli mu w kosz- marnych wydarzeniach sprzed miesięcy, ze zgrozą patrząc, jak zagłębia się w Otchłań, żeby ratować Alexandra. Wie, że może im ufać. Teraz, kiedy jest z nimi, może się odprężyć i cieszyć poczuciem bezpieczeństwa, jakiego nie daje mu już Kruczy Dwór. W szkole czekają na nich Ana i Marcus. Ten ostatni jest jak zawsze elegancko ubrany, w pasiastej koszuli wpuszczo- nej w spodnie khaki. Ana nosi wyzywająco krótką spódnicz- kę, nawet w taki chłodny dzień, oraz kozaczki z czerwonego skaju. Ona i Ceciły nieustannie rywalizują ze sobą, chociaż są dobrymi przyjaciółkami i zwierzają się sobie z rozma- itych sekretów. Dla większości dzieciaków ze szkoły każdy —42— z tej czwórki jest autsajderem: D. J., ponieważ ubiera się tak dziwnie i słucha rocka sprzed trzydziestu lat; Marcus, bo jest jedynym nie kryjącym się z tym gejem w szkole; Ana, ponieważ nie chce przestawać z cheerleaderkami, chociaż jest jedną z nich; a Ceciły ze względu na to, że mieszka w Kruczym Dworze, którego legendę każdy tutaj zna. Natomiast Devon jest zagadką. Mógłby przyjaźnić się z każdym, szczególnie od kiedy kilkadziesiąt osób widziało, jak przed paroma miesiącami jedną ręką pokonał demona w pizzerii Gia. Oczywiście tylko Devon wiedział, że to był demon. Dzieciaki uważały, że był to po prostu jakiś awan- turnik z sąsiedniego miasteczka. Grupka futbolistów wy- szła zza swego stolika, żeby poklepać Devona po plecach. Później nawet chłopcy ze starszych klas pozdrawiali go na korytarzu. Jednak Devon, chociaż przyjaźnie odnosił się do wszystkich, trzymał z Ceciły, D. J., Marcusem i Ana. Teraz większość dzieciaków ze szkoły spoglądała na niego trochę podejrzliwie, nie wiedząc, kim właściwie jest. Ich piątka tworzy dziwną grupę, to pewne. Jednak od kiedy razem przeszli przez koszmar starcia z Szaleńcem, są bezwzględnie lojalni wobec siebie. Walcząc z demonami Otchłani, Devon zdołał nawet obdarzyć przyjaciół swoimi umiejętnościami i przez krótką chwilę wszyscy posiadali moc członków Bractwa Skrzydła Nocy. Devon nigdy nie zapomni tego, jak wspaniale Ceciły walczyła z demonami. Jakby była do tego stworzona. Prawdę mówiąc, była. Tak jak i on, miała to we krwi. — Wiecie co? — szepce Devon do przyjaciół, gdy stoją przy jego szafce przed lekcjami. — Wczoraj wieczorem znów wylądowałem w Otchłani. — O mój Boże! — woła Ana. — Musisz się stamtąd wy- prowadzić, Devonie. Zamieszkaj u mnie. Moi rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu. —43— — Schowaj szpony, Ana — wtrąca się Ceciły. — Devon nigdzie się nie przeprowadzi. Potrań zadbać o siebie. D. J. drapie się po głowie. — Człowieku, myślałem, że już dostałeś nauczkę. Co cię pokusiło, żeby znów tam schodzić? — Podstęp nowego zarządcy — mówi Devon. — Powie- dział, że to droga do wieży. — Na pewno? — pyta Marcus. — Myślałem, że w Kru- czym Dworze jest tylko jedna droga do Otchłani, ta we wschodnim skrzydle. Devon wzrusza ramionami. — Ja też tak myślałem. Spogląda na Marcusa. Znowu widzi czerwony pentagram unoszący się w powietrzu nad czołem przyjaciela i znika- jący po kilku sekundach. Minęło kilka tygodni, od kiedy ostatni raz widział ten symbol, i nadal nie ma pojęcia, co to oznacza. Niepokoi go myśl, że Marcusowi może grozić ja- kieś niebezpieczeństwo. Będzie musiał porozmawiać z nim, kiedy będą sami. — Po lekcjach muszę pojechać do Rolfea Montaigne'a — mówi im Devon. — Powinienem przejrzeć kilka ksiąg Skrzyd- ła Nocy. D. J., podrzucisz mnie tam? Rozlega się dzwonek na lekcje. — Masz to jak w banku, człowieku — mówi D. J„ salutuje mu i odchodzi korytarzem. Devon odprowadza wzrokiem znikającego za rogiem Mar- cusa, po czym idzie na lekcję historii. L^evonie March — mówi pan Weatherby — może po- trańsz mi wyjaśnić, dlaczego pozycja króla Henryka VIII w pierwszych latach jego panowania była taka niepewna? Och, wspaniale. Musiał wyrwać akurat mnie. Po tym —44— wszystkim, co wydarzyło się zeszłej nocy, Devon zaledwie pobieżnie przejrzał zadany materiał. — No... hm... ponieważ jego ojciec był uzurpatorem — wykrztusił. — Tak. Mów dalej. — I byli... inni, którzy mieli większe prawa do tronu niż Henryk. — Właśnie. Devon oddycha z ulgą. — I dlatego — wyjaśnia pan Weatherby, zwracając się do klasy — Henryk tak rozpaczliwie potrzebował syna i dzie- dzica, który zapewniłby kontynuację dynastii. W początkach jego panowania wielu ludzi uważało się za bardziej upraw- nionych do władania krajem. Jednak król... Pan Weatherby mówi dalej. Devon lubi historię, szcze- gólnie historię Anglii, z jej rycerzami, królami, zamkami i celtyckimi kapłanami. Podejrzewa, że jego zaintereso- wanie tymi sprawami może mieć coś wspólnego z czaro- dziejskim dziedzictwem. Dzisiaj jednak myśli tylko o tym, o czym powinien porozmawiać z Rolfeem. Devon dziękuje Bogu za Rolfe'a. On jest jego jedyną nadzieją na zrozumie- nie odziedziczonych magicznych umiejętności i Otchłani. Jednak nawet Rolfe niewiele może zrobić. Ojciec Rolfe'a Montaigne'a był Opiekunem, umiejącym uczyć i chronić czarodziei Skrzydła Nocy. Rolfe też miał zostać Opieku- nem, lecz gdy był małym chłopcem, jego ojciec został zabi- ty. Jeszcze jedna ofiara Szaleńca, Jacksona Muira. Można by sądzić, że powinno to wytworzyć silną więź mię- dzy Rolfeem a Muirami, lecz zamiast tego Edward Muir za- czął zazdrościć silniejszemu i bystrzejszemu Rolfebwi, fa- woryzowanemu przez ojca. A młoda Amanda Muir, zanim poślubiła pana Crandalla, pokochała Rolfe a, lecz wściekła się na niego, kiedy przyłapała go z inną dziewczyną. Devon —45— odkrył, że była tak urażona, że powiedziała policji, iż to Rolfe siedział za kierownicą — p i j a n y — kiedy jego samo- chód runął z urwiska do oceanu przed kilkoma laty. Rol- fe przeżył, ale dwie inne osoby, w tym służąca, z którą się widywał, zginęły. W oparciu o zeznania Amandy skazano Rolfe'a na pięć lat więzienia za zabójstwo. Teraz Rolfe jest żądny zemsty na całej rodzinie Muirów. Gdyby pani Crandall wiedziała, że Devon spędza z nim tyle czasu, ukarałaby go. Może dlatego uknuła tę intrygę z gnomem. Może wie, że ukradkiem spotykam się z Rolfe'em... Pomimo swej przeszłości — zabójstwa i odsiadki — Rolfe stał się idolem Devona. Chłopiec jest święcie przekonany, że to nie Rolfe siedział tamtej nocy za kierownicą. Rzecz w tym, że Rolfe sam tego nie wie na pewno, ponieważ istot- nie był pijany. Mówi, że dręczy go myśl o tych dwóch oso- bach, które zginęły w jego samochodzie. Oboje, chłopak i dziewczyna, byli służącymi w Kruczym Dworze. Dziew- czyna, Ciarissa, ma nagrobek na cmentarzu na skraju urwi- ska. Chociaż jej ciało zabrało morze, najwidoczniej ktoś ko- chał ją dostatecznie mocno, aby postawić jej pomnik. Rolfe mówi, że często odwiedza jej grób, dręczony poczuciem winy z powodu ich romansu i jej śmierci. Przez pewien czas Devon myślał, że Ciarissa może mieć coś wspólnego z Szaleńcem. Mógłby przysiąc, że widział ducha żony Szaleńca, Emiły Muir, szlochającego na grobie Ciarissy. Jednak Rolfe twierdzi, że Ciarissa była zwyczajną służącą i urodziła się kilka lat po śmierci Jacksona Muira. Tak więc Devon zrezygnował z tej teorii — na razie. Reszta historii rodu Muirów jest równie burzliwa i Devon zastanawia się, jaki ma związek z jego rodowodem. Amanda Muir postanowiła wyjść za człowieka, którego nie kochała i który porzucił ją tuż po narodzinach Ceciły. Devon uważa, —46— że to jeszcze jeden powód wykluczający ją jako jego matkę. On i Ceciły mają po czternaście lat i dzieląca ich różnica wieku jest zbyt mała, aby mogli być rodzeństwem. Chyba że podana przez ojca data narodzin Devona jest niepra- widłowa. W końcu nie ma metryki. Devon otrząsa się. Ilekroć zaczyna myśleć o swoich praw- dziwych rodzicach, zaczyna się gubić i denerwować. To nie może być pani Crandall, po prostu nie może! Devon za bardzo kocha Ceciły, żeby miała być jego siostrą. Na wieść o tym chybaby oszalał. Pociesza się myślą, że są zupełnie niepodobni do siebie. Zarówno Ceciły, jak i jej matka mają jasną karnację, a Ceciły ma ponadto rude włosy. Devon ma śniadą cerę, niemal oliwkową, ciemnobrązowe oczy i pra- wie czarne włosy. Chociaż Rolfe nie zdołał rozwiązać zagadki pochodzenia Devona, ma odziedziczony po ojcu zbiór ksiąg i kryszta- łów, które pomagają chłopcu składać kawałki układanki, jaką jest jego dziedzictwo Skrzydła Nocy. Ojciec — przy- brany ojciec Devona — mieszkał w Kruczym Dworze, za- nim Devon przyszedł na świat. Rolfe znał go i kochał. Ten fakt — bardziej od ksiąg i kryształów — sprawia, że Devon czuje się związany z Rolfeem. — Wiem, że moje korzenie są tutaj — mówi Devon po zakończeniu lekcji. Pięcioro przyjaciół zmierza w kierunku samochodu D. J. — Po prostu wiem. — No cóż, na cmentarzu jest nagrobek z napisem De- von — mówi Ceciły, wślizgując się na tylne siedzenie. — Owszem, i w ratuszu powinni mieć zapisane, kto jest tam pochowany — mówi Marcus, wciskając się między Ce- ciły i Anę. — Sprawdziliśmy — mówi mu Devon, siadając na przed- nim siedzeniu obok D. J. i zamykając drzwi. — Jedyną osobą o nazwisku Devon w miejskim rejestrze narodzin i zgonów —47— jest kobieta, która umarła na długo przed tym, zanim urodziłem. Tak więc nie mogła być moją matką. — Wiesz co, brachu, myśłę, że może po prostu spadłe z nieba — mówi D. ]., z piskiem opon ruszając z parkin — Hej, coś mi przyszło do głowy — odzywa się Ana. — To coś nowego — mruczy Ceciły. Ana ignoruje ją. — Może czarodzieje Skrzydła Nocy nie rodzą się jak zwyi kli ludzie. Może lęgną się z jaj, albo co. Ceciły marszczy brwi. — Ana, masz zupełnie nie te geny. Zamiast brunetki zdt cydowanie powinnaś być blondynką. — Hej — wydyma wargi Ana — przecież to nic złeg mieć wyobraźnię. Pomyślcie o tych krukach, które zawsz trzymają się w pobliżu czarodziei Skrzydła Nocy. One lę-| gną się z jaj. i| — No cóż, ja też pochodzę z rodziny czarodziei Skrzydlas" Nocy — mówi Ceciły. — Wszyscy zdają się o tym zapomi-1 nać. Jestem z tego rodu, tak samo jak Devon. I z pewności^ nie wylęgłam się z jaja. | — Tylko że ty nie masz magicznych mocy, Cess — przy-| pominą jej D. J. — Twoja mama i wuj wyrzekli się swego| dziedzictwa, j Dziewczyna prycha. | — Może pewnego dnia je odzyskam. W końcu mam dój nich prawo. | — Uważaj ich brak za błogosławieństwo — poważnie mó-| wi Devon. — Przynajmniej nie dorastałaś w towarzystwie! potworów wychodzących z szafy. ^ Przez chwilę rozmawiają o innych sprawach: o tym, z^jj Jessica Milardo zerwała ze swoim chłopakiem, i o tym, ^ pan Weatherby zawsze nosi koszule z plamami potu pachami. —48— _ -JQ okropne — narzeka Ana. — Jakby hodował tam grzyby albo co. Devon śmieje się. Spogląda przez okno, gdy jadą w kie- runku Biedy. Wkrótce nadejdzie czas, ponownie mówi mu Głos, kiedy będziesz musiał spełnić nadzieje twojego dzie- dzictwa. Dojechali do Fibber McGees, restauracji Rolfea, zbudo- wanej na skalistym cyplu. To bardzo popularny lokal, przy- ciągający gości nawet z Nowego Jorku i Bostonu. Stanowi poważne zagrożenie dla restauracji Muirów, o co właśnie chodziło Rolfebwi Montaignebwi, kiedy wrócił do mia- steczka po pięciu latach odsiadki. Fibber McGees to jeden z niewielu lokali czynnych przez cały rok. Większość po- zostałych zamyka się na zimę. W maju pojawia się tu mnó- stwo turystów i letników. Teraz miasteczko straszy pustką i oknami zabitymi deskami, chroniącymi przed gwałtowny- mi atakami atlantyckiego wiatru i lodu. — Dzięki za podwiezienie — mówi Devon, wysiadając z samochodu. — Naprzód, pogromco duchów — mówi D. J. Devon pochyla się i spogląda na Ceciły. — Gdyby twoja matka pytała, powiedz, że zostałem po lekcjach na dodatkowych zajęciach z geometrii i wrócę z kimś innym. Dziewczyna kiwa głową — A ty, Marcusie — dodaje Devon, przypomniawszy so- bie o pentagramie — zadzwoń do mnie później, dobrze? — Po co? — Po prostu zadzwoń. — Ja też mogę? — pyta Ana, zabawnie trzepocząc rzę- sami. Devon wie, że Ana go podrywa, zdając się nie przyjmo- wać do wiadomości tego, że Ceciły i on są parą. —40— — Tak, pewnie — mówi jej, wzruszając ramionami. — Ty też możesz do mnie zadzwonić, jeśli chcesz. — Nie uda ci się to, jeśli ja pierwsza podniosę słuchaw- kę — mówi Ceciły, dając Anie sójkę w bok. —Au! Śmieją się. Devon patrzy, jak camaro odjeżdża z rykiem. Wie, że jego przyjaciele jadą na pizzę do Gia. Spędzą ten dzień jak zwyczajna grupka dzieciaków. Devon kolejny raz z niechęcią myśli o swoim losie. Znowu żałuje, że nie jest zwyczajnym chłopcem. Nie żeby nie intrygowało go jego czarodziejskie dzie- dzictwo i żeby czasem nie był dumny ze swoich umie- jętności. Jednak męczy go nieustanny lęk i wątpliwości. Chciałby robić zwyczajne rzeczy, na przykład grać po lek- cjach w szkolnej drużynie koszykówki. Przeniósł się do tej szkoły w październiku, więc było za późno, aby dostać się do międzyszkolnego zespołu, ale na wiosnę chciałby ubiegać się o przyjęcie do juniorów. Może nawet zagrać w turnieju. Wątpi jednak, czy znajdzie na to czas. Musi przecież cho- dzić do Rolfe'a, żeby ślęczeć nad starymi księgami i trzymać w dłoni magiczne kryształy, podczas gdy jego przyjaciele leniuchują i zajadają pizzę. Wita go Roxanne, towarzyszka Rolfe'a. — Dzień dobry, Devonie March — mówi, mierząc go swymi dziwnymi złocistymi oczami. Jest uderzająco pięk- na, wysoka, brązowoskóra, i mówi z lekkim jamajskim ak- centem. — Podejrzewałam, że dzisiaj cię zobaczymy. — Wydaje się, że zawsze wiesz, kiedy się mnie spodzie- wać, Roxanne. — Jesteś głodny. Każę szefowi kuchni, żeby coś ci przy- gotował. Ma rację, rzeczywiście jest głodny. Roxanne musi być ja- —50— snowidzem — albo czyta w myślach. Rolfe uważa, że jest bardzo mądra. „Ma intuicję" — mówi o niej. — Rolfe jest w swoim biurze — mówi Roxanne. — Mo- żesz wejść. W restauracji jest tylko kilku gości, zamiejscowych, którzy rzucili wyzwanie ośnieżonym klifom, zapewne przybywszy z Newportu. Devon mija ich, zmierzając do biura Rolfea. Ma nadzieję, że będą mogli razem pojechać do domu Rol- fe a, gdzie są księgi i magiczne kryształy. A przynajmniej że Rolfe będzie miał czas, żeby wysłuchać jego opowieści. Lekko puka do drzwi. — Proszę — rzuca Rolfe i jego głęboki, dźwięczny głos natychmiast łagodzi wywołany wydarzeniami poprzednie- go dnia niepokój Devona. — Devon! — mówi ciepło. — Tak szybko z powrotem? Jakieś kłopoty? — Być może — odpowiada Devon. Mężczyzna wychodzi zza biurka i wskazuje chłopcu sto- jący z boku fotel. Rolfe to wysoki brunet o przenikliwym spojrzeniu zielonych, głęboko osadzonych oczu. Ma trzy- dzieści kilka lat i zachowuje się z butą typową dla człowie- ka, który ciężką pracą sam dorobił się fortuny. Pięcioletni pobyt w więzieniu nie załamał go, tylko umocnił chęć od- niesienia sukcesu po odsiadce. Niewiele wiadomo o tym, jak zbił majątek. Opowiadał Devonowi i jego przyjaciołom o szybach naftowych w Arabii Saudyjskiej, klejnotach ukry- tych w egipskich piramidach oraz dziwnych kontaktach z Chinami i Japonią. Ważne jest tylko to, że Rolfe jest tutaj i tylko on może pomóc Devonowi znaleźć odpowiedzi na liczne pytania. — Opowiedz mi, co się stało — mówi Rolfe, siadając na- przeciw Devona. — W Kruczym Dworze jest nowy zarządca — zaczyna Devon. — Gnom. —51— — Gnom? A co to takiego? __ Miałem nadzieję, że ty mi powiesz. Rolfe kręci głową. — Może odpowiedź jest w jednej z ksiąg mojego ojca. _ JsJo, w każdym razie ten człowieczek podstępem skło- nił mnie do wejścia do Otchłani. —Co? _ próbowałem czegoś się od niego dowiedzieć. On wie wszystko o Horatiu Mutrze i czarodziejskich umiejęt- nościach rodziny Muirów. Kiedy poruszyłem temat wie- ży zaproponował, żebym dostał się do niej przez jego ła- zienkę. Rolfe krzywi się. — Przez jego łazienkę? _ Wiem» że to brzmi dziwnie. Po prostu wysłuchaj mnie, dobrze? Tak więc otworzyłem drzwi jego łazienki, a za nimi były schody wiodące w dół. Widziałem, słyszałem i czułem demony, Rolfe. I żar. Piekielny żar. Rolfe wstaje. _ T)evonie, w Kruczym Dworze jest tylko jedno wejście do Otchłani, przez portal we wschodnim skrzydle. Jestem teeo pewien. A to przejście zostało zamknięte. Sam to zro- biłeś, kiedy wróciłeś, uratowawszy Alexandra. _ Zatem co to były za schody? Widziałem tam różne rzeczy, Rolfe... Rolfe przygląda mu się. — Jakie rzeczy? — Tam było pełno ludzi, domagających się spalenia Apo- staty. _ Devon znacząco spogląda na Rolfe'a — Tak nazy- wali Jacksona Muira, pamiętasz? Apostatą. Heretykiem, zbuntowanym czarownikiem. I był tam jakiś mężczyzna, który chciał sprowadzić mnie po schodach w tłum. Rolfe kręci głową. —52— _ -To nie była Otchłań. Jednak jeśli jest tak, jak podej- rzewam... — Co takiego, Rolfe? Co podejrzewasz? — Muszę zajrzeć do ksiąg ojca. — No to chodźmy, Rolfe. Jedźmy do twojego domu. Mężczyzna wzdycha. — Mój samochód jest w warsztacie. Nie będzie gotowy wcześniej niż za godzinę. Devon wie, że spacer do domu Rolfe'a, wznoszącego się na skraju jednego z największych urwisk cypla, zająłby zbyt wiele czasu. — Mógłbym spróbować nas przenieść — proponuje. — Jednak nie zawsze mi się to udaje. — Sądzę, że tym razem może ci się udać — mówi Rol- fe — ponieważ zrobiłbyś to w poszukiwaniu wiedzy. Nie wiem jednak, czy zdołałbyś zabrać mnie ze sobą. — Chcesz spróbować? — pyta Devon. Rolfe kiwa głową. Wyciąga ręce i chwyta obie dłonie De- vona. Chłopiec zamyka oczy i myśli o gabinecie Rolfe a, z trze- ma szklanymi ścianami wychodzącymi na spieniony ocean i czwartą, od podłogi po sufit zastawioną półkami z książ- kami. Książkami pełnymi wiedzy. Książkami o historii Brac- twa. A kiedy otwiera oczy, jest tam razem z Rolfeem. — Super — mówi Devon. — Tak — przyznaje z uśmiechem Rolfe. — Rzeczywiście. Już idzie do półek z księgami i przesuwa dłonią po ich grzbietach. Stojące między książkami czaszki spoglądają pu- stymi oczodołami na Devona, strzegąc starożytnej wiedzy. — Jest — mówi Rolfe, wyjmując jedną z ksiąg. — Ency- klopedia magii, napisana przez czarodzieja Skrzydła Nocy, Johanna Roztropnego z Holandii pod koniec pierwszego tysiąclecia. Nadal aktualna. —53— Zdmuchuje kurz z okładki i zaczyna przewracać kartki. — Czego szukasz? — pyta Devon. — Gnoma — odpowiada Rolfe. — Ach, mam. — Za- czyna czytać. — „Stworzenie żyjące pod ziemią i strzegą- ce skarbów Skrzydła Nocy w postaci klejnotów lub wie- dzy. Biegłe w sporządzaniu naparów i leków. Bardzo silne. Żyje kilkaset lat. Głównie spotykane w Skandynawii i Ro- sji". — Podsuwa chłopcu księgę pod nos. — Spójrz, jest tu nawet ilustracja. Devon przyznaje, że narysowany gnom istotnie jest po- dobny do Bjorna Forkbearda, z tymi szerokimi barami i ostrymi pazurami. — Powiedział, że ma sześćset sześćdziesiąt dwa lata — mówi Devon. — Domyślam się, że nie żartował. I mówił, że urodził się w kopalni w Finlandii. To by się zgadzało, Rolfe. — Dziwne, że Amanda zatrudniła kogoś takiego jako za- rządcę Kruczego Dworu — głośno zastanawia się Rolfe. — Równie dziwne jak to, że przez tyle lat tolerowała tam tego śmierdziela Simona. — I po chwili dodaje: — Oczywiście rozumiem, że nie mogła zatrudnić pierwszego lepszego, nie do takiego domu, jakim jest Kruczy Dwór. — Jak myślisz, co ona ukrywa w tej wieży, Rolfe? Jestem pewien, że właśnie dlatego zatrudniła Bjorna — aby pilno- wał jej tak, jak przedtem Simon. — Nie mam pojęcia — mówi Rolfe. — Jednak to musi być bardzo ważne. Może niebezpieczne. — Sądzisz, że to inna Otchłań? Mężczyzna zastanawia się przez chwilę, po czym kręci głową. — Nie. Pamiętam ten straszliwy kataklizm, w którym zgi- nął mój ojciec i ojciec Amandy. Tam jest tylko jedno wejście do Otchłani, to we wschodnim skrzydle. — Zatem dokąd prowadzą te schody w łazience Bjorna? —54— Rolfe wzdycha. — Odpowiedzi na to pytanie nie znajdziemy w żadnej z tych ksiąg. Odchodzi od regału i spogląda na ocean. U stóp urwiska fale rozbijają się o skały z siłą, która zawsze zdaje się wpra- wiać go w melancholię. Devon podejrzewa, że ilekroć Rolfe patrzy na te skały, myśli o tych dwojgu młodych ludziach, którzy tam zginęli, w jego samochodzie, zabrani przez mo- rze. Nawet jeśli nie prowadził, był pijany — i Devon nie są- dzi, aby Rolfe kiedykolwiek uwolnił się od poczucia winy za ich śmierć. Chłopiec podchodzi i kładzie dłoń na ramieniu przyja- ciela. — O czym myślisz, Rolfe? — O wszystkich tych tajemnicach, całej tej wiedzy, utra- conej wtedy, kiedy Szaleniec pozbawił życia mojego ojca i pana Muira. — Rolfe odwraca się i patrzy na Devona. — O informacjach, jakich potrzebujesz, i odpowiedziach, ja- kich nie mogę ci udzielić. Ten kataklizm spowodował tyle nieszczęść. Nikt z nas nie zaznał już potem radości. — Jestem pewien, że byłbyś wspaniałym Opiekunem. Rolfe patrzy na niego smutno. — Tak uważasz? Nawet wiedząc, co zrobiłem? — To nie twoja wina, Rolfe. Nie prowadziłeś tego samo- chodu. — Amanda twierdzi, że tak. — Kłamie. Była na ciebie zła i chciała się zemścić. Na wargach Rolfe a pojawia się nikły uśmiech. — Tak, a teraz ja chcę się na niej zemścić. I zrobię to, Devonie. Wysadzę ich z interesu, a wtedy będziesz mógł mieszkać u mnie. Devon usiłuje pogodzić się z myślą o tym. Potrafi zrozu- mieć jego chęć zemsty za kłamstwa pani Crandall, ale nie —55— chce, żeby Ceciły lub Alexandrowi stała się jakaś krzywda. A gdyby Muirowie wylecieli z interesu, miałoby to wpływ i na nich oboje. Jak zawsze, gdy Rolfe zaczyna o tym mówić, Devon szybko zmienia temat. — Zatem powiedz mi coś o tych schodach, Rolfe. Jeśli uważasz, że to nie była Otchłań, to co? Rolfe wzdycha. — Przypominam sobie coś... coś, co fascynowało mnie, kiedy byłem mały. — Co takiego? — Pamiętam opowieści o tym, że Horatio Muir zbudował Schody Czasu. Były to magiczne schody, które pojawiały się w różnych częściach domu. Oszałamiające osiągnięcie. Dzięki nim Horatio mógł cofać się w czasie i konsultować z wielkimi czarodziejami Skrzydła Nocy. Mógł też przeno- sić się w przyszłość. — To niezwykłe — przyznaje Devon. — Kiedy mieszkańcy Kruczego Dworu wyrzekli się ma- gii, Schody Czasu uznano za stracone na zawsze. Jeśli jed- nak to, co mówisz, jest prawdą, to podejrzewam, że powró- ciły. To dzięki tobie znowu się pojawiły, Devonie, ponieważ jesteś czarodziejem obdarzonym ogromną mocą. — A więc to nie była Otchłań... tylko schody w czasie. — Tak podejrzewam — mówi Rolfe. Znów spogląda na ocean. — Nie wiem tylko, czy Bjorn wiedział, że ci się po- każą, i czy chciał w ten sposób przekazać ci jakąś konkretną wiadomość. Devon zastanawia się nad czymś. — Zatem uważasz, że byłem głupi, sądząc, że pani Cran- dall chce mnie zabić? — Devonie, przyjacielu — mówi Rolfe, kładąc dłonie na ramionach młodzieńca. — Ta kobieta jest zdolna do wszyst- kiego. Radzę ci, żebyś uważał na siebie. —56— D. evon ponownie siłą woli przenosi siebie i Rolfe'a z po- wrotem do restauracji, gdzie pochłania kanapkę z kurcza- kiem i frytki, przyniesione mu przez Roxanne. — Jeszcze jedno — pyta Rolfe a pomiędzy kęsami. — Czy odkryłeś, dlaczego nie mogę wykorzystać pierścienia mo- jego ojca? Ted March pozostawił po sobie kryształowy pierścień. Każdy Opiekun posiada kryształ, który zawiera wiedzę po- trzebną czarodziejowi Skrzydła Nocy. Devon wiele się do- wiedział, trzymając w dłoniach kryształ ojca Rolfe'a — choć miał też przy tym przerażające wizje. Jednak pierścień ojca okazał się bezużyteczny. — Nie, przykro mi, Devonie — mówi mu Rolfe. — Może został w jakiś sposób uszkodzony. A może milczy z jakiegoś powodu. Poczytam więcej o tych kryształach. Na zewnątrz zrobiło się ciemno i od strony portu wieje zimny wiatr. Devon jest zmęczony i nie ma ochoty na długą wędrówkę pod górę, do Kruczego Dworu. Próbuje prze- nieść się tam siłą woli, ale jak zawsze w takich wypadkach, jego magiczne umiejętności zawodzą. Służą do wyższych celów, a nie do ułatwiania ci życia, przypomina mu Głos. Przecież wiesz. Dobrze, dobrze, odpowiada Devon. Byłoby jednak miło, gdyby czasem robiły wyjątek. Tak więc rozpoczyna długą wędrówkę schodami na klif, pospiesznie mijając przysypany śniegiem cmentarz, gdzie anioł z połamanymi skrzydłami stoi na grobie Szaleńca. Devon zerka na stojący na środku cmentarza marmurowy obelisk z wykutym na nim imieniem DEVON. Co to ma znaczyć? Czy ma z nim coś wspólnego? Kiedy w domu strząsa śnieg z butów, ośmioletni Alexan- der Muir z łoskotem zbiega po schodach. — Devonie! — woła. — Wróciłeś! —57— — Hej, kolego, co się dzieje? — Ubieramy choinkę — woła maty. — Bjorn po południu ściął ją w lesie. Jest naprawdę wysoka. Miło widzieć, że chłopiec tak się cieszy. Kiedy Devon przybył do Kruczego Dworu, Alexander był ponury i przy- gnębiony, wiecznie skwaszony i potwornie złośliwy. W cią- gu ostatnich kilku tygodni bardzo się zmienił i Ceciły przy- pisuje za to zasługę Devonowi. — Chcesz nam pomóc ją ubierać? — pyta Alexander, cią- gnąc go za rękę. Devon wichrzy malcowi włosy. — Jasne — mówi. — Za kogo mnie masz, za jakiegoś sta- rego Scroogea? Będą to pierwsze święta Devona bez ojca. Patrzy ze smut- kiem, jak Ceciły rozpakowuje pudełka przyniesione z piw- nicy, pełne starych szklanych ozdób. Obwiesza nimi wysoki srebrny świerk, stojący w salonie. Devon zastanawia się, co się stało z tymi ozdobami, które razem z ojcem robili co roku z szyszek i kukurydzy, a po świętach starannie pako- wali i chowali w garażu. Prawnik ojca zrobił tam porządek. Pewnie po prostu je wyrzucił. — Tęsknisz za swoim tatą, co, Devonie? Devon patrzy na malca. Alexander jakby czytał w jego myślach. — Tak — mówi Devon. — Chyba tak. Alexander wiesza na gałęzi szklany sopel, po czym siada na kanapie obok Devona. — Mój ojciec obiecał, że na Boże Narodzenie wróci do domu — mówi chłopczyk — ale ciotka Amanda mówi, że nie powinniśmy go oczekiwać. Devon współczuje Alexandrowi. Chłopczyk został pod- stępnie uwięziony w Otchłani, podczas gdy jego ojciec uży- wał życia na Lazurowym Wybrzeżu. Edward Muir rzadko —58— pisał lub dzwonił, żeby zapytać o chłopca. Sporadycznie przysyłane pocztówki lub kosztowne prezenty z różnych egzotycznych miejsc — tylko tyle otrzymywał od niego Alexander. Devon przypuszcza, że chłopczyk już od pra- wie roku nie widział ojca. — Obiecał zabrać mnie na safari, kiedy skończę dziesięć lat — mówi Devonowi Alexander. — Był na wielu polowa- niach. Żyrafy, słonie i nosorożce — widział je wszystkie. Ty widziałeś znacznie więcej, maty, myśli Devon. Na szczę- ście jednak malec nie pamięta swojego pobytu w Otchłani. Tej nocy Devon zasypia, myśląc o swoim ojcu. Ma sen. Słyszy, jak ojciec woła go we mgle, napływającej na klify znad oceanu. W końcu dostrzega ojca na Czarciej Skale, na samym krańcu włości Muirów, gdzie brzeg opada sześć- dziesięciometrowym urwiskiem do morza, gdzie żona Sza- leńca, Emiły Muir, spadła i roztrzaskała się na skałach. — Devonie — woła ojciec. — Wieża. Tajemnica kryje się w wieży. 'evon siada na łóżku. Głos ojca wciąż dźwięczy mu w uszach. — Wieża — mówi ktoś. — Musimy opuścić wieżę. Devon uświadamia sobie, że to nie jest głos ojca. Napływa z daleka. To rozmowa dwóch osób. Tylko dlaczego słyszy ją tak wyraźnie w swojej sypialni, za zamkniętymi drzwiami? Jakby nagle został obdarzony nadzwyczaj wyczulonym słuchem. — Po prostu chodź ze mną. Wszystko będzie dobrze. — Dokąd? Gdzie chcesz mnie zabrać? — Po prostu chodź. Zaufaj mi. Będzie dobrze. Devon po cichu wstaje z łóżka i podchodzi do drzwi. Na- słuchuje. Głosy ucichły, ale teraz słyszy czyjeś kroki na scho- dach. —59— Słyszę to, co się dzieje w wieży, uświadamia sobie Devon. Jakbym byt nastrojony na odpowiednią falę i styszat, co się tam dzieje. Po cichu wychodzi na korytarz. W domu jest prawie zu- pełnie ciemno. Devon powoli schodzi na zawieszony nad przedsionkiem podest, gdzie znajduje się wejście na wieżę. Chowając się w głębokim cieniu za balustradą, widzi, jak otwierają się drzwi i wychodzą z nich dwie osoby. Są ledwie widoczne, ale teraz jest pewien, że ten głos, który słyszał, należy do Bjorna. Jedna z tych dwóch postaci jest bardzo mała. To z pewnością gnom. Druga postać jest odziana na biało. Tylko tyle zdołał do- strzec. Widział już tutaj postać w bieli, postać, którą uznał za kobiecą. Znikają na dole, przechodząc do innej części domu. De- von szybko przestaje ich słyszeć. Jeśli spróbuje za nimi iść, zaryzykuje, że go zauważą. Powinien po prostu wrócić do łóżka. Jeśli przyłapie go pani Crandall... Nagle uświadamia sobie, że Bjorn zostawił otwarte drzwi na wieżę. Devon pojmuje, że ma teraz szansę. Nie potra- fi otworzyć tych drzwi, kiedy są zamknięte. Teraz nadarza się okazja, na jaką czekał. Siłą woli przenosi się na dół, do przedsionka. Szybko przekrada się przez mrok do wieży. Już tu kiedyś był. Kilka tygodni temu zakradł się tu i do- tarł do połowy krętych kamiennych schodów, zanim zaata- kował go Simon. Jednak dzięki temu dowiedział się, że trzy kondygnacje wyżej znajdują się pewne drzwi. Do komnaty, w której prawdopodobnie kryła się tajemnica jego prze- szłości. Cały czas ma wrażenie, że zaraz ktoś go przyłapie. Pró- buje siłą woli przenieść się do tej komnaty, ale nie może. Muszę się natrudzić, tłumaczy sobie. Muszę się natrudzić, żeby się dowiedzieć, kim jestem. —60— Nie mając światła, Devon musi polegać na nikłym bla- sku księżyca, wpadającym przez okna wieży. Krok po kroku wymacuje sobie drogę, wodząc dłońmi po ścianie, natrafia- jąc na pęknięte kamienie i włochate pająki. W końcu dociera do drzwi komnaty. Kiedyś śniło mu się, że znajduje w niej Szaleńca. Teraz jednak sądzi, że znajdzie tam coś innego: tajemnicę swojej tożsamości. I chociaż to dziwnie brzmi, to przeraża go bardziej niż możliwość spo- tkania z Jacksonem Muirem. Otwiera drzwi i widzi, że to zwyczajny pokój. Mały, zwy- kły owalny pokój z łóżkiem, biurkiem, stołem i dwoma krze- słami. Z łóżka zdjęto pościel, a blat biurka jest pusty. Devon wygląda przez okno i widzi w dole taras salonu. Tak, to jest to okno, w którym tyle razy widział światło, a raz kobietę — ducha? — wołającą jego imię. W tym pokoju nie ma niczego, co wyjaśniałoby, kogo wy- prowadził stąd Bjorn. Devon jest rozczarowany, lecz nagle zauważa coś na podłodze. Pochyla się, żeby to podnieść. W nikłym świetle księżyca widzi lalkę. Nagą lalkę z różowe- go plastiku — której nagle odpada głowa. Olbrzymi brązo- wy pająk wypełza z otworu na rękę Devona. I wtedy wypełnia komnatę odrażający śmiech. 3. PoWkÓt do d.CMUl T). 'eyon upuszcza lalkę i strząsa pająka z dłoni. Śmiech nie cichnie — nie taki, jaki już słyszał, nie śmiech Szaleńca, lecz raczej, sądząc po tonie głosu, śmiech Szalonej. Piskli- wy, przeszywający i okrutny. Devon zbiera siły. — Pokaż mi swoją twarz — rozkazuje. — Moją twarz? — odpowiada głos, gdy milknie śmiech. — Odważysz się spojrzeć na moją twarz? — Tak, odważę się. — Głupi chłopak. Już raz widziałeś moją twarz. Och tak, pamiętam cię. Patrzyłeś tymi bystrymi młodymi oczami... — Kim jesteś? — ponownie pyta Devon. — Często mówisz do siebie w środku nocy? To nowy głos. Devon odwraca się. Bjorn Forkbeard stoi w progu uśmiechnięty. Zaciera małe dłonie. — Z jakimi to duchami rozmawiasz, mój chłopcze? Devon nie odpowiada. Gnom podchodzi do niego, uśmie- chając się z wyraźnym zainteresowaniem. — Może z biedną starą Emiły Muir? Właśnie dziś wie- czorem czytałem o niej w książce opisującej historię rodu Muirów. O tym, że zabiła się, skacząc z Czarciej Skały... — Nie wiem, z kim rozmawiałem — mówi mu Devon — ale nie był to ktoś tak miły i uprzejmy jak Emiły Muir, tyle mogę ci powiedzieć. — Zatem kto? —62— Devon marszczy brwi. — Może ty mi to powiesz? — A skąd ja miałbym wiedzieć? Devon prostuje się, groźnie górując nad gnomem. — Chcę wiedzieć, kogo przed chwilą wyprowadziłeś z te- go pokoju. W świetle księżyca na twarzy Bjorna widać zdumienie. — Nie wiem, o czym mówisz, mój młody paniczu. Po prostu usłyszałem tu jakieś krzyki i przyszedłem sprawdzić, co się dzieje. — Nie okłamuj mnie, Bjornie. Widziałem cię z kimś, z oso- bą, którą wyprowadzałeś z tej wieży. Teraz widzę, że ukry- wasz coś przede mną, tak samo jak robił to Simon. Z kim jesteś w zmowie, Bjornie? Powiedz mi, bo i tak się dowiem. Gnom obrzuca go zbolałym spojrzeniem. — Mój chłopcze, zawdzięczam ci życie. Nie spiskuję prze- ciwko tobie. Wierz mi. — Dlaczego więc nie chcesz mi powiedzieć, kto mieszkał w tym pokoju? Gnom uśmiecha się smutno. — Nie mogę powiedzieć czegoś, czego nie wiem. — Może więc powiesz mi, co za duch nawiedza tę wieżę? Czyj śmiech słyszałem? Kim jest ta kobieta, która przemó- wiła do mnie? Powiedziała, że już mnie kiedyś widziała. Kto to jest, Bjornie? Gnom wzdryga się i ogląda za siebie. — Naprawdę nie wiem, mój młody przyjacielu. Jeśli jed- nak w tym pomieszczeniu jest jakiś zły duch, to lepiej stąd wyjdźmy. Szybko. Devon wzdycha, wiedząc, że nic więcej nie wyciśnie z Bjor- na. I nagle rzeczywiście czuje, że w komnacie robi się go- rąco. Istotnie jest tu jakiś zły duch i Devon jest pewien, że wkrótce znów go spotka. —63— Kiedy wychodzą z pokoju, Devon przystaje i podnosi bez- głową lalkę. — Do kogo należała? Czy wiesz chociaż to? Bjorn ze smutkiem spogląda na lalkę. — Zapewne do jakiegoś dziecka, które kiedyś mieszkało w Kruczym Dworze. Zostaw ją tam, gdzie ją znalazłeś, De- vonie. Lepiej nie zakłócać spokoju tej komnaty. Devon słucha tej rady. Schodzą po schodach. Bjorn za- myka drzwi na klucz i radzi Devonowi, żeby nie wspominał o tym epizodzie pani Crandall. — Nie sądzę, żeby była z nas zadowolona — mówi Bjorn. To pierwsze wypowiedziane przez gnoma słowa, w które Devon jest gotów uwierzyć. K„ -iedy Devon był mały, święta Bożego Narodzenia były dla niego radosnym i cudownym okresem. Ojciec zawsze przestrzegał tradycji, wieszając wieńce na drzwiach i pa- ląc świeczki w oknach. Szli do lasu niedaleko ich domu w Coles Junction w stanie Nowy Jork i ścinali wysoki świerk, po czym przynosili go do domu i ozdabiali łańcuchami z prażonej kukurydzy oraz wielkimi staromodnymi bomb- kami. Tato sporządzał gar swojego specjału, który nazywał cynamonowym naparem, tajemniczej mieszanki różnych syropów i ziół, uwielbianej przez wszystkie dzieci w okolicy. Devon pamięta, że jego przyjaciele Tommy i Suze najbar- dziej w świecie lubili siedzieć w okresie Bożego Narodzenia w domu Devona, z wszystkimi jego światłami i zapachami. Tato palił fajkę z główką z kaczana kukurydzy, jak Święty Mikołaj. W istocie tato był trochę podobny do Świętego Mikołaja, z tymi okrągłymi rumianymi policzkami, siwymi włosami i błyszczącymi niebieskimi oczami. Nie miał brody, ale był —64— krągłym, jowialnym staruszkiem. Po jego śmierci Devon ze zdumieniem dowiedział się od Rolfe'a, że ojciec w rzeczy- wistości miał kilkaset lat, co nie było niczym niezwykłym u Opiekuna. Ted March, mechanik z Coles Junction, na- prawdę nazywał się Thaddeus Underwood i był Opieku- nem w Bractwie Skrzydła Nocy. Chociaż jednak tato wyglądał jak Święty Mikołaj, pod cho- inką zawsze było niewiele prezentów. Och, starał się, żeby Devon dostał coś, czego pragnął: jednego roku kolejkę elek- tryczną, pas Batmana jako siedmiolatek czy odtwarzacz płyt kompaktowych na ostatnie święta Bożego Narodzenia, które spędzili razem. Nigdy nie mieli za dużo pieniędzy i między innymi dlatego Kruczy Dwór wywarł takie wrażenie na De- vonie. Tutaj chłopiec miał pokój o powierzchni prawie takiej jak domek, w którym mieszkał z ojcem w Coles Junction. Pomimo to oddałby wszystko, żeby tam wrócić. Chętnie zrezygnowałby ze swoich dziwnych umiejętności i szlachet- nego rodowodu Skrzydła Nocy, żeby znów być zwyczajnym chłopcem, mieć ojca i spędzać czas z Tommym i Suze. Jednak to oznaczałoby rozstanie z Ceciły, D. J., Marcu- sem i Aną. Gdyby tylko mógł zabrać ich ze sobą i wrócić do dawnego życia. Przedświąteczne przygotowania w Kruczym Dworze wpra- wiły go w melancholię. Siedząc na kanapie i patrząc, jak Alexander wiesza na kominku skarpety dla Świętego Mi- kołaja, Devon zauważa, jak dziwnie one wyglądają pod po- nurym portretem Horatia Muira. W tym momencie zdaje sobie sprawę z tego, że dla niego nie ma skarpety. Alexander najwyraźniej też to zauważa. — Hej, Devonie, nie zabrałeś swojej skarpety? Devon kręci głową. — No cóż, więc będziesz musiał ją sobie zrobić. Ciotka Amanda napełnia nam je cukierkami. —65— Ceciły wchodzi do salonu. — Jakbyś ty potrzebował więcej cukierków, tłuścioszku — mówi. Alexander pokazuje jej język. Jest zdecydowanie zbyt pulchny, chociaż zdaniem Devona wygląda zdrowiej, od kiedy zaczął częściej wychodzić ze swojego pokoju. Przed- tem całymi dniami przesiadywał przed telewizorem, ale te- raz Devon wyciąga go na sanki, na wzgórza znajdujące się na terenie posiadłości, za kortem tenisowym. — Ja nie potrzebuję skarpety — mówi Devon. — Jestem za stary na takie rzeczy. — Jasne, że potrzebujesz skarpety — mówi Ceciły. — Zrobię ci ją. — Muchas gracias — dziękuje Devon z uśmiechem. Bjorn jak spod ziemi wyrasta za jego plecami. — Panie Devonie, ma pan gościa — informuje. — Gościa? — Tak. — Bjorn wskazuje na przedsionek. Devon zauwa- ża stojącego tam Marcusa, okutanego w kurtkę i szal. — Cześć! — woła Devon, zrywając się z kanapy, żeby po- witać przyjaciela. — Co się stało? — Powiedziałeś, że chcesz ze mną porozmawiać — mówi Marcus. — A kiedy zadzwoniłem, mówiłeś, że to musi za- czekać, aż spotkamy się osobiście. Devon kiwa głową i ogląda się przez ramię, żeby się upewnić, że nikt ich nie słyszy. — Chodź ze mną do biblioteki, dobrze? Spiesznie przechodzą korytarzem. Gdy już są w mrocznym pokoju, w którym unosi się duszący zapach starych ksiąg, Marcus zdejmuje płaszcz i spogląda Devonowi w oczy. — Co się dzieje? Widzę, że coś złego. — No cóż, niekoniecznie. Chodzi o coś... związanego z tobą. —66— — ze mną? — TaaR. — Devon milknie, nie wiedząc, jak to ująć. — Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Jednak nie chciałbym cię przestraszyć. — Chodzi o demony? I Otchłań? — Nie. — Właściwie Devon nie jest tego pewien, ale nie chce przerazić Marcusa. — Posłuchaj, kiedy cię poznałem, zobaczyłem coś na twojej twarzy. I ostatnio znów to wi- działem. Marcus marszczy brwi. — Co? Jakiś syf? — Nie. Pentagram. — Pentagram? Co to takiego? — Pięcioramienna gwiazda wpisana w okrąg. — Devonie, nigdy nie rysowałem sobie gwiazdy na czole. Może D. J. zrobiłby coś tak dziwnego, ale nie ja. — Właściwie ten znak nie znajdował się na twojej twa- rzy. Unosił się nad nią. Jakbym miał wizję. Devon widzi błysk zrozumienia, zapalający się w oczach Marcusa. Zbyt wiele się zdarzyło, żeby ktoś wątpił w to, że Devon potrafi widzieć rzeczy niedostrzegalne dla zwykłego śmiertelnika. — Co to oznacza? — pyta Marcus lekko drżącym głosem, zdradzającym lęk. — Myślałem, że może ty podsuniesz mi jakąś wskazówkę. — Wskazówkę? Jaką? — Nie mam pojęcia. Czy ktoś z twojej rodziny miał kie- dyś magiczne zdolności? Marcus śmieje się drwiąco. — Z mojej rodziny? Nie sądzę. Mój ojciec jest hydrauli- kiem. Nie należymy do Skrzydła Nocy tak jak ty, Devonie. — No cóż, pomyślałem, że powinienem ci powiedzieć. Sprawdziłem znaczenie tego pentagramu w jednej z ksiąg —67— w domu Rolfe'a. To dobry znak. Chroni przed złymi ducha- mi. Tak więc nie powinieneś się bać. Może to oznacza, że jesteś w jakiś sposób chroniony. — Albo że coś ma mi się stać — mówi ponuro Marcus. — Zatem nie powinienem byt ci o tym mówić? — Nie, dobrze zrobiłeś — uśmiecha się Marcus. — Wiesz, naprawdę cię podziwiam, Devonie. Mam nadzieję, że o tym wiesz. Jesteś najodważniejszym dzieciakiem, jakiego znam. Devon lekko się rumieni. — I chcę ci podziękować za to, że cały czas akceptujesz mnie bez żadnych zastrzeżeń. Wiesz, nigdy nie dałeś mi od- czuć, że jestem inny, czy coś w tym stylu. Devon uśmiecha się. — Cóż, wiem coś o tym, jak to jest dorastać, czując się innym, Marcusie. Wiem, jak to jest, kiedy masz wrażenie, że na świecie nie ma nikogo takiego jak ty. Marcus śmieje się. Podają sobie ręce i obiecują, że wyja- śnią zagadkę pentagramu. Patrząc, jak przyjaciel wychodzi, Devon myśli, że chociaż Marcus jest gejem, wiedzie znacz- nie normalniejsze życie, niż Devon kiedykolwiek będzie wiódł. Oczywiście jeśli ten pentagram nie okaże się zapowiedzią jakiegoś nieszczęścia. adchodzi Wigilia i prószący śnieżek raduje Ceciły, która miała nadzieję na Boże Narodzenie w śnieżnej szacie. W do- mu unosi się cudowny zapach, aromat pieczonego ciasta dociera aż do salonu. Bjorn cały dzień spędził w kuchni, szykując wyszukane danie: indyka nadziewanego żurawi- nami. Jest nie tylko najsilniejszym znanym Devonowi męż- czyzną, ale także wyśmienitym kucharzem. Pomimo to De- von mu nie ufa. Niewiele je. —68— Co to za życie? — rozmyśla ponuro. Teraz muszę się mar- twico to, że może jakiś gnom zamierza mnie otruć za przy- zwoleniem pani Crandall. Później pani domu prowadzi wszystkich do pokoju mat- ki, na jedną z rzadkich wizyt u starszej pani, która spogląda na nich żółtymi, szklistymi oczami, najwyraźniej nie rozpo- znając nikogo poza swoją córką. — Jesteś moim kawalerem przybywającym na wezwa- ne? — pyta Devona przykuta do łóżka kobieta. — Nie, pani Muir — mówi jej. — Mam na imię Devon. — Przygląda się jej uważnie. Pozostali ustawiają wazon z kwia- tami na drugim końcu pokoju. — Czy to imię — Devon — coś pani mówi? — Devon — powtarza staruszka. — Czy to imię mojego kawalera? Chłopiec wzdycha. Z oczu staruszki nie jest w stanie ni- czego wyczytać. To smutne. Jeśli Devon podejrzewał, że Greta Muir może być tą potężną czarodziejką, która jesie- nią uratowała go na dachu przed śmiercią z ręki Simona, to teraz musi uznać, że to niemożliwe. Staruszka jest tak słaba, że kiedy pani Crandall poma- ga jej wstać, z trudem przechodzi kilka kroków do fotela, gdzie przyjmuje parę ładnie zapakowanych bożonarodze- niowych prezentów. Nie potrafi ich odpakować drżący- mi rękami. Ceciły wyręcza ją: w jednej paczce jest sweter, w drugiej szal. — Czy to od mojego męża? — pyta z nagłym ożywieniem Greta Muir. — Gdzie on jest? Gdzie Randolph? Devon spogląda na to ze smutkiem. Twój maż zginął w Otchłani, myśli. Dlatego postradałaś zmysły. I dlatego twoja rodzina wyrzekła się swojej wspaniałej przeszłości. Biedna pani Muir zasypia w fotelu. Córka pomaga jej wrócić do łóżka. —6Q— — Wy, dzieci, zejdźcie na dół — mówi pani Crandall. — Za chwilę do was dołączę. — Babcia to stara wariatka — mówi Alexander, kiedy idą korytarzem. — Okaż odrobinę szacunku — karci go Ceciły. Chłopczyk gra jej na nosie. W salonie wszyscy troje siadają na podłodze pod choin- ką. Pani Crandall wraca i pozwala każdemu z nich otwo- rzyć jeden prezent. Alexander dostaje książkę, Przygody Tomka Sawyera, Ceciły zachwyca się parą nowych dżinsów, a Devon w swojej paczce znajduje parę łyżew. Dziękuje pa- ni Crandall. Rzeczywiście chciał je mieć, żeby poślizgać się na jednym z zamarzniętych stawów posiadłości. Ona ciepło uśmiecha się do niego i mówi: — Wesołych świąt, Devonie. Patrzy jej w oczy. Czy naprawdę widzi w nich współczucie? Czy ona rzeczywiście chciała mnie zabić?Rolfe powiedział, żebym jej nie ufał, ponieważ jest zdolna do wszystkiego. Jednak Devon pamięta, jak delikatnie go opatrzyła, kiedy demony pokaleczyły mu twarz, i jak objęła go, kiedy Simon próbował go zabić. Czy jest jego przyjaciółką czy wrogiem? Czy pod tą lodowatą powłoką darzy go ciepłym uczu- ciem? Czy też chce usunąć go z drogi, ponieważ on uosabia wszystko to, co chciałaby wymazać z historii swego rodu? Chciałby, żeby Głos mu to wyjaśnił, lecz ten, jak często się to dzieje, milczy. — Nie ma tu nic od mojego ojca — zauważa Alexander, zaglądając pod nisko zwisające gałęzie drzewka. Pani Crandall marszczy brwi. — Nie, nie ma — mówi. Devon widzi, że jest zła na bra- ta, który znów zapomniał o swoim synu. — Jestem pewna, że prezenty po prostu przyjdą później. Wiesz, że podczas świąt poczta wolniej... —70— W tym momencie otwierają się frontowe drzwi Krucze- go Dworu. Podmuch wiatru wwiewa wirujące płatki śniegu. Devon odwraca się. Widzi jakiegoś mężczyznę, obładowa- nego paczkami. — Ho, ho, ho — woła przybysz. — Wesołych świąt! Na chwilę wszyscy w salonie milkną ze zdumienia. De- von spogląda na twarze pani Crandall, Ceciły i Alexandra. Są zastygłe, pozbawione wyrazu. Nagle Alexander przery- wa ciszę, zrywając się na równe nogi i krzycząc: — Tata! — To wuj Edward! — woła Ceciły do Devona, wstając i wybiegając do przedsionka za Alexandrem. Devon odruchowo wstaje. Tylko pani Crandall z kamien- nym wyrazem twarzy pozostaje na swoim miejscu w wyso- kim fotelu. — O wilku mowa, co? — podsuwa Devon. Kobieta spogląda na niego. — Właściwe słowo, Devonie. — Jak się ma mój chłopiec? — pyta Edward Muir. Postawiwszy zapakowane w kolorowy papier paczki na podłodze przedsionka, porywa Alexandra w ramiona i moc- no całuje. Edward Muir jest postawnym mężczyzną, wyso- kim i barczystym, jasnoskórym i złotowłosym jak jego sio- stra. Jednak jego oczy skrzą się, podczas gdy jej są zimne i czujne, a kiedy się śmieje, na jego zaczerwienionych po- liczkach pojawiają się zabawne dołeczki. — Tato! Wiedziałem, że przyjedziesz! — woła Alexander. — Chyba nie sądziłeś, że zrezygnowałbym ze świąt na ło- nie kochającej rodziny, co? — Mężczyzna stawia syna na pod- łodze i zwraca się do Ceciły. — Cześć, kociaku. Ależ urosłaś! Ściska ją. — Dobrze cię widzieć, wujku Edwardzie — mówi dziew- czyna. — Zawsze wnosisz tyle światła do tego domu. —71— — A ty zwykle potrafisz je wykorzystać — mówi on i spo- gląda nad głowami dzieci na siedzącą w salonie siostrę. — Wesołych świąt, Amando. — Witaj w domu, Edwardzie — odzywa się kobieta, ale Devon nie słyszy w jej głosie entuzjazmu. — Tato, musisz poznać Devona — nalega Alexander, cią- gnąc ojca za rękę do salonu. — To mój najlepszy przyjaciel — Tak, tak — mówi Edward Muir, patrząc na Devona. Podają sobie ręce. — Amanda pisała mi o swoim nowym podopiecznym. — Miło mi pana poznać — mówi Devon. — Och, przyjaciele nie będą sobie „panować" — Męż- czyzna się uśmiecha. — Mów mi Edward. Jestem pewien, że będziemy kumplami, Devonie. Devon uśmiecha się. Żałuje, że Edwarda Muira nie by- ło w Kruczym Dworze, kiedy tutaj przyjechał. Jego ciepłe i przyjacielskie zachowanie bardzo pomogłoby mu prze- trwać tamte pierwsze tygodnie. Teraz Edward odwraca się do siostry, która wciąż nie wstała, żeby go przywitać. — Droga Amando — mówi. — Przepraszam, że telefo- nicznie nie uprzedziłem cię o moich planach, ale chciałem zrobić wam niespodziankę. — Omiata wzrokiem wszyst- kich obecnych. — Ponieważ mam dla was wielką niespo- dziankę. Pani Crandall patrzy na niego czujnie. — Co tym razem, Edwardzie? Kolejny nowy interes, któ- ry szturmem podbije świat i będzie kosztował naszą rodzi- nę kilkadziesiąt tysięcy dolarów? On śmieje się, ignorując jej słowa. — Zauważyłem, że zatrudniłaś nowego zarządcę, Amando. Interesująca postać. Spotkałem go na zewnątrz. Wnosi moje bagaże. Jest bardzo silny jak na takiego małego człowieczka. _ 7g _ Pani Crandall nie zmienia wyrazu twarzy. — Ach, spójrz — mówi Edward Muir. — Właśnie nad- chodzi. Devon odwraca się. Bjorn wnosi bagaże przez frontowe drzwi. Jednak nie jest sam. Za nim idzie kobieta w długim futrze z norek. — Kochanie — mówi Edward Muir, gestem zachęcając kobietę, żeby dołączyła do niego. Teraz pani Crandall wstaje, szeroko otwierając oczy i moc- no zaciskając wargi. — Poznajcie moją narzeczoną — mówi Edward Muir. — To mój syn Alexander, siostrzenica Ceciły, mój nowy przy- jaciel Devon i oczywiście moja droga siostra Amanda. — Uśmiecha się, czule spoglądając na nowo przybyłą. — Oto kobieta, którą zamierzam poślubić. Morgana Green. — Witajcie — mówi Morgana spokojnie i z szacunkiem. Jest piękna. Ma krótkie czarne włosy i ogromne piwne oczy. Devon zerka na panią Crandall i Alexandra. Oboje ga- pią się zaskoczeni na kobietę. — Czy mogę ci przypomnieć, Edwardzie — mówi pani Crandall, nie fatygując się witaniem Morgany — że już je- steś żonaty? Mężczyzna zbywa tę uwagę machnięciem ręki. — Teoretycznie. Ingrid to beznadziejny przypadek. Jej lekarze mówili mi to już wiele razy. Tak więc wszcząłem postępowanie rozwodowe. Devon instynktownie obejmuje Alexandra. Przecież roz- mawiają o jego matce. Devon wie, że Ingrid Muir od wielu lat przebywa w szpitalu dla umysłowo chorych i Alexander ledwie ją pamięta. Mimo to musi mu być przykro słuchać, jak ojciec tak nieczule o niej mówi. Devon zaczyna podej- rzewać, że za powierzchownym urokiem Edwarda Muira kryje się okrucieństwo. —73— — Mam nadzieję, że wszyscy mnie polubicie — mówi Mor- gana. W jej głosie słychać