13350
Szczegóły |
Tytuł |
13350 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13350 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13350 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13350 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Józef Ondrusz GODKI ŚLĄSKIE
VAVHXSO
vmsVis az aiN§ve i viNvaod
zsnaaNOjazof '
MIEJSKI BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu
ł ZN KLAS.
NR INW.
W
i© Józef Ondrusz, 1973 Illustrations © Marie Malecka, 1973
PIĘKNY JEST ŚLĄSK CIESZYŃSKI.
TU WYSTRZELAJĄ W NIEBO DYMIĄCE KOMINY KOPALŃ I HUT, TAM ZNOWU SMUTNE KOLUMNY JODEŁ I ŚWIERKÓW DOSTOJNIE KOŁYSZĄ SIĘ NA WIETRZE I DUMNIE SPOGLĄDAJĄ ZE STROMYCH ZBOCZY BESKIDZKICH NA CAŁY TEN UMIŁOWANY KRAJ OD MOSTÓW JABŁONKOWSKICH AŻ GDZIEŚ PO BOGUMIN.
ŻYJE TU LUD DOBRY I PRACOWITY, SERCEM CAŁYM PRZYWIĄZANY DO TEJ ZIEMI OBFITUJĄCEJ W CZARNE DIAMENTY, SKĄPO JEDNAK RODZĄCEJ SMACZNY I PACHNĄCY CHLEB.
ZA TO KWIATY KWITNĄ TUTAJ WSZĘDZIE. PEŁNO ICH NA ŁĄKACH I MIEDZACH, NA UGORACH IPRZYDROŻACH, NA CZARNYCH HAŁDACH I KAMIENISTYCH GRONIACH BESKIDZKICH.
DO TYCH KWIATÓW PODOBNE SĄ STARODAWNE OPOWIEŚCI LUDOWE, KTÓRYCH SPOTYKAMY TUTAJ NIEPRZEBRANE BOGACTWO. MIESZKAJĄ ONE W PROSTYCH LUDZKICH SERCACH. STAMTĄD JE POZBIERAŁEM I SKROMNĄ ICH WIĄZANKĘ ODDAJĘ TOBIE, DROGI CZYTELNIKU. KOCHAJ JE TAK MOCNO, JAK TEN PROSTY LUD ŚLĄSKI, KTÓRY JE STWORZYŁ I W SERCACH SWYCH PRZECHOWAŁ.
J.O.
I
O POCZĄTKACH MIAST, WIOSEK, KOŚCIOŁÓW I ZAMKÓW
i
O ZAŁOŻENIU CIESZYNA
Dawno, bardzo dawno temu, kiedy na ziemiach polskich oddawano cześć Światowidowi, Perunowi, Pochwistowi, Ładzie, Marzannie i innym bożyszczom z drzewa i kamienia wyciosanym, w drewnianym grodzisku pośród puszcz nieprzebytych mieszkał książę Leszek, który rządził wszystkim polskim ludem. Lubili go ludzie, bo był im dobrym władyką.
Książę Leszek miał trzech synów — Bolka, Leszka i Cieszka.
Synowie księcia żyli na ojcowskim grodzisku szczęśliwie, strzelali z kusz, jeździli końmi, uczyli się ciskać włóczniami, a kiedy wyrośli na zgrabnych młodzianów, wówczas ze swymi drużynami do puszcz jeździli na łowy.
Pewnej nocy letniej sen jakoś do księcia nie przychodził, więc władyka wyskoczył z posłania i udał się na szczyt wieży zamkowej, ażeby tam na świeżym powietrzu przesiedzieć do rana, bo w komnacie gorąc i duszność dokuczały mu niezmiernie. Przeszedł ganek wydła-żony bukowymi dylami, minął straże pochyleniem włóczni oddające mu honory, a potem wszedł do wieży i schodami piął się powoli w górę.
— Ach, jaka piękna noc! — odetchnął książę głęboko świeżym powietrzem i usiadł wygodnie na dębowej ławie.
Noc była naprawdę piękna. Po bezgwiezdnym niebie płynęła powoli srebrna tarcza księżyca, a leciutki wiaterek przynosił gdzieś z głębi puszczy miodny zapach kwitnących lip i chłodził swym tchnieniem rozjaśnione czoło władyki.
Książę Leszek zadumał się i wsłuchał w subtelny poszum puszczańskich drzew. O czym one gwarzą?
Przymknął powieki, bo tak się lepiej myśli i słucha.
A kiedy po długiej chwili otworzył oczy, daleko, w tych stronach, gdzie słońce codziennie schodzi z nieba do puszczy, błyszczały na niebie trzy gwiazdy.
— Trzy gwiazdy! — szepnął władyka. — A jak jasno świecą, jak mrugają!
11
Znowu się zamyślił.
I on ma trzech synów. Czyżby to znak jakiś dali mu bogowie? Tak, to bardzo dziwne, że tylko trzy gwiazdy rozbłysły dzisiaj na niebie. Jaki też świat jest w tamtych stronach? Inny, czy taki sam jak tutaj? Jacy ludzie tam mieszkają?
Znowu spoyrza\ na migocące gwiazdy i znowu przypomniał sobie
swych synów.
— Akurat! Bolko, Leszko i Cieszko... — mówił cicho sam do siebie i wodził palcem od gwiazdy do gwiazdy.
Pogrążył się w myślach.
~ Już wiem' teraz już wiem, co zrobię! --- powiedział po chwili do
siebie z radością i zerwał się z ławy. Wychylił się z wieży na zewnątrz i zawołał w dół:
— Hej, wy tam, strażniki! Do mnie tu chodźcie, a chyżo!
Na podwórcu ozwały się szybkie kroki i w mig potem zastukały na schodach prowadzących na wieżę. Przed księciem stanęła wezwana straż.
— Czego chcecie, władyko?
— Idźcie mi zaraz i synów moich tu sprowadźcie/
Straż poszła, a Leszek z powrotem usiadł na ławie, zapatrzył się w gwiazdy i oczekiwał synów. Nie trwało długo, a na wieży zjawili się wszyscy trze}: Bolko, Leszko i Cieszko. Podeszli do ojca. Straż sta-
— Tam, widzicie? Widzicie te gwiazdy? — spytał książę i wskazał
ręką na zachód.
— Tak, widzimy! — odparli synowie.
— Trzy są te gwiazdy, tak jak i wy trzej jesteście. To bogowie jakiś mi znak dają. Skoro się tylko świt uczyni, pojedziecie w tamte strony. Wszyscy trzej. Każdy ze swoją drużyną. Każdy obierze inną drogę. Kiedy liście posypią się z drzew, wtedy wracajcie. A teraz już idźcie i każcie budzić drużyny. Niechaj przygotowania czynią w drogę, bo nowy dzień za chwilę zaświta. Idźcie!
Młodzianie odeszli, a książę na nowo pogrążył się w zadumie. Jeszcze wschód słońca nie rozzłocił nieba na dobre, a już synowie władyki ze swymi drużynami byli gotowi do drogi. Trzy grupy jeźdźców
I
12
uzbrojonych w kusze i włócznie trzymały rumaki u pysków, a Bolko, Leszko i Cieszko na samym przedzie stali i oczekiwali swych rodziców. Wyszli niebawem na ganek, a synowie podbiegli do nich i do nóg im się rzucili.
Krótkie było pożegnanie synów z matką i ojcem, bo w mig potem trębacze zagrali na rogach wsiadanego.