lekki cudzoziemski akcent, ale De- von nie potrafi go rozpoznać. — Szczególnie ty, Alexandrze. Pochyla się i spogląda chłopcu w oczy. Ściskają sobie dłonie. — Wiem, że nigdy nie zastąpię ci matki — mówi uprzej- mie Morgana — ale chciałabym być twoją przyjaciółką. Alexander nic nie mówi. Edward zwraca się do siostry: — A jak się ma nasza dobra mama? — Tak jak zawsze — odpowiada pani Crandall, nie odry- wając oczu od Morgany. Edward rozpromienia się i obejmuje narzeczoną. — Mimo to chciałbym jej przedstawić Morganę. — Mama już zasnęła. — Pani Crandall spogląda w kie- runku kominka. — Powiedz mi, Edwardzie. Jak długo za- mierzasz zostać tu tym razem? — Przynajmniej tak długo, dopóki nie dostanę rozwo- du. — Uśmiecha się. — Oczywiście będę chciał wziąć ślub tutaj, w Kruczym Dworze. — Szeroko rozkłada ramiona. — W rodzinnym domu. Devon patrzy na zarumienioną Morganę. Pani Crandall sztywnieje. — No cóż, jeśli zamierzasz tu mieszkać, może pomożesz mi również w rodzinnych interesach — mówi, odchodząc od grupki, aby popatrzeć na taras i skalisty brzeg. — Wiesz, że mamy konkurencję. — Och tak, pisałaś mi o tym. Rolfe Montaigne wciąż spra- wia kłopoty. — Mówią, że zamierza otworzyć drugą restaurację i spon- sorować własną flotę rybacką. — Pani Crandall wzdycha, nie odwracając się. — Powiedz mi, Morgano. Czym ty się zajmujesz? — Jestem tancerką — odpowiada Morgana. —74— Devon zauważa szyderczy uśmieszek Ceciły. — Baletową? — pyta pani Crandall, ale wszyscy już wie- dzą, że nie. Morgana waha się, więc Edward odpowiada za nią. — Poznałem Morganę w klubie w Monte Carlo — mó- ^yi — Jest powszechnie cenioną artystką. — Patrzy na nią czule. — Jest wspaniała. — Mogę to sobie wyobrazić — mówi pani Crandall głosem pełnym wzgardy. — No cóż, możesz pokazać jej dom, Ed- wardzie. A potem chciałabym z tobą porozmawiać. W czte- ry oczy. — Cóż to? Nie świętujemy? — pyta Edward. — Otworzyliśmy już nasze prezenty i zrobiło się późno. — Pani Crandall patrzy na Morganę. — Na pewno chcesz się odświeżyć i rozpakować. Powiem Bjornowi, żeby przyniósł ci czajnik z herbatą. — Dziękuję — mówi Morgana. Devon współczuje tej młodej kobiecie. Dobrze wie, jak zimna potrafi być pani Crandall. On też niedawno był tutaj nowy i dopóki nie zaprzyjaźnił się z Ceciły, czuł się bardzo samotny. Postanawia zaprzyjaźnić się z Morgana. Wygląda na to, że ona ma zaledwie dwadzieścia parę lat i pomimo norek, które zapewne kupił jej Edward, wydaje się bezpre- tensjonalna i szczera. A ponadto taka ładna. Szczególnie te jej wielkie ciemne oczy. Podobne do oczu Devona. Edward zabiera Morganę na górę, a Bjorn podąża za ni- mi z bagażami. Pani Crandall stanowczo nalega, żeby bożo- narodzeniowe prezenty, które przywiózł jej brat, otworzyć dopiero rano. Na razie Alexander i Ceciły układają je pod choinką. Pani Crandall bezgłośnie opuszcza salon, cicho jak kot, znikając w tej części domu, w której chowa się, kiedy chce być sama. To oczywiste, że nie cieszy ją powrót Edwar- da ani jego decyzja poślubienia Morgany. —75— — No i co myślisz — pyta D e von Alexandra — o niespo- dziance twojego ojca? — Nie lubię jej — odpowiada kwaśno malec. Devon marszczy brwi. — Alexandrze. Ona wydaje się bardzo miła. —~ Nie. Wcale nie jest miła. — Chłopczyk zakłada pulch- ne rączki na piersi. — Wcale nie. — Posłuchaj, kolego. Wiem, że to musi być dla ciebie trudne, ze względu na twoją mamę i w ogóle. Może jednak powinieneś dać Morganie szansę. — Nie — prycha Alexander. Od miesięcy aż tak się nie dąsał. Jest złośliwy i uparty, jak w pierwszych tygodniach po przybyciu Devona. — No cóż — mówi Ceciły. — Mogę tylko powiedzieć, że mam nadzieję, że to futro jest sztuczne. No bo czyż to nie jest bezguście? Nienawidzę futer. Bezmyślna rzeź niewin- nych zwierząt dla zaspokojenia ludzkiej próżności... — Jestem pewien, że kupił je twój wuj. — Nieważne. To ona je nosi. — Ceciły prycha. — I jak ona mówi? Jeszcze nigdy nie słyszałam takiego akcentu. — To Europejka — mówi Devon. — Może... sam nie wiem... Francuzka? — To nie jest francuski akcent. Ani włoski. Ani hiszpań- ski. — Ceciły marszczy brwi. — Ona tylko udaje, żeby wzbudzić zainteresowanie. A jest zwyczajną podrzędną striptizerką. — Dlaczego tak na nią najeżdżacie? — Devon ze zdziwie- niem spogląda na Ceciły. — Oboje nie dajecie jej szansy. Ceciły krzywi się. — Ona ci się podoba, prawda? Devon broni się: — Tak, właśnie. — Tylko dlatego, że jest ładna. Tak więc ładna buzia wy- 76 starczy, żebyś nie zauważył, że to zwyczajna naciągaczka, dybiąca na pieniądze mojego wuja? Devon śmieje się. — Wiesz, że mówisz jak twoja matka? To oczywiste, że ona też tak myśli. Ceciły tylko przewraca oczami. — Idę spać — mówi Devon, zirytowany jej dziecinnym zachowaniem. — Zaczekaj — zatrzymuje go dziewczyna, kładąc dłoń na jego piersi. — Nie kłóćmy się w Wigilię. Chłopiec wzrusza ramionami. — Nie kłócę się. Chciałem tylko, żebyście dali jej szan- sę. Trudno być nowo przybyłym w tym domu. Możecie mi wierzyć. Ceciły przyrzeka, że się postara. Jednak Alexander nicze- go takiego nie obiecuje. (ej r lej nocy Devonowi śni się Morgana. Chłopiec czuje się za- kłopotany tym snem, nawet w czasie jego trwania. Morga- na wchodzi do jego pokoju i rozchyla futro z norek, pod którym ma tylko czarny peniuar. Wydyma usta i woła go po imieniu. Devon budzi się zaczerwieniony i zmieszany. — Człowieku — szepcze w noc. — Ona naprawdę jest niezła. Nie może ponownie zasnąć. Rzuca się i przewraca z boku na bok. Zegar przy łóżku pokazuje, że dochodzi pierwsza w nocy. W końcu Devon stwierdza, że musi się napić wody, więc na palcach wychodzi ze swojego pokoju i idzie koryta- rzem. Z górnego podestu schodów zauważa, że drzwi salo- nu są otwarte. W pokoju pali się światło i słychać głosy. Jest pewien, że to pani Crandall i jej brat. Jest także pewien, że rozmawiają o nim. _ 77 _ Powinienem wiedzieć, co się tam dzieje, mówi sobie. Gdzie jest więc mój cudownie wyostrzony słuch? Głos zaskakuje go odpowiedzią: Może zamiast niego masz coś innego. Devon nie rozumie, co Głos chce przez to powiedzieć, ale patrzy w dół i nagle wszystko pojmuje. Widzi swoje kap- cie oraz szorty i koszulkę, w których spał — ale nie swoje ciało! Jakby jego ubranie chodziło samo. Jestem niewidzialny! — O rany! — mówi Devon. Jego głos dziwnie brzmi, wy- dobywając się z ust, których nie widać. W porządku, myśli chłopiec, to jak na razie jest najfaj- niejsze ze wszystkiego. Nawet nie wiedziałem, że to potrafię. Po prostu to zrobiłem! Dlatego że w ten sposób odkryjesz to, co musisz wiedzieć, mówi mu Głos. — Ba! — mówi Devon do Głosu. Ten ostatnio odzywa się coraz rzadziej i czasem infor- muje go o sprawach, o których chłopiec już wie, albo najzu- pełniej oczywistych. Oczywiście Devon wie, że jako osoba niewidzialna będzie mógł wślizgnąć się do salonu i podsłu- chać rozmowę. Wie również, że może to być bardzo nie- uprzejme, ale tak czy inaczej musi poznać prawdę o swojej przeszłości. Tak więc zdejmuje koszulkę, szorty i zrzuca z nóg kapcie, po czym chowa wszystko za kotarą. Dziwnie jest tak scho- dzić nago po schodach, ponieważ nadal czuje swoje ciało, chociaż go nie widzi. Kiedy jeden ze stopni trzeszczy pod jego ciężarem, Devon odkrywa, że wciąż może narobić ha- łasu. Będzie musiał uważać. Kiedy wchodzi do salonu, pani Crandall podnosi głowę. Musiał otworzyć szerzej drzwi, żeby się przecisnąć. Jednak ona najwidoczniej go nie widzi. Przechodzi tuż obok niego —78— i zamyka drzwi. Teraz jest uwięziony w tym pokoju razem z nimi. Devon wciąga głęboko powietrze, obawiając się, że któreś z nich to usłyszy. Możliwie najciszej podchodzi do przeciwle- głej ściany i opiera się o nią, patrząc, lecz nie będąc widzianym. — Zatem wie wszystko o Skrzydle Nocy? — pyta Edward. Pani Crandall kiwa głową. — Dzięki Rolfebwi. — Może moglibyśmy go skłonić, żeby wyrzekł się swoich mocy, tak jak my. Ona kręci głową. — Jak zawsze jesteś głupcem, Edwardzie. Nie rozumiesz, że magiczne zdolności Devona pozwoliły mu uratować two- jego syna z łap Szaleńca? Jeżeli teraz zostaniemy bez jego mocy... Edward marszczy brwi. — Przecież Jackson Muir nie może wrócić. — Tak uważaliśmy ostatnio. On wzdryga się. — Powinniśmy spalić ten dom. — I dodaje z krzywym uśmiechem: — Albo lepiej. Sprzedać go. Moglibyśmy uzy- skać sporą sumę. — To do ciebie podobne, Edwardzie. Nie dbać o to, co się stanie z nowymi mieszkańcami tego domu. On śmieje się. — Lepiej z nimi niż z nami. Pani Crandall patrzy na niego z pogardą, kiedy brat nale- wa sobie drugą szklaneczkę brandy. —- Czy naprawdę sądzisz, że możemy po prostu uwolnić się od naszej przeszłości, opuszczając ten dom? Przeszłość podążyłaby za nami — tak jak z pewnością podążała za to- bą podczas wszystkich twoich podróży po świecie. Po minie Edwarda Muira Devon odgaduje, że pani Cran- —79— dali ma rację. Pomimo rozpaczliwej ucieczki z domu Edward najwyraźniej nie zdołał zapomnieć o rodzinnej tragedii. Pod- chodzi do drzwi tarasu i spogląda w noc. — Widzę, że nie ma światła na wieży — mówi. — Zajęto się tym. Krzywo uśmiecha się do siostry. — Och, naprawdę? A w jaki sposób? — Nieważne. Dopilnowałam tego. W drwiącym toaście podnosi do niej kieliszek brandy. — Droga siostro, jesteś najbardziej utalentowaną kobie- tą, jaką znam. — Musiałam nią być. Od kiedy odszedłeś i zostawiłeś mi obowiązek pilnowania tego domu. — Czy byt to aż tak straszny trud? — pyta sarkastycznie Edward Muir. Ona obrzuca go zimnym spojrzeniem. — Czy zamierzasz zabrać Alexandra, kiedy poślubisz tę kobietę? Spodziewam się, że zaraz po ślubie znów zaczniesz się włóczyć po świecie. Edward śmieje się. — Zabrać Alexandra? Droga siostro, dobrowolnie zo- stałaś opiekunką tego chłopca. Ja nie mogę zajmować się ośmioletnim dzieckiem. — Jednak teraz będziesz miał żonę. I wygląda na to, że ona chce zajmować się Alexandrem. Edward kręci głową. — Alexander zostanie tutaj. Nie chcę go. Devonowi łamie się serce na myśl o małym przyjacielu. — Co jej powiedziałeś o czarach? — pyta pani Crandall. — Kompletnie nic. Uważasz mnie za wariata? — Za cwaniaka. — Pani Crandall wzdycha. — Uważaj, Edwardzie. Ona mi się nie podoba. Edward krzywi się. .80. — Dlaczego? Przecież jest słodka. Miła. — Wydyma usta. — Nie wspominając już o tym, że jest piękna. Pani Crandall prycha. — To pospolita uroda. — Wiesz co, Amando, taka złośliwość nie jest w twoim stylu. — Dobranoc, Edwardzie. Amanda Muir odwraca się i majestatycznie wychodzi z salonu. Jej brat chichocze pod nosem, nalewa sobie drugą porcję brandy, po czym wychodzi w ślad za nią. W samą porę, bo Devon znów stał się widzialny. Nie wie dlaczego — może dlatego, że skupił uwagę na ich rozmo- wie, a nie na pozostaniu niewidzialnym. Jednego jest jednak pewien: stoi zupełnie nagi na środku salonu, a jego ubranie leży za kotarą na podeście pierwszego piętra. Zanim jednak zdoła zdecydować, co robić — pobiec po nie czy najpierw spróbować znów stać się niewidzialnym — zaskakuje go czyjś głos. — Szukasz tego? W drzwiach stoi Bjorn Forkbeard, trzymając w jednej rę- ce ubranie Devona. Chłopiec dopada go i wyrywa mu szorty z ręki. Gnom chichocze pod nosem. — Skąd wiedziałeś, że jestem tutaj? — pyta Devon, wkła- dając przez głowę koszulkę. — Nie było cię w twoim pokoju, więc zacząłem cię szu- kać. — Bjorn poważnieje. — Pomyślałem, że powinienem ci o czymś powiedzieć. O czymś, co powinieneś sprawdzić. — Co takiego? Bjorn nachyla się do Devona i spogląda na niego w sku- pieniu. — W Otchłani we wschodnim skrzydle jest jakieś zamie- szanie. Słyszę je. Wierz mi, słyszę takie rzeczy. —81— — O czym ty mówisz? Bjorn jest blady. — Niech nas Bóg ma w opiece — mówi, słuchając czegoś, co tylko on słyszy — ale myślę, że ktoś próbuje wydostać się z Otchłani. lo a \o absurd, powtarza sobie Devon, idąc na górę. Otchłań jest zamknięta. Drzwi do niej są zaryglowane. A Devon jest pewien, że gdyby jakieś demony chciały przez nie uciec, Głos ostrzegłby go w porę. Usiłuje siłą woli przenieść się do wschodniego skrzydła i sprawdzić to, ale nic się nie dzieje. Z pewnością moc nie opuściłaby go, gdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo. Tak więc Bjorn musi się mylić. Musi Albo kłamie — z jakiegoś sobie tylko znanego powodu. Mimo wszystko Devon żałuje, że nie może dostać się do wschodniego skrzydła, żeby sprawdzić, czy drzwi do Ot- chłani nadal są zaryglowane i zamknięte. Jednak wschod- nie skrzydło zostało odcięte od reszty domu. Devon równie gorąco chciał dostać się tam, jak do wieży. Tam były książ- ki — księgi, które powinien przeczytać — oraz portret podobnego do Devona młodzieńca w ubraniu z lat trzy- dziestych. Devon z wielu powodów pragnął dostać się do wschodniego skrzydła. Tam się kryje wiele tajemnic, lecz jego magiczne umiejętności nie są w stanie pokonać drzwi zamkniętych przez panią Crandall. Idąc korytarzem do swojego pokoju, nie może zaprze- czyć, że słowa gnoma zaniepokoiły go. Bjorn wie, że Devon jest w tym domu jedyną osobą, która może powstrzymać atak demona. Może jednak to ostrzeżenie to podstęp — jak ten, który zwabił go na Schody Czasu. Devon wciąż nie wie, —82— czy może zaufać Bjornowi. Żałuje, że Głos nie chce powie- dzieć mu nic więcej. Kiedy jednak otwiera drzwi swojego pokoju, nie potrze- buje wskazówek Głosu. Czuje nagły skwar i pulsujący wzrost ciśnienia, co świadczy o tym, że w pobliżu jest demon. Zbiera siły. Serce zaczyna mocniej bić mu w piersi. — Devonie? — słyszy przestraszony głosik. Spogląda w dół. Przy jego łóżku kuli się Alexander. — Boję się — mówi chłopczyk, bliski łez. — Te złe stwo- ry, które już tu były. One wracają. Devon klęka przy nim. W pokoju jest potwornie gorąco. Mający na sobie tylko piżamę chłopczyk poci się i drży. De- von obejmuje go i przyciska do piersi. — Będę z nimi walczył, Alexandrze — obiecuje mu. — Odeślę je z powrotem do Otchłani. — Nie sądzę — mówi Alexander. — Nie tym razem. Devon drętwieje. Głos chłopca jest zimny i cichy. Inny niż zazwyczaj. Devon spogląda na niego i widzi, jak Alexander rozchyla wargi, ukazując żółte kły. Wbija je głęboko w lewe ramię Devona, aż do kości. Devon krzyczy. 4. ^wawa nnzJG K /ól jest potworny, ale Devon jakoś odpycha od siebie na- pastnika. Nie jest nim Alexander. Devon uświadamia sobie, klnąc w duchu swoją nieostrożność, że znów dal się zwieść demonowi udającemu kogoś innego. Ze zgrozą patrzy, jak stwór zmienia kształt, wydłużając się jak jaszczurka, tak że kości sterczą mu z ciała. Staje się tryskającym śliną, gniją- cym ścierwem jakiegoś gada, wspartym na czterech podku- lonych do skoku łapach. — Wracaj do Otchłani! — rozkazuje Devon, prawą dło- nią zaciskając ranę na ramieniu i próbując powstrzymać krwotok. — Nic z tego — mówi demon, znowu swoim własnym głosem, głuchym i chrapliwym. — Jestem silniejszy od ciebie! Jednak z tymi słowami Devon osuwa się na podłogę. W głowie kręci mu się od utraty krwi. Stwór zaczyna pełznąć ku niemu. — Naprawdę jesteś taki silny? Zatem dowiedź tego. Otwórz drzwi we wschodnim skrzydle i uwolnij je. Są niespokojne. Posłuchaj. Usłyszysz je. Uwolnij je, Devonie March. Wtedy będziesz mógł władać całym światem! — Nigdy — chrypi Devon, chociaż strasznie kręci mu się w głowie. Demon pochyla się nad nim i szczerzy ociekające śliną, żółte kły. —84— _ A więc załatwię cię — mówi i chwyta szponami ra- miona chłopca. Nagle okna pokoju Devona otwierają się na oścież i zło- wrogi łopot skrzydeł wypełnia powietrze. Kruki — całe dziesiątki, a nawet setki ptaków — kracząc i wrzeszcząc, rzucają się na demona. Dziobią rozkładające się ciało i cho- ciaż próbuje z nimi walczyć, pożerają go żywcem. Czy też może i nie żywcem. — Nieee! — ryczy demon, zakryty masą czarnych i wście- kle łopoczących skrzydłami ptaków. Devonowi udaje się usiąść. — Wracaj do Otchłani — rozkazuje ponownie, znacznie słabszym głosem. Stwór znika, a stado kruków wylatuje przez okna. Kilka martwych ptaków leży na podłodze, nogami do góry. De- von podnosi jednego kruka i delikatnie trzyma go w rękach. Z wdzięcznością spogląda na martwego ptaka. Nagle drzwi pokoju otwierają się. To Ceciły. — O mój Boże! — krzyczy. — Devonie, ty krwawisz! Chłopiec z trudem kiwa głową. Dopiero teraz zauważa, że koszulkę ma mokrą od krwi. — Wróciły — mówi słabym głosem. — Demony wróciły. — Mamo! — woła Ceciły. — Mamo! Wuju Edwardzie! Niebawem w drzwiach pojawiają się pani Crandall i jej brat, w szlafrokach, a zza ramienia Edwarda wygląda nie- śmiało Morgana. — Dobry Boże — mówi wstrząśnięty Edward. — Co się stało? — Demony — szepcze Devon. Edward pochyla się nad nim i przeszywa go wzrokiem. — Jesteś pewien? — Posłuchaj, już się z nimi spotkałem. Wiem, co mówię. Gdyby nie kruki... —85— Edward prostuje się. — Mogłem to przewidzieć. Wracam i ten dom jest rów- nie okropny jak zawsze. — Muszę sprawdzić, co z matką — mówi pani Crandall. — Proszę! — wybucha Ceciły. — Czy wy potraficie my- śleć tylko o sobie? Devon się wykrwawia! Musimy wezwać doktora Lamba! — To nie będzie potrzebne — rozlega się głos. Oglądają się. W pierwszej chwili nie zauważają mówiące- go, ale zaraz pojawia się Bjorn Forkbeard, przecisnąwszy się między panią Crandall i Morganą, które stoją w drzwiach. — Uczono mnie opatrywać tego rodzaju rany — mówi gnom. Niesie małą czarną torbę i stanąwszy nad Devonem, ogląda jego ramię. — Najpierw musimy założyć opaskę uci- skową, żeby powstrzymać krwawienie. — Tyle to sam mogłem wam powiedzieć — zauważa Devon. Ceciły zrywa powłoczkę z poduszki Devona i podaje ją Bjornowi, który owija nią zranioną rękę. — A teraz — mruczy człowieczek, otwierając torbę — mam tu pewne zioła... — Zioła? — powtarza Ceciły. — Czy nie powinniśmy za- wieźć go na pogotowie, żeby zaszyli mu ranę? I dali zastrzyk przeciwtężcowy? — Możecie to zrobić, jeśli chcecie tracić czas — odpo- wiada Bjorn. Wyjmuje małą fiolkę z jakimś zielonym prosz- kiem. — Tam, gdzie się wychowałem, zawsze polegaliśmy na tych środkach. Sztolnie, w których pracowaliśmy, prze- chodziły przez sam środek paru sporych Otchłani. Dlatego gnomy były zawsze przygotowane. Posypuje proszkiem ranę na ramieniu Devona. — To powinno zatrzymać krwotok — mówi. Devon obserwuje go z wielkim zainteresowaniem. Ta ku- racja zadziała, mówi mu Głos. Me obawiaj się jej. —86— Tylko czyżby Bjorn spodziewał się tego ataku demona? Czy Devon może mu ufać? Spogląda w kierunku drzwi. No cóż, mówi sobie w duchu. Sądzę, ze w tym momencie mogę mu ufać. bardziej niż pani Crandall czy Edwardowi Muirowi, którzy nawet nie raczyli zostać tu przez chwilę, żeby się upewnić, że nic mi nie będzie. Dlaczego tak spieszyli się do matki? Co łączyło zdziecin- niałą staruszkę z demonami Otchłani? — Ktoś powinien pójść do wschodniego skrzydła — mó- wi Devon. — Jeśli portal jest otwarty... — Sądzisz, że to przyszło stamtąd? — pyta Ceciły. — To, co cię zaatakowało? — Nie sądzę, żeby Otchłań pod Kruczym Dworem była otwarta — mówi Bjorn, bandażując teraz ramię Devona. — Mam wrażenie, że mieszkające w niej demony są po prostu wzburzone. Coś je niepokoi. Może istotnie próbuje je wy- puścić — lecz jeszcze nie otworzyło przejścia. Ceciły dziwi się. — No to skąd przybyło to, co zaatakowało Devona? — Na świecie jest wiele Otchłani i niektóre są otwarte — wyjaśnia jej Devon. Uzyskał te informację od Rolfea. — Na Ziemi krąży wiele demonów, które pragną uwolnić swoich paskudnych braci i siostry. Tak się składa, że mieszkamy nad jedną z największych Otchłani. Dlatego są nią szcze- gólnie zainteresowane. Nagle zaskakuje ich nie okropny krzyk, lecz cichy szloch. Odwracają się. W drzwiach stoi pobladła Morganą. Płacze. — Ja... nie wiedziałem, że wciąż tu jesteś — mówi Devon. — Cała ta rozmowa — jęczy Morganą. — O Otchłaniach. Demonach. Twoje ramię... i te martwe ptaki! Co to za dom? Devon natychmiast zrywa się na równe nogi. Ze zdziwie- niem zauważa, że po kuracji Bjorna niemal nie czuje bólu. Ujmuje dłonie Morgany. Kobieta jest niska, mniej więcej —87— jego wzrostu i jej przestrach łamie mu serce. Co ona nwśB|| o tym wszystkim? Jakże nierozsądnie — jak bardzo nieroz-fl sądnie — postąpił Edward Muir, przywożąc ją do Kruczego^ Dworu i nie informując o sytuacji. ,|| — Wiem, że to wszystko brzmi dziwnie — mówi ostroż-^l nie do Morgany. — Ja też tak uważałem, kiedy tu przybyłem. H Ona spogląda na niego pytająco. || — Do jakiejż to rodziny mam wejść? ...H Devon patrzy w jej ciemne oczy. Ale są piękne. Prawdęaj mówiąc, nagle uświadamia sobie, że nigdy nie widział cu-H downiejszej kobiety. Żadna supermodelka, Roxanne, a na- wet... Ceciły... Natychmiast budzi się w nim poczucie winy i puszcza dłonie Morgany. Jednak nie może oderwać od niej oczu. — Sądzę, że powinnaś porozmawiać z Edwardem — mó- wi do niej. — To on jest ci winien wyjaśnienie. Nie ja. Kobieta zdobywa się na uśmiech. — Jesteś bardzo zacnym młodzieńcem, Devonie. Dzię- J kuję ci. :| Całuje go w policzek i odchodzi korytarzem, zapewne H w poszukiwaniu swojego narzeczonego. || — No cóż — mówi Ceciły lodowatym tonem. — Wyglą- H dasz na zadurzonego. || — Ceciły, ona była przestraszona! Daj spokój! Ty już przez || to przeszłaś. Ona nie. H — Powinieneś się położyć, Devonie — mówi mu Bjorn. — H Straciłeś sporo krwi. Devon wzdycha i siada na skraju łóżka. Nagle zauważa krew na podłodze i robi mu się niedobrze. — Muszę porozmawiać z Rolfeem — mamrocze. — Rano. — Bjorn pomaga mu zdjąć zakrwawioną koszu-!| lę. — Ceciły, przynieś ręcznik i trochę ciepłej wody. j Obmywają Devona i pakują go do łóżka. Ceciły wciąż sięj niera, że powinni wezwać doktora Lamba, ich lekarza ro- dzinnego. Devon zapewnia ją, że Głos mówi mu, iż wszyst- ko będzie dobrze, że kuracja Bjorna poskutkuje. Dziewczy- na niechętnie ustępuje i chwilę później do pokoju wchodzi iei matka. Devon nagle robi się bardzo senny, ale udaje mu się odpowiedzieć, gdy pani Crandall pyta, jak on się czuje. — Po prostu kapitalnie — szepcze. — Dzięki za zainte- resowanie. — Twoje zdrowie interesowało mnie, Devonie, i nadal interesuje. Jednak kiedy uświadomiłam sobie, że Bjorn cię opatrzy, musiałam się zająć innymi sprawami. Ważnymi sprawami. — Na przykład? — Na przykład upewnić się, że portal we wschodnim skrzydle nadal jest zamknięty — mówi niechętnie kobieta. — A jest? — Mój brat twierdzi, że tak. — To dobrze. — Devon zaczyna zasypiać, ale znowu otwiera oczy. — Mądrze pani postąpiła, zatrudniając Bjor- na. Wiedziała pani, że będą nam potrzebne jego umiejęt- ności. Pani Crandall nie odpowiada. — Odpoczywaj, Devonie. — Kładzie dłoń na jego czo- le. — Pewnie to teraz dziwnie zabrzmi, ale... Wesołych świąt. Śpij spokojnie. Devon zasypia. Nie śni o demonach, lecz o Morganie, jej wielkich piwnych oczach i miękkich kuszących wargach... azajutrz jego łóżko ugina się pod ciężarem przyjaciół. — Hej, uważajcie — mówi ze śmiechem Devon. — Pa- miętajcie, że jestem ranny. Ana próbuje poprawić mu poduszki. •8Q — Biedactwo, przykuty do łóżka w Boże Narodzenie. Chcesz jeszcze ajerkoniaku? — On niczego nie potrzebuje — mówi do niej Ceciły. — Przez cały dzień noszę mu ajerkoniak, ciasteczka i pop- corn. — Tak — wyznaje z uśmiechem Devon. — Teraz już nie boli mnie ramię, tylko brzuch. Marcus siedzi na skraju łóżka i przygląda się przyjacie- lowi. — Nie podobają mi się wnioski z tego wydarzenia, Devo- nie. Demony znów są niespokojne. Dlaczego? D. J. opiera się o biurko, podrzucając i łapiąc piłeczkę, nie chcąc użalać się nad Devonem jak pozostali. Teraz odwraca się do przyjaciela. — Tak — cedzi przez zęby. — Ja też się nad tym głowię. Ostatnim razem podbechtałje ten stuknięty Jackson Muir. A teraz? — Nie wiem — przyznaje Devon. — Może to ten karzeł — mówi Ana, wzdrygając się. — Na jego widok przechodzą mnie ciarki. — To gnom — poprawia ją Ceciły. — Jednak nie sądzę, żeby był zły. Jestem pewna, że Bjorn jest po naszej stronie. Spójrzcie, jak opatrzył Devonowi ramię. — Może to podstęp — ostrzega D. J. — Te stwory są sprytne. Przypomnijcie sobie, jak jeden z nich podszył się pode mnie. Devon kiwa głową. — Właśnie dlatego naprawdę muszę znów porozmawiać z Rolfeem. Nie rozumiem zbyt dobrze związku Skrzydła Nocy z demonami. Ceciły wzdycha. — Mama i wuj Edward są zaniepokojeni. Widzę to. — No cóż, jeśli będzie trzeba — obiecuje Devon — zro- —90— bię to samo co przedtem. Obdarzę was magią Skrzydła No- cy, żebyście mogli z nimi walczyć. Marcus uśmiecha się niepewnie. Devon wie, że jego przy- jaciela niepokoi ten pentagram, niewiadome znaczenie te- go znaku. To jeszcze jedna sprawa, którą będzie musiał omówić z Rolfeem. Słyszą ciche pukanie do drzwi. Ceciły wstaje i otwiera je. To Morgana. Niesie tacę, a na niej dzbanek i kubek. — Pomyślałam, że może nasz pacjent zechce napić się gorącego kakao — mówi. — Dzięki — odpowiada Ceciły — ale opił się już ajerko- niaku. — Bardzo chętnie wypiję kakao — wtrąca Devon. — Dziękuję, Morgano. Ceciły i Ana cofają się, gdy kobieta podchodzi z tacą do łóżka Devona. Kręcą nosami. Morgana zdaje się tego nie zauważać. Zmysłowo kroczy przez pokój, na kształtnych nogach ma czarne rajstopy, a na górze długi podarty sweter, który prawie zsuwa się jej z jednego ramienia. Stawia tacę na nocnym stoliku i nalewa Devonowi kubek kakao. — Smakuje cudownie — mówi Devon, uśmiechając się do niej. — Ach, tak. Poznałaś już moich przyjaciół? Morgana spogląda na nich, mrużąc ciemne oczy. — Nie. Jeszcze nie. — To Ana Lopez — mówi Devon. Ana niechętnie kiwa głową. — A to jest Marcus Johnson. — Marcus uśmiecha się. — A to D. J. Kerwinsky. — Bardzo mi miło cię poznać — mówi D. J., rzucając się naprzód i potykając o własne nogi. Ściska jej dłoń, uśmiecha- jąc się głupio, zapominając o swej zwykłej rezerwie. — Mnie również, D. J. — mruczy Morgana. Devon za- uważa, że lekko trzepocze przy tym długimi rzęsami. — I Marcusie — dodaje, ponownie spoglądając na chłopca. —91— Marcus znów się tylko uśmiecha. — Rozmawiałaś z Edwardem? — pyta ją Devon. — Czy wyjaśnił ci... to wszystko? ~ Dość trudno w to uwierzyć — mówi Morgana, rozglą- dając się, i milknie. — W porządku — mówi jej Devon. — Moi przyjaciele wiedzą o demonach. Morgana wzdycha. — Edward twierdzi, że we wschodnim skrzydle domu są jakieś drzwi. Wiodące do... — Obejmuje się rękami i drży, jakby nagle zrobiło się jej zimno. — Nie chce mi to przejść przez gardło. — Wiem, że to trudne — mówi Devon. — Jeśli jednak za- mierzasz wejść do tej rodziny, powinnaś wiedzieć o magii. O Skrzydle Nocy i Otchłaniach. Pani Crandall próbowała ukrywać przede mną te tajemnice, ale nie można mieszkać tu i nic nie wiedzieć. Morgana uśmiecha się miło do Devona. Ma łzy w oczach. — Och, musisz jak najszybciej wyzdrowieć, Devonie. Mam wrażenie, że w tym domu twoja przyjaźń będzie mi roz- paczliwie potrzebna. Devon obiecuje, że szybko dojdzie do siebie. Ona całuje go w czoło, po czym pospiesznie opuszcza pokój. Po jej wyjściu przez chwilę panuje cisza. Potem D. J. wy- daje donośny okrzyk: — O rany! Ceciły krzywi się do niego. — Aha, tylko że zrobiłeś z siebie kompletnego głupka, D. J. On nie zwraca uwagi na jej słowa. — To gorący towar — mówi do Devona. — Taak, pewnie — zgadza się Devon. — Cóż, od razu mi się nie spodobała — mruczy Ana. —92— — Chociaż raz — mówi Ceciły, patrząc na nią — zgadza- my się w jakiejś sprawie. — Po prostu jesteście zazdrosne — mówi D. J. — Bo jak już powiedziałem, ta Morgana to gorący towar. Go-rą-cy. — D. ]., zadziwiasz mnie — mówi z udawaną powagą Ce- ciły. — Potrafisz sylabizować. Devon spogląda na Marcusa, wciąż siedzącego na skraju łóżka. — A co ty o niej sądzisz, Marcusie? Ten zastanawia się. — No cóż, z pewnością jest piękna. I wydaje się bardzo miła. — No to w czym problem? — pyta D. J. — Nie ma żadnego problemu — odpowiada Marcus, ale bez przekonania. — To naciągaczka — mówi Ceciły. — Chce pieniędzy mo- jego wuja. Zapamiętajcie moje słowa, rozwiodą się po roku i dostanie wysokie alimenty. — Wygląda na słodką kobietkę, Cess — zauważa Marcus. — Ty podobno jesteś gejem, Marcusie. Jej wdzięk nie po- winien na ciebie działać. Devon kładzie głowę na poduszce. Tak, Morgana jest słod- ka. Tak słodka, że nie może przestać o niej myśleć przez resztę popołudnia i przez całą noc. A kiedy budzi się na- stępnego ranka, wciąż o niej myśli. O śnie, który miał — śnie, w którym Morgana znów przyszła do niego i tym ra- zem pocałowała go w usta. Nie jest to wspomnienie, którym chciałby podzielić się z Ceciły. Och nie, na pewno nie. owy Rok przychodzi i mija. Devon, któremu rana na ra- mieniu prawie się zagoiła, jedzie ze wszystkimi swymi przy- 93. jaciółmi na przyjęcie u Jessiki Milardo, ale pani Crandall nalega, żeby razem z Ceciły wrócili do domu nie później niż o wpół do pierwszej. — Nie mogę się doczekać, kiedy skończę piętnaście lat — biada Ceciły, gdy przechodzą przez frontowe drzwi Kru- czego Dworu i wielki zegar w przedpokoju pokazuje dwa- dzieścia dziewięć minut po północy. — Wtedy zażądam l| większej niezależności. Devon śmieje się. Jakby od Amandy Crandall można było czegoś żądać. Zdejmuje płaszcz i wiesza go na wieszaku. Ramię wciąż ^| trochę go boli, kiedy podnosi rękę, i z pewnością zostanie na nim blizna, ale to o niebo lepsze od szwów i noszenia temblaka przez kilka tygodni. Wchodząca po schodach na górę Ceciły spogląda na De- vona. — D. J. był dziś wieczorem jakiś nieobecny, nie uważasz? — Tak — przyznaje Devon. — Był dziwnie milczący, na- wet jak na D. J. Prawie się nie odzywał. — Nie wiesz, co go gryzie? Devon wzrusza ramionami. — Z Didżejem nigdy nie wiadomo. Czasem zamyka się w swoim własnym świecie. Ceciły przystaje i odwraca się. — Myślisz, że...? Devon śmieje się. — Co? Że jakiś demon znów się pod niego podszył? Nie, poczułbym gorąco. Cokolwiek dręczy D. ]., to nic z tych rzeczy. Może pokłócił się z rodzicami. Na zewnątrz zaczyna padać śnieg. Devon słyszy przecią- głe, przeraźliwe wycie zimnego wiatru, zawodzącego pod ka- lenicami domu. Okiennice okna w jego pokoju tłuką o mur. Simon miał je naprawić, ale jakoś nigdy nie mógł się do tego —94— zabrać, a potem zleciał z dachu wieży. Devon będzie musiał poprosić o to Bjorna. W takie noce jak ta okiennice potrafią stukać i tłuc o mur do rana. A może zdołam naprawić je sam, myśli Devon. Nagle otwiera okno na oścież. Jasne, że potrafię, mówi sobie. Czyż nie jestem czarodziejem szlachetnego Bractwa Skrzydła Nocy? Zepsute okiennice nie powinny... Ta myśl nagle urywa się w połowie. Patrząc w dół, Devon cicho jęczy. Coś tam się porusza. Gorący podmuch owiewa mu twarz. — O rany... — sapie Devon. Po ścianie domu wspinają się skorpiony — a przynaj- mniej wielkie, czarno-purpurowe stwory wyglądające jak skorpiony. Całe setki. Tysiące! Devon odruchowo zamyka okno i cofa się. Temperatura i ciśnienie w pokoju rosną. Po chwili setki tych straszliwych stworów stukają w szyby, groźnie wywijając w mroku odwło- kami. Patrzą na niego maleńkimi, czarnymi, paciorkowaty- mi ślepiami. Są co najmniej trzydziestocentymetrowej dłu- gości i zasłaniają całe okno, usiłując wedrzeć się do środka. — Wracajcie, rozkazuję wam — mówi Devon, lecz jego głos brzmi słabo. Te stwory budzą w nim odrazę. Przypo- minają karaluchy. — Wracajcie do swoich Otchłani. Jednak tak jak w przypadku tamtego demona, rozkaz De- vona znów okazuje się bezskuteczny. Wie dlaczego. Wtedy, tak samo jak teraz, był zaskoczony i przestraszony. Boi się. Właśnie dzięki temu mogą go pokonać. Jeśli będzie się bał, straci swoją moc. Sam Sargon Wielki ostrzegł go przed tym i pogardliwie nazwał Abecedarianem. Początkującym. No- wicjuszem. Amatorem. — Ach tak? — mówi sobie Devon z rosnącym oburze- niem. — Byłem w Otchłani i zdołałem z niej wrócić, panie Sargonie Jestem Taki Wielki. Możesz powiedzieć to samo? —95— W tym momencie skorpiony rozbijają okno. Setkami wdzie- rają się do pokoju, poruszając się z niewiarygodną szybko- ścią. Po chwili pokrywają całą podłogę i wspinają się po słup- kach łóżka. Devon wciska się w kąt, walcząc ze strachem. — Słyszałyście, co powiedziałem, paskudne stwory? By- łem w piekle i wróciłem z niego. I właśnie tam was odsyłam! Skorpiony nieruchomieją, ale nie cofają się i nie znikają. Niektóre gryzą leżący na biurku plecak Devona. — Hej! — krzyczy chłopiec. — Możecie sobie zjeść pod- ręcznik geometrii, ale łapy precz od mojego palm pilota! Przekonuje się, że może je zniszczyć jednym machnię- ciem ręki. Amatorzy plecaka nagle eksplodują chmurą pur- purowego pyłu. — Dobra robota — mówi sobie Devon. — Rób tak dalej. Pozostałe stwory zaczynają się powoli cofać, wyraźnie wzburzone. — No już, wynoście się stąd! — rozkazuje Devon, coraz bardziej pewny siebie. — Wracajcie do piekła albo zamieni- cie się w purpurowy pył jak wasi przyjaciele! Zaczynają uciekać tam, skąd przyszły: po ścianie, przez okno i w dół po murze. Jednak Devon błyskawicznie doska- kuje do okna. — Ty zostaniesz — mówi, sięgając i łapiąc jednego z tych odrażających stworów za wydłużony odwłok. Unosi skor- piona, który prostuje ogon. — Rozkazuję ci nie kłuć! — war- czy Devon i stwór bezsilnie zwisa mu w ręku. — Myślę, że zatrzymam cię i przyjrzę ci się uważnie. Trzymając demona w lewej ręce, Devon otwiera drzwi szafy. Prawie wszyscy pobratymcy jeńca już zniknęli, zmy- kając co sił w nogach przez wybitą szybę. Wiatr wwiewa śnieg do pokoju, ale Devon nie zwraca na to uwagi. Wy-a sypuje brudne rzeczy z worka na pranie, wrzuca do niegoi stwora i zawiązuje worek sznurkiem. —96— — Rozkazuję ci tam zostać — mówi więźniowi. — Jestem silniejszy niż one — przypomina sobie z uśmiechem. — Je- stem silniejszy od nich i one o tym wiedzą. — I po chwili dodaje: — Dopóki się nie boję. tylko dlaczego znów zaczęły go atakować? Co to oznacza? Nazajutrz rano Bjorn naprawia okno w pokoju Devona. — Wiesz, Bjorn, kiedy tutaj przyjechałem — mówi De- von, który jest coraz bardziej przekonany, że może ufać nowemu zarządcy — demony chyba wyczuły, że mam moc Skrzydła Nocy i mogę otworzyć ten portal. Jednak pokaza- łem im, że jestem silniejszy niż one. A nawet silniejszy od Szaleńca, samego Jacksona Muira, więc odeszły. Dlaczego wróciły? Co mają nadzieję ode mnie otrzymać? — Może to samo — odpowiada Bjorn, przybijając okien- nice. — W końcu demony niczego bardziej nie pragną, jak ponownie zapewnić swemu obrzydliwemu rodzajowi nie- podzielną władzę na Ziemi. — Skoro jednak nie otworzyłem im portalu za pierwszym razem, dlaczego miałbym zrobić to teraz? — wzdycha De- von. — Widocznie podburzyło je coś innego. Muszę poroz- mawiać o tym z Rolfe'em. Bjorn mierzy go małymi okrągłymi oczkami. — Pani Crandall dała mi wyraźny rozkaz, żebym nigdy cię tam nie zabierał. — Nie musisz mnie podwozić — mówi mu Devon. — No cóż, schody na urwisko są oblodzone. A droga do miasteczka jest śliska i nadal nie odśnieżona... Devon uśmiecha się łobuzersko. — No to patrz. Skupia się. Nakazuje sobie zniknąć i pojawić się w domu Rol- fea — ale nic się nie dzieje. Spogląda na Bjorna i rumieni się. —97— — No? — pyta gnom. — Patrzę, jak kazałeś. Co mam zo- baczyć? — Powinno zadziałać — irytuje się Devon. Bjorn uśmiecha się kpiąco. — Myślę, że chyba chciałeś się popisać, prawda? A z tego, co wiem o magii Skrzydła Nocy, to nie da się jej wykorzy- stać w taki sposób. — Ale ja naprawdę muszę się dostać do Rolfe'a. — No to spróbuj jeszcze raz. I tym razem Devon robi to z łatwością. Zamyka oczy i prze- nosi się do domu Rolfe'a. Pojawia się za kanapą, na której obejmują się Rolfe i Roxanne. — O rety — mówi Devon. — Chyba powinienem był za- dzwonić. Rolfe obrzuca go surowym spojrzeniem. — Tak. Tak byłoby lepiej. Roxanne wstaje. Uśmiecha się. — Nie przejmuj się, Devonie March. Miałam przeczucie, że możesz wpaść. — Dzieją się dziwne rzeczy — mówi chłopiec do nich obojga. Rolfe wzdycha. — W porządku. Podejdź tu i opowiedz mi o tym. — Demony znów zaatakowały — mówi Devon, wychodząc zza kanapy. — Całe stado stworów wyglądających jak skor- piony. Zdołałem je powstrzymać. Nawet złapałem jednego. — I trzymasz go? — pyta Rolfe. — Jak domowe zwie- rzątko? — Mam nadzieję, że dowiem się czegoś od niego, cho- ciaż to stworzenie wydaje się dość głupie. — Podejrzewam, że jest głupie — mówi Roxanne. — Sła- bo rozwinięte demoniczne formy życia są kontrolowane przez moce znacznie silniejsze od nich. —98— Roxanne po raz pierwszy wypowiedziała się na temat de- monów. Devon spogląda na nią znacząco. — Przyznaję, że nie jestem ekspertem w tej dziedzinie — mówi mu Roxanne — ale intuicja rzadko mnie zawodzi. Coś manipuluje demonami. Wykorzystuje je w jakimś celu. — A tylko ktoś obdarzony mocą Skrzydła Nocy może to robić — mówi Devon. — Prawda, Rolfe? Mężczyzna kiwa głową. — Zatem jeśli to nie ty, Devonie, to jakiś inny potężny czarodziej Skrzydła Nocy sprawia nam kłopoty. Devon przełyka ślinę. — Jackson Muir? Rolfe spogląda na wzburzone morze w dole. — Czy to możliwe? Jak miałby tu wrócić? Został uwięzio- ny w Otchłani. — Członkowie Bractwa są rozsiani po całym świecie — mówi Devon. — Sam mi to mówiłeś. Może to ktoś inny. — Żaden szanujący się czarodziej Skrzydła Nocy nie po- sługiwałby się w taki sposób demonami — mówi mu Rol- fe. — Jeśli kryje się za tym ktoś z Bractwa, to musi być Aposta- tą. Takim samym zbuntowanym czarownikiem jak Szaleniec. Rolfe wstaje i podchodzi do biurka. Otwiera szufladę. — Masz, Devonie. Spróbuj jeszcze raz. Chłopiec patrzy. Rolfe trzyma w dłoni kryształowy pier- ścień Teda Marcha. — To pierścień ojca — mówi Devon. — Dotychczas nig- dy nie działał. — Kryształ Opiekuna zawiera wiedzę, ale działa tak samo jak Głos, który słyszysz w głowie. Dzieli się wiedzą tylko wte- dy, kiedy jesteś gotowy ją czerpać i posiąść. — Rolfe przygląda się pierścieniowi. — Od wielu tygodni badam ten pierścień. Na pewno jest w porządku. Podejrzewam, że po prostu nie byłeś gotowy dowiedzieć się tego, co chciał ci przekazać. —99— — Myślisz, że teraz jestem? — Roxanne tak uważa. Powiedziała mi o tym dziś rano. Devon spogląda na nią. — Tak, Devonie March. Wyczułam to. Tak więc twoja dzisiejsza wizyta nie jest zaskoczeniem. Devon przeciągle wzdycha. — Dobrze więc. Pozwólcie, że wsunę pierścień na palec. — Po prostu przygotuj się — mówi Rolfe. — Na wszyst- ko. Pamiętasz, co się stało ostatnim razem. Devon istotnie pamięta. Korzystając z pierścienia ojca Rolfe'a, Devon zdołał zobaczyć wspaniałe obrazy z prze- szłości Skrzydła Nocy. Spotkał nawet Sargona Wielkiego. Jednak w trakcie tej astralnej podróży został porwany przez Szaleńca i wciągnięty do grobu — prosto do gnijącej trum- ny Jacksona Muira, z zawartymi w niej resztkami ludzkiego ciała. Nie było to doświadczenie, które Devon kiedykolwiek chciałby powtórzyć. — Ściągnij mi go z palca, gdyby wyglądało na to, że mam jakieś kłopoty, dobrze, Rolfe? Mężczyzna kiwa głową i wręcza Devonowi złoty pierścień. Należał do mojego ojca, myśli chłopiec. Wsuwa pierścień na serdeczny palec lewej ręki. Proszę, tato, niech to się uda. I nie pozwól, żebym wpadł w ręce Szaleńca. hta), synu. Devon błyskawicznie się odwraca. Już nie znajduje się w gabinecie Rolfe'a. Jest w domu — z powrotem w domku w Coles Junction, w którym dorastał. Jego pies Max przy- siadł na tylnych łapach, patrzy na niego i merda ogonem. A na drugim końcu pokoju stoi ojciec z szeroko otwarty- mi ramionami. 100 — Tato! Devon już ma do niego pobiec, ale nagle zastyga w bez- ruchu. To może być podstęp. Demony już udawały jego ojca. Jednak teraz nie czuje gorąca ani wzrostu ciśnienia, nie- chybnych oznak obecności demonów. Ani żadnego odoru. Czasem niektóre co zręczniejsze demony potrafiły obniżać temperaturę, lecz nigdy nie zdołały zamaskować smrodu. — W porządku, Devonie — mówi mu ojciec. — Jednak mądrze robisz, zachowując ostrożność. — Tato? Czy to naprawdę ty? Mam na palcu jego pierścień. To musi być on. Jakimś cu- dem ojciec żyje! — Tak, Devonie. Och, synu, byłeś taki dzielny. Wyzbywszy się wszystkich obaw, Devon wpada ojcu w ra- miona. Są ciepłe i miękkie, jak zwykle, i pachną tak samo jak zawsze: olejem, smarem i płynem po goleniu Old Spice. — Widziałem, przez co przeszedłeś, Devonie, i szcze- rze ci współczułem. Jednak dowiodłeś, że jesteś potężnym i szlachetnym czarodziejem. Jestem z ciebie dumny. — Tato, czy ty żyjesz? No wiesz, czy możemy znowu być razem? Ojciec spogląda na niego z troską. — Zawsze będę żyt w twoim sercu, Devonie. — To mi nie wystarcza. Potrzebuję cię tutaj, w Kruczym Dworze. Albo pozwól mi pozostać z tobą. W naszym do- mu. Z Maksem i wszystkimi moimi starymi przyjaciółmi. Ojciec uśmiecha się smutno. — Nie możesz tu zostać, Devonie. To tylko kraina pamięci. Devon nie może powstrzymać łez. — Potrzebuję cię, tato. — Zawsze będę przy tobie. — Ujmuje dłonią brodę chłop- ca. — Czy masz jeszcze mój medalik świętego Antoniego? /-l0l— Devon kiwa głową i klepie się po kieszeni, w której trzy- ma medalik. Łzy ciekną mu po policzkach. — Byłem przy tobie przez cały czas — mówi mu ojciec. — Przecież wiesz o tym, Devonie. Chłopiec ponownie kiwa głową. — Dlaczego nigdy nie powiedziałeś mi, kim naprawdę je- stem? Dlaczego posłałeś mnie do Kruczego Dworu? — Twoim przeznaczeniem, Devonie, jest odkryć prawdę o swojej przeszłości. Nagle Devon uświadamia sobie, że już nie znajdują się w domu w Coles Junction. Nie ma Maksa. Stoją przed Kru- czym Dworem, z odległości kilku metrów spoglądając na rezydencję. — Teraz najtrudniejsza część, Devonie — mówi ojciec ochrypłym głosem. -- Muszę ci coś pokazać. Ostrzec cię przed grożącym ci niebezpieczeństwem. — Jakim, ojcze? — Spójrz, synu. Patrz na Kruczy Dwór. Devon spełnia polecenie. To, co widzi, szokuje go. Wielki dom leży w gruzach. Wieża jest osmalonym kikutem, żało- śnie wznoszącym się ku niebu. Wielkie witrażowe okna są porozbijane, a frontowe drzwi wyrwane z zawiasów. Całe fragmenty murów zwaliły się do wewnątrz. Devon biegnie w kierunku domu. — Ceciły! — krzyczy. — Ceciły! Kiedy dobiega do zrujnowanej rezydencji, czuje kwaśny odór dymu. Tu i ówdzie ogień jeszcze nie zgasł i od czasu do czasu z gruzów buchają płomienie. Nagle słyszy przeraźliwy hałas dobiegający z góry: podobne do pterodaktyli demony kołują nad dymiącymi zgliszczami, triumfalnie skrzecząc. A kiedy wbiega do środka przez wyłamane frontowe drzwi, widzi coś jeszcze straszniejszego: u stóp schodów leży mar- twa Ceciły w kałuży krwi. —102- 5. yipos-tcrtd L^eciły! — krzyczy Devon. To na nic. Próbuje ją podnieść, lecz dziewczyna jest zim- na i sztywna. Devon cofa się przerażony, chwiejnie idzie do salonu. I prawie potyka się o ciało D. J., również rozciągnięte w kałuży gęstniejącej krwi. Dalej leżą Ana i Marcus. Ich cia- ła są zmiażdżone i nienaturalnie powykręcane. Devon roz- gląda się. Przedpokój i salon zostały zniszczone. Na pod- łodze leżą porozbijane kandelabry. W ścianach zieją dziu- ry. Szklana tarcza starego zegara jest roztrzaskana, a jego wskazówki na zawsze zatrzymały się kilka minut po dzie- wiątej. — Nie! — krzyczy Devon. — To niemożliwe! Tato! Gdzie jesteś? W tym momencie wyskakuje skądś jakiś odrażający stwór i przysiada na poręczy schodów. Jest obrzydliwy, podobny do małpy, ma ostre kły i gorejące żółte ślepia. — Jesteśmy wolni — mówi głuchym i chrapliwym gło- sem. — Portal został otwarty i teraz jesteśmy wolni! — Wracaj! — rozkazuje Devon. — Wracaj do swojej Ot- chłani! Stwór śmieje się z niego. — Już za późno! Zwyciężyliśmy! Chór innych demonów przyłącza się do niego, wyskaku- jąc z różnych części zrujnowanego domu. Szkielety, oślizłe —103— gady i włochate bestie o ostrych pazurach — wszystkie zbie- rają się w gromadę i śmieją z Devona. Ten okropny śmiech odbija się echem w ruinach Kruczego Dworu. — Kto to zrobił? — pyta Devon. — Kto zdołał otworzyć te drzwi? — Ależ oczywiście ty, o Wielki — odpowiada demon po- dobny do małpy. — Tylko ty masz taką moc! — Nie! Nie otworzyłem ich! Nigdy bym... — Tak, Devonie, tylko ty możesz otworzyć te drzwi — słyszy głos ojca. Devon odwraca się. Ojciec ze smutną miną stoi w drzwiach. — Nie zrobiłem tego! Tato, ja nigdy... — Jednak zrobisz to — mówi mu ojciec. — Zrobisz, a wtedy twoi przyjaciele umrą. — To sen! Jakaś szalona halucynacja! Wokół niego demony znów wyją i pokrzykują, jak banda napalonych motocyklistów. — Ściągnij pierścień z mojego palca! — krzyczy Devon. — Chcę to powstrzymać! Choć jednak wkłada w to wszystkie siły, nie może zsunąć pierścienia. Stoi w kręgu bestii, patrząc na zimne, zakrwa- wione ciało martwej Ceciły. — Proszę, tato, niech to nie będzie prawdą — błaga, wciąż szarpiąc pierścień. — Tylko ty, Devonie, masz taką moc. Tylko ty. — Przyłącz się do nas — nalega demon podobny do mał- py. — Pomyśl, jaką będziesz miał władzę. Inni tacy jak ty już do nas dołączyli. Nie będziesz sam. Stwory ruszają na niego, pełznąc, chwiejąc się, wlokąc po ziemi kopyta i kolczaste ogony. Ich smród zapiera dech w piersiach i Devon spazmatycznie łapie ustami powietrze. — Nigdy! — krzyczy. — Nie jestem Apostatą. I nigdy nie będę! —104— Z tymi słowami udaje mu się wreszcie ściągnąć z palca pierścień. Ten wypada mu z ręki i toczy się po podłodze, aby zatrzymać się w kałuży krwi Ceciły. —evonie! To głos Rolfe a. — Devonie, dobrze się czujesz? — Nie — mówi chłopiec, nie mogąc powstrzymać łez. Chwiejnie podchodzi do kanapy i siada, chowając twarz w dło- niach. — To za wiele. Nie poradzę sobie z tym wszystkim. Rolfe kładzie dłoń na jego ramieniu i pochyla się, żeby spojrzeć mu w twarz. — Co widziałeś, Devonie? — Ojca. — Devon patrzy mu w oczy. — Widziałem mo- jego ojca. — Thaddeusa? Devon kiwa głową. — Chciałem tylko zostać z nim. Ale nie mogłem. Poka- zał mi... Nie może dokończyć, bo głos więźnie mu w gardle. Roxanne siada obok niego na kanapie. Bierze go za rękę. — Widziałem Kruczy Dwór... całkowicie zniszczony — mówi Devon, wziąwszy się w garść. — Ceciły była martwa. I wszyscy moi przyjaciele również. Wszędzie były demony. Dom należał do nich. Rolfe nic nie mówi. — To pewnie by cię uszczęśliwiło, co, Rolfe? — pyta De- von, czując rosnący gniew. — Przecież niczego nie pragniesz bardziej, jak zobaczyć zrujnowany Kruczy Dwór i upadek tej rodziny. — Nie, Devonie. Nie chcę, żeby coś złego stało się Ceciły lub Alexandrowi. Przecież wiesz. —105— Devon walczy z falą najgorszych mdłości, jakie miał w swo- im życiu. To gorsze od grypy. Ma wrażenie, że zaraz zwy- miotuje. Roxanne dotyka jego czoła. — Przyniosę ci coś — mówi, po czym wstaje i pospiesz- nie biegnie po schodach do kuchni. — Jesteś lekko zielonkawy — mówi mu Rolfe. — Ty też byłbyś, gdybyś dopiero co widział Ceciły leżącą w kałuży krwi. — Próbuje wstać, ale nie może. — Muszę wrócić do Kruczego Dworu i sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. — Spokojnie. Jestem pewien, że nic jej nie jest. Jeśli Thad- deus pokazał cię tę wizję, to nie po to, żeby cię przestraszyć, lecz ostrzec. Uprzedzić, co może się zdarzyć, jeśli nie bę- dziesz czujny. — Nie wiesz najgorszego — mówi Devon, gdy Roxanne wraca i podaje mu szklankę napoju imbirowego. Chłopiec wypija go. Istotnie, teraz czuje się lepiej. Dziękuje jej, po czym znów spogląda na Rolfe'a. — To ja stanowię problem, jak zwykle. To moim przeznaczeniem jest otworzyć portal i uwolnić demony z Otchłani. Moim. — To właśnie pokazał ci Thaddeus? Ty to zrobisz? Devon kiwa głową. — Muszę opuścić Biedę. Wyjechać jak najdalej od Kru- czego Dworu. — Zaczekaj. Przecież nigdy dobrowolnie nie otworzył- byś portalu. Jeśli Thaddeus pokazał ci tę wizję, to chciał cię ostrzec, że ktoś spróbuje cię do tego skłonić groźbą lub -|| podstępem. — Kto taki? Jakiś demon? — Niemożliwe. Dowiodłeś, że jesteś od nich sprytniejszy i silniejszy. — Zatem kto? —106— Rolfe przez chwilę milczy. — Tylko inny czarodziej Skrzydła Nocy może mieć taką moc — mówi w końcu. — Apostata, który potrzebuje two- jej pomocy — pomocy czarodzieja urodzonego sto pokoleń po Sargonie Wielkim. — A więc... a więc myślisz, że powraca Jackson Muir. Rolfe kręci głową. — Niekoniecznie on. — Przecież powiedziałeś, że Apostata. Tak go nazywano. — Każdy czarodziej Skrzydła Nocy, który wykorzystuje swoją moc w niegodnych celach, staje się Apostatą. W hi- storii Bractwa było ich wielu. Nie można sądzić, że akurat teraz nie ma innych. Devon czuje się już dostatecznie silny, aby wstać z kana- py. Przechodzi przez pokój i spogląda na rozbijające się na dole fale. Słońce zachodzi. Na horyzoncie widać błyskawice nadciągającej burzy. — Jeśli rzeczywiście są tam jacyś źli czarodzieje, to czy nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć, kim oni są? — pyta Devon. — Nie ma spisu wszystkich członków Bractwa, albo czegoś takiego? Rolfe uśmiecha się. — Może jest. Tylko pamiętaj, że wypadłem z obiegu, kie- dy zginął mój ojciec. Mimo to wiem, że co dwadzieścia lat zbiera się zgromadzenie czarodziei Skrzydła Nocy, zwane Witenagemotem. To anglosaskie słowo, używane w starej Anglii, w której te zgromadzenia odbywały się już przed tysiącem lat. Ojciec zabrał mnie na jedno, kiedy byłem mały. Odbywało się w Madrycie i wszyscy Opiekunowie patrzyli z podziwem, jak czarodzieje Skrzydła Nocy z całego świata wchodzą na salę obrad, ubrani w ceremonialne szaty. — Super — mówi Devon, odprężając się trochę. — Och, istotnie. — Rolfe podchodzi do patrzącego na —107— morze chłopca. — Czarodzieje z całej Europy, Chin i Afry- ki. A wśród nich oczywiście Randolph Muir, ojciec Aman- dy. Pamiętam, jak godnie wyglądał w swojej szacie z rzędem medali. Jaki dumny byt mój ojciec z tego, że jest jego Opie- kunem. — Chcę wziąć udział w takim zgromadzeniu. Muszę spo- tkać innych takich jak ja. Innych czarodziei Skrzydła Nocy. — Spotkasz. Będę musiał się dowiedzieć, kiedy i gdzie odbędzie się następne zgromadzenie. — Rolfe wzdycha. — Na razie jednak nie mam pojęcia, kto może być tym złym czarodziejem. — Może to żaden z żywych — mówi nagle Roxanne. - Może to jeden ze zmarłych. Rolfe przygląda się jej. — Tak podpowiada ci intuicja? Jesteś tego pewna? Kobieta marszczy brwi. — Niezupełnie. Jednak taka myśl przyszła mi do głowy. Nie mogę jej zignorować. — Kiedy Roxanne ma takie myśli, warto jej słuchać — wy- jaśnia Devonowi Rolfe. — Sądzę, że to możliwe. W końcu Jackson Muir nie żyje, a mimo to zdołał wrócić. — Właśnie o to mi chodziło — mówi mu Devon. — Sza- leniec jeszcze z nami nie skończył. Ja to po prostu wiem. Roxanne wzięła z półki jakąś księgę. — Czuję, że powinieneś to przeczytać — mówi, wręcza- jąc ją Devonowi. Chłopiec spogląda na okładkę. Wypukłe złote litery głoszą: CZARODZIEJSKA GENEALOGIA HORATIA MUIRA — Są w niej wymienieni przodkowie Horatia? — pyta Devon. —108— _ Tak — mówi Rolfe. — I trzeba mu przyznać, że obok wszystkich bohaterów i legend umieścił tu także czarną owcę swojej rodziny. — Przeczytaj to z pierścieniem ojca na palcu — radzi Ro- xanne. — To pomoże ci wszystko zobaczyć. — Nie ma mowy — oponuje Devon. — Więcej go nie za- łożę. Roxanne podniosła pierścień z podłogi. Devon spogląda na leżący na dłoni kobiety pierścień. Jest na nim krew. Krew Ceciły. — Strach jest największą słabością czarodzieja Skrzydła Nocy, Devonie — przypomina mu Rolfe. Chłopiec wzdycha. — Jeśli w ten sposób zdołam ocalić Ceciły od śmierci, zrobię to. Bierze pierścień i znów wsuwa go na palec. Jego umysł po- zostaje jasny, gdy Devon siada przy stole i otwiera księgę. C, ^wała Sargonowi! Sargon naszym wodzem! Sargon Wielki! Słowa księgi ożywają w umyśle Devona, gdy na palcu ma ojcowski pierścień. Nie tylko czyta o czarodziejach Skrzy- dła Nocy, ale również ich widzi. Sargona już spotkał. To on rozpoczął to wszystko. Devon rozpoznaje go, tę długą rudą brodę i włosy, gdy czarodziej stoi tam w tunice i sandałach, z mieczem u boku. Devon czytał, że Sargon urodził się prawie trzy tysiące lat temu w krainie Hetytów w Azji Mniejszej, obecnie Turcji. W Ter- messos, dużym mieście górzystego wybrzeża Morza Śród- ziemnego, Sargon wzniósł magiczną fortecę. On i jego potomkowie przez wiele pokoleń chronili miasto, tak że Termessos było w tej części świata jedynym grodem nie —109— zdobytym przez Aleksandra Wielkiego. Devon widzi teraz Sargona stojącego na de wznoszących się wokół Termessos gór i otoczonego przez grupkę ludzi, którzy wznoszą złote puchary w toaście na jego cześć. — Chwała Sargonowi! — To jakaś ceremonia — mówi Devon do Rolfe a i Ro- xanne. — Widzę, jak oddają honory Sargonowi, a on się uśmiecha. — Devon śmieje się. — Nie był w takim dobrym nastroju, kiedy go spotkałem. Wtedy Sargon poddał go próbie, którą Devon przeszedł 3 tylko częściowo. Pozwolił, by przeszkodził mu strach, który || jest dla demonów jak sterydy, czyni je większymi, silniejszy- mi, trudniejszymi do pokonania. Sargon nazwał wówczas Devona „Abecedarianem" To rozzłościło chłopca i w dal- szym ciągu go irytuje. — Mam nadzieję, że kiedyś znowu spotkam Sargona — mówi Devon. — Powiem mu, że pokonałem Szaleńca i... — Czytaj dalej, Devonie — przerywa mu lekko zniecier- pliwiony Rolfe. — Szukamy Apostaty. Czarodzieja, który zszedł na złą drogę. To nie Sargon. Devon wzdycha i przewraca kartkę. Będzie musiał wró- cić do tego miejsca, kiedy będzie miał więcej czasu. Mając na palcu pierścień ojca i przeglądając opowieści o dawnych czarodziejach, doznaje kilku niezwykłych wizji. Na jednej ze stron czyta o Brutusie, wybitnym członku Bractwa, ży- >| jącym w ostatnim wieku przed Chrystusem. Widzi biremę || z dziobem ozdobionym smoczym łbem, stojącego przy jej maszcie Brutusa oraz pokrytego łuskami morskiego po- twora, który wynurza się z fal. Potem pojawia się Diana, pnąca się po nocnym niebie ku ziemskiej stratosferze, z to- warzyszącym jej orszakiem rozmaitych stworzeń. Przewró- ciwszy kartkę, Devon o mało nie spada z krzesła: czarodziej imieniem Yortigar w pełnej zbroi pędzi na niego na swym —HO-— siwym rumaku, w otoczeniu innych rycerzy. Przypomina to jakąś szaloną wirtualną rzeczywistość. Rozpromieniony Devon pochyla głowę, gdy Yortigar za- mierza się mieczem — pozornie na niego. Jednak ostrze przeszywa innego rycerza, który spada z konia. Pod przy- łbicą ukazuje się pysk demona. — Super — mówi Devon. — Vortigar żył w czasach króla Artura, prawda? — Tak, Devonie — potwierdza Rolfe. — Nie mogę sobie chwilę popatrzeć, jak walczy? Rolfe z uśmiechem kręci głową. — Możesz wrócić do tego później. Devon znów skupia się na lekturze. Przewraca kilka kar- tek. Widzi Brunhildę Mądrą na dworze Karola Wielkiego; Wilhelma z Holandii, który uczy gromadkę młodych mala- rzy Skrzydła Nocy; a potem pierwszy Witenagemot, zgro- madzenie czarodziejów, które oszałamia Devona przepy- chem barw. Zamek jest udrapowany złotogłowiem, a wszy- scy uczestnicy noszą purpurowe szaty. Czarodzieje o róż- nym wieku i kolorach skóry prezentują płonące kryształy i wspaniałe klejnoty. Zebraniu przewodniczy siwobrody męż- czyzna imieniem Wiglaf, którego Devon chyba gdzieś już widział. Jednak nie może sobie przypomnieć gdzie. — Natrafiam tylko na dobrych czarodziejów Devon do Rolfe'a. — Czytaj dalej. Z następnej strony wyskakuje na niego Eryk Krwawy To- pór z wysoko uniesionym nad głową toporem. — Oo! — woła Devon. — Może ten jest Apostatą. Z topora czarodzieja ścieka krew, gdy wyrywa ostrze z brzucha jakiegoś nieszczęśnika. Teraz Devon pojmuje, w jaki sposób Eryk, który wygląda jak wiking, zdobył swój przydomek. —111— mówi — Chyba zabił właśnie jakiegoś faceta — mówi. — Pew- nie jest Apostatą. — Przyjrzyj się dokładniej — zachęca Rolfe. Devon robi to. Badawczo spogląda na powalonego wroga Eryka. Zauważa szpony zamiast rąk i pojmuje, że to demon w ludzkiej postaci. — Nic z tego — mówi z westchnieniem. — Widocznie Eryk to też jeden z dobrych czarodziejów. Jednak następna strona przynosi mroczniejszą wizję. Temperatura w pokoju spada prawie do zera. — Isobel Apostata — czyta cicho Devon. — Tak jest tu napisane. Ona... Śmiech. Kobiecy śmiech. W pokoju robi się ciemno. Rolfe i Roxanne z niepokojem spoglądają po sobie. Śmiech nie cichnie. — Słyszałem już ten śmiech — mówi Devon. — Na wieży! — Jesteś pewien, Devonie? — To ona — szepcze chłopiec. Nagle pokój staje w ogniu. Devon nie widzi już Rolfe a ani Roxanne, tylko tańczące pomarańczowe płomienie. Cofa się przed żarem, ale czujnie wszystko obserwuje. W pło- mieniach zaczyna rozróżniać kształty: wielkie latające demo- ny szybują nad jakimś miasteczkiem z dawnych czasów. Prze- rażeni ludzie uciekają do domów, potykając się na brukowa- nych uliczkach i pokazując palcami demony. Te wpadają do ich domostw, porywając skrzynie i kufry, a nawet dzieci. De- von po architekturze rozpoznaje wioskę z czasów, o których uczył się w szkole: Anglia za panowania Tudorów. Jednak w podręczniku nie było żadnej wzmianki o Isobel Apostacie czy demonach, których sprowadziła na mieszkańców. — Isobel Apostata — czyta Devon, próbując się uspoko- ić. — Urodziła się w 1494 roku, jako jedyne dziecko Artura —112— Plantageneta, potomka króla Henryka IV. Jej uroda i ma- giczne umiejętności stały się legendarne. Poślubiła zwykłe- go ziemianina, sir Thomasa Apple'a, lecz kazała go otruć, kiedy urodziła syna. Otworzyła Otchłań, przejęła kontrolę nad demonami i poleciła im pustoszyć kraj, uzależniając lud od siebie i formując własną armię. Coraz bardziej pożą- dała władzy. Spiskowała z wrogami Anglii za granicą, obie- cując nieprzeliczone bogactwa za pomoc w obaleniu króla Henryka VIII i osadzenie jej na tronie. Śmiech Isobel odbija się echem w pokoju i Devon na mo- ment przestaje czytać. Bierze się w garść i kontynuuje: — W 1522 roku Witenagemot odbywał się w Anglii i pod- czas tajnego zebrania Skrzydła Nocy zdecydowano, że Iso- bel należy wydać królowi jako zdrajczynię. To głównie ko- biety należące do Bractwa obezwładniły ją i skuty magicznym złotym łańcuchem. Isobel została osądzona przez królewski trybunał i spalona jako czarownica, lecz wielu utrzymywa- ło, że powstała z płomieni niczym feniks, po czym schroni- ła się w Otchłani. Devon znów słyszy złowrogi śmiech wiedźmy, ale nadal nie może jej dostrzec. Gdzie ona jest? Muszę zobaczyć jej twarz. W końcu udaje mu się dostrzec w płomieniach postać. To kobieta, przywiązana do słupa. Płonie żywcem, śmiejąc się, gdy płomienie trawią jej ciało. Skóra czernieje i płata- mi schodzi jej z twarzy. Devon czuje smród palonego ciała. Gorzej, czuje jego smak. Z trzaskiem zamyka księgę. W pokoju wszystko wraca do normy. — To zbyt wiele — mówi. — I zbyt realistyczne. — Czy zobaczyłeś dość, by mieć pewność, że mamy do czynienia z Isobel Apostatą? Devon krzywi się. •113 — Raczej usłyszałem. Ten sam śmiech, który rozlegał ;i| się na wieży Kruczego Dworu. — Zawsze ta wieża — zauważa Rolfe. — Co też Amanda tam trzyma? — Już nic. Od pewnego czasu nie widuję tam światła. — Devon zastanawia się nad czymś. — Widziałem jednak, jak Bjorn wyprowadzał stamtąd kogoś. Zaprzecza temu, ale je- stem pewien, że to była kobieta. Czy to mogła być ona — Isobel? Rolfe wygląda na zdumionego. — Nie wyobrażam sobie, żeby Isobel Apostata pozwoli- ła komuś zamknąć się w pokoju albo grzecznie poszła za gnomem, który dokądś ją poprowadził. Isobel była jedną z najgroźniejszych czarownic wszech czasów. O mało co nie zrzuciła z tronu króla Henryka VIII. Nawet spalenie na stosie nie wystarczyło, żeby położyć kres jej złu. Legendy mówią, że jej duch powrócił i nadal usiłuje zdobyć władzę nad światem. Devon opanowuje drżenie. — To przypomina kogoś, kogo znamy. Jacksona Muira. Rolfe poważnie spogląda na chłopca. — Jesteś pewien, że taki sam śmiech słyszałeś na wieży? — Taki sam. I Głos to potwierdza. Słyszałem Isobel Apo- statę. To ona — i była w wieży przez cały czas. Z pewnością to właśnie jej szloch słyszałem wcześniej. Rolfe podchodzi do okna i spogląda na ocean. Fale coraz mocniej biją o brzeg, a na horyzoncie błyska się coraz bar- dziej. Po niebie przetacza się grom, głośniejszy niż które- kolwiek z nich się spodziewało. Zawsze kiedy tu jestem, nadciąga burza, myśli Devon. Tak jakbym budził niepokój żywiołów, ilekroć, dowiem się czegoś nowego o mojej przeszłości. Nawet mu się to podoba. — Sam nie wiem, Devonie — mówi Rolfe. — Coś musia- —114— łoby przydarzyć się Isobel, żeby dała się uwięzić Amandzie. Nie mam pojęcia, co to mogłoby być. Isobel nie jest już tyl- ko człowiekiem. Devon wzrusza ramionami. — Może rzucił na nią jakieś zaklęcie ojciec pani Crandall lub Horatio Muir. — To możliwe, ale... — No cóż, jakkolwiek tego dokonano, jestem pewien, że to Isobel Apostata nasłała na mnie demony, a nie Jackson Muir. — Devon uśmiecha się. — Zawsze to jakaś pociecha. Roxanne, do tej chwili zadowalająca się rolą biernej słu- chaczki, wstaje i podchodzi do Devona. Uśmiecha się do nie- go i zakłada ręce na piersi. — Zapewne uważasz, że kobieta nie może być równie groźnym przeciwnikiem jak mężczyzna. Nawet jeśli jest czarownicą Skrzydła Nocy i wróciła z zaświatów. Devon rumieni się. — Nie, nie to chciałem powiedzieć. — Czerwieni się jeszcze bardziej. — Naprawdę. Ja tylko... — Isobel Apostata miała pięć wieków przewagi nad Jack- sonem Muirem — mówi mu Roxanne. — Pięćset lat na do- skonalenie czarnoksięskich umiejętności. Na wykucie z nich miecza ostrzejszego niż ten, jakim kiedykolwiek mógł wła- dać Szaleniec. Rozgoryczony Devon przełyka ślinę. — Taak. Pewnie masz rację. Rolfe uśmiecha się. — Rzecz w tym, Devonie, że stoimy przed poważnym problemem. Znów mamy do czynienia z osobą, która dys- ponuje mocą Skrzydła Nocy i zamierza otworzyć portal we wschodnim skrzydle. I najwidoczniej Isobel chce, żebyś ją w tym wyręczył. — A co nie pozwala jej samej tego zrobić? —115— — Ty zamknąłeś te drzwi. Tylko ty możesz je otworzyć. Devon wzdryga się. — W wizji, którą pokazał mi ojciec, rzeczywiście je otworzę. — Uznaj to za ostrzeżenie. Teraz powinniśmy odnaleźć Isobel i pokonać ją. — A jak tego dokonamy? Rolfe odpowiada z krzywym uśmiechem: — Nie mam pojęcia. — Wspaniale. — Musisz pamiętać, dzieciaku, że nigdy nie zostałem prze- szkolony jako Opiekun. Szaleniec zabił mojego ojca, zanim zdążyłem się czegoś nauczyć. Muszę przeczytać jeszcze kilka ksiąg. I spróbować znaleźć kogoś, kto wie więcej niż ja. — Udało ci się znaleźć innych Opiekunów? Rolfe kręci głową. — Sądzę jednak, że źródło informacji możemy mieć pod nosem. — O kim mówisz? — O waszym nowym zarządcy. O gnomie. On najwyraź- niej sporo wie i założę się, że mógłby znaleźć nam Opiekuna. — Sam nie wiem — mówi Devon. — Za każdym razem gdy zaczynam mu ufać, coś sprawia, że zmieniam zdanie. Pamiętaj, że widziałem go z kobietą z wieży. A jeśli to była Isobel? Może jest z nią w zmowie. Rolfe wzdycha. — Czy twój Głos mówi ci coś o nim? — No cóż, powiedział, że to gnom i że mogę wierzyć w jego uzdrowicielskie umiejętności. Jednak nie wyjaśnił, czy mogę mu zaufać. — A ty, Roxanne? Masz jakieś przeczucie co do Bjorna Forkbearda? — Będę musiała się z nim spotkać — mówi kobieta. — Może wtedy. —116— Dochodzą do wniosku, że Devon musi po prostu wrócić do Kruczego Dworu i zachować czujność. Rolfe obiecuje znaleźć odpowiedzi na dręczące chłopca pytania i poroz- mawiać z nim jutro. Devon ponownie przeprasza za nie- spodziewane najście i zachęca ich, by dokończyli to, co za- częli. Pstryka palcami i znika. jednak zamiast wrócić do swojego pokoju w Kruczym Dworze, tak jak zamierzał, Devon pojawia się na cmentarzu na skraju urwiska, na krańcu posiadłości Muirów. Dlaczego się tu znalazłem? Devon rozgląda się. Burzowe chmury już wiszą nad głową, chociaż jeszcze nie zaczął pa- dać deszcz. Ciemne niebo przecinają zygzaki błyskawic i lo- dowato zimny wiatr smaga mu twarz. Chłopiec próbuje siłą woli przenieść się do swojego pokoju, ale nie może. Niena- widzi, kiedy zawodzą go jego czarodziejskie umiejętności. Rusza truchtem przez wysoką trawę. Śnieg prawie stop- niał i ziemia rozmiękła. Devon drży, słysząc szczególnie do- nośny łoskot gromu. Odwraca się, gdy błyskawica oświetla grób Jacksona Muira. Anioł ze złamanym skrzydłem zdaje się płonąć. Devon podchodzi do pomnika. Widział już du- cha Emiły Muir, która wydawała się sprzyjać jego sprawie. Może ona mu pomoże. Może ona im pomoże znaleźć i po- konać Isobel Apostatę. Jednak Emiły była zwyczajną kobietą. Za życia nie miała magicznych mocy. Dlaczego miałaby mieć je po śmierci? Po- mimo to Devon nie może oprzeć się wrażeniu, że Emiły jest w pewnym sensie kluczem do zrozumienia jego przeszło- ści. Tutaj, zaledwie kilka metrów dalej, widział kiedyś ducha tej kobiety, płaczącego na grobie z napisem „Ciarissa" Teraz podchodzi do tego grobu i spogląda na to jedno słowo wykute w granicie. Dlaczego Emiły płakała na grobie Ciarissy Jones? —117— Ta ostatnia była służącą, z którą spotykał się Rolfe i która zgi-; nęła, kiedy jego samochód runął z klifu. Nawet nie pogrzeba- no tutaj jej ciała. Tak jak ciało Emiły, zabrało je morze. Musi istnieć jakiś związek między Ciarissą, Emily iJack- sonem, myśli Devon. / mną. W przeciwnym razie dlaczego zobaczyłbym ciucha plączącego na tym grobie? Przenosi spojrzenie z pomnika Ciarissy na obelisk stoją- cy na środku cmentarza. Ten z napisem „Devon". Nikt zdaje się nie wiedzieć, kto jest tam pochowany. Chłopiec jest pe- wien, że pani Crandall kłamie, kiedy tłumaczy się nieznajo- mością sprawy. To również jest wskazówka prowadząca do rozwiązania tajemnicy jego przeszłości. Tylko co to ozna- cza? Jak się tego dowiedzieć? Devon wzdycha. Teraz nie ma czasu na rozmyślania o tym wszystkim. Zagadka jego przeszłości musi na razie zejść na dalszy plan, dopóki nie znajdą sposobu na pokonanie Isobel Apostaty. Chyba że — jak podejrzewa — wszystko to jakoś łączy się ze sobą. Zaczyna padać, z początku słabo, potem mocniej. Devon pospiesznie opuszcza cmentarz i rozbryzgując błoto, idzie ścieżką w kierunku wielkiego domu. Na tle nocnego nieba ledwie widać jego kontury. W kilku oknach na parterze pali się światło. Na wieży jednak, zgodnie z przewidywaniami, jest ciemno. Gdzie jest Isobel? Czy to możliwe, że pani Crandall ją ukrywała? W jaki sposób i w jakim celu? Znów budzą się w nim podejrzenia co do pani Kruczego Dworu. Próbowała mnie zabić, myśli Devon. Ona i Bjorn chcieli wysłać mnie w przeszłość — do Anglii z czasów Tu- dorów, kiedy żyła Isobel Apostata. Chcieli, żebym znalazł się w jej mocy, dzięki czemu mogłaby mnie zmusić do otwar- cia Otchłani. —ll8— Tylko dlaczego pani Crandall miałaby tego chcieć? Prze- cież tego obawia się najbardziej. W ulewnym deszczu De- von zaczyna biec ścieżką, żałując, że nie jest w stanie tego pojąć. Dlaczego nie mogę żyć jak zwyczajny człowiek? Dlaczego zawsze musi być właśnie tak? Ubliżając się do podjazdu, dostrzega samochód D. J-> z wy- cieraczkami gorączkowo poruszającymi się tam i z powro- tem, bezskutecznie próbującymi pokonać ulewny deszcz. Ktoś wysiada po stronie pasażera. Devon mruży oczy. Czy to Ceciły? W tym momencie błyska piorun i Devon widzi, że to na pewno nie Ceciły. To Morgana. — Wielkie dzięki, D. J. — mówi. — Jestem bardzo wdzięczna. — Zawsze do usług. Morgana pospiesznie wchodzi do domu. D. J. rusza, ale Devon wbiega w światła reflektorów sa- mochodu i zatrzymuje go. — Co się dzieje? — pyta. D. J. opuszcza szybę, ale tylko trochę. — Co masz na myśli, pytając „co się dzieje"? Devon krzywi się. Mokre od deszczu włosy lepią i"" się do czoła i spadają na oczy. — To znaczy, co robiłeś z Morgana? — Chciała się przejechać do miasta. — Dlaczego ty ją podwiozłeś? — O co ci chodzi, Devon? Jesteś zazdrosny? Najpierw za- bierasz Ceciły, teraz chcesz i Morganę? D. J. podkręca szybę i odjeżdża z piskiem opon. Devon jest wstrząśnięty. Co on chciał przez to powie- —119— dzieć? D. J. to jego najlepszy przyjaciel. Owszem, Devon wie, że D. J. kiedyś podrywał Ceciły, ale zdawał się pogodzić z faktem, że ona chodzi teraz z Devonem. A przynajmniej Devonowi wydawało się, że D. J. pogodził się z tym. Ale Morgana? Przede wszystkim ona jest sześć lat starsza od D. J. — i zaręczona z Edwardem Muirem! Devon wbiega do domu i zamyka za sobą drzwi. — Spójrz na siebie, Devonie March! — mówi Ceciły, wy- chodząc z salonu do przedpokoju. — Wyglądasz jak uto- piony szczur. — Dzięki za komplement — mówi chłopiec, zdejmując płaszcz i wieszając go na wieszaku. Trzęsie się z zimna. — Czy widziałaś, jak przed chwilą weszła tu Morgana? Ceciły marszczy brwi. — Tak. Widziałam ją. — Powiedziała, gdzie była? — Nie rozmawiam z nią. — Ceciły odwraca się i wchodzi z powrotem do salonu. — Uważam, że im mniej będziemy do siebie mówić, tym lepiej. W przeciwnym razie powie- działabym jej, że przejrzałam jej paskudny plan, plan ogra- bienia wuja z pieniędzy. Devon czuje, że powinien znów stanąć w obronie Mor- gany, ale powstrzymuje się. Niech Ceciły żywi sobie te dzie- cinne podejrzenia. — Posłuchaj — mówi. — Jestem zaciekawiony, ponieważ była z D. J. Ceciły odwraca się na pięcie. — D. J.? — Tak. Właśnie widziałem, jak ją tu przywiózł. Ceciły robi wielkie oczy. — Poczekaj, aż powiem wujowi Edwardowi! — Jestem pewien, że to było niewinne spotkanie. D. J. powiedział, że podrzucił ją do miasta. —120— — Ona wcale tego nie potrzebowała! Mogła wziąć je- den z trzech samochodów, które stoją w garażu! Albo mógł ją podwieźć Bjorn! A co z jej narzeczonym? Jeśli chciała pojechać do miasteczka, to dlaczego nie z wujem Edwar- dem? Devon wzrusza ramionami. — On spędza mnóstwo czasu w fabryce, przeglądając księ- gi rachunkowe. Może nie było go w domu. — Zawsze jej bronisz — warczy Ceciły. — A ty zawsze na nią napadasz. Dziewczyna potrząsa głową tak, jak robi zawsze, kiedy jest zła. — No cóż, muszę odrobić lekcje. Dobranoc, Devonie. — Ceciły, zaczekaj. Muszę porozmawiać z tobą o paru spra- wach. — Czemu nie pogadasz o nich z Morgana? Ceciły odwraca się i biegnie po schodach na górę. — O rany — wzdycha Devon, opadając na kanapę. Co za nieznośny bachor, myśli. Nie przypuszczałem, że Cecily mo- że być taka... taka... dziecinna. Dlaczego żywi taką głęboką niechęć do Morgany? A skoro już o tym mowa, dlaczego nie lubi jej Ana? I pani Crandall? Wszystkie kobiety najwyraźniej jej nienawidzą, a wszyscy mężczyźni uwielbiają. Oprócz Alexandra. Devon spogląda w pochmurne szare oczy Horatia Muira, patrzącego nań z portretu nad kominkiem. No, gdyby Morgana naprawdę była naciagaczką, intry- gantka. i towczynia majątków, za jaka uważa ja Cecily, to chybabym wiedział. Tymczasem wyczuwam tylko, że jest dobra. Może tajemnicza, ale dobra. Ipiękna. Mój Boże, jaka piękna. — Witaj, Devonie. —121— Chłopiec podskakuje. Czuje czyjąś dłoń na ramieniu. Od- wraca się. To Morgana, w swetrze z różowej angory i obcisłych czar- nych skórzanych spodniach. — Och, no tak, cześć — wykrztusza Devon. — Masz zupełnie mokre włosy. Przeziębisz się. On uśmiecha się, a ona siada obok niego. — Tak, złapał mnie deszcz. — To silna burza. Devon przygląda się jej. — Widziałem, że byłaś na przejażdżce z D. J. — Tak. Słodki chłopak. Wpadłam na niego przypadkiem, kiedy był tu po południu, i wspomniałam, że chciałabym zwiedzić miasteczko. Edward jest taki zajęty. D. J. zapropo- nował, że mnie zabierze. To miło z jego strony. Devon uśmiecha się. A więc to naprawdę była niewinna przejażdżka. Przynajmniej z punktu widzenia Morgany. — No cóż — mówi — myślę, że może podobasz się D. J. Ona się rumieni. — O rany. Tak myślisz? — On jest nieszkodliwy, nie bój się. Morgana uśmiecha się. — Och, jest bardzo mity. Ale nie tak bystry jak ty. Jestem tego pewna. Teraz z kolei rumieni się Devon. — Naprawdę — dodaje Morgana. — Podziwiam to, że przyjechałeś do tego domu wariatów i jakoś zadomowiłeś się w nim. Po tym, jak spotkałeś się tu ze wszystkimi tymi ohyd- nymi stworami. — Zaciska dłonie na ramionach i wzdryga się. — Nie sądzę, żeby Amanda wiele ci pomogła. Devon wzrusza ramionami. — Chyba nieźle mi poszło. — Chyba? Devonie, ja na twoim miejscu, nie mając tu —122— z kim porozmawiać, pierwszym autobusem wyjechałabym z tego miasteczka. — Spogląda na niego i drżą jej wargi. — Wciąż nie mogę uwierzyć w te wszystkie okropne historie, jakie opowiedział mi Edward. A wyjawił mi tylko trochę. Mówi, że nic więcej nie muszę wiedzieć. Jednak i to wystar- czyło, żeby mnie śmiertelnie przestraszyć. Czuję się zagu- biona. Zaczyna płakać. — Och, proszę — mówi Devon, wyciągając rękę i obej- mując ją. — Wszystko w porządku. Jednak niejestwobec niej szczery. Zdecydowanie niewszyst- ko jest w porządku — bo przecież następny Apostata usiłuje otworzyć portal i uwolnić demony z Otchłani. Jeśli Edward naprawdę ją kocha, powinien zabrać Morganę z tego domu. Natychmiast Pozostali domownicy mają w żyłach przy- najmniej odrobinę krwi czarodziejów: to ich dziedzictwo, spuścizna, z którą muszą się pogodzić, na dobre i złe. Na- tomiast Morgana jest zupełnie niewinna i bez uprzedzenia została sprowadzona do tego nawiedzonego domu. Ona badawczo zagląda mu w oczy. — Jak to wszystko, o czym mówił mi Edward, może być prawdą? Te drzwi, które prowadzą do piekła? — Wiem tylko, że to niezbita prawda — odpowiada De- von. — I rzeczywiście jest tu niebezpiecznie. Morgana ociera oczy. — Edward pokazał mi kilka książek o tych czarodziejach Skrzydła Nocy. Mówi, że powinnam czegoś się o nich do- wiedzieć, jeśli mam zostać jego żoną. Jednak nie powie mi nic więcej. Pozostałam sama ze swoją niepewnością, z tylo- ma pytaniami i obawami. — Posłuchaj — mówi Devon. — Wiem, że to nie moja sprawa, ale jeśli masz jakieś wątpliwości co do swojego mał- żeństwa, powinnaś posłuchać głosu serca. —123— Jej niewinne piwne oczy napotykają jego spojrzenie. — Jesteś nad wiek mądry, Devonie March — mówi Mor- gana cicho i łagodnie, gładząc jego policzek wierzchem dłoni. Devon czuje, że czerwieni się ze zmieszania. Morgana uśmiecha się. — Kiedy siedzę tu z tobą, nie boję się. Wcale. Dlaczego, Devonie? Pragnie ją pocałować. Bardzo chce ją pocałować, ale wie, że nie może. Nie powinien. Nie wolno mu. Z trudem odzyskuje głos. — Niczego nie mogę ci obiecać, Morgano — mówi. — Jednak zrobię co w mojej mocy, żeby obronić cię przed nie- bezpieczeństwami. Ona ma taką minę, jakby znów miała się rozpłakać. — Och, Devonie. Wierzę, że to zrobisz. — Szybko pochy- la się i całuje go w usta. — Dziękuję, Devonie. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś. Z tymi słowami wstaje i wychodzi z salonu, a Devon sie- dzi na kanapie zaczerwieniony i wzburzony, zupełnie roz- kojarzony. Potem pospiesznie idzie na górę, żeby wziąć naj- zimniejszy prysznic w życiu. /yciera ręcznikiem włosy, gdy słyszy skrobanie w szafie. To ten skorpion, przypomina sobie. Wkłada spodnie od dresu i koszulę. Może czegoś się od niego dowiem. Teraz jest w mojej mocy. Warto sprawdzić. Stwór jest odrażający. Devon wyjmuje go z worka na pra- nie i trzyma z daleka od siebie. Demon cuchnie zgniłymi jajami. Macha czarnym odwłokiem. — Gdzie ona jest? — pyta Devon. — Gdzie jest Isobel Apostata? To ona cię tu przysłała. Na pewno wiesz, gdzie ona jest. —124— Jednak ten stwór to jedna z najniższych i najmniej inte- ligentnych form życia w Otchłani. Tylko wije się w palcach chłopca. — Czy masz choć odrobinę rozumu? — pyta go Devon. Ogląda stwora. Odnajduje ślepka i zagląda w nie. Zaczy- na coś dostrzegać, maleńką jasną plamkę, która szybko ro- śnie. — Tak — mówi ze zrozumieniem Devon. — Mogę zoba- czyć ją twoimi oczami. Zaczyna coś widzieć. Setki skorpionów, rojące się na pod- łodze. Próbuje się cofnąć i spojrzeć na to z szerszej perspek- tywy, ale nie może. Zagląda w ślepia skorpiona i ma wra- żenie, że spogląda na świat oczami innego takiego stwora, który znajduje się gdzie indziej. Musi zadowolić się takim widokiem, ograniczonym i zniekształconym. Jakby oglądał obraz z maleńkiej kamery przymocowanej do łba jednego z tych stworzeń. Obraz zmienia się, gdy stwór, którego oczu używa Devon, gramoli się po ciałach swoich pobratymców ku niewielkiej wolnej przestrzeni na środku podłogi. Devon poznaje dywan. To stary orientalny kilim we wschod- nim skrzydle. To stamtąd przyszły te demony, myśli. Ze wschodniego skrzydła. Zatem Isobel też musi tam być. Tak, jest tego pewien. Widzi teraz drzwi do przyległego pokoju. Są otwarte i skorpion, którego ślepi używa Devon, pospiesznie biegnie do środka. Devon rozpoznaje to po- mieszczenie. Nigdy go nie zapomni, nie po tym, jak przed paroma miesiącami został tu uwięziony i myślał, że umrze z głodu. Na twarzy czuje gorący podmuch. Próbuje spoj- rzeć w górę, gdy skorpion pędzi do następnych drzwi. Są metalowe. To portal do świata demonów. Do Otchłani. —125— Nagle jego pole widzenia poszerza się. Ktoś podnosi skor- piona i spogląda mu w ślepia. Czyli wprost na Devona. Chłopiec sapie ze zdumienia. Patrzą sobie w oczy. On i Isobel Apostata. Czuje zło ema- nujące z jej czarnych oczu. Kobieta wybucha śmiechem. Ona jest tu, w tym domu, pojmuje Devon. Przy drzwiach do Otchłani we wschodnim skrzydle! 6. PojedyKdg KQ ś^ieić i życie. l V l usze się tam dostać — głośno mówi Devon. — Muszę dostać się do wschodniego skrzydła! — A dlaczego musisz się tam dostać? Devon szybko podnosi głowę. Edward Muir stoi nad nim z rękami założonymi na piersi, przeszywając go wzrokiem. — Przepraszam, nie masz zwyczaju pukać? — pyta Devon. — Drzwi były otwarte na oścież. Niezbyt to rozsądne jak na młodego czarodzieja Skrzydła Nocy, szczególnie kiedy trzyma w ręku jedno z tych piekielnych stworzeń. — Edward krzywi się z obrzydzeniem. — Pozbądź się tego. Devon wzdycha. Dowiedział się od demona tyle, ile mógł. — Wracaj do swojej Otchłani — rozkazuje i skorpion znika. Chłopiec znów odwraca się do Edwarda Muira, na któ- rym ten pokaz czarodziejskich zdolności najwyraźniej nie zrobił żadnego wrażenia. — Rozumiem, że pani Crandall poinformowała cię o wszyst- kim, co tu zaszło — mówi Devon — a także o moich umie- jętnościach. Edward kiwa głową. Błysk w jego oczach znikł, tak jak ciepło, jakie widział w nich Devon, kiedy mężczyzna przy- był w Wigilię do Kruczego Dworu. Z ponurą miną stoi nad Deyonem. — Powiedziała mi również, że podejrzewa cię o pota- —127— jemne konszachty z Rolfeem Montaign ^'em — Edward. Devon nie mówi niczego, co mogłoby ^,0 obciążyć. — To przecież zrozumiałe, że ciekawi mnie, kim u i skąd pochodzę. — Miałem nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, ] nie. Jeśli jednak zadajesz się z Montaigr»-e'em... — E( gniewnie zaciska białe wargi na znak ur-azy i niechę Ten morderca chce zniszczyć naszą rodzAnę. — Teraz to nie ma znaczenia. Edward irytuje się. — Jasne, że ma znaczenie. Montaigne jest zdolny do v kiego. Biedna Ciarissa. Ilekroć o niej myślę, pozostaw w tonącym samochodzie... Devon przerywa mu: — Chodzi mi o to, że tej rodzinie grozi znacznie w niebezpieczeństwo niż to, jakie stanowi JRolfe Mont Edward unosi brwi, wyraźnie zdenerwovs/any takim! dzeniem. — Pewnie masz na myśli demony. — Tak. — Devon patrzy na niego poważnie. — W dlatego powiedziałem, że muszę się dostać: do wschodl skrzydła. Ktoś próbuje otworzyć portal. Edward prycha. — Posłuchaj, Devonie. Sprawdziłem ten portal po u dencie z zeszłej nocy. Drzwi są nadal zaryglowane. Devon zaczyna się niecierpliwić. — To, że wciąż są zaryglowane, wcale ni-c oznacza, żej zostaną zamknięte na zawsze. Czy wiesz ., kim jest Apostata? Edward przewraca oczami. — Wszystkie te opowieści o Skrzydle Nocy st mnie nudzą. —128— _ No cóż, ona była jedną z najgorszych czarodziejek. Tak Jak Jackson, wykorzystywała demony Otchłani, żeby umocnić swoją potęgę. Została spalona na stosie w 1522 roku. A teraz wróciła. Edward Muir śmieje się. — Tak powiedział ci Montaigne? — Nie. Sam to widziałem. Zobaczyłem ją przed chwilą, we wschodnim skrzydle! Edward Muir znowu parska śmiechem. — To niemożliwe. _ Dlaczego niemożliwe? Mężczyzna poważnieje. — Ponieważ zadbaliśmy o to, żeby było niemożliwe. — W jaki sposób? Pani Crandall również wciąż mówi ta- kie rzeczy. A przecież wyrzekliście się swoich mocy. Jak możecie zapobiec temu, by Isobel robiła, co tylko jej się po- doba? — Będziesz musiał po prostu w to uwierzyć, Devonie. Chłopiec kręci głową. — Nie sądzę, żebym mógł, Edwardzie. Zbyt często mó- wiono mi, że tutaj jest bezpiecznie i spokojnie, a potem ja- kaś cuchnąca bestia właziła przez okno do mojego pokoju i rzucała mi się do gardła. Edward Muir obrzuca go karcącym spojrzeniem. — Cóż, można to wyjaśnić w bardzo prosty sposób. Na- dal praktykujesz magię. To je prowokuje. Moja siostra za- broniła ci używać magicznych sztuczek, ale przed chwilą widziałem, jak odesłałeś tego małego demona do Otchłani. "Blaczego po prostu nie rozgniotłeś go butem? ^ Devon krzywi się. ~ Chyba nie chciałem zabrudzić podłogi. — Jesteś bardzo butnym młodzieńcem — mówi z uśmie- chem Edward. - Ja też taki byłem w twoim wieku. —l2Q— — Proszę, Edwardzie. Zabierz mnie do wschodniego skrzyd- | ta. Dowiedź, że portal wciąż jest zamknięty. Edward wzdycha. — Jesteś mi coś winien — mówi Devon. — Uratowałem twojego syna z łap Szaleńca. Mężczyzna chrząka. Devon nie wie, czy to ma jakieś zna- czenie dla Edwarda Muira. Wciąż pamięta owo zimne „Nie chcę go". Biedny Alexander, że ma takiego ojca. Jednak Edward ustępuje. — W porządku. Tylko nic nie mów Amandzie. Znów wpadłaby w histerię, a tego żaden z nas nie chce. milczeniu schodzą po schodach. Na szczęście w przed- pokoju i w salonie nie ma nikogo. Ciszę przerywa tylko ty- kanie starego zegara. Edward przystaje przed zamkniętymi drzwiami do wschodniego skrzydła i szuka w kieszeni klucza. Devon zauważa, że mężczyzna drży. — Z tym miejscem wiąże się tyle złych wspomnień — mówi łagodnie. Edward patrzy na niego. — Och, nie. Tylko widzieliśmy, jak wloką mojego ojca na śmierć, i myśleliśmy, że nas też to czeka. Nic poza tym. Otwiera drzwi. Przyświecając sobie latarką, podążają ko- rytarzem wiodącym do wschodniego skrzydła, a potem wspi- nają się schodami na drugie piętro. Jak dobrze Devon pa- mięta swój ostatni spacer tym korytarzem, gdy szedł do te- go samego pokoju, do którego idą teraz, tylko że wówczas nie zamierzał tylko sprawdzić drzwi. Wtedy chciał je otwo- rzyć — i zejść do Otchłani. Jest mu trochę słabo, jak zawsze na wspomnienie tego epizodu, najgorszej chwili w życiu. Na moment przystaje i opiera się o ścianę. •—130— Edward odwraca się, świecąc mu latarką w twarz. — Dobrze się czujesz? — Taak — cedzi Devon i podejmują przerwany marsz. W niektórych miejscach zalegająca warstwa kurzu ma ponad trzy centymetry grubości. Wschodnie skrzydło zo- stało zamknięte ponad dwadzieścia lat temu i usunięto stąd większość mebli. Pozostało kilka połamanych foteli i dzie- siątki pustych haków w ścianach. Nagle mysz przebiega Edwardowi po nodze. Mężczyzna wydaje stłumiony okrzyk. — Przeklęte gryzonie — warczy. — Mówiłem Amandzie, że powinniśmy wezwać deratyzatora. Devon mimo woli uśmiecha się na myśl o tym, co zrobił- by deratyzator, napotkawszy gniazdo innych niż myszy czy szczury stworzeń — ze szponami, rozwidlonymi jęzorami i kościstymi pyskami. Skręcają do dawnego salonu, gdzie brudny żyrandol wciąż zwisa z sufitu. Simon powiedział Devonowi, że był to kiedyś gabinet Emiły Muir. Ile łez wylała tu nad okrucieństwem męża, Szaleńca? Być może właśnie tu, w tym pokoju, pod- jęła decyzję o samobójczym skoku z Czarciej Skały? Teraz jednak nie ma czasu na rozmyślania o takich spra- wach. Tuż przed nimi znajduje się komnata, której szukali. Niewielki boczny pokój bez okien, w którym zdaniem De- vona kiedyś była biblioteka Horatia Muira. Bardzo chciałby poczytać znajdujące się tam księgi, ale wie, że Edward mu na to nie pozwoli. Rolfe też ma wiele ksiąg, które Devon studiuje, ale te tutaj byty własnością Horatia. Devon ledwie może sobie wyobrazić, jaką zawierają wiedzę. — Edwardzie — mówi, gdy wchodzą do komnaty. — Po- świeć tu latarką. Mężczyzna spełnia tę prośbę. Devon wskazuje portret na ścianie i światło latarki oświetla twarz. Chłopiec z portretu —131 — jest uderzająco podobny do Devona, ubrany w kamizelkę i spodnie z lat trzydziestych. — Przypomina ci kogoś znajomego? — pyta Devon. Edward oświetla twarz Devona i znów twarz na obrazie. — Pamiętam ten portret. Wisi tu, odkąd pamiętam. — Po chwili dodaje: — Muszę przyznać, że ten chłopiec istotnie jest do ciebie podobny. — Nie wiesz, kto to taki? — Nie — odpowiada Edward i Devon mu wierzy. Mężczyzna kieruje strumień światła na drugi koniec po- koju. W tym momencie gorący podmuch owiewa ich z ry- kiem, jakby ktoś włączył na pełną moc termowentylator. Od- wracając twarz od żaru, Devon dostaje mdłości. To tu miesz- kają. Te stwory, które przesiadują mnie przez cale życie. Na drugim końcu pokoju jest portal wiodący do świata de- monów, wąskie metalowe drzwi, zaryglowane masywną sta- lową sztabą. Devon nasłuchuje. Słyszy, jak demony po dru- giej stronie drapią i piszczą, chcą wyrwać się na wolność. — Widzisz? — pyta Edward drżącym z nieskrywanego przerażenia głosem. — Są zamknięte. Chodźmy. Wynośmy się stąd. Devon też chce odejść stąd jak najprędzej, ale opanowu- je strach. Bierze od Edwarda latarkę i sam sprawdza pokój. W strumieniu światła pojawia się sekretarzyk, sterta ksiąg na podłodze, regat pełen wiedzy Skrzydła Nocy. Jednak nigdzie nie ma skorpionów ani Isobel Apostaty. W kurzu nie widać żadnych śladów. — Ona tu była — mówi Devon. — Wiem o tym. Głos to potwierdza: Isobel Apostata była w tym pokoju, chciała otworzyć drzwi i skorzystać z pomocy uwięzionych za nimi stworów. Jednak Głos potwierdza również to, co wy- czuwa Devon: Jeśli tu była, to już jej nie ma. Gdzie się podziała? —122— — Chodźmy, Devonie — ponagla drżącym głosem Edward. Chłopiec wzdycha. Mężczyzna wyrywa mu z ręki latarkę i wypada z komnaty, po czym pędzi korytarzem, nie oglą- dając się na chłopca. — Mówię ci, była tu — upiera się Devon, dogoniwszy go. — Drzwi nadal są zamknięte. Tylko to jest ważne. Schodzą do głównej części domu. — Czy nie chciałbyś mieć teraz swoich czarodziejskich mocy? — pyta Devon. — Dzięki temu mniej byś się bał. Edward przystaje i odwraca się do niego. — Ja się nie boję — mówi i jego oczy mają taki sam wy- zywający wyraz jak oczy Alexandra. Wyziera z nich duma, upór i arogancja. Devon tylko wzrusza ramionami. — Nie chciałem cię obrazić. Edward chrząka. — Musisz zrozumieć. Tradycje Skrzydła Nocy nigdy nie interesowały mnie w takim stopniu jak mojego ojca. Ani na- wet w takim jak Amandę. — Milknie, po czym dodaje: — Czy Rolfea. Och, jak poważnie on to traktował. Jaki był dumny, że zostanie Opiekunem. — Prycha z pogardą. — Ja chciałem być po prostu normalnym dzieciakiem Możesz to zrozumieć? — Taak — przyznaje Devon. — Mogę to zrozumieć. — Przekonałem się, że cała ta nauka jest nudna. Cała ta gadanina o szlachetnych czynach. Byłem dzieckiem i chcia- łem się bawić. — Śmieje się. — Ojciec nigdy nie pozwalał mi wykorzystywać mojej mocy w taki sposób, w jaki bym chciał. Chciałem zostać najlepszym sportowcem w szkole, ale nic z tego. Albo skoczyć z urwiska i polatać sobie, żeby zrobić wrażenie na kolegach. Jednak nie. Niczego takiego nie pozwalał mi robić. — Moc nie działa, jeśli naprawdę jej nie potrzebujesz. Nie jest na pokaz. — 133— Edward krzywi się. — Och, Montaigne dobrze cię wyszkolił. Mówisz jak on. — Warczy gniewnie na samo wspomnienie. — Rolfe nie mógł zrobić nic złego. Według mojego ojca był ideałem chłopca, ponieważ był posłuszny. Naprawdę przejmował się tymi bzdurami o Skrzydle Nocy, całą tą gadaniną o si- łach światła i dobra. Zwyczajny kit, jeśli chcesz znać moje zdanie. Mój ojciec zachowywał się tak, jakby to Rolfe był jego synem, a nie ja. Devon nic nie mówi. Idą dalej. — Prawdę mówiąc — dodaje Edward, gdy zamykają za sobą drzwi do wschodniego skrzydła — ani trochę nie ża- łuję, że wyrzekłem się magii. — Śmieje się. — Nie sądzę, że byłbym dobrym czarodziejem. — Dlaczego? Mężczyzna uśmiecha się. — Ponieważ wykorzystywałbym magię dla własnych ko- rzyści. Aby zdobyć bogactwa, kobiety, przywileje, władzę. Teraz też się nimi cieszę, a czy wyobrażasz sobie, co by było, gdybym miał moc Skrzydła Nocy? — Uśmiecha się, bardziej do siebie niż do Devona. — Och, z pewnością zo- stałbym Apostatą. Może nie tak złym jak wuj Jackson, ale mimo to Apostatą. — No cóż — mówi Devon. — Przynajmniej jesteś szczery. — Tylko pamiętaj. Ani słowa o tym mojej siostrze. Devon obiecuje. Patrząc, jak mężczyzna odchodzi, Devon myśli, że on też cieszy się z tego, że Edward Muir nie jest cza- rodziejem. Jeden Apostata w rodzinie zupełnie wystarczy. iedy nazajutrz jadą do szkoły, Ceciły nadal się do nie- go nie odzywa. Nadąsana siedzi na tylnym siedzeniu, kiedy Bjorn odwozi ich cadiiiakiem. Devon jest zbyt zmęczony 134 na takie zabawy, więc rzuciwszy wesołe „dzień dobry'; nie podejmuje żadnych prób ugłaskania dziewczyny. Widzi, że jego obojętność jeszcze bardziej ją rozwściecza. W szkole natychmiast zaczyna szukać D. J. — Nie ma go tu — mówi mu Marcus, gdy stoją przy szaf- kach. — Zwykle już tutaj jest i siedzi w samochodzie na par- kingu, słuchając tych starych kawałków Aerosmith. Devon przyznaje, że to spóźnienie D. J. jest czymś nie- zwykłym. — Czy ostatnio nie wydawał ci się dziwny? Marcus uśmiecha się kpiąco. — Z D. J. trudno powiedzieć. Słucha rocka z lat siedem- dziesiątych, myje głowę tylko raz na tydzień, a ostatnio prze- kłuł sobie taką część ciała, której nie chce nam pokazać. Devon śmieje się. — Nie, nie o to mi chodzi. To normalne dziwactwa. Pytam o to, czy nie był... sam nie wiem, wściekły albo złośliwy. Marcus kiwa głową. — Tak, miewał humory. Od Nowego Roku był w kiep- skim nastroju. — Spotkałem go w Kruczym Dworze. Był gdzieś z narze- czoną Edwarda Muira. Marcus krzywi się. — Z Morganą? O co tu chodzi? — Nie wiem. Rozmawiałem z nią, a ona uznała to za nie- winną wycieczkę do miasteczka. Myślę jednak, że dla D. J. było to coś więcej. Wkurzył się, kiedy zapytałem, gdzie byli. Oskarżył mnie, że jestem zazdrosny. Marcus mierzy go spojrzeniem. — A byłeś? Devon jest zdumiony. — Czyś ty zwariował? Ona jest ode mnie o osiem lat star- sza. A ponadto zamierza poślubić Edwarda Muira. —135— Marcus zakłada ręce na piersi. — A poza tym jest Ceciły — mówi. — Zapomniałeś o niej wspomnieć. Devon czerwieni się. — Oczywiście. Oczywiście, jest Ceciły. Nie mówi Marcusowi o tym, że co noc śni mu się Morga- na. Te sny wprawiają go w zakłopotanie. Czuje się jak głupi szczeniak, zakochany w starszej kobiecie. Próbuje zebrać siły do odparcia ewentualnego kolejnego ataku demonów, a tu śni mu się Morgana Green. Ojciec miał rację, kiedy zapowiedział, że jego młodzieńcze hormony zaczną szaleć. Wciąż myśli o ojcu, siadając w swojej ławce w pracowni historycznej. Czy naprawdę upłynęło dopiero kilka miesię- cy od jego śmierci? Od tej pory tyle się wydarzyło. Zoba- czywszy ojca dzięki jego pierścieniowi, Devon na nowo od- czuwa smutek i żal. Gdybym tylko mógł z nim porozmawiać, naprawdę porozmawiać, nie tylko tak jak w tej wizji. Chcę, żeby tu byt, ze mną, żywy, tak jak kiedyś. Rozmawialiśmy o tylu sprawach. Tato pomógłby mi zrozumieć, te Idiotycz- ne uczucia, jakie budzi we mnie Morgana. Z ojcem mogłem rozmawiać o wszystkim. — Panie March? Szybko podnosi głowę. Nad nim stoi pan Weatherby. — Zadałem panu pytanie. Devon jęczy w duchu. Znów był zbyt zajęty, żeby prze- czytać zadany tekst. — Przepraszam. Zechciałby pan je powtórzyć? — Pytałem, kto był głównym rywalem Henryka Tudora w walce o prawa do tronu. Nagle przypomina sobie, co czytał w domu Rolfea, i sło- wa przyjaciela: O mato co nie zrzuciła z tronu króla Henry- H kaYIIL !a — Isobel Apostata — wypala. —136— pan Weatherby krzywi się. — Isobel jaka? _ Ja... chyba o niej czytałem. Gdzieś. Nauczyciel unosi brwi. — Na pewno nie w tym podręczniku. Devon lekko kuli się w ławce. — Nie. Raczej nie. — Czy ktoś potrań mi powiedzieć? Może ktoś, kto od- robił zadanie domowe, a nie przesiedział całej nocy przed telewizorem, oglądając wolnoamerykankę!? Devon marszczy brwi. O tak, gdyby tylko The Rock zaczął walczyć z demonami. Jakiś kujon podaje prawidłową odpowiedź — Edward, hrabia Warwick — i Devon stara się wysłuchać reszty wy- kładu. W końcu chodzi o ten okres w historii Anglii, kiedy żyła Isobel. Może dowie się czegoś ważnego. Po lekcji podchodzi do pana Weatherby. — Czy jest pan pewien, że nigdy nie słyszał pan o Iso- bel Apostacie? Byłem pewien, że gdzieś czytałem o tym, że próbowała strącić Henryka z tronu. Nauczyciel wzdycha. — Uważam się za eksperta w sprawach Anglii z czasów Tudorów, panie March. Nigdzie nie napotkałem wzmianki o takiej postaci. Jednak, skoro pan pyta... Podchodzi do półki i zdejmuje z niej grubą książkę. — To wyczerpujący opis panowania Henryka VIII. Wie pan, że zajmował się nie tylko ścinaniem głów swoich żon. Devon czeka, aż nauczyciel sprawdzi w indeksie. — Znajduję tu tylko wzmiankę o Izabeli z Kastylii, która z pewnością nie była Apostatą. — Pan Weatherby z trza- skiem zamyka książkę. — Była żarliwą katoliczką i to wła- śnie ona wysłała Kolumba do Ameryki. Czy to zaspokaja Pańską ciekawość? —137— Devon wzdycha. — Tak. Zapewne. — Jeśli natrafisz na tekst głoszący coś innego — woła pan Weatherby za wychodzącym z klasy Devonem — z przy- jemnością go przeczytam. Devon tylko uśmiecha się kpiąco. Z ogromną radością przyniósłby kronikę Skrzydła Nocy i podsunął ją pod aro- gancki nos pana Weatherby ego. To niewątpliwie zachwia- łoby jego przekonaniami co do tego, kto i co robił w prze- szłości. ^eciły znów ignoruje go w drodze do domu. Devon miał nadzieję, że pojawi się D. J. i wszyscy pojadą do pizzerii Gia. Chciałby porozmawiać z nimi o Isobel. Jednak D. J. przez cały dzień był nieobecny. Zagadka jego nieobecności wyjaśnia się, kiedy wjeżdżają na długi podjazd Kruczego Dworu. Tam czerwony camaro D. J. znów stoi przed frontowymi drzwiami. — Co się z nim dzieje? — warczy Ceciły, wyskakując z li- muzyny Bjorna i wpadając do domu. — Czy on zwariował? D. J.! Widzą go, jak niesie po schodach kartonowe pudła. — D. J.! — ponownie woła Ceciły. — Co ty tu robisz? — Pomagam Morganie z zakupami. — I dlatego nie byłeś w szkole? — Taak — mówi, odwracając się do niej plecami. — I co z tym zrobisz? Powiesz mojej mamie? Na podeście pierwszego piętra pojawia się Morgana. — Och, D. J., jesteś super. Wielkie dzięki za przywiezie- nie tego wszystkiego z miasta. — Nie ma sprawy — mówi młodzieniec, uśmiechając się do niej jak idiota. — Połóż to w moim pokoju, obok innych rzeczy. — Tak jest, kapitanie. Ceciły odwraca się do Devona. — Możesz w to uwierzyć? — Och — mówi Devon. — To ty ze mną już rozmawiasz? Morgana zauważa ich i zaczyna schodzić po schodach. — Deyonie, Ceciły — mówi. — Jak tam w szkole? Ceciły podchodzi do niej u stóp schodów. — Co ty robisz z D. J.? — pyta. Morgana wygląda na zdziwioną. — Ja tylko... no, zaproponował mi... kupił mi kilka rzeczy w mieście. — A czemu nie mogłaś zrobić tego sama? Morgana próbuje się uśmiechnąć. Najwyraźniej jest za- skoczona agresywnym zachowaniem Ceciły. — Nie znam miasteczka — mówi. — A jazda tym stro- mym podjazdem mnie przeraża. — Czy wuj Edward wie, że spędzasz tyle czasu z szesna- stoletnim chłopcem? — Hej — mówi Devon, podchodząc do niej. — Uspokój się, Ceciły. — Nie uspokoję się! — Dziewczyna obraca się na pięcie i przeszywa go gniewnym wzrokiem. — W przeciwieństwie do was ja przejrzałam tę intrygantkę. — Znów odwraca się do Morgany. — Ani przez chwilę nie kupiłam twoich słod- kich min, podrabianego akcentu i fałszywego uśmiechu. I nie myśl, że nie powiem wujowi, że kręcisz z D. J. Z tymi słowami przeciska się obok Morgany i biegnie na górę. — Ona tak nie myślała — jąka się Devon. — Ona tylko... Morgana wybucha płaczem. — Dlaczego oni wszyscy mnie nienawidzą? Amanda, Ce- ciły, Alexander. Wszyscy mnie nienawidzą! •is8. 