— Jedźcie i wracajcie szczęśliwie! — krzyknął z ganku władyka i powiał synom czapką na pożegnanie, a księżna życzyła im szczęśliwej drogi ruchem ręki.
Bolko, Leszko i Cieszko również powiewali swymi czapkami, a ich drużyny lasem podniesionych włóczni żegnały księcia i księżnę.
W wysokim częstokole rozwarto bramę na ścieżaj.
Ozwały się rogi, zastukały końskie kopyta, a w chwilę potem dziedziniec opustoszał. Jeźdźcy pojechali, a księżna z księciem poszli na wieżę, żeby jeszcze stamtąd patrzyć za nimi tak długo, dopóki nie znikną w nieprzejrzanej gęstwie puszczy.
Zaraz na podgrodziu bracia pożegnali się z sobą i pojechali ze swymi drużynami na zachód. Każdy inną drogą.
W pierwszym dniu jeden drugiemu dawali znać o sobie graniem na rogach myśliwskich, ale już nazajutrz odgłosy trąbienia stawały się coraz to cichsze i mniej wyraźne, aż w podwieczór zupełnie umilkły.
Bracia ze swymi drużynami jechali teraz każdy swoją drogą. Jechali długo i długo, bo wiele już razy słońce rozbłysło na niebie i zgasło, i dużo już nocy jeźdźcy przespali w nieprzebytej puszczy.
Często przystawali w drodze i na swych rogach myśliwskich grali, a potem nasłuchiwali uważnie, czy nie doleci do nich choć odgłos jakiś, co by im znać dawał, w której stronie bratnia drużyna się znajduje. Ale nic, nic do ich uszu nie doszło prócz szumu puszczańskich olbrzymów.
Bracia ze swymi drużynami jechali i jechali...
Żywili się zwierzyną, w którą puszcza obfitowała, pragnienie gasili przy krynicach wytryskających z ziemi.
Drużyna Leszka podczas swej wędrówki natrafiła na niewielką rzeczułkę. Niegłęboka i nieszeroka była ta rzeczułka i płynęła w tę samą stronę, w którą drużyna na koniach zdążała. Zaraz więc Leszko
13
•A
postanowił, źe od teraz pojadą jej brzegiem, w tym samym kierunku, w jakim ona płynie.
Pragnienie bardzo im dokuczało, bo słońce piekło niemiłosiernie, a od samego rana nie natrafili jeszcze na źródło, z którego mogliby się napić wody. W rzece było jej pod dostatkiem, to prawda, ale przed kil-loi dniami padał ulewny deszcz i tak ją zmącił, że Judzie pić jej
nie mogli.
Minęło już południe, a jeźdźcy wciąż jeszcze jechali spragnieni. Zbliżali się do jakiegoś wzgórza. Leszko wyprzedził drużynę, bo
drużyną obraca. chwilowo zapomniał, bo tuz u stop
Ale Leszko o graniu na rogu cnwi
Po ZaspOKOjemu t^o__
nie jechać, bo tak ślicznego miejsca nigdzie jeszcze dotąa mc n«F-------
i tak smacznej wody nigdzie jeszcze dotąd nie pili. Tu, obok źródełka przenocują, a jutro rano, równo ze słonkiem wyruszą w dalszą drogę. Konie, puszczone wolno, pasły się spokojnie, a drużyna rozsiadła się
wokół źródełka i gwarzyła.
Leszko przypomniał sobie postanowienie, jakie powziął, nim spostrzegł źródełko, więc wybiegł na sam wierzchołek wzgórza, przytknął do ust swój róg myśliwski i zagrał w cztery strony świata. Kiedy echo umilkło, gdzieś daleko, bardzo, bardzo daleko ozwał się róg. Ktoś grał tak samo jak Leszko. Zabiło mocno Leszkowe serce. — Czyżby to był któryś z braci? Teraz Leszko raz po raz grał na rogu, a tamten ktoś nieznajomy zaraz
mu tak samo odpowiadał.
Leszko przywołał swą drużynę na wierzchołek wzgórza, gdzie wszyscy
słuchali dalekiego grania.
14
— Głos coraz to bardziej wyraźnieje — powiedział ktoś z Leszkowej drużyny — isto ten człowiek za naszym graniem idzie.
— Może nie jeden, ale cała drużyna! — ozwał się inny.
— Wyznacz czterech. Niechaj idą ku źródłu, bo ogień trza rozniecić, a tego zabitego w drodze jelenia obedrzeć ze skóry i upiec. Isto się wszystkim chce jeść, a i tamci, którzy w naszą stronę jadą, kąskiem nie pogardzą — zwrócił się Leszko do czarnowłosego drużynowego.
Czterech odeszło, a reszta pozostała na wzgórzu i niecierpliwie wypatrywała swe oczy w dalekość, czy aby nie jedzie już stamtąd ten, którego zbliżanie się róg myśliwski raz po raz oznajmiał.
A Leszko niekiedy oczy przymykał i myślał o braciach...
Mięso jelenia dopiekało się nad ogniem, kiedy róg zabrzmiał znów wśród puszczańskich dębów i lip. Przybywający ludzie musieli już być stąd o kilka strzelań z łuku, więc Leszko zszedł ze swymi towarzyszami ze wzgórza ku źródłu.
Wkrótce wśród drzew ozwały się ludzkie głosy i parskanie koni wietrzących w pobliżu wodę.
Zaraz potem spośród drzew wyłonili się jeźdźcy.
— Swoi! — ktoś krzyknął.
Leszkowi aż dech zaparło. Słówka jeszcze nie zdążył wyrzec, a już jeden z przyjezdnych pędził do niego z radosnym okrzykiem:
— Dyć to Leszko! Leszko! Witaj, bracie!
— Bolko! Witaj, witaj! Witajcie nam wszyscy!
Bracia padli sobie w ramiona, a ich drużyny witały się wzajem gromkimi okrzykami i rzucaniem czapek w górę.
Pytaniom nie było końca. Przecie kupa czasu już się nie widzieli, mieli sobie zatem o czym opowiadać. Tyle przejechali roztolicznych okolic, tyle przygód najrozmaitszych przeżyli.
— A Cieszka nie spotkałeś? — spytał brata Bolko.
— Nie, nie spotkałem.
— Gdzie się też będzie obracał?
— Sam nie wiem... — powiedział cicho Leszko — isto się z nim uwidzimy dopiero w ojcowskim grodzisku.
— Będzie nam już trzeba wracać.
15
r^mMmmut
— Kiedy liście posypią się z drzew, wtedy wracajcie — rzekł nam rodzic na drogę. Będzie trzeba wracać, będzie trzeba...
— Ale teraz już we dwoje.
— Lepiej nam się pojedzie.
— Żeby tak jeszcze Cieszka spotkać gdzieś w drodze i razem wrócić...
— To by już dziw był dziwucny...
Pogawędkę braci przerwał drużynowy Leszka; przyszedł powiedzieć, że jadło już gotowe. Leszko objął brata wokół szyi i zaprowadził do ogniska, gdzie służba ćwiartowała i rozdzielała pieczeń jelenią. Drużyny rozsiadły się wokół na trawie. Jadło smakowało wszystkim.
Po spożyciu posiłku wysłał Leszko kilku swoich jeźdźców na przeciwległy brzeg rzeki zobaczyć, jaka tam okolica. Rozkazał, żeby wrócili przed nocą.
Kilku ludzi ruszyło z kopyta, a reszta wypoczywała przy źródle i gwarzyła.