130. Zasłania twarz rękami i szlocha. — No, no — mówi Devon, obejmując ją i prowadząc do salonu. Kobieta łka rozpaczliwie, gdy Devon sadza ją na kanapie. Siada tuż przy niej. Morgana cudownie pachnie. Bzem, myśli Devon. — Przyjechałam tu, mając nadzieję, że zostanę zaakcep- towana — mówi Morgana, z trudem łapiąc oddech. — Tym- czasem wszyscy mnie nienawidzą. Co ja zrobiłam? — Ja cię nie nienawidzę — mówi Devon. Ona spogląda na niego. Oczy ma czerwone i podpuch- nięte, tusz spływa jej po policzkach. — Bogu dzięki, że tu jesteś, Devonie. Obejmuje go i przyciąga do siebie. Devon spogląda przez jej ramię i widzi gniewnie patrzącego D. J. — Co jest? — pyta D. J. — Ceciłyjej nagadała — wyjaśnia Devon. Morgana odsuwa się i ociera oczy. — Może źle zrobiłam, prosząc, żebyś mi pomógł — mó- wi do D. J. — Źle? Skądże. — Podbiega do niej i klęka przed nią. Uj- muje jej dłonie. — Morgano, nie słuchaj Ceciły. To rozpusz- czony bachor. — Och, D. ]. — mówi Devon. — Nie musisz obrzucać Ce- ciły obelgami. — Wiesz co, Devon? — mówi złośliwie i wyniośle D. J. — Poradzę sobie z tym. Teraz ja jestem przy niej. Możesz się zmywać. Devon czuje się urażony. — Ty? To ja ją pocieszałem. I to ja byłem tu... — Byłeś tu i co? — rozlega się nowy głos.. Wszyscy troje podnoszą głowy. W drzwiach stoi Edward Muir. — Och, kochanie — mówi Morgana, wstając i podbiega- jąc do niego. Edward obejmuje ją zaborczo. — Ci chłopcy tylko mnie uspokajali. Obaj są tacy uprzejmi. Edward patrzy na nich podejrzliwie. — Dlaczego musieli cię uspokajać? — To nic takiego — mówi Morgana. — Głupie nieporo- zumienie z Ceciły. — Czy moja siostrzenica sprawia ci jakieś kłopoty? Jeśli tak, to, na Boga, porozmawiam z Amandą i... — Och nie, nie — prosi Morgana. — Nie rób tego. Nie chciałabym przysporzyć jej kłopotów. Chcę, żeby mnie po- lubiła. Żeby mnie zaakceptowała. — Chodź — mówi Edward, najwyraźniej nie chcąc kon- tynuować tej rozmowy w obecności Devona i D. J. Wypro- wadza ją z salonu i idą w kierunku biblioteki. Obaj chłopcy przez kilka sekund patrzą na siebie w mil- czeniu. — Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi — mówi w końcu Devon. D. J. wzdycha. — Jesteśmy. — Nie wyglądało na to. Zachowywałeś się tak, jakbym rywalizował z tobą o Morganę. D. J. podchodzi do dużego okna, wychodzącego na ska- listy brzeg. — Przyznaję, że mocno mnie trafiło. Zachowałem się jak palant. — Uderza pięścią w otwartą dłoń. — O mało nie umar- łem, kiedy zobaczyłem, jak odchodzi z panem Muirem. — D. J., ona jest znacznie starsza od ciebie. I zaręczona. Przyjaciel kręci głową. — Coś między nami jest. Wiem, że jest. Widzę to w jej oczach. Ona coś do mnie czuje. Devon ze zdziwieniem stwierdza, że ogarnia go zazdrość — zaraz przypomina sobie celne pytanie Marcusa, który rano .140 •l4l o tym właśnie wspomniał. Dlaczego tak się czuję? Przecież to na Cecily mi zależy, więc dlaczego mam bzika na punkcie Margany, tak samo jak D. J. ? — Posłuchaj, D. J. — mówi — nie trać głowy. Przecież ty zawsze zachowujesz spokój. Nawet kiedy atakują cię de- mony. Musisz wiedzieć, że to, o czym myślisz, jest niemoż- liwe. D. J. krzywi się. Zasłania rękami uszy, jakby chciał zgnieść sobie głowę. — Czasem mam wrażenie, że oszalałem — mówi. — Na- prawdę ją lubię, Devonie. Bardziej niż jakąkolwiek dziew- czynę. — Hej, chłopie, wszystko będzie dobrze — pociesza go Devon. D. J. nie odpowiada. Odwraca się wstrząśnięty, po czym wybiega z domu. Devon słyszy warkot silnika i pisk opon. Powinienem się skoncentrować, mówi sobie Devon. Nie mogę brać udziału w jakiejś operze mydlanej z Margana, w roli głównej. Muszę pokonać zbuntowana czarodziejkę — inaczej ta wizja, która pokazał mi tato, z Cecily leżąca w ka- łuży krwi, może stać się prawdą. apotyka Alexandra w pokoju zabaw. Od kiedy Devon dowiedział się o planach Isobel, zaczął jeszcze bardziej nie- pokoić się o chłopca. Kiedy ostatnio pewien Apostata pró- bował otworzyć bramę Otchłani, Alexander jako pierwszy znalazł się w niebezpieczeństwie. Devon uważa, że powi- nien od czasu do czasu sprawdzać, co dzieje się z chłop- czykiem. — Cześć, kolego — mówi. Skulony na swoim ulubionym fotelu Alexander czyta ko- miks. —142— — Cześć — odpowiada, ledwie uniósłszy głowę na po- witanie. — Czemu masz taką ponurą minę? Chłopczyk tylko wzrusza ramionami. — Słyszałem, jak twoja ciotka mówiła, że już rozmawiała z dyrektorem. Wygląda na to, że za kilka tygodni pójdziesz do szkoły. Kiedyś, zanim Devon przybył do Kruczego Dworu, Ale- xander uczęszczał do prestiżowej szkoły z internatem w Con- necticut. Jednak został z niej wyrzucony, bo podpalił zasło- ny w bufecie. Od tej pory siedział w domu, czytając komik- sy, zjadając za dużo ciastek i nieustannie wpadając w jakieś tarapaty. W końcu pani Crandall zdecydowała, że najlepiej będzie wysłać go do miejscowej szkoły podstawowej. — Na pewno mi się nie spodoba — mówi Alexander. Devon przystaje przed nim. — Niekoniecznie. — Nienawidzę być nowym. — Ja też, ale jakoś sobie poradziłem. Spójrz, ilu mam przyjaciół. D. ]., Marcus, Ana... Alexander tylko znów wzrusza ramionami. — Coś cię gryzie — mówi Devon. — Co to takiego? —Nic. — Daj spokój. Myślałem, że już nie mamy przed sobą se- kretów. Alexander odkłada komiks i patrzy Devonowi w oczy. — Nienawidzę jej — mówi bez ogródek. — Kogo? — pyta Devon, chociaż doskonale wie. — Morgany. — Dlaczego, Alexandrze? Ona jest taka miła. Naprawdę chce się z tobą zaprzyjaźnić. — Zabiera mi tatusia. Devon kręci głową. —143 — — Nie, skądże. Chce, żebyście byli rodziną. Alexander tylko gniewnie przewraca kartkę. Nie mówi nic więcej, jakby Devon nie był w stanie zrozumieć. D e von zastanawia się nad czymś. — Jak często widujesz tatę, od kiedy wrócił? Alexander nie odpowiada. — Myślałem, że mieliście razem pojechać do Bostonu... — Nie pojechaliśmy. — Alexander prostuje się. — Prawie go nie widuję. Devon wie, że to jest prawdziwy powód — prawdziwa przyczyna tego, że chłopiec tak nie lubi Morgany. Alexander został na lodzie, zignorował go ukochany ojciec, za którym tak strasznie tęsknił. Łatwo winić Morganę, ale Devon wie, że prawdziwym powodem jest egoizm Edwarda Muira. Alexander wstaje i podchodzi do okna. — Chciałbym wiedzieć, gdzie jest moja mama. Napisał- bym do niej, żeby nie zgodziła się na rozwód. Wtedy nigdy nie mógłby poślubić Morgany. Devon staje za nim i kładzie dłoń na jego ramieniu. Na- prawdę współczuje Alexandrowi. Wie, jaka ważna jest oj- cowska miłość. Devon uważa, że to, kim jest, całkowicie za- wdzięcza ojcu. Ted March był przeciwieństwem ojca Ale- xandra — oddany, czuły, współczujący — nawet jeśli nie oka- zał się biologicznym ojcem Devona. Pomimo to był o wiele lepszym ojcem, niż Edward Muir kiedykolwiek zdoła być. — Hej — mówi Alexander, patrząc przez okno na pod- jazd. — Czy to nie samochód Rolfe'a? Devon patrzy. Rzeczywiście, to porsche Rolfe'a. Co on tu robi? Przecież wie, że jest niemile widziany w Kruczym Dworze. To musi być coś ważnego, myśli Devon. Z pewnością przy- jechał tu przekazać mi jakieś informacje. Jeśli jednak miał nadzieję porozmawiać z Rolfeem na —144— osobności, to szybko się rozczarował. Alexander z dono- śnym okrzykiem wybiega z pokoju, kierując się w stronę schodów. Chłopczyk uważa, że Rolfe jest absolutnie super, i chociaż nie pamięta szczegółów, to zapewne w głębi duszy wie, że Rolfe odegrał istotną rolę w wybawieniu go z rąk Szaleńca. — Hej, zaczekaj! — woła za nim Devon. — Nie mów ni- komu, że on tutaj jest. Jednak jest już za późno. Gdy tylko wychodzą na po- dest nad przedsionkiem, widzą, że Rolfe spotkał już innego mieszkańca domu. Edward Muir celuje z pistoletu prosto w głowę Rolfea i uśmiecha się. — Powinienem zrobić to wiele lat temu — mówi i naci- ska spust. Devon krzyczy. 7. "Pfa&Z (A; KOG,L) l ie! — woła Devon, po czym przesadza poręcz jak anty- lopa i zeskakuje na podłogę parteru. Edward Muir odchyla głowę do tyłu i zanosi się śmiechem. Rolfe przeszywa go gniewnym wzrokiem, z rękami splecio- nymi na piersi. Pistolet nie był naładowany. — Dzielny mały czarodziej Skrzydła Nocy spieszy z po- mocą — mówi ze śmiechem Edward. — Nie ma potrzeby, żebyś używał mocy. — Nic się nie zmieniłeś, Edwardzie — stwierdza Rolfe. Devon łapie oddech, gdy Alexander zbiega po schodach. — To było super, Devonie. Zrób to jeszcze raz! — Wracaj do swojego pokoju, Alexandrze — rozkazuje mu ojciec. — Nie. Chcę porozmawiać z Rolfeem. Mogę przejechać się jego samochodem? Rolfe wichrzy włosy chłopca.. Edward Muir pieni się. — Nigdy w życiu nie pozwolę, żebyś wsiadł do samocho- du z tym człowiekiem. A teraz wracaj do swojego pokoju, Alexandrze! Chłopiec dąsa się, ale spełnia jego polecenie. — Powiedz, o co ci chodzi, Montaigne, i wynoś się stąd. — Przyjechałem zobaczyć się z Devonem. — To zabronione — mówi mu Edward. —146— — Przez kogo? — pyta Rolfe. — Przeze mnie. — To głos Amandy Muir Crandall, która jak zawsze pojawiła się niepostrzeżenie, bezszelestnie jak kot. Stoi nad nimi, gniewnie spoglądając z podestu scho- dów. — Devon jest moim podopiecznym, Rolfe, i wiesz, że wyraźnie zabroniłam mu z tobą rozmawiać. Schodzi po schodach, elegancka i wyniosła. Przykuwa spoj- rzenia wszystkich obecnych. Jej brat cofa się, ustępując po- la siostrze. Pani Crandall wysoko podnosi brodę i majesta- tycznie staje przed Rolfe em. — Jesteś piękna jak zawsze, Amando — zauważa Rolfe i Devon odnosi wrażenie, że mężczyzna mówi to szczerze. — Muszę cię prosić, żebyś opuścił mój dom. — Chwileczkę — mówi Devon. — Jeśli przyjechał do mnie, to na pewno chodzi o coś ważnego. Coś o Isobel... — Isobel? — pyta pani Crandall, patrząc na niego. — Isobel Apostatę. To czarodziejka Skrzydła Nocy z szes- nastego wieku, która... — Doskonale wiem, kim jest Isobel Apostata — przery- wa pani Crandall. — Co ona może mieć wspólnego z pa- nem Montaigne'em? — Może powiem, jeśli dopuścisz mnie do głosu — rzuca Rolfe. Jej oczy są zimne i pełne nienawiści. Tyle lat niechęci do człowieka, którego kiedyś kochała. — Nic z tego — mówi. — Ponownie proszę cię, żebyś opuścił mój dom. — Miałem wizję, w której widziałem Isobel Apostatę — wyjaśnia Devon. — Ona usiłuje otworzyć Otchłań. — Isobel Apostata nie żyje od blisko pięciuset lat — uci- na pani Crandall. — Śmierć nie powstrzymała Jacksona Muira od powro- tu — przypomina jej Devon. —147— — Dość tego. Zabraniam takich rozmów. Tutaj nic nie może się zdarzyć. Portalu nie da się otworzyć. Dopilnowa- liśmy tego. — W jaki sposób, Amando? — pyta Rolfe. — Jak to moż- liwe? Przecież nie masz mocy. Tylko Devon... Kobieta wpada w gniew. — Czy mam wezwać policję, żeby siłą wyprowadziła cię z mojego domu? Rolfe wzdycha. Devon widzi, że nie zamierza dalej nale- gać. Amandy Muir Crandall nie można przyprzeć do mu- ru — ona wychodzi zwycięsko z każdego starcia. Rolfe od- wraca się, żeby wyjść, ale wcześniej rzuca znaczące spoj- rzenie Devonowi. Będą musieli się spotkać, daleko od tych wrogo nastawionych osób. Rolfe otwiera drzwi i prawie wpada na wchodzącą Mor- ganę. — Och! — mówi Morgana. — Tak mi przykro! — Przepraszam — mówi wyraźnie zdziwiony Rolfe. Na- tychmiast staje się szarmancki. — Wina leży całkowicie po mojej stronie, skoro nie zauważyłem takiej pięknej kobiety. Ona rumieni się. — Jestem Morgana Green. Edward Muir nagle pojawia się za Rolfe'em. — To moja narzeczona. — Ach tak? — Rolfe spogląda na niego z krzywym uśmie- chem. — Czy twoja żona wie, że masz narzeczoną? Edward łapie Morganę za ramię i wciąga do środka. Ko- bieta wygląda na przestraszoną i zaskoczoną. Devon zno- wu jej współczuje. — To nie twój interes, Montaigne. — Edwardzie, ściskasz mi rękę — żali się Morgana. On nie zwraca na nią uwagi. — No już, Montaigne. Wynoś się stąd. —148— — Pani powiedziała, że ściskasz jej rękę — mówi gniew- nie Rolfe. — To moja sprawa, co robię w moim domu — krzyczy Edward, czerwony ze złości. — Edwardzie! — Morgana najwyraźniej nie może już znieść jego silnego uścisku. — To boli! — Puść ją — żąda Rolfe. — Jak śmiesz mi rozkazywać? — Edwardzie, proszę! — woła Morgana. Wszystko dzieje się tak szybko, że Devon ledwie może to dostrzec: Rolfe doskakuje i uderza Edwarda prawym pro- stym w szczękę. Edward odlatuje w tył i ciężko ląduje na tyłku. — Wzywam policję! — krzyczy pani Crandall. — I jakie kłamstwo powiesz im tym razem? — wrzeszczy na nią Rolfe. Odwraca się do Morgany. — Mam nadzieję, że nie boli panią ręka. Przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach. Gdyby potrzebowała pani kiedyś przyja- ciela, a w tym domu to nieuniknione, proszę pamiętać, że nazywam się Rolfe Montaigne. Z tymi słowami wychodzi. Dopiero wtedy Edward Muir gramoli się z podłogi i uda- je, że chce za nim pobiec. Morgana ze łzami w oczach błaga go, żeby został. — Proszę, Edwardzie, dość bijatyk — mówi. On bierze ją w ramiona. — Kochanie, ten człowiek jest uosobieniem zła. Przed laty zabił dwoje młodych ludzi z tego domu i spędził za to kilka lat w więzieniu. Ona spogląda w kierunku drzwi. — Wydawał się taki... miły. — Devonie — mówi pani Crandall — przykro mi, że mu- siałeś być świadkiem tego niefortunnego incydentu. Może —149— jednak teraz zrozumiesz, jakiego rodzaju człowiekiem jest Rolfe Montaigne. Brutalnym i nieobliczalnym. — Bronił Morgany — mówi Devon. — Ona nie potrzebuje obrony przede mną — sapie Ed- ward. — Chodź, kochanie. — Prowadzi Morganę w kierun- ku gabinetu. Pani Crandall podchodzi do Devona. — Rolfe nabił ci głowę bzdurami, Devonie. Zapewniam cię, że w tym domu nie ma się czego bać. Nie ma tu ma- gii. — Patrzy na niego i mruży oczy. — Prawda? — Dobrze pani wie, że tak nie jest — odpowiada Devon. — Widziała pani atak w moim pokoju. A były też inne. — Zatem pewnie znowu praktykowałeś magię, Devonie, chociaż ci tego zabroniłam. Tylko to mogło poruszyć te stwory. — Mówię pani, że słyszałem tu Isobel Apostatę. A teraz również ją widziałem. We wschodnim skrzydle. Widzi, że jego słowa budzą w niej niepokój, ale kobieta nie zamierza przyznać mu racji. — Idź odrabiać lekcje, Devonie. Porozmawiamy o tym później. Teraz jestem za bardzo zdenerwowana Rolfe'em. Unosi rękami skraj sukni i szybko wchodzi po schodach. Chowają, głowy w piasek jak strusie, myśli Devon, odpro- wadzając ją wzrokiem. Czego trzeba, żeby ich przekonać? Demona siedzącego z nami przy śniadaniu? Pożaru domu? Cecily leżącej twarzą do ziemi w kałuży krwi? Devon wzdycha i wraca do swojego pokoju. P rai ani Crandall ma rację w jednej sprawie: powinien odro- bić lekcje. Pan Weatherby zapowiedział na jutro test i De- von chce mieć pewność, że go zaliczy. Oczywiście najpierw próbuje zniknąć i pojawić się w domu Rolfe a. Wiadomość, którą Montaigne usiłował mu przekazać, z pewnością była —150— ważna, skoro zaryzykował przyjazd do Kruczego Dworu. Jednak magia Devona nie zdaje się na nic, a Głos mówi po prostu: Nie dzisiaj. Devon przeczuwa, że ma trochę czasu, zanim Isobel wykona następny ruch — wystarczająco dużo, żeby przygotować się do sprawdzianu z historii. Znowu śni o Morganie, jak co noc od jej przyjazdu. W tym śnie ona przychodzi do niego ze łzami w oczach, łzami, któ- re on scatowuje z jej twarzy, zanim odnajduje jej wargi i wy- ciska na nich gorący pocałunek. Trwa to przez całą noc, aż Devon czuje na twarzy delikatny dotyk jej dłoni... — Devonie — mówi ona. — Och — jęczy chłopiec, ujmując i całując jej dłoń. — Je- steś... taka... piękna... — Och, Devonie, mówisz takie miłe rzeczy. On nie odrywa ust od jej dłoni. — Przepraszam, że byłam taka niedobra. Otwiera oczy. To Cecily. Siedzi na jego łóżku, i to jej dłoń całuje Devon. — Cecily! — woła Devon, nagle trzeźwiejąc i siadając. — Cecily! Dziewczyna uśmiecha się. — Śniłeś o mnie. Jesteś taki słodki, Devonie. On przełyka ślinę. — Taak. Boże, która godzina? — Musisz już wstać, jeśli nie chcesz spóźnić się do szko- ły. Przyszłam przeprosić za kilka ostatnich dni. Byłam taka nierozsądna. Devon wzdycha. Ma wrażenie, że cały zlany jest potem. Przygładza dłonią włosy. — W porządku. Zdarza się. — Nie wiem, co ta Morgana w sobie ma, że budzi we mnie taką niechęć. Przecież naprawdę jest bardzo miła. Nie wiem, dlaczego tak jej nie lubię. —151— Devon uświadamia sobie, że ma nieświeży oddech. Wy- skakuje z łóżka, biegnie do łazienki i myje zęby. Ceciły stoi w progu, obserwując go. — Alexander też jest do niej wrogo nastawiony — mó- wi Devon w przerwie między wypluwaniem pasty. — Ale wiem dlaczego. Od swojego powrotu Edward prawie wcale się nim nie zajmuje i chłopiec wini za to Morganę. Ceciły kiwa głową. — Wuj Edward jest do niej niezwykle przywiązany. Co takiego ona ma w sobie? D.). też się zadurzył? — Kto potrań wytłumaczyć działanie hormonów? — pró- buje żartować Devon, ale wciąż zbyt żywo pamięta swój sen. — Hej, Ceciły, muszę teraz wziąć prysznic. Zobaczymy się na dole. Ona uśmiecha się. — W porządku. — Podchodzi i całuje go w policzek. — Dzięki za to, że nazwałeś mnie piękną. Devon zdobywa się na nikły uśmiech. Gdyby tylko wie- działa... Kiedy dziewczyna opuszcza pokój, on wchodzi pod prysz- nic. Ceciły słusznie zastanawia się, co takiego ma w sobie Mor- gana, że niemal każdy napotkany mężczyzna jest gotów paść jej do nóg. Istotnie, jest piękna, ale to nie wszystko. Wszyscy faceci zachowują się tak, jakby była najpiękniejszą kobietą na świecie — najpiękniejszą kobietą, jaka kiedykolwiek żyła. — Nie jakby — mamrocze sennie Devon pod pryszni- cem. — Ona naprawdę jest najpiękniejsza. ie mogę przestać o niej myśleć — mówi D. J. w szkole, opierając się o samochód i paląc papierosa. — Naprawdę powinieneś rzucić palenie — mówi mu De- von. — Nie chcę prawić ci morałów, ale to paskudny nałóg. •152 D. J.chrząka. — Próbowałem, ale właśnie wtedy dopadło mnie to uczu- cie do Morgany. Człowieku, teraz mogę myśleć tylko o niej. — 'Wiem. — Devon zauważa nadchodzące Ceciły i Anę. — Nie wspominaj o tym przy Cess. To ją irytuje. — Podwieziesz nas dziś do domu po szkole, D. J.? — pyta Ana. — Może będzie musiał zrobić coś dla swojej ukocha- nej — mówi Ceciły. — Chętnie odwiozę was wszystkich — mówi D. ]., krzy- wiąc się do Ceciły. — Flo jest do waszych usług. — Dobrze — mówi Ana. — Może pojedziemy do pizzerii Gia. Dawno tam nie byliśmy. — To też mi pasuje — mówi D. J., pokazując Ceciły, jaki potrań być zgodliwy. Rozlega się dzwonek na lekcje. Wszyscy rozchodzą się do swoich klas. Devon sądzi, że klasówka z historii dobrze mu poszła, bo wymienił wszystkie żony Henryka VIII. Na prze- rwie podchodzi do swojej szafki na korytarzu, żeby wyjąć podręcznik geometrii, a wtedy dołącza do niego Marcus, który ma szafkę tuż obok. — Jak tam dziś moja twarz? — pyta. Devon patrzy na niego. ~ W porządku. Bez pentagramu. — Jak myślisz, dlaczego pojawia się tylko czasem? ~ Sam nie wiem. Może zacznę notować, kiedy się poja- wia, i zobaczymy, czy daty mają jakieś znaczenie. — Super. — Przepraszam, czy Devon March? Devon odwraca się. To jedna z sekretarek. —Tak? — Właśnie to przyniesiono. — Kobieta wręcza mu białą kopertę. — Z dopiskiem „Pilne". —153— Marcus ogląda kopertę. — Co to może być? — Na pewno od Rolfe'a — zgaduje Devon. — Pisze o tym, co chciał mi powiedzieć wczoraj wieczorem. Rozdziera kopertę. Jednak liścik w środku nie jest od Rolfea. Jest od Morgany. Drogi Devonie, Proszę, spotkaj się ze mną po lekcjach w Niespokojnej || Przystani. ;4 To bardzo ważne. Niech to pozostanie między nami, Ę dobrze? || Margana | Marcus czyta Devonowi przez ramię. — Czego ona chce? — Nie wiem. — Devon odrywa wzrok od kartki. — Po- słuchaj, Marcusie. Nie mów o tym Ceciły ani D. J., dobrze? Oni wszyscy po szkole wybierają się do pizzerii. Jedź z ni- mi i powiedz, że nie mogłem jechać, bo miałem coś do zro- bienia. — Na przykład co? — Nieważne. Powiedz im, że musiałem... zostać za karę po lekcjach albo coś takiego. — Za karę? A co niby zrobiłeś? — Wymyśl coś! Devon znów patrzy na liścik. Morgana potrzebuje go. Niech to pozostanie między nami. To mu się podoba. Nie do wiary, jak mu się to podoba. — Co ta cała Morgana ma w sobie? — pyta Marcus. — Ile razy przejdzie obok, ty i D. J. zaczynacie bujać w obło- kach. —154— — Nie zrozumiesz tego, Marcusie. To popęd heterosek- sualny. Wyobraź sobie, że ona jest... bo ja wiem, Bradem pittem albo kimś takim. — Nieważne, kim by była. Nie zachowywałbym się tak przy nikim. — To znaczy jak? — pyta wojowniczo Devon. — Ja tylko chcę wiedzieć, co się dzieje. Wytłumaczysz moją nieobec- ność? Marcus wzdycha. — Taak, wytłumaczę. Przez resztę dnia Devon mimo woli co chwilę zerka na liścik. Niech to pozostanie między nami. Człowieku. To mu się naprawdę podoba. [o ostatniej lekcji sprintem pędzi w krzaki za salą gimna- styczną. — Proszę, niech to zadziała — szepcze, zamykając oczy. — Proszę! Kiedy je otwiera, jest za Niespokojną Przystanią, tuż przy śmietniku. — Tak! — krzyczy radośnie, potrząsając pięścią w powie- trzu. — Zaczynam nabierać wprawy! Bar jest prawie pusty. Mówiono mu, że latem turyści tło- czą się tu od rana do nocy. Jednak w zimne styczniowe dni przesiadują tu głównie miejscowi rybacy, raczący się piwem i smażonymi małżami, snujący morskie opowieści pod zwi- sającymi z sufitu starymi sieciami i kołami ratunkowymi. — Hej, Devonie! — woła kelnerka Andrea. — Dawno cię nie widzieliśmy. Już myślałam, że widma z Kruczego Dwo- ru zjadły cię żywcem. — Jeszcze nie — mówi jej, uśmiechając się w duchu na —155 — myśl o tym, jak bliska była prawdy. Lubi ją. Andrea jest pro- stolinijna, trzeźwo myśląca i tylko kilka lat starsza od niego; Mieszka w Biedzie od urodzenia. — Mówiłam ci już pierwszego dnia, żebyś uważał na tam- tejsze duchy — przypomina Andrea. — Zatem jeśli coś ci się stanie, to nie mów, że cię nie ostrzegałam. — Nie, na pewno tak nie powiem. — Rozgląda się wo- kół. Przy stoliku na końcu sali siedzi Morgana. Jest sama. Devon znów patrzy na Andreę. — Przyniesiesz do tamtego stolika talerz kalmarów i dużą colę? Ona kpiąco unosi brew. — Teraz umawiasz się ze starszymi paniami, Devonie? — Nie. — Devon się rumieni. — To narzeczona Edwarda Muira. My tylko... mamy porozmawiać. —Aha. Andrea odchodzi zrealizować zamówienie. Devon zbliża się do stolika. Morgana wstaje na jego wi- dok, ma łzy w oczach. — Och, Devonie. Bardzo ci dziękuję, że przyszedłeś. — Drobiazg — mówi Devon. Ona całuje go w policzek. Devon czuje, że oblewa go żar. Pospiesznie siada. — Nie odważyłam się rozmawiać z tobą w Kruczym Dwo- rze — mówi kobieta, z powrotem siadając na swoim miej- scu. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że zostawiłam ci liścik w szkole. — Co się dzieje? Stało się coś złego? Morgana kuli się. — Och, Devonie. Wszystko jest nie tak! — To znaczy? — Od kiedy tu przyjechałam, wszyscy traktują mnie tak nieprzyjaźnie. — Zagląda mu w oczy. — Oprócz ciebie. — To może się zmienić. Ceciły chce być bardziej przy- —156— jacielska. A gdyby Edward spędzał trochę czasu z Alexan- drem, chłopiec też byłby grzeczniejszy. Tylko o to mu cho- dzi. Boi się, że zabierzesz mu ojca. Morgana ma taką minę, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. — Miniona noc była dla mnie punktem zwrotnym. Kie- dy Edward tak źle mnie potraktował... — Nie jest w stanie dokończyć. Odwraca wzrok, biorąc się w garść. Kiedy znów zaczyna mówić, Devon ze zdziwieniem słyszy w jej głosie gniew. — Nie lubię być traktowana jak czyjaś własność. Devon kiwa głową. — Rozumiem. Masz powody, aby się złościć. Edward za- chował się jak prawdziwy palant. Ona wyzywająco podnosi brodę. — Zastanawiam się, czy nie wyjechać. Opuścić Biedę, wrócić do domu — daleko, daleko stąd. Devon uważnie się jej przygląda. — A gdzie jest twój dom, Morgano? Ona wydaje się nie słyszeć pytania. — Nikomu nic bym nie powiedziała. Po prostu wyjecha- łabym. Edward nagle zorientowałby się, że mnie nie ma. — Rozumiem twoje uczucia, ale... — Ale co, Devonie? — pyta, nachylając się do niego. — Nie chcesz, żebym wyjechała? — Ja? — Devon gorączkowo szuka właściwych słów. -— Cóż, nie wiem, co ja mam z tym wspólnego... — Masz, Devonie — mówi Morgana łagodniejszym to- nem. — Nie chcę stąd wyjeżdżać, bo ty tutaj jesteś. Spogląda na nią oniemiały. — Wiem, że to może nie w porządku — mówi Morgana, wyciągając rękę nad stołem, żeby dotknąć jego dłoni — ale ^dzę, że zakochałam się w tobie, Devonie. — Oto twoje kalmary — przerywa im Andrea, stawiając —157— przed nim talerz ze smażonymi w tłuszczu kalmarami. Zaraz przyniosę colę. — Uhm — mamrocze Devon, nie podnosząc głowy i prze- suwając talerz po stoliku. — Chcesz trochę? Morgana cofnęła dłoń. — Nie powinnam była tego mówić. — Nie — przyznaje Devon. — Chyba nie. — To śmieszne. Jesteś nastolatkiem. — Taak. Nastolatkiem. — A ja jestem zaręczona z Edwardem. — Taak. Zaręczona z Edwardem. Devon ma wrażenie, że zaraz zemdleje. — Jednak nic na to nie poradzę — mówi Morgana, znów nachylając się do niego. — Jesteś taki miły, taki delikatny. Tak bardzo się różnisz od Edwarda i wszystkich znanych mi mężczyzn. On przełyka ślinę. — Devonie, powiedz mi. Powiedz mi, co czujesz. — Oto twoja cola — mówi Andrea, stawiając między ni- mi napój. — Czy pani czegoś sobie życzy7 — Nie — mówi szorstko Morgana, odwracając głowę. — Dziękuję. Devon siedzi w milczeniu, oniemiały. Nie może się po- ruszyć. Może jest czarodziejem Skrzydła Nocy, ale jest tak- że czternastoletnim chłopcem, któremu olśniewająca dwu- dziestodwuletnia kobieta właśnie wyznała miłość. Zaparło mu dech. Zmusza się, aby na nią spojrzeć. Jej oczy są tak ciemne, podobne do jego własnych. Takie piękne. Najpiękniejsze na świecie. Próbuje coś powiedzieć. — Ja... — Tak, Devonie? — Ja... hm... Powiedz to, Devonie. Morgana ujmuje jego dłoń. — Ja... ko... — Dzień dobry — mówi ktoś, płosząc Devona, który przewraca butelkę coli. Napój rozlewa się po stole, oblewa- jąc Morganę. — Andrea! Przynieś gąbkę! To Rolfe. Mierzy Devona podejrzliwym spojrzeniem. — Rolfe — mamrocze Devon. — My tylko... Nagle pojawia się Andrea i wyciera rozlaną colę. — Chcesz drugą? Na koszt firmy. — Nie — mówi Devon. — Dziękuję. Rolfe dosiada się do nich. — Zwykle jesteś ostrożniejszy, Devonie — mówi, niemal z przyganą. — Zamiast mnie mógł do ciebie podejść ktoś inny. Albo coś innego. Devon jest skruszony. Rolfe ma rację. Zapomniał o całym świecie, oszołomiony wyznaniem Morgany. A gdyby pod- kradł się do niego demon, a nie Rolfe? — Pani Green — mówi Rolfe, wreszcie przenosząc wzrok na Morganę. — To spotkanie to dla mnie miła niespodzianka. Ona uśmiecha się. — Dla mnie też, panie Montaigne. Przepraszam za za- chowanie Edwarda wczorajszego wieczoru. I dziękuję panu za rycerską obronę. — Wszystko w porządku? — pyta Rolfe. — Jak najbardziej, dziękuję. — Morgana uśmiecha się do Devona. — Ten młody człowiek bardzo mi pomógł. Młody człowiek? — Devon czuje się urażony. Przed chwi- lę mówiła, że mnie kocha. — Devonie — mówi mu Rolfe. — Może powinieneś już iść. Ja zapłacę rachunek i odprowadzę panią Green do jej samochodu. 158 •159 — Dopiero co przyszedłem — protestuje Devon. mawialiśmy. — W porządku — mówi Morgana. — Możemy później do-SJ kończyć naszą rozmowę. Devon niechętnie wstaje. — Nawet nie zjadłem moich kalmarów. Rolfe też wstaje i obejmuje go ramieniem. — Wracaj do Kruczego Dworu — szepce. — Użyj pier- ścienia ojca. Może powie ci coś interesującego, co właśnie odkryłem. Jeśli nie, przyjdź do mnie jutro. — Co to takiego, Rolfe? Dlaczego zdecydowałeś się przy- | jechać wczoraj wieczorem do Kruczego Dworu? — Chodzi o gnoma. Odkryłem coś. — O Bjorna? Powiedz mi, Rolfe. — Nie teraz. Pierścień ojca też może ci to powiedzieć. 4 A teraz już idź. Rolfe cofa rękę i siada za stołem, znów skupiając uwagę na Morganie. Devon nie wie, co bardziej go irytuje: opór Rolfe'a przed wyjawieniem mu nowych informacji o Bjornie | czy to, że zajął jego miejsce przy stoliku Morgany w ciem- nym kącie baru. — Czy to oznacza, że stary Rolfe Montaigne właśnie pod- kradł ci panią twego serca? — pyta go Andrea, gdy Devon maszeruje do drzwi. Chłopiec tylko mruczy coś pod nosem. — Rolfe uważa się za istny dar boży — śmieje się Ań- | drea. — Jednak ona i tak jest dla ciebie za stara, Devonie. Zaufaj mi. Trzymaj się Ceciły. Devon bez słowa wychodzi na powietrze. Jest chłodne popołudnie. Słońce zaczęło zachodzić. Niebo płonie. Sypif się z niego maleńkie płatki śniegu. Od morza dmie wiatr, sło- ny i przenikliwy. Devon próbuje w magiczny sposób znik- nąć, ale nie udaje mu się to. —160— Wspaniale, myśli ponuro. Teraz będę musiał wejść na klif no tych długich i stromych schodach. Oczywiście znacznie gorsze od tych stromych i zwietrza- łych schodów jest miejsce, do którego wiodą: cmentarz na skraju urwiska. I/Wiatr smaga jego twarz, gdy Devon wchodzi po scho- dach w wysoką, połamaną trawę. Tutaj, na tym starym cmen- tarzu, gdzie spoczywają wszyscy przodkowie Muirów, De- von po raz pierwszy ujrzał twarz Szaleńca. Łotr stał zaled- wie parę metrów od swego grobu i robaki zżerały mu twarz. Devon otrząsa się na samo wspomnienie. Jednak w tym momencie bardziej niepokoi go coś inne- go: to, co przed chwilą powiedziała mu Morgana. Czy to może być prawdą? Czy naprawdę mogła się w nim zako- chać? On ma czternaście lat. Ona dwadzieścia dwa. De- von chce, żeby to było prawdą, a jednocześnie modli się, żeby nią nie było. Jakby jego życie nie było wystarczająco skomplikowane. Mija pomnik anioła ze złamanym skrzydłem i napisem DEVON oraz kryptę z prochami założyciela Kruczego Dwo- ru, wielkiego Horatia Muira. Robi się ciemno. Devon przy- spiesza kroku, chcąc jak najprędzej opuścić cmentarz. Na- gle ogarnia go lęk, chociaż sam nie wie dlaczego. Gdy mija zniszczony pomnik z brunatnego piaskowca, z inskrypcją zatartą przez dziesięciolecia działania morskiego wiatru, nad głową słyszy krzyk mewy. Wiatr zaczyna wyć. I z zamarzniętej ziemi wyłania się dłoń, chwytając go za nogę. Devon krzyczy. Ziemia pod jego stopami zaczyna drżeć. Zaciśnięta na je- go kostce dłoń nie puszcza, choć Devon wyrywa się ze wszyst- —161— kich sił. Niebawem wynurza się cała ręka, aż po bark. Gni- jące mięśnie i ścięgna odsłoniły kości. — Puszczaj! Rozkazuję ci! Puść mnie! Jednak trup nie słucha rozkazu. Podnosi się i zmarznięta ziemia odpada jak gliniana skorupa z jego odrażającego cia- ła. Szczęka rozchyla się, jakby trup chciał coś powiedzieć. Zgniłe oczy płoną w oczodołach, wbite w Devona. — Jestem silniejszy od ciebie! — woła Devon, lecz nie mo- że się wyrwać. Potyka się i pada na ziemię, lądując twarzą w twarz z cuchnącym trupem. Klnie z obrzydzenia i strachu. Teraz wszędzie wokół widzi sterczące z ziemi dłonie. Wszystkie zwłoki na cmentarzu ożywają! Leżący obok trup zaciska kościste dłonie na szyi Devona. Zaczyna go dusić. Z trudem łapiąc powietrze, Devon widzi wyłaniającą się z ziemi armię zombi, chwiejnie maszerującą na niego. Słyszy charakterystyczny śmiech Isobel Apostaty. — Przybyłam po ciebie, Deyonie March! Zwyciężę! Kru- czy Dwór będzie mój! Trup mocniej zaciska dłonie. Devon traci przytomność. Zapada w ciemność. a Gwałtownie otwiera oczy. Zrywa się na równe nogi, go- towy walczyć. Jednak nigdzie nie widać śladu żywych trupów. Ziemia wokół jest nienaruszona. Czy: to była tylko wizja? Kolejne ostrzeżenie? Okręca się na pięcie, upewniając się, że w mroku nie cza- ją się zombi. Jak długo tu leżał? Nagle uświadamia sobie, że jest zziębnięty, przemarznięty do szpiku kości. Jest już całkiem ciemno i śnieg sypie coraz mocniej. Musiałem leżeć tu przez godzinę lub dłużej, myśli Devon, strzepując śnieg z ubrania. —162— Kiedy dociera do domu, okazuje się, że leżał tam dłużej, niż sądził. Wielki zegar w przedsionku wskazuje jedenastą trzydzieści. Wygląda na to, że wszyscy już śpią. Mogłem tam zamarznąć, myśli Devon,;' nikt by nawet nie wiedział. Wydaje się też, że nikogo by to nie obeszło. Niezła opiekunka z tej pani Crandall. Czy chociaż zapytała kogoś, co się z nim dzieje, kiedy nie pokazał się na kolacji? Przy- chodzi mu na myśl, że mógłby poinformować władze stanowe o braku opieki nad nieletnim. Tak, i po co? Żeby zabrali mnie stad i żebym nigdy się nie dowiedział, kim naprawdę jestem? Czasem myśli, że zrezygnowałby z odkrycia tej prawdy w zamian za normalne życie. Może nie byłoby tak źle wyje- chać z Kruczego Dworu i zamieszkać z jakąś zwyczajną rodzi- ną w zwyczajnym domu. Jednak ten przyjemny scenariusz ma jeden feler: Devon nigdy nie będzie zwyczajnym chłopcem. Przynajmniej dopóki ma tę moc. Obojętnie gdzie się znajdzie, przeszłość zawsze będzie go ścigać. Przecież demony zmieniły w Otchłań nawet jego szafę w Coles Junction. Czy nie byłby zagrożeniem dla takiej miłej przybranej rodziny? Devon wie, że nie ma ucieczki. To jego przeznaczenie. Ojciec powiedział mu to. Musi tu zostać i bronić portalu w Kruczym Dworze, jako jedyny obecny tu czarodziej Skrzydła Nocy. Wchodzi do salonu i spogląda w oczy Horatia Muira. — Ty nigdy nie chciałbyś, żeby twoja rodzina wyrzekła się magicznych mocy, niezależnie od okoliczności — mówi do portretu. — Nie sądzę, żeby cieszyło cię to, że Otchłani nie ma kto pilnować. To twoje zadanie, Devonie March. Devon nie jest pewien, czy to Głos odzywa się w jego głowie, czy Horatio Muir przemawia do niego z zaświatów. Mimo to wie, że ktokolwiek to jest, mówi prawdę. Szczegól- nie po tym zajściu na cmentarzu Devon jest przekonany, że czeka go walka z Isobel Apostatą. To tylko kwestia czasu. Musi dowiedzieć się więcej o swojej przeciwniczce. Po powrocie do swojego pokoju robi to, co sugerował mu Rol- fe. Próbuje uzyskać pomoc od pierścienia ojca. Jednak nic się nie dzieje. Żadnej wizji. Żadnego głosu. De von wzdycha i chowa pierścień do szuflady. Próbuje zasnąć, ale nie może. Najrozmaitsze myśli przelatują mu przez głowę: Kiedy Iso- bel zaatakuje? Co Rolfe chciał mi powiedzieć o Bjornie? Czy te zombi na cmentarzu byty rzeczywistością czy tylko wizją przyszłych wydarzeń? No i oczywiście: Czy Margana naprawdę mnie kocha? Siada na łóżku. — Książki w piwnicy — szepcze. Nie ma dostępu do ksiąg we wschodnim skrzydle, ale kie- dyś natknął się w piwnicy na stertę książek dla dzieci. Te książki z obrazkami opisywały dokonania dawnych wiel- kich czarodziei Skrzydła Nocy. Może któraś z nich zawiera jakieś wskazówki, jakieś użyteczne informacje o Isobel. Wyjmuje z biurka latarkę i spieszy korytarzem. Przecho- dzi, najciszej jak umie, przez ciemny dom, schodzi na dół i zapala latarkę dopiero po otwarciu drzwi piwnicy. Naci- ska włącznik i strumień światła przeszywa ciemność. De- von przełyka ślinę, czując rosnący strach. Serce wali mu jak młotem. Przestań, karci się w duchu. Strach czyni cię słabym. Je- steś silny tylko wtedy, kiedy się nie boisz. Schodzi kilka stopni w dół, do piwnicy. Jest zimna i wil- gotna. Dociera do popękanej cementowej podłogi i omiata światłem latarki sterty nagromadzonych tu rupieci. Puste pudła i skrzynie, stare kufry oblepione naklejkami z obcych krajów. Manekin krawiecki i stara maszyna do szycia. I wszę- dzie kurz oraz pajęczyny. Sterta książek piętrzy się pod ścianą. Tak jak poprzednio, włosy na rękach Devona nagle jeżą się, reagując na książ- ki iak na ładunek elektryczny. Siada na wilgotnej posadzce i bierze ze sterty pierwszą książkę, zatytułowaną Przygody barwna Wielkiego. „Dawno, dawno temu — czyta Devon — w krainie zapomnianych dni, żył sobie czarodziej zwany Sargonem" Devon widział już prawdziwego Sargona i uważa, że cza- rodziej wcale nie jest podobny do tego z prymitywnych ilustracji w książce. Przerzuca kartki i dochodzi do walki Sargona z dwugłowym smokiem. Kiedy po raz pierwszy zobaczył tę książkę, był przekonany, że ten stwór to postać z bajek dla dzieci. Teraz wie, że to demon z Otchłani. Odkłada książkę. Szuka takiej, której akcja toczyłaby się w innych czasach, za życia Isobel. Podnosi ze sterty następ- ną i odczytuje tytuł. Tajemnicza podróż Diany. Ta książka opisuje kosmiczne przygody Diany, która mówi i oddycha w przestrzeni pozaziemskiej. Devon nie ma pojęcia, w któ- rym roku może się to dziać. W pozostałych książkach poja- wiają się daty, ale akcja Brutusa i morskiego potwora toczy się w zbyt wczesnym okresie historii Anglii, żeby mogła zawierać jakieś wzmianki o Isobel, a Magicznych przygód Wilhelma w dawnej Holandii w zupełnie innym kraju. De- von ma nadzieję, że znajdzie coś ciekawego w Yortigarze i rycerzach Brytanii, lecz i w niej nie ma nic o Apostacie. To książki dla dzieci, przypomina sobie. Dla młodych czarodziei Skrzydła Nocy, których jeszcze nie wyszkolono. Autorzy nie chcieli, żeby zawierały informacje o tych ma- gach, którzy zeszli na złą drogę. Pomimo to przegląda jeszcze kilka innych w nadziei na znalezienie jakiejś wzmianki o Isobel i jej czasach. Magicz- ne zaklęcia Tristana, Don Carlos l hiszpańskie złoto. Tajem- nica Filipa Trojańskiego, AbigailApple i potwór z Loch Ness. — Super — mruczy do siebie Devon, przeczytawszy o spryt- nej Szkotce, która ujarzmiła demona z Otchłani i zrobiła — 365 — z niego swoje domowe zwierzątko. — A więc to stąd wzięła się legenda o potworze z Loch Ness. Wyjmuje ze stosu następną książkę, żeby z zaciekawie- niem czytać kolejne opowiadania, zapomniawszy na chwilę o poszukiwaniach Isobel. Skarb Childeberta — odczytuje tytuł, szykując się do roz- poczęcia następnej interesującej lektury. Jednak nagle słyszy jakiś dźwięk. Z początku cichy, ale coraz głośniejszy. Po chwili całkiem wyraźny. Szloch. Ten odgłos znów wydaje mu się najsmutniejszym dźwię- kiem, jaki słyszał w życiu. Straszne, rozpaczliwe łkanie, jak- by dochodzące z głębi piwnicy. Ten sam dźwięk słyszałem na wieży, myśli Devon. Za- pewne Bjorn tutaj przyprowadził tę kobietę. Ponieważ to na pewno kobiecy szloch. Czy to może być Isobel? — Och, och, och — łka ktoś. Ten odgłos odbija się echem w ciemności. Devon wstaje i omiata światłem latarki pomieszczenie, od jednego końca do drugiego. Nie widzi nic oprócz pustych skrzynek. — Ochchch! — zawodzi głos ze zdwojoną rozpaczą. Devon podąża za tym dźwiękiem korytarzem, który koń- czy się popękaną ścianą. Nie ma żadnych wątpliwości. Szloch dochodzi zza ściany. — Kto tam jest? — pyta Devon. Płacz cichnie. — Kim jesteś? — pyta chłopiec. — Dlaczego płaczesz? Najpierw zapada cisza, a potem zza ściany słychać głos: — Znam cię. W końcu przyszedłeś! Devon nie odpowiada, gapiąc się na ścianę. — Devonie! Czy to ty? — woła z ożywieniem głos. — Wreszcie mnie znalazłeś! —166— 8. J\!aqla pJLzexiaKG C^kąd mnie znasz? — pyta Devon. — Kim jesteś? Nagle oblewa go potok światła. Chłopiec odwraca się i mrużąc oczy, usiłuje coś dostrzec. — I znów przyłapuję cię na mówieniu do siebie. To Bjorn Forkbeard, świecący latarką Devonowi w twarz. — Kto jest za tą ścianą? — pyta Devon. — Nie jestem pewien — odpowiada gnom. — A jak ci się wydaje? — Ona mnie zna! — krzyczy Devon. Wali pięścią w ścia- nę. — Hej tam! Kim jesteś? Teraz jednak odpowiada mu tylko cisza. Bjorn przykłada ucho do ściany. — Nic nie słyszę, mój przyjacielu. Zupełnie nic. — Co za nią jest? — Devon wodzi dłonią po ścianie. — Jak tam się wchodzi? — Nie wygląda na to, żeby można tam było wejść — mó- wi Bjorn. — Nie ma drzwi ani żadnego otworu w murze. Nikt nie mógł się tam dostać. Devon upiera się: — Cóż, jednak ktoś tam był. Słyszałem jej płacz. Ten sam szloch, który słyszę od wielu miesięcy. — Szloch. — Bjorn robi wielkie oczy. — Ach, przecież ja również słyszałem ten płacz. To duch Emiły Muir, jestem tego pewien. — To nie jest Emiły Muir — mówi Devon. — To ktoś inny. —167— Bjorn Forkbeard spogląda na niego chytrze. — A twoim zdaniem któż mógłby to być? — To był ten sam głos, który dobiegał z wieży — kobiety, która kiedyś wołała mnie z okna. I widziałem, jak wyprowadza- łeś kogoś z wieży. Nie zaprzeczaj. Przyprowadziłeś ją tutaj. Bjorn spogląda na niego i mówi po prostu: — W tym domu jest wiele rzeczy, które tylko pozornie są realne. Wiesz o tym, mój młody przyjacielu. — Czy jestem twoim przyjacielem, Bjornie? — Ależ oczywiście. Uratowałeś mi życie. — Zatem powiedz mi, co wiesz o Isobel Apostacie. Twarz gnoma robi się biała jak kreda. — Iso... bel...? — Na pewno wiesz, kim ona jest. Bjorn kiwa głową. — Ale dlaczego o nią pytasz? — Nie wiesz? Czy słyszałem głos Isobel? Czy to ona jest za tą ścianą? Bjorn sprawia wrażenie oszołomionego przebiegiem roz- mowy. Siada na skrzyni i kładzie latarkę na podołku. Wy- raźnie zaparło mu dech. — Żaden mur nie powstrzymałby Isobel Apostaty — mó- wi. — Dlaczego o niej wspomniałeś? Devon przygląda mu się. Albo Bjorn jest bardzo dobrym aktorem, albo to pytanie naprawdę go zdenerwowało. — Uważam, że to ona próbuje otworzyć portal — mówi Devon. Bjorn patrzy na niego z przerażeniem. — Zatem jesteśmy zgubieni. Nie mamy dość sił, żeby z nią walczyć. — Ach tak? Cóż, byłem w Otchłani i wróciłem żywy. Jeśli tylko się tu pokaże, zaraz ją załatwię. Bjorn uśmiecha się słabo. —168— Młodzieńcza arogancja. Mój zacny przyjacielu, duch Isobel Apostaty krąży po świecie od pięciuset lat. Ona otwo- rzyła więcej Otchłani niż jakikolwiek inny zbuntowany cza- rodziej i z każdym otwartym portalem jej moc rośnie. Ze wszystkich czarodziei Skrzydła Nocy, martwych czy ży- wych, jej obawiam się najbardziej. Devon w milczeniu spogląda na ścianę. — Jeśli to ona próbowała otworzyć tamte drzwi we wschodnim skrzydle — mówi Bjorn — to jest znacznie go- rzej, niż przypuszczałem. Devon patrzy na gnoma. — Może po prostu chcesz mnie nastraszyć. — A po co miałbym to robić, mój chłopcze? Dlaczego nie chcesz mi zaufać? — Nauczyłem się, że Kruczy Dwór to takie miejsce, w któ- rym zaufanie pakuje mnie w tarapaty. A poza tym, o mało nie podałeś mnie jej na tacy, kiedy posłałeś mnie na Schody Czasu. — Zrobiłem to tylko po to, żeby pokazać ci, jaką dyspo- nujesz mocą, Devonie. — Ach tak? No to w jaki sposób znalazłem się akurat w Anglii Tudorów, w miejscu, gdzie spalono Isobel Apostatę? Bjorn wygląda na zaniepokojonego i nieustannie omiata piwnicę smugą światła latarki, ilekroć usłyszy choćby naj- cichszy szmer. — Schody prowadzą cię tam, gdzie chcesz się znaleźć. Nie potrafiłbym ich kontrolować, nawet gdybym chciał. Są wspaniałym dowodem potęgi magii Horatia Muira. Devon wzdycha. — Chciałbym ci wierzyć, Bjornie. W tym domu potrzeb- ny mi sprzymierzeniec. Ktoś, kto zna odpowiedzi. Jednak dopóki mi nie powiesz, kto jest za tą ścianą... — Nie mogę powiedzieć czegoś, czego nie wiem. —16Q— Devon usiłuje siłą woli przenieść się za mur. Nie dziwi się, kiedy mu się to nie udaje. Usiłuje zobaczyć coś przez mur, ale i ta próba okazuje się bezowocna. Jeszcze nie, mówi mu Głos, niczego nie wyjaśniając. Jesz- cze nie. — Wracam do łóżka — mówi zniechęcony Devon. — Dobry pomysł. Musisz być wypoczęty i silny, jeśli rze- czywiście mamy stawić czoło takiemu wrogowi, o jakim mówisz. — Bjorn idzie za nim, gdy zmierzają w kierunku schodów. — Przeczytaj wszystko, co możesz, naucz się wszystkiego, czego zdołasz. Isobel pojawi się bez ostrzeże- nia i nie okaże litości. Widziałem zniszczenia, jakie pozo- stawiła po sobie: wioski w ruinie, silnych mężczyzn pożar- tych żywcem... — Już dobrze — przerywa Devon, zirytowany paplaniną Bjorna. — Chcesz, żebym miał złe sny? Zasypia dopiero po długiej chwili. Wtedy jednak zamiast koszmarów śni mu się Morgana i jest to najpiękniejszy sen z nią w roli głównej. — Ja też cię kocham — mówi jej, a ona podsuwa mu usta do pocałunku. lrz( rzeź kilka następnych dni w Kruczym Dworze panuje dziw- ny spokój. Bjorn nie wspomina o spotkaniu w piwnicy, a pa- ni Crandall nie mówi nic o Isobel. Morgana traktuje Devo- na uprzejmie, lecz z dystansem, wyraźnie zmieszana tym, co powiedziała mu w Niespokojnej Przystani. Devon jest jed- nocześnie zadowolony i zaniepokojony takim zachowaniem. Z jednej strony nie wie, jak powinien postąpić w takiej sy- tuacji, i ten dystans znacznie mu to ułatwia. Z drugiej tak bardzo chciałby z nią być, rozmawiać i całować jej usta tak, jak to robił we snach. —170— Znów żałuje, że jego ojciec nie żyje. Dlaczego wszystko tak się poplątało? Mam taka wspaniała dziewczynę jak Ce- ciiy, która mnie lubi i która ja też lubię — ale za każdym razem gdy zobaczę Margane, zaczynam się ślinić. O co tu chodzi? I co robić, jeśli ona mówiła poważnie — że zakocha- ła się we mnie? Jak mam sobie z tym poradzić? Ojciec umiałby wyjaśnić to wszystko. Devon próbuje wkła- dać na palec jego pierścień w nadziei na następne widzenie, ale daremnie. Ściąga pierścień z palca. Jaki pożytek płynie z posiadania magicznych mocy i przedmiotów, jeśli nie można na nich polegać? Jednak najgorsze jest to, że Rolfe najwyraźniej opuścił miasteczko, nie powiedziawszy mu o tym. Ilekroć Devon usiłuje się z nim zobaczyć, nie ma go w restauracji. Kiedy przychodzi tam po raz pierwszy, Roxanne oznajmia mu, że Rolfe pojechał w interesach do Bostonu. Po kolejnych bez- owocnych wizytach Devon zaczyna się denerwować i mówi Roxanne, że Rolfe chciał powiedzieć mu coś o Bjornie. Ro- xanne odpowiada, że bardzo jej przykro, ale nie ma pojęcia, co to mogło być. — Niepokoję się — przyznaje. — To niepodobne do Rol- fea, wyjeżdżać na tak długo i nie podawać mi żadnych szczegółów. Wskutek tego wszystkiego Devon jest w złym humorze, co jego przyjaciele szybko zauważają. Ma poczucie winy, bo nie powiedział im o tym, co się dzieje. Po tym, jak wal- czyli z Szaleńcem, obiecali nie mieć przed sobą tajemnic. Ponieważ jednak D. J. i Ceciły zachowywali się tak dziwnie, a Marcus tak niepokoił się pentagramem, Devon zatrzy- mał większość tych niepokojących wieści dla siebie. Będzie musiał im wszystko wyjawić i zamierza zrobić to po szkole, w pizzerii Gia. Lokal jest pełny. Pięcioro przyjaciół wie, że tworzy dziw- —171— na grupkę, ale nikt ich nie zaczepia. Wszyscy pamiętają, jak sprawnie Devon pokonał awanturującego się tu chłopaka — który tak naprawdę byt demonem udającym nastolatka. Sia- dają przy stole: D. J. i Devon po jednej, Ana, Ceciły i Marcus po drugiej stronie. — Zamówimy pizzę z ananasem? — pyta Ana. — Fuj — krzywi się Ceciły. — Gustujesz w potrawach równie paskudnych jak twoje stroje. — Hmm, to nie ja wciąż noszę bermudy, chociaż już jest styczeń. Ceciły krzywi się. Wybierają pizzę pepperoni, kiedy Gio, w swoim poplamionym podkoszulku, odsłaniającym owło- siony brzuch, przychodzi przyjąć zamówienie. — Dobrze wypieczoną, w porządku, Gio? — woła D. J. — Ekstrachrupka pepperoni — mówi właściciel pizzerii, zapisując te słowa w notesie. — Słuchajcie, ludzie — mówi Devon. — Muszę o czymś z wami porozmawiać. — Ojej — mówi Ana. — Proszę, tylko nie o potworach i wyprawach do piekła. Devon uśmiecha się smutno. — Cóż, jeśli nie chcecie słuchać... — O co chodzi, Devonie? — pyta Ceciły. -1 dlaczego nie podzieliłeś się tym ze mną? — No cóż, przez sześć z dziesięciu ostatnich dni nie chcia- łaś ze mną rozmawiać. Ona wydyma usta. — Przeprosiłam cię. — Dacie mu wreszcie powiedzieć? — pyta Marcus. Devon siada wygodniej. — Pewien zły duch próbuje otworzyć Otchłań. — Czy to Jackson Muir? — pyta z nagłym przestrachem Ceciły. —172— — Nie — mówi Devon. — To duch czarownicy z szesna- stego wieku. Isobel Apostaty. — Isobel? — powtarza Ana. — Kobieta? — Wydaje się, że Ceciły jest zafascynowana, niemal urzeczona tą myślą. — O, super. — Super? — Devon pochyla się do niej nad stołem. — To nie zabawa, Ceciły. Stoimy w obliczu katastrofy. — Poradzisz sobie z tym — mówi dziewczyna. — Ostat- nim razem dałeś sobie radę. Mam do ciebie pełne zaufanie. — Piękne dzięki. Jednakże czy mogę zaznaczyć, że ta Iso- bel kręci się po tym świecie od pięciuset lat? Myślę, że może znać kilka sztuczek, o których ja nie mam pojęcia. — Dlaczego uważasz, że to ona? — pyta D. J. Po raz pierwszy zabrał głos, od kiedy Devon poruszył ten temat. — Miałem wizję, kiedy założyłem na palec pierścień mo- jego ojca. Wskazują na to również inne fakty. — Jednak nie widziałeś jej? — No, nie całkiem. Wyczułem jej obecność we wschod- nim skrzydle. — Sprawdziłeś portal? — pyta Marcus. — Tak — mówi Devon. — Nadal był zaryglowany. D. J. podpiera brodę dłonią, patrząc na Devona. — I ani śladu tej całej Isobel? Devon musi przyznać, że nie było po niej śladu — Jednak wiem, że mamy do czynienia z Isobel. Kilka- krotnie słyszałem jej śmiech. — No to co robimy? — pyta Ceciły. — Sam nie wiem. Na razie bądźmy czujni. Chciałem tyl- ko, żebyście o tym wiedzieli. Marcus wzdycha. — To okropnie irytujące, wiedzieć, że ktoś zamierza otwo- rzyć Otchłań, i nie móc temu zapobiec. Devon kiwa głową. —173— — Jak tylko Rolfe wróci, muszę z nim porozmawiać. Miał spróbować znaleźć kogoś do pomocy. Może Opiekuna, al- bo nawet innego czarodzieja Skrzydła Nocy. — Innego czarodzieja? — pyta z błyskiem w oku D. J. — Tak. — Devon uśmiecha się. — No wiecie, może dlate- go Rolfe zniknął. Na pewno dlatego. — Miejmy nadzieję — mówi Ana. — Nie chciałabym już nigdy spotkać następnego demona. Gio przynosi ich pizzę i pochłaniają ją w niecałe dziesięć minut. D. J. ma ser na złotym ćwieku tkwiącym nad brodą i Ceciły mówi mu, że jest okropny. Narzekają na niespra- wiedliwy system ocen pana Weatherbyego i plotkują o Jes- sice Milardo oraz jej nowym chłopaku, Justinie 0'Learym, których przyłapano na obściskiwaniu się w damskiej toalecie. D. J. mówi im, że na wiosnę zamierza polakierować Flo, a Ana oznajmia, że nie może się zdecydować, czy w przy- szłym roku znów będzie cheerleaderką. W takich chwilach Devon na moment zapomina o tym, co dręczy go, od kiedy skończył sześć lat, zapomina, że jest czarodziejem starożytnego i szlachetnego Bractwa Skrzydła Nocy, urodzonym w sto pierwszym pokoleniu po Sargonie Wielkim. Przez zaledwie kilka przelotnych chwil może uda- wać, że jest zwyczajnym dzieciakiem, mającym zwyczajne problemy ze stopniami i