Już słońce zeszło z nieba, a noc czarna swym gwieździstym płaszczem powoli otulała świat, kiedy na przeciwległym brzegu cicho płynącej rzeki ozwały się ludzkie głosy. To wracali wysłani przez Leszka jeźdźcy.
Ludzie przy źródle nie spali jeszcze. Siedzieli w krąg na polance, wpatrywali się w dogasające ognisko, wsłuchiwali się w poszum puszczy, co już też powoli do snu się kładła, i czekali. Gwarzyli cicho albo nucili jakieś tęskne, może w tym poszumie puszczańskim zasłyszane melodie, ażeby odpędzić sen, który przymykał im powieki. Nie można przecie zasnąć, dopóki tamci nie wrócą.
Niedługo potem zażbulgotały w rzece końskie kopyta.
— Wracają! — powiedział głośno Leszko i zerwał się z ziemi.
— To nie oni — rzekł po chwili — to muszą być jacyś obcy ludzie, bo dużo koni brodzi przez rzekę, isto jakaś obca drużyna...
Teraz zerwali się wszyscy i pobiegli do rzeki.
— Kto wy? — krzyknął Leszko.
— Swoi! — odkrzyknął jeden z przyjezdnych, co już przebrodził rzekę, zeskoczył z konia i pobiegł do Leszka stojącego na samym przedzie z Bolkiem.
— Jeszcze mnie nie poznajecie? — zawołał znowu przybyły i roześmiał się głośno.
tSKBt-
— Cieszko! — krzyknęli bracia razem. — Witaj, bracie!
— Witajcie, witajcie! Uradowani bracia ściskali się długo.
Wkrótce wszyscy jeźdźcy byli już na brzegu i witali się serdecznie z drużynami Bolka i Leszka. Tamtych kilku wysłanych przez Leszka również wróciło.
— Gdzieżeście się spotkali? — spytał Bolko Cieszka.
— Hań pod tymi górami — wskazał zapytany ruchem ręki w tę stronę, gdzie za dnia można było zobaczyć siny pas gór.
— Postanowiliśmy już tam zanocować, ale skoro twoi ludzie nadjechali, zaraz siadaliśmy na koń i wio tu do was.
Ognisko na nowo rozgorzało ogromnym płomieniem. O śnie nikt teraz nie myślał. Było trzeba przecież napiec mięsa dla drużyny Cieszka, bo od samiuteńkiego rana nikt nic w ustach nie miał. A i tak tyle mieli przeżyć, że sen wszystkich opuścił.
Z płonących drew sypały się skry, a ludzie gwarzyli o swych przygodach. Noc mijała...
Już gwiazdy poczęły gasnąć na niebie i świt się czynił, a ludzie siedzący w krąg dogasającego ogniska wciąż mieli o czym opowiadać. Tyle przecież dziwów zobaczyli i tyle przygód przeżyli!
Naraz Leszko podniósł rękę na znak, że chce coś ważnego powiedzieć. Kiedy głosy ucichły, odezwał się głośno:
— Uradziliśmy z braćmi, że już dalej nie pojedziemy. Tu, obok zdroju wypoczniemy, a kiedy słońce będzie wschodziło po raz trzeci, ruszymy w drogę do grodziska. Ale wrócimy tu na zwiesnę, z ludźmi tu przyjedziemy i na wieczną pamiątkę szczęśliwego spotkania zbudujemy na tym oto wzgórzu gród warowny, który nazwiemy Cieszynem, bo z naszego spotkania wszyscy się bardzo cieszymy.
— Hura! — krzyknęły drużyny.
— Jutro poszukamy głazów i zdrój ten nimi obłożymy — kończył Leszko. — Uczynimy zeń studnię, aby nam zawsze przypominała, że tu po długiej wędrówce zeszliśmy się wszyscy zdrowi i szczęśliwi.
— A że się tutaj zeszli trzej bracia, nazwiemy ją Studnią Trzech Braci! — zawołał drużynowy Leszka, co przyjęły drużyny głośnymi okrzykami radości.
17
Takie jest podanie o założeniu Cieszyna.
W Cieszynie, na prawym brzegu Olzy, znajduje się do dziś Studnia Trzech Braci. Wewnątrz żelaznej nadbudowy, na dużej płycie żelazne! widnieje zaś taki oto napis:
ROKU 810 WIAROPODOBNE ZAŁOŻENIE MIASTA CIESZYNA
PRZEZ TRZECH SYNÓW LESZKA Ill-go KRÓLA POLSKIEGO.
TRZE BRACIA KSIĄŻĘTA, BOLKO, LESZKO I CIESZKO,
ZESZLI SIĘ PO DŁUGIEJ
WĘDRÓWCE PRZY TYM ŹRÓDLE
I CIESZĄC SIĘ ZBUDOWALI NA
PAMIĄTKĘ MIASTO, KTÓRE MIANO
CIESZYN OTRZYMAŁO.
O ZAŁOŻENIU JABŁONKOWA
Nie było kiedyś w dolinie Olzy ludzkich osiedli. Okolice tutejsze były kamienistymi ugorami, których nikt nie uprawiał, i lasami, które w przeciągu wielu wieków zeszły z pobliskich zboczy beskidzkich do samych niemal brzegów rzeki.
Nie był to jednak kraj odludny. Rokrocznie zapędzali się tutaj ze swymi myśliwskimi drużynami książęta cieszyńscy, urządzający w okolicznych borach wspaniałe łowy na jelenie, odyńce, rysie i inną gawiedź leśną. Znacznie częściej rozlegały się tutaj nawoływania kupców i furmanów, bo prowadził tędy starodawny szlak handlowy od strony dzisiej -
18
hznej
szej Słowacji poprzez Cieszyn i dalej w kierunku Bramy Morawskiej', czy też odległego Wrocławia.
Bogaci kupcy przywozili tędy na swoich wozach kosztowne towary z dalekiego świata, które w Cieszynie na inne wspaniałości wymieniali lub za złote dukaty sprzedawali. Chłopscy furmani zaś borykali się mozolnie z kopiastymi furami rud miedzianych, które transportowali z odległych kopalń węgierskich aż gdzieś do wrocławskich oficyn hutniczych.
Mozolili się kupcy i furmani, męczyły końskie zaprzęgi, nie dziw więc, że od czasu do czasu przystawały zdrożone kolumny, ażeby wypocząć, doskwierający głód zaspokoić i ugasić dokuczliwe pragnienie.
Najmilszym, najbardziej upragnionym i najniecierpliwiej przez wszystkich wypatrywanym miejscem postoju była jabłonka rosnąca u stóp pobliskich groni beskidzkich. Tuż obok niej wytryskało z ziemi źródło orzeźwiającej wody, na pobliskich łąkach rosła soczysta trawa„ a niedaleko stąd płynęła Olza. W niej poganiacze poili zdrożone konie, które następnie, puszczone, wolno spasały soczystą trawę na okolicznych łąkach. Tymczasem kupcy i furmani zażywali w cieniu rozłożystej jabłonki błogiego wypoczynku.
Mijały lata za latami, jabłonka u stóp groni beskidzkich rok w rok zakwitała i rodziła smaczne owoce i coraz częściej turkotały tędy ładowne wozy furmańskie. Nikt już na pewno nie pamięta, kiedy się to stało i czyja to była robota, bo nawet najstarsze dokumenty o tym milczą, ale pewnego roku tuż obok źródła i jabłonki zbudowano duży dom zajezdny. Przestronne były w nim izby dla podróżnych i jeszcze prze-stronniejsze stajnie dla koni. Łatwiej już było spędzać kupcom i furmanom chłodne noce w błogim śnie i niepogodne dni na wypoczynku.
I znów mijały lata. Wokół domu zajezdnego z roku na rok przybywało zabudowań, w okolicy rosły coraz to nowe domy, do osady ściągali ludzie.
Jabłonka z biegiem czasu spróchniała i do cna zmarniała. Pozostała tylko nazwa, bo zarówno przejezdni, jak i stali mieszkańcy nazwali nową osadę Jabłonką.
A osada stale rosła i mieszkańców w niej przybywało, aż ze skromnej wioski podgórskiej powstało dzisiejsze miasto Jabłonków.
Starodawne źródełko przetrwało do czasów dzisiejszych. Zamienione
19
w studnię, znajduje się tuż obok jabłonkowskiego ratusza. Przetrwała też pamięć o tamtej jabłonce z hańdawnych czasów. Uwieczniono ją bowiem na pierwszej pieczęci miasta Jabłonkowa, pochodzącej sprzed przeszło dwustu lat. Na owej pieczęci znajduje się samotnie rosnąca jabłoń, pod którą wypoczywa jakieś zwierzę. Pieczęć jest jednak bardzo niewyraźna, toteż jedni twierdzą, iż zwierzęciem tym jest jeleń, inni znów, że owca. Kłócić się o to wszakże nie potrzeba, bo jabłonkowianie godzą się i na jelenia, i na owcę. Okolice Jabłonkowa obfitowały kiedyś w jelenie, jabłonkowianie zaś, znani jako znakomici tkacze, trudnili się również hodowlą owiec.
O ZAŁOŻENIU ORŁOWEJ
Mieszko, książę cieszyński, był zapalonym myśliwym, toteż często wyprawiał się na łowy w okoliczne bory. Pewnego razu wybrał się ze swą żoną i liczną drużyną na polowanie w okolice dzisiejszej Orłowej.
W samo południe drużyna książęca zatrzymała się u stóp wzniesienia porośniętego stuletnimi dębami.
Myśliwi przyrządzali posiłek na ognisku.
Księżna i książę weszli tymczasem na wzniesienie i odpoczywali na pniu strzaskanego przez piorun olbrzymiego dębu.
Naraz na niebie pojawił się biały orzeł dźwigający w swych szponach upolowaną zdobycz. Ptak obniżył lot i upuścił swój łup na ziemię. Księżna przestraszyła się ogromnie. Wkrótce potem urodził się syn, któremu dano na imię Kazimierz.
Szczęśliwy książę kazał zbudować w miejscu urodzenia syna kaplicę. Później las okoliczny wykarczowano, a na wyrębisku zbudowano osadę, którą na pamiątkę zdarzenia z orłem nazwano Orłową.
20
O POWSTANIU WĘDRYNI
Dawno, dawno temu, kiedy pod Beskidami rozciągały się rozległe lasys w okolice Czantorii z dalekiego gdzieś świata przybył zdrożony wędrowiec.
Chłop to był prosty, który przed okrutnym panem z własnej dziedziny musiał uchodzić, gdyż ten okrutnik dybał na jego nędzne życie. Uciekał biedak dniem i nocą odwiecznymi lasami, przez cierniste krzaki się przedzierał, wędrował spragniony, wyczerpany i z sił opadły.
Straszliwe zmęczenie zwaliło go wreszcie z nóg i zasnął długim, kamiennym snem. Spał spokojnie wiele godzin, bo prześladowcom nie udało się wytropić wędrowca. Kiedy się ocknął, posłyszał szmer pobliskiego źródła. Uradowany, ugasił pragnienie kryształową wodą i zaspokoił głód kawałkiem suchego owsianego placka.
Potem rozejrzał się po okolicy i postanowił się tu osiedlić. Koło źródła zbudował chatę i osiadł tam na stałe.
Z biegiem czasu w tych miejscach powstała nowa osada. Od wędrowca nazwano ją Wędrynią.
Mieszkańcy Wędryni umieścili później na swej pieczęci gminnej postać zmęczonego i wspierającego się na lasce wędrowca. Uczcili w ten sposób pamięć założyciela swej wsi.
ŻYWOCICE
Na drodze prowadzącej z Suchej Górnej do Cieszyna leży wieś Żywocice. O powstaniu nazwy tej wsi opowiada następujące podanie:
Kiedyś, przed setkami lat, kraj nasz pokrywały rozległe bory. Osiedli ludzkich nie było w całej okolicy. Tylko tu i ówdzie na skraju kniei stała zadymiona chata węglarzy, którzy tutaj ścinali drzewa i w miele-rzach wypalali węgiel drzewny.
21
Odwieczne bory rozdzielała na dwie części droga biegnąca z Karwiny przez Suchą do Cieszyna. Najczęściej jeździli nią kupcy z towarami.
Prawie w samym środku kniei, tuż koło drogi, wytryskało z ziemi źródełko. Woda jego była czysta jak kryształ i zimna jak lód, bo słońce nigdy tutaj nie zaglądało. Nie dziwota więc, że każdy podróżny czy wędrowiec albo i kupiec, przejeżdżający tędy z towarami, zatrzymywali się przy nim i źródlaną wodą krzepili siebie i zdrożone konie.
Po jakimś czasie zwiedzieli się o owym źródle rozbójnicy. Zauważyli, że kupcy tutaj odpoczywają i popasają konie, więc przenieśli się w okolicę źródła. Łatwo im tu było zasadzać się na przejeżdżających, rabować ich towary i pieniądze, a nieraz i mordować.
Ponieważ obok źródła wielu kupców straciło życie i mienie, dlatego z czasem źródło owo nazwano „źródłem żywota".
Po wielu, wielu latach zmienił się wygląd tych okolic. Osiedlili się tam ludzie, karczowali lasy, uprawiali ziemię.
W pobliżu „źródła żywota" powstała wieś, którą pierwsi jej mieszkańcy nazwali Żywocicami.
O OKRUTNYM BELCE
Rycerz Bełko ze swą liczną służbą zamieszkiwał stare zamczysko pomiędzy Bystrzycą a Jabłonkowem. Odziedziczył je po swych przodkach wraz z ogromnymi lasami i bezmiernymi polami, na których wszyscy okoliczni ludzie odrabiali krwawą pańszczyznę. Biedacy ci w pocie czoła musieli harować na pańskich łanach, a okrutny rycerz całymi dniami i nocami hulał na zamczysku, urządzał biesiady i turnieje.
Często podczas takich hulanek dosiadał konia i objeżdżał swe pola3 ażeby popatrzyć, jak ludzie pracują. Często niejednego biedaka nahają ćwiczył tak strasznie, że omdlałego i skrwawionego musieli pachołcy dworscy znieść z pola. Raz zdarzyło się nawet, że Bełko swoim ogrom-
22
nym mieczem zarąbał chłopa dlatego, że ten za późno uskoczył z drogi przed koniem rycerza. Takim okrutnikiem był Bełko.
Huczne turnieje, zabawy i biesiady pochłaniały ogromne sumy pieniędzy, a kasa świeciła pustkami.
Skąd wziąć pieniędzy na hulanki?
Bełko patrzył raz przez okno na drogę biegnącą w pobliżu zamczyska i zobaczył jadące od węgierskiej strony ciężkie wozy kupieckie, pełne kosztownych towarów. Konie zmęczone długą drogą szły powoli, obok nich noga za nogą wlekli się woźnice. Podróż kupców trwała niekiedy ca-łymi tygodniami, nie dziwota więc, że konie i ludzie byli bardzo zmęczeni.