nauczycielami. Zawsze jednak zaraz coś sprowadza go na ziemię i przypomina o rzeczywistości. Tam są demony, które chcą, mnie sobie podporządkować. — Posłuchaj, człowieku — mówi D. ]., kiedy wracają do samochodu. — Pomyślałem sobie... — Oo — mówi z kpiącym uśmiechem Devon. — Nigdy nie wiadomo, do czego to może doprowadzić. D. J. śmieje się. — Mówię poważnie. Pomyślałem, że powinienem razem z tobą sprawdzić ten portal we wschodnim skrzydle. —174— Devon staje jak wryty. —- Po co? — Po prostu żeby zobaczyć, czy nie uda mi się dostrzec jakiegoś śladu, którego ty nie zauważyłeś. Devon marszczy brwi. — D. J., nie wiem, czy to ma sens. Co mógłbyś tam za- uważyć? — Kto wie? — D. J. nachyla się do niego, odgradzając od pozostałych przyjaciół, idących do samochodu. — Zgódź się. Pozwól mi zobaczyć Otchłań, dobrze? — D. J. Nie mogę się tam dostać bez klucza. Jak mam cię tam wpuścić? D. J. ma zdesperowaną minę. — Chcę to zobaczyć. Pozwól mi, Devonie! Po tym wszyst- kim, przez co razem przeszliśmy, po tym, z czym musiałem sobie radzić, kiedy Jackson Muir wyrwał się na wolność, są- dziłem, że ufasz mi na tyle... — To nie jest kwestia zaufania — mówi Devon. — Po prostu nie mogę się tam dostać i... — Możemy się włamać. — Oczy D. J. błyszczą z podnie- cenia. — Wierz mi, potrafię to zrobić. Kiedy byłem w pierw- szej klasie, włamywałem się, gdzie chciałem. — Nie, D. J. — Devon omija go i idzie w kierunku stoją- cych przy samochodzie przyjaciół. — To zbyt niebezpiecz- ne. Nie masz po co tam iść. W powrotnej drodze D. J. jest milczący. Nikt prócz Devo- na nie zwraca na niego uwagi, ponieważ D. J. często milczy, kiedy dziewczęta i Marcus nadają jak najęci. Jednak Devon wyczuwa ciemną chmurę wiszącą nad głową przyjaciela, skłębioną i gniewną energię emanującą z jego ciała. Co się dzieje? — zadaje sobie pytanie. Czy to ta strona D. ]., które] nie znalem, objawiająca się w wyniku jego za- uroczenia Marganą7 —175— A może, myśli z obawą Devon, to coś innego — coś znacznie gorszego od nagłej zmiany nastroju, typowej dla nastolatka? lej ] l ej nocy Devon ma najbardziej niepokojący z dotychcza- sowych snów o Morganie. — Och, mój kochany — mówi mu kobieta, obsypując go pocałunkami. — Tak bardzo cię pragnę. Potrzebuję cię. Jest tak oszałamiająco piękna. Ma na sobie tylko nocną koszulę z czarnej koronki. Devon jeszcze nigdy nie był tak podniecony. Ma wrażenie, że stoi na skraju przepaści, cze- kając na skok w przepaść jej czarnych oczu. — Zatem chodź ze mną, Devonie! Opuść to miejsce! Chodź ze mną! Chodź! — Tak, och tak! Zrobię to! Tak, tak, tak! Z krzykiem siada na łóżku. Cały drży. — O rany — mamrocze. — Co się stało? Pot spływa mu z czoła. — Rany — powtarza. Siedzi tak przez kilka minut, dysząc. Potem wstaje i bierze prysznic. J, est sobota rano. Wstał wcześnie, gdyż przez resztę nocy nie zdołał zasnąć. Dom jest cichy i spokojny, spowity głębo- kimi cieniami wczesnego ranka, rozjaśnianymi tu i ówdzie przez różowe plamy słonecznego światła. Poza Devonem nikt jeszcze się nie obudził. A przynajmniej tak mu się wydaje. — Hej — mówi, schodząc na dół i dostrzegając kryjącego się w półmroku Alexandra. — Co ty tam robisz? Chłopczyk nagle podbiega do schodów. —176— — Devonie, stój! Nie ruszaj się! — Dlaczego? — Po prostu zaczekaj — woła pospiesznie chłopczyk. Szybko pochyla się nad ostatnim stopniem i wydaje się, że coś podnosi. — W porządku, teraz możesz już zejść. Devon podchodzi do chłopca. — Co przed chwilą zrobiłeś, Alexandrze? — Nic. Ja tylko pomyślałem... wydawało mi się, że coś le- ży na schodach. — Coś? To znaczy co? — Nie wiem. — Chłopczyk waha się. — Myślałem, że to mysz, ale myliłem się. — Mysz? — Pomyliłem się i już! — Alexander najwyraźniej chce jak najszybciej zmienić temat. — Dlaczego wstałeś tak wcze- śnie? Zazwyczaj to Morgana wstaje pierwsza. — Mam lepsze pytanie — mówi Devon. — Co ty robisz tu tak wcześnie? —Nic. — Daj spokój, Alexandrze. Jeśli chcesz mnie okłamywać, musisz bardziej się postarać. — Nie kłamię. — Chłopczyk zakłada pulchne rączki na piersi. — Zostajesz tu na dole czy wracasz do swojego po- koju? Devon mierzy go bystrym spojrzeniem. — Nie chcesz, żebym tu został, prawda, Alexandrze? Co ty szykujesz? — Mówiłem ci. Nic. — Jak tam chcesz. Idę do kuchni zrobić sobie płatki. Chcesz się do mnie przyłączyć? Alexander kręci głową. — Nie, ja... wracam na górę. Devon uśmiecha się kpiąco. —177— — Dobry pomyśl. Patrzy, jak chłopiec powoli wchodzi po schodach na gó- rę. Devon nie ma pojęcia, co knuje ten malec, lecz w jego oczach dostrzegł znajomy złośliwy błysk, taki sam, jaki czę- sto widywał w pierwszych dniach swojego pobytu w Kru- czym Dworze. Czy wszyscy wokół powariowali? Alexander? D. /.? Ja? W kuchni nalewa mleka do miseczki z płatkami w lukrze i siada przy stole. Cieszy się, że poza Alexandrem nikt jesz- cze nie wstał. Naprawdę zaniepokoił go ten sen. Ojciec uprzedzał go, że wkrótce jego hormony zaczną szaleć, jak u wszystkich chłopców w tym wieku, i że czasem pod ich wpływem będzie miał dziwne myśli i robił dziwne rzeczy. No i fakt: durzy się w znacznie starszej kobiecie, która... Która powiedziała, że mnie kocha. Devon odkłada łyżkę. Nagle czuje ucisk w gardle i nie może przełknąć płatków. W tym momencie z przedpokoju dobiega jakiś łoskot i krzyk bólu. Biegnie tam co sit w nogach. Widzi Morganę, leżącą na po- dłodze u stóp schodów. Alexander zbiega z pierwszego piętra. — Spadła ze schodów, Devonie! — woła chłopczyk. — Może się zabiła! Devon klęka przy Morganie. — Nie zabiła się — mówi. — Nie mów głupstw. Jednak kobieta ma siniaki na twarzy i rozciętą wargę. Wygląda na wstrząśniętą. Devon pomaga jej wstać. — Morgano — pyta. — Jesteś cała? — Chyba... chyba tak. Prowadzi ją do salonu i pomaga usiąść na kanapie. — Zaczekaj tu. Przyniosę ci trochę lodu. Alexander staje w progu. —178— — Czy zostaną jej blizny na całe życie? Devon chwyta go za ucho. — Chodź ze mną. — Au, to boli! Devon prowadzi chłopczyka do kuchni. Wysypując kost- ki lodu z tacki na ręcznik, zwraca się do niego: — Zepchnąłeś ją? Nie okłamuj mnie, Alexandrze. Będę wiedział, jeśli skłamiesz. Coś szykowałeś, kiedy schodziłem na dół. — Nie zepchnąłem jej — upiera się Alexander, splatając pulchne rączki na piersi. Devon omija go i spieszy z powrotem do salonu. — Masz — mówi, delikatnie przykładając lód do policz- ka Morgany. — Przytrzymaj tak ten okład, żeby zapobiec opuchliźnie. — Och, Devonie, jesteś taki miły. — Czy poza tym nic ci nie jest? Zdaje się, że masz podra- pany łokieć. Boli cię coś? Kobieta zdobywa się na uśmiech. — Myślę, że nic mi nie będzie. Jestem bardziej wstrzą- śnięta niż potłuczona. Devon wzdycha, spoglądając na nią. — Straciłaś równowagę i spadłaś? Ona spogląda na niego z namysłem. — Chyba potknęłam się o coś. Devon odwraca się i znów przeszywa gniewnym spojrze- niem Alexandra, który patrzy na niego z niewinną miną. — Powinienem znaleźć Edwarda i powiedzieć mu, co się stało — oznajmia Devon. — Nie — rzuca pospiesznie Alexander. — Nic jej nie jest Po co niepokoić ojca? — Tak, Devonie — mówi Morgana. — Byłabym wdzięc2 na, gdybyś poszukał Edwarda. Przyprowadź go tutaj. —179— Devon kiwa głową. Nie chce pakować swojego małego przyjaciela w tarapaty, ale jest przekonany, że Alexander miał coś wspólnego z nieszczęśliwym wypadkiem Morga- ny. I widok jej cierpienia rozgniewał Devona. Kręcąc głową, omija chłopczyka i pospiesznie idzie na górę. Edwarda Muira nie ma w jego pokoju. Devon nigdzie nie może go znaleźć i dochodzi do wniosku, że mężczyzna albo wyszedł z domu, albo jest w pokoju swojej matki, do któ- rego Devon nie może wchodzić bez zaproszenia. Tak więc wraca do salonu, obawiając się, że w czasie jego nieobecno- ści stan Morgany mógł się pogorszyć. Wychodzi na podest nad przedpokojem i słyszy jej głos. Oraz głos Alexandra. — Nienawidzę cię! — mówi chłopczyk. — Powiem ojcu, żeby się z tobą nie żenił! Powiem mu, że ucieknę z domu, jeżeli to zrobi! Devon przystaje na schodach i nadstawia uszu. — Ty mały skunksie — mówi cicho i groźnie Morgana. — próbowałeś mnie zabić i nie zapomnę ci tego. — Nienawidzę cię! Nienawidzę! Nienawidzę! — Ja też cię nienawidzę, ty mały skunksie! Devon dochodzi do wniosku, że powinien jak najprędzej tam wrócić. Zbiega ze schodów, ku wyraźnemu zaskoczeniu ich obojga. Morgana, wciąż siedząca na kanapie, odwraca gło- wę. Alexander podbiega do Devona i obejmuje go rączkami — Ona rzuciła na mnie uroki To czarownica! — Przestań, Alexandrze — mówi Devon, chociaż w duchu musi przyznać, że jest trochę zbity z tropu gwałtowną reak- cją Morgany. Spogląda na nią. — Edwarda nie ma w pokoju. Ona uśmiecha się. Znów jest łagodna i delikatna. — Już nic mi nie jest, Devonie. — Patrzy mu w oczy. — Dzięki tobie. On zdobywa się na słaby uśmiech. —180— — Edward na pewno jest u swojej matki — mówi Morga- na, wstając. — Pójdę na górę. — Możesz chodzić? Kobieta kiwa głową. — Nic mi nie jest, Devonie. Naprawdę. Twoja troska wie- le dla mnie znaczy. Na odchodnym, całuje go w policzek. — Pruj — prycha Alexander. — Wytrzyj policzek. — Czemu tak bardzo jej nienawidzisz? — Rzuciła na mnie urok. Szkoda, że nie słyszałeś, jak na mnie wrzeszczała. — Słyszałem. — Devon patrzy na chłopca. — Opróżnij kieszenie. Chcę zobaczyć, co w nich masz. Czy podpowiada mu to Głos, czy po prostu przeczucie — a może między jednym i drugim nie ma żadnej różnicy — Devon podejrzewa, że zawartość kieszeni malca okaże się niezwykle interesująca. Z początku Alexander opiera się, ale Devon grozi, że sam opróżni mu kieszenie, jeżeli będzie musiał. W końcu chłopczyk wyjmuje z kieszeni kłębek żył- ki. Grubej, mocnej i prawie niewidocznej. Devon wyrywa mu ją z ręki. — Rozciągnąłeś ją na schodach, prawda? I zdjąłeś, kiedy zobaczyłeś, jak schodzę na dół. Potem rozpiąłeś ponownie, żeby Morgana potknęła się o nią. — No dobrze, zrobiłem to. No już — idź powiedzieć o tym mojemu ojcu! To czarownica! Jeśli ja jej nie powstrzymam, nikt tego nie zrobi! Chłopczyk wybiega z pokoju. Devon zostaje w salonie, ga- piąc się na żyłkę. 'eciły chce, żeby pojechał z nią na zakupy do centrum handlowego w pobliżu Newportu, ale on nie ma nastroju na -181 wędrówkę po salonach The Gap i Abercrombie & Fitch. Tak więc dziewczyna dzwoni do Marcusa i Any, dobrze wiedząc, że D. J. by odmówił, i bierze Bjorna jako kierowcę. ; — Postaraj się powstrzymać inwazję demonów do na-ii szego powrotu, dobrze? — mówi. — Nie chcę, żeby ominę- : ta mnie zabawa. — Zbyt lekko to traktujesz — karci ją Devon. — Oszalałabym, gdybym przez cały czas była taka po- ważna jak ty. Mieszkamy w nawiedzonym domu. Trzeba się z tym pogodzić. Wybiega na podjazd, gdy Bjorn naciska klakson cadiiiaca. Devon chciałby być tak spokojny i beztroski jak Ceciły. Jednak od tej porannej historii z Alexandrem czuje, że w do- mu podnosi się temperatura i rośnie napięcie. Coś tu się dzie- je, myśli. Nie wiem, czy to obecność Isobel, czy tej istoty za- mkniętej w piwnicy. Może to wszystko się ze sobą. wiąże. Co- kolwiek to jest, muszę porozmawiać o tym z Rolfe'em. Jest już ubrany do wyjścia, gdy słyszy jakiś odgłos. Jed- nak ten dźwięk nie rozlega się w pobliżu. Devon nadstawia ucha. Drapanie i łomotanie dochodzi z wieży. Tak jak po- przednio, nagle słuch wyostrza mu się tak, że chłopiec jest w stanie usłyszeć dźwięki dochodzące z dużej odległości, nawet przez grube ściany. Pospiesznie wygląda przez ok- no. Zapowiada się piękny dzień, z pogodnym i błękitnym niebem. Jednak nawet w tym jasnym słonecznym świetle w oknach wieży nie widać żadnego ruchu. Mimo to Devon jest pewien, że te dźwięki dochodzą właśnie z tej części domu. .„, Od czasu gdy Bjorn wyprowadził do piwnicy osobę, która ^ tam mieszkała, Devon po raz pierwszy słyszy jakieś podej- rzane odgłosy dobiegające z wieży. Jest zaniepokojony, gdyż właśnie tam słyszał drwiący śmiech Isobel Apostaty. Czy to już? Teraz będzie z nią walczył o bramę do Otchłani? —1S2— Koncentruje się i zaczyna dostrzegać obraz czegoś znacz- nie mniej groźnego. — D. J. — szepcze i znika. Pojawia się ponownie w gąszczu iglaków rosnących u pod- nóża wieży. D. J. właśnie podważa okno, próbując się wła- mać. — Hmm, przepraszam — mówi Devon, klepiąc przyja- ciela w ramię. D. J. odwraca się z okrzykiem przestrachu. — Facet! Przestraszyłeś mnie tak, że o mało nie wysko- czyłem z butów! — Co ty wyprawiasz? — Devonie, nie chciałeś mi pomóc. Musiałem spróbo- wać. Muszę się dostać do wschodniego skrzydła! — Dlaczego? D. J. łapie go za ramiona. Oczy ma wytrzeszczone, źreni- ce rozszerzone. — Muszę zobaczyć Otchłań! — Co się z tobą dzieje? — Devonie, musimy sprawdzić Otchłań! Ja muszę ją zo- baczyć! — Powiedziałem ci, że nie, D. J.! — Wpuść mnie! — mówi chłopak głuchym i ochrypłym, nie swoim głosem. — Muszę się tam dostać! —Nie! Nagle D. J. głośno krzyczy, jakby z bólu. Chwyta Devona za gardło. — Puść mnie! D. J. ma szklisty wzrok. Dusi Devona. — Przykro mi, że ci to robię, kolego — mówi Devon, spa- zmatycznie łapiąc powietrze — ale naprawdę nie pozosta- wiasz mi wyboru. Nagle D. J. odlatuje od Devona, jakby oderwany przez ja- —183— kiś gigantyczny magnes, i wpada w gęsty żywopłot, rosnący po drugiej stronie podwórka. Devon podchodzi do niego i pomaga mu wstać. — Jesteś cały? D. J. podnosi się, wstrząśnięty, ale cały. — Co we mnie wstąpiło, człowieku? — Nie wiem. — Devon spogląda na przyjaciela. — Wra- caj do domu, D. J. Obiecuję, że zgłębię tę tajemnicę i poko- nam to, co cię opętało. — Dzięki, człowieku — mówi D. J., strzepując z ubrania liście i gałązki. — Przepraszam za to głupie włamanie. — Nie ma sprawy. — Tak jakoś przyszło mi to do głowy. Nie wiem czemu... — Jedź do domu, D. J. Tutaj nie jesteś bezpieczny. — De- von spogląda na mroczny dwór. — Tutaj chyba nikt nie jest bezpieczny. lo a l o dziwne zachowanie ludzi w tym domu musi być spowo- dowane knowaniami Isobel, myśli Devon. D. J„ Alexander, Bjorn... Isobel wykorzystuje ich, sprawiając, że postępują wbrew swoim zasadom. Tylko dlaczego? Devon nie widzi sensu w tym, co ona robi. Po co każe D. J. włamać się do wschodniego skrzydła, jeśli wie, że tylko Devon może otworzyć portal do Otchła- ni? Po co skłania Alexandra do zamachu na życie Morgany? I co Rolfe chciał powiedzieć mu o Bjornie? I gdzie, do licha, podział się Rolfe? Upewniwszy się, że D. J. odjechał swoim camaro, Devon wraca do domu po płaszcz. Pomimo swych magicznych umie- jętności nie przepędzi chłodu styczniowego ranka. Zasta- nawia się, czy Horatio Muir lub Sargon Wielki potrafili za- panować nad sitami przyrody. Podejrzewa, że musi być na —184— to jakiś sposób. W gruncie rzeczy ma wrażenie, że dopie- ro zaczął poznawać swoje umiejętności. Wciąż odkrywa no- we — takie jak wyostrzony słuch albo niewidzialność. Jak miło byłoby po prostu czytać księgi i używać krysz- tałów, żeby dowiedzieć się wszystkiego o swoim dziedzic- twie, nie przejmując się Apostatami, takimi jak Jackson Muir lub Isobel. Czy kiedyś będzie mógł sobie na to po- zwolić? Jak wspaniale muszą się czuć dzieci, dla których dziedzictwo Skrzydła Nocy nie jest tajemnicą: dorastają dumne ze swoich przodków, a Opiekunowie uczą je korzy- stać z ich mocy, zachęcają do studiowania historii ich ro- dziców i rodzin. Devonowi wszystko to przychodzi z naj- wyższym trudem. — Dlaczego nic nigdy nie jest łatwe? — mruczy do siebie, zamykając oczy i przenosząc się do miasteczka. Otworzyw- szy je i stwierdziwszy, że stoi na skraju przepaści obok do- mu Rolfe'a, wybucha śmiechem. — No, niektóre rzeczy są naprawdę łatwe. Modli się o to, żeby Rolfe był w domu. Widok porsche w garażu podnosi go na duchu. Gdzie podziewał się Rolfe? Mają tyle spraw do omówienia. Pamiętając, jak ostatnim razem naszedł Rolfe'a i Roxanne w bardzo intymnym momencie, postanawia zniknąć i po- jawić się w kuchni, z której spiralne schody prowadzą do gabinetu. Z dołu dochodzi głos Rolfe'a. — Och, moja droga, jaka jesteś piękna — mówi Rolfe. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Devon wzdycha. Znów wybrałem nieodpowiednia, chwilę. Rolfe i Roxanne znowu się obściskuja. Jednak zerknąwszy nad poręczą do pokoju na dole, na kanapie obok Rolfe'a nie widzi tajemniczej ztotookiej Ro- xanne, ale... Morganę. —185— Devon odskakuje i zakrywa sobie dłonią usta, powstrzy- mując krzyk. Morgana — w ramionach Rolfe'a! Devon ma ochotę skoczyć na dół i rąbnąć Rolfea w brzuch. Ogarnia go taki gniew i taka zazdrość, że nie przejąłby się Isobel Apostatą, nawet gdyby w tym momencie pojawiła się w Kruczym Dworze i otworzyła Otchłań. Morgana powie- działa, że mnie kocha! A teraz jest z nim! Dlatego zachowy- wała dystans! I to tym zajmował się Rolfe! Byli ze sobą! Inna część jego umysłu usiłuje znaleźć w tym jakiś sens. Cos tu jest nie tak, myśli Devon. Coś tu jest bardzo nie w po- rządku. — Devonie! Podskakuje. Głos Alexandra odzywa się w jego myślach: — Pomóż mi, Devonie! Słyszy chłopca tak wyraźnie, jakby mały byt w sąsiednim pokoju. Jednak Devon wie, że Alexander jest w Kruczym Dworze. I grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. — Devonie!!! Chłopiec przenosi się do przedpokoju Kruczego Dworu. Ceciły właśnie kieruje się ku schodom, obładowana pacz- kami ze sklepów. Nagłe pojawienie się Devona przyjmuje okrzykiem przerażenia. — Musisz z tym skończyć, Devonie! — woła. — O mało nie umarłam ze strachu! — Chodźmy do pokoju Ałexandra. Coś jest nie tak! Wyraźnie wyczuwa niepokój w jego głosie. Stawia paczki na podłodze, po czym szybko podąża za Devonem na scho- dy i po podeście do korytarza na piętrze. — Alexandrze! — woła Devon. — Gdzie jesteś? —186— Otwiera na oścież drzwi do pokoju chłopca. W środku jest cicho. Pusto. — Alexandrze? Ceciły rozgląda się. — Nie ma go tu. — Musimy przeszukać dom. Dziewczyna spogląda na niego z zatroskaną miną. — Co się tu stało? Powiedz mi, Devonie. — Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że grozi mu jakieś nie- bezpieczeństwo. Słyszałem, jak wołał... Nagle przerywa mu jakiś szmer dolatujący spod łóżka Alexandra. Koce zwisające z boku unoszą się i opadają, jak- by coś było pod łóżkiem. Ceciły mocno ściska rękę Devona. Ten prawą dłonią chwy- ta koce. — Uważaj! — szepcze Ceciły. Devon szarpnięciem ściąga koce. Spod łóżka wychodzi ogromny skunks, z wysoko podnie- sionym czarno-białym ogonem. 9. odpaść ^ciiy krzyczy: — Załatw go, Deyonie! Zanim nas opryska! Devon stoi jak skamieniały, gapiąc się na zwierzę. — Co z tobą? — wrzeszczy Ceciły — Zaczaruj go, niech zniknie albo co! — Ja... ja nie mogę tego zrobić. Ona mocno ściska jego ramię. — Dlaczego nie? — cedzi przez zaciśnięte zęby. — Ponieważ... — Devon przełyka ślinę. — Ponieważ my- ślę, że to Alexander. Dziewczyna patrzy na niego tak, jakby miała go za kom- pletnego świra. Potem znów spogląda na skunksa, który teraz zapamiętale obwąchuje brudne ciuchy Alexandra, le- żące na podłodze. Podnosi na pysku gatki. — Alexandrze? — pyta cicho Ceciły. Skunks nie zwraca na nią uwagi, obwąchując biurko Ale- xandra. — Jak to możliwe? — pyta Ceciły Devona. — I skąd wiesz? Jesteś pewien? Devonowi kręci się w głowie. Tak, potwierdza Głos. Za- ufaj swojemu instynktowi. — Jestem pewien — mówi do dziewczyny. — Jak to się stało? Kto mu to zrobił? I dlaczego? Devon waha się. —188— — Co... co do tego nie mam pewności. Ceciły spogląda na niego szeroko otwartymi, przestraszo- nymi oczami. — Ale będziesz umiał przemienić go z powrotem, prawda? Devon przełyka ślinę. — Mam nadzieję. Na razie musimy zamknąć skunksa w jakimś bezpiecznym miejscu. Ceciły kuca i wabi zwierzę. — Muszę przyznać — mówi, powstrzymując śmiech — że on naprawdę jest trochę podobny do tego małego potwora. Devon rozgląda się po pokoju. — Do czego go wsadzić? — W piwnicy mamy klatkę dla psa. Kiedyś miałam foks- teriera, ale mama kazała mi go oddać. Narzekała, że wciąż szczeka po nocach i nie daje jej spać. — Ceciły marszczy brwi. — Jakbyśmy nie mieli tu stada duchów, które robią dokładnie to samo. — Macie tu szczekające duchy? Dziewczyna uśmiecha się krzywo. — Jak mam ci uwierzyć, że ten skunks to mój mały ku- zyn, jeśli zaczynasz stroić sobie żarty? — Przepraszam. — Devon uśmiecha się. — Przynieś mi tę klatkę. Tak naprawdę Devon żartem próbował zagłuszyć rosnące przerażenie. Po odejściu Ceciły spogląda na skunksa, który wciąż buszuje w porozrzucanych rzeczach Alexandra. Mor- gana nazwała go małym skunksem. Groziła mu. A Alexander powiedział, że rzuciła na niego urok. — Nie — mówi Devon, nie chcąc wierzyć w to, co na- gle przyszło mu do głowy. — Morgana nie ma magicznych umiejętności... nie zrobiłaby niczego złego... Zamyka oczy i Morgana znów go całuje, przychodzi do niego nocą, mówi mu, że go kocha... —l8Q— — Jest klatka — oznajmia Ceciły, gwałtownie przywraca- jąc go do rzeczywistości. — W porządku — mówi Devon, biorąc się w garść. — j| Wsadź go do niej. Ona cofa się. — Dlaczego ja? — To twój kuzyn. Ceciły marszczy brwi. — Jeśli mnie opryska, kolego, będziesz miał kłopoty. Le- piej, żebyś znał jakieś zaklęcie na usuwanie smrodu skunksa. Jednak opasłe zwierzątko posłusznie wchodzi do klatki, kiedy Ceciły otwiera drzwi, stuka w nie palcami i woła: — Chodź, Alexandrze! Tutaj, ty mały skunksie! — Zamy- ka drzwiczki za zwierzęciem, patrzy na Deyona i uśmiecha się. — Po raz pierwszy nazwałam Alexandra skunksem i nie odegrał się na mnie za to. Dokładnie w tym momencie skunks puszcza strumień cieczy. Z krzykiem wybiegają z pokoju. Ceciły pędzi wziąć kąpiel w zupie pomidorowej, co w takich przypadkach podobno jest jedynym lekarstwem. Devon uniknął bezpośredniego tra- fienia, więc po zmianie ubrania powinien poczuć się lepiej. Jednak wcale tak nie jest. Morgana. Co się dzieje z ludźmi w tym domu? Czy za tym wszyst- kim stoi Isobel Apostata? Devon nie chce pogodzić się z taką ewentualnością, szcze- gólnie teraz, kiedy jego mały przyjaciel został zamieniony w skunksa i zamknięty w klatce. Najgorsza jednak jest świa- domość tego, że Morgana jest z Rolfeem, a nie z nim. 190 ^zień mija cicho i spokojnie. Devon podejrzewa, że to cisza przed burzą. Edwarda i pani Crandall nie było w do- mu przez cały ranek i po południu nadal ich nie ma. De- von siedzi sam w bibliotece, czytając oficjalne kroniki rodu Muirów w nadziei znalezienia czegoś, co mogłoby pomóc Alexandrowi. Już kilkakrotnie je wertował i ponownie oka- zują się one bezużyteczne. Ta sama stara historia o tym, jak Horatio Muir zbudował ten dom w 1902 roku i jak dziwili się mieszkańcy miasteczka, kiedy zagnieździły się tutaj kru- ki. Ani słowa o Apostatach, Otchłaniach czy przeciwzaklę- ciach. Devon z trzaskiem zamyka książkę. Oczywiście próbował siłą woli zamienić skunksa z po- wrotem w Alexandra, ale nie zdołał. Usiłował nawet zna- leźć Bjorna, postanowiwszy zaufać mu na tyle, żeby spytać, czy któryś z jego magicznych proszków mógłby pomóc chłopcu. Jednak Bjorna też nigdzie nie było. Devon czuje się zagubiony. Skręca go na myśl o tym, że nie może skon- sultować się w tej sprawie z Rolfeem — jego mentorem, człowiekiem, który ma pomóc mu opanować magiczne umiejętności i zrozumieć magię. Z Rolfeem, który trzy- ma w ramionach Morganę. Morganę, która powinna być moja... Przestań, to szaleństwo! — karci się Devon. Muszę otrzą- snąć się z tego głupiego zauroczenia! Ono nie pozwala mi trzeźwo myśleć! Stoi, kręcąc głową, zniechęcony i zmieszany. Co może łą- czyć Morganę z Isobel Apostatą? Czy Isobel mogła podpo- rządkować sobie Morganę, tak jak to zrobiła z D. J.? Devon ma ochotę rwać sobie włosy z głowy. Nie może pozostać w tym domu ani chwili dłużej. Musi coś zrobić. Stawić czo- ło Rolfebwi — i Morganie. Musi tam wrócić. Jednak — jak zwykle w takich chwilach — jego umiejęt- ności go zawodzą. —191— Zwróć uwagę na stan twojego umysłu, mówi mu Głos. Je- steś sfrustrowany. Przestraszony. — No cóż, owszem, może jestem. — Jest również zły. — Czy Sargon Jestem Taki Wielki nigdy w życiu się nie bał? Bierze z wieszaka płaszcz i wybiega z domu. Dotrę tam na piechotę. Co mi tam. Nadal mam nogi, jak każdy dzieciak. Pójdę... Chociaż do domu Rolfea jest kilka ki- lometrów, a poza tym robi się ciemno i zaczyna sypać śnieg. Devon wyżej podnosi kołnierz płaszcza. — ...upraszam bogów wszystkich żywiołów... Devon nasłuchuje. W zamieci słychać jakieś głosy. — ...użyjcie swej mocy... Ze skraju klifowego urwiska cienka smuga niebieskiego dymu unosi się wśród wirujących białych płatków. Devon dostrzega kontur Czarciej Skały. I jakąś małą po- stać. Pochodzi bliżej i widzi, że to Bjorn. — Wzywam potęgę pradawnej wiedzy — recytuje gnom. Ułamaną gałęzią miesza w czarnym kotle, z którego unosi się smuga dymu. Jak w kiepskim filmie rysunkowym o Hal- Ioween, w którym wiedźma gotuje wywar ze skrzydeł nie- toperzy. — Co to takiego? — pyta Devon, zaskakując gnoma. — Jeśli to dzisiejsza kolacja, to chyba pójdę do Burger Kinga. — Nie podchodź bliżej, mój młody przyjacielu — mówi Bjorn. — Nie przechodź przez mój czarodziejski dym. — Myślałem, że nie masz magicznych umiejętności. — Nie mam. Znam jednak zaklęcia i napary, które mo- gą nas uchronić przed Złym, którego obecność wyczuwasz. Devon zakłada ręce na piersi. — Nie wierzę ci, Bjornie. Myślę, że jesteś sprzymierzeń- cem Isobel. Ty i pani Crandall z jakiegoś powodu trzymacie ją w piwnicy. Słyszałem jej głos. Znam prawdę! — Cofnij się, chłopcze! —192— — Nie — mówi Devon. Macha ręką, a kocioł z wrzącą cieczą unosi się w powietrze i przechyla, wylewając zawar- tość. Parujący niebieski płyn wpada w fale kilkadziesiąt me- trów niżej. — Głupcze! — krzyczy Bjorn, z twarzą czerwoną ze zło- ści. Gniewnie grozi pięścią Devonowi. — Pożałujesz tego! — Mam już dość gróźb i kłamstw — mówi mu Devon. W tym momencie dostrzega światła wozu wjeżdżającego na podjazd. To jaguar pani Crandall. Automatyczne drzwi garażu otwierają się i samochód wtacza się do środka. — I czas, żebym poznał prawdę — mówi Devon, obra- cając się na pięcie i biegnąc w kierunku dworu, zostawiając gnoma fukającego nad przewróconym kotłem. Dobiega do garażu i otwiera tylne drzwi. — Devon! — woła zaskoczona pani Crandall. Właśnie wysiadła z wozu. Jej brat opuszcza samochód po stronie pasażera. Devon podchodzi do pani Crandall i patrzy jej prosto w oczy. — Ojciec przysłał mnie tutaj, ponieważ miał nadzieję, że pani mnie ochroni. Sądził, że będzie mnie pani uczyć i bronić. Ona krzywi się. — O czym ty znowu mówisz? — Mówię o niebezpieczeństwie, które czai się w każdym zakamarku tego domu. O niebezpieczeństwie, którego ist- nieniu pani zaprzecza i z którym nie pozwala mi pani wal- czyć. Edward zatrzaskuje drzwiczki samochodu. — Chyba nie zaczynasz znowu z tym samym, co? Devon ignoruje go. — Kto jest w piwnicy, pani Crandall? Kobieta sztywnieje. —193— — Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz. — Czy to Isobel Apostata? Ona spogląda na niego pogardliwie. — Co za absurd. Idę do domu. Wymija go i kieruje się w stronę korytarza wiodącego do Kruczego Dworu. Devon idzie za nią. — Słyszałem ją w piwnicy. I na wieży też. Edward Muir podąża za nim. — Potrafisz być bardzo irytujący, wiesz? Devon odwraca się do niego. — Tak przy okazji, jeśli pójdziesz zobaczyć się ze swoim synem — co rzadko zdarza ci się robić — powinieneś uwa- żać. Edward unosi brwi. — Uważać? — Tak. Chyba nie chcesz zostać opryskany jak Ceciły. Pani Crandall przystaje w progu kuchni. — Opryskany? Devon mierzy wzrokiem oboje. — Alexander został zamieniony w skunksa. — Co takiego? — wykrzykuje Edward. — Och, Devonie, naprawdę... — mówi pani Crandall, od- wracając się. Devon kiwa głową. — A tak. I zgadnijcie, kto moim zdaniem to zrobił? — Isobel Apostata — mówi drwiąco Edward. — Nie. — Devon robi dramatyczną pauzę. — Twoja na- rzeczona. Obserwuje twarze obojga. Edward reaguje zgodnie z jego oczekiwaniami: gniewem. Jednak pani Crandall blednie. — Jak śmiesz? — warczy Edward. — Natychmiast skończ z tymi bzdurami... —194— — Posłuchajcie — mówi Devon. — Grozi nam niebez- pieczeństwo. Isobel Apostata chce otworzyć Otchłań i ma- nipuluje mieszkańcami dworu. Uważam, że wykorzystuje Morganę w taki sam sposób, jak wykorzystała D. J. — Edwardzie — mówi pani Crandall, nagle śmiertelnie poważnie. — Idź na górę i sprawdź, co się dzieje z Alexan- drem. Jej brat jeży się trochę, ale spełnia polecenie. Po jego odej- ściu pani Crandall uważnie wpatruje się Devonowi w oczy. Chociaż uparta, jest inteligentną kobietą. Przeżyła kata- klizm, który zabił jej ojca, i pamięta dni, kiedy w Kruczym Dworze zupełnie jawnie praktykowano magię. — Czy chcesz powiedzieć — pyta — że twoim zdaniem Morgana sprzymierzyła się z Isobel Apostatą? — Nie z własnej woli. — Devon wciąż nie może uwierzyć, że Morgana byłaby w stanie zrobić coś złego. — Jednak jak inaczej wytłumaczyć to, co zrobiła z Alexandrem? — Czy chłopiec... naprawdę został zamieniony w... w...? — Skunksa, pani Crandall. Alexander jest skunksem. I ca- ły ten dom zostanie zniszczony, jeśli nie zrobimy czegoś, żeby się ratować. — Isobel Apostata... czy to możliwe? — Chcę znać prawdę — mówi do niej Devon, widząc zmianę wyrazu jej oczu. — Wiem, że zatrudniła pani Bj or- na, żeby pilnował kobiety na wieży, a teraz przeniósł ją do piwnicy. Nie wiem, czy mogę zaufać Bjornowi czy nie, ale chcę ufać pani, pani Crandall. Ojciec przysłał mnie do pani. Muszę wierzyć, że miał do pani zaufanie. Ona nic nie mówi, lecz Devon widzi, że rozważa jego słowa. Chłopiec naciska: — Jeśli w jakiś sposób uwięziła pani Isobel, może mając nadzieję ją powstrzymać, musi pani zrozumieć, że to się nie udało. Ona wyrwała się spod kontroli. —195— Pani Crandall zamyka oczy. — Nie wiem, o czym mówisz, Devonie. — Niech mnie pani nie okłamuje! — Nie okłamuję cię! — Kobietę ogarnia gniew. — I wie- rzę ci, jeśli twierdzisz, że grozi nam niebezpieczeństwo ze strony Isobel Apostaty. Edward Muir wraca. — W porządku — mówi, wyraźnie zdenerwowany. — W pokoju chłopca jest klatka ze skunksem. To niczego nie dowodzi. Pani Crandall mierzy go chłodnym spojrzeniem. — Zawsze będziesz unikał wszelkiej odpowiedzialności, Edwardzie? Nigdy nie zrobisz tego, co do ciebie należy? Ta nagła zmiana tonu jej głosu zaskakuje go. Nic nie od- powiada. Pani Crandall ponownie zwraca się do Devona. — Zajmę się tym. Obiecuję. — Zawsze pani tak mówi. Co może pani zdziałać bez uży- cia magii? — Proszę, Devonie. Zaufaj mi. Idź do Ceciły. Edward spogląda na niego ze złością. — Gdzie jest Morgana? Devon uśmiecha się i z przyjemnością odpowiada: — Cóż, kiedy ostatnio ją widziałem, była z Rolfeem Mon- taigneem. Ściśle mówiąc, w jego ramionach. Wyglądała na zadowoloną. Edward ma taką minę, jakby miał dostać zawału. Jest czer- wony jak burak, a żyłki na jego skroniach uwidaczniają się i gwałtownie pulsują. — Jak on śmiał...? — Edwardzie! — Pani Crandall chwyta brata za ramię. — Nie ma na to czasu. Musimy iść na górę i zobaczyć, co z mamą. —196— Lyo oni tam robią.? — zastanawia się Devon. W każdej kry- zysowej sytuacji biegną do mamy — zdziecinniałej, przy- kutej do łóżka staruszki. Za każdym razem gdy pani Cran- dall obiecuje, że zajmie się czymś, idzie na górę porozma- wiać z matką. Co tak naprawdę robi? Co się dzieje w tej komnacie na górze? Cokolwiek to jest, Devon nie pokłada w tym żadnych nadziei. Wysiłki pani Crandall na nic się zdały wobec Sza- leńca. Devon nie sądzi, żeby tym razem przyniosły lepsze rezultaty. Muszę powrócić do mojego pierwotnego planu. Muszę spotkać się z Rolfe'em i Morgana. Tym razem przenosi się bez trudu. Nie przejmując się już, że przerwie schadzkę kochanków, pojawia się tuż przed nimi, kiedy siedzą i obejmują się przed kominkiem. — Devon! — woła wyraźnie zaskoczony Rolfe. — Musimy porozmawiać — mówi mu chłopiec. — Ja... jestem teraz zajęty. — Taak. — Devon obrzuca go gniewnym spojrzeniem. — Właśnie widzę. — Przenosi wzrok na Morganę, która nie- winnie zerka na niego spod długich rzęs. — Cześć, Mor- gano. — Cześć, Devonie — mówi cicho. Rolfe wstaje i podchodzi do chłopca. — Musisz odejść. Nie pozwolę ci tak wpadać tutaj bez zapowiedzi, kiedy tylko ci się spodoba. — Musiałem to zrobić! Dzieją się dziwne rzeczy! Dopie- ro co przyłapałem Bjorna na rzucaniu zaklęć przy Czarciej Skale. Powiedz mi, czego się o nim dowiedziałeś! Oczy Rolfe'a są pozbawione wyrazu. — To nic ważnego. Teraz to nie ma znaczenia. — Nie ma znaczenia? Grozi nam niebezpieczeństwo! Rolfe patrzy na niego zimno. —197— — Będziesz musiał sam sobie z nim radzić. Devon jest zdruzgotany. — Sam? Rolfe, co się z tobą dzieje? Rolfe odwraca głowę i znów patrzy na Morganę. Devon uświadamia sobie, że Rolfe, tak jak wszyscy inni, tak jak on sam, jest zauroczony tą kobietą. Nie jest już mentorem Devona, jedyną osobą, na której chłopiec mógł polegać, je- dyną nadzieją na zrozumienie przeszłości. Devon czuje się tak, jakby ktoś uderzył go w brzuch. Widzi, jak Rolfe od- wraca się od niego, znów siada obok Morgany i przyciąga ją do siebie. Nie może na to patrzeć. Zamyka oczy. Kiedy znów je otwie- ra, stoi przed domem Rolfe a. Śnieg pada jeszcze mocniej i znad morza dmie wiatr, gniewnie smagając mu twarz. De- von czuje się jak idiota, lecz mimo woli roni kilka łez. — To przez wiatr, nic innego — mówi, ocierając policzki. Podnosi głowę i spostrzega nadchodzącą Roxanne. Jakby wyłoniła się z zamieci. Nie ma na sobie płaszcza. — Witaj, Devonie March. — Roxanne. — Devon bierze się w garść. — Posłuchaj, nie możesz tam teraz wejść. Ona uśmiecha się smutno. — Wiem, co bym tam zobaczyła. Rolfe a z Morganą. — Ty wiesz? Roxanne kiwa głową. — Nie wiem, co w niego wstąpiło — mówi Devon, zasko- czony tym, jak ochrypły od emocji jest jego głos. — Zmienił się. Nie jest sobą. Myślę, że Isobel Apostata w każdej chwili może zaatakować, a on wcale się tym nie przejmuje. — Masz rację, Devonie. Nie przejmuje się. Coś w nie- go wstąpiło. Dlatego stał się zimny i obojętny na wszystko oprócz tylko jednej rzeczy. — Roxanne spogląda na dom. — Tak się dzieje, kiedy kogoś uwiedzie sukub. — Su... co? — Sukub. Demon w postaci kobiety. — Roxanne wzdy- cha. — Przychodzi w nocy, uwodząc mężczyzn i przejmu- jąc nad nimi kontrolę. Devon jest oszołomiony. — Przecież to niemożliwe. Morganą... ona nie jest demo- nem. Roxanne nic nie mówi, tylko patrzy mu w oczy. On nie może w to uwierzyć. — Posłuchaj, myślę, że się mylisz. Manipuluje nią Isobel Apostata... — Ona jest sukubem, Devonie. — Roxanne kładzie dłonie na jego ramionach. — I jest bardzo niebezpieczna. Wtargnie do twojego umysłu, zmąci myśli, pozbawi zdrowego rozsąd- ku. — Z troską spogląda w kierunku domu. — Tak jak to zro- biła z Rolfe'em. Devon usiłuje zaprzeczać, ale jej słowa mają sens. Nagle wszystko staje się zrozumiałe: zachowanie Rolfe'a, zadu- rzenie D. ]., jego własne erotyczne sny... — I co z tym zrobimy? — pyta Devon. — Musimy pomóc Rolfebwi. — Tak. Zrobię, co w mojej mocy. — Kobieta marszczy brwi. — Jednak ona jest potężna, Devonie. — Pomogę ci — obiecuje chłopiec. Roxanne potrząsa głową. — Twoja moc na nią nie zadziała. Zbyt wielką ma nad tobą władzę. Tylko ci, którzy opierają się jej seksualnemu powabowi, mogą ją pokonać. Devon uświadamia sobie, że Roxanne ma rację. — Jednak Isobel Apostata chce mnie zmusić do otwarcia Otchłani. Dzisiaj! Czuję to. Potrzebuję Rolfea. Nie mogę go tak zostawić, w niewoli u jakiegoś... sukuba. — Zatem wracaj do Kruczego Dworu. Zrobię tu, co w mo- 198 199 jej mocy. Tylko pamiętaj o jednym, Devonie March. — Ro- xanne patrzy na niego bacznie. — Strach pozbawi cię sił. Nie obawiaj się, a będziesz silny. T), ^eyon usiłuje o tym pamiętać, ale na niewiele się to zda: wciąż jest wystraszony, tak wystraszony, że nie jest w sta- nie skorzystać ze swoich umiejętności i musi wrócić auto- stopem do miasteczka, a stamtąd wspiąć się po stromych schodach do Kruczego Dworu. Kiedy tam dociera, drżąc z zimna, ze zdziwieniem widzi Marcusa i Anę, którzy siedzą w salonie z Ceciły. — Co się dzieje? — pyta, wieszając płaszcz. — Poprosiłam ich, żeby przyjechali — mówi Ceciły. — Dzwoniłam też do D. ]., ale jeszcze się nie pojawił. Martwi- łam się o ciebie. Bjorn powiedział, że chyba trochę ci odbiło. — To Bjornowi odbiło — mówi Devon, wchodząc do salonu. — Przyłapałem go na wywoływaniu ducha Isobel Apostaty. Jestem pewien, że to robił. Ceciły ściska go, a potem zagląda mu w oczy. — Mama mówiła mi, że powiedziałeś jej, że to Morgana zamieniła Alexandra w skunksa. Devon rozgląda się. — Gdzie twoja matka? I Edward? — U babci. Devon kręci głową. — Wciąż tam siedzą? Co oni tam robią? — Devonie — pyta Marcus — dlaczego sądzisz, że to Morgana zamieniła Alexandra w skunksa? — Słyszałem dziś rano, jak nazwała go skunksem. — To jeszcze nie oznacza, że ma magiczną moc. Devon czuje ucisk w żołądku. — Jednak ma. Właśnie rozmawiałem z Roxanne. Morga- —200— na w jakiś sposób opętała Rolfe'a. Ona jest... — Devon nie- chętnie wypowiada to słowo. — Ona jest sukubem. — Czym? — pyta Ceciły. — Paskudnie — mówi Ana. — Cokolwiek to jest, brzmi paskudnie. — To demon w postaci kobiety — mówi Devon. Ceciły prycha. — Też mi nowina! Może następnym razem mnie wysłu- chasz, Devonie. Może nie mam Głosu, który służy mi rada- mi, ale coś tam wiem. Marcus kiwa głową. — To ma sens. Od czasu naszej potyczki w Otchłani prze- czytałem kilka książek o demonologii. Sukub przybiera po- stać kobiety, a inkub mężczyzny. Dzięki temu mogą dzielić i rządzić. Ale sukub nie ma żadnej władzy nad kobietami. W rzeczy samej kobiety odczuwają do niego instynktowną niechęć. — To wyjaśnia nasze uczucia do Morgany — mówi Ana. Marcus śmieje się. — Cóż, jednego nie wzięła pod uwagę. Widzicie, miewa- łem sny o niej, od kiedy ją zobaczyłem. Morgana przycho- dziła do mojego pokoju i próbowała mnie uwieść. — Tak — przyznaje Devon, nie patrząc na Ceciły. — Mnie też. — Tylko że ja jestem gejem, Devonie — mówi Marcus. — Oczywiście ona o tym nie wiedziała, więc usiłowała rzucić na mnie urok, tak jak na ciebie, D. J., Edwarda, a teraz Rol- fe'a. Ze mną jednak to się nie udało. — Marcus wygląda na zadowolonego z siebie. — Mój brak reakcji ją denerwował. Każdej nocy te sny stawały się coraz bardziej przykre. Wi- działem, że chciała dać upust frustracji. Dostrzegłem zło w tych jej łagodnych oczach. Ktoś dzwoni do frontowych drzwi. Wszyscy podskakują. —201— Ceciły wygląda przez okno i oznajmia, że przyjechał D. J. Otwiera drzwi i ich żylasty przyjaciel z kolczykami wcho- dzi do przedsionka, wyglądając tak, jakby nie spal od wielu dni. Devon podchodzi do niego. — Wszystko w porządku, kolego? — Trochę boli mnie tyłek od tego lądowania w żywo- płocie. Wszyscy idą do salonu, siadają przed kominkiem i pró- bują coś wymyślić. Prawdę mówiąc, nikt nie wie, co robić^ i niepokój Devona zwiększa się z każdą upływającą chwilą. Temperatura i napięcie też szybko rosną i Głos powtarza mu bez końca, jak ten głupi stary robot z serialu Zagubieni w kosmosie: Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo! Niebez- pieczeństwo! — W porządku — mówi Devon, usiłując opanować lęk. — Sytuacja wygląda tak. Rolfe jest wyłączony z akcji. Nie może nam pomóc. Alexander został zamieniony w skunksa i nie wiem, jak przywrócić mu poprzednią postać. Pani Crandall i jej brat są na górze z matką, robiąc Bóg wie co. Sądzę, że Bjorn współpracuje z Isobel Apostatą. Tak więc zostajemy tylko my. Sami musimy bronić dostępu do Otchłani. — Chyba woła mnie mama — mówi cicho Ana. Devon spogląda na nią. — Powinniście już iść. Wszyscy. Nie ma powodu, żeby- ście znowu mieli się narażać. — Siedzimy w tym razem, człowieku — mówi Marcus. — Prawda, D. J.? D. J. po chwili wahania kiwa głową. Ceciły jest bliska łez. — Tak mi przykro, że moja zwariowana rodzina ma tyle okropnych tajemnic. — Posłuchajcie — mówi Devon. — Zanim podejmiecie ja- —202— kas decyzję, muszę wam opowiedzieć, jaką miałem wizję. Pokazał mi ją ojciec, kiedy włożyłem na palec jego pierścień. Wszyscy wytrzeszczają oczy na Devona. — W tej wizji otworzyłem Otchłań. W jakiś sposób zosta- łem do tego zmuszony. I demony opanowały dom, niszcząc go. — Załamuje mu się głos. — I zabity was wszystkich. — Nas wszystkich? — pyta Ana. Devon kiwa głową. — Widziałem was wszystkich. Martwych. Przyjaciele milkną. D. J. wstaje i podchodzi do okna, wy- chodzącego na klifowe skały. W pokoju słyszą głuchy łoskot rozbijających się o nie fal. — Nie miałbym nikomu z was za złe, gdybyście teraz ode- szli — mówi Devon. Marcus uważnie mu się przypatruje błyszczącymi ocza- mi. — Nie opuszczę cię, Devonie. Ana drży. Ceciły obejmuje ją. D. J. odwraca się. Płacze. Devon patrzy na to ze zdumie- niem. D. J. Stoicki, cyniczny D. J. roni łzy? — Przepraszam — mówi D. J. — Nie chciałem tego robić. Ona weszła do mojej głowy. Zmusiła mnie do tego. Devon wstaje i podchodzi do niego. — Do czego cię zmusiła, D. J.? Co za „ona"? O kim mó- wisz? — Facet, tak mi przykro. — D. J. chwyta Devona za rę- ce. — Proszę, wybaczcie mi! Kocham was wszystkich. Ni- gdy nie chciałem was skrzywdzić... —Powiedz mi, co zrobiłeś, D. J.!—krzyczy Devon. — Przyprowadziłem je tu! Przyprowadziłem je i teraz jest już za późno! W tym momencie szyby w oknach rozpadają się i deszcz szkła pada na pokój. Piątka przyjaciół chowa się za kanapy —203— i krzesła, ale każdy z nich odnosi drobne rany. Po brzęku pękającego szkła rozlega się straszliwy pisk, tak donośny, że przewraca się stojąca w kącie zbroja. Potem następuje najgorsze: gigantyczny purpurowy de- mon o smoczym łbie i skrzydłach szerokich na co najmniej trzy metry wlatuje do pokoju, kurczowo zaciskając olbrzy- mie szpony. — Pamiętajcie! — woła Devon. — Dzielicie moją moc! Nie bójcie się! Walczcie tak jak wtedy! Zaufajcie swoim cia- łom, a one będą wiedziały, co robić! Za skrzeczącym demonem wlatują dziesiątki kruków, ma- leńkich w porównaniu z jego ogromnym cielskiem. Jednak czarnoskrzydli obrońcy wielkiego domu są nieustraszeni i dzielnie atakują bestię, dziobiąc jej twardą, gadzią skórę, chociaż opędza się od nich jak od much. Demon ląduje na swoich dwóch łapach i składa szerokie skrzydła. Wygina odrażającą szyję, wielkimi szklistymi śle- piami wypatrując ofiary. Dostrzega ją. — To mnie chcesz dostać! — woła Devon. — Nie ich! Stwór skrzeczy. — No chodź, brzydalu — mówi Devon. — Załatwiałem znacznie gorszych od ciebie. Chodź! W tym momencie otwierają się drzwi za jego plecami. Ana krzyczy. W progu stają dwa kolejne demony, bliźnia- czo podobne szkielety humanoidalnych stworzeń, które za- cierają gnijące dłonie. — Atakujemy! — rozkazuje Devon. Jego przyjaciele spełniają polecenie. Marcus jako pierw- szy skacze na skrzydlatego demona, jakby miał odrzutowe buty, i zadaje mu potężny cios łokciem w oko. Bestia z ry- kiem rozpościera skrzydła, strącając książki z półek na pod- łogę. —204— Tymczasem Devon atakuje dwa stwory w drzwiach, wy- mierzając obu mocny podbródkowy, po którym zataczają się w tył. Ceciły przychodzi mu z pomocą, znikając i po- nownie pojawiając się za plecami demonów. Celnym kop- niakiem z półobrotu trafia w kręgosłup pierwszego. Stwór pada na podłogę, lecz jego rozwścieczony kompan rzuca się na dziewczynę. — Szykuj się na spotkanie śmierci — chrypi, podnosząc ręce. Ceciły uśmiecha się drwiąco. — Zaczekasz chwilę, aż zejdzie mi gęsia skórka, co? Zadaje trzy szybkie ciosy karate, rozciągając demona na podłodze. — Widzicie? — mówi. — Wiedziałam, że będę w tym do- bra. Skrzydlaty demon, z pustym oczodołem, z którego czer- wony śluz kapie na podłogę, wydaje przeraźliwy wrzask. Obdarzona teraz nadludzką siłą Ana kopniakiem łamie mu jedną łapę. Rozwścieczona bestia ryczy z bólu i miota się po pokoju, przewracając wszystko na swojej drodze. Jeden z humanoidów doszedł do siebie na tyle, żeby za- atakować Devona. Jednak zanim Devon zdąży to spostrzec, stwora unieszkodliwia D. J., który wyskakuje w powietrze i obunóż kopie bestię w pierś. Demon pada, przelatując po podłodze przedsionka i z trzaskiem uderzając o frontowe drzwi. — Dzięki — mówi Devon. — To dopiero początek, Devonie. Jest ich więcej, dużo więcej. Musimy być silni. Ranny demon na środku pokoju wciąż wrzeszczy. — Wzywa posiłki — uświadamia sobie Devon. — Przy- gotujcie się! W tym momencie przez okna wlatują dziesiątki demo- —205— nów — zbyt wiele, aby je zliczyć. Salon wypełnia się ich ohydnym odorem. Wyłupiastookie demony, które wygląda- ją jak wielkie, odrażające insekty. Pokryte łuskami, oślizłe ślimaki, które pełzają po rozbitym szkle. Włochate, podob- ne do świń stwory szczerzące ostre kły. Jaszczurki wielko- ści dorosłego człowieka. Humanoidy o szklistych oczach i gnijących ciałach. — Jest ich zbyt dużo! — krzyczy Ana. Devon jest w przedsionku, więc jej nie widzi. Jednak sły- szy jej krzyk — który nagle się urywa. — Dopadły ją! — słyszy paniczny krzyk Marcusa. — Do- padły Anę! — Uderzyłeś moją najlepszą przyjaciółkę — woła Ceciły. Devon widzi, jak dziewczyna rzuca się w obronie Any na jakąś wielką, kosmatą bestię. — Ty brutalu! Nie wiesz, że nie wolno bić kobiet? — Ceciły! — woła Devon. — Uważaj! Dziewczyna wymierza potężny cios w łeb demona, lecz w tym momencie macki chwytają Devona od tyłu, aż zapie- ra mu dech. Wyrywa się bestii, ale serce wali mu jak mło- tem. Nie bój się, mówi sobie. Strach to twoja zguba. Nie mo- żesz się bać. Przecież moja wizja... ona się spełnia. Dom zniszczony, moi przy jaciele zabici... Nie! To nie może się zdarzyć! Widzi, jak D. J. dzielnie rzuca się na trzykrotnie większe- go od siebie, podobnego do gada demona, który machnię- ciem łapska odrzuca go na ścianę. — Widzisz? Wizja się spełnia. Devon błyskawicznie się odwraca. Za nim stoi jakaś okutana w płaszcz i zakapturzona po- stać. —206— — Otwórz portal, Devonie — mówi. — Otwórz portal, bo zobaczysz, jak twoi przyjaciele umierają, jeden po drugim. —Nie! Postać podchodzi bliżej. Devon nie widzi jej twarzy. Nie ma pojęcia, kto — lub co — to jest. Demon — czy jakiś inny stwór? — Otwórz portal, Devonie. To twoje przeznaczenie. Two- ja droga do prawdziwej mocy. Największej potęgi. Prze- wyższającej wszystko, co ci obiecywano. Dlaczego ta postać tak go przeraża? — Kim... kim jesteś? — pyta ją. — Dobrze wiesz, kim jestem, Devonie. Ten głos. Już go słyszał. — Isobel? — pyta cicho. Słyszy krzyk Marcusa. Odwraca się, ale nie może go do- strzec w tłumie skrzeczących, latających demonów. — Twoi przyjaciele giną — mówi zakapturzona postać. — Chodź ze mną, Devonie. Otwórz portal! — Nie rób tego, Devonie! — woła Ceciły. Walczy z sze- ścioręką bestią. Stoi u podnóża schodów dokładnie w tym miejscu, w którym Devon w swojej wizji widział ją martwą, w kałuży krwi. — Nadal możemy zwyciężyć, Devonie! — mówi Ceciły. — Nie otwieraj Otchłani! Obojętnie, co się stanie, nie otwieraj Otchłani! Ona umrze! — myśli Devon. Spełniają się jego najgorsze obawy. Wizja pokazywała prawdę! Taksie to skończy! Zakapturzona postać jest tuż przy nim. — Otwórz portal, Devonie! Teraz! Zegar w przedpokoju wybija dziewiątą. — Nie! — krzyczy Devon, odwraca się i biegnie koryta- rzem w kierunku biblioteki, jak najdalej od drzwi wschod- niego skrzydła. —207— Odciągnę je od Cecily i pozostałych! To mnie chcą. do- paść! Istotnie, bestie podążają za nim, i strach Devona rośnie. Stąd nie ma wyjścia!Ana i Marcus może już nie żyją, D. J. również. A Cecily... Słyszy jej krzyk. Jakaś bestia go dogania i wbija mu ostre szpony w szyję. Usiłuje ją odpędzić, ale nie może. Jest zbyt silna — albo on nagle zbyt słaby. Przytrzymuje się najbliższego przedmiotu, jaki ma w zasięgu ręki — czyli klamki szafy z pościelą. Jej drzwi otwierają się na oścież. Spazmatycznie łapie powietrze, gdy szpony wbijają się w jego gardło. Za drzwiami dostrzega nie półki, ale wiodące w dół schody. Devon w końcu zrzuca z siebie demona i wtacza się na schody. Zaczyna zbiegać po nich, a stwór ściga go, warcząc i plując. Dopiero wtedy Devon uświadamia sobie, że zbiega po Schodach Czasu. 