Długo tak patrzył Bełko na jadące wozy, aż naraz przeleciała mu przez głowę czarna myśl, żeby ze swymi pachołkami napaść na kupców i do szczętu ograbić ich z bogactw.
Zaraz też krzyknął na służbę i kazał za chwilę stawić się zbrojnie na podwórzu. Potem włożył na siebie lśniący pancerz, ciężki miecz zdjął ze ściany, przypasał do boku i wyszedł z komnaty.
Na dziedziniec zbiegli się pachołcy uzbrojeni w miecze i nahaje. Bełko wskazał ręką w stronę drogi, w kilku słowach przedstawił swój plan* a potem krzyknął głośno:
— Na koń!
Po kilku minutach pachołcy z dzikim wrzaskiem wpadli na spokojnie jadących kupców. Rzucili się na nich, nahajami walili i rąbali mieczami.
Pomordowanych ludzi pogrzebano przy drodze, a zrabowane towary powieziono na kupieckich wozach do zamczyska.
Z rycerza Bełki stał się krwawy rabuś. Zamczysko dniami i nocami huczało od wiwatów, śmiechów, okrzyków i zgiełku. Na drogach tymczasem czatowały rozstawione straże okrutnika. Gdy tylko zobaczyły zbliżające się wozy kupieckie, od razu dawały znać na zamek, że trzeba popędzić na zasadzkę.
Kupcy, nauczeni smutnym doświadczeniem, podróżowali teraz przez okolice Belkowego zamczyska większymi gromadami. Nic to jednak nie pomagało, bo napastnicy byli lepiej uzbrojeni i doskonale znali okolice, Kto z przejezdnych podczas potyczki nie padł trupem albo nie uciekł z życiem, ten musiał marnieć w zatęchłych lochach zamczyska. Jęczeli tam ludzie całymi latami.
23
Długo i bezkarnie grasował Bełko pomiędzy Bystrzycą a Jabłonkowem. Nawet oddział wojska wysłany przeciwko niemu został pobity przez rozbójników.
Raz podczas zasadzki konający człowiek przeklął okrutnika:
— Żebyś nigdzie i nigdy spokoju nie znalazł, morderco!
Od tego czasu świdrowały mózg Bełki owe słowa straszliwego przekleństwa, do jego uszu wdzierał się jakiś przeraźliwy szum, a wśród niego rozlegały się rozdzierające jęki ludzi pomordowanych na drodze i za-katowanych w lochach zamczyska, jakieś niewidzialne tysięczne usta skamłały wiecznie daremną prośbę o zwrócenie życia:
— Wróć nam życie!... wróć nam życie!... wróć nam życie!... To była straszna kara za wszystką krew przelaną na kupieckiej drodze. Bełko zatykał uszy rękami i krzyczał na służbę:
— Tańczyć i weselić się zaraz! Hej, zabawy, zabawy!
Służba od razu prześcigała się w komediach. Muzyka grała do tańca, w komnatach wszczynał się zgiełk, śmiechy odbijały się od ścian, przy biesiadnych stołach grzmiały wiwaty, ale wszystek ten hałas nie mógł zagłuszyć jęków i skomleń w uszach Bełki.
Wyrzutów sumienia nie stłumi zabawa, ani krzyk, ani taniec.
Zjawy pomordowanych prześladowały okrutnika. Bełko niekiedy całymi tygodniami uganiał się po lasach za zwierzyną, ale wszędzie biegł za nim ten koszmarny szum i te rozdzierające jęki:
— Wróć nam życie!... wróć nam życie!... wróć nam życie!... Bełko z bliska i daleka kazał sprowadzić zamawiaczy i takich, co znali
się na czarach. Nie pomogły jednak dziwaczne reguły czarodziejskie, nie pomogło palenie najrozmaitszych zielsk zebranych o pomocy na rozstajnych drogach. Bełko ulgi nie zaznał.
Postanowił więc wynieść się z zamczyska, bo myślał, że wtedy zmory go opuszczą. Poniżej, nad samą Olzą, kazał zbudować mały grodek, zamieszkał w nim, ale wyrzuty sumienia prześladowały go w dalszym ciągu.
Po długich hulankach zmęczony Bełko kładł się do łóżka, ale zmory sen odpędzały od niego. Ze wszystkich kątów sypialni dochodziło do jego uszu zgrzytanie zębów, jęki i skomlenia:
— Wróć nam życie!... wróć nam życie!... wróć nam życie!...
24
.5(2
Bełko w końcu nie wytrzymał, obłąkany skoczył do Olzy i utopił się. ' ¦
Po śmierci Bełki grodek opustoszał, bo służba zabrała wszystko i wyniosła się gdzieś w świat. W komnatach zamieszkały sowy i nietoperze, hulał wiatr i siedziała głucha cisza.
Ludzie okoliczni z daleka omijali zamczysko i grodek, bo wierzyli, że tam straszy.
Z biegiem czasu rozpadły się mury zamków, rozsypały się w rumowisko wspaniałe niegdyś komnaty. Z dawnej siedziby okrutnego rozbójnika nie pozostało nawet śladu. Tylko skała nad Olzą, na której miał kiedyś stać grodek, do dnia dzisiejszego nazywa się Bełko. Pod nią znajduje się w Olzie głębokucne ploso, do dziś jeszcze z trwogą omijane przez ludzi. W nim miał ongiś okrutny rycerz zakończyć swe zbrodnicze życie.
W wiele lat później w pobliżu ruin gródka ludzie poczęli budować chaty mieszkalne. Tak powstała wioska, którą od gródka Gródkiem nazwano.
O DREWNIANYM KOŚCIÓŁKU NA PRASZYWEJ
Droga z Ligotki Kameralnej do pobliskich Dobracic prowadzi koło ulubionej przez turystów góry Praszywej. Góra ta dochodzi do 843 m wysokości. W roku 1640 hrabia Oppersdorf zbudował na Praszywej niewielki drewniany kościółek. Na temat jego powstania okoliczni górale opowiadają następujące podanie:
Pewnego razu hrabia Oppersdorf ze swą liczną służbą wyjechał z Fryd-ku na polowanie w pobliskie góry beskidzkie. W odwiecznych borach żyły niedźwiedzie, jelenie, wilki, żbiki i rysie. Całymi dniami drużyna myśliwska uganiała się za rączymi jeleniami. Wypatrywała śladów niedźwiedzi, tropiła wilki.
Na zboczu Goduli hrabia zobaczył olbrzymiego jelenia o wspaniałych
25
rosochatych rogach, jak dumnie, z podniesioną głową kłusował wśród drzew, więc bez namysłu rzucił się za nim w pogoń. Wkrótce drużyna myśliwska pozostała daleko w tyle, bo nikt nie miał tak rączego konia, jak hrabia. Jeleń przeszedł w galop. Ogromnymi susami przesadzał zwalone pnie drzew, z łatwością przeskakiwał wszystkie napotykane przeszkody i pędził szybko jak wiatr. Ale i hrabia pędził niezmordowanie naprzód. Klepał swego rączego konia po szyi i przynaglał do biegu, żeby tylko nie zgubić z oczu galopującego rogacza. Tak pędzili aż pod samą Praszywą.
Ale zbocze Praszywej stawało się coraz bardziej strome, koń zwalniał, aż w końcu stanął, bo nie potrafił się już wspinać wyżej. Hrabia zeskoczył z siodła, puścił konia wolno, a sam popędził za jeleniem piechotą. Przedzierał się przez gąszcze, trzymając broń gotową do strzału. Tak wspaniałych rogów jelenich nawet na zamku cieszyńskim nie mieli, nic więc dziwnego, że hrabia nie znał wytchnienia, żeby tylko posiąść tę wspaniałą zdobycz.
Już słońce zachodziło i zbliżał się wieczór, kiedy hrabia dopędzil jelenia prawie na samym szczycie Praszy wej. Jeleń zmęczony pościgiem przystanął na chwilę, jak gdyby chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Wtedy hrabia przyklęknął na jedno kolano, wycelował w rogacza i wystrzelił. Odgłos strzału echa leśne poniosły daleko, daleko.
Trafiony jeleń upadł na przednie kolana, przechylił głowę i ogromnymi rogami rył ziemię. Potem podniósł się ociężale, odwrócił, a kiedy zobaczył swego prześladowcę, ruszył na niego wściekłym galopem.
Huknął drugi strzał. Hrabia tym razem spudłował, a rogacz pędził dalej jak huragan. Myśliwy zobaczył śmierć przed oczami. Rozwścieczony jeleń nadzieje go na rogi albo stratuje na śmierć. Hrabia nie zdążył naładować samopału, więc rzucił się do ucieczki w kierunku rosnącego w pobliżu olbrzymiego buka. Chciał się schronić za jego grubucnym pniem, ale jeleń był szybki jak wiatr. Ziemia drżała pod jego kopytami. Jeszcze kawałek, jeszcze dziesięć kroków do zbawczego drzewa... Ale było za późno.
Myśliwy rozpaczliwie wykrzyknął i zachwiał się pod straszliwym ciosem rozwścieczonego rogacza. Jeleń całą siłą swego rozpędu nadział się rogami na pień drzewa, za którym chciał się schronić hrabia. Na nic
26
się zdały wysiłki zwierzęcia. Rogi obejmujące potężny pień buka pozostały w uwięzi.
Noc już była, kiedy hrabia Oppersdorf oprzytomniał. Zrozumiał, że cudem tylko nie został przeszyty rogiem jelenia.
Chciał uwolnić się z tego przymusowego więzienia, ale chociaż wytężał wszystkie siły i próbował tysięcznych sposobów, niczego nie wskórał. Rogi za mocno obejmowały pień buka, ażeby jeden człowiek potrafił uwolnić się z ich uwięzi.
Hrabia zrozumiał, że zdany jest na łaskę losu. Jeżeli pomoc nie nadejdzie, wówczas wycieńczony z głodu zginie, jak ten rogacz z upływu Irwi.
Czas mijał. Noc zdawała się trwać całe wieki. Pomoc nie nadchodziła.
Minął nowy dzień i noc następna.
Myśliwy był u kresu sił. Jęczał cicho i bacznie nasłuchiwał, czy z któ-xej strony do jego uszu nie dolecą odgłosy rogów myśliwskich, zwiastujące zbliżającą się pomoc. Każdy najsubtelniejszy szmer napawał go nadzieją, że za chwilę jego cierpienia się skończą i że go ludzie uratują. Ale wciąż czekał daremnie.
Dopiero w trzecim dniu nadeszła pomoc. Kiedy hrabia nie wracał, cała drużyna myśliwska ruszyła na jego poszukiwanie. Przeszukano każdy zagajnik, zajrzano do każdej wyrwy w ziemi, nigdzie jednak nie znaleziono nawet śladu. Dopiero kiedy pod Praszywą schwytano konia hrabiego, zaczęto przeszukiwać górę.
Wszyscy byli przekonami, że odnajdą tylko zwłoki hrabiego, bo myśleli, że gdyby hrabia żył, chociaż byłby nawet ciężko ranny, dałby o sobie znać graniem na rogu, który miał przy sobie. Dopiero gdy go zobaczyli tak uwięzionego, zrozumieli, że było to niemożliwe, bo hrabia w żaden sposób nie potrafił rogu wydobyć zza pasa.
Uratowany szybko powrócił do zdrowia. Na miejscu swej przygody 3sazał zbudować na pamiątkę drewniany kościółek, który tam stoi do dnia dzisiejszego.
Rokrocznie w połowie czerwca na Praszywej odbywają się tradycyjne odpusty. Zjeżdżają na nie ludzie z bliskich i dalekich stron.
27
NAWIEJSKIE ZAMCZYSKO
Dawno już temu, bardzo dawno w Nawsiu żył w starym zamku dzielny rycerz. Zamczysko jego wznosiło się na pagórku, u stóp którego po jednej stronie płynęła Olza, a po drugiej Czarny Potok. Zbocze pagórka od strony potoka było bardzo strome, więc umocniono je murem z dużych głazów, ażeby woda Czarnego Potoka nie podmywała zamku.
Rycerz urządzał na swym zamku turnieje lub polowania, na które wyruszał w lasy Beskidów. Największe polowania urządzał jesienią; Wtedy przez długie tygodnie zamczysko stało opustoszałe, nikogo w nim nie było, nawet służby, czy pacholika. Po odwiecznych borach, pełnych najrozmaitszej zwierzyny uganiali się myśliwi. Od Łysej Góry aż daleko po Baranią, skąd Wisła wypływa, rozlegały się nawoływania ludzi, tętent szczutych jeleni błąkał się pomiędzy drzewami, grały rogi myśliwskie. Całymi tygodniami harcowano w kniejach.
Pewnej jesieni, kiedy liście na drzewach poczynały żółknąć, kiedy wiatr się zrywał i gonił po ugorach, pan nawiej skiego zamczyska znów wyjechał na polowanie. Nikt nie pozostał w zamku. Pojechali nawet parobcy z końmi i wozami. Jedna tylko straż dniem i nocą czuwała na przyczółku zwodzonego mostu.
Tydzień już trwało polowanie. Przez cały tydzień nie odzywał się gwar w zamku nad Czarnym Potokiem. Jakoś w tym czasie rozszalał się w górach huragan i nastąpiło oberwanie chmury. Zdawało się, że to koniec świata. Nigdy tak jeszcze nie waliły pioruny, ani takimi strumieniami nie lały deszcze.
Myśliwi, zaskoczeni przez burzę w bezludnych borach, na gwałt pobudowali szałasy, żeby jakoś przetrwać ulewę. Czekali tak kilka dni, nim deszcze ustały. Potem, przemoczeni do nitki, zziębnięci i przygnębieni ruszyli w stronę zamczyska.
Na samym przedzie jechał konno rycerz z towarzyszami, za nimi służba, a na samym końcu ciągnęły wozy z upolowanymi jeleniami, dzikami, rysiami i inną zwierzyną.
Pan nawiej skiego zamczyska cieszył się na myśl o wypoczynku.
28
Jechali i jechali.
Kiedy nareszcie wydostali się z kniei, cała drużyna stanęła jak rażona piorunem.
Zamku nie było.
Bez słowa bodli konie ostrogami, żeby jak najprędzej być na miejscu. Ze wspaniałego zamku pozostała kupa gruzów, pozostały tylko zwaliska. Olzą i Czarnym Potokiem przewaliły się podczas burzy tak ogromne masy wody, że nawet ubezpieczone głazami zbocze nie wytrzymało naporu fal. Straż zginęła pod gruzami.