10. GiexKL) t[\^d lut; . utaj, Devonie! Tędy! Jakiś mężczyzna chwyta go za rękę, usiłując ściągnąć ze schodów. Mając tuż za plecami dyszącego demona, Devon niezupełnie zdaje sobie sprawę z tego, kim jest ten człowiek, i nie potrafi rozpoznać rozlegających się wokół dźwięków. Widzi światło — jasne i oślepiające. Dochodzi do wniosku, że tak samo jak podczas poprzedniej wycieczki tymi scho- dami, już nie znajduje się w budynku, ale na dworze. Jasny słoneczny blask pada na kilka ostatnich stopni Schodów Czasu, które kończą się na zakurzonej brukowanej ulicy. Demon znów atakuje. Jego szpony zaciskają się wokół talii Devona. Chłopiec z całej siły uderza w tył łokciem i bestia ryczy z bólu. — Odeślij go precz, Devonie — woła mężczyzna. — Mo- żesz to zrobić! Devon zrzuca z siebie demona i odwraca się, stając z nim oko w oko. Stwór szczerzy pożółkłe kły, z których na bruk ściekają wielkie krople zielonej śliny. — Masz moc — mówi mężczyzna. — Jesteś czarodzie- jem Skrzydła Nocy! Dopiero teraz Devon pojmuje, kim jest ten człowiek: to ten sam mężczyzna w brązowej szacie z kapturem i z dłu- gą białą brodą, którego widział podczas swojej pierwszej, przerwanej wycieczki Schodami Czasu. 209. — Przepędź go, Devonie! — ponagla mężczyzna. — Za- nim znów zaatakuje! Devon ponownie skupia uwagę na demonie. Ten szykuje się do skoku, błyskając żółtymi ślepiami. Masz moc, Devonie. Jesteś czarodziejem Skrzydła Nocy! — Wracaj tam, skąd przybyłeś — woła Devon. — Rozka- zuję ci! Wracaj do piekła! Stwór ryczy, unosząc paskudny pysk ku niebu. W następ- nej chwili zostaje wessany w przestrzeń i znika w przestwo- rzach. — Zrobiłeś to! — woła brodaty mężczyzna. Devon opiera się ręką o ścianę budynku, ciężko dysząc. Rozgląda się. Grupka ludzi zebrała się, żeby obserwować walkę. Devon uświadamia sobie, że stoi na brukowanym placu i wiele osób spogląda na niego z okien domów. Po stylu architektonicznym — tych czarno-białych budynkach, spłaszczonych łukach arkad i zbitych w ciasne grupki komi- nach — poznaje, że znalazł się w szesnastowiecznej Anglii. Cofnąłem się w czasie, mówi sobie ze zdumieniem. Do czasów Isobel Apostaty. — Ten chłopak musi być czarnoksiężnikiem, skoro to zrobił — krzyczy ktoś z tłumu. — Na pewno jest w zmowie z wiedźmą! — Tylko głupcy mogą tak myśleć! — mówi im brodaty mężczyzna. — Widzieliście, czego dokonał. Posłał obrzy- dliwego demona do piekła — takiego samego demona, jaki od wielu miesięcy nawiedza wasze domy i rodziny. On mo- że wam pomóc! Może powstrzymać wiedźmę! Tłum szemrze, wciąż z niedowierzaniem patrząc na De- vona. — Ja... muszę już iść — mamrocze Devon. — Tak, masz ważną sprawę do załatwienia — mówi bro- daty mężczyzna, biorąc go pod rękę. — Moi dobrzy ludzie, -—210-— to, czego dziś byliście świadkami, zapowiada kres waszych cierpień. Z całego świata do Anglii przybywają wielcy cza- rodzieje Skrzydła Nocy, którzy dowiedzą się o niecnych czynach Czarownicy z Yorku. Devon spogląda na mężczyznę. Widział go już wcześniej, nie tylko podczas swej pierwszej wycieczki. Również gdzieś indziej... Jednak nie ma czasu, żeby sobie to przypomnieć. — Słuchaj — mówi Devon. — Miałem na myśli to, że muszę już stąd odejść. Wracać na górę. Do moich czasów. Moi przyjaciele są w niebezpieczeństwie. — Przecież przybyłeś pokonać wiedźmę, czyż nie? Devon zdobywa się na słaby uśmiech. — Robię, co mogę, żeby dokonać tego w moich czasach. Naprawdę, muszę już iść. Mężczyzna puszcza jego rękę. Chłopiec nabiera powie- trza w płuca i rusza przez plac, kierując się ku schodom. To po prostu szereg kamiennych stopni, wznoszących się z boku budynku do drewnianych drzwi. — Proszę! — woła jakaś staruszka, wybiegając z tłumu. Jest brudna i odziana w łachmany. Łapie Devona za rękę. — Nie opuszczaj nas! Ona zabiła całą moją rodzinę! Ratuj nas przed wiedźmą! — Ratuj nas! — woła ktoś inny. Devon spogląda na nich niepewnie. — Hmm, słuchajcie, naprawdę mi przykro... — Spal wiedźmę! — zaczyna skandować tłum. — Musisz spalić wiedźmę! — Ja... ja nie mam czasu — protestuje Devon, mając idio- tyczne poczucie winy. Zaraz jednak przypomina sobie przy- jaciół: Ceciły, D. J., Marcus i Ana może już nie żyją. Każ- da sekunda zwłoki czyni to bardziej prawdopodobnym. — Posłuchajcie — mówi Devon. — Powiem wam coś. Ona — 211 — rzeczywiście spłonie na stosie. Ja to wiem. Przybyłem tu z przyszłości. Czytałem o tym. Ona spłonie, a wy będziecie bezpieczni. Pospiesznie odwraca się, nie chcąc dłużej patrzeć na ich oszołomione, budzące litość twarze. Pędzi po schodach na górę, ale tuż przed drzwiami przystaje i odwraca się. — To drzwi do przyszłości — woła do tłumu. — Proszę, wierzcie mi, że wszystko będzie dobrze. Tłum milczy, patrząc na niego z niedowierzaniem. Devon otwiera drzwi. Jakaś kobieta krzyczy. — Na pomoc! — woła. — Thomasie, na pomoc! Bierze właśnie kąpiel. Devon przełyka ślinę, rozglądając się po komnacie. To nie jest Kruczy Dwór. To izba szesnastowiecznej gospody i ko- bieta w średnim wieku siedzi w okrągłej balii pełnej wody. Thomas — Devon natychmiast uznaje go za męża tej kobie- ty — wypada z drzwi sąsiedniego pokoju, wytrzeszczając oczy. — Pomyliłem się! — krzyczy Devon. -— Przepraszam! Wypada na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi. Tłum śmieje się z niego. — Drzwi do przyszłości? — woła jakiś mężczyzna. — Ja tam myślę, że to raczej drzwi do gospody pani Bessie. Devon czuje, że czerwieni się ze zmieszania. Ludzie roz- chodzą się ze śmiechem, potrząsając głowami, straciwszy wiarę w Devona. — Hej! — woła za nimi chłopiec. — Mimo wszystko wy- kopałem stąd tego paskudnego demona. — I są ci za to wdzięczni — mówi do niego brodaty męż- czyzna, stojący na dole. — Jednak szukają zbawcy. Nie chłopca, który podgląda kobiety w kąpieli. — Przecież to te schody, prawda? Te, po których zszed- łem, przybywając z przyszłości? —212— — Istotnie — mówi mężczyzna, kiedy Devon schodzi, drapiąc się po głowie. — Jednak Schody Czasu pojawiają się i znikają, kiedy chcą. Kto wie, gdzie znowu się pojawią — jeśli w ogóle do tego dojdzie. — Przecież muszą — mówi z rozpaczą Devon. — Powi- nienem natychmiast wracać. Muszę uratować moich przy- jaciół. Grozi im śmierć. Brodacz w szacie z kapturem patrzy na niego mądrymi oczami starca. — Mój chłopcze, twoim przyjaciołom nic nie grozi. — Jak możesz tak mówić? Dopiero co ich widziałem — demony atakują i już powaliły Anę i D. J. Lada chwila mogą dopaść Ceciły. Mężczyzna śmieje się. — Mój chłopcze, mamy rok tysiąc pięćset dwudziesty dru- gi, trzynasty rok panowania naszego dobrego króla Henry- ka. Twoim przyjaciołom nic nie grozi. Oni nawet nie uro- dzą się jeszcze przez prawie pięćset lat. Devon spogląda w ciemnoniebieskie oczy mężczyzny. — Teraz przypominam sobie, gdzie cię widziałem — mówi w końcu. — W moich wizjach, kiedy czytałem Księ- gę Oświecenia. Tylko że wówczas nosiłeś purpurową szatę w gwiazdy. — Ach tak, mój ceremonialny strój. Który włożę jutro, na otwarcie Witenagemotu. — Uśmiecha się. — Pozwól, że się przedstawię. Jestem Wiglaf, nauczyciel wielkiej szkoły Skrzydła Nocy na południowym zachodzie Anglii. Jestem Opiekunem i czekałem na ciebie, Devonie March. Devon spogląda na niego nieco podejrzliwie. — Skąd wiesz, kim jestem? — Proszono mnie, żeby spotkał się z tobą tutaj. Podano mi dokładne instrukcje i wyjaśniono sytuację. Powiedzia- no, że zapewne będziesz trochę zdezorientowany. —213— — Kto cię prosił, żebyś się ze mną spotkał? — Później będzie czas na rozmowy — mówi Wiglaf, kła- dąc dłoń na jego ramieniu. — Najpierw musimy zdobyć dla ciebie odpowiednie odzienie. — Opiekun wzdryga się. — Czy takie stroje będziemy nosić za pięćset lat? — Hej, te dżinsy kosztowały osiemdziesiąt dolców! Wiglaf czyta nadruk na koszulce Devona. — Kim są Abercrombie i Fitch? Czy to jacyś czarodzieje z twoich czasów? Devon śmieje się. — Tylko dla nastoletnich klientów. Opiekun najwyraźniej nie ma pojęcia, o czym Devon mówi. — Chodź ze mną. Postarałem się o odpowiedni kaftan i parę butów dla ciebie. Jeśli masz wziąć udział w Witena- gemocie, nie możesz pojawić się tam w... — Wiglaf zasta- nawia się, usiłując przypomnieć sobie to okropne słowo. — W dżinsach. / ędrują około pół mili zakurzoną brukowaną ulicą. Ryn- sztoki cuchną gnijącą wieprzowiną i drobiem oraz ludzki- mi odchodami. Wszędzie kłębią się stada szczurów. Kiedy przechodzą ulicą, jakaś kobieta opróżnia wiadro brązowych pomyj, wylewając je z okna na piętrze. Płyn z pluskiem wpa- da do rynsztoka. Devon pospiesznie odskakuje. — Zgaduję, że jeszcze nie wynaleziono kanalizacji — mó- wi, zaciskając palcami nos. — Kanalizacja? — pyta Wiglaf. — A co to takiego? — Och, możesz mi wierzyć. Bardzo się wam przyda. — Devon wzdryga się. — Już nigdy nie będę brał jej za rzecz najzupełniej oczywistą. — Musi to być naprawdę coś cudownego. —214— — Nie jest to słowo, jakie zwykle kojarzy się z kanaliza- cją, ale masz rację. — Idą wąską uliczką. — Opowiedz mi o tym Witenagemocie. — Nie — szepcze Wiglaf. — Tu wszędzie jest zbyt wiele uszu. A wieść o twoim występie już rozchodzi się niczym pożar po miasteczku. Głos mówi, że Devon może ufać Wiglafowi. Chociaż jed- nak fascynuje go możliwość wzięcia udziału w Witenage- mocie, nadal niepokoi się tym, że znikł w trakcie walki, opuszczając Ceciły i pozostałych przyjaciół. A biedny Ale- xander wciąż jest skunksem, zamkniętym w klatce dla psa. Przecież Alexander jeszcze się nie urodził, przypomina sobie Devon. Tak samo jak Cecily i reszta. Jak mogą być w niebezpieczeństwie? Z trudem ogarnia tę sytuację. Wchodzi za Wiglafem do drewnianego domu na końcu zaułka. Poczerniałe dębowe belki podtrzymują bielone ścia- ny, przy czym piętro budynku jest szersze od parteru. Wspi- nają się po stromych, wąskich schodach do pokoiku, w którym znajduje się drewniany stół i dwa krzesła pod oknem wycho- dzącym na ulicę. Na samym środku izby stoi jeszcze boga- to rzeźbiony drewniany kufer. Devon zauważa, że płasko- rzeźby przedstawiają czarodzieja walczącego ze smokiem. —— Sargon? — pyta Wiglafa. — Wygląda jak na obrazkach, które widziałem. — Tak, istotnie. Na tym kufrze widać Sargona zabijają- cego smoka. — Żadna z jego podobizn nie ukazuje, jaki byt w rze- czywistości. — Devon uśmiecha się trochę chełpliwie. — Wiem, bo spotkałem się z nim. — Jesteś jego potomkiem w sto pierwszym pokoleniu — mówi Wiglaf, podnosząc wieko skrzyni. — Jestem pewien, że znalazł jakiś sposób, żeby się z tobą spotkać. Powiedz mi, był pod wrażeniem? —215— Devon tylko mruczy coś pod nosem i odwraca głowę. Kiedy znów zerka na Wiglafa, Opiekun uśmiecha się. Wy- daje się wiedzieć wszystko o raczej mało satysfakcjonują- cym spotkaniu Devona ze stawnym przodkiem. — Skąd tak dużo o mnie wiesz? — pyta Devon. — Na przykład że urodziłem się sto pokoleń po nim? — Teraz to nieistotne. Ubierz to. Daje Devonowi parę wypchanych spodni, obszyty fu- trem, dopasowany kaftan z brokatu oraz futrzany kapelusz. Z gronostajów, myśli Devon. Ze zbolałą miną patrzy na te rzeczy. — Ja mam to nosić? — No, raczej nie masz tego zjeść. — Wiglaf splata ręce na piersi. — Proszę, Devonie. Nie marudź. Włóż to. Devon spełnia polecenie. — Wyglądam jak mały lord Fauntleroy — narzeka, umiesz- czając futrzany kapelusz na głowie i przekrzywiając go za- wadiacko. — Ceciły znienawidziłaby mnie za te futra. Ona bardzo przejmuje się prawami zwierząt i tym podobnymi sprawami. — Wyglądasz jak prawdziwy angielski ziemianin i właśnie dzięki temu będziesz mógł się tutaj swobodnie poruszać. — A dlaczego się tu znalazłem? Myślałem, że przypad- kiem zbiegłem po Schodach Czasu. Jednak ty spodziewałeś się mnie. — Owszem. — Wiglaf skinieniem ręki wskazuje mu miej- sce przy stole. Patrzą na ulicę. — Widzisz, Devonie, zapada zmrok. Spójrz na przestraszone twarze wieśniaków. Patrz, jak zamykają okiennice, obawiając się czarownicy. — Isobel Apostaty — mówi Devon. — Tak. Powiedziano mi, że pod takim imieniem zostanie zapamiętana w historii Bractwa. Teraz jednak jest znana ja- ko lady Isobel Plantagenet, Czarownica z Yorku. —216— — Twierdzi, że w jej żyłach płynie królewska krew — mó- wi Devon. — Próbuje zająć tron Henryka VIII. Wiglaf kiwa głową. — I jest wielu takich, zarówno tutaj, jak na kontynencie, którzy bardzo chcieliby to zobaczyć. Ona ma wielu sprzy- mierzeńców. Wpływowych ludzi, którzy ją chronią. A tym- czasem plądruje wsie i miasteczka, z pomocą piekielnych stworów formując własną armię. — I co ja mam z tym zrobić? — Tego nie wiem. Powiedziano mi tylko, że właśnie dzi- siaj przybędziesz tu z przyszłości i że twój los splata się z lo- sem wiedźmy. — Wiglaf uśmiecha się. — Dziś przez chwilę myślałem, że otrzymałem błędne instrukcje. Ponieważ po- jawiłeś się na schodach, ale zaraz zawróciłeś i znów znikną- łeś w swoich czasach. Devon śmieje się. — To nie było dziś, ale kilka tygodni temu. Wiglaf znów się uśmiecha. — Mój chłopcze, musisz zrezygnować ze znanych ci kon- cepcji czasu. Kiedy zaczynasz podróżować w czasie, on już nie biegnie liniowo. To, co dla ciebie zdarzyło się przed kilko- ma tygodniami, dla mnie działo się parę godzin temu. — To pokręcone. — Zakładam, że to oznacza „niewiarygodne". Owszem, tak. Z początku mnie też trudno było to zrozumieć. Oczy- wiście miałem tę przewagę, że objaśnił mi to jeden z naj- większych mistrzów Skrzydła Nocy wszech czasów. — Wiglaf milknie i po chwili dodaje: — Ten sam człowiek, który około dwustu lat temu kazał mi czekać tu dziś na ciebie. — Kto taki, Wiglafie? Kto kazał ci na mnie czekać? — Nazywa się Horatio Muir. Devon jest oszołomiony. —217— — Horatio Muir? Przecież to niemożliwe! Horatio Muir jeszcze się nie urodził. Tak samo jak moi przyjaciele! — A co ci przed chwilą mówiłem? Horatio Muir stwo- rzył Schody Czasu. Podróżował nimi daleko w przeszłość i w przyszłość. — Przecież nigdy go nie spotkałem. Umarł na długo przed moim przybyciem do Kruczego Dworu. Wiglaf delikatnie stuka pięścią w skroń Devona. — Masz głowę z drewna, chłopcze? Pojąłeś cokolwiek z tego, co ci powiedziałem? Czas nie jest tak uporządkowa- ny, jak zawsze sądziłeś. W którymś jego punkcie spotkasz się z Horatiem Muirem. Nie zdarzyło się to jeszcze w twoim kontinuum czasowym, ale w jego — tak. Kiedy odbył po- dróż do roku 1304 — gdy ja byłem jeszcze dziewięćdziesię- ciodziewięcioletnim młodzianem — już się z tobą spotkał i wiedział o walce, jaką stoczysz z Isobel Apostatą na począt- ku trzeciego tysiąclecia. Wiedział także, że przybędziesz tu w roku 1522 — właśnie dzisiaj — i poprosił mnie, żebym na ciebie czekał. — Wiglaf uśmiecha się. — Wiedział, że bę- dziesz trochę zdezorientowany. — Zdezorientowany to łagodnie powiedziane — mówi Devon, pocierając skronie. — Mam zupełny mętlik w gło- wie, Wiglafie. — Po prostu skup się na chwili obecnej. To wystarczy. — Ale Ceciły... Nie kończy, gdyż przerywa mu hałas dobiegający z uli- cy. Jakiś człowiek krzyczy coś, pokazując na niebo. W po- lu widzenia pojawia się ogromny demon — małpolud ze smoczymi skrzydłami. Devonowi mimo woli przypominają się skrzydlate małpy z Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu. — Wygląda na to, że potrzebne są twoje usługi — mówi sucho Wiglaf. — Superman spieszy na ratunek — mówi ze znużeniem Devon. Pstryka palcami i już jest na ulicy. Latający stwór uczepił się okna na pierwszym piętrze, a mężczyzna rzuca weń kamieniami. — Chce porwać moje dzieci! — woła z przerażeniem. — Hej, człowieku, spokojnie — mówi Devon. — Zajmę się tym. Demon odwraca się i syczy, zauważywszy Devona. Ska- cze na niego. Devon szykuje się na nieuchronne zderzenie. To jednak nie następuje. Demon zawisa w powietrzu, ze zdziwionym grymasem na paskudnym pysku. Ktoś chwycił go od tyłu. Devon ze zdumieniem widzi, jak bestia zatacza krąg, szarpnięta za skrzydła przez dziewczynę, która wy- gląda dokładnie tak jak Ceciły! — Wracaj do swego śmierdzącego świata! — woła dziew- czyna i energicznie posyła stwora w niebo nad dachami do- mów. — Przybyli czarodzieje Skrzydła Nocy! — woła mężczy- zna. — Czarodzieje Skrzydła Nocy przybyli nam z pomocą! Dziewczyna uśmiecha się do Devona. — Musisz robić to szybciej, przyjacielu. Nie powinieneś tak długo zwlekać. Niepotrzebnie dajesz im szansę. Chwy- taj je od tyłu, kiedy się tego nie spodziewają. — Ceciły? — mamrocze Devon. — Mam na imię Gisele. — Z uśmiechem podchodzi do Devona. Jej podobieństwo do Ceciły na moment odbiera mu mowę. Dziewczyna naprawdę mogłaby być błiżniaczką Ceciły: rude włosy, zielone oczy, taki sam stanowczy zarys brody. — Jestem z Zelandii i dworu księcia Flandrii. Przy- byłam na Witenagemot. A ty? Najwyraźniej rozpoznała w nim czarodzieja Bractwa. De- von usiłuje wykrztusić odpowiedź. — Jestem... Devon March. 218 219 — Dziwne imię. Angielskie? Zastanawia się, ile jej powiedzieć, i postanawia zachować ostrożność. — Hm, tak. Angielskie. — Zastanawia się nad jej akcen- tem. Nie jest to angielszczyzna, jaką mówi Wiglaf. — Ty nie jesteś stąd, prawda? — Jestem z Flandrii. Moim ojcem jest Arnulf, a matką Sy- billa z Gandawy i wywodzimy się z rodu Wilhelma z Holan- dii, wielkiego artysty Skrzydła Nocy. — Uśmiecha się, naj- wyraźniej dumna ze swego pochodzenia. — A ty z jakiego rodu pochodzisz, Devonie March? — Ja, hmm... No cóż, jestem potomkiem Sargona Wiel- kiego. Gisele unosi brwi. — Jak my wszyscy. Kim jest twój ojciec? — Nie wiem. ~ Devon przetyka ślinę. — Należę do Brac- twa. Tylko to wiem. Ona spogląda na niego z rozbawieniem. — Dość zajmująca historia. Zupełnie nic nie wiesz o swo- ich przodkach? — Zupełnie — mówi inny głos. Devon odwraca się. To Wiglaf. — Ten chłopiec jest teraz pod moją opieką, Gi- sele. — Wiglaf! — Dziewczyna podbiega do niego, żeby ser- decznie go uściskać. — Tak niecierpliwie czekałam na spo- tkanie z tobą! — Znacie się? — pyta Devon. Gisele odwraca się do niego. — Wiglaf przez kilka lat był moim nauczycielem, kiedy chodziłam do szkoły na południowym zachodzie Anglii. Ty do niej nie chodziłeś, Devonie? Myślałam, że wszystkie dzieci z Bractwa Skrzydła Nocy się w niej uczą. — Z żalem muszę powiedzieć, że ten młodzieniec do niej —220— nie uczęszczał — mówi Wiglaf. — Devon dopiero niedaw- no dowiedział się o swoim dziedzictwie. — Tak — potwierdza Devon. — Mam spore zaległości. Gisele wygląda na zdziwioną. — Ale przybyłeś tu na Witenagemot, tak jak moi rodzi- ce i ja? Devon wzrusza ramionami. — Tak mówi Wiglaf. — To mój pierwszy — mówi Gisele, trzepocząc rzęsami i uśmiechając się do niego. — Miło mi będzie cieszyć się towarzystwem kogoś, dla kogo również będzie to pierwszy raz. Devon rumieni się. Czy ona z nim flirtuje? Jest tak podob- na do Ceciły, że bardzo go pociąga. To przedziwne: uśmie- chając się do niej w odpowiedzi, ma lekkie poczucie winy, a jednocześnie uznaje to za zupełnie naturalne. — Ojciec mówi, że jutro przed oficjalną ceremonią od- będzie się tajne spotkanie — zwraca się Gisele do Wiglafa. — Nie powinnaś o tym wspominać — karci ją Wiglaf. — Nie można o tym głośno mówić, gdyż wiedźma wszędzie ma uszy. Devon przysuwa się do nich. — To tajne spotkanie. Chodzi o Isobel, tak? Wiglaf kiwa głową. — Bractwo zdecydowało, że trzeba coś z tym zrobić. Ma zostać oficjalnie uznana Apostatą. Gisele drży. — Słyszałam już o Apostatach. A więc to ona przysłała demona, którego pokonałam. — Lady Isobel rozesłała wiele demonów po tym kraju — wyjaśnia Wiglaf. — Trzeba ją powstrzymać. — Tylko jak? — pyta Gisele. — O tym zdecyduje Bractwo, nie ja. — Wiglaf wzdy- —221— cha. — Ja jestem tylko Opiekunem. — Obejmuje ich ramio- nami. — A teraz zaprowadź nas do rodziców, Gisele. Sądzę, że mój młody podopieczny chętnie się z nimi spotka. r Istotnie. Ku zdumieniu Devona matka Gisele wygląda do- kładnie tak samo jak pani Crandall — tyle że Sybilla z Gan- dawyjest miła i otwarta. Kiedy chłopiec siada przed komin- kiem, proponuje mu kufelek piwa. W tym momencie ojca Gisele nie ma w apartamencie w Keveldon House, wypoży- czonym im przez angielskich czarodziei Skrzydła Nocy na czas Witenagemotu. Devon zastanawia się, czy Arnulfjest podobny do ojca Ceciły. Oczywiście nie byłby w stanie tego osądzić, gdyż nigdy nie widział Petera Crandalla. Nawet na zdjęciu. Kiedy jednak ojciec Gisele wchodzi do pokoju, Devon jest zdumiony. Arnulf z Zelandii jest bliźniaczo podobny do Rolfe'a Montaignea! — Devonie March, to mój ojciec — mówi Gisele. Arnulf staje nad chłopcem, spoglądając na niego bystry- mi zielonymi oczami Rolfe'a. — Witam cię, mój młody przyjacielu. Wiglaf mówi, że nie znasz swego ojca. To pożałowania godne i mam nadzie- ję, że uda ci się zmienić ten stan rzeczy. — Taki mam zamiar — mówi mu Devon. — Postanowi- łem odkryć prawdę o moim pochodzeniu. To niesamowite, myśli, patrząc na tych ludzi. Mógłby przysiąc, że to Rolfe, Ceciły i pani Crandall przebrani na bal kostiumowy. Jednak widząc serdeczny uścisk Arnulfa i Sybilli, męża i żony, dochodzi do wniosku, że to całkiem inni ludzie niż ich sobowtóry z dwudziestego pierwszego wieku. Jednak dzięki temu Devon ma pewne wyobrażenie o uczuciu łączącym kiedyś Amandę Muir Crandall i Rolfe'a —222— Montaigne'a, które teraz zmieniło się w nienawiść i nie- chęć. Teraz? Sącząc piwo przy długim drewnianym stole, De- von ponownie przypomina sobie, że czas nie jest już tym, czym był. Nie ma żadnego „teraz" oprócz chwili obecnej — czyli roku 1522. Rolfe i pani Crandall nie tylko jeszcze się nie pokłócili, ale nawet nie narodzili. Tak jak ich dziadowie, pradziadowie, a nawet prapraprapradziadowie! On jednak musi znaleźć jakiś- sposób, żeby wrócić do swoich czasów. A jeśli utknął tutaj na zawsze? Jeżeli od początku taki był plan Isobel? Wysłać go w przeszłość, co w przyszłości da jej swobodę działania w Kruczym Dworze. Może wiedziała, że tu może go pokonać, i uzbrojona w tę wiedzę, wyprawiła go z dwudziestego pierwszego wieku na spotkanie przeznaczenia. Nagle wszystko nabiera sensu. — Jeszcze piwa, mój młody przyjacielu? — pyta Arnulf. — Pewnie — mówi Devon. W domu nie osiągnął jesz- cze wieku, w którym wolno pić piwo. Tutaj, w szesnastym wieku, jest już mężczyzną. Tutaj czternastolatek może się ożenić, posiadać ziemię, wyruszyć na wojnę. Dowiedział się tego na zajęciach z panem Weatherbym -— a raczej dowie się tego za blisko pięćset lat. Mimo woli uśmiecha się pod nosem. Będę pierwszą, oso- bą. w dziejach z odwróconymi datami na nagrobku. Data urodzenia będzie późniejsza od daty śmierci. — Devonie March — mówi Gisele, podchodząc na ko- niec stołu, gdzie siedzi chłopiec. — Chciałbyś wyjść ze mną na zewnątrz? Księżyc jest w pełni. Piwo trochę uderzyło mu do głowy. — Jasne — mówi. Zauważa, że Wiglaf uśmiecha się do niego, kiedy Devon wstaje od stołu. Potem Opiekun znów wraca do rozmowy z Arnulfem i Sybilla o tajnym spotkaniu, które ma się odbyć nazajutrz. —223— Miasteczko jest tak ciche, że wydaje się wymarłe. — Wszyscy się boją — mówi Gisele. — Ta wiedźma... ona chyba opanowała bardzo duży portal. Devon spogląda na nią. — Byłaś kiedyś w Otchłani? Dziewczyna robi wielkie oczy. — Oczywiście, że nie. A ty? — Ja byłem — oznajmia niedbale. — Zszedłem tam, żeby ratować pewnego szczeniaka. To nie trwało długo. Gisele jest oszołomiona. — Zszedłeś do Otchłani, żeby ratować psa? Devon śmieje się. — Nie, człowieka. Dziecko. Małego chłopca. Ona patrzy na niego z podziwem. — I wróciłeś żywy? Och, Devonie March, jesteś bardzo odważny. On uśmiecha się. Cieszy się, że zrobił na niej wrażenie, szczególnie po tym jak ubiegła go, załatwiając demona. — Wiesz — mówi do niej — to musi być naprawdę faj- ne, mieć rodziców ze Skrzydła Nocy i chodzić do szkoły czarodziejów. Ja przez całe życie musiałem się zastanawiać, skąd mam magiczne umiejętności i dlaczego potrafię robić rzeczy, których inne dzieci nie umieją. — Pewnie było ci bardzo ciężko. — Gisele uśmiecha się do niego. Blask księżyca rozświetla jej twarz. — Powiedz mi, Devonie March. Masz jakąś oblubienicę? — Oblubienicę? Pytasz, czy jestem zaręczony? Ona kiwa głową. — No cóż, tam, skąd pochodzę, czternaście lat to zbyt młody wiek, żeby o tym myśleć. Jednak rzeczywiście mam dziewczynę. — Uśmiecha się. — Jesteś do niej bardzo po- dobna. Gisele zdaje się rozważać jego słowa. — I zamierzasz wrócić tam, skąd przybyłeś? Do tej dziew- czyny? Devon wzdycha. — Mam nadzieję. Tylko nie wiem, jak to zrobić. Gisele ujmuje jego dłoń. — Może pojedziesz ze mną do mojego kraju. O tej porze roku jest tam pięknie. Kwitną tulipany. Można pływać łód- kami po kanałach... Devon rumieni się i próbuje zmienić temat: — Powiedz mi, czego uczą w szkole Skrzydła Nocy? Czy uczą o... W tym momencie dostrzega coś po drugiej stronie ulicy. Jakiś niewielki kształt, skryty w mroku. Promień księżyca nagle ukazuje, co — a raczej kto — to jest. Bjorn Forkbeard. D. 'evonie! — woła Gisele. — To tylko gnom! On jednak biegnie ulicą za małym człowieczkiem. Nie zwa- żając na jego okrzyki, Bjorn nie zatrzymuje się i ginie w mroku. Gisele dogania Devona. — Czego od niego chcesz? — Ja go znam — mówi jej Devon. W pierwszej chwili był skłonny uznać to nadzwyczajne podobieństwo za czysto przypadkowe. W końcu chyba każ- dy mieszkaniec Kruczego Dworu miał tutaj swojego sobo- wtóra. Dlaczego nie miałby mieć go Bjorn? Zaraz jednak przypomniał sobie, że tamten Bjorn z przy- szłości ma sześćset sześćdziesiąt dwa lata. To oznaczało, że teraz, w 1522 roku, już żyje. Ten gnom, którego Devon zo- baczył, to nie jego sobowtór, ale sam Bjorn. — Mam powody podejrzewać, że sprzymierzył się z Iso- bel — mówi Devon do Gisele. — Widziałem, jak przywoły- 224 .225 wał duchy, mieszając wywar w kotle. Sprzymierzył się z nią. Jestem pewien. — Zatem powinniśmy powiedzieć o tym moim rodzicom i innym czarodziejom Skrzydła Nocy — proponuje Gisele, chwytając go za kaftan. On pochyla się nad nią. — Co jest? Chwytasz latające małpy za skrzydła, a boisz się małego gnoma? Gisele jeży się. — Wcale się nie boję, Devonie March. — To chodź ze mną. — Pójdę. — Dobrze. Podejmują pościg. Devon podejrzewa, że spotkanie z Bjor- nem nie jest czysto przypadkowe. Devon miał odkryć je- go obecność i powiązanie z Isobel. Nabiera przekonania, że to Bjorn sprowadził Isobel do Kruczego Dworu, tak jak uprzednio Simon sprowadził Szaleńca. Bjorn równie roz- paczliwie jak Simon pożąda władzy — takiej władzy, ja- ką może zdobyć, tylko pomagając Apostacie otworzyć Ot- chłań. — Wszedł tam — mówi Gisele. — W drzwi tej tawerny. Devon też to widział. Usiłuje uchylić ciężkie dębowe drzwi, które z taką łatwością otworzył Bjorn. — Te gnomy są bardzo silne — mówi Devon do Gisele. — My jednak dysponujemy magią. Gnomy jej nie mają. Od- suń się, proszę. Majestatycznie macha ręką, usiłując otworzyć drzwi siłą woli. Ani drgną. Mocy nie wolno używać w celu wywierania wrażenia, przypomina mu Głos. Devon pojmuje, że wciąż nie może pogodzić się z tym, że Gisele ubiegła go w walce z demonem, i chciał popisać się przed nią swymi magiczny- mi umiejętnościami. —226— — Może ja spróbuję? — pyta dziewczyna. — Nie — mruczy Devon i napiąwszy mięśnie, otwiera drzwi. — Pewne rzeczy lepiej robić bez pomocy magii. Drzwi uchylają się i oboje wślizgują się do ciemnego po- koju. — Ależ tu zimno — mówi Gisele, dygocząc. Devon próbuje się rozejrzeć. — Szkoda, że nie mam latarki. — Potrzebne ci światło? — pyta Gisele. — Oto jest. Pstryka palcami i nagle w pokoju pojawia się sto świec, płonących migotliwym złotym światłem. Devon spogląda na dziewczynę. — Jak ci się to udało? Moje umiejętności nie są równie niezawodne. — Musisz ćwiczyć, Devonie March. Teraz bądź czujny. W blasku świec widać tylko drewniane beczki. Do sali wiodą jedne drzwi, więc Bjorn nie mógł wymknąć się z niej niepostrzeżenie. — Ten gnom jest sprytny — mówi Devon. — Nie zdzi- wiłbym się, gdyby schował się w jednej z tych beczek. — Wylazłby z niej pijany w sztok, gdyby to zrobił — za- uważa Gisele. Devon koncentruje się. Może Gisele umie jednym pstryk- nięciem palcami oświetlić pomieszczenie, ale magia Skrzy- dła Nocy to nie tylko takie sztuczki. Liczy się coś, co ojciec nazywał wrażliwością. Masz pomysły, przebłyski intu- icji, impulsy. Właśnie, mówi mu Głos. Patrz umysłem, a nie tylko oczami. — Pod tamtymi — mówi nagle Devon, wskazując dwie przewrócone baryłki. — Odtocz je. Gisele wykonuje polecenie. W ubitej ziemi za beczkami znajdują małą drewnianą klapę z pierścieniem z brązu. — Portal — szepcze Gisele. —227— — Nie czuję wzrostu temperatury ani ciśnienia - Devon. — To nie może być Otchłań. — No to co takiego? — Tylko w jeden sposób możemy to sprawdzić — mó\^ Devon. ^ Chwyta palcami pierścień z brązu i ciągnie. Te drzwi rów-a nież są bardzo ciężkie. Nie śmie użyć swych umiejętnością bo boi się, że znów go zawiodą, więc Gisele pochyla się l i pomaga mu. Razem udaje im się podnieść klapę, która od- l słania ciemny otwór, a pod nim tunel. 1 — Czy ten gnom tam zszedł? | — Tak — mówi jej Devon, gdyż tak podpowiada mu 3 Głos. — A ja muszę iść za nim. i, — Nie pójdziesz tam sam. — Gisele, nie wiem, co tam jest. Nie mam nic do strace- nia. Nie jestem stąd. Nie mam tu nikogo. Ty masz rodziców, przyjaciół, całe swoje życie. Dziewczyna sztywnieje. — Jestem czarodziejką Bractwa Skrzydła Nocy. Devon nie jest w stanie powstrzymać uśmiechu. — Tak, jesteś. Gisele jest taka sama jak Ceciły. Dokładnie taka sama. Co przypomina Devonowi, że Ceciły również wywodzi się z ro- du czarodziejów Skrzydła Nocy, niezależnie od tego, czy dysponuje magią czy nie. Chłopiec wchodzi do tunelu. Ten łagodnie opada, pod nie- zbyt ostrym kątem, ale zdecydowanie wiedzie w dół. Z po- czątku wąski, stopniowo się poszerza. Nie chcąc, by Bjorn zauważył ich obecność, trzymają się w mroku. — Jeśli to nie jest Otchłań — szepcze Gisele — to jak stworzono ten tunel? Kto mógł go wykopać? — Gnom. Spójrz. — Devon pokazuje jej nierówną po- wierzchnię ścian, na których widać bruzdy i wgłębienia sze- —228— rokie na palec. — Nigdy nie widziałaś, jakie gnom ma pa- znokcie? Twardsze niż kamień. W północnej Europie drą- żyli takie sztolnie gołymi rękami. Gisele drży. — Na widok gnomów dostaję waporów. — Czego? Dziewczyna śmieje się. _ Głos w mojej głowie podpowiada mi, że powinnam powiedzieć „dreszczy". Devon uśmiecha się. — Spójrz, jak świetnie się rozumiemy, chociaż znamy się zaledwie jeden dzień. Gisele chce odpowiedzieć, ale coś odwraca jej uwagę. — Tam! — szepcze, pokazując palcem. — Przed nami. Devon dostrzega migoczące światełko. To z pewnością Bjorn. Gnom przystanął w miejscu, gdzie tunel jeszcze bar- dziej się rozszerzał. Devon czeka, aż podejdą do niego bli- sko, i dopiero wtedy woła: — Bjornie Forkbeardzie! Gnom o mało nie upuszcza świecy ze zdziwienia, ale opanowuje się na tyle, żeby odwrócić się do nadchodzących i oświetlić ich twarze. W blasku świecy widzą, że spogląda na nich z przerażeniem. Devon uświadamia sobie, że Bjorn go nie zna. To oczywi- ste — przecież jeszcze się nie spotkali. Ten dzień nadejdzie dopiero za prawie pięćset lat. Jednocześnie chłopiec poj- muje, że tamtego pamiętnego dnia na oblodzonym podjeź- dzie Kruczego Dworu gnom dobrze będzie wiedział, kim jest Devon, ponieważ już kiedyś go spotkał. — Jesteśmy czarodziejami Skrzydła Nocy — mówi De- von — i nakazujemy ci, żebyś wyjawił nam, co tu robisz. Dlaczego się nie zatrzymałeś, kiedy zawołałem cię na ulicy? — Szlachetny panie, łaskawa pani, proszę o wybaczenie. —229— Byłem zaabsorbowany moim zadaniem, co z pewnością zrozumiecie. Devon patrzy na Gisele, a potem znów na Bjorna. — O czym ty mówisz? W tym momencie słyszą jakiś dźwięk. Cichy pisk nadla- tującego tunelem nietoperza. — Nie! — mówi Bjorn. — To ona! — Co za ona? — pyta Devon. W oczach Bjorna widzi lęk. — Czarownica! — Isobel? Bjorn kiwa głową. — Zatem jesteś z nią w zmowie! — Nie, zacny panie. Oczywiście, że nie. Wielki Cłydog ap Gruffydd kazał mi się tu z nią spotkać. Z pewnością o tym wiesz? — Kim jest ten Cłydog ap Gruffydd? — szepcze Devon do Gisele. — Wysoko postawionym czarodziejem Skrzydła Nocy, oczywiście — odpowiada dziewczyna. Devon krzywi się. — Hej, ja nie chodziłem do waszej elitarnej akademii Skrzydła Nocy, pamiętasz? W mojej szkole nie było zajęć z podstaw magii. Bjorn biadoli: — Och, po co tu przyszliście? Jeśli was zobaczy, wszystko przepadnie. Devon pyta Gisele: — Potrafisz stać się niewidzialna? — Oczywiście, że potrafię. To jedna z pierwszych rzeczy, jakich nauczył mnie Wiglaf. — Zatem zrób to. I oboje natychmiast znikają. —230— W samą porę. Bjorn odwraca się i z przerażeniem spoglą- da na nadlatującego tunelem nietoperza. Devon również obserwuje to szeroko otwartymi oczami. Nietoperz powoli zmienia się w kobietę. Isobel Apostatę, spowitą w powiewną zielono-złotą szatę. Po długiej jak wieczność chwili Devon może zobaczyć jej twarz. Czarne włosy, ciemne oczy, piękne rysy. I widzi to, co chyba wiedział przez caty czas, tylko nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Isobel to Margana. 11. Z(Me,(2 une-dzM.y /yczuwam czyjąś obecność, gnomie — mówi Isobel z gniewnym błyskiem w czarnych oczach. — Może więcej niż jednej istoty! — Nie, pani, to tylko ja. Kobieta wciąga nosem powietrze. Devon i Gisele drę- twieją, rozpaczliwie usiłując nie oddychać. — Nie kłam, ty mały kretynie. Jestem czarodziejką Skrzy- dła Nocy. Potrańę wyczuć... — Pani — przerywa jej Bjorn. — Przynoszę ci ważną wia- domość. Czarodziejka patrzy na niego surowo. — Co za wiadomość? — O Witenagemocie. Spiskują przeciwko tobie, chcą cię pojmać. — Tak podejrzewałam. Moi głupi, słabi pobratymcy. Wy- korzystujący swoją moc jedynie do czynienia dobra. I co im to dało? — Uderzą o północy, kiedy przybędziesz na spotkanie. Otoczy cię trzystu czarodziei. Nie zdołasz uciec! Ona odchyla głowę do tyłu i parska śmiechem. To ten sam okropny, drwiący śmiech, który Devon tak dobrze pa- mięta. Czuje, jak stojąca obok niego Gisele drży. — Mogę już odejść, pani? — pyta Bjorn. — Powiedzia- łem ci wszystko, co wiem. — Nie! — warczy czarownica, łapiąc przerażonego gno- —232— ma za kołnierz koszuli. — Dla mnie jesteś już bezużyteczny. Jednak w moim zamku mam mnóstwo głodnych demonów. Nic nie sprawi im takiej przyjemności jak pieczony gnom na obiad! — Nie, pani, nie! Wiedźma chwyta go jeszcze mocniej. Ponownie zmienia się w wielkiego nietoperza, czarnymi pazurami przytrzy- muje wierzgającego i wrzeszczącego Bjorna, po czym uno- si go w powietrze i odlatuje w głąb tunelu. Jej odrażający śmiech nie milknie ani na chwilę, tak głośny i paskudny, że zdaje się wyciskać dech z płuc Devona. /7.y już jest bezpiecznie? — Tak — odpowiada Devon i oboje z powrotem stają się widzialni. — A więc on był w zmowie z wiedźmą — mówi Gisele — skoro wyjawił jej, że Bractwo zamierza ją pokonać. — No to czemu nas nie zdradził? Osłaniał nas. Czy zro- biłby to, gdyby naprawdę jej pomagał? Pospiesznie wracają tunelem, chcąc jak najszybciej wró- cić do Kelvedon House. Tam opowiadają wszystko rodzi- com Gisele i Wiglafowi. Arnulf jest zły. Z trzaskiem wali pięścią w drewniany stół, przewracając puchar z winem. — Bardzo ryzykowaliście, śledząc tego gnoma — mówi. W oczach ma taki sam gniew, jaki Devon widział w spoj- rzeniu Rolfe'a. Chłopiec nie może pozbyć się wrażenia, że to Rolfe tu stoi i karci ich. — Gdyby Bjorn nie odwrócił jej uwagi, odkryłaby waszą obecność i wszystkie nasze plany ległyby w gruzach. — Przecież Bjorn wyjawił jej te plany, ojcze — mówi Gi- sele. — Powiedział jej, że ma zostać uwięziona o północy podczas Witenagemotu. —233— — To kazał mu powiedzieć sam Cłydog ap Gruffydd! Wiglaf nachyla się do Devona. — Cłydog to wielki walijski czarodziej, jeden z najbar- dziej szanowanych czarodziei w całej Europie. Sybilla z Gandawy podchodzi i gładzi rude włosy córki. — Dlaczego podejrzewaliście Bjorna Forkbearda? Wie- cie, że gnomy zawsze były najwierniejszymi sługami Brać- ^8 twa Skrzydła Nocy. '"' — Devon powiedział, że widział, jak Bjorn sporządza ma- giczny wywar i przywołuje duchy... — Ależ oczywiście — wtrąca Wiglaf. — Gnomy zawsze l to robią. Nie mają żadnych magicznych mocy, są tylko bar- | dzo silne. Jednak są mistrzami w sporządzaniu naparów, | wywarów i różnych naturalnych leków | — Chwileczkę — mówi Devon. — Żebyśmy się dobrze | zrozumieli. Ten cały Cłydog wykorzystał Bjorna do przeka- | zania fałszywych informacji Isobel? | — W końcu zaczynasz rozumieć nasze zamiary, Devonie | March — mówi Arnulf, odwracając się z irytacją i grzejąc dłonie nad kominkiem. — Zatem kiedy spotkałem go w przyszłości, on napraw- dę próbował przegnać Isobel — wzdycha Devon, przeklina- jąc w duchu swoją porywczość. — A ja wylałem do morza zawartość jego kociołka. — Jeśli wybaczycie mi śmiałość, spróbuję wyjaśnić, na czym polega ten plan — mówi Wiglaf. — Bractwo żarnie- || rżą pojmać Isobel przez rozpoczęciem Witenagemotu, nie a w jego trakcie, jak jej powiedziano. W ten sposób zostanie zaskoczona. — Chcecie zdobyć jej zamek czy jak? — pyta Devon. Arnulf śmieje się, spoglądając w ogień, ale nic nie mówi. — Nie, mój chłopcze — mówi Wiglaf. — Nic tak oczy"|| wistego. —234— Sybilla uśmiecha się do Devona. — Czy ty w pełni zdajesz sobie sprawę z jej potęgi? — Wiem, że jest czarodziejką Skrzydła Nocy. Ma ma- giczne umiejętności, jak każdy z nas. Tak więc wydaje się, że całą gromadą moglibyśmy ją pokonać. — Nie wystarczy po prostu „gromada'; jak to ująłeś — mówi Sybilla. — Widzisz, Isobel nauczyła się czegoś od de- monów. Zdobyła bardzo specyficzną umiejętność, którą może wykorzystać przeciwko niektórym członkom Brac- twa. — Milknie i spogląda na swojego męża. — Przeciwko mężczyznom. Arnulf tylko chrząka. — Widziałeś ją — mówi Wiglaf do Devona. — Jest bar- dzo piękna, prawda? — Jest sukubem — mówi Devon. — Prawda? Sybilla kiwa głową. — Jest. Sukubem i czarownicą. Każdy z czarodziei Skrzy- dła Nocy, który spróbuje ją pojmać, będzie narażony na działanie jej zabójczego uroku. Ona uwiodła wielu męż- czyzn w miasteczku, odbierając żonom mężów. Czarodzie- je Skrzydła Nocy nie są odporni na jej urok. — Przede wszystkim jesteśmy mężczyznami — mruczy Arnulf, wciąż wpatrując się w ogień. — Zwyczajnymi ludź- mi, tylko obdarzonymi magicznymi umiejętnościami. Devon aż za dobrze zdaje sobie z tego sprawę. — Przecież ona mimo to zostanie pokonana — upiera się. — Słuchajcie, ja nie przybyłem tu po prostu z innego kraju. Przybyłem z innego czasu. Z przyszłości. A historia Bractwa głosi, że Isobel spłonie na stosie — i że pokonają ją czarodziejki Skrzydła Nocy. — Przybyłeś z przyszłości? — pyta Gisele. — A więc to tam żyje ta twoja dziewczyna. Słowa Devona najwyraźniej dodają otuchy jej ojcu. —235— — Zatem uda się nam — mówi rozpromieniony Arnulf. — Tak więc nie musimy obawiać się tego, co musimy zrobić. — Ten chłopiec nie przybył tutaj po to, żeby obudzić w was samozadowolenie — ostrzega Wiglaf. — Ma dodać wam pewności siebie. Możecie ponieść klęskę, Arnulfie, a wtedy cały bieg historii zostanie zmieniony. Wszyscy mu- sicie odegrać takie role, jakie są waszym przeznaczeniem. ^ . ostanawiają odpocząć przed tym, co ma nastąpić. Devon dostaje belę słomy do rozłożenia przy kominku. Kładzie się, wdychając jej kwaskowaty zapach, i usiłuje znaleźć wygod- ną pozycję. Wiglaf już chrapie na fotelu, a Gisele oraz jej rodzice zniknęli w innej części domu. A jeśli utknę tutaj? — znów zastanawia się Devon. Jeżeli takie jest moje przeznaczenie? Dodać pewności siebie tym, którzy mają w tych czasach pokonać Isobel? To chyba nie byłoby takie złe. Pewnie, musiałby obejść się bez telewizji, samochodów, komputerów, filmów, lodów i pizzy — ale miałby rycerzy, zamki, zloty czarodziei i piwa do woli. Jasne, musiałby przywyknąć do ścieków płynących rynsztokami i braku kanalizacji w budynkach, ale dorastał- by z innymi członkami Bractwa, a może nawet chodziłby do tej szkoły Skrzydła Nocy, w której naucza Wiglaf. To na pewno byłoby lepsze od zajęć ze spoconym starym panem Weatherbym. I prawdę mówiąc, już czuł się dobrze wśród tych ludzi, tak uderzająco podobnych do Ceciły, Rolfe'a i pani Cran- dall. Hej, jest tu nawet Bjorn — jeśli tylko uda się go urato- wać z rąk Isobel. A Devon wie, że się uda, ponieważ gnom j3 będzie cały i zdrowy po upływie pięciuset lat. l Jeżeli jednak Devon tu zostanie, to kto pokona Isobel^ w dwudziestym pierwszym wieku? Kto uchroni Kruczy | ' '^ —236— Dwór przed jej atakiem? Czy wizja, którą pokazał mu oj- ciec, stanie się rzeczywistością? Nawet gdyby nie był tam obecny i nie otworzył Otchłani osobiście, ponosiłby odpo- wiedzialność, jeśli nie powstrzymałby Isobel. Czy Ceciły i jego przyjaciele zginęliby, rozszarpani przez demony? Czy Alexander do końca życia pozostałby skunksem? A co z Rol- fe'em? Czy Roxanne zdoła uratować go przed Isobel, czy też na zawsze zostanie niewolnikiem Apostaty, władającej nie tylko Kruczym Dworem, ale całym światem? — Nie możesz zasnąć, Devonie March? Podnosi głowę. Gisele stoi nad nim w nocnej koszuli, wy- soko trzymając świecę. — No cóż, to na pewno nie przypomina mojego łóżka w Kruczym Dworze. Dziewczyna siada obok niego. — Opowiedz mi o tym. O przyszłości. On wzdycha. — No cóż, jest wiele powodów, żeby ją chwalić. Można podróżować o wiele szybciej. Mamy samochody i samo- loty... — Samoloty? — Tak. Jakby łodzie, tylko latające. — Dzięki magii Skrzydła Nocy? — Nie, dzięki zwyczajnej technice. — Technice? — Dzięki nauce. Dziewczyna kiwa głową, najwyraźniej ze zrozumieniem. — A kobiety w tej przyszłości? — Och, to naprawdę by ci się spodobało. Panuje całkowi- te równouprawnienie. Albo prawie całkowite. Kobiety mo- gą robić, co chcą, być, kim chcą. Gisele uśmiecha się. — No, to naprawdę dobre. Współczuję zwyczajnym ko- —237— bietom, które żyją dzisiaj. Są pod każdym względem pod- porządkowane swoim ojcom i mężom. Oczywiście z kobie- tami Skrzydła Nocy jest inaczej, ale na co dzień w kontak- tach ze zwykłymi ludźmi musimy udawać posłuszne istoty niższego rzędu. — Krzywi się. — To mnie irytuje. — Mogę to zrozumieć. Ona spogląda na niego czule. Blask świecy oświetla jej twarz. Devon patrzy na nią i widzi Ceciły. — Chociaż przyszłość jest taka cudowna — prosi Gi- sele — nie opuszczaj nas, żeby do niej wrócić. On odpowiada z lekkim, smutnym uśmiechem: — Nawet nie wiem, czy kiedyś mi się to uda. — Przywykniesz do myśli, że teraz to są twoje czasy. Bę- dziesz wielkim czarodziejem. Ja to wiem. Gisele pochyla się i całuje go w policzek, a potem wraca do swojego pokoju. Devon ponownie wyciąga się na po- słaniu. Tej nocy niewiele śpi. Wiedźma wciąż pojawia się w jego snach, z całą swą mocą i uwodzicielską siłą. — Oprę ci się — mówi jej, lecz ona tylko się z niego śmieje. Zimny dreszcz przechodzi Devona. Bardziej niż czarow- nicy obawia się swojego strachu. To on cię pokona, mówi mu Głos, nawet we snach. . ano przystępują do realizacji planu. Devon idzie z Arnul- fem i Sybillą ulicami miasteczka, unikając spojrzeń miesz- kańców, którzy mogą pamiętać go z poprzedniego dnia. — Gdzie ma się odbyć to tajne spotkanie? — pyta Wig- lafa. — Słuchaj, gdybym wiedział, czy byłoby tajne? — No cóż, Arnulf na pewno to wie. — Tutaj się zatrzymamy — nagle oznajmia Arnulf. Stoją na łące porośniętej nawłocią, na skraju miasteczka. 238 Wygląda to jak migoczące żółte morze, rozpościerające się aż po horyzont. Ten widok ponownie przypomina Devo- nowi o nieliniowym biegu czasu. Kiedy opuścił dwudzie- sty pierwszy wiek, była mroźna zima. Tutaj jest koniec lata, dusznego i upalnego. Nie może pojąć, dlaczego zatrzymali się na środku pola. — Spotkanie ma się odbyć na otwartej przestrzeni? — pyta. — Czy to rozsądne? — Tu kazano nam przybyć — wyjaśnia Arnulf. Teraz Devon dostrzega nadchodzących ludzi. Domyśla się, że to inni czarodzieje Skrzydła Nocy. Kiedy jednak na nich patrzy, oni jeden po drugim nikną w słonecznym bla- sku, który wydaje się lustrzanym odbiciem złocistej łąki. Po chwili uświadamia sobie, że on też lśni tym blaskiem, tak samo jak jego towarzysze. — Co się dzieje? Nikt nie może mu odpowiedzieć, gdyż w następnej chwi- li Devon spostrzega, że już nie znajdują się na polu, lecz we wnętrzu jakiejś kamiennej budowli. Stoją na marmurowej posadzce i spoglądają na wielką mozaikę czerwonych i błę- kitnych gwiazd, tworzących majestatyczną kopułę nad ich głowami. Wokół jest mnóstwo czarodziei — całe setki. De- von wie, że to czarodzieje Skrzydła Nocy, ponieważ włoski na rękach stają mu dęba, tak jak wtedy, kiedy podchodził do książek w piwnicy Kruczego Dworu. Nagle czerwieni się i ledwo może oddychać, bo w końcu trafił do grona podob- nych mu ludzi. — Czy to tutaj odbędzie się Witenagemot? — pyta. — Tak, chłopcze — mówi Wiglaf— chociaż oficjalne ze- branie nie zacznie się przed północą. Przybyliśmy tu teraz tylko w jednym celu: żeby pokonać wiedźmę. — Otwieram obrady — mówi olbrzymi mężczyzna głę- bokim, donośnym głosem, stukając młotkiem w mównicę. —239— — To Cłydog ap Gruffydd, najpotężniejszy czarodziej w Brytanii — mówi WiglafDevonowi. Cłydog wygląda groźnie: długie białe włosy, głęboko osa- dzone oczy, haczykowaty nos i szerokie dłonie, którym ści- ska mównicę, jakby chciał ją złamać na pół. Ma prawie dwa metry wzrostu i chyba ponad metr w barach. — Naprawdę cieszę się, że jest po naszej stronie — mówi D e von. — Owszem — mówi Wiglaf. — To dobry człowiek. I groź- ny przeciwnik. Czarodzieje zajmują miejsca. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy mówią w swoich językach: po angielsku, francu- sku, holendersku, niemiecku, fińsku, szwedzku, rosyjsku, polsku, grecku, włosku, hiszpańsku, turecku, chińsku. Ko- lory ich skóry odzwierciedlają obecność Skrzydła Nocy na całym świecie — od jasnej bieli po czarny heban. Devon zajmuje miejsce obok Gisele, wykręcając szyję, żeby jak naj- więcej zobaczyć. — Dziś zaszczycił nas swoją obecnością wysłannik jego wysokości króla Henryka — mówi zebranym Cłydog ap Gruffydd. — Książę Suffolk. — Szwagier króla — szepcze Devon do Gisele, zadowolo- ny, że zapamiętał coś jeszcze z zajęć z panem Weatherbym. Książę jest postawnym mężczyzną, lecz przy Cłydogu wydaje się mały. Nosi futrzany kapelusz podobny do tego, jaki ma na głowie Devon, lecz jego kaftan jest wyszywany rubinami i szmaragdami. — Od dawna słyszeliśmy pogłoski o wielkich czarodzie- jach Skrzydła Nocy, którzy żyją pośród nas — zwraca się do zebranych — lecz aż do dziś nie dawałem im wiary. Z nabożnym podziwem spogląda na zgromadzenie. De- von dobrze to rozumie: w końcu facet przed chwilą zoba- czył, jak setki osób nagle materializują się w tej sali. —240— Książę bierze się w garść. — Jego Wysokość zwraca się do was o pomoc. Trzeba pozbyć się tej plagi, jaką jest dla królestwa kobieta uzurpu- jąca sobie prawa do tronu i zamierzająca wykorzystać potę- gę Anglii na chwałę szatana! Tłum przytakuje mu głuchym pomrukiem. — Tylko jak można tego dokonać, jeśli jedno jej spojrze- nie zmienia człowieka — nawet każdego z was — w kupkę strachu i żądzy? W tłumie rozlegają się śmiechy. Devon jest zaskoczony, gdy Sybilla wstaje. — Milordzie, niemal połowa tego zgromadzenia jest od- porna na czary tej wiedźmy. Sposób jej pokonania jest oczy- wisty. — Przecież jesteście tylko kobietami —- mówi książę. Znów słychać śmiechy. — Tak jak i ona, ta plaga, której ty i twój król tak bardzo się obawiacie — mówi Sybilla i siada. Cłydog ap Gruffydd wrócił na mównicę. — Sybilla z Gandawy ma rację. Musimy polegać na na- szych siostrach. One pokonają czarownicę. Teraz z kolei wstaje Wiglaf. — Wielki Cłydogu, czy mogę coś powiedzieć? — Oczywiście, Wiglafie. Jesteś największym z naszych Opiekunów. Co masz do dodania? Wiglaf trąca łokciem Devona, dając mu znak, żeby wstał. — Za pozwoleniem szlachetnego Bractwa, chciałbym przed- stawić młodego gościa, który przybył do naszych czasów... — Wiglańe, co ty wyprawiasz? — szepcze przez zaciśnię- te zęby Devon, rumieniąc się jak burak. — Dlaczego... — Nazywa się Devon March — ciągnie Wiglaf, nie zwra- cając na to uwagi — i przybywa z błogosławieństwem Ho- ratia Muira. —241— Devon ma ochotę zapaść się pod ziemię. Patrzy na nie- go trzystu czarodziei Skrzydła Nocy. Na niego! Na chłopa- ka, który zaledwie kilka miesięcy temu mieszkał w Coles Junction w stanie Nowy Jork. Jakby posiadał choć trochę ich wiedzy, doświadczenia, znajomości historii i tradycji Bractwa... Skoczyłeś w Otchłań i wróciłeś żywy, przypomina mu Głos. — Ach — mówi Cłydog. — Horatio Muir. Nasz podróżu- jący w czasie potomek z przyszłości. Powiedz, jakie wieści nam przynosisz, Devonie March. Devon wstaje, mając nadzieję, że nikt — szczególnie Gi- sele — nie zauważy, jak trzęsą się pod nim nogi. — No cóż... — bąka, patrząc na Wiglafa. — Powiedz zgromadzeniu o twoim spotkaniu z wiedź- mą — podpowiada mu Opiekun. — No cóż, naprawdę ją spotkałem. Isobel. Tę wiedźmę. — Zerka na Gisele. — My... Gisele i ja... śledziliśmy gnoma, Bjorna Forkbearda... — Co takiego? — grzmi Cłydog. Nagle gniew wykrzywia mu twarz. W tłumie też słychać gniewne pomruki. — On został wysłany z misją! Jak śmieliście narażać...? — Hej, nie denerwujcie się tak, dobrze? — Devon nabie- ra tchu. — Ona nas nie widziała. — Zerka na Wiglafa. — Zrobiłeś to specjalnie, żeby narobić mi kłopotów? — mówi półgłosem. — Każdy lekkomyślny czyn ma swoje konsekwencje — szepcze Wiglaf, złośliwie strzygąc uszami. — Mimo wszystko, Devonie March — grzmi ze swojej mównicy Cłydog — wystawiłeś na szwank powodzenie na- szej misji. Ty również, Gisele z Zelandii. Devonowi jest przykro, że dziewczyna została w to wmie- szana. — To był wyłącznie mój pomysł — mówi Cłydogowi. — Proszę, nie wińcie jej. Zerka na nią. Gisele uśmiecha się słabo do niego. — Z drugiej strony — dodaje Devon, spoglądając na ze- branych i nagle nabierając pewności siebie, poczucia przy- należności do tego tłumu — kiedy studiowałem w przyszło- ści historię Skrzydła Nocy, dowiedziałem się, że pokonacie Isobel. Wiedźma spłonie na stosie. Historia głosi... — Zatem należy ją zmienić! Zgromadzeni są zaskoczeni, słysząc ten głos — donośny i piskliwy, zdający się dobywać ze wszystkich stron. W następ- nej chwili Devon czuje niewidzialne szpony, które chwytają go za ramiona i unoszą w powietrze. Tłum wydaje jęk zgrozy. Szpony trzymające Devona materializują się. Nad nim szczerzy kły jedna z tych odrażających latających małp, wściekle bijąc skrzydłami powietrze. Jednak o wiele bardziej przerażająca jest postać, która nagle pojawia się przed zebranymi, górując nad Cłydogiem. Devon rozpoznaje ją po śmiechu, zanim ujrzy jej twarz. Isobel Apostata. Spogląda na Cłydoga, który osuwa się na kolana. — Czy mam zmienić go w proch na waszych oczach? — skrzeczy Isobel. — Zmienić go w zaślinione, bezmózgie stwo- rzenie, tego wielkiego przywódcę, potężnego Cłydoga? — Proszę — błaga Cłydog, zakrywając rękami twarz. — Powiedz im, jak bardzo mnie pożądasz, Cłydogu. Jak śnisz o mnie co noc... Wielki mag pada jej do nóg. — Waszego małego posłańca tak łatwo było nagiąć do mej woli — mówi do tłumu Isobel. — Od gnoma dowiedziałam się, co knujecie. Zeszłej nocy wiedziałam, że nie powinnam mu ufać, bo wyczułam obecność tych dwojga dzieci. Nie sądźcie, że możecie mnie pokonać! 