Z zamku w Nawsiu nie pozostało śladu. Tylko pagórek pomiędzy Olzą i Czarnym Potokiem ludzie do dnia dzisiejszego nazywają Zamczyskiem.
O BENDÓWCE
Na lewym brzegu Stonawki, na granicy Karwiny, Frysztatu i Darkowa leży osada Bendówka. Składa się ona z kilkunastu domów starej daty oraz tartaku. Spośród domów osady na szczególną uwagę zasługuje największy i najdłuższy, który czyni wrażenie jakiegoś starego młyna, chociaż nie posiada już dzisiaj żadnych śladów swej młyńskiej przeszłości. Obecnie zamieszkują go robotnicy tartaku.
W jednym z okien tego domu znajduje się obraz przedstawiający starszego mężczyznę z fajką w ustach i czapką na głowie. Przed domem zaś stoi drewniany krzyż, wzniesiony tam w 1820, a odnowiony w 1928 roku, jak wskazuje umieszczony na nim napis łaciński.
O tym obrazie i krzyżu krąży w okolicy taka oto opowieść:
Było to w czasach, kiedy pomiędzy panami i chłopami leżała głęboka przepaść nienawiści, gdyż pan był panem nie tylko ziemi, ale i ludzi, którzy od rana do nocy na tej ziemi musieli harować.
W miejscu dzisiejszej Bendówki mieszkał w tamtych odległych czasach największy i najbogatszy w okolicy pan nazwiskiem Benda. Słynął
29
on daleko szeroko ze swego skąpstwa i okrutnej bezwzględności, z jaką traktował służbę i poddanych, więc nie dziwota, że wszyscy ludzie w okolicy drżeli przed nim i straszliwie go znienawidzili.
Pewnego razu w czasie żniw sprzątano zboże do stodół Bendy. Okrutnik osobiście doglądał robotników, by któryś z nich podczas pracy nie marudził. Zbierało się na deszcz, więc Benda biegał wśród żniwiarzy, nagląc ich do pracy krzykiem i grubą laską, z którą się nigdy nie rozstawał.
Swą złość wylał Benda na parobku, który, zdaniem okrutnika, nie dość szybko zwoził zboże do stodoły. Wygrzmocił go swą laską, strącił z wozu i sam porwał za lejce, by pokazać jemu i innym, jak się powinno powozić. Ludzie przystanęli i patrzyli na rozwścieczonego Bendę. Konie, nie przyzwyczajone do mocnego szarpania lejcami i do takiego obchodzenia się z nimi, stanęły dęba, spłoszyły się i ruszyły dzikim galopem na oślep przed siebie. Benda, nie przygotowany na to, wyleciał z fury jak z procy i wpadł do głębokiego potoka. Okrutnik krzyczał strasznie i szamotał się rozpaczliwie w głęboczynie, ale wir był mocniejszy. Nim ludzie przybiegli, Benda poszedł pod wodę.
Wszyscy cieszyli się z śmierci okrutnika, bo go spotkała słuszna kara za jego okrucieństwa popełnione za życia.
Niedługo po śmierci Bendy w miejscu, gdzie utonął, zaczęło straszyć. Zjawa okrutnika zachodziła ludziom drogę i żebrała o wybawienie.
Przerażeni ludzie postawili przed domem Bendy wysoki drewniany krzyż. Jakiś samorodny artysta namalował obraz przedstawiający Bendę, aby wszyscy długo pamiętali okrutnika. Obraz ten zamurowano w oknie jego domu, gdzie przetrwał do dnia dzisiejszego.
30
K z -aką f ludzie
Bajdy, podczas I wśród K nigdy
da, nie k strącił famiuno ^ Konie,
na
te Wf- Nim
kara
oknie
O JEZIORKU KOŁO RAJSKIEGO ZAMKU
Przed rajskim zamkiem znajduje się niewielkie jeziorko, w którym kiedyś kwitły białe nenufary i pływały białe łabędzie. O powstaniu tego* jeziorka ludzie opowiadają następujące podanie:
Jedyny syn pierwszego właściciela zamku był zapalonym myśliwym. Często zabierał swego wiernego psa, zarzucał strzelbę na ramię i całymi dniami wędrował lasami i groblami wśród darkowskich i łęczańskich stawów. Powracając pewnej nocy z myśliwskiej włóczęgi, usłyszał naraz jakiś prześliczny śpiew. Noc była cicha i księżycowa. Widno było jak w dzień. Myśliwy przystanął zdumiony, słuchając śpiewu i patrząc w kierunku, skąd ten śpiew dochodził. Naraz zobaczył bujające nad stawem rusałki. W srebrnej poświacie księżyca tańczyły jakiś fantastyczny taniec. Myśliwy stał jak urzeczony. Koło północy zobaczyła go królewna rusałek i bezszelestnie zbliżyła się do niego.
— Czemu tak stoisz w zadumie, mój drogi? — spytała myśliwca boginka.
— Oczarował mnie wasz taniec i wasz prześliczny śpiew — odparł zapytany.
— Jeżeli ci krzywda nasza nie w głowie, to możesz przychodzić tutaj co noc, kiedy księżyc świeci, słuchać" naszego śpiewu i przyglądać się naszym tańcom.
Potem boginka cicho oddaliła się do swych dworek.
I odtąd myśliwy każdą księżycową noc spędzał nad stawem tańczących rusałek. Królewna rusałek przychodziła do niego na groblę i rozmawiała z nim, jak z bardzo bliską osobą. Wkrótce pokochali się oboje.
Pewnego razu do rajskiego zamku przyjechał książę cieszyński ze swą córką. Bogactwo księżniczki tak bardzo spodobało się rodzicom myśliwego, iż postanowili ożenić swego jedynaka z posażną księżniczką. Niestety, nie wiedzieli, że syn ich zaręczył się już z królewną rusałek* której w dowód swej wierności wręczył kosztowny pierścień z ogromnym brylantem, za co w upominku otrzymał drogocenny sznur pereł> który boginka nosiła na szyi.
31
Po powrocie do domu zakochany w rusałce myśliwy usłyszał niezłomną wolę swych rodziców, którzy oświadczyli, że ma poślubić po-sażną księżniczkę. Początkowo nie chciał o niczym słyszeć, odpowiedział im nawet, że ma już narzeczoną, której przyrzekł wierność. I przed księżniczką się z tym nie taił. Chciał, żeby przynajmniej ona go zrozumiała, skoro jego rodzice tego zrozumienia dla niego nie mieli. Jako dowód swej wierności pokazał jej sznur pereł otrzymany od rusałki. Zaiskrzyły się wówczas złe oczy chciwej księżniczki, wyrwała z rąk myśliwca te perły, wyśmiała go i wykpiła niemiłosiernie.
Wkrótce potem na zamku w Cieszynie odbyło się wesele złej księżniczki z narzeczonym królewny rusałek.
Po weselu państwo młodzi zjechali z całym orszakiem weselnym na zamek w Raju. Księżniczka promieniała ze szczęścia i pyszniła się drogocennym sznurem rusałczynych pereł, tylko pan młody jakoś pobladł, przestał się uśmiechać i chodził stale zamyślony. Widać, że jakaś troska legła mu na sercu.
O północy, kiedy cały zamek huczał śmiechem, śpiewem i wiwatami, rozbawiona księżniczka wyszła w pojedynkę na dwór, żeby tam ochłodzić rozpalone czoło. Młody małżonek siedział tymczasem przy pucharze i w myślach błądził groblami łęczańskich stawów.
Naraz stało się coś okropnego. Straszliwy krzyk księżniczki zmącił wesołą zabawę biesiadników. Wszyscy wybiegli na pole. Na trawniku przed zamkiem leżała martwa księżniczka. Koło szyi miała mocno zaciśnięty sznur rusałczynych pereł. Opodal uduszonej stała w blasku księżyca śliczna zjawa królewny rusałek, odziana w biały jak śnieg welon.
Kiedy na pole wypadł również pan młody, boginka rzekła do niego:
— Przyrzekłeś mi wierność, mój drogi, i wiernym mi pozostaniesz. Sznur moich pereł, skradzionych tobie, pomścił mą krzywdę. I ja przyrzekłam ci wierność, i dochowam jej. Twój pierścień zaręczynowy, który mi ofiarowałeś, zamienię w jeziorko. Jeziorko to odtąd będzie moim mieszkaniem.
Ledwo królewna domówiła tych słów, nieduże jeziorko rozlało swoje kryształowe wody na murawie przed zamkiem, a zjawa boginki rozwiała się jak leciutka mgiełka. Odtąd nie pokazała się nikomu. Tylko jej cicha i smutna pieśń rozlegała się tam nocami.
32
Później i ten śpiew zamilkł. Tylko wówczas, kiedy kogoś z właścicieli rajskiego zamku miała spotkać śmierć, nad tajemniczym jeziorkiem pokazywała się zjawa królewny rusałek.
DECZMANEK
Tą dziwaczną nazwą określili ludzie pewną część Łęckiego Lasu, Miejsce to i dziś jeszcze bardzo dziko wygląda. Pełno tam dziur i wą-dolców. Ludzie omijali je z daleka, chociaż rosły tam najpiękniejsze grzyby i największe jeżyny. Wieczorem czy nocą nikt nie odważył się przejść tamtędy. Między ludźmi krążyły bowiem wieści, że tam harcują strachy i złe duchy strzegące skarbów ukrytych hań dawno przez Ondraszka i jego zbójników. Byli nawet tacy, co na własne oczy widzieli, jak w Deczmanku w Wielki Piątek suszą się w słońcu złote pieniądze. Mówili nawet, że wówczas można te pieniądze zdobyć na własność, Powinno się tylko przerzucić przez nie jakiś przedmiot nie zawierający •odrobinki żelaza, a złe siły, strzegące zazdrośnie zbójnickich skarbów przed ludźmi, stracą swą nieczystą moc.
Kiedyś w Wielki Piątek przechodził przez Deczmanek pewien parobek. Nagle zauważył, że wśród kamyczków i zielska coś błyszczy w rannych promieniach słońca. Nad samą ziemią w tym miejscu unosił się niewielki błękitny płomień.
Zaciekawiony parobek zbliżył się do ogienka. Przypomniał sobie zaraz opowiadania ludzi o zakopanych skarbach i złych duchach strzegących owych skarbów. Strach go ogarnął i na całym ciele poczuł gęsią skórę. Chęć łatwego zdobycia pieniędzy przezwyciężyła jednak strach jeżący mu włosy na głowie.
— Akurat, piniądze! — wyszeptał parobek.
Z bijącym sercem rozejrzał się dokoła, potem drżącymi rękami rozwiązał kierpiec, zdjął go z nogi i przerzucił przez suszące się pieniądze. W tym samym momencie jękło coś w ziemi, ogienek zgasł, a po pie-
33
niądzach nie pozostało śladu. Przerażony, podniósł kierpiec z ziemią wzuł go na nogę i szybko uciekł do domu.
Tam opowiedzą! ojcu o przygodzie w lesie. Stary ojciec od razu wiedział, dlaczego pieniądze przepadły. Przypomniał sobie, że kiedy szył synowi kierpce ze świńskiej skóry, wówczas złamało mu się szydło i jego koniuszek pozostał w skórze.
— To nic — rzekł ojciec — spróbujemy szczęścio na przyszły rok. I tak było.
W następny Wielki Piątek wczesnym rankiem parobek i jego stary ojciec wybrali się do Łęckiego Lasu. Już z daleka zobaczyli błękitny ogienek i blask złotych pieniędzy. Uradowany parobek podszedł do ogienka, zdjął z nogi nowy kierpiec i położył go przez suszące się pieniądze.
I tym razem zgasł błękitny ogienek, ale pieniądze nie przepadły w ziemi, jak przed rokiem. Złe siły strzegące zazdrośnie skarbów przed ludźmi straciły swą moc.
Parobek ze starym ojcem zbierali pieniądze do kieszeni. Pod pieniędzmi znajdowała się żelazna skrzynia. I w niej musiały być pieniądze, bo nawet ruszyć jej nie było można, taka była ciężka. Poszukali więc w lesie mocnego drąga i nim chcieli wyważyć skrzynię z ziemi.
Kiedy się tak obydwaj z ojcem mozolili z ciężką skrzynią, przeleciał koło nich jakiś jeździec na koniu. Nie odezwał się nawet słówkiem. Spojrzał tylko na nich przelotnie i popędził dalej.
Po chwili spośród drzew wyjechał na chudej szkapie strasznie pokraczny obdartus. Szkapa wlokła się z nogi na nogę, a obdartus bił ją bez przerwy gałęzią i ponaglał do biegu.
— Czy jechoł tu przed chwilką jaki panoczek na koniu? — spytał obdartus kopiących.
Stary ojciec nie odezwał się, tylko skinął głową.
— Czy go też jeszcze dogonię? — spytał obdartus po raz drugi.
— Diabła tam dogonisz na taki szkapie! — roześmiał się parobek.
Pokraka w tej chwili zachichotał piekielnie i przepadł w lesie. A skrzynia z pieniędzmi ze straszliwym hukiem zapadła się jeszcze głębiej w ziemię. Całe szczęście, że parobek i jego stary ojciec zdążyli odskoczyć i nie wpadli ze skrzynią w przepaść.
34
— To isto były złe duchy! — rzekł parobek do ojca w drodze do domu.
— Na isto!
— Dybych sie nie był odezwoł, to piniądze byłyby nasze.
— Wystarczy nóm tela, co mómy! — machnął ręką zadowolony ojciec i wsunął ją do kieszeni, gdzie znajdowała się garść dźwięczącego złota.
— Wystarczy, wystarczy! — potakiwał syn i również przesypywał w kieszeni krążki złotych monet.
MUZYKULA
¦agi.
robek.
skrzy-
moczyć
Muzykulą zowie się pewna część Kamienitego. Dlaczego to miejsce tak się nazywa, opowiada następujące podanie:
W Koszarzyskach bardzo dawno temu u pewnej gaździny odbywały się szkubaczki. Codziennie wieczorem, kiedy już roboty były pokończone, z całej wsi schodziły się dziewczęta, ażeby przy śpiewie starodawnych pieśniczek drzeć pierze. Dziewczęta chętnie chodziły na szkubaczki, bo starsze kobiety opowiadały tam o rozmaitych dziwach i o zbójnikach, którzy brali bogatym, a dawali ubogim. Po zdarciu przeznaczonego na ten dzień pierza dziewczęta usuwały stoły i tańcowały z parobkami, którzy także przychodzili na szkubaczki. Do tańca przygrywał im na skrzypkach stary owczarz Jadamiec, grajek co się zowie.
Pewnej nocy wracał Jadamiec ze szkubaczek. Noc była ciemna, bo księżyc zapodział się gdzieś w chmurach. Jadamiec trzymał pod pachą swe ukochane skrzypki, pog