242. 243 Devon usiłuje wyrwać się demonowi, ale nie może — do- póki znajduje się w zasięgu głosu Isobel. A raczej Morgany... Sądzę, że zakochałam się w tobie, Deyonie. Chociaż bardzo się stara, nie może wyprzeć się uczucia, jakim ją darzy, nawet teraz, kiedy ona może zniszczyć ich wszystkich... Może jednak nie będzie musiał. Kilkanaście kobiet, a wśród nich Gisele, zerwało się ze swych miejsc, aby obezwładnić wiedźmę. Devon widzi błysk w jej czarnych oczach. Isobel chowa coś w rękawie — dosłownie. Zanim kobiety zdążą ją dopaść, rzuca coś w powietrze, jakiś błyszczący i złocisty przedmiot... To złoty łańcuch, który w magiczny sposób owija się wo- kół Gisele, najmniejszej z nacierającej armii. — Spójrzcie na nią! — rozkazuje Isobel, gdy Gisele sza- mocze się w powietrzu, spętana łańcuchem. — Teraz jest w mojej mocy. Wasz gnom okazał się bardzo użyteczny. Wy- jawił mi wiele sekretów. Włącznie z tajemnicą tej szczegól- nej kopalni złota w Arktyce, której kruszec ma tak wielką moc, że nie oprze mu się nawet mag Skrzydła Nocy! — Wy- bucha histerycznym śmiechem. Kobiety nieruchomieją, obawiając się o los Gisele. — Taki los czeka wszystkich, którzy zechcą mi się sprze- ciwić — mówi Isobel piskliwym głosem, przelatującym echem po sali. — A teraz, moi bracia i siostry Skrzydła No- cy, czule żegnam was wszystkich. Przykro mi, że nie we- zmę udziału w Witenagemocie. Bawcie się na tym ostatnim zgromadzeniu, bo kiedy zwyciężę, wszyscy zostaniecie ze- słani do moich Otchłani! — Brać ją! — krzyczy leżący na podłodze Cłydog. — Och, byłabym zapomniała — mówi ze śmiechem Iso- bel — wziąć parę młodych zakładników. Spogląda na Devona. Trzymająca go bestia zaczyna ma- —244— chać skrzydłami. Przelatuje nad tłumem i kieruje się prosto na wielki witraż. Ze świętym Jerzym zabijającym smoka, taki sam jak w Kruczym Dworze, uświadamia sobie Devon, osłaniając twarz rękami. Ostatnim dźwiękiem, jaki słyszy, jest brzęk rozbijanego szkła. Potem zapada cisza i ciem- ność. 'dzyskuje przytomność w lochu. Ten wygląda tak samo jak każdy loch, jaki Devon zna z ńlmów lub książek. Pod przeciwległą ścianą wiszą dwaj mężczyźni, przykuci do niej za nadgarstki. Szczury kłębią się w brudnej, śmierdzącej, przegniłej słomie. Jedynym źró- dłem światła są wąskie okienka, znajdujące się wysoko pod sufitem. Devon jęczy. Okropnie boli go ramię, bo skrzydlaty de- mon rozszarpał ciało w tym samym miejscu, które już było zranione. A raczej będzie, myśli Devon. Mniejsza z tym. — Mój młody czarodzieju — rozlega się nieopodal głos. — Pozwól, że ci pomogę. To Bjorn Forkbeard. — W kieszeni bryczesów mam pewien proszek — mówi gnom, wyjmując fiolkę. — Przyspieszy gojenie. — Dzięki — mówi Devon, pamiętając, jak ten proszek za- działał poprzednio. Ściąga zakrwawiony kaftan, odsłania- jąc ramię. Bjorn posypuje ranę proszkiem i ból natychmiast przechodzi. — To wszystko moja wina — mówi Bjorn, roniąc łzy. — Zmusiła mnie do wyjawienia planów Bractwa i kazała mi wykuć złoty łańcuch. — Chciałbym ci ufać — mówi Devon. — Chciałbym ci wierzyć, że nie zrobiłeś tego dobrowolnie. — Na króla Henryka, przysięgam, że nie! Ona ma swo- —245— się do środka, niosąc miskę z jakimś cuchnącym płynem i puchar mętnej wody. Dwaj więźniowie obezwładniają go bez trudu, umożliwiając Devonowi i Bjornowi ucieczkę. — Pokonajcie ją! — woła za chłopcem i gnomem jeden z nich. — Uratujcie nas przed wiedźmą! Devon nie odpowiada. Z każdą chwilą jest coraz bardziej przestraszony, przekonany, że stał się pionkiem w rozgryw- ce Isobel. Chciałby porozmawiać z Rolfe'em lub Wiglafem. Strach to twoja zguba, przypomina mu Głos. Musisz wie- rzyć, że możesz zwyciężyć. — Wierzę, że mogę zwyciężyć — mamrocze pod no- sem Devon, wbiegając po wilgotnych stopniach do zamku wiedźmy. — Oczywiście, że zwyciężysz, zacny panie — mówi bie- gnący obok niego Bjorn. — Wierzę w ciebie. Devon patrzy na człowieczka. Czy to przyjaciel czy wróg? Chciałby, żeby Głos mu to wyjaśnił... Zaufaj przeczuciu, mówi Głos. Niczego innego nie potrze- bujesz. Wchodzą do wielkiej sali zamkowej. Widok zapiera De- vonowi dech w piersi. Na drugim końcu pustej sali, na pie- destale stoi tron. Fotel przeznaczony dla króla — lub królo- wej. Nad tronem wiszą królewskie proporce, a po jego bo- kach przykucnęły dwa demony, bestie o sennych ślepiach i małpich pyskach. — Trzymaj się z tyłu — szepcze Devon do Bjorna, gdy chowają się w cieniu. Chłopiec rozgląda się. Sala jest pusta, jeśli nie liczyć tro- nu na jej jednym końcu i biesiadnego stołu na środku. Za- raz jednak słyszy jakiś dźwięk. Brzęk łańcucha. Spogląda w górę. Widzi Gisele, zamkniętą w czymś, co wygląda jak srebrna klatka przymocowana do krokwi. 248 Zauważyła ich. Bez słowa patrzą sobie w oczy. Devon jest pewien, że może uwolnić ją z tej klatki, ale i tak nie zdoła zdjąć łańcucha, który pęta jej przeguby. Tylko ktoś nie na- leżący do Bractwa może tego dokonać... Spogląda na Bjorna. Gnom jakby czytał w jego myślach. — Ściągnij ją — mówi — a ja rozerwę łańcuch. Jestem wystarczająco silny! Odwróć się, nagle ostrzega go Głos. Szybko! Devon błyskawicznie odwraca się do demonów. Jeden otworzył zaspane ślepia i teraz patrzy prosto na niego. — Zauważyły nas — szepcze Devon. — Teraz! Koncentruje się. Drzwi klatki Gisele otwierają się na oścież. Siłą woli Devon sprowadza ją bezpiecznie na dół. Jednak demony już pędzą przez salę, wydając odrażające małpie wrzaski, które ściągają na pomoc ich skrzydlatych pobra- tymców. — Uwolnij Gisele! — syczy Devon do gnoma, walcząc z pierwszym demonem. Silnym ciosem trafia go w podbródek. Demon, koziołku- jąc, odlatuje w głąb sali. Zaraz jednak jego miejsce zajmuje następny i jeszcze jeden... — Zostawcie go! To głos Isobel. Cuchnące bestie przewróciły Devona na podłogę, ale posłusznie odsuwają się od niego na rozkaz swej pani. Na Devona nagle pada cień Isobel. Wiedźma podchodzi i staje nad nim, mierząc go urzekającym spoj- rzeniem swoich czarnych oczu. — Kim jesteś, mój mały podróżniku w czasie? Ich spojrzenia spotykają się. To Morgana — jak dobrze Devon zna te oczy. Serce wyrywa mu się z piersi. Sadzę, że zakochałam się w tobie, Devonie. — Kim są twoi rodzice, chłopcze? — pyta wiedźma. —24Q— Devon nie odpowiada. Isobel nie zna go. Nie ma pojęcia, że spotkają się za pięćset lat od tej chwili... a może ma? Ona przygląda mu się. — Mogłabym wyssać z ciebie krew — mówi mu. — Jed- nak intrygujesz mnie. Chcę wiedzieć, kim jesteś. Devon nadal milczy. Kątem oka widzi Bjorna przytrzy- mywanego przez demony. Gisele nadal jest skuta i nie może mu pomóc. Isobel uśmiecha się. — Masz charakter — mówi mu. — Byłabym rada, mając cię na moim dworze. Ponieważ tylko ci czarodzieje Skrzy- dła Nocy, którzy do mnie dołączą, pozostaną przy życiu. — Nigdy się do ciebie nie przyłączę — mówi Devon. — Cofnąłem się w czasie, żeby cię powstrzymać! Kobieta odchyla głowę do tyłu i śmieje się. Devona prze- chodzi dreszcz. To ten sam okrutny, obłąkańczy śmiech, który słyszał tamtego dnia na wieży. — Nie zdołasz mnie pokonać, chłopcze. Widziałeś, co zrobiłam z wielkim Cłydogiem. Wkrótce zasiądę na tronie i do końca roku będę władała całą Europą! A w przyszłym roku całym światem! Znów wybucha śmiechem, nieprzyjemnym chichotem, któ- re niesie się po zamku. Jej rozbawienie daje Devonowi okazję do działania. Gdy kobieta nie patrzy na niego, zbiera siły, pod- ciąga nogi i rozprostowuje je, zadając potężne kopnięcie w jej łydki. Kobieta jak wystrzelona z procy przelatuje przez pokój. Devon zrywa się z podłogi. — Ojciec zawsze mi mówił, żeby nie bić kobiet, ale dla ciebie zrobiłby wyjątek. Rozwścieczone demony rzucają się na Devona, lecz on jest tak podbudowany tym, iż udało mu się zaskoczyć Iso- bel, że rozgniata je niedbale, jak muchy. Isobel podnosi się z posadzki, sypiąc skry z oczu. —250— — Zapłacisz za to! — wyje. — Spłoniesz! — Nie. Sądzę, że ten spektakl jest zarezerwowany dla cie- bie — mówi Devon, rzucając się na nią. Kobieta odpycha go jednym gestem. Nawet go nie dotk- nąwszy, miota nim o ścianę. Lekko ogłuszony Devon zaraz dochodzi do siebie i tuż przed swoim nosem widzi twarz Isobel, przysuwającą się do niego. — Przecież nie chcesz ze mną walczyć, Devonie March — mruczy kobieta ociekającym słodyczą głosem. On usiłu- je odwrócić wzrok, ale nie może. Jej oczy przykuwają je- go spojrzenie, wypełniają całe pole widzenia. — Wolałbyś mnie pocałować, prawda, mój kochany? — Nie — jęczy Devon. Jednak opuszczają go siły. Czuje zapach bzu. To jej — Morgany — perfumy. Ona dotyka jego włosów. — Nie będziesz już ze mną walczył, prawda, Devonie March? Spogląda w jej oczy. Ona jest taka piękna... to najpięk- niejsza kobieta, jaka kiedykolwiek... Isobel uśmiecha się. — Sądzę, że zakochałam się w tobie, Devonie. W pokoju zapada mrok. Devon czuje straszną pustkę w głowie i nagle wszystko zaczyna wirować. Czuje, że spa- da, spada, spada... Ona wygrała — to ostatnia myśl, jaka przemyka mu przez głowę, zanim Devon straci przytomność. A ja już nie istnieję... 12. ^i-teMigeMO-t 'wo/My.głlowa. To Głos. Wciąż jesteś tutaj, Devonie. Uwolnij gnoma! Devon nie wie, gdzie się znajduje, ale uświadamia sobie, że jego duch nadal żyje. Wciąż nie stracił więzi ze światem. Zbiera siły i w duchu widzi Bjorna przytrzymywanego przez demony. Gnom wierzga i szamocze się. Zostawcie go, rozkazuje. Nie macie nad nim żadnej władzy! Oczami duszy widzi, jak demony nagle puszczają czło- wieczka. Gnom zrywa się na równe nogi. I nagle znów robi się jasno. Devon otwiera oczy i widzi, że znowu jest w wielkiej sali. A ściśle mówiąc — pod jej sklepieniem, skąd patrzy, jak Bjorn pędzi do Gisele, ku któ- rej złowrogo maszeruje Isobel. — Hej, Izuniu! — woła Devon. — Tu, na górze! Zaskoczona Isobel Apostata podnosi głowę. — Obawiam się, że straciłaś urok — mówi Devon, obie- ma nogami skacząc jej na plecy i z trzaskiem obalając na podłogę. To daje Bjornowi czas na uwolnienie Gisele z pętające- go ją łańcucha. Demony atakują teraz ze wszystkich stron, a Gisele z łatwością odrzuca na bok kilka pierwszych. Jed- nak są ich dziesiątki i przybywają następne, skrobiąc szpo- — 252 — nami po kamiennej posadzce i spazmatycznie łopocząc skrzydłami. — Jest ich zbyt wiele! — wota Gisele. Devon pojmuje, że dziewczyna ma rację. Powtarza się scena z Kruczego Dworu. Devon robi co w jego mocy, żeby przepędzić bestie, lecz wciąż pojawiają się nowe. Bjorn cho- wa się pod stołem. Demony nie interesują się nim — chcą tylko pokonać dwoje młodych ludzi, którzy tak upokorzyli ich panią. Isobel znów wstaje z podłogi. — Nie zdołają pokonać was wszystkich! — wrzeszczy do swych sługusów. — Nie zdołają pokonać Isobel! Pierzasty stwór o zielonych ślepiach skacze na Devona, usi- łując wydziobać mu oczy. Chłopiec odpycha go, ale traci siły. Nie poddaj się lękowi, przypomina sobie. Nie bój się! — Możesz jeszcze ujść z życiem, Devonie March! — woła do niego Isobel. — Jeszcze możesz się do mnie przyłączyć! Pierzasta bestia znów atakuje, piszcząc mu do ucha. Wal- czy z nią, ale osuwa się na kolana. — Nie poddawaj się, Devonie! — słyszy głos Gisele, prze- dzierający się przez zgiełk. — Jesteś wielkim czarodziejem! — Tak — mówi sobie Devon. — Jestem potomkiem Sar- gona Wielkiego! Z tymi słowami bez trudu zrzuca z siebie demona, który z wrzaskiem przelatuje w powietrzu i znika w swojej Ot- chłani. Devon podnosi się i znów staje oko w oko z Isobel. — Potomek Sargona — powtarza wiedźma, patrząc na niego z podziwem. — Taak — mruczy chłopiec. — Wiedziałem, że to zrobi na tobie wrażenie. — Kim jesteś? Z jakiego pochodzisz rodu? On uśmiecha się. —253— — Mam o tym takie samo pojęcie jak ty. Jednak wiem, jestem czarodziejem Skrzydła Nocy. Urodzonym dokłattdl nie sto pokoleń po Sargonie. — Mimo to nie zdołasz mnie pokonać — syczy wiedźmaNJ — Może nie, ale na pewno zamierzam spróbować. < yA W tym momencie posadzka zdaje się eksplodować. Otwie4| ra się klapa wydrążonego przez Bjorna tunelu, wiodącego1!! z miasteczka do zamku wiedźmy. I wpadają przez nią dzie*3| siatki kobiet — czarodziejek Skrzydła Nocy! ft Nagle szala zwycięstwa przechyla się na ich stronę. De-| von przygląda się, jak czarodziejki pokonują demony. Grad| ciosów i kopniaków zapędza bestie z powrotem do piektefci Sybilla z Gandawy przychodzi na odsiecz córce, jednyQ(|S|| uderzeniem rozpłaszczając na ścianie atakującego ją wte-yjl chatego stwora. Jakiś demon atakuje Devona od tyłu i zaciska szpony na a| jego szyi. Chłopiec odgania go, silnie uderzając łokciem |j w żebra. Odwraca się i widzi, że inny członek Bractwa zada- ^ je przeciwnikowi potężny cios w brzuch, po którym demon ^ z piskiem koziołkuje w powietrzu. :Ę Devon ze zdziwieniem spostrzega, że to wcale nie jakaś^j czarodziejka przyszła mu z pomocą. To młody mężczyzna, || łudząco podobny do Marcusa. Devon uśmiecha się. — Nie wszyscy męscy przedstawiciele Bractwa dają się omamić wiedźmie — mówi Devonowi młody czarodziej, ij Isobel stoi w dole, obserwując klęskę swoich demonów |g i wrzeszcząc wściekle: ...Ją — Nie! Nie! Nie! .••|| — Prawdę mówiąc — odzywa się Devon, lądując tuż przędą* nią — myślę, że tak t| Nagle tuż przy nich pojawia się Gisele i owija złoty fa»'|| cuch wokół nadgarstków wiedźmy. —254— Gdy tylko Isobel zostaje spętana, nieliczne pozostałe de- mony znikają, wessane do swoich Otchłani. _ Do następnego spotkania — mówi Devon Isobel, oto- czonej przez zwycięskie czarodziejki. Apostata nie odzywa się, tylko mierzy go wielkimi czar- nymi oczami. ^evon widzi, jak wiedźma płonie na stosie. Zostaje ska- zana na śmierć jeszcze tego samego dnia i królewski dwór nakazuje natychmiastową egzekucję. Mieszkańcy miastecz- ka świętują, tańcząc na ulicach, zabawiani przez grajków, błaznów i kramarzy ze swymi tresowanymi małpkami. Sto- jąc obok Wiglafa, Devon patrzy, jak prowadzą Isobel Apo- statę na stos. Ona nie odrywa od niego oczu. On dostrzega w nich nienawiść i żądzę zemsty. Potem zostaje podpalone drewno i torf wokół pala. Płomienie trawią ciało wiedźmy. Devona spotkał wyjątkowy zaszczyt: był jedynym czaro- dziejem Skrzydła Nocy, obserwującym egzekucję. Bractwo nie chciało, by obecność wielu magów wzbudziła obawy przesąd- nej ludności. W kronikach znajdzie się tylko krótka wzmianka o tym, że stracono zdrajczynię. Jej imię nie zostanie wymie- nione w urzędowych rejestrach. Próżno będzie szukać tej opo- wieści w historycznych książkach pana Weatherbyego. Isobel wyzywająco spogląda na zwycięzców. Chociaż De- von dopiero za chwilę ujrzy ją ulatującą z płomieni, z ręka- mi rozłożonymi jak skrzydła szybującego ptaka, już wie, że czarownica jeszcze nie została pokonana. Ona wróci — za pięćset lat. Devon kaszle, krztusząc się sadzą. Siada pod ścianą bu- dynku, z daleka od ognia. — Wszystko w porządku, mój młody przyjacielu? — pyta Wiglaf. —255— — Chyba tak. — Devon wciąż czuje w ustach smak pało- al nego ciała. — Po prostu niecodziennie widuje się, jak ktoś płonie na stosie. — Oczy czarodzieja Skrzydła Nocy muszą przywyknąć do takich okropności. Devon krzywi się. — Nie musisz mi tego mówić, Wiglafie. Widziałem gni- jące ciała wstające z grobów. Oślizte, piekielne bestie kąsały 3 mnie do kości. Możesz mi wierzyć, jestem przyzwyczajony. Wiglaf uśmiecha się ze współczuciem. — Droga maga nie jest usłana różami. Devon chowa twarz w dłoniach. — Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego to na mnie padto. Całe to szaleństwo... A ja wciąż nie wiem, skąd pochodzę. Kim byli moi rodzice. Dlaczego to ja, chłopak z Coles Junc- tion, utknąłem tu w szesnastym wieku, walcząc z wiedźma- mi i demonami. Wiglaf kładzie dłoń na jego ramieniu. — Dziś wieczorem, podczas Witenagemotu, napotkasz wielu mądrych czarodziei. Może któryś z nich zdoła ci po- móc. — Widzisz, Wiglafie, chociaż bardzo chciałbym to zoba- czyć, nie mogę tu zostać. Muszę wracać do własnych cza- sów. Teraz, kiedy pomogłem pokonać Isobel tutaj, może będę dostatecznie silny, żeby poradzić sobie z nią w przy- szłości. — Jeszcze nie, mój młody przyjacielu. Najpierw musisz złożyć raport przed radą. — Przecież Ceciły może już zginęła... — Devon milk- nie. — W porządku, zapomniałem. Nic jej nie grozi, ponie- | waż jeszcze się nie narodziła. — Właśnie. Tak więc musisz wziąć udział w zgromadze- niu. Jako jedyny przedstawiciel Bractwa byłeś świadkiem —256—- egzekucji Apostaty. Musisz opowiedzieć o tym, że widzia- łeś, jak powstała z płomieni. Wracają do Keveldon House, żeby odpocząć. Devon za- sypia na słomie i śni mu się ojciec. Pomimo swej długo- wieczności — gdyż miał ponad trzysta lat, kiedy umarł na początku dwudziestego pierwszego wieku — Ted March jeszcze nie żył w tych czasach. Po przebudzeniu Devon czu- je się bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej. lĄ/itenagemot odbywa się w wielkiej sali Hampton Court. Król jest tak wdzięczny Bractwu za pozbycie się Isobel, że pozwolił im skorzystać ze znajdującego się pod Londynem pałacu kardynała Wolseya. To wiele mil od Yorku, oczywi- ście, więc zwyczajni ludzie musieliby jechać tam kilka dni konno, lecz dla czarodziei to żadna przeszkoda. Gromadnie znikają z Yorku i zbierają się przed zbudowanym z czerwo- nej cegły Hampton Court. Devon przygląda się wszystkiemu z nabożnym podziwem. Wchodzą do wielkiej sali, ogromnego pomieszczenia z bo- gato zdobionym belkowanym sklepieniem, z którego zwi- sają wielkie świeczniki. Devon rozpoznaje wpływy włoskie- go renesansu, o których uczył się na zajęciach z panem Weatherby. Wodzi wzrokiem po głównych filarach, rzeź- bionych w liście i owoce granatu, będące herbem Katarzy- ny Aragońskiej. Uśmiecha się, bo wie, że te ozdoby będą kilkakrotnie zmieniane, na cześć każdej nowej żony króla Henryka. Na końcu sali przez wykuszowe okno w kształcie wa- chlarza wpada blask księżyca i oświetla podium, na którym gromadzą się członkowie rady, wesoło gawędząc i pokle- pując się po plecach. Jeśli splendor tej sali urzeka Devona, to jeszcze większy podziw budzą w nim sami czarodzieje, —257— odziani w paradne purpurowe szaty, przepasane żółtymi szarfami. Zdobią je rubiny i diamenty, a kobiety noszą po- nadto szmaragdy we włosach. Wielu z obecnych nosi czapki lub kapelusze z piórami. Wiglaf i inni Opiekunowie zmie- nili zwyczajne brązowe togi na szaty haftowane w gwiazdy i księżyce. — Te gobeliny są flamandzkie — mówi Gisele Devonowi, wskazując na bogato zdobione arrasy na ścianach, przed- stawiające historię Abrahama. — To dar mojego ludu. On uśmiecha się. W sali słychać wesoły gwar i śmiechy. Wino i piwo leją się strumieniami, nawet wśród młodych. Devon uśmiecha się na myśl o tym, jak rygorystycznie An- drea w Niespokojnej Przystani sprawdza wiek klientów, któ- rzy chcą zamówić piwo. Tutaj nawet ośmioletnie dzieci piją je do woli, ocierając sobie pianę cieknącą po brodach. Dostrzega młodzieńca, tak podobnego do Marcusa, któ- ry pomógł mu pokonać demona w zamku Isobel. — Hej, człowieku — woła Devon. — Jak leci? — Jak leci? — powtarza chłopak. — Kto leci? Devon śmieje się. — To takie wyrażenie, używane tam, skąd pochodzę. Po- myślałem, że powinienem podziękować ci za pomoc. — Wyciąga rękę. — Jestem Devon March. — A ja Thierry z Paryża — mówi tamten. — Z rodu Loui- sa z Chaumois. Moim ojcem jest Artois, a matką Berenga- ria z Nawarry. A ty? Devon uświadamia sobie, że członkowie Bractwa zwy- czajowo przedstawiają się w taki sposób. Gisele również to zrobiła, kiedy się poznali. Teraz też to robi, mówiąc o swo- im pochodzeniu od Wilhelma z Holandii. Thierry z Paryża serdecznie ściska jej dłoń, a potem wyczekująco spogląda na Devona. Ten wzdycha. —258— m — Obawiam się, że nie wiem, z jakiego rodu się wywo- dzę — wyznaje. — Wiem tylko, że jestem czarodziejem. — W dodatku potężnym — mówi Thierry — sądząc po walce, jaką stoczyłeś z wiedźmą. Devon wzrusza ramionami. — Taak,chyba tak. Przerywa im potężne uderzenie młotka o mównicę. Cłydog ap Gruffydd otwiera Witenagemot. W sali w magiczny sposób pojawiają się długie ławy i czarodzieje zajmują miejsca. — Niechaj w całej tej krainie i za morzem rozejdzie się ra- dosna wieść — mówi Cłydog. — Apostata została pokonana. Wiglaf wstaje i oznajmia, że Devon chce złożyć raport. Wszyscy patrzą zafascynowani na wstającego Devona. Spo- glądają na niego z dumą i głębokim szacunkiem. — Posłuchajcie — mówi chłopiec. — Nie chcę psuć ta- kiej uroczystości jak ta. Jednak ona nie została pokonana. Jeszcze nie. Rozlegają się niespokojne szepty. — Och, wam już nic nie grozi. Nie sądzę, żeby wróciła do tych czasów. Wiem tylko, że widziałem, jak powstaje z pło- mieni — i że pojawi się w moich czasach, za mniej więcej pięćset lat. — Zatem jej nieposkromiony duch wciąż pała żądzą ze- msty — mówi Cłydog. — Tak więc — mówi do zebranych Devon — potrzebu- ję pomocy. Muszę wrócić do moich czasów i spróbować ją powstrzymać. Ona spróbuje zrobić w dwudziestym pierw- szym wieku to, co zamierzała zrobić tutaj. Wielki Cłydog spogląda na niego ze współczuciem. — Nie poznaliśmy tajemnicy podróżowania w czasie, mój młody przyjacielu — mówi. — Posiadł ją nasz potomek, Horatio Muir, który często zaszczycał nas swoją obecnością. Devon jest zrozpaczony. —259— — I nigdy nie mówił wam, jak tego dokonał? W jaki spo- sób materializuje Schody Czasu? — Nie, Devonie March. Byłoby to złamaniem praw rzą- dzących czasem. Tej wiedzy nie mamy jeszcze zdobyć przez kilka stuleci. Devon wzdycha. — Na cóż się zda nasze zwycięstwo nad Isobel tutaj, jeśli ona może wrócić w przyszłości i zacząć wszystko od nowa? — Zajmiemy się tym, mój przyjacielu. Może uda nam się dowiedzieć, jak powstrzymać jej ducha. — Ale ja muszę wracać. Musimy to zrobić natychmiast! W sali słychać współczujące śmiechy. — Mamy pięćset lat na rozwiązanie tego problemu, De- vonie March — mówi Cłydog. Devon siada. Pięćset lat. Tylko że on umrze na długo przed ich upływem. A więc to tak? Takie jest jego przezna- czenie: dożyć swych dni tutaj, w szesnastym wieku? Nigdy się nie dowie, co przyniesie przyszłość, co się wydarzy po jego zniknięciu z Kruczego Dworu w trakcie walki z demo- nami. Czy jego przyjaciele umrą? Czy dom zostanie znisz- czony? Czy Isobel Apostata przejmie kontrolę nad Otchła- nią pod Kruczym Dworem? Co stanie się potem? Może Roxanne wyrwie Rolfe'a spod uroku Morgany. Mo- że Rolfe zdoła znaleźć innego czarodzieja, który pokona Isobel. Może nikomu nic się nie stanie, może jakoś sami zdołają ją pokonać. Jednak zawsze będą się zastanawiać, gdzie podział się Devon — i dlaczego opuścił ich wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowali. T^ L-^eyon jest w ponurym nastroju. Nie może się skupić na obradach. I niewiele rozumie z tej powodzi słów i wyrażeń, które nic dla niego nie znaczą. W końcu wymyka się na dzie- —260— dziniec z fontanną. Księżyc jest wielki i bardzo jasny. Devon siada przy spływającej kaskadą wodzie i zamyka oczy. — A myślałem, że początkujący czarodziej powinien sie- dzieć w środku i chłonąć wiedzę. Devon otwiera oczy. To Wiglaf. — Po prostu nie mogę się skupić — mówi Devon. — My- ślę o czymś innym. — Musisz się wiele nauczyć, Devonie March. — Mnie to mówisz? Wiglaf siada obok niego na zimnej kamiennej ławce. — Spróbuj zapomnieć o tym, że twoi przyjaciele są w nie- bezpieczeństwie. To już nie jest częścią twojej rzeczywisto- ści. To już się nie dzieje. — Ale to się zdarzy. Wiglaf wzdycha. — Tak. To się zdarzy. Nagle coś przychodzi Devonowi do głowy. — Horatio Muir wie, jak podróżować w czasie. Jak sądzisz, kiedy tutaj wróci? — Nie wiem. Kiedy ostatnio go widziałem, ponad dwie- ście lat temu, nie wspominał o tym, że zamierza tu wrócić. Może nigdy tego nie zrobi, a przynajmniej nie za mojego życia. — Jednak powiedziałeś, że go spotkam, a jeszcze go nie widziałem. Wiglaf kiwa głową. — Istotnie. Zważ jednak na to, Devonie March, że Horatio Muir może wrócić tu dopiero za wiele lat. Wtedy możesz już być starcem. Devon jest przerażony. — Przecież nie mogę wrócić do moich czasów jako sta- rzec! To byłoby okropne! — Do tej pory może już nie będziesz chciał wracać, mój przyjacielu. Być może uznasz te czasy za swoje. —261— Devon wzdycha. — Może jednak uda mi się zmienić bieg historii — mó- wi. — Może Horatio zdoła odesłać mnie w porę, żebym zdołał zapobiec pojawieniu się Isobel w naszych czasach. Mogę się postarać, żeby Edward nigdy jej nie spotkał i nigdy nie przywiózł do Kruczego Dworu. — Wtedy jednak nie byłoby powodu, żebyś cofnął się do tych czasów, prawda? Dostrzegasz paradoks, jaki byś stwo- rzył, Devonie? Nie pozostaje ci nic innego jak ufać swojemu przeznaczeniu. Dam ci jedną ważną radę. Jesteś zawsze tam, gdzie powinieneś być.—Wiglaf uśmiecha się.— To jedna z pierwszych zasad, jakich uczę moich studen- tów. Devon spogląda na księżyc. Nie wie, co myśleć. — Rozumiesz, mój młody przyjacielu? — pyta Wiglaf. — Odegrałeś tutaj istotną rolę w pokonaniu Isobel. Gdybyś nigdy nie wrócił, ona mogłaby zwyciężyć, co zmieniłoby ca- łą historię świata. Jesteś nierozłączną częścią tych czasów, Devonie. Zawsze byłeś i zawsze będziesz. Devon uśmiecha się słabo. — To dziwne, bo w podręcznikach historii nie ma ani słowa o tym, jak uratowałem króla Anglii. — Nie ma. Jego Wysokość zdecydował, że żaden kroni- karz nie zapisze historii Isobel Apostaty. — Tylko że jeśli tu zostanę, Wiglafie, nigdy się nie do- wiem, kim jestem. Opiekun rozważa jego słowa. — Nie bądź tego taki pewny, mój zacny przyjacielu. — Chwyta amulet, który na srebrnym łańcuszku wisi na jego szyi. Odpina go i podaje Devonowi. — Wiesz, co to jest? Devon trzyma w ręku amulet. Jest w nim osadzony kryształ. — To twój kryształ wiedzy — mówi Devon. — Mają go wszyscy Opiekunowie. Wiglaf kiwa głową. 262. — Zobacz, co on ci powie, mój chłopcze. Ściśnij go mocno. Devon wykonuje polecenie. Czy ten kryształ wyjawi mu prawdę? Czy wyjaśni mu, kim jest? A może nawet pozwoli mu powrócić w przyszłość? l oj e dziecko. To głos kobiety. Głos, który chyba już kiedyś słyszał... Devon mocno zaciska powieki. Koncentruje się na tym, co chce mu pokazać kryształ, ale wszystko jest nieostre, roz- mazane. Dostrzega tylko jakieś kształty poruszające się na słabo oświetlonym tle. Słyszy tylko głos kobiety. — Moje dziecko. Nie zabierajcie mojego dziecka. Gdzie ja jestem? To miejsce wygląda znajomo... Nagle wie. To wieża Kruczego Dworu. — Moje dziecko! Moje dziecko! Moje dziecko! Rozpaczająca kobieta coraz bardziej podnosi głos. Devon widzi dłonie kurczowo chwytające powietrze. Rozlegają się kroki kogoś zbiegającego po schodach. Błyska się. Słychać płacz dziecka. — Moje dziecko! Moje dziecko! Moje dziecko! Teraz jednak krzyki kobiety przerywa śmiech — opętań- czy rechot, który Devon zna aż za dobrze. Isobel. — Myślisz, że mnie pokonałeś? Myślisz, że zwyciężyłeś mnie tak łatwo? Znów czuje dym. W ustach czuje smak palonego ciała. Krztusi się. — To nie ja spłonę tym razem, Devonie March! To ty spło- niesz! Nagle spowijają go płomienie. Czuje żar i ból, gdy osma- lają mu skórę. Krzyczy. I jak najdalej odrzuca od siebie amulet Wiglafa. — 263 — K„ —iedy otwiera oczy, widzi tylko niebo. Ciemnofiołkowy baldachim nabijany gwiazdami. Obym obudził się w domu, myśli, siadając. Obym był w domu. Chociaż jednak nad nim pochyla się twarz Ceciły, jej strój wskazuje, że w rzeczywistości jest to Gisele. — Wciąż jestem tutaj — mówi Devon, obmacując swoją twarz. Gisele bierze go za rękę i siada obok niego na trawie. — Czy to takie okropne miejsce? On patrzy na nią. — Ja tylko chcę wrócić do domu. Jej oczy błyszczą od łez. — To z powodu tej dziewczyny. To do niej chcesz wrócić. Devon nic nie mówi. Wiglaf znalazł swój amulet i stoi nad Devonem, patrząc na niego. — Zaniepokoiłam się, kiedy wyszedłeś z sali — mówi Gisele. — Przyszłam tu i zobaczyłam, że leżysz na ziemi. Proszę, Devonie March. Nie próbuj już wracać do swoich czasów. To zbyt niebezpieczne. — Co pokazał ci kryształ? — pyta Wiglaf. Devon podpiera się łokciem, a drugą ręką skrobie się po głowie. — Nie jestem pewien. Może to wskazówka dotycząca te- go, kim jestem. Jakaś kobieta płakała nad dzieckiem... a po- tem pojawiła się Isobel i powiedziała mi, że nie odeszła na dobre. Wiglaf kręci głową. — Nie wiem, co o tym myśleć. Nagle Devon podnosi głowę. — Isobel miała dziecko, prawda? — Tak — potwierdza Wiglaf. — Syna z sir Henrym Ap- pleem, jej mężem, którego otruła. —264— — A syn? Dziecko Isobel? — Zacna królowa Katarzyna zgodziła się wychować go z daleka od złych wpływów matki. Gdy nadejdzie czas, bę- dzie się uczył w mojej szkole. Nie obawiaj się go. Dzieci Apostatów nie muszą powtarzać błędów swych rodziców. — Zatem mogłem widzieć Isobel, opłakującą stratę syna. Jednak jestem pewien, że ta kobieta była z moich czasów. Znajdowała się na wieży Kruczego Dworu. O co tu chodzi? — Co to jest Kruczy Dwór? — pyta Gisele. Devon patrzy na nią. — To mój dom. Pomimo wszystkich okropnych sytuacji, jakim musiał sta- wić czoło, od kiedy tam przybył, Kruczy Dwór istotnie stał się jego domem. Po utracie ojca Kruczy Dwór, Bieda i miesz- kający tam ludzie — Ceciły, Alexander, Rolfe, szkolni przy- jaciele — stali się jego jedyną rodziną. Tęskni za nimi, tymi ludźmi, którzy jeszcze nie istnieją. — Zostań z nami, Devonie — mówi Gisele. — Tu jesteś wśród swoich. Możesz wrócić ze mną do mojego kraju. Spodoba ci się tam, Devonie. Obiecuję ci. — Ogłoszono przerwę w obradach — oznajmia Wiglaf. — Nawet czarodzieje Skrzydła Nocy muszą co jakiś czas pójść za potrzebą. — Uśmiecha się. — Dlaczego nie pospaceru- jesz sobie, Devonie? Dla rozjaśnienia myśli. — Dobry pomysł. — Zbierzemy się ponownie za godzinę — mówi mu Opie- kun. — Znajdę cię na sali. Devon przytakuje i żegna się z obojgiem. Wychodzi z ogro- du do małej wioski otaczającej Hampton Court. Czaro- dzieje są wszędzie, ich szaty łopoczą na wietrze, a rubiny i szmaragdy migoczą w blasku księżyca. Zostań z nami, Devonie. Tu jesteś wśród swoich. Jestem wśród swoich. —265— Devon uświadamia sobie, że to prawda. W domu był wy- obcowany i samotny, błądził w mroku i nie znał swoich magicznych możliwości ani dziedzictwa. W dwudziestym pierwszym wieku prowadzi ryzykowną grę, mając nadzieję, że Rolfe znajdzie w księgach rozwiązania zagadek albo że ja- koś zdoła zmusić panią Crandall do wyjawienia choć części tego, co wie. Tutaj mógłby chodzić do szkoły Skrzydła Nocy, dorastać wśród takich jak on, zostać wielkim czarodziejem... I zapomnieć o telewizji. O uzyskaniu prawa jazdy. Grze w koszykówkę. Surfowaniu po Internecie. A także o Ceciły. Chociaż jest tu Gisele, bliźniaczka Ceciły, i w dodatku ob- darzona taką samą mocą jak on. Jakie to byłoby fajne, tam w domu! Tam tylko w razie potrzeby może dzielić się swoją mocą z przyjaciółmi. Tutaj on i Gisele są sobie równi. Ona wygląda dokładnie tak samo jak Ceciły. A jej ojciec jak Rolfe. Devon już spotkał sobowtóra Marcusa i podej- rzewa, że spotkałby tu także bliźniaków D. ]., Any i Alexan- dra, a pewnie również innych znanych sobie osób. Byłoby tak, jakby miał tu wszystkich swoich przyjaciół. Jednak nie. — Co ma być, człowieku? Devon podnosi głowę. Zupełnie nieświadomie zawędro- wał do tawerny. Wielu czarodziei siedzi tu z kuflami piwa, miło spędzając czas. Niektórzy zauważają Devona i uprzej- mie mu się kłaniają. — Dla ciebie także piwo, młodzieńcze? — pyta mężczy- zna za barem. — Hmm, pewnie — mówi Devon. — Proszę. — Barman — krępy, brodaty mężczyzna z gęsty- mi bokobrodami, podsuwa Devonowi kufeL — To ty jesteś tym młodym czarodziejem, który walczył z wiedźmą, prawda? Devon kiwa głową, opierając się o bar. —266— — Tak. Jednak nie byłem sam. — Oczywiście, chłopcze. Gdyby nie nasze panie, wszyscy wylądowalibyśmy w tych piekielnych dziurach, z diabłami i goblinami. Devon kiwa głową. Piwo jest gorzkawe. Odstawia kufel, dochodząc do wniosku, że powinien pozostać trzeźwy. Roz- gląda się po sali. To mógłby być bar w każdym miejscu i każdym czasie. Mogłaby to być Niespokojna Przystań. Mężczyźni piją piwo, rozmawiając odrobinę zbyt głośno. — Wszystko oprócz szafy grającej, co? — mówi barman, nachylając się do niego przez bar. — Taak. Wszystko poza... — Devon błyskawicznie od- wraca się. — Hej! Skąd wiesz o szafie grającej? Barman stuka się palcem w skroń. — Czasem widzę różne rzeczy. Zobaczyłem twoje myśli. Myślałeś o innych czasach. Devon kiwa głową. — Tak. O moich czasach. Do których chcę wrócić. Barman chichocze. — Cóż, nie wiem dlaczego, paniczu. Tu, w szesnastym wie- ku, jesteś bohaterem. Miałbyś przed sobą naprawdę świe- tlaną przyszłość. Devon śmieje się. — Nie dbam o to. — Naprawdę? Przecież każdy czarodziej chce być wiel- kim i sławnym bohaterem, czyż nie? — Najwidoczniej nie jesteś członkiem Bractwa. Nie o to w nim chodzi. Jeżeli tego pragniesz, nigdy nie będziesz potęż- nym czarodziejem. — Devon wzdycha. — Wszelka moc pocho- dzi od dobra i musi być wykorzystywana w dobrych celach. — Twój Opiekun dobrze cię uczy — mówi barman, wy- raźnie pod wrażeniem. — Tak. Zdaje się, że zaczynam się wczuwać. —267— — Znajdziesz tu wielu przyjaciół, panie. Jestem tego pe- wien. Devon kiwa głową. — Już znalazłem. Chyba nie byłoby tu tak źle. Mogłoby być znacznie gorzej. — Łamie mu się głos. — Jednak nie mogę tak skakać z miejsca na miejsce. Niedawno umarł mój ojciec i jakoś udało mi się znaleźć miejsce, w którym czułem się jak w domu. Znalazłem tam przyjaciół. Nawet rodzinę. Tej rodzinie gdzieś tam, w jakimś innym czasie, grozi niebezpieczeństwo. A ja chcę im pomóc. Nie dlatego, że chcę zostać bohaterem, ale ponieważ ich kocham. Barman uśmiecha się ze współczuciem. W tym momen- cie Devon odnosi wrażenie, że już go przedtem widział, ale nie może sobie przypomnieć gdzie. — Zatem naprawdę zaczynasz wczuwać się w rolę czaro- dzieja Skrzydła Nocy, zacny panie — mówi barman. Wska- zuje na kufel Devona. — Zbyt gorzkie? — No, trochę. Jednak jest w porządku. — Nie, w przedsionku na drugim końcu sali mam barył- kę innego. Byłbyś tak miły i przyniósłbyś mi ją? — Naprawdę, nie musi pan tego dla mnie robić — mówi Devon. — Oddałbyś mi ogromną przysługę, gdybyś ją przyniósł. — Dobrze. — Devon spogląda na drewniane drzwi, które wskazuje mu barman. — Tamtędy? — Tak, zacny panie. Wielkie dzięki. Devon przechodzi przez salę, przeciskając się między cza- rodziejami, którzy z każdym wypitym kuflem zdają się roz- mawiać głośniej i weselej. Witają go serdecznie, poklepu- jąc po plecach. Devon uśmiecha się, dochodzi do drzwi i otwiera je, ciągnąc za żelazny pierścień. Zagląda do środ- ka. W pomieszczeniu jest ciemno. Ogląda się na barmana, który z uśmiechem kiwa głową. —268— — Naprzód, paniczu. Do środka. Gdzie ja go widziałem? — myśli Devon, usiłując sobie przypomnieć. Jego twarz... gdzieś już ją widziałem... Przechodzi przez drzwi i uświadamia sobie, że ma przed sobą schody do piwnicy. Gdy zaczyna po nich schodzić, w nozdrzach czuje wyrazisty zapach wilgotnej ziemi. Na końcu schodów są następne drzwi. To dziwne, mruczy Devon. Powiedział, że baryłka jest w przedsionku, nie w piwniczce. Pchnięciem otwiera drzwi. I natychmiast oślepia go światło. Jasne, elektryczne światło. To nie piwnica. Rozglądając się wokół, pojmuje, że wrócił do Kruczego Dworu, do swoich czasów. I widzi jeszcze coś: Morgana — Isobel Apostata — pod' chodzi do niego! 13. ObJCUlrte-Kie- „atem — mówi kobieta — znowu się spotykamy. Odrzuca z głowy kaptur, odsłaniając swą twarz. To ona była tą zamaskowaną postacią, którą widział na moment przed tym, zanim zszedł Schodami Czasu. Jej pałające spoj- rzenie urzeka go na nowo. — Nie — mówi Devon, odwracając głowę. W tej samej chwili uświadamia sobie, że znajduje się w ko- rytarzu na pierwszym piętrze Kruczego Dworu. Ile czasu upłynęło, od kiedy go opuścił? Czy jest już za późno, aby ocalić Ceciły i pozostałych? — Oni wszyscy nie żyją — mówi spokojnie, niemal ze współczuciem Isobel. — Dalsza walka nie ma sensu. Jeśli na- uczyłeś się czegoś w trakcie swojej wycieczki w przeszłość, to tego, że ja łatwo się nie poddaję. Nawet spalenie na stosie mnie nie powstrzyma. Devon zgaduje, że kobieta kłamie. Zdołał zajrzeć do swo- jego pokoju, bo na szczęście zostawił uchylone drzwi. Cy- frowy zegar przy jego łóżku wskazuje dwie minuty po dzie- wiątej. A tuż przed jego podróżą w czasie wybiła dziewiąta. Chociaż w trakcie jego wyprawy w czasie minęły dwa dni, tutaj upłynęły zaledwie dwie minuty. — Wciąż jestem ci potrzebny do otwarcia Otchłani — mówi, nie patrząc na nią. — Jeśli moi przyjaciele nie żyją, nie masz żadnych atutów. Równie dobrze możesz mnie za- bić, ponieważ nie otworzę portalu. —270— — Może już nie potrzebuję twojej pomocy — mówi Iso- bel. — Może znalazłam kogoś innego, kto może to zrobić. Innego czarodzieja Skrzydła Nocy! — Ja zamknąłem portal — mówi Devon. — Tylko ja mo- gę go otworzyć. — Głupi dzieciaku. Miałam pięćset lat na studiowanie historii. — Czarne oczy wiedźmy zdają się płonąć żywym ogniem. Złowrogi uśmiech wykrzywia jej twarz. — Powie- działeś mi, że nie wiesz, z jakiego pochodzisz rodu. Jednak ja to wiem, Devonie. Odkryłam, kim jesteś. Obserwowa- łam wszystko z zaświatów. Słyszysz mnie, Devonie March? Wiem, kim jesteś! Mimo woli przenosi spojrzenie na twarz Isobel. — Tak, Devonie. Chcesz się tego dowiedzieć? Przełyka ślinę. Chce odwrócić głowę, ale nie może. — Nie chcesz wiedzieć, z jakiego pochodzisz rodu? Czy- im jesteś potomkiem? Devon milczy, gdy ona podchodzi do niego. Jej śmiech, cichy i drwiący, dobywa się gdzieś z głębi gardła. — Pochodzisz z mojego rodu, Devonie March. Mój ego! W twoich żyłach płynie moja krew! Jesteśmy tacy sami, ty i ja! — Nie! — krzyczy Devon, gdy kobieta prawie dotyka go wyciągniętymi rękami. Chłopiec znika i jej dłonie chwytają tylko powietrze. ojawia się na dole, w samą porę, by walnąć w pysk demo- na pochylającego się nad Ceciły i zamierzającego odgryźć jej głowę. — Wracaj do swojej Otchłani! — rozkazuje i stwór znika. Devon jest wściekły. To nie może być prawda! Nie jestem taki jak ona! —271— — Z powrotem do swoich Otchłani! Wszystkie! Nagle uświadamia sobie, że rośnie — staje się większy i wyższy. Jest olbrzymem, ma ponad trzy metry wzrostu al- bo i więcej, a jego głos odbija się gromkim echem. Góruje nad bestiami, które kulą się ze strachu. Światła w całym do- mu przygasają, gdy nagły podmuch wiatru przelatuje przez dwór. Demony ryczą z bólu i zdziwienia i po kilku sekun- dach znikają co do jednego. Devon powraca do swej zwykłej postaci. Podbiega do Ce- ciiy, która siedzi u podnóża schodów, obejmując głowę rę- kami. — Nic ci nie jest? Dziewczyna kiwa głową, zorientowawszy się, że już jest bezpieczna. — Tak mi się wydaje. — Mruży oczy. — Dlaczego jesteś tak dziwnie ubrany? Devon uświadamia sobie, że wciąż ma na sobie szesna- stowieczny strój. — Teraz to nieważne — mówi jej, spiesząc do salonu. Panuje tam straszny bałagan — porozrzucane książki le- żą na podłodze, zbroja jest rozbita na kawałki. Odłamki szkła chrzęszczą mu pod stopami, gdy Devon podchodzi do swoich przyjaciół. D. J. i Marcus, podrapani i w podar- tych ubraniach, sadzają Anę na kanapie. — Nic jej się nie stało? — pyta Devon. — No, nie wiem — odpowiada D. J. — Wygląda na to, że mocno oberwała. — Krzywi się do Devona. — Facet, co to za ciuchy? — Teraz to nieistotne — mówi Devon. — Co cię boli, Ano? — Chyba złamałam nogę w kostce — mówi dziewczy- na. — Pewnie poniosło mnie i za mocno kopnęłam. — Ze złamaniem można sobie poradzić — mówi Devon. —272— — Owszem. — Wszyscy odwracają się. Do pokoju wszedł Bjorn, niosąc swój purpurowy worek. — Mogę to obejrzeć? Ana kiwa głową. Krzywi się, gdy gnom zdejmuje jej but i ogląda kostkę. Potem gmera w worku i wyjmuje jakąś maść. Naciera nią opuchnięte miejsce i owiązuje kostkę zielonym bandażem. — Zaczekaj mniej więcej godzinę — mówi. — Do tego czasu nie obciążaj tej nogi. — Godzinę? — dziwi się Ana. — Czy nie powinnam je- chać do szpitala i wsadzić jej w gips? Gnom wzrusza ramionami, wstając. — Jeśli tak wolisz. — Zaufaj mu. Ano — radzi Devon. Bjorn spogląda na niego. — Gdybyś tylko ty się na to zdecydował. — Przykro mi, Bjornie. Naprawdę. Powinienem był ci za- ufać. Gnom przygląda mu się z zaciekawieniem. — Twój strój dowodzi, że odbyłeś podróż w czasie i wró- ciłeś. — Byłem w przeszłości, jeśli to masz na myśli. Bjorn uśmiecha się. — Zastanawiałem się, kiedy to nastąpi. Jeszcze nie mia- łem okazji ci podziękować, przyjacielu, za uratowanie mnie tamtego dnia w zamku wiedźmy. Wygląda na to, że rato- wanie mnie weszło ci w nawyk. Jestem szczerze wdzięczny. — Ja tobie również. — Devon uśmiecha się. — Czy dla- tego przybyłeś do Kruczego Dworu? Ponieważ znałeś mnie w przeszłości? — Nie, ale to był szczęśliwy zbieg okoliczności. Poznałem cię od razu. Wiedziałem, że jesteś potężnym czarodziejem. Jednak było oczywiste, że ty jeszcze nie przeżyłeś naszego pierwszego spotkania, że twoje kontinuum czasowe jeszcze — 273 — nie dogoniło mojego. Kiedy powiedziałeś mi, że obawiasz się rychłego spotkania z Isobel Apostatą, podejrzewałem, że niebawem odbędziesz podróż w czasie. I miałem nadzie- ję, że po powrocie w końcu zaczniesz mi ufać. — Miałeś rację. — Devon rozgląda się. — Teraz musimy połączyć siły, żeby ją powstrzymać. Ona jest w tym domu i wkrótce znowu zaatakuje. — Upokorzyłeś ją jeszcze raz, pokonując jej demony — mówi Bjorn. — Przez chwilę będzie lizała rany, więc mamy trochę czasu na przygotowania. Jednak niewiele. Devon czegoś nie może zrozumieć. — Skąd wiedziałeś, że wrócę do tych czasów, Bjornie? Nie mogłeś mieć pewności, że to mi się uda. — Racja. Nie byłem tego pewien. Jednak podejrzewałem, że tego dokonasz. Ponieważ w szesnastym wieku stałeś się legen- dą — młody bohaterski czarodziej, który znikł bez śladu pod- czas Witenagemotu i nigdy go od tamtej pory nie widziano. — Naprawdę? To niesamowite. — Wiglaf powiedział, że był pewien, że uda ci się wrócić do własnych czasów. Musiałem tylko zaczekać pięćset lat, żeby się upewnić. Devon uśmiecha się. — To takie dziwne. Dla mnie było to zaledwie kilka minut. — Jak to zrobiłeś? — pyta Marcus. Przyjaciele Devona zebrali się wokół niego, oglądając je- go strój i słuchając opowieści. — Właściwie nie wiem, jak tu wróciłem — przyznaje De- von. — Pewien człowiek w pubie wskazał mi drogę do Scho- dów Czasu... Nagle milknie i zerka na portret, który wisi nad komin- kiem. Jakimś cudem w tym całym zamieszaniu wywołanym przez demony portret Horatia Muira pozostał nietknięty. Wciąż tam wisi, zdając się zaglądać w głąb duszy Devona. —274— — To był on! — woła Devon. — To był Horatio Muir! — Ach — mówi Bjorn, kiwając głową. — Wielki mistrz czasu we własnej osobie. — Zaczekajcie chwilkę — mówi Ceciły. — Naprawdę od- byłeś podróż w przeszłość, Devonie? Jak to możliwe? Kiedy tego dokonałeś? W jednej chwili byłeś na korytarzu, a w na- stępnej na schodach, mając na sobie ten głupi strój i po- magając mi wstać. — Z dezaprobatą spogląda na kaftan. — Czy to prawdziwe futro? — Spędziłem w przeszłości dwa dni, ale tutaj minęły tyl- ko dwie minuty. — Dwa dni? — dziwi się Marcus. — To niemożliwe! — Wcale nie — zapewnia Devon. — I miałem mnóstwo czasu na rozmyślania o Isobel. — Zerka w kierunku scho- dów. — Nie pora teraz na pogaduszki. Ona jest tutaj. I wciąż chce otworzyć Otchłań. — Przecież pokazałeś jej, że jesteś od niej silniejszy — mówi D. J. — Kiedy wpadłeś w gniew, odesłałeś wszystkie te paskudy z powrotem do ich Otchłani. Devon wzdycha. — Być może teraz to już nieważne. Ona twierdzi, że zna- lazła innego czarodzieja, który jej pomoże. Dostrzega, że Bjorn drży. — Wiesz, o kim mówiła, prawda? — pyta gnoma. — Ja... ja nie mogę... Devon chwyta go za koszulę i podnosi w powietrze. — Ależ możesz! Jesteśmy teraz razem, Bjornie! Nasze kon- tinua czasowe, czy jakkolwiek je nazwiesz, zrównały się ze sobą! Sugeruję, żebyś powiedział mi, co wiesz. Natychmiast! — A ja sugeruję, żebyś go postawił na podłodze — rozle- ga się głos ze szczytu schodów. Wszyscy spoglądają w górę i zapiera im dech. — Babcia! — woła Ceciły. —275— Stara pani Muir, zdrowa na ciele i umyśle, zaczyna scho- dzić po stopniach. ^^o za bałagan — mówi Greta Muir, rozglądając się po sa- lonie. Machnięciem ręki porządkuje wszystko: rozbite okna, połamane kandelabry, porozrzucane książki, strzaskaną zbro- ję. W mgnieniu oka pokój wygląda tak, jakby nic się tu nie działo. Młodzi ludzie z wrażenia nie mogą wykrztusić słowa. — Naprawdę, mamo — mówi pani Crandall, wchodząc do salonu. Edward kroczy tuż za nią. — Taki ostentacyjny pokaz mocy... — Och, cicho bądź, Amando — mówi niecierpliwie star- sza pani. — Wiesz, że nie mogę myśleć w takim nieporządku. — Przecież są tu obcy. Pani Muir mierzy wzrokiem D. J., Anę i Marcusa, a po- tem patrzy na Devona. — To nie obcy, Amando — mówi. — To towarzysze cza- rodzieja. Devon jest oszołomiony. — Jak... to znaczy... pani była... Starsza pani uśmiecha się. — Przed ślubem byłam aktorką. Wiedziałeś o tym? Małe role, głównie w filmach klasy B, ale recenzenci twierdzili, że mam „ikrę". — Śmieje się. — Chyba wciąż ją mam. Mo- głabym dostać Oscara za tę rolę szalonej staruszki, prawda, Edwardzie? — Tak, mamo — posłusznie przytakuje syn. — Pani grała? — Devon jest zaskoczony. — Pani nie jest... szalona? — Byty powody do urządzenia tej maskarady, Devonie — wtrąca pani Crandall. 276 On spogląda na nią. — Tak, zawsze jakieś się znajdą. Może podałaby mi pani kilka? — Jesteś utalentowanym czarodziejem, Devonie, ale wciąż niecierpliwym młodzieńcem. — Pani Muir marszczy brwi. — Usiądź. We właściwej chwili otrzymasz wyjaśnienia. Młodzi ludzie nie odrywają od niej oczu. — Babciu — mówi nieco płaczliwie Ceciły — dlaczego udawałaś również przede mną? — Przykro mi, kochanie. Jednak uznaliśmy, że tak będzie najlepiej. — Greta Muir rozgląda się wokół. — Jeśli uważacie, że dzisiejszy wieczór był straszny, to dlatego, że nie przeżyli- ście kataklizmu, do którego doszło na długo przed tym, za- nim przyszliście na świat. Tamtej nocy, kiedy Szaleniec porwał twojego dziadka — mojego męża — do Otchłani. Tygodniami słyszeliśmy jego krzyki, odbijające się echem w całym domu. — To wtedy rodzina wyrzekła się magii — mówi Devon. — Jednak pani wciąż ma czarodziejską moc, pani Muir. — Naprawdę sądziłeś, że jesteśmy tak nierozsądni, żeby całkowicie się jej wyrzec? Wiedzieliśmy, że Szaleniec może wrócić — i tak się stało, o czym bardzo dobrze wiesz, De- vonie. — A więc to pani? — woła Devon. — To pani uratowała mnie na dachu, kiedy Simon chciał mnie zabić! — Tak. Jednak chcieliśmy, żeby Szaleniec wierzył, że je- stem bezsilną starą jędzą, wariatką zamkniętą w pokoiku na piętrze. Musiał wierzyć, że nie pozostała mi ani odrobina magicznych umiejętności, żebym w razie potrzeby mogła pokonać go przez zaskoczenie. Devon kiwa głową, w końcu rozumiejąc. — To dlatego zawsze szła pani na górę, do pokoju matki, kiedy coś się działo — mówi, zwracając się do pani Cran- dall. — Żeby wykorzystać jej moc. —277— Pani Kruczego Dworu tylko wzdycha. — Robiłam, co mogłam — mówi Greta Muir. — Jednak tym razem... — Isobel dowiedziała się o pani — kończy Devon. Starsza pani spogląda za okno, na szalejące morze. — Tak. I spróbuje mnie zmusić do zrobienia tego, czego tak długo jej odmawiałeś, Devonie. Do otwarcia Otchłani. Devon wstaje i podchodzi do niej. — Przecież może pani z nią walczyć! Ona nie ma nad pa- nią takiej władzy, jaką miała nade mną. Ich spojrzenia spotykają się. — To prawda. Jednak jestem już stara. Jestem tylko czło- wiekiem, Devonie, i czuję w kościach mój wiek. Natomiast Isobel jest duchem. Nie ma znaczenia, w jakim stanie jest jej ciało. — Możemy sobie z nią poradzić — zapewnia ją Devon. — Wiem, że możemy. Razem możemy ją pokonać. Starsza pani uśmiecha się miło. — Podziwiam twoją odwagę, Devonie. Zawsze ją podzi- wiałam. Patrzy na nią. Ona wie, kim jestem, myśli. Zna moja prze- szłość. Może powiedzieć mi to, co chcę wiedzieć. — Isobel powiedziała, że pochodzę z jej rodu. Że w mo- ich żyłach płynie jej krew. Pani Muir poważnie kiwa głową. — W naszych również. Wielu czarodziei Skrzydła No- cy wywodzi się od jej syna. Jednak on wyrósł na dumnego i szlachetnego czarodzieja. Zło Apostaty wcale nie musi ska- zić krwi jej potomków. Tak więc przynajmniej tym Devon nie musi się martwić. Domyśla się, że pani Muir mogłaby powiedzieć mu jeszcze o wielu innych sprawach, ale to nie jest odpowiednia chwila na bombardowanie jej pytaniami. Muszą pokonać potężną czarownicę, a kto wie, kiedy ona znowu uderzy? —278— l ie muszą długo czekać na odpowiedź. — Devonie! Devonie! — woła Alexander, zbiegając po scho- dach. — Ach tak — mówi Greta Muir. — Zapomniałam wam powiedzieć. Pierwsze, co zrobiłam, to zmieniłam tę... hmm... opłakaną sytuację Alexandra. — Mnie się to nie udawało, chociaż próbowałem — mó- wi Devon. Staruszka uśmiecha się. — Mam nad tobą kilka lat przewagi. Nauczysz się. Alexander dosłownie wpada w ramiona Devona, kom- pletnie ignorując ojca. Devon zauważa, że Edward Muir odwraca głowę. — Siedziałem w klatce! — woła chłopczyk. — Ceciły wsa- dziła mnie do klatki! — Byłeś skunksem! — tłumaczy się Ceciły. — Co miałam robić? Devon uśmiecha się. — Zrobiła to dla twojego dobra, kolego. Teraz już wszyst- ko jest w porządku. — Nie, nie jest! — mówi Alexander. — Przed chwilą ją widziałem. Morganę! Ratuj mnie, Devonie! Ona znów za- mieni mnie w skunksa! — Gdzie ją widziałeś? — pyta Devon. — Na górze. Na korytarzu. Przeszła obok mnie, jakby wca- le mnie nie zauważyła. — Chłopiec spogląda na niego szero- ko otwartymi, przestraszonymi oczami. — Szła do wschod- niego skrzydła. — Czas ruszać — mamrocze pod nosem D. J. Devon odwraca się do pani Muir. — Chyba my też powinniśmy się udać do wschodniego skrzydła. — Tak — mówi staruszka. — Jednak trzymaj się za mną, Devonie. I nie patrz jej w oczy. —279— — Mamo, nie — mówi pani Crandall, nagle podbiegając i chwytając ją za rękę. — Nie wolno ci tego robić. Możemy stąd wyjechać. Opuścić Kruczy Dwór. — Co zresztą zalecałem przez te wszystkie lata — zrzę- dzi Edward. — Mamo, proszę! — Pani Crandall jest zrozpaczona, bli- ska łez. — Nie zniosłabym, gdyby... — Załamuje się jej głos i nie kończy. Devon nigdy nie widział jej w takim stanie. Bez swej zwy- kłej stalowej zbroi pani Crandall wygląda jak mała dziew- czynka, która szuka pociechy u matki po przebudzeniu ze złego snu. A dlaczego nie miałaby tak wyglądać? Straciła ojca, kiedy porwały go demony z Otchłani. Teraz może stracić również matkę. Devon współczuje pani Crandall, pomimo jej uporu i fanaberii. — Nie mamy innego wyjścia, Amando, o czym dobrze wiesz — mówi Greta Muir, delikatnie uwalniając się z objęć córki. — Chodź, Devonie, nie mamy ani chwili do stracenia. — Te dzieci powinny iść do domu — mówi wyraźnie za- niepokojony Edward. — Tak naprawdę wszyscy powinni- śmy opuścić ten dom. Kto wie, co może się tu zdarzyć? — Nie opuściliśmy go ostatnio — mówi D. J. — I nie opu- ścimy teraz. — Noga całkiem mi się zrosła — mówi Ana, wstając. — Jeśli będziesz potrzebował pomocy, Devonie, daj mi znać. Chłopak uśmiecha się. Marcus mu salutuje. Ceciły ściska go, a potem swoją babcię. — Uważajcie na siebie — prosi. — Uda się nam — mówi Devon, na pozór pewny siebie. Jednak czuje rosnący strach i wie, że nie może sobie nań pozwolić. Jeśli to zrobi, przegra. —280— De 'eyon chwyta staruszkę za rękę i dematerializuje się ra- zem z nią. Chyba nigdy nie przywyknie do tego wrażenia: mrowienia i poczucia oderwania, istnienia jedynie w my- ślach, a nie w żywym ciele. Pojawiają się w saloniku na pię- trze we wschodnim skrzydle, wśród ponakrywanych po- krowcami mebli, pokrytych warstwą kurzu i pajęczyn. Jedy- nym źródłem światła jest blask księżyca, sączący się przez szpary w okiennicach. Greta Muir ze smutkiem rozgląda się po pokoju. — Pamiętam, jak siedziałam tu z biedną, słodką Emiły — mówi. — To był mój pierwszy dzień w Kruczym Dworze. Jakże była śliczna. A ten pokój był wspaniały. — Potrzą- sa głową. — Jakże inne było nasze życie, zanim Szaleniec zmienił je na zawsze. Devon czuje żar emanujący z bocznego pokoju. — Hmm, z całym szacunkiem, to nie pora na nostalgię — mówi. Staruszka kiwa głową. — Ona jest w środku. Przy Otchłani. — Mamy jakiś plan? — pyta Devon. — Tak — odpowiada po prostu staruszka. — Zamierza- my ją pokonać. Robi kilka kroków w kierunku drzwi. Natychmiast z cie- nia wyłania się jakaś postać, zagradzając im drogę. — Kim jesteś? — pyta pani Muir. Postać nie odpowiada. Jest wysoka, notuje w myślach De- von. Mężczyzna. — Kim jesteś? — powtarza Greta Muir. Mężczyzna wchodzi w wąski strumień księżycowego blas- ku. Devon widzi jego twarz. — Rolfe! — Nie pozwolę wam wejść — mówi Rolfe i zanim oboje się zorientują, zarzuca łańcuch na ręce pani Muir. 281 Złoty łańcuch. — Ty głupcze! — wota staruszka. — Zawsze uważałam cię za silnego! Mój mąż kochał cię jak syna! Próbuje rozerwać łańcuch, ale nie może, i Devon wie dla- czego. — Nie zdołasz go rozerwać — mówi jej. — Został wykuty z kruszcu gnomów! Mimo to staruszka usiłuje się oswobodzić. Rolfe podcho- dzi do drzwi bocznego pokoju i otwiera je. Sączy się z nich bladozielona poświata. Rolfe kiwa palcem na Devona. — Ona czeka — oświadcza. — To twoje przeznaczenie, Devonie. Nawet twój ojciec przewidział w swojej wizji, że otworzysz Otchłań. — Wyrwij się spod jej wpływu, Rolfe! — woła Devon. — Możesz to zrobić. Jesteś silny! Nauczyłeś mnie, jak być sil- nym! Pomyśl o swoim ojcu, Rolfe. On był wielkim Opieku- nem! Nigdy nie pomagałby Apostacie. Rolfe milczy. Odsuwa się, żeby Devon mógł zajrzeć do pokoju wypełnionego dziwną zieloną poświatą. W progu stoi jakaś postać. To Isobel. — Chodź, Devonie — mówi łagodnie i kusząco. — Chodź odkryć, jakie przeznaczenie czeka cię u mojego boku, kiedy to zdobędziesz największą władzę, jaką może mieć czaro- dziej. Wyciąga do niego rękę. On patrzy na nią jak urzeczony. Nie może zebrać myśli, nie pamięta jej złych uczynków, zdrad, ponurych planów. Pamięta tylko to, że powiedziała, że go kocha. — Chodź, Devonie — wzywa Isobel. Teraz widzi Otchłań, źródło zielonego światła. Pulsuje zło- wieszczo, gdy cisnące się za zamkniętymi drzwiami stwory rwą się na wolność. —282— — Chodź do mnie — mówi Isobel i wyciąga rękę. — Tak — mamrocze Devon i wyciąga swoją dłoń. Nagle szarpie nim gwałtowny podmuch wichru. Devon zatacza się do tyłu i pada, gdy coś odpycha go, atakując Iso- bel. Apostata zaczyna wrzeszczeć. — Co to? Co się stało? — krzyczy Devon. Rolfe pomaga mu wstać. Devon dostrzega leżący na pod- łodze złoty łańcuch. Uświadamia sobie, że to uwolniona przez Rolfe'a Greta Muir zaatakowała Isobel. Jednak nie we własnej postaci, nie jako staruszka. Teraz wygląda jak ptak — olbrzymi kruk z potężnymi, ostrymi szponami. A Isobel jest szczurem — prychającym i warczącym szczu- rem, o ostrych kłach i z długim tłustym ogonem, którym smaga się po bokach ze strachu i wściekłości. Kruk uderza dziobem w ślepie szczura. Z pyska stwora wydobywa się wrzask bólu i cały dom zdaje się drżeć jak podczas trzęsienia ziemi. Devon chwieje się i przytrzymuje ściany, żeby nie upaść, przez cały czas obserwując Otchłań, która pulsuje zielonym światłem, gdy demony z wrzaskiem rzucają się na portal. Walczące czarodziejki powróciły do swych ludzkich po- staci. Isobel, odzyskując siły, stoi nad leżącą na podłodze Gretą, słabowitą staruszką, która ledwie podnosi rękę. Nagle biała poświata spowija je obie. Devon i Rolfe osła- niają oczy przed tym ostrym światłem. Demony za drzwia- mi cichną. Przez oślepiający blask Devon dostrzega wsta- jącą Gretę Muir — nie staruszkę, którą zna, lecz młodą, energiczną, potężną czarodziejkę, jaką musiała być przed wieloma laty, zanim zginął jej mąż. Włosy ma rude jak Ce- ciiy, a jej oczy płoną. — Nie masz już tu władzy — woła Greta, przyciskając Iso- —283— bel do podłogi. — Potęga dobra zawsze zatriumfuje nad mocami ciemności! — Nie! — wrzeszczy Isobel, usiłując się wyrwać. — To nie może się tak skończyć! Nie może! Zebrawszy wszystkie siły, zrzuca z siebie panią Muir'"Gre- ta przelatuje przez pokój i z trzaskiem spada na nakryty po- krowcem stół. Isobel próbuje wstać, ale nie może. Przeciw- niczka pokonała ją. Isobel znów pada na podłogę. — Nie! — wrzeszczy. Otchłań po raz ostatni błyska ostrym światłem, po czym wszystko spowija mrok. Żar stygnie. Zielona poświata znika. Isobel wije się konwulsyjnie, po czym znika w leju sza- rego dymu. Zostaje z niej tylko kupka popiołu — cuchnące i dymiące resztki wiedźmy spalonej na stosie. Rolfe podbiega do Grety Muir. — Czy bardzo się pani potłukła? — pyta. Czarodziejka znów jest stara oraz strasznie posiniaczo- na, ale zdobywa się na uśmiech. — Mój mąż byłby z ciebie dumny, Rolfe. On odwraca się do Devona. — Pomóż mi. Musimy znieść ją na dół. iezbędny był element zaskoczenia — wyjaśnia Rolfe, gdy zbierają się w salonie. Pani Muir już leży w łóżku w swoim pokoju, a Bjorn jest przy niej. Wezwano również rodzinne- go lekarza. — Zatem tylko udawałeś, że z nią współdziałasz? — pyta Devon. Rolfe kiwa głową. — Wiedziałem, że przyjdzie taka chwila, kiedy będę mógł pomóc ją pokonać, jeśli tylko wcześniej nie zacznie mnie podejrzewać. —284— — Tylko jak ci się udało wyrwać spod jej wpływu? — pyta D. J. — Możecie mi wierzyć, że ja też próbowałem, ale nie mogłem. — Przyznaję, że ktoś mi pomógł. — Rolfe spogląda na Devona. — Nie sądzę, żeby Isobel spodziewała się spotkać kogoś takiego jak Roxanne, kiedy przybywała do Biedy. — Jaką właściwie moc posiada Roxanne, Rolfe? — pyta Devon. — Czy ona też jest czarodziejką? — Zostawmy tę opowieść na inną okazję — mówi Rolfe, kiedy do pokoju wchodzi pani Crandall z Edwardem. — Bjorn nie może nic zrobić — mówi beznamiętnie pani Crandall. — Żaden z jego proszków nie pomaga. Edward Muir marszczy brwi. — I tak nigdy nie wierzyłem w te jego sztuczki. — W moim przypadku podziałały — mówi Ana, stając na zranionej stopie. — Spójrzcie! — Lekarz już jest w drodze — ciągnie Edward, ignorując ją. — I myślę, że musicie już wszyscy zmykać do domów. Jest późno. Wasi rodzice na pewno zastanawiają się, gdzie jesteście. — Jednak najpierw, Devonie — mówi pani Crandall — chcę, żebyś wymazał im wspomnienia o tym wszystkim, co się tu wydarzyło. Lepiej, żeby nie opowiadali w miasteczku o czarach i czarownicach. — Zabrać mi wspomnienia? — mówi rozgniewany Mar- cus. — Nie ma mowy. Pozostali wtórują mu. — Przykro mi — upiera się pani Crandall. — To dla wa- szego i naszego dobra. — Nie zrobię tego — mówi jej Devon, krzyżując ręce na piersi. Pani Crandall jest nieugięta. — Jestem twoją opiekunką. Zrobisz, co ci każę. —285— — Nie — wtrąca Rolfe, stając za Devonem i kładąc rękę na jego ramieniu. Patrzy na panią Crandall. — To ja jestem Opiekunem Devona. Przez duże „O". I dobrze wiesz, że wy- korzystanie magicznych umiejętności w taki sposób byłoby okropnym nadużyciem. Wątpię, czy zdołałby to zrobić, na- wet gdyby chciał. — Nie mieszaj się w to, Montaigne — warczy Edward Muir. — Ojciec chłopca wysłał go pod opiekę Amandy, nie twoją. — Wuju Edwardzie — mówi Ceciły, stając przed nim. — Rolfe właśnie pomógł uratować nas wszystkich przed Isobel Apostatą. Nie sądzisz, że należą mu się podziękowania? — Podziękowania? — Edward Muir ma taką minę, jak- by chciał splunąć. — Za co? Za to, że moja matka o mało nie zginęła? Gdyby pozwolił jej robić swoje, nie walczyłaby teraz ze śmiercią. Przecież to on zarzucił na nią ten złoty łańcuch. Sam się przyznał. — Musiał to zrobić, Edwardzie — mówi Devon. ~ Tylko w ten sposób mógł zwieść Isobel, zaskoczyć ją. Byłem przy tym. Ty nie. Rolfe odwraca się z niesmakiem. — Wszystko w porządku, Deyonie. Niech ich trawi nie- nawiść do mnie. — Nagle gniewnie spogląda na Edwarda, a potem na panią Crandall. — Jednak nie możecie dłużej zabraniać mi kontaktów z Devonem. Chłopiec ma prawo poznać swoje dziedzictwo Skrzydła Nocy. — Wyjdźcie stąd — mówi pani Crandall. — Wszyscy. Chcę zostać sama. — Uprzedzam cię, Amando. Będę uczył Devona, jak ma posługiwać się mocą. — To ja zdecyduję o tym, co jest dla niego najlepsze! Po- wiedziałam, wyjdźcie stąd! Rolfe kręci głową. Mówi Devonowi, że porozmawiają ju- —286— tro. Devon ma mu tyle do powiedzenia — poczynając od relacji o swoich przygodach w 1522 roku — ale wie, że le- piej nie denerwować pani Crandall. Żegna się z nim i Rolfe znika za drzwiami. — Z wami też jutro porozmawiam — obiecuje Devon swoim przyjaciołom, gdy przybywa lekarz. Edward i pani Crandall idą z nim na górę. — Mam nadzieję, że nic jej nie będzie — mówi Ana, ści- skając Ceciły. — Twoja babcia jest super. — Taak. Kto by przypuszczał? Obiecują zachować to wszystko dla siebie. Już wcześniej złożyli taką obietnicę i dotrzymali jej. Nawet ich rodzice nic nie wiedzą o niezwykłych przygodach, jakie przeżyli w Kru- czym Dworze. — Myślisz, że to ostatnia z niesamowitych postaci, które przybywają tu z piekła? — pyta D. J. Devona, idąc do drzwi. Devon wątpi w to. Nie, dopóki istnieje portal we wschod- nim skrzydle i emanująca zeń moc. 0> 'becnie można już jedynie zapewnić chorej spokój — oznajmia lekarz, stawiając diagnozę na korytarzu przed drzwiami pokoju Grety Muir. Devon zauważa z trudem po- wstrzymywane łzy w oczach pani Crandall. — Przykro mi, ale nic więcej nie da się zrobić. Rodzina czuwa przy niej przez całą noc. Devon zdejmuje szesnastowieczne bryczesy i wkłada spodnie od dresu. Sie- dzi na korytarzu przed drzwiami pokoju pani Muir, oparty o ścianę. — Prosi, żebyś wszedł, Devonie — mówi Ceciły około pierwszej w nocy, wychodząc z pokoju babci. -Ja? Ceciły kiwa głową. —287— — Nie wiem, czy mama zamierza ci o tym powiedzieć, ale babcia wciąż powtarza twoje imię. — Zatem powinienem tam wejść? — Na twoim miejscu bym weszła. — Twoja matka będzie zła. Ceciły uśmiecha się kpiąco. — Dopiero co walczyłeś z wiedźmą, a teraz boisz się mo- jej matki? Devon rnusi przyznać jej rację. Na palcach wchodzi do pokoju staruszki. Greta Muir zauważa go. — Devonie — szepcze. Pani Crandall siedzi przy łóżku. — Mamo — mówi — spróbuj zasnąć. — Muszę porozmawiać z Devonem — upiera się słabym głosem Greta Muir. — Nie rnożesz... — Muszę... Devon staje przy łóżku. — O co chodzi, pani Muir? Dlaczego chciała się pani ze mną widzieć? — Nie, mamo — nalega pani Crandall, wstając i usiłując zasłonić sobą chłopca. — On ma prawo — chrypi pani Muir słabym głosem. — Powinien znać swoją przeszłość. — Mamo, mówisz głupstwa. — Pani Crandall ogląda się na Devona. — Devonie, ona jest teraz naprawdę szalona. Nie udaje. Jest w kiepskim stanie i majaczy... — Pozwól mi... mówić... Amando! Devon pochyla się nad panią Muir. Staruszka najwidocz- niej umiera. Nie tyle z powodu siniaków czy złamań, ile utraty sił podczas starcia z Apostatą. Wygląda na wyczer- paną i załamaną, jakby była cieniem tej kobiety, którą zale- dwie przed kilkoma godzinami poznał w salonie. —288— — Czy pani zna moją przeszłość, pani Muir? — pyta De- von. — Czy pani wie, kim byli moi rodzice? — Mamo, proszę, nie... — zawodzi pani Crandall. Staruszka mocno ściska dłoń chłopca swymi kościstymi, usianymi wątrobianymi plamami palcami. — Musisz... wiedzieć... — O czym, pani Muir? — Że jesteś... jednym z nas... — Tak, pani Muir. Wiem, że należę do Bractwa. Tylko kim byli moi prawdziwi rodzice? Dlaczego ojciec przysłał mnie tutaj, do Kruczego Dworu? — Jesteś... jesteś... — Mamo! Dłoń staruszki wysuwa się z ręki Devona. Jej oczy pozo- stają otwarte, ale chłopiec wie, że umarła. Pani Crandall klęka przy łóżku i płacze. Devon nie jest pewien, czy to łzy żalu czy wdzięczności, gdyż starsza pani umarła, zanim zdążyła wyjawić to, co wiedziała o przeszło- ści Devona. 14. 0-tdfoK G reta Thorne Muir zostaje pochowana obok jej męża, na smaganym zimnym wiatrem cmentarzu na skraju urwiska. Ceremonia jest skromna i bierze w niej udział tylko ksiądz oraz najbliższa rodzina: dwoje dzieci Grety, dwoje wnucząt i Devon March. Kiedy pozostali wracają do domu, Devon zostaje i patrzy, jak Bjorn zasypuje grób ziemią. — Dobrze, że mamy styczniową odwilż — mówi gnom, gdy ziemia z paskudnym łoskotem spada na wieko trumny pani Muir. — Och, daj spokój — mówi z krzywym uśmiechem De- von. — Jakby zmarznięta ziemia mogła cię powstrzymać. Wi- działem wykopany przez ciebie tunel, wiodący z wioski do zamku Isobel. Wydrążyłeś go samymi paznokciami, prawda? — Tak, właśnie tak — mówi Bjorn, przestając kopać i opie- rając się na szpadlu. Spogląda na swoje pazury. — Mój oj- ciec przekopał tunel z Arktyki do Kopenhagi. To był naj- dłuższy szyb stworzony przez gnoma. — Wciąż istnieje? Bjorn wzrusza ramionami i znów zaczyna machać łopatą. — Dawno tam nie byłem. — No to co porabiałeś przez ostatnie pięć stuleci? — Och, to i owo. — Bjorn się śmieje. — Chcesz, żeby zło- żył ci dokładne sprawozdanie? Siedzielibyśmy tu tydzień! —290— Devon spogląda na niebo. Jest czyste i pogodne. — Powiedz mi, co się z nimi stało, Bjornie — prosi łagod- nie. — Z Wiglafem. Arnulfem i Sybillą. Z Gisele. — Nie wiem, co z innymi, ale Wiglaf umarł w siedemna- stym wieku, kiedy w Anglii szalała wojna domowa. Oczy- wiście załamał się, kiedy jego szkoła została zniszczona. To stało się niedługo po twoim zniknięciu. Nigdy się z tym nie pogodził. — Szkoła Skrzydła Nocy została zniszczona? Jak? — Och, nie znam szczegółów. Muszą być opisane w któ- rymś z podręczników historii. Devon kiwa głową. Tyle jeszcze muszę się nauczyć... — Gotowe — mówi Bjorn, uklepując ziemię łopatą. — Spoczywaj w pokoju, łaskawa pani. Devon spogląda na grób. — Zabrała ze sobą tajemnicę mojej przeszłości. Bjorn patrzy na niego chytrze. — Tego dnia, kiedy się poznaliśmy, powiedziałem ci, że masz moc, żeby dowiedzieć się tego, co chcesz wiedzieć. Devon uśmiecha się krzywo. — Sugerujesz, żebym znów spróbował podróży Schoda- mi Czasu? Bo jeśli tak, to nie jestem pewien, czy tym razem udałoby mi się wrócić. — Nie chodzi mi tylko o Schody, Devonie. Jesteś czarodzie- jem Skrzydła Nocy. Jako jedyny w tym domu posiadasz taką moc. Nie zdołają powstrzymać cię przed odkryciem prawdy. Devon mruży oczy. — Zatem powiedz mi, kim była ta kobieta, którą wypro- wadziłeś z wieży. Myślałem, że to Isobel. Teraz jednak wy- daje się, że to poroniony pomysł. — Czy przyszło ci kiedyś do głowy, Devonie, że ja mogę nie znać odpowiedzi na to pytanie? Nie mogę wyjawić ci czegoś, czego nie wiem. —291— — A więc przyznajesz, że zabrałeś kogoś z wieży i spro- wadziłeś do piwnicy? Tylko nie wiedziałeś, kim ona jest. Gnom wzdycha. — Masz moc, Devonie. Użyj jej. — Zarzuca sobie szpa- del na ramię. — Wracajmy do domu. Muszę przygotować obiad. Devon śmieje się. — Posiadasz wiele umiejętności, Bjornie. Drążenie tuneli, wykuwanie magicznych łańcuchów, kopanie grobów, goto- wanie... — Mógłbyś wymienić wszystkie, a i tak nie byłoby ich tyle, ile masz ty, mój chłopcze. — Ruszają przez pole w kierunku Kruczego Dworu. — Nie, szanowny panie. Nie tyle. H-iedy ona się zjawia, Devon jest zaskoczony. Idzie długim korytarzem jakiegoś średniowiecznego zamku. Na ścianach palą się pochodnie i w ich świetle widzi krew, błyszczącą w blasku i ściekającą na posadzkę. Słyszy jej śmiech na mo- ment przed tym, zanim dostrzega ją za załomem korytarza. Isobel Apostata. — Krew z mojej krwi, ciało z mego ciała — mówi wiedź- ma, wyciągając ramiona. — Wiedziałam, że mnie nie opu- ścisz. Jej oczy są czarne i urzekające jak zawsze. Devon wpada w jej ramiona i czuje jej usta, przywierające do jego szyi jak usta wampirzycy... — Nie! Siada na łóżku. Zbudził się ze snu, zlany zimnym potem. Jej już nie ma! Czemu więc nawiedza mnie we snach? Devon opuszcza nogi i stawia stopy na zimnych deskach podłogi. Serce łomocze mu w piersi. Za oknem widzi pada- jący śnieg. —292— Przecież chyba mogę mieć zwyczajne złe sny, no nie? Bo to byt tylko sen. To nie Isobel. Jej nie ma. Pani Muir ja. pokona- ła. Widziałem jej prochy we wschodnim skrzydle. Podmuch wiatru szarpie okiennicami. Devon wie, że już nie zaśnie. Spogląda na zegarek. Trzecia piętnaście. Prze- ciągle wzdycha. Co pani Muir chciała mu powiedzieć przed śmiercią? Czy rzeczywiście znała prawdę o jego przeszłości? Dlaczego pa- ni Crandall tak rozpaczliwie usiłowała nie dopuścić jej do głosu? Przecież Devon ma prawo. Powinien znać swoją prze- szłość. Nagle to słyszy: szloch. Siada i nasłuchuje. Ten straszny dźwięk dochodzi z odda- li, sącząc się przez ściany i podłogi. Jest taki sam jak zawsze i dobiega z tej ukrytej komnaty w piwnicy. Kto to? Jeśli nie Isobel i nie pani Muir, to kto? Duch osoby, która kiedyś tu mieszkała? Emiły Muir? Lecz ten ktoś przetrzymywany w piwnicy zna jego imię. Devon nie może wytrzymać. Zarzuca szlafrok i wychodzi na korytarz. Z podestu widzi światło w przedpokoju. Wy- chyla się przez poręcz. Edward Muir stoi na dole w płasz- czu, wiążąc sobie szalik na szyi. Devon schodzi do połowy schodów. — Ach, to ty — mówi Edward. — Mogłem się spodziewać, że będziesz się tu kręcił. — Wybierasz się gdzieś? — Tak. Właśnie tak. Gdzieś. Jak najdalej stąd. Devon zauważa stojącą obok walizkę. — O szóstej trzydzieści mam samolot z Bostonu do Lon- dynu — mówi mu Edward Muir. — Stamtąd polecę do Am- sterdamu. Potem chyba do Grecji, gdzie mogę wyczarte- rować jacht, którym popłynę na Morze Egejskie. Chcę tyl- —293— ko spać w słońcu i zapomnieć o tym wietrze, tym zimnie, tym... — Szlochu? — wtrąca Devon. — Ty też go słyszysz, prawda? — Oczywiście, że tak. Słyszę go przez całe moje życie. — Kto to płacze, Edwardzie? — Zadajesz tyle pytań, ale chyba nie mogę mieć ci tego za złe. Jednak udzielę ci tylko jednej odpowiedzi, Devonie. — Edward milknie i po chwili dodaje: — Jak tylko osiągniesz od- powiedni wiek, wynoś się z tego domu. Najdalej jak możesz. Devon wzdycha. — Czy pani Crandall wie, że wyjeżdżasz? Edward chichocze. — Nauczyłem się, że nierozsądnie jest uprzedzać Aman- dę o czymkolwiek. Będzie próbowała cię powstrzymać. Ty również to sobie zapamiętaj, Devonie. — Uśmiecha się. — Pożegnaj w moim imieniu moją drogą siostrę, dobrze? Na zewnątrz słychać klakson. Edward wzdycha. — Czy wiesz, ile pieniędzy musiałem obiecać, żeby tak- sówkarz zgodził się przyjechać do Kruczego Dworu w środ- ku nocy? Głupi wieśniacy. — Uśmiecha się drwiąco, zakła- dając rękawiczki. — Myślą, że ten dom jest nawiedzony. — A co z Alexandrem? Nie możesz wyjechać, nie żegna- jąc się z... — Naprawdę, Devonie, tak będzie najlepiej. — Edward bie- rze walizkę i rusza do drzwi. — Dzieciak zawsze robi sceny, kiedy wyjeżdżam. Devon obserwuje, jak Edward wychodzi. Myśli o śpiącym na górze małym chłopcu, który znów będzie rozczarowa- ny obojętnością ojca. I znów uświadamia sobie, jakie miał szczęście, że wychowywał go Ted March, który dał mu wszystko to, czego Edward Muir nigdy nie dał Alexandrowi. Może Devon nigdy nie dostawał takich kosztownych pre- —204— zentów z różnych stron świata. Za kilka dni malec z pew- nością rozzłości się, znajdując w poczcie przesyłkę z jakąś zabawką, nadesłaną z kraju, w którym wylądował jego oj- ciec. Ale Devon zawsze mógł liczyć na wsparcie, opiekę i miłość Teda Marcha. Alexander nigdy nie doczeka się tego od ojca, szczególnie teraz, kiedy upokorzyła go Morgana, skarciła siostra i jeszcze raz pokonał Rolfe Montaigne. — Nie — szepcze do siebie Devon. — Alexander nigdy nie dostanie od ojca tego, czego potrzebuje. — Zastanawia się. — Otrzyma to ode mnie. Szloch cichnie. Devon i tak stracił już serce do poszu- kiwań, więc po prostu wraca do swojego pokoju i leży do rana, czekając, aż trzeba będzie wstać i pójść do szkoły. [a tych ilustracjach przedstawiających Hampton Court zobaczycie przepych okresu Tudorów — mówi pan Weat- herby, klikając pilotem na końcu klasy i wyświetlając na ekranie kolejne przezrocza. — Ten przepych miał być świa- dectwem królewskiej władzy i bezpieczeństwa, szczególnie po tym, jak król pokonał ostatnich pretendentów do tronu. Devon przygląda się zafascynowany. Wciąż przychodzą mu do głowy różne paradoksy związane z podróżą w czasie. Nigdy nie wyjechał ze Stanów Zjednoczonych, ale pięćset lat temu był w Anglii. Oglądając pokaz przezroczy pana Weatherbyego, uświa- damia sobie, że nie wszystkie ilustracje z Hampton Court są dokładne. Na przykład na dziedzińcu z fontanną znajduje się ogromny zegar, który musiano tam umieścić dopiero po wizycie Devona. Otaczająca dwór wioska również nie przy- pomina tej, którą widział. Jednak wielka sala — w której odbył się Witenagemot — została przedstawiona perfekcyjnie. —2Q5— — Zwróćcie uwagę na kolebkowe sklepienie — mówi pan Weatherby. — Oraz francuskie gobeliny. Devon podnosi rękę. — Panie March? — Tak naprawdę gobeliny są flamandzkie — mówi De- von, przypomniawszy sobie słowa Gisele. — Flamandzkie? Devon kiwa głową. ~ Tak. Pochodzą z Flandrii. Pan Weatherby mruczy coś do siebie, zaglądając do swo- ich notatek. — Ach tak, istotnie — mówi. Krzywi się lekko. — Dzię- kuję panu, panie March. Devon uchyla nie istniejącego kapelusza. — Zawsze do usług. ^~7 /-^atem naprawdę byłeś w 1522 roku — mówi później Marcus, gdy siadają za stołem u Gia. — Nigdy nie opowie- działeś nam całej tej historii. — Właśnie — przytakuje Ceciły. — Przez pogrzeb babci i to wszystko nie opowiedziałeś mi o tej dziewczynie, która była moim sobowtórem. — Spotkałem tam wielu sobowtórów, twojego i Marcusa, a także Rolfea i twojej matki — mówi jej Devon. — A co ze mną? — narzeka Ana. — Mojego nie spot- kałeś? — Nie, ale jestem pewien, że tam byłaś. — Devon siada między Aną a Ceciły, spoglądając przez stół na D. J. i Mar- cusa. — Ty także, D. J. Widzicie, mam taką teorię, że nasze sobowtóry istnieją wszędzie w czasie. Jestem pewien, że gdybym zabawił tam dostatecznie długo, spotkałbym sobo- wtóry wszystkich znanych mi osób. Może nawet swojego. —296— Gio przychodzi po zamówienie. — Pepperoni z grubą warstwą sera? — pyta. — Zgadłeś, człowieku — mówi D. J., kiwając głową i ob- lizując się. — I mógłbyś dorzucić na wierzch trochę ananasa? — Fuj, nienawidzę pizzy z ananasem — mówi Ceciły, wzdry- gając się. — To najgorszy wynalazek wszech czasów. — Przychodzi mi na myśl kilka gorszych — mówi ze śmiechem Marcus. Devon patrzy na niego. Nad twarzą Marcusa znów wid- nieje pentagram. Co oznacza? Jeszcze jedna nie rozwiązana zagadka. — Wróćmy do twojej opowieści, Devonie — zachęca Ce- ciły. — Moja bliźniaczka była czarodziejką, prawda? Miała moc. — Och, tak. I była naprawdę dobra. Ceciły z determinacją zaciska zęby. — Chcę odzyskać moje dziedzictwo. Matka nie miała pra- wa wyrzekać się magii bez mojej zgody. Czy nie istnieje ja- kiś rytuał, dzięki któremu mogłabym odzyskać moje czaro- dziejskie umiejętności? — Aha, i twoja matka spokojnie by się temu przygląda- ła — mówi D. J. — Mam do nich prawo! — Ostrożnie z takimi życzeniami, Cess. No wiesz, nie za- wsze było mi przyjemnie, kiedy różne stwory wciąż wyłazi- ły z mojej szafy, próbując zawlec mnie do piekła. — Jakby coś takiego nigdy mi się nie przytrafiło — przy- pomina Ceciły. — Po prostu byłoby miło mieć magiczne umiejętności, a nie tylko polegać na tym, że na kilka go- dzin użyczysz mi swoich. Nie jestem dziewczyną, która we wszystkim zdaje się na mężczyznę. — A ja jestem — mówi Ana. — Absolutnie. Ceciły krzywi się. Marcus parska śmiechem. —297— — Pomimo to — mówi do Any — bardzo dobrze radziłaś sobie z demonami. Ana uśmiecha się. — Taak,chyba. Devon wzdycha. — Cóż, zaraz idę do Rolfe'a. Jest tyle pytań, na które wciąż szukam odpowiedzi. Chcę przejrzeć jego księgi, sko- ro pani Crandall nie pozwala mi czytać tych we wschodnim skrzydle. — Pozwól mi iść z tobą — prosi Ceciły. — Jeśli twoja matka się dowie... — Nie dowie się! — W porządku. To twój pogrzeb, nie mój — mówi De- von. I tak po skończeniu pizzy D. J. podwozi ich oboje pod dom Rolfe'a. Devon wcześniej umówił się tam z Rolfe'em. Nigdzie nie widać Roxanne. Devon wciąż się zastanawia, jakiego rodzaju magia pozwoliła jej zdjąć zaklęcie rzucone przez Isobel na Montaigne'a. Teraz jednak najbardziej inte- resuje go coś innego. — Co chcesz sprawdzić najpierw? — pyta Rolfe. — Chcę się dowiedzieć, co się stało z Gisele z Zelandii. — Czemu tak się nią interesujesz? — pyta Ceciły, zaglą- dając mu przez ramię, gdy Devon kartkuje pierwszą poda- ną mu przez Rolfe'a księgę. — Czy coś was łączyło? Devon uśmiecha się. — Dlaczego pytasz? Jesteś zazdrosna? — No, tak jakby. Nawet jeśli wyglądała dokładnie tak sa- mo jak ja. Rolfe śmieje się. — Nie przejmowałbym się tym tak bardzo, Ceciły — mó- wi. — Kimkolwiek była, nie żyje od prawie pięciuset lat. Devon wciąż uznaje ten fakt za osobliwy. Wszyscy ci lu- —298— dzie nie żyją. Od dawna. Oprócz Bjorna oczywiście. Lecz zaledwie kilka dni temu widział ich przy życiu. — Jest! — woła nagle. — Jest tu! — „Gisele z Zelandii — głośno czyta Ceciły, zabraw- szy księgę Devonowi. — Córka Arnulfa z Flandrii i Sybilli z Gandawy. Jedna z wielkich szesnastowiecznych czaro- dziejek Skrzydła Nocy. Już jako nastoletnia dziewczyna pomogła pokonać Isobel Apostatę w Anglii. Wróciwszy do swojej ojczyzny, Gisele odkryła jątrzącą wyrwę między tym światem a tamtym..." — Ceciły milknie i spogląda na Devo- na. — Jaką jątrzącą wyrwę? — Tworzącą się Otchłań — wyjaśnia Rolfe. — Trochę sobie o tym wszystkim poczytałem, skoro mam być Opie- kunem Devona. Między innymi dowiedziałem się, że kie- dy tworzy się Otchłań, najpierw ziemia zostaje skażona, co przypomina zbieranie się ropy w ranie. — Obrzydlistwo — mruczy Ceciły. Rolfe mruga do niej. — A czego się spodziewałaś, jeśli demony drążą ziemską skorupę? — W każdym razie — mówi Ceciły, znów zaczynając czy- tać — „Gisele odkryła jątrzącą wyrwę między tym światem a tamtym i pokonała tkwiące w niej stwory, zamykając por- tal. Później pomogła uratować wiele dzieci Skrzydła Nocy podczas katastrofalnego ataku demonów na szkołę Wiglafa w 1558 roku. Okrzyknięta bohaterką, Gisele dożyła sędzi- wego wieku i umarła w 1605 roku w wieku dziewięćdziesię- ciu siedmiu lat. Podnosi głowę znad książki i patrzy Devonowi w oczy. — Tak bardzo chcę być czarodziejką Skrzydła Nocy — mówi z rozmarzeniem. On uśmiecha się i bierze od niej książkę. To może wyda- wać się Ceciły takie wspaniałe, ale Devon zna prawdę. Wdy- —299— chał odór Otchłani. Widział zniszczenia i nieszczęścia spo- wodowane przez demony i złych czarodziei. Zniszczenie szkoły Bractwa mogło wydawać się Ceciły częścią arturiań- skiej legendy, ale Devon poznał Wiglafa osobiście i przejął się jego późniejszym losem. Czy mógłbym z tego wszystkiego zrezygnować? — zastana- wia się Devon, gdy Rolfe podwozi ich oboje do schodów na urwisko. Czy zrezygnowałbym z mojego dziedzictwa, tak jak uczynili to pani Crandall i Edward, zęby spróbować wieść zwyczajne życie? Tak jakby to im się udało. Devon wie, że jemu nie poszczęściłoby się bardziej. .ej nocy znów śni o Isobel — tylko że teraz ona znów jest Morganą i ponownie siedzą razem w Niespokojnej Przysta- ni, trzymając się za ręce. Budzi się zaczerwieniony i wzbu- rzony. Dlaczego wciąż o niej śni, skoro jej już nie ma? Po prostu trochę musi potrwać, zanim o niej zapomnę, mówi sobie. To wszystko. Nazajutrz po szkole spędza czas z Alexandrem, który nie- wiele ma do powiedzenia o wyjeździe ojca, udając, że nic go to nie obchodzi. Devon wyciąga z garażu sanki i we dwóch zjeżdżają z pagórka za posiadłością, pohukując i śmiejąc się. Nagle Alexander wpada na pomysł ulepienia bałwana u podnóża pagórka. Wytaczają trzy wielkie śnieżne kule i ustawiają jedna na drugiej. Alexander znajduje w garażu stary kapelusz ojca i umieszcza go na głowie bałwana. Po- tem chłopcy znów siadają na sanki i zjeżdżają prosto na bałwana, rozbijając go. Devon nie chce zgrywać dziecięcego psychologa. Po pro- stu przybija małemu piątkę. Na kolację Bjorn przyrządza niesamowite danie: pieczo- —300— nego kurczaka w sosie. Przy stole siedzą tylko Devon, Ale- xander i Ceciły. Od śmierci matki pani Crandall ich unika. Jada w swoim pokoju, ledwie odzywając się nawet do Ce- ciły. Wygląda na przygnębioną nie tylko utratą matki, ale również wyjazdem Edwarda i świadomością, że została sa- ma, jako jedyna strażniczka magicznej przeszłości Kruczego Dworu. Devon zastanawia się, czy pani Crandall zmięknie i przerwie swoje uparte milczenie, wyjawiając choć część tajemnic, które ukrywa. Jeśli jednak Devon żywi takie nadzieje, szybko się okazu- je, że był w błędzie. Kiedy następnej nocy idzie spać, napo- tyka ją na schodach i widzi, że jest blada i zgarbiona, a oczy ma podkrążone z niewyspania. Po raz pierwszy od kilku dni wyszła ze swojego pokoju i ledwie zauważa mijającego ją Devona. — Pani Crandall — mówi Devon, przystając. — Może byłoby pani łatwiej — i nam wszystkim — gdyby mi pani powiedziała to, co pani matka próbowała powiedzieć przed śmiercią. Nie proszę o to tylko ze względu na siebie. Dzię- ki temu nie musiałaby pani samotnie dźwigać tego ciężaru, cokolwiek to jest. — Dotyka jej ramienia. — Proszę. Niech pani pozwoli sobie pomóc. Ona spogląda na niego beznamiętnie. — Chcesz mi pomóc? Ty? Nie, Devonie. Nie możesz mi pomóc. — Odwraca wzrok i zdaje się wpatrywać w coś, co tylko ona może zobaczyć. — A ja nie mogę pomóc tobie. Schodzi po stopniach niczym błądzący duch. Tej nocy Devonowi nie śni się Isobel Apostata, ale oj- ciec. — Strzeż się, Devonie! Strzeż się! — Tato? Gdzie jesteś? Jest ciemno. Nie ma światła, tylko skwar i ciemność. — Otworzysz Otchłań, Devonie! Strzeż się! —-301— — Nie, tato! — woła w ciemność Devon. — Nie otworzy- łem jej! Pokonaliśmy wiedźmę! Wizja się nie spełniła! Nie otworzyłem Otchłani! — Jednak zrobisz to! Zrobisz! Chłopiec gwałtownie siada na łóżku. Co noc inny kosz- mar. Jest zlany potem. Pociera skronie. Czy kiedyś jeszcze prześpi spokojnie całą noc? Zrzuciwszy kołdrę, nagle uświadamia sobie, że jest zgrza- ny. Szybko pojmuje, że to nie tylko skutek męczącego snu. W pokoju jest strasznie gorąco — i Devon wie, co to ozna- cza. — Och nie — jęczy. — Tylko nie to. Jednak nie wyczuwa obecności demonów. Tylko żar i na- pięcie. Koncentruje się. Demony muszą być gdzieś w domu. Oczami duszy patrzy na portal we wschodnim skrzydle. Drzwi znowu płoną zielonkawą poświatą i wibrują świdru- jącym piskiem. Otworzysz Otchłań, Devonie! — Nie — mówi cicho Devon w mroku swojego pokoju. Co może być powodem tego zamętu? — zadaje sobie pyta- nie. Przecież Isobeijuż nie ma. Czy na pewno? Nagle słyszy jej śmiech. Nie ma? Przecież wiesz, że to niemożliwe, Devonie! — Isobel! — wzdycha Devon, przyciskając do piersi po- duszkę. Widziałeś, że nawet płomienie mnie nie pokonały! Strach ściska mu gardło. Chodź do mnie, Devonie. Nadszedł czas, abyś poznał praw- dę o tym, kim jesteś. Ja ci ja wyjawię. Powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. — Ona jest w Otchłani — mówi Devon. I tym razem musi stawić jej czoło zupełnie sam. —302— Przyjdź do wschodniego skrzydła, Devonie. Czekam na cie- bie. Czekam na ciebie z prawda. — Przecież nie mogę — protestuje słabo. — Nigdy nie mogłem się tam dostać... Stara kobieta nie żyje. Jej magia straciła moc. Teraz ty jesteś panem Kruczego Dworu! Devon rzuca poduszką przez pokój. — Nie! Próbujesz mnie omamić! Otworzę ten portal, Devonie, nawet jeśli będzie to ozna- czało zniszczenie tego domu i wszystkich jego mieszkańców! Devon skupia się. I stwierdza, że Isobel mówiła prawdę, przynajmniej co do tego, że teraz może się dostać do wschod- niego skrzydła. Już nic nie broni mu wstępu do tej części domu. Znika ze swego łóżka i pojawia się w zasnutym paję- czynami saloniku Emiły Muir. Z bocznego pokoju sączy się zielona poświata. Isobel Apostata czeka na niego. Teraz wygląda jakoś ina- czej. Wydaje się przezroczysta. Promienie księżyca przecho- dzą przez nią, a kiedy się obraca, chwilami zupełnie znika. Otchłań jest wyraźnie widoczna, pulsująca i rozjarzona. Za drzwiami odrażające stwory cisną się i wyją, chcąc wy- rwać się na wolność. — Jesteśmy sobie równi, ty i ja — mówi Isobel. — Nie mogę cię zmusić do otwarcia tego portalu. Devon staje tuż przed nią. — Po co więc mnie tu wezwałaś? — Chcę zawrzeć ugodę. — Nie zamierzam dzielić się mocą. Ona uśmiecha się. Pomimo wszystkich tych okropności Devon nadal myśli, że jest olśniewająco piękna. Jej czarne oczy zniewalają. — Nie chodzi o moc, Devonie — mówi. — Teraz wiem, że nie tego pragniesz. Chcesz wiedzy. Prawdy. —303— On milczy. — Chcesz wiedzieć, kim jesteś. Kim byli twoi rodzice. Dlaczego przysłano cię tutaj, do Kruczego Dworu. Jaki jest sekret twej przeszłości i jaka czeka cię przyszłość. Czy tak, Devonie? On wciąż milczy. Isobel uśmiecha się przebiegle. — Proponuję ci wymianę, Devonie. Informacje, których szukasz, za pomoc w otwarciu Otchłani. Jeśli potem ze- chcesz uratować ludzi mieszkających w tym domu, niech tak będzie. Masz moc i możesz to zrobić. Nie powstrzymam cię. Tylko daj mi dostęp do tego portalu i uwięzionych za nim stworów, a ja wyjawię ci informacje, których potrzebujesz. — Wyjaw je teraz. Isobel śmieje się. — Myślisz, że jestem taka naiwna? Że po to przez pięćset lat obserwowałam ludzkie słabostki, żeby dać się nabrać na taki trik? Powiedziałabym ci, co wiem, a wtedy ty wycofał- byś się z umowy. Devon nie odpowiada. Ona kręci głową. — Nie, mój chłopcze. Wymiana zostanie dokonana jed- nocześnie. Otworzysz drzwi, a te informacje natychmiast znajdą się w twojej głowie — jakby zawsze tam były. Mruży oczy, spoglądając na nią. — Wiesz, kim byli moi rodzice? Isobel promienieje. — Jesteś z mojej krwi, Devonie. Obserwowałam wszyst- kich moich potomków. Dobrze znam tajemnicę, którą skry- wa przed tobą Amanda Muir Crandall. Devon waha się. Mógłbym to zrobić. Mógłbym poznać prawdę. I jestem pe- wien, że zdołałbym obronić Cecily i Alexandra przed wszyst- kim, co wyjdzie z Otchłani... —304— — Prawda — kusi Isobel. — W końcu cała prawda. — Informacje, których szukam — mówi sennie Devon — w zamian za otwarcie Otchłani. — Tylko tyle, Devonie — nalega Isobel. — Szybka i pro- sta wymiana. Ty dostaniesz to, czego chcesz, i ja także. — Dostanę to, czego chcę — mamrocze. — Nazwisko twojego ojca — mówi Isobel. — I matki. Po- znasz swoje miejsce w historii Bractwa. — Tak — mówi Devon. — Tak — powtarza jak echo Isobel. Odwraca się do niej tyłem i koncentruje na portalu. Nie jest przestraszony, tylko pewny siebie i zdeterminowany. Robił to już wcześniej, kiedy skoczył w Otchłań, żeby spro- wadzić z powrotem Alexandra. Wie, jak to zrobić. Wie, jak otworzyć drzwi między tym światem a światem leżącym poniżej. — Och tak, Devonie — dyszy bliska ekstazy Isobel, pa- trząc, jak Devon się skupia. Demony za drzwiami szaleją. Portal dygocze pod napo- rem woli Devona. Wielki żelazny rygiel zaczyna drżeć. Devon czuje niesamowity przypływ siły, pierwotnej i po- tężnej. Trawi go magiczna pasja i nie jest już czternastolet- nim chłopcem, lecz wiekowym czarodziejem, członkiem szla- chetnego Bractwa Skrzydła Nocy. Nabiera tchu — i gruby rygiel lekko i gładko się odsuwa. — Jest moja! — woła Isobel. — Jest moja! Metalowe drzwi uchylają się ze zgrzytem, ukazując zieją- cą za nimi ciemność. I nagle Devon rzuca się na Apostatę. Jej twarz wykrzywia okropny grymas, gdy Isobel pojmuje jego podstęp. W mgnie- niu oka starzeje się o kilkaset lat. Nie jest już młoda i pięk- na, lecz stara i odrażająca. Devon chwyta ją wpół i pędzi z nią w pulsującą ciemność Otchłani. —205— — Tak bardzo o nich marzyłaś! — woła. — Teraz będziesz z nimi — na zawsze! Isobel Apostata wrzeszczy, gdy portal zamyka się za nią. Devon zatacza się i osuwa na zakurzoną podłogę. Dobrze zapamiętał to, czego nauczył się z Księgi Oświe- cenia. Czarodziej może otworzyć portal, nie wypuszczając niczego i nikogo z Otchłani, tylko wchodząc w nią sam — lub wpuszczając tam kogoś. Teraz słyszy Isobel po drugiej stronie, łomoczącą w drzwi. Jej krzyki szybko zagłusza ryk rozjuszonych, poirytowanych demonów, którym obiecywano wolność i znów jej nie dano. Devon słyszy odgłosy walki. Oczami duszy widzi okryte łu- skami i cuchnące demony, które odciągają Isobel od drzwi i wloką ją w najgłębsze trzewia Otchłani — jedyne miejsce, w którym można uwięzić jej ducha i powstrzymać go od powrotu na ziemię. — Myliłaś się, Isobel — mówi Devon, patrząc na portal, znów chłodny, nieruchomy i cichy. — Nie byliśmy sobie równi. Zapomniałaś o jednym istotnym szczególe. Uśmiecha się. — Jestem potomkiem Sargona Wielkiego w sto pierwszym pokoleniu. Nagle siada. Znajduje się w swoim pokoju, w łóżku. Noc jest chłodna. Czy to był tylko sen? Tak, uświadamia sobie, to był sen. Ale jego zwycięstwo nad Isobel wcale nie było z tego powodu mniej realne. Jej czarom należało położyć kres, a moc nadawały im sny, więc to oczywiste, że decydująca bitwa została stoczona w umy- śle Devona. To, że nie wstał z łóżka, nie oznacza, że nie wy- gnał jej do Otchłani. Czarodziej Skrzydła Nocy sam wybie- ra sobie przeciwnika i pole bitwy. Resztę nocy Devon przesypia kamiennym snem. —306-— Spidog Za śaiQKQ rzecież mogłeś dowiedzieć się od niej prawdy — mówi Ceciły następnego wieczoru, kiedy opowiedział jej o wszyst- kim. — Mogłeś się dowiedzieć, kim naprawdę jesteś. Na zewnątrz wyje wiatr. Kruki kraczą, trzepocząc skrzy- dłami i jak zawsze strzegąc domu. Tego wieczoru nie pada śnieg, lecz w oddali przetacza się grom. Nadciąga kolejna burza. Devon uśmiecha się. — Taak, ale za jaką cenę? Isobel i zgraja demonów grasu- jąca po świecie to coś, czego wolę sobie nawet nie wyobra- żać. Ponadto, kto wie, czy ona też nie szykowała jakiegoś podstępu? Ceciły chichocze. — Naprawdę spryciarz z ciebie, wiesz? — Pochyla się i ca- łuje go. — Jestem z ciebie bardzo dumna, Deyonie. Chłopiec rumieni się. — Cóż, Głos potwierdza, że już jej nie ma. Nie musimy się obawiać Isobel Apostaty. — Mama powinna być ci wdzięczna. Devon wzrusza ramionami. — Myślę, że zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że na dłuższą metę niczego nie uda jej się przede mną ukryć. Jed- nak jest uparta. Nie podda się łatwo. — Tak — przytakuje Ceciły. — Jednak ty też. —•307— Idzie na górę do łóżka, a Devon siedzi w salonie i spoglą- da na olejny portret Horatia Muira. — Dzięki za pomoc — mówi do portretu. — Chyba jest nam przeznaczone znowu się spotkać. Może ty wyjaśnisz mi wszystkie dziwne tajemnice tego domu. Na przykład kto spoczywa pod nagrobkiem z napisem „Devon" i jaka jest moja rola w tym wszystkim. W tym momencie z odległego zakamarka dworu dobiega znajomy dźwięk: szloch. Devon uśmiecha się drwiąco, nie odrywając oczu od Ho- ratia. ~ Och, jak mogłem zapomnieć? Może powiesz mi, kto, do licha, kryje się w piwnicy. Duch czy człowiek? — Na- słuchuje coraz głośniejszego płaczu. — I dlaczego ten ktoś wydaje się mnie znać? Znasz jej imię, słyszy głos w swojej głowie. Devon nie jest pewien, czy to przemówił Głos czy ktoś inny — może Horatio? — Znam jej imię? — pyta. Znasz jej imię. — Kto to? — zwraca się Devon do portretu, lecz twarz Horatia Muira pozostaje nieruchoma i niema. Nagle grom uderza blisko domu i światło zaczyna przy- gasać. Devon wstaje i zapala kilka świec, na wszelki wypadek. To nie może byćlsobel. ]ą mogę wykluczyć. Glos twierdzi, że ona odeszła na dobre. Zatem kto to może być? Znasz jej imię. Bierze jedną świecę i schodzi do zimnej, wilgotnej piwni- cy. Tak jak przypuszczał, światło gaśnie po następnym ude- rzeniu pioruna i chłopiec musi skorzystać ze świecy, żeby dotrzeć do miejsca, skąd dobiega płacz. Jak zwykle jest tu głośniejszy i wydaje się coraz bardziej przejmujący, w miarę jak Devon zbliża się do jego źródła. —308— Podchodzi do ściany, zza której zdaje się dochodzić ten szloch. — Powiedz mi, jak się nazywasz — mówi. Jednak ten ktoś tylko łka jeszcze głośniej. — Powiedz mi, jak się nazywasz, to będę mógł ci pomóc. — Devonie? — pyta głos. — Devonie, czy to ty? — Tak. Znasz moje imię, teraz wyjaw mi swoje. Jednak odpowiada mu tylko cisza. Devon stawia świecę na starym kufrze. Migotliwy blask oświetla mroczną piwni- cę. Chłopiec obmacuje ścianę. Nic. Żadnych nierówności. Żadnych ukrytych drzwi. — Musi tu być jakieś przejście — mówi. — Bo jak inaczej wpakowaliby cię tam? Opukuje ścianę. Jest cienka, zaledwie kilkucentymetrowa. Została pospiesznie wzniesiona, najwidoczniej bez żadnych drzwi. Po co Muirowie ją postawili? Co jest za nią ukryte? I przed kim to ukrywają? Przede mną., mówi sobie Devon. Próbuje siłą woli przenieść się za mur, tak jak to zrobił we wschodnim skrzydle. Nie udaje mu się. To dziwne, zważyw- szy na to, że magia Grety Muir straciła moc. Kto jest tutaj potężniejszym magiem od niego? Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej Devon jest świadomy tego, że odpowiedzi kryją się za tą ścianą. Odpowiedzi na pytania, które go dręczą. Rozgląda się po piwnicy. — Cóż — mówi. — Jeśli moja magia nie działa, będę mu- siał użyć zwyczajnej siły. Dostrzega to, czego szukał. — Odsuń się — woła do tego kogoś — lub czegoś — uwię- zionego za tym murem. — Już idę! Wysoko podnosi kilof. CIĄG DALSZY NASTĄPI W TOMIE TRZECIM —300— ^Jestem wdzięczny Judith Regan, która jako pierwsza doce- niła moc Skrzydła Nocy; moim mądrym i pomocnym redak- torom, Cassie Jones i Brianowi Salibie; mojej przedsiębior- czej agentce, Maladze Baldi; Jamesowi Rea, projektantowi strony www.ravenscliff.com; oraz — jak zawsze — T. D. H. A także moim czytelnikom, których często entuzjastyczne re- akcje na pierwszy tom cyklu były dla mnie najlepszą nagrodą. Piszcie do mnie nadal na adres HuntingtonGeofF@aol.com. -G. H. Spis •tiieśei Prolog. Spalenie wiedźmy ........... 7 1. Nowy zarządca ............. 15 2. Komnata na wieży ............ 38 3. Powrót do domu ............ 62 4. Krwawa wizja ............. 84 5. Apostata ............... 103 6. Pojedynek na śmierć i życie ......... 127 7. Płacz w nocy .............. 146 8. Nagła przemiana ............ 167 9. Napaść ................ 188 10. Ciemny tunel ............. 209 11. Zamek wiedźmy . ............ 232 12. Witenagemot ............. 252 13. Objawienie .............. 270 14. Otchłań ............... 290 Epilog. Za ścianą .............. 307 Podziękowania .............. 310 polecamy Geoffrey Huntington CZARODZIEJE SKRZYDŁA NOCY Devon March nie jest zwyczajnym chłopcem. Ku swojemu zdziwieniu stwierdza, że posiada nadprzyrodzone moce. Odkry- wa też, że polują na niego okropne demony. Dlaczego jednak tak się dzieje? Po śmierci ojca i przeprowadzce do Kruczego Dworu czternastoletni Devon poznaje część prawdy. Jest cza- rodziejem Bractwa Skrzydła Nocy, od trzech tysięcy lat praktykującego magię i walczącego z siłami ciemności... Jest to pierwszy tom nowego cyklu z pogranicza fantasy i horroru, swoistego skrzyżowania książek o Harrym Porterze z seńalem Buffy - postrach